Vonda N. Mcintyre Ognista powódź dla Frances Collin OGNISTA POWÓDŹ Mroczna sunęła powoli po dnie szerokiej, rwącej rzeki, wal- cząc z silnym prądem. Czysta woda opływała jej pancerz niespiesz- nymi bulgoczącymi falami, okrągłe kamienie drapały ją lekko w łuski na brzuchu. Mogłaby tu żyć, ukryta pod progami czy w roz- lewiskach, nie różniąc się wiele od dużego głazu. Co parę godzin musiałaby wynurzać się na powierzchnię, by uzupełnić zapasy tle- nu. Z czasem pewnie nawet zmieniłaby zabarwienie pancerza, by idealnie się przystosować do jaśniejszych, szarych skał w tej oko- licy. Ale sunęła dalej; nie zostanie w tej rzece tak długo, by zmie- nić rdzawe zabarwienie. Wibracje powiadomiły ją o bliskości rzecznego progu. Zaczę- ła bardziej uważać, czego chwyta się rękami i nogami, choć to ma- sa jej ciała miała być prawdziwą kotwicą. Kamienie, toczące się dnem strumienia, nie stanowiły dobrego oparcia dla pazurów. Tur- bulencja była zdradliwa i podniecająca, ale teraz Mroczna zużywa- ła więcej sił na przesuwanie się naprzód, a koryto rzeki wyraźnie się pod nią kołysało. Woda stała się bardziej rwąca, lecz także i płyt- sza, a kiedy Mroczna wyczuła wokół siebie sporo ogromnych głazów, wystawiła plecy na uderzenie prądu i wychyliła się nad powierzch- nię, by zaczerpnąć powietrza. Prąd uderzył z impetem o jej plecy; woda rozprysnęła się mi- liardem kropel, osłaniając ją mgielnym welonem. Odetchnęła głę- boko, wypełniła zapasowe płuca, zmuszając się, by nie przekroczyć najbardziej efektywnego tempa pobierania powietrza. Chciała jak najszybciej znowu znaleźć się pod wodą, ale wiedziała, że nic dobrego z tego nie wyjdzie, jeśli podczas postoju zużyje więcej tle- nu, niż mogła przechować. Jej pancerz, aczkolwiek nieprzepuszczalny i odporny na ból, odbierał inne doznania. Miała nieustanną świadomość istnienia te- go małego punktu ciepła - nazwijmy to w ten sposób, nie znala- zła bardziej odpowiedniego określenia - w samym środku grzbie- towego grzebienia. Było to urządzenie nadawczo-odbiorcze. Nie mogła nie słuchać nadchodzących wieści, nie potrafią stłumić sy- gnałów, które nieustannie zdradzały jej obecność. Dzięki temu aparatowi mogła wzywać pomoc w chwilach zagrożenia, ale nie chciała, żeby ją odnaleźli. Chciała uciec. Zanim zdołała nabrać powietrza jak należy, wyczuła zbliżają- cy się helikopter, bardzo wysoko i jeszcze daleko od niej. Nie wi- działa go: zasłona rozpylonej wody lśniła przed krótkowzrocznymi oczami. Nie słyszała go: szum rzeki zagłuszał wszelkie inne dźwię- ki. Ale miała jeszcze parę innych zmysłów, na które nie znalezio- no dotąd nazwy. Osunęła się pod wodę. Gdyby ktoś chciał zauważyć, co się sta- ło, musiałby obserwować zwykły głaz, taki sam jak wszystkie po- zostałe. Jeśli poszukiwacze nie namierzą jej nadajnika, jeszcze będzie mogła uciec. Znowu ruszyła z mozołem pod prąd, ku źródłu rzeki. Jeśli dopisze szczęście, ten helikopter będzie zwykłym helikop- terem patrolowym i nie zlokalizuje jej nadajnika. Taka możliwość rzeczywiście istniała, gdyż aparat, nie mający cech charakterystycz- nych lasera, był nastrojony na nadawanie wąskokierunkowe. W koń- cu został zaprojektowany z myślą o transmisjach satelitarnych. Ale sygnał ten nie przechodził przez wodę; sondy nie mogły jej zlokalizować, a ona nie mogła ich zobaczyć ani poczuć przez grubą srebrną powierzchnię wody. Ruszyła dalej, ufna w swoje szczęście. Teren nie spełniał warunków, do których została przystoso- wana. Pod ziemią czuła się znacznie swobodniej niż pod wodą, lecz ten grunt nie był dobry do kopania. Mogła przeżyć również pod powierzchnią substancji płynnej, a podróż zabierała z pewno- ścią mniej czasu. Jeśli nie była w stanie wydostać się na górę, że- by odetchnąć, pobieranie tlenu bezpośrednio z wody zabierało ty- le samo czasu. Ruch wody był zbyt przewidywalny jak na jej gust, a zakres temperatur trywialny w porównywaniu z tym, co mogła wytrzymać. Wolałaby przemieszczać się pod ziemią, gdzie odkry- waniu terenu towarzyszył dreszcz podniecenia. Gdyż choć była powolna, metodyczna i niemal niezniszczalna, została stworzona na odkrywcę. Tylko teraz nie miała czego odkrywać. Zastanawiała się, czy któreś z jej przyjaciół dotarło aż tak da- leko. Wraz z sześciorgiem innych postanowili w tajemnicy zbiec. Ale nawzajem mogli sobie jedynie dodawać otuchy; każde z nich wyruszyło na własną rękę. Dwadzieścioro innych z jej gatunku czekało w rezerwacie na zadania, które nigdy nie miały nadejść, i udawało, że nie zostali opuszczeni. Choć wieczór jeszcze się nie zbliżał, światło przygasło, a dno rzeki stało się szaroczarne. Jej oczy spoglądały mrocznie spod pancerza. Miały kolor głębokiego błękitu wpadającego w czerń - jedyne, co było w niej piękne; jedyne, co było w niej piękne przed transformacją i po niej z istoty, która mogła uchodzić za człowie- ka, w taką, która za człowieka uchodzić nie mogła. Ale teraz nie żałowała, że zgłosiła się na ochotnika. Zmiana nie skazała jej na samotność. Zawsze była samotna. A także bezużyteczna. W no- wym życiu zyskała jakąś wartość. Koryto rzeki wiło się pomiędzy wysokimi drzewami o gęstym listowiu, nieprzepuszczającym promieni słonecznych. Nie wiedzia- ła, czy zakłóca także sygnały radiowe. Nie została zaprojektowa- na z myślą o pracy wśród bujnej zieleni i nigdy nie badała, jak za- reaguje na nią jej ciało. Wątpiła jednak, żeby mogła bezpiecznie wybrać się na spacer pomiędzy ogromnymi cedrami. Usiłowała się zorientować w położeniu, przywołując na pomoc czas słonecz- ny i cielesną pamięć. Zdolność wykrywania pól magnetycznych by- ła bezużyteczna tutaj, na Ziemi; ten zmysł został przeznaczony dla bardziej delikatnych sygnałów. Zamknęła go, jak zamknęłaby oczy przed rażącym światłem. Opadła na dno i ruszyła w górę rzeki. Trzymała się głównego nurtu. Minęła dopływy i stopniowo główna rzeka stała się niczym więcej jak tylko strumieniem. Znowu wyjrzała. Niedaleko, tuż za źródłem, które dawało początek rzece, znaj- dowała się przełęcz. Na lewo widniało wielkie osypisko - tu gdzie niegdyś zawaliła się skalna ściana. Rzeka omijała te tony kamie- ni, wyrzucona z pierwotnego koryta. Osypisko ciągnęło się dale- ko, na pewno do przełęczy, a przy odrobinie szczęścia może i po- za nią. Było idealne. Mroczna ruszyła w poprzek rzeki, ledwie ukryta pod wodą. Czuła, że kamienie pod jej stopami zmieniają się z owalnych, wygładzonych przez wodę w ostre, świeżo odłama- ne od macierzystej skały. Dotarła do krawędzi brzegu, gdzie po- szarpana kamienna płaszczyzna sięgała w głąb rzeki. Odsunęła parę większych kamieni, napięła mięśnie i zaryła się w odłamki. Jej radar zasygnalizował obecność spękanej krystalicznej ska- ły macierzystej. Spodziewała się, że trafi na ścianę litego kamienia i będzie musiała wyłonić się na powierzchnię, ale cała przeprawa przez przełęcz przebiegała w dobrych warunkach. Po drugiej stro- nie, gdy zaryzykowała zerknięcie na świat, tekstura terenu zmieni- ła się radykalnie. Kiedy skończyły się kamienne osypiska, nie mu- siała szukać drugiej rzeki. Wryła się w miękką ziemię. W chłodnych suchych ciemnościach przemieszczała się wol- niej, lecz znacznie bezpieczniej niż rzeką. Sygnał radiowy nie mógł się przedostać przez warstwę gruntu. Oczywiście przez cały czas dokładnie wiedziała, gdzie znajduje się powierzchnia. W prze- ciwieństwie do wody i powietrza, nie ulegała ciągłym zmianom. Niewiele mogło zdradzić obecność Mrocznej, jeśli nie liczyć nagłe- go zapadnięcia się zbocza. To było możliwe, ale jej sonar wykry- wał wszystkie słabe punkty i groźne usterki struktury gruntu. Chciała odpocząć, ale musiała jak najszybciej dotrzeć do kry- jówki fruwaków. Nie zostało jej już wiele drogi. Każdy pokonany metr był ważny, ponieważ dopiero po przekroczeniu granic mo- gła się poczuć bezpieczna... Bezpieczna od zwyczajnych ludzi; nie potrafiła przewidzieć, co zrobią fruwaki. Jej pole widzenia zmieniło się bardzo od czasów, kiedy była człowiekiem. Za dnia widziała kolory, ale w nocy i pod ziemią ko- rzystała z podczerwieni, która zmieniała mrok w wyraźne i rozróż- nialne cienie. Miały być kolorowe, ale widziała je w gamie czer- ni. Zdradzały, przez jaki rodzaj ziem przechodzi, i mówiły wiele 0 tym, co rosło na powierzchni. Mimo to po zachodzie słońca prze- kopała się przez gęstą darń i rozejrzała po lesie. Księżyc jeszcze się nie pojawił, a pobliski strumień był ciemny niemal tak jak lód. Świerki miały ten sam głęboki kolor, co w jasnych promie- niach słońca. Ale wszystkie kolory zniknęły w czerni. Odetchnęła głęboko zimnym powietrzem. Pod ziemią było ciasno, choć nie musiała jeszcze przełączyć się na ograniczanie poboru własnego tlenu. To było zastrzeżone dla terenów położo- nych znacznie głębiej i o wiele trudniejszych warunków. Powietrze pachniało mchem, paprociami, drzewami iglastymi 1 porowatymi kamieniami. A pod tym wszystkim tkwił siarkowy wulkan i słodka, delikatna woń fruwaków. Znowu zatopiła się w ziemi i ruszyła przed siebie. Im bliżej była wulkanu, tym bardziej splątane i chaotyczne stawały się warstwy ziemi. Lawa i ruchy tektoniczne, lodowce i erozja zmasakrowały, rozdarły, zgniotły powierzchnię i wszyst- ko, co leżało pod nią. Daleko w dole Mroczna natknęła się na prze- krzywiony złom granitu, zbyt twardy, by mogła się przez niego szybko przekopać. Ruszyła ku górze, w nadziei że szybko przedo- stanie się na jego drugą stronę. Ale tak się nie stało; wyłoniła się na powierzchnię w mroźnej ciszy nocy w dzikich ostępach. Zie- mia i kamyki osypały się z jej opancerzonych ramion. Spojrzała w podczerwieni ku celowi, do którego zmierzała. Widok napełnił ją podnieceniem. Porośnięte drzewami zbo- cze opadało ku splątanej masie poczerniałych kłód - pierwszej przeszkodzie dla tych, którzy chcieliby się wedrzeć na ziemie fru- waków. Dalej, u stóp wulkanu, rozciągał się kolejny nieużytek - płat stwardniałej lawy. Stopiona skała spłynęła z krateru po zboczu góry; na dole rozdzieliła się na dwa odgałęzienia, które ciągnęły się dalej po obu stronach góry, aż - niczym prawdziwe rzeki - zakoń- czyły swój bieg w morzu. Północne wybrzeże znajdowało się cał- kiem blisko, a blade nocne fale łagodnie uderzały o ciemną chłod- ną plażę. Na południu lawa przeorała spory płat lasu, paląc drzewa, które stanęły jej na drodze, i wywracając te, których nie dosięgła jej temperatura. Szeroka zakrzepła fala powodzi i plątanina drzew stanowiły naturalną barykadę. Fruwaki zostały zesłane na ten pół- wysep, ale zostały na nim z wyboru. Ludzie nie mogli ich opanować ani zabić. Mogli zabrać im skrzydła i przykuć do ziemi lub uwięzić, ale chcieli je tylko odizolować, nie zamordować. Lecz gdyby odmó- wili im możliwości latania, równałoby się to morderstwu. Strumienie bazaltu emanowały ciepłem dnia, a wulkan był łagodnie lśniącym stożkiem, połyskującym w miejscach, gdzie magma dosięgła powierzchni. Para buchająca z krateru lśniła, a pomiędzy jej chmurami szybowały cienie, zataczając spiralne kręgi. Jeden z nich ostro zanurkował, ryzykując zderzenie z ziemią, lecz w ostatniej chwili wykonał zwrot i śmignął w górę. Za nim po- szedł drugi, i jeszcze jeden, aż wreszcie Mroczna zrozumiała, że to zabawa. Przycupnęła na skale, zafascynowana, i przyglądała się rozbawionym fruwakom. Nie zauważyły jej. Bez wątpienia miały lepszy wzrok niż ona, lecz lśniąca gorąca czerń pewnie zanadto je oszałamiała, by mogły wykryć ciepło opancerzonej istoty. Dźwięk i światło wybuchły wokół niej z ogłuszającą siłą. He- likopter wyłonił się zza skalnego grzbietu, który go krył, i ruszył ku niej. Aż do tej chwili nie słyszała go, nie widziała ani nie czu- ła. Reflektory oślepiły ją na chwilę, aż otrząsnęła się niemal au- tomatycznie i rzuciła przez nagie kamienie ku odkrytej ziemi. Maszyna sunęła z rykiem tuż nad nią; podmuch powietrza wzbijał chmury kurzu, liści i kamyczków. Wreszcie musiała się unieść, by uniknąć zderzenia z czubkami drzew. Mroczna umknęła w las. Pozwoliła sobie na nieuwagę. Fascynacja wulkanem i fruwa- kami zdradziła ją, gdyż jej bezruch musiał przekonać ludzi, iż za- snęła lub nie może się poruszać. Zaryła się w ziemię, niepewna, czy dobrze robi. Czuła, że he- likopter wylądował, odbierała słabsze wibracje ludzkich kroków. Ludzie mogli ją znaleźć dzięki takiej samej technice, przez wzmoc- nienie odgłosów jej ruchów. Od tej chwili nie potrzebują nawet jej aparatu. Dotarła do granicy między skałą i ziemią. Zatrzymała się na chwilę, nasłuchując odgłosów i ich echa. Czuła się schwytana w pu- łapkę pomiędzy tymi dźwiękami z góry i dołu. Zaczęła kopać, aż wysiłek zagłuszył wszystkie hałasy. Nie zatrzymała się już więcej. Ludzie mogli poruszać się szybciej od niej po stromym tere- nie. Bała się, że wyprzedzą ją na tyle, by wykopać rów i przeciąć jej drogę. Jeśli mieli odpowiedni sprzęt albo materiały wybucho- we, mogli ją otoczyć albo po prostu zabić falami uderzeniowymi. Kopała zapamiętale, prąc naprzód; czuła, że gruz osypuje się po opancerzonych ramionach i plecach. Korzenie żywych drzew, sprężyste i grube, przeszkadzały w ucieczce. Ich ciągliwa konsy- stencja stawiała opór większy niż lita skała. Potężne pazury Mrocz- nej potrafiły zdruzgotać kamień, lecz grzęzły w korzeniach. Musia- ła przerywać te twarde włókna po kilka naraz. Szybko się męczy- ła i zużywała tlen o wiele szybciej, niż powinna w tych warunkach. Zamachnęła się z wściekłością na gruby korzeń. Rozpadł się całkowicie w duszącej chmurze węgla. Nie napotykając oporu, straciła równowagę i zaklinowała się w ciasnym tunelu. Nie mogła się ruszyć. Kroki rozbrzmiewały już niemal dokładnie nad nią, a potem zatrzymały się, nie wiadomo dlaczego. Gorączkowo pra- cując nogami i jedną dłonią - lewa przednia kończyna tkwiła bez- radnie pod nią - zdołała poruszyć ziemię w wąskim tunelu. Wresz- cie, w każdej chwili spodziewając się strzałów, odzyskała swobo- dę ruchów. Mimo bólu w lewym ramieniu, głęboko pod pancerzem, zwięk- szyła wysiłek. Teraz znajdowała się pod martwymi drzewami, a su- cha sypka ziemia zawierała jedynie korzenie drzew, które spaliły się od czubka korony aż po części pod powierzchnią gruntu lub też korzenie toczone przez owady i zgniliznę. Ponad nią, ponad ziemią pnie drzew stanowiły niedostępną plątaninę i to chyba dlatego lu- dzie się zatrzymali. Teraz już nie przetną jej drogi. Oceniła odległość dzielącą ją od bazaltowego jęzora na pod- stawie odbitego echa i zaczęła się przedzierać przez ostatnie pa- rę metrów ziemi. Chciała dostać się pod kamienną zaporę i wyjść po drugiej stronie, już bezpieczna. Ale echo powiadomiło ją, że tak się nie stanie. Bazalt był grubszy, niż się spodziewała. Nie powstał podczas jednego wybuchu wulkanu, lecz w wyniku wielu i tylko bogowie wiedzieli, jak głęboko sięgał. Nie potrafiła się pod nim przeryć, a nie miała czasu ani sił, by przewiercić go na wylot. To nie ten nagi kamienny złom mógł ją ochronić przed ludź- mi, lecz nienaruszalne granice terenów fruwaków. To tam musia- ła dotrzeć. Z wysiłkiem, zużywając ostatnie resztki przechowywa- nego tlenu, wydostała się na powierzchnię krawędzi jęzora lawy. Niezgrabna nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach, na ziemi była powolna i bezwładna. Poczłapała przed siebie, dysząc. Jej pazury skrobały o kamień, zostawiały na nim głębokie ślady. Za nią rozległy się krzyki ludzi, a ich wykrywacze rozjazgota- ły się tak głośno, że nawet ona je usłyszała. Ludzie zobaczyli ją na własne oczy, niektórzy po raz pierwszy w życiu. Byli bardzo blisko. Prawie przedarli się przez splątane pnie drzew. Kiedy znajdą się znowu na otwartej przestrzeni, bez trudu ją dogonią. Powlokła się dalej, czując przygniatający ciężar pan- cerza bardziej niż pod ziemią. Jego krawędzie zgrzytały o bazalt, ryjąc w nim głębokie szramy. Dwa fruwaki wylądowały cicho jak wiatr, jak puszek dmu- chawca, jak pyłek kwiatowy. Mroczna usłyszała tylko szelest skrzy- deł, a kiedy poniosła głowę, zobaczyła je tuż przed sobą. Była niemal bezpieczna: znalazła się na granicy, a kiedy ją przekroczy, ludzie nie będą mogli za nią pójść. Delikatne fruwa- ki nie zdołałyby się jej przeciwstawić, gdyby zdecydowała iść da- lej, ale nie odsunęły się z drogi. Stanęła. Podobnie jak ona, miały wielkie oczy, poszerzające pole widze- nia. Ale jej oczy chroniły i niemal zupełnie kryły opancerzone łuki brwi i przezroczyste tarcze. Oczy fruwaków także były osłonięte - czarnymi gęstymi rzęsami, które unosiły się i opadały jak wachlarze. - Czego chcesz, malutka? - spytał jeden z nich. Miał głębo- ki i miękki głos, a ciało owinął lśniącymi tęczowo czarnymi skrzy- dłami. - Waszej pomocy - odpowiedziała. - Schronienia. Ludzie za jej plecami także się zatrzymali. Nie wiedziała, czy nadal mają prawo ją schwytać. Stalowa siatka zgrzytnęła o ka- mienie; niepewnie zbliżyli się do nich. Czarny fruwak spiorunował ich wzrokiem i ludzkie głosy ucichły. Mroczna zrobiła mały krok naprzód, ale fruwaki stały nieruchomo. - Dlaczego przyszłaś? - Głos czarnego nie zdradzał żadnych emocji, ciepła ani życzliwości. - Żeby z wami porozmawiać - odparła. - Mój lud potrzebuje waszej pomocy. Ten ze skrzydłami jak kruk nawet nie drgnął; mrugnął tylko lśniącymi oczami. Ale jego błękitnopióry towarzysz spojrzał na III nią uważnie, zrobił krok naprzód, potem krok do tyłu i nastroszył pióra. Jego ruchy były szybkie i ostre, zupełnie ptasie. - Nie możemy wam ofiarować pomocy - oznajmił czarny. - Wpuśćcie mnie, pozwólcie mi do was przemówić. - Poruszy- ła się nerwowo, zgrzytając pazurami po kamieniach. Nie mogła uciec i nie chciała walczyć. Mogłaby zmiażdżyć i ludzi, i fruwaki, ale nie została wybrana ze względu na skłonności do agresji. Jej prześladowcy doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Ludzie zbliżyli się o krok. Sieć zgrzytnęła po kamiennej na- wierzchni. - Przyszliśmy tylko po nią - odezwał się jeden z nich. - Ucie- kła. Nie chcemy was narażać na żadne nieprzyjemności. - Świa- tło silnego reflektora przesunęło się po grzbiecie Mrocznej i ude- rzyło we fruwaki, które odwróciły twarze. Przeraźliwy biały blask zgasił opalizujące lśnienia na piórach czarnego, lecz rozświetlił błękit skrzydeł jego towarzysza, nadając im intensywny kolor upierzenia sójki. - Wyłączcie światło - powiedział niebieski, głosem ostrym i natarczywym jak prawdziwa sójka. - Już świta. Dobrze widzicie i bez tego. Człowiek zawahał się, opuścił reflektor i wyłączył go. Skinął ku helikopterowi, którego światła także zgasły. Fruwaki odwróci- ły się ku prześladowcom Mrocznej. - Nie mamy więcej możliwości niż wy - odezwał się ten podob- ny do kruka. - Dlaczego się spodziewacie, że wam pomożemy? Mamy siebie. Mamy naszą ziemię. Tak jak wy. - Ziemię! - powtórzyła Mroczna z goryczą. -Widzieliście nasze ziemie? Sterty gnijących kamieni i rozpadliny ze stęchłą wodą... - urwała. Nie chciała się unosić, ale znajdowała się na granicy wol- ności i niewoli, blisko schronienia, do którego mogła nie dotrzeć. - Odeślijcie ją, chcemy ją zabrać, nie gwałcąc waszych granic. Ona może narobić wam wiele kłopotu. - Trochę za późno na ostrzeżenia - rzucił Sójka. - Drozd, je- śli teraz ugniemy się przed ich groźbami, co zrobią następnym ra- zem? Powinniśmy ją wpuścić. - Więc kopacze mogą zmienić nasze ziemie w to, co zrobiły z własnymi? Rozpadliny i stęchła woda... - Tam tak już było, kiedy przyszliśmy! - krzyknęła, wstrzą- śnięta i zraniona. -Tak, drążymy tunele, ale nie siejemy znisz- czenia! Proszę, wysłuchajcie tego, co mam do powiedzenia. Po- tem, jeśli zechcecie, żebym odeszła... usłucham. - Złożyła tę obietnicę niechętnie, gdyż wiedziała, że kiedy zamieszka w po- bliżu wulkanu, będzie potrzebować wielkiej siły woli, by odejść. - Daję wam słowo. - Głos drżał jej z wysiłku. Ludzie mamrota- li coś za jej plecami; parę kroków przez granicę i z powrotem... kto oprócz Mrocznej oskarży ich o wtargnięcie na terytorium fruwaków? Sójka i Drozd wymienili piorunujące spojrzenia, ale nagle Sójka roześmiał się ostro i zawrócił. Zrobił krok do tyłu i machnął skrzydłem, przywołując Mroczną w głąb swoich ziem. - Wejdź, malutka - powiedział. Mroczna zrobiła parę lękliwych kroczków, obawiając się, że fruwak zmieni zdanie. A potem, w jednej chwili, po długiej wę- drówce, była bezpieczna. - Nie mamy powodów wierzyć w jej słowo! - rzucił Drozd. - I nie mamy powodów jej nie wierzyć. Mogła nas zgnieść na miazgę. A mamy wiele powodów, by nie pomagać ludziom. - Musicie ją oddać! - krzyknął przywódca ludzi. Był zły; stał, miotając wściekłe spojrzenia, na samej krawędzi granicy, może na- wet odrobinę poza nią. - Jeśli my jej nie zabierzemy, prawo się o nią upomni. Będziecie mieli znacznie więcej kłopotów. - Zabierajcie się razem z pogróżkami i tą hałaśliwą maszyną! - zawołał Sójka. - Pożałujesz, fruwaku. Mroczna nie wierzyła, że ludzie naprawdę odejdą, dopóki ostatni z nich nie wsiadł na pokład helikoptera, który dźwignął się w powietrze i zniknął z warkotem w szarzejącym porannym niebie. - Dziękuję - powiedziała. - Miałem swoje powody - odparł Sójka. Drozd cofnął się, omijając ją wzrokiem. - Będziemy musieli zwołać radę. - Wiem. Leć pierwszy. Ja z nią porozmawiam. Spotkamy się na radzie. - Chyba będziemy tego żałować. Uważam, że jesteśmy bliżsi ludziom niż kopaczom. - Drozd skoczył w powietrze, rozpostarł skrzydła, ukazując ich szkarłatne podbicie, i poszybował. Sójka położył miękką dłoń na opancerzonej łopatce Mrocznej i poprowadził ją przez płat lawy ku wulkanicznej ziemi. Jego skó- ra wydawała się jej cienka i bardzo ciepła; metabolizm Mrocznej był teraz znacznie wolniejszy niż niegdyś, podczas gdy procesy w organizmach fruwaków zostały przyśpieszone. Przy nim czuła się brzydka i niezdarna. Miała ochotę zaryć się w ziemię i zniknąć, ale to by świadczyło o braku manier. Poza tym jeszcze nigdy nie znaj- dowała się tak blisko fruwaka. Nie mogła opanować ciekawości. Zerkając na niego zza krawędzi pancerza, zauważyła, że i on spo- gląda na nią ukradkiem. Ich oczy się spotkały; odwrócili głowy z zażenowaniem. Mroczna zatrzymała się i stanęła na wprost fru- waka. Usiadła, by spojrzeć mu prosto w oczy. - Tak właśnie wyglądam - powiedziała. - Nazywam się Mrocz- na i wiem, że jestem brzydka, ale potrafiłabym spełniać zadanie, do którego zostałam stworzona, gdyby mi pozwolili. - Uważam, że twoja siła rekompensuje niedostatki wyglądu. Nazywam się Sójka. - Poczuła niedorzeczne zadowolenie, że odga- dła jego imię. - Nie odpowiedziałaś na pytanie Drozda. Dlaczego przybyłaś właśnie tutaj? Kopalnie... - Co możesz wiedzieć o kopalniach? - Inni ludzie żyli w ich pobliżu, zanim wam je oddano. - Więc sądzisz, że możemy tam zostać! Odpowiedział łagodnie na jej nagły wybuch gniewu. - Chciałem jedynie powiedzieć, że tutaj jest ładniej niż w ko- palniach, ale istnieje wiele miejsc ładniejszych od kopalni i bar- dziej odizolowanych niż nasze ziemie. Moglibyście znaleźć sobie własną kryjówkę. - Przepraszam - szepnęła. - Myślałam... - Wiem. Nie szkodzi. - Nikt z mojego gatunku nie dotarł tak daleko, prawda? Pokręcił głową. - Uciekliśmy w szóstkę. Mieliśmy nadzieję, że dotrze nas tu więcej niż jedno. Ale może jestem pierwsza. - To możliwe. - Przyszłam prosić, żebyście do nas dołączyli. Spojrzał na nią ostro, unosząc z zaskoczeniem grube lśniące brwi. Na chwilę zasłonił oczy półprzejrzystymi błonami, po czym powoli je cofnął. - Dołączyć do was? Do waszego... rezerwatu? -Tym razem był na tyle uprzejmy, że użył oficjalnej nazwy. Mroczna poczuła sła- bą nadzieję. - Źle się wyraziłam. Przybyłam... postanowiliśmy przybyć i po- prosić was, byście dołączyli do nas politycznie. Albo przynajmniej udzielili nam wsparcia. - Żebyście dostali lepsze ziemie. To zdaje się sprawiedliwe. - Nie całkiem o to nam chodzi. A właściwie o to, ale nie tak, jak sądzisz. Sójka znowu się zawahał. - Rozumiem. Chcecie tego... do czego was stworzono. Miała ochotę skinąć głową; zagubiła ruchy ludzkiego ciała i zauważyła, że nie potrafi odczytać gestów Sójki. Przez dwa lata nie miała kontaktu z normalnymi ludźmi. A może to dlatego, że Sójka był fruwakiem, a jego lud wypracował własne gesty. - Tak. Stworzono nas na odkrywców. To nieekonomiczne, że- by nas trzymać na Ziemi. Po jakimś czasie moglibyśmy nawet przynosić zyski. Przyjrzała mu się bacznie, ale nie potrafiła się zorientować, o czym myśli. - Kopaczko... - Wzdrygnęła się wewnętrznie, gdyż tylko tak potrafiła. Ale Sójka chyba z niej nie kpił. -Te projekty zostały za- rzucone. Rozmyślili się. Nie będzie już badań ani kolonializacji, przynajmniej nie dla nas. Ale co to za różnica? Wiedziemy spokoj- ne życie, niczego nam nie brakuje. Zostaliście wykorzystani, ale to można zmienić. - Może - mruknęła z powątpiewaniem. Fruwaki były piękne, jej lud - brzydki, przynajmniej w odczuciu ludzi, a to decydowa- ło o wszystkim. - Ale mieliśmy cel, który już nie istnieje. Jesteście szczęśliwi, nie mając zajęcia? - Jesteśmy zadowoleni. Twój lud jest gotowy do działania, ale my nie. Musielibyśmy przejść przez równie wiele zmian jak do tej pory. - Co w tym złego? Zaszliście już tak daleko... Sami się zgłosi- liście. Dlaczego nie dokończyć tego, co zaczęliście? - Ponieważ to nie jest konieczne. - Nie rozumiem. Moglibyście mieć cały nowy świat dla siebie. Zyskalibyście nawet więcej niż my. To dlatego myśleliśmy, że ze- chcecie nam pomóc. - Misją, do której została przeznaczona, mia- ło być badanie martwych lub nowo stworzonych światów w eks- tremalnych warunkach, w których inne istoty nie mogłyby przeżyć. Ale towarzysze Sójki byli kolonistami; zostali stworzeni dla świa- ta, który miał być do nich przystosowany. - Kolonizowanie planety dopiero się zaczyna - powiedział Sójka. - Jeśli zaczekamy, aż się skończy... - Ale my tego nie dożyjemy. Wzruszył ramionami. - Wiemy o tym. - Nigdy tego nie zobaczycie! - krzyknęła. - Zmienicie się w proch i pył, zanim planeta zmieni się na tyle, żeby wasz lud mógł ją zasiedlić! - Zmieniono nas drogą wirusową, nie zostaliśmy skonstru- owani. Będziemy mieć dzieci. Nasze wnuki mogą zobaczyć nowy świat, a ludzie może zechcą im pomóc się na niego przenieść. My jednak zostaniemy tutaj. - Powoli, sennie opuścił i uniósł powie- ki. -Tak, jesteśmy szczęśliwi. I nie musimy pracować dla ludzi. - Nie obchodzi mnie, dla kogo pracuję, jeśli będę mogła być kimś więcej niż zdeformowanym potworem - rzuciła gniewnie. - Ten świat nie ma nic do ofiarowania mojemu ludowi i dlatego umieramy. - Posłuchaj... - zaczął Sójka rozsądnie. - Umieramy! - Mroczna zatrzymała się i odchyliła na krawę- dzi skorupy, tak że prawie mogła spojrzeć mu w oczy. - Macie piękno wokół siebie i w sobie, ludzie was podziwiają, a nas się boją! Może zapomnieli, że też byliśmy ludźmi, a może nigdy nie uważali nas za ludzi. Nieważne. Wcale mnie to nie obchodzi. Ale nie możemy żyć bez celu. Prosimy tylko, żebyście pomogli nam przemówić, ponieważ ludzie was wysłuchają. Kochają was. Pra- wie się do was modlą! - Modlą! - powtórzył z goryczą. - Strzelają do nas jak do orłów! Odwrócił od niej twarz. Jego spojrzenie skierowało się ku chmurom i słońcu, szukając - o ile mogła się zorientować - wirów powietrza. Wydawało się jej, że coś wyczuła, jakiś zew lub krzyk, uchwycony krawędzią jednego z jej nowych zmysłów. Sięgnęła po niego, ale umknął. Nie był przeznaczony dla niej. - Czekaj na mnie o wschodzie słońca - odezwał się Sójka; je- go głos dochodził jakby z oddali. Rozpostarł wielkie zwinięte skrzy- dła i skoczył w górę, napinając mięśnie krótkich silnych nóg. Mrocz- na patrzyła, jak unosi się w niebo - pełen gracji ciemnoniebieski kształt na tle złotoszkarłatnego, rozjaśniającego się nieba. Wiedziała, że nie zdołała go przekonać. Kiedy straciła go z oczu, opadła na nogi i podreptała po zboczu wulkanu. Czuła go pod stopami, długie pulsujące pomruki o częstotliwości tak ni- skiej, że nie mogłaby ich usłyszeć jako człowiek. Zapowiadały ukrop i niebezpieczeństwo; to ją podniecało. Od zbyt wielu mie- sięcy nie doznawała ekstremalnych warunków, gorąca ani zimna, ciśnienia ani próżni. Pod jej pazurami ziemia dudniła pustką; pod ziemią ciągnę- ły się korytarze oraz lawa, zmieniona w pianę podczas wściekłe- go wybuchu i zastygła w porowaty kamień. Znalazła szczelinę, w którą mogła wejść, nie zostawiając śladów, i wśliznęła się pod ziemię. Zaczęła kopać, najpierw powoli, potem coraz szybciej. Zie- mia i rozdrobnione kamienie sypały się jej po grzbiecie. Po chwi- li otoczyły ją ciemności. Zatrzymała się, żeby odpocząć. Dotarła do utworzonych przez gaz tuneli i nie musiała już ryć drogi w miąższu góry. Stanęła, uspokojona, w krętym przejściu, rozkoszując się olśniewającym upałem i lśniącymi obłoczkami powietrza wypuszczanymi z mag- my. Potrafiła analizować gazy na podstawie ich smaku: kolejny ta- lent ofiarowany jej przez ludzi. Toksyczne opary były dla niej je- dynie interesującymi zapachami. W razie konieczności potrafiła nawet absorbować niektóre gazy; ta zdolność mogła się okazać ko- niecznością w wielu miejscach, które spodziewała się poznać, gdzie światło słońca jest zbyt słabe, życie zanikło lub nigdy się nie roz- winęło i nie istnieją inne organiczne substancje chemiczne. Na ze- wnętrznych planetach, asteroidach i nawet na Marsie czerpałaby energię z rozrzedzonej atmosfery, lodu, nawet z pyłu. Mogłaby zno- sić ekstremalnie trudne warunki, chłód i pustkę, dopóki nie odkry- łaby gorących i tętniących życiem żył umierającej planety. Pewnie teraz nikt by nawet nie szukał takich oznak aktywności na po- wierzchni obcych światów. Mroczna marzyła o planetach z innego układu, ale, być może, nigdy nie miała zobaczyć nawet Księżyca. Odnalazła żywą żyłę w żywym świecie; ruszyła ku rdzeniowi wulkanu. Jej lud został stworzony do warunków o wiele surow- szych niż te, które znosili normalni, ale nie była pewna, czy prze- żyje tak wysoką temperaturę. Choć właściwie to jej nie obcho- dziło. Narastający upał wywołał podwyższony stan świadomości, który kazał jej zapomnieć o ostrożności i strachu. Kamienne ścia- ny jarzyły się w podczerwieni, kiedy się w nie wgryzała, skalne okruchy sypały się na boki jak iskry. Wreszcie, kiedy od wulkanu dzieliła ją tylko cienka kamienna płaszczyzna, zawahała się. Nie bała się o siebie. Właściwie prawie się niepokoiła, że zdoła to prze- żyć. Bała się, że wulkan - tak jak wszystko inne - sprawi jej zawód. Uderzyła na odlew opancerzoną ręką i roztrzaskała kruchą ściankę. Przez pęknięcie buchnęła para i gazy. Zanim powstrzyma- ła normalne oddychanie, zaryzykowała płytki wdech i poczuła smak i zapach, po czym zrobiła parę kroków naprzód, by spojrzeć w krater. Wszystkie jej wyobrażenia były niczym wobec tego, co ujrza- ła. Znajdowała się w połowie krateru, oszołomiona światłem leją- cym się z góry i ukropem buchającym z dołu. Promienie słońca przenikały obłoki pary, dosięgły jej gazy i dźwięki stopionego ka- mienia. Prądy powietrza wirowały, gorące i gorętsze, a w ranie w ciele ziemi płonęła ognista powódź. Mroczna czuła i widziała ten ukrop; z zachwytem zrozumiała, że mogłaby umrzeć, gdyby została tu dłużej. Wewnętrzny tlen utrzymywał ją przy życiu. Parę głębokich wdechów płonących wy- ziewów góry i umrze. Chciała zostać. Nie miała ochoty wracać na powierzchnię, żeby znowu przeżyć odrzucenie. Nie chciała wracać do miejsca wygnania swego ludu. A jednak ciążył na niej obowiązek względem niego, obowią- zek, którego jeszcze nie dopełniła. Wycofała się do tunelu, odwró- ciła się i ruszyła z powrotem. Miała nadzieję, że kiedyś tu wróci. Zmierzała ku powierzchni. Wyszła na zewnątrz przez tę samą rozpadlinę, nie pozostawiając po sobie żadnych śladów. Strząsnę- ła ziemię z pancerza i rozejrzała się, mrugając z oszołomieniem i czekając, aż oczy przywykną do światła. Powoli kolory wypłynę- ły zza powidoku podczerwieni: najpierw błękit nieba, potem so- czysta zieleń drzew, żółte rozbryzgi polnych kwiatów. I wreszcie ciemne plamki na kryształowo czystym niebie. Fruwaki szybo- wały w niewielkich grupkach lub pojedynczo, od czasu do czasu łącząc się w pełnych wdzięku miłosnych aktach. Mroczna przyglą- dała się im, zaskoczona i nieco zawstydzona podnieceniem, któ- re czuła wbrew samej sobie. Wśród jej ludu stosunki seksualne były bardziej mozolne i przyziemne. Wiedziała, że takie będą, kiedy się zgłosiła, nikt nie robił z tego tajemnicy. Jak większość innych ochotników wiodła samotne życie. Rzadko brakowało jej tego, co tak rzadko się trafiało, ale patrząc na fruwaki, poczuła bo- lesny skurcz zazdrości. Były takie piękne i brały wszystko, jakby się im należało. Skrzydlaty taniec ciągnął się przez wiele godzin, aż płonące czerwienią słońce dotknęło szczytów gór na zachodzie. Mroczna trwała bez ruchu, niezdolna odwrócić wzrok, przejęta podziwem dla fizycznej i seksualnej energii fruwaków. A jednocześnie to podniebne widowisko budziło w niej niechęć; fruwaki zupełnie zapomniały o czekającej na nich, przykutej do ziemi istocie. Kilka zespolonych ze sobą par nagle się rozpadło, jakby na ja- kiś sygnał, a cała grupa rozpierzchła się na wszystkie strony. Po chwili Mroczna poczuła zbliżający się samolot ludzi. Znajdował się zbyt wysoko, by go było słychać, ale wiedziała, że tam jest. Powoli zatoczył krąg. Siedziała spokojnie, nie trapiąc się o aparat w grzbiecie, i przyglądała się, jak samolot schodzi w dół spiralą, której środek stanowiła ona. Powoli stał się punk- tem, potem srebrnym kształtem odbijającym szkarłatny zachód słońca. Nie zbliżył się zanadto, nie działo się nic, co by można uznać za bezpośrednie zagrożenie. Ale fruwaki zniknęły. Mroczna przycupnęła na kamiennym wzniesieniu, czekając. Usłyszała nagły szelest skrzydeł i Sójka wylądował tuż obok niej. Pojawił się bezgłośnie, a ona, pochłonięta obserwacją samo- lotu, nie zauważyła go. Przeniosła wzrok z nieba na fruwaka i zro- biła parę kroków, ale zaraz się zatrzymała, jeszcze raz zawstydzo- na swoją niezdarnością. Fruwaki nie były wysokie, a ich nogi w sto- sunku do całej sylwetki wydawały się bardzo krótkie. Może tak zo- stały zmodyfikowane. Mimo to Sójka stawiał wielkie kroki, nie człapał. Zbliżył się, ułożył skrzydła na plecach i zaczął je stopnio- wo zwijać, potrząsając nimi dla wygładzenia piór. Przypominał jej nie ptaka, lecz olśniewającego motyla, składającego i rozkła- dającego skrzydła. Kiedy zatrzymał się przed nią, każde lśniące niebieskie pióro spoczywało na swoim miejscu. Jego ciało, tym razem nie zakryte skrzydłami, było nagie. Fruwaki nie nosiły ubrań. Mroczna stwierdziła z zaskoczeniem, że nie miały niczego do ukrycia. Najwyraźniej zostały poddane równie skomplikowa- nym zabiegom jak jej gatunek. Sójka nie odzywał się tak długo, że czując narastające skrę- powanie, usiadła i spojrzała w niebo. Samolot krążył nad nimi z warkotem. - Wolno im to robić? - spytała. - Nie mamy sposobów, by ich szybko powstrzymać. Możemy zaprotestować. Ktoś już to pewnie zrobił. - Mogłabym przesłać im wiadomość - powiedziała niechęt- nie. W końcu do tego służył jej nadajnik, choć z pewnością nikt nie spodziewał się takich informacji, jakie zamierzała im przekazać. - Zakończyliśmy zebranie - powiedział Sójka. - O, więc tak to nazywacie? Spodziewała się uśmiechu lub żartu, ale Sójka przemówił z całkowitą powagą. - Tak wyglądają nasze narady. - Narady...! - Opadła na ziemię, wbiła w nią pazury. - Spo- tkaliście się i nie pozwoliliście mi przemówić? Miałam na ciebie czekać o zachodzie słońca! - Przemówiłem w twoim imieniu - wyjaśnił cicho. - Przybyłam, żeby mówić za siebie. W imieniu mojego gatun- ku. Zaufałam ci... - To był jedyny sposób. Spotykamy się wyłącznie w powietrzu. Powściągnęła gniewną ripostę. - I jak brzmi odpowiedź? Sójka osunął się nagle na ziemię, jakby jego delikatne nogi ugięły się pod ciężarem skrzydeł. Przyciągnął kolana do piersi i otoczył je ramionami. - Przepraszam. -To słowo zabrzmiało jak westchnienie, jak jęk. - Zwołaj ich. Pofruń za nimi, odszukaj ich, niech tu przybędą i porozmawiają ze mną. Nie przyjmuję odmowy od kogoś, kto na- wet przede mną nie stanął. - To na nic - powiedział żałośnie. - Przemówiłem w twoim imieniu najlepiej, jak potrafiłem, a kiedy zrozumiałem, że wszystko na nic, zamierzałem ich tu przyprowadzić. Błagałem. Nie chcieli. - Nie chcieli... - Zaryzykowała życie po to, żeby się dowie- dzieć, że jej życie jest nieważne. - Nie rozumiem - szepnęła. Sójka dotknął jej dłoni: nadal spełniała funkcję dłoni, mimo pancerza i pazurów. Sójka także miał szpony, ale jego dłoń była de- likatna, o cienkich kościach i półprzeźroczystej skórze, przez któ- rą prześwitywała błękitna siatka żył. Mroczna cofnęła rękę, zbyt masywną i zwalistą. - Nie rozumiesz, malutka? - powtórzył Sójka ze smutkiem. - Zanim stałem się fruwakiem, byłem zupełnie inny. - Ja też. - Ale ty jesteś silna i gotowa. Mogłabyś tam lecieć już jutro, bez dodatkowych zmian i bólu. Ja muszę przejść przez jeszcze je- den etap. Jeśli tak zrobię, a oni postanowią nas jednak nie wysy- łać... już nigdy nie będę latać. Nie przy tej grawitacji. Za bardzo mnie zmienią. Sprawią, że moja skóra stanie się grubsza, a na skrzydłach nie będę miał piór, lecz łuski... zasłonią mi oczy i prze- modelują twarz, żeby wstawić filtry. - Nie chodzi ci o latanie. - Mylisz się. To zbyt wielkie ryzyko. - Nie. Martwisz się, że kiedy z tobą skończą, nie będziesz już piękny. Staniesz się brzydki. Jak ja. - To niesprawiedliwe. - Naprawdę? Czy to dlatego twój lud tak chętnie zebrał się, żeby mnie wysłuchać? Sójka wstał powoli i rozwinął skrzydła; sądziła, że zamierza odlecieć i zostawić ją, by resztę obelg wykrzyczała do chmur i ka- mieni. Ale on tylko rozpostarł te piękne błękitne skrzydła o czar- nych czubkach i otoczył ją nimi, muskając grzebień na jej grzbie- cie. Zadrżała. - Przepraszam - powiedział. - Przyzwyczailiśmy się do naszej urody. Nawet ja. Nie powinni nas zmieniać etapami, powinni to zrobić za jednym razem. Ale tego nie uczynili i teraz ta decyzja jest dla nas trudna, gdyż pamiętamy, jacy byliśmy. Spojrzała na niego, doszukując się śladów jego poprzedniego wyglądu, i wreszcie zrozumiała, dlaczego postanowił przestać być człowiekiem. Przedtem dostrzegała tylko olśniewające upierze- nie, świetliste oczy i sztuczną delikatność kości. Teraz zauważyła pierwotne proporcje, zatuszowaną brzydotę rysów i zrozumiała, jak musiał wyglądać. Może nie został zdeformowany tak jak ona, lecz nigdy nie był przystojny ani nawet przeciętny. Przyjrzała się mu uważniej. Żad- ne z nich nie mrugało; dla niego to musi być trudniejsze, pomyśla- ła. Jej oczy były dobrze chronione, jego - osłonięte jedynie długi- mi, gęstymi i ciemnymi rzęsami. Te oczy były zbyt blisko osadzone. Czegoś takiego wirus nie mógł zmienić. - Rozumiem - odezwała się. - Nie możecie nam pomóc, ponie- waż mogłoby nam się udać. - Nie myśl o nas źle. Odwróciła się, zgrzytając pancerzem o kamienie. - Obchodzi cię, co o tobie myśli tak odrażająca kreatura jak ja? - Obchodzi - powiedział bardzo cicho. Wiedziała, że jest niesprawiedliwa wobec niego, jeśli nie wo- bec jego ludu, ale nie miała już współczucia dla nikogo. Chciała się gdzieś ukryć i zapłakać. - Kiedy ludzie po mnie przyjdą? - Kiedy się im spodoba, ale skłoniłem resztę, żeby mi obieca- li jedno. Nie każą ci odejść aż do rana. A jeśli nie będziemy cię mo- gli znaleźć... jeśli się pośpieszysz, jeszcze zdążysz uciec. Odwróciła się z gwałtownością, o którą się nie podejrzewała. Spod jej pancerza bryznęły iskry, ale zgasły niemal natychmiast. - Dokąd miałabym pójść? Tam gdzie nikt mnie nie zobaczy? Pod ziemię, samotnie, na zawsze? - Pomyślała o wulkanie i niebez- pieczeństwie z nim związanym, które teraz nic dla niej nie znaczy- ło. - Nie. Poczekam na nich. - Ale nie wiesz, co mogą zrobić! Powiedziałem ci, co nam ro- bili... - Nie wydaje mi się, żeby mogli mnie zastrzelić jak orła. - Nie żartuj z tego! Oni niszczą wszystko, co kochają i czego się boją... - To mnie już nie obchodzi. Odejdź, fruwaku. Wracaj do wa- szych zabaw i iluzji piękna. Rzucił jej gniewne spojrzenie, odwrócił się i skoczył w po- wietrze. Nie patrzyła za nim. Schowała się zupełnie w mroku pan- cerza i czekała. W środku nocy zapadła w sen. Śniła się jej ognista powódź; czuła jej żar, słyszała ryk. Kiedy się ocknęła, wschodzące słońce raziło ją w oczy, a stalo- we śmigła helikoptera szatkowały ciszę. Bezskutecznie starała się nie słyszeć tego hałasu. Zaczęła drżeć, z niepewności lub strachu. Powoli zaczęła pełznąć w dół zbocza, ku granicy, w której po- bliżu mieli wylądować ludzie. Fruwaki nie musiały jej wyganiać. Sama nie wiedziała, komu oszczędza upokorzenia - sobie czy im. Coś jej dotknęło; drgnęła i schowała się wewnątrz pancerza. - To tylko ja. Wyjrzała. Sójka stał nad nią, roztaczając wokół nich namiot skrzydeł. - Nie ukryjesz mnie - powiedziała. - Wiem. Powinniśmy to zrobić, ale już za późno. - Był bardzo zmęczony i wymizerowany. - Próbowałem... Helikopter wylądował po tej stronie jęzora lawy, która nale- żała do ludzi. Bryznęła fontanna drobin ziemi i kamyków. Ludzie wysiedli, niosąc broń i sieci. Mroczna nie czuła już wahania. - Muszę iść. - Uniosła pancerz z ziemi i ruszyła. - Jesteś od nas silniejsza - odezwał się Sójka. - Ludzie nie mo- gą po ciebie przyjść, a my nie możemy cię zmusić do odejścia. - Wiem. - Niewidzialna granica była tuż-tuż. Mroczna zmierza- ła ku niej, niechętnie, lecz wytrwale. - Dlaczego to robisz?! - krzyknął. Nie odpowiedziała. Poczuła, że skrzydło ociera się o bok jej pancerza. Zatrzyma- ła się i podniosła na niego wzrok. - Pójdę z tobą - wyjaśnił. - Aż znajdziesz się w domu. Aż bę- dziesz bezpieczna. - Dla ciebie to tak samo niebezpieczne. Nie możesz opuścić rezerwatu. - Tak jak ty. - Musisz wrócić. - Nie pozwolę, żeby ludzie zabrali mi następną przyjaciółkę. Stanęła na krawędzi granicy. Ludzie popędzili ku niej, jakby się bali, że jeszcze będzie próbować im uciec. Zarzucili siatkę, starając się oplatać jej pancerz. Odepchnęli fruwaka na bok. - To nie jest konieczne - rzuciła. - Pójdę z wami. - Przykro mi - burknął któryś z nich. - Tak trzeba. - Ona mówi prawdę - odezwał się Sójka. - W przeciwnym ra- zie nigdy by do was nie wyszła. - Co się stało z innymi? - spytała. - Złapaliśmy ich - powiedział inny człowiek. -I? - Przenieśliśmy do rezerwatu. Nie miała powodu wątpić w jego słowa - żaden człowiek nie oszczędziłby jej bólu, gdyby któreś z jej przyjaciół zginęło. - Widzisz, nie musisz się martwić. - Nie ufaj im! Skłamią, żebyś nie stawiała oporu, i zabiją cię, kiedy nie będą mieli świadków. Mógł mieć rację. A jednak poczłapała ciężko ku helikopte- rowi. Ludzie, ciągnący za sznury siatki, bardziej przeszkadzali jej iść, niż przyspieszali wędrówkę. Śmigła rytmicznie zatacza- ły kręgi. Sójka ruszył za nią, ale ludzie stanęli mu na drodze. - Jadę z nią - powiedział. Obejrzała się. To dziwne, ale wśród normalnych ludzi wyda- wał się jeszcze bardziej delikatny i kruchy niż przy niej. - Ani kroku dalej, fruwaku. Przecisnął się między nimi. Jeden człowiek chwycił go za nad- garstek; wyszarpnął się mu. Dwaj inni złapali go za ramiona i prze- ciągnęli przez granicę, choć stawiał im opór. Podczas szamotam- ny skrzydła rozwinęły się i zatrzepotały, gdy starał się zachować równowagę. Jedno błękitne piórko opadło spiralą na ziemię. Mroczna ruszyła szybkim krokiem, ciągnąc za sobą ludzi, któ- rzy bezskutecznie starali się zatrzymać ją po swojej stronie gra- nicy. Wpadła pomiędzy nich. Fruwak leżał bezwładnie na ziemi, przygniatając własnym ciałem jedno skrzydło, drugim osłaniając się przed napastnikami. Ludzie odskoczyli od niego i Mrocznej. - Sójko... - odezwała się. - Sójko... Wstał; przestraszyła się, że skrzydło jest złamane. Skrzywił się i uniósł je - pióra były pogniecione, lecz złożył je i rozłożył, a ona przekonała się z ulgą, że nic mu się nie stało. Spojrzał na nią i je- go spojrzenie złagodniało. Wyciągnęła rękę i ich pazurzaste dło- nie spotkały się. Jakiś człowiek parsknął. Mroczna cofnęła rękę, zawstydzona. - Nic na to nie poradzisz - powiedziała. - Zostań. Sieć zacisnęła się wokół niej, ale stawiła opór. - Nie możemy marnować czasu - odezwał się przywódca ludzi. - No, pora się zbierać. Zdołali ją odciągnąć parę kroków w stronę helikoptera - tyl- ko dlatego, że im na to pozwoliła. - Jeśli nie dacie mi z nią polecieć, i tak podążę za wami - za- groził Sójka. - Jestem szybszy niż ta maszyna. - Nie odpowiadamy za to, co się stanie za granicami rezerwa- tu. - Dziwne, ale człowiek wydawał się jakby zmartwiony. - Wiesz, co się może stać. Zostań tutaj. - Was nie obchodzą żadne granice! - krzyknął Sójka. Ludzie odciągnęli Mroczną jeszcze parę kroków w głąb swego terytorium. Szła powoli, własnym tempem, nie zwracając na nich uwagi. - Zostań, Sójko - rzuciła. - Zostań, bo oprócz porażki będę jeszcze czuła winę. Jeśli odpowiedział, nie usłyszała go. Dotarła do helikoptera i zamknęła wszystkie zmysły na dokuczliwy hałas i pola elektrycz- ne. Udało się jej wdrapać do luku bagażowego, zanim zdołali na- razić ją na upokorzenie windowania i wpychania. Wyjrzała przez otwarte drzwi. Wydawało się jej, że cały świat zamilkł, ponieważ słyszała i czuła tylko zgiełk wokół siebie. Sójka stał na jęzorze lawy, nieruchomy, z opuszczonymi ramionami. Na- le jego skrzydła wyprostowały się, opadły i uniosły go w powie- trze. Ponownie przyglądała mu się z fascynacją przez oczka siat- d. Zatoczył szeroki krąg i poszybował na ciepłym prądzie wstępu- jącym wulkanu. Śmigła helikoptera ruszyły szybciej, utworzyły zamazaną jłaszczyznę i prawie zniknęły. Maszyna wydźwignęła się z szarp- lięciem, z trudem unosząc ciężar myśliwych i Mrocznej. W tej sa- lej chwili Sójka wyłonił się zza obłoku lśniącej pary. Mroczna chciała się odwrócić. Nie mogła. Był zbyt piękny. Odstęp między nimi zwiększał się coraz bardziej, aż wreszcie Iroczna widziała już tylko niebieską iskierkę, wyłaniającą się znikającą pomiędzy słupami pary. Helikopter zaczął się odwracać; wydawało się jej, że spirala lotu Sójki rozszerza się, jakby groźby ludzi nie zrobiły na nim wra- żenia, jakby za nic miał ich ostrzeżenia i szybował łagodnie ku anicom swych ziem, stopniowo podejmując decyzję. Nie przekraczaj granicy, pomyślała Mroczna. Nie jesteś stwo- zony dla świata po tej stronie. Ale właśnie wtedy, na chwilę przed obrotem maszyny w inną stronę, Sójka oderwał się od wulkanu i jednym wspaniałym łu- ciem przekroczył granicę świata ludzi. przełożyła Maciejka Mazan ny skrzydła rozwinęły się i zatrzepotały, gdy starał się zachować równowagę. Jedno błękitne piórko opadło spiralą na ziemię. Mroczna ruszyła szybkim krokiem, ciągnąc za sobą ludzi, któ- rzy bezskutecznie starali się zatrzymać ją po swojej stronie gra- nicy. Wpadła pomiędzy nich. Fruwak leżał bezwładnie na ziemi, przygniatając własnym ciałem jedno skrzydło, drugim osłaniając się przed napastnikami. Ludzie odskoczyli od niego i Mrocznej. - Sójko... - odezwała się. - Sójko... Wstał; przestraszyła się, że skrzydło jest złamane. Skrzywił się i uniósł je - pióra były pogniecione, lecz złożył je i rozłożył, a ona przekonała się z ulgą, że nic mu się nie stało. Spojrzał na nią i je- go spojrzenie złagodniało. Wyciągnęła rękę i ich pazurzaste dło- nie spotkały się. Jakiś człowiek parsknął. Mroczna cofnęła rękę, zawstydzona. - Nic na to nie poradzisz - powiedziała. - Zostań. Sieć zacisnęła się wokół niej, ale stawiła opór. - Nie możemy marnować czasu - odezwał się przywódca ludzi. - No, pora się zbierać. Zdołali ją odciągnąć parę kroków w stronę helikoptera - tyl- ko dlatego, że im na to pozwoliła. - Jeśli nie dacie mi z nią polecieć, i tak podążę za wami - za- groził Sójka. - Jestem szybszy niż ta maszyna. - Nie odpowiadamy za to, co się stanie za granicami rezerwa- tu. - Dziwne, ale człowiek wydawał się jakby zmartwiony. - Wiesz, co się może stać. Zostań tutaj. - Was nie obchodzą żadne granice! - krzyknął Sójka. Ludzie odciągnęli Mroczną jeszcze parę kroków w głąb swego terytorium. Szła powoli, własnym tempem, nie zwracając na nich uwagi. - Zostań, Sójko - rzuciła. - Zostań, bo oprócz porażki będę jeszcze czuła winę. Jeśli odpowiedział, nie usłyszała go. Dotarła do helikoptera i zamknęła wszystkie zmysły na dokuczliwy hałas i pola elektrycz- ne. Udało się jej wdrapać do luku bagażowego, zanim zdołali na- razić ją na upokorzenie windowania i wpychania. Wyjrzała przez otwarte drzwi. Wydawało się jej, że cały świat zamilkł, ponieważ słyszała i czuła tylko zgiełk wokół siebie. Sójka stał na jęzorze lawy, nieruchomy, z opuszczonymi ramionami. Na- gle jego skrzydła wyprostowały się, opadły i uniosły go w powie- trze. Ponownie przyglądała mu się z fascynacją przez oczka siat- ki. Zatoczył szeroki krąg i poszybował na ciepłym prądzie wstępu- jącym wulkanu. Śmigła helikoptera ruszyły szybciej, utworzyły zamazaną płaszczyznę i prawie zniknęły. Maszyna wydźwignęła się z szarp- nięciem, z trudem unosząc ciężar myśliwych i Mrocznej. W tej sa- mej chwili Sójka wyłonił się zza obłoku lśniącej pary. Mroczna chciała się odwrócić. Nie mogła. Był zbyt piękny. Odstęp między nimi zwiększał się coraz bardziej, aż wreszcie Mroczna widziała już tylko niebieską iskierkę, wyłaniającą się i znikającą pomiędzy słupami pary. Helikopter zaczął się odwracać; wydawało się jej, że spirala lotu Sójki rozszerza się, jakby groźby ludzi nie zrobiły na nim wra- żenia, jakby za nic miał ich ostrzeżenia i szybował łagodnie ku granicom swych ziem, stopniowo podejmując decyzję. Nie przekraczaj granicy, pomyślała Mroczna. Nie jesteś stwo- rzony dla świata po tej stronie. Ale właśnie wtedy, na chwilę przed obrotem maszyny w inną stronę, Sójka oderwał się od wulkanu i jednym wspaniałym łu- kiem przekroczył granicę świata ludzi. przełożyła Maciejka Mazan Z Trawy i Mgfy, i Piasku Chłopiec był przestraszony. Żmija dotknęła delikatnie jego gorącego czoła. Troje dorosłych patrzyło podejrzliwie. Stali za jej plecami blisko siebie, zbici w ciasną gromadkę. Bali się oka- zywać niepokój bardziej niż tylko zmarszczeniem brwi, liniami wokół oczu. Bali się Żmii, ale równie mocno obawiali się o życie swego jedynego dziecka. Migoczące światło lampy, ledwie rozja- śniające panujący w namiocie mrok, nie było w stanie złagodzić ich strachu. Dziecko miało oczy tak ciemne, że źrenice były niemal niewi- doczne, tak matowe, że nawet Żmija zaczęła się obawiać o jego ży- cie. Pogładziła po głowie. Włosy były długie i bardzo jasne, ude- rzająco kontrastujące z ciemną, suchą i złuszczoną skórą. Gdyby znalazła się wśród tych ludzi kilka miesięcy wcześniej, wiedziała- by, że dziecko zaczyna chorować. - Proszę mi podać torbę - powiedziała. Rodzice chłopca drgnęli, zaskoczeni miękkością jej głosu. Być może spodziewali się usłyszeć syk lub skrzeczenie. Odezwała się w ich obecności po raz pierwszy. Przedtem tylko patrzyła. Widzia- ła, jak ta trójka obserwuje ją z bezpiecznej odległości, jak szep- ce o jej młodości i o tym, czym się zajmuje. Gdy w końcu podeszli i poprosili ją o pomoc, tylko słuchała, a potem skinęła głową. A może myśleli, że jest niema. Młodszy mężczyzna wziął skórzaną torbę z podłogi. Oddychał płytko i szybko, trzymając ją z dala od siebie. Jego nozdrza drga- ły, łapiąc w suchym, pustynnym powietrzu słaby zapach piżma. Żmija niemal przyzwyczaiła się do takiego zachowania. Często się z nim spotykała. Wyciągnęła rękę i młody mężczyzna odskoczył, wypuszczając torbę. Rzuciła się do przodu, chwyciła ją tuż nad podłogą i posła- ła mu ostre spojrzenie. Jego mąż i jego żona podeszli i dotknęli go, by złagodzić strach. - Został kiedyś ukąszony - powiedziała ciemnowłosa, przy- stojna kobieta. - Otarł się o śmierć. To nie były przeprosiny, tylko stwierdzenie faktu. - Przepraszam - powiedział młodszy mężczyzna. -To... Niepewnym gestem wskazał torbę. Żmija spojrzała na swoje ramię, wyczuwając na nim delikatny ciężar i ruch. Wokół niego owijał się, pełznąc w górę ku jej szyi, mały, cienki jak palec dziec- ka wąż. W końcu dotarł tam, gdzie zamierzał, i wychylił płaski łeb zza jej ramienia, tuż poniżej krótkich czarnych włosów. Potrój- nym językiem spokojnie powąchał powietrze - wysunął go, uniósł głowę, opuścił i schował. Łowił smak zapachów. - To tylko Trawa - powiedziała Żmija. - Nie zrobiłby ci krzywdy. Wąż, gdyby był większy, rzeczywiście mógłby przerazić - jego ciało miało bladozielony kolor, ale wokół pyska łuski były czerwo- ne, jakby przed chwilą ucztował, rozszarpując jakieś stworzenie. Chłopiec głośno westchnął, walcząc z wzbierającym płaczem. Być może powiedziano mu, że Żmija także poczuje się obrażona, jeżeli będzie płakał. Mogła tylko współczuć tym ludziom. Od- mawiali sobie najprostszego sposobu rozładowania napięcia. Od- wróciła się plecami do dorosłych, żałując, że się jej boją, ale nie chcąc tracić czasu na tłumaczenie im, że ich reakcja jest nie- uzasadniona. - Nie bój się - powiedziała do chłopca. - Wszystko jest tak, jak powinno być. Trawa jest gładki i suchy, i miękki i jeśli mu każę cię strzec, nawet śmierć nie podejdzie do twego łóżka. - Trawa ze- ślizgnął się na jej wąską, wyciągniętą w stronę chłopca dłoń. - Delikatnie. Chłopiec uniósł rękę i jednym placem dotknął gładkich łusek. Żmija czuła, że nawet w tak prosty ruch musiał włożyć ogromny wysiłek. A jednak niemal się uśmiechnął. - Jak masz na imię? Chłopiec spojrzał na rodziców. Po dłuższej chwili skinęli gło- wami. - Stavin - wyszeptał. Był zbyt słaby, by mówić. - Ja jestem Żmija. Rano będę ci musiała sprawić ból, krótki, ale potem przez kilka dni będzie ci dokuczało całe ciało. Jednak gdy to minie, poczujesz się znacznie lepiej. Patrzył na nią z powagą. Żmija wiedziała, że chociaż boi się te- go, co ona może zrobić, jego strach jest mniejszy, niż gdyby skła- mała. Ból musiał znacznie się nasilić od czasu gdy choroba się ujawniła, ale rodzice prawdopodobnie ograniczyli się tylko do po- cieszenia go, mając nadzieję, że dolegliwość zniknie sama albo szybko go zabije. Żmija położyła Trawę na poduszce chłopca i przysunęła nogą tor- bę. Pochyliła się i zamek odskoczył pod jej dotykiem. Dorośli mogli teraz wobec niej czuć tylko strach - nie mieli ani czasu, ani okazji, by zacząć jej ufać. Żona była dostatecznie stara, by już nigdy nie mieć następnego dziecka, a z ich oczu, ukradkowych dotknięć i nie- pokoju Żmija wyczytała, jak bardzo kochają tego chłopca. Muszą go kochać, jeśli w tym kraju zwrócili się o pomoc właśnie do niej. Zapadła noc i temperatura zaczęła spadać. Piasek wysunął się z torby. Uniósł łeb, poruszył językiem wąchając-smakując, lo- kalizując promieniujące ciepłem ciało. - Czy to...? - Głos starszego męża był niski, spokojny, ale Żmi- ja słyszała w nim strach. Piasek sprężył się do ataku, potrząsając grzechotką. Żmija przemówiła do niego i wyciągnęła rękę. Wąż uspokoił się i owinął wokół jej szczupłego przedramienia, two- rząc czarno-brązowe bransolety. - Nie - powiedziała. - Wasze dziecko jest zbyt chore, by Pia- sek mógł mu pomóc. Wiem, że to jest trudne, ale proszę was, by- ście zachowali spokój. Robię tylko to, co powinnam, chociaż być może was to przeraża. Musiała podrażnić Mgłę, by zmusić ją do wyjścia. Potrząsnęła torbą, potem dwa razy lekko w nią uderzyła. Poczuła przesuwające się sploty i nagle z wnętrza torby wychylił się łeb mlecznobiałej kobry. Zaczęła wypełzać na zewnątrz, poruszając się bardzo szybko, a jednak wydawało się, że jej cielsko nigdy się nie skończy. Sycząc, cicho uniosła łeb niemal metr nad podłogę i rozłożyła kark w sze- roki kaptur. Rodzice chłopca gwałtownie wciągnęli powietrze, jak- by na widok okularów na jej grzbiecie poczuli nagły ból. Żmija zig- norowała ich reakcję i przemówiła do kobry śpiewnym głosem. - Och ty, nerwowe stworzenie, uspokój się. Tym razem bę- dziesz musiała zasłużyć na swoje zwierzątko. Przemów do tego chłopca, dotknij go. Ma na imię Stavin. W srebrnych oczach kobry odbił się żółty płomień lampy. Po- woli złożyła kaptur i pozwoliła Żmii się dotknąć. Dziewczyna chwy- ciła ją mocno poniżej łba i odwróciła ku chłopcu. - Stavinie - powiedziała. - Teraz Mgła się z tobą przywita. Przyrzekam ci, że zrobi to bardzo delikatnie. Mimo tego zapewnienia Stavin zadrżał, gdy kobra dotknęła je- go chudych piersi. Żmija, nie rozluźniając uchwytu, pozwoliła jej wpełznąć na ciało chłopca i ułożyć się białymi pierścieniami na rozdętym brzuchu. Mgła wysunęła język, by poznać jego smak-zapach. Młodszy mąż wydał cichy, zduszony, pełen strachu okrzyk. Stavin drgnął. Mgła cofnęła się i otworzyła pysk, ukazując zęby ja- dowe. Żmija westchnęła i przysiadła na piętach. Czasami, gdzie in- dziej, krewni mogli się przyglądać jej pracy. - Musicie wyjść - powiedziała łagodnie. - Mgły nie wolno nie- pokoić. To niebezpieczne. - Postaram się... - Przykro mi, ale musicie poczekać na zewnątrz. Być może młodszy mąż chciał się sprzeciwić, chciał domagać się odpowiedzi na wiele pytań, przypuszczalnie poparłaby go żona, ale starszy mężczyzna ujął ich dłonie i poprowadził w stronę wyjścia. - Będę potrzebowała jakiegoś małego zwierzątka - powie- działa Żmija, gdy mężczyzna uniósł przesłaniającą wejście kla- pę. - Musi być żywe i mieć futerko. - Dobrze - odpowiedział starszy mąż i we troje wyszli w roz- świetloną noc. Żmija przez ścianę namiotu słyszała ich kroki skrzy- piące na ostrym piasku. Ułożyła kobrę na kolanach i zaczęła uspokajająco ją kołysać. Mgła owinęła się wokół jej talii, wchłaniając promieniujące od ciała ciepło. Zwykle głód czynił ją bardzo nerwową, a teraz była głodna. Żmija również. W czasie podróży przez pokrytą czarnym piaskiem pustynię znajdowali dostateczną ilość wody, ale pułap- ki, które Żmija zakładała, zawodziły. Teraz w lecie było bardzo go- rąco i wiele małych futerkowych zwierząt, będących ulubionym pożywieniem Piaska i Mgły, zapadło w letni letarg. Gdy węże nie dostawały regularnych posiłków, Żmija również nie jadła. Zmartwiła się, gdy zauważyła, że teraz Stavin boi się znacznie bardziej. - Przykro mi - powiedziała - że musiałam odesłać twoich ro- dziców. Niedługo będą mogli tu wrócić z powrotem. Oczy chłopca zaszkliły się, ale powstrzymał łzy. - Powiedzieli mi, abym robił wszystko, co każesz. - Chciałabym, abyś płakał, jeśli będziesz miał na to ochotę. To wcale nie jest takie straszne. Stavin jednak nie zrozumiał, a Żmija postanowiła nie nale- gać. Wiedziała, że jego grupa nauczyła się żyć na tej niegościn- nej ziemi, odmawiając sobie płaczu, śmiechu, rozpaczy. Odebra- li sobie prawo do prawdziwego smutku i prawdziwej radości, ale przetrwali. Mgła uspokoiła się. Żmija odwinęła ją ze swej talii i ułożyła na łóżku obok Stavina. Gdy kobra poruszyła się, poprowadziła jej głowę, dłonią wyczuwając napięte, stawiające opór mięśnie. - Dotknie cię językiem - powiedziała do chłopca. -To może ła- skotać, ale nie będzie bolało. Ona wącha językiem, tak jak ty nosem. - Językiem? Żmija przytaknęła i uśmiechnęła się, a Mgła wysunęła język, by poczuć policzek chłopca. Stavin był spokojny, patrzył cieka- wie, nagle zapomniawszy o bólu. Leżał zupełnie spokojnie, gdy długi język kobry muskał jego policzki, oczy, usta. - Wyczuwa chorobę - powiedziała Żmija. Mgła przestała sprzeciwiać się jej woli i posłusznie cofnęła łeb, a gdy Żmija ją pu- ściła, wspięła się po jej ręce i ułożyła na ramionach. - Teraz śpij, Stavinie - powiedziała dziewczyna. - Zaufaj mi i nie bój się tego, co musimy zrobić rano. Stavin patrzył na nią przez kilka sekund. - Czy Trawa będzie mnie strzec? Pytanie ją zaskoczyło. Nie jego treść, raczej zgoda, która się za nim kryła. Odgarnęła mu włosy z czoła i uśmiechnęła się. - Oczywiście. Podniosła Trawę w powietrze. - Będziesz opiekować się tym dzieckiem - nakazała - będziesz go pilnować. Wąż leżał spokojnie na jej dłoni, patrząc na nią lśniącymi oczami. Położyła go delikatnie na poduszce chłopca. - Teraz śpij. Stavin zamknął oczy i zastygł, jakby nagłe uleciało z niego życie. Zmiana w jego wyglądzie była tak duża, iż Żmija sięgnęła dłonią, by go dotknąć, zauważyła jednak, że oddycha, płytko i po- woli. Poprawiła okrywający go koc i wstała. Poczuła nagły zawrót głowy, zachwiała się. Kobra na jej ramionach poruszyła się niespo- kojnie, napinając mięśnie. Oczy piekły ją nieznośnie, wszystko wokół wydawało się zbyt ostre, zbyt wyraźne. Walcząc z głodem i zmęczeniem, schyliła się, by podnieść torbę z podłogi. Mgła do- tknęła czubkiem języka jej policzka. Odsunęła w bok zasłonę na wejściu i z ulgą stwierdziła, że cią- gle jest noc. Mogła znieść upał, ale jaskrawe światło słońca paliło ją, sprawiając niemal fizyczny ból. Księżyc był chyba w pełni, jed- nak warstwa chmur rozpraszała światło, pokrywając niebo rozciąg- niętą od horyzontu po horyzont jednostajną szarością. Poza krę- giem namiotów, przy ziemi, czerniały bezkształtne cienie. Tutaj, niedaleko od skraju pustyni, było wystarczająco dużo wody, by mo- gły wyrosnąć kępy splątanego buszu, które służyły za pożywienie i schronienie różnego typu stworzeniom. Czarny piasek, połysku- jący oślepiająco w promieniach słońca, w nocy wyglądał jak dywan miękkiej sadzy. Żmija wyszła z namiotu i wrażenie miękkości znik- nęło - buty zanurzyły się z chrzęstem w ostre, twarde ziarna. Rodzice Stavina czekali, siedząc obok siebie wśród ciemnych namiotów, stłoczonych na skrawku piasku, z którego wycięto i wy- palono zarośla. Spojrzeli na nią w milczeniu, z nadzieją w oczach, ale z twarzami kamiennie obojętnymi. Razem z nimi siedziała nieco młodsza od matki Stavina kobieta. Ubrana była, podobnie jak oni wszyscy, w luźny, owinięty wokół ciała zwój materiału, ale na jej szyi, na rzemiennym pasku wisiała ozdoba, jedyna, jaką Żmija zauważyła u tych ludzi: okrągły znak przywódcy. Jej podo- bieństwo do starszego męża wskazywało, że była jego bliską krew- ną - oboje mieli ostre rysy twarzy, wyraźnie zaznaczone kości po- liczkowe, bardzo czarne, mocno przeplatane siwizną włosy i brą- zowe oczy, najlepiej przystosowane do pustynnego słońca. Na ziemi u ich stóp szarpało się w siatce czarne zwierzątko, wydając od czasu do czasu przenikliwe, żałosne piski. - Stavin usnął - powiedziała Żmija. - Nie przeszkadzajcie mu, ale idźcie do niego, gdyż może się obudzić! Żona i młodszy mąż wstali i weszli do namiotu. Starszy mąż za- trzymał się przed Żmiją. - Możesz mu pomóc? - Mam nadzieję, że możemy. Nowotwór jest w zaawansowanym stadium, ale chyba nie ma przerzutów. - Słyszała swój głos jakby z daleka, przytłumiony i cichy. - Mgła będzie gotowa o świcie. Czuła, że powinna go jakoś pocieszyć, ale nic jej nie przycho- dziło do głowy. - Moja siostra chciałaby z tobą porozmawiać - powiedział mężczyzna i zostawił je same, nie przedstawiając ich sobie, nie próbując dodać sobie znaczenia podkreśleniem, że jego siostra jest przywódcą grupy. Żmija spojrzała za nim, ale klapa namiotu już opadła. Poczuła się jeszcze bardziej wyczerpana i po raz pierw- szy pomyślała, że ułożona na jej ramionach Mgła jest ciężka. - Czy dobrze się czujesz? Żmija się odwróciła. Kobieta podeszła do niej krokiem peł- nym naturalnej, nieznacznie tylko tłumionej przez zaawansowaną ciążę elegancji. Żmija musiała podnieść głowę, by spojrzeć na jej twarz. W kącikach oczu kobiety widoczne były cienkie, krótkie zmarszczki, jakby się czasem uśmiechała, w tajemnicy, gdy nikt nie widział. - Wyglądasz na bardzo zmęczoną. Czy mam polecić komuś, by przygotował ci łóżko? - Nie teraz - powiedziała Żmija - jeszcze nie. Nie będę spa- ła, aż będzie po wszystkim. Kobieta spojrzała jej w oczy i Żmija poczuła łączące je ducho- we pokrewieństwo, płynące z odpowiedzialności, którą obie na siebie wzięły. - Tak, wydaje mi się, że cię rozumiem - powiedziała kobieta. Czy możemy coś jeszcze dla ciebie zrobić? Czy potrzebujesz pomo- cy w przygotowaniach? Żmija stwierdziła, że zastanawia się nad tymi pytaniami, jak- by były one trudnymi, skomplikowanymi problemami - jej zmęczo- ny umysł powtarzał je, analizował, obracał na wszystkie strony, zanim w końcu pojął ich znaczenie. - Mój kucyk potrzebuje wody i pożywienia... - Już się nim zaopiekowano. - A mnie jest potrzebny ktoś do pomocy przy Mgle. Ktoś sil- ny. Poza tym jest bardzo ważne, aby się nie bał. Kobieta skinęła głową. - Ja bym ci pomogła - powiedziała i chyba się uśmiechnęła le- ciutko - ale od pewnego czasu jestem trochę tęga. Znajdę kogoś. - Dziękuję. Kobieta, znowu ponura, skłoniła głowę i powoli poszła w stro- nę namiotów. Żmija odprowadzała ją wzrokiem, podziwiając gra- cję jej ruchów. W porównaniu z nią czuła się niedojrzała, bardzo mała i niezgrabna. Piasek zaczął odwijać się z jej przedramienia. Czując przesu- wające się po skórze łuski, chwyciła go, zanim spadł na ziemię. Le- żąc na jej dłoniach, uniósł górną połowę ciała. Wysunął język, kie- rując go w stronę zwierzątka, czując ciepło jego ciała, wyczuwa- jąc strach. - Wiem, że jesteś głodny - powiedziała Żmija - ale to stworze- nie nie jest dla ciebie. Włożyła grzechotnika do torby, potem pozwoliła Mgle zsunąć się z ramienia i również zniknąć w jej ciemnym wnętrzu. Zwierzątko znów zaczęło piszczeć i szarpać się. Żmija schy- liła się, podniosła je w górę i zaczęła delikatnie głaskać. Stopnio- wo pełne przerażenia piski cichły, a w końcu umilkły zupełnie, tyl- ko nozdrza drgały nerwowo, wietrząc zapach węży. Zwierzątko leżało spokojnie, oddychając ciężko, wyczerpane, patrząc żółty- mi ślepkami w jej twarz. Miało długie tylne nogi i zabawnie ster- czące, szerokie uszy. Futerko na jego grzbiecie siatka poznaczy- ła w regularne romby. - Przykro mi, że muszę ci odebrać życie - powiedziała Żmi- ja - ale to nie będzie bolało i już nigdy nie będziesz czuł stra- chu. Delikatnie otoczyła je ramieniem, a dłonią drugiej ręki chwyciła kręgosłup tuż poniżej czaszki. Pociągnęła tylko raz, szybko i mocno. Zwierzątko szarpnęło się, jakby chcąc się uwol- nić, ale było już martwe. Drgnęło kilka razy, nogi podkurczyły się i przylgnęły do ciała, palce u stóp podwinęły się, drżąc jesz- cze przez chwilę. Zdawało się ciągle patrzeć na nią swymi żół- tymi ślepiami. Żmija wyjęła je z siatki. Rozwarła siłą zaciśnię- te szczęki, potem z przytroczonego do pasa woreczka wyciągnę- ła szklany flakon i wpuściła z niego do otwartego pyska zwierzątka krople mętnej cieczy. Otworzyła stojącą na ziemi torbę i zawołała Mgłę. Kobra wypełzła powoli na ostre ziarna piasku, prześlizgując się przez krawędź torby. Wyczuła zapach zwierzątka, zbliżyła się do niego, dotknęła językiem. Przez chwi- lę Żmija obawiała się, że Mgła nie będzie chciała jeść martwe- go pożywienia, ale ciało było ciągle ciepłe, a kobra - bardzo głodna. - Zwierzątko dla ciebie - powiedziała Żmija. - Nasyć głód. - Mgła powąchała je, cofnęła się i ukąsiła, zanurzając zakrzywione zęby jadowe w małym ciele i wpompowując w nie cały zapas tru- cizny. Potem chwyciła je mocniej i zaczęła połykać, tylko nieznacz- nie rozciągając przy tym przełyk. Gdy po chwili ułożyła się spokoj- nie, trawiąc posiłek. Żmija usiadła obok i położyła na niej dłoń, czekając. Usłyszała zbliżające się kroki. - Przysłano mnie, bym ci pomógł. Mężczyzna był młody, mimo siwych pasm widocznych w ciem- nych włosach. Był wyższy niż Żmija i dość przystojny. Miał ciem- ne oczy i bardzo wyraźne ostre rysy twarzy, podkreślone ściągnię- tymi i zawieszonymi z tyłu włosami. - Boisz się? - Zrobię, co mi każesz. Luźna szata pozbawiła ciało mężczyzny kształtów, ale długie, muskularne ręce świadczyły o jego sile. - Więc trzymaj jej ciało. Nie daj się zaskoczyć. - Narkotyk, który Żmija wpuściła do ciała zwierzątka zaczynał działać i Mgła poruszyła się niespokojnie. - Jeśli ukąsi... - Trzymaj, szybko! Mężczyzna wyciągnął ręce, ale trwało to zbyt długo. Mgła skręciła się gwałtownie, potem nagle wyprostowała, uderzając go ogonem w twarz. Odskoczył do tyłu, bardziej zaskoczony niż zra- niony. Żmija trzymała głowę kobry w mocnym uchwycie, starając się złapać również resztę jej ciała. Mgła nie należała do dusicie- li, ale była silna, gładka i szybka. Wyciągając się, wypuściła powie- trze z długim sykiem. Ukąsiłaby cokolwiek, czego mogłaby do- sięgnąć. Udało się jej ścisnąć gruczoły jadowe i wypuścić ostatnie krople trucizny. Wisiały przez chwilę na zębach, połyskując jak diamenty, a potem skręty ciała wyrzuciły ją daleko w ciemność. Żmija zobaczyła, że mężczyzna chwycił wreszcie środek i ogon ko- bry. Walka urwała się nagle i Mgła leżała spokojnie, bezsilna w uchwycie. - Przepraszam... - Trzymaj ją - powiedziała Żmija. - Przed nami jeszcze kilka godzin. Podczas drugiego ataku konwulsji mężczyzna trzymał Mgłę bardzo pewnie i był naprawdę pomocny. Potem Żmija odpowie- działa na jego przerwane pytanie. - Gdyby miała świeży jad i ukąsiła cię, prawdopodobnie byś umarł. Nawet teraz jej ukąszenie wywołałoby chorobę. Ale jeśli nie zrobisz czegoś nierozsądnego, ukąsi mnie, jeśli w ogóle jej się to uda. - Martwa lub umierająca niewiele będziesz mogła pomóc mo- jemu kuzynowi. - Nie zrozumiałeś. Mnie Mgła nie może zabić. -Wyciągnęła rę- kę, by mógł zobaczyć blizny po skaleczeniach i podwójnych nakłu- ciach. Przyglądał im się przez chwilę, potem długo patrzył jej w oczy; wreszcie odwrócił wzrok. Jasna, promieniująca światłem plama wśród chmur przesunę- ła się na zachód. Trzymali kobrę jak dziecko. Żmija zapadła w płyt- ką drzemkę, ale Mgła poruszyła lekko głową, bez zapału próbując odzyskać wolność, i Żmija obudziła się gwałtownie. - Nie wolno mi spać - powiedziała do mężczyzny. - Mów do mnie. Jak ci na imię? Mężczyzna, podobnie jak przedtem Stavin, zawahał się. Zda- wał się czegoś obawiać - jej, a może czego innego. - Moja grupa - powiedział - uważa za niemądre zdradzanie obcym swego imienia. - Jeżeli uważacie mnie za wiedźmę, nie powinniście prosić mnie o pomoc. Nie znam czarów i wcale nie udaję, że je znam. Nie znam również i nie mogę zapamiętać obyczajów wszystkich ży- jących na tej ziemi ludzi, toteż trzymam się własnych. A ja mam zwyczaj zwracać się po imieniu do tych, z którymi pracuję. - To nie jest rezultat przesądów - powiedział. - Nie boimy się, że ktoś rzuci na nas urok. Żmija czekała, przyglądając mu się uważnie, próbując w męt- nym świetle odczytać wyraz jego twarzy. - Rodziny znają nasze imiona, mówimy je również tym, któ- rych chcemy poślubić. Żmija zastanawiała się przez chwilę i uznała, że ten zwyczaj jej nie odpowiada. - Nikt więcej? Nigdy? - No cóż... Można powiedzieć swoje imię przyjacielowi. - No tak - powiedziała Żmija. - Ja jestem obca, a być może nawet jestem wrogiem. - Przyjaciel poznałby moje imię - powtórzył młody mężczy- zna. - Nie miałem zamiaru cię obrażać, źle mnie zrozumiałaś. Zna- jomość nie jest przyjaźnią. My cenimy przyjaźń bardzo wysoko. - W tym kraju każdy powinien potrafić szybko określać, czy kogoś można nazwać przyjacielem. - Rzadko zawieramy przyjaźnie. Przyjaźń zobowiązuje. - Brzmi to tak, jakby była ona czymś, czego należy się bać. Umilkł na chwilę. Potem powiedział: - Być może boimy się zdrady. To bardzo bolesne być zdradzo- nym przez przyjaciela. - Czy ktoś cię kiedyś zdradził? Spojrzał na nią ostro, jakby przekroczyła granicę przyzwoitości. - Nie - powiedział głosem równie twardym jak wyraz jego twarzy. - Nie ma nikogo, kogo nazwałbym przyjacielem. Jego reakcja zaskoczyła ją. - To bardzo smutne. - Umilkła, starając się wyobrazić sobie przeżycia, które mogą zmusić ludzi do takiego zamknięcia się w sobie, porównując swoją samotność z konieczności z ich samot- nością z wyboru. - Mam na imię Żmija - powiedziała w końcu. - Możesz się tak do mnie zwracać - jeżeli takie imię przejdzie ci przez gardło. Do niczego cię to nie zobowiązuje. Mężczyzna chciał jeszcze coś powiedzieć. Być może pomyślał, że znów ją obraził, a być może czuł, że powinien bronić zwyczajów swojej grupy. Jednak Mgła zaczęła się znowu miotać i musieli trzymać ją mocno, by nie zraniła się o jakiś kamień. Była cienka w stosunku do swojej długości, ale bardzo silna, a konwulsje, któ- re przechodziła, były gwałtowniejsze niż jakiekolwiek przedtem. Wiła się w dłoniach Żmii i niemal udało jej się wyrwać. Próbowa- ła rozwinąć kaptur, ale Żmija trzymała ją zbyt mocno. Otworzyła pysk i zasyczała, jednak na jej zębach nie pojawiła się ani kropla jadu. Owinęła ogon wokół przedramienia mężczyzny. Zaczął ją ciągnąć i odwijać, chcąc uwolnić ze splotów. - Ona nie jest dusicielem - powiedziała Żmija. - Nie zrobi ci krzywdy. Zostaw ją... Wspólnymi siłami odzyskali nad nią kontrolę. Żmija spodzie- wała się dalszej walki, ale Mgła nagle uspokoiła się i leżała mię- dzy nimi niemal nieruchomo. - Mamy chwilę na odpoczynek - powiedziała. Spojrzała na mężczyznę i zauważyła ciemną linię na jego policzku, ślad po wcześniejszym uderzeniu ogona. Wyciągnęła rękę i dotknęła jej. - Będziesz miał tylko siniaka - powiedziała. - Za parę dni o nim zapomnisz. W czasie walki z kobrą nie pamiętała o głodzie i zmęczeniu, ale teraz wróciły, silniejsze niż przedtem. - Żmija... - Słucham? Uśmiechnął się szybko, jakby zawstydzony. - Próbowałem tylko wymówić. - Całkiem nieźle. - Ile czasu zajęło ci przejście przez pustynię? - Niezbyt dużo. Bardzo dużo. Sześć dni. - Jak ci się to udało? - Tam można znaleźć wodę. Jechaliśmy w nocy, z wyjątkiem ostatniego dnia, gdy i tak nie mogłam znaleźć żadnego cienia. - Wiozłaś ze sobą zapas żywności na całą podróż? Pokręciła głową. - Tylko trochę. Wolałaby, aby nie wspominał o żywności. - Co jest po drugiej stronie? - Więcej piasku, więcej zarośli, trochę więcej wody. Kilka grup, kupcy i stacja, na której się wychowałam i przeszłam prze- szkolenie. A jeszcze dalej góra, a w niej miasto. - Chciałbym zobaczyć miasto. Kiedyś. - Przez pustynię można przejść. Nie odpowiedział, ale jej wspomnienia z dnia, w którym opu- ściła dom, były dostatecznie świeże, by mogła sobie wyobrazić, o czym myślał. Nadszedł następny atak konwulsji, znacznie wcześniej, niż Żmija się spodziewała. Z ich częstotliwości i nasilenia mogła wnio- skować o stopniu choroby Stavina i bardzo pragnęła, by nastał już poranek. Jeśli nie mogła uratować chłopca, będzie się musiała z tym pogodzić, opłakać go i spróbować zapomnieć. Kobra tłukła o piasek tak gwałtownie, że gdyby jej oboje nie trzymali, pewnie by się zabiła. Nagle znieruchomiała i zesztywniała, rozdwojony język zwisł bezładnie między zaciśniętymi szczękami. Przestała oddychać. - Trzymaj ją - poleciła Żmija - trzymaj głowę. Szybko, łap ją! Jeśli ci się wyrwie, biegnij za nią. Trzymaj! Nie ukąsi cię teraz, może cię tylko przypadkowo uderzyć. Wahał się przez chwilę, potem zacisnął dłoń na karku zwierzę- cia. Żmija pobiegła, zapadając się głęboko w piasek, ku rosną- cym poza kręgiem namiotów zaroślom. Zaczęła się przedzierać przez suchy kolczasty gąszcz. Kątem oka zauważyła gniazdo żmij, kłębiących się pod splątanymi, suchymi gałęziami. Wyczuły ją i za- częły syczeć. Zignorowała je. W końcu dostrzegła prostą, pustą w środku łodygę, podniosła ją i wróciła, krwawiąc z jakiegoś za- drapania na dłoni. Klęknęła przy głowie kobry, otworzyła jej pysk i wepchnęła rurkę głęboko w gardło, w przewód oddechowy u nasady języka. Schyliła się niżej, wzięła drugi koniec łodygi w usta i dmuchnęła delikatnie. Widziała ręce mężczyzny trzymające Mgłę, tak jak mu kaza- ła, słyszała, jak zdumiony wciągnął gwałtownie powietrze. Ziarna piasku wbijały się jej w kolana, czuła ostry zapach narkotyku wy- dobywający się z płuc węża, w głowie huczało z wyczerpania, od- suwanego i tłamszonego siłą woli. Żmija dmuchnęła raz, potem drugi, zrobiła przerwę, znów dmuchnęła, powtarzając to, aż Mgła chwyciła rytm i zaczęła oddy- chać sama, bez pomocy. Żmija usiadła. - Myślę, że przyjdzie do siebie - powiedziała. - Mam nadzieję... Wytarła czoło wierzchem dłoni. Poczuła ostry ból. Opuściła rękę, lecz ból nie ustąpił, objął kości, prześliznął się po ramieniu, przez piersi, chwycił żelaznymi palcami serce. Chwiała się przez chwilę, usiłując zachować równowagę, potem upadła. Próbowała jeszcze się podeprzeć, chciała zwalczyć mdłości i zawrót głowy i niemal jej się to udało, lecz ziemia znów ją przyciągnęła. Zapa- dła w ciemność. Czuła ziarna piasku drapiące policzek i dłonie, lecz ten ból był nieważny. - Żmijo, czy mogę ją puścić na chwilę? Pomyślała, że pytanie musi być skierowane do kogoś innego, choć jednocześnie wiedziała, że poza nią nie ma tu nikogo, kto mógłby na nie odpowiedzieć, nikogo, kto nosiłby jej imię. Poczuła na sobie ręce, bardzo delikatne, i chciała na dotyk zareagować, ale była zbyt zmęczona. Bardziej potrzebowała snu, więc próbowała je odepchnąć. Ale one trzymały jej głowę, wkładały do ust wyschnię- tą skórę i wlewały wodę do gardła. Zakrztusiła się, zakaszlała. Uniosła się na łokciu. Gdy ustąpiła ciemność, spowodowana włożonym w ten ruch wysiłkiem, zdała sobie sprawę, że dygocze jak w febrze. Czuła się tak jak wtedy, gdy pierwszy raz została ukąszona przez węża. Mężczyzna klęczał obok niej ze skórzanym pojemnikiem na wodę w dłoni. Za jego plecami Mgła odpełzła w ciemność. Żmija zapomniała o bólu. - Mgła! Mężczyzna, przestraszony, drgnął i obejrzał się. Kobra uniosła się, rozłożyła kaptur, sycząc, chwiejąc się, rozgniewana, gotowa ukąsić. Biała falująca linia na tle ciemności. Żmija zmusiła się do wstania, czując, że jej wola porusza zupełnie obcym ciałem. Z tru- dem utrzymała równowagę. - Nie możesz teraz iść na polowanie - powiedziała. - Czeka cię dzisiaj praca, którą musisz wykonać. Wystawiła prawą rękę - cel, w który Mgła mogła uderzyć, je- śli zdecydowałaby się to zrobić. Ręka była ciężka od bólu. Żmija bała się. Nie ukąszenia, bała się, że Mgła opróżni z zawartości swo- je gruczoły jadowe. - Chodź tutaj - powiedziała. - Chodź tutaj i porzuć gniew. Zauważyła, że między jej palcami cieknie krew i strach o los chłopca jeszcze się zwiększył. - Ukąsiłaś mnie? Ale to nie był ten rodzaj bólu - jad kobry spowodowałby odrę- twienie, a ten ból był ostry, palący... - Nie - szepnął mężczyzna zza jej pleców. Mgła rzuciła się naprzód. Odruchy nabyte długim treningiem zadziałały. Żmija cofnęła błyskawiczne prawą rękę, a lewą złapa- ła kobrę poniżej głowy. Mgła wiła się przez chwilę, potem dała za wygraną. - Dzikie stworzenie - powiedziała Żmija. - Wstydź się. Odwróciła się i pozwoliła Mgle wpełznąć po ręce na ramiona i ułożyć się na nich. - Czy ona mnie ukąsiła? - Nie - odparł mężczyzna. W jego pozornie spokojnym głosie brzmiały nuty strachu. - Dziwne, że nie umierasz, nie tarzasz się w agonii, twoja ręka powinna być czerwona i spuchnięta. Gdy wróciłaś... - Zrobił gest w stronę jej ręki. - Musiałaś zostać uką- szona przez żmiję w zaroślach. Żmija przypomniała sobie ukryte w gąszczu gniazdo. Dotknę- ła krwi na dłoni. Wytarła ją i między zadrapaniami znalazła dwa czerwone punkty, otoczone lekką opuchlizną. - Będę musiała to wyczyścić - powiedziała. - Głupio z mojej strony, że byłam nieostrożna. Pieczenie zniknęło. Ból zelżał, przepływając przez ramię de- likatnymi falami tylko od czasu do czasu. - Trzymałeś Mgłę bardzo dobrze. Byłeś wyjątkowo odważny - pochwaliła męźczyzę. - Dziękuję. Zniżył głowę jakby w ukłonie. Wstał i podszedł do niej. Żmi- ja delikatnie położyła dłoń na głowie Mgły, aby kobra się nie prze- straszyła. - Byłbym zaszczycony - rzekł mężczyzna - gdybyś zwracała się do mnie Arevin. - Z przyjemnością. Uklękła i podtrzymała zsuwające się z ramienia do torby bia- łe sploty. Niedługo o świcie, gdy Mgła będzie całkowicie gotowa, pójdą do chłopca. Koniec białego ogona kobry zniknął we wnętrzu torby. Za- mknęła ją i chciała wstać, ale nie mogła. Nie otrząsnęła się jeszcze ze skutków nowego dla jej organizmu jadu. Skóra wokół ukąszenia była czerwona i nabrzmiała, ale krwawienie ustało. Siedziała przez chwilę nieruchomo, przyglądając się dłoni i zastanawiając się, co powinna teraz zrobić, tym razem dla siebie. - Pozwól, że ci pomogę. Dotknął jej ramienia i pomógł Żmii wstać. - Przepraszam. Bardzo potrzebuję odpoczynku... - Umyję ci rękę - powiedział Arevin. - A potem będziesz mo- gła iść spać. Powiedz mi tylko, kiedy mam cię obudzić. - Nie. Nie mogę jeszcze spać. - Wyprostowała się, odgarnęła z czoła kosmyki włosów. - Już jest dobrze. Masz trochę wody? Arevin rozluźnił zewnętrzny zwój szaty. Pod nim nosił tylko przepaskę na biodrach i skórzany pas, przy którym wisiało kilka woreczków i pojemników na wodę. Skóra na jego ciele była nieco jaśniejsza niż spalona słońcem twarz. Odwiązał jeden z pojemni- ków i zawinął się z powrotem w szatę. Sięgnął, by ująć dłoń Żmii. - Nie, Arevinie. Jeżeli jad dostanie się do jakiegoś zadrapa- nia, które możesz mieć na ręku, zatrujesz się. Usiadła i opłukała dłoń. Zaróżowiona woda spadała na piasek i natychmiast znikała, nie zostawiając nawet wilgotnego śladu. Rana zaczęła nieco krwawić, ale ból niemal całkowicie znikł. Or- ganizm Żmii już prawie uporał się z trucizną. - Nie rozumiem - rzekł Arevin - jak to możliwe, że nic ci się nie stało. Moja młodsza siostra została ukąszona przez taką samą żmiję. - Jego głos nie był tak obojętny, jak by sobie tego życzył. - Nie mogliśmy nic zrobić, aby ją uratować, nic, co zmniejszyłoby jej cierpienia. Żmija oddała mu pojemnik, wyjęła z woreczka u pasa sło- iczek z maścią i posmarowała nią ślady po ukąszeniu. - To wchodzi w zakres naszych przygotowań - wyjaśniła. - Pracujemy z różnymi gatunkami węży, a więc musimy być odpor- ni na ich jad. Wyrabianie tej odporności to długi i trochę bolesny proces. - Wzdrygnęła się i zacisnęła mocno pięść. Po chwili znów była spokojna. - Jeśli nie chcesz spać, może chociaż przez chwilę odpocz- niesz - zaproponował Arevin. - Tak - powiedziała. - Przez chwilę. Usiadła obok niego i oparła się o ramię Arevina. Patrzyli, jak wstające słońce rozpromienia chmury, jak barwi je na purpu- rowo i złoto. Prosty, fizyczny kontakt z innym człowiekiem spra- wił jej przyjemność, mimo iż nie usatysfakcjonował. Być może w innym miejscu, w innym czasie, zrobiłaby coś więcej, ale nie tu- taj, nie teraz. Gdy dolna krawędź jaskrawej plamy oderwała się od hory- zontu, Żmija wstała, otworzyła torbę i wywołała z niej Mgłę. Ko- bra wyszła powoli, jakby osłabiona, i niechętnie wspięła się na jej ramię. Żmija podniosła torbę i oboje, ona i Arevin, poszli w stronę namiotów. Rodzice Stavina czekali na nią tuż przed wejściem do namio- tu. Stali zbici w ciasną, milczącą grupę, jakby gotowi do obrony. Przez chwilę Żmija myślała, że zdecydowali się ją odprawić. Po- tem, czując, że słowa parzą jej język jak rozpalone żelazo, spyta- ła, czy Stavin umarł. Potrząsnęli głowami i wpuścili ją do środka. Stavin leżał tak, jak go zostawiła, ciągle pogrążony w śnie. Dorośli śledzili oczyma jej ruchy. Czuła wyraźnie ich strach. Mgła wysunęła język, wietrząc niebezpieczeństwo. - Wiem, że chcielibyście zostać - powiedziała Żmija. -Wiem, że byście pomogli w miarę możliwości, ale nikt poza mną nie ma tu już nic do zrobienia. Proszę, wyjdźcie i poczekajcie na zewnątrz. Spojrzeli po sobie, potem na Arevina, i Żmija przez chwilę my- ślała, że odmówią. Chciała zanurzyć się w ciszy i usnąć. - Chodźmy, kuzyni - rzekł Arevin. - Jesteśmy w jej rękach. Odchylił klapę i gestem przynaglił ich do wyjścia. Żmija podziękowała mu spojrzeniem, a on być może się uśmiechnął. Odwróciła się do chłopca i uklękła obok łóżka. - Stavinie... Dotknęła jego czoła. Było bardzo gorące. Zauważyła, że jej ręka nie jest tak pewna jak przedtem. Delikatne dotknięcie obu- dziło chłopca. - Już czas - powiedziała. Zamrugał, wyrwany nagle z jakiegoś dziecięcego snu. Zoba- czył ją, poznał. Nie wyglądał na przestraszonego. Żmija była z te- go zadowolona, ale z jakiegoś innego powodu, którego nie mogła sobie uświadomić, czuła się nieswojo. - Czy to będzie bolało? - A czy teraz boli? Zawahał się, spojrzał w bok. -Tak. - Być może będzie bolało trochę bardziej. Mam nadzieję, że nie. Czy jesteś gotowy? - Czy Trawa może zostać? - Oczywiście - odparła. I wtedy zrozumiała, co ją tak niepokoi. - Za chwilę wrócę. - Jej głos zmienił się tak bardzo, gardło miała tak ściśnięte, że przestraszyła chłopca. Wyszła z namiotu powoli, ostrożnie, starając się zachować spokój. Twarze rodziców powiedziały jej wyraźnie, czego się bali. - Gdzie jest Trawa? Stojący tuż obok niej Arevin drgnął, usłyszawszy ton, jakim to powiedziała. Młodszy mąż westchnął ciężko i odwrócił wzrok, nie mogąc dłużej znieść jej spojrzenia. - Baliśmy się... - powiedział starszy mąż. - Myśleliśmy, że uką- si nasze dziecko. - Ja tak myślałem. To ja. Ten wąż pełzał po jego twarzy, widziałem jego zęby... - Młodszy mąż nie powiedział nic więcej, gdyż żona uspokajająco położyła mu dłoń na ramionach. - Gdzie on jest? - Chciała krzyczeć, ale pytanie było bardzo ciche. Przynieśli małe, otwarte pudełko. Żmija wzięła je i spojrzała do środka. Trawa leżał na jego dnie, niemal przecięty na pół, wnętrzno- ści wypłynęły z jego odwróconego ciała. Gdy spojrzała na niego, skręcił się, wysunął język, potem wciągnął. Żmija wydała jakiś dźwięk, głęboko z gardła, zbyt głęboko, aby mógł być szlochem. Miała nadzieję, że były to ruchy pośmiertne, skurcze mięśni, ale podniosła go tak delikatnie, jak tylko potrafiła. Nachyliła się i przytknęła usta do gładkich łusek tuż poniżej głowy. Ukąsiła go szybko, ostro, w nasadę czaszki. Poczuła w ustach chłodną, słoną krew. Jeżeli jeszcze żył, zabiła go błyskawicznie. Spojrzała na rodziców, na Arevina. Wszyscy byli bardzo bladzi, ale nie współczuła ich strachowi i nie zależało jej, by dzielili jej smutek. - Takie małe stworzenie - powiedziała. -Takie małe stworze- nie, które potrafiło tylko dawać sny i przyjemność. Patrzyła na nich jeszcze przez chwilę, potem odwróciła się w stronę namiotu. - Poczekaj. - Usłyszała, że starszy mąż stanął tuż za nią. Do- tknął jej ramienia. Wzdrygnęła się i strąciła dłoń. - Damy ci wszystko, czego zechcesz - rzekł - ale zostaw dziec- ko w spokoju. Odwróciła się do niego z wściekłością. - Czy z powodu waszej głupoty mam pozwolić Stavinowi umrzeć? Wyglądał tak, jakby chciał ją zatrzymać siłą. Wbiła łokieć w jego splot słoneczny i wbiegła do namiotu. Wewnątrz kopnęła torbę ku wejściu. Piasek, nagle obudzony i wściekły, wysunął się z jej wnętrza, natychmiast zwijając się w pierścienie. Gdy młod- szy mąż i żona próbowali wejść, syknął i potrząsnął grzechotką z gwałtownością, jakiej Żmija jeszcze u niego nie obserwowała. Jednak nawet nie spojrzała w jego stronę. Potrząsnęła głową i wy- tarła łzy, zanim Stavin je dojrzał. Klęknęła obok niego. - Co się stało? - Nic nie wiedział, ale słyszał głosy przed na- miotem i jej bieg. - Nic ważnego - powiedziała. - Czy wiedziałeś, że przyszli- śmy z tamtej strony pustyni? - Nie - odparł po namyśle. - Było bardzo gorąco i żadne z nas nie miało nic do jedzenia. Trawa teraz poluje. Był bardzo głodny. Czy wybaczysz mi to i czy mogę zacząć? Będę tutaj przez cały czas. Wyglądał na bardzo zmęczonego. Był rozczarowany, ale nie miał siły, by protestować. - Dobrze - powiedział głosem przypominającym odgłos prze- sypywanego między palcami piasku. Żmija zdjęła Mgłę z ramion i odłożyła na bok koc, którym chłopiec był przykryty. Nowotwór umiejscowił się w klatce pier- siowej, zmieniając jej kształt, uciskając żebra, pochłaniając płu- ca, wysysając z chłopca siły witalne i karmiąc się nimi. Żmija, trzymając głowę kobry, pozwoliła jej zbliżyć się do niego, dotknąć i spróbować go. Musiała wzmocnić uchwyt, gdyż Mgła była coraz bardziej niespokojna. Potem przemówiła do niej miękko, głaszcząc łuski. Zaszczepione długim treningiem reakcje zaczęły brać górę nad naturalnymi instynktami. Mgła uspokoiła się, znieruchomia- ła, tylko jej język poruszał się szybko, badając skórę nad nowotwo- rem. Żmija wypuściła ją. Kobra wyprężyła się i błyskawicznym ruchem ukąsiła, zatapia- jąc zęby aż po nasady, puściła, cofnęła się i natychmiast ukąsiła jeszcze raz, teraz już trzymając i poruszając szczękami. Stavin krzyknął, ale nie ruszył się, skrępowany mocnymi uchwytami Żmii. Mgła wpuściła w ciało chłopca całą zawartość gruczołów jado- wych i cofnęła się. Podniosła łeb, rozejrzała się wokół, zwinęła kaptur i idealnie prostą linią popełzła w stronę torby. - Już po wszystkim, Stavinie. - Czy teraz umrę? - Nie - odparła Żmija. - Teraz nie. I mam nadzieję, że nie umrzesz jeszcze przez wiele lat. Z woreczka przy pasie wyjęła flakon z proszkiem. - Otwórz usta. Chłopiec usłuchał natychmiast. Wysypała proszek na jego język. - To złagodzi ból. Nie wycierając krwi, założyła na ślady po ukąszeniach opatru- nek. Potem odwróciła się do niego. - Żmijo? Czy już wyjeżdżasz? - Obiecuję ci, że przed wyjazdem przyjdę powiedzieć ci do wi- dzenia. Chłopiec opadł bezsilnie na poduszkę i zamknął oczy. Piasek leżał nieruchomo na ciemnej podłodze. Żmija zawoła- ła go. Ruszył ku niej i pozwolił się włożyć do torby. Żmija zatrza- snęła ją, podniosła i ciągle miała wrażenie, że torba jest pusta. Usłyszała dochodzące z zewnątrz hałasy. Rodzice Stavina i ludzie, którzy nadeszli z pomocą, odsunęli klapę namiotu i zajrzeli do środka, wyciągając przed siebie kije, zanim jeszcze mieli możli- wość cokolwiek zobaczyć. Żmija postawiła torbę. - Już po wszystkim. Weszli. Arevin był z nimi, jednak jego ręce były puste. - Żmijo... -W jego głosie dosłyszała smutek, współczucie,nie- pewność. Żmija nie była pewna, co on naprawdę myśli. Obejrzał się za siebie.Tuż za nim szła matka Stavina. Położył dłoń na jej ramieniu. - Umarłby bez niej. Cokolwiek się teraz stało, on i tak by umarł. Kobieta strąciła jego rękę. - Mógłby żyć. To się mogło cofnąć. My... - Tłumione łzy nie pozwoliły jej mówić dalej. Żmija zobaczyła, że ludzie podchodzą do niej, otaczają ją. Arevin zrobił krok w jej kierunku i zatrzymał się. Czuła, że on chce, aby się jakoś broniła. - Czy któreś z was potrafi płakać? - spytała. - Czy któreś z was potrafi zapłakać nade mną i moją rozpaczą albo nad nimi i ich winą, albo nad małymi stworzeniami i ich bólem? Czuła łzy cieknące po policzkach. Nie rozumieli jej, czuli się obrażeni jej płaczem. Otaczali ją, ciągle wystraszeni, ale szukali w sobie odwagi. - Wy głupcy! - Nie udało jej się nadać głosowi takiej twardo- ści, jak pragnęła. - Stavin... Uderzyło w nich światło z otwartego nagle wejścia. - Przepuście mnie. Ludzie rozsunęli się, pozwalając przejść swemu przywódcy. Kobieta zatrzymała się tuż przed Żmiją, nie zwracając uwagi na torbę, której niemal dotykała nogą. - Czy Stavin będzie żył? - Jej głos był cichy, uprzejmy. - Nie mogę mieć pewności - odpowiedziała Żmija - ale czu- ję, że będzie. - Zostawcie nas same. Znaczenie słów Żmii dotarło do ludzi wcześniej niż treść roz- kazu ich przywódcy. Spojrzeli po sobie, opuścili broń, a w końcu, jeden po drugim, zaczęli wychodzić z namiotu. Arevin został. Żmi- ja poczuła, że siła, którą znalazła w sobie w obliczu niebezpie- czeństwa, teraz z niej ulatuje. Ugięły się pod nią kolana. Usiadła na torbie, kryjąc twarz w dłoniach. Kobieta klęknęła przed nią, za- nim Żmija mogła temu zapobiec, a nawet zauważyć. - Dziękuję. Dziękuję. Tak mi przykro... Otoczyła Żmiję ramionami i przyciągnęła ku sobie. Arevin ukląkł obok nich i również zamknął dziewczynę w objęciach. Żmi- ja zaczęła drżeć i oni ją tulili, gdy płakała. Potem spała, wyczerpana, obok łóżka Stavina, trzymając go za rękę. Nakarmili ją, przynieśli zwierzątka dla Piaska i Mgły, dali jej zapasy na podróż, dali nawet wodę, by się mogła wykąpać, mimo iż musieli przez to znacznie uszczuplić swoje zapasy. Nie dbała już jednak o to. Gdy się zbudziła i zbadała nowotwór, zauważyła, że zaczyna schnąć i zanikać. Umierał, zatruty wprowadzonym przez Mgłę ja- dem. Poczuła nikłą satysfakcję. Dotknęła policzka Stavina i odgar- nęła wyblakłe włosy z jego twarzy. - Muszę niedługo odejść - powiedziała. — Nie mogę tu zostać. Pragnęła spać jeszcze co najmniej trzy dni, aby całkowicie usunąć skutki działania jadu żmii z zarośli, ale nie będzie mogła się wyspać gdzie indziej. - Stavinie? Budził się powoli. - Już nie boli - powiedział. - Cieszę się. - Dziękuję... - Do widzenia, Stavinie. Czy będziesz później pamiętał, że czekałam, aż się obudzisz, aby ci powiedzieć do widzenia? - Do widzenia - powtórzył, znowu odpływając. - Do widze- nia, Żmijo. Do widzenia, Trawo. Zamknął oczy. Żmija podniosła torbę i wyszła z namiotu. Obóz był pusty i cichy, zmierzch kładł długie, niewyraźne cienie. Od- szukała kucyka, pasiastego jak tygrys, załadowanego zapasami żywności i wody. Siodło leżało na ziemi, a obok niego dodatkowe pojemniki z wodą. Kucyk mrugnął do niej. Podrapała go za usza- mi, osiodłała i przymocowała torbę do jego boku. Wzięła go za uzdę i poprowadziła na zachód, skąd tu przyszła. - Żmijo... Wzięła głęboki oddech i odwróciła się. Arevin stał twarzą w kierunku słońca i padające znad horyzontu promienie barwi- ły jego skórę na czerwono. Pokryte pasmami siwizny włosy były rozpuszczone, spadały na ramiona, nadając jego twarzy wyraz ła- godności. - Nie zostaniesz z nami? - Nie mogę. - Miałem nadzieję... - Jeżeli wydarzenia potoczyłyby się inaczej, mogłabym zostać. - Byli przerażeni. Czy nie możesz im przebaczyć? - Nie uważam ich za winnych. To, co zrobili, to była moja wi- na. Powiedziałam, że on nie zrobi im krzywdy, ale zobaczyli jego zęby, a przecież nie mogli wiedzieć, że jego ukąszenie daje tylko sny i łagodzi umieranie. Nie mogli tego wiedzieć, zrozumiałam to dopiero wtedy, gdy już było za późno. - Sama przecież powiedziałaś, że nie możesz znać zwyczajów wszystkich ludzi i wszystkiego, co budzi w nich strach. - Teraz jestem kaleką - odrzekła. - Jeżeli nie będą mogła ko- goś wyleczyć, bez Trawy nie będę mogła mu w ogóle pomóc. Mu- szę wracać do domu. Być może moi nauczyciele wybaczą mi głu- potę, ale boję się spotkania z nimi. Bardzo rzadko nadają komuś imię, które ja noszę. Dali je mnie, a ja ich zawiodłam. Będą rozcza- rowani. - Pozwól mi iść z sobą. Chciała tego. Wahała się, przeklinając jednocześnie swoją słabość. - Mogą mnie wypędzić i ty byłbyś również wypędzony. Lepiej zostań tutaj, Arevinie. - To nieważne. - Ważne. Po pewnym czasie byśmy się znienawidzili. Nie wiem, jaki ty jesteś i ty również nic o mnie nie wiesz. Aby się wza- jemnie zrozumieć, potrzebny jest spokój. Spokój i czas. - Pod- szedł i ją objął. Stali tak przez chwilę. Podniósł głowę i Żmija zo- baczyła, że Arevin płacze. - Wróć tutaj - powiedział. - Cokolwiek się stanie, proszę cię, wróć tutaj. - Spróbuję - odparła. - W przyszłym roku, wiosną, gdy ucich- ną wiatry, wypatruj mnie. Jeżeli jednak nie przyjadę, zapomnij o mnie. Ja, gdziekolwiek będę, jeśli będę żyła, zapomnę o tobie. - Będę cię wypatrywał - oznajmił Arevin. To brzmiało jak przysięga. Żmija wzięła kucyka za uzdę i ruszyła w stronę pustyni. przełożył Darosław Toruń WIDMA Śnię. Wyciągam ręce po coś, co utraciłam, coś pięknego. Nie mogę sobie przypomnieć, co to jest, lecz wiem, że istnieje gdzieś tutaj. Nagły dźwięk odbija się echem w tle. Moje dłonie nieru- chomieją. Napieram na przeszkodę, bezradnie wytężam mięśnie ze wszystkich sił. Otwieram oczy na ciemność i wraca mi pamięć. Leżę w komorze sypialnej, z rękami kurczowo wspartymi o wiszą- cy tuż nade mną strop, jak gdybym była w stanie go wypchnąć i odzyskać wolność. Palce suną po gładkiej zimnej powierzchni na rozpiętość ramion do narożników, potem w dół, wzdłuż wąskich płaszczyzn po bokach i zamierają. Bezbronna czekam. Ostre szarpnięcie bólu przeszywa moją nogę, gdy welflon wy- suwa się z zastawki wszczepionej w kostkę. Dzwonek, który mnie zbudził, znów się odzywa. To syrena wzywająca nas do pracy. Świa- tło przeszywa spowijającą mnie mroczną ciemność, spowijającą moje ciało. Obracam się, wypływam, wyginam w łuk, by nie ura- zić kręgosłupa i uniknąć rys, które biegną krzywą pręgą, zadając mi ból. Cienie wokół, bezpostaciowe, są nieczułe. Wiem jedno: zamknięta we własnym ciele nie pojmuję, że kiedykolwiek mnie zrozumieją. Oni - one - mówią, że to jest wspaniałe. Ale ja... wi- dzę tylko szarość... i cienie... kim są? Podnoszę ręce. Wyrywam łokcie i wstaję. Ruchomy chodnik sunie - i ja wśród tych... widm? Cieni? Rutyna. Niezmienny cykl. Powtarzalny: dzień za dniem. Godzina po godzinie. Słyszę śmiech. Słyszę stłumiony szept. Lecz milczę. „Jakie to cudne! Wspaniałe!" - Słyszę... Słyszę to za każdym razem, ilekroć tu wracam. Powtarzane z uporem słowa: puste, bez- myślne... Mija czas. Czas pracy. O tak, to chwila ciszy i spokoju. To chwila zachwytu i radości. To chwila prawdziwego spełnienia. Dla nich - nie dla mnie. Pragną być lepsi niż maszyny - to ich mo- dlitwa, pragnienie i sen. Najwyższa ekstaza. Jedyne, co pozostało jeszcze w mej pamięci - to mrok i zamierające w nim cienie... zła- mane snopy światła przebijane ościeniem czerni. Dlaczego? Nie wiedziałam - i nie wiem. Dobrze mi z tym. Nie chcę wiedzieć - i dzięki Bogu nigdy się tego nie dowiem. Chodnik przystaje. Wykonuję zwrot, dwa kroki - siadam przy pulpicie. Lęk pogłębia się z każdym dniem. Przerażenie powraca... Hełm zawsze budził we mnie paniczny lęk - starałam się go uni- kać, gdyż najpierw potrafił obnażyć mój mózg z poczucia osobo- wości, potem pozbawił go zdolności widzenia... I w chwili gdy macki metalowych próbników zanurzyły się w soczewki moich źrenic, nie poczułam bólu. To nie był ból fizycz- ny. Jedynie ból związany z odebraniem części człowieczeństwa. Ból nie do opisania. Ja wiem, że tytanowe sondy, które mi go sprawiły, były konieczne. Czułam, jak przenikają głowę, odcinając ode mnie cienie - mój największy, najbardziej przerażający ból. Strach. Znów powróciły wzory. To ciężka robota. Mój obowiązek. Obserwuję linie, zmienność barw. Niewiele. Biel i czerń. Światło i mrok. Jedyne, co mogą mi przekazać. Lecz ja pragnę ujrzeć dzień. Błękitne niebo i las, to, co na zawsze pozostało w mej pamię- ci. Pobłękitniałe konary drzew w mgielnym brzasku, mój sen, mój poranny świt. Mroźny oddech porannego westchnienia, któremu moja dziecięca wyobraźnia nadała miano świętości. Zaciskam palce w niemym proteście. Da się wytrzymać, na- stępnym razem będzie gorzej.Tamci mówią, że nigdy nie popełnia- ją błędów. Kłamią. Nie wierzę im. Nienawidzę tych głupich wzo- rów. Ha, zajęło im zbyt wiele czasu, by nauczyć mnie odróżniania jednej linii od drugiej. Każdy z nauczycieli jest inny - a ja mam w nosie i nie chcę się uczyć. Gdy byłam dzieckiem, szukałam towarzyszy nocy. Wspomi- nam ich, gdy dotykam powiek. Dotykałam kącików oczu - i wi- działam kolory... wszystkie kolory tęczy. (Co jest na górze - czer- wień czy fiolet?). Czy kiedyś wróci mi pamięć? Wierzę, że mogą po- wrócić za każdym razem, kiedy to robię. Już nie pamiętam, jak wyglądają. Znów dotykam powiek i szukam towarzyszy nocy - przepływają jak strumienie, pokonują meandry w szalonym tań- cu - ofiarują mi spokój... Sięgam do powiek. Jest noc. Wiem, że nie powinnam... Któregoś dnia, gdy powróciłam do domu, usłyszałam głosy. Obserwowałam ich zza rogu. Krzyczeli, że moja matka to egoist- ka. I musimy stąd odejść jak najszybciej. Wrzeszczała, że są pod- li, a wtedy powalili ją na ziemię. I ja krzyczałam: Przestańcie! Przestańcie! - uderzając drobnymi pięściami w ich potężne pier- si. Rzucono mnie na ziemię. Ujrzałam, jak jest krucha i drobna w ich rękach. I znów skoczyłam im do oczu - i znów dostałam... a gdy się ocknęłam, byłam już tu... w świecie popielatych cieni. Co uczynili mojej mamie?! Smugi światła ciemnieją. Zamieram. Jeśli zrobię cokolwiek poza instrukcją, zostanę ukarana. Teraz czas na ćwiczenia. Muszą utrzymać nas w formie. Sondy wysuwają się z mych martwych soczewek i hełm uwalnia głowę. Co najgorsze, powracam do świa- ta szarych cieni, bezkształtnych, bezcielesnych kształtów. Już wo- lę kontrasty czerni i bieli, którą torturują mnie wzory podczas ćwiczeń. Obracam się w miejscu i wstaję. Dwa kroki w przód. Chodnik rusza. Za pierwszym razem upadłam na pysk. A ostrzegano... Wia- domo, już pierwszego dnia. Zostałam ukarana. Nigdy nie popełni- łam błędu po raz drugi. Podłoga sunie do olbrzymiej sali, gdzie ściany tracą na swej oślepiającej bieli, gdzie echo odbija odgłos kroków. Wokół mnie poruszają się szare cienie. Odebrano im zdolność mówienia, lecz mimo to czuję wstyd. Wstyd, że jestem naga. Opie- ramy dłonie na metalowych drążkach, napieramy na nie z całych sił. Pchamy, raz dookoła i dookoła... Dopóki nie zleją nas siódme poty, zgaszone przez lodowaty powiew wentylatorów. Lśniące znaki na plecach określają naszą tożsamość. Nie czu- ję zmian na skórze, więc nie wiem, jak je zrobiono. Idę... i pcham. Dookoła. I dookoła. I znów... Kto idzie przede mną - nie wiem. Nie rozpoznaję. Słyszę gwar rozmów: „Cóż za rozkosz... Czyj wzór był bardziej niezwykły...". Zlewa mnie pot. Chcę się podrapać. Wresz- cie opada blokada i drążki stają. Cienie wokół jakby dostały ko- pa. Wywaliłabym się, gdyby nie one. Przynajmniej pomagają mi utrzymać równowagę. Znów wchodzimy na ruchomy chodnik. Chodnik rusza. Jestem cała skołowana, mam zawroty głowy. Zaciskamy powieki, gdy niemal wrzące strumienie wody zmy- wają z naszych ciał całodzienny trud. Powiew, który nas chłodzi, jest zimny. Nieraz zbyt zimny, by nas osuszyć. Pamiętam, że gdy nurkowałam w głębi jeziora w pobliżu na- szego domu, nie odczuwałam wstydu z powodu nagości. Tam byłam goła, jak mnie Pan Bóg stworzył, i cieszyła mnie każda fala, któ- rą czułam na moich dziecinnych pośladkach. Pamiętam szorstką trawę drapiącą podeszwy stóp i wiatr rozpalony słońcem, muska- jący skórę pleców. Hełm opada i unieruchamia głowę. Sondy wnikają pod czasz- kę, wysadzają na zewnątrz soczewki moich oczu, pozostałości źre- nic - bym mogła ujrzeć przemienne smugi światła i czerni. Tracę świadomość - już nie potrafię kontrolować tego, co robię. Umy- kam w przeszłość, czekając na chwilę wytchnienia. Tam nie będzie żadnych wzorów, żadnych cieni - na tle mojej najczarniejszej z czerni. Myślę o nierzeczywistych, wielobarwnych towarzyszy dzieciństwa.. Samotność... Jest jeszcze jeden sposób, aby ich przy- wołać. Spróbuję. Może się mylę, lecz czy teraz mogę popełnić błąd? Jestem sama... Tak bardzo sama... Zamknę oczy. Chciała- bym, lecz nie mogę. Nie tutaj. Jeżeli zabiorę ręce z pulpitu - uka- rzą mnie. Pracuję - przepełniona nienawiścią, wstrętem - im szyb- ciej, tym lepiej. Popełniłam błąd. Otrząsam się z szoku. Metaliczny posmak w ustach. Mój mózg nie zakodował ciemnej linii. W głowie mi się nie mieści, jak mogłam to przegapić. Próbuję znów. Kara zaskaku- je i boli. Jaki zrobiłam błąd? Następny wstrząs. Za co? To chyba u nich... Sondy wyszarpnięte z gałek ocznych. Coś nie tak. Nie czuję bó- lu, lecz przepełnia mnie lęk. Hełm uwalnia głowę. Odruchowo: dwa kroki w tył, chodnik rusza. Nic nie słyszę, śliska podłoga, tru- pia bladość mijających mnie ścian. Nawet upiornych cieni - ludzi takich jak ja. Błyskają mroczne smugi. Osaczają mnie ze wszyst- kich stron, zamykają w pułapce bez wyjścia. Wiem, o co chodzi. Zrobiłam z oczami coś, czego nie powinnam była robić. To moja wi- na - według nich. Ogarnia mnie przerażenie na myśl, że odbiorą mi resztki wzroku. Lecz jednocześnie mam nadzieję, że w razie niepowodzenia przywrócą mi oczy. Moje własne oczy. Chodnik przystaje. Zataczam się. Jeden z cieni szarpie mnie za ramię i wpycha do środka. Zaciskam powieki, napinam mię- śnie twarzy. Muszę wytrzymać. Chcę swoje oczy. Z powrotem. Wa- sze są do niczego. Możecie wsadzić je gdzieś. Chcę z powrotem moje oczy! - Otwórz oczy. -To nakaz.To uśmiech goryczy. Jak mogę otwo- rzyć coś, czego nie mam? - Otwórz oczy! - słyszę. Ktoś bije mnie w twarz. Upadam. Ostatkiem sił osłaniam policzki. Chcę się podnieść. Dostaję kop- niaka. Znów upadam. Szlocham bez łez. Rozwieram puste powie- ki, to co w nich, próżne, ciężkie, niezdolne do widzenia niczego po- za korowodem ohydnych cieni i odrażających smug światła, rozpru- wających mózg. Rzucają mnie na zimny stół. Zapinają pasy - nieruchoma, bezbronna, czuję, jak sondują me źrenice. Ból. Jaki straszny ból... Trwa. Ciągnie się w nieskończoność. Nie widzę nawet cieni. Jaki ból... Skończyli. Zdejmują pasy. Odwiązują mnie. Wybuch śmiechu, gdy bezwładnie uderzam głową o podłogę. Obrzydliwy dźwięk. Skronie pulsują. Wracam na miejsce i siadam bez ruchu. Oślepia- jący blask, przecinany pasmami mroku, najczarniejszej z czerni. Nie zezwolono na odpoczynek. Pracuję. Moje dłonie dygoczą. Lecz zachowałam w pamięci obraz, mój własny obraz, który pozwoli mi zapomnieć o bólu. Robota skończona. Chodnik niesie nas do komór sypialnych. Skulona wpływam na wyznaczone mi miejsce. Muszę teraz rozło- żyć ramiona, by wenflony weszły w zastawki, inaczej osłona się nie domknie i znów spotka mnie kara. Pamiętam subtelną gamę aro- matów i delikatne ukłucia sosnowych igiełek. Dzisiejszej nocy niestraszny mi ból. Wykonałam to, co mi kazano, i czekam teraz, aż przegroda odetnie mnie od ostatnich świetlnych promieni. Podnoszę się i z lekka i próbuję dotknąć oczodołów. Niecier- pliwość zaciska mi krtań. Jak cudownie znów ujrzeć barwy tęczy, przypomnieć sobie wszystkie kolory. Tym razem musi się udać. Postawiłam wszystko na jedną kartę... Nagły wstrząs rozłożył mnie na łopatki. Przecież nie mogą mnie ukarać. Nie tutaj. To moje miejsce - i mój czas... Próbuję znów. Następny wstrząs jest silniejszy. Palce bezwładnie osuwają się wzdłuż czaszki, a podgłówek boleśnie uciska potylicę. Ostat- kiem sił wznoszę dłonie... jeszcze raz. Niezły szok, tak silny, że zo- baczyłam wszystkie gwiazdy. Czuję swąd spalonego mięsa. Moje palce drętwieją. Podnoszę je do ust. Czuję krew. Jutro będą nie- zdolne do jakiejkolwiek pracy. A muszą jej podołać. I nawet gdyby były w porządku - co z tego, jeśli nie mogę na- wet dotknąć mych oczu. Nie pozwolą mi. Ludzie-cienie... Ludzie- -widma... Gdyby chcieli - oddaliby mi wzrok. Chcę płakać. Przynajmniej oddajcie mi łzy! przełożyła Joanna Jędrzejczyk SKRZYDŁA Długo po odejściu ostatnich gości ze świątyni, gdy czas zaczął płynąć niemal niedostrzegalnie głębokim, spokojnym strumie- niem, pojawił się kształt, odległy, nierozpoznawalny przez cienkie wodnisto-jedwabiste desenie aurory. Zignorował przejścia po- między świetlnymi kotarami, które stopniowo, powoli prowadzi- ły do jedynej budowli na wzgórzu, jedynej rzeczy, na której mo- gli się skupić. Kiedy przedzierał się przez membrany, mętniały ciemno, traciły barwy, stykały się i znowu wiązały. Strażnik świą- tyni mógł prześledzić gniewną fioletową ścieżkę gojenia i własne rany zabolały go ze współczucia. Mocniej oplótł długimi ramiona- mi kościste kolana i patrzył na nadchodzący kształt wielkimi za- myślonymi oczami, mrugając powoli. Strażnik był samotny od tak dawna, że przywykł do izolacji; przez chwilę miał nadzieję, że kształt okaże się wędrowcem, za- błąkanym, lecz spieszącym do celu, więc wystarczy pokazać mu drogę i odesłać dalej. Zauważył już, że to była osoba. Zmierza- ła prosto do celu. Strażnik zastanawiał się, w jaki sposób znaj- dowała drogę, skoro nie korzystała z labiryntu. Kotary zakrywa- ły niebo. Zobaczył, że była zmęczona. Nie zataczała się i nie kulała, lecz posuwała się powoli. Kiedy podeszła bliżej, aurory jakby ją powstrzymały. Przerwała ostatnią zasłonę, potknęła się, wpadła na niski mur, próbowała go przekroczyć, bez powodzenia. Straż- nik widział tylko jej rękę, dwa czarne palce i kciuk, czubki sre- brzystych szponów na szarym kamieniu. Podniósł się i pokuśtykał przez dziedziniec, szybciej niż wte- dy, kiedy chciał ukryć kalectwo. Dotknął nadgarstka, wyczuł biją- cy puls, zbyt powolny, zbyt słaby. Jego dłonie zwlekały, dotykały delikatnych kości pod cienkimi warstwami mięśni i gładką jak u kreta skórą. Ponownie odkrywał wrażenie dotyku, tarcie futra najkrótszego z możliwych o takie samo, ciepło bliskości. Dużo cza- su upłynęło, odkąd dotykał innej osoby, nawet przy powitaniu. Jego serce uderzało szybciej. Chudy kształt odetchnął dwukrotnie, płytko, szybko, kiedy strażnik go dotknął. Zobaczył nienaturalne zgięcia złamanych ko- ści i obrócił stworzenie łagodnie, pieszczotliwie, żeby je podnieść. Odskoczył jak winowajca. To było młode, zaledwie młode, ta- kie, które jeszcze nie podjęło decyzji. Jeszcze bardziej delikatnie wziął młode na ręce - delikatnie, jak podnosi się dziecko. Położył młode na własnym twardym łóżku obok świątyni. Wi- docznie upadło z bólu. Długi trzeci palec lewej ręki miało złama- ny, podtrzymywane nim skrzydło leżało pomarszczone niczym roz- darty żagiel jonowy. Strażnik rozłożył ciemne skrzydło, odciągnął długie kruche palce od ramienia, w które się wtulały. Żadna kość nie przebiła skóry, miękkie membrany nie były oderwane ani na- wet pęknięte. Skrzydło mogło wyzdrowieć. Strażnik zabrał się do nastawiania kości. Miał nadzieję, że starania zastąpią brak wiedzy i uchronią młode przed kalectwem. Kiedy już prawie skończył, poczuł, że jest obserwowany. Podniósł wzrok. Powstrzymał się przed szybkim odwróceniem głowy. Młode miało pastelowozielone oczy, które szpeciły dobrze uformowaną twarz. Strażnik ponownie spojrzał na złamane skrzydło, próbując zachować się naturalnie. - Zrobiłem, co mogłem z twoją ręką - powiedział tonem, ja- kim mówi się do dzieci i młodych. - Próbowałem lecieć nad aurorami - oznajmiło młode dum- nie, wyzywająco, oczekując skarcenia. - To niebezpieczne - rzekł oględnie strażnik. Atmosfera ponad świątynią była równie zwodnicza jak labirynt świetlnych zasłon. - Miałem nadzieję, że się zabiję. - Głęboka rozpacz jak na kogoś tak młodego. - To umiera - oświadczyło młode. - Wszystko umiera. Strażnik spostrzegł, że młode było półprzytomne z bólu i wy- czerpania. - Śpij - nakazał. - Nie wierzysz mi? Nie wiedziałeś? Podobno jesteś jasno- widzem. - Jesteś wyjątkowo cyniczne. Młode nie odpowiedziało, odwróciło się, niezdarnie próbowa- ło zgiąć unieruchomione łubkami skrzydło. - Łóżko jest bardziej miękkie niż ziemia - powiedział straż- nik. - Będzie ci wygodnie. - Dlaczego mi pomogłeś? Co cię obchodzę? - krzyknęło mło- de gniewnie, nieufnie, nienawistnie. - Idź spać - powtórzył strażnik. Wszedł do świątyni, żeby wypełnić swoje obowiązki. Niewie- le ich pozostało, pusta tradycja. Bóg odszedł na długo przed swo- imi ostatnimi wyśmiewanymi wyznawcami, jak to zawsze czynią bogowie. Strażnik wiedział o tym i nie miał żadnych złudzeń co do swojej pozycji. Zawdzięczał ją szczęśliwemu zbiegowi okoliczno- ści i odporności na ból, nie łasce niebios. Złożył libacje dla pamię- ci, dla prawdziwego boga, duszy nieświadomych rzeczy, nie odrzu- conej, lecz wygnanej. Zakończywszy rytuały, wrócił do młodego, które spało uzdra- wiającym snem. Strażnik zbadał puls na szyi i temperaturę, lecz ani jedno, ani drugie nie wzrosło wystarczająco. Zmienny, szybki metabolizm ich gatunku musiał przyspieszyć, żeby umożliwić pro- ces leczenia. Strażnik przykucnął obok łóżka, ponownie zaniepo- kojony. Cienkie złamane skrzydło młodego leżało rozciągnięte na szarym kamiennym dziedzińcu, bezużyteczne jako okrycie, tracąc ciepło. Przez długi czas strażnik trwał w bezruchu. Wreszcie dźwig- nął się z trudem i legł na wąskiej pryczy. W całkowicie czystych in- tencjach, chociaż z lekkim poczuciem winy, okrył młode własnym zdrowym skrzydłem. Potem również zasnął. Wiele czasu upłynęło, odkąd przychodzili do niego po proroc- twa i czekali, kiedy kulił się przed ołtarzem, w transie, widząc przez sen. Teraz, leżąc przy młodym, wyczuwał wizję na skraju umysłu, lecz zbyt odległą i słabą, żeby ją uchwycić. Wszystkie siły witalne młodego skupiły się we wnętrzu; nic nie zostało na rezonanse. Strażnika wyczerpała daremna pogoń za wizją we śnie i potem już tylko spał. Zbudził się ze wspomnieniem bliskiej, wabiącej gwiaz- dy i rzadkiego powietrza na wysokościach, i dręczącego poczucia straty. Śnił, że leci ze swoją partnerką, tak wysoko, że ziemia zakrzy- wiała się pod nimi, żółta i brązowa, z białymi kłaczkami chmur. Niebo było purpurowe i złote za dnia, przechodzące w blady błękit nad horyzontem, czarne i srebrne w nocy. Kochał swoją partnerkę, ale ona umarła, i kochał noc, ale nie mógł jej dosięgnąć. Strażnik leżał bez ruchu, bo nie chciał budzić starego bólu. Ale musiał wstać: ciepło jego ciała trochę pomogło, jednak młode po- trzebowało jedzenia, żeby przeżyć. Skąpe zapasy strażnika nie mogły dostarczyć dostatecznej ilości energii. Nikt już nie przynosił mięsa, a strażnik nie mógł polować. Okaleczony, nadawał się tylko do służenia zapomniane- mu bogu. Podniósł skrzydło, złożył je cicho i wstał, żeby przygoto- wać pastę z nasion i rosół. Poruszał się powoli, maskował ból ostrożnością i pozorami wdzięku. Dawniej, kiedy ludzie przycho- dzili do świątyni, traktował ich z równym wdziękiem i już po chwi- li dzieci pozbywały się skrępowania. Dorośli woleli udawać lęk i nieufność, ponieważ przychodzili tutaj po dreszcz emocji, żeby pokonać niecierpliwość, podobnie jak szybowali nad czynnym wulkanem czy ścigali trąby powietrzne. Czasami strach bywał prawdziwy. Jeśli zostali dostatecznie długo, mógł przepowiedzieć im śmierć w enigmatycznych wizjach, których nie rozpoznawali, dopóki się nie spełniły. Na tym polegał dar jasnowidza. Lecz ludzie odeszli; nie potrzebowali go więcej. Tak naprawdę nie potrzebo- wali go już od dawna, może nigdy go nie potrzebowali. Strażnik wyniósł rosół na zewnątrz i przysunął płytką miskę do warg młodego. Młode, na wpół rozbudzone, z oczami otwarty- mi do połowy, jakby nie zwróciło uwagi na smak warzyw. Podtrzy- mując młode, strażnik wyczuwał pod dłonią chude napięte mięś- nie i gładką skórę, lecz jednocześnie znowu widział szpetne oczy. Przypominały miękkie, galaretowate rośliny lub stworzenia, któ- re żyły w mroku i zdychały w blasku słońca. Zazdrościł młodemu skrzydeł, lecz litował się nad oczami. Jego pacjent nigdy nie wzle- ci wysoko ponad chmury, bo wtedy oślepnie. Młode zamamrotało niezrozumiale i wytrąciło strażnikowi z ręki prawie pustą miskę, która z brzękiem potoczyła się po bru- ku. Strażnik wyczekująco przysiadł na piętach, ale młode znowu zasnęło. Po chwili strażnik ponownie legł na pryczy i rozłożył swo- je zdrowe skrzydło. Przesunął dłonią po piersi młodego, powoli, de- likatnie, wzdłuż ostrych linii żeber, po miękkiej skórze. Młode drgnęło. Zdjęty nagłym poczuciem winy, strażnik zacisnął dotyka- jące palce w pięść i leżał sztywno. Wśród kurtyn światła jeden dzień był podobny do drugiego. Aurory przyćmiewały słońce i rozjaśniały mroki nocy. Pozbawiony cyklu światła i ciemności, strażnik nie miał pojęcia, jak długo młode spało. Wiedział tylko, że przyszedł na niego ciężki czas. Nie mógł uniknąć dotykania młodego, ponieważ potrzebowało jedze- nia, ciepła i zabiegów higienicznych, a mięśnie i ścięgna zranione- go skrzydła należało masować, żeby się nie skurczyły. Pracował ciężko nad młodym i próbował ignorować własne uczucia, próbo- wał się opanować. Lecz któż się dowie, jeśli strażnik przeciągnie rękami po chu- dym ciele, wysunie do połowy krótkie srebrne szpony, wyrysuje na skórze wąskie linie miłości? Mógł objąć śpiącego, rozłożyć oba skrzydła i nikt nie wzdrygnie się przed szorstkim dotykiem poszar- panej błony. Dzieci głaskały i oglądały nawzajem swoje androgy- niczne genitalia - dlaczego miał się powstrzymywać? Wyszeptane słowa mogły wpłynąć na decyzję jeszcze nie podjętą, słowa i pers- wazja doświadczonych dłoni, nawet przez sen. A jeśli młode się zbudzi, jakie prawo do sprzeciwu ma ktoś tak brzydki? Któż inny prócz kaleki wziąłby takiego partnera? Kogo to obchodzi? Otworzył oczy w obronie przed własnymi fantazjami i ogarnął go wstyd. Aurory - jego duma, jego więzienie - pulsowały tuż za niskim kamiennym murem. Kiedy najbardziej doskwierał mu cynizm i samotność, czasa- mi uspokajał się zapewnieniami, że jest najwięcej wart ze swoich ludzi, dostatecznie silny (bo czyż nie przeżył?), żeby pozwolić so- bie na łagodność, a nawet miłosierdzie. Lecz spośród nielicznych zbrodni, jakie znał jego lud, czyn obecnie rozważany przez niego był najgorszy. Od dawna doskwierała mu samotność. Rozumiał swoją sytu- ację, ale nigdy się z nią nie pogodził. Był dumnym stworem, pomi- mo odniesionych ran. Kalectwo mogło uczynić go zgorzkniałym i okrutnym lub próżnym i powierzchownym, ale nawet na to był za dumny, za dumny, żeby poddać się rozpaczy, nawet jeśli nie miał żadnych świadków. Teraz ogarnął go lęk, że jego siła i duma pra- wie się wyczerpały. Pomimo brzydoty pastelowych oczu czuł silny pociąg, niemal miłość. Zmusił się, żeby myśleć o młodym w rodza- ju męskim. Kiedy ono... kiedy on się przebudzi, to podziała jesz- cze silniej niż traktowanie go we śnie jak posiadającego płeć, lecz jego przebudzenie rozpędzi fantazje strażnika. A może młode zbliży się do niego w sposób należyty i prawi- dłowy, i wtedy fantazje przestaną być potrzebne. Wiedział, że kości zrosły się lepiej bądź gorzej, kiedy tempe- ratura ciała młodego spadła do normalnej wysokości, chociaż je okrywał. Złożył skrzydło i odturlał się na bok, ponieważ nie chciał być tak blisko, kiedy młode się zbudzi. Wstał powoli i pokuśtykał do świątyni. Później, kończąc obowiązki przed starożytnym ołtarzem, usły- szał szmer na zewnątrz. Młody, przebudzony, ciągnął za łubki. Strażnik kucnął przy nim i odepchnął jego rękę. - Wyzdrowiałem, prawda? Inaczej bym się nie obudził. Strażnik w swoich fantazjach zapomniał albo nie wziął pod uwagę wrogości młodego; teraz go zmroziła. - Mam nadzieję, żeś wyzdrowiał - powiedział gładko. Zdjął łubki i ostrożnie rozprostował skrzydło. Błona była mięk- ka i chłodna. Niemal równie trudno mu przyszło zabrać ręce, cho- ciaż młody już nie spał. Linia kości była czysta, lekka, wyraźnie ry- sowała się pod skórą. Kość pozostała pusta, bez zrostów. - Musisz poćwiczyć je przez kilka dni, zanim znowu każesz mu dźwigać swój ciężar. Młody dotknął miejsca złamania drugą ręką, wstał i rozłożył skrzydła na całą rozpiętość, jak najszerzej. Uśmiechnął się, ale strażnik zauważył lekką obwisłość skrzydła, słabość nieużywa- nych mięśni, napięcie ścięgien. - Myślę, że znowu będziesz latał - powiedział i to była prawda. Nagle skrzydła opadły, uśmiech zniknął, młody zatoczył się, wyczerpany tym drobnym wysiłkiem tak szybko po przebudze- niu. Wszystkie kości sterczały mu przez skórę; był zagłodzony i po- trzebował czasu na rekonwalescencję. Strażnik wyciągnął rękę, podtrzymał go, ale młody skrzywił się, kiedy otarł się o niego fał- dą niedokładnie złożonego skrzydła. Strażnik podniósł wzrok; na- potkawszy jego spojrzenie, młody odwrócił oczy. - Powinniśmy chyba okazywać tolerancję dla cudzych słabo- ści - powiedział okrutnie dotknięty strażnik. - Dlaczego? Nikt ci nie kazał mi pomagać. Niczego ci nie za- wdzięczam. Strażnik dźwignął się na nogi, odszedł parę kroków, przystanął. - Nie - przyznał. - Mogłem pozwolić, żeby twoje kości zrosły się krzywo. Usłyszał łopot powoli rozkładanych skrzydeł, koniuszki mus- kające ziemię. - Umarłbym - oświadczył młody takim tonem, jakby żyjąc, popełniał zbrodnię. - Tak samo myśleli o mnie - odparł strażnik, odwracając się twarzą - kiedy zostawili mnie na łowieckiej równinie dla ścierwo- jadów. Młody milczał przez chwilę. Strażnik zastanawiał się, jakim sposobem młody przeżył dzieciństwo; widocznie komuś bardzo zależało albo nikomu nie zależało. Otaczano go troskliwą opie- ką albo wcale nie zwracano na niego uwagi, dopóki nie zbudzi- ła się w nim świadomość, a wtedy był za duży na eksterminację. Litościwiej było pozwolić mu umrzeć niż skazywać na życie wy- rzutka. - I zostawili cię tutaj. Dlaczego pomagasz, zamiast nienawidzić? - Może jestem słaby i nie wytrzymuję widoku bólu. Młody podniósł wzrok, umyślnie spojrzał strażnikowi prosto w oczy i nie odwracał spojrzenia. Na jego twarzy malowała się drwina. Obaj wiedzieli, że strażnik nie przeżyłby, gdyby był słaby. To młody pierwszy odwrócił wzrok; może przez nawyk ukrywania oczu, żeby ludzie go tolerowali. Młody rozłożył skrzydło, po kolei rozprostował długie palce. Błona była tak gładka i lśniąca, że aurory odbijały się w niej, szkarłatne i żółte jak płomienie. - To boli - poskarżył się młody. - Jednak musisz nim ruszać. Łatwiej będzie, jeśli pomogę ci je rozciągnąć. - Rozłożył trochę własne złamane skrzydło, pokazał kości zniekształcone przez skrócone ścięgna. - Wiem, co trzeba było zrobić, kiedy spałem. Młody patrzył na skrzydło przez długą chwilę, zafascynowany, przerażony. - Złóż je, proszę. Strażnik przyciągnął palce do ramienia i zgiął łokieć, żeby pasowały. Rozdarty brzeg zwisał luźno. - Przepraszam. - Nie szkodzi. Ich rozmowy były krystaliczne. Strażnik wolałby wcale nie dotykać młodego, ale musiał mu pomagać ze skrzydłem, twardo postanowił jednak nie przenosić własnego rozczarowania na dru- gą osobę. Żywił nadzieję, że jego deformacje przestaną się liczyć; nie było winą młodego, że nie przestały. Może czuł mniejszą odra- zę niż inni, może odraza stopniowo malała, wciąż jednak istniała, niezaprzeczalna, nieunikniona. Strażnik zaczynał wierzyć, że sam również mógł zginąć. Był do- statecznie silny, żeby przeżyć upadek, dostatecznie silny, żeby wczołgać się pod kolczasty krzak z dala od ścierwojadów, dosta- tecznie silny, żeby spać przez jedenaście dni i nocy. Pamiętał prze- budzenie i jak zerkał przez kolczaste, skręcone gałęzie na ludzi, którzy obsiedli go i słuchali jego mamrotanych przepowiedni. Je- den trzymał deseczki, a inny welony pogrzebowe; czekali, żeby usztywnić mu rozłożone skrzydła i posłać w powietrze, gdyby umarł. Nawet wtedy, ze skórą napiętą ciasno na zagłodzonych ko- ściach, był dostatecznie silny, żeby podczołgać się do nich, wyko- nać celowy ruch i pokazać im, że przeżyje, że powinni mu pomóc i przyjąć go jako swego proroka. Lecz nie był dostatecznie silny, żeby znieść samotność i opuszczenie. Ostry, przenikliwy pisk wyrwał go z drzemki. Na wpół rozbudzo- ny, wyczerpany i oszołomiony strażnik usłyszał kolejny dźwięk, gwałtownie urwany wrzask. Złożył skrzydła i wyszedł na dziedziniec. Młody siedział oparty o mur świątyni i wysysał żyłę na szyi królikojelenia, zabitego tak niedawno, że jedna zadnia noga jesz- cze drżała w skurczu mięśni. - Skądżeś go wziął? Zwierzęta nigdy nie przechodzą przez aurory. Młody zaczął ostrożnie rozrywać w stawach drobne zwierzątko. - Może myślało, że przepowiesz mu przyszłość. Wysunął srebrne szpony i zaczął oddzielać mięso od cienkiej kości. - Ja nie wyśmiewam się z ciebie. Młody przez chwilę w milczeniu oprawiał ścierwo. Podniósł wzrok, aurory odbiły się w jego oczach i rozjaśniły je przerażająco. - Nie nienawidziłeś ich, kiedy zrozumiałeś, że zamierzają cię zostawić? Nie chciałeś ich rozszarpać i zagryźć, i zapytać, jakim prawem udają, że się nie liczysz? Po chwili strażnik odpowiedział: - Rozpaczałem. Wszedł do świątyni i stanął pod ścianą w głębi, przed kamien- ną figurą, popękaną ze starości i zaniedbania. Strażnik pierwszy od stuleci ofiarował jej coś w rodzaju wiary. Powoli, z trudem roz- luźnił skrzydłopalce, pokiereszowane membrany okryły go, rozło- żone do połowy. - Dlaczego mi pomogli! - krzyknął. - Jeśli nie potrzebowali wyroczni, dlaczego mi pomogli, a jeśli potrzebowali, czemu mnie porzucili? Lecz stary bóg nie odpowiedział, gdyż nawe.t jeśli wiara straż- nika była prawdziwa, nie wystarczała, żeby sprowadzić boga z po- wrotem. - Rozpaczałem - powtórzył. Spodziewał się pogardy, lecz młody spuścił oczy i pogładził splamioną sierść króliko jelenia. - Nasz świat też rozpacza - powiedział cicho. - Ukradli mu duszę i wyssali całe życie. Nasz lud próbował tylko stąd uciec, a jednak świat rozpacza. Strażnik lekko dotknął ramienia młodego. - Na pewno czujesz się samotny. Ale z czasem... Młody prychnął z niesmakiem. - Nie ma już czasu. Chciałbym... chciałbym, żeby musieli za- wrócić. Mam nadzieję, że wrócą na ten świat, którym wzgardzili, bo uznali go za martwy, jałowy i niezdolny ich wyżywić, a wtedy umrą. - W tym pokoleniu nie będzie powrotu. Wyśniłem śmierć kil- ku z tych, którzy odeszli, i nie widziałem katastrofy. Statki pole- cą dalej, przynajmniej za naszego życia. Młody wstał, przeszedł kilka kroków, gniewny, z napiętymi mięśniami, rozłożył skrzydła, zamiótł czubkami kamienie. Szpony miał jeszcze zakrwawione. - Chciałbyś, żeby wszyscy zastąpili własne fantazje twoimi. - Nic więcej prócz nich nie mogę ofiarować. - Ale nie wystarczyły naszym ludziom, a ty tylko rozpaczasz. - Młody odwrócił się i złożył skrzydła na ramionach gładkim, płyn- nym ruchem. - Kiedyś coś się stanie i będą musieli powrócić. Wciągną żagle i złapią promienie jakiegoś odległego słońca, i po- czują wdzięczność, że mogą wrócić tutaj jak do domu. Ale nigdy nie pofatygowali się zbadać tego miejsca, szukali tylko sposobu, jak je porzucić. Więc teraz świat umiera i kiedy przyczołgają się z powrotem, nic nie zostanie. Strażnik zrozumiał, o czym mówi młody. - Widocznie z bólu i smutku pomieszało ci się w głowie - stwierdził. - Świat nie może umrzeć. Młody zmierzył go palącym wzrokiem i nie odwracał oczu, jakby w gniewie zapomniał o wstydzie. - Ten świat umiera. Jeśli zaśniesz i dostroisz się do niego tak jak do ludzi, sam zobaczysz. Albo wyjdź ze swego więzienia i ro- zejrzyj się dookoła. - Nigdy nie opuszczam terenu świątyni. Młody z rezygnacją przymknął oczy. - Więc siedź i czekaj, aż aurory również umrą. Zostawił strażnika samego i odszedł, wlokąc w kurzu koniusz- ki pięknych skrzydeł. Strażnik chciał zlekceważyć młodego jako szaleńca, ale nie było to takie proste. Prawda, ich lud bardziej cenił sobie niebo i pobliskie gwiazdy niż świat, na którym mieszkał. Zupełnie na- turalna cecha u rasy, która mogła szybować tak wysoko, że zie- mia zakrzywiała się w dole i bezbronnie obnażała swoją małość, brak znaczenia. Zupełnie naturalna cecha u gatunku, którego dzieci instynktownie robiły fruwające zabawki z podnoszonymi skrzydłami. Gwiazdy były tak blisko, wisiały na niebie i przyzy- wały, hipnotyzowały. Strażnik i jego partnerka w swojej jono- wej łodzi żeglowali przez zatokę pomiędzy tym światem a jego księżycem, sterowali wyłącznie na oko i wyczucie. I widział stat- ki jonowe w wizji, kiedy ten pomysł stanowił jeszcze mrzonkę. Zanim ukończono pierwszy, widział ich tysiące, jak uniosły cały lud, rozpostarły potężne żagle, pochwyciły promienie słońca i ru- szyły bardzo, bardzo powoli w stronę gwiazdy posiadającej pla- nety, których pasażerowie będą mogli dotknąć stopami i polecieć dalej. Jego lud dużo wiedział o gwiazdach. Lecz strażnik nie mógł za- przeczyć, że ten świat umierał. Po krótkiej chwili wstał powoli i poszedł poszukać młodego. - Co zamierzasz? Młody pochylił się i podniósł kamyk. - Co mam robić? Prawie żałuję, że nie pozwoliłeś mi umrzeć. Zamachnął się, jakby chciał cisnąć kamyk w aurory. Strażnik skulił się i zobaczył, że młody się waha. Myślał, że jednak rzuci ka- mieniem, ale młody opuścił rękę i kamyk spadł na ziemię. - Gdybym wiedział, co robić, nie zrobiłbym nic. - Zostali jeszcze ludzie... - Ty i ja jesteśmy chyba ostatni, o ile wiem. Może wszyscy in- ni się pozabijali. Wolałbym samotność, żeby odmówić innym wstę- pu do sanktuarium. - Czy obaj musimy być samotni? Młody odwrócił się plecami, zgarbił ramiona. Strażnik pomy- ślał, że obraziły go ewentualne skojarzenia. - Nie miałem na myśli nic niestosownego... - Tradycje są równie martwe jak bóg w twojej świątyni. - Młody wzruszył ramionami. - Chciałbyś, żebym został. - O nic nie proszę. - Masz nadzieję. - Nie można kontrolować marzeń. - Zostanę na jakiś czas. Później strażnik spał samotnie w dusznej, przytłaczającej ciemności świątyni. Spodziewał się wizji młodego, samotnego w ja- kiejś przyszłości, która nie obejmowała strażnika. Nigdy nie widy- wał w proroctwach żadnych fragmentów własnego przeznaczenia, dlatego odczuwał dziwaczny lęk, że nikt nigdy z nim nie zostanie. Nie wierzył, że potrafi kształtować przyszłość. Raczej przyszłość musiała ukształtować jego. Ujrzał swój świat po raz pierwszy, odkąd zamieszkał w świą- tyni, i zobaczył, że młody miał rację. Szkielety królikojeleni leża- ły rozrzucone na łowieckiej równinie, a winorośle, które oplata- ły skalne pinakle gniazd, skurczyły się i zwiędły. Nawet kolczaste krzewy, które rosły tam, gdzie nic innego nie przetrwało, były wyschnięte, kruche, wypalone słońcem. Śmierć świata nadcho- dziła powoli, ale opuszczone miejsca, które zobaczył, już umiera- ły. Nie wiedział na pewno, ale przypuszczał, że sam umrze pierw- szy. Nigdy przedtem wizje go nie przerażały; teraz obudził się z krzykiem. Miękkie skrzydła zaszeleściły obok niego. - Czy śniłeś? - Zrobiłem, o co prosiłeś - szepnął strażnik, leżąc bardzo spo- kojnie. - I miałem rację. -Tak. - Czy ktoś jeszcze przeżył? - zapytał młody gorączkowo w ciemności. - Nie widziałem nikogo - odpowiedział strażnik. - Ach - mruknął młody z satysfakcją. - Nie jestem wszechwiedzący. - Widzisz to, co najważniejsze. - Zostawiono innych ludzi. - Nic nie trzymało ich przy życiu. Ani twoja siła, ani moja nienawiść. - Niesłusznie uważasz nas za wyjątkowych. - Mam nadzieję, że nie - odparł młody. - Myślę, że twoja wi- zja była prawdziwa, a nadzieje fałszywe. Strażnik usiadł, nie chcąc znowu zasnąć. - Nigdy się nie dowiem. - Cierpiałbyś, gdybyś znał prawdę. Współczucie w głosie brzmiało dziwnie po niedawnych po- chwałach śmierci, ale strażnik przyjął je z wdzięcznością. Patrzył, jak cień młodego przesuwa się po kamiennej podłodze do wejścia i zatrzymuje się w drżącym świetle. Podniósł się, podszedł do mło- dego i przystanął tuż za nim, w jego cieniu. Młody zaczął mówić powoli, z wahaniem: - Kiedy ostatni z nich odeszli, poleciałem za nimi jak najda- lej, aż słońce zrobiło się tak jasne, że mało nie oślepłem... nie wi- działem ich, ale wątpię, czy oglądali się za siebie. - Nie oglądali się za siebie - oświadczył strażnik, a młody nie kwestionował jego wiedzy. - Spoglądanie wstecz nie leży w natu- rze naszych ludzi. Myślę, że nigdy tego nie potrzebują. - A jeśli nie... moja determinacja jest głupia? Strażnik odpowiedział bardzo ostrożnie, żeby nie posunąć się za daleko. - Może. Albo daremna. Wolisz potępiać raczej siebie niż ich. - Więc... pomyślę o tym. Za jego plecami strażnik kiwnął do siebie głową. - Chcesz jeść? - Dobrze. Młody nie zwracał uwagi na jedzenie, kiedy spał, lecz obu- dzony ocenił je jako bardzo niesmaczne. - Polecę na polowanie, jak tylko znowu będę mógł się wznieść - obiecał. - Przywykłem do takiej strawy. Musiałbyś przejść długą ścież- kę między aurorami. - To lepsze niż zostać tutaj. - Do tego również przywykłem. Lecz poluj, jeśli sobie życzysz. - Wkrótce? - Tak. Skrzydło już prawie gotowe. -Wciąż jest sztywne. - Musisz przestać je oszczędzać. - Łyknął rosołu. - Rozmasu- ję ci je znowu. Dotyk bardzo przypominał ruchy miłości. Strażnik nie pamię- tał, żeby dotykał kogoś przed tym młodym od nocy, kiedy zginęła jego partnerka. Latali. Postarzała się, lecz wciąż była piękna i po- stanowiła umrzeć. Taka była kolej rzeczy. On ją wybrał i podjął decyzję przez związek z nią, kiedy była dorosła, on zaś, jeszcze nie „on", był młodym. Pół życia wcześniej ona, jeszcze nie „ona", zalecała się do innego mężczyzny i związała się z nim, a potem on zestarzał się i umarł. Teraz nie chciała popaść w zniedołężnienie. Wolała zrobić to, co jej lud zawsze robił i zawsze będzie robił, kiedy nadejdzie po- ra na umieranie. A on uszanuje jej decyzję i poniesie jej welony, jak zawsze robili partnerzy starych i zawsze będą robić. Ich dzie- ci, jedno młode, jedno od niedawna dorosłe, przekazały jej po- żegnanie. Mieliby trójkę, ale drugie urodziło się z wykręconym skrzydłem, więc je porzucili. Lecieli razem przez długi czas. Żadne chmury nie przesłania- ły im widoku na łowiecką równinę. Gdyby byli głodni, mogli uczto- wać na ciepłym mięsie i świeżej krwi, ale tej ostatniej wspólnej nocy nie polowali. Wypili gęste słonawe wino i wzlecieli wyżej, oszołomieni. Musnęła końcem skrzydła jego policzek, opadła w dół i do tyłu, żeby pieścić jego pierś i brzuch. Śmiała się i wygłaszała zabawne, cięte uwagi o tym, kto zajmie następne miejsce w ich długiej linii małżeńskiej. Życzyła mu szczęścia i ściągnęła srebr- ny welon z opaski na jego kostce u nogi. Oplótł ją resztą welo- nów. Rzucając wyzwanie własnej słabości, wzleciała wyżej. Podą- żył za nią tam, gdzie powietrze rozrzedziło się niebezpiecznie, i nagle wykrzyknął w ekstazie. Nigdy jeszcze nie wzleciał tak wysoko. Słyszał o tym od in- nych, ale nigdy przedtem nikt nie widział kolorów za jego oczami. Odruchowo źrenice skurczyły mu się do rozmiarów łebka szpilki. Piął się w górę. Partnerka krzyknęła do niego: „Czy widzisz?", a on odkrzyknął: „Widzę!", a wtedy ona powiedziała bardzo ci- cho: „Bądź ostrożny, ukochany, bo ja jestem ślepa". Spojrzał w stronę jej głosu. Zobaczył ją bardzo niewyraźnie, maleńką, wy- żej niż kiedykolwiek wzleciała, wyżej niż kiedykolwiek kogokol- wiek widział, z oczami szeroko otwartymi na promieniowanie, z welonami jakby dryfującymi wokół niej. Zobaczył, że jej skrzy- dła zaczynają sztywnieć, i wiedział, że umarła. Kiedy następny strumień subatomowych cząstek eksplodo- wał w jego oczach, jaśniejszy niż iskry w osłonie ich jonowej łodzi, strażnik zrozumiał, że przekroczył granice wytrzymałości włas- nych skrzydeł. Poczuł, że zaczyna spadać. Kiedy jego skrzydło rozdarło się w walce z pionowym wiatrem, może powinien dobrowolnie przyjąć śmierć. Usiłował spowolnić swój upadek, lecz na końcu ziemia schwytała go i zmiażdżyła. - Strażniku... Słowo i dotyk na ramieniu przywróciły go rzeczywistości. Za- skoczony, podniósł wzrok. Twarz młodego wyrażała obawę, niezde- cydowanie. Wciągnął skrzydłopalce, złożył miękką membranę. - Już nie jest sztywne. - Wspominałem - powiedział strażnik. - Twe słowa dały mi nadzieję i... przepraszam... - To bez znaczenia. - Dotykające palce i na wpół wysunięte szpony spoczęły na dłoni strażnika. - Niczego nie wolno zmuszać, żeby umierało dwukrotnie. Gdybyśmy przedłużyli życie naszego ludu, ten świat zabiłby nasze dzieci albo one zabiłyby świat po raz drugi. - Tyś jest niesprawiedliwy - oświadczył strażnik. - Przestra- szyła cię jakaś cząstka moich wspomnień, lecz ja nie prosiłem 0 nic. - To prawda, że się przestraszyłem. - Młody dotknął gardła strażnika, przesunął dłoń na ramię, w dół, wzdłuż skrzydłopałców, 1 tym razem się nie skrzywił. -Twojej dobroci i twojej siły. - Nie rozumiem cię. - Chyba zmienię się dla ciebie. Strażnik odsunął się niechętnie, dalej od dłoni młodego. - Zatem odejdziesz? - Muszę. Aurory poprowadziły młodego długą, krętą ścieżką na wzgórza. Na zewnątrz kolczaste krzaki powinny już kwitnąć. Młody stanął na skraju świątynnych obwarowań i spojrzał na krainę, na czarny i brązowy gąszcz poskręcanych, umierających gałęzi. Gorący wiatr smagał mu ciało i nic nie poruszało się w zasięgu jego wzroku. Czuł śmierć i razem z nią brzydki triumf, który przestał sprawiać mu przyjemność. Obejrzał się za siebie i prawie zawrócił, jednak zamiast tego wspiął się wysoko i rozłożył skrzydła. Błony schwyta- ły wiatr. Młody wyczuł miejsce złamania kości i zawahał się. Gardząc własnym strachem, rzucił się ze szczytu wzgórza, wy- konał ślizg z bocznym prądem, skręcił w górę i poleciał. Po odejściu młodego czas mijał dziwnie; wkrótce potem albo długo później stare złamania w kościach strażnika zaczęły boleć bez przerwy. Zestarzał się, a u jego rasy proces starzenia, raz roz- poczęty, postępował szybko. Ostry wzrok strażnika zaczął mętnieć. Tylko tchórze i słabeusze żyli dostatecznie długo, żeby oślepnąć z przyczyn naturalnych. Wiedział, że nie powinien przedłużać włas- nego życia, lecz wciąż nie robił nic. Nie pragnął umierać na ziemi, marzył, że umrze w locie, jak należy, ślepy od promieniowania. Poczuł, że łagodne dłonie podnoszą go z drzemki, a może tyl- ko mu się śniło. - Strażniku, wróciłem. Podniósł głowę i spojrzał spokojnie w twarz oszpeconą przez oczy. - To ty, młode. - Już nie młode - zaprzeczył. - Już od dawna. Strażnik jakby nie słyszał. - Więc widziałeś, że wszystko umarło? Tamten podtrzymał go i strażnik poczuł świeżą krew. - Nie. Miałeś rację. Zostali inni. Wokół nich ziemia żyje. Przyłożył ciepłe ciało zwierzątka do warg strażnika. - Wypij - polecił. - Ostatnim razem postąpiłem samolubnie. Gorąca krew spłynęła do gardła strażnika; niemal zapomniał smak polowania. - Dlaczego tutaj wróciłeś? - Z tego samego powodu, dla którego odszedłem. - Ile czasu minęło? -Rok. - Ach. - Znużone ciemne powieki, zakryły ciemniejsze oczy. - Myślałem, że dłużej. - Mnie czas biegł szybko. Strażnik przez długi czas trwał w milczącym bezruchu. - Umieram. Czy poniesiesz moje welony? Zobaczył, że stary w półśnie wierzy, iż jeszcze potrafi latać. - Poniosę - obiecał. - Dotkniesz gwiazd. Delikatnie opuścił starego na posłanie. - Zbuduję ci ślizgacz, strażniku - szepnął. Legł przy nim, żeby czekać, i okrył go rozłożonym skrzydłem. Miał nadzieję, że strażnik jeszcze czuje dotyk skrzydła i obecność tego, który go kochał. przełożyła Danuta Górska GÓRY ZACHODZĄCEGO SŁOŃCA, GÓRY ŚWITU Woń wypełniająca ładownię ze zwierzętami początkowo tyl- ko dokuczliwa, w końcu zabiła wszystkie inne zapachy. Przed la- ty smród tak wielu zwierząt stłoczonych w klatkach na niewielkiej powierzchni przyprawiał starą o mdłości, obecnie zaś wywoływał już tylko leniwy głód. Kiedy była młoda, głód domagał się natych- miastowego zaspokojenia, teraz jednak, kiedy zestarzały się nawet reakcje organizmu, tylko sprawiał ból. Na wklęsłej posadzce ładowni piętrzyły się klatki ze spasio- nymi, otępiałymi zwierzętami. Większość spokojnie spała. Chwy- ciła jedno za skórę na karku i podniosła, a ono zawisło bezwład- nie, mrugając ze zdziwieniem. Nie zareagowało nawet wtedy, kie- dy wbiła mu w ciało srebrzyste szpony. Jego przodkowie z krzykiem przerażenia rozpierzchali się po pustyni, kiedy padał na nich jej cień, w tych zwierzętach jednak nie pozostawiono ani strachu, ani umiejętności ucieczki, ani nawet możliwości odczuwa- nia przerażenia. Ich mięso było pozbawione smaku. - Dzień dobry. Stara odwróciła się gwałtownie. Irytowało ją takie bezszelest- ne podkradanie się od tyłu, ponieważ zaskoczona w ten sposób nabierała podejrzeń, że jej słuch jest równie kiepski jak wzrok. Mimo to żywiła dość przyjazne uczucia wobec tego dziecka, nie aż tak słabego jak pozostałe. Młode była piękne: rozłożyste skrzydła i delikatne uszy, ogromne oczy i trójkątna twarz, ciało porośnię- te miękką, najkrótszą z możliwych sierścią, lśniąco czarną w pło- we wzory. Ta anomalia - sierść powinna być jednolicie czarna - po- jawiła się już w pierwszym pokoleniu, które przyszło na świat na statku. Gdyby coś takiego wydarzyło się na ich ojczystej planecie, odmieńców z pewnością pozostawiono by własnemu losowi, co oznaczało pewną śmierć; jednak tutaj, na pokładzie żaglowca, rzadko praktykowano dzieciobójstwo. Starej ani trochę się to nie podobało, obawiała się bowiem trwałej degeneracji, w końcu jed- nak przywykła do rozmaitych wzorów na futrze. - I ja cię witam - odparła. - Jestem głodna. Oddal się, zanim chwycą cię mdłości. - To już nie robi na mnie wrażenia - powiedziało młode. Stara wzruszyła ramionami, schyliła się i ostrymi zębami roz- szarpała gardło zwierzęcia. Ciepła krew trysnęła na wargi. Prze- łykając ją, myślała o tym, jak wspaniale byłoby szybować w powie- trzu, brać ciepły jeszcze pokarm z palców partnera, karmić go w rewanżu. Tak właśnie, kiedy jeszcze była młoda i kiedy nikt nie mówił o niej „ona", zalecała się do starszego partnera; tak właśnie jej młodszy partner nie miał okazji zalecać się do niej. To przeży- cie było zupełnie obce już dla dwóch pokoleń, ona jednak bolała nad stratą znacznie bardziej od nich. Wypatroszyła zwierzę, po czym zaczęła miażdżyć zębami kości i wysysać szpik. Podniosła wzrok. Młode obserwowało ją z fascynacją, ale i od- razą. Podsunęła mu kawałek mięsa. - Nie, dziękuję. - Spożyj więc je zimne, jak reszta. - Spróbuję... kiedyś. - Tak, oczywiście - wymamrotała stara. - A wszyscy nasi za- mieszkają na najniższym poziomie, będą codziennie latać i na- bierać sił. - Ja latam. Prawie codziennie. Stara uśmiechnęła się trochę cynicznie, a trochę ze współczu- ciem. - Pokazałabym ci, co to znaczy latać. Nad pustyniami tak go- rącymi, że żar zdaje się chwytać cię w szpony, nad górami tak wysokimi, że sięgają ponad chmury, tam gdzie promieniowanie eksploduje ci w oczach, mąci zmysł orientacji i ciska cię na zatra- cenie w objęcia ziemi, jeśli nie znajdziesz w sobie dość sił, by je pokonać. - Myślę, że to by mi się podobało. - Za późno. - Stara otarła z rąk i ust zasychającą krew. - Du- żo za późno. Odwróciła się, żeby odejść. - To mój wybór - powiedziało młode za jej plecami tak ci- cho, że z trudem to usłyszała. - Nie odmawiaj mi prawa do niego. Drzwi zamknęły się między nimi. W korytarzu mijała przypominających pająki młodych i doro- słych, którzy mieszkali na wewnętrznych pokładach statku, w słab- szej grawitacji. Wielu pozdrawiało ją z szacunkiem, ona jednak by- ła pewna, że słyszy w ich głosach pogardę. Ignorowała ich. Miała ku temu prawo: była z nich wszystkich najstarsza, tylko ona pamię- tała ojczystą planetę. Jeszcze nie zdążyła nabrać sił po posiłku, więc wydawało jej się, że lekko zakrzywiona podłoga naprawdę wznosi się przed nią jak dość strome zbocze. Pogarda, którą wyczuwała u innych, wez- brała w niej samej. Już dawno minął czas, kiedy powinna była umrzeć. Pokłady połączono drabinami umieszczonymi w pionowych szybach niewielkiej średnicy, w których nie dało się latać. Stara z trudnością przedostała się niżej, na poziom mieszkalny. Pomimo dolegliwości od razu poczuła się lepiej w zwiększonym ciążeniu. Początkowo, kiedy jeszcze była młoda, podróż wydawała jej się niezmiernie ekscytująca. Nie miała nic przeciwko zamianie terenów łowieckich na ciasne kajuty, ponieważ czekał na nią wszechświat. Weszła na statek młoda i pełna zapału, już po go- dach ze starszym partnerem, świeżo przeistoczona z dziecka w do- rosłego osobnika, kochana i kochająca, dzieląca piękne marzenia ze wszystkimi, którzy opuścili niewielką, nudną planetkę. Jej kajuta znajdowała się na najniższym pokładzie, tam gdzie grawitacja była najsilniejsza. Powoli, pokonując ból, usiadła ze skrzyżowanymi nogami przy oknie, zsunęła błony lotne z zesztyw- niałych palców i otuliła się nimi. Na zewnątrz śmigały gwiazdy; w coraz słabszych oczach starej wyglądały jak wielobarwny za- mglony obłok, niczym ziarenka miki w piasku. W polu widzenia pomału pojawiły się żagle. Gigantyczne płaszczyzny uginały się pod naporem śródgwiezdnego wiatru, z każdą chwilą zmniejszając prędkość statku, który zbliżał się do pierwszej planety, jaką wyprawa napotkała na swojej drodze. Śniła o młodości, o lataniu na wysokościach, z których można było się naocznie przekonać o kulistości planety, o szybowaniu razem z wiatrami wiejącymi w górnych warstwach atmosfery, gdzie w każdej chwili mógł się pojawić zdradliwy prąd i pogruchotać jej puste w środku kości. Wiele młodych ginęło podczas tych rozry- wek, opłakiwali je jednak nieliczni. Taki był porządek rzeczy. Śniła o nieżyjącym starszym partnerze i wyciągnęła ku niemu ręce, lecz jego niematerialna postać przesączyła się jej między palcami. Obudziło ją skrobanie szponami do drzwi. - Wejść. Drzwi otworzyły się. Ponieważ w korytarzu było znacznie jaś- niej niż w kajucie, ujrzała tylko czarną sylwetkę stojącą w progu. Dopiero po dłuższym czasie, kiedy jej oczy przyzwyczaiły się do no- wych warunków, rozpoznała młode z sierścią w esy-floresy. Zdawa- ła sobie sprawę, że powinna je natychmiast odprawić, jednak przed oczami wciąż miała postać starszego partnera i słowa nie chciały przejść jej przez gardło. - Czego chcesz? - Mówić z tobą. Słuchać cię. - I to wszystko? - Oczywiście, że nie, ale jeśli tylko na tyle mi pozwolisz, przyj- mę to z wdzięcznością. Stara rozwinęła błony lotne i usiadła. - Przeżyłam swego młodszego partnera. Czyżbyś chciało, bym ponownie zasiała zgorszenie wśród naszych? - Ich nic to nie obchodzi. Wszystko się zmieniło. My się zmie- niliśmy. - Wiem, wiem... Moje dzieci zarzuciły dawne obyczaje, ja zaś nie mam prawa mieć im tego za złe. Zresztą, czemu miałyby słu- chać niedołężnej staruchy, która nie chce umrzeć? Młode przykucnęło przy niej i dość długo nad czymś roz- myślało. - Często marzę o... - zaczęło wreszcie, ale stara uciszyła je rozkazującym gestem ręki uzbrojonej w ostre szpony. - Nie powinniśmy byli opuszczać naszego domu. Ja już od dawna bym nie żyła, a ty byś mnie nigdy nie spotkało. Młode chwyciło jej rękę i ścisnęło mocno. - Gdybyś umarła... Cofnęła się i rozpostarła długie palce, zasłaniając się skrzy- dłami. - Umrę, i to wkrótce, ale najpierw chcę jeszcze raz wzbić się w powietrze. Po tym, jak zobaczę nową planetę, nie pozostanie już nic, co chciałabym ujrzeć. - Nie mów o śmierci. - Dlaczego? Czemu tak bardzo zaczęliśmy się jej bać? Młode wstało i wzruszyło ramionami. Końce pasiastych skrzy- deł dotknęły podłogi, szczątkowe pazury stuknęły w metal. - Może po prostu odzwyczailiśmy się od niej. Stara doceniła niezamierzoną głębię tej wypowiedzi. Naj- pierw się uśmiechnęła, chwilę potem roześmiała głośno. Młode patrzyło na nią z taką miną, jakby podejrzewało, że postradała rozum, ale ona, nawet gdyby chciała, nie potrafiłaby wyjaśnić, co ją tak rozbawiło: że w groźnej pustce, gdzie szalały kosmiczne wiatry, czyhały na nich jedynie nuda i oczekiwanie? - Co się stało? Dobrze się czujesz? O co chodzi? - O nic - odparła. - I tak nic byś z tego nie pojęło. - Już nie było jej wesoło. Czuła się wyczerpana i chora. - Teraz będę spała - oświadczyła wyniośle, po czym odwróciła wzrok od pięknej mło- dej istoty. Tuż przed obudzeniem odniosła wrażenie, że jej ciało jest skąpane w przyjemnym cieple, jakby zasnęła w promieniach słoń- ca na skalnej iglicy, skąd rozciągał się widok aż po sam horyzont. Jednak chwilę później poczuła pod policzkiem chłodny metal i za- nim otworzyła oczy, wiedziała już dobrze, gdzie jest. Młode leżało obok, z rozpostartym częściowo skrzydłem, które przykrywało ich oboje. Nabrała powietrza w płuca, żeby coś powiedzieć, ale nie zrobiła tego. Wiedziała, że powinna być rozgniewana, lecz tak bliski kontakt był zbyt przyjemny. Ogar- nęło ją poczucie winy, że pozwoliła temu dziecku pragnąć miło- ści kogoś, kto wkrótce umrze, ale mimo to się nie poruszyła. Le- żała pod pieszczotliwym przykryciem, usiłując odszukać zagu- bione sny. Pierwsze poruszyło się młode; stara stwierdziła z zaskoczeniem, że patrzy prosto w ciemne, nakrapiane złotem, zdziwione oczy. Młode cofnęło się gwałtownie. - Wybacz. Przyszło mi do głowy, że może ci być zimno, więc... - To było nawet przyjemne. Zbyt długo leżałam na zimnym metalu. Dziękuję. Kiedy wreszcie znaczenie jej słów w pełni dotarło do młode- go, położyło się z powrotem i ponownie objęło ją delikatnie. - Jesteś głupie. Czeka cię tylko ból. Głowa spoczęła na jej piersi. - Zawsze będę mówiła o tobie „ono". - Nic nie szkodzi. Komora lotów zajmowała połowę poziomów segmentu wielko- ści jednej szóstej habitatu. Podłoga oraz ściany były przezroczyste. Stara i młode stali na rozświetlonej ścieżce gwiazd. Po jednej stronie widzieli gigantyczne żagle - akurat w tej chwili były tro- chę pomarszczone, ponieważ zmieniano ich ustawienie, by utrzy- mać statek na kursie. Zasłaniały świetlny punkcik zaledwie odro- binę jaśniejszy od tworzących tło niezliczonych gwiazd: słońce ich ojczystej planety, którą opuściło tysiąc statków takich jak ten. Po drugiej stronie pyszniła się znacznie większa gwiazda, otoczo- na planetami. Nawet stara, mimo słabego wzroku, bez trudu mo- gła obserwować ich zmieniające się fazy. Młode wpatrywało się w oświetloną krawędź celu ich wyprawy. - Będziesz tam szczęśliwa? - Będę szczęśliwa, że znowu widzę niebo i ziemię. - Zupełnie puste błękitne niebo, bez gwiazd... - Przyzwyczailiśmy się do warunków panujących na statku, dlatego równie łatwo powinniśmy zaadaptować się do tych, które tam zastaniemy. Odwróciła się, rozpięła skrzydła, przebiegła kilka kroków i wzbiła się w powietrze. Start nie był najpiękniejszy, ale samemu lotowi trudno było cokolwiek zarzucić. Wznosiła się coraz wyżej w malejącej grawitacji. Początko- wo fascynowało ją to, że w miarę zwiększania wysokości musi zu- żywać coraz mniej energii, teraz jednak marzyła o tym, by wresz- cie móc doprowadzić się na skraj wyczerpania. Z czasem osłabie- niu uległa zdolność oceniania odległości, ale stara zdążyła utrwalić w pamięci wymiary komory: była wystarczająco długa, by odbyć pełen lot ślizgowy, i dość szeroka, żeby można było bezpiecznie przelecieć od ściany od ściany, leniwie poruszając skrzydłami. Rzecz jasna nie było mowy o rozwijaniu wielkich prędkości ani 0 locie nurkowym. Przemknęła przez wąską przestrzeń między sklepieniem ko- mory a mostkiem dla pieszych. Usłyszała, jak podążające za nią młode z łopotem skrzydeł wytraciło prędkość, po czym poszło w jej ślady. Śmiała się, kiedy budowano mostek, wkrótce jednak okazało się, że są tacy, którzy nie zdołaliby przelecieć w poprzek komory, a to już wcale nie było zabawne. Prowadziły ją dźwięki. Niekiedy czuła pokusę, by zatkać uszy 1 nie zwracać uwagi na echa informujące o przeszkodach. Zamie- rzała nawet umrzeć w ten sposób: wzbić się w powietrze na pół ślepa i zupełnie głucha i lecieć na oślep tak długo, aż roztrzaska- ła się na grubym dywanie gwiazd, chrzcząc statek własną krwią. Nie uczyniła tego jednak, ponieważ pragnęła jeszcze raz dotknąć ziemi. Zmęczyła się. Wiedziała, że kiedy wyląduje, by odpocząć, bę- dą ją bolały wszystkie kości. Łagodnie spłynęła na posadzkę, na- pinając mocniej mięśnie w ostatniej fazie lotu, kiedy ciążenie było największe, po czym złożyła skrzydła. Młode wylądowało tuż obok. - Jestem zmęczone - powiedziało. Potrafiła docenić uprzejmość. - Ja też. Mijały dni, a młode wciąż nie odstępowało jej nawet na krok. Wspólnie odwiedzali komorę lotów i żeglowali od dawna nieużywanymi łodziami jonowymi wśród wirów powstających w wyniku zderzenia kosmicznych wiatrów. Początkowo lekko przestraszone, młode stopniowo nabierało odwagi, obserwując, jak stara po mistrzowsku radzi sobie z żaglami. Wspominała in- ne, bardzo odległe w czasie przejażdżki, w towarzystwie od daw- na nieżyjących młodych, a obserwując coraz większą radość to- warzysza wypraw, cieszyła się, że jej marzenie o tym, by umrzeć jak należy, szybując wysoko nad ziemią, powstrzymało ją przed realizacją planu, który polegał na tym, by wsiąść w jedną z tych łodzi i pożeglować na oślep przed siebie aż do wyczerpania się zapasów powietrza. Kiedy można już było dostrzec pewne szczegóły na powierzch- ni planety, stara wyruszyła w długą wędrówkę do sterowni. Jej oczy nie nadawały się już do wypatrywania drogi wśród gwiazd, więc nie zajmowała się nawigacją; chociaż młodzi radzili sobie z tym zadaniem co najmniej równie dobrze jak poprzednie poko- lenia, czuła się trochę niepewnie, wiedząc, że jej los spoczywa w czyichś rękach. Zaraz za drzwiami odepchnęła się lekko od pod- łogi i poszybowała w kierunku centralnej części pomieszczenia. Kilkoro młodych dorosłych unosiło się tam wewnątrz przezroczy- stej półkuli, rozmawiając, na pół śpiąc, monitorując wszelkie zmia- ny w układzie, na który składały się: statek, planeta, centralna gwiazda układu oraz pozostałe gwiazdy. Sterownia nie obracała się, brakowało tu ciążenia, więc określenia kierunków były umow- ne. W górze wisiał szeroki sierp planety z błyszczącymi oceanami przykrytymi częściowo poszarpaną powłoką chmur, w dole wirował główny kadłub statku - odbijająca blask słońca ogromna kon- strukcja naznaczona czarnymi plamami doków, z przezroczystą kopułą komory lotów. - Witaj, babko. - Witaj, wnuczę. Właściwie powinna mówić do niego „wnuku", ale przywykła do tego staromodnego określenia, którym zwracała się do dziec- ka swego pierwszego dziecka. Oboje od dawna nie żyli. Po raz ko- lejny przemknęło jej przez głowę, że powinna była umrzeć w ja- kiś elegancki sposób. W pobliżu toczyła się dyskusja dotycząca ewentualnej korek- ty kursu. Po chwili poluzowano kilka lin głównego żagla i na oczach starej gigantyczna powierzchnia pomarszczyła się niczym tafla jeziora, po czym zaczęła się zwijać. - Wygląda na to, że obejdzie się bez uruchamiania silników. Statek już wykonywał zwrot. Gwiazdy przesuwały się wyraźnie. Wzruszył ramionami w taki sposób, że skrzydła ani drgnęły. - Może włączymy je, ale tylko na chwilę. - Przez jakiś czas przyglądał się jej w milczeniu. - Czy wiesz, babko, że planeta oka- zała się mniejsza, niż początkowo sądziliśmy? Spojrzała na częściowo skryty w cieniu, przesłonięty chmura- mi glob. - Chyba niewiele? - Dość wyraźnie. Za to ma znacznie większą masę niż nasza, więc siła ciążenia na jej powierzchni będzie większa. - O ile? - Wystarczająco, żebyśmy nie czuli się tam dobrze. Poczuła lekki niepokój. - Jesteśmy słabi. Niech rada zaproponuje, żeby wszyscy prze- nieśli się na pierwszy pokład. - Nikt tego nie zrobi, babko. Chociaż nigdy nie latał, w jego głosie było słychać żal. - Chcesz powiedzieć, że nie wylądujemy? - A po co? Przecież nikt nie mógłby tam żyć. - Nikt? - Jesteś stara, babko. - I zmęczona żeglowaniem. Chcę znowu latać. - Na tej planecie nikt nie zdoła wzbić się w powietrze. - Skąd wiesz? Ty nie wzbiłeś się w powietrze nawet w komo- rze lotów. Przeniósł wzrok na lśniące, zwinięte do połowy żagle. - Teraz to są nasze skrzydła. Innych nie potrzebujemy. Stara poruszyła długimi palcami. Rozpięte na nich błony za- falowały majestatycznie. - Czy wszyscy tak myślą? - Tak jest naprawdę. Te żagle służą nam już od dwóch poko- leń. Czemu mielibyśmy się ich pozbyć? - A czemu mielibyśmy ufać im bez zastrzeżeń? Wnuku, wesz- liśmy na ten statek po to, żeby poddać się próbie, a ty teraz mó- wisz, że powinniśmy z niej zrezygnować! - Ambicje i potrzeby mogą się zmieniać. - A instynkt? Wiedziała, jaka będzie odpowiedź, zanim ją usłyszała. -Też. Stara rozejrzała się po sterowni. Nie potrafiłaby już pokiero- wać statkiem, ale mogła zorientować się, jaką nadano mu trajek- torię. Nawet nie podjęto próby wprowadzenia go na orbitę. Miał ominąć planetę, wykorzystać jej pole grawitacyjne do nabrania większej prędkości, i pożeglować dalej. - Czuliśmy się więźniami naszego świata - powiedziała z go- ryczą. - Czyżbyś sądził, że naszym dzieciom wystarczy ten nudny, sztuczny twór? - Proszę, spróbuj nas zrozumieć. Spróbuj docenić korzyści, jakie płyną z poczucia bezpieczeństwa. -Wsunął szpony i bardzo delikatnie musnął jej rękę koniuszkami palców. - Przykro mi. Odwróciła się od niego - z powodu braku ciążenia musiała wykonywać niezgrabne pływackie ruchy - i wyruszyła w drogę po- wrotną na najniższy pokład habitatu. Świadomość, że statek nie wyląduje, sprawiała jej niemal fizyczny ból. W swojej kajucie za- stała młode. - Polatamy? Skuliła się w kącie przy oknie. - Nie mamy po co. Młode przykucnęło przy niej. - Co się stało? - Odejdź i zapomnij o mnie. Rankiem już mnie tu nie będzie. - Idę z tobą. Wzięła młode za rękę, przesunęła szponami po wzorzystej sierści. - Nikt inny nie ląduje. Kiedy umrę, zostaniesz samo. Dopiero teraz młode zrozumiało, co zamierza. - Nie opuszczaj statku! - powiedziało błagalnym tonem. - Tu nie chodzi o mnie. Jeśli zostanę, wkrótce umrę, pogrąża- jąc cię w rozpaczy. Jeśli odejdę, będziesz odczuwać taką samą roz- pacz. Jeżeli jednak pozwolę, żebyś mi towarzyszyło, będzie tak, jakbym sama odebrała ci życie. - To moje życie. - Ach... - westchnęła ze smutkiem. - Jakieś ty jeszcze młode... Wyjęła butelkę ciepłego czerwonego wina. Raczyli się gę- stym, słonawym płynem, powoli zapominając o troskach, a roz- gwieżdżone niebo obracało się wokół nich niestrudzenie. Młode pogłaskało starą po policzku, szyi i boku. - Zrobisz coś dla mnie, zanim odejdziesz? - Czego sobie życzysz? - Połóż się ze mną. Pomóż mi dokonać przemiany. Wino sprawiło, że upór i naiwność młodego lekko ją rozbawiły. - Zazwyczaj czyni się to ze swoim partnerem. - Zostało mi niewiele czasu, a ja nie chcę nikogo innego. - Będziesz potem bardzo samotne. - Pomożesz mi? - Moja odpowiedź brzmi tak samo jak poprzednio. Młode chyba zamierzało się spierać, ale ostatecznie zmieniło zdanie i nie odezwało się ani słowem. Starą trochę zaskoczyła tak szybka kapitulacja, kolejny łyk wina rozwiał jednak wszelkie po- dejrzenia. Delikatnie muskając szponami skroń młodego, wpa- trywała się we wzory na jego sierści, usiłując zatracić się w brązo- wych zawijasach, ale sen nie chciał przyjść. Jak tylko poczuła, że jest gotowa do wyprawy, wymknęła się z kajuty. Zrobiło jej się trochę przykro, ponieważ młode nawet nie drgnęło, ale zaraz doszła do wniosku, że powinna być z tego za- dowolona: nie chciała kolejnej kłótni, nie chciała znowu być okrut- na. W miarę jak zbliżała się do doku, żal ustępował miejsca pod- nieceniu. Była to jej pierwsza przygoda od wielu lat. Po drodze nikogo nie spotkała, ponieważ dok znajdował się na tym samym pokładzie co jej kajuta. Wsiadła do niewielkiej ma- szyny silnikowej, zamknęła i uszczelniła luk, po czym wydała po- lecenia komputerowi doku. Wszystkie urządzenia działały bez najmniejszych zakłóceń, mimo że od lat nikt ich nie używał ani nie konserwował. Starej wcale nie dziwiła niezachwiana wiara młode- go pokolenia w niezawodność statku; za jej czasów budowano nie- wiele, ale za to solidnie. Jak tylko pompy usunęły powietrze z do- ku, otworzyła wrota i wyprowadziła stateczek w przestrzeń. Szybko sobie przypomniała, jak kieruje się taką maszyną. Sterowała ręcznie, nie wprowadzając kursu do komputera pokła- dowego. Jej wzrok nie pogorszył się aż tak bardzo, żeby nie dała sobie rady z manewrowaniem. W miarę jak zbliżała się do planety, zwiększona grawitacja przypominała jej o różnicach między tym miejscem a ojczyzną. Miała wrażenie, że nie są zbyt wielkie. Przekroczyła linię termi- natora i wleciała w strefę dnia; w dole kłębiły się białe chmury. Ich widok sprawił, że odruchowo zgięła i wyprostowała palce oraz napięła mięśnie karku; gdyby przy takiej prędkości wpadła w deszcz, zimne krople siekłyby jej ciało z ogromną siłą. Obserwowała wznoszące się coraz wyżej gwiazdy. Na podsta- wie refrakcji usiłowała oszacować gęstość powietrza; powinno nadawać się do latania. Stateczek wpadł w górne warstwy atmosfery. Krótkie skrzydła pozwoliły stopniowo wytracić ogromną prędkość, aż wreszcie ma- szyna zaczęła bez oporów reagować na polecenia pilota. Stara roz- glądała się w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca do lądowania. Planeta była chyba bardzo młoda, ponieważ dokoła, jak okiem sięgnąć, rozciągały się dżungle i bagna. Wreszcie, między dwoma łańcuchami górskimi uniemożliwiającymi swobodne przemiesz- czanie się chmur, spostrzegła pustynię. Piasek miał dość niezwy- kłą barwę, ale drobinki miki błyszczały w nim tak samo jak w pia- sku na ojczystej planecie. Wylądowała wśród wysokich wydm. Należało się liczyć z możliwością, że powietrze, gleba albo ja- kiś inny składnik ekosfery będzie śmiercionośny, stara jednak bez wahania rozhermetyzowała stateczek, otworzyła drzwi i jako pierwsza od ponad dwóch pokoleń napełniła płuca świeżym powie- trzem. Było mocno rozrzedzone, ale zawierało więcej tlenu niż to, do którego przywykła, toteż od razu zakręciło się jej w głowie. Liczne zapachy kusiły, by jak najprędzej je zidentyfikować. Wygra- moliła się na ciepły piasek, a następnie powoli, bardzo powoli, rozpostarła skrzydła. Ciążenie istotnie było spore, ale powinna sobie z nim pora- dzić. Rozłożyła skrzydła jeszcze szerzej i pobiegła na spotkanie ła- godnemu wiatrowi. Uniosła się na mgnienie oka, ale to nie wystar- czyło; zaraz potem stopami ponownie dotknęła ziemi i musiała się zatrzymać. Wiatr sypnął brunatnym piaskiem wymieszanym z miką. - Cierpliwości - powiedziała. - Jeszcze zdążysz mnie pocho- wać. Należy mi się od ciebie coś więcej niż tylko grób. Rozpoczęła powolną wspinaczkę po stromym zboczu najbliż- szej wydmy. Piasek uciekał jej spod stóp miniaturowymi lawina- mi. Zdążyła przywyknąć do tego, że wchodząc wyżej, staje się lżej- sza, ale tutaj odczuwała jedynie narastające zmęczenie. Wresz- cie dotarła do przypominającego ostrze noża grzbietu, gdzie promienie słońca lśniły w każdym krysztale. Delikatna konstruk- cja załamała się pod jej ciężarem, lecz stara nie straciła równowa- gi; teraz stała w zagłębieniu mniej więcej w połowie łukowato wy- giętego grzbietu, tak że jego dwie nienaruszone części biegły w obie strony niczym gigantyczne skrzydła. Tutaj, na znacznej wy- sokości, wiatr wiał znacznie mocniej. Spojrzała w dół, roześmiała się, rozpostarła skrzydła i skoczyła. Rozrzedzone powietrze nie chciało wziąć na siebie jej cięża- ru. Walczyła, ile sił, musnęła stopami piasek, zdobyła się na jesz- cze jeden, ostateczny wysiłek... i zaczęła się powoli wznosić, z pew- nością nie tak szybko jak kiedyś, ale jednak. Wkrótce trafiła na prąd wstępujący; skwapliwie z niego skorzystała, zataczając sze- rokie kręgi z zupełnie nieruchomymi skrzydłami i bez przerwy zwiększając pułap lotu. Szło jej to znacznie trudniej niż w snach, nie tylko z powodu odmiennych warunków. Spróbowała zejść odro- binę niżej i niewiele brakowało, a zwaliłaby się w dół jak kamień. Z trudem odzyskała kontrolę. Jeszcze nie była gotowa pożegnać się z życiem. Już nie czuła się staro. Czas przestał mieć jakiekol- wiek znaczenie. Jej uwagę zwróciło jakieś poruszenie na ziemi. Przechyliła się na bok i poszybowała nad maleńką sylwetką, która rzuciła się do panicznej ucieczki, jak tylko padł na nią cień starej, lecz nie była w stanie rozwinąć wystarczającej prędkości, by pościg mógł się stać choć trochę emocjonujący. Zanurkowała z ogromnym za- pasem bezpieczeństwa, chwyciła umykające stworzenie w szpony i poderwała się w górę. Pokryta łuskami zdobycz szamotała się rozpaczliwie, wydając gardłowe dźwięki. Stara obejrzała ją do- kładnie: zwierzę miało ostry, choć nawet dość przyjemny zapach - jeden z wielu, które wyczuwała w powietrzu. Nie była głodna, lecz mimo to niewiele brakowało, żeby je zabiła i zjadła, ponieważ odniosła wrażenie, że zbudowane jest ze znajomych składników, tyle że połączonych według całkowicie odmiennego schematu. Ciekawiło ją, czy jej organizm zdoła sobie poradzić z tą zagadką oraz jakiego koloru jest krew zwierzęcia. Ostatecznie jednak po- rzuciła zdobycz tam, gdzie ją porwała, i zaczęła od nowa nabierać wysokości. Już po raz ostatni. Odczuwała głęboki ból na myśl o tym, że młodzi tak łatwo zrezygnowali z zamiaru lądowania na tej planecie. W pierwszej chwili była pewna, że jękliwy, przybierający szybko na sile odgłos stanowi jedynie wytwór jej wyobraźni, ale zaraz potem rozpoznała odgłos pracy silnika maszyny bardzo po- dobnej do tej, którą tu przyleciała. Niebawem ujrzała stateczek pędzący z ogromną, stanowczo zbyt dużą prędkością. Pilot usiło- wał wyhamować, niewielkim kadłubem rzucało na boki, maszyna gwałtownie traciła wysokość, wreszcie jakoś wyrównała lot, za- wróciła i wylądowała w pobliżu pierwszego stateczka. Stara rów- nież skierowała się w tamtą stronę. Obserwowała z powietrza, jak młode wysiada z kabiny, po czym opadła na ziemię tuż obok. - Co cię tu sprowadza? Ja i tak nie wrócę. Młode pokazało jej rytualne opaski na kostki i różnokoloro- we woale pogrzebowe. - Pozwól mi więc przynajmniej obsłużyć cię po śmierci. - To wielka prośba. - Zgadzasz się? - Narażasz się na olbrzymie niebezpieczeństwo. Czy zdołasz wrócić? - Jeśli zechcę. - Musisz. Nic tu po tobie. - Samo o tym zdecyduję! - Płomień gniewu szybko wygasł. - Czemu... Czemu udajesz, że tak ci na mnie zależy? Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Troska była nieudawana, sta- ra jednak dopiero teraz uświadomiła sobie, że jej słowa nijak się mają do czynów. Nie tylko młodzi zmienili się podczas podróży; za- chowała obojętny stosunek do własnej śmierci, a jednocześnie zaczęła się przejmować losem innych. - Nie udaję - powiedziała wreszcie. - Naprawdę zależy mi na tobie. Młode aż wstrzymało oddech. - Nareszcie! - wyszeptało po chwili. - Od tak dawna pragnę to usłyszeć, od tak dawna pragnę twojej miłości... - Nie będzie ci dane długo się nią cieszyć. - Wystarczy. Objęli się, stara otuliła je skrzydłami i osunęli się na rozgrza- ny piasek. Po raz pierwszy dotykali się z miłością i namiętnością. Stara pieściła młode, głaskała je po twarzy, tuliła, a kiedy kra- wędź słonecznej tarczy dotknęła poszarpanej górskiej grani i kie- dy pustynia przybrała ciemnobrązową barwę, rozpoczęła się prze- miana. Na zewnątrz jej efekty miały być prawie niezauważalne, stara jednak czuła wyraźnie, jak podnosi się temperatura ciała jej kochanka; metabolizm uległ znacznemu przyspieszeniu, za tym zaś poszły ogromne zmiany hormonalne. - Słabo mi... - wyszeptał młody. - To normalne. Wkrótce poczujesz się lepiej. Zapadł jeszcze głębiej w jej objęcia. Słońce zaszło, pustynię spowił mrok, na niebie pojawiły się dwa księżyce w pełni. Gwiazdy otoczyły gęstym całunem dwie splecione ciasno postaci. Leżeli prawie nieruchomo; stara deli- katnie głaskała kochanka, usiłując rozluźnić jego napięte do gra- nic wytrzymałości mięśnie. Otuliła go szczelnie skrzydłami, by nie tracił ciepła niezbędnego do dokonania przemiany. Pustynia szybko stygła; dźwięki i zapachy dnia stopniowo słabły, ustępu- jąc miejsca odgłosom nocy. Dopiero teraz stara zaczęła wyraźnie odczuwać, że znajduje się w zupełnie obcym miejscu. - Jesteś tu? Oczy miał szeroko otwarte, ale źrenice były jak wąskie szpar- ki. Na karku wystąpiły grube powrósła mięśni. - Oczywiście. - Nie wiedziałem, że to będzie boleć... Cieszę się, że jesteś przy mnie. - Wszyscy przez to przeszliśmy. Albo w tym miejscu, albo w samym przemieniającym się by- ło coś, co utrudniało metamorfozę. Tuliła go przez całą noc, a on rzucał się i mamrotał niezrozumiale, nieświadom jej obecności. Dopiero tuż przed świtem zapadł w głęboki sen; stara była nie mniej wyczerpana od niego. Promienie wschodzącego słońca roz- darły gwiezdny całun i ogrzały kochanków, nocne stworzenia wró- ciły do swoich kryjówek, stara zaś wstała ostrożnie, by nie obudzić śpiącego, i zaczęła wdrapywać się na wydmę. Kiedy wróciła, nowy dorosły właśnie się budził. Wylądowała za jego plecami; usłyszał ją i odwrócił się gwałtownie. Grymas rozpaczy natychmiast zniknął z jego twarzy, zastąpiony przez ra- dosny uśmiech. - Jak się czujesz? Potarł mięśnie u nasady karku. - Bo ja wiem? Jakoś tak... inaczej. Przykucnęła obok niego. - Bardzo zgłodniałam. - Pokazała mu zdobycz: dwa wijące się, pokryte łuskami stworzenia. - Przynajmniej nie muszę się zasta- nawiać, czy tutejsza żywność mnie zabije. - Rozszarpała gardło jednej z ofiar; trysnęła żółta krew o ostrym zapachu i takim sa- mym smaku. Skosztowała mięsa; po monotonnych posiłkach na statku wydawało się nadzwyczaj aromatyczne. - Dobre. - Podsu- nęła mu kawałek. - Wydaje mi się, że nic ci nie grozi. Przez chwilę przyglądał się poczęstunkowi, po czym bez sło- wa chwycił drugie zwierzę i wbił mu zęby w gardło. Skonało nie- mal natychmiast. - Dobra robota - pochwaliła go. Uśmiechnął się. Ucztowali w milczeniu, a kiedy skończyli, wstał i rozprostował skrzydła. - Tutaj da się latać - powiedziała. Przebiegł kilka kroków, po czym wzbił się powietrze. Śledzi- ła go wzrokiem, zdumiona i zachwycona, że nie potrzebuje jej pomocy. Co prawda w każdym jego ruchu widać było brak do- świadczenia, ale gdyby miał wystarczająco dużo czasu, z pewnoś- cią by go nabrał. Dobiegł ją jego radosny śmiech; chwilę później zawołał, by do niego dołączyła. Uczyniła to, wspiąwszy się uprzednio na szczyt wydmy. Jakże- by chciała mieć więcej sił! Latali prawie cały dzień: uczyła go po- lować, podawali sobie do ust kawałki rozszarpanej zdobyczy, póź- niej zaś wylądowali i położyli się razem na piasku. Zapadał zmierzch. Starą bolały wszystkie kości. W powietrzu łudziła się, że oszu- kała czas, ale teraz aż drżała z wyczerpania. - Już pora - powiedziała. Spojrzał na nią z taką miną, jakby go uderzyła, i otworzył usta, by zaprotestować, ale rozmyślił się w ostatniej chwili. Objął ją mocno. - Obsłużę cię. Niosąc woale, wspiął się z nią na wierzchołek wydmy, po czym założył jej opaski na kostki i palce. Stara rozpostarła skrzydła i wzbiła się w powietrze. Leciała w kierunku gór świtu tak długo, aż spowiła ją ciemność, a gwiazdy zdawały się dotykać jej bar- ków. Kochanek przez cały czas trzymał się w pobliżu. - A ty co zamierzasz? - Wrócę na statek. - To dobrze. - Może uda mi się kogoś przekonać, żeby przyleciał tu ze mną. Usiłowała sobie wyobrazić jego samotność, gdyby nie znalazł chętnych, a mimo to wrócił na planetę, lecz nie wspomniała o tym ani słowem. - Szanuję twoją decyzję. Wspinała się coraz wyżej, w rzadkie warstwy atmosfery, ale brakowało jej sił, by dotrzeć tam, gdzie promieniowanie kosmicz- ne oślepiłoby ją do końca. Widok czystego nieba i radość lotu da- ły jej poczucie całkowitego spokoju. Wzięła od swego towarzysza jeden woal, on zaś wsunął jej pozostałe pod opaski. Robiło się co- raz zimniej. Welony otaczały ją niczym śnieżna zamieć. - Żegnaj, ukochany - powiedziała. - Nie rozpaczaj po mnie. Była już tak wyczerpana, że z trudem go słyszała. - Nie mam żalu, ale na pewno będę rozpaczał. Z coraz większym trudem poruszała sztywniejącymi skrzy- dłami. Podążał za nią do chwili, kiedy nabrał pewności, że nie żyje, po czym został z tyłu. Wiedział, że będzie leciała dotąd, aż dotrze do odległego miejsca, które stanie się jej grobem. Pragnął zacho- wać ją w pamięci taką, jaka była tego dnia. Samotnie żeglował nad pustynią i stawiał czoło zdradzieckim prądom nad górskimi zboczami, utrwalając w pamięci obraz pla- nety, by móc opisać innym jej piękno. O świcie wylądował obok maszyny. Wiatr natychmiast przysypał mu stopy migoczącymi kryształkami. Osunął się na kolana, wbił palce w roziskrzony, szybko na- grzewający się piasek, przesypał garść do ostatniego żałobnego ca- łunu, zawinął i zabrał ze sobą na statek. przełożył Arkadiusz Nakoniecznik POCZĄTEK KOŃCA W ciągu długiej niewoli nauczyłem się naśladować ludzką mowę, lecz nie rozumiem myśli, które wyraża. Jak można się na- uczyć rozumieć tych, którzy przez całe życie tak rozpaczliwie szu- kają niezależności? Zmusili mnie, bym stał się taki jak oni, lecz ich nie rozumiem. Musiałbym oszaleć, by pragnąć takiej samotno- ści, a jeszcze jestem przy zdrowych zmysłach. Pozbawili mnie mowy i niemal oślepili. Zostawili mi oczy, lecz one na nic się nie zdadzą w zimnych ciemnościach głębokiego mo- rza. Nadal czuję zapachy i smaki. W łagodnych słonych falach dry- fuje wiele rozmaitych cząsteczek: ostre okrzemki, jasne iskierki jadalnych skorupiaków (tak pożądanych po wielu sezonach po- szarpanych kawałów rybiego mięsa, zlodowaciałego na kamień), gorzki posmak wody, która przybywa z ziem ludzi (wielkie śpiewa- ją pieśni o czasach czystych oceanów, ale wielkie umierają, zabi- jane; ich pieśni zginą razem z nimi i nikt już nie będzie pamiętał smaku nieskażonej wody), oraz piaszczysty osad, nanoszony przez nurt wezbranej w deszczach rzeki. To ten osad mąci mi wzrok. Lu- dzie odebrali mi głos, bym nie mógł wzywać pomocy, i z tego po- wodu niemal zupełnie okaleczyli mój słuch. Nie mogę już śpiewać podczas przypływów. Ludzie przytwier- dzili do mnie maszynę, która wydaje z siebie brzydki pisk. I choć ten metaliczny dźwięk miesza się i rozpływa w szumie oceanu, wy- starcza do nawigacji (sprawdzili to z wielką starannością). Lecz piękno odeszło z mego domu. Nawet kamienie są nieprzezroczyste. Wyłaniam się ponad powierzchnię, by odetchnąć. Jest ciem- no, a woda migocze w świetle księżyca. Zwalniam i toczę wokół spojrzeniem, gdyż wiele czasu minęło, odkąd widziałem ocean lub niebo. Odpoczywam, wychylony ponad ciepłą pieszczotliwą wodę. Jednak ludzie szybko dowiadują się, że się zatrzymałem i wysyłają sygnał, po którym muszę ruszyć w dalszą drogę. Nie mogę się mu sprzeciwić. Pozbawili mnie nawet satysfakcji walki z bólem. Nie czuję bólu, a jedynie przymus, przed którym nie ma ucieczki, tak jak nie mogłem uciec spomiędzy betonowych i szkla- nych ścian, w których mnie więzili. Bliski szaleństwa z samotności, marzyłem o wolności i pływa- niu w wielkim słodkim oceanie. Moja partnerka przyszłaby do mnie wraz z resztą ludu i świętowalibyśmy moje uwolnienie śpie- wem, pląsami, radością i kopulacją. Ale nie mogę wołać, nie mo- gę śpiewać. Nie ma dla mnie radości. A moja partnerka nigdy mnie nie znajdzie, lecz będzie czekać i szukać na próżno w pobliżu budowli, gdzie mnie więzili. Nikt się nie dowie, że ludzie otoczyli mnie mokrymi cuchnącymi okrywa- mi (sądziłem, że chcą osłonić moją skórę na podobieństwo swojej), włożyli mnie do skrzyni, a skrzynię do jednego z tych metalowych stworów (ludzie mają okropną potrzebę wkładania jednych rzeczy w drugie, jakby chcieli przeciwstawić się nieuniknionej przypad- kowości życia. Oni są mądrzejsi). Metalowe stworzenie uniosło się w powietrze i przeniosło ze Środkowego Oceanu do Szerokie- go Oceanu, i właśnie tu jestem i płynę śladem słońca do Kraju Za- chodu. Kiedy znajdę się u celu, umrę. Ciało już mnie nie boli tam, gdzie ludzie je pocięli. Wyzdro- wiałem, lecz nadal czuję bliznę. Ciężar tego metalu wewnątrz za- kłóca moją równowagę. Nie rozumieją, jak bardzo cierpię, nie mo- gąc się bawić. Nie mogę śpiewać, nie mogę skakać. Ludzie chyba nie znają sztuki. Słyszę słaby puls pieśni wieloryba, niemal zagłuszonej prze- nikliwym jazgotem wodnych maszyn ludzi. Ta pieśń zamiera, trud- no ją odczytać; przebyła pewnie pół Szerokiego Oceanu. Nie sta- nowi dobrej informacji, lecz jest iluzją towarzystwa. Przez parę na- stępnych godzin, kiedy kakofonia stanie się zbyt bolesna, a mono- tonny dźwięk moich przyrządów nawigacyjnych zanadto mnie znu- dzi, będę mógł odnaleźć niskie przeciągłe tony pieśni wielkich. W dawnych czasach opowiadały historie z drugiego końca świata. Jeśli wielkie nie śpiewają o smaku morza, śpiewają o jego odgłosach. Sto lat temu taka pieśń zaintonowana w środku nocy dotarłaby na miejsce w dzień, choć zanim przemierzyłaby tak dłu- gą drogę, jej miejsce przeznaczenia pogrążyłoby się w ciemno- ściach, a w miejscu, z którego by wyszła, zapanowałby dzień. Na- turalne dźwięki morza nie zakłócają biegu pieśni, które przemy- kają pomiędzy pomrukami i bulgotami, pluskami i krzykami, a nawet paplaniną mniejszych ludzi, moich braci. Wieloryby nigdy się z sobą nie rozstają, choćby znajdowały się jak najdalej od sie- bie. Teraz są samotnymi, opuszczonymi istotami, które nie potra- fią się nauczyć strachu. Płynę, płynę. Sygnały ludzi nie pozwalają mi odpocząć. Mam zadanie. Zadania są dla łudzi i maszyn, nie dla mego ludu. Ale te- raz jestem maszyną lub czymś niewiele lepszym. Czymże jest ma- szyna, jeśli nie stworzeniem pozbawionym własnej woli? Maszyna w moim ciele jest zimna. Gdybym zdołał odnaleźć mój lud, powiedziałbym im - choć je- stem niemy, mógłbym im to przekazać wzrokiem i ruchem - by mnie powstrzymali. Może gdyby zatrzymali mnie na dość długo, lu- dzie by mnie zostawili. I tak mógłbym umrzeć... ale ludzie zabiją mnie swą maszyną, kiedy dotrę do kresu podróży. Zabiją mnie, jeśli nie wykonam mi- sji. Jeśli pomyślą, że schwytali mnie ich wrogowie, także będą wo- leli mnie zabić. Jeśli mój lud mnie zatrzyma, a maszyna wybuch- nie, nie będę jedynym, który zginie. Więc muszę porzucić nadzie- ję. Nie ma dla mnie ratunku. Słyszę niski pomruk wieloryba zabójcy, jedyny dźwięk, który budzi nasz strach. Ale on nikogo nie szuka, pływa spokojnie w mrocznych wodach. Musi wiedzieć o mojej obecności, lecz nie jest głodny. Ludzie nazywają go wielorybem zabójcą, ale jemu nie smakuje ich mięso, a jedynie mniejsi ludzie. Nie chcę spełniać woli ludzi. Gdyby chodziło tylko o moje ży- cie, zgodziłbym się je poświęcić - lecz musiałbym wiedzieć dlacze- go. Koniec mojego życia będzie zaledwie sygnałem dla innych lu- dzi, by zaczęli się nawzajem zabijać. I nie zadowolą się już zada- waniem śmierci tylko sobie. Tym razem zabiją także cały świat. Przećwiczyli to na małych południowych wysepkach. Kiedy skończą próby, wyślą maszyny, by wybuchły na ziemi jak burza, a pył, który opadnie na lądy i morza, zatruje wszystko. My, którzy umrzemy szybko, będziemy należeli do szczęśliwców. Gdybym mógł zaśpiewać, rozwścieczyłbym wieloryba zabójcę, który by mnie zabił. Ale nie mogę ściągnąć na siebie jego uwagi, a ludzie nie pozwolą mi zboczyć z kursu aż tak, bym mógł z niego zadrwić, ukąsić go, doprowadzić do szału. Ludzie rozkazują mi płynąć dalej. Męczę się szybciej niż przed uwięzieniem, ale jeszcze nie dotarłem do kresu swych moż- liwości. Księżyc znika za chmurą, a morze staje się czarne, tylko gdzieniegdzie barwią je jasne plamy. Księżycowy blask zaćmiewa lśnienie fosforyzującego planktonu, lecz w ciemnościach widać jego migotliwe strumienie. Przepływam pod nimi, wynurzam się i skaczę. Rozpryskuję na wszystkie strony jarzące się krople. Opa- dam ciężko, niezgrabnie. Znowu straciłem równowagę. Zastanawiam się, czy w tych wodach płyną także inni, tacy jak ja. Czy zbliżają się ku wrogom ludzi, usiłując zrozumieć potrze- bę zadawania śmierci komuś z własnego gatunku. A może jestem jedynym, posłanym w głąb mrocznych wód? Czy tylko mnie powie- rzono misję rozpoczęcia zniszczenia? Jeśli są inni, wszyscy mamy podobne lęki. Chciałbym wie- dzieć, czy któryś z nas zdoła szczęśliwie odkryć sposób, by się za- trzymać. Chmury wokół księżyca są grube i złowrogie. Widzę drobne igiełki deszczu na gładzi oceanu. Teraz deszcz pada na mnie, a ja odważam się zwolnić. Uwielbiam unosić się tuż pod powierzchnią i czuć deszcz na grzbiecie. Świeża i słona woda mieszają się w rozkoszne wzory na skó- rze. Ale czuję to tylko wtedy, kiedy się zatrzymuję. Sygnał zmusza mnie do ruchu; wzory znikają. Czuję już tylko morską wodę, opły- wającą boki i grzbiet. Tępe pulsowanie narasta. To dźwięk silników statku, niemal na mojej drodze. Z początku go nie dostrzegam, ale wreszcie je- go światła pojawiają się na horyzoncie, a ja płynę prosto na nie. Czy to mój cel? Wydawało mi się, że wysłano mnie ku portowi, więc miałem nadzieję na jeszcze kilka godzin życia. Teraz widzę statek wyraźnie. To trawler. Może mnie zatrzymają. Ludzie łowią ryby, odnajdując miej- sca, w których pożywia się mój lud. Zapędzają nas w sieci, a ryby uciekają przed nami. Jesteśmy wygodnym znakiem orientacyj- nym, bardzo pożytecznym dla ludzi, ale kiedy sieci się zaciskają, nie mamy drogi ucieczki. Toniemy, obezwładnieni. Wielu z nas zgi- nęło w ten sposób; ludzie zabijają naszych najmłodszych, którzy najłatwiej wpadają w panikę. Sieć zadaje okrutną śmierć. Płynę prosto na trawler, tuż pod powierzchnią. Jeśli zarzucili sieci, nie widzę ich z tej odległości. Maszyna ludzi nie tworzy do- statecznie wyraźnego obrazu. Jakie to dziwne - ludzie uratują mnie przed zadaniem, które narzucili mi inni ludzie... Czuję zapach i smak zimnego metalowego kadłuba, rozgrza- nego metalu, oleju silników i śrub napędowych. A teraz słyszę na- wet ponurą zasłonę sieci, rozpostartych jak wielkie skrzydła, prze- czesujących morze. Tyle razy udało mi się ich uniknąć... Za parę chwil moje życie dobiegnie końca. Mój lud będzie bezpieczny jeszcze przez jakiś czas po mojej śmierci - ale ja chcę żyć. Muszę oddać się śmierci, lecz nie robię tego radośnie ani na- wet z odwagą. Sieci i strach zacisną się wokół mnie, a ja będę się miotać i bezgłośnie krzyczeć, gdy sznury i druty wbiją się boleśnie w ciało. Sieci są tuż-tuż. Dotykam ich i twarde sznury ocierają się o skórę. Nagle moje ciało odskakuje konwulsyjnie, zbyt szybko, po- pchnięte do ucieczki sygnałem. Nurkuję wbrew własnej woli i za- wracam, okrążam statek i sieci, uciekam. Jak to możliwe, że ludzie orientują się, co się dzieje tak dale- ko, na otwartym morzu? Czyżby wiedzieli, gdzie znajduje się każ- dy statek z osobna, którędy pływają wszystkie możliwe stworzenia? Ruszam naprzód, ogon wykonuje potężne i niezależne od mo- jej woli uderzenia, a ja jestem przerażony kontrolą, jaką sprawują nade mną ludzie, choć czuję ulgę, że zostało mi jeszcze parę minut. Ale nie ma we mnie radości. Ludzie dali mi okropny podarek, za który mój lud zapłaci życiem. Nawet jeśli ludzie nie zaczną się zabijać nawzajem i niszczyć świata, przez mój czyn - jeśli ukoń- czę to zadanie - wszystkie oddychające powietrzem wodne stwo- rzenia staną się jeszcze bardziej podejrzane. Już teraz podwodne maszyny zabijają nas, gdy podpłyniemy zbyt blisko. Nauczyliśmy się ich unikać, ale nie możemy schodzić z drogi wszystkim. Jest ich zbyt wiele, a nasze głupie młode lubią sunąć na wzbudzanych przez nie falach, znajdując w nich radość i śmierć. Smak lądu jest coraz wyraźniejszy, a woda staje się płytsza. Metaliczny dźwięk, który mnie prowadzi, odbija się głośnym, szyb- kim echem. Woda jest gęsta od odchodów ludzi i ich stworzeń. Nasz lud nigdy nie pojawia się w tej zatoce. Moje ciało, pchane naprzód, drży ze zmęczenia i lęku. Ja je- stem w nim tylko lokatorem, omijam najgorsze wyspy śmieci i trucizn, ale nie stać mnie na nic więcej. Gdybym mógł zamknąć uszy tak jak oczy, zrobiłbym to i czekałbym już tylko na koniec. Jestem jedyną żywą istotą w opuszczonym świecie. Kiedy okrążam cypel, wrzask i jęk maszyn uderza we mnie, fa- la dźwięku zderzająca się z falami morza. Wpływam do portu peł- nego statków i innych ważnych dla ludzi przedmiotów. Wynurzam się na powierzchnię, oddycham ciężkim powietrzem, nasłuchuję dźwięków. Światła przede mną są jasne. Znowu nurkuję. To kolejna konieczność, którą wszczepili mi ludzie - pozostawać pod powierzchnią wody najdłużej, jak to moż- liwe. Daliby mi skrzela, gdyby potrafili. Mój lud nigdy nie przybyłby z własnej woli do tego labiryntu kształtów i ech, choć gdybym miał swój głos, nie czułbym się tak zagubiony. Każda nuta powiedziałaby coś nowego o otoczeniu. Zbliża się jakiś kształt. Ludzie mnie odnaleźli. Wiedzą, że jestem stworem innych ludzi i wysłali broń, żeby mnie zabić. Przyspieszam, chcę ją wyprzedzić. Nagle zwalniam. Przecież tego właśnie szukałem; śmierci in- nej niż ta, którą zaplanowali dla mnie ludzie. Kształt zbliża się coraz bardziej, a ja płynę wolno, jak naj- wolniej. Nie chcę umierać. Ten kształt nie porusza się jak maszyna. A teraz już go widzę, przez mrok i zawiesinę. To nie jest broń stworzona przez człowieka. Gdybym był wolny, nigdy nie płynąłbym tak spokojnie, czeka- jąc na spotkanie z rekinem. Jego przodkowie mordowali moich, gdy nasz lud postanowił wrócić do morza. A my z kolei nauczyliś- my się zabijać jedyne stworzenia, których nienawidzimy. To lepsze niż wieloryb zabójca, sieci, ludzka broń. Wpadnie w szał, kiedy tylko poczuje smak mojej krwi. Zabije mnie, czując jedynie to, co jego maleńki mózg uważa za radość, gdyż wie, że mój lud jest w morzu jego jedynym przeciwnikiem. Z wyjątkiem ludzi. Jednak i mój lud, i rekiny nie mogą się bronić przed ludźmi. Ten rekin mnie zatrzyma, ale nie mogę powstrzymać ludzi przed wzajemnym zadawaniem sobie śmierci. Kiedy popełnią samo- bójstwo, gdy ich trucizny zabiją mój lud, pozostanie tylko ten rekin, który przetrwał miliony lat. Będzie tak trwać do końca świata. A to jest początek końca. przełożyła Maciejka Mazan SCREWTOP Kylis przykucnęła na krawędzi szybu wiertniczego, rozgrzana i mokra od parującego deszczu. Czekała na koniec drugiej zmia- ny. Otarła bryzgi gęstego czerwonego błota, które ubrudziły jej no- gi i białe wysokie buty. Wielka przyćmiona gwiazda Czerwonego Słońca zmieniała kolory; biel stała się różowawą szarością. Na tle czarnego listowia i gliny Szybu białe mundury dawały się łatwo za- uważyć i strażnicy nie mieli kłopotów z obserwacją więźniów. Parę innych osób czekało wraz z Kylis na południowym krań- cu głębokiej rozpadliny. Tkwili razem skuleni na deszczu, z mokry- mi włosami przylepionymi do policzków. Kylis czekała na przyja- ciół, których nie widziała od czterdziestu dni. Poniżej znajdowały się dwie ukończone kopuły generatorów; ponad nimi wznosiły się delikatne wieże chłodnicze oraz antena emitująca na Północny Kontynent energię przez system przekaź- ników. Ukończone instalacje były ogrodzone i strzeżone. Kylis i reszta pracowali jedynie nad oczyszczaniem lasu paproci, ko- paniem Szybu i trzeciej studni parowej - brudna, niebezpieczna robota. Szyb ciągnął się w kierunku północnym, podobnie jak odle- gły rząd wulkanów na wschodzie. Jego przeciwległy kraniec gi- nął za ścianą deszczu i chmurami gryzącego dymu, kłębiącego się nad stertami śmieci. Szyb został przedłużony, tak by dosięgnąć punktu, gdzie wiercenie mogło dać najlepsze efekty. Zniszczono kolejny pas lasu; wielkie prymitywne paprocie leżały w poczernia- łych zwałach. Łodygi nigdy nie dawały się spalić do końca, a kie- dy ogień przygasał, drażniąca zawiesina dymu i przywierającego do wszystkiego popiołu nadciągała nad obóz więźniów i nie chcia- ła zniknąć. Słaby deszczyk zmieniał się w parę przy zetknięciu z żarzącymi się głowniami. Kylis wzdrygnęła się; przeraźliwe wycie syreny obwieściło ko- niec drugiej zmiany. Przez chwilę bała się, że halucynacje wróci- ły, ale po sygnale nastąpiły normalne odgłosy. Odległy warkot bul- dożerów ucichł, jęk wiertła zabrzmiał w nieco niższym rejestrze, a potem wreszcie się urwał. Ludzie wychodzili z maszyn, rzucali narzędzia i wlekli się ku torom. Przechodzili pod wieżami strażni- ków, pilnowani i przeliczani przez ludzi Jaszczura. Jeden za dru- gim, czasami parami, wspinali się na strome zbocze, brnęli w gli- nie, śmieciach i popiele wulkanicznym, okrążali rowy i błotniste rzeczki. Screwtop wydawał się bardzo cichy, niemal spokojny. Sły- chać było tylko szum turbin dwóch geotermicznych elektrocie- płowni i rytmiczny klekot pomp odwadniających Szyb. Kylis nie widziała jeszcze Jasona. Zmarszczyła brwi. Kiedy skończyła pracę, on i Gryf, który pracował na trzeciej zmianie, mieli się dobrze. Tego była pewna, gdyż wieści o wypadkach szyb- ko rozchodziły się pomiędzy ekipami. Ale przez dziewięć godzin, jakie upłynęły od końca zmiany, była sama i przespała większość czasu. Przez dziewięć godzin wszystko może się zdarzyć. Starała się upewnić co do bezpieczeństwa przyjaciół; wszystko toczyło się zwyczajnym rytmem. Gdyby wydarzyło się naprawdę coś złego, ludzie zachowywaliby się inaczej. Nie potrafiła wyzbyć się niepokoju i wiedziała, że tak będzie, dopóki nie zobaczy Jasona i Gryfa, nie dotknie ich, nie porozma- wia z nimi. Ciągle ją dziwiło, że jest zdolna do takich uczuć. Do- tychczas jej życie zależało od całkowitej niezależności i samowy- starczalności. Gryf stał poniżej, w grupie więźniów trzymającej się w po- bliżu instalacji wiertniczych. Usiłowała go zobaczyć, ale z tej od- ległości rozróżniała jedynie kapitana strażników, nazywanego przez wszystkich - za plecami - Jaszczurem, gdyż gładko wygolo- na twarz i głowa nadawały mu wygląd opancerzonego gada. Stał samotnie przed więźniami i wydawał rozkazy. Ubierał się na czar- no, jakby nie czuł gorąca, aby podkreślić władzę, jaką miał nad wszystkimi w obozie. Ale i tak było go widać tylko dlatego, że stał z dala od innych. Gryf zawsze rzucał się w oczy, ale instalacja znaj- dowała się zbyt daleko, by Kylis mogła dostrzec jego zadziwiają- cą skórę w kremowo-brązowe wzory. Kiedy zobaczyła go po raz pierwszy, przyglądała się mu tak długo, że to zauważył i parsknął śmiechem, w którym nie było kpiny, lecz tylko zrozumienie. Gryf czasem śmiał się też z siebie i często z ludzi, którzy uczynili go tym, kim był. Gryf był pierwszym kwadrodem, z którym się zetknęła, ale nawet pomiędzy innymi kwadrodami wydawał się niezwykły. Tak się złożyło, że z czworga jego biologicznych rodziców dwoje mia- ło ciemną, a dwoje jasną skórę. Spodziewano się, że Gryf urodzi się z jasnobrązową karnacją, a tylko jego włosy będą różnokolo- rowe. Geny koloru włosów nie mieszają się ze sobą jak geny pig- mentu skóry. Ale zestawy plemników i komórek jajowych zosta- ły pomieszane i połączone dwa zarodki, które stały się Gryfem, nadały mu ten dziwny skomplikowany wzór na skórze. Jednocześ- nie otrzymał jednak wszystkie walory intelektualne, które miał odziedziczyć po swoich rodzicach. Liczyły się właśnie te cechy, nie jego skóra. Nowe kwadrody były wyjątkowe; życie każdego z nich zosta- ło dokładnie zaplanowane. Gryf należał do zespołu i rząd Czerwo- nego Słońca oraz inne kwadry nie pojmowały, jak to możliwe, że po tak długiej pracy nad jego stworzeniem, po całym treningu i wielu przygotowaniach mógłby odmówić spełnienia obowiązku. Kiedy to zrobił, za karę został zesłany do najbardziej surowego więzienia Czerwonego Słońca. Gdyby zmienił zdanie, wystarczy- łoby jedno jego słowo, a zostałby przeniesiony do odosobnionego azylu kwadr. Był w Screwtop już pół roku i dotąd nie wypowiedział tego słowa. Kylis nie urodziła się na Czerwonym Słońcu. Nie czuła wobec Gryfa podziwu jak inni. Interesował ją. Był piękny - nie z powodu swej skóry, nie mimo niej. Zastanawiała się, jakie są w dotyku je- go włosy, w połowie czarne i skręcone, w połowie jasne i delikatne. Został przydzielony do sąsiedniej grupy. Natychmiast zauwa- żyła, że obarczano go brudną i ciężką robotą, nie najbardziej nie- bezpieczną, lecz męczącą. Strażnicy nie mieli go zabić, lecz uprzy- krzyć mu życie, tak żeby zapragnął wrócić do innych kwadr. Czekała na chwilę, kiedy mogłaby z nim porozmawiać, nie ściągając kary na żadne z nich. Jaszczur ukradkiem obserwował Gryfa, chodził za nim tym swoim skradającym się, bezgłośnym krokiem; jego blisko osadzone oczy o ciężkich powiekach nie zdra- dzały kierunku, w którym spoglądał. Ale wreszcie obowiązki we- zwały go do innej części obozu. Wtedy właśnie Kylis zostawiła swoje zadanie, by powiedzieć Gryfowi o sztuczkach, których się na- uczyła, by praca nie była aż tak ciężka. Ich pierwsza wspólna noc była pierwszą nocą Gryfa w Screw- top. Po zakończeniu zmiany wydawało się naturalne, że wracają ra- zem. Byli tak zmęczeni, że prawie natychmiast zasnęli, ale wzajem- ne towarzystwo sprawiło im ulgę, a zawsze można było mieć na- dzieję na coś więcej. Leżeli i przyglądali się sobie w ciemnościach. Światło gwiazd padało spomiędzy chmur i lśniło w jasnych lokach Gryfa. - Może nigdy stąd nie wyjdę - odezwał się. Nie prosił o współ- czucie, lecz wyjaśniał, jak wygląda jego przyszłość. Miał przyjem- ny, melodyjny głos. Kylis zdała sobie sprawę, że to pierwsze słowa, jakie wypowiedział. Ale pamiętała, jak jej podziękował za radę... i dopiero teraz uświadomiła sobie, że wyraził wdzięczność uśmie- chem, skinieniem głowy i spojrzeniem w oczy. - Wsadzili mnie na długo - odparła. - Nie sądzę, żeby istnia- ła pomiędzy nami jakaś różnica. - Mogli stracić życie następnego dnia lub tuż przed wyjściem na wolność. Wyciągnęła rękę i dotknęła jego włosów. Były sztywne i ma- towe od potu. Ujął jej brudną dłoń i pocałował. Od tej pory byli razem, stopniowo stając się sobie coraz bliżsi. Ale nigdy nie roz- mawiali o przyszłości poza obozem. Jason przybył parę okresów później i wszystko się zmieniło. Z wysiłkiem otrząsnęła się z zamyślenia. Wiedziała, ze Gryf jest gdzieś tam w dole, choć nie potrafiła go wyłowić z morza brud- nej bieli. W czasie poprzedniego okresu harowała na ostatniej zmianie i znała rozkład zajęć. Więźniowie, którzy mieli dzisiaj pracować, nie byli narażeni na wielkie niebezpieczeństwo. Mieli przed sobą najnudniejsze i najbardziej wyczerpujące zajęcie ca- łego okresu. Podczas ostatniej zmiany przed dniem wolnym, raz na czterdzieści dni, cały sprzęt był czyszczony i sprawdzany. Wszyst- kie niedociągnięcia poprawiano od podstaw. Ta zmiana mogła trwać o wiele dłużej niż zazwyczaj. Kylis miała nadzieję, że tym ra- zem tak się nie stanie. U stóp zbocza ujrzała Jasona, który wyłonił się z lśniącej ma- szyny. Był ubłocony i pomazany smarem; jasne włosy polśniewa- ły złotem. Był bardzo duży i jasny i nawet na Czerwonym Słońcu, gdzie światło zawierało niewiele ultrafioletu, łatwo się opalał. Choć pracował od zmierzchu do późnego poranka, na nogach miał poziome paski opalenizny, ciemniejsze na udach i jaśniejące w kierunku kolan - ślady po cholewach butów, które stopniowo od- wijał. Teraz były zsunięte aż do kostek. Uniósł głowę i zobaczył Kylis. Natychmiast zmienił postawę; wyprostował się i pomachał do niej. Jego jasna broda jeżyła się na wszystkie strony, a przepocone włosy przylegały do czaszki. Pasek spodni był poznaczony zaciekami błota, które spłynęło z ciała wraz z potem i deszczem. Kiedy się zbliżył, zauważyła, że schudł, a zmarszczki wokół oczu stały się bardziej wyraźne. Przed- tem świadczyły tylko o zamyśleniu i wesołości; teraz stały się znakami zostawionymi przez zmęczenie i słońce. Pospieszył ku niej, ślizgając się na glinie. Zdała sobie sprawę, że on także się martwił. Słyszał, że byłam w odosobnieniu sensorycznym, pomyślała. Bał się o mnie. Przez kilka sekund stała nieruchomo. Jeszcze do niego nie przywykła. Ta jego bezkrytyczna akceptacja i podziw nie przebiły się przez skorupę nieustępliwej nieufności, którą tak długo do niego czuła. Ruszyła na jego spotkanie. Zatrzymał się i wyciągnął do niej ręce. Dotknęła go, a on zbli- żył się, niemal dygocząc, sztywno opierając się wyczerpaniu. Po- rzucił pozę. Pochylił się i oparł głowę na ramieniu Kylis. Położyła dłonie na jego plecach - bardzo delikatnie. - Było źle? - Jason z natury miał niski głos, który teraz w do- datku brzmiał ochryple. Prawdopodobnie kierował swoją grupą, przez osiemnaście godzin przekrzykując warkot maszyn. - Dość - odparła. - Od tej pory jestem zadowolona z pracy. Pokręcił głową, nadal się opierając o Kylis. - Już dobrze. Nie mam halucynacji - dodała. Miała nadzieję, że tak właśnie jest. - A ty? Nic ci nie jest? Czuła jego oddech na swoim mokrym ramieniu. - Tak. Teraz. Dzięki Gryfowi. Jason zaczął z tą grupą na pierwszej dziennej zmianie, która rozpoczęła się o północy i skończyła po południu. Najbardziej upalna część dnia przypadła na moment, kiedy byli skrajnie zmę- czeni. W połowie trzeciej fazy roboczej Jason zemdlał. Był odwod- niony, nieprzytomny i poparzony, mimo że chroniło go ubranie. Słońce odebrało mu wszystkie siły. Gryf, który miał zejść ze stano- wiska, przepracował własną fazę wypoczynkową, by skończyć pra- cę Jasona. Pracował bez przerwy niemal dwie tutejsze doby. Ky- lis nie rozumiała, jak to możliwe, nawet dla niego. Gryf złamał zasady, ale nikt nie kazał Jasonowi wracać na przypisaną mu zmianę. Jaszczur pewnie nie wspomniał o tym ani słowem. Wyobrażała sobie, jak stoi w cieniu, przyglądając się, a Gryf czeka na spotkanie, do którego nie doszło. To coś w stylu Jaszczura. Na ramionach Jasona widniały blizny po pęcherzach od opa- rzeń słonecznych, które jednak ładnie się zagoiły. Kylis objęła go w pasie, żeby nie upadł. - Chodź, znalazłam miejsce, w którym można się przespać. - Oboje lepili się od potu i gorąca. Ruszyli przez rozorany pas bło- ta, ogołocony z wszelkiej roślinności. Zanim zeszli ze ścieżki, po- brali racje żywności z automatu w pobliżu baraków. Przez szcze- linę wypadły po dwa batony. Były kompletnie pozbawione smaku. Bywało już, że Kylis nie odżywiała się dobrze, ale rzadko zdarza- ło się jej jeść coś tak mdłego jak te więzienne racje żywności. Ja- son włożył jeden baton do sakiewki przy pasie. - Kiedy wreszcie przestaniesz? Skubnął rożek drugiego batona. - Nie przestanę. - Uśmiechnął się, jakby powiedział coś za- bawnego. Odkładał zapasy z myślą o tej idiotycznej ucieczce. Po uzbieraniu odpowiedniej ilości jedzenia zamierzał ruszyć piecho- tą przez trzęsawiska. - Dziś nie musisz oszczędzać. - Znowu włożyła plakietkę i ma- newrowała nią, aż zużyła dodatkowe punkty, a na podajniku zna- lazła się niewielka kupka batonów. - Zapomnieli unieważnić mi kartę na czas, kiedy byłam w komorze - wyjaśniła. W odosobnie- niu sensorycznym, które stanowiło jeden ze sposobów karania więźniów, karmiono ją dożylnie. Oddała Jasonowi zapasowe ra- cje. Podziękował i schował je do woreczka. Razem przemierzyli pas nagiej gliny i zagłębili się w lesie. Jason był w Screwtop zaledwie od trzech okresów. Szybko chudł; miał grube kości i niewiele tłuszczu do spalenia. Kylis miała nadzieję, że jego rodzina szybko się dowie, gdzie go szukać i wykupi go stąd. I że znajdą go, zanim podejmie próbę uciecz- ki, choć przestała już odwodzić go od tego pomysłu. Trzęsawi- ska można przemierzyć wyłącznie poduszkowcem. Nie wiodły przez nie ścieżki, a ludzie opowiadali, że żyją w nich tajemnicze zwierzęta, zdolne zmiażdżyć łódź lub tratwę. Kylis ani nie wierzy- ła, ani nie wątpiła w te opowieści. Była pewna, że za czasów jej pobytu w obozie bardzo niewielu więźniów podejmowało próby ucieczki, a strażnikom nawet nie chciało się ich szukać. Czerwo- ne Słońce nie było miejscem, w którym pozwala się więźniom uciekać - chyba że zmierzają na spotkanie śmierci. Nagie wul- kany odcinały drogę ucieczki na północ i wschód, trzęsawiska rozciągały się na zachód i południe. Screwtop to bardzo tanie więzienie. Płot otaczał tylko kwatery strażników i kopuły elek- trowni. Gdyby nawet Jason zdołałby uciec i przeżyć, nie mógłby się wydostać z Czerwonego Słońca. Nie dorównywał Kylis doś- wiadczeniem. Las paproci otoczył ich cieniem. Weszli pomiędzy ogromne czarno-czerwone łodygi i koronkowe liście. Po drobnym deszczu na roślinach wisiały jeszcze wielkie krople. Kylis odgarnęła na bok jeden liść i strumienie wody spłynęły kaskadą po jej ręce, żło- biąc w brudzie i popiele ścieżki. Umyła się, schodząc ze zmiany, ale w Screwtop nie można było pozostać czystym. Dotarli do miejsca, które odkryła. Parę kęp paproci rosło i ob- umarło razem, tworząc stożkowaty namiot. Kylis odsunęła garść zielska i wepchnęła Jasona do środka. Od zewnątrz schronienie wyglądało jak sterta zeschłych roślin. - Nawet nie jest mokro - zauważył z zaskoczeniem. -1 prawie chłodno. - Usiadł na dywanie z suchego mchu i paproci. Oparł się wygodnie. - Nie mam pojęcia, jak zdołałaś to zauważyć. Ja nawet bym nie wiedział, gdzie szukać. Usiadła obok niego. Przez kilka godzin spała tu snem tak mocnym, jak jeszcze nigdy dotąd w obozie. Cień łagodził upał, a paprocie zatrzymywały mżawkę. A co najważniejsze, wszędzie panowała cisza. - Miałam nadzieję, że wam się tu spodoba. - Widziałaś Gryfa? - Tylko na podwórzu. Wyglądał dobrze. - Jaszczur na pewno celowo pozwolił mu pracować na mojej zmianie. Żeby mu dokopać. - On także był zmartwiony. Widziała, że dręczą go wyrzuty sumienia. - Nie powinienem mu na to pozwolić. - Potrafisz go powstrzymać, kiedy coś sobie ubzdura? Jason uśmiechnął się słabo. - Nie. Chyba nawet nie chcę. - Osunął się na mech. - O bogo- wie... Dobrze cię zobaczyć. - Tęskniłam - powiedziała z tym cichym zdziwieniem, które odczuwała nieustannie za każdym razem, gdy odkrywała, że zale- ży jej na nich. Nie była pewna, co ma sądzić o tej niedawno odkry- tej przyjemności, jaką sprawiało jej towarzystwo Gryfa i Jasona. Czasami się jej bała. Obaj przebili się przez obronny mur samot- ności i podejrzliwości i teraz czuła się bezbronna. Zaufała im, ale w Screwtop zdrajcy zdarzali się jeszcze częściej niż na zewnątrz. - Nie dałam ci tych racji po to, żebyś je wszystkie schował na później - powiedziała. - Chcę, żebyś przestał głodować choć na je- den dzień. - Moglibyśmy uciec wszyscy, gdybyśmy odłożyli jeszcze tro- chę zapasów. - Był poranek, lecz pod paprociami panował mrok. Ky- lis nie widziała twarzy Jasona, ale zdawała sobie sprawę, że nie żartuje. Nie odpowiedziała. Jason uważał, że zbiegli więźniowie nadal żyją na trzęsawiskach; wydawało mu się, że gdy do nich do- łączy, to mu pomogą. Kylis twierdziła, że wszyscy nie żyją. Jason wierzył, że piesza ucieczka jest możliwa, według Kylis była to pew- na śmierć. Jason należał do optymistów, Kylis miała doświadczenie. - Dobrze, zjem jeszcze jednego - obiecał. - Za chwilę. Położył się z rękami pod głową. - Jak było na zmianie? - spytała. - Za dużo świeżego mięsa. Uśmiechnęła się. Mówił jak stary wyga, obojętny i cyniczny w stosunku do nowych więźniów - świeżego mięsa - którzy jesz- cze nie nauczyli się żyć w Screwtop. - My mieliśmy tylko paru nowych. Pewnie wam dostała się reszta. - Byłoby znośnie, gdyby trzej nie zostali przydzieleni do wierteł. - Straciliście któregoś? - Nie. Cudem. - My też kiedyś byliśmy nowi. Tylko Gryf nie zaczął od wy- czyniania idiotyzmów. - Ja byłem aż tak zielony? Nie miała ochoty go urazić ani nawet się z nim droczyć. - Byłem, tak? - Słuchaj... przykro mi to powiedzieć, ale byłeś najgorszym żółtodziobem ze wszystkich. Nie dawałam ci żadnej szansy. Tylko Gryf w ciebie wierzył. - Prawie nie pamiętam pierwszego okresu... oprócz tego, że Gryf mi ciągle pomagał. - Wiem. Jason potrzebował nieustannej pomocy. Wybaczyła mu, że przez niego poczuła prawdziwy smak samotności, ale nie zapo- mniała. - Bogowie... ten ostatni okres - ciągnął Jason. - Nie wiedzia- łem, że samotność jest taka paskudna. - Uśmiechnął się. - Zawsze mi się wydawało, że jestem z zamiłowania samotnikiem. -W prze- ciwieństwie do Kylis, która pogardzała własną słabością, Jason z rozbawieniem i zainteresowaniem badał swoją. - Co robiłaś przed nadejściem Gryfa? - Przed nadejściem Gryfa także nie wiedziałam, że samot- ność jest niedobra - odparła dość szorstko. - Lepiej się prześpij. - Dobry pomysł. To na razie. - Zasnął w mgnieniu oka. Kiedy się nie kontrolował, jego zmęczenie było bardziej wi- doczne. Włosy urosły mu na tyle, że mógł je związywać, ale wy- mykały się i przywierały do twarzy brudnymi, zmierzwionymi kosmykami. Jason nienawidził brudu, ale praca przy świdrze nie zostawiała sił na dodatkowe czynności, na przykład kąpiele. Ni- gdy nie przywykł do Screwtop tak jak Gryf i Kylis. W ciągu pierwszego dnia Gryf uratował go przynajmniej dwukrotnie przed śmiercią lub kalectwem. Kylis pracowała na tej samej zmianie, ale w innej grupie. Obsługiwała buldożer, oczyszczając następny odcinek lasu. Świder nie mógł pracować pomiędzy gi- gantycznymi paprociami, ponieważ ziemia nie zniosłaby takiego nacisku. Pod warstwą próchnicy znajdowała się glina, tak wil- gotna, że pod ciśnieniem zmieniała się w półpłynną substancję, niemal grzęzawisko. Należało najpierw oczyścić teren z roślinno- ści oraz warstw gliny i popiołu wulkanicznego, by wyłonić spod nich skałę. Jeździła buldożerem tam i z powrotem i wycinała w paprociach wielkie połacie wolnego terenu. Musiała przygoto- wać miejsce na wydobytą ziemię, którą gromadzono z dala od ścian Szybu. Mimo tych środków ostrożności jego zbocza czasa- mi się osuwały. Pod koniec dnia, w którym przybył Jason, rozległo się wycie syreny i Kylis skierowała buldożer ku dawnemu końcowi Szybu. Gryf czekał na nią wraz z dużym jasnowłosym mężczyzną, skulo- nym z głową pomiędzy kolanami i dłońmi spoczywającymi bez- władnie na ziemi. Kylis prawie go nie zauważyła. Wzięła Gryfa za rękę, żeby pójść z nim ku barakom, ale on zatrzymał ją i pomógł się podnieść swojemu towarzyszowi. Nowy był nieprzytomny z wy- czerpania; w świetle świtu jego twarz wydawała się niemal śmier- telnie blada. Na Czerwonym Słońcu nie było nikogo o tak jasnej karnacji, nawet na północy. Kylis podejrzewała, że nowy pocho- dzi ze świata zewnętrznego, ale nie zauważyła na jego ramieniu tatuażu, na którego widok zaufałaby mu bez wahania. Ale Gryf podniósł tego dużego mężczyznę, więc podtrzymała go z drugiej strony. Razem zaprowadzili go do baraku. Nie zjadł nic, nie ode- zwał się ani słowem. Zwalił się na twardą paletę i zasnął jak ka- mień. Gryf przyglądał mu się z troską. - Kto to? - Nie starała się nawet ukryć pogardy. Gryf podał jej nazwisko mężczyzny, długie, skomplikowane i pełne podwójnych samogłosek. Nigdy go nie zapamiętała. - Mówi, żeby nazywać go Jason. - Znałeś go? - Chciała pomóc ocalić starego przyjaciela Gry- fa, choć nie miała pojęcia, jak mogliby tego dokonać. Ten jeden dzień prawie go zabił. - Nie, ale czytałem jego prace. Nigdy się nie spodziewałem, że go spotkam. Nieskrywany podziw w jego głosie zranił ją. Właściwie nie by- ła zazdrosna, ale uświadomiła sobie, jak skromne były jej umiejęt- ności. Podziw pijaków i dzieci na bazarach kosmicznych portów nie mógł się równać z tym, co czuł Gryf wobec osiągnięć tego człowieka. - Czy jest tu za to, że napisał książkę? - Nie, dzięki bogom... Nie wiedzą, kim jest. Sądzą, że to przy- jezdny. Podróżuje pod własnym nazwiskiem, nie rodowym. Kaza- li mu zapracować na podróż do domu. - Jak długo? - Sześć okresów. - Och... - Musi przeżyć i znaleźć się na wolności. - Jeśli jest taki ważny, dlaczego nikt go nie wykupi? - Jego rodzina nie wie, gdzie go szukać. Ktoś musiałby ich po- wiadomić w sekrecie. Jeśli rząd dowie się, kim jest Jason, nigdy go stąd nie wypuszczą. Jego książki są przywożone jako kontrabanda. Pokręciła głową. - On zmienił moje życie. Pomógł mi zrozumieć ideę wolno- ści. I osobistej odpowiedzialności. To, co ty znasz z własnego do- świadczenia. - Chcesz powiedzieć, że nie znalazłbyś się tutaj, gdyby nie on? - Nigdy o tym nie myślałem... ale tak, masz rację. - Spójrz tylko na niego. Ten obóz go wykończy. Gryf spojrzał ponuro na Jasona, który spał tak twardo, że pra- wie nie oddychał. - Nie powinien tu trafić. To ktoś, kogo nie wolno krzywdzić. - A nas wolno? - On jest inny. Nie powiedziała, że na pewno zostanie skrzywdzony. Gryf tak- że to wiedział. Nad Jasonem wielokrotnie się pastwiono i to go zmieniło. To, co zachwyciło Gryfa w jego książkach, było czystym idealizmem i niewinnością, które nie mogły przetrwać w niewoli. Kylis bała się, że Jason zacznie walczyć o życie metodami panującymi w obozie. Bała się tego, co mógłby zrobić Gryfowi. Ale Jason przetrwał i doj- rzał. Zachował poczucie humoru i nie stał się brutalny. Nigdy nie przeczytała ani jednego słowa z jego książek, lecz im dłużej go znała, tym bardziej lubiła i podziwiała. Zostawiła go śpiącego pomiędzy paprociami. Na razie się wy- spała. Wiedziała z doświadczenia, że musi starannie odmierzać okresy wypoczynku podczas wolnego dnia. W bezczasowych wa- runkach przestrzeni, gdzie spędziła większość życia, jej natural- ny cykl wynosił mniej więcej dwadzieścia trzy godziny. Standar- dowy rytm dwudziestoczterogodzinnej doby nie sprawiał jej kło- potów, ale nie potrafiła się pogodzić z dobami Czerwonego Słońca, liczącymi dwadzieścia siedem godzin. Nie mogła spać zbyt długo ani zbyt krótko, ponieważ wracała do pracy zmęczona i roztar- gniona. W obozie roztargnienie było w najlepszym razie karane. W najgorszym - sprowadzało śmierć. Nie czuła już zmęczenia, ale miała ogromną ochotę na coś in- nego niż mdłe racje żywnościowe. Roślinność Czerwonego Słońca, nieco zmutowana, nie rozwinęła się szczególnie bujnie. Rośliny nie były jeszcze aż tak złożone, by wydawać owoce. Ale niektóre łody- gi i korzonki nadawały się do jedzenia. Na Czerwonym Słońcu nie rosły kwiaty. Weszła głębiej w cień tropikalnego lasu. Z dala od wyciętych przez ludzi polan prymitywne rośliny rosły wysoko. Brnęła pomię- dzy nimi, wyciągając nogi z miękkiej i wilgotnej próchniczej zie- mi. Ślady jej stóp były bardzo wyraźne. Odwróciła się i spojrzała za siebie. Parę kroków dalej w co głębszych odciskach jej butów zaczęła zbierać się woda. Chciałaby być na jednej zmianie z Gryfem i Jasonem. Teraz połowę bezcennego wolnego czasu wykorzystywali na sen i dosto- sowywanie się do rozkładu dnia. Kiedy Gryf wreszcie skończy, zo- stanie im nie więcej niż jeden wspólny dzień. Czasami miała wra- żenie, że ten jeden wolny dzień na czterdzieści to kolejna kara. By- łoby lepiej, gdyby więźniowie musieli pracować przez cały wyrok. Ta krótka chwila wytchnienia przypominała im, jak bardzo niena- widzili obozu i że ucieczka z niego jest niemożliwa. Ponieważ nie mogła przebywać z przyjaciółmi, wybrała sa- motność. Sprawdzanie, czy nikt za nią nie idzie, stało się dla niej równie naturalne jak oddychanie. Rozwinęła wysokie cholewy butów, sięgające aż do połowy ud. Nie przytwierdziła ich do noga- wek szortów, ponieważ było zbyt gorąco. Poszycie łagodnie się pod nią uginało; w zagłębieniach zbiera- ła się deszczówka. Kylis weszła w wielkie płytkie rozlewisko i po- woli ruszyła wpław, ostrożnie macając grunt palcami, zanim po- stawiła całą stopę. Mgła i cienie, czerwonawe światło słońca i szkli- sta powierzchnia łudziły wzrok, kryjąc głębokie rozpadliny. Tam gdzie woda była spokojna i nieruchoma, mnożyły się mikroskopij- ne pasożyty. Zwykle żyły w niewielkich rybach i prymitywnych ga- dach, ale nie były wybredne w wyborze gospodarza. Mogły wtar- gnąć do ludzkiego ciała przez ranę lub otarcie, powodując okrut- ny ból mięśni. Czasami powoli wędrowały do mózgu. W tym lesie nie powinno się wpadać w wypełnione wodą rozpadliny. Kylis ominęła jedną z nich, dotarła do brzegu i stanęła na śli- skiej kamiennej powierzchni, na której nie zostawiała śladów stóp. W miejscu, gdzie las paproci las znowu się zaczynał, ziemia była mniej namoknięta, choć mglista mżawka siąpiła nieustannie. Paprocie się przerzedziły, teren zaczął biec stromo ku górze. Kylis zaczęła się wspinać. Na szczycie wzgórza wiał lekki wietrzyk, a rośliny nie rosły tak gęsto. Znalazła parę jadalnych łodyg, zerwa- ła je i starannie obrała. Miąższ był pikantny i chrupki. Sok, won- ny i kwaśny, odświeżył gardło. Zebrała jeszcze parę roślin, omija- jąc te, które wytworzyły zarodniki. Jadalne rośliny nie rosły już w pobliżu obozu; w gruncie rzeczy w okolicy Screwtop nie rosło nic jadalnego, co można by znaleźć w dniu pracy. Czerwone Słońce wędrowało w górę po orbicie. Nie było tu pór roku. Rośliny nie miały żadnego zegara biologicznego, z którym mogłyby zsynchronizować swój cykl reprodukcyjny, toteż parę ga- łęzi rośliny lub parę roślin z jednego gatunku było zdolne wytwa- rzać zarodniki, podczas gdy inne pozostawały bezpłciowe. Po paru dniach aktywizowały się inne. Nie był to szczególnie dobry sposób na przenoszenie cech genetycznych, ale spełniał swoje zadanie, dopóki nie przybyli ludzie, którzy niszczyli zarówno płodne rośli- ny, jak i te, które już się pozbyły zarodników. Kylis, która podczas swoich wędrówek zauważyła, że ewolucja zatrzymuje się w chwili gdy pojawiają się ludzie, starała się nie powodować żadnych szkód. Kątem oka zarejestrowała błysk bieli, jakiś ruch. Zamarła; miała nadzieję, że halucynacje zniknęły, ale najwyraźniej się my- liła. W lesie paproci biel nie była kolorem naturalnym, podobnie jak poszarzały róż, który pod ogromną gwiazdą Czerwonego Słoń- ca uchodził za biel. Ale nie zauważyła żadnych fantastycznych stworów, nie słyszała wściekłych wyimaginowanych dźwięków. Sta- ła mocno na ziemi, ciepła zasłona mżawki wisiała wokół niej, pa- procie uginały się pod ciężarem kropel. Zaczęła się powoli odwra- cać w kierunku, gdzie ukazała się biel. Nie była sama. Podkradła się bezszelestnie do ściany czarnych liści. Ujrzała obozowy uniform - białe wysokie buty, białe szorty, białą koszu- lę. Więźniarka siedziała na kamieniu, patrząc w kierunku bagien. Po jej twarzy bezgłośnie płynęły łzy. Miria. Kylis przyglądała się jej bez większych wyrzutów sumienia, tak jak przyglądała się jej w innych okolicznościach. Uważała Mi- rię za kogoś, kto wyjdzie ze Screwtop bez szwanku. Trzymała się na uboczu, nie miała partnerów. Kylis podziwiała jej niezwykłą zdolność do pracy. Miria była od niej wyższa, większa, chyba sil- niejsza, ale najwyraźniej nie przyzwyczajona do ciężkiej pracy fizycznej. Przez jakiś czas nosiła koszulę związaną pod biustem, ale potem pozbyła się jej, tak jak wszyscy. Miria potrafiła przetrwać, nie wykorzystując innych i nie po- zwalając wykorzystywać siebie. Wyjąwszy chwile, kiedy otrzymy- wała bezpośrednie rozkazy, zachowywała się tak, jakby strażnicy nie istnieli. Drwiła z nich, jednocześnie nie dając powodu, by ją ukarali. Ale oni nie zawsze czekali na powód. Miria dobrze po- znała ból, ale jej godność pozostała nietknięta. Kylis wycofała się o parę kroków, po czym hałaśliwie wyszła spomiędzy paproci, dając Mirii czas na otarcie łez. Ale kiedy się zatrzymała, udając zaskoczenie na jej widok, Miria tylko odwró- ciła się do niej. - Witaj, Kylis. Kylis podeszła bliżej. - Czy coś się stało? - Pytanie zabrzmiało tak idiotycznie, że natychmiast dodała: - To znaczy, czy mogę ci pomóc? Uśmiech wygładził bruzdy na czole Mirii i podkreślił wesołe zmarszczki wokół oczu i ust, których Kylis dotąd nie zauważyła. - Nie, nikt nie może mi pomóc. Ale dziękuję. - Chyba już pójdę. - Nie! - zawołała Miria pospiesznie. - Mam już dość samotno- ści... - Urwała i odwróciła głowę, jakby pożałowała zbytniej otwar- tości. Kylis znakomicie ją rozumiała. Usiadła obok niej. Miria znowu spojrzała w stronę lasu. Paprocie miały czerwo- nawy odcień czerni. Drzewa rosnące na trzęsawisku były bardziej rosochate, ciemniejsze, pomiędzy nimi zaś błyszczały szare kału- że. Za trzęsawiskiem, poza horyzontem, rozpościerał się ocean, który zajmował całe Czerwone Słońce z wyjątkiem wielkiego za- mieszkanego Północnego Kontynentu i maleńkiego Południowe- go Kontynentu, na którym znajdował się obóz. Kylis widziała ze swojego miejsca brzydkie blizny Szybów, gdzie nadal uwijały się grupy robocze, ale Miria patrzyła w inną stronę - na nietknięty las. - Tu mogło być tak pięknie - powiedziała. - Naprawdę? - Kylis sądziła, że wszystko tu jest brzydkie: czarne liście, przyćmione światło, zbyt długie dni, upał, brak zwie- rząt, jeśli nie liczyć owadów, które nie pływały i nie pełzały. Czer- wone Słońce należało do najbardziej niegościnnych znanych jej planet. - Tak. Ty tak nie sądzisz? - Nie. Nie wiem, jak tobie może się tu podobać. - Wiem, czasami nie jest łatwo. Niekiedy, gdy jestem bardzo zmęczona, też mi się tak wydaje. Ale ten świat jest taki bujny i dziwny... nie widzisz, ile tu możliwości? - Chcę go tylko opuścić. Miria przyglądała się jej przez chwilę. Potem skinęła głową. - Nie jesteś z Czerwonego Słońca, prawda? Kylis pokręciła głową. - Nie możesz czuć tego samego, co ktoś, kto się tu urodził. Takiej Mirii Kylis dotąd nie znała; nie zauważyła tej cichej, lecz gorącej miłości do świata, którego władcy ją uwięzili. - Jak możesz tak myśleć, skoro oni cię tu zesłali? Nienawi- dzę ich, nienawidzę tego obozu... - Zostałaś niesłusznie skazana? - spytała Miria ze współ- czuciem. - Mogli mnie po prostu deportować. Tak się zwykle robi. - Czasami zdarza się niesprawiedliwość. Wiem o tym. Żałuję, że tak bywa. Ale ja zasłużyłam na to zesłanie i to także wiem. Kie- dy odsiedzę swój wyrok, uzyskam przebaczenie. Kylis już nieraz zastanawiała się nad pozostaniem w jakimś świecie i życiem według panujących tam zasad, nawet akcep- tując karę, gdyby to było konieczne, ale zawsze powstrzymywała ją myśl, że przebaczenie rzadko bywa całkowite. Czerwone Słoń- ce nie wyglądało na miejsce, w którym można by otrzymać amnestię. - Co zrobiłaś? Miria zesztywniała; Kylis pożałowała, że w ogóle zapytała. Pierwszą zasadą w obozie było: nie pytać o przeszłość. - Przepraszam... to nie dlatego, że nie chcę ci powiedzieć, ale po prostu nie mogę o tym mówić. Kylis siedziała przez parę minut w milczeniu, grzebiąc w zie- mi czubkiem buta i pocierając srebrny tatuaż na ramieniu. Barw- nik spowodował podrażnienie skóry i pojawiły się cienkie blizny. Skomplikowany wzór nie bolał już od dawna, nawet nie swędział, ale ciągle czuła te delikatne linie. Pocieranie ich weszło jej w na- wyk. Tatuaż reprezentował życie, do którego pewnie nie będzie da- ne jej wrócić, ale przynosił pocieszenie. - Co to jest? - spytała Miria. Skrzywiła się gwałtownie. - Prze- praszam, zrobiłam to samo, czego zabroniłam tobie. - Nie szkodzi, mnie to nie przeszkadza. To tatuaż szczura por- towego. Dostaje się go, kiedy inne szczury cię zaakceptują. - Mi- mo wszystko była z niego dumna. - Co to jest szczur portowy? To, że Miria nie słyszała o szczurach, nie dziwiło Kylis. Bardzo niewiele osób na Czerwonym Słońcu o nich wiedziało. Niemal we wszystkich światach, w jakich przebywała, szanowano lub przy- najmniej podziwiano szczury. W niektórych miejscach była otacza- na niemal boską czcią. Choć oficjalnie patrzono na nią niechętnie, ale powszechna sympatia zapewniała jej ochronę przed tym, co spotkało ją na Czerwonym Słońcu. - Kiedyś należałam do nich. Tak nazywają się ludzie, który wkradają się na pokład statków kosmicznych i mieszkają na nich i w portach kosmicznych. Podróżujemy wszędzie. - To nawet ciekawe. Ale nie przeszkadza ci to ciągłe ukrywa- nie się? Rok temu Kylis skwitowałaby takie pytanie śmiechem, na- wet gdyby wiedziała, że Miria pyta absolutnie szczerze. Ale ostat- nio sama zaczęła się zastanawiać: czy coś może być ważniejsze od przechytrzania portowych strażników? Rozmyślając nad tym, do- tarła do Czerwonego Słońca, więc nigdy nie poznała odpowiedzi. - Zaczęłam, kiedy miałam dziesięć lat - powiedziała. - Wte- dy nie myślałam o tym w ten sposób. - Zakradałaś się na statki kosmiczne jako dziesięcioletnie dziecko? -Tak. - Zupełnie sama? - Dopóki inni nie zaczną cię poznawać, nikt ci zbytnio nie po- maga. A ja sądziłam, że tylko tak mogę uciec. - Musiałaś mieszkać w okropnym miejscu. - Nie wiem, czy naprawdę było tak źle, jak sądziłam. Pamię- tam rodziców. Nigdy się nie uśmiechali. Krzyczeli na siebie i bili mnie. - To okropne... Czy kiedyś tam wróciłaś? - Chyba nie. - Słucham? - Nie pamiętam miejsca, w którym się urodziłam. Zawsze mi się wydawało, że zdołam rozpoznać port kosmiczny, ale może by- ło ich tam kilka, dlatego mogłam znaleźć się na mojej planecie i nawet o tym nie wiedzieć. Chodzi o to, że nie pamiętam nazwy tej planety. Może nikt mnie jej nie nauczył. - Nie potrafię sobie tego wyobrazić. Nie wiedzieć, kim jesteś, skąd pochodzisz ani kim byli twoi rodzice.... - To wiem - zaprotestowała Kylis. - Mogłabyś odnaleźć swój świat. Odciski palców, rozkład jaz- dy statków, regresja... - Tak, chyba tak. Gdybym chciała. Może kiedyś to zrobię, gdy mnie wypuszczą. - Przykro mi, że cię zatrzymaliśmy. Naprawdę. To dlatego, że według nas wszyscy powinni zapłacić uczciwą cenę. Kylis nadal nie mogła uwierzyć, że zesłana do obozu Miria może się zaliczać do zbiorowego sumienia Czerwonego Słońca. Ale powiedziała „my". Kylis myślała o władzach planety „oni". Wzruszyła ramionami. - Szczury portowe wiedzą, że mogą wpaść. Nie zdarza się to zbyt często i zwykle ktoś cię ostrzega przed niebezpiecznym miejscem. - Szkoda, że ciebie nikt nie ostrzegł. - Zawsze ryzykujemy. - Dotknęła srebrnego tatuażu. - Nie dostaniesz czegoś takiego, dopóki nie udowodnisz, że można ci zaufać. Dlatego zwykle wiemy, kto jest szpiegiem. - Ale na Czerwonym Słońcu ktoś cię zdradził? - Nie spodziewałam się, że wykorzystają dziecko - rzuciła gorzko. - Dziecko! - Ten dzieciak zakradł się na mój statek. Nieźle mu poszło. Przypominał mi mnie samą. Miał dziesięć albo jedenaście lat i był pobity. Nie podejrzewamy dzieci, bo sami zaczęliśmy w tym wieku. - Kylis zerknęła na Mirię i zobaczyła jej przerażone spojrzenie. - Wykorzystali dziecko? I zrobili mu krzywdę tylko po to, że- by cię złapać? - To cię dziwi? -Tak! - Połowa zabitych podczas ostatniego okresu była starsza od tego dzieciaka o pięć albo sześć lat. Większość tutejszych więźniów jest w tym wieku. Co strasznego zrobili, że ich tu wysłano? - Nie wiem - szepnęła Miria, nie podnosząc wzroku - Potrzebu- jemy generatorów. Ktoś musi wiercić szyby. Niektórzy z nas poświę- cą życie. Ale masz rację. Myślałam... o czym innym. Nie zauważy- łam tego. - Powiedziała to takim tonem, jakby popełniła zbrodnię. - A ten chłopiec... - Uśmiechnęła się ze smutkiem. - Ile masz lat? - Nie wiem. Może dwadzieścia. Miria uniosła brew. - Dwadzieścia? Starsza doświadczeniem, ale nie wiekiem. Nie powinnaś się tu znaleźć. - Ale się znalazłam. Przeżyję ten obóz. - Też tak sądzę. A potem? - Gryf, Jason i ja mamy pewne plany. - Na Czerwonym Słońcu? - Bogowie! Nie. - Nie znasz dobrze kwadrodów, prawda? - spytała Miria, sta- rannie dobierając słowa. - Jak dobrze mam ich znać? - Ja się tu urodziłam. Kiedyś... pracowałam dla nich. Powodem ich istnienia jest inteligencja. Normalni ludzie, jak ty czy ja, nu- dzą ich. Nie mogą nas znieść przez dłuższy czas. - Przestań! - Twój przyjaciel przysporzy ci tylko bólu. Zostaw go. Odsuń go od siebie. Powiedz, żeby wracał do domu. - Nie! On wie, że jestem zwyczajna. Wiemy, co zrobimy. - To bez znaczenia. -W głosie Mirii zabrzmiał niespodziewa- ny chłód. - Jemu nie będzie wolno opuścić Czerwonego Słońca. Kylis poczuła, że krew odpływa jej z twarzy. Jeszcze nikt nie powiedział tego tak otwarcie i brutalnie. - Nie mogą go zatrzymać. Jak długo będą go tu więzić, zanim zrozumieją, że nie zdołają go złamać? - On jest ważny. Zawdzięcza życie Czerwonemu Słońcu. - Ale jest człowiekiem, ma własne marzenia. Nie mogą go zniewolić! - Jego grupa badawcza jest bez niego nieprzydatna. - Mało mnie to obchodzi. - Ty... - Miria urwała. Jej głos złagodniał. - Będą próbowali na- kłonić go do współpracy. Może zgodzi się zrobić to, o co go poproszą. - Nie czułabym się zobowiązana wobec ludzi, którzy tak rzą- dzą Czerwonym Słońcem, nawet gdybym tu mieszkała. Dlaczego miałby im być posłuszny? A ty? Co dla was zrobili, oprócz tego, że was tu zesłali? Co ci pozwolą robić, kiedy stąd wyjdziesz? Coś przyzwoitego? Może dadzą ci taką samą brudną, morderczą robo- tę jak tutaj! - Zdała sobie sprawę, że zaczęła krzyczeć. Miria pa- trzyła na nią w oszołomieniu. - Nie wiem - powiedziała. - Nie wiem. Proszę, nie mów takich niebezpiecznych rzeczy. - Była przerażona, wstrząśnięta i o wiele bardziej wytrącona z równowagi niż wtedy, gdy płakała. Kylis przysunęła się bliżej i wzięła ją za rękę. - Przepraszam, nie chciałam ci sprawić przykrości ani kłopo- tów. - Zamilkła, rozważając, do jakiego stopnia Miria boi się rzą- du Czerwonego Słońca. - Myślałaś kiedyś o partnerstwie? - spy- tała impulsywnie. Miria wahała się tak długo, że Kylis zaczęła sądzić, że nie od- powie. Być może znowu wdarła się w jej przeszłość. - Nie - odezwała się wreszcie Miria. - Nigdy. - A chciałabyś? - Pomyśleć czy się zdecydować? - Wszystko razem. Zejść się ze mną, Gryfem i Jasonem. Nie tylko tutaj, ale także po obozie. - Nie. Nie, to niemożliwe. - W głosie Mirii znowu zabrzmiał strach. - Ponieważ chcemy opuścić Czerwone Słońce? - Z innych powodów. - Mogłabyś się tylko nad tym zastanowić. Pokręciła głową. - Wiem, że na Czerwonym Słońcu nie macie zwyczaju żyć w grupach. Tam gdzie się urodziłam, wiele osób żyło w ten spo- sób, choć moi rodzice byli samotni. Pamiętam, że moi przyjacie- le nigdy nie bali się wracać do domu jak ja. Jason przez całe ży- cie mieszkał w grupie rodzinnej i mówi, że tak jest o wiele łat- wiej. - Nie wspomniała o własnych wątpliwościach. Nie .... wierzyła, żeby gdziekolwiek mogło być tak przyjemnie, jak w miejscu, które opisywał Jason. Mimo wszystko musiało być to lepsze życie niż jej, pełne nieustannej niepewności i ukrywania się. I lepsze od życia na Czerwonym Słońcu, które opisał jej Gryf, z obsesją lojalności wobec rządu, tępiącego rodziny zbyt duże, by mogły się natychmiast przenosić zależnie od kaprysów władców. Miria nie odpowiedziała. - Troje ludzi to za mało... sądziliśmy, że po wyjściu znajdzie- my innych. Ale wydaje mi się... - Gryf nie... - przerwała jej Miria i sama zamilkła. - Czy tam- ci wiedzą, że mnie o to poprosiłaś? - Nie całkiem, ale obaj cię znają. - Kylis doszła do wniosku, że Miria boi się odrzucenia. Wiedziała, że nie grozi jej to ze stro- ny Gryfa i Jasona, ale nie potrafiła tego odpowiednio wyrazić. Deszcz zmył ślady łez z policzków Mirii, która uśmiechnęła się i uścisnęła dłoń Kylis. - Dziękuję ci. Żałuję, że nie mogę przyjąć tej propozycji. Nie mogę, ale z innych powodów, niż sądzisz. Znajdziesz kogoś lepsze- go. - Chciała wstać, ale Kylis ją powstrzymała. - Nie, zostań.To twoje miejsce. Jeśli zmienisz zdanie, powiedz. Dobrze? - Nie zmienię zdania. - Szkoda, że jesteś taka pewna. - Odwróciła się i powoli ruszy- ła w drogę powrotną. - Kylis... -Tak? - Nie mów nikomu, że mnie o to prosiłaś. - Nawet Gryfowi i Jasonowi? - Nikomu. Proszę. - Dobrze - mruknęła niechętnie. Zostawiła ją na kamienistej górze. Obejrzała się przez ramię, zanim weszła w las. Miria znowu siedziała na kamieniu, zgarbio- na, opierając łokcie na kolanach. Patrzyła w dół, na ogromny rów w glinie i sterty śmieci, skomplikowane i delikatne wieże chłod- nicze, kondensujące parę z generatorów, wysokie anteny kierują- ce energię na północ, ku miastom. Kiedy dotarła do legowiska, słońce stało już wysoko. Pod ze- schłymi drzewiastymi paprociami było niemal chłodno. Wpełzła pod nie cicho i usiadła obok Jasona, nie budząc go. Leżał bez- władnie na suchym mchu i oddychał głęboko, solidny i prawdziwy. Uniósł lekko powieki, jakby poczuł na sobie spojrzenie. Położyła się i przeciągnęła dłonią po jego piersi; poczuła ko- ści, bardziej wystające niż poprzednio, suchą, łuszczącą się skórę i strupy po ranach i zadrapaniach. Jason był posiniaczony, jakby pobili go strażnicy - może to przez to, że czasami bawiły go spra- wy tak dziwne, że nikt nie rozumiał jego reakcji. Ale na razie nie chciała oglądać jego świeżych obrażeń. - Obudziłeś się? Roześmiał się cicho. - Tak mi się zdaje. - Chcesz jeszcze spać? Dotknął jej twarzy. - Nie jestem aż tak zmęczony. Uśmiechnęła się i pochyliła, by go pocałować. Jego krótka broda kłuła ją w wargi i język. Przez jakiś czas nie czuli upału. Leżąc u jego boku, nie dotykając go, gdyż robiło się coraz go- ręcej, zapadła w lekką drzemkę. Jason znowu twardo zasnął. Wreszcie usiadła, włożyła szorty i buty, odgarnęła pasmo spłowia- łych włosów ze spoconego czoła Jasona i wymknęła się na ze- wnątrz. Do końca zmiany Gryfa zostało jeszcze parę godzin, więc ruszyła ku enklawie strażników, w stronę doku poduszkowca. Za polaną z szybem las ciągnął się w kierunku zachodnim. Teren stopniowo opadał, stawał się coraz bardziej podmokły, aż wreszcie zmieniał się w trzęsawisko. Enklawa, półokrągłe ogro- dzenie pod napięciem, osłaniające kopuły mieszkalne strażników, znajdowała się na skraju względnie suchego terenu i płytkiej, sto- jącej wody. Przystań poduszkowca także była chroniona. Kylis usi- łowała się przedostać przez ogrodzenie. Chciała się nawet pod nim przekopać. Żaden szczur portowy nie zdobyłby się na kopa- nie tunelu pod ogrodzeniem - chyba że byłby to szczur zrozpaczo- ny. Po kilku pierwszych dniach w Screwtop Kylis znalazła się na dnie rozpaczy. Była pewna, że nie dożyje końca wyroku. Dlatego późno w nocy popełzła do ogrodzenia i zaczęła kopać. Do świtu nie zdołała dotrzeć do podstawy słupów, a ziemia stała się tak mokra, że zaczęła przewodzić impulsy elektryczne, które ostrzegawczo mrowiły ją w palce. Jej zmiana miała się wkrótce rozpocząć; lada chwila mogła się spodziewać strażników wchodzących i wychodzących z obozu. Ba- ła się, że ktoś ją przyłapie. Postanowiła zamaskować dziurę i mo- dlić się, żeby nikt jej nie zauważył. Leżała na brzuchu i ryła płaskim kamieniem wąską i głęboką bruzdę, umazana czerwoną gliną, z połamanymi paznokciami. Sięgnęła po ostatnią garść ziemi i chwyciła drut-pułapkę. Poraziło ją uderzenie prądu. Wszystkie mięśnie skurczyły się gwałtownie. Trwało to tylko chwilę. Leżała, dygocząc, niemal po- zbawiona czucia, świadoma na tyle, by doznać ulgi, że przewód miał oszołomić, nie zabić. Chciała wstać i uciec, ale ciało odmówi- ło posłuszeństwa. Znowu chwyciły ją dreszcze. Mięśnie, podrażnio- ne ponad miarę, nie umiały rozróżnić prawdziwego sygnału mózgu. Wszystko ją bolało; cierpiała tak, że nie wiedziała, czy ten nagły skurcz nie złamał jakichś kości. W oddali rozbłysło światło. Usłyszała zbliżające się kroki straż- nika zwabionego uruchomionym alarmem. Wycie syreny rozdzie- rało uszy, jakby wstrząs wyostrzył wszystkie zmysły. Kroki się za- trzymały, promień latarki ją oślepił, po czym odsunął się na bok. Jej załzawione oczy nie potrafiły się zogniskować na stojącej po- staci, ale wiedziała, że to Jaszczur. Nawiedziła ją obojętna, ospa- ła myśl, iż nie zna jego prawdziwego imienia. (Później dowiedzia- ła się, że nikt go nie zna). Jaszczur podniósł ją z ziemi i przytrzy- mał. Miał twarz ściągniętą gniewem i zmrużone oczy. - Teraz już wiesz, że nie oszukasz nas tak łatwo jak właścicie- li statków - powiedział. Jego głos brzmiał szorstko, lekko ochryple. Jaszczur puścił ją; znowu osunęła się na ziemię. - Jesteś na cen- zurowanym. Nie rób więcej błędów. I nie spóźnij się do pracy. Inni strażnicy poszli za nim. Nie pofatygowali się nawet, żeby zasypać dziurę. Przez cały dzień ledwie trzymała się na nogach. Ale przeżyła go i następny, i następny, aż zrozumiała, że sama praca jej nie za- bije. Nigdy więcej nie próbowała się już przekopać pod płotem, lecz nadal obserwowała przybywający poduszkowiec. Kiedy dotarła do kryjówki na brzegu, poduszkowiec już za- trzymał się w przystani. Bramę za nim zamknięto. Kylis przygląda- ła się transportowi nowych więźniów. Drzwi ładowni otworzyły się szeroko. Ludzie wyszli chwiejnym krokiem na pokład i zaczęli scho- dzić po trapie. Byli oszołomieni po długiej podróży w upale i ciem- nościach. Jeden potknął się, upadł na kolana i zaczął wymiotować. Kylis dobrze pamiętała, jak się czuła po tylu godzinach w mrocznej ładowni. Nie można było nawet rozmawiać, gdyż silni- ki znajdowały się za przepierzeniem, a wentylatory tuż pod nimi. Była zbyt roztrzęsiona, by wpaść w trans, a zresztą w takim tłumie trans byłby dla niej niebezpieczny. Droga do Screwtop kojarzyła się jej z hałasem - nieustan- nym, przenikliwym zawodzeniem silników i rykiem wentylatorów. Przez kilka dni była na wpół głucha. Ładownia była ciasna. Mimo upału więźniowie musieli się do siebie tulić, a od silników bił do- datkowy żar. Kiedy poduszkowiec dotarł do więzienia, w ładowni unosił się gęsty fetor ludzkiego cierpienia. Kylis niemal nie zauwa- żyła, kiedy skończyło się mdlące kołysanie. Luk się otworzył i do środka bluznęło mętne czerwone światło, z trudem rozpraszające ciemności. Kylis podniosła głowę i - tak jak inni - zamrugała ocza- mi jak przerażone zwierzę. Strażnicy nie mieli litości dla zdrętwiałych mięśni i mdłości. Ich wrzaskliwe rozkazy ledwie się przebijały przez otępiały słuch Kylis. Wstała, przytrzymując się ściany. Nogi i stopy miała zupeł- nie zdrętwiałe. Powoli zaczęła odczuwać w nich mrowienie, a po chwili miała wrażenie, że chodzi po żyletkach. Na końcu trapu także ona się potknęła. Strażnik zaklął i szturchnął ją kijem; po- derwała się z wściekłością, zaciskając pięści, ale błyskawicznie się opanowała. Strażnik przyglądał się jej z uśmiechem pełnym oczekiwania. Ale ona była niegdyś na Ziemi, gdzie jednym z nie- wielu zwierząt pozostawionych poza rezerwatami i ogrodami zoo- logicznymi był opos. Wyciągnęła z tego odpowiednie wnioski. Teraz siedziała skulona na brzegu i przyglądała się, jak nowi więźniowie dochodzą do wniosku - tak jak ona wtedy - że koniec podróży nie wiąże się z końcem okropnego upału. Screwtop znaj- dował się prawie na równiku i temperatura i wilgoć prawie nigdy się nie zmniejszały. Nawet deszcz był tu ciepławy. Strażnicy zapędzili więźniów w jedno miejsce i zaczęli ich ob- lewać wodą z hydrantów, by zmyć brud i pot. Potem pognali ich przez błoto ku wznoszonej kopule. Kylis przyglądała się ludziom znikającym w drzwiach budowli. Nie potrafiła określić, co spo- dziewała się zobaczyć, gdy tak obserwowała przybyłych. W każ- dym razie dziś tego nie znalazła. Tym razem zauważyła jeszcze więcej przygnębiająco młodych więźniów. Wszyscy mieli w oczach ten brak nadziei, który czynił z nich jedynie świeże mięso, nowe ciała, które szybko zniszczą się w pracy. Screwtop je rozszarpie i wyrzuci. Umrą z wyczerpania, chorób lub przez nieuwagę. Nie wi- działa w żadnym z nich tej iskry buntu, dzięki której mogliby prze- trwać wyrok bez uszczerbku na ciele i duchu. Ale ta iskra często zapalała się dopiero później. Drzwi zatrzasnęły się i silniki poduszkowca ryknęły. Nie zabra- no żadnego uwolnionego więźnia. Poduszkowiec zadrżał i spłynął ku bramie na szklistą, szarą po- wierzchnię wody. Brama zamknęła się szybko. Kylis poczuła się zawiedziona, gdyż nie zobaczyła nic innego niż podczas własnego przybycia do obozu. Nie można było dostać się na pokład łodzi. Nie potrafiła tego przeboleć. Dla szczura portowego przyznanie się do takiej porażki równało się upokorzeniu. Nie przychodził jej do głowy żaden pomysł ucieczki, zwłaszcza w towarzystwie Gryfa i Ja- sona. Bała się, że jeśli niczego nie wymyśli, Jason naprawdę zbieg- nie na bagna. Przeczesała palcami krótkie czarne włosy i potrząsnęła głową, by otrząsnąć drobniutką mżawkę, która zbierała się w wielkich kro- plach na jej twarzy, karku i plecach. Upał i deszcz - nienawidziła ich. Za jakąś godzinę ta mżawka miała się zmienić w ulewny wie- czorny deszcz. Ale nie minie kolejna godzina, a te drobniutkie, do- prowadzające do szaleństwa kropelki znowu się pojawią. Wydawa- ło się, że nie spadają na ziemię, lecz wiszą w powietrzu, zbierając się na skórze, włosach, pod drzewami, wewnątrz baraków. Chwyciła zwisającą gałąź paproci i zerwała kilka czerwono- czarnych listków. Rzuciła je wściekle na ziemię. Wstała, ale nagle znowu przykucnęła w kryjówce. Miria pode- szła do ogrodzenia, położyła rękę na czytniku i obejrzała się przez ramię, jakby sprawdzając, czy jest sama. Brama się otworzyła i Mi- ria - więźniarka - weszła spokojnie, niesprawdzana przez niko- go, do enklawy strażników. Kylis poczuła, że nogi się pod nią ugi- nają. Miria zatrzymała się przed kopułą, której drzwi się przed nią otworzyły. W mrocznym wnętrzu zamajaczyła jakaś sylwetka. Ky- lis miała wrażenie, że to Jaszczur. To mogło oznaczać chyba tylko jedno: Miria była szpiegiem. Kylis zaczęła dygotać ze strachu i złości. Bała się, że teraz Jaszczur jeszcze bardziej będzie gnębił Gryfa. Była wściekła na siebie za to, że zaufała Mirii. Znowu źle kogoś oceniła. Najpierw trafiła za to do obozu, teraz konsekwencje mogą być o wiele gorsze. Usiadła w błocie i spróbowała się zastanowić. Nagle zdała so- bie sprawę, że zmiana Gryfa kończy się za parę minut. Nie było już czasu na budzenie Jasona. Kiedy odwróciła się i ruszyła ku szybowi, Miria nie wyłoniła się z kopuły. Kylis spóźniła się o parę minut. Trzecia zmiana już się skoń- czyła; wszyscy więźniowie wyszli. Nigdzie nie widziała Gryfa, a je- go trudno było nie zauważyć. Zaczęła się martwić, ponieważ Gryf często wychodził pierwszy, a nigdy ostatni. Można by pomyśleć, że nie czuł zmęczenia. I z pewnością by na nią zaczekał. Stała, nie wiedząc, co robić. Może Gryf poszedł po coś do ba- raku, pomyślała. Nie uwierzyła w to ani na chwilę. Obejrzała się ku Szybowi. Wszystko zaczęło się dziać jednocześnie. Zapomniała o Mi- rii, Jaszczurze, więzieniu. Krzyknęła, wzywając Jasona i zdając sobie sprawę, że jej nie usłyszy. Puściła się biegiem po grząskim zboczu, wyszarpując stopy z wsysającej je gliny. Pod górę wspina- li się dwaj więźniowie, których znała - Troi, chudy jak szkielet i sardoniczny, oraz Chuzo, barczysty i zamknięty w sobie. Obaj bardzo młodzi; obaj szybko się tu starzeli. Pomiędzy sobą nieśli Gryfa. Popiół i maź zasłaniały wzory na jego skórze. Wiedziała, że nie umarł, tylko dlatego że nikt w Screwtop nie marnowałby sił na niesienie trupa. Kiedy podeszła bliżej, ujrzała na jego piersi głę- bokie rany po bacie, który musiał się owinąć wokół ciała. Na bo- kach widniały strugi zaschniętej krwi. Nadgarstki były otarte w miejscach, w których ściśnięto je sznurem. - Och, Gryf... Na dźwięk jej głosu podniósł głowę. Doznała ogromnej ulgi. - Sam Jaszczur nakazał - powiedział gorzko Troi. W Screw- top nikogo nie oszczędzano, ale rzadko się zdarzało, by skazywa- no kogoś na chłostę ostatniego dnia zmiany. - Dlaczego? - Nie wiem. Byłem zbyt daleko. Czy potrzebują jakichś po- wodów? Opanowała gniew. Uwolniła Chuzo od spoczywającego na nim ciężaru ciała Gryfa. - Dziękuję - powiedziała uroczyście. Troi pozostał na miejscu. - Wniesiemy go na górę - rzucił szorstko. - Gryf? Dasz radę? Uścisnął jej ramię. Ruszyli stromą ścieżką. Kiedy wreszcie dotarli na szczyt, słońce już zaszło. Niebo na zachodzie było różo- we i szkarłatne, a wulkany na wschodzie płonęły czerwienią krwi. - Dzięki - powtórzyła Kylis. Chuzo zawahał się, ale Troi skinął głową i odszedł. Po chwili Chuzo ruszył za nim. Gryf opierał się na niej całym ciężarem, ale mogła go unieść. Próbowała się skierować ku barakom i skromnym zapasom medy- kamentów, ale on stawił jej słaby opór i zwrócił się w stronę wo- dospadu. Skoro chciał się tam dostać, musiał uważać, że jego ra- ny zostały zakażone. - O bogowie - szepnęła. Pospieszyli w tamtą stronę, z wysił- kiem i niezbornie. Modliła się, żeby Jason usłyszał jej wołanie, bo z jego pomocą wszystko poszłoby szybciej. Nie mogła sama podtrzymywać Gryfa, nie urażając jego ran. Gryf zdobył się na ledwie dostrzegalny uśmiech, który mó- wił: cierpię, ale jestem silny. Tak, pomyślała, silniejszy od Jasona, silniejszy ode mnie. Prze- trwamy. Szli dalej. - Kylis! Gryf! Gryf stanął. Kylis puściła go z ulgą. Jason biegł ku nim przez wodę. Gryf zaczął się osuwać. Kylis usiłowała go podtrzymać, by nie upadł w błoto, pomiędzy pasożyty. Jason dopadł ich i podniósł Gryfa. - Słyszałeś mnie? - spytała. - Nie. Obudziłem się i zacząłem was szukać. Gdzie go zabierasz? - Pod rurę. Nie musiała mu dalej tłumaczyć. Zaniósł Gryfa pod wodo- spad, mamrocząc pod nosem ciche przekleństwa. Wieże chłodnicze dostarczały wody, w której więźniowie mo- gli się bezpiecznie kąpać. Błuzgała ona z rury na betonową plat- formę, a z niej spadała dalej na ziemię, na której powstał błotni- sty stawek, sięgający aż do granic lasu. Woda była zbyt gorąca, by ktokolwiek mógł stanąć bezpośrednio pod kaskadą. Jason wszedł w nią po kolana. Wszyscy znaleźli się pod prysznicem. Jason oparł Gryfa o własną pierś, a Kylis zaczęła oblewać je- go plecy wodą czerpaną złożonymi dłońmi. Obmyła go najdelikat- niej, jak umiała. Nie znalazła żadnych pasożytów ani ich jaj. Wo- da zmyła z nich błoto i pot. Jason stał się złocisty i lekko różowy, Kylis śniada, a Gryf odzyskał wszystkie odcienie ciemnego brązu. Kylis przeklinała w duchu Jaszczura. Wiedział, że komitet kwadr go nie pochwali, jeśli Gryf odniesie poważne obrażenia, wykrwawi się na śmierć albo wróci do domu pozbawiony rozumu. Ale komitet byłby jeszcze bardziej niezadowolony, gdyby Gryf od- mówił powrotu do domu. Gryf uniósł powoli powieki. Jego tęczówki miały kolor inten- sywnego błękitu, poznaczonego nieregularnymi plamkami czerni. - Jak się czujesz? Uśmiechnął się, ale widziała, że zrobili mu krzywdę. Dobrze pamiętał tamten ból. Zdołali dotknąć jego duszy. Uciekł spojrze- niem. Jason pozwolił mu się odwrócić. Zachwiał się; nogi uginały się pod nim, co chyba go dziwiło. Jason podtrzymał przyjaciela, a on odebrał Kylis ostatni cienki listek antyseptycznego mydła. - O co chodzi? - spytała. Odwrócił ją. Przez chwilę jego dotyk sprawiał jej ból. Potem poczuła ostre szczypanie mydła w otwartej ranie. Gryf podsunął jej rękę pod nos. Lśniła na niej masa maleńkich kruchych jaje- czek, podobnych do płatków miki. Wyszorował jej plecy ostatnią resztką mydła. Jason wyjął własny zapas. - Rana jest głęboka, ale już czysta. Pewnie upadłaś i rozgnio- tłaś gniazdo. - Nie pamiętam... - Przypomniała sobie, jak zbiegała do Szy- bu. - Tak, pamiętam. - Wzdrygnęła się, uświadamiając sobie, co mogło ją czekać - cierpienie, paraliż, bezwład - gdyby rana się za- goiła wraz z jajami i gdyby pasożyty wykluły się w jej ciele. Wrócili na podwórze, trzymając Gryfa pomiędzy sobą. Pozba- wione ścian baraki na palach były niemal puste. Jason wszedł tyłem na drabinę prowadzącą do ich baraku, przytrzymując Gryfa. Szczeble były obrośnięte śliskimi żółtymi porostami. Kylis wydźwignęła się na platformę. Przeszukała ich wspólną skrzynkę i pomiędzy pokruszonymi batonami Jasona zna- lazła maść z pleśni i pudełko z pajęczynami. Była bardzo głodna, ale nigdy nie naruszyła zapasów przyjaciela. Jeszcze rok temu nie miałaby skrupułów. Jason posadził Gryfa pomiędzy prowizorycznymi ściankami, oznaczającymi ich miejsca w baraku. Pod pigmentem i opalenizną Gryf był bardzo blady. Kylis prawie zaczęła żałować, że Troi i Chu- zo nie zostawili go w Szybie. Jaszczur musiałby go wówczas ode- słać do szpitala. Może Troi i Chuzo współpracowali z nim. Nie chciała w to wierzyć, ale nie chciała także dopuścić myśli, że Mi- ria jest szpiegiem. Ich pajęczyca - tak myślała o tym przedstawicielu fauny Czer- wonego Słońca - uciekła w kąt pomieszczenia, gdzie zaczęła prząść nową pajęczynę. Kylis często sobie wyobrażała, że to małe brązo- we stworzonko wisi nad nimi na maleńkich frędzlastych nóżkach i myśli o tym, jak bardzo ich nienawidzi. Ale pajęczyca mogła uciec po palu baraku i odejść do dżungli albo wyprząść nić i od- lecieć na niej. Nigdy tego nie zrobiła. W snach Kylis jej zazdrości- ła; na jawie nazwała ją Głupią. Miała nadzieję, że w pudełku jest dość pajęczyn, by zrobić z nich kojący okład na plecy Gryfa. - Hej - odezwał się Jason. - Już gotowe. - Dobrze. -Wzięła miseczkę z zielonkawą pastą. - Gryf--? Podniósł głowę. Jego rzęsy i brwi były czarne i jasne, w cien- kie paseczki. - Trzymaj się, to może boleć. Skinął głową. Jason przytrzymał jego dłonie, a Kylis nałożyła na plecy ple- śniową pastę, a potem delikatne pasma pajęczej sieci. Gryf nie drgnął. Nawet teraz miał jeszcze tyle sił, by opanować ból. Kiedy skończyła, Jason pogłaskał Gryfa po głowie i napoił go. Gryf nie chciał jeść, nawet bulionu, więc pocałowali go i usiedli w pobliżu, żeby dodać jemu i sobie otuchy. Czekali, dopóki nie zasnął. Nie trwało to długo. Kiedy zaczął głęboko oddychać, Jason wstał i podszedł do Kylis z miseczką w ręku. - Chcę spojrzeć na to skaleczenie. - Dobrze, ale nie zużyj wszystkiego. Maść piekła, a dłonie Jasona chłodziły jej skórę. Kylis sie- działa z podciągniętymi kolanami, raczej przyjmując ból, niż go ignorując. Kiedy Jason opatrzył ranę, zajęła się jego skaleczenia- mi. Omal nie opowiedziała mu o Mirii, ale ostatecznie zdecydowa- ła się milczeć. To ona spowodowała ten problem. Chciała go roz- wiązać samodzielnie, jeśli to było możliwe. I, musiała to przyznać, wstydziła się swojej pomyłki. Nie potrafiła znaleźć żadnego uspra- wiedliwienia dla Mirii. Jason ziewnął rozdzierająco. - Daj mi plakietkę i wracaj do łóżka - powiedziała. Ponieważ tym razem miała wyjść do pracy pierwsza, teraz jej przypadało ze- branie racji żywnościowych. Wyjęła plakietkę Gryfa z jego wo- reczka przy pasie i zeskoczyła z platformy na ziemię. Do automatu zbliżyła się bardzo ostrożnie. Na Czerwonym Słońcu ludzie oskarżeni o popełnienie brutalnych przestępstw by- li odsyłani do ośrodków rehabilitacyjnych. Kylis musiała przyznać, że ją to cieszy, choć nie lubiła słuchać opowieści o posłusznych au- tomatach o martwym spojrzeniu, które wychodziły z tych ośrodków. Mimo to niektórzy więźniowie stawali się na tyle pewni sie- bie lub zdesperowani, że napadali na innych i kradli. W Screwtop najlepiej było nie budzić w nikim nienawiści, nie zaciągać żadnych długów. Zemsta była tu zbyt łatwa. Podziemne społeczeństwo szczurów portowych nie było wolne od psychopatów; Kyłis od daw- na umiała się bronić. Tutaj nigdy nie musiała uciekać się do po- ważnych środków obrony. Gdyby została do tego zmuszona, szyb wiertniczy stanowił znakomite narzędzie zemsty na silniejszym napastniku. Pewne błędy dawały się zaplanować. Maszyny czasa- mi się psuły. Przydział zajęć wisiał na automacie z żywnością. Kylis odczy- tała go i ze zdumieniem się przekonała, że została skierowana na tę samą nocną zmianę, co jej przyjaciele. Pobiegła, by podzielić się z nimi tą wieścią, ale Jason spał tak smacznie, że nie miała serca go budzić. Gryf zniknął. Rzuciła racje żywnościowe do skrzynki i usiadła na krawędzi platformy. Po podłodze z łodyg paproci pełzł kałożerny owad. Zła- pała go i wypuściła w pobliżu Głupiej. Blokowała mu drogę, aż pajęczyca opuściła pospiesznie nową sieć, dopadła owada, spara- liżowała go, oplatała nicią i odciągnęła. Kylis zastanawiała się, czy pajęczyca w ogóle kiedykolwiek śpi, czy pająki potrzebują snu. Potem ukradła pajęczynę. Zaczęła się martwić. Wiedziała, że Gryf umie o siebie zadbać. Zawsze tak było. Prawdopodobnie nigdy nie dotarł do granicy swo- ich możliwości, ale mógł je przecenić. Spał tylko przez godzinę. Czekała jeszcze przez chwilę, nie mogąc usiedzieć ze zdener- wowania. Wreszcie znowu zeskoczyła w błoto. Woda szybko napływała do nowych odcisków stóp na zrytej ziemi pomiędzy barakami. Gryf nie zostawił po sobie żadnego wy- raźnego śladu. Poszła do lasu, gdyż wiedza i intuicja podpowiada- ły JeJ> gdzie go znajdzie. Ponad nią śmigały wielkie owady, mu- skając paprocie skrzydłami o ostrych pazurkach. Było ciemno, a gwiezdna ścieżka biegła przez niebo jak półokrągły stelaż pod- trzymujący planetę, promieniując mętnym żółtym światłem przez poszarpane chmury. Kylis poczuła, że jeżą się jej włoski na karku. Odwróciła się, przerażona. Gryf patrzył na nią i uśmiechał się z rozbawieniem. - Kylis, moja przyjaciółko, nie musisz się o mnie zamartwiać. - Zawsze czuła zaskoczenie, kiedy się do niej odzywał, gdyż zapo- minała, jak przyjemne i kojące brzmienie ma jego głos. Jego źrenice tak się rozszerzyły, że z tęczówki został wąski prążkowany paseczek. Co parę okresów ktoś umierał z powodu przedawkowania ślu- zu. Śluz rósł w lesie w małych kępkach. Wyglądał jak fioletowa me- duza. Wywoływał halucynacje i był trujący. Kylis kłóciła się o to z Gryfem, dopóki pobyt w odosobnieniu sensorycznym nie uświa- domił jej, czym naprawdę jest obóz dla jej przyjaciela. - Słuchaj... - Tylko nie krzycz! - Już nie będę. Nigdy. Zdziwił się tylko przez chwilę. To, że w ogóle się zdziwił, świad- czyło, jak bardzo był wyczerpany. Skinął głową i objął ją mocno. - Teraz już wiesz - powiedział ze współczuciem. - Jak długo cię trzymali? - Osiem dni. Przynajmniej tak powiedzieli. Musnął lekko jej włosy. - Moja biedna przyjaciółko. Czas dłuży się w nieskończoność. - To już bez znaczenia. Skończyło się. - Niemal wierzyła, że halucynacje ustąpiły, ale nie była pewna, czy nie wrócą. - Myślisz, że Jaszczur cię skazał przeze mnie? - Nie wiem. Wydaje mi się, że zrobiłby wszystko, gdyby są- dził, że to da jakieś rezultaty. Wszystko jedno. Nic mi nie jest. - Chciałbym zrobić to, czego ode mnie wymagają, ale po pro- stu nie mogę. Wiesz, że próbowałem? - Myślisz, że chciałabym, żebyś ich posłuchał? - Dotknęła je- go twarzy, przesunęła po niej palcami jak niewidoma. Czuła róż- nicę pomiędzy jasnymi i ciemnymi włosami pasiastych brwi. Ale jego skóra była jednostajnie gładka. Powiodła opuszkami od skro- ni ku szczęce, ścięgnom szyi i napiętym mięśniom ramion. - Tutaj nie wolno mieć przyjaciół. Uśmiechnął się i zamknął oczy. Zrozumiał jej ironię. - Utracilibyśmy duszę, gdybyśmy się nie zaprzyjaźnili. Odwrócił się niespodziewanie i usiadł na kamieniu. Pochylił się, walcząc z mdłościami. Wydawało się, że rany go nie bolą. Przez jakiś czas oddychał głęboko. Potem powoli się wyprostował. - Co z Jasonem? - Wyzdrowiał. Nie musiałeś brać jego zmiany. Jaszczur nie pozwoliłby mu tak umrzeć. - Zdaje się, że Jaszczur szuka nowych sposobów zadawania śmierci. Przypomniała sobie o Mirii i poczuła nagłe ukłucie strachu. - O bogowie... Po co z nimi walczyć? Przyciągnął ją ku sobie. - Po to, żebyście nie pozwolili im się zniszczyć. Uważam, że jestem silniejszy od tych, którzy chcą mnie tu zatrzymać, i mam prawo do popełniania własnych błędów. - Wyciągnął dłoń, bar- dzo jasną w ciemnościach, wąską i wydłużoną. Dotknęła jej, przegubu, napiętego ramienia. Gryf rozluźnił się nieco, ale Ky- lis ciągle się bała. Jeszcze nigdy nie czuła takiego strachu. Miria, niepewność, cierpienie Gryfa... wszystko to zachwiało jej wiarą w przyszłość. Gryf zgiął się wpół w kolejnym spazmie mdłości. Tym razem nie zdołał ich powstrzymać, a były tym bardziej gwałtowne, że miał pusty żołądek. Kylis stała bezradnie obok. Mogła jedynie trzymać go za ramiona i mieć nadzieję, że i tym razem przeżyje działanie narkotyku, tak jak poprzednio. Po suchych wymiotach nastąpił atak spazmatycznego kaszlu. Po twarzy i plecach Gryfa spływały strużki potu. Kiedy kaszel zmienił natężenie i stał się bardziej urywany, Kylis zdała sobie sprawę, że Gryf płacze. Uklę- kła i starała się go pocieszyć. Nie wiedziała, czy płacze z bólu, z powodu jakiejś wizji czy z rozpaczy. Trzymała go w ramionach, aż wreszcie stopniowo się uspokoił. Blask gwiazd przenikał przez chmury, barwiąc skórę Gryfa trzecim kolorem. Jej przyjaciel leżał twarzą w dół na gładkim ka- mieniu, przyciskając do niego policzek. Wiedziała, jak się czuł: wycieńczony, opuszczony, ociężały. - Kylis... jeszcze nigdy tak nie spałem... - Nie odejdę daleko. Miała nadzieję, że ją usłyszał. Usiadła po turecku w pobliżu i przyglądała się jego mięśniom, drgającym powoli w rytmie od- dechu. Miał bardzo długie rzęsy, na których końcu wisiały kropel- ki potu. Głębokie rany na plecach zostawią po sobie blizny. Plecy Kylis także były poznaczone bliznami, ale wydawało się jej, że to wstydliwe piętno, podczas gdy obrażenia Gryfa świadczyły o bun- cie i dumie. Wyciągnęła ku niemu rękę, ale cofnęła ją, kiedy jej cień padł mu na twarz. Upewniła się, że Gryf śpi spokojnie, zostawiła go i ruszyła na poszukiwanie zielonej antybiotycznej pleśni. Powoli kończyły się im zapasy. Pleśń była prawdziwym lekarstwem. Jej aktywny czyn- nik był syntetyzowany i stanowił artykuł eksportowy. Pozwolenie opuszczania obozu na krótko sprawiło, że życie w nim stało się niemal znośne, ale przywilej ten miał swój cel. Nieustannie przypominał więźniom o wolności. Te krótkie chwile wytchnienia tylko wzmacniały pragnienie wydostania się z obozu i - co ważniejsze - uświadamiały wszystkim, że za żadną cenę nie będą chcieli tu wrócić. Czerwone Słońce potrafiło skłaniać do po- słuszeństwa. Kylis chodziła po lesie, nie oddalając się zbytnio od Gryfa. Szukała pleśni, a znalazła rzadziej spotykany fioletowy śluz. Usi- łowała sobie wmówić, że nie ma ochoty go spróbować. Mogłaby za- brać go dla Gryfa - prawie się zdecydowała - ale wreszcie zosta- wiła go pod kamieniami, gdzie było jego miejsce. - Chcę z tobą porozmawiać. Odwróciła się błyskawicznie. Znała ten szorstki głos, bała się go i nie potrafiła ukryć strachu. Nie odpowiedziała. Spojrzała tyl- ko na niego. - Usiądź obok mnie - powiedział Jaszczur. Światło gwiazd za- lśniło na jego czystych paznokciach, gdy skinął ku drugiemu koń- cowi wielkiej zwalonej drzewiastej paproci. Sam także tam usiadł; drzewo ugięło się pod nim, ale go utrzymało. Cholewy jego czarnych wysokich butów były rozwinięte i spię- te z nogawkami czarnych szortów. Jaszczur był większy nawet od Jasona, wyższy, cięższy. Ale choć dopuścił do lekkiego otłuszcze- nia ciała, twarz miał wąską i twardą. Ogolona głowa i policzki nie były opalone; jakimś cudem pozostały blade, a na ich tle głęboko osadzone oczy wydawały się jeszcze ciemniejsze. Szybko oblizał cienkie wargi. - Czego chcesz? - Nie zbliżyła się do niego. Pochylił się i oparł łokcie na kolanach. - Przyglądałem ci się. Nie wiedziała, co ma odpowiedzieć. Jaszczur obserwował wszystkich. Stojąc przed nim, czuła się nieswojo z przyczyn, które nie miały nic wspólnego z jego brutalnością. Jaszczur nigdy przed- tem się tak nie zachowywał. Zawsze był bezpośredni i okrutny. - Podjąłem decyzję, kiedy odosobnienie sensoryczne cię nie złamało - oznajmił. -To była ostatnia próba. Zerwał się lekki wiatr. Kylis poczuła ostry odór; Jaszczur uniósł do ust małego papierosa i zaciągnął się głęboko. Wstrzymał oddech i podał jej papierosa. Chciała zapalić. Papierosy były dobre. Razem z Gryfem i Jaso- nem palili pod koniec ostatniego okresu, kiedy rozeszli się na różne zmiany. Zdziwiło ją, że Jaszczur też z tego korzystał. Nigdy by się nie spodziewała, że zechce łagodzić własną agresję. Pokręciła głową. - Nie? - Wzruszył ramionami i odłożył papierosa, który tlił się powoli, bezużyteczny. - Niech będzie. Milczała. Miała nadzieję, że Jaszczur zapomni o niej i tym, co miał jej do powiedzenia. Że odejdzie, poczuje głód albo zaśnie. - Masz duży wyrok - zauważył. I znowu nie odpowiedziała. - Mógłbym ci ułatwić życie. - Mógłbyś je ułatwić większości z nas. - To do mnie nie należy. - Co chcesz mi powiedzieć? - Od dawna szukałem kogoś takiego jak ty. Jesteś silna i upar- ta. -Wstał i podszedł do niej. Zawahał się i spojrzał na papiero- sa, ale zostawił go na pniu. Odetchnął głęboko. Tak bardzo starał się wzbudzić jej zaufanie, że omal się nie roześmiała. Nie zrobiła tego, ale gdyby tak było, w jej śmiechu brzmiałoby zdenerwowa- nie i lęk. Nagle ze zdumieniem zdała sobie sprawę, że Jaszczur jest równie przestraszony jak ona. - Otwórz się dla mnie, Kylis. W pierwszej chwili zareagowała niedowierzaniem. Jaszczur nie potrafił żartować, ale mógł z niej kpić. A może prosił o coś, cze- go nie mogła mu dać, żeby następnie jej zaproponować, że zosta- wi ją w spokoju, jeśli Gryf wróci do kwadr. Opanowała się. - Nie mogę tego zrobić. - Myślisz, że nie mówię poważnie? - To chyba jasne? Zmusił się do zmiany wyrazu twarzy, sztucznie i nienaturalnie, jak niedoświadczony mim. Zaciskał mocno szczęki. Przysunął się tak, że musiała spojrzeć mu w oczy. - Jestem jak najbardziej poważny. - Ale nie możesz to prosić. To coś, czego chce cała rodzina. - Zdała sobie sprawę, że Jaszczur jej nie rozumie. - Ja tego chcę. Jestem tylko ja. - Jego głos brzmiał odrobinę zbyt głośno. - Czy nie jesteś sam? - Usłyszała własne słowa, ale nie mia- ła pojęcia, dlaczego je wypowiedziała. Skoro cierpiał, powinna się z tego cieszyć. Nie potrafiła sobie wyobrazić, żeby ktoś zechciał z nim żyć, chyba że coś by go straszliwie zmieniło. - Miałem dziecko... - Urwał gwałtownie i skrzywił się, zły na siebie. - Ach... - wyrwało jej się. Widywała już tę sztuczną kontrolę, nieskutecznie tłumiącą agresję. W obozie Jaszczur zyskał pre- tekst, by wyładowywać swoją wściekłość. Kiedy tylko czuł się bez- pieczny, a miał przed sobą kogoś bezbronnego i wrażliwego na ból, agresja znajdowała ujście. I taka osoba prosiła ją o dziecko. - Rada nie miała prawa oddać go jej, a nie mnie. Oczywiście, tak to sobie tłumaczył. Nie mieli prawa chronić dziecka? Ona była innego zdania. - Więc? Tak łatwo byłoby się zgodzić. Pewnie pozwolono by jej żyć w kom- forcie i chłodzie kopuł. I oczywiście dobrze by ją karmiono. Mogłaby zapomnieć o niebezpiecznych maszynach i bacie Jaszczura. Wyobra- ziła sobie, jak by to było - poczuć w sobie zaczątek nowego życia. A potem czekać na narodziny nowego człowieka, wiedząc, że musi go oddać Jaszczurowi na własność, że to dziecko nigdy nie pozna inne- go nauczyciela oprócz tego okropnego, okaleczonego człowieka. - Nie - powiedziała. - Mogłabyś, gdybyś zechciała. Dowiedziała się tutaj tak wielu nowych rzeczy o sobie. Teraz przypomniała sobie o tym, co niegdyś oświadczyła Gryfowi: zrobię wszystko, żeby się stąd wydostać. - Zostawmy to - szepnęła. - Nie chcę. Cofnęła się o parę kroków. - Sądziłem, że jesteś silna i uparta. Może się pomyliłem. Mo- że jesteś tylko głupia albo szalona, jak oni wszyscy. Usiłowała znaleźć słowa, które by zrozumiał, ale nie mogła pogodzić tego, co sądziła o Jaszczurze, z tym, co on o sobie myślał. Nie rozpoznałby siebie, gdyby go opisała. - A może chcesz ode mnie czegoś więcej. Co to jest? Chciała powiedzieć, że nic, ale zawahała się. - Dobrze - rzuciła. Bała się, że jej głos zabrzmi zbyt ostro. A jednak jakimś cudem miał zupełnie normalne brzmienie. - Po- wiedz tamtym ludziom, żeby zostawili Gryfa w spokoju. Wyjed- naj dla Jasona amnestię i bilet do świata zewnętrznego. - Przez chwilę ośmieliła się nawet mieć nadzieję, że jej uwierzył. Umia- ła bardzo dobrze kłamać. Wyraz twarzy Jaszczura uległ zmianie. - Nie. Muszą być tutaj, żebyś była mi posłuszna. - Nie będę. - Poproś o coś innego. Z mroków jej pamięci wyłonił się krótki przebłysk dawnego wspomnienia. Ktoś tak się z nią droczył, kiedy była bardzo mała. Wszystko, tylko nie to. Wszystko, tylko nie to, czego naprawdę chcesz. Odepchnęła tę myśl od siebie. - Nie chcę nic innego. - Nie targuj się ze mną. Nie wypuszczę ich, nie jestem głupi. Nie musiał szukać pretekstu, żeby zrobić jej krzywdę. Dobrze o tym wiedziała. Bała się tego rodzaju siły. Ale wyszeptała: - Owszem, jesteś... - i na wpół oślepiona odwróciła się, żeby uciec. Niemal zdołała mu umknąć, ale rzucił się ku niej, chwycił ją za ramię i odwrócił. - Kylis... Spojrzała na jego dłoń. - Jeśli tego chcesz... - powiedziała lodowato. Nawet on nie był aż tak chory. Powoli rozluźnił palce i opuścił rękę. - Mógłbym cię zmusić. Spojrzała mu prosto w oczy. - Naprawdę? - Mógłbym cię nakarmić narkotykami. - I trzymać na nich przez siedem okresów? - Zdała sobie sprawę z przykrym zaskoczeniem, że nieświadomie przystoso- wała się do dzielenia czasu na czterdziestodniowe okresy, nie na miesiące. - Wystaczająco długo, żebyś straciła panowanie nad sobą. Na tyle długo, żebyś zaszła w ciążę. - Tak długo nie utrzymałbyś mnie przy życiu. Jeśli narkotyki by nie zabiły dziecka, ja bym to zrobiła. Nawet nie musiałabym być przytomna. Mogłabym dokonać sztucznego poronienia. - Nie sądzę, żebyś była aż tak dobra. - Jestem dobra. Nie można żyć tak jak ja i nie być dobrym. - Mógłbym cię trzymać w odosobnieniu, dopóki byś nie przy- sięgła... Roześmiała się gorzko. - I uwierzyłbyś, że dotrzymam takiej przysięgi? - Mogłabyś mieć dzieci z Gryfem i Jasonem. Mówił prawdę. To już nie była żadna sztuczka. Rozpaczliwie pragnął jej posłuszeństwa. Była tego pewna, podobnie jak tego, że mógłby wykorzystać swoje marzenia, by dopełnić obowiązku wo- bec Czerwonego Słońca. - Ale nie tak - powiedziała. - Z nimi, ale nie dla nich. Oni nie mogliby się stać płodni, gdybyś był kobietą i poprosił któregoś 0 dziecko. - Odchodzę stąd. Zabiorę go ze sobą. Dam mu dobry dom. Czy proszę o tak wiele? Dostaniesz bardzo dużo za trochę czasu 1 jedną owulację. - Słyszała w jego głosie wzbierającą wściekłość. - Prosisz mnie o człowieka. Spodziewała się jakiejś reakcji, jakiejkolwiek, ale on tylko stał. To, co powiedziała, nie miało dla niego żadnego znaczenia, żadnej moralnej treści. - Wolałabym zabić dziecko niż ci je oddać. Zabiłabym siebie. - Czuła, że dygocze, choć nie zdradzały tego ani jej dłonie, ani głos. Drżała, ponieważ mówiła prawdę. Jaszczur nie zareagował. Odwróciła się i pobiegła w ciemno- ści. Tym razem jej nie ścigał. Kiedy się upewniła, że nikt jej nie śledzi, wróciła do Gryfa. Nadal spał. Nie poruszył się od chwili, kiedy zapadł w sen, ale szary kamień, na którym leżał, lśnił od potu. Kylis usiadła przy nim, podciągnęła kolana i objęła je ramionami. Opuściła głowę. Jeszcze nigdy się tak nie czuła - zbrukana, zawstydzona, upokorzo- na - i nie umiała wytłumaczyć sobie tych uczuć. Po jej policzku po- płynęła łza, zacisnęła gniewnie zęby. Nie będę przez niego pła- kać, pomyślała. Odetchnęła głęboko, myśląc: opanuj się. Zwolnij uderzenia serca, odetnij adrenalinę, teraz jej nie potrzebujesz. Rozluźnij się. Wreszcie jej ciało zareagowało. Zastygła w bezruchu na długi czas. Zerwał się silny, wilgotny wiatr, którzy przygnał czarne, ni- sko wiszące chmury. Gwiazdy znikły. Wkrótce miało się zupełnie ściemnić. Dotknęła ramienia Gryfa. Nie poruszył się; musiała nim lek- ko potrząsnąć. Poderwał się gwałtownie. - Będzie burza - powiedziała. W przyćmionym świetle gwiazd jasne loki Gryfa zalśniły bla- do. Pomogła mu wstać. Zeschłe paprocie zaszeleściły im pod no- gami, a śpiące owady owinęły się szczelniej skrzydłami. Na skraju lasu ruszyli przez stertę żużlu, za którą ciągnęła się ścieżka prowadząca na teren obozu. Z ich baraku emanowało zimne błękitne światło. Jason siedział skulony nad cudem zdoby- tą książką. Usłyszał ich kroki dopiero wtedy, gdy zaczęli wchodzić po drabinie. - Zaczynałem się już martwić - rzekł łagodnie, mrużąc oczy w jaskrawym świetle. - Gryf się źle poczuł. - A teraz już dobrze? Gryf przytaknął. Oboje usiedli w kręgu bioluminescencji. Ja- son odłożył książkę i wyjął z szafki racje żywności i butelki z wo- dą. Łodygi, które zebrała Kylis, były już nieco przywiędłe, ale i tak dała je Gryfowi. Rozdzielił je sprawiedliwie. Jedzenie było nieco lepsze i odrobinę smaczniejsze niż zazwyczaj, ale Kylis nie czuła głodu. Wstydziła się powiedzieć przyjaciołom, co się stało. - O co chodzi? - spytał nagle Jason. - Co? - Zerknęła na niego, a potem na Gryfa. Obaj przygląda- li się jej z troską. - Jesteś zdenerwowana. - Wcale nie. - Odchyliła się nieznacznie, tak że jej twarz zna- lazła się w cieniu. - Chyba jestem zmęczona. - Czuła, że musi wy- pełnić tę ciszę jakimiś słowami. - Jestem tak zmęczona, że zapo- mniałam wam coś powiedzieć: wszyscy razem jesteśmy na nocnej zmianie. Udało się jej odwrócić ich uwagę, a wiadomość była na tyle dobra, że nawet poczuła się nieco pocieszona. Później wrócili do kryjówki w lesie i zasnęli - Gryf leżał po- między nimi. W oddali niebo błysnęło, po czym pociemniało. Usły- szeli tylko słaby pomruk, ale błyskawica wyłoniła z mroku gęste chmury, a wiatr przywiał dźwięk ku nim. Kylis dotknęła delikat- nie Gryfa. Jego głęboki, regularny oddech przynosił jej ulgę. Ko- lejna błyskawica rozjaśniła niebo, a po paru sekundach rozległ się odległy grzmot. Wiatr szeleścił w suchych paprociach. Gryf pogładził jej ramię z tatuażem. Dotknął jej dłoni; ich palce splotły się mocno. - Chciałabym, żebyś stąd wyszedł - szepnęła. - Bardzo bym chciała. Błyskawica znowu rozdarta niebo. Równocześnie z nią rozległ się grzmot. Jason poruszył się we śnie. W krótkiej chwili blasku Gryf spojrzał na Kylis i zmarszczył brwi. Zaczęło padać. Kylis obudziła się rano odruchowo, mimo iż nie słyszała syre- ny. Cały ten dzień miał być wolny, ale musieli wypoczywać, po- nieważ w nocy zaczynała się ich zmiana. Gryf już siedział. Uśmiechnął się w ten swój kojący sposób, który mówił: „wszystko w porządku". - Zobaczymy - powiedziała. Odwrócił się. Rany nabrały srebrnoszarego odcienia, nawet tam gdzie się krzyżowały. Były czyste i zaczynały się już goić. Gryf rozprostował ramiona i obejrzał się przez ramię. Kylis przyjrzała się jego twarzy, delikatnym zmarszczkom w kącikach oczu. Nawet nie drgnął. Biokontrola była dziedziną, którą całkiem nieźle opa- nowała i zdawała sobie sprawę, że Gryf nie może w nieskończoność przekraczać granic wytrzymałości ludzkiego ciała. Choć tym ra- zem mu się udało. - Jak bardzo ci się poprawiło? - spytała. Uśmiechnął się, a ona, wbrew samej sobie, wybuchnęła śmie- chem. Odsunęła od siebie troski i myśli o Jaszczurze. Potem obu- dzili Jasona. Przez resztę dnia czuła narastający niepokój. Była pewna, że Jaszczur nie daruje jej tak łatwo. Teraz musiała dwa razy bardziej uważać na te drobne ruchy, które widziała kątem oka: raz, żeby się upewnić, że to nie powracające halucynacje, i drugi - by się prze- konać, że to nie Jaszczur. Do wieczora wszystko zaczęło ją boleć od utrzymywania sztucznego spokoju. Jason i Gryf zarazili się jej niepokojem. Nie zdradziła im jego przyczyny. Potrafiła być niemal tak uparta jak Gryf. Niemal poczuła ulgę, kiedy syrena ryknęła, wzywając ich do instalacji po racje żywnościowe i przydział leczniczego mydła na cały okres. Usiłowała udawać gniew i bunt, ale pod tym wszystkim krył się strach. Przeszli koło posterunków strażników. Na krawędzi Szybu za- trzymali się i spojrzeli w dół. Nie mogli tego dłużej odwlekać. Zeszli. Upał wolnego dnia był największy w centrum obozu. Zbocza Szybu odbijały ciepło, metalowe maszyny promieniowały nim. Wy- soka temperatura i hałas wzajemnie się potęgowały. Wszyscy troje zostali przydzieleni do grupy sondującej. Po drugiej stronie Szybu stał Jaszczur, przyglądając się Kylis wzro- kiem, który nie wyrażał absolutnie niczego. Odwróciła się. Miria także pracowała na tej zmianie, ale Kylis jej nie widziała. Wyciągnęli nowy świder i unieśli go; zawisł nad Szybem, wą- ski i groźny. Świdry często przypominały sobie, że rządzą nimi ab- surdalnie słabe ludzkie istoty, i wszczynały bunt. W Screwtop bar- dzo łatwo było przypisywać osobowość i złośliwe intencje przed- miotom martwym. Części szybu leżały na stojakach, niczym ogromne płatki wo- kół łodygi świdra, rozłożone promieniście na pokrytych bąblami mechanizmach dwóch pierwszych generatorów. Pomruk turbin rozbrzmiewał w całym Szybie; jego wibracje przenikały przez po- deszwy butów, wdzierały się w ciało aż po szpik kości. Kylis zaw- sze uważała, że to drżenie znamionuje gniew zranionej ziemi, nie- chętnie zdradzającej tajemnice i energię swego wnętrza - ziemi kipiącej bezsilną wściekłością. Kiedy ten szyb zostanie ukończony, temperatura na jego dnie sięgnie ośmiuset stopni Celsjusza. Gdy przebiją się przez war- stwę skał i zmniejszy się ciśnienie, ta temperatura wystarczy, że- by woda leżąca pod skałami zmieniła się w gorącą parę. Wystar- czy, by uruchomić następny generator. Jeśli nie zabezpieczą od- powiednio otworu w skale, wszyscy mogą zginąć. Zapieczętują go, przykryją i zbudują na nim klimatyzowaną bańkę. Potem in- żynierowie wejdą do środka, przy zachowaniu wszelkich środków ostrożności, i zamontują maszynerię. Więźniowie, którzy nie ma- ją dostępu do generatorów, zabiorą się do wiercenia kolejnej dziury. Był to dobry sposób otrzymywania energii. Dobry i tani pod każdym względem, z wyjątkiem względów humanitarnych.Te szy- by stopniowo się wyczerpią, a zapotrzebowanie na energię stanie się większe. Czerwone Słońce nie miało paliw mineralnych ani pierwiastków radioaktywnych, za to skrywało je zbyt wiele chmur, by mogło wykorzystywać energię swojej przygasającej gwiazdy. Zadaniem Gryfa było skierowanie części Szybu do świdra. Nie powierzano mu najbardziej niebezpiecznych zadań. Rzucono rozkaz rozpoczęcia pracy; opieszałość i pomruki zniknęły w mgnieniu oka. Praca niemal zmieniała więźniów w automaty. Była monoton- na, ale nie na tyle, by można się było przy niej oddawać marzeniom na jawie. Niebezpieczeństwo czyhało na każdym kroku. Pot zalewał oczy Kylis, która była zbyt zajęta, by go otrzeć. Cały świat wokół niej lśnił i migotał. Noc wlokła się powoli. Jaszczur obserwował ją z oddali, cień pomiędzy innymi cieniami. Kiedy znajdował się bli- sko, Kylis czuła się bardzo samotna i nie wiadomo dlaczego naga. O północy wyznaczono parę minut przerwy na posiłek. Gryf zszedł po drabince wieży kontrolnej. Na dole czekali na niego Ky- lis i Jason. Usiedli obok siebie, by się posilić i połknąć sól w tablet- kach. Musieli nabrać sił przed pracą aż do rana. Kylis siedziała na ziemi, opierając głowę o metal, na wpół uśpiona. Czekała na dzwonek. Dno Szybu było mokre, błotniste i usiane odłamkami kamieni oraz popiołem, toteż nie próbowała się położyć. Jaszczur przez cały wieczór trzymał się od niej z da- ła. Kylis sądziła, że raczej nic jej nie zrobi w obecności tylu osób, choć i tak nikt nie mógłby się mu sprzeciwić. - Wstawaj. Drgnęła, wyrwana z lekkiej drzemki. Jaszczur i jego ludzie stali odwróceni do niej plecami. Otoczyli Gryfa, który podniósł się z ziemi. Wyłonił się z cienia jak pręgowany kot. Jaszczur spojrzał na niego, a potem przeniósł wzrok na Kylis. - Zabrać go - rozkazał. - Co chcecie zrobić? - Kylis usłyszała panikę w swoim głosie i zacisnęła pięści. - Kwadry chcą, żeby wrócił. Potrzebują go. Zaczynają się nie- cierpliwić. - Odsyłacie go do domu? - spytała z niedowierzaniem. - Oczywiście. - Jaszczur przeniósł wzrok na Gryfa. - Jak tyl- ko będzie miał dość odosobnienia. Jason podniósł się za plecami Gryfa. Gryf położył mu rękę na ramieniu. Ludzie Jaszczura podeszli bliżej, gotowi służyć pomocą dowódcy. Paru więźniów zbliżyło się, żeby zobaczyć, co się dzieje. Pomiędzy nimi znajdowała się Miria. Kylis przyglądała się jej, nie- widoczna wśród cieni. Kiedy strażnicy odprowadzili Gryfa, Miria lekko się uśmiechnęła. Kylis miała ochotę krzyczeć z wściekłości. - A co powiedzą kwadry, jeśli go zabijecie?! - krzyknął Jason. - Są gotowi zaryzykować - odparł Jaszczur. - To nie zadziała - odezwała się Kylis. Wiedziała, że odosob- nienie sensoryczne nie zdoła przywrócić Gryfa kwadrom i nie zmu- si jej do tego, czego chciał od niej Jaszczur. Nie mogła tego zrobić nawet dla Gryfa. - Naprawdę? - W głosie Jaszczura brzmiała groźba. - Nie róbcie mu tego. Gryf... Dla niego obóz jest jak odosob- nienie. Jeśli go wsadzicie do prawdziwej komory... - Błagała Jasz- czura; jeszcze nigdy w życiu nikogo o nic nie prosiła. Najgorsze by- ło to, że zdawała sobie sprawę z daremności własnych wysiłków. Miała nadzieję, że Miria jest jeszcze na tyle człowiekiem, by zro- zumieć, do czego doprowadziła. - Czy mam wziąć ciebie zamiast niego? - Jaszczur roześmiał się, nie czekając na odpowiedź, i odwrócił się, by odejść. - Tak - powiedziała. Odwrócił się, zaskoczony. - Możesz wsadzić mnie do komory zamiast niego. Jaszczur parsknął szyderczym śmiechem. - I wysłać kwadrom ciebie zamiast niego? Jak sądzisz, do cze- go byś im służyła? Byłabyś ich zwierzakiem, nosicielką kolejnego łaciatego dziecka! Pochyliła się, wzięła garść błota, zrobiła jeden krok ku niemu i rzuciła pecynę prosto w pierś Jaszczura. Błoto rozbryznęło się po czarnym mundurze i bladej skórze. Kylis odwróciła się, znowu się pochyliła. Tym razem glina była ciężka i kamienista. - Kylis! - krzyknął Jason. - I ty! - wrzasnęła. Cisnęła błotem i kamieniami w Mirię. Zanim ludzie Jaszczura do niej dopadli, zdążyła jeszcze zoba- czyć, że Miria upada. W świetle reflektorów glina była czerwona, ale nie aż tak jak krew, która bluznęła z czoła Mirii. Jaszczur otarł glinę z brody, ledwie rzuciwszy okiem na nieru- chome ciało na ziemi. Wskazał na Kylis. - Zamknijcie ją, żeby nikomu więcej nie robiła krzywdy. Odprowadzili ją. Jason został z tyłu, samotny. Zamknęli ją w celi ze szklaną ścianą, bez kątów i wentylacji, która złagodziłaby upał. Rozebrali ją i zaryglowali drzwi. W tej celi nie sposób było zrobić sobie krzywdy. Nawet ściany i szyba ugi- nały się pod ciosami. Ze swojego miejsca widziała skrzynię, w której zamykano skazanych na odosobnienie. Wiernie odtwarzała kształt trumny, lecz była większa i stała na stojaku, który eliminował wibracje generatora. Strażnicy wprowadzili Gryfa. On także był nagi, a strażnicy ob- lali go wodą z węża. Rozejrzał się szybko, jak zaszczute zwierzę. Nie znalazł drogi ucieczki, a jedynie Kylis, przyciśniętą do szyby, za- ciskającą pięści. Usiłował się uśmiechnąć, ale widziała, że się boi. Zasłonili mu oczy i zaczęli go przygotowywać. Kylis pamięta- ła dotyk miękkiej wyściółki, którą obłożono jej ciało. Unierucha- miała głowę, ręce i nogi, odcinała możliwość zrobienia jakiego- kolwiek ruchu, tłumiła wszelkie doznania. Z początku wydawało się to przyjemne; w skrzyni było ciemno i cicho, ani ciepło, ani zim- no. Przewody i igły, których obecność nie powodowała bólu, odpro- wadzały wydaliny z jej ciała i wprowadzały substancje odżywcze. Spała bardzo długo, aż jej ciało nasiąkło snem po brzegi. Pozba- wiona wszelkich konkretnych wrażeń zaczęła się oddalać od świa- ta fizycznego, zapadła się w sobie, skurczyła się do rozmiarów ma- łej iskierki świadomości w miejscu, gdzie niegdyś znajdowały się jej oczy. Starała się zapaść w trans, ale przewidzieli to i zapobie- gli za pomocą narkotyków. W jej rozmyślania wdarły się fantazje, początkowo tak delikatne, że wcale ich nie zauważyła. Potem od- dzieliły się od rzeczywistości i stały dziwaczne i namacalne. Wresz- cie nie mogła rozróżnić ich od rzeczywistości, która z kolei stała się tak odległa, że nie sposób było w nią uwierzyć. Kylis dobrze pa- miętała tę obezwładniającą pewność szaleństwa. Na jej oczach Gryf miał być poddany temu samemu losowi. Włączyli monitory. Gdyby chciał ich poprosić, żeby go uwolnili, ma- szyny wykryłyby drgnienia jego strun głosowych i jego życzenie zostałoby spełnione. Potem zostali zupełnie sami. Kylis znajdowała się w odosobnieniu przez osiem dni, ale stra- ciła poczucie czasu i wydawało się jej, że tkwiła tam całymi tygo- dniami, miesiącami, latami. Teraz spędzała czas, czekając, niemal równie odizolowana od świata. Czasami mimo woli zapadała w sen, ale kiedy się budziła, wszystko wyglądało tak samo. Bała się my- śleć o Gryfie, bała się myśleć, co może się dziać z Jasonem, bała się myśleć o sobie. Halucynacje powróciły. Szkło zamieniało się w lód i topiło się, zostawiając po sobie duże kałuże wody, ściany zmieniały się w śniegowe chmury i odpływały. Jej ciało dygotało, a potem zdawała sobie sprawę, że ściany nadal znajdują się na miejscu, zupełnie realne, a ona znowu odczuwa upał. Czuła do- tknięcie Gryfa i odwracała się, żeby go objąć, ale go nie znajdo- wała. Czuła, że ześlizguje się pomiędzy wizje i nie miała siły ani ochoty, żeby się otrząsnąć. Czasami płakała. Leżała w celi i wiedziała, że zachodzą w niej zmiany, a odwa- ga rozpływa się w sterylnej bieli. Podłoga uginała się pod nią lek- ko, kołysała nią jak łagodny głos, który podpowiadał, żeby wybra- ła najłatwiejszą drogę, byle tylko przetrwać. Usiadła gwałtownie i wbiła paznokcie w dłonie. Jeśli w to uwierzy, zacznie wrzeszczeć i bębnić pięściami w szybę, by wezwać strażników. Będzie ich błagać, by zabrali ją do Jaszczura. Jeśli to zrobi, odbierze sens wszystkiemu, przez co prze- chodził Gryf i co sama przeżyła. Jeśli teraz pozwoli, by ktoś inny podejmował za nią decyzje, jeśli zagubi się tak kompletnie, że nie będzie umiała o sobie stanowić, udowodni, że kierowały nią najbardziej trywialne pobudki. Nie, nie były trywialne. Nie mogła się zmusić, by w to uwie- rzyć - ze względu na Gryfa, Jasona i samą siebie. Gryf znalazł w sobie dość siły, żeby dać się zesłać do obozu, w nadziei że dzię- ki temu odzyska wolność. Jason znalazł w sobie siłę, by przeżyć, choć wszystko wskazywało na to, że powinien umrzeć. Wiedziała, że musi w sobie znaleźć taką samą siłę, żeby zachować zdrowe zmysły i nie dać się złamać. Przeciągnęła dłonią po oczach, położyła prawą rękę na lewym ramieniu, oparła się o ścianę i bardzo powoli zaczęła się rozluźniać, koncentrując się na każdym mięśniu z osobna, dotyku plastikowej podłogi, kropelkach potu ściekających jej pomiędzy piersiami. Otworzyła oczy, czując na nogach powiew chłodnego powie- trza. Jaszczur stał w drzwiach i patrzył na nią - czarny kształt oto- czony koncentrycznymi kręgami koloru. Nie wiedziała, że jego twarz potrafi przybrać tak łagodny wyraz. Nie odwzajemniła jego oczekującego uśmiechu. - Podjęłaś decyzję? Zamrugała powiekami i kolorowe kręgi się rozproszyły. Teraz widziała już tylko surową, obleczoną w czerń postać. Spojrzenie Jaszczura stopniowo twardniało, kiedy powoli wracała do piekła Czerwonego Słońca i dokonywała połączeń koniecznych, by mu odpowiedzieć. Palce miała lekko zgięte. Odwróciła dłonie i poło- żyła je płasko na podłodze. - Nie zmieniłeś... nie zmieniłeś mnie. Jaszczur patrzył na nią nieruchomo, z coraz większym zdu- mieniem. Nie odezwała się więcej. Nie zrobiła żadnego ruchu. Parsknął z obrzydzeniem i wyszedł, zatrzaskując drzwi. Dopływ chłodnego powietrza ustał. Jaszczur już nie wrócił, ale ona nie usiłowała się przekonać, że go pokonała. Gapiła się tępo w szybę i wzywała w myślach kwadry, by uwol- nili jej przyjaciela. Muszą wiedzieć, co się z nim dzieje. Nie wy- obrażała sobie, żeby nie wiedzieli, jaki wpływ może mieć odosob- nienie na jednego z nich. Wpatrywała się w ten sam punkt tak długo, że nie od razu zdała sobie sprawę, że coś się zmieniło. Do pomieszczenia obok we- szło czterech strażników. Przystąpili do otwierania komory. Kylis zerwała się na równe nogi i przywarła do szyby. Pamiętała, jak po raz pierwszy zobaczyła światło, gdy strażnicy zdjęli jej z oczu opa- skę i rozłączyli przewody. Gryf będzie usiłował zogniskować wzrok, jego pasiaste rzęsy będą drżeć, dotykając policzków... Strażnicy wyjęli go z komory, ale on się nie ruszał. Długie no- gi zwisały bezwładnie, bez życia. Wynieśli go z pomieszczenia. Kylis usiadła na podłodze i objęła kolana rękami. Kiedy strażnicy przyszli po nią, musieli ją podnieść i dopóty trzęśli nią i szturchali, aż stanęła o własnych siłach. Wyprowadzili ją na po- dwórze i wypchnęli przez bramę. Nie odezwali się do niej ani słowem. Stała przez parę chwil w jaskrawym świetle reflektorów, po czym powlokła się w kojący mrok nocy. Chciała się na długo skryć w ciemnościach. Wszystko wydawało się zbyt realne i miało absur- dalną wyrazistość szoku. Zobaczyła Jasona, zanim on ją usłyszał; wyglądał jak jasna plama na krawędzi światła. Siedział skulony, z głową na kolanach. Bała się do niego podejść. - Kylis? Stanęła. Jason mówił ochrypłym, łamiącym się głosem. Od- wróciła się. Patrzył na nią znad złożonych rąk. Jego oczy wydawa- ły się bardzo jasne. Wstał powoli. - Bałem się - powiedział - Bałem się, że zabrali was oboje, a nie chciałem zostać tu sam. - Odejdź. - Co? Dlaczego? - Gryf nie żyje. - Rozpacz zmusiła ją do okrucieństwa. Chcia- ła podejść do niego, płakać razem z nim, ale bała się, że jego tak- że doprowadzi do upadku. - A tylko Gryf trzymał nas razem. Jason nie odpowiedział, wstrząśnięty. - Nie zbliżaj się do mnie - dodała i minęła go. - Jeśli Gryf nie żyje, musimy... -Nie! - Jesteś pewna, że nie żyje? Co się stało? - Jestem pewna. - Nie patrzyła na niego. Położył jej ręce na ramionach. - Musimy stąd uciec, zanim i nas zabiją. Musimy iść na północ i opowiedzieć wszystkim, co się tu dzieje. - Szaleniec! -Wyrwała się mu. - Nie rób mi tego. Jego błagalny głos przebił się przez jej rozpacz, poczucie wi- ny i nawet strach. Nie mogła go skrzywdzić. Nie zasłużył na to, nie mogła go o nic oskarżyć. Zawinił jedynie tym, że obdarzył ją zaufaniem, na które nie zasługiwała. Rozejrzała się; naga ziemia, odległe maszyny, miękkie i czarne paprocie... wszystko było jej ob- ce. Odwróciła się. - Przepraszam. Objęli się, ale nie przyniosło to im ulgi. Czuła chłodne łzy Ja- sona na ramieniu. Sama nie mogła zapłakać. - Nie chodzi tylko o Gryfa i inne kwadry - odezwał się Jason. ¦ Proszę, pomóż mi sobie pomóc. Powiedz, dlaczego to wszystko się izieje. Pokręciła głową. - Nie możesz być ze mną, to niebezpieczne. Nagle mocno zacisnął palce na jej ramieniu. Cofnęła się, za- skoczona, a kiedy podniosła głowę, dostrzegła w nim coś, co ją jrzeraziło. Nigdy nie zdradzał okrucieństwa, ale teraz właśnie ono lalowało się na jego twarzy - okrucieństwo i nienawiść. - Jasonie... - Nie zabiję go... Nie zabiję... puść mnie... - Spojrzał w dół zdał sobie sprawę, że ściska jej ramię. - O bogowie... - Uwolnił ją, odwrócił się i zniknął w lesie. Potarła posiniaczone ramię i powoli spojrzała za siebie. Jasz- czur obserwował ją zza bramy enklawy. Nie poruszył się. Rzuciła się biegiem przed siebie. Szerokie pasmo różnobarwnych gwiazd przeświecało przez gęste chmury w miejscach, gdzie paprocie nie stanowiły sklepie- lia. Kylis brnęła w ciemnościach, nie zwalniając nawet przy kału- żach deszczówki. Nogi ją bolały od brnięcia w grząskiej glinie. Zaczepiła ramieniem o szorstką łodygę i z rozpędu wpadła na in- lą paproć. Zatrzymała się, łapczywie łapiąc powietrze. Wyprostowała się i rozejrzała, usiłując się zorientować, gdzie się znalazła. Gwiazdy wyglądały jak iskierki na powierzchni sto- jącej wody. Ruszyła dalej, już ostrożniej. Woda wychlupywała z cholew jej butów. Dopiero kiedy dotarła do kryjówki pomiędzy suchymi paprociami, zdała sobie sprawę, jak głupie i zbędne by- ły jej wysiłki, by nie upaść. Położyła się w chłodnym gnieździe. Kiedy wreszcie udało się jej złapać dech, zaczęła oddychać powoli i regularnie, licząc ude- rzenia serca. Z czasem zdołała opanować liczbę uderzeń na każdy wdech i wydech, spowolniła je. Pomyślała o Gryfie; on wolał umrzeć niż oddać swoje życie tym, których nienawidził. I o Jaso- nie, który nie zabiłby nawet dla zemsty. Była tego pewna. Jeśli umrze, przynajmniej on będzie bezpieczny. Odruch chwytania powietrza stał się silniejszy; wyparła go ze świadomości. Już nie oddychała, a bicie serca także w końcu ustanie. Myśli płynęły coraz wolniej, pamięć podryfowała ku przy- jemniejszym czasom. Znowu była z Gryfem, całowała go, stała w czystym gorącym jeziorze, pod prysznicem z rury. Uśmiechnę- ła się. Pomiędzy gałęziami paproci przeświecała duża żółta gwiaz- da. Kylis opuściła powieki i przestała widzieć ten ostatni okruch światła. Czyjeś natarczywe ręce trzęsły nią mocno. Zdała sobie mętnie sprawę z ich dotyku. Jakiś głos powtarzał jej imię. Skoncentro- wała się bardziej na umieraniu. Pięść wbiła się jej w pierś; Kylis mimo woli złapała oddech. Ktoś się nad nią pochylił, odetchnął w jej usta, podniósł głowę i wtłoczył powietrze do płuc. Poczuła mocne bicie własnego serca. Odepchnęła intruza, usiadła z wście- kłością i omal nie zemdlała. Miria chwyciła ją i znowu ją położyła. - Dzięki bogom, znalazłam cię. Słyszałam cię, a potem zniknęłaś. Kylis nie odpowiedziała. Światło latarni, którą przyniosła ze sobą Miria, raziło ją w oczy. Usiłowała wykrzesać z siebie gniew na nią, ale wszystko wydawało się pozbawione sensu. - Kylis! - krzyknęła Miria w panice. - Jesteś tam? Słyszysz mnie? - Oczywiście, że jestem - mruknęła. Kręciło się jej w głowie i nie rozumiała tego idiotycznego pytania. - Co to znaczy, czy jestem? Miria odetchnęła i wzmocniła promień latarni. - Bałam się, że przyszłam za późno. - Rana na jej czole była głęboka i zaogniona. - Zostaw mnie. Dlaczego nie mogłaś nas zostawić? - Kylis po- czuła, że przez jakiś czas nie będzie mogła się zabić. Zużyła zbyt wiele siły. - Gryf żyje - powiedziała Miria. Kylis spojrzała na nią z osłupieniem. - Ale przecież... skąd wiesz? Kłamiesz! - Nic mu nie jest. Proszę, zaufaj mi. - Zaufać tobie? Wydałaś nas Jaszczurowi! Przedtem nie wie- dział, jak może nas skrzywdzić! A teraz zabierze się także za Ja- sona, żebym... - urwała. - Jaszczur i tak wiedział, że jesteście razem, ale nie powie- działam mu o waszych planach. Zaszczyciłaś mnie propozycją wej- ścia do waszej rodziny. Myślisz, że aż tak źle mnie oceniłaś? Kylis westchnęła. - Wyczucie już raz mnie zawiodło. - Musiała odpocząć i za- czerpnąć powietrza. -Widziałam, że wchodzisz do enklawy i nikt cię nie pilnuje. A potem Jaszczur... - Do czego chciał cię zmusić? - Żebym urodziła dziecko i oddała mu je. - Jaszczurowi? O bogowie. - Pokręciła głową ze współczuciem, które obejmowało wszystkich, zwłaszcza dziecko, które miałoby się dostać w ręce Jaszczura. Żółte światło latarni lśniło w ciemnych i jaśniejszych brązowych pasmach jej włosów. Kylis po raz pierw- szy zauważyła te dwa odrębne kolory. Jaśniejsze pasma nie były spłowiałe od słońca, miały ten kolor z natury. - Jesteś kwadrą, tak? Miria podniosła głowę. - Tak. Przynajmniej kiedyś nią byłam - dodała ze smutkiem. - Pozwolili ci odejść? - Nie! - Przesunęła dłonią po włosach i odzyskała panowanie nad sobą. - Nie. Nie byłam taka jak Gryf. Nie rozumiałam, o co mu chodzi. Dopiero parę dni temu... kiedy rozmawiałyśmy... - za- czerpnęła głęboko powietrza. - Trzy lata temu miałam wypadek. Zachowałam się głupio. Podjęłam ryzyko, czego mi nie było wolno, i omal nie utonęłam. Umierałam przez kilka minut. Tlen nie docie- rał do mózgu. - Odwróciła głowę i zaczęła manipulować przy pokrę- tle latarni. - Pamiętam, kim byłam, ale już nią nie jestem. Nie mo- gę wykonywać pracy, do której zostałam stworzona. Czuję się taka głupia... Bałam się, że też to sobie zrobisz. Że zniszczysz sobie mózg. - Nic mi nie jest. - Kylis oparła się na łokciu, zapominając na chwilę o podejrzliwości i gniewie. -Wsadzili cię tu, ponieważ mia- łaś wypadek? Według mnie to straszne. - Mogli to zrobić... mogli, za to, co uczyniłam. Ale jestem tu- taj, żeby pilnować Gryfa. - Żeby go chronić? I pozwoliłaś go wsadzić do komory? - Znasz go już dostatecznie dobrze, żeby wiedzieć... - Jej głos zadrżał. - Nie jestem tutaj tylko po to, żeby go pilnować. Chcia- łam... żeby wrócił i naprawił mój błąd. - Dlaczego miałby to zrobić? - Ponieważ jesteśmy jednym. - Nie rozumiem. - Mieliśmy tę samą funkcję w różnych zespołach. Do ważnych projektów przystępują dwie grupy, które pracują oddzielnie, by potwierdziły wzajemne osiągnięcia albo rozwinęły różne sposoby myślenia. Gryf jest moim transbratem. Tak nazywamy kwadry z tych samych rodziców w odmiennych parach. - Potarła śniadą skórę. - Oczywiście nikt tego nie planował, ale w pracy to nie spra- wiało żadnej różnicy. Okaleczyłam mój zespół... Uważałam, że nie powinnam dopuścić, żeby Gryf postąpił tak samo ze swoim. Czu- łam się za to odpowiedzialna. - Co się teraz stanie? - Teraz... - Miria chwyciła mocno obie dłonie Kylis. -Teraz nie jestem już kwadrą. Nie mam prawa głosu. Ale mogę wypowiedzieć swoją opinię i zrobię wszystko, żeby go wypuścili. - Jeśli możesz... - Ale może uda mi się osiągnąć tylko tyle, że go tu nie odeślą. - Dlaczego zmieniłaś zdanie? - Z powodu tego, co mi powiedziałaś. Myślałam o tym przez cały czas, kiedy Gryf przebywał w odosobnieniu. Usiłowałam go zmusić do lojalności, lecz omal go nie zabiłam! Pozwoliłam Jasz- czurowi go torturować. Wiesz lepiej ode mnie, co to znaczy. - Ale on żyje? Powiedziałaś, że żyje? - Tak - przyświadczyła szybko Miria. - I będzie zdrów. Prze- zwyciężył działanie narkotyków i zapadł w głęboki trans. Nie skła- małam. Ale nie ja sprawiłam, że uwolniono go, zanim umarł. Teraz rozumiem, co się stało. Po dwóch dniach pojęłam wreszcie, że mu- simy wypuścić Gryfa, ale Jaszczur nie chciał wyjść i nie odpowia- dał na moje listy. Miał nadzieję, że nagnie cię do swojej woli, a Gryfa do mojej. Kiedy mu się to nie udało, bał się zatrzymać Gryfa na dłużej. -W jej głosie zabrzmiało napięcie. - Przeze mnie wszyscy cierpieliście. Mam nadzieję, że pewnego dnia znowu bę- dziecie razem, szczęśliwi, i może mi kiedyś przebaczycie. - Chciałabym... Dalsze słowa utonęły w głośnym warkocie. Kylis podniosła głowę, zdjęta zdumieniem. Przez cały pobyt w Screwtop jeszcze ni- gdy nie widziała tu samolotu. Północny Kontynent znajdował się zbyt daleko, a tutaj nie było dobrego lądowiska. - Muszę już iść. Nie powinnam zostawiać Gryfa, ale musia- łam z tobą porozmawiać. - Miria pomogła jej wstać i wyjść ze schronienia. Kylis przyjęła jej pomoc z wdzięcznością. Ciągle się jeszcze chwiała. Razem ruszyły przez ruchome cienie; latarnia obijała się o biodro Mirii. - Nie wiem, co się stanie - odezwała się Miria cicho. - Mam nadzieję, że zdołam uwolnić Gryfa. Spróbuję pomóc tobie. I Jaso- nowi. Ale Jaszczur dobrze służy rządowi. Mogą uznać, że to on ma rację, a ja się mylę. Cokolwiek się stanie, to musi potrwać, a mo- że nic nie zdziałam. Nie chcę ci robić fałszywych nadziei. - Rozumiem. - Jason nadal był w niebezpieczeństwie, podob- nie jak ona. Ale Gryfowi nic nie groziło. Na parę chwil mogła za- pomnieć o strachu i oddać się radości. Weszły na podłużną polanę i dotarły do ścieżki prowadzącej do baraków. Kylis zauważyła samolot pionowo schodzący do lądo- wania. Powoli opadł, aż zginął im z oczu za zboczem. Ryk silników przycichł. - Nie mogę cię odprowadzić do baraku - odezwała się Miria. - Przepraszam... - Czy mogę pójść z tobą aż do końca, żeby się upewnić? - Gryf jest już na pokładzie. Nie pozwoliliby ci się z nim zobaczyć. - Dobrze - powiedziała Kylis niechętnie. - Mogę stąd wrócić. - Jesteś pewna? Poradzisz sobie? Kylis skinęła głową. - Na razie. - Tak... - Miria przestąpiła z nogi na nogę, jakby nie chciała się z nią rozstawać. - No, idź - ponagliła ją Kylis. - Tak. Muszę. -Wahała się jeszcze przez chwilę, po czym po- chyliła się raptownie i uścisnęła ją. - To straszne miejsce - szep- nęła. - Ale ja je zmienię. - Odwróciła się i pobiegła. Kylis przyglądała się jej czarnej sylwetce na tle świateł reflek- torów. Teraz mogła mieć nadzieję. Zdała sobie sprawę, że musi od- naleźć Jasona i opowiedzieć mu o wszystkim, a zwłaszcza o tym, że Gryf żyje i wydostał się z więzienia. Może nawet będzie wolny. Potem mógłby się skontaktować z rodziną Jasona... - O bogowie... - jęknęła. - Miria! Miria, zaczekaj! - Rzuciła się biegiem ku enklawie, potykając się ze zmęczenia. Dotarła do brzegu ogrodzenia w chwili, kiedy Miria położyła rękę na czytniku. Brama otworzyła się przed nią. - Miria! - krzyknęła Kylis. Bała się, że Miria nie usłyszy jej przez warkot silników samolotu. Zawołała jeszcze raz, ześlizgując się po zboczu, i tym razem Miria odwróciła się w jej stronę. Spotkała się z Kylis pomiędzy zboczem i ogrodzeniem. Przy- trzymała ją za łokieć. - Rodzina Jasona - wykrztusiła Kylis, łapiąc powietrze. - Na Czerwonym Słońcu uważają go za zwykłego podróżnego. Jeśli je- go rodzina się dowie, że tu jest, wykupią go z obozu. - Pamiętała prawie całe nazwisko Jasona i powtórzyła je. - Czy możesz ich po- wiadomić? Tylko wysłać im wiadomość? Miria spojrzała na nią szeroko otwartymi oczami. - Więc to on? Kylis przytaknęła. - Trzeba będzie to zrobić bardzo ostrożnie, żeby utrzymać je- go tożsamość w tajemnicy, ale tak, mogę to zrobić. - Potem spoważ- niała. - Zostaniesz sama... - Sama dobrze sobie radzę. Zawsze byłam sama. Umiem się bronić, ale nie potrafię obronić Jasona przed Jaszczurem. Zrobisz to? Dajesz słowo? - Obiecuję. Kylis uścisnęła krótko dłonie Mirii i puściła je. Miria weszła na teren enklawy i wsiadła na pokład samolotu. Silniki ryknęły i ma- szyna uniosła się w powietrze. Przesunęła się przez bramę jak po- duszkowiec. Za ogrodzeniem wzbiła się wyżej, aż znalazła się ponad wierzchołkami drzew na trzęsawisku. Ruszyła prosto na północ. Kylis patrzyła za samolotem, aż zniknął. Wolałaby zobaczyć Gry- fa na własne oczy, ale teraz wierzyła Mirii; mogła uwierzyć, że żył. Kiedy ruszyła przez siebie w upiornym bladym blasku świtu, ostre światła reflektorów zaczęły kolejno gasnąć. przełożyła Maciejka Mazan TYLKO W NOCY W nocy, kiedy tu jestem, wszystkie dzieci leżą spokojnie z za- mkniętymi oczami. Te, które mają oczy. W nocy, osłonięte prześcieradłami przed podmuchami wia- tru, dzieci zaczynają przypominać ludzkie istoty. Chodzę pomię- dzy kołyskami opuszczonych noworodków i łóżeczkami starszych, czasami powstrzymując się od łez. Dotykam ich delikatnie, staram się przynieść im ulgę. Wszystkie czekają na śmierć. Czasami któ- reś się budzi i leży, bezradne i bezwładne, patrząc w sufit. Nigdy nie płaczą. Biorę je na ręce i zastanawiam się, czy blade plamki światła na suficie są dla nich gwiazdami. Dziś większość dzieci nie śpi. Może to przez upał, któremu klimatyzacja nie daje rady. Robię, co mogę, dotykam ich, zmie- niam pieluszki (dostaję reprymendę, jeśli zużyję zbyt wiele), podaję wodę. Nie chcę tu być. Jest za cicho. Powietrze jest zbyt ciężkie i nie mam z kim porozmawiać. Na innych dyżurach ktoś zawsze się budzi i potrzebuje towarzystwa, żeby móc znowu za- snąć. Albo opowiadam szeptem bajkę jakiemuś dziecku, które mnie poprawia, jeśli zmienię choć linijkę, i oboje zaczynamy chichotać, staramy się powstrzymać i śmiejemy się jeszcze bar- dziej. Ale te dzieci nie chcą bajek na dobranoc. Nie potrzebują mnie. Może gdyby zawsze darzono je miłością, umiałyby pragnąć jej i przyjmować, lecz one chcą tylko jedzenia, mycia i dachu nad głową. Dla nich jestem automatem postawionym tu po to, że- by się nimi zająć. Nie lubię być tu w nocy, ale inni pracują dłużej i mogli sobie wybrać dzienne dyżury. Sadzają dzieci na podłodze, by mogły so- bie popełzać w bladych promieniach słońca, jak nierozumne bez- kręgowce, przypuszczające pierwszy szturm na stały ląd. Podnoszę jedną dziewczynkę, delikatnie, ponieważ jej czasz- ka się nie zrosła. Na czubku jej głowy znajduje się miękkie wgłę- bienie. Wygląda to jak gruby kożuch na mleku. Śpiewam, bardziej dla siebie niż dla niej. Jest głucha. Obserwuje mnie. Głos grzęźnie mi w gardle, a ona mruga, jakbym ją zawiodła. Czy wszystkie te dzieci mają błękitne oczy? Wiem, że w jej spojrzeniu widzę tylko swoje myśli, lęki i smutek. Ona nie myśli; to niemożliwe. Żadne z nich nie myśli. Ale w jej oczach jest coś więcej niż błoga pustka. Odkładam ją do kołyski i idę dalej. Chciałabym wiedzieć, czy wszyscy rodzice o nich zapomnieli. Chyba tak. Prawie nikt ich nie odwiedza... Byłabym zupełną idiot- ką, gdybym w to wierzyła. Rodzice pamiętają o nich aż za dobrze, w każdej chwili każdego dnia - i dlatego nie przychodzą. Spłodzi- li potwory, które boją się pokochać. Są idealni, dobrze kryją swo- je błędy. Kiedy zobaczą swoje dziecko przed zabraniem (widziałam takich rodziców: nie mogą sobie odmówić jednego zawstydzone- go zerknięcia spomiędzy palców, jak w gabinecie potworności), krzyczą: „O Boże, dlaczego ja?", a potem odchodzą. Dzieci są niespokojne. Te, które mogą się ruszać, szeleszczą pościelą. Te, które mają kończyny, wierzgają nimi. Pokręcone paluszki chwytają garście powietrza i znowu je wypuszczają. Wiem, że nie powinnam się bać, ale to wszystko wygląda bardzo dziwnie. Jeden z większych chłopców (mogę o nim myśleć wyłącznie jak o dużym dziecku) jest silny i złośliwy. Czasami trzeba go wią- zać miękkimi pasami, żeby nie zrobił krzywdy sobie ani nam. Sły- szę, że znowu bije głową w wezgłowie, nieustannie, monotonnie. Biegnę do niego. Trzeba mu co wieczór robić zastrzyk, żeby mógł zasnąć; nie powinnam zajmować się nim sama. Dałam mu imię, po- nieważ jego rodzice tego nie zrobili. Jest doskonale zbudowany i piękny, ale nie ma rozumu i nie kontroluje pęcherza ani jelit. Wo- łam do niego: „Peter!", ale to go nie uspokaja. On mnie nie zna, nigdy mnie nie widział. Biorę go za rękę i łagodnie mówię, żeby sie- dział spokojnie, jednocześnie usiłując oderwać go od wezgłowia. Znowu uderza w nie głową, włosy mu podskakują i widzę jego oczy. Są błękitne... tak samo jak... Mój głos nabiera ostrych tonów, a ja staram się uspokoić. Pe- ter wyczuje mój strach jak zwierzę. Opuszczam bok łóżeczka i chwytam go w ramiona. Jest ode mnie wyższy i dwa razy cięższy. Kiedy śpi, jego twarz jest spokojna, ale teraz unosi wargi i odsła- nia zęby - światło odbija się w nich i oślepia mnie. Czuję, że po po- liczkach płyną mi łzy jak stopiony metal. Peter wymierza mi cios. Siła uderzenia rzuca mną o inne łóż- ko; uderzam o nie głową i osuwam się na podłogę. Nie mogę wstać. Staram się, ale mam równie niewielką kontrolę nad własnym cia- łem jak te dzieci. Czuję, że z rozciętej wargi spływa mi krew, mie- sza się ze łzami, a lepka wilgoć sączy się z bolącego miejsca na gło- wie. Jeszcze raz próbuję się podnieść i prawie mdleję. Daję za wygraną. Słyszę jakiś szczęk i szelest pościeli. Wytężam wzrok i widzę, że Peter wydostaje się z łóżka. Nikt nie uczył go chodzić. Zmierza prosto w moją stronę i znowu zaczynam się bać, ale on nie zwra- ca na mnie uwagi i skręca w przejście pomiędzy rzędami łóże- czek. Po chwili znów go widzę. Widzę, że podchodzą do niego in- ne dzieci, słyszę szczęk opuszczanych boków łóżeczek. To chyba sen. Hałasy przybierają na sile. Zaciskam zęby z bólu, ale to mnie nie budzi. Wiem, że wszystko to by ustało, gdybym mogła się po- ruszyć, krzyknąć czy wydać jakikolwiek dźwięk. Gdybym tak nie myślała, musiałabym się poważnie zastanowić, czy jestem przy zdrowych zmysłach. Dzieci zbierają się wokół Petera. Mam kłopoty ze słuchem i czuję się tak, jakbym znajdowała się w dużej odległości od nich. Słyszę szmer ich głosów, ale nie rozróżniam słów. Wygląda to jak konferencja wojennych wetera- nów, którzy pokazują sobie rany odniesione w walce: płetwy, skó- ra jak pancerz, głębokie blizny, które swędzą przed burzą. Nie mają rąk lub nóg, uszu, nosów. Wyglądają tak absurdalnie, że pewnie bym się roześmiała, gdybym mogła. To byłby mój pierw- szy śmiech tutaj. Dzieci są rozgniewane, a ich głosy brzmią przenikliwie. Jed- no z nich potrząsa pięścią, którą tworzy siedem zrośniętych ra- zem palców. Chciałabym, żeby to był dzień. Mogłabym mieć nadzieję, że zajrzy do mnie pielęgniarka szukająca towarzystwa, lekarz na ob- chodzie albo nawet jeden z tych nielicznych rodziców pielgrzy- mujących po piętnastominutowe odkupienie poczucia winy. Myślę, że wszystko to trwa bardzo długo, ale nie jestem pewna. Kręci mi się w głowie. Biodro i ramię bolą mnie tam, gdzie ugniata je podłoga. Fizyczny bezwład daje wyobraźni zbyt duże pole do po- pisu: te dzieci spiskują przeciwko mnie. Kiedy lekarze i inne pielęg- niarki wejdą tu rano, znajdą mnie ukrzyżowaną na ścianie, w koro- nie z igieł i cewników. Będę naga i zakrwawiona, ale nie zmartwych- wstanę na trzeci dzień. Jeśli te dzieci planują bunt lub chcą się zemścić, z pewnością rozumieją, że to nie mnie powinny nienawidzić. Usiłuję szydzić ze swoich majaków, ale dobrze wiem, że to mi się wca- le nie śni. Wszystko jest bardzo prawdziwe. Boję się i dygoczę. Chyba skończyły naradę. Odwracają się i ruszają ku mnie, na czworakach, śliniąc się. Patrzę na nie z takim napięciem, jakbym mogła je powstrzymać wzrokiem. Kulę się w sobie... ale wtedy czoło pochodu się rozpada i dzieci mnie wymijają. Parę spogląda na mnie. Peter dotyka mojej ręki i wdrapuje się do łóżka. Leżę nieruchomo, a w pokoju powoli robi się cicho. Rano pielęgniarki budzą mnie bez trudu. Mogę się ruszać. Mam ranę na głowie, a na podbródku krew i siniaka. Na podłodze jest mnóstwo krwi, ale ja czuję tylko tępy ból głowy. Trzeba zało- żyć parę szwów. Pamiętam wszystko, co się wydarzyło. Postana- wiam nikomu o tym nie mówić. Jeszcze pomyślą, że zwariowałam. Peter leży na plecach w swoim łóżku o wysokich bokach i bełko- cze jak groteskowy noworodek. Wszystko wygląda normalnie. In- ne pielęgniarki pytają, czy dobrze się czuję. Mówię, że miałam koszmar, a one cmokają ze współczuciem. Jedna proponuje, że przejmie moją zmianę, tę nieprzyjemną, samotną, dopóki nie wy- dobrzeję. Zamierzam udawać, że nie zauważam, iż zaczyna żałować swej wspaniałomyślności. Wszyscy się uśmiechają, a przełożona mówi, żebym wzięła pa- rę dni wolnych i odpoczęła, dopóki rana się nie zagoi. Dziękuję jej. Kiedy znajdę się w domu, będę musiała podjąć decyzję, czy w ogó- le wrócę. Jeśli tak, to na noc. Tylko rodzice przychodzą w dzień. przełożyła Maciejka Mazan OSTATNIA INSTANCJA SP. Z O.O. CZY KTOŚ GNĘBI CIĘ UPOMNIENIAMI ZA RACHUNKI, KTÓRE JUŻ ZAPŁACIŁEŚ? CZY OTRZYMUJESZ ZAMÓWIENIA, KTÓRYCH NIE SKŁADAŁEŚ? STRASZĄ CIĘ KOMORNICY, KTÓRZY POMYLILI CIĘ Z KIMŚ INNYM? ZWRÓĆ SIĘ DO NAS! OSTATNIA INSTANCJA, SP. Z O.O. Jesteśmy finansowani przez prywatną fundację i trzymamy z tobą! Będziemy pisać listy z pogróżkami do niesolidnych firm, które żądają od ciebie pieniędzy, jakich nie jesteś im winien, i nie chcą przyjąć do wiadomości twoich wyjaśnień. Będziemy wysy- łać w twoim imieniu skargi do ludzi, którzy mogą utrudnić życie nieuczciwym organizacjom. W razie potrzeby będziemy cię repre- zentować w sądzie. Złamiemy najbardziej zatwardziałych urzęd- ników. Satysfakcja gwarantowana. Humptulips 98000 29 stycznia Drodzy Państwo, potrzebuję pomocy. W styczniu zeszłego roku kupiłem sobie zy- gomat, za który zapłaciłem moją nowiuteńką kartą kredytową So- pereign numer 1839485729384. Zygomat był całkiem przyjemny i kosztował 99 dolarów 98 centów plus podatek VAT. Ale kiedy otrzy- małem rachunek, opiewał on na kwotę 199,98 plus VAT. Zapłaciłem wszystko, z wyjątkiem tych dodatkowych stu pięciu dolarów, i na- pisałem list, w którym prosiłem, żeby sprawdzili swoje księgi ra- chunkowe. W lutym przysłali mi drugi rachunek, na 199,98 dola- rów plus VAT i odsetki za zwłokę. Razem 213,13 dolarów. Odpisałem, wyjaśniając, że już zapłaciłem. Myślałem, że to wystarczy, ale w marcu przyszedł kolejny rachunek z nowymi odsetkami za zwło- kę. W sumie 216,33 dolarów. Postanowiłem przez jakiś czas nie zwracać uwagi na rachunki, które nadchodziły regularnie. We wrze- śniu powiedzieli, że jestem im winien 240,69 dolarów i przysłali mi pismo, że rozumieją, iż mam jakieś trudności finansowe, ale nie mogą mi pomóc, dopóki ich nie powiadomię, na czym polega pro- blem. Więc odpisałem, że przez cały czas staram się im uświado- mić, co jest moim problemem. Oni! Na jeden miesiąc miałem spo- kój z rachunkami, ale oczywiście pokwitowania też mi nie przysła- li. Myślałem, że to musi potrwać, więc się nie awanturowałem. Ale zaraz potem w listopadzie przyszedł rachunek na 247,96 dolarów i jeszcze list, tym razem naprawdę wredny, więc zacząłem się trochę martwić i wysłałem im zrealizowany czek, żeby im pokazać, że za- płaciłem. Za miesiąc dostałem ten czek z powrotem, po czym wszyst- kie inne czeki z tego miesiąca okazały się bez pokrycia, ponieważ to- warzystwo, które wydało moją kartę, ponownie zrealizowało ten pierwszy czek, a bank tego nie zauważył. Tym razem to ja napisa- łem do nich wredny list, a drugi do banku. Zostałem zignorowany, a bank wysłał mi zawiadomienie, że niestety, mam debet na kon- cie - 87,43 dolary - i lepiej, żebym im szybko przysłał jakieś pienią- dze. Zrobiłem to, jak tylko dostałem wypłatę i dowiedziałem się, że towarzystwo wystawiające karty kredytowe zostawiło mnie na lo- dzie, może to i dobrze. Ale zaraz potem dostałem od nich następny rachunek, tym razem na 254,46 dolarów, oraz ostrzeżenie, że zwró- cą się do komornika. Nawet nie wspomnieli o tych pieniądzach, które dostali za drugi czek. Proszę o pomoc, nie mam kolejnych dwustu pięćdziesięciu dolarów, żeby im zapłacić za to, aby się ode mnie odczepili. Zygomat zepsuł się wczoraj. Z poważaniem, Hedley Satsop Dr Francis Takeoka 29 stycznia Do adwokat Galeny Carbury Ostatnia Instancja Sp. z o.o. Droga Lennie, poleciłem cię pewnemu gościowi, którego ostatnio leczy- łem. Hedley miał niejakie kłopoty ze swoją kartą kredytową. Racja jest po jego stronie - tamci są mu winni pieniądze - ale zmienili mu życie w piekło. To miły facet, ale nigdy nie nauczy się funkcjonować w nowoczesnym społeczeństwie. Wydaje mu się nawet, że powinien się wstydzić tego, iż potrzebuje opieki psychiatrycznej. Jakbyśmy wszyscy jej nie potrzebowali. Le- czyłem go z depresji (mówię ci to w zaufaniu, jak świrolog pa- pudze) i jeśli dalej będą go tak nękać, znowu się załamie. Je- stem pewien, że w końcu zdoła wyprostować tę sytuację, a by- łoby jeszcze lepiej, gdyby zrobił to o własnych siłach, ale będzie z nim źle, jeśli wszystko nie wyjaśni się szybko - a do tego, we- dług mnie, jeszcze nie jest zdolny. Czuję się za niego odpowie- dzialny, ponieważ to ja go namówiłem do załatwienia sobie pa- ru kart kredytowych, żeby się przekonał, iż potrafi się z nimi ob- chodzić. Będę ci bardzo wdzięczny, jeśli poświęcisz parę godzin swego cennego czasu na hobby, które tak lubisz, i jeśli skorzy- stasz z najszybszych taktyk ze swojej olśniewającej kolekcji sztuczek. Frank Galena Carbury Ostatnia Instancja, Sp. z. o.o. Drogi Franku, dziś dostałam wiadomość od twojego pacjenta. Zrobi się. Wszystkimi (legalnymi) sposobami. (Treść w nawiasie przezna- czona dla cenzorów). Lennie Szanowny panie Satsop, załączam kopię pańskiego pierwszego listu do towarzystwa Sovereign Credit. Otrzyma pan kopie wszystkich listów, jakie przejdą między nami. Jesteśmy zachwyceni, mogąc służyć panu pomocą. Jest zupełnie oczywiste, że Sovereign popełniło poważny błąd i powinno zwrócić panu pieniądze wraz z odsetkami. Mamy nadzieję, że wkrótce zakończymy całą sprawę. Z poważaniem, adwokat Galena Carbury, Ostatnia Instancja, Sp. z o.o. List polecony: Ostatnia Instancja, Sp. z o.o. 31 stycznia B.X. Fornick Sovereign Credit Teaneck 07000 Drogi Panie, pozwoliliśmy sobie zwrócić Panu uwagę na pomyłkę, w wyni- ku której Pańska firma niesłusznie obciąża pana Hedleya Satso- pa z Humptulips 98000, numer karty Sovereign 1839485729384, kosztami rachunku, który został już przez niego uregulowany. Z powodu swej wrodzonej ufności, a także karygodnego braku or- ganizacji oraz skandalicznej jakości usług Waszej firmy pan Sat- sop zapłacił rachunek dwukrotnie. Co więcej, Wasza firma nie od- notowała wpłat, dokonanych przez pana Satsopa. Nie jest to satys- fakcjonujące rozwiązanie tej godnej pożałowania sytuacji, lecz przynajmniej uwolniłoby pana Satsopa od nieustannie napływa- jących listów z żądaniami zapłaty. Załączam krótkie podsumowanie opisanej sytuacji, która mo- że zostać zakończona pod warunkiem, iż Wasza firma zwróci mo- jemu klientowi kwotę 99,98 dolarów plus VAT oraz przeprosiny. Liczę na zakończenie tej sprawy w ciągu tygodnia. Pozostaję z szacunkiem adwokat Galena Carbury, Ostatnia Instancja, Sp. z o.o. Przesyłka drogą prywatną: Kryjówka, 1 lutego Droga Lennie, jak ci leci, stara diabłico? Gratulacje z powodu nowego stano- wiska! Wyślij notkę przez Eaglepaws i zdradź nam, jak ci leci. I co robisz. Gratulacje z powodu wygranych spraw. (Wieści rzadko tu do nas dochodzą). Gdzieś ty znalazła tego S.O.? Dobrze się spisuje, choć mie- wa kaprysy. My znosimy jego, on znosi nas. Słyszałaś o jego ostat- nim wyczynie? Naprawdę, dobrze sobie zasłużył na tę ksywkę. Zamiast oglądać ten okropny program science fiction, od które- go się już uzależnił, kiedy my szalejemy w jakimś mieście, nasta- wił wielką antenę tak, że odbiera powtórki z 485, gdziekolwiek jesteśmy. Ale dość tego! Przynajmniej potrafi się włamywać do kom- puterów. Na tym właśnie spędza resztę czasu. Odnajduje linię te- lefoniczną najbliższą naszej chwilowej kryjówki, podłącza się i wchodzi do komputerów. Mówi, że różne firmy bardzo dobrze bronią się przed takimi jak on; podobno dostawanie się do inte- resujących programów trwa nieprzyzwoicie długo. Robi się tro- chę nerwowy, kiedy mu brak komputera, ale na to już nie ma rady. Jestem wściekły na J.C. - skrzyżował te, wiesz, co się odżywia- ją ropą naftową, z E.coli (masz pojęcie?), otrzymał beztlenowce i je zniszczył! Niech to diabli - mam już powyżej uszu tych szybów naftowych w Puget Sound. Wróć, jeśli cywilizacja się zmęczy. I nie zapominaj o nas, je- śli będziesz potrzebować czegoś, na co taka elegancka pani mece- nas nie powinna sobie pozwalać. Lucyfer Przesyłka drogą prywatną: Drogi Lucyferze, dzięki bogom, J.C. ma wysoce rozwinięte poczucie moralności. Drżę na myśl, jakie piekło mógłbyś rozpętać, gdybyś miał do po- mocy jakiegoś amoralnego naukowca. Zastanów się nad tym, mój przyjacielu. Ludzkość tego stetryczałego świata nie może się po- chwalić twoją niezależnością od elektryczności i przemysłu pe- trochemicznego. Myśl o powrocie jest kusząca. Miasto mnie męczy, a czasami zastanawiam się, czy praca adwokata nie jest równie daremna, jak walka o ochronę środowiska. Ale na razie zostanę. Lennie List polecony: Ostatnia Instancja, Sp. z o.o. 6 lutego B.X. Fornick Sovereign Credit Teaneck 07000 Drogi Panie, od terminu wysłania ostatniego listu w sprawie p. Hedleya Satsopa z Humptulips 98000, nr karty kredytowej Sovereign 1839485729384, minął tydzień i jeszcze nie otrzymaliśmy odpowie- dzi. Zakładam, że wynika to z jakiegoś niedopatrzenia ze strony Waszej firmy. Czasami i my popełniamy drobne błędy, zdarza się, że nasze sekretarki strajkują albo dochodzi do pomieszania akt spraw. Jeżeli istnieje logiczna przyczyna, dla której konto pana Satsopa nie zostało dotąd uporządkowane, a kwota 99,98 dolarów plus podatek VAT nie została mu zwrócona, proszę skontaktować się ze mną, a z pewnością zdołam doprowadzić do nieznacznego przesunięcia terminu. Z poważaniem adwokat Galena Carbury, Ostatnia Instancja Sp. z o.o. Humptulips 98000 12 lutego do adwokat Galeny Carbury Droga Pani, Właśnie otrzymałem kopie pism i Pani list i jestem bardzo wdzięczny za pomoc, ale dostałem kolejny rachunek, tym razem na kwotę 258,30 dolarów, wysłany przez biuro komornika. Czy można to tak załatwić, żeby zostawili mnie w spokoju? Wiem, że się Pani sta- ra, ale zaczynam się naprawdę martwić. Z poważaniem, Hedley Satsop Ostatnia Instancja, Sp. z o.o. 14 lutego Do pana Hedleya Satsopa Drogi Panie, firma Sovereign wykazuje tępotę nieco powyżej średniej kra- jowej. Spodziewałam się od nich wiadomości jeszcze dzisiaj, ale kiedy to nie nastąpiło, napisałam jeszcze raz. Załączam kopię. Odwagi. Z poważaniem, Galena Carbury List polecony: Ostatnia Instancja, sp. z o.o. B.X. Fornick 14 lutego Sovereign Credit Teaneck 07000 Drogi Panie, ponownie nie otrzymałam odpowiedzi w wyznaczonym ter- minie. Żałuję, iż nie usiłował mnie Pan powiadomić o zaistnieniu problemu, ponieważ takie sprawy przeważnie daje się załatwić w pokojowy sposób. Moja firma nie zamierza uciekać się do agre- sji, zwłaszcza dzisiaj. Mimo to, skoro zdecydował Pan nie korzystać z naszej pomocy i nie skontaktował się z nami, z żalem donosimy, iż zostaliśmy zmuszeni do podjęcia bardziej drastycznych kroków w celu uzyskania rekompensaty dla pana Hedleya Satsopa. Co za tym idzie, przesłaliśmy kopię listów do Kongresu, prokuratora ge- neralnego, Agencji Ochrony Praw Konsumenta oraz Agencji Infor- macji Handlowej. Żałujemy, że kroki takie stały się niezbędne, gdyż zawsze wolimy prowadzić interesy w atmosferze zaufania. Z poważaniem, adwokat Galena Carbury Agencja Informacji Handlowej 98000 Do adwokat Galeny Carbury Droga Pani, dziękujemy za list. Sovereign Credit znajdzie się w naszym re- jestrze. Jak może Pani wiadomo, nasze działanie nie ma mocy prawnej i jest ograniczone do dobrowolnej współpracy firm i sto- sowania negatywnej reklamy. Sovereign Credit cieszy się bardzo złą sławą; żałujemy, że Pani klient nie skontaktował się z naszym biurem przed podjęciem decyzji. Nasze działanie jest tym bar- dziej utrudnione, że nasza filia na rejon 07000 została wyeksmi- towana z zajmowanego przez nią lokalu. Z poważaniem, Ralph Gollophon I Kancelaria Prokuratora Generalnego rejon 98000 Do adwokat Galeny Carbury Droga Pani, dziękujemy za list. Zawiadamiamy Panią, że otworzyliśmy ak- ta Towarzystwa Sovereign Credit. Jak może Pani wiadomo, zakres naszej działalności sięga jedynie granic rejonu 98000, a efektyw- ność wszelkich zabiegów zależy od współpracy z agencjami z in- nych rejonów. Być może wiadomo Pani również, że 07000 utworzy- ło własny rejon, z którym współpracuje większość firmy wysyłko- wych oraz towarzystw wydających karty kredytowe. Wielokrotnie zwracaliśmy się listownie do władz, ale nie zdołaliśmy nawiązać z nimi korespondencji. Jeśli możemy udzielić dalszej pomocy, prosimy o kontakt. Z poważaniem, Elaine Lumsden, asystentka prokuratora generalnego Agencja Ochrony Praw Konsumenta Do adwokat Galeny Carbury Droga Pani, Sekretarz Haslip prosił mnie o odpowiedź na Pani list. Zaw- sze chętnie służymy pomocą przy wszelkich prawnych proble- mach. Oczywiście mamy wyjątkowo wiele spraw. Ponieważ rze- czone towarzystwo ma licencję rządu Ameryki Północnej, a co za tym idzie, prawdopodobnie jest firmą o dobrej reputacji, nasza ro- la zostaje ograniczona do ściśle informacyjnej. Przygotowujemy stosowną teczkę, a jeśli sytuacja usprawiedliwi dalsze działania, czyli otrzymamy odpowiednią liczbę podobnych skarg, uznamy za stosowne zbadać tę sprawę. Z poważaniem Oliver Pascua, asystent dyrektora AOKP Kongres Ameryki Północnej Sesja jedenasta Do adwokat Galeny Carbury Droga Pani, senator Amrip prosił mnie o odpowiedź na Pani listy. Jak mo- że Pani wiadomo, senator jest niezwykle zajęty. Dodajemy spra- wę Pani klienta do akt Komitetu do Spraw Praktyk Spółek Akcyj- nych. Komitet ten został założony podczas dziewiątej sesji legisla- cyjnej i od tego czasu poczynił wielkie postępy. Spodziewamy się otrzymać pełen raport podczas sesji trzynastej. Wówczas zostaną powzięte decyzje co do procedury składania skarg oraz tworzenia ewentualnych struktur do prowadzenia dochodzeń w tej sprawie. Kiedy mechanizmy te zostaną ustanowione, niezwłocznie skon- taktujemy się z Panią w imieniu Pani klienta. Pozdrowienia Artemistra Armitage, asystentka Calvina C. Amripa, senatora Ameryki Północnej TELEGRAM: B.X. FORNICK: DOCHODZENIE KONGRESU W TOKU. POZEW SĄDOWY W PRZYGOTOWANIU. PREFEROWANE ROZWIĄZANIA POKOJOWE. - GALENA CARBURY, DORADCA HEDLEYA SATSOPA. List polecony: Federalny Sąd Okręgowy OFICJALNE POWIADOMIENIE O WSZCZĘCIU POSTĘPOWANIA SĄDOWEGO Powód: Hedley Satsop i inni. Doradca: Galena Carbury Pozwany: Sovereign Credit, Teaneck 07000 Zgodnie z ustawą federalną BJ 543-3825-532-9600 ogłasza się listę zarejestrowanych klientów strony pozwanej, wezwanych do stawienia się przed sądem pod karą. Kopie przekazać do: B.X. Fornick DO KLIENTÓW SOVEREIGN CREDIT; NINIEJSZE POSTĘPOWANIE SĄDOWE WNOSI SIĘ W IMIENIU WSZYSTICH KLIENTÓW SOVEREIGN CREDIT OSKARŻENIE: FAŁSZOWANIE INFORMACJI O STANIE KONTA ZNIESŁAWIENIE MOLESTOWANIE ŻĄDANE ODSZKODOWANIE: TYTUŁEM WYRÓWNANIA: 99,98 DOLARÓW PLUS PODATEK VAT KARA: 50 000 000 KOPIĘ PRZEKAZAĆ DO: B.X. FORNICK SOVEREIGN CREDIT TEANECK 07000 DROGI panie Satsop OHO! NASZ KOMPUTER ZNOWU SZALEJE! PODOBNO ZAISTNIAŁO DROBNE NIEPOROZUMIENIE W KWESTII PANI/PANA KONTA. JESTEŚMY W TRAKCIE PRAC NAD KORYGOWANIEM TEGO BŁĘDU. Z PRZYJEMNOŚCIĄ INFORMUJEMY PANIĄ/PANA, ŻE CO ROKU OBSŁUGUJEMY 2 585 352 KONT I BŁĘDY ZDARZAJĄ SIĘ NAM BARDZO RZADKO. WPROWADZENIE POPRAWEK W SYSTEMIE KOMPUTEROWYM WYMAGA CZASU. PROSIMY O CIERPLIWOŚĆ. ZA PARĘ TYGODNI POPRAWKI ZNAJDĄ ODBICIE W STANIE PANI/PANA KONTA. SERDECZNE POZDROWIENIA B.X. FORNICK SOYEREIGN CREDIT Ostatnia Instancja, Sp. z o.o. 1 marca Drogi Hedley, zdaje się, że to wszystko, co na razie można zrobić. Zwykle do- staję list od prawdziwego człowieka oraz załączone przeprosiny. Je- śli nie otrzymasz zwrotu pieniędzy w ciągu kilku tygodni, napisz do mnie. Nie wiem jak ty, ale ja poczułam się usatysfakcjonowana po- stawą potężnego Sovereign Credit. (I jestem bardzo zainteresowa- na rejonem 07000, który chyba stanowi miasto w mieście. Słyszałam o miastach rządzonych przez jedną firmę, ale to już przesada). Poza tym ktoś, kto traktuje ludzi jak maszyny, a ludzki błąd zrzuca na komputery, zasługuje na coś więcej niż to, co mu zafun- dowaliśmy. Pewnie dostaniesz jeszcze parę zawiadomień z biura komor- nika; możesz je spokojnie spuścić w klozecie, palić nimi w piecu, co ci się podoba. Wkrótce dadzą ci spokój. Nie wycofam pozwu, do- póki wszystko się nie ułoży. Potem ty zdecydujesz, co z nim zrobić. Pozdrawiam, Galena Przesyłka drogą prywatną: Kryjówka 2 marca Droga Lennie, słyszałaś o naszym ostatnim wyczynie? Chłopaki po drugiej stronie półwyspu za bardzo zaczęli dokazywać, więc pojechaliśmy tam i zabawiliśmy się w Wielką Stopę. Mieliśmy wszystko, wielkie odlewy stóp do robienia śladów i w ogóle. (Nie nękaliśmy ich za bardzo, ale jaki bałagan po sobie zostawili...!). No, popędziliśmy im kota aż miło (tyle na temat wieku nowoczesności), a teraz ma- my tu czterdziestu trzech biologów z uniwersytetu, którzy latają jak kot z pęcherzem i szukają Wielkiej Stopy. Jeden gość, jakiś Sandusky czy coś w tym rodzaju, twierdzi nawet, że widział Wiel- ką Stopę na własne oczy. Masz dla nas coś jeszcze? Lucyfer Przesyłka drogą prywatną: 3 marca Drogi Lucu, nic mi nie przychodzi do głowy. Dużo roboty w kancelarii, a w kwestii Ostatniej Instancji doszłam do umiarkowanie pozytyw- nych wniosków. Ale dzięki za propozycję. Trzymaj się. Lennie Humptulips 98000 8 marca Droga Galeno, no i dostałem kolejny rachunek z biura komornika, ale nie zwracam uwagi, tak jak powiedziałaś. Przesyłam ci go tylko na wszelki wypadek. Chyba nie zdecyduję się na proces, zupełnie nie ro- zumiem tych rzeczy i chcę tylko, żeby wszyscy dali mi święty spo- kój. Dziękuję ci za pomoc, naprawdę bardzo dziękuję. Może kiedyś będziemy mogli umówić się na lunch, jeśli wpadnę do miasta? A tak na marginesie, wszyscy mówią do mnie Hank. To chyba lepsze niż „Hedley". Pozdrowienia, Hank Ochrona Kredytów Hedley Satsop Humptulips 98000 #1839485729384 Reprezentujemy: Sovereign Credit PROFILAKTYKA JEST LEPSZA NIŻ LECZENIE! W NASZYCH SKOMPUTERYZOWANYCH CZASACH TO POWIEDZENIE ZYSKAŁO NIEZWYKŁĄ AKTUALNOŚĆ. PRZYPOMINAMY O PANI/PANA ZADŁUŻENIU U NASZEGO KLIENTA. NIE DOPUŚĆ, BY TWOJE NAZWISKO ZNALAZŁO SIĘ W REJESTRACH NASZEGO BIURA, WYŚLIJ CZEK NA 288,37 DOLARÓW! SZYBKA REAKCJA MOŻE MIEĆ WPŁYW NA EWENTUALNE OTRZYMANIE DOBREGO KREDYTU W TERMINIE PÓŹNIEJSZYM. Z POWAŻANIEM, DYREKTOR DIRK S. LAURANCE, OCHRONA KREDYTÓW 7 marca Drogi Hanku, chętnie spotkam się z tobą przy jakiejś okazji. Ten formularz Ochrony od dawna stawał się coraz bardziej obraźliwy. Teraz osiąg- nęli już chyba pułap swoich możliwości. Nie powinni cię już nie- pokoić. Przyjaciele mówią do mnie Lennie. To lepsze niż „Galena". Mój ojciec zrobił majątek na ołowiu i pewnie wydawało mu się, że to ładne słowo. Mnie nigdy się nie podobało. Pozdrowienia, Lennie Droga Lennie, dostałem następny rachunek, nie przejąłem się i ciągle czekałem na czek, który nie przyszedł. Chciałem zaciągnąć pożyczkę w banku i odmówili mi. Powiedzieli, że mam niezadowalający stan konta. Je- stem przerażony. Co robić? Hank 5 kwietnia Drogi Hanku, tylko spokojnie. Chodzi o to, że twoje konto przeszło na rzecz komornika - niestety, to standardowa procedura - zanim ktokol- wiek zdążył wprowadzić poprawkę w aktach, a te tępaki nie zro- bią nic, dopóki się im wyraźnie nie powie. Więc ja im powiem. Lennie Ostatnia Instancja, Sp. z o.o. 5 kwietnia B.X. Fornick Sovereign Credit Teaneck 07000 Drogi Panie, jakież to miłe, że zwróciłam na siebie uwagę prawdziwego człowieka. Ma Pan duże braki w wykształceniu, jeśli nikt Pana nie powiadomił, że komputery nie nadają się do przesyłek poleconych. Pańska karygodna nieodpowiedzialność doprowadziła do przewlekłego molestowania mojego klienta, pana Hedłeya Sat- sopa, przez działające w Pańskim imieniu biuro komornika. Jestem jak najdalsza od wycofania pozwu, który wniosłam przeciwko Panu (choć zamierzałam go wycofać, kiedy obiecał Pan skorygować swój błąd). Jeśli ta sytuacja będzie trwała dalej, zo- stanę zmuszona do wysłania posiadanych przeze mnie informacji do prokuratora federalnego, a to prawdopodobnie skończy się oskarżeniem Pana o karygodne zaniedbanie oraz fałszowanie in- formacji o stanie konta, co jest bardzo poważnym zarzutem. Z poważaniem adwokat Galena Carbury, Ostatnia Instancja, Sp. z o.o. Sovereign Credit 15 kwietnia Droga Pani, proszę o cierpliwość. Może nie zdaje sobie Pani sprawy ze zło- żonej natury operacji, których wymaga wprowadzenie nowych da- nych do pamięci komputera. Jest to niezwykle męcząca i czaso- chłonna czynność. Komputerowe banki informacji to poważna sprawa. Zanim w końcu zdecydujemy się na zmianę choćby naj- mniej istotnych danych, musimy zyskać maksymalną pewność, iż nowa informacja jest równie prawdziwa jak stara. Z pewnością byłaby Pani zdumiona, wiedząc, jak wiele osób usiłowało wprowa- dzić błędne dane do pamięci moich komputerów. Muszę - dla bez- pieczeństwa gospodarki naszego narodu - dopilnować, by nowe in- HA HA HL HA HA Xi n o 01 IIIIIIIIIIIIIIIIMIIIIIIIIIIIMIIIIIIIIIIIIIflllllllllllllllllllllllllllllllllll ^ IIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIMIIIIIIIIIIIIIIIIIIMIIIIIIIIIIIIIIIIIIMIIIIIIIII g llIlIlllllIillilllllillIIIIIIMIlllllllItllllllllllllillilililllllllll^llllIIIII llllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllll^lllllllllllllllllll lllliillltililliliiililliliililliliiililliilililiilllllllllllllllllllillilllllll ' 1 ) a i ¦ 1 • » »¦•• ,:a«r •;iiuna>ipra ;a;'»:ia'j'unwiijMTJi j"««i auu.fm,ui ^isimm: u»irfn uuuenii«3k'ii ni; ami u n« ,„ llllllllllllllllllllllllllllllllllllllllilllllllllllllllllllllllllllllllllllllll ^ lllllllllłlllllllllllllllllllltlllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllll llllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllll | iiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiifiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiriiiiiiiiii (U cn fD 03 03 formacje były ścisłe i precyzyjne, a ich źródło stanowili odpowie- dzialni, godni zaufania i lojalni ludzie. Pozostaję z szacunkiem, B.X. Fornick Ostatnia Instancja, Sp. z o.o. 17 kwietnia Drogi Panie, zaczyna mnie Pan irytować. Mam Pańskie pisemne przyznanie, że z powodu swoich niesolidnych informacji doprowadził Pan do niezawinionego prześladowania mojego klienta. Jest mu Pan wi- nien znaczną kwotę, a jednak to on jest nękany przez biuro ko- mornika. Usiłował Pan zniszczyć jego dobre imię oraz zafałszować zaświadczenie o wysokości zarobków (dwie zupełnie różne spra- wy, które ludzie pana pokroju usiłowały uczynić synonimami). Na- raził Pan na znaczne straty moralne mojego klienta. A teraz ma Pan czelność wysłać mi ten niewiarygodnie przemądrzały list, w którym usiłuje mi Pan dać do zrozumienia, że Pańskie informacje są zgod- ne z rzeczywistością, poświadczone i uznane fakty nie odpowiada- ją prawdzie, mój klient nie jest „odpowiedzialny, godny zaufania i lojalny" (choć nie potrafię pojąć, jaki związek z rzeczoną sprawą ma ta ostatnia cecha), a także, że szanowany i znany członek Mię- dzynarodowego Związku Adwokatów mógłby Pana okłamać. Mój klient spodziewa się otrzymać zwrot zaległej kwoty oraz przeprosiny do końca tego tygodnia. Z poważaniem, Galena Carbury PS Na przyszłość proszę nie wmawiać komuś, kto skończył wydział informatyki, że zmiana danych jest trudna albo czaso- chłonna. 20 kwietnia Droga Lennie, oni chcieli pobrać mi tę kwotę z pensji i mój szef się wściekł. Chce mnie wylać, choć pracuję dla niego od piętnastu lat. Mówi, że nie ma ochoty zawracać sobie głowy dodatkowymi papierkami. Nie po- wiedziałem ci tego, ale przez cały zeszły rok chodziłem do psychiatry, naprawdę mi pomógł, ale to też się nie podoba mojemu szefowi. Zno- wu się boję. Co mam zrobić? Hank 22 kwietnia Drogi Hanku, nic nie rób, przyjacielu. Ja cię wyręczę. Lennie poczta kurierska: Dr Francis Takeoka 22 kwietnia Słuchaj, mała, możesz uwolnić Hedleya od tych idiotów? Dzwonią do niego do pracy, nawet chodzą koło sklepu. Facet jest na skraju kolejnego załamania. Nie masz żadnej szybszej sztucz- ki na podorędziu? Frank 22 kwietnia Drogi Franku, utrzymaj Hanka przy życiu jeszcze przez tydzień. Przypomi- naj mu o pozwie - to nie rozwiąże problemu bezpośrednio (choć dostaniemy te pieniądze, teraz zamierzam tego osobiście dopil- nować); mogą go dręczyć, dopóki nie zawrzemy ugody, to znaczy przez jakieś dwa, trzy lata, a także dopóki nie ustalę terminu rozprawy, co potrwa od trzech tygodni do miesiąca. (Jego sprawa nie zostanie uznana za na tyle „krytyczną", by usprawiedliwić szybkie działanie. W obecnych czasach trzeba się ustawić w ko- lejce, żeby wyciągnąć sędziego z łóżka). Ale mój worek ze sztucz- karni nie jest jeszcze pusty i nadeszła pora na bardziej drastycz- ne sposoby. Lennie Przesyłka drogą prywatną: 22 kwietnia Drogi Lucu, nie wiem jak to jest, ale Eaglepaws zawsze pojawia się w od- powiednim momencie. Przykro mi to powiedzieć, ale potrzebuję pomocy. Załączam dokumenty. Poszczuj S.O. na komputer Sovere- ign, niech ukręci łeb tej sprawie. Mój klient jest słaby psychicz- nie, więc to rzecz wyjątkowej wagi. Lennie Przesyłka drogą prywatną: 23 kwietnia Droga Lennie, S.O. śpi. Przez całą noc usiłował włamać się na ich linię i nic z tego nie wyszło. Mówi, że kiedyś mu się uda, ale to może po- trwać tydzień, miesiąc albo dziesięć lat. Mamy inny plan, ale po- trzebujemy pieniędzy. Lucyfer Przesyłka drogą prywatną: 23 kwietnia Drogi Lucu, przesyłam gotówkę. Uważaj! Lennie Przesyłka drogą prywatną: Kryjówka, 1 maja Droga Lennie, wróg pokonany. Chyba pozwolę ci dalej wykonywać ten za- wód, jeśli będziesz mi dostarczać takich rozrywek. Ponieważ nie zdołaliśmy się włamać do komputera Sovere- ign, S.O. i ja zrobiliśmy, co następuje: poszliśmy do Teaneck i na- mierzyliśmy ich sonarem. Ale oni są jak to cholerne FBI, nie da ra- dy założyć im podsłuchu. Nasze mikrofony niczego nie wychwyty- wały przez ściany, nie mogliśmy ich namacać rezonansem, nie mają nawet okien. Prawie daliśmy za wygraną. Potem wpadłem na jeden z tak typowych dla mnie genial- nych pomysłów. Zaczekaliśmy do zmroku, a następnie zrobiłem coś bardzo staroświeckiego. Włamałem się. S.O. omal nie padł trupem, czekając, aż obezwładnię strażni- ka narkotykami i otworzę drzwi, ale kiedy dobrał się do kompute- rów, humorek od razu mu się poprawił. (Rozłąka z komputerem to w naszej kryjówce jedyne - oprócz ksywki - co mu się nie podoba). Zrobiliśmy wszystko, co nam kazałaś; teraz twój klient powinien już całkiem szybko otrzymać czek ze zwrotem sumy. (99,98 dolarów plus VAT plus pięć procent odsetek... na miesiąc... i co tam jeszcze... Nigdy nie zrozumiałem, jak działają te banki). Podczas gdy ja wy- stukiwałem bardzo pokorny list z przeprosinami do twojego klien- ta i list ukręcający łeb sprawie do Ochrony Kredytów, S.O. powie- dział wszystkim komputerom, że twój kumpel jest w porządku, a także trochę się z nimi pobawił. Potem opuściliśmy lokal. Chyba nie musisz się martwić, że się do ciebie przyczepią. Wykonałem jeszcze parę innych przelewów. Możliwe, że bardzo chętnie pogodzą się z wami w sądzie, żeby nikomu nie pokazywać swoich ksiąg rachunkowych. Bo widzisz, ten ich główny urzędas, nasz zacny M. Fornick, jest teraz bardzo zajęty wyjaśnianiem, gdzie się podziało zaginione 237 000 dolarów z kont jego firmy. Lucyfer 30 kwietnia Droga Lennie, dostałem dzisiaj list, specjalną przesyłkę lotniczą, z czekiem od Sovereign Credit. Nie wiem, jak to zrobiłaś, ale nie potrafię wyrazić, jak strasznie jestem ci wdzięczny. Jest tylko jeden problem. Tego samego dnia, kiedy kupiłem zygo- mat, nabyłem także parasang, płacąc za niego inną kartą kredytową, którą kazał mi załatwić doktor. Zupełnie o tym zapomniałem, ponie- waż ten parasang okazał się do niczego i oddałem go już rok temu. Nie mogę znaleźć zaświadczenia zwrotu, a wczoraj przysłali mi za niego rachunek na 349,95 dolarów... przełożyła Maciejka Mazan GENIALNE ŚWIRY Skok do jasnego punktu w ciemnej kałuży... Narodziny - cóż, Lais je pamiętała, delikatne przejście z cie- płego płynu do ciepłego powietrza, nagłe znalezienie się pośród morza dźwięków, ostrożny dotyk rąk, wstrząs pierwszego oddechu. Nigdy nikomu nie wspominała, że jej łatwemu przyjściu na świat czegoś brakowało, być może elementu obrzędowości, który uczynił- by ją naprawdę człowiekiem. Gdzieś znajdowała się kobieta, któ- rej oszczędzono bólu jej rodzenia, wszędzie znajdowali się ludzie, którzy powodowali ból, a jednocześnie go doświadczali, spłacając dług, którego Lais nie zaciągnęła. Nie zaznała wygody, śpiąc w ciemności, skulona w pozycji embrionalnej; łono, w którym ją uformowano, wydawało się jej więzieniem od chwili, gdy uzyska- ła świadomość. Mimo to Instytut odmawiał hodowania swych pło- dów w świetle. Administratorzy Instytutu byli normalni i urodzili się normalnie: nawet jeśli mieli przedporodową świadomość, wspo- mnienia zostały wymazane z pamięci lub zapomniane. Nie potra- fili zrozumieć frustracji Członków Instytutu, a może myśl o ma- łych rybopodobnych stworzonkach, wyzierających, obserwujących i uczących się, nawet dla nich była nie do zniesienia. Ciche zniecierpliwienie Lais wciąż i wciąż kurczącym się świa- tem zostało złagodzone za sprawą narodzin i światła, które uwol- niło brakujący, niedający się nawet wyobrazić zmysł. Kiedy pierw- szy raz zdała sobie sprawę, że jest uwięziona, kiedy urosła wystar- czająco duża, by dotknąć obu horyzontów swej sfery, była inteli- gentna, lecz nieokiełznana, podejrzliwa i łatwo wpadająca w gniew. Miotała się, szukając ucieczki - jej krótkie szaleństwo nie wzbudziło żadnej reakcji. Ściany były gąbczaste z wierzchu, twar- de w głębi, ustępowały odrobinę, lecz wciąż trzymały. Sugerowa- ły, że jest coś poza ciemnością, i pozwalały jej to sobie wyobrażać. Wszystkie jej zmysły były wewnątrz więzienia, więc oczyma duszy widziała przejście na drugą stronę, uwalniające ją z okowów. Spo- dziewała się bólu. Gdy czekała, pragnęła czasem być wciąż niższym naczelnym, wystarczająco małym i głupim, żeby zaakceptować ciepły, słony płyn w roli wszechświata. Nawet wierzgając i wiosłując pokracz- nymi rączkami i stopkami, tęskniąc za mocnym napędem zgubio- nego ogona, zmieniała się. Wtedy po raz pierwszy pomyślała, że w spektrum jej zmysłów brakować może żywotnego elementu. Środowisko było jej teraz bardziej obce, niż gdy była małym pła- zem błąkającym się na granicy świadomości, mającym długi ogon i wolnym w ogromnym świecie. Wcześniejsze wspomnienia były ki- netycznymi impresjami pompujących skrzeli, trzepoczącego ser- ca, niskiej, okresowej, niezmiennej wibracji. ...srebrno nakrapiana, czarna ryba usadowiła się w cieniu u stóp Lais, nieruchoma, lecz zdająca się drgać pod mgiełką i po- ruszoną powierzchnią wody. Lais skuliła się w swoim grubym płasz- czu. Odrośnięte gałęzie sękatego drzewa chroniły ją przed mżaw- ką, ale nie przed wiatrem. Zadrżała. Powyżej opary z kałuży zbie- rały się w wielkie krople na spodzie ciemnozielonych igieł i spadały z powrotem. Drzewo pachniało rześko i cierpko. Poza jej schronie- niem, wśród niskich budynków i szarpanych deszczem kałuż odbi- jających nieregularnie światło, ukazywały się i rozpływały kształ- ty rzeźb i ogródków. Wyłączając Lais i ryby, brukowany deptak był opustoszały. Ludzie zostawili po sobie ślady: niepodniesione jesz- cze, rozmokłe kawałki papieru, afisze i plakaty porzucone w desz- czu przez kaznodziejów, opierające się o siebie nawzajem jak mar- twe drzewa. Pozwoliła przebiec po nich szybko spojrzeniu, próbu- jąc nie widzieć słów. W przyćmionym świetle mogła prawie udawać, że nie dała rady ich przeczytać. Gdyby opuściła to miejsce, mogłaby iść przez miasto około pół godziny ciepłą, jasną nocą, zanim agent zauważyłby, jak nacią- ga ludzi, i przegonił ją albo zatrzymał i wylegitymował. Nie mogąc sobie na to pozwolić, została tam, gdzie była. Podciągnęła płaszcz nad kolana i opuściła głowę. Pozostawała na zewnątrz z własnego wyboru. Pobliska noclegownia dałaby jej jedno z przejściowych łóżek, ale tu mróz uśmierzał ból niczym darmowe znieczulenie, które w innym wypadku musiałaby być może nabyć w bardziej destrukcyjnej postaci. Z letargu wyrwał ją rozmokły śnieg przeciekający do znoszo- nych butów. Sztywno wyszła zza drzewa. Kręgosłup zabolał ją, za- nim zdołała się wyprostować. Wsparła się na ogrodowym ogrodze- niu i oddychała płytko, nieregularnie rozrzedzonym powietrzem. Kiedy wyszła na chodnik, znalazła się niemal naprzeciw mężczyzny. - Hej, masz drobne? Zaskoczony, nieco przestraszony, spojrzał na nią przez deszcz. Jego twarz była gładka, bez charakteru, stałe i jakby odbite spod sztancy oblicze tysiąca zdrajców. Nie miał się czego bać, z wyjąt- kiem miłosiernie gwałtownego, starczego niedołęstwa i bezboles- nej śmierci, odległej być może o ponad sto lat. Czas jego życia miał być dziesięciokrotnie dłuższy niż jej. - Jesteś ubrana w sam raz, żeby chcieć pieniędzy. Podeszła bliżej, żeby ukryć zaniepokojenie. Jeśli w ogóle cze- goś potrzebowała, to więcej wolnej przestrzeni wokół własnej oso- by, niż zwykle wymagali inni, ale rozumiała tę potrzebę i kontrolo- wała ją. Mężczyzna uległ jej i odsuwał się, aż w miarę rozmowy stopniowo przyparła go do ściany. Zupełnie nie pachniał, węchowo obojętny, dokładnie wyszorowany i o wydezodorantowanych ustach, pachach, stopach i pachwinach, czysty jak jego geny. Nawet ubra- nie miał bez zapachu. Lais nie kąpała się od wielu dni i jej odzież była straszliwie brudna; wilgotny płaszcz pachniał znajomo wełną, a ona sama wydzielała woń ciepłej, mokrej, porośniętej sierścią samicy. Wzmacniała swój wizerunek polowaniem na innych. Była tym zadziwiona, bo to inni właśnie całe życie polowali na nią. - Niektórzy są hojniejsi - powiedziała, zupełnie jakby swój płaszcz od kogoś dostała. Wilgotne pasemka włosów przylegały do jej czoła i karku. - Czemu nie zwrócisz się do Pomocy? Roześmiała się krótko i ostro, odwróciła się na pięcie i chcia- ła odejść, ale ją zawołał. - Potrzebujesz miejsca do spania? - Tym się nie zajmuję, człowieku! - odparła, przybierając po- gardliwy wyraz twarzy. Zimny deszcz padający na jego twarz nie zapobiegł rumień- com zmieszania i oburzenia. - Daj spokój, nie miałem na myśli... Wiedziała, że nie miał na myśli... - Słuchaj, jeśli nie chcesz mi nic dać, zapomnij. -Wystarcza- jąco mocno zaakcentowała „dać". Wypuścił powietrze i zaczął przekopywać kieszenie. Wyciąg- nął wymięty banknot, któremu przyjrzała się z pogardą, kiedy już go przyjęła. - Wielkie nieba, cały gulden! Straszne dzięki. Bezczelność tej szyderczej wdzięczności zmartwiła go bardziej niż sama kpina. Odeszła, myśląc, że ma przewagę, zostawiała go skonfundowanego i niezdolnego do wypowiedzenia choćby słowa. - Lubisz krzywdzić ludzi? Zwróciła się twarzą w jego stronę. Jego oblicze nie miało żad- nego wyrazu, tylko ten gładki bezosobowy wygląd. Przez chwilę patrzyła mu w oczy. Przynajmniej oboje wciąż żyli. - Ile masz lat? - Pięćdziesiąt. - Zmarszczył nagle brwi. - W takim razie nie zrozumiesz. - A ty? Osiemnaście? To nie stanowi wielkiej różnicy. Nie, pomyślała, stanowi ją sto lat, które ci pozostało, i przeko- nana o własnej racji nienawiść, którą obdarzyłbyś mnie, wiedząc, czym jestem. Odpowiedziała mu niemal szczerze, ale nie mogła do- być z siebie głosu. - Dla mnie tak - rzuciła gorzko. Jedyne pięćdziesiąt lat. W tym wieku mógłby się buntować i nawet gdyby nie nienawidził jej rodzaju, wciąż by się go bał. Głębsze uczucia nie znikały już tak łatwo w miarę upływu czasu. Chciał znów coś powiedzieć, ale stał zbyt blisko. Źle go oceni- ła. Własne pomyłki przeszkadzały jej, nie było dla nich wymówki, jeszcze nie. Odwróciła się, żeby uciec, ale poślizgnęła się, upadła na dłonie i kolana. Wstała i pobiegła. Musiała zatrzymać się za rogiem. Jeszcze miesiąc wcześniej nie zwróciłaby uwagi na tak niewielki wysiłek - teraz ją wyczer- pał. Instytut mógł chociaż wybrać przyzwoitą metodę wymordowa- nia swoich Członków. Tyle tylko, że przyzwoite rodzaje śmierci by- łyby szybkie i często zbyt kłopotliwe. Wzmógł się wiatr wiejący Lais w plecy. Na rozchodzącej się promieniście drodze, prowadzącej do centralnego lądowiska, by- ło znacznie chłodniej. Deszcz ze śniegiem topniał jej na twarzy i lał się za kołnierz. Idąc do terminalu, ryzykowała rozpoznanie, ale nie sądziła, by Instytut mógł ją już tu wyśledzić, poza tym przy ter- minalu mogła naciągnąć jeszcze parę osób i być może uzbierała- by na bilet pozwalający porzucić tę górę i ten świat. Gdyby uda- ło jej się wystarczająco ukryć i oddalić, Instytut nigdy nie byłby przekonany, czy zginęła. W połowie drogi między deptakiem a lądowiskiem musiała odpocząć. W kawiarni, do której weszła, było ciepło, niemniej bez- osobowo i mechanicznie. Nieobca jej była ta uczuciowa steryl- ność, niedawno rozpoznała ją u siebie, ale nie widziała możliwo- ści zastąpienia tej wypełniającej ją pustki czymkolwiek bardziej znaczącym. Bardzo się przeobraziła w ciągu ostatnich kilku mie- sięcy, ale nie pozostawało już wiele czasu na zmiany. Nikły zapach pół tuzina rodzajów dymu utrzymywał się wśród woni automatycznego, paczkowanego jedzenia. Lais wcisnęła się do wolnej kabiny. W sali siedziały poza nią jeszcze trzy osoby, naj- wyraźniej rozkoszując się nawzajem swoim towarzystwem. Przez chwilę rozważała możliwość podejścia do ich stolika i nawiązania kontaktu, na początku zachowywałaby się sympatycznie, ale póź- niej z każdą chwilą coraz bardziej irracjonalnie. Brzydziła się swoich fantazji. Przez moment zdawało jej się, że uwierzy w swoje szaleństwo. Sama taka możliwość była pocie- szająca. Gdyby mogła wierzyć w to, czego jej uczono: że geniusze z Instytutu mają skłonność do niestabilności, mogłaby dać wiarę wszystkim innym kłamstwom. Gdyby uwierzyła w kłamstwa, Insty- tut mógłby pozostać organizacją filantropijną. Gdyby mogła uwie- rzyć w Instytut, gdyby była szalona - nie umierałaby teraz. Zastanawiała się, co by zrobili, jeśliby podeszła i powiedzia- ła, kim i czym jest. Nie miała doświadczeń w kontaktach z normal- nymi rówieśnikami. Mogliby w ogóle się nie przejąć, uśmiechnąć szeroko, powiedzieć „co z tego?" i odsunąć, robiąc jej miejsce. Mogliby wycofać się łagodnie i odwrócić od niej, jeśli tylko uczo- no ich, że świry mogą się ponownie zbuntować. To była typowa re- akcja. Co gorsza, mogliby gapić się przez chwilę, popatrzeć po so- bie i cicho, wspólnie zadecydować o przebaczeniu i tolerancji. Wi- działa takie zachowania pośród normalnych pracujących w Instytucie, tych, którzy potrzebowali każdej przewagi, jakiej mogli się uchwycić, czyniących się sędziami czynu ukaranego przed pół wiekiem. Podświetlone menu na ścianie oferowało sycące posiłki, ale pomimo głodu zmieszane zapachy mięsa i słodkiego syropu przy- prawiały ją o mdłości. Automat wydał resztę z guldena i podał sztućce i zamknięty pojemnik z zupą. Oburzyła się na koniecz- ność wydania nawet tak małej sumy, ponieważ miała niemal wy- starczająco dużo, by udać się w kolejną mylącą tropy podróż do in- nego świata. Tyle, ile miała, i tyle, ile potrzebowała: żałosne sumy, kieszonkowe minionych dni. Przez chwilę chciała znów być z resztą świrów, z powrotem w Instytucie, otoczona opieką sympatycznych istot ludzkich. Tyl- ko przez chwilę. Nie byłaby w Instytucie, ale w ich odizolowanym szpitalu, a ci mili ludzie, udając, że ją leczą, wysysaliby ostatnie owoce jej umysłu i wszystkie informacje, których mogło udzielić jej ciało. Naprawdę by się martwili, jaki błąd w procedurze dopu- ścił do takiej pomyłki w starannie monitorowanych sztucznych macicach. Członkowie nie powinni zaczynać umierać przed trzy- dziestką, taka informacja zostałaby zdementowana. Nic nie wska- zywało na to, że Lais umrze piętnaście lat za wcześnie. Tylko od- krycie wyjaśnienia mogłoby dać znać Instytutowi, że któreś z po- dobnych jej istot umrze piętnaście lub pięćdziesiąt lat za późno, rozwijając się dzięki czasowi dostarczonemu przez wadliwy zegar biologiczny w coś, czego Instytut nie będzie mógł dłużej kontro- lować, nie wspominając nawet o zrozumieniu. W obliczu takiej ewentualności ich dni stałyby się pełne panicznego strachu, a sny - najgorszych koszmarów. Inni Członkowie ledwo zauważyliby jej zniknięcie: ta myśl wywoływała poczucie winy. Ci, których znała, odeszli nagle; tak się przyzwyczaiła do wyjaśnień, że przestała o nich wypytywać. Zresz- tą, czy w ogóle kiedyś pytała? Istniało tyle światów, tak wielkie od- ległości, tyle możliwości - mobilność zdawała się nieograniczona. Lais nigdy nie spędziła roku na jednej placówce i rzadko nawią- zywała znajomości, może z wyjątkiem przelotnej współpracy przy konkretnych projektach i przypadkowych kontaktów seksualnych. Nie łączyły jej z nikim żadne emocjonalne więzy, nie było nikogo, kto mógłby pomóc, kto znałby ją na tyle dobrze, żeby osądzać, czy jest zdrowa na umyśle. Członkowie byli specjalistami z dzie- dzin zbyt ezoterycznych, by dało się o nich dyskutować bez bodź- ców do intelektualnej współpracy. Brak porozumienia nigdy nie martwił Lais, ale teraz wydawał jej się barbarzyński i wręcz nie do pomyślenia. Chłód zniknął za sprawą bulionu, pojawiły się za to drobniej- sze niewygody. Gruby płaszcz grzał mocno, ale nosiła go jak tar- czę. Włosy i ubranie były bardzo brudne, czuła swędzenie pod co- raz cieplejszą ciężką materią spodni. Jej twarz była tłusta. Trywialności zniknęły, kontynuowała rozpoczęte badania, za- nim zmuszono ją do biegu. Konieczność przeprowadzania w pamię- ci mozolnych operacji spowolniała ją i czyniła nie w pełni spraw- ną. Potrzebowała komputera, ale nie stać jej było na podłącze- nie. Wszystko to było w oczywisty sposób frustrujące i na pewno wyczerpujące. Ale to właśnie robiła. Obudziło ją niezdecydowane dotknięcie. Nie pamiętała, kie- dy zasnęła, zapewne w ogóle nie spała. Rozważane dane układa- ły się zorganizowane w jej umyśle, nowa synteza - ale ona sama leżała na obitej ławce, z głową złożoną na rękach. - Bardzo mi przykro, ale pan Kiviat mówi, że musi pani wyjść. - Niech sam mi to powie. - Ależ proszę, panienko! Otworzyła oczy. Nigdy przedtem nie widziała kogoś starego - przez chwilę gapiła się nań i nie mogła dobyć z siebie głosu. Twarz miał głęboko pooraną, a niewielka, pozostała ilość włosów była sztywna i białożółta, policzki pokrywała dwudniowa szara szcze- cina. Był przerażony, znalazł się w sytuacji, w której każdy wybór wydaje się zły, bał się zrobić cokolwiek, co było jego własnym po- mysłem. Jego blade, zapadnięte oczy sunęły tam i z powrotem, szukając pomocy. Na cienkim łańcuszku wokół szyi zawieszoną miał dziecięcą kartę identyfikacyjną. Poczuła litość, więc uśmiech- nęła się, nie tyle z radości, ile ze zrozumienia. - Nieważne - powiedziała - w porządku, już wychodzę. Jego ulga była fizycznie wyczuwalna. Oszołomiona snem wsta- ła i ruszyła w stronę wyjścia. Potknęła się i dokuczliwy ból prze- szył jej kręgosłup w miejscach, gdzie ścierały się zerodowane kra- wędzi kości. Znieruchomiała, chociaż wiedziała, że to bezcelowe. Ciemne okna i błyszczące krople zlodowaciałego śniegu poczer- wieniały. Słyszała, jak upada, ale nie poczuła uderzenia. Straciła przytomność może na sekundę; doszła do wniosku, że ból po raz pierwszy spowodował u niej omdlenie. - Nic się nie stało, panienko? Staruszek klęczał przy niej z rękami na wpół wyciągniętymi, jakby chciał pomóc, ale drżał przestraszony. Dwa miesiące wcze- śniej Lais nie potrafiłaby sobie wyobrazić, jak to jest trwać w cią- głym strachu. - Ja tylko... - nawet mówienie bolało, własny głos zaskoczył ją swą słabością. Dokończyła szeptem - ...muszę chwilkę odpocząć. Czuła się głupio, leżąc tak na podłodze, obserwowana przez maszyny, ale upokorzenie było mniejsze niż podczas kilku nie- kończących się dni w szpitalu, kiedy była szturchana i poddawa- na biopsjom jak wycinek w kulturze krnąbrnej tkanki. Już wte- dy wiedziała, że leczenie było farsą, naprawdę liczyły się testy. Wsparła się na łokciach i staruszek pomógł jej usiąść. - Mam... to znaczy... mój pokój... nie wolno mi... Poczerwieniał na pomarszczonej twarzy. Lepiej odzwiercie- dlała uczucia niż martwe oblicza sztucznie podtrzymywanych w młodości, być może dlatego, że on się zestarzał, a oni nie, może dlatego, że oni nie byli już dłużej zdolni do głębszych uczuć. - Dziękuję - odparła. Musiał ją podpierać. Jego pokój znajdował się w tym samym budynku, za siecią brudnych korytarzy. Pomieszczenie było steryl- nie białe i skrupulatnie wyczyszczone, niemal nagie. Niebieskawo migoczący sześcian trzydu drgał i mamrotał w kącie. Starzec doprowadził ją do popsutego łóżka piaskowego i za- trzymał się niepewnie. - Jeżeli jest coś... czego potrzebujesz... Zardzewiałe słowa, dawno temu wyuczone na pamięć, nigdy nieużywane. Lais pokręciła głową. Gdy zdejmowała płaszcz, po- spieszył z pomocą. Położyła się na twardym łóżku. W założeniu powietrze miało przepływać przez ziarenka, stwarzając wrażenie unoszenia się, ale dysze nie działały i na dnie było pełno małych paciorków, ruchliwych i śliskich pod pokrowcem. Było lepiej niż na ulicy. Światło świeciło jasno, ale znośnie. Położyła rękę na twa- rzy, przysłaniając oczy. Coś ją zbudziło - leżała napięta, zdezorientowana. Oświetle- nie sugerowało późny zmierzch. Obróciła się, gdy ponownie usły- szała swoje imię. Ponad ramieniem zobaczyła staruszka kucające- go na stołku naprzeciw trzydu, wpatrującego się w jego niebieska- wą przestrzeń, obserwującego cichą miniaturę Lais. Nie musiała słuchać, żeby wiedzieć, co mówi głos - wyśledzili ją w Highport, opowiadali mieszkańcom, że się tam znajduje i jest szalona; bied- ny, żałosny, niestabilny geniusz, potrzebujący współczucia i po- mocy, ale nie niebezpieczny. Bez wątpienia nie niebezpieczny. W kojących słowach zapewniano mieszkańców, że agresja została usunięta z chromosomów świrów (to było niemożliwe, kłamstwo, ale równie dobre jak prawda). Głos oznajmił, że pozostało już tyl- ko kilku Członków, którzy ograniczali się do badań. Lais przesta- ła słuchać. Pozwoliła wypłynąć wczesnym wspomnieniom i wzru- szyła się. Staruszek kucał przed trzydem i wpatrywał się w wize- runek. Nie zareagował, gdy odgarnęła poskręcany koc. Stojąc u podnóża łóżka, wyciągnęła ręce, nieomal ocierając palcami o je- go kołnierz. Poniżej zwisały mocne, cienkie linki naszyjnika iden- tyfikacyjnego. Mogła schwycić je, zacisnąć na szyi i usunąć star- ca jako zagrożenie. Nikt by się nie przejął. Prymitywny antropo- id, rozpięty pomiędzy cywilizacją a dzikością, zachęcał ją do tego. Rozpoznawszy ją, wyprostowałby się. Jego gardło byłoby od- słonięte. Lais już czuła ścięgna pod palcami. Spojrzała na swoje ręce, rozpostarte jak szpony, napięte, drżące, obce. Cofnęła je. Zawahała się, po czym znów położyła na łóżku. Ręce leżały bier- nie, znów jej własne, blade i pożyłkowane, o połamanych i brud- nych paznokciach. Staruszek się nie odwrócił. Pokazywali, jak wyglądałaby, próbując się zamaskować: ma- jąc czarny lub umiarkowany kolor skóry, bez włosów, z włosami długimi, krótkimi, kręconymi czy farbowanymi. Brązowy prawie pasował - anonimowość. Ale zmieniła się w subtelniej szy sposób niż przebraniem. Jej arogancja osłabła, a niezachwiana pewność zupełnie przepadła. Pozostała wiara w swoje możliwości - to by- ło wszystko, co miała - ale była zahartowana i dojrzalsza. Nauczy- ła się, że lepiej wątpić niż po prostu pytać. Odłączona od reszty ciała twarz w trzydzie, pomijając aro- gancję, była delikatna, nieokrutna, i tego nie można było zmienić. Odszukanie jej zajęło im dwa miesiące. Nie mogli podążyć za numerem konta, bo przestała go używać, nim je zlikwidowali. Orientowali się jedynie, jak daleko będzie w stanie się dostać, zanim skończy jej się gotówka. Dotarła dalej, ale prawdopodob- nie przewidzieli to. Ponieważ ją rozpoznali, nie było już różnicy pomiędzy „te- raz" a „później", a na zewnątrz wciąż jeszcze było na zewnątrz jas- no. Zasypiając, po raz kolejny usiłowała wyobrazić sobie, że nie rozpoznaje zdjęcia kogoś, kogo spotkała. Nie udało jej się. Obudziła się, zmagając z koszmarem, w którym niebieskie ob- razy z trzydu zaatakowały ją i osaczyły, a komputery nie przyszły z pomocą. Staruszek wyciągnął ręce spod jej ramion, nagle i z poczu- ciem winy, kiedy zdał sobie sprawę, że się obudziła. Pokój bez okien był duszny, Lais całą pokrywał gorący pot. Bolała ją głowa i kolana. - Przepraszam, panienko, bałem się, że zrobisz sobie krzywdę. Przez całe życie musiał być odrzucany i oczerniany, tak bał się dotknąć innej istoty ludzkiej. - W porządku - powiedziała. Wydawało się, że ciągle mu tak mówi. Psychiczny zegar zabrzęczał i skoczył, żeby dogonić rzeczywi- stość: minęło dwanaście godzin, odkąd obudził ją trzyd. Starzec siedział cicho, być może czekając na polecenia. Nie przestał się w nią wpatrywać, ale jego obserwacja była dziwnie i niepokojąco dziecięca, nie rozpoznawał jej. Chyba nie dociera- ło do niego, że włóczęga może być zbiegiem z Instytutu. Żył jak- by w dwóch sferach rzeczywistości. Kiedy spojrzała mu w oczy, zwiesił głowę i zgarbił się. Wpół zgięte ręce leżały bezwładnie na jego kolanach. - Nie wiedziałem, co robić. Krzyczą na mnie, kiedy zadaję głupie pytania - powiedział. Nie było w tym goryczy, po prostu akceptacja faktu, że każde pytanie, które zada, musi być głupie. Powstrzymała bezużyteczny wybuch gniewu. Budzenie w nim nienawiści byłoby okrucieństwem. - Postąpiłeś właściwie. Powiedziałaby to samo, gdyby nieumyślnie ją zdradził. Dwie różne linie prawdopodobnej rzeczywistości zbiegły się w jej umy- śle: ona sama, dwa miesiące lub rok temu, jakimś cudem niezmie- niona przez wygnanie i pozbycie się złudzeń, i stary człowiek, któ- ry wezwał pomoc do chorej dziewczyny w swoim pokoju. Mogła po- wiedzieć mu, co myśli, nie zważając na jego uczucia, patrzeć na niego nie ze współczuciem, ale z czymś w rodzaju bezosobowej li- tości, będącej niemal pogardą - ale byliby wtedy podobni pod jednym względem: żadne z nich nie zdawałoby sobie sprawy z sa- motności własnego życia. - Jesteś głodna? -Nie. To było prostsze niż tłumaczenie, dlaczego jest głodna, ale nie może jeść. Zaakceptował odpowiedź bez dalszych pytań i za- skoczenia i wciąż wyglądał, jakby oczekiwał rozkazów. Zdała so- bie sprawę, że mogłaby tu zostać, a on nie śmiałby nigdy narzekać - może by nie chciał - ani powiedzieć nikomu, gdzie przebywa. Gdyby był jednym z plastikowych ludzi, mogłaby wykorzystać go, ale nie był, więc nie mogła: obwód zamknięty. Jego ręce drgnęły nerwowo na kolanach. - Co się stało? - Uważała, by powiedzieć to delikatnie. - Muszę pracować, panienko - usprawiedliwił się. - Nie potrzebujesz mojego pozwolenia. - Starała się, żeby nie zabrzmiało to jak reprymenda. Podniósł się i stanął niepewnie na środku pokoju, chcąc prze- mówić, ale nie znał właściwych słów. - Może później zgłodniejesz - rzucił i umknął. Odwinęła się z koca i rozmasowała kolana. Z trudem prze- mierzyła pokój, czuła się uwięziona i wyobcowana. Jeden z kanałów trzydu nadawał wszystkie wiadomości. Na- dzieja, że wytropili ją tylko na poziomie tego świata, zniknęła, gdy słuchała biuletynu: był transmitowany satelitarnie, a nie ma- jąc pewności, nie ogłosiliby, że jest w Highport, gdyż ryzykowali- by, że wymknie się w innym mieście. Wciąż grzecznie powtarzali, że jest szalona - nie mogli oznajmić, że złośliwość nie tkwi w jej umyśle, lecz w ciele. Nikt już nie chorował na raka. Ludzie, którzy odnosili swe daty urodzenia do nieba starej Ziemi nie określali się nawet „dziećmi Księżyca", jeśli przyszli na świat pod znakiem Kraba. Wszyscy normalni zostali genetycznie oczyszczeni, żeby usunąć z chromosomów nawet możliwość wystąpienia raka. Tylko kilkoro z nich, teraz i Lais, wiedziało, że możliwość ta została da- na Członkom Instytutu jako kara i narzędzie kontroli. Posłużyli się nawet tym oświadczeniem, żeby przypomnieć ludziom, jak ważni są Członkowie, jak wiele postępów uczynili, jak ważne korzyści przynoszą. Wcześniej Lais nie zdawała sobie sprawy, jak istotna była tego rodzaju stała perswazja. Zresztą, być może nie była, może oni myśleli tylko, że jest, wiec kontynu- owali ją, bojąc się przerwać ciągłe umacnianie, badanie, zabliź- nianie starych ran. Wyłączyła trzyd. W kwaterze staruszka znajdowała się wnęka łazienkowa, bez wanny, wyłącznie z prysznicem. Rozebrała się i zdjęła ciemną perukę. Gdyby była tam suszarka, uprałaby ubra- nie, ale znalazła tylko parę wytartych ręczników. Włączyła prysz- nic i weszła pod niego. Woda spływała po jej jasnych, bezbarw- nych, zaskakujących włosach, po ramionach, piersiach i plecach. Kości sterczały jej na żebrach i biodrach, a mięśnie układały się w klarowny wykres anatomiczny. Kolana miała czarne i fioletowe - łatwo wyskakiwały jej teraz siniaki. Wyszła, zanim wrócił staruszek. Próby podziękowania zawsty- dziłyby go i zmusiły do poszukiwania słów, których nie znał. Gdy- by czekała, mogłaby stracić odwagę i zostać; gdyby czekała, mo- głaby przekonać samą siebie, że nie musi uciekać po raz kolejny, żeby przeciwstawić się Instytutowi. Gdyby czekała, mogliby na- mierzyć ją u niego. Przesłuchanie go nie pomogłoby im w śledz- twie, ale stałaby mu się krzywda i byłby zakłopotany. Czuła się wo- bec niego dziwnie opiekuńcza, prawdopodobnie jak on był dla niej, jak gdyby ludzie reagowali na bezradność w sposób niema- jący nic wspólnego z ich możliwościami umysłowymi. Na zewnątrz znów było ciemno - może być ciągle ciemno, je- śli o nią chodzi. Ale śnieg z deszczem przestał padać i nastał po- ranek koloru północy, zimny i czysty, i nawet blask świateł miej- skich nie był w stanie przyćmić gwiazd. Ludzie przechadzali się sa- motnie lub w grupach po delikatnie oświetlonym deptaku albo siadali na brązowych lub kamiennych cokołach rzeźb przedsta- wiających prehistoryczne bestie. Lais trzymała się cieni i poboczy. Żadne zastygłe w młodości twarze nie bledły pod jej spojrzeniem, nikt nie przemykał chyłkiem do najbliższej budki komunikacyj- nej w celu wezwania agentów ochrony. Sądząc po strojach i języ- kach, którymi się posługiwali, wielu ludzi było tu przelotnie, nie interesowali się lokalnymi wiadomościami. Gdy deszcz przestał padać, wrócili kaznodzieje: kapłani dzi- wacznych religii, ludzie rekrutujący do małych leśnych kolonii, rzecznicy osobliwych koncepcji społecznych. Lais mogła ich wszystkich zignorować, z wyjątkiem tych, którzy głosili kazania przeciw niej. Potrafiła wyczuć ich wiek - pamiętali. Tylko kilku za- chowało na tyle dużo nienawiści, by stać na murach i obwoływać, że świry są niebezpieczne i przeklęte. Lais przekradała się prze- ciwną stroną ścieżki, jakby mogli wyczuć, rozpoznać ją po samym wyglądzie. Ich głosy biegły za nią. Wyczerpana, przystanęła i weszła do jednej z licznych bu- dek komunikacyjnych. Drzwi zamknęły się, zostawiając za sobą dźwięki. Potrzebowała odpoczynku. Za wyłudzone pieniądze nie mogła już, ze względu na strażników w porcie, kupić biletu, więc wydała je na połączenie z miejskimi komputerami, a one dostar- czyły jej mocy maszyn. Ich powab był zbyt wielki, mierzony wzglę- dem opóźnienia. Problem zalegał jej w głowie tak wyraźnie, że programy musiały wyskoczyć dopięte na ostatni guzik. Dokona- ła minutowej penetracji i zablokowała linię, żeby nie odłączyli jej, kiedy skończą się pieniądze. Blokada powinna wytrzymać wystarczająco długo. Do gniazd włożyła noszone ze sobą od dwóch miesięcy kości danych. Praca pochłonęła ją - rzeczywistość się rozpłynęła. Później, oczekując na ważniejsze dane wyjściowe, Lais niemal od niechcenia szukała słabych punktów w programach miejskich, próbując zaplanować samowymazującą się trasę ucieczki. Zabez- pieczenia były skomplikowane, ale Lais trafiła na ukryte słabości i obrona upadła, pozostawiając jej do dyspozycji programy zarzą- dzające. Było to niewiele trudniejsze niż zablokowanie linii. W tamtej chwili mogła wprowadzić zakłócenia do miejskich ser- wisów i niewykrywalne wirusy do ich programów. Widziała tysią- ce sposobów na spowodowanie kłopotów z czystej złośliwości: mo- gła odwołać śmieciarzy, zniszczyć akta handlowe, poprzestawiać kody pocztowe, przeplanować ruch uliczny. Tysiące sposobów na destrukcyjne zakłócenia, zmieniające milionową społeczność w zrujnowanych mieszkańców chaotycznej strefy wojennej. Entro- pia była po jej stronie. Ale teraz gdy rozciągało się przed nią bez- bronne miasto, chwilowe pragnienie niszczenia ustąpiło. Wystar- czyło, że mogłaby to zrobić. Mszczenie się na plastikowych lu- dziach byłoby bezsensowne, podobne do eksperymentowania na myszach, królikach lub niższych naczelnych, małych, głupich, owło- sionych stworzonkach akceptujących ból i upodlenie z przerażo- ną rezygnacją w głębokich, szerokich oczach, lecz niewiedzących „dlaczego"? Poczucie uczuciowej izolacji, pozwalające jej maj- strować przy mieście, rozbiło się o jej własne doświadczenia z eg- zystencji zwierzęcia laboratoryjnego, wiedzącego, ale tak napraw- dę nie rozumiejącego „dlaczego". Ukryła ponownie dziury w obronie miasta, uderzając w termi- nal, po czym dotknęła go delikatniej, chcąc dokończyć swoją pra- cę. Wykorzystywała godzinę pracy komputera w czasie krótszym od rzeczywistej godziny. Wyskoczyły rezultaty: pierwsza, później kolejna mapa świato- wego ekosystemu w odblaskowych kolorach, w spektrum przecho- dzącym od fioletu konkretów, przez błękit, zieleń i żółć większej lub mniejszej pewności, aż po oranż i czerwień teoretycznych przewidywań. Mapa kontrolna była niemal w całości niebieska, z rzadka czerwona: wyglądało to nieźle. Dane nie były niczym in- nym, jak tylko próbką zwykłego brudu z placówki, na której pra- cowała, kiedy popadła w chorobę, zanalizowanego aż po izotopy. Plan przedstawiał gładki tok naturalnej ewolucji, tu i ówdzie po- przetykanej nagłymi wyskokami, skrętami, nagimi punktami i wy- korzenionymi gałęziami obcej, ludzkiej okupacji. Jego dokład- ność była nadzwyczajna. Lais nie podejrzewała, że wciąż może odczuwać radość, ale uśmiechała się bezwiednie i na parę chwil zapomniała o bólu i wyczerpaniu. Na drugiej mapie mniej było koloru niebieskiego, a więcej czerwieni, ale zdawała się jednolita i logiczna. Ukazane na niej da- ne były częścią przypadkowej próbki z niezbadanego świata i wskazywały na to, że programy robią to, co do nich należy - roz- poznają strukturę i związki zachodzące pomiędzy żyjącymi ele- mentami świata. Wcześniejsze badania Lais dostarczały danych, które przez normalnych mogły być z trudem zrozumiane, a w jeszcze mniej- szym stopniu wykorzystane. Rozszerzyć je i spożytkować mogłyby istoty jej pokroju, kiedyś, nie za jej życia, a być może nawet nie w okresie, jaki powinno trwać jej życie. Tym razem przystąpiła do odkrywania granic teorii odnoszącej się do minimalnych danych, z której wnioski były nie tylko oczywiste, ale mogły również zo- stać wykorzystane. Gdyby psy gończe ją odszukały, odnaleziono by jej najnowsze programy i użyto ich. Lais wzruszyła ramionami. Gdyby chciała być mściwa, nie próbowałaby ich ukończyć, ale urny- słowości, ciekawości i pędu do wiedzy nie mogła wedle życzenia włączać i wyłączać, jak maszyny produkującej garściami cukierki. Ekran zamigotał. Jej czas już dawno upłynął i komputer za- czynał usuwać przeszkody umieszczone w mechanizmie opłat. Wy- trzymały moment i maszyna, po ukończeniu map i programów, po- słusznie rozpoczęła drukowanie bloków danych. Sięgnęła, żeby ją wyłączyć, lecz cofnęła rękę. Pomiędzy kryształowymi strukturami i spektrogramami przy- kuła jej uwagę sekwencja DNA, przemykająca niemal niezauważe- nie i niezauważalnie. Sądząc, że pochodzi z przypadkowej próbki, przywróciła ją i wyświetliła na ekranie. Wszystkie programy biblio- teczne komputerów miejskich były złe, poza tym komu jeszcze za- leżało na analizowaniu DNA. Wybrała właściwe miejsce i zrobiła to w pamięci - dla Lais było to jak pisanie. Adenina, uracyl, guani- na. Życie jest zawsze takie samo. Komputer budował łańcuch ami- nokwasów, jakby nanizał paciorki, dwa wymiary mężnie przebrane w szaty trzydu. Lais uwzględniła entropię i pozwoliła złożyć się łań- cuchowi, a kiedy skończył, dwa razy go podwoiła i dodała kopię je- go DNA. Ekran ponownie zamrugał - zamykały się dziury w zabez- pieczeniach komputera i lada moment mógł zabrzmieć alarm. Elementy na ekranie rozpoczęły proces samosumowania, i kie- dy skończyły, miała przed oczami fosforyzującą, zieloną reproduk- cję powiększonego kilka milionów razy bytu egzystującego na granicy życia. Bez wątpienia był to wirus. Nie mogła zostać i od- czytać całego genomu, szukając odpowiednika enzymów, których potrzebował. Nie musiała. Całym doświadczeniem, pamięcią i in- tuicją czuła, że był to wirus raka. Po raz kolejny spojrzała na wy- druk i z uczuciem, jakby spadała w bezdenną otchłań, zdała sobie sprawę, że wirus pochodził z danych kontrolnych. Istniało kilka możliwych wyjaśnień. Ktoś mógł używać wirusa jako nosiciela w chirurgii genetycznej, zastępując jego niebez- pieczne części genami, które mógł później dostarczyć do chromo- somu. Nie hodowano świrów na tej placówce, ale mogli zrobić tam zapasy wirusa, którym zarażano Członków Instytutu na etapie jed- nokomórkowej zygoty. Ktoś mógł zachować się nieostrożnie, mimo wymogów sterylnej techniki, zwłaszcza jeśli nie był poinformowa- ny, jakim celom służy wirus i jakie stanowi niebezpieczeństwo. Wyłaniająca się zielona cząsteczka wirusa, absurdalna i obsce- niczna z powodu rozmiarów powiększonej muszej głowy, pociem- niała. Komputer już prawie przedarł się przez blokadę. Lais tak wiele przebywała w towarzystwie maszyn, że rozpoznawała ich ni- by-ludzką osobowość: ta mamrotała i zrzędziła na nią za marnowa- nie jej czasu. Wlokła się, próbując powstrzymać Lais, jak hipopo- tam udający krokodyla. Lais wydobyła wolnego wirusa wraz z brudem przez przypa- dek, i było go dużo. Jeżeli był infekcyjny - a wydawał się komplet- ny - mógł zarażać ludzi na placówce i wokół niej, nie wszystkich, ale niektórych, wprowadzając się do ich chromosomów i usuwa- jąc efekt czyszczenia genów. Mógł czekać dziesięć, piętnaście, pięć- dziesiąt lat lub całą wieczność, lecz kiedy uraz, promieniowanie lub coś rakotwórczego by go wywołało, zacząłby zabijać. Wtedy by- łoby już za późno na leczenie, tak jak w przypadku Lais; stare, wy- niszczające metody - chirurgia, napromieniowywanie - starczyły- by dla garstki, ale jeśli choroba przypominałaby jej schorzenie, szybko rosnące i z przerzutami, wszystko byłoby bezużyteczne. Światło na ekranie gasło. Pośpiesznie zapisała programy map, same mapy i przypadkowe próbki. Zawahała się. Za chwilę byłoby za późno. Czuła, jak wspo- mnienia próbują ją powstrzymać. Stuknęła gniewnie w klawia- turę i w momencie kiedy ostatnie jasne linie znikały już z ekranu, zmagazynowała wraz z resztą dane kontrolne. Pozostały tu, by je zauważyli i bali się lub zignorowali i zapła- cili za to. Dałaby im takie ostrzeżenie. Normalni mogą znaleźć sposób na czyszczenie genów dorosłych ludzi; mogą nawet wyko- rzystać Członków do pracy nad tym problemem i podzielić się z nimi korzyściami. Lais dziwiła się własnej naiwności, że nawet po tym wszystkim jakaś jej cząstka wciąż miała nadzieję, że jej pobratymcy uzyskają wybaczenie. Zostawiła wszystko, włącznie z kośćmi danych, i wróciła na deptak. Samochód-poduszkowiec warczał o kilka ulic dalej, ostre wiąz- ki światła z jego reflektorów omiatały krawędzi i rogi budynków. Przyspieszyła, a w końcu pobiegła, krzywiąc się z bólu, wzdłuż do- kładnie zamkniętych drzwi, dopadając do rzeźby pełniącej jedno- cześnie funkcję altanki, po czym wpełzła w najgłębszą i najbar- dziej osłoniętą wnękę w swoim zasięgu. Na zewnątrz usłyszała po- jazd patrolowy wjeżdżający na chodnik. Suka minęła ją, nie podejrzewając jej obecności, nie rozpoznając w rzeźbie dziecię- cej zabawki, kryjówki, miejsca zabaw i wspinaczek, przy dobrej pogodzie miejsca noclegu włóczęgów, miejsca, w którym tej nocy Lais była sama. Obok jej ramienia małe okno wycięte z metrowego kamienia prowadziło na zewnątrz. Blask zachodzącego księżyca malował na ścianie coraz węższy prostokąt, który powoli wędrował w górę, aż wreszcie zniknął. Lais złożyła głowę na kolanach i zwróciła całą uwagę na sie- bie, śledząc linie zmęczenia biegnące przez mięśnie, by ekstra- polować zapasy wytrzymałości, badając źródła bólu w mięśniach i kościach. Przywykła już prawie do zdrady ze strony ciała, ale wciąż była przyzwyczajona do polegania na swoim umyśle. Naj- mniejszy przechył był zbyt niedawny, żeby mogła go zaakceptować. Obecnie, gdy zmuszała się do bycia świadomą wszystkiego, czym jest, każda zmiana panicznie ją przerażała. Zamknęła oczy i zwal- czała to w sobie, zmaganie się z uczuciem przebywania wielkie- go, szarego ślimaka w żołądku i małej, brązowej stonogi w prze- łyku. Chwilowo on i ona wycofali się. Łzy łaskotały jej policzki, po- czuła słony smak. Przetarła je szorstkim rękawem. Czuła się ciut lepiej. Dotarło do niej, że miała zawroty głowy i halucynacje z powodu głodu, a nie postępujących, patologicz- nych zmian w mózgu - to jej pomogło. Wiązało się to zresztą z po- leganiem na reakcjach wadliwego narzędzia. Myśl o jedzeniu wciąż napawała ją obrzydzeniem, im dłużej odkładała posiłek, tym większe napotka problemy z przełknięciem czegokolwiek, ale wtedy być może będzie to już bez znaczenia. Przebywanie w altance poprawiło jej samopoczucie. Nieza- leżnie od tego, co mieli na ten temat do powiedzenia inni, dla niej liczyło się odosobnienie, drobne wytchnienie od zimna. Chciała- by tu zostać. Przeszła długą drogę wzdłuż krańca bazaru. Kolana wciąż ją bolały - przypomnienie sobie, gdzie i kiedy upadła, zabrało jej kilka minut, zdawało jej się, że minęło wiele czasu - na dodatek zaczynały boleć nogi. Usiadła na skraju targowiska, na szczycie gó- ry, i spoglądała w dół na miasto punktowych świateł (otwory w zie- mi prowadzące do piekła? ale światła były złote i srebrne, nie kar- mazynowe). Światła biegły liniami po zboczach góry, jak dendry- ty od komórki miasta i jej jądra - lądowiska. Wiedziała, że mogłaby wydostać się z Highport, wierzyła, że byłaby w stanie od- biec tak daleko, iż nie daliby rady jej złapać, zanim by było za późno. Miała nadzieję, że nigdy jej nie znajdą, że ciało zawiedzie ją, zanim zrobi to umysł, i że starczy jej odwagi i przytomności, by się zabić, jeśli tego nie uczyni lub ból stanie się tak silny, że ją zła- mie. Musiała jedynie dostać się do podnóża góry i minąć pogó- rze, żeby dotrzeć do bujnej gorącej dżungli, gdzie panował kli- mat jak w inkubatorze, gdzie wszystkie procesy życiowe biegną szybciej, gdzie grasują padlinożercy, a zniszczenia wywołane roz- kładem są gwałtowne i całkowite. Dżungla będzie po jej stronie, odmówi Instytutowi tego, co uważała za najcenniejsze - wiedzy. Zsunęła się z murku i ruszyła w dół wzgórza. Przed nią, wraz z na- dejściem świtu, niebo zmieniało swój kolor z niebieskiej barwy północy na szarość i jasną czerwień poranka. przełożyli: Agnieszka Fulińska i Jakub T.Janicki AZTEKOWIE Całkiem chętnie zrezygnowała ze swojego serca. Po operacji Laenea Trevelyan żyła jakby w niekończącej się półświadomości, naszpikowano ją lekami, tak że nie odczuwała bólu, utrzymywano niemal w nieprzytomności, kiedy rozpoczął się proces zdrowienia. Ci, którzy nad nią czuwali, nie wiedzieli, że wolałaby świadomość i koniec niepewności. A zatem spała płytkim snem, dryfując ku przytomności, wciąż od niej odpychana, egzy- stując w świecie koszmaru. Jej zaćmiony umysł podejrzewał nie- bezpieczeństwo, ale nie był w stanie jej ochronić. Zbyt często zmu- szano ją do przesypiania niebezpieczeństwa. Wolałaby ból. Raz niemal się przebudziła: dostrzegła sterylnie białe ściany i sufit, wszystko rozmyte, ledwie rozpoznawalne. Zielona poświa- ta ekranów urządzeń monitorujących przelewała się przez jej ra- mię i po szorstkiej pościeli. Przytrzymywane plastrem wenflony drażniły nerwy jej ręki. Docierały do niej dźwięki, słyszała ryt- miczne bicie serca. Usiłowała krzyczeć z gniewu i rozpaczy. Lewa ręka była cięż- ka, letargiczna, nieposłuszna rozkazom, ale zdołała nią poruszyć. Dłoń podczołgała się jak pająk do prawego nadgarstka i poruszy- ła igłami i rurkami. Powietrze zaszumiało, gdy otworzyły się drzwi pokoju. Łagodny głos i łagodne dotknięcie upomniały ją, wzrosła dawka środka uspo- kajającego, co okrutnie popchnęło Laeneę na powrót w objęcia snu. Łza wypłynęła z kącika jej oka i spadła we włosy, gdy Laenea wkraczała na powrót w świat koszmaru. Towarzyszył jej kontra- punktowo podstawowy rytm ludzki, bicie serca, którego nie spo- dziewała się już nigdy usłyszeć. Pastelowe światło było dla Laenei pierwszym zapewnieniem, że będzie żyła. Nie podniosło jej to na duchu. Sala intensywnej opieki była sterylnie biała, czuć ją było środkami odkażającymi, ale tę separatkę rozjaśniały żółcie i zielenie. Lek uspokajający przestał działać i wiedziała, że wreszcie pozwolą jej się obudzić. Nie walczyła z ciągłą sennością, ale podły nastrój nie pozwalał z radością oczekiwać na powrót zmysłów. Chciała tylko żyć w swo- im własnym umyśle, zapomnieć o ciele, zapomnieć o porażce. Nie wiedziała nawet, co będzie robić w przyszłości, być może nie cze- kała jej już żadna przyszłość. Niemniej świat wkraczał w jej życie, gdy tak nudziła się coraz bardziej leżeniem bez ruchu, w pocie i samoużalaniu. Nigdy nie po- trafiła po prostu nic nie robić. Uparcie trzymała zamknięte oczy, ale nie była w stanie umknąć przed dźwiękami i wibracjami, któ- re przechodziły falami przez jej ciało, jak drżenie z zimna i strachu. To była moja szansa - pomyślała. -Wiedziałam jednak, że mo- że się nie udać. Mogło być gorzej, a może lepiej: mogłam umrzeć. Przesunęła dłonią po ciele od żołądka ku żebrom, przez plaster, bandaże i krawędź nowej blizny między piersiami, aż ku gardłu. Palce zatrzymały się na zagięciu żuchwy, tuż nad tętnicą szyjną. Nie wyczuła tętna. Podnosząc się gwałtownie, zlekceważyła ostre skurcze bólu. Wibracja uderzeń serca nie ustawała pod jej dłońmi, ale Laenea była teraz pewna, że nie pochodziła z jej ciała. Na szafce nocnej stał wzmacniacz emitujący stałe bębnienie o niskiej częstotliwości. Laenea czuła, że wzbiera w niej śmiech: wiedziała, że to zaboli, ale się nie przejmowała. Podniosła głośnik - taka mała rzecz, a wywołała tyle niepokoju. Wyrwała sznur z gniazdka i cisnęła urządzenie w drugi kąt pokoju, gdzie rozlecia- ło się z satysfakcjonującym trzaskiem. Odsunęła na bok sztywną od krochmalu pościel, wstała, zato- czyła się i złapała równowagę. Oddech miała chrapliwy z powodu płynu w płucach. Odkaszlnęła, wciągnęła powietrze i odkaszlnę- ła ponownie. Czas był tajemnicą, mierzoną wyłącznie słabością: uznała lekarzy za głupców, którzy zmuszali ją do snu, narażali na zapalenie płuc i puszczali nagrane bicie serca, zamiast pozwolić jej obudzić się, poruszać i przyzwyczajać do nowego stanu. Pod stopami czuła chłodne płytki. Przeszła wolnym krokiem ku plamie światła słonecznego, żółtej na kremowej podłodze, i wyjrzała przez okno. Dzień mienił się złotem i szarością. Z zacho- du nadciągały chmury, kładąc się nad górami i Sound, podczas gdy nad miastem wciąż świeciło słońce. Po wodzie poruszały się cienie, zmieniając jej barwę ze srebrnej na ołowianą. Białe od obfitych zimowych opadów śniegu Góry Olimpijskie dzieliły Laeneę od portu. Nadciągający deszcz zatarł ślad statku kosmicznego odrywającego się od ziemi i jasne błyski dysz spada- jących do morza. Wkrótce jednak je zobaczy. Roześmiała się gło- śno, przeciągając się na przekór pieczeniu w klatce piersiowej i bólowi żeber, odrzucając do tyłu potargane fale włosów. Poła- skotały ją w kark i w kręgosłup, prześwitujący między wiązania- mi szpitalnej koszuli. Poczuła ruch powietrza, gdy otworzyły się drzwi, jakby pokój oddychał. Odwróciła się i ujrzała chirurga - drobną, delikatną ko- bietę, jednak niezwykle silną. Lekarka rzuciła okiem na rozbity wzmacniacz i potrząsnęła głową. - To było konieczne? - Tak - odrzekła Laenea. - Dla mojego komfortu psychicznego. - To właśnie miało służyć pani komfortowi psychicznemu. - Odniosło wręcz przeciwny skutek. - Wspomnę o tym w raporcie - oznajmiła lekarka. - Robili to dla pierwszych pilotów. - Administracja znana jest z upartego dawania złych rad. Lekarka się roześmiała. - Cóż, pani pilot, niebawem będzie pani mogła zaprojekto- wać własne środowisko. - Kiedy? - Niebawem. Nie chcę, żeby to brzmiało niejasno... ja decy- duję tylko o tym, czy wolno pani opuścić szpital, a nie o tym, czy pani go opuści. Blizna potrzebuje trochę czasu, żeby się zagoić. Chce pani już iść? Dość solidnie podczas operacji połamałam pa- ni żebra. - Wiem - odparła Laenea z uśmiechem. Była szczelnie i moc- no zabandażowana, ale czuła wszystkie połączenia żeber z chrząst- kami. - To potrwa co najmniej kilka dni. - Ile minęło do tej pory? - Utrzymywaliśmy panią we śnie przez trzy dni. - Miałam wrażenie, że tygodni. - Cóż... natychmiastowe przystosowanie do zmian mogłoby spowodować szok. - Jestem częścią eksperymentu - powiedziała Laenea. - Wszy- scy jesteśmy. Wolno eksperymentować z eksperymentami. - Być może. Wolelibyśmy jednak, żeby pani u nas została. - Włosy miała krótkie i stalowoszare, ale kiedy się uśmiechała, jej twarz stawała się dziecinna. Długie, mocne palce, wyraźnie zary- sowane mięśnie i ścięgna, krótko obcięte paznokcie - dobre dło- nie do wszelkiego rodzaju pracy, pomyślała Laenea i wyciągnęła rękę. Obie kobiety dotknęły się delikatnie nadgarstkami. - Kiedy usłyszałam bicie serca - powiedziała Laenea - my- ślałam, że musieliście zostawić mnie w zwykłym stanie. - To ma być uspokajający dźwięk. - Nikt inny wcześniej nie narzekał? - Nie aż tak... bardzo. Zostałyby przyjaciółkami, gdyby czas na to pozwalał, ale La- enea wyglądała niecierpliwie dalszych kroków, jak podczas pierw- szej podróży, gdy życie mijało bez jej świadomości. - Kiedy mogę wyjść? - Szpital był kolejnym miejscem posto- ju, z którego pragnęła się wyrwać. - Na razie proszę wrócić do łóżka. Wkrótce będziemy mogły porozmawiać o przyszłości. Laenea odwróciła się bez słowa. Okna, ściany i filtrowane po- wietrze odcinały ją od szarych chmur i miasta. Krople deszczu spływały po szybach. Nie chciała już więcej spać. - Pilocie... Laenea nie odpowiedziała. Lekarka westchnęła. - Niech pani coś dla mnie zrobi, pilocie. Laenea wzruszyła ramionami. - Chciałabym, żeby zrobiła pani test kontrolny. Laenea wyraziła zgodę milczeniem. - Proszę przyspieszać stopniowo bicie serca i zwracać uwagę na efekty. Laenea zwiększyła reakcje nerwowe. - Co pani czuje? - Nic - odpowiedziała Laenea, mimo że krew popędziła przez te miejsca, w których dawało się wyczuć jej bieg: skronie, szyję, nadgarstki. Stojąca obok niej lekarka zmarszczyła brwi. - Proszę jeszcze nieco zwiększyć, ale bardzo powoli. Laenea posłuchała i zareagowała na obfitą dawkę tlenu do- starczoną do mózgu. Przed oczami rozbłysły jasne światła. Poczu- ła w głowie bolesne ukłucie biegnące od prawego oka w głąb czasz- ki. Poczuła się naładowana i podniecona. Odwróciła się od okna. - Nie mogłabym już teraz wyjść? Lekarka dotknęła jej nadgarstka, a Laenea niemal głośno się roześmiała na myśl o wyczuwaniu jej pulsu. Lekarka poprowadzi- ła ją do stojącego przy oknie krzesła. - Niech pani usiądzie, pilocie. Ale Laenea czuła, że mogłaby się wspiąć na sam szczyt spira- li zawrotów głowy: nie czuła potrzeby odpoczynku. - Proszę usiąść. - Głos brzmiał jak szept, był cichy jak szelest piasku na skale. Laenea posłuchała. - Proszę sobie przypomnieć resztę treningu, pilocie. Proszę się oprzeć, rozluźnić. Zmniejszyć pompowanie. Rozszerzyć naczynia włosowate. Rozluźnić się. Laenea przywołała na powrót biokontrolę. Po raz pierwszy miała wrażenie raczej obecności niż nieobecności. Tętno znikło, a w jego miejsce pojawił się jednostajny cichy szum doskonale zrównoważonej maszyny obrotowej. Pompowała ona krew tak efektywnie, że ciśnienie mogłoby zabić Laeneę, gdyby do tego do- puściła. Rozluźniła się i zwolniła tempo pompowania, rozszerzyła i ścisnęła maleńkie mięśnie tętnic, raz, drugi, kolejny. Ból głowy, mroczki, dzwonienie w uszach zmalały i znikły. Wciągnęła głęboko powietrze i wypuściła je powoli. - Teraz lepiej - powiedziała lekarka. - Proszę nie zapominać, jakie to wywołuje odczucia. Nie może pani chodzić szybko przez długi czas, bo pani mózg zmieni się w papkę. Może się pani czuć przez chwilę świetnie, jak po środkach pobudzających. Ale liczy- łabym się z poważnym kacem. - Pogłaskała Laeneę po ręce. - Chcemy tu panią trzymać, dopóki nie będziemy pewni, że potra- fi pani regulować maszynę. Nie lubię robić przeszczepów nerek. Laenea się uśmiechnęła. - Potrafię ją regulować. - Zaczęła indukować powolną, aryt- miczną zmianę w prędkości działania nowej pompy, w ciśnieniu krwi. Odkryła, że potrafi to robić, nie zastanawiając się nad tym, tak jak podpowiada jej konieczność równoważenia przepływu. - Mogę dostać popioły mojego serca? - Jeszcze nie. Chcemy mieć pewność. - Ja mam pewność. Gdzieś w labiryncie krętych korytarzy szpitalnych jej serce ciągle biło, kąpiąc się w ciepłej solance i płynie odżywczym. Do- póki będzie istniało, dopóki będzie żyło, ambicje Laenei wciąż będą zagrożone. Nie może być pilotem i pozostać normalną isto- tą ludzką z normalnymi ludzkimi rytmami. Jej ciało wciąż mogło odrzucić sztuczne serce - wtedy przerobią ją z powrotem na nor- malną. Jeśli będzie zdolna do pracy, pozostanie członkiem załogi, uśpionym i nieświadomym od początku do końca podróży. Czuła, że dłużej tego nie zniesie. - Ja mam pewność. Nie chcę powrotu. Testy, pytania i badania pochłonęły kilka następnych dni. Mi- mo że czuła się na tyle silna, żeby chodzić, poruszała się po kory- tarzach na wózku. Nuda stawała się coraz bardziej przytłaczająca. Ból ustępował, ale Laenea widywała tylko lekarzy, pielęgniarki i maszyny: przyjaciele nie przychodzili. Był to rytuał przejścia, który musiała przeżyć w samotności i bez przewodnika. Minął dzień, w ciągu którego nie widziała nawet przelotnego deszczu ani mglistego zachodu słońca. Zapytała ponownie, kiedy mogłaby opuścić szpital, ale nikt jej nie udzielił odpowiedzi. Wieczorem w separatce Laenea leżała, nie mogąc zasnąć. Przesunęła palcami od obojczyka do mostka po jasnoczerwonej kresce straszliwie długiej blizny. Wciąż była pokryta przezroczy- stą syntetyczną skórą, ściągnięta szerokim plastrem tylko raz, tuż poniżej piersi, żeby trzymać połamane żebra. Wydajność nowego serca intrygowała ją. Zmusiła się świado- mie do zwolnienia tempa jego bicia, po czym wykonała ćwiczenie z rozszerzaniem i zwężaniem tętnic i naczyń włosowatych. Jej bio- kontrola była znakomita. Musiała być, inaczej Laenea nie zakwa- lifikowałaby się do operacji. Zwolnienie pracy pompy powinno zaowocować przyjemną drzemką i w końcu snem, ale wyprodukowana w złości adrenali- na wciąż krążyła, nie pozwalając na odpoczynek. Laenea nie chcia- ła pastylki nasennej - nie będzie brała więcej lekarstw. Pozba- wiony marzeń sen wywołany lekami był najgorszy. Powodował na- rastanie lęku, który nie rozładowywał się w fantazjach, ale prowadził do wielkiego, bezkształtnego napięcia. Zmierzch miał konsystencję wilgotnego szarego jedwabiu, ma- towego i nieregularnego. Szpitalne pastele stały się chłodne i ta- jemnicze. Laenea odrzuciła koc. Czuła się znów mocna, była uleczo- na. Przeszła przez trwające wiele miesięcy przygotowania, poważ- ną operację i te ostatnie dobijające dni nudy, mające uwolnić ją całkowicie od rytmów biologicznych. Nie było na całym świecie powodu, dla którego miałaby spać jak inni, gdy zapadła ciemność. Cywilizowany szpital: jej ubrania znajdowały się w szafce, nie ukryto ich w jakiejś przechowalni. Włożyła czarne spodnie, miękkie, skórzane wysokie buty i lśniącą skórzaną kamizelkę sznurowaną na przodzie. Ramiona i szyję zostawiła nagie. Ostry grzbiet blizny był widoczny na szyi i między sznurówkami. Chcąc uniknąć sporów, zaczekała, aż korytarz opustoszeje. Zielona farba, w zamierzeniu uspokajająca, zmatowiała i zbrzydła ze starości. Buty Laenei nie robiły hałasu na wygłuszającej wykła- dzinie, ale w pustym szybie schodów przeciwpożarowych obcasy stukały o beton, rozsyłając echo na wszystkie strony. Po zejściu na dół czuła zmęczenie w nogach. Przyspieszyła przepływ krwi. Na zewnątrz mgła przysłaniała gwiazdy. Księżyc, który wła- śnie wzeszedł, był okrągły i otoczony poświatą. W drzwiach obro- towych szpitala uliczne lampy rozpostarły cień Laenei wokół niej jak szprychy koła. Na rogu stał rządek elektrycznych aut, przywiązanych jak ko- nie w jakimś starym filmie. Wsunęła klucz kredytowy do zamka, żeby uwolnić samochód pomalowany jak żółw - właściwe porów- nanie. Wsiadła i odjechała w kierunku nabrzeża. Mały potwór to- czył się powoli, silnik mruczał cicho na płaskim terenie i zmie- niał nieco ton na niskim biegu przy stromych zjazdach. Laenea od- prężyła się w wiadrowatym fotelu, marząc o tym, żeby siedzieć w statku kosmicznym, ale nie pozwoliła ponieść się wyobraźni. Drążek żółwia nie mógł zmienić się w deskę rozdzielczo-informa- cyjną, a miasto, mimo że miłe, było nudnie zwyczajne w porówna- niu z miejscami, które oglądała. Nie potrafiła, rzecz jasna, wy- obrazić sobie podróży, ponieważ tego nie dawało się wyobrazić. Język i umysł nie wystarczały. Podróży nigdy nie opisano. Nabrzeże było odrapane, brudne i przykuwało uwagę. Laenea wiedziała, że mogłaby znaleźć jakichś znajomych w pobliżu, ale nie chciała pozostawać w mieście. Odwiozła żółwia na postój i wyję- ła klucz kredytowy, żeby nie zwiększać obciążenia rachunku. Noc pochłodniała - podpowiedziała jej to zmiana konsysten- cji mgły i śliski od wilgoci bruk. Nędzne, walące się stragany miej- skiego targu, upstrzone resztkami zwiędłych warzyw, były puste. Ludzie mijali ją jak cienie. Kiedy znalazła się w mroku między dwiema latarniami, tuż za nią poruszył się mężczyzna. - Hej - odezwał się - co byś powiedziała na... W jego tonie słychać było zawadiacki ton wynikający albo z niedoświadczenia, albo niepewności, albo strachu. Spojrzawszy na niego z góry, zdziwiona Laenea się roześmiała. - Biedny głupcze... Umknął niczym krab. Po krótkiej chwili nieokreślonej litości i rozbawienia Laenea zapomniała o nim. Wzdrygnęła się. W uszach jej dzwoniło, a w klatce piersiowej czuła ból z zimna. Sklepiki usadowiły się między barami i tanimi restauracjami. Laenea weszła do jednego z nich, żeby się ogrzać. Był bardzo mroczny - ciemniejszy niż ulica - miał wysoki sufit i ciągnął się w głąb korytarzem tak wąskim, że wyciągając ramiona, mogła do- tknąć obu ścian naraz. Nie zrobiła tego. Złożyła ręce na piersi i ból nieco ustąpił. - Czym mogę pani służyć? Niewysoki stary człowieczek pojawił się tak, jakby nadał kształt kawałkowi nieokreślonej masy z wnętrza sklepu. Miał na sobie wymiętą, niedobraną garderobę pochodzącą z własnych za- pasów: Laenea weszła do lombardu albo sklepu z używaną odzie- żą. Pióra, kapelusze o szerokich rondach i paciorki zwieszały się ze ścian niczym trofea. Laenea weszła głębiej. - Och, pilot - powiedział stary człowieczek. - To zaszczyt dla mnie. Radość Laenei była tak wielka, że aż dziecinna. Tylko lekar- ka nazywała ją pilotem, dla reszty personelu szpitala była po pro- stu kolejną pacjentką, bardziej kłopotliwą od pozostałych. - Nad wodą jest zimno - powiedziała. Należała mu się wdzięczność albo jakieś przeprosiny, ponieważ nie zamierzała nic kupować. - Kurtkę? Nie, płaszcz! - zawołał. - Płaszcz będzie w sam raz dla kogoś pani wzrostu. Odwrócił się i rozpłynął między wieszakami i stertami ubrań. Laenea przyglądała się błyszczącym paciorkom i cekinom, migo- tliwym złotym lamówkom i zastanawiała się bezlitośnie, jaki kosz- marny kostium teatralny zaproponuje jej sprzedawca. Ale płaszcz, który przyniósł nieduży człowieczek, był ciemny. Uniósł go w gó- rę: długie czarne poły podbite szkarłatem. Laenea zamierzała po- dziękować mu i odmówić, ale wbrew sobie samej wyciągnęła rę- kę. Aksamitne poszycie i gładka satynowa podszewka pieściły jej palce. Płaszcz był peleryną spiętą pod szyją rzeźbioną dżetową zapinką. Mimo że ciężki, układał się łatwo i wdzięcznie. Zarzuci- ła go na ramiona, a on spłynął niemal do jej kostek. - Wyśmienicie - powiedział sklepikarz. Skinął ręką, a ona po- deszła: pod ścianą za jego plecami stało wielkie mętne lustro. Brązowe plamy zniekształcały jego nieregularne srebrne rysy tam, gdzie złuszczył się podkład. Płaszcz podobał się Laenei. Odchyli- ła brzegi, żeby ukazać szkarłatną podszewkę, odsłaniając tym sa- mym zarys piersi i czubek blizny. Odrzuciła włosy do tyłu. - Nie całkiem wyśmienicie - odpowiedziała z uśmiechem. By- ła za wysoka i zbyt grubokoścista na takie wykwintne ciuchy. Wło- sy układały jej się w zakola i miała wysokie kości policzkowe, ale jej szczęka była mocna i kanciasta. Twarz jej się śmiała, ale nie mogła udawać nieśmiałości. - Nie podoba się pani. -W jego głosie zabrzmiało rozczarowa- nie. Laenea nie potrafiła określić lekkiego akcentu, z jakim mówił. - Podoba mi się - odrzekła. - Wezmę go. Gestem dał jej znak, żeby podeszła bliżej frontu sklepu, gdzie wyciągnęła klucz kredytowy. - Nie, nie, pilocie - powiedział. - Nie to. Laenea podniosła jedną brew. Kilka sklepów na nabrzeżu przyjmowało wyłącznie gotówkę, zachowując posmak czegoś nie- przystojnego w czasie, gdy niemal wszelkie działania były legal- ne. Ale wśród nich znalazłoby się raptem kilka takich, które od- mówiłyby kredytu członkowi załogi albo pilotowi. - Nie mam gotówki. Nie miała już od lat, odkąd kiedyś znalazła w trzech różnych kieszeniach trzy metalowe monety, jedną plastikową, jedną drew- nianą, przyjemnie atawistyczny pazur zwierzęcia (albo też dosko- nały duplikat) oraz upakowany w pudełku kawałek materii orga- nicznej, zakazanej na Ziemi od pięćdziesięciu lat. Laenea nie pla- nowała ponownych odwiedzin na co najmniej trzech ze światów, na których posługiwano się tymi walutami. - Nie chodzi o gotówkę - odpowiedział. - Należy do pani, pi- locie. Tylko... - Podniósł wzrok i po raz pierwszy spojrzał jej w oczy. Miał bardzo ciemne, głębokie oczy, pełne nadziei i oczekiwania. -Tylko proszę mi powiedzieć, jak to jest? Co się widzi? Cofnęła się, zaskoczona. Wiedziała, że ludzie często zadają to pytanie. Sama je sobie zadawała, bez słów, po kilku odpowiedziach milczenia i cierpliwych potrząsań głową. Piloci nigdy nie odpowia- dali. Maszyny nie mogły udzielać odpowiedzi, piloci nie mogli udzielać odpowiedzi. Albo nie chcieli. Na to pytanie można było znaleźć odpowiedź tylko osobiście. Laenei zrobiło się żal sklepika- rza i zamierzała powiedzieć, że jak dotychczas nigdy nie odbywa- ła podróży przytomna, że jest nowa, że podróżowała tylko jako za- łogantka, znarkotyzowana niemal na śmierć, żeby przeżyć. Ale ostatecznie nie mogła powiedzieć nawet tego. To było zbyt łatwe, stanowiłoby niemal zdradę. Nieprawdziwa prawda. Oznaczałoby, że gdyby wiedziała, powiedziałaby, podczas gdy nie miała pewno- ści, czy byłaby w stanie i miała ochotę. Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się najuprzejmiej, jak mogła. - Przepraszam. Pokiwał głową ze smutkiem. - Nie powinienem był pytać... - Nie ma problemu. - Jestem za stary, rozumie pani. Za stary na przygody. Przyje- chałem tu tak dawno... ale czas, czas znikł. Nigdy nie dowiedzia- łem się, co się stało. Śniło mi się to. To były złe sny... - Rozumiem. Byłam załogantką przez dziesięć lat. My też nie wiemy, co się dzieje. - To jeszcze gorsze, zgoda. W kółko i w kółko, bez czasu po- środku. Ale teraz pani wie. - Piloci wiedzą - przytaknęła Laenea. Podała mu klucz kredy- towy. Mimo że nadal usiłował odmówić, uparła się, że zapłaci. Otulona płaszczem wyszła na zewnątrz, w mgłę. Wyobraziła so- bie, że sklepik teraz zniknie, jak każdy legendarny sklep sprzeda- jący magiczne przedmioty i czapki-niewidki. Ale nie spojrzała za siebie, ponieważ wszystko w odległości kilku kroków rozpływało się w szarość. W niewielkich kołach wokół latarni ciepło unosiło języki pary ku niebu. Odpływający o północy prom terkotał, unosząc się na falach dzięki poduszce powietrznej. Otulona peleryną Laenea stała się anonimowa. Po przystankach na wyspach pozostała jedynym pa- sażerem podróżującym pieszo. Kiedy zamknięto kioski z jedze- niem, kierowcy z pokładu samochodowego wrócili do swoich cię- żarówek, żeby drzemać albo pić kawę z termosów. Laenea oparła stopy o ławkę stojącą naprzeciwko, przeciągnęła się i wpatrywa- ła się w ciemność przez okno. Światła promu kołysały się na wierz- chołkach fal. Laenea widziała zarówno wodę, jak i własne, blade odbicie. Po chwili zapadła w drzemkę. Port kosmiczny był wielką, pływającą sztuczną wyspą, zako- twiczoną daleko na brzegu. Jaśniał własnymi światłami. Parabo- liczne baterie słoneczne wyglądały jak fasetki ogromnego wodne- go owada. Jeśli nie liczyć luster i wież startowych, powierzchnia portu była niemal płaska: większość budynków nie wznosiła się wyżej niż na jedno, dwa piętra. Wysokie konstrukcje wystawiały- by żaglopodobne ściany na północno-zachodnie wichry. Pod platformą, pod tłumiącą wibracje dolną warstwą, pod po- wierzchnią morza, leżało trzyczęściowe miasto. Ryk startujących statków i wycie poduszkowców doprowadziłby do szaleństwa każ- dego, kto przebywałby na powierzchni. Dlatego północno-zachod- ni port kosmiczny zbudowany został na morzu, daleko od miast i sam niczym miasto, bezpieczny pomiędzy podwodnymi szybami stabilizującymi. Prom wspiął się na niską pochylnię wychodzącą z wody i osiadł na platformie załadunkowej. Brzęczenie silników elek- trycznych ciężarówek zastąpiło warkot olbrzymich wiatraków. La- enea sztywnym krokiem zeszła po schodach. Była za wysoka, że- by wyspać się wygodnie na dwuosobowej ławce. Zatrzymała się na chwilę przy schodkach, przypatrując się przejeżdżającym cięża- rówkom, skoncentrowała się przez chwilę i poczuła wzrost ciśnie- nia krwi. Rozumiała doskonale, jak może to być niebezpieczne i jak łatwo uzależnić się od większej wytrzymałości, aż osiągnie ta- ki poziom, że jej ciało spłonie niczym przegrzana maszyna. Ale na razie poczuła przypływ energii, a sztywność w nogach i plecach po- woli ustępowała. Jeśli nie liczyć ciężarówek, które mrucząc, rozjechały się po obwodnicach wyspy i znikły, port był o tej porze nocy cichy. Kolej- ka pasażerska czekała pusta przy centralnej rampie. Gdy Laenea wsiadła, urządzenie wyczuło jej obecność, zatrzasnęło drzwi i ru- szyło. Komenda wydana przez naciśnięcie guzika zatrzymała po- ciąg powyżej Trzeciego Stabilizatora, w którym mieściła się kwa- rantanna, administracja i kwatery załogi. Laenea czuła się do- brze, było jej ciepło, widziała wszystko jasno i wyraźnie. Pozwoliła, by płaszcz spływał jej luźno z ramion - nie potrzebowała już ochro- ny przed chłodem. Rozpalała ją niecierpliwość przed spotkaniem z przyjaciółmi w tym nowym wcieleniu. Ku podwodnemu miastu winda poruszała się środkiem stabi- lizatora. Laenea zjechała na sam dół szybu, jednego z trzech, któ- re wrzynały się w ocean daleko poniżej powierzchniowych turbu- lencji, żeby zapewniać platformie stabilność nawet podczas naj- gwałtowniej szych sztormów. Szyby utrzymywały również pływal- ność wyspy na równym poziomie, pompując lub wypompowując morską wodę ze zbiorników balastowych, kiedy przypływały i od- pływały poduszkowce, a promy wpełzały na powierzchnię. Drzwi windy otworzyły się do sali, do której dochodziły spiral- ne schody. Bąbel na szczycie głównego szybu. Było to wygodne, cy- lindryczne pomieszczenie o przezroczystych ścianach, wpatrują- ce się niczym nigdy niezasypiające oko w głębię oceanu. Reflek- tory oświetlały zimną, przejrzystą wodę, wyłapując błyszczące, prędkie kształty ryb. Wielkie ciemne drapieżniki, rekiny o pasz- czach pełnych ostrych zębów, wdzięcznie wyginające się w łuk morświny, eleganckie czarno-białe orki. W miarę jak zwiększał się zakres widoczności, światło przebijało się przez coraz błękit- niej szy błękit, aż wreszcie docierało do fioletu, gdzie nieokreślo- ne kształty kołysały się z nieśmiałą ciekawością między słabym światłem a całkowitą ciemnością. Świetlica, wyłożona plastikową pianką i dywanami, tworzyła iluzję przebywania pod wodą, na dnie oceanu, bycia jego częścią. Pierwotnie nie przeznaczano jej na salonik do wyłącznego użytku załóg, ale został przejęty przez astronautów w nieświadomym porozumieniu. Ludzie z zewnątrz nie byli wyrzucani, ale uprzejmie ignorowani. Czując się intruza- mi, szybko się wynosili. Dziennikarze pojawiali się rzadko, jedy- nie w reakcji na sensacje lub katastrofy. Ludzcy piloci stanowili kiedyś sensację, ale Laenea należała do drugiej grupy, kiedy prze- stali już być atrakcją. Nie przejmowała się tym. Ściągnęła buty i postawiła je obok schodów. Rozpoznała jed- ną z pozostałych par - trudno byłoby nie poznać, jeśli choć raz się ją widziało. Szkarłatna skóra była niewiarygodnie wypolerowa- na, wyszywana cekinami i wykładana maleńkimi kółkami wypeł- nionymi ciekłym kryształem, które zmieniały kolor w zależności od temperatury. Laenea się uśmiechnęła. Załoganci odreagowywa- li martwy czas przelotu na różne sposoby - jednym z nich była przesada we wszystkich pozostałych aspektach życia, a w tym bry- lował Minoru. Spacer po miękkim dywanie między wzgórkami i zagłębie- niami wnęk konwersacyjnych był niczym przechadzka po ideał- nym dnie morskim. Laenea pomyślała, że atrakcją świetlicy pozo- stawał jej związek z tajemnicą morza, ponieważ morze wciąż kry- ło sekrety równie niedostępne jak te, które napotka w kosmosie podczas podróży. Nikt poza pilotami nie mógł nawet przybliżyć się do prawdy, ale Laenea często siadywała, wpatrując się w cie- nistą wodę i marząc. Niebawem i ona się dowie, nie będzie musia- ła już sobie wyobrażać. Poruszała się między małymi grupkami ludzi na pół ukrytych w zagłębieniach wnęk. W pobliżu przezroczystej ściany spostrze- gła Minoru o czarnych, przeplecionych szkarłatem i srebrem wło- sach opadających aż do pasa; wysoką Allanai, kucającą, żeby być bliżej pozostałych, o skórze błyszczącej w świetle jak ciemny opal i bardzo krótkich włosach podobnych do diamentowego pyłu; bla- dą, cichą Ruth, która rzadko błyszczała, ale za to z siłą wybuchu nowej. Wszyscy rozmawiali sennie, trzymając w rękach kieliszki lub kubki, i Laenea poczuła spokój płynący od znajomej sceny. Zwrócony do niej twarzą Minoru podniósł wzrok. Uśmiechnę- ła się, oczekując, że wykrzyknie jej imię i wyciągnie do niej ręce jak zawsze, w tym swoim wylewnym powitaniu, prezentując wszystkie hafty i cekiny na kurtce. On jednak spojrzał na nią spo- kojnie, wzrokiem tak obojętnym, że tylko jego pozbawiona zmarsz- czek twarz o przedłużonej młodości mogła to wytrzymać. Wyszep- tał jej imię. Ruth zerknęła przez ramię i uśmiechnęła się niepew- nie, jakby się czegoś bała. Allanai wyprostowała się i górując nad pozostałymi, uniosła z poważną miną szklankę ku Laenei. - Witaj, pilocie - powiedziała i wypiła, po czym skuliła się z powrotem, opierając łokcie na kanciastych kolanach. Laenea stała nad nimi, poza ich kółkiem, spoglądając na trój- kę ludzi, których całowała na pożegnanie. Załogi zawsze się żeg- nały, ponieważ sen w czasie podróży nie dawał żadnej pewności przebudzenia. Żyli w świecie okrutnej modlitwy dziecięcej: „Je- śli ze snu się nie zbudzę...". Laenea zeszła ku nim. Kółko otworzyło się, ale ona nie weszła. Była równie przytłoczona niepewnością jak jej przyjaciele. - Usiądź z nami - zaproponowała w końcu Ruth. Allanai i Mi- noru mieli zaniepokojone miny, ale nie zaprotestowali. Laenea usiadła. Trójkąt, jaki tworzyli Ruth, Allanai i Minoru nie uległ zmianie. Każde z nich było koło kogoś innego, Laenea nie była koło nikogo z nich. Ruth wyciągnęła drżącą rękę. Wszyscy czekali, a Laenea usi- łowała znaleźć jakieś uspokajające słowa, żeby przekonać ich, że się nie zmieniła. Ale się zmieniła. Uświadomiła sobie, że chirurdzy wycięli coś więcej niż tylko skórę, mięśnie i kości. - Przyszłam... -Ale nic, co czuła, nie wydawało się na miejscu. Nie będzie urągać im swoją wolnością. Chwyciła wyciągniętą dłoń Ruth. - Przyszłam powiedzieć do widzenia. Objęła ich i pocałowała, zanim wspięła się z powrotem na główny poziom. Wszyscy oni pozostali przyjaciółmi, ale nie byli w stanie dłużej się wzajemnie akceptować. Pierwsi piloci nie mieszali się z załogami, ponieważ odpowie- dzialność była ogromna, a napięcia jeszcze większe. Ale Laenea już martwiła się o Ruth, Minoru i Allanai. Jej troska pozostanie, gdy będzie przyglądać im się podczas snu przewożącego ich od jednej wyspy światła do drugiej. Nie pojmowała, dlaczego utrwala to po- działy, tak samo jak nie rozumiała rezerwy swoich przyjaciół. Rozmowy przypływały ku niej i odpływały jak fale, gdy prze- chodziła przez świetlicę. Widząc znajome twarze, unikała ich, nie usiłowała też dołączyć do grup nieznajomych. Jej duma była moc- niejsza niż samotność. Odsunęła od siebie ból odrzucenia. Czuła się samowystarczal- na i pewna siebie. Kiedy rozpoznała parę pilotów siedzących z da- la od innych, zbliżyła się do nich. Latała z obojgiem z nich, ale ni- gdy z żadnym nie rozmawiała dłużej. Zaakceptują ją lub nie - jak na razie tym się nie przejmowała. Odrzuciła płaszcz, żeby ją roz- poznali, i nagle uświadomiła sobie - rozbawiona i zarazem zasko- czona czymś, czego nigdy wcześniej świadomie nie dostrzegła - że wszyscy piloci ubierali się podobnie jak ona. Sznurowane kamizel- ki lub sukienki z głębokimi dekoltami, przezroczyste bluzki i ra- miączka - wszystko tak czy inaczej eksponujące długą bliznę, bę- dącą znakiem ich przemiany. Miikala i Ramona-Teresa siedzieli naprzeciwko siebie, opiera- jąc łokcie na kolanach i rozmawiając cicho. Nawet rytm ich konwer- sacji wydawał się Laenei obcy, mimo że nie słyszała słów. Podob- nie jak inni ludzie dogadywali się w równej mierze za pomocą ciał i rąk, ich słów, ale ich skinienia głową i gesty nie były zwyczajne. Laenea zastanawiała się, o czym rozmawiają piloci. Z pewno- ścią nie o zwykłych sprawach zwykłych ludzi: praniu, zakupach, mieszkaniu, osobie, z którą się mieszka. Powinni rozmawiać o... do- świadczeniach dostępnych tylko im, o tym, co oglądają, gdy wszy- scy pozostali muszą spać snem zbliżonym do śmierci lub umrzeć. Ludzcy piloci radzili sobie z podróżą lepiej niż inteligentne maszyny, ale i oni czasem się gubili. Miikala i Ramona-Teresa na- leżeli do tej garstki z pierwszej generacji, która przeżyła, dzie- sięciu procent własnej wyjątkowej, ewoluującej, niemal samowy- starczalnej społeczności. Kiedy Laenea stanęła nad nimi na skra- ju zagłębienia, zamilkli i spojrzeli na nią z powagą. Ramona-Teresa, niska, ciężko zbudowana kobieta o kruczo- czarnych włosach, które zaczynały już siwieć, uśmiechnęła się i uniosła kieliszek. - Witaj, pilocie! Miikala, którego oczy skryte były w cieniu ciężkich brwi i nie- sfornej grzywy ciemnobrązowych włosów, przyłączył się do toa- stu i wypił razem z nią. Ten toast był daniną i powitaniem, a nie pożegnaniem. La- enea należała do drugiej fali pilotów, tych, którzy mieli pójść w ślady pierwszego eksperymentu i doprowadzić go do praktycz- nego funkcjonowania, skoro Miikala, Ramona-Teresa i inni wy- kazali już, że niezależność od czasu jest możliwa. Laenea uśmiech- nęła się i zeszła do zagłębienia. Miikała dotknął jej lewego nad- garstka, Ramona-Teresa prawego. Laenea czuła, że w jej wnętrzu zbiera się perlisty dziecięcy śmiech. Nie potrafiła się powstrzy- mać - uwolnił się jak wypełniony helem balonik. - Cześć - powiedziała i nawet jej głos zabrzmiał wysoko. Mogłaby znajdować się w środowisku na dnie morza, oddy- chać mieszanką tlenowo-helową i mówić niczym Kaczor Donald. Czuła krew wzbierającą w żyłach na skroniach i szyi. Miikala uśmiechał się, mówiąc coś w języku równie pełnym samogłosek jak jego imię; nie rozumiała ani słowa, ale wiedziała, co mówi. Ramona-Teresa przytuliła ją. - Witaj, dziecko. Laenea nie mogła uwierzyć, że ci wyniośli, niesamowici lu- dzie potrafią przyjąć ją z taką radością. Uświadomiła sobie, że miała nadzieję na - w najlepszym razie - chłodne i protekcjonal- ne powitanie, które nie za bardzo ubodłoby jej dumę. Wprawiają- cy ją w zakłopotanie chichot wyrwał się znowu, ale tym razem nie usiłowała go stłumić. Teraz śmiali się już w trójkę. Laenea czuła się lekka, radosna, oszołomiona: podniecenie pompowało adre- nalinę do jej ciała. Było jej gorąco i czuła drobne kropelki potu zbierające się na czole, tuż pod linią włosów. Niespodziewanie stałe tępe pieczenie w klatce piersiowej zmieniło się w skręcający ból, jakby jej nowe serce zostało wyrwa- ne jak stare. Nie mogła oddychać. Skuliła się, chwytając powie- trze, zapominając o pilotach i całym pięknym otoczeniu. Za każ- dym razem, gdy usiłowała wciągnąć powietrze, ból wypychał je z powrotem. Głos Miikali powoli przedzierał się przez jej panikę, a dłonie Ramony-Teresy uspokoiły ją. - Spokojnie, rozluźnij się, przypomnij sobie trening... Tak: zmniejsz przepływ krwi, rozszerz tętnice, rozszerz wszyst- kie maleńkie naczynia włosowate, poczuj, jak mięśnie niepodle- gające woli odpowiadają na podległą twojej woli kontrolę. Zwol- nij pompowanie. Ktoś położył jej na czole serwetkę zamoczoną w dżinie. Laenea powitała z ulgą chłód, a nawet gorzki zapach. Ból rozpuszczał się stopniowo, aż wreszcie Ramona-Teresa mogła ją oprzeć o ławkę, posadzić na miękkim dywanie, wydobyć z opie- kuńczej pozycji płodowej. Dżetowa zapinka płaszcza puściła, a starsza pilotka rozluźniła sznurówki kamizelki. - Wszystko w porządku - powiedziała Ramona-Teresa. - Ad- renalina pracuje tak dobrze jak zawsze. Wszyscy musimy przy- zwyczaić się do większej kontroli, niż oni uważają za stosowne nas nauczyć. Kucający obok Laenei Miikala zerknął na jej doskonale wi- doczną jasną bliznę. - Wyszłaś wcześnie - powiedział. - Czyżby zmienili procedurę? Laenea zbladła: zapomniała, że sposób, w jaki opuściła szpi- tal, był niezbyt oficjalny i pochwalany. - Nie drocz się z nią, Miikala - powiedziała burkliwie Ramona- -Teresa. - A może nie pamiętasz, jak to było, gdy ty się obudziłeś? Brwi ściągnęły mu się w grymasie. - Pamiętam. - Każą mi wrócić? - spytała Laenea. - Wszystko w porządku, muszę tylko się przyzwyczaić. - Mogą próbować - odrzekła Ramona-Teresa. - Zależy im na pieniądzach, które na nas wydają. Może teraz już nie. Radzimy so- bie sami równie dobrze jak zamknięci w ich wstrętnych szpita- lach przy dźwiękach nagranego serca... dalej tak robią? Laenea wzdrygnęła się. - Przy was to ponoć działało, tak mówili... ale ja rozwaliłam głośnik. Miikala roześmiał się radośnie. - Co spowodowało, że wszystkie pozostałe maszyny zaczęły wydawać oszalałe dźwięki niczym przerażone myszki. - Myślałam, że nie przeprowadzili operacji. Od tak dawna chciałam być jedną z was... - Czując się lepiej, Laenea się dźwig- nęła. Nie zapięła kamizelki, rozkoszując się chłodem powietrza na skórze. - Obserwowaliśmy cię - powiedział Miikala. - Obserwujemy was wszystkich, ale tylko niektórzy są wyjątkowi. Wiedzieliśmy, że do nas dołączysz. Pamiętasz ją, Ramono? - Tak. - Podniosła jedną z pustych szklanek, nalała coś z sha- kera i podała Laenei. - Zawsze walczyłaś ze snem, moja droga. Czasami myślałam, że się obudzisz. - Ej, Ramono, wystraszysz dzieciaka. - Wystraszę ją? Tę tygrysicę? Dziwne, ale Laenea nie czuła niepokoju na myśl, że była bliska przebudzenia podczas podróży. Nie obudziła się, wtedy bo- wiem by umarła: umarłaby natychmiast z powodu starości, jako że jej ciało podlega normalnej czasoprzestrzeni, zależności po- między rozszerzaniem czasu, prędkością i odległością, z powodu miliardów lat ewolucji i rytmów planetarnych, księżycowych, słonecznych, biologicznych, subatomowych. Na tyle, na ile wie- działa ona i ktokolwiek inny. Teraz była od tego wszystkiego wolna. Wypiła drinka jednym haustem. Chłodne powietrze owiewa- ło na jej nagie ramiona i piersi, narzuciła więc płaszcz i czekała, aż satyna ogrzeje się od jej ciała. - Kiedy dostanę statek? - Nie wcześniej niż za miesiąc. Czas wydawał się ogromnym obszarem pustki. Ukończyła kurs i trening, teraz tylko jej śmiertelne ciało trzymało ją na Ziemi. - Chcą, żebyś się całkiem zagoiła. - To za długo... jak mogą uważać, że będę czekać tak długo? - To konieczne. - Chcę wiedzieć, co się dzieje, muszę się dowiedzieć. Kiedy lecisz? - Niedługo - odrzekła Ramona-Teresa. - Zabierz mnie z sobą! - Nie, moja droga. To nie byłoby właściwe. - Właściwe! Musimy tworzyć własne reguły, a nie słuchać ich. Oni nie wiedzą, co jest dla nas dobre. Miikala i Ramona-Teresa spoglądali na siebie przez długą chwilę. Być może porozumiewali się wzrokiem i wyrazem twarzy, ale Laenea nie potrafiła zrozumieć. - Nie. - Głos Ramony zabrzmiał ostatecznie. - Możecie przynajmniej mi powiedzieć... -Wiedziała natych- miast, że powiedziała coś nieodpowiedniego. Twarze pilotów prze- stały cokolwiek wyrażać. Laenea nie czuła jednak żalu ani skru- chy, ale tylko gniew. - To nie dlatego, że nie potraficie! Rozmawiacie o tym ze so- bą, teraz przynajmniej to wiem. Nie wmówicie mi, że tak nie jest. - Nie - powiedział Miikala. - Nie będziemy ci wmawiać, że ni- gdy o tym nie rozmawiamy. - Jesteście samolubni i okrutni. - Podniosła się i przez mo- ment poczuła lęk, że może się znowu zachwiać i potrzebować ich pomocy. Ale gdy Ramona i Miikala wymienili skinienia głową i nieznaczne, irytujące uśmieszki, Laenea poczuła, że ogarnia ją złość. - Ona odczuwa potrzebę - powiedziało jedno z nich, ale La- enea nie wiedziała nawet które. Odwróciła się do nich plecami, wy- dostała się z wnęki i odeszła. Fotel, który wybrała, umieścił ją na stromej pochylni bardzo blisko ściany morza. Czuła chłód szkła, jakby to ono promieniowa- ło, a nie ciepło. Dziwaczne stworzenia przepływały przed nią w świetle reflektorów. Laenea się rozluźniła, pozwalając krwi rów- nomiernie przypływać i odpływać. Zastanawiała się, czy gdyby siedziała w tym miłym miejscu dostatecznie długo, potrafiłaby dostrzec prawdziwe pływy, czy te same dryfujące roślinne stworze- nia przepływaty przed nią raz za razem, miotane tam i z powrotem przed oknem stabilizatora przez siły Słońca i Księżyca. Jej prywatność zakłócał w niewielkim stopniu wyłącznie po- grążony we śnie mężczyzna leżący tuż obok. Nie rozpoznawała go, ale musiał być załogantem. Jego ciemne, obcisłe ubranie było z nieco innego materiału i miało odmienny krój, mógł pochodzić z innego świata. Musi być nowy. Ziemia stanowiła główny ośro- dek handlowy: żaden statek nie latał długo bez wchodzenia na jej orbitę- Nowi załoganci składali tu przynajmniej raz wizytę. Zazwyczaj z początku odwiedzali każdy świat, na którym zatrzy- mywał się ich statek, jeśli mieli czas na kwarantannę. Laenea też tak robiła- Ale kwarantanny były tak ciężkie, a zarazem koniecz- ne, że podobnie jak większość weteranów przystosowała się wresz- cie do jednego świata i pozostawała na statku podczas pozostałych lądowań, i układała sobie rozkład lotów tak, żeby odwiedzać dom tak często, jak się dało. Śpiący mężczyzna był o kilka lat od niej młodszy. Pomyślała, że musi co najmniej dorównywać jej wzrostem, trudno było to jed- nak ocenić. Należał do rzadko spotykanych typów o tak pięknych proporcjach, że ich wzrost da się oszacować wyłącznie przez po- równanie, niezależnie od odległości. Nie dostrzegła w nim żadnej przesady &™. słabości: sprawiał wrażenie silnego, ale była to siła wy- nikająca :ze zwinności i sprawności, a nie z gwałtowności. Laenea uznała, że nie jest ani pijany, ani naćpany, ale po prostu śpi. Jego twarz mimo że rozluźniona, nie nosiła znamion hulaszczego życia. Miał potargane ciemnoblond włosy, nieco jaśniejsze niż obfite wą- sy. Nie był bynajmniej przystojny: miał regularne, wyraziste rysy, ale brakowało im piękna. Poniżej kości policzkowych skórę pokry- wało pełno blizn, jakby po dziecięcej chorobie zakaźnej. Niektóre z dalszych- światów nie pokonały jeszcze tych epidemii. Laenea odwróciła wzrok od młodzieńca. Wpatrywała się w ciemną wodę poza zasięgiem światła, pozwalając, żeby obraz się rozszczepił i zamazał. Dotknęła obojczyka i zsunęła palce ku czubkowi gładkiej blizny. Odczucia tkanki wydawały się wyostrzo- ne, jakby rana w tym miejscu miała bardziej boleć. Mimo że La- enea czuła zmęczenie i narastający głód, nie potrzebowała tego przezwyciężać. Za chwilę jej energia powinna wrócić powoli i na- turalnie. Ta noc była zdecydowanie zbyt wyczerpująca. Miesiąc byłby wiecznością, oczekiwanie równe tym wszyst- kim latom, które przeżyła jako załogantka. Wciąż złościła się na tamtych pilotów. Zachowała się jak szczeniak, który przybiegł do nich po powitanie i pieszczoty, a kiedy się nim znudzili, kopnęli go, jakby zasikał podłogę. Złościła się też na siebie: było jej głupio i chciała się sprawdzić. Po raz pierwszy poczuła zadowolenie na myśl o zagładzie cza- su w trakcie podróży. Spać przez miesiąc: dogodne, niemożliwe. Najpierw musi poradzić sobie ze swoją nową egzystencją, nowym ciałem, potem będzie mogła zająć się nowym środowiskiem. Być może zasnęła. Morze nie mówiło nic o czasie: światła prze- bijały się przez ten sam głęboki granat w dzień i w nocy. Czas był najmniej realnym z wszystkich wymiarów dla ludzi pokroju La- enei, ona zaś uwolniła się od jego dyktatu, odgrodziła od jego trwałości. Kiedy otworzyła znów oczy, nie miała pojęcia, jak długo były zamknięte: sekundę czy godzinę. Musiało minąć co najmniej kilka minut, ponieważ śpiący do- tychczas młody mężczyzna siedział już, przypatrując się jej. Miał ciemnoniebieskie oczy z czarnymi plamkami, jak kolor morza. Przez chwilę nie zauważył, że się obudziła, a potem ich spojrzenia spotkały się i szybko odwrócił wzrok, spłoniwszy się, przyłapany na wpatrywaniu się. - Ja też się gapiłam - powiedziała Laenea. Zdumiony, odwrócił się ku niej, nie całkiem pewny, czy mówi- ła do niego. - Że co? - Kiedy byłam powierzchniowcem, gapiłam się na załogi; kie- dy zostałam załogantka, gapiłam się na pilotów. - Ja jestem załogantem - powiedział, przyjmując pozycję obronną. - Skąd? - Z Półmroku. Laenea wiedziała, że była tam dawno temu, obrazy Półmroku na- pływały ku niej. Był to nowy świat, ciemne, tajemnicze miejsce o wy- sokich górach i czarnych, przerażających lasach, młody świat o do- piero co wypiętrzonych masywach. Był gęsto otoczony chmurami, które zatrzymywały większość widzialnego światła, ale przepuszcza- ły ultrafiolet. Półmrok: zmierzch, tamten świat. Brak świtu. Nikt, kto kiedykolwiek odwiedził Półmrok, nie przypuszczał, że panująca tam ciemność mogłaby obwieszczać cokolwiek poza nocą. Ludzie tam mieszkający byli silni i poważni nawet w obliczu katastrof. Na Pół- mroku widywała smutek, śmierć, stratę, ale nigdy panikę czy rozpacz. Laenea przedstawiła się i zaproponowała młodemu mężczyź- nie, żeby usiadł koło niej. Podszedł bliżej, ale zachowywał się po- wściągliwie. - Nazywam się Radu Drakul. Nazwisko potrąciło jakąś strunę w jej pamięci. Wsłuchiwała się w jej dźwięk, aż stał się na tyle mocny, żeby go rozpoznać. Spojrzała poza Radu Drakula, jakby szukała kogoś jeszcze. - A zatem... gdzie jest Vlad? Radu się roześmiał, po raz pierwszy zmieniając posępny wy- raz twarzy. Miał ładne zęby, a gdy się śmiał, równolegle do wąsów tworzyły się głębokie zmarszczki. - Gdziekolwiek jest, mam nadzieję, że tam pozostanie. Uśmiechnęli się do siebie. - To twoja pierwsza podróż? - Aż tak rzuca się w oczy, że jestem nowicjuszem? - Jesteś sam - odrzekła. -1 spałeś. - Nie znam tu nikogo. Byłem zmęczony. - Zabrzmiało to roz- sądnie. - Po jakimś czasie... - Laenea skinęła głową ku znajdującym się w pobliżu ludziom, pobudzonym i drżącym od środków tłumią- cych sen i dodającym energii. - Nie śpi się na planetach, gdy w po- bliżu są ludzie, z którymi można porozmawiać, gdy można coś in- nego robić. Robi ci się niedobrze na myśl o śnie, boisz się go. Radu spojrzał w stronę rozweselonej grupki zataczającej się w kierunku windy. - Wszyscy się tacy stajemy? - Starał się, żeby w jego niskim głosie nie dosłyszała emocji. - Większość. - Leki nasenne są okropne, ale wszyscy mówią, że koniecz- ne. Lecz to... - Potrząsnął powoli głową. Miał gładkie czoło, jeśli nie liczyć dwóch równoległych pionowych linii, które tworzyły się między brwiami, gdy je marszczył. Blizny na skórze zaczynały się poniżej kości policzkowych i ciągnęły aż do kwadratowej szczęki. - Nikt cię nie będzie zmuszał - powiedziała Laenea. Kusi- ło ją, żeby wyciągnąć rękę i dotknąć go, miała ochotę głaskać je- go twarz od skroni po podbródek i wygładzić zmierzwione we śnie włosy. Ale on był niepodobny do ludzi, których dotychczas spotykała, których potrafiła dotykać i przytulać, i iść z nimi do łóżka po krótkiej znajomości i z powodu wspólnego kaprysu. Radu tworzył wokół siebie atmosferę dystansu i ochrony, niemal tajemnicy, niewidzialny mur, który chociaż delikatny, w chwili ataku wzmocniłby się tylko. Jego sposób bycia, mówienia, był obronny. - Sądzisz jednak, że sam to wybiorę. - Nie zawsze tak się dzieje - odrzekła Laenea, ponieważ wy- czuwała, że potrzebne mu jest wsparcie, a zarazem czuła potrze- bę obrony siebie i swoich dawnych kolegów. - Śpimy tak dużo w trakcie podróży i jest to tak ciemny, tak pusty czas... - Pusty? A sny? - Ja nigdy nie śniłam. - A ja zawsze śnię - odpowiedział. - Zawsze. - Podróż nie przeszkadzałaby mi tak bardzo, gdybym kiedy- kolwiek śniła. Zrozumienie wyciągnęło Radu z jego skorupki. - Pojmuję. Laenea pomyślała o wszystkich rozmowach, jakie odbyła z in- nymi znajomymi załogantami. Milcząca pustka snu była jedyną stałą wszystkich ich doznań. - Nie znam nikogo takiego jak ty. Masz wielkie szczęście. Maleńka fosforyzująca rybka podpłynęła do szklanej ściany. Laenea wyciągnęła rękę i zastukała w szybę, prowadząc rybkę po prostej ścieżce rysowanej palcem. - Jestem głodna - powiedziała niespodziewanie. - W Stabili- zatorze Punktowym jest dobra restauracja. Pójdziesz ze mną? - Restauracja. Miejsce, gdzie ludzie... kupują jedzenie? -Tak. - Nie jestem głodny. Był marnym kłamcą: zawahał się, zanim odmówił i unikał wzroku Laenei. - O co chodzi? - O nic. - Spojrzał na nią ponownie, uśmiechając się słabo: to, że się nie przejmował, było przynajmniej prawdą. - Zamierzasz spędzić tu całą noc? - To nie noc, już prawie rano. - Pokoje są wygodniejsze... spałeś. Wzruszył ramionami - zorientowała się, że go niepokoi. Zda- ła sobie sprawę, że musi mu brakować pieniędzy. - Twój kredyt nie działa? To się dzieje bez przerwy. Mam wra- żenie, że programy do księgowości piszą szympansy. - Wiele razy przechodziła przez biurokrację i nieprzyjemności kredytu awa- ryjnego, kiedy jej przekazy trafiały w niewłaściwe miejsce lub miały błędny kod. - Musisz tylko... - W moim przypadku administracja nie popełniła żadnego błędu. Czekała, czy wyjaśni swoje słowa, czy nie. Nagle uśmiechnął się, jakby sam siebie rozbawił. Wyglądał na jeszcze młodszego, kiedy się tak uśmiechał. - Nie przywykłem do wydawania pieniędzy na cokolwiek po- za... rzeczami niekoniecznymi. - Luksusowymi? - Tak, rzeczami, których nie używamy zbyt często na Półmro- ku, rzeczami, których nie potrzebuję. Ale jedzenie, noclegi... - Wzruszył jeszcze raz ramionami. - Na światach-koloniach dostaje się to zawsze za darmo. Kiedy przybyłem na Ziemię, zapomniałem zorganizować przelew. - Zarumienił się lekko. - Nigdy już nie za- pomnę. Brakuje mi posiłków i snu... jeszcze bardziej brakowało mi na Półmroku, gdy naprawdę pracowałem. Za kilka godzin napra- wię błąd. - Nie musisz teraz być głodny - oznajmiła Laenea. - Możesz... - Szanuję wasze zwyczaje - odrzekł - ale moi ludzie nigdy nie pożyczają i nigdy nie przyjmują darów dawanych niechętnie. Laenea wstała i wyciągnęła rękę. - Nigdy nie daję niechętnie. Chodź. Miał ciepłą, twardą dłoń - jak polerowane drewno. Na szczycie szybu windy Laenea i Radu wyszli w koniec no- cy. Powietrze było mgliste i pełne świateł, niebo i morze zlewały się w jednostajną szarość. Najlżejszy podmuch nie zdradzał, gdzie znajduje się powierzchnia morza albo granica mgły, ale powie- trze było zimne. Laenea zarzuciła płaszcz na nich oboje. Padał drobny, niemal niewidoczny deszcz, ozdabiając czarny aksamit i włosy Radu maleńkimi błyszczącymi kropelkami. Chłopak błysz- czał w sztucznym świetle. - Teraz jest tu jak na Półmroku - powiedział. - Zimą właśnie tak pada. Wyciągnął rękę - czarny aksamit opadał w dół jak nierucho- me skrzydła - otworzył dłoń i patrzył jak maleńkie kropelki desz- czu spadają na opuszki palców. Laenea czuła w jego głosie, w za- dumie, że tęskni za domem rozpaczliwie, aż do bólu. Nic nie mó- wiła, ponieważ z doświadczenia wiedziała, że słowa nie pomogą. Jedynie upływ czasu i fascynacja nowymi miejscami mogły uko- ić taki ból. Jak na razie Ziemia nie dała Radu powodów do fascy- nacji. Ale teraz stał, wpatrując się w mgłę, jakby był w stanie do- strzec kontynenty lub gwiazdy. Otoczyła go ramieniem w geście pocieszenia. - Pójdziemy do Punktu. - Laeneę ostatnio zamykano w sa- lach testowych i treningowych oraz w szpitalach, tak samo jak je- go w statkach i podczas kwarantanny, więc również łaknęła świe- żego powietrza, deszczu i milczącej mowy oceanu. Chodnik biegł nabrzeżem: tylko barierka dzieliła ich od dzie- sięciometrowego spadku do morza. Rodzące się fale pieściły uko- śnie metalowy klif i umykały w ciemność. Laenea i Radu szli po- woli równym krokiem. Co kilka kroków ich biodra się ocierały. Laenea zerkała od czasu do czasu na Radu i zastanawiała się, jak mogła nie uznać go za pięknego. Jej serce obracało się powoli w piersi z niskim dźwiękiem, kojąco, a jej postrzeganie przeszło od gorączkowej jasności do mglistej, kojącej ciemności. Wydawa- ło się, że otacza ją i chroni jakaś zasłona. Zdała sobie sprawę, że Radu wpatruje się w nią bardziej niż ona w niego. Zimno przeni- kało przez płaszcz, więc zbliżyli się do siebie - całkiem naturalnie Radu objął ją ramieniem i tak szli w uścisku. - Prawdziwa praca - zadumała się Laenea. - Tak... ciężka praca fizyczna lub umysłowa. - Podjął drugi możliwy wątek ich poprzedniej rozmowy, jakby nigdy nie zboczy- ła w innym kierunku. - Sami wykonujemy prace. Półmrok jest zbyt nowy na maszyny... one rozwinęły się tu, a nie przystosowu- ją się tak łatwo jak ludzie. Laenea, która przeżyła nieprzyjemne sytuacje, gdy maszyny nie zachowywały się tak jak przewidziano, rozumiała, co miał na myśli. Metody starsze niż automaty okazywały się bardziej ekono- miczne na nowych światach, gdzie trzeba było projektować maszy- ny od podstaw, a ludzie tylko musieli się czegoś nauczyć. Ewolu- cja była jak najbardziej na miejscu. - Praca załoganta. Być może nie nadweręża mięśni, jest jed- nak pracą. - Człowiek nigdy się nie męczy. Fizycznie ani psychicznie. To praca bez ryzyka. - Nie wystarcza ci ryzyka? - Nie chodzi mi o przypadkowe ryzyko - odrzekł. -To jak hazard. Jego przeszłość czyniła go surowym sędzią, zwłaszcza wobec siebie. Laenea wyczuła cień pogardy dla samego siebie w jego słowach, szary cień kładący się na jego niezależności. - To nie jest praca niewolnicza, wiesz. Możesz się zwolnić i iść do domu. - Chciałem przyjechać... - Urwał słowa protestu. - Myślałem, że będzie inaczej. - Wiem - odparła Laenea. - Sądzisz, że to podniecające, ale tym, co po chwili zostaje, jest nudne zagrożenie. - Chciałem odwiedzać nowe miejsca. Być jak... byłem egoistą. - Och, przestań. Egoistą? Inaczej nikt by tego nie robił. - Być może. Ale ja sobie to inaczej wyobrażałem. Pamiętam... - Znów urwał w pół zdania. -Co? Potrząsnął głową. - Nic. Laenea pomyślała, że jego rezerwa się rozpływa, ale kra- wędzie znów nabrały ostrości. - Spędzamy większość czasu na przewo- żeniu banalnych towarów dla banalnych ludzi z banalnych powodów. - Banalne towary zarabiają na ekspedycje ratunkowe. Radu potrząsnął głową. - To nie w porządku. - Tak było zawsze. - Na Półmroku... - Nie powiedział nic więcej, ostrożny ton zniknął. - Jesteś zamknięty w sobie - powiedziała Laenea. - Bardziej niż wszyscy, których znałam. To musi być kojące uczucie tak ko- chać jakieś miejsce. Z początku spiął się, jakby w obawie, że będzie szydzić lub drwić z jego słabości albo się z niego naśmiewać. Napięte mię- śnie powoli się rozluźniały. - Czuję się lepiej, gdy po locie śnię o domu. Szczęśliwy posiadacz snów: gdyby Laenea wciąż należała do załogi, zazdrościłaby mu. - Tęsknisz za rodziną? - Nie mam rodziny... tęsknię wciąż za nimi, ale ich już nie ma. - Przepraszam. - Nie mogłaś wiedzieć - powiedział szybko, niemal za szybko, jakby to on mógł ją zranić, a nie ona jego. -To byli dobrzy ludzie, mój klan. Zabiła ich epidemia. Laenea delikatnie zacisnęła dłoń na jego ramieniu w geście milczącego pocieszenia. - Nie mam pojęcia, co takiego jest w Półmroku, że nas z so- bą wiąże - powiedział Radu. - Sądzę, że to złożenie... ryzyko i efek- ty. Wszystko jest nowe. Staramy się dotykać świata delikatnie. Ty- le rzeczy może się nie udać. Rzucił jej spojrzenie: oczy głębokie jak górskie jezioro, twarz poważna w swej mocy, zadająca bez słów pytanie, którego Laenea nie rozumiała. Powietrze było zimne. Wciągała je do płuc, a ono rozchodziło się po klatce piersiowej, brzuchu, ramionach, nogach... wyobra- żała sobie, że maszyna jest z zimnego metalu, wysysającego z niej ciepło milczącym krążeniem. Laenea czuła zmęczenie. - Co to? Spojrzała w górę. Znajdowali się w pobliżu portu, a przybli- żające się światła przebijały się słabo przez mgłę. Bezkształtna różowa poświata rozbiła się na odrębne kule i latarnie. Laenea dosłyszała wysokie metaliczne brzęczenie. Dwa kroki dalej po- wietrze było przejrzyste. Przed nimi wznosiły się wysokie rusztowania wyłapywaczy mgły, schylających się do wewnątrz, ku światłom, w koncentrycz- nych kręgach. Długie druty poruszane wiatrem wibrowały melo- dyjnie. W zetknięciu z drutami mgła się skraplała. Woda skapywa- ła z czubków drutów na platformę. Sporadyczny dźwięk ciężkich kropli uderzających o metal niczym deszcz dodawał cichej muzy- ce nieregularnego rytmu. - To tylko impreza - powiedziała Laenea. Śpiewające, lśnią- ce druty tworzyły wielowarstwową zasłonę: każda warstwa była przezroczysta, ale razem prześwitywały i lśniły. Laenea zrobiła krok do przodu, jednak Radu ją zatrzymał. - O co chodzi? - Nie chcę iść gdzieś, gdzie nie byłem zaproszony. - Jesteś zaproszony. Wszyscy jesteśmy zaproszeni. Masz za- miar odmówić uczestniczenia w przyjęciu we własnym domu? Radu zmarszczył brwi, nie rozumiejąc. Laenea przypomniała sobie własne przeżycia z pierwszych dni wśród załogi - przyzwy- czajenie do nowej pozycji zabierało nieco czasu. - Oni przychodzą tu ze względu na nas - powiedziała. - Przy- chodzą w nadziei, że zatrzymamy się, pogadamy z nimi, posilimy się ich jedzeniem i napijemy się ich trunków. Po co inaczej przy- chodzić? -Wyciągnęła przed siebie rękę: miał to być ogarniający ruch, ale zatrzymała się na wzniesieniu łuku, powstrzymana bólem w naciągniętych żebrach. Wskazała na przyjęcie, światła, stoły, ozdobny pawilon, wyłapywacze mgły, ludzi w strojach wieczoro- wych, służbę i maszyny. - Po co inaczej sprowadzać to wszystko? Mogliby bawić się na tropikalnej wyspie albo pod sekwojami. Na szczycie góry albo na pustyni o świcie. Ale są tutaj i możesz być pewny, że przywitają nas z otwartymi rękami. - Ty znasz zwyczaje - odpowiedział z lekkim powątpiewaniem w głosie. Gdy minęli ostatni pierścień wyłapywaczy mgły, temperatu- ra powietrza zaczęła się podnosić. Ciepło przynosiło wielką ulgę. Laenea pozwoliła przemokniętej aksamitnej pelerynie zsunąć się z ramion, a Radu uczynił podobnie. Bardzo młody chłopak, właści- wie jeszcze dziecko, o gładkich policzkach i wielkich oczach, po- jawił się, żeby odebrać od nich płaszcz. Przyglądał się obojgu z cie- kawością, bez słów; dostrzegł czubek blizny między piersiami La- enei i spojrzał na nią ze zdumieniem i uwielbieniem. - Pilot... - powiedział. -Witaj, pilocie. - Dziękuję. Co to za przyjęcie? Chłopiec, któremu na powrót odebrało mowę, spojrzał za sie- bie i wskazał palcem. Sunęła ku nim Kathell Stafford, wyciągając ręce do Laenei. Za nią dreptał biały tygrys. Włosy Kathell przetykane były siwizną, podobnie jak jej suk- nia z niebieskiego jedwabiu srebrną nitką, ale jej oczy były równie ciemne i młode jak zawsze. Laenea nie widziała jej przez wiele lat, wiele podróży. Uścisnęły sobie dłonie, Laeneę jak zwykle zdumia- ła delikatność kości Kathell. Żyły błyskały błękitem spod jej ja- snobrązowej skóry. Laenea nie miała pojęcia, ile tamta kobieta ma lat. Jeśli nie liczyć siwych pasemek, wyglądała zawsze tak samo. - Kochana, słyszałam, że byłaś na treningu. Musisz się bar- dzo cieszyć. - Czuję ulgę - odrzekła Laenea. - Nigdy nie wiadomo na pew- no, czy to się uda, dopóki nie jest po wszystkim. - Chodź, przyłącz się do nas, ty i twój przyjaciel. - To Radu Drakul z Półmroku. Kathell przywitała się z nim i Laenea dostrzegła, że rozluźnił się i poczuł bezpiecznie w obecności tej drobnej, opanowanej ko- biety. Nawet przyjęcie na chodniku największego portu świata było jej domem, gdzie mogła witać gości. Pozostali, wyczuwając nowość, zaczęli się przemieszczać, w większości nie kierując się w żadne konkretne miejsce. Laenea znała wszystkie sposoby zbliżania się do załogantów lub pilotów: nieśmiałość, brawurę i nieskrywaną fascynację u dzieci, obłudną poufałość dorosłych, wyrafinowaną nonszalancję bogaczy. Byli też ci, których Laenea rzadko spotykała, którzy patrzyli na nią, do- strzegali ją przez ulicę lub z drugiego końca pokoju, i których spojrzenia mówiły: Ona chodziła po obcych światach, ona podró- żowała w miejsca, których ja nigdy nie zobaczę. Ci ludzie patrzy- li, po czym niechętnie odwracali wzrok i wracali do swoich spraw, pozwalając Laenei i jej podobnym iść swoją drogą. Niektórzy za- łoganci nie mieli pojęcia o istnieniu takich ludzi. Najciekawszych ze wszystkich, wrażliwych i inteligentnych, nienarzucających się ludzi spotyka się najrzadziej. Kathell należała do tych osób, których Laenea nigdy by nie spotkała, gdyby nie miała młodszych kuzynów wśród załogan- tów. Poza tym nie zaliczała się do żadnej z grup. Była zamożna i posługiwała się swoim bogactwem rozrzutnie, żeby zabawiać przyjaciół, jak chociażby teraz, lub zapewniać sobie wygody. Nie było to jednak jej jedynym celem w życiu. Pieniądze, które wy- dawała na zabawę, były niczym w porównaniu z jej majątkiem. Sprawowała mecenat, ale również sama studiowała, a energia, ja- ką była zdolna włożyć w pracę, dawała jej wręcz niewyobrażal- ną wytrzymałość i koncentrację. W ich przyjaźni nie było nic z pochlebstwa. Laenea rozpoznawała nielicznych ze zgromadzonych za Ka- thell ludzi. Stała, spoglądając na większość z nich nieco z góry, i niemal żałowała, że nie poprowadziła Radu wokół wyłapywaczy mgły zamiast pomiędzy. Nie była gotowa na entuzjastyczne powi- tania należne pilotom, nie uważała, że na nie zasłużyła. Goście przewyższali ją pod każdym względem: urody, strojów, wiedzy, a mimo to pragnęli ją poznać, potrzebowali jej, chcieli dotknąć czegoś, co im nie było dane. Widziała na ich twarzach upływ czasu, sekunda po sekundzie, tak szybko. Nagle poczuła, że ogarnia ją litość. Kathell przedstawiała jej gości. Laenea wiedziała, że nie za- pamięta nawet jednej dziesiątej nazwisk, ale kłaniała się i uśmie- chała. Tuż obok Radu udzielał uprzejmych odpowiedzi. Ktoś podał Laenei kieliszek szampana. Ludzie zebrali się wokół niej, czeka- jąc, aż przemówi. Uświadomiła sobie, że nie ma im więcej do po- wiedzenia niż tamtym załogantom, z którymi się rozstała. Jakiś mężczyzna podszedł bliżej i chwycił ją za rękę. - Zawsze pragnąłem poznać Azteka... Zamilkł, widząc grymas Laenei. Nie chciała być opryskliwa dla gości swojej przyjaciółki, więc zdusiła gniew. - Po prostu „pilota", proszę. - Przecież Aztekowie... - Aztekowie składali serca swoich jeńców w ofierze - odrze- kła Laenea. - My nie traktujemy tego jako ofiary. Uśmiechnęła się i odwróciła od niego, ucinając rozmowę, za- nim zdążył rzucić jakąś błyskotliwą uwagę. Za nią kłębił się i na- pierał gęsty tłum bogatych, wolnych istot ludzkich, które jednak były w pułapce. Laenea wzdrygnęła się i zapragnęła, żeby wszyscy zniknęli. Chciała ciszy i samotności. Nagle w pobliżu zjawiła się Kathell i wyciągnęła rękę. La- enea chwyciła dłoń. Przed Kathell i jej tygrysem goście rozstępo- wali się jak woda. Ale Kathell była na przedzie. Laenea skrzywi- ła się i podążyła za przyjaciółką. Dostrzegła Radu i zawołała go. Skinął głową - w jednej chwili znalazł się koło niej i ruszyli przez obszary zapachów: mięty, goździków, sosny, piżma, kwiatu poma- rańczy. Granice między zapachami były wyraźne. We wnętrzu pawilonu zostali w trójkę. Laenei natychmiast zro- biło się cieplej, choć wiedziała, że temperatura jest tu prawdopodob- nie taka sama jak na zewnątrz. Ale ściany namiotu, mimo że bardzo ozdobne i lśniące własnym światłem, sprawiały, że czuła się odgro- dzona i chroniona przed ogromnymi, zimnymi prądami morskimi. Usiadła z wdzięcznością w miękkim fotelu. Biały tygrys poło- żył pysk na jej kolanach, a ona pogłaskała go po wielkim łbie. - Wyglądasz na wyczerpaną, kochana - powiedziała Kathell. Podała jej szklankę. Laenea pociągnęła łyk: ciepły poncz na mle- ku. Aluzja do tego, że powinna leżeć w łóżku. - Dopiero co wyszłam ze szpitala - odrzekła. - Podejrzewam, że nieco przesadziłam. Nie przywykłam do... - Zatoczyła łuk wol- ną ręką, co miało oznaczać: do wszystkiego. Mojego nowego cia- ła, ponownej wolności... tego mężczyzny przy moim boku. Zamknę- ła oczy, żeby uniknąć rozmazania obrazu. - Zaczekaj chwileczkę - powiedziała Kathell, jak zwykle ro- zumiejąc znacznie więcej, niż zostało powiedziane. Laenea nie usiłowała odpowiadać: było jej zbyt wygodnie, czuła zbyt wielką senność. - Jedliście coś? - Głos Kathell dobiegał z daleka. Pozbawio- ne znaczenia słowa, dokądś skierowane, istniały samotnie i od- dzielnie. Laenea zwolniła obroty serca i rozluźniła mięśnie zaciska- jące tętnice. Krew przepływająca przez rozszerzone naczynia wło- sowate sprawiła, że zarumieniła się i poczuła ciepło. - Zamierzała wziąć mnie do... restauracji - odpowiedział Radu. - Nigdy w żadnej nie byłeś? - Rozbawienie Kathell nie rani- ło. W zbyt oczywisty sposób brało się z dobrego humoru i zdolno- ści do akceptowania różnic, a nie strachu przed nimi. - Nie ma takich miejsc na Półmroku. Laenea miała wrażenie, że mówili coś jeszcze, ale słowa uto- nęły w pomruku głosów gości, wiatru i morza. Czuła tylko mięk- kość poduszek, na których leżała, ciepło pachnącego powietrza i futro białego tygrysa. Czas mijał - jak długo albo jak szybko, Laenea nie miała po- jęcia. Spała z wdzięcznością i bez lęku, głęboko, śniąc; ledwie się przebudziła, gdy ktoś ją przenosił. Wymamrotała coś i usłyszała w odpowiedzi zapewnienie, ale nie zapamiętała słów, jedynie ton głosu. Poczuła dotknięcie wiatru i chłodu, po czym została od nich odcięta. Poczuła lekkie przyspieszenie. A potem zasnęła ponownie. Laenea niezupełnie się przebudziła. Czuła ciepło, ciepło w ca- łym ciele. Niedawny sen wpłynął do jej świadomości i znów ją opuścił, nie pozostawiając żadnych śladów oprócz wspomnienia obecności. Zamknęła oczy i rozluźniła się, żeby przypomnieć sobie na wypadek, gdyby powrócił, ale była w stanie powrócić pamięcią jedynie do tego, że był to sen o pilotowaniu podróżującego stat- ku. Nie potrafiła dostrzec szczegółów. Jeszcze nie. Pozostała w sta- nie niespokojnego podniecenia, które rozbiło jej senność. Maszy- na w jej klatce piersiowej mruczała szybko i wydawało się, że wy- dziela dużo ciepła, chociaż było to równie niemożliwe jak zmrożenie jej krwi. W pokoju panowała ciemność - nie miała pojęcia, gdzie jest, poza tym, że nie był to szpital. Nie te zapachy: pierwszym dozna- niem nie były ostre środki odkażające ani też mdlące lekarstwa, ale delikatne perfumy. Jej skóra nie dotykała szorstkiej synte- tycznej tkaniny, ale jedwabistej pościeli. Spomiędzy rzęs dostrze- gła odbicia od sufitu. Zorientowała się, że jest w apartamencie Ka- thell w Stabilizatorze Punktowym. Uniosła się na łokciach. Żebra zatrzeszczały jak stary par- kiet, a głęboki ból mięśni wypromieniował z wnętrza ciała ku ra- mionom, rękom, nogom. Jęknęła głośno, raczej z zaskoczenia niż z bólu. Podjęła za duży wysiłek: potrzebowała odpoczynku, a nie aktywności. Opadła na powrót na wielkie czerwone łóżko, zamy- kając oczy i ponownie odpływając w stronę snu. Słyszała szelest i szmer ocierających się o siebie dwóch rodzajów tkanin, ale nie zareagowała na ten dźwięk. - Wszystko w porządku? Głos by ją przestraszył, gdyby nie to, że znajdowała się znów na granicy snu. Otworzyła oczy i zobaczyła stojącego przy łóżku Radu. Pod rozpiętą kurtką było widać lśnienie potu na klatce piersiowej. Uśmiechnęła się. - Jesteś tu jeszcze. - Nie podejrzewała, że poszedł swoją dro- gą, żeby zobaczyć i zrobić to wszystko, co pociągało przybyszów podczas pierwszej wizyty na Ziemi. - Tak - odpowiedział. - Oczywiście. - Nie musiałeś zostawać... - Ale nie chciała, żeby odchodził. Dotyk jego ręki na czole był chłodny i kojący. - Sądzę, że masz gorączkę. Mam kogoś wezwać? Laenea zastanowiła się przez chwilę czy raczej usiłowała wy- czuć, leżąc bez ruchu i wsłuchując się w sygnały wysyłane przez jej ciało. Serce wirowało zdecydowanie za szybko: uspokoiła je i spowolniła, zastanawiając się znów, jaka przygoda przytrafiła się jej we śnie. Wszystko poza tym było w porządku: płuca czyste, słuch wyraźny. Wsunęła rękę między piersi, żeby dotknąć blizny: gładka i w temperaturze ciała, brak śladów zakażenia. - Przemęczyłam się - powiedziała. - To wszystko... - Znów ogarniała ją senność, ale ciekawość nie dawała jej spokoju. - Dla- czego zostałeś? - Ponieważ - powiedział wolno, a głos dobiegał z bardzo dale- ka - chciałem zostać z tobą. Pamiętam cię... Żałowała, że nie wie, o czym mówił, ale w końcu ciepło i sen- ność okazały się silniejszymi pokusami niż ciekawość. Kiedy Laenea obudziła się ponownie, było to przebudzenie całkowite. Bóle i kurcze rozpłynęły się w nocy - albo też w dniu, jako że nie miała pojęcia, jak długo spała, a nawet o jakiej godzi- nie dnia lub nocy trafiła na przyjęcie Kathełł. Znajdowała się w swoim ulubionym pokoju w apartamencie Kathell, bardziej zbytkownym od pozostałych. Mimo że Laenea nie przepadała za ozdobami, podobał jej się szkarłat i złoto tej sy- pialni, jej nachalna energiczność, dionizyjski posmak. Nawet umieszczone w ścianach akwaria zamieszkane były przez ryby 0 złotych łuskach i klejnotach luminescencji. Laenea odczuwała autentyczną radość na widok ich kształtów i kolorów. Usiadła i od- rzuciła koc, przeciągając się i ziewając z czysto zwierzęcą przyjem- nością. Po czym, spostrzegłszy śpiącego Radu, rozciągniętego na miękkim fotelu z czerwonego aksamitu, zamilkła zdziwiona, nie chcąc go budzić. Wyskoczyła cicho z łóżka, otuliła się szlafrokiem 1 podreptała do łazienki. Zadowolona, wykąpana i po raz pierwszy od czasu operacji zdolna do normalnego oddychania, Laenea wróciła do sypialni. Zdjęła plaster do kąpieli; ponieważ jej pogruchotane żebra nie bo- lały teraz bardziej niż zabandażowane, nie zawracała sobie głowy zakładaniem opatrunku z powrotem. Radu nie spał. - Dzień dobry. - Jest prawie północ - odpowiedział z uśmiechem. - Którego dnia? - Przespałaś to, co pozostało z ostatniej nocy i cały dzisiejszy dzień. Pozostali odlecieli sterowcem Kathell Stafford, ale ona ży- czy ci dobrze i powiedziała, że masz korzystać z tego miejsca, jak długo zechcesz. Mimo że Kathell fascynowała się rzadkimi ludźmi w równej mierze jak rzadkimi zwierzętami, jej ciekawość nie była skażona zaborczością. Nie potrzebowała pilotów - a po prawdzie także ni- kogo innego - żeby podnieść swoją pozycję. Oferowała swój me- cenat z życzliwością i przyjaźnią, nie jako milczący akt kupna. Laenea pomyślała, że zna ludzi, którzy zrobiliby niemal wszystko dla Kathell, a mimo to nie wie o nikim, do kogo Kathell kiedykol- wiek zwracałaby się o przysługę. - Jakim cudem udało ci się mnie tu przywlec? Mogłam iść? - Nie chcieliśmy cię budzić. Jeden z wielkich wózków na je- dzenie stał pusty, więc położyliśmy cię na nim i przywieźli tutaj. Laenea się roześmiała. - Powinieneś był włożyć mi w dłonie kwiat i udawać, że czu- wasz przy zmarłej. - Ktoś to zasugerował. - Szkoda, że spałam... chętnie obejrzałabym miny mijanych powierzchniaków. - Gdybyś nie spała, nie byłoby iluzji. Laenea ponownie się roześmiała i tym razem on się przyłączył. Jak zwykle, w wielkich szafach wisiały ubrania we wszelkich stylach i rozmiarach. Laenea przebiegła palcami po rządku ciu- chów, zatrzymując się, gdy napotkała przyjemną fakturę. Pierw- sza znaleziona bluzka w jej rozmiarze była z ciemnozielonego ak- samitu i miała szerokie rękawy. Włożyła ją i zapięła po mostek, nie wyżej. - Jestem ci wciąż winna obiad w restauracji - zwróciła się do Radu. - Nic mi nie jesteś winna - odpowiedział zdecydowanie zbyt poważnym tonem. Zapięła pas z szarpnięciem i ze złością wsunęła nogi w boty. - Nawet mnie nie znasz, a zostałeś ze mną i troszczyłeś się o mnie przez cały pierwszy dzień swojego pobytu na Ziemi. Nie są- dzisz, że powinnam... nie sądzisz, że to byłoby miłe z mojej strony, gdybym zaprosiła cię na obiad? - Rzuciła mu prowokujące spoj- rzenie. - Z własnej woli? Zawahał się, zaskoczony jej gniewem. - Byłoby dla mnie wielką przyjemnością - odrzekł powoli - przyjąć ten dar. Spojrzał jej w oczy, a kiedy złagodniała, uśmiechnął się zno- wu nieśmiało. Poirytowanie Laenei stopniało i ulotniło się. - A zatem chodź - powtórzyła. Podniósł się z fotela szybko i niezgrabnie. Meble Kathell nie były zaprojektowane dla osób wzrostu jego czy Laenei. Wyciągnę- ła rękę, żeby mu pomóc i ich dłonie się złączyły. Stabilizator Punktowy był samowystarczalnym miastem skła- dającym się z dwóch części: krzykliwego świata turystów i nierzu- cającej się w oczy, ale interesującej społeczności utrzymującej. Laenea często eksperymentowała tu z restauracjami, ale tym ra- zem udała się do takiej, którą dobrze znała. Eksperymenty w Punkcie nie zawsze były udane. Jakość przedstawiała równie szerokie spektrum jak kultury. „Chez Marc" było w modzie kilka lat temu, a teraz nie, ale właściciel zdawał się nie przejmować zmianami mody. Piloci czy książęta, załoganci czy dyplomaci mogli tu wpadać albo nie: Marc nie zwracał na to uwagi. Laenea wprowadziła Radu do ciemnego przedsionka restauracji i dotknęła guzika sygnalizacyjnego. Po chwili monitor przed nimi zapłonął wzorem przypominającym plamy oleju na wodzie. - Witaj, Marc - powiedziała Laenea. - Obawiam się, że nie miałam możliwości zarezerwować stolika. Głos, który rozległ się w odpowiedzi, był mechaniczny i szorst- ki, na początku nieprzyjemny i trudno zrozumiały dla kogoś nie- przyzwyczajonego. Dla Laenei nie był już brzydki ani niezrozumia- ły. Monitor rozjarzył się na żółto radością, której Marc nie umiał wyrazić słowami. - Nie potafię wymyślić kary odpowiednio straszliwej za ta- kie przewinienie, a zatem będę musiał udawać, że dzwoniłaś. - Dzięki, Marc. - Miło cię widzieć po takiej przerwie. I to już jako pilota. - Cieszę się, że wróciłam. - Pociągnęła Radu o krok do przo- du, żeby znalazł się w polu widzenia małej kamery. -To Radu Dra- kul z Półmroku, jest pierwszy raz na Ziemi. - Cześć, Radu Drakulu. Mam nadzieję, że nie uznasz nas ani za zbyt zdeprawowanych, ani nudnych. - Ani jedno, ani drugie. Szef sali pojawił się, żeby zaprowadzić ich do stolika. - Witajcie - powiedział, Marc zamiast się pożegnać, po czym monitor zamigotał błękitem i zielenią i zgasł. Stolik był oświetlony odbitą błękitną poświatą rozproszoną w morzu, a ryby przyglądały im się jak dziwacznym ukwiałom. - Kim jest Marc? - Nie wiem. Nigdy się nie pokazuje, nikt do niego nie wcho- dzi. Niektórzy twierdzą, że jest ułomny, inni, że ma jakąś nieule- czalną chorobę i nie może się z nikim spotykać. Zawsze są jakieś nowe plotki. Ale on nigdy nie mówi o sobie, a nikt nie będzie na- ruszał jego prywatności pytaniami. - Na Ziemi ludzie muszą bardziej szanować prywatność niż gdzie indziej - powiedział sucho Radu, jakby miał spore doświad- czenia z natrętnymi pytaniami. Laenea też znała gburowatych ludzi, ale nigdy nie zastana- wiała się nad tym, jaki mogliby mieć wpływ na Marca. Uświado- miła sobie, że bardziej nieuważni z jej znajomych rzadko tu bywa- li, a ona sama spotkała się z Markiem dopiero za trzecią czy czwar- tą wizytą. - To nie chodzi o ludzi. On chroni samego siebie - powiedzia- ła, wiedząc, że to prawda. Podała mu kartę i otworzyła drugą. - Co chciałbyś zjeść? - Mam wybrać z tej listy? -Tak. - A co potem? - Potem ktoś to ugotuje, a ktoś inny przyniesie. Radu zerknął na menu, potrząsając lekko głową, ale się nie odezwał. - Chce pani coś zamówić, pilocie? - Andrew skłonił się lekko, stając koło Laenei. Zamówiła dla nich obojga, jako że Radu nie znał nazw ofero- wanych potraw. Laenea skosztowała wina. Było doskonałe: postawiła kieli- szek i pozwoliła, żeby Andrew go napełnił. Radu przyglądał się uważnie, jak szkarłatny płyn napełnia kryształ. - Powinnam była zapytać, czy pijesz wino. Ale przynajmniej spróbuj. Podniósł szybko oczy, skupiając spojrzenie: być może nie pa- trzył na wino, ale po prostu przed siebie. Uniósł kieliszek, zbliżył do ust, powąchał i pociągnął łyk. - Teraz rozumiem, dlaczego u nas tak rzadko pije się wino. Laenea napiła się jeszcze raz i nadal nie mogła znaleźć żad- nych wad. - Nic nie szkodzi, jeśli ci nie smakuje... Ale on się uśmiechał. - Na Półmroku mamy coś, co mi nigdy nie smakowało. W po- równaniu z tym jest jak woda morska. Laenea była tak głodna, że pół kieliszka wina uderzyło jej do głowy; poczuła ulgę, gdy Andrew przyniósł miski z gęstą, pi- kantną zupą. Radu również był głodny albo miał słabą głowę, po- nieważ jego system obronny zaczął się kruszyć. Rozluźnił się: nie wyglądał już tak, jakby w każdej chwili miał podskoczyć, chwycić kelnera za ramię i zapytać tego spokojnego, starszego człowieka, dlaczego tu pracuje, z banalnych powodów spełniając banalne polecenia banalnych ludzi. I mimo że wciąż zerkał często na La- eneę - niemal ją obserwował - nie odwracał już wzroku, gdy ich spojrzenia się spotykały. Jego uwaga nie złościła jej, była jedynie trudna do wyjaśnie- nia. Wielokrotnie pociągali ją mężczyźni lub ona mężczyzn, a czę- sto działo się to jednocześnie. Radu był niezwykle atrakcyjny. Ale to, co czuł do niej, było niewątpliwie znacznie silniejsze: czegokol- wiek chciał, wykraczało daleko poza seks. Laenea jadła przez ja- kiś czas w milczeniu, nic nie znajdując w głębi swojego wina żad- nych odpowiedzi. Napięcie narastało, aż wreszcie dostrzegła je, z początku na obrzeżu pola widzenia, a potem jasno, wyraźnie, prawie jak nieokreślony punkt oddzielający ją od Radu. Siedział, udając spokój, jedną rękę trzymając na stole, ale nie tknął zupy, a dłoń miał zaciśniętą w pięść. - Przyjechałeś... - odezwała się w końcu. - Ja... - zaczął w tej samej chwili. Oboje zamilkli. Radu wyglądał, jakby poczuł ulgę. Po chwili Laenea kontynuowała. - Przyjechałeś, żeby zobaczyć Ziemię, a nawet nie opuściłeś portu. Z pewnością miałeś bardziej interesujące plany niż czuwa- nie przy kimś śpiącym. Odwrócił wzrok, spojrzał na nią znowu, powoli otworzył pięść i dotknął brzegu kieliszka czubkiem palca. - To nachalne pytanie, ale sądzę, że mam prawo ci je zadać. - Chciałem zostać z tobą - odpowiedział powoli, a Laenea przypomniała sobie te słowa wypowiedziane jego głosem, gdy za- padała w półsen. - Powiedziałeś: „Pamiętam cię". Zaczerwienił się - silne rumieńce pojawiły się na kościach policzkowych. - Miałem nadzieję, że nie będziesz tego pamiętać. - Powiedz mi, co miałeś na myśli. - To wszystko brzmi tak głupio, dziecinnie i romantycznie. Uniosła pytająco brew. - Przez cały ostatni dzień czuję się tak, jakbym żył w jakimś niewiarygodnym śnie... - Mam nadzieję, że we śnie, a nie w koszmarze. - Dałaś mi dar, o którym marzyłam przez lata. - Dar? Jaki? - Twoją dłoń. Twój uśmiech.Twój czas... - Jego głos złagodniał i nabrał na powrót tonu niepewności. Wziął głęboki wdech. - Kie- dy przyszła zaraza, na Półmroku, wymarł cały mój klan, ośmioro dorosłych i czwórka dzieci. Ja też prawie umarłem... - Dotknął palcami pobliźnionych policzków. Laenea pomyślała, że to nie- świadomy odruch. - Ale przyszło serum i szczepionki. Wyzdrowia- łem. Załoga misji miłosierdzia... - Zatrzymaliśmy się na kilka tygodni - powiedziała Laenea. Powróciły do niej szczegóły jedynego pobytu na Półmroku: osady bliskie ruiny, śmiertelnie chorzy usiłujący doglądać umierających. - Byłaś pierwszym członkiem załogi, jakiego ujrzałem, pierw- szą osobą z innego świata. Uratowałaś moich ludzi, moje życie... - To nie byłam tylko ja, Radu. - Wiem. Nawet wtedy wiedziałem. To nie miało znaczenia. Długo chorowałem, a gdy wyzdrowiałem i wiedziałem, że przeży- ję, tym bardziej nie miało. Bałem się, czułem smutek i samotność. Potrzebowałem... kogoś... kogo mógłbym wielbić. A ty tam byłaś. Byłaś jedynym stałym punktem w naszym chaosie, bohaterem... - Zniżył głos, zaniepokojony uśmiechem Laenei, aczkolwiek nie śmiała się z niego. - Nie jest mi łatwo to mówić. Sięgnąwszy przez stół, Laenea chwyciła go za rękę. Jego tęt- no było równie obce jak ogień. Nie potrafiła powiedzieć mu nic, co by nie zabrzmiało protekcjonalnie lub pouczająco, a nie chcia- ła do niego się odzywać. Podniósł głowę i spojrzał na nią, czytał w jej twarzy. - Nie sądzę, żebym zgłaszając się do załogi, przypuszczał, że cię jeszcze spotkam. Zgłosiłem się, ponieważ to właśnie chciałem robić, odkąd... Nigdy nie myślałem, że naprawdę mógłbym cię spo- tkać. Ale zobaczyłem cię i uświadomiłem sobie, że chcę... być kimś dla ciebie. W najlepszym wypadku przyjacielem, mam nadzieję. Towarzyszem ze statku, w najgorszym. Ale... ty zostałaś pilotem, a wszyscy wiedzą, że piloci i załogi trzymają się osobno. - Piloci są dumni ze swojej samotności - odrzekła Laenea, ponieważ wciąż czuła ból spowodowany odrzuceniem przez Ra- monę-Teresę. Potem zreflektowała się, ponieważ gdyby ją całko- wicie zaakceptowali, mogłaby nigdy nie spotkać Radu Drakula. - Może jest im to potrzebne. - Spotkałem niewielu pilotów przed tobą. Jesteś jedynym, który zechciał rozmawiać ze mną, czy nawet spojrzeć na mnie. Wydaje mi się... - Zerknął na jej dłoń na własnej i znów dotknął pobliźnionego policzka, jakby usiłował zetrzeć ślady. -Wydaje mi się, że pokochałem cię w tym dniu, kiedy przybyłaś na Półmrok. - Podniósł się gwałtownie, ale rękę zabrał łagodnym ruchem. - Nie powinienem... Laenea też wstała. - Dlaczego? - Nie mam prawa... - Do czego? - Żeby cię o cokolwiek prosić. Żeby oczekiwać... - Zadrżał i urwał w połowie zdania. - Do obciążania ciebie moimi nadziejami. - A co z moimi nadziejami? Przez chwilę milczał, nic nie pojmując. Laenea pogłaskała je- go szorstki policzek; najpierw zamrugał jak nerwowy źrebak, a po- tem zmarszczki napięcia na jego czole wygładziły się niemal nie- postrzeżenie. Odgarnęła zabłąkany kosmyk ciemnoblond włosów. - Miałam mniej czasu, żeby o tobie myśleć, niż ty na myślenie 0 mnie - powiedziała. - Ale sądzę, że jesteś pięknym, godnym po- dziwu człowiekiem. Radu uśmiechnął się ze smutkiem. - Na Półmroku nie jestem uważany za pięknego. - A zatem Półmrok ma taki sam odsetek głupców jak każdy inny ludzki świat. - Chcesz... żebym został? -Tak. Usiadł z powrotem jak człowiek we śnie. Oboje milczeli. Po- jawił się Andrew, żeby zabrać miski po zupie i podać drugie danie. Okazał dyplomatyczną obojętność, ale nie mógł nie zauważyć, że Laenea i Radu byli bliscy wyjścia. - Wszystko w porządku? - Oczywiście, Andrew. Dziękuję. Skłonił się z uśmiechem i odszedł, popychając wózek. - Zaciągnąłeś się na następną podróż? - Jeszcze nie. - Mam miesiąc do próbnego lotu. - Pomyślała o miejscach, w które mogłaby go zabrać, widokach, które mogłaby mu pokazać. - Sądziłam, że będę musiała po prostu jakoś to przeczekać... - Za- milkła, ponieważ w drzwiach restauracji stanęła Ramona-Teresa 1 rozejrzała się po sali. Dostrzegła Laeneę i podeszła w jej kie- runku. Laenea czekała ze zmarszczonym czołem, a Radu odwrócił się i zamarł, zmrożony władczą postawą Ramony-Teresy: spokój, władza, zdecydowanie. Laenea zastanawiała się, czy tamta kobie- ta zmiękła, ale nie spieszyło jej się już tak do opowieści o tajem- nicach, wolała odkrywać je osobiście. Ramona-Teresa zatrzymała się przy ich stoliku, nie zwracając uwagi na Radu, czy też raczej rzucając mu spojrzenie i zapomina- jąc o nim w tej samej chwili, po czym odezwała się do Laenei: - Chcą, żebyś wróciła. Laenea prawie zapomniała o lekarzach i urzędnikach z ad- ministracji, którzy z pewnością nie mogli potraktować jej wyjścia tak lekko jak pozostali piloci. - Powiedziałaś im, gdzie jestem? - Natychmiast zorientowa- ła się, że zadała niegodne pytanie. - Przepraszam. - Zawsze starają się nas uczyć, że mają kontrolę. Czasami najłatwiej jest pozwolić im w to wierzyć. - Dzięki - odrzekła Laenea - ale mam już dość testów i plasti- kowych rurek. - Poczuła się bardzo swobodna, ponieważ cokolwiek by zrobiła, nie usadzą jej na Ziemi: była na to zbyt cenna. Nikt nie ośmieli się nawet skrytykować jej za nieodpowiedzialność, ponie- waż wszyscy wiedzą, że piloci są niemal całkowicie szaleni. - Nie używaj klucza kredytowego. - W porządku... - Zrozumiała, jak łatwo ją wyśledzić, i żało- wała, że odzwyczaiła się od noszenia gotówki. - Pożycz mi trochę pieniędzy, Ramono. Teraz Ramona spojrzała krytycznie na Radu. - Byłoby lepiej, gdybyśmy trzymali się razem. Radu się spłonił. Było całkowicie oczywiste, że nie mówiła do niego. - Nie, nie byłoby. - Ton Laenei był chłodny. Ciemnobłękitne światło odbijało się srebrem od siwych pasemek we włosach Ra- mony, kiedy odwróciła się z powrotem do Laenei i sięgnęła do we- wnętrznej kieszeni. Podała jej zwitek banknotów. - Wy, młodzi, nigdy nie planujecie. - Laenea nie miała pew- ności, co Ramona miała na myśli, ale nie zdążyła jej zapytać, gdyż Ramona-Teresa odwróciła się i wyszła. Laenea wsunęła pieniądze do kieszeni spodni, rozzłoszczona nie dlatego, że musiała o nie poprosić, ale dlatego, że Ramona-Te- resa była pewna, że będą jej potrzebne. - Może ona ma rację - odezwał się powoli Radu. - Piloci i załoga... Dotknęła ponownie jego dłoni, głaszcząc jej wierzch, przesu- wając palce po grzbietach mocnych, wąskich kości biegnących ku nadgarstkowi. - Nie powinna być taka wyniosła. Nic jej nie obchodzimy. - Ona była... nigdy wcześniej nie spotkałem kogoś takiego. Czułem się, jakbym przebywał w obecności kogoś tak całkowicie odmiennego ode mnie... tak dalekiego... że nie moglibyśmy na- wet porozmawiać. - Uśmiechnął się krzywo: pod postrzępionym wąsem błysnęły zdrowe, białe zęby, a na policzkach pojawiły się głębokie zmarszczki uśmiechu. - Nawet gdyby ona miała na to ochotę. - Wolną rękę pogładził zielony, aksamitny rękaw bluzki La- enei. Czuła jego tętno, szybkie i nieregularne. Jakby zamknął ob- wód elektryczny, przez jej rękę przeszedł przyjemny dreszcz. - Radu, czy kiedykolwiek spotkałeś pilota albo załoganta, nie różniącego się od wszystkich, których wcześniej znałeś? Ja nie. Wszyscy tak zaczynamy. Podróże nie zmieniły Ramony. Milczał, nie bardziej przekonany tym zapewnieniem niż ona sama. - W każdym razie jak dotąd nie ma żadnej różnicy - powie- działa. Nieszczęśliwy wyraz opuścił twarz Radu, powróciła radość, ale niepewność pozostała. Szybko skończyli obiad, pełni oczekiwania i niecierpliwości, nie zwracając specjalnie uwagi na doskonałe jedzenie. Chociaż złościło ją, że w ogóle musi się tym przejmować, Laenea rozważa- ła możliwe sposoby zachowania swobody. Żałowała, że Kathell Staf- ford opuściła wyspę, ponieważ ze wszystkich ludzi tylko ona mogła jej pomóc. Już jej pomogła, jak zwykle, nawet o tym nie myśląc. Ale sytuacja nie była bardzo poważna: unikanie administra- cji, jak najdłużej się da, było przedmiotem ambicji i osobistej przyjemności. - Głupcy... - mruknęła. - Może jest jakiś szczególny powód, dla którego powinnaś wrócić - odezwał się Radu. Niecierpliwe oczekiwanie nadchodzą- cego miesiąca nie opuszczało myśli ich obojga. - Jakiś problem... jakieś niebezpieczeństwo. - Powiedzieliby o tym. - Czego więc chcą? - Ramona powiedziała... chcą udowodnić, że mają nad nami kontrolę. -Wypiła ostatnie krople brandy, Radu uczynił to samo. Wstali i przeszli razem do korytarza. - Chcieliby trzymać mnie w skrzyni wyłożonej styropianem jak jakąś cenną maszynę, dopó- ki nie wsiądę na statek. Andrew czekał na nich, ale kiedy Laenea sięgnęła po pienią- dze Ramony-Teresy, monitor Marka zapłonął jasno. - Wasz obiad to prezent ode mnie - oznajmił. -Trzeba to uczcić. Laenea zastanawiała się, czy Ramona opowiedziała mu o jej kłopotach. Mógł równie dobrze wiedzieć z własnych źródeł, a mo- że darmowy obiad był przykładem jego znanej hojności. - Zastanawiam się, w jaki sposób zarabiasz pieniądze, przyja- cielu - powiedziała. - Ale dziękuję. - Zdzieram z turystów - odrzekł mechanicznym głosem tak pozbawionym wyrazu, że nie dało się stwierdzić, czy mówił cynicz- nie, sardonicznie, czy po prostu żartował. - Nie wiem, dokąd teraz polecę - zwróciła się do niego Laenea - ale może potrzebujesz czegoś konkretnego? - Niczego w szczególności - odpowiedział. - Ładne przedmio- ty... - Na ekranie pojawiły się srebrne błyski. - Wiem. Korytarze sprawiały oszałamiające wrażenie po ciemności pa- nującej w restauracji. Laenea tęskniła za łagodnymi wieczorami i światłem księżyca. Wśród zimnych, metalowych ścian szli blisko siebie, ogrzewając się, obejmując ramionami. - Marc jest kolekcjonerem. Wszyscy przywozimy mu drobiazgi. - Ładne drobiazgi. - Tak... Podejrzewam, że stara się otoczyć najpiękniejszymi fragmentami wszystkich światów. Myślę, że stwarza własną rze- czywistość. - Taką, która nie ma nic wspólnego z naszą. - Dokładnie. - To właśnie zrobiliby w szpitalu - powiedział Radu. - Odizo- lowaliby cię od tego, z czym musisz sobie radzić, a ty nie uważasz tego za konieczne. - Nie dla mnie. Może dla Marka. Skinął głową. - A co... teraz? - Wrócimy do mieszkania Kathell przynajmniej na chwilkę. - Wyciągnęła rękę i potarła jego kark. Jego włosy łaskotały jej dłoń. - Tym, z czym najtrudniej było mi się pogodzić w trakcie treningu, była zasada zakazująca wszelkiego seksu. Zmarszczki uśmiechu pojawiły się znowu, ujmując jego usta w nawias równoległy do wąsów, marszcząc skórę wokół oczu. - Całkowicie rozumiem - powiedział - dlaczego nie masz ochoty wracać. Wchodząc do swojego pokoju w apartamencie Kathell, La- enea zapaliła lampę. Lustra odbiły światło: jasne nisze wśród czer- wonego pluszu i złoceń. Razem z Radu stali na srebrnej powierzch- ni, ręka w rękę, przez moment wahając się jak dzieci. Potem La- enea odwróciła się ku Radu, a on ku niej. Nie zwracali uwagi na czynności odbitych w lustrach postaci. Laenea ujęła twarz Radu w dłonie, dotykając pobliźnionych policzków, pocałowała go lek- ko i jeszcze raz - mocniej. Jego wąsy były miękkie i żywe na jej wargach, na języku. Jego dłonie zacisnęły się na łopatkach i prze- sunęły w dół. Trzymał ją delikatnie. Wsunęła dłoń między ich cia- ła, pod jego kurtkę, głaszcząc nagą skórę, wyczuwając naprężone mięśnie pleców, krzyża, biodra. Jego oddech stał się szybszy. Z początku nie czuło się żadnej różnicy - ale też nic nie było takie samo. Zmiana była istotniejsza niż ruchy, pozycje, czułości: tych Laenea doświadczyła we wszelkich odmianach, zadowalając się zaangażowaniem na kilka chwil przyjemności. To zawsze przy- nosiło satysfakcję i wystarczało: nigdy nie podejrzewała potencja- łu zmian, jaki może zależeć od partnerów. Opierając się na Radu, z włosami opadającymi na twarze ich obojga, spoglądając w jego uśmiechnięte błękitne oczy, poczuła się na tyle bliska, żeby prze- jąć jego myśli i poczuć jego duszę. Pieścili się powoli, skupiając się na przebiegających między nimi odczuciach. Sutki Laenei stwardniały, ale zamiast pulsować, świerzbiły. Radu przyciągnął ją do siebie, a jej podniecenie wzrosło nagle, irracjonalnie, chwyta- jąc ją i wstrząsając. Złapała powietrze, ale nie była w stanie go z siebie wypuścić. Radu całował jej ramiona, szyję, głaskał brzuch, przesunął dłonią po boku i ujął w dłoń jej pierś. - Radu... Jej orgazm był nagły i gwałtowny, jak ucisk fali porywającej wszystko, w chwili gdy jej pojedynczy ruch przygniótł lędźwie Ra- du do materaca. Odnalazł się we własnym orgazmie, gdy Laenea trzęsła się bezwiednie, napierając na niego, przyciągając go do sie- bie, niezdolna dostosować się do jego rytmu. Ale żadne z nich nie przejmowało się tym. Leżeli przytuleni, spoceni, zdyszani. - Czy to jest częścią zmiany? - Jego głos brzmiał niepewnie. - Tak podejrzewam. - Jej głos również zdradzał ślady zasko- czenia. - Nic dziwnego, że nic o tym nie mówią. - Czy to... czy twoja przyjemność jest mniejsza? - Był gotów rozzłościć się w jej imieniu. - Nie, to nie tak, to... - Chciała powiedzieć, że przyjemność by- ła dziesięć razy większa, ale przypomniał jej się początek ich gry miłosnej, zanim uświadomiła sobie, jak wiele z jej rytmów uległo zmianie. Początek nie miał nic wspólnego z tym, że została pilo- tem. - Było świetnie. - Nędzny przymiotnik. - Po prostu nie ocze- kiwałam tego. A ty? Uśmiechnął się. - Tak jak powiedziałaś - nie spodziewałem się tego. Zaskaku- jące. Trochę... przerażające. - Przerażające. - Wszystkie nowe doświadczenia są trochę przerażające. Na- wet te bardzo przyjemne. A może te najbardziej. Laenea roześmiała się cicho. Leżeli wtuleni w swoje ramiona. Włosy Laenei opadały na kącik ust Radu, a jej stopa spoczywała na jego łydce. Cieszyła się ciszą, spokojem, dotykiem tej chwili. Zaraza nie dotknęła jego ciała. W akwariach ryby przemykały tam i z powrotem w przyćmio- nym świetle, rzucając na łóżko błękitne cienie. Laenea oddycha- ła głęboko, uważając, żeby oddechy były równomierne. Oddech jest reakcją, nie rytmem, odpowiedzią na poziom dwutlenku wę- gla w krwi i mózgu; oddech Laenei będzie musiał się zmienić tyl- ko w trakcie samej podróży. Do tej pory wykorzystywała go jako sztuczny rytm służący do koncentracji. Jej serce rozpędziło się od podniecenia i adrenaliny, zaczęła więc je spowalniać, rozluźniać się. Coś jednak zaburzało kontrolę: prędkość i ciśnienie krwi spa- dły nieco, po czym powoli znów się podniosły. Nie słyszała nic po- za tępym dzwonieniem w uchu wewnętrznym. Na jej czole, pod pa- chami i wzdłuż kręgosłupa zbierał się pot. Jej serce nigdy dotych- czas nie odmawiało odpowiedzi na świadomą kontrolę. Zagniewana i zaskoczona podniosła się, odrzucając włosy z twarzy. Radu uniósł głowę, zaciskając palce na jej ramieniu. - Co...? Równie dobrze mógłby mówić pod wodą. Laenea podniosła rę- kę, żeby go uciszyć. Głęboki wdech, zatrzymanie, wydech, zatrzymanie. Powtórzy- ła tę sekwencję, uspokajając się, rozluźniając podlegające woli mięśnie. Jej ręka opadła na łóżko. Położyła się. Powtórzyła sekwen- cję i jeszcze raz. Jeszcze raz. W szpitalu i później jej kontrola nad niepodlegającymi woli mięśniami była szybka i pewna. Zaczęła się bać i musiała wyobrazić sobie, że strach wyparowuje, ulatnia się. W końcu tętnice zaczęły reagować. Wydłużyły się, rozluźniły, roz- ciągnęły. Pompa odpowiedziała wreszcie na jej rozkazy, gdy Laenea uchwyciła na powrót i odtworzyła nieokreślony stan samokontroli. Kiedy była pewna, że ciśnienie krwi nie zmiażdży jej nerek ani nie zgniecie mózgu, otworzyła oczy. Nad nią pochylał się Ra- du, a zmartwienie tworzyło głębokie zmarszczki na jego czole. - Czy ty...? - szepnął. Uniosła ciężką rękę i pogłaskała jego twarz, brwi, włosy. - Nie wiem, co się stało. Przez chwilę nie mogłam odzyskać kontroli. Ale już w porządku. Przesunęła jego dłoń po swoim ciele, przyciągając go do sie- bie. Na powrót rozluźnieni, zasnęli. Później Laenea musiała zastanowić się nad swoją sytuacją. Po- wrót do szpitala byłby najłatwiejszy, ale stanowił również naj- mniej atrakcyjną możliwość. Pozostanie na wolności, dostosowy- wanie się do zmian bez wtrącania się innych, spotkania z pilota- mi, pokazywanie Radu tego, co warte zobaczenia - czyli przechytrzanie administracji - było znacznie zabawniejsze. Ka- thell wyrządziła im wielką przysługę, ponieważ bez jej aparta- mentu Laenea musiałaby wynająć pokój w hotelu. Znalazłoby się to w dostępnych danych, a uprzejmy wysłannik pojawiłby się i po- prosił z szacunkiem, by się z nim udała. Czy powinna zawstydzić Bogu ducha winnego najemnika i zniknąć ze śmiechem? Bardziej prawdopodobne, że wzruszyłaby ramionami i poszła z nim. Walka nigdy nie przynosiła przyjemności ani podniety. Wiedziała, do czego nigdy, nie byłaby zdolna, chociaż nie miała pojęcia, co zro- biłaby teraz. Rozważała to. - A niech ich. Z włosami równie mokrymi po wspólnym prysznicu jak jej, Radu usiadł naprzeciwko Laenei. Tapczany, rzecz jasna, były za ni- skie. Radu i Laenea spoglądali na siebie przez dwie pary kolan osłoniętych kaftanami, których kolory wyraźnie się z sobą gryzły. Radu odchylił się na poduszki, chichocząc. - Wyglądasz stanowczo zbyt niepoważnie jak na gniew. Pochyliła się ku niemu i połaskotała go w czułe miejsce, któ- re odkryła. - Ja ci pokażę brak powagi... -Wykręcił się, żeby trzepnąć ją po ręku, ale chybił, śmiejąc się bezradnie. Gdy dała mu spokój, po- łożyła się na nim, na szerokim, miękkim tapczanie. Radu wypro- stował się z obronnej pozycji, przyglądając się jej uważnie. - Pokój - powiedziała, unosząc ręce. Rozluźnił się. Laenea przyłożyła rąbek swojego kaftana do jego. - Czy istnieje coś bar- dziej niepoważnego od nas w kolorach, których nie przybrałaby żadna halucynacja, i od naszego chichotu? - Absolutnie nic. - Dotknął jej włosów, jej twarzy. - Co cię tak rozzłościło? - Administracja, biurokracja. Ich piekielne testy. - Roześmia- ła się znowu, tym razem gorzko. - Brak powagi... niektóre z tych te- stów biją w tym wszelkie rekordy. - Są konieczne? Dla twojego zdrowia? Opowiedziała mu o środkach usypiających, uspokajających, o śnie, o czasie, który spędziła na posłuszeństwie. - To nadmiar troski. Gdybym nie była zdrowa, wróciłabym do miasta z moim dawnym sercem. Byłabym... niczym. - Nie mów tak. Ona jednak znała ludzi, którzy nie sprawdzili się jako piloci, którym wszczepiono na powrót własne zachowane serca, a żaden z nich nigdy już nie poleciał, ani jako pilot, ani załogant, ani pa- sażer. Nic. Wstrząsnęła nim jej gwałtowność. - Ty przecież jesteś w porządku. Jesteś tym, czym - i kim - pragniesz być. - Złości mnie niedogodność tej sytuacji - przyznała się. - Pragnęłabym pokazać ci Ziemię. Oni chcieliby, żebym następny miesiąc spędziła, przemieszczając się z jednego pudełka z pusta- ków do drugiego. I będę musiała to robić, jeśli mnie znajdą. Mo- ja wolność jest ograniczona. - Czuła z całą mocą, że następny mie- siąc musi spędzić w rzeczywistym świecie, że nie mogą jej prze- szkadzać eksperci, którzy naprawdę nic nie wiedzą, ani kontrolowane środowisko. Nie wiedziała, jak wytłumaczyć to uczu- cie; pomyślała, że to musi być jedna z tych rzeczy, o których usi- łują rozmawiać piloci podczas swoich pełnych wahania, niezhar- monizowanych konwersacji zawierających zbyt mało słów. -Two- ja jednak nie jest ograniczona. - Co masz na myśli? - Czasami wracam na Ziemię i nie opuszczam portu. Jest dla mnie jak dom. Jest w nim wszystko, czego potrzebuję. Mogę bez trudu przebywać tu przez miesiąc i wcale nie oglądać nikogo z ad- ministracji, nie przyznawać się, że dostałam wiadomość, na którą nie mam ochoty. - Opuszki jej palców poruszały się po krawędzi świeżej tkanki pokrywającej mostek. W pewnym sensie czuła ulgę, mimo że blizna była symbolem tego, co odcięło ją od daw- nych przyjaciół. Potrzebowała teraz nowych przyjaciół, czuła jed- nak, że nie byłoby w porządku żądać od Radu, żeby swój pierwszy pobyt na Ziemi spędził na sztucznej wyspie. - Ja tu zostanę. Ale ty nie musisz. Na Ziemi jest mnóstwo rzeczy godnych obejrzenia. Nie odpowiedział. Laenea uniosła głowę, żeby na niego spoj- rzeć. Był spięty i zaniepokojony. - Czy poczułabyś się urażona - powiedział - gdybym ci oznaj- mił, że nie interesują mnie zabytki? - Naprawdę tego pragniesz? Zostać ze mną? - Tak. Bardzo. Laenea poprowadziła Radu przez obszerny apartament ku basenowi o ścianach i dnie wykładanych kamieniami tworzącymi skomplikowaną mozaikę, która jaśniała w przyćmionym świetle. Miejsce kojarzyło się bardziej z grotą niż z wyczynami sportowy- mi czy głośnymi zabawami dziecięcymi. Radu westchnął, a Laenea pytająco trąciła ręką jego ramię. - Ktoś poświęcił temu miejscu sporo czasu i troski. - To prawda. - Laenea nigdy nie myślała o tym jako czyimś dziele, osobistym i mozolnym, aczkolwiek niewątpliwie takie by- ło. Niemniej struktura ekonomiczna jej świata opierała się na usługach, a nie produkcji, ona zaś zawsze przyjmowała efekty za coś oczywistego. Zdjęli kaftany i zeszli po stopniach do wody w temperaturze ciała. Była przyjemna i koiła nieustający ból żeber Laenei. - Zamierzam się przez chwilę pomoczyć. - Położyła się na plecach i unosiła się na wodzie z rozwianymi włosami, a poje- dyncze kosmyki niekiedy podpływały i muskały jej ramię lub kręgosłup. Głos Radu niósł się po wodzie, niezrozumiały, ale spoj- rzała ku niemu i zobaczyła, że macha ręką ku tonącemu w mro- ku drugiemu brzegowi basenu. Zanurzył się i popłynął zamaszy- stymi ruchami, które zlały się z ogólnym hałasem. Wszystkie dźwięki zamarły, uzyskując tę samą cechę oddalenia, niczym zwalniający magnetofon. Coś było dziwne, nie w porządku... La- enea ponownie poczuła spięcie. Skupiła uwagę na cieple i koją- cym dotyku wody, na wygnaniu napięcia z ciała przez ramiona, rozłożone ręce, rozcapierzone koniuszki palców. Ale gdy znów się skoncentrowała, coś nadal było nie w porządku. Poszła za niepo- kojem, powoli i z rozwagą, wracając do wspomnień tak odległych, że przestała być pilotem (to wydawało się tak dawno), i uświado- miła sobie, że chociaż przyzwyczaiła się do milczenia swego no- wego serca, do braku tętna, nasłuchiwała nieświadomie echa bi- cia serca, podwójnego lub potrójnego oddźwięku na szyi i nad- garstkach, w tętnicy udowej - wszystkich związanych z tym samym biciem serca, słyszanych w minimalnie oddalonych od siebie chwilach ciszy. Pomyślała, że może jej tego troszeczkę brakować przez jakiś czas. Radu opłynął cały basen, przepłynął pod nią, a delikatne za- wirowanie pogłaskało ją po plecach. Poczuła, że jej nogi opadają na dno basenu i stanęła, gdy Radu wytrysnął z wody amatorskim delfinem, z mokrymi włosami przyklejonymi do roześmianej twa- rzy. Brodzili ku sobie w wodzie sięgającej klatki piersiowej, żeby się przytulić. Radu pocałował ją w szyję, w sam kącik twarzy, a ona odrzuciła głowę do tyłu jak kot, wyciągający się, żeby prze- dłużyć przyjemność, i przesuwała dłońmi po jego ciele. - Mamy szczęście, że przyszliśmy tak wcześnie - powiedział ci- cho - sami, zanim pojawią się inni. - Nie sądzę, żeby ktoś poza nami mieszkał teraz u Kathell - odrzekła. - Mamy basen dla siebie przez cały czas. - To jest... to należy do niej? - Cały apartament do niej należy. Nie odpowiedział, zażenowany swoim błędem. - Nie przejmuj się. Wszyscy tak się mylą. Ale, rzecz jasna, nie na Ziemi. Laenea odwiedziła wystarczająco dużo nowych światów, żeby rozumieć, jak źle mógł się czuć Radu wśród prywatnej własności i osobistych usług dostępnych na Ziemi. Tym, co zrobiło na nim wrażenie, był nadmiar czasu, jako że czas był cennym towarem w rzeczywistości, do której przywykł. Na Półmroku każdy wyko- nywał dwa lub trzy potrzebne zawody, ale nikomu nie przyszłoby do głowy tworzenie skomplikowanych mozaik. Na Ziemi wszystko było inne. Brodzili w płytkiej części basenu, odpoczywali na stopniach, pryskali na siebie wzajemnie wodą. Laenea znów pragnęła Radu. Po raz pierwszy od czasu operacji zupełnie nie czuła bólu. To zda- wało się przełamywać pewną niechęć, jaką odczuwała, ambiwa- lencję wobec własnych nowych reakcji. Gwałtowna zmiana w od- czuciach seksualnych niepokoiła ją bardziej, niż była skłonna przyznać. Zastanawiała się, czy Radu też to tak odczuł; stwierdziła, że boi się, że mogło tak być. Podeszła przez płytką wodę ku niemu i pocałowała go. Kiedy objął ją ramieniem, położyła mu dłoń na brzuchu i przesunęła ku genitaliom, w jakiś sposób mniej lękając się fizycznych znaków niechęci niż słownych. Ale on odpowiedział, twardniejąc, rysując kółka na jej piersiach opuszkami palców, pieszcząc jej usta języ- kiem. Laenea głaskała go od kolan po ramiona. Jego ciało miało tysiąc zapachów, wyciszonych i rozcieńczonych przez ciepłą wodę i parę. Przyciągnęła go bliżej przez mozaikowy stopień, chwyciła nogami. Przytulili się do siebie. Radu wszedł w nią delikatnie. Tym razem Laenea spodziewała się długiego, powolnego wzrostu podniecenia. - Jak się czujesz? - wyszeptał. - Jak... ja... jak... - Jej słowa przeszły nagle w jęk. Wyobraź- nia nic nie wyolbrzymiła: orgazm znowu przyszedł natychmiast jedną potężną falą. Palce Radu wbiły się w jej ramię, a mimo że Laenea wiedziała, że jej krótkie paznokcie ranią jego plecy, nie potrafiła rozluźnić napiętych jak drut mięśni rąk. Radu musiał się spodziewać mocy i intensywności jej orgazmu, ale ciało uczy się wolniej niż umysł. Jego orgazm przyszedł niemal natychmiast po jej, w pojedynczym rytmie, który trwał, spowalniał, aż wresz- cie ustał. Przytulona do niego i drżąca, Laenea wypuściła powie- trze jednym długim dreszczem. Czuła, jak mięśnie brzucha Radu drżały. Woda wokół nich, cieplejsza od ich ciał, sprawiała teraz wrażenie chłodnej. Laenea wolałaby rozciągnąć stosunek bardziej w czasie, po- dejrzewała, że Radu również. Mimo to czuła radość. Myśli o Radu jawiły się jasnością w jej głowie, ale nie potrafiła ubrać ich w sło- wa. Zamiast mówić, położyła dłoń na jego twarzy, opuszki na skro- niach, zagłębienie dłoni na głęboko pobliźnionych policzkach. Nie cofnął się już przed dotykiem, ale przykrył jej dłoń swoją. Była w nim jakaś równowaga, odpowiedzialność i spokój, z którymi Laenea nigdy dotychczas się nie spotkała. Jego uwiel- bienie dla niej było zupełnie odmienne od tego, do czego przywy- kła: od powierzchniaków pożądających jej statusu i zastępczej podniety. Radu widział ją tak bezradną, zwyczajną i niepoważną, jak tylko może być istota ludzka, i został z nią, nie zmieniło to je- go uczuć. Laenea jeszcze go nie rozumiała. Wytarli się wzajemnie do sucha. Biodro Radu nosiło ślady po- drapań od schodków, a na plecach miał podłużne szramy. - Nie sądziłam, że jestem do tego zdolna - odezwała się La- enea. Przyjrzała się swoim rękom o paznokciach krótszych od opuszków palców, obciętych tuż nad miejscem, w którym zrasta- ły się ze skórą. - Przepraszam. Radu sięgnął, żeby wytrzeć jej plecy. - Zrobiłem ci to samo. - Naprawdę? - Spojrzała przez ramię. Pod tym kątem nie było nic widać, ale czuła pieczenie. - A zatem rachunki wyrów- nane. - Uśmiechnęła się. - Nigdy jeszcze nie utoczyłam nikomu krwi. - Ja też nie. Włożyli czyste ubrania z szaf Kathell i wyszli na spacer po wielopoziomowym mieście. Było, jak zauważył Radu, bardzo, bar- dzo wcześnie. Wyżej, nad morzem, wstawał zapewne świt. Poniżej po pasażach poruszali się wyłącznie czyściciele ulic i wozy do- stawcze. Laenea była bardziej przyzwyczajona do pracującego przez dwadzieścia cztery godziny na dobę miasta w drugim sta- bilizatorze. Zgłodniała na tyle, że zaproponowała przejażdżkę kolejką do Nr 2, gdzie wszystko będzie otwarte, kiedy naprzeciwko siebie uj- rzeli kelnerów ustawiających stoliki w kawiarnianym ogródku. - Siódma - powiedział Radu. -To chyba wcześnie na otwiera- nie tu interesu. - Skąd wiesz, która godzina? Wzruszył ramionami. - Nie wiem skąd, ale zawsze wiem. - Na Półmroku dzień nie jest przecież standardowy. - Musiałem się przyzwyczaić, ale teraz wyczuwam oba czasy. Kelner skłonił się i poprowadził ich do stolika. Zjedli śniada- nie, opowiadając o swoich rodzinnych światach i tych, które odwie- dzili. Radu był na trzech planetach przed przylotem na Ziemię. La- enea znała dwie z nich sprzed kilku lat. Były to kolonialne świa- ty; urosły i zmieniły się od czasu jej wizyty. Laenea i Radu porównywali doświadczenia z pracy w zało- dze, ją wciąż fascynowało to, że on miał sny. Przyłapała się na tym, że dotyka jego dłoni, jakby dla podkre- ślenia prostej, zwykłej przyjemności płynącej z kontaktu. On ro- bił to samo, ale oboje byli praworęczni, a na środku stołu stał wa- zon z kwiatami. Wreszcie Laenea przestawiła kwiaty i oboje wy- sunęli lewe ręce na stół. - Gdzie chciałbyś teraz polecieć? - Nie wiem. Nie zastanawiałem się. Muszę polecieć tam, gdzie każą, gdzie będzie trzeba. - Ja tylko... - Umilkła. Radu rzucił jej pytające spojrzenie, a ona potrząsnęła głową. - To śmieszne, żeby rozmawiać o jutrze albo przyszłym tygodniu, albo przyszłym miesiącu... a zarazem ta- kie właściwe. - Ja też... tak się czuję. Siedzieli w milczeniu, pijąc kawę. Palce Radu zacisnęły się na jej dłoni. - Co zrobimy? - Przez chwilę wyglądał na młodego i zagubio- nego. - Nie zapracowałem sobie jeszcze na wyznaczanie własnych rozkładów jazdy. - Ale ja tak - odpowiedziała. - Z wyjątkiem akcji ratunko- wych. To nam pomoże. Nie wyglądał na bardziej zadowolonego od niej. - Mamy miesiąc - dodała. - Miesiąc, żeby się nie martwić. Laenea ziewała, gdy wchodzili do apartamentu Kathell. - Nie wiem, dlaczego jestem taka śpiąca. - Znowu ziewnęła, usiłując to stłumić, ale nie udało się jej. - Spałam całą dobę, a te- raz znowu chce mi się spać... po czym? Pół dnia? - Zrzuciła buty. - Osiem i pół godziny - powiedział Radu. - Poniekąd bardzo pracowitych. Uśmiechnęła się. - To prawda. - Ziewnęła trzeci raz, aż zabolała ją szczęka. - Muszę się zdrzemnąć. Radu szedł za nią korytarzem i po schodach do jej pokoju. Łóżko było równiutko zasłane. Ubrania, w których tu przyszli, uprane i wyprasowane. Wisiały w szafie wraz z płaszczem, który nie cuchnął już stęchlizną. Laenea przesunęła palcami po aksami- cie. Radu się rozejrzał. - Kto to wszystko zrobił? - Co? Ach, pokój. Ludzie wynajęci przez Kathell. Robią to dla wszystkich, którzy tu mieszkają. - Chowają się? Laenea roześmiała się. - Nie... przyjdą, jeśli ich zawołamy. Potrzebujesz czegoś? - Nie - odpowiedział ostro. - Nie - powtórzył łagodniej. - Nic. Wciąż ziewając, Laenea się rozebrała. - A ty co będziesz robił? Nie chce ci się spać? Wpatrywał się w lustro, drgnął, gdy się odezwała, i popatrzył nie na nią, ale na jej odbicie. - Zazwyczaj nie mogę zasnąć w dzień. Ale jestem dość zmęczony. Jego odbicie odwróciło się plecami, a on z uśmiechem zwró- cił się ku niej. Byli oboje zbyt senni, żeby kochać się po raz trzeci. Ilość ener- gii, jaką zużyła, zdumiewała Laeneę; sądziła, że może potrzebuje jeszcze czasu, żeby nabrać sił po szpitalu. Razem z Radu zwinęli się w ciemności na szkarłatnej pościeli. - Czuję się teraz bardzo zdeprawowany. - Zdeprawowany? Czym? - Spać o dziewiątej rano? To nie do pomyślenia na Półmroku. - Potrząsnął głową, muskając wąsami jej ramię. Laenea przyciąg- nęła bliżej jego ramię, ujmując w dłonie jego rękę. - Będę musiała przypomnieć sobie jakieś inne deprawujące ziemskie zwyczaje, żeby cię nimi kusić - powiedziała z sennym uśmiechem, ale żadnego nie wymyśliła. Później (ale nie miała pojęcia, ile później) coś wyrwało ją ze snu. Sypiała zazwyczaj głęboko, toteż nie umiała wyobrazić sobie, jaki dźwięk albo ruch mógłby ją obudzić, gdy czuła się wciąż tak zmęczona. Leżąc bardzo spokojnie, nasłuchiwała, wyostrzając wszystkie zmysły na bodźce. Światła w akwariach zgasły, a pokój był ciemny, jeśli nie liczyć pomarańczowej poświaty zwojów grzej- nika. Podświetlone na bursztynowo pęcherzyki powietrza z dmu- chawy unosiły się w wodzie jak maleńkie półksiężyce. Czuła dudniące w niej bicie serca. Śpiąc, Radu wciąż obejmował ją ramieniem. Dłonią o lekko zgiętych palcach dotykał jej lewej piersi. Pogłaskała wierzch je- go dłoni, ale delikatnie odsunęła się od niego, od dźwięku pulsu, ponieważ stanowił ogniwo łańcucha, który od dawna z trudem usi- łowała rozerwać. Za drugim razem ze snu wyrwał ją strach, zmieszanie, poczucie oderwania od miejsca. Przez chwilę myślała, że ucieka przed kosz- marem. Głowa bardzo ją bolała od dzwonienia w uszach, ale wśród szczęku i brzęku usłyszała, że Radu z trudem chwyta oddech, walcząc, jakby próbował wyzwolić się z więzów. Laenea schyliła się nad nim, zapominając o własnym pędzącym sercu. Jej palce ślizgały się na jego pocie. Odepchnął ją gwałtownym ruchem. Każdy oddech brzmiał jak agonia. Laenea chwyciła go za rękę, gdy znów się obró- cił, ujęła za nadgarstek, trzymała trzepoczącą dłoń, unieruchamiając go częściowo, usiadła mu okrakiem na biodrach i przytrzymała go. - Radu! Nie odpowiedział. Laenea zawołała go ponownie po imieniu. Czuła jego tętno w obu nadgarstkach, czuła jego bijące serce, zbyt szybko, zbyt mocno, nieregularnie i gwałtownie. - Radu! Krzyknął. Przenikliwym, pozbawionym słów krzykiem. Wyszeptała jego imię, nie mając już nadziei na odpowiedź, czując bezradność i beznadzieję. Pod jej dotykiem wstrząsnął nim dreszcz. Otworzył oczy. - Co...? Laenea nie ruszyła się z miejsca, gdzie pochylała się nad nim. Spróbował podnieść rękę, a ona uświadomiła sobie, że wciąż przy- ciska mu ramiona do łóżka. Puściła go i przykucnęła tuż obok. Jej też brakowało tchu, a napięcie sięgnęło niebezpiecznego pułapu. Ktoś zapukał lekko do drzwi sypialni. - Proszę! Służąca weszła niepewnie. - Pilocie? Myślałam... Proszę mi wybaczyć. - Skłoniła się i za- częła się cofać. - Zaczekaj... zrobiłaś dobrze. Zawołaj natychmiast lekarza. Radu uniósł się na łokciach. - Nie, nie trzeba, wszystko jest w porządku. Młoda pokojówka spojrzała na Laeneę, potem na Radu, a na- stępnie znowu na pilota. - Jesteś pewny? - spytała Laenea. - Tak. - Usiadł. Pot spływał ciężkimi kroplami po jego skro- niach aż do skraju podbródka. Laenea zadrżała od chłodu własne- go potu. - A zatem nie ma problemu - powiedziała. - Ale dziękuję. Pokojówka wyszła. - Bogowie, myślałam, że masz atak serca. - Jej własne serce zaczęło spowalniać tempo rytmicznej rotacji. Czuła, że krew pły- nie raz wolniej, raz szybciej w jej skroniach, szyi. Zacisnęła powo- li pięści i poczuła paznokcie wbijające się w skórę dłoni. Radu potrząsnął głową. - To był koszmarny sen. - Poważny wyraz twarzy zmienił się nagle w roztrzęsiony grymas. - Nie choroba. Jak powiedziałaś... ni- gdy nie dostalibyśmy tej pracy, gdybyśmy nie byli zdrowi. - Poło- żył się z rękami pod głową i zamknął oczy. - Wspinałem się, nie pa- miętam, na urwisko czy na drzewo. Zapadło się czy złamało, a ja spadłem... z wysoka. Wiedziałem, że to sen, i myślałem, że obudzę się, zanim uderzę w ziemię, ale wpadłem do rzeki. - Słyszała jego słowa i zapamiętywała je, ale wiedziała, że później będzie musia- ła zastanowić się nad ich znaczeniem. Pozostała na kolanach i po- woli rozluźniła pięści. Krew pędziła w jej żyłach jak sinusoidalna fala, wysoka, niska i znów wysoka. - Był tam rwący prąd, który mnie porwał i wciągnął pod wo- dę. Nie widziałem żadnego brzegu... nawet tego, z którego spa- dłem. Pnie drzew i śmieci przepływały koło mnie, ale ilekroć usi- łowałem się czegoś uchwycić, omal nie zostawałem zgnieciony. Byłem coraz bardziej i bardziej zmęczony, a woda wciągała mnie... potrzebowałem powietrza, ale nie mogłem oddychać... Znasz to uczucie, kiedy ciało usiłuje oddychać, a ty nie jesteś w stanie wciągnąć powietrza? Nie odpowiedziała, ale jej płuca płonęły, mięśnie napinały się konwulsyjnie, usiłując otworzyć drogę powietrzu. - Laeneo... - Poczuła, że chwycił ją za ramiona; chciała przy- ciągnąć go bliżej, później odepchnąć go od siebie. Wciągnęła głę- boko powietrze. - Co...? - Chwileczkę... - Zdołała wreszcie zmniejszyć prędkość we- wnętrznej pompy. Dygotała. Radu otulił ją kocem. Kontrola powo- li wracała, wolniej niż poprzednimi razy, kiedy ją traciła. Zawinę- ła się szczelniej w koc, szukając bardziej pewności niż ciepła. Nie może się tak potykać; dotychczas jej biokontrola była tak bliska doskonałości, jak tylko może być coś związanego z systemem bio- logicznym. Niemniej teraz czuła zawroty głowy i napięcie wynika- jące z hiperwentylacji, z niepotrzebnego pędu krwi w głowie. Za- stanawiała się, ile komórek nerwowych uległo zniszczeniu. Patrzyli na siebie w milczeniu. - Laeneo... -Wciąż wymawiał jej imię tak, jakby nie był pew- ny, czy ma prawo się nim posługiwać. - Co się z nami dzieje? - Podniecenie - odrzekła i urwała. - Zwykłe koszmary sen- ne... - Nigdy dotychczas nie próbowała się oszukiwać i uświadomi- ła sobie, że nie jest w stanie teraz zacząć. - To nie był zwykły koszmar senny. Zawsze wiesz, że wszyst- ko będzie w porządku, niezależnie od tego, jak bardzo się boisz. A tym razem... dopóki nie usłyszałem, jak mnie wołasz, i nie po- czułem, jak wyciągasz mnie na powierzchnię, byłem pewny, że umrę. Napięcie wzrastało, lękał się wyciągnąć do niej rękę, podob- nie jak ona do niego. Odrzuciła koc i chwyciła jego dłoń. Zasko- czyło go to, ale odwzajemnił uścisk. Siedzieli ze skrzyżowanymi no- gami, trzymając się za ręce i patrząc sobie w oczy. - Możliwe... - zaczęła Laenea, szukając sposobu na powiedze- nie tego tak, żeby zabrzmiało delikatnie dla nich obojga. - Możli- we... że istnieje powód, prawdziwy powód, dla którego piloci i za- łoganci nie łączą się w pary. Wyraz twarzy Radu powiedział jej, że jemu też przyszło do głowy takie wytłumaczenie, i miała tylko nadzieję, że nie był w stanie wymyślić innego. - To może być przejściowe... może tylko potrzebujemy aklima- tyzacji. - Naprawdę tak myślisz? Potarła jego knykcie opuszkiem kciuka. Czuła w palcach tęt- no jego krwi. - Nie - odpowiedziała niemal szeptem. Jej system i zwykły ludzki nigdy już się nie zazębią. Zmiany, jakie się w niej dokona- ły, były zbyt istotne na poziomie psychologicznym i podprogowym, podczas gdy zwykłe rytmy biologiczne były tak zniewalające, że za- kłócały jej nową integralność biologiczną i w końcu by ją zniszczy- ły. - Nie. Cholera, wcale tak nie sądzę. Wyczerpanie nie pozwalało im spać. Wstali w przygnębionym milczeniu i ubrali się, krążyli wokół siebie jak zagłówki podczas silnego wiatru. Laenea miała ochotę dotknąć Radu, przytulić go, przesunąć dłonią po jego ramieniu, pocałować go i dać się poła- skotać wąsom. Pozbawiona tego wszystkiego, bardziej z winy nie- chęci niż strachu, nie chcąc ryzykować własnej równowagi ani na- rażać Radu na kolejne koszmary, zrozumiała po raz pierwszy zna- czenie zwykłego, przypadkowego dotknięcia, nastawionego jedynie na chwilowy kontakt, chwilowe wsparcie. - Jesteś głodny? - Tak... tak sądzę. Ale przy śniadaniu (Radu twierdził, że jest wieczór) również pa- nowało milczenie. Laenea nie umiała gadać o głupstwach; jeśli w ogó- le istniały banalne tematy pasujące do takiej sytuacji, nie potrafi- ła sobie wyobrazić, czego mogły dotyczyć. Radu dziobał widelcem je- dzenie i nie patrzył w jej stronę; jego spojrzenie krążyło między ścianą odgradzającą ich od morza, stołem i detalami zdobień mebli. Laenea jadła owoce palcami. Wszystkie wcześniejsze zmar- twienia: jak ułożyć sobie wspólny rozkład lotów, jak złagodzić nie- zadowolenie znajomych, zdawały się banalne i niepoważne. Ist- niało tylko jedno drastyczne wyjście, ale czuła, że nie może sama tego zasugerować. Radu musiał o tym myśleć; to, że nic nie mówił, mogło oznaczać, że zgłoszenie się na pilota jest dla niego równie niemożliwe jak dla niej powrót do normalności. Zostanie pilotem było decyzją na całe życie, a nie pracą, jaką się przyjmuje dla kil- ku lat podróży i przygód. Sądząc po tym, jak Radu opowiadał o swoim rodzinnym świecie, Laenea przypuszczała, że pragnął wrócić do prawdziwego domu, a nie hotelu. Radu wstał. Krzesło zazgrzytało na podłodze i przewróciło się. Laenea podniosła wzrok, zdumiona. Radu zaczerwienił się, podniósł krzesło i z powrotem postawił. - Nie potrafię tu myśleć - powiedział. - Tu nie ma żadnych zmian. - Spojrzał na morska ścianę, wieczny błękit zmieniający się w czerń. - Idę na pokład. Potrzebuję znaleźć się na powietrzu. - Zwrócił się do niej. - Czy zechcesz...? - Sądzę... -Wiatr, słona piana na twarzy: kuszące. - Sądzę, że lepiej będzie, jeśli przez chwilę pobędziemy sami. - Tak - odrzekł. - Uważam... - W jego głosie zabrzmiało roz- czarowanie. - Masz rację. Kroki zabrzmiały głucho na dywanie. - Radu... Odwrócił się, bez słowa, jakby znów wzniósł wokół siebie ba- riery, tak jednak kruche, że jedno słowo zdołałoby je zburzyć. - Nic takiego... ja tylko... no, weź mój płaszcz, jeśli chcesz, na górze jest zimno o tej porze. Skinął głową, wciąż bez słowa, i odszedł. Laenea pływała tak, żeby się zmęczyć, mimo że zaczęły boleć ją żebra. Czuła się schwytana w pułapkę i zła, pozbawiona możli- wości ucieczki. Wiedziała, że nikt nie zasłużył sobie na jej złość. Na pewno nie Radu ani inni piloci, którzy ją ostrzegali. Ani też urzędnicy z administracji, którzy na własny, niewłaściwy sposób usiłowali ją chronić w tym okresie przejściowym. Mogła skierować złość wyłącznie na siebie, na własny silny i uparty charakter. Ale to również było bezcelowe. Przez całe życie była autorką swoich błędów i sukcesów, w obu wypadkach zazwyczaj usiłując robić to, czego zdaniem innych nie była w stanie zrobić. Wyszła z basenu, mimo że w najmniejszym stopniu nie udało jej się zmęczyć. Ciepło wody złagodziło wszystkie bóle, a energia wra- cała, dodając jej niepokoju i zgryźliwości. Ubrała się i opuściła apartament, żeby zrelaksować się spacerem, aż będzie mogła spo- kojnie rozważyć cały problem. Nie potrafiła jednak dostrzec nawet cienia rozwiązania, a w każdym razie zadowalającego rozwiązania. Kilka godzin później, kiedy powierzchniowe miasto zamarło na noc, Laenea wróciła do apartamentu Kathell. Wewnątrz było również ciemno i cicho. Nie potrafiła nawet zastanawiać się, gdzie jest Radu; niewiele pamiętała z tego, co sama robiła tego popołu- dnia. Pamiętała, że była ogólnie uprzejma dla ludzi, którzy ją za- trzymywali, pozdrawiali, zapraszali na przyjęcia, prosili o auto- graf. Pamiętała, że była mniej uprzejma dla kogoś, kto spytał ją, jak się czują Aztekowie. Ale nie pamiętała, co było wcześniej, a co później, kiedy to się naprawdę wydarzyło, i co naprawdę mó- wiła. Nie zbliżyła się ani trochę do odpowiedzi. Zacisnęła ręce w kieszeniach i weszła do salonu, żeby po prostu usiąść, popatrzeć na ocean i spróbować pomyśleć. Była w połowie drogi do szklanej ściany, gdy dostrzegła sylwetkę Radu na tle okna. Wyglądał mrocz- nie i poważnie w jej pelerynie, z błękitnym światłem migoczącym widmowo na włosach. - Radu... Nie odwrócił się. Gdy jej oczy przyzwyczaiły się do mroku, zauważyła, że jego oddech zaparowuje szybę. - Zgłosiłem się na kurs dla pilotów - powiedział cicho, całko- wicie beznamiętnym tonem. Laenea poczuła krótki błysk radości, potem niepewność, wreszcie strach o niego. Była uszczęśliwiona, gdy administracja przyjęła ją na kurs. Radu nawet się nie uśmiechał. Błędna decy- zja będzie dla niego, dużo bardziej bolesna, niż mogłoby dla nich obojga być rozstanie. - A co z Półmrokiem? - To bez znaczenia - odrzekł łamiącym się lekko głosem. - Oni mnie... - Musiał wyrzucać ze siebie dławiące słowa. - Oni mnie odrzucili. Laenea podeszła do niego, objęła go ramieniem, obróciła ku sobie. Delikatne zmarszczki wokół jego niebieskich oczu pogłębi- ły się, wyrzeźbione rozpaczą i porażką. Dotknęła jego policzka. Przytulił ją i oparł głowę na jej ramieniu. - Powiedzieli... że jestem uwięziony w naszych własnych czte- rech wymiarach, że jestem zbyt uzależniony... od nocy, dnia, czasu... moje rytmy dobowe są zbyt silne. Powiedzieli, że... - Jego tłumio- ne słowa stawały się coraz bardziej niepewne, jakby balansowały na cienkiej linie. Laenea gładziła go po włosach, po karku. To by- ło jedyne, co jej pozostało. Nie istniało nic, co mogłaby powiedzieć. - Gdybym przeżył operację... umarłbym podczas podróży. Laenea poczuła zawrót głowy, a po twarzy pociekły jej ciepłe łzy. Nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy płakała po raz ostat- ni. Ciałem Radu wstrząsnęło konwulsyjne łkanie, a jego chłodne łzy spadały na jej ramiona i przesiąkały przez bluzkę. - Kocham cię - szepnął Radu. - Kocham cię, Laeneo. - Radu, kochany, ja też cię kocham. - Nie potrafi, nie zdoła, wypowiedzieć swoich myśli: To nam nie wystarczy. Nawet to nam nie wystarczy. Poprowadziła go ku szerokiej, niskiej sofie z widokiem na ocean, przyciągnęła go do siebie. Żadne z nich nie zwracało na- prawdę uwagi na to, co robią, na zbyt niskie poduszki, na nic po- za nimi samymi. Laenea przytuliła się mocno do Radu. Powiedział coś, czego nie dosłyszała. -Co? Odsunął się i spojrzał na nią, przebiegając szybko spojrze- niem po jej twarzy. - Jak możesz mnie kochać? Mogliśmy być razem tylko w je- den sposób, ale ja zawiodłem... - Nie dopowiedział do końca ostat- niego słowa, jakby nie chciał i niemal nie mógł go wypowiedzieć. Laenea przesunęła dłońmi po jego ramionach i chwyciła go za ręce. - Tu nie da się zawieść, Radu. To słowo nic nie znaczy. Mo- żesz znieść to, co ci robią, albo nie. Ale nie ma w tym żadnej uj- my na honorze. Potrząsnął głową i odwrócił wzrok. Nigdy w życiu, pomyślała Laenea, nie zawiódł w niczym istotnym, w niczym rzeczywistym, czego naprawdę pragnął. Jest taki młody... za młody, żeby wie- dzieć, że nie należy się obwiniać za coś, co jest poza naszą kontro- lą. Przyciągnęła go znów i pocałowała w czoło i w policzek. Usta piekły ją od soli. - Nie możemy... - Odsunął się, ale przytrzymała go. - Zaryzykuję, jeśli ty zechcesz. Wsunęła dłoń za kołnierzyk jego koszuli, rozcierając napięte mięśnie na karku, kładąc kciuk na pulsującej tętnicy szyjnej, czu- jąc jak bije puls. Wymówił jej imię tak cicho, że ledwie stało się dźwiękiem. Wiedząc, czego się spodziewać i czego się obawiać, kochali się trzeci, ostatni, rozpaczliwy raz, doprowadzając się do wyczer- pania na krawędzi zimnego, błękitnego morza. Radu prawie zasnął, gdy Laenea pocałowała go i wyszła, zmu- szając się do udawania spokoju. W swojej szkarłatno-złotej sy- pialni położyła się na łóżku i odepchnąwszy od siebie wszelkie zmartwienia, walczyła z wirującym sercem, zwalniając oddech. Nie zamierzała ponownie przestraszyć Radu, zwłaszcza że nie mógł jej pomóc. Ta walka wymagała spokoju i koncentracji. Ta niewiel- ka resztka, jaka jej pozostała, uciekła, zanim zdołała ją schwytać i zatrzymać. Spokój i koncentracja odpłynęły kanałami bólu, płyt- kiego i szybkiego w głowie, głębokiego i powolnego w krzyżu, nad nerkami, rozpościerającego się na całe płuca. Bliska paniki przy- cisnęła nadgarstki do oczu, aż zalała ją czerwień. Wyzwalała ad- renalinę, dopóki podniecenie nie wyniosło jej ponad i poza ból. Zmusiła się natychmiast do sztucznego, kruchego spokoju, który rozbłysnął w niej niczym rój iskier. Serce zwolniło, przyspieszyło, zwolniło, przyspieszyło (tym ra- zem słabiej), zwolniło, zwolniło, zwolniło. Bojąc się zasnąć, niezdolna do czuwania, pozwoliła rękom opaść i odpłynęła ze świata. Rano wstała niepewnie z łóżka, czując ból taki, jak po walce z silniejszym przeciwnikiem. W łazience spryskała twarz zimną wodą, ale nie pomogło. Mocz miała zabarwiony, ale nie gęsty od krwi, więc zlekceważyła to. Radu nie było. Powiedział pokojówce, że nie może spać, ale nie zostawił żadnych wiadomości dla Laenei. Nie zapomniał też ni- czego, jakby zacierając ślady, mógł wymazać ból i stratę ich roz- stania. Laenea wiedziała, że nic nie zdoła tego wymazać. Chciała z nim rozmawiać, dotknąć go - jeszcze raz - i spróbować wytłuma- czyć mu, zmusić go do zrozumienia, że nie może przyczepić sobie etykietki z napisem „porażka". Nie może wymagać od siebie cze- goś, co go złamie, co złamie jego serce. Zadzwoniła do świetlicy dla załogantów, ale nie odpowiedział na wezwanie. Nie zostawił żadnych wiadomości. Dyżurny sprawdził w wykazie i powiedział Laenei, że Radu Drakul jest w załodze A-28493, przygotowanej już do podróży. Automatyczny statek na nieciekawym kursie, pierwszy przy- dział, jaki się trafił: nic nie byłoby w stanie powiedzieć Laenei wy- raźniej, że nie chciał się z nią już widzieć, dotykać jej czy rozmawiać. Nie mogła dłużej zostać w apartamencie Kathell. Włożyła ubranie, w którym tu przyszła, pozostawiając kamizelkę wyzywa- jąco rozpiętą poniżej mostka, nie przejmując się, czy zostanie roz- poznana albo odesłana do szpitala. Na szczycie szybu windy wiatr rozwiewał jej włosy i chwytał pelerynę. Laenea otuliła się szczelnie czarnym aksamitem i cze- kała. Gdy nadjechał wagonik, wsiadła, żeby wrócić do własnego miasta, własnych ludzi, pilotów, żeby mieszkać z nimi i nigdy nie wydać ich sekretów. przełożyli: Agnieszka Fulińska i Jakub T.Janicki