Hanna Ożogowska Chłopak na opak i 1>f . SVar ograficzne "endkowska .czny -lit by Hanna Ożogowska, 0 lllusi i 111. ' ' Copyright by Andrzej Pągowski, Wars/.iw.' ;ął\ cćjĆt * 7 7 i Jaki ja jestem naprawdę? Nazywam się Jacek Czarnecki i jestem zupełnie porządny chłopak, chociaż moja mama mówi o mnie „straszne dziecko". Nie mogę się z tym pogodzić. Po pierwsze, nie jestem już dzieckiem. Skończyłem dziewięć lat i cztery miesiące i codziennie mi jeden dzień przybywa. A za osiem miesięcy będę miał całe dziesięć lat. Zresztą przeczytałem już dwie książki dla młodzieży. To chyba najlepszy dowód. A po drugie, nie jestem straszny, bo nikt się mnie nie boi. Ani jeden chłopak ze starszej klasy, ani nikt w ogóle jeszcze się mnie nie przestraszył, chociaż czasami tobym nawet chciał. Bardzo często coś mi się nie udaje. A dlaczego? Nie wiem. A jak się kogoś o to pytam, to mi też nie umie wytłumaczyć. Dopiero niedawno przyszło mi na myśl, że może ja jestem pechowy, bo niektórzy ludzie to są pechowi, więc może i ja?... Kiedy tylko coś mi się nie uda, to wszyscy na mnie, że dlaczego ja jestem taki? A może ja wcale taki nie jestem, tylko pech,i już? O tym pechu powiedziała mi Olesia z pierwszej ławki przy drzwiach. Mieszkamy na tej samej ulicy i czasami wracamy po lekcjach razem do domu. Olesia ma pechową ciocię, której nigdy się nic nie udaje. Ciągle zaczyna w innym miejscu pracować i jak tylko parę tygodni popracuje, mówią jej, że się nie nadaje do roboty. Olesina ciocia zupełnie nie rozumiała, dlaczego tak się dzieje, aż wreszcie poszła do wróżki i wróżka jej - 7 — P I li Burd /y raz taką rzecz słysza- nn )dzona trzydziestego I tik je przestawić, to robi trzynastkę, to go los U ui« domu nikł w< wrd wierzy. Tatuś mówi, że ie klaun.i .1/ lic kui/\ .imi głupii li 11 ulzi pieniądze wyłudza- A tymczasem ta wrotka wywróżyła Olesinej cioci prawdę. ima (Hesia mówiła. Powiedziałem o tym wszystkim Mietkowi Staszewskiemu z iszego podwórka* Ale on jest strasznie przemądrzały. Wy-rzywił się tylko. - Eee tam. - Nie żadne: eee tam - mówię - bo i na mnie się to sprawdza. - Jak to - pyta Mietek - czy i ty urodziłeś się trzydziestego ierwszego? - Nie trzydziestego pierwszego, ale czternastego, a to prze-eż też blisko trzynastki i pewnie dlatego los mnie prześladu-:, tak j ak Olesiną ciocię, bo we wszystkim mi się nie wiedzie. - Eee tam - skrzywił się znowu Mietek - wcale nie widzę, jby ci się nie wiodło. - Jak to - nie widzisz? I na drugi rok w trzeciej klasie o lało nie zostałem, i w szkole jak tylko co, to zawsze wszystko a mnie, i w domu mama najwięcej na mnie krzyczy, i w ogó- Ale Mietek, jak się okazuje, bardzo rozgarnięty nie jest. upełnie nie rozumie się na poważnych sprawach. Powie-ział, że na drugi rok o mało nie zostałem, bo miałem dwójki, przeszedłem do czwartej klasy tylko dlatego, że właśnie dałem szczęście. - Udało ci się - mówił - a nie jakiś tam pech. Na ostatek powiedział mi jeszcze, że jestem głupi jak dziki siół, i poszedł. Nie daruję mu tego za nic w świecie. Miałem iu pożyczyć na wakacje wędkę, bo mam dwie, ale figę z ma-iem. Zęby chociaż powiedział zwyczajnie: „jak osioł", ale jak dziki osioł?" Tego mu nie zapomnę. - 8 - „Udało ci się!" Gdyby wiedział, co ja miałem w domu przez całą wiosnę aż do samych wakacji, toby mi nie zazdrościł. I mama, i ojciec, i babcia, i obie młode ciotki, i ta jedna starsza to się po prostu nade mną znęcali. Nic tylko „ucz się" i „ucz się"... Za oknami słońce, chłopaki po podwórku ganiają, grają w piłkę, a ja... Każdy mądry człowiek na pewno się zgodzi, że to było prawdziwe prześladowanie losu. Albo na przykład przedwczoraj: byliśmy z Tomkiem w parku i ustawiliśmy parę ławek do góry nogami. Niedaleko od nas spacerowało dwóch starszych panów. Jeden z nich, taki z brodą, powiedział do drugiego starszego pana bez brody: „Miłe dzieci, co?" A ten drugi pan przytakiwał głową. Ale miał bardzo smutną minę. Pewnie dlatego, że on j uż j est stary. A moj a babcia często mówi: „Starość - to nie radość". Ucieszyłem się, że tak nas chwalą, i pomyślałem nawet, żeby powiedzieć o tym w domu, ale kiedy zabieraliśmy się do następnej ławki, to ten pierwszy pan podniósł laskę i zaczął nas gonić. Więc uciekliśmy i schowaliśmy się w krzakach. Tomek powiedział, że ze starszymi osobami to zawsze tak: najpierw chwalą, a potem zaraz gniewają się nie wiadomo o co. To prawda, bo w domu też nieraz tak bywało. Babcia jest dla mnie dobra, dogadza mi, aż tu naraz zaczyna babcię lewa noga drzeć i nagle wszystko babci przeszkadza, gniewa się o byłe co, a najczęściej na mnie. Noga drze babcię, ze starości. Nie rozumiem tylko, dlaczego jedna, przecież chyba obie nogi są jednakowo stare? Kiedy o to zapytałem, babcia strasznie się rozgniewała, że się wyśmiewam. A mnie nawet do głowy nie przyszło, żeby się z babci wyśmiewać. Mnie też jest bardzo przykro, jak babcię zaczyna noga drzeć, bo zawsze potem pada deszcz i muszę siedzieć w domu. Opowiedziałem to wszystko Tomkowi, a potem wyszliśmy z krzaków. Starszych panów już nie było. Wszystkie ławki stały znowu na swoich miejscach. Namawiałem Tomka, żeby po-odwracać je jeszcze raz do góry nogami, ale Tomek powiedział, że szkoda naszego trudu, bo dorośli lubią, żeby każda rzecz ciągle stała tak samo, i wcale nie mogą zrozumieć, że ży- - 9 - ie byłoby o wiele ciekawsze, gdyby codziennie wszystko po-irzemieniać. To prawda. W szkole pani od rachunków też nie lubi zmian, ednego dnia odrobiłem inne zadania, niż pani kazała. Co się rtedy działo! Już się potem pilnowałem. Wiedziałem, że pani adnej odmiany nie lubL Wesoła podróż N* ajpierw mamusia kazała mi samemu zapakować • walizkę na kolonie, a potem, kiedy walizka nie hciała się zamknąć, powiedziała, żebym wyrzucił wszystkie iepotrzebne rzeczy. Tłumaczyłem, że nic niepotrzebnego nie włożyłem, ale lama tak na mnie spojrzała, że zacząłem jeszcze raz od po-zątku. „Niech tam - pomyślałem. - Mamusia przekona się sama". I rzeczywiście, kiedy znowu wszystko wpakowałem, to nie-otrzebnymi rzeczami okazały się tylko szczoteczka do zębów dwie chusteczki do nosa - bo jedna zostawiona w walizce zu-ełnie mogła mi wystarczyć. Kataru latem nie ma od czego ostać, a tyle chustek to tylko zmartwienie. Bardzo łatwo się iibią. Najłatwiej ze wszystkiego. A potem mama, która ma ipisane wszystko, co biorę na kolonie - robi mi wymówki. Walizka ciągle nie chciała się zamknąć. Przyszedł Mietek i oradził mi na niej usiąść. Nie pomogło. Więc usiadł on, bo :st ode mnie o całe kilo cięższy. Też nie pomogło. Chcieliśmy siąść razem, ale nie zdążyliśmy, bo weszła mama i bardzo się )zgniewała. Walizka jest pamiątkowa - jeszcze babci ojciec iździł z nią do Ameryki. I zawsze była bardzo mocna, a teraz moich rękach od razu rozleci się w drobny mak. Więc już nie adaliśmy - a mama wyjęła wszystko i sama zaczęła pakować, aturalnie szczotka do zębów zmieściła się, ale to, co najpo-zebniejsze zostało. Rodzice żadnego zrozumienia nie mają la takich rzeczy, jak: sznurki, drut, blaszane pudełka, różne - 10 - blaszki, gwoździe albo na przykład reszta starej opony. Zupełnie mały kawałek deski też nie uratował się przed mamy okiem. O mało nie płakałem, bo na koloniach to czasami człowiek życie by oddał za kawałek drutu albo kilka mocnych gwoździ— ale skąd je wziąć? Na piechotę do domu drałować? Więc powiedziałem mamie, że trudno, jak już mam wakacje takie zatrute, to wolę zostać w domu, bo mama wcale nie ocenia moich dobrych chęci. - Jakich dobrych chęci? - spytała mama. - A tych, że na przykład jestem taki oszczędny i chcę zgubić tylko jedną chustkę do nosa. Mama do walizki włożyła mi aż trzy. A jak zgubię wszystkie trzy, to znowu będę musiał słuchać, że ojciec i mama ciężko na mnie pracują, a ja myślę, że wszystko z nieba leci. Owszem ja wcale tak nie myślę i dlatego chcę zabrać ze sobą tylko jedną... - I zgubić? - zapytała mama. - Przecież wolałbym jej nie zgubić, ale to jest strasznie trudno. W ogóle uważam, że człowiek jest źle obmyślony. Taki na przykład kangur to jest obmyślony o wiele lepiej: nfia kieszeń w skórze na brzuchu. Czy śpi, czy chodzi, czy się kąpie -to kieszeń ma zawsze przy sobie, nie rozbiera się... i chustki do nosa nie zgubi. - Bo jej nie nosi - mówi mama. - No właśnie: kangur ma taką wieczną kieszeń, a nikt od niego nie wymaga, żeby nosił chustkę do nosa. A ja, chociaż mam kieszeń tylko w spodniach, które trzeba zdejmować, a do tego w kieszeni zawsze robią się dziury... - O święta Małgorzato! - zawołała mama. - Ja też wolałabym, żebyś był obmyślony inaczej... - A widzi mamusia! - ucieszyłem się, ale na krótko, bo mama dokończyła: - ... i nie plótł tyle głupstw. Obraziłem się, ale nie warto było, bo mama nawet nie zwróciła na to uwagi. Zamknęła zupełnie łatwo walizkę i wyszła do kuchni, żeby mi przygotować coś do zjedzenia na drogę. Skorzystałem z tego i zdążyłem wrzucić do walizki kilka gwoździ, kawałek drutu i kłębek sznurka. Deska, niestety, przepadła: mama zabrała ją do kuchni. - 11 - Na dworzec chciałem pojechać sam, ale mama oświadczy-a, że oka w nocy nie zmruży, jeżeli mnie własnoręcznie do zagonu nie wsadzi, bo ze mną nigdy nie wiadomo, jaki cud się darzy. Wybieram się na kolonie, a kto wie, czy nie wyląduję a księżycu. Aż mnie to zastanowiło. Rzeczywiście, gdybym pojechał na siężyc, to byłby cud - bo przecież jeszcze z księżycem komu-ikacji nie ma. Ale o cuda teraz bardzo trudno. Dawniej było użo cudów. Mój patron to chyba jakiś cud z pierogami zro-ił, bo kilka razy słyszałem, jak nasza dozorczyni mówiła: „O więty Jacku z pierogami!" No, z pierogami o wiele łatwiej niż a przykład z księżycem. Wstyd mi było, jechać z mamą, jak małe dziecko, ale na worcu zobaczyłem, że każdy był z matką albo z ojcem, a iektórych odprowadzała cała rodzina. Tłok był okropny. Całe szczęście, że pan kierownik kazał szybko się pożeg-ać, ustawić w pary i wyprowadził nas na peron. A rodzice zo-:ali za siatką. Tylko jeszcze coś wołali. Nic nie było słychać, le zupełnie łatwo można się było domyślić. Każdy chciał siedzieć przy oknie albo chociaż wyglądać, ale ) było niemożliwe. Tylko silniejsi się dopchali. Ja też wychy-łem się i chciałem mamie dać znak chusteczką, żeby była ?okojna, że jadę zwyczajnym pociągiem, a nie rakietą. Po-ąg w tej chwili ruszył, pani złapała mnie za pasek od spodni, ja przestraszyłem się i wiatr porwał mi chusteczkę z ręki. „Ładny początek" - zmartwiłem się, ale nie na długo, bo od nartwień można w chorobę wpaść, a mama kazała mi nabrać irowia na koloniach. W wagonie było wesoło i głośno. Jeden tylko Wacek, który edział koło okna, miał bardzo smutną minę. Pewnie było iu żal, że jedzie bez mamy. Nieraz widziałem, że on jest, jak » się mówi, przywiązany do rodziny. Mieszka na naszej ulicy iraz za Tomkiem. Nigdy prawie nie jest sam. Chodzi albo z amą, albo z ojcem, albo z małą siostrą, którą trzeba wozić w ózku, albo z psem. Taki już jest towarzyski. Jak tylko pociąg ruszył, wszyscy poczuli straszny głód. Roz-ikowaliśmy zapasy i zaczęliśmy jeść. Tylko Wacek nie ruszył - 12 - i swojej paczki. Patrzył w okno. Przylepił nos do szyby. Nie zwracał uwagi na to, co my robimy. Tymczasem zajrzała do nas pani. Poczęstowaliśmy ją, a pani powiedziała, że nas też poczęstuje za chwilę. Kiedy wyszła, zaczęliśmy zgadywać, co to będzie. Nagle Romek powiedział: - Szkoda, że nie mam papierosów, a może który z was ma? Nikt nie miał papierosów, a Tomek oświadczył, że Romek pewnie porażenia słonecznego dostał, bo na dworze było dziś bardzo gorąco. Ale Romek zobaczył konduktora idącego korytarzem i zapytał niby zupełnie dorosły mężczyzna: - Panie konduktorze, prawda, że tu wolno palić? - i pokazał napis w naszym,przedziale: „Dla palących". Konduktor spojrzał na Romka, potem na nas, potem znowu na Romka i uśmiechnął się. - Owszem - odpowiedział - przecież to przedział dla palących. A czy pan szanowny pali? - i podsunął Romkowi paczkę „sportów". Romek zaczerwienił się, ale nie stracił głowy. - Nie... dziękuję panu... nie będę palił... moi koledzy nie lubią dymu... kręci ich w nosie. Ale dłużej nie wytrzymał. Wybuchnął śmiechem, a za nim wszyscy. Konduktor też się z nami śmiał. Nadeszła pani i poczęstowała wszystkich miętówkami. Podeszła i do Wacka. Wacek wziął miętówkę, podziękował i znowu odwrócił się do okna. Zauważyłem, że oczy miał mokre. A to beksa! Powiedziałem zaraz o tym Tomkowi, który siedział koło mnie. Tomek wytłumaczył mi, że Wacek miał ukochanego psa, a wczoraj ten pies wpadł pod ciężarówkę i zdechł. Tomek pomagał Wackowi pochować psa w ogródku. - Wybraliśmy ładne miejsce pod dzikim bzem - opowiadał Tomek. - Położyliśmy duży kamień, ale zawsze to jednak straszne nieszczęście. - E - mówi Romek - to już jest za dużo. Płakać z powodu psa? Mnie w zimie stryjeczny dziadek umarł i nie płakałem. Mężczyźni nie płaczą. 13 ¦ Tomek nie chciał się zgodzić. - To zupełnie co innego. Nic chowałeś sti \ je< znego dziadka od szczeniaka - mówi - a Wacek swego Reksa butelką kar-mił. A po drugie-do takiego psa to sit,- można przywiązać jak do rodzonego brata, wiesz? Miałeś kiedy psa? - Nie miałem - mówi Romek. - A brata? - Też nie miałem. - No, to nie znasz się na takich sprawach. Nie rozumiesz, że pies i stryjeczny dziadek to są zupełnie inne rzeczy. - Jak to - mówi Romek - nie rozumiem? Człowieka od psa nie odróżnię? Chcieli się z Tomkiem pokłócić, ale dałem im znak, żeby byli cicho, bo Wacek usłyszy i będzie mu przykro. Pies to przecież przyjaciel, a przyjaciela żal... Pani znowu zajrzała do naszego przedziału, więc chłopcy zaczęli wypytywać, jak wygląda to miejsce, gdzie będziemy mieszkać. - Czy tam jest las? - pyta Romek. - Jest, i to bardzo duży. - A czy w tym lesie są dzikie zwierzęta? - Nie wiem - mówi pani - ale przypuszczam, że są tam zaj ą-ce i borsuki, może jelenie. - E - Romek na to - to przecież nie takie dzikie. Ja myślałem o tygrysach albo o lwach. - A więc myślałeś o drapieżnych. Na szczęście lwów ani tygrysów w całej Polsce nie ma. Na szczęście - powtórzyła pani - bo nie byłoby chwili spokoju na koloniach. Ciągły strach, brrr! - A ja bym się wcale nie bał - zaczął się chwalić Romek. -Trzeba tylko znać różne myśliwskie sposoby. - Jakie? Jakie? - dopytywali chłopcy. - A na przykład, jeżeli nieść przed lwem zapaloną pochodnię, to lew nic nie zrobi. - To prawda - mówi Tomek - wilki też ognia się boją. - Proszę pani, a co pani myśli o tym sposobie? - zapytał Se-werek. - Czy to możliwe? - 14 - - Możliwe, ale pod jednym warunkiem. Wszyscy byli ciekawi, co to za warunek. Nawet Wacek od okna się odwrócił. - Pod takim warunkiem - ciągnęła pani - że pochodnię będzie się niosło bardzo prędko... ile sił w nogach. Oj, było śmiechu, było! W ogóle cała podróż upłynęła bardzo wesoło. . Upiększam umywalnię Isolonia w Celestynowie jest naprawdę ładna. Do lasu blisko. A jeszcze bliżej domu, w którym mieszkamy, płynie strumień. Woda w nim co prawda niegłęboka. W najgłębszym miejscu dosięga brzucha, ale dno jest bardzo ładne, twarde i czyste. Przyjemnie tam się kąpać. Z Tomkiem zaraz po przyjeździe zajrzeliśmy, jak to się mówi, w każdą dziurę. Koło domu jest park. Drzewa w nim stoją ogromne. Na niektóre trudno będzie się wdrapać, ale na inne zupełnie łatwo. Spróbowaliśmy zaraz. Tomek starł sobie nogę, a ja rozdarłem koszulę. Właściwie nie rozdarłem, tylko się rękaw sam prawie cały wyrwał. Strasznie marne teraz nici. Ledwo człowiek czegoś dotknie, już się ubranie rozlatuje. Dom jest duży, drewniany, zbudowany specjalnie na kolonie. W ośrodku, na wprost dużego tarasu, jest jadalnia. To największa sala. Od razu powiedzieliśmy sobie z Tomkiem i Sewerkiem, że w deszcz można by tu świetnie piłkę ganiać, tyle miejsca. Po jednej i po drugiej stronie jadalni są sypialnie i umywalnie. Sypialnie duże, umywalnie małe. A w piwnicach są takie rozmaite kuchnie, spiżarnie i magazyny. Musieliśmy to wszystko obejrzeć. Jedne rzeczy widzieliśmy przez drzwi, a tam, gdzie drzwi były zamknięte, to polecieliśmy zajrzeć przez okna. Nic specjalnie ciekawego: węgiel, kartofle, jakieś worki. - 15 - Tomek, który co roku jeźd/.i aa kolonie i zna sie, na i viii, powiedział: - Wszystko przygotowane! Fajnie będzie I I powiedział w złą godzinę. Moja babcia mówi, /c niczego nie trzeba głośno chwalić, bo zaraz sic. zapeszy! I Tomek tak właśnie zapeszył ten pierwszy dzień na koloniach. I cilwo pochwalił - usłyszeliśmy dzwonek i trzeba było lecieć na /.łamanie karku. Zbiórka była na placyku przed gankiem. Na ganku stali pan kierownik i nauczyciele. Tak na nas popatrzyli, jak ze sceny. A my staliśmy czwórkami - po jednej stronie chłopcy, a po drugiej dziewczyny. Pan kierownik mówił do nas jak z trybuny. Słuchałem i smutno mi się zrobiło. Pomyślałem sobie, że dorośli to tylko myślą i myślą, co by tu wymyślić, żeby młodzież na nic nie miała czasu. Nawet na koloniach. A to dyżury, a to opieka, a to znów - czego na koloniach robić nie wolno. Tak się nad tym zamyśliłem, że nawet nie bardzo dobrze słyszałem, co pan kierownik dalej mówił. Tymczasem chłopcy już się zaczęli zgłaszać do różnych zajęć i dyżurów. I do opieki nad salami, żeby ładnie wszystko urządzić. A Tomek nawet mnie nie zapytał, tylko zgłosił się do urządzania jadalni. Największa sala! Gdzie on ma rozum? Jeszcze mnie namawiał. Ale mu odmówiłem krótko i stanowczo. Myślałem, że może mi się raz uda, może pan wychowawca mnie nie zauważy. Niestety - zauważył! I zapytał, do czego się zgłaszam. - Do umywalni - powiedziałem, bo umywalnie przynajmniej nieduże. Pan chwilkę pomyślał, a potem powiedział: - Dobrze. Zobacz, co tam można zrobić, żeby umywalnie przyjemnie wyglądały. I dal mi ao pomocy Sewerka, którego przezywamy „Gruszką", bo ma głowę taką, jakby kto gruszkę do góry nogami postawił. Sewerek też jeszcze do niczego się nie zgłosił. Ten Sewerek to jest dobry kolega, tylko bardzo powolny. Nigdy mu się do niczego nie spieszy. - 16 - Kiedy wszyscy rozeszli się do swoich spraw, powiedziałem do niego: - Gruszka, chodźmy do tej umywalni, zobaczymy, co tam trzeba zrobić. - Nie pali się, możemy iść - mówi Gruszka. Poszliśmy. Do oglądania było niewiele. Pod jedną ścianą umywalnie blaszane, nad nimi półka, pewnie na kubeczki do mycia zębów. Pod drugą ścianą kilka taboretów, niska ławka, nad nią wieszaki, miednice do mycia nóg. Wiadomo, na koloniach też mycia nie przepuszczą. Westchnąłem ciężko i mówię do Gruszki: - Co my tu możemy zrobić? Żeby tu nawet ściany ozłocić i na podłodze dywan położyć, to i tak nie pomoże, to jest straszne miejsce. Gdybym nie był mężczyzną, to płakałbym tu rano i wieczorem. - Jak to? - przestraszył się Sewerek. - Co ty mówisz? Może nas tu będą bić? Ja zaraz do mamy napiszę. - Głupi jesteś. Dla ciebie straszna rzecz to tylko bicie. A mycie uszu? A nogi codziennie - słyszysz? - co-dziennie umyć to przyjemność? Zobaczysz zaraz dzisiaj wieczorem. Możesz do mamy pisać. Pomoże figę z makiem. - E... - odetchnął Sewerek - ja się już zląkłem, że naprawdę coś strasznego. Ale zgadzam się z tobą co do mycia: nie jest przyjemne. - I nieprzyj emne - mówię - i niepotrzebne. Eskimosi wcale się nie myją, a podobno są bardzo szczęśliwi i długo żyją. - A może by tak u nas spróbować - mówi Sewerek. - A jakże. Pozwolą ci? Nie bój się, już nas tu przypilnują. - No, to nie ma o czym rozprawiać. Co by tu zrobić? - rozejrzał się. - Może bukiet kwiatów postawić na środku? - W czym? Nie ma tu żadnego wazonu ani garnka. W miednicy nie postawisz. - A właśnie, że postawię w miednicy. Jak nie ma czego innego to trudno. Idę po kwiaty. Widziałem, gdzie dziewczyny zbierały. Tylko żebyś wiedział, że to tak bardzo prędko nie będzie. - Idź! idź! Byle osioł wpadnie na taki pomysł. Ja lubię zrobić coś takiego jak nikt. Wiesz? - 17 - Gruszka chciał coś powiedzieć, ale zanim się namyślił, wyszedł bez słowa. A ja tymczasem rozejrzałem się uważnie po umywalni. Możliwości faktycznie były niewielkie. Pola do popisu - wcale. Czarno-biała tafelkowa posadzka. Białe miski, biała półka, wieszaki na ręczniki, białe ściany. Czysto wszędzie, aż zimno się od tego robi. Żeby chociaż jakiś obrazek na ścianie albo jakiś przyjemny napis... Napis! Już wiedziałem, co zrobię. Ach, jak żałowałem, że nie wziąłem ze sobą farb albo kredek! Na przyszłe wakacje muszę je zapakować, choćby nie wiem co. Z braku farb musiałem ruszyć głową. I nie tylko głową, ale i nogami. Przydało się moje bystre oko, które zdążyło zauważyć rozsypany koło śmietnika popiół, a w nim kawałki drzewnego węgla. Wzdłuż umywalni rozstawiłem sobie taborety, tak że przy rysowaniu napisów przechodziłem tylko z jednego taboretu na drugi. Robota szła mi szybko. Ma się zdolności do rysunków. Co jak co, ale z rysunków zawsze miałem piątki. Kiedy Gruszka wrócif z bukietem polnych kwiatów, zdążyłem już skończyć napis nad umywalniami, ustawiłem taborety po drugiej stronie i zacząłem drugie hasło nad ławką. Sewerek włożył kwiaty do miednicy z wodą i ustawił na środku umywalni. Kwiaty nie chciały stać, tylko ciągle przewracały się do wody. Sewerek udawał, że nie widzi moj ego arcydzieła, aż mu powiedziałem: - Gruszka, popatrz, jak tu od razu inaczej wygląda, czy nie świetne hasło do umywalni? Gruszka zostawił kwiaty i podniósł oczy na ścianę. Aż tu za naszymi plecami odzywa się głos: - Świetne jak świetne, ale ... oryginalne... Odwracamy się, a w drzwiach stoi pan wychowawca. - Oryginalne, owszem -.powtarza, ale się wcale nie uśmiecha. Nie wiedziałem, co powiedzieć, bo nie mogłem poznać, czy moja robota podoba się panu czy nie. Więc mówię: -.18 - _i - Na tej ścianie będzie jeszcze ładniej. - Złaź w tej chwili i powiedz, kto ci to kazał robić? - pyta pan i odbiera mi węgiel. ; Zrozumiałem od razu, że mu się mój pomysł nie podobał. A tak się przecież starałem! - Nikt mi nie kazał - mówię - tylko się sam z własnej chęci tak przyłożyłem. A jak środki liter umaluję czerwonym burakiem - będzie jeszcze ładniej. - A nie słyszałeś, że pan kierownik powiedział, żeby nikt sam nic nie robił, tylko najpierw zgłosił swój pomysł? - Nic nie słyszałem - mówię. - Gruszka słyszałeś? - Owszem - mówi Gruszka - słyszałem. - To dlaczego mi nie powiedziałeś? - Skąd ja mogłem wiedzieć, że ty nie słyszałeś? Stałeś obok mnie. Słychać było bardzo dobrze. Może ty masz krótki słuch? - A ta zupa co tu robi? - pyta wychowawca i pokazuje na miskę z kwiatami, które wpadły wszystkie do wody i wyglądały rzeczywiście jak szczawiowa zupa. - To... to... - zaczął się jąkać Gruszka, ale pan nie dał mu dokończyć. - Wyrzuć to natychmiast, a ty - zwrócił się do mnie - żebyś mi się nie ważył nic tu malować. Czyste śliczne ściany i już spa-skudzone! Zaraz pierwszego dnia! Oj, będę ja tu z wami miał karuzelę - to mówiąc pan podrapał się po głowie i szybko wyszedł. Byłem rozgoryczony do najwyższego stopnia. Mój piękny napis! Tak wyraźnie odcinały się na białym tle czarne litery: CZĘSTE MYCIE SKRACA ŻYCIE! - A co miało być tutaj? - pokazuje Sewerek na nie dokończony napis. - Bo tu widzę tylko „Mycie nóg ..." - Tu miało być - mówię: Mycie nóg - to twój wróg. Gruszce napis chyba się nie podobał. Kiwał głową i ciągle powtarzał: Mycie nóg - to twój wróg! Do umywalni przybywało coraz więcej chłopaków. I dziewczyny zaczęły się schodzić. A każdy, kto wszedł i przeczytał, - 19 - > zaraz zaczynał pękać ze śmiechu. A Sewerek ciągle tłuma-zył, co miało być na drugiej ścianie. Zgniewało mnie to wreszcie i mówit; do Sewerka: - Zjeżdżaj z tą swoją zupą. - Tymczasem okazało się, że w tłoku kłos wl.i/ł nogami w liskę, aż się przewróciła. Więc znowu śmiech. Myślałem, że już będzie koniec tej historii, ale gdzie tam. fasłuchałem się jeszcze od pana kierownika. A czy ja co złego chciałem? Pech i koniec. Widocznie zgu-ienie chusteczki przy wyjeździe to zły znak. Tych z walizki 'cale wyjmować nie będę. Niech leżą na samym dnie. W nocy długo usnąć nie mogłem. Pewnie z tych wszystkich rzężyć i z tego, że siennik był mocno napchany w takie góry-loły. Myślałem sobie: Szkoda, że się nie urodziłem dawniej, za ,rch czasów, kiedy ludzie mieszkali w pieczarach. Mówi się, s to były straszne czasy, ale przecież w pieczarach było o wie-; ciekawiej. I o żadnym myciu nikt wtedy nie przypominał. Fakir i deska N\ a koloniach lekcji nie ma, i to jest wielkie szczęście. ' Ale od czasu do czasu jest coś takiego, co się nazy-a pogadanka. Siadamy wszyscy na ganku na schodkach albo dzie kto chce. Nie można rozmawiać. I trzeba uważać, co lówi pan. Dla mnie to rzecz bardzo trudna. Po pierwsze dla-;go, że są wakacje, a po drugie, jak na złość przychodzą mi o głowy inne myśli. Te myśli są przeważnie o tym, co będę robił, jak się ogadanka skończy.- Ale dzisiaj na pogadance było coś naprawdę ciekawego, lociaż zaczęło się zupełnie zwyczajnie. Pan mówił o tym, jakie to ważne, żeby człowiek czegoś iciał i do czegoś dążył. Na przykład ktoś chce zostać sławnym sportowcem. To lusi po trochu, po trochu polepszać swoje wyniki w biegach czy w pływaniu. Tu opowiedział nam pan o małej Australijce Szirlej, która wprawiała się w bieganiu goniąc kangura. Kangur strasznie szybko gna, a ona biegała za kangurem. To dopiero! A można też przez codzienną wprawę wyćwiczyć wolę. Na przykład ktoś lubi rano długo spać. Ale jeżeli powie sobie, że będzie codziennie parę minut wcześniej wstawał, to odzwyczai się od wylegiwania w łóżku. Albo na przykład ktoś chce mieć aparat fotograficzny lub zegarek - to wystarczy, aby sobie składał złotówkę do złotówki, po troszku, po troszku, a w końcu spełni się jego marzenie. Pan mówił również o indyjskich fakirach. Potrafią oni ćwiczyć swoją wolę i swoje ciało. Mogą się na przykład przyzwyczaić do leżenia na ostrym żwirze, a nawet na gwoździach. I jeszcze pan mówił o tym, jak to można zahartować się, znosić niewygody i trudy, i w ogóle zawsze być zdrowym i dzielnym. Ale mnie najbardziej podobał się ten f.akir. Już o niczym innym nie mogłem myśleć. I tylko czekałem, kiedy pogadanka się skończy. Zaraz dałem znak Tomkowi i pobiegliśmy na nasze drzewo. Mamy takie drzewo, na które łatwo się wdrapać. Siedzi się na nim jak w kryjówce i nikt nie wie, gdzie ona jest. - Tomek - mówię - podobała mi się ta pogadanka. - Mnie też - odpowiada Tomek. - I zaraz sobie coś pomyślałem. - Ja tez mam jeden pomysł. - A jaki?--spytałem. - Chciałbym być sportowcem - mówi Tomek. - Muszę się zacząć ćwiczyć w jakimś sporcie. - E, w sporcie? Królakiem nie będziesz. - Dlaczego? - Roweru nie masz. - Nie słyszałeś, jak pan mówił, że złotówka do złotówki? ...A nawet po pięćdziesiąt groszy też można zbierać: ziarnko do ziarnka. - Ale za długo czekać. A tymczasem mógłbyś się wprawiać w czym innym. - 20 - - 21 - - Owszem - mówi Tomek. - Teraz mogę się wprawiać w ieganiu. - Też niedobry pomysł. - Dlaczego? - Skąd weźmiesz kangura? Kangurów w Polsce nie ma. - A gdyby za zającem? - Coś ty, Tomek? Biednego zająca, który się i tak wszyst-iego boi, będziesz ganiał? Chybabyś serca nie miał. - E - zezłościł się Tomek - tobie to zawsze moje pomysły ie podobają się. Wymyśliłeś coś lepszego, tak? - Tak - mówię - posłuchaj tylko. I zacząłem go namawiać, żebyśmy się ćwiczyli jak ten fakir, aedy się już wyćwiczymy - może szkoła urządzi na przykład ikąś akademię - a tu my występujemy za fakirów i kładziemy ię na deskach nabitych gwoździami. A w całej sali ludziom aż ech zapiera. No co, zły pomysł? Tomek przez długą chwilę nic nie odpowiedział, tylko gryzł rawkę. Wreszcie mówi: - A gdzie deska, a gdzie gwoździe? - Gwoździ trochę mam - niedużo, ale w* sam raz. Przecież >an mówił, że te wszystkie sztuki po trochu, powoli trzeba wiczyć. Deskę też chciałem wziąć, tylko mi mama wyrzuciła. Ue to nic. Deska się znajdzie. Nie musi być nadzwyczajna. )opiero początek. A więc chcesz zostać fakirem? Tomek powiedział, że chce. Zaczęliśmy szukać deski. Oblecieliśmy cały park i koło łomu w każdą szparę zajrzeliśmy, nigdzie nic. Miałem do lamy straszny żal. W domu była tylko deska do prasowania. Stała w korytarzu nikt jej nie pilnował. Mogliśmy ją sobie pożyczyć. Ale nie ladawała się. Była niemożliwie gruba. Rano zauważyłem, że w kuchni jest kilka desek: do mięsa, lo klusek i inne. Jedna była akurat jak dla nas. Dosyć cienka nieduża, taka jak u nas w domu do krajania cebuli. Tyle, ;eby usiąść. Do leżenia zrobimy sobie deskę w Warszawie. Na azie będziemy się wprawiać w siedzeniu na gwoździach. Ale ak tę deskę wydostać? W dzień zawsze ktoś w kuchni się krę-:i, nawet parę osób. A w nocy - kuchnia zamknięta. W żaden - 22 - sposób nie da się pożyczyć tej deski tak, żeby nikt nie zauważył. - A ja w ogóle nie chcę brać po kryjomu - mówi Tomek. -Czy ja jestem złodziej? Nie podoba mi się to, i już. - Kiedyś taki mądry - mówię - to wydostań tę deskę innym sposobem. - A żebyś wiedział, że wydostanę. Myślałem, że się tylko tak chwali. Zacząłem już nawet żałować, że mój piękny pomysł na nic się nie przyda. A tymczasem na drugi dzień po obiedzie Tomek przyniósł deskę. - Jakim cudem to ci się udało? - Żadnym cudem - mówi Tomek spokojnie, ale widzę, że nosa drze. - Poprosiłem gospodynię i pożyczyła mi. - Jak to, tak ni z tego, ni z owego wzięła i pożyczyła? - Tak. Wzięła i pożyczyła, tylko mówiła, żeby nie na długo. Więc powiedziałem, że na krótko. - Dobrze powiedziałeś. Obliczyłem dziś rano, że do końca kolonii zostało już tylko osiemnaście dni. To bardzo krótko. Aż szkoda - westchnąłem. Tomek też westchnął i mówi: - Trzeba się spieszyć. Bierz gwoździe. Ja poszukam kamienia. Znaleźliśmy dobre miejsce w krzakach. Zaczęliśmy wbijać gwoździe. Wbiłem w środek deski jeden i spróbowałem usiąść, ale to było zupełnie niemożliwe. Wbiłem więc wszystkie pięć. Ustąpiłem pierwszeństwa Tomkowi, bo mnie zawsze w domu uczą, że kto grzeczny, ten ustępuje. Ale Tomek zupełnie się na mojej grzeczności nie poznał. Powiedział, że pomysł był mój i robota moja, bo ja wbijałem gwoździe, więc ja pierwszy mam to wypróbować. Jak inżynier zbuduje most, to też pierwszy musi po nim przejść. Aż się zdziwiłem, jaki ten Tomek jest. Do czwartej klasy przeszedł, a mostu od deski z pięcioma gwoździami nie odróżnia. Powiedziałem mu to, a on się strasznie rozzłościł. - Co ty sobie myślisz - wołał - że ja bez ciebie fakirem nie zostanę? Mam lepszy sposób od twojego! - 23 - - Jaki?! - A taki, że jeden fakir to mógł na jednej nodze stać parę ąt. W tym się łatwo wprawić i majtek si< nie podrze jak na woich głupich gwoździach. - Jeśli moje gwoździe są głupie - mówię - to mi je odda] i abieraj swój ą głupią deskę. Tomek zaczął wybijać gwoździe. Trudno szło, a po wyciąg-lięciu zostały w desce dziury. Przestraszyliśmy się, co na to >owie gospodyni. I jak jej wytłumaczyć? Bo o fakirze to oba] iważaliśmy, że lepiej nie wspominać. Przy tym wszystkim To-nkowi złość przeszła, ale się martwił i bał się iść z deską do cuchni. . . Musiałem się poświęcić. Zawsze to przecież kolega z te] sa- nej ławki. Więc poszliśmy razem. Gospodyni zaraz nas zobaczyła i pochwaliła Tomka, ze taki porządny chłopiec. - Powiedziałeś, że na krótko, i rzeczywiście prędko odnosisz. To ładnie. Potem spojrzała na deskę i aż krzyknęła: - A to co? ... Tomek zaczął przepraszać, że nie wiedzieliśmy, ze jest nam bardzo przykro i że jak tylko wrócimy do miasta, deskę zaraz odkupimy. Gospodyni słuchała, kiwała głową, wreszcie mówi: - Z chłopakami zawsze tak. Dobrze chociaż, że się poczuwacie do winy. Ale dlaczego nie powiedzieliście, że to do zabawy? Myślałam, że do przygotowania jedzenia wam potrzebna Do zabawy mam tu inną. Patrzcie - i podała Tomkowi kawałek deski. - Możecie ją sobie wziąć. Niepotrzebna mi. A z tym odkupieniem - to już dajcie sobie spokój. Trudno. Stało Tomek trzymał deskę, kłaniał się i dziękował. Ja też. Poszliśmy pod nasze drzewo. Tomek postawił deskę i mówi: . . ¦ - Weź sobie tę deskę. Ja fakirem na gwoździach nie będę. Wolę składać na rower. Honor mi nie pozwalał ustąpić. Wbiłem tylko trzy gwoździe w deskę, bo dwa już się tymczasem zgubiły. Ale co to za fakir na trzech gwoździach? Nawet nie próbowałem siadać. Wrzuciłem deskę do komórki przy szopie i po wszystkim. Tomek jest szczęściarz. Przy podwieczorku pan rozdawał pocztę. Tomek dostał od matki pięć złotych na cukierki. Powiedział, że bez cukierków się obejdzie. Oddał panu na książeczkę SKO. Wieczorem dopiero zobaczyłem, że spodnie mam rozdarte. Widocznie na tym jednym gwoździu. Chciałbym poznać prawdziwego fakira. Może by powiedział , jak to on zaczynał na samym początku. I z jakiego materiału miał spodnie. Może z blachy? Drzewo Wacka Wacku zawsze myślałem, że jest porządnym chło-V^ pakiem. W pociągu, jak mi Tomek powiedział o tym psie, to było mi go żal. I postanowiłem, że się z nim trochę lepiej zapoznam. Dogadaliśmy się zaraz drugiego dnia po przyjeździe na kolonie. Jego łóżko stało obok mojego z prawej strony. Rano zmartwiłem się, że mam najgorsze łóżko, bo i siennik bardzo niewygodny, a przy słaniu i koc, i poduszka nie chciały tak równo leżeć, jak u innych. Wtedy Wacek pokazał mi, jak to się robi, żeby łóżko wyglądało po ludzku. Zaraz sobie pomyślałem, że nie będę gorszy od niego, i kiedy poprosił mnie o scyzoryk - pożyczyłem mu, chociaż tego nie lubię, bo scyzoryk się tępi. Wacek wystrugał moim scyzorykiem trzy kije: jeden dla mnie, drugi dla Tomka, a trzeci dla siebie. Na kijach wyciął nasze monogramy i to wyglądało bardzo ładnie, aż inni chłopcy nam zazdrościli. Od tej chwili trzymaliśmy się we trójkę prawie przez całe trzy tygodnie, aż dopiero dzisiaj... Przed wieczorem siedzieliśmy blisko domu pod drzewami w - 24 - - 25 - parku. Tomek usiadł z nami, ale się nic odzywał, bo on nie lubi dużo mówić, tylko splatał coś z sitowia, jakłi warkocz na koszyk czy coś takiego. Raptem Wacek mówi: - Szkoda, że nie należałem do kółka młodych przyrodników. - Dlaczego? - Podobno w tym kółku potrafią różne cuda robić. - Coś ty - mówię - przecież żadnych cudów nie ma. - Tak się tylko mówi „cuda", a naprawdę to podobno można wyhodować nadzwyczajności, jakich jeszcze oko ludzkie nie widziało. - No, na przykład? - Na przykład takie buraki-olbrzymy albo też ogórki-olb-rzymy. - I na co ci te warzywa? - Warzywa mi na nic - mówi Wacek - ja chciałbym wyhodować takie olbrzymie, olbrzymie drzewo. - Zasadź więc żołądź. Zobaczysz, że wyrośnie olbrzymi dąb. - Ale trzeba by długo czekać, a podobno są sposoby na szybki wzrost drzewa. - No i co z tego? - A to, że gdybym znał taki sposób, jeszcze dziś pojechałbym do Warszawy i zasadziłbym tuż koło stadionu sportowego dąbek czy lipę. Drzewo rosłoby w oczach. Za kilka dni byłoby już takie jak... jak... no, może jak pół Pałacu Kultury. Wystarczy. Wdrapałbym się na to drzewo, usiadłbym na jakiejś gałęzi i widziałbym wszystkie zawody sportowe bez niczyjej łaski. Tylko bym butelkę po lemoniadę na sznurku spuszczał. Podobał mi się ten pomysł i mówię: - Pytanie. Ja usiadłbym na drugiej gałęzi. - A co byś mi dał? - pyta Wacek. - Za co? - A za to, że cię wpuszczę na moje drzewo. - Twoje drzewo! Wielka rzecz! Nic bym ci nie dał. Ubyłoby ci czy co? - Oho! Na takie miejsce amatorów będzie cała kolejka. Po - 26 - rękach będą mnie całować. A ty chciałbyś za darmo. Za darmo nie puszczę. Aż się podniosłem na te słowa i z początku chciałem go tylko nastraszyć. Ale on też się zerwał i zaraz z pięściami do mnie. Spojrzałem na Tomka, myślałem, że on Wackowi do rozumu przemówi, ale Tomek plótł swoją plecionkę i nic. - Nie puścisz mnie? - mówię do Wacka. - Nie puszczę. - Powtórz jeszcze raz! - Nie puszczę! Wtedy go pchnąłem, ale zupełnie leciutko, a on się zaraz przewrócił. Ale jak wstał, rzucił się na mnie jak wariat. Przecież nie mogłem stać jak słup, no i zaczęła się bijatyka, a ten gałgan Tomek wciąż się nie odwracał. Dopiero jak Wackowi poszła krew z nosa, to poleciał po pana.' Naturalnie wszystko było na mnie, że zawsze zaczynam, że już taki jestem, no, różne rzeczy, jak zwykle. Myślałem, że Tomek stanie w mojej obronie. Przecież słyszał, jaki z tego Wacka samolub i nieużytek. Ale z Tomka widocznie też dobry ananas, bo się tylko śmiał. A innym chłopakom, którzy się zaraz nie wiadomo skąd zlecieli, to pokazywał mnie i Wacka, i palcem w głowę się stukał. Powiedziałem panu, że właściwie najwięcej winien jest Tomek. Gdyby poleciał po pana prędzej, to może by się ta krew nie polała, ale pan nie chciał mnie nawet do końca wysłuchać. Musieliśmy z Wackiem za karę sprzątać po podwieczorku, chociaż to nie była nasza kolej i chociaż ja miałem nad okiem takiego guza jak śliwka. Napisałem do mamy list i napisałem, że na tych koloniach bardzo niesprawiedliwie obchodzą się z niektórymi chłopcami, a specjalnie ze mną. Wrzuciłem do skrzynki, bez znaczka, bo takie listy podobno najlepiej dochodzą. Mama może nie od razu uwierzy, że mi się tu krzywda dzieje, ale babcia pożałuje mnie na pewno. Dziś rozmawiałem z jednym chłopakiem, który należy do kółka młodych przyrodników. Takiego dużego drzewa, o jakim mówił Wacek, w ogóle nie da się wyhodować, a po drugie, niech się nikomu nie zdaje, że koło stadionu każdy może - 27 - idzić, co mu do głowy przyjdzie. Tam się wszystko robipla-owo i Wacek tylko by się wygłupił. I po co to wszystko było? Ile igieł ma jeż? K| iedy wyjeżdżałem na wakacje, sam widziałem, że mamie było trochę żal, że mnie tak długo nie będzie v domu. Tatuś mamę pocieszał, żeby się nie martwiła, bo mi am na pewno będzie dobrze, a jak wrócę, to mnie nie pozna. I rzeczywiście tak było. A mogłyby się tatusia słowa nie iprawdzić. Bo gdybyśmy wrócili z kolonii rano, to mamusia joznałaby mnie od razu - ale pociąg odchodził dopiero po po-udniu i wszystko stało się dlatego, że nie mieliśmy co robić, 3O nasze rzeczy już od samego rana były spakowane. Wyszliśmy z Tomkiem do parku i zobaczyliśmy jeża. To-tnek zapytał, czy ja wiem, że jeż ma szesnaście tysięcy igieł. Więc go zapytałem, skąd on to wie. A on od razu: - Nie wierzysz? - Nie wierzę - mówię - bo przecież nikt tego nie może policzyć. - Jak to: nie może! - zawołał Tomek. - Zaraz się przekonasz, tylko pomóż mi go złapać. Wcale to nie było łatwe, ale wreszcie złapaliśmy go w mój beret. Zwinął się cały jak kula i nastawił wszystkie igły. Tomek kazał mi go trzymać, a sam zaczął liczyć. Musiałem uważać, żeby dobrze liczył, bo on jak zwykle bardzo się spieszył. Już trzeci raz zaczynał od początku i doszedł do siedemdziesięciu trzech. Nagle ni z tego, ni z owego pyta: - Czego się śmiejesz? - Ja się wcale nie śmieję - ale naprawdę to można pęknąć ze śmiechu, bo co ten jeż sobie myśli? - Myśli sobie, że spotkał dwóch chłopców: jeden był mądry, a drugi głupi. - Ten mądry go trzymał - mówię. - 28 - - Nie! - zawołał Tomek. - Ten mądry chciał naukowo badać przyrodę, a ten głupi się... - ... nakrył nogami - dokończyłem i tylko dotknąłem, a on rzeczywiście nakrył się nogami, ale zaraz potem skoczył do mnie i poturlałem się po ścieżce. Raz ja byłem na górze, raz on. A jak starsi chłopcy przylecieli, to jeż już gdzieś zniknął i mój beret też. I nawet nie wiadomo było, gdzie szukać, bo Tomek mówił, że zaczęliśmy się turlać od dębu, a mnie się zdawało, że od lipy. Jedno było pewne: wylądowaliśmy pod jałowcem. Ja miałem całą twarz podrapaną, a kieszeń od wiatrówki wyrwaną. Tomek wyglądał jeszcze lepiej, to znaczy był podrapany jeszcze gorzej, ale miał wyjątkowe szczęście, bo po niego nie wyszła mama, tylko starszy brat. A moja mamusia, kiedy mnie zobaczyła, to zawołała: - Matko Boska, Jacek, czy to ty? A ja się tak ucieszyłem, jak zobaczyłem moją mamę, że od razu zawołałem: - To ja mamusiu. Tylko że bez beretu, bo mi go porwał jeż. Taki jeż, który nie dał sobie policzyć igieł. Autograty ano przyleciał do mnie Tomek i powiedział mi w se- krecie, żebyśmy pędzili na dworzec, bo jego starszy brat, Alek, wybiera się ze swoimi kolegami po południu. Spytałem - po co? A Tomek powiedział, że po „autograty". Wcale nie wiedziałem, co to jest. Tomek początkowo też nie wiedział, a jak zapytał Alka, usłyszał tylko, że to nie na jego rozum. Ale Tomek jest chłopak sprytny. Słyszał, że te autograty chłopaki mają dostać od zagranicznych sportowców, którzy przyjeżdżają do nas na zawody. Więc Tomek od razu odgadł, że to będą popsute auta' i że zagraniczni goście podarują je chłopakom. Każdy sobie może potem taki autograt wyrepero- - 29 - wać. A nawet jak z kilku gratów zrobią jeden samochód-też się opłaci. Z początku nie chciałem wierzyć. Bo skąd zagranicznicy wezmą tyle gratów? Przecież kto jedzie na zawody samochodem, to już na pewno dobrym. - Wyjeżdżali dobrymi - mówi Tomek - ale spróbuj z Australii albo nawet z Ameryki przejechać autem, a zobaczysz, co z niego zostanie. Grat i nic więcej. - Australia - mówię - to jest zupełnie oddzielna część świata, oblana ze wszystkich stron wodą. Przyjechać stamtąd trzeba okrętem i jeżeli nawet ktoś zabiera ze sobą auto, to może ono zupełnie spokojnie stać sobie na pokładzie i wcale się nie niszczy. - A j akże - mówi Tomek - nie niszczy się! A j ak j est burza? A na morzu musi być burza, bo co by to było za morze? I wtedy okrętem rzuca po całym morzu jak skórką z pomarańczy. Ludzie morskiej choroby dostają, a co dopiero auto. Ciska nim po całym okręcie, że coś okropnego. Wyobrażasz sobie? Po dobrej szosie do Warszawy auto jeszcze dojedzie, ale potem to już taki autograt, że nie ma co zabierać. - Może masz rację - mówię - chodźmy na dworzec. Całego autograta na pewno chłopaki nam nie dadzą, ale niechbyśmy sobie chociaż kawałki złapali. Zrobiłbym przyczepkę do hulajnogi i jeździlibyśmy we dwóch. Pobiegliśmy na dworzec. Chłopaków było mnóstwo, aż czarno, i dziewczyn też. Bardzo dziwiliśmy się z Tomkiem, bo dziewczyny mniej się interesują motoryzacją. Widocznie, jak się dowiedziały, że za darmo, to nabrały chęci. Pewnie, kto by nie chciał? Ale okazało się, że pędziliśmy na próżno. Po pierwsze, zagraniczni goście przyjechali już rano. A po drugie, Tomek przesłyszał się. Nie ma żadnych autogratów, tylko autografy, czyli podpisy, a to przecież zupełnie co innego. Zrobiło mi się bardzo przykro. Już sobie wyobrażałem, że będę miał zmotoryzowaną hulajnogę, a tu taka pomyłka! Wracałem do domu strasznie zły i sam, bo już nie chciałem - 30 - na Tomka czekać. Ale Tomek dogonił mnie i powiedział, że jeden chłopak dał mu adres domu, w którym zamieszkał Murzyn. - Możemy tam iść i zdobyć jego autograf. Inni chłopcy zbierają autografy, dlaczego my mamy być gorsi. Widocznie to jest coś ważnego. - Najpierw nie chciałem się zgodzić. Może to znowu jaka omyłka? Ale Tomek zaklinał się, że znajomy chłopak przysięgał i tylko pod największym sekretem Tomkowi powiedział, i broń Boże, żeby się jaka dziewczyna dowiedziała, bo nie dopchalibyśmy się. Polecieliśmy do tego domu. W klatce schodowej było już strasznie dużo chłopaków i każdy trzymał taki zeszycik na podpisy. Czekaliśmy bardzo długo. Połowa chłopaków poszła do domu. Całe szczęście, bo ten Murzyn nie przecisnąłby się do mieszkania. Ja też chciałem już iść, ale Tomek powiedział, że czekaliśmy tyle, to poczekajmy jeszcze trochę. Przecież na noc każdy musi przyjść do domu. Nawet Murzyn. Było już szaro i robiło się coraz ciemniej na schodach. Ale Murzyna poznaliśmy z daleka. Tylko białka i zęby błyskały mu w czarnej twarzy. Chłopcy od razu rzucili się do niego. My z Tomkiem też. A Murzyn widocznie przestraszył się, bo zaczął krzyczeć. - Rany Boskie! Co to? - Bardzo mnie zdziwiło, że Murzyn, a krzyczy po polsku. Ale nie zdążyłem się nawet spytać dlaczego, bo na schody powyskakiwali różni lokatorzy. Wtedy okazało się, że to nie żaden Murzyn, tylko kominiarz, który po pracy wracał do domu. Cała kamienica tak się śmiała, jak nie wiem co. A ja ze wstydu nie wiedziałem, gdzie oczy podziać. Stałem sam na schodach obok tego kominiarza. Tak zgłupiałem, że stałem jak wkopany, chociaż wszyscy uciekli. Tomek też. Jak go spotkam, to go stłukę na kwaśne jabłko. I na swojej hulajnodze nie pozwolę jeździć. Żeby mnie nawet na kolanach prosił. Niech sobie „autograta" szuka... - 31 - I Wszystko przez te upały N\ iektóre rzeczy zaczynają się zupełnie zwyczajnie, a ! kończą tak, że coś okropnego. Nikt by nawet nie rzypuszczał, bo jakby przypuszczał, toby zupełnie inaczej robił. Ostatniego dnia wakacji spotkałem na podwórku Mietka itaszewskiego. Szedł do fryzjera i miał całe pięć złotych. - Na co ci tyle pieniędzy? - pytam. - Na porządnego fryzjera, bo ja nie chcę za tanie pieniądze vygłądać jak strach na wróble. I to jeszcze w takim ważnym iniu. Więc ja zaraz poleciałem do domu i dotąd mamę męczy-;em, aż się zdenerwowała i też dała mi pięć złotych. Mietek czekał na mnie i poszliśmy razem. Niedaleko naszej bramy spotkaliśmy Tomka, który właśnie szedł do nas. Jak się dowiedział, dokąd idziemy, to tylko poprosił, żeby na niego chwilę poczekać i też wrócił z pięcioma złotymi. Do tego porządnego fryzjera mieliśmy spory kawał drogi. Słońce tak strasznie^grzało, że po prostu trudno było wytrzymać. A na każdym rogu stała budka z lodami. Tomek powiedział, że ma znajomego fryzjera. To jest też bardzo dobry fryzjer, a po znajomości na pewno nas ostrzyże za cztery złote. Tym sposobem możemy oszczędzić po złotówce. A oszczędność to jest bardzo dobra rzecz. Nawet na jednej zbiórce mówili, że kto oszczędza, to może sobie pozwolić na j akąś przyj emność. - Świetnie - mówi Mietek. - Najpierw oszczędzimy, a zaraz potem możemy sobie kupić lody. Tomek się zgodził z Mietkiem, a ja zgodziłem się i z Mietkiem, i z Tomkiem, bo mama zawsze mi każe z kolegami żyć w zgodzie. Kupiliśmy sobie trzy lody i skręciliśmy do Tomkowego znajomego. Ale na tej ulicy upał był jeszcze większy. Pewnie dlatego, że drzewa rosną tu rzadziej. Za to budek z lodami stało jeszcze - 32 - więcej. Mietek ciągle ocierał pot z czoła, a wreszcie powiedział: - Jak mamy iść do tańszego fryzjera, to lepiej od razu chodźmy do spółdzielni fryzjerskiej. Tam biorą za strzyżenie tylko po trzy złote. Zgodziliśmy się z nim od razu. Moja babcia mówi: „Zgoda buduje - niezgoda rujnuje" - a starsi zawsze mają rację i trzeba ich słuchać. Znowu kupiliśmy trzy lody. Ale w tej budce porcje były chyba mniejsze, bo zjedliśmy je bardzo prędko. Poszliśmy do spółdzielni fryzjerskiej. Idziemy i idziemy, a upał staje się coraz większy i większy. Pewno to było oberwanie słońca, bo jak jest duży deszcz, to się mówi, „oberwanie chmury". Nagle Tomek poczuł, że na pewno dostanie porażenia słonecznego i umrze. A Mietek powiedział do mnie, że nie możemy do tego dopuścić, bo wszystko byłoby na nas. Więc kupiliśmy jeszcze trzy lody. Tomkowi zaraz zrobiło się lepiej, ale musieliśmy usiąść na ławce i naradzić się, bo już nam zostało tylko sześć złotych. Na dwa ostrzyżenia w spółdzielni starczyłoby. Długo nie mogliśmy się zdecydować, który z nas zostanie z nie ostrzyżoną głową. To wcale nie było łatwe. Tomek wczoraj zbił niechcący szybę i nie mógł sobie pozwolić na nową rozprawę z rodzicami, bo co za często - to niezdrowo. Ja i bez szyby dostałbym lanie, bo moja mama jest strasznie prędka w rękach. A Mietek miał takie zapuszczone włosy, że gdyby się z nie ostrzyżoną głową zjawił w szkole, pan kierownik na pewno posadziłby go z dziewczynami. Mietek znowu wpadł na dobry pomysł. - Na każdego z nas wypada po dwa złote czyli po pół strzyżenia u Tomkowego fryzjera. Skoczę po nożyczki i do połowy ostrzyżemy się sami. A na dokończenie pójdziemy do niego. Mietek poleciał do domu i przyniósł nożyczki. Znaleźliśmy dobre miejsce w krzakach. Trochę było ciasno, ale nie zrażaliśmy się trudnościami. Najpierw Tomek ostrzygł mnie i Mietka. Potem ja ostrzygłem Tomka i poprawiłem trochę Mietka, bo wyglądał jakoś dziwnie. Potem Mietek chciał jeszcze po- - 33 - prawić Tomka i mnie, ale zrobiło się późno. Baliśmy się, żeby fryzjer nie zamknął zakładu. Tomkowego znajomego wcale nie zastaliśmy. Właśnie kilka dni temu wyjechał na urlop. A ten, co był, to tylko na nas spojrzał i tak się zaczął śmiać, że aż mu / OCZU łzy leciały. Obraziliśmy się i wyszliśmy, ale byliśmy tak zmartwieni, że aż się wszyscy ludzie za nami oglądali. Tomek radził, żeby iść do niego. Jego brat ma maszynkę do strzyżenia włosów. Trochę tępa, ale trudno. Żeby się tylko zgodził nas ostrzyc, bo nie lubi tego robić. Kupiliśmy trzy lody po dwa złote, żeby go wprowadzić w dobry humor. Już nam nie było wcale gorąco i naprawdę chcieliśmy dać Tomkowemu bratu, ale rozpuszczały się szybko i musieliśmy'je co chwila oblizywać. A potem Mietek powiedział, że to niehigienicznie dawać takie oblizane lody, bo na języku mogą być zarazki. Więc zjedliśmy do reszty te lody, chociaż nam już nie smakowały. Tomka brat jak nas zobaczył, to tylko powiedział: „O rany!" - i nawet nie kazał się długo prosić. Ale maszynka była bardzo tępa. Bolało więcej niż lanie, które dostałem od mamy. I gdzie jest sprawiedliwość? Lanie dostałem tylko ja. Tomka wybronił brat. Mietka strasznie rozbolał brzuch. Jego mama myślała, że on zaraz umrze, i upiekło mu się. Ja jeden padłem ofiarą. I za co? Czy to moja wina, że na ulicy stoi tyle budek z lodami?!.., Dobre postanowienie asza nowa pani prosiła, żeby każdy z nas postanowił sobie coś dobrego. Może to postanowienie jutro powiedzieć albo, jak nie chce, to może nikomu o nim nie mówić, ale powinien je sobie wyryć w głowie, żeby o nim dobrze pamiętał przez cały rok. Wszystkim się to podobało. „Postanowienie czwartoklasisty". To się ładnie nazywa. I nowa pani też się wszystkim podobała. - 34 - Dziewczynki powiedziały, że jest najładniejsza ze wszystkich nauczycielek. A chłopcy cieszyli się, że uczy dopiero pierwszy rok, to nie będzie taka ostra. A ja siedzę i myślę, co by tu sobie postanowić. Chciałbym coś ładnego, bo jak mi się od początku dobrze zacznie, to już tak będzie przez cały rok. Ale mi nic do głowy nie przychodzi. Może mi się coś przyśni? A może jutro pójdzie mi lepiej? Ani mi się w nocy nic nie przyśniło, ani z rana nic nie wymyśliłem, chociaż wcześniej wstałem. Co prawda przed śniadaniem nie bardzo dobrze się myśli. Widocznie wrodziłem się w tatusia, bo mój tatuś zawsze mówi, że na głodnego to żadna praca nie idzie. Ale i po śniadaniu, chociaż się porządnie najadłem, też nie udało mi się nic wymyślić. Wreszcie wpadło mi do głowy, że skoro o tym postanowieniu można nie mówić, to skąd pani będzie wiedziała, kto już sobie postanowił, a kto jeszcze nie? Lepiej parę dni poczekać i postanowić coś naprawdę niezwykłego, tak jak przystało na ucznia czwartej klasy. Mamusia koniecznie chciała, żebym pobiegł do spółdzielni, a z powrotem wstąpił jeszcze do piwnicy po kartofle i po drzewo, ale się wymówiłem, bo mam taką ważną rzecz do wymyślenia, a jak nie wymyślę, to pani będzie się gniewać i może mi od razu na samym początku dwójkę postawić, a potem mama będzie na mnie krzyczała. Więc mama już nic nie mówiła, tylko machnęła ręką, a ja poszedłem do szkoły. Było jeszcze wcześnie i w korytarzach nie spotkałem nikogo. W naszej klasie siedział tylko Sewerek. Kiedy mnie zobaczył, zaraz zapytał: - Serwus, Jacek, czy wymyśliłeś postanowienie? - Serwus, Gruszka. A ty wymyśliłeś? - Wymyśliłem. - A co? - A ty co? - Słuchaj, Gruszka, ja pierwszy cię zapytałem, co wymyśliłeś, to powinieneś pierwszy odpowiedzieć. - No, niech tam. Wymyśliłem takie postanowienie, że na mojej ławce będzie zawsze porządek. Nie będę rozlewał atra- - 35 - l itu ani zostawiał ogryzków od jabłek, a koło mojej ławki ly nie będzie żadnych śmieci. No, jednym słowem, każdy azu pozna: tu siedzi porządny uczeń, ardzo mi się ten pomysł spodobał i mówię: Wiesz, Gruszka, to jest świetne hasło: „Tu siedzi porząd-uczeń". Bardzo dobre postanowienie. Lepsze nawet niż je. A ty co wymyśliłeś? Ja wymyśliłem takie postanowienie, którego się na głos mówi. Żeby nikt nie wiedział. Ale mi się twój pomysł le-j podoba i też tak sobie postanowię. Mądry jesteś - burknął Gruszka - do gotowego każdy by iał. « A właśnie że nie do gotowego, bo do twojego pomysłu ja coś dodam i dopiero to będzie coś takiego, że cała klasa iranieje. Bo tego jeszcze nie było. - Mów lepiej, co - niecierpliwił się Sewerek. - Masz scyzoryk? - Mam, ale ci nie dam, bo możesz mi go złamać. - Niepotrzebny mi twój scyzoryk, sobku - mówię do niego. - To dlaczego pytasz? - Bo gdybyś nie miał, to pożyczyłbym ci swojego. Ja nie je-m taki chytrus jak ty. - Ale na co ci potrzebny ten scyzoryk? - Widzisz, Gruszka, pani powiedziała, żeby sobie każdy to stanowienie wyrył w głowie... - No tak, to znaczy, żeby zapamiętał. - Ale sam wiesz, czy to łatwo pamiętać taką rzecz, którą bie człowiek niby to wyryje w głowie? - Chyba nie. - „Chyba, chyba". A ja ci mówię, że na pewno niełatwo, iem to z doświadczenia. Ile razy w zeszłym roku postana-ałem sobie wcześnie wrócić ze ślizgawki albo z boiska. No i ? Jak tylko zobaczyłem piłkę, to zapominałem zupełnie. I »tem miałem tylko nieprzyjemności. - No więc co? - Więc my to postanowienie wyry jemy na ławkach. Nigdy nim nie zapomnimy, bo zawsze będziemy mieć je przed - 36- oczami. A wszyscy będą nam zazdrościli wspaniałego pomysłu. Gruszce podobało się to, co mówiłem, i zaraz wzięliśmy się do roboty. Powoli przychodzili inni chłopcy i przyglądali się, co my robimy. Tomek mnie popędzał, żebym się spieszył, bo on też nic nie mógł wymyślić i chciał na swoim pulpicie wyryć to nasze postanowienie. Ale powiedziałem, że tak zupełnie za darmo do gotowego pomysłu, nad którym się inni może całą noc męczyli to nieładnie. Tomek jest kolega honorowy. Zaraz wyjął z tornistra jabłko i niebieską szklaną kulkę. Ja w? i iłem kulkę. Jabłko się zje i ani śladu. - Idź, jabłko, do Gruszki - powiedziałem. Robota szła mi szybko. Czy to, że mój scyzoryk jest ostrzejszy, czy to, że Tomek mnie poganiał, dosyć, że kiedy pani wchodziła po dzwonku do klasy, moje hasło było już skończone i podawałem scyzoryk Tomkowi. A Gruszka miał dopiero dwa wyrazy gotowe. Pani naturalnie zaraz zauważyła napis na Sewerkowej ławce, bo na czarnym pulpicie te litery błyszczały jak złote. Aż rękami plasnęła i zapytała: - Kto to zrobił? Zaraz sobie pomyślałem, że kiedy pani zobaczy mój już wykończony napis, to dopiero się zdziwi. Ale nie chciałem się chwalić. Może kto z kolegów powie. I rzeczywiście Tomek zaraz zawołał: - Proszę pani, Jacek jeszcze ładniej wyciął! O tutaj. Pani podeszła, a nawet podbiegła do mojej ławki. Minę miała taką, że aż mi się nieprzyjemnie zrobiło. A pani tylko spojrzała na mój piękny napis, złapała się za głowę i powiedziała: - Kto to wymyślił? Mogłem powiedzieć, że Gruszka, ale widzę, że tu coś niedobrze wyszło - po co będę całą winę na niego składał - więc jak szlachetny kolega mówię: - Proszę pani, wymyśliliśmy to razem z Sewerkiem. Sewerek nie był taki szlachetny jak ja. - 37 - - Ja tylko do połowy wymyśliłem - powiedział. - Samo po-anowienie, wycinanie to - Jacek. Pani tylko głową pokiwała, a patrzyła na nas, jakby się sta-> jakie wielkie nieszczęście. A potem jak zaczęła mówić! tjeja! Cała klasa spoglądała na nas jak na zbrodniarzy. A Zocha askólska powiedziała, że ten, kto niszczy własność szkolną, 3 jest gorszy niż nie wiem co. Że trzeba pilnować, bo jutro rzyjdzie nam do głowy pokrajać kanapę w gabinecie pana ierownika, a pojutrze to wyniesiemy fortepian na szkolne todwórze i porąbiemy go na drobne kawałki, a za tydzień... Całe szczęście, że pani jej przerwała i powiedziała, że nie rzeba tak mówić', bo chyba już sami zrozumieliśmy. Myślałem, że to zaraz się skończy. Ale nie skończyło się tak >rędko. Bo jak pani przestała mówić o szanowaniu mebli w >zkole, zaczęła - o błędach. Gruszka zrobił jeden błąd, napisał „tu" przez „ó". A ja dwa, bo i „tu" z błędem, i „porządny" przez „ż". I znowu pani więcej do mnie mówiła niż do Gruszki. A dlaczego on ode mnie lepszy? Że nie zdążył do końca wyciąć napisu? Gdyby zdążył, to na pewno zrobiłby jeszcze więcej błędów. Od tego całego zamętu to aż mnie głowa rozbolała. Postanowiłem już nigdy tak wcześnie do szkoły nie przychodzić. Gdybym przyszedł później, nie miałbym czasu wyskrobać liter na pulpicie. Tak jak Tomek. On przychodzi zawsze przed samym dzwonkiem. A Tomek też ananas. Powiedział, że się rozmyślił, i nie skorzysta z naszego pomysłu, więc żebyśmy mu oddali to, co nam dał. I znowu tylko ja musiałem oddać, bo Sewerek jabłko już zjadł. To był straszny dzień. Wszystko przeciw mnie się obracało. A czy ja co złego chciałem? Kiedy wracałem do domu (sam, bo się z Tomkiem pogniewałem o tę kulkę, taki chytrus), wymyśliłem sobie postano- - 38 - wienie: Nigdy nie będę korzystać z cudzych pomysłów. Zawsze wymyślę coś własnego. Nawet babcia często mówi: „Lepsze własne - choćby ciasne". Niesprawiedliwi koledzy ziwne, że człowiek zawsze ma ochotę na to, czego nie ma. Jak był rok szkolny, to wzdychałem, żeby były wakacje. Jak wyjechałem na kolonie i przy końcu parę dni padał deszcz, to chciałem już być w szkole. A jak przyjechałem do domu, to mama ciągle coś mi kazała robić albo do sklepu posyłała, i nawet nie mogłem powiedzieć, że nie mam czasu, bo na jutro dużo zadane. Przecież lekcji jeszcze ńie było. I dlatego bardzo się ucieszyłem, kiedy zaczął się rok szkolny. A teraz znowu żałuję, że wakacje będą dopiero za dziewięć miesięcy. Dziwne! W szkole, owszem, wesoło. Tylko przekonałem się znowu, że mam pecha. Kasia Smołikówna, ta, co mieszka na naszych schodach, mówiła, że w ich szkole jeszcze nie ma stałego planu. I codziennie są tylko trzy albo cztery lekcje. A u nas to od pierwszego dnia po pięć godzin. I nauczycieli nie brak, i żaden nie choruje. Mietek Staszewski też szczęściarz, nie ma jeszcze wszystkich książek do nauki. A mnie mama już w sierpniu kupiła. Żadnej wymówki przy odrabianiu lekcji nie mam. Pech! Albo na zbiórce. U nas zaraz na pierwszej zbiórce zaczęli mówić o tym, żeby w tym roku wszystko było lepiej. Żeby dwójek nie było, żeby nie opuszczać lekcji, no różne takie rzeczy. Gdyby ode mnie zależało, to owszem, można o takich rzeczach mówić, ale dopiero na jakiej dziesiątej albo piętnastej zbiórce. A tak to tylko człowiek się zniechęca. I na drugą zbiórkę nie poszedłem. - 39 - , i 1 Znów miałem pecha. Bo ta druga zbiórka była podobno tak wesoła, jak jeszcze nigdy. Więc na trzecią poszedłem. No i znowu wpadłem. Jak pech, t0Rzucili się wszyscy na mnie, że się spóźniłem. Jakby było warto o ten jeden raz takie piekło robić. Sam wiem, żewze-TzLn roku spóźniałem się często. W tym roku powiedziałem sobie, że spóźniać się tak często nie będę. A na tę zbiórkę po prostu spóźniłem się niechcący. _ . Całe szczęście, że są jeszcze dobrzy koledzy na świecie. Fe-lek Jakubiak, ten z drugiej ławki, chociaż się słabo uczy, jest porządny chłopak. Bronił mnie. Powiedział, ze nie powinno sie tak od razu napadać. , Trzeba najpierw zapytać, dlaczego Jacek się spozmł. Może był niezdrów; może ma daleko do szkoły albo może siostrę z przedszkola musiał przyprowadzić? A może przechodzi obok Skiej ciekawej wystawy? I w ogóle - mówił Felek - nie róbmy Jackowi takich wymówek, bo mnie się zdaje, ze on jest bardzo nieśmiały i może mu być przykro. Niestety. Nic nie pomogło. Jeden Felek był za mną. A inni to się strasznie rzucali. I na Felka napad i. Ze niby on mnie broni, bo sam często się spóźnia. I nagadali nam obydwom, ze ze spóźnianiem ma być koniec. A przecież Felek prawdę mówił. Rzeczywiście, zdrowia wielkiego nie mam. A chociaż nic mnie me boli, to nie wiadomo czy jakaś choroba we mnie juz me siedzi. Do szkoły to mam niby niedaleko, ale i nieblisko... tak... raczej nieb isko. A po drodze jest jeden sklep z rowerami i ma dwie wystawy, koło których żaden chłopak spokojnie nie przejdzie. Od tamtej zbiórki upłynęło już pięć dni Nie spóźniłem się w tym czasie ani razu. Ale nikt mnie za to jeszcze me pochwalił. Czy to tak powinno być? , . Jednak nie zniechęcam się. Powiedziałem sobie: - Trudno pech mnie prześladuje, koledzy są niesprawiedliwi. Dobrze, że chociaż jeden wśród nich się znalazł, co mnie rozumie. To dużo znaczy. - 40 - Przykre nieporozumienie .jeley jest różnych wynalazków, ale przeważnie takich, które wcale nie przydadzą się w życiu szkolnym. To pewnie dlatego, że ci, którzy robią wynalazki, już dawno przestali chodzić do szkoły i zapomnieli, ile musi namęczyć się biedny uczeń, żeby mieć więcej czasu na bieganie po świeżym powietrzu. A gdybym ja chciał wymyślić jakiś wynalazek szkolny, na przykład, żeby pauzy były długie, a lekcje krótkie, toby zaraz wszyscy powiedzieli, że jestem jeszcze za młody i za mały. A przecież kiedy będę już stary, to zapomnę o pauzach. Sputniki latają, owszem, ale jak będzie wycieczka na księżyc, to na pewno pojadą sami dorośli, więc nic mnie nie cieszy i już wolałbym choćby taki wynalazek, żeby w niedzielę była zawsze pogoda. Ale tego nikt ze starszych nie wymyśli. Oni i tak mogą wychodzić z domu nawet w taką niedzielę, kiedy pada deszcz. Bardzo bym chciał, żeby się rozwinęła specjalna technika na użytek uczniów, bo przez jej brak stale mam różne poważne kłopoty. W tę niedzielę miała być wycieczka za miasto do lasu. Wszyscy się cieszyli, i dzieci, i rodzice. W lesie jest całkiem inaczej niż w mieście. I zupełnie bezpiecznie. Żeby nawet kto chciał, to nie może wpaść ani pod auto, ani pod motocykl, ani nawet pod tramwaj. W sobotę wieczorem siadłem do odrabiania lekcji, ale po krótkim namyśle odłożyłem je na niedzielę wieczór, żeby w poniedziałek pamiętać wszystko na świeżo. Tymczasem przygotowałem sobie to, co było potrzebne na wycieczkę. Tatuś pożyczył mi chlebak, w którym oprócz chleba zmieściły się bułki i placek, i jajka, i rzodkiewki, i wiele innych rzeczy, żebym na wycieczce nie umarł z głodu i jeszcze mógł kolegów poczęstować, bo oni też mnie na pewno poczęstują. Spać poszedłem wcześnie, żeby nie zaspać, bo w niedzielę trzeba było obudzić się o szóstej. I rzeczywiście, nie zaspałem, ale wszystko na próżno: za oknami lało jak nie wiem co. My- - 41 - t siałem, że deszcz może przejdzie, ale nie chciał i nic było żadnej siły, żadnego takiego wynalazku, żeby go zatrzymać. Mama nie wypuściła mnie z domu. Powiedziała, że w taką pogodę wycieczek się nie urządza. Cały dzień spędziłem w domu. Nikt ninie nie żałował, tylko babcia powiedziała: „Biedne dziecko, nawet w niedzielę siedzi nad książ-ką". Rzeczywiście, od książki nie mogłem się oderwać - taka była ciekawa i wzruszająca. Bardzo mi było żal Robinsona, że miał takie przygody, a mnie tam nie było. Na pewno pomógłbym mu, choćby tym, co miałem w chlebaku. Deszcz lał cały dzień. Nikt do mnie nie przyszedł i ja też do nikogo nie poszedłem. A wieczorem taki byłem wzruszony i zasmucony przeżyciami Robinsona, że już na nic siły nie miałem i bardzo chciało mi się spać. I tak przeszła cała niedziela. A na drugi dzień w szkole przypomniało mi się, że był zadany na pamięć wiersz, a ja się go nie nauczyłem. Wiersz zaczynał się: „Jadą, jadą dzieci drogą...", i tylko tyle pamiętałem. Miałem jeszcze nadzieję, że może pani mnie nie wyrwie, ale pani ma jakiś sposób, bo zawsze wyrywa mnie wtedy, kiedy nie umiem lekcji. Tak było i teraz. Ledwo rozpoczęła się lekcj a, pani wyrwała mnie. Nie miałem innego wyjścia, wstałem i zacząłem: - „Jadą, jadą dzieci drogą..." - wtem coś mnie w gardle zadrapało i zakrztusiłem się. A pani mówi: - Zacznij jeszcze raz. Więc zacząłem jeszcze raz: - „Jadą, jadą dzieci drogą..." - ale dostałem kaszlu i nie mogłem mówić dalej, a pani mówi: - Cóż to znaczy? Jadą te dzieci, jadą, a dalej ani rusz. Nie pamiętasz, co było dalej? Co te dzieci widziały w drodze? - Proszę pani - tłumaczę - to wszystko przez tę niepogodę. Gdybyśmy wczoraj byli na wycieczce, to byłoby mi o wiele łatwiej zapamiętać, co się widzi po drodze. Ale padał deszcz, a u nas przez okno to się widzi tylko plac i cegły na budowie i więcej nic. - Mój Jacku - mówi pani - zawsze masz jakieś dziwne wykręty, a przecież gdybyś przysiadł wczoraj nad książką, dziś nie byłoby kłopotu. Bardzo mnie zabolała ta niesprawiedliwość. O mało nie zapłakałem nad swoim losem, ale przypomniałem sobie, że jestem mężczyzną, a mężczyzna nie płacze, więc tylko powiedziałem: - Całą, caiutką niedzielę przesiedziałem nad książką. Jeżeli mi pani nie wierzy, to i babcia, i mamusia mogą zaświadczyć. - Nad jaką książką?-pyta pani. - Nad „Robinsonem". - Aha, szkoda, że nie nad tą, w której był zadany wiersz. A ćwiczenia napisałeś? Pokaż no mi zeszyt! A ja o tym ćwiczeniu na śmierć zapomniałem! Pani obejrzała zeszyt i postawiła w nim dwójkę. Dwójka nie była duża, tylko średnia, a to znaczy, że pani nie była „strasznie" rozgniewana, bo kiedy pani jest „strasznie" rozgniewana, to dwójki stawia duże. I rzeczywiście pani już nic nie mówiła, tylko powiedziała bardzo smutnym głosem: - Jacku, już sama nie wiem, co mam z tobą zrobić. Obiecaj mi, że tę dwójkę poprawisz. Tak, żebyśmy o niej zapomnieli, bo to wielka dla mnie przykrość. Naturalnie, obiecałem, chociaż nie mogłem zrozumieć, dlaczego pani ma do mnie pretensję. Kto postawił tę dwójkę? Kto komu zrobił przykrość? W domu zaraz wszystko się wydało. Mama obejrzała zeszyt, kazała sobie powtórzyć to, co mówiła pani, i powiedziała: - Żebyś tylko nie odkładał tej obietnicy, bo zapomnisz znowu. Weź się do roboty zaraz. Wziąłem się zaraz po obiedzie. Namęczyłem się, bo to wcale nie było łatwe. Chciałem dwójkę poprawić na piątkę - nie pasowało. Na czwórkę też nie. Udało się na trójkę, ale ogonek musiałem wydrapać, wygładziłem paznokciem i, rzeczywiście można by o tej dwójce zapomnieć, tylko w tym miejscu, 43 - 1 gdzie była, zrobił się trochę cieńszy papier od skrobania i wycierania. Ale dziury nie było. Zaraz na drugi dzień pani mnie zapytała: - No, jak tam, Jacku, chcesz poprawić tę wczorajszą dwójkę? - Już ją poprawiłem - mówię i pokazuję zeszyt, żeby pani zobaczyła. A pani aż za głowę się wzięła. - To nazywasz poprawieniem dwójki? - Proszę pani - mówię - nie bardzo mi się udało, bo to pierwszy raz i nie mam jeszcze wprawy. Na drugi raz postaram się lepiej. Nawet nie chcę opisywać, co było dalej i w szkole, i w domu. Okazało się, że to, co zrobiłem, to jest straszna rzecz. Stopnia postawionego przez nauczyciela nie wolno przerabiać za nic na świecie. A przecież cała klasa mogłaby zaświadczyć, że pani wyraźnie móyiła: „Popraw tę dwójkę". Lekcja o hienie Di zisiaj na ostatniej lekcji miały być rachunki. Ale ' przyszedł pan kierownik i powiedział, że zamiast rachunków jeden pan opowie nam trochę o hienie. Wszyscy się z tego ucieszyli, a najwięcej ja i Tomek. Nawet o zwyczajnych zwierzętach to też ciekawsze niż tabliczka mnożenia, a cóż dopiero o takim drapieżniku. - Może ten pan przyniesie ze sobą jaką hienę w klatce -mówi Tomek, ale ja wiedziałem, że na to pan kierownik nie zgodziłby się. I miałem rację, bo hiena mogłaby jeszcze klatkę przegryźć i rzucić się na nas. Takie zwierzę wypchane albo na obrazku jest dużo bezpieczniejsze. Na ostatniej lekcji przyszedł do nas jeden pan i jedna pani. Mieli na sobie białe fartuchy, bo to byli lekarze. I nie mówili o żadnych dzikich zwierzętach, tylko - o higienie, to znaczy, żeby zawsze mieć czyste ręce, uszy, i nogi, i szyję, no, jednym słowem - wszystko. I jeszcze żeby myć owoce przed jedze- _ 44 - niem, bo na owocach siedzą takie drobniutkie choroby i można zachorować. Najpierw nam o wszystkim opowiadali i nawet dosyć to było ciekawe. Potem ta pani namawiała, żeby się każdy wypowiedział. Ale nikt nie chciał. Ta pani stała blisko mnie i nagle mówi: - Może ty nam coś powiesz o higienie? Wstałem, chociaż nie wiedziałem, co powiedzieć. I do tego bałem się, bo pan już trzy razy zapisywał mnie za brudne paznokcie. A ta pani podeszła jeszcze bliżej i namawiała: - Śmiało. Nie bój się, tylko powiedz, co myślisz. Powiedz, szczerze, czy ci się podoba nasza pogadanka? Myślę sobie, jeśli szczerze to owszem, mogę powiedzieć, i mówię: - Ja, proszę pani, wolałbym posłuchać o hienie niż o higienie, ale trudno. A jeżeli ma być szczerze, to muszę powiedzieć, że ja się myć nie lubię. A najgorzej nie lubię myć uszu i szyi. Moja mama powiedziała, że co by to było, gdybym ja miał szyję jak żyrafa. Tyle mycia! Ale mnie się zdaje, że to nie byłoby takie straszne, bo na takiej pstrej szyi wcale nie widać, gdzie umyte, a gdzie nie. A na mojej widać. Całe szczęście, że mama wychodzi do pracy wcześniej ode mnie, a potem tylko pyta. Ja zawsze mówię, że myłem, bo po co mamę denerwować? Tylko w niedzielę nie mogę się wykręcić, bo mama własnoręcznie mnie szoruje i zawsze się dziwi, co ja robię, że taki jestem brudny. Powiedziałem to wszystko i chyba dobrze zrobiłem. Przynajmniej jeden uczeń z naszej klasy wypowiedział się. Bo już nikt więcej się nie wypowiadał. A panu w białym fartuchu podobało się chyba, co mówiłem, bo cały czas się śmiał i kiwał głową do pana kierownika. Tymczasem, kiedy ci państwo wyszli, cała klasa wsiadła na mnie. Wołali, że się o mało nie spalili ze wstydu za mnie, że w moich uszach to można rzepę siać. No i że od jutra będą mnie pilnowali. Było mi bardzo przykro. Już nigdy nie będę się wypowiadał przy obcych. - 45 - I! W domu obejrzałem swoje uszy w lusterku. Wcale nie są ta-e strasznie brudne. Trochę tylko w zgięciach. A czy to ja je-^m winien, że ludzie mają takie pokręcone uszy? Przecież ogliby mieć zupełnie gładkie. I ładniej byłoby, i do mycia twiej. Tymczasem wróciła mama z miasta i skrzyczała mnie okro-lie. Spotkała pana kierownika i dowiedziała się o wszyst-m. I też o mało nie spaliła się ze wstydu. Każdy się tak prze-• mnie o mało nie spali, jakbym ja był z zapałek albo co. Po-iedziałem mamie, ale mama mnie skrzyczała, że już ma do-ć tego wszystkiego i niech tylko ojciec wieczorem wróci... Jak to usłyszałem, to już dla świętego spokoju rozebrałem ę zaraz i umyłem w ciepłej wodzie prawie tak, jak na Wiel-moc. Mama powiedziała, że woda po mnie jest jak z psa. ie chciałem się mamie sprzeciwiać, ale widziałem raz, jak mi z parteru myta swojego pudla, to woda była brudniejsza. Przed wieczorem przyszedł do mnie Tomek. Miał czerwone :zy i wcale nie chciał siadać. Od razu się domyśliłem, że się )ś stało. I rzeczywiście. Tomek oglądał maszynkę do gole-ia. Żeby potem, kiedy już sam będzie się golił, wiedzieć, jak ę zakłada żyletkę. No i jedna śrubka gdzieś się zapodziała, ik kamień w wodę. A ojciec powiedział, że cała maszynka na ic, i sprawi! Tomkowi lanie. Pocieszyłem Tomka, że mnie też czeka lanie. Chociaż umy-mh nawet nogi, żadnej nadziei nie mam, że mnie ominie. To-lek postanowił, że do domu już nie wróci, bo o tej maszynce ) będzie się u nich mówić do końca życia. I żebyśmy poszli w wiat. Niech się rodzice martwią. Wziąłem na wszelki wypadek dwa kawały chleba, bo To-lek jest bardzo niepraktyczny: w świat idzie, a o jedzeniu nie antięta. I poszliśmy. Ledwie wyszliśmy na ulicę, a tu leci siostra Tomka i woła: - Tomek! Chodź do domu! Śrubka się znalazła. Była pod omodą. Tomek nawet się nie obejrzał. Poszliśmy na Mariensztat i siedliśmy pod fontanną. Potem zjedliśmy chleb. I dopiero /ieczorem jak nam się jeść zachciało, wróciliśmy na naszą uli-ę. Wstąpiliśmy najpierw do mnie. Mama mi powiedziała, że - 46 - ojciec tylko co pojechał do Poznania. Wróci dopiero za trzy dni. - I po co j a się tak myłem? - mówię do Tomka. - Jutro i tak mnie mama przypilnuje. Już mi zapowiedziała. Tomek westchnął głęboko. Pewnie pomyślał o śrubce. - W życiu czasami tak dziwnie się składa - powiedział. - Za co ja to lanie dostałem? Okazja uż po tej stronie, gdzie jest sklep z rowerami, rano nie chodzę. Wolę iść po drugiej stronie ulicy. A jednak dwa razy się spóźniłem. I znowu napadli na mnie na zbiórce. Najwięcej przygadywał mi Wiesiek. Taki kolega to gorszy nie wiem od czego. Nie zastanowił się, że na zbiórkę przyszedł sam drużynowy, i wyliczał, jakbyśmy byli w swoim kółku, że ja tylko o sobie myślę, że do żadnej pracy społecznej ręki nie przykładam, i w ogóle. Wolałbym się pod ziemię zapaść, bo wszyscy na mnie patrzyli jak na jakiego zbrodniarza. Aż drużynowy powiedział: - A może Jacek po prostu nie miał do tej pory okazji, aby was przekonać, że nie jest z nim tak źle, jak myślicie? - Naturalnie! - zawołałem. - Niech się tylko trafi okazja, to zobaczycie. I jak na złość okazja zaraz się trafiła. Trzeba było zaopiekować się Jasiem Zwolińskim z drugiej klasy. Jego matka wyjechała na miesiąc do Ciechocinka na leczenie. Ojciec Jasia wychodzi do pracy wcześnie rano i wraca czasami późnym wieczorem. A Jasio jest trochę niezaradny, więc mu trzeba pomóc. Bo aż wstyd, żeby uczeń tak wyglądał i przychodził do szkoły z nie przygotowanymi lekcjami. Kiedy Wiesiek zapytał, kto chce zaopiekować się Jasiem, drużynowy zaraz spojrzał na mnie. Więc co miałem robić? Powiedziałem, że owszem, chcę. 47 I ssiek bąknął coś pod nosem, że ja „nie wywiążę się". Aż zatrzęsło ze złości. „Poczekaj - pomyślałem sobie - już )okażę!" ;eczywiście, przez dwa tygodnie mojej opieki to Jasio wy- 1 jak ta lala: umyty, uczesany, buciki - jak słońce. działem, że Wieśkowi oczy na wierzch wyłaziły ze zdzi- ia. Czekałem, kiedy wreszcie powie, że się „wywiązuję", ei - nic, tylko patrzył. ile mnie ten Jasio pracy kosztował!!! Kto inny toby na i miejscu nie wytrzymał. Bo tak: szyi nie chciał myć. Mu- tn stać nad nim i własnoręcznie namydlać. Guzika nie ł przyszyć. Ani butów oczyścić. edy mówiłem, że^y sam coś zrobił, to zaczynał płakać, że ;st prawie jak sierota. Dał mi nawet list od swojej mamy. m liście było napisane: „Jak wy sobie radzicie, moje sie- , beze mnie?" (kazałem mu, jak trzeba buty czyścić. Myślałem, że choć )trafi sam zrobić. Gdzie tam! Powiedział, że mu bez matki .mutno, że zupełnie do niczego chęci nie ma. A zresztą, a się nim nie opiekuję?... 3 miałem robić? Gdyby Jasio przyszedł w zabłoconych ch do szkoły, to Wiesiek zaraz nagadałby na mnie, że „się wywiązuję". Niedoczekanie. iż niedługo miała wrócić matka Jasia. Cieszyłem się, że a katorga się skończy. iestety, jak kto ma pecha, to żeby na głowie stawał, nie :e sobie opinii poprawić. aziębiłem się i kilka dni musiałem leżeć w łóżku. Pocie- em się, że może Jasio przez ten czas brudem nie zarośnie. in cały Jasio zaraz pierwszego dnia po lekcjach pobił się z >pakami na podwórku. I przyszedł na drugi dzień do szko- ik nieboskie stworzenie. Brudny, z oberwanymi guzikami, zprutym rękawem. fasi chłopcy zwrócili mu uwagę. A on jeszcze z pretensjami lich. Że co to za opiekun ze mnie! Że wcale u niego nie by~ i! Że on już dwa dni ma nie oczyszczone buty. Wszystko eze mnie. )opiero pękła bomba. — 48 — Jak tylko przyszedłem do szkoły, to zaraz mnie zaczęli maglować. A Wiesiek powiedział, że mu drużynowy powiedział, żeby mnie powiedział, że ja Jasia zaraz... coś takiego o morelach. Aha: zde-moreli-zowałem. Broniłem się jak lew. To taka zapłata za moje uspołecznienie? I za moje dobre serce? Że się ulitowałem nad opuszczoną sierotą? - Powinieneś chłopakowi tylko mówić, co ma robić! -Wołali koledzy. - I pokazywać! - I tylko dopilnować! - Przecież najpierw mówiłem, ale on nie chciał nic robić. - A nie mogłeś mu wytłumaczyć? Trzeba było spróbować z nim cierpliwie jak matka? - Jak matka? Właśnie jego matka za niego wszystko robiła. - A nie mogłeś nam powiedzieć, że to tak jest? - mówił drużynowy. - Przecież byśmy ci pomogli... Że też mi do głowy nie wpadło! Technika to wielka rzecz aszynę do liczenia widziałem pierwszy raz w życiu. I jak Marek o niej mówił w klasie, to nikt nie wierzył, tylko wszyscy zaraz chcieli iść obejrzeć. Ale Marek powiedział, że szkoda chodzenia, bo jego mama i tak całej klasy nie wpuści. Najwyżej trzech. Więc poszło nas tylko siedmiu i Bronią Paluszkiewicz. Nie chcieliśmy jej wziąć bo i siedem osób wystarczy, żeby zaświadczyć, czy Marek mówił prawdę. A tak się rozkrzyczała, że niech nam się nie zdaje, że już minęły te czasy, kiedy wszędzie tylko mężczyźni i mężczyźni, no jednym słowem, dla świętego spokoju wzięliśmy i J4- Mamy Marka w domu nie było, ale i tak Marek kazał nam nogi dobrze wycierać, bo podłogi wczoraj pastowane, więc żeby nie było na niego, bo my pójdziemy, a on musi zostać. - 49 - Ale nikt prawie nie słuchał, tylko wszyscy się rozglądali, >dzie ta maszyna. Maszyna była w drugim pokoju, w którym mieszka Marka ,vujek, bo maszyna należy właśnie do niego. Wujek akurat był w domu. Kiedy się dowiedział, po co przyszliśmy, wyniósł maszynę do pierwszego pokoju. Pewnie mu też było żal podłogi. Aż się zdziwiłem, bo to była wcale nieduża maszyna. - Co wam obliczyć? - zapytał nas. -1 na jakie działanie? Marek podawał liczby na dodawanie, a maszyna wszystko obliczyła dokładnie. Potem wszyscy ośmielili się i podawali różne liczby i na różne działania. Wacek jest najlepszym uczniem z rachunków. Napisał sobie liczby na kartce, pomnożył je, a potem poprosił wujka, żeby zrobił to na maszynie. Kiedy wujek nacisnął guzik i odczytał wynik, Wacek aż krzyknął z uciechy: - Omyliła się! Omyliła! Bp na jego kartce było inaczej! I co się okazało? To Wacek się omylił, bo źle przemnożył szesnaście przez siedemnaście, a maszyna podała dobrze. Bronią oglądała maszynę ze wszystkich stron. Może tam coś siedzi? Bo aż się wierzyć nie chce, żeby człowiek, co ma głowę do myślenia, omylił się, a maszyna - nie. Powiedziałem to głośno, a Markowy wujek roześmiał się i mówi: - Widzicie, to jest technika! To jest postęp! Wyszliśmy z Tomkiem bardzo zamyśleni. Wcale do siebie nie mówiliśmy. A kiedy byliśmy już koło parku, usiadłem na ławce i mówię: - Tomek, przekonałem się, że technika to naprawdę wielka rzecz. - I ja to zauważyłem - mówi Tomek. - I w ogóle ten postęp. Ludzie różne rzeczy wymyślają. - No, właśnie - mówię - żeby już prędzej wynaleźli coś do odrabiania lekcji. - A wiesz, mnie się zdaje, że już wynaleźli - zawołał To- - 50 - mek i aż skoczył na równe nogi. -Jacek, lećmy do mnie! Żeby tylko ta gazeta nie zginęła! Pędzimy ile sił w nogach. Po drodze Tomek opowiedział mi, że wczoraj widział na własne oczy w „Expressie" takie ogłoszenie: STÓŁ DO ODRABIANIA LEKCJI SPRZEDAM Wyraźnie: „do od-ra-bia-nia lekcji" - tak jak maszyna „do liczenia". Gazeta leżała pod usmolonym garnkiem, ale ogłoszenie znaleźliśmy i adres dał się odczytać. To było na Saskiej Kępie i nie wiedzieliśmy, czy jechać tramwajem, czy iść. Bo może nam zabraknąć na stół. A znowu iść pieszo, to stół może być sprzedany i wszystko przepadnie! Wsiedliśmy w tramwaj. Jechał strasznie powoli. A przecież w Warszawie jest kilka tysięcy uczniów. I każdy chciałby mieć taki stół. - Tomek, a co będzie, jeżeli ten stół jest drogi? - spytałem. - Ja w skarbonce mam tylko siedem złotych z groszami. - Ja mam tylko dwa - mówi Tomek - ale wcale się nie martwię. Cała klasa chętnie się złoży. Przecież ten stół odrobi lekcje za wszystkich po kolei. Zajechaliśmy pod wskazany adres. Mnie serce biło jak nie wiem co, bo jeżeli tego stołu już nie ma? Otworzyła nam jakaś dziewczynka. Włosy miała ostrzyżone jak chłopak. Chciałem powiedzieć „dzień dobry", ale Tomek od razu zapytał: - Czy tu jest stół do odrabiania lekcji? - Tak - odpowiedziała dziewczynka. Weszliśmy do dużego pokoju, dziewczynka pokazała nam stół. Wyglądał zupełnie zwyczajnie. Cztery nogi, czarny blat i z przodu szufladka. Nie było widać żadnego guzika ani wyłącznika. Widziałem, że Tomek też szukał oczami śladu jakiegoś mechanizmu. Wreszcie zapytał: - A czy można spróbować? - 51 - - Proszę bardzo - powiedziała dziewczynka i przystawiła o stolika krzesło. Ale Tomek nie siadł, tylko jeszcze zapytał: - A gdzie się naciska? - Gdzie się naciska? - powtórzyła ze zdziwieniem dziew- zynka. - A na co? - Prawda! - palnął się ręką w czoło Tomek. - Przecież my ie wiemy, co na jutro zadane. Nie mamy przy sobie dzienni-zka. No, ale na przykład na rachunki? - Na rachunki? - zdziwiła się jeszcze bardziej dziewczynka oczy jej się zrobiły zupełnie okrągłe. - No, bo chyba inny guzik naciska się na rachunki, a inny ta polski - tłumaczył Tomek. - Nic się tu nie naciska - powiedziała dziewczynka. - Po co laciskać? Po prostu siada się i... - Jacek! - zawołał Tomek. - To jest taki wynalazek jak w )ajce „Stoliczku, nakryj się"! Siadasz i mówisz: „Stoliczku, )drób lekcje". Pycha! - Chłopcy, o czym wy mówicie? - spytała dziewczynka i wi-iać było, że jest trochę przestraszona. - O tym stole - mówi Tomek wskazując stolik - co sam odrabia lekcje. - Sam? Jak to: sam? Babciu -r zawołała dziewczynka - tu przyszli jacyś dziwni chłopcy! Zrobiło nam się bardzo nieprzyjemnie. „Dziwni!" Co to znaczy? Weszła babcia, za którą człapał duży, czarny pudel. Okazało się, że ten stół nie ma nic wspólnego z cudownym wynalazkiem. Najzwyczajniejszy stół, który tylko stoi i nic więcej. Nie wie nawet, ile jest dwa i dwa. Starsza pani gderała, że pewnie jesteśmy leniuchami, a dziewczynka usiadła na kanapie i zaczęła się śmiać. Pudel też skoczył na kanapę i machał ogonem, jakby z uciechy. Głupi pies! Gdyby wynaleziono stół do odrabiania lekcji, to byłoby więcej czasu na spacer z psami. Głupi pudel. Prędko wyszliśmy z mieszkania. Wracaliśmy pieszo. Byliśmy bardzo zmartwieni, że technika tak słabo stoi. - 52 - - Jacek - powiedział Tomek - nie martwmy się, może za j a-kieś pięć, dziesięć lat wynajdzie ktoś taki stół, o jaki nam chodzi. - I co z tego - mówię. - Przecież wtedy nie będziemy już odrabiać lekcji. - To prawda - powiedział Tomek i zasmucił się znowu. - A może taki wynalazek już istnieje, tylko my nie wiemy? Przecież o tej maszynie do liczenia dowiedzieliśmy się dopiero dzisiaj. Przyznałem Tomkowi rację. Możliwe. W czwartej klasie nie wie się jeszcze o wszystkim. Pierwsi w sporcie am dzisiaj do zapisania wspaniałą wiadomość! Już nie zazdroszczę Kasi Smolikównie, tej z naszych schodów. Ona zawsze się chwali, że w jej szkole jest o wiele lepiej niż w naszej. A tymczasem u nas właśnie taką rzecz wymyślili, że wszystkie inne szkoły będą nam zazdrościć. Jak zechcą, to naturalnie mogą jak to się mówi - iść w nasze ślady, ale to już nie to. Do Ameryki jeździło dużo ludzi, ale nikt nie stał się taki sławny jak Krzysztof Kolumb, który pierwszy tę podróż wymyślił. Aż mi żal, że tego dnia, kiedy tę nowość ogłosili nie było mnie w szkole. To było w czwartek, a w czwartek jest zawsze historia i bałem się, że mnie pani do historii wyrwie, bo już dawno mnie nie pytała. Miałem sobie wszystko powtórzyć, ale tak jakoś schodziło i schodziło. Ostatniego dnia, to znaczy w środę, powiedziałem sobie, że porządnie nad książką przysią-dę. I gdyby padał deszcz, to na pewno tak bym zrobił. Nie moja wina, że była pogoda. Ja przecież pogodą nie rządzę. A jesienią tak pogodny dzień to prawdziwy skarb, jak mówi babcia. Ja się z babcią zgadzam. Babcia jest mądra, bo już długo żyje i dużo na świecie widziała. Więc kiedy babcia powiedziała, żeby z tej pogody skorzystać i wyjść dla zdrowia na powie- - 53 - T rze, to ja zaraz posłuchałem, wziąłem piłkę i poszedłem do ;hłopaków. Nie wiadomo kiedy zrobił się zupełnie ciemny wieczór i rzeba było iść do domu. A w domu była ciocia Mania. Bardzo ubię, jak ciocia Mania do nas przyjdzie. Ciocia opowiada zawsze jakieś straszne historie i sprzecza się z moim latusiem, bo tatuś mówi, że to wszystko nieprawda. Kiedy ciocia poszła do domu, mama zaczęła zaganiać nas do łóżek. Chciałem jeszcze trochę posiedzieć, ale tatuś się.rozgniewał. Powiedział, że o tej godzinie to już nie pora na naukę. Była dopiero dziesiąta, ale co miałem robić? Więc na drugi dzień rano, jak tylko tatuś wyszedł do pracy zacząłem narzekać, że mnie wszystko strasznie boli... I ręce, i nogi, i głowa. O brzuchu nic nie mówiłem, bo wiem, że to się źle kończy. Moja mama jest trudna do oszukania. Nie bardzo wierzyła w to, co mówiłem, kładła mi rękę na czole i język musiałem pokazać. Na szczęście babcia powiedziała, że może ja grypę złapałem, bo taka pogoda jesienią to zdradliwa rzecz. A jak się grypę przeziębi, to nie daj Boże. I niech lepiej biedne dziecko (to niby ja) w łóżku zostanie. No i zostałem. Lepiej leżeć w łóżku, niż oberwać dwóję, a potem mieć nieprzyjemności w domu. Ale po południu sprzykrzyło mi się i nie mogłem już wytrzymać w łóżku. Całe szczęście, że przyszedł do mnie Wacek i powiedział mi taką nowinę, że mało z łóżka nie spadłem. Dziś na apelu była mowa o sporcie i o naszych sportowcach szkolnych. Pan kierownik powiedział, że wszyscy powinni zajmować się sportem, bo sport wyrabia zdrowie i siłę. A zdrowie pomaga w nauce. Na zakończenie zawieszono w sali taki wielki napis PIERWSI W SPORCIE - PIERWSI W NAUCE!!! a cała szkoła klaskała, aż się szyby trzęsły. Wacek wytłumaczył mi wszystko dokładnie. Ten napis znaczy, że ci, którzy będą przodować w sporcie i będą pierwszorzędnymi sportowcami, mają być również przodownikami w nauce. To znaczy, że powinni mieć w dzienniku same piątki. - 54 - Zgodziłem się, że tak powinno być. Kto jest dobry sportowiec, ten nie może mieć dwójek. Przecież ze sportowcami robią wywiady i piszą o nich w gazetach. No i na przykład pytają takiego sławnego sportowca, jakie stopnie miał w szkole, a on odpowiada, że miał dwójki. To dopiero byłby wstyd dla szko-ły! Bardzo mi się ten pomysł podobał. Nareszcie dorośli wymyślili coś przyjemnego dla nas, bo do tej pory to nic, tylko ucz się i ucz! Na piłkę prawie zupełnie czasu nie zostawało. Teraz przynajmniej będę mógł spokojnie zająć się sportem. Od tego dnia codziennie, ledwo połknę obiad, lecę na plac. Gramy, dopóki piłkę widać. Wczoraj mama mówi do mnie: - Cóż to znowu? Czy wam lekcji wcale nie zadają, czy ty się w nauce tak opuściłeś? Jakie będą twoje stopnie? - Niech się mamusia nie martwi o moje stopnie - mówię. -Jeszcze z tydzień to się tak w piłce podciągnę, że zobaczy mamusia. - Co ma do tego piłka? - zdziwiła się mamusia. - Ja przecież pytam o twoją naukę. - Niech mamusia poczeka do wywiadówki. Już niedługo będzie i nasza pani wytłumaczy mamusi, na co teraz kładzie się nacisk. - Dobrze - mówi mama - poczekam. Ale nigdy w życiu nie uwierzę, żeby w szkole zamiast nacisku na naukę, wprowadzili nacisk na latanie za piłką. Dziwna jest moja mama. W swojej pracy stosuje różne nowe pomysły, opowiada o nich i cieszy się. A w ulepszenia w szkole nie chce wierzyć. Przez całe dwa tygodnie trenowałem, jak się to mówi, do siódmego potu. Aż jednego dnia Wacek powiada: - Jacek, wiesz? Mnie się wydaje, że ty grasz teraz lepiej od Wieśka. Wiesiek był przy tym i nie zaprzeczył. Ucieszyłem się bardzo i chciałem jeszcze jedną partię zagrać, ale Wiesiek nie chciał. Poszedł do domu. On tak zawsze: godzinę pogra i leci do lekcji. Dziwak! Nauczyciele i tak wstawiają mu same piątki. cc * lak ktoś jest zapeszony, tak jak ja, to już trudno, to go same ;po wodzenia spotykają... Nawet się nie. mam komu użalić. Mama, wiadomo, nie zro-nąe. Jeszcze powie: „A co, czy nie mówiłam?" Ojcu lepiej wet nie wspominać. A to było tak. Kiedy mi się Wiesiek przyznał, że gram lepiej niż on, to o Dpnie byłem już zupełnie spokojny. Piśmienne lekcje odra-ałem raz-dwa, a ustne tylko przeczytałem, co zadane, i ko-ec. Następnego dnia była historia. Pierwszy odpowiadał 'iesiek i dostał piątkę. Sam widziałem, bo z mojego miejsca )brze widać. Potem pani wywołała mnie. Kiedy skończy-m, patrzę uważnie, co też mi pani postawi. A tymczasem ic, pani trzyma pióro nad dziennikiem, patrzy na mnie, wrębcie mówi: - Doprawdy nie wiem, co ci postawić. - A ja stoję skrom-ie i myślę sobie: „Pewnie, że to kłopot. Wiesiek dostał piąt-ę. A ja gram w piłkę lepiej niż on. Na pewno już ktoś o tym ani powiedział". Aż tu słyszę: - No, chłopcy, powiedzcie mi, ale tak rzetelnie, ile Czarne - kiemu postawić z historii? - Dwójkę i to za dużo - mruknął Wacek, a ja zawołałem )burzony: - Jak to, przecież wczoraj sam mówiłeś, że gram lepiej niż Wiesiek. - No to co? - To i z lekcji powinienem mieć lepszy od niego stopień! - Jak to „lepszy stopień"? - pyta pani. - Przecież prawie nic nie umiałeś. - Ale w piłce jestem pierwszy. A w sali wisi napis: „Pierwsi w sporcie - pierwsi w nauce". - Jak ty ten napis rozumiesz? - pyta pani. - Ja go rozumiem w ten sposób - mówię - że temu, kto ma dobre wyniki w sporcie, każdy powinien stawiać dobre stopnie. Żeby mu życiorysu nie psuć. Cała klasa zaczęła się śmiać. Mało z ławek nie pospadali. - 56 - Wacek, który mi przecież pierwszy o tym powiedział, to aż za boki się trzymał. A ja stałem jak głupi i nie wiedziałem, o co im chodzi. Wreszcie okazało się, co ten napis znaczy. Ten napis znaczy, że ci, co przodują w sporcie, to powinni się tak do nauki przykładać, żeby umieć na same piątki. A bez nauki, za sam sport, żaden nauczyciel dobrego stopnia nie postawi. Jednym słowem wszystko po staremu. A ja niepotrzebnie cieszyłem się z wynalazku w szkole. Ładny wynalazek! Jak sobie pomyślę o stopniach za pierwszy kwartał, to mi włosy dęba stają. Czy zdążę się poprawić?... Konkurs czytelniczy eszcze we wrześniu, kiedy tylko ogłosili ten czytelniczy konkurs, postanowiłem wziąć w nim udział. Drużynowy tak ładnie o tym mówił. I pani od polskiego też. Że książka to przyjaciel. A przyjaciel, wiadomo, pomaga we wszystkim. I z przyjacielem zawsze przyjemniej niż samemu. Wszyscy się wtedy zapisywali. Ja też nie chciałem być najgorszy, no i zapisałem się razem z innymi. Konkurs czytelniczy jest we wszystkich szkołach. W całej Polsce. A ja myślałem, że tylko w naszej szkole. Dopiero Kasia Smolikówna powiedziała, że u nich w szkole też o konkursie mówiono. Ona też się zapisała. Kilka dni temu na zbiórce drużynowy zaczął mówić o tym konkursie. I pytał, kto z nas zorganizował już w gronie rodzinnym wieczór pięknego czytania albo co innego. Całe szczęście, że mnie o nic nie pytał, bo byłbym w kłopocie. Postanowiłem tego samego dnia taki wieczór urządzić. Mama z tatusiem poszli do teatru, więc, żeby „grono rodzinne" nie było zbyt małe, zaprosiłem Kasię Smołikównę. Chociaż do rodziny nie należy, ale mieszka na tych samych schodach. Bardzo się ucieszyła. Powiedziała, że ona też taki wieczór - 57 - I dzi i mnie wtedy zaprosi. Przyszła z koleżanka, żeby nas więcej. >sadziłem wszystkich koło stołu i zacząłem czytać na głos I ulubioną książkę, która się nazywa „Koziołeczek", a na-ta ją Janina Porazińska. :ło mi gładko, bo całą książkę umiałem prawie na pamięć, le zaraz na początku zrozumiałem, że co obcy, to nie ro-a. Babcia nic nie mówiła. A Kasia i ta jej koleżanka, jak za-y trajkotać! Że „Koziołeczek" to książka dla drugiej klasy, me już ją dawno znają i że to się do konkursu nie liczy, araz też wyciągnęły jakąś swoją książkę o takiej dziewice, którą nazywano Bułeczką, i kazały mi czytać. A ja tę żkę widziałem pierwszy raz na oczy i wcale mi nie szło. 'opiero się pokazało, jaka z tej Kasi żmija, owiedziała, że ja widocznie zaprosiłem je na wieczór pięk-o jąkania, a nie pięknego czytania. I wiedziałem, że się z oleżanką trącały łokciami i podśmiewały. 0 miałem robić? eby to byli chłopcy, stłukłbym ich na kwaśne jabłko, ale Iziewczyny, to tylko pogniewaliśmy się i zaraz sobie pora drugi dzień znowu pani od polskiego pytała o konkurs. :ała przygotować dzienniczki lektur i zapowiedziała, że po ;jach zbierze je od nas. Dopiero sobie o tym dzienniczku ypomniałem! Rzeczywiście, noszę go w teczce cały czas ra- 1 ze spisem książek do konkursu. 'ostałem więc zaraz na całą przerwę w klasie. Poświęciłem śniadanie zjadłem dopiero na historii, ale trudno. Wpisa- 1 do dzienniczka dwie książki. Trochę mało, ale więcej nie żyłem, bo oprócz tytułu i autora trzeba było napisać tro- o tym, co jest w książce. Musiałem wszystko na poczeka- wymyślić. A to nie takie łatwe. Vle nie darmo moja mama mówi, że jestem zdolny do wszy-iego. Jakoś mi szybko poszło. Przy „Poszukiwaczach skarby" Żukrowskiego napisałem, że to szalenie interesująca ążka o złodziejach, którzy szukali pierścionków z brylanta-, ale ich milicja złapała. Na drugą książkę wybrałem „Wań-' Czechowa. I napisałem, że to bardzo wesołe przygody ra- - 58 - dzieckiego pioniera i że chciałbym też spędzić lato, jak on, w Arteku. Jeszcze dodałem, że z takich książek można się bardzo wielu pożytecznych rzeczy nauczyć! I już był dzwonek na lekcję. Kto by pomyślał, że pani wszystkie książki zna! Przecież spis jest taki długi! A jednak na drugi dzień pani strasznie mnie zawstydziła. I przeczytała to, co napisałem w dzienniczku lektury, na głos. Cała klasa śmiała się tak głośno, że chyba na ulicy było słychać. Za karę mam napisać list do autora. Niby nie było powiedziane, że za karę, tylko że niby to mi się nie udało, więc może list wyjdzie lepiej. Dobrze. Napiszę jeszcze dziś. Już nawet wiem do jakiego autora. Mam jedną bardzo ciekawą książkę. Nazywa się „W pustyni i w puszczy", napisał ją Henryk Sienkiewicz. Napiszę do tego autora, że jak teraz będzie jechał do Afryki, to niech mnie ze sobą zabierze. Taki człowiek, co pisze książki musi być mądry. Na pewno mnie zrozumie, jak mu zupełnie szczerze napiszę, że wolę polować na lwy, tygrysy i inne dzikie zwierzęta niż chodzić do szkoły. I zobaczymy, co powie cała czwarta klasa, jak zobaczy moją fotografię?z lewej strony tygrys, z prawej lew, a w środku ja... ... Przed chwilą dowiedziałem się, że Henryk Sienkiewicz już dawno nie żyje... To pech! Sposób na dobre stopnie geografii dostałem znowu dwójkę. I przekonałem się, że sprawiedliwości na świecie nie ma. Bo co do poniedziałkowej dwójki, to rzeczywiście, należała mi się. Lekcji nie umiałem - żalu nie mam. Nawet po tej pierwszej dwói pomyślałem sobie: „Teraz będzie spokój do samych świąt". A - 59 - I asz, babo, placek. Dziś, jak tylko pan od geografii otwo-notes, zaraz do mnie: Jacek Czarnecki, proszę do mapy. ^*^. >x . ie wiedziałem, co zadane. Pan a^rfrozgniewal, ze.az czał: Teeo iuż za wiele! jr .., czy dwie dwójki to ta>«mżo? I jeszcze kazał mi brać przy-1 z Wieśka Dobrę^bie! Wieśka pan rzadko pyta. Inni czyciele też. I zawsze mu się Maje. Wszyscy mu stawiają ki Gdyby mnie tak stawiali piątKto też bym dwój me ł Ale mnVprześladuje pech. Raz w>ździermku umia-l na blachę, a pan nawet nie spojrzał w moją stronę, !edwie>óciłem' na miejsce, Tomek zaczął mn^pocie- Ni/martwsię, do półrocza wylądujesz. , 'ewnie że wyląduję. Jeszcze tylko brakuje, ze^ym na pot rwszym kwartale uchwalono, żeby każdy u/zen . do stopni, zaraz wiedziałem, że nic dobr^o z t e i rzeczywiście: mama dzisiaj zobaczy/moj^T ) i a się nasłuchałem. Aż mi głowa spuLhh< Przypomniałem mamie, że sama nabyta mnie wierzyć w niedziałki: co w poniedziałek, tonfez cały tydzień - Przecież pierwszą dwójkę w jgfiedaałek dostałem. Dziś iżmemoia wma-powiedzłaj€m. . ^gad^a się - mówimlrfrOa poniedziałek lekcji me od- s^i na dzisiaj tak samo^ójki z nieba me lecą. Juz ja cię iS^pJi na poniedziałek miał wszystko Dobrze- myśl^obie. - W niedzielę niech mnie mama zypilnuje. A^ftylko nie w poniedziałek, bo jak w ponie-LTek pilnowanie! to i przez cały tydzień. Am chwihi wo^ ,m nie miał. A tak to w jedną niedzielę się poświęcę, i spo- 3i" Myślałem, że mama już nic nie powie, aż tu słyszę: - Zobaczymy, co powie ojciec. .... Zacząłem prosić mamę, żeby nic nie mówiła, ze juz się po- - 60 - prawię, ale mama nie chciała słuchać. Więc zacząłem płakać. Z początku nie bardzo mi szło, ale potem, jak sobie przypomniałem, że przez ten poniedziałek i przez tę niesprawiedliwość ojciec może nie kupić mi na gwiazdkę obiecanych łyżew, ogarnął mnie taki żal, że zacząłem płakać wniebogłosy. Aż sobie całe zadanie zamazałem. Szczęście że było na brudno. Pani o byle kleks przyczepia się. I znowu byłoby na mnie. Jak się już porządnie spłakałem, mamie zrobiło się żal. Zapowiedziała mi, żeby to było ostatni raz. I żebym się jeszcze dziś wziął do geografii. Nawet chciałem się wziąć, ale po pierwsze, jutro geografii nie ma, a po drugie, kiedy zrobiłem inne lekcje, było już bardzo późno. Przez ten dziennik ze stopniami tyle czasu straciłem. To jest pomysł do niczego. ałem się, że mam Jzisiaj było zebranie dobrych kolegów. Zaraz na początku Gruszka powiedział: - Słuchajcie, musimy pomóc Jackowi w geografii, bo już ma dwie dwójki. - Musimy się nim zająć, przecież to wstyd, żeby harcerz miał złe stopnie - mówi Romek. Zrobiło mi się naprawdę wstyd, bo drużynowy tak na mnie spojrzał, jakby mnie pierwszy raz widział. Ale tylko powiedział: - Chłopcy, pamiętajcie: niedługo półrocze. Słabszemu koledze trzeba pomóc. Zdziwiłem się, bo ja tam do słabszych nie należę. Każdego z naszej klasy położę... A Wiesiek jeszcze dodał: - Harcerz pomaga koledze. Jacek może na nas liczyć. * Już wiem, że łyżwy dostanę. Są schowane na szafie. Umówiłem się z Tomkiem, że codziennie będziemy chodzić na ślizgawkę. - 61 - m - Ale i o geografii pomyśl - przypomniał Tomek. Rozumie się, że pomyślę, ferie długie. Mama dzisiaj też mi przypominała. Powiedziałem, że cały istęp obiecał mi pomóc. Mama barfizo się ucieszyła, że mam ikich porządnych kolegów. / . i Pewnie! Chłopaki jak złoto. // / Jak ten czas leci. Nie wiadomo/kiedy przeszły ferie. Ale rzynajmniej człowiek trochę /dwoczą/ Ślizgawka wspania-a. Uczę się holendrować. Idpejpni wcale nieźle. Widzę, że lam silną wolę. Postanowipny sobi/, że będę trenował co Izień przed i po południu, Ijfiolpynwję słowa. Moje słowo to 'mi o ze Ul. Dziś wieczorem wstąpił nnie pan od geografii. F^ dego pokoju do gabinj sem, a tu z jedenastej k* woła do mnie uradowj - No co, widzę, ' klepie. Nie zdążyłem mi półroczu to ja myśl dwójki, a tyle of~* grafii czasu nie Chyba to tylko ti ^oły. W korytarzu spotkał unieść globus z nauczyciels-lficznego. Idę z tym globu-idzi drużynowy i już z daleka iąz* półroczu - i po ramieniu mnie zięć, bo poszedł dalej. Myśleć o iy na moim miej scu myślał. Dwie m zupełnie na powtórzenie geo-fąd druh drużynowy o tym wie? ae Dziś Olesi&owiipziałi mi, że jak się trzyma oba duże palce zaciśniętetw pi»fci, t( przy odpowiadaniu dobrze idzie. Prosiła mni«, żebwi tak 1 rzymał palce, kiedy ona będzie odpowiadała ahistom. Bo z historii musi mieć piątkę. Nie wienl, skąd|wiedzia|a, że ją pani dzisiaj wyrwie. Ja palce cały czai trzymałem za&śnięte. Pomogło. Dostała piątkę. Dobrze p tym wiedzieć. \ Po połupniu na ślizgawce holendrowałem wspaniale. Widział mnieMiasz zastępowy. On rzadko przychodzi na lód. Okazuje się, że on umie holendrować. - 62 - Jeździłem mu naumyślnie pod samym nosem. Niech widzi, że ja też coś potrafię. Po wyjściu ze ślizgawki zastępowy mówi do mnie: - Jacek, tylko pamiętaj, żebyś nam wstydu nie przyniósł. - Pamiętam - powiedziałem, ale było mi przykro. Cóż on sobie myśli. Czy ja tego nie rozumiem? Ja dla naszego zastępu tobym nie wiem co zrobił. Hura! Dostałem dziś z rachunków p^tkeJJK-cajitedziałąk! Mogę:sif teraz nie bać! Na w^z^łfeHC^alSełirumówiłern sil z Olęjsią co do trzymani^aiCowjj^gM^cirDobra kołeżaritC /Ale koledzy iee^t^e lemk^f^wie^teS^^go dnia którykz i, pamięjas^ co^^mfowiło na zbiórce? . Peanie że vj^v0g&:*Każdy mówiłł^rzeba Jackowi po4 móc'Vl-wi^^^zaden nie zapiedzie. Ale i sam też się sta-J"ąm-Bóg iem, że żaden nie zawiedzie. Ale i sam też się sta roniedziałek lekcje zawsze umiem. Strzeżonego Pan $! X nic już teraz nie wierzę i koniec. Ani w mamin poniedziałek, ani w Olesi palce, ani w obiecanki kolegów. Koniec! W poniedziałek przecież dostałem piątkę, więc jak mnie w środę pan do mapy wyrwał, to pomyślałem: „Dam sobie radę". Spojrzałem na Olesię, zobaczyłem, że garście ma zaciśnięte, i Zosia, co koło niej siedzi, też, A Tomek (i on wie o tym sposobie) - zanim jeszcze z ławki wyszedłem - już kułaki ścisnął. Do mapy taki pewny szedłem, jak nie wiem co. A tymczasem pan naumyślnie pyta mnie o same takie rzeczy, których nie wiedziałem. I nikt mi nie podpowiadał. To są koledzy? A na zbiórce jak gadali? I to przy drużynowym! Dwója na półrocze jak drut. Ładnie wyszedłem. I co ja mamie powiem? - 63 - i Złota korona obiłem się znowu z Romkiem. Bardzo trudno było *¦ dojść, kto zaczął, bo mnie się zdawało, że on, a on )wu upierał się, że to ja pierwszy stuknąłem go w plecy. Pan zdenerwował i obydwu nart wpisał uwagi do dziennicz- w. [ jeszcze na pauzie w kancelarii rozmawiał z nami i kazał rn się zastanowić nad tym, co robimy. Kiedy wyszliśmy z kancelarii, Romek chciał iść do klasy, bo i się lekcja zaczęła, ale ja bałem się, że potem zapomnimy, nam pan mówił, i powiedziałem Romkowi, żebyśmy się za-z zastanowili, bo nauczyciela trzeba słuchać. A do tego w klasie był polski i pani pewnie już pytała z zada-;go na dziś wiersza. A mnie wczoraj jakoś nauka nie szła, a iś, kiedy mnie Romek przewrócił, na pewno uderzyłem się głowę, bo zapomniałem nawet, jak się ten wiersz zaczyna. Stanęliśmy więc w korytarzu przy oknie. - Widzisz Romek - powiedziałem - przez ciebie głowę roz-łem. Jeszcze czuję, jak mi się mózg rusza. Niedobrze jest idwerężać mózg. Nawet kiedy lanie dostaję, tatuś zawsze ivaża, żeby nie w głowę, tylko dużo niżej. To jest bardzo wa-le, bo widzisz, przez ten wstrząs wiersz zupełnie wyleciał mi głowy i mógłbym dwóję dostać. I za co? Za to, żeś mi nogę odstawił? To byłaby straszna niesprawiedliwość, bo nie tyl-o że mnie zabolało, ale jeszcze nasłuchałbym się nie do wyżymania. Romek chciał coś mówić, ale wolałem, żeby lepiej zastanowił się, więc tłumaczyłem mu dalej. - Widzisz, Romek, zastanowienie to jest bardzo ważna zecz. Kto się zastanawia, ten ma przed sobą jasną przyszłość, . nie takie uwagi w dzienniczku, jak my dzisiaj. Gdybyśmy się astanowili, tobyś się przyznał, że ty zacząłeś, i pan wpisałby ylko jedną uwagę, do jednego dzienniczka, a tak obaj jesteś- ny przegrani. - Dlaczego ja miałem się przyznać? - mówi Romek. -'rzecież gdybyś ty się przyznał, też byłaby tylko jedna uwaga, ?o pan zawsze karze tego, kto zaczyna. - 64 - - Oj, Romek - mówię - jesteś strasznie mało wyrobiony. Nie umiesz żyć w gromadzie, nie rozumiesz, że czasami trzeba się poświęcić? - A ty rozumiesz? - mówi Romek. - Naturalnie, że rozumiem lepiej od ciebie - mówię. - I żeby cię przekonać, dam ci dobry przykład. Zaraz na przerwie pójdę do pana i przyznam się, że ja zacząłem. Niech już będzie na mnie. Ale pamiętaj, że następnym razem, jak się pobijemy, to ty się przyznasz. - A może się nie pobijemy? - mówi Romek. - „Może". Morze jest głębokie i szerokie, a w życiu zdarza się różnie. A jeżeli nie wierzysz, to cię wolę zaraz uprzedzić, że i tak będę królem Sobieskim, i koniec. Rozumiesz? A ty, jak chcesz, przebieraj się za tego barana, bo ja rogów sobie nie przyczepię! Wiesz? Wróciliśmy do klasy. Do dzwonka zostało niewiele czasu i pani zadawała już nową lekcję. Zdziwiła się, dlaczego tak późno przychodzimy. Ja wolałem nie kłamać, więc nic nie mówiłem. A koledzy zaraz pani powiedzieli, że byliśmy w kancelarii. Pani tylko głową pokiwała. Szedłem do domu i myślałem, co by tu wymyślić, żeby się przebrać za Sobieskiego. Bo ma być u nas w szkole zabawa z przebieraniem. Każdy sobie już coś wybrał, a dla mnie został kostium barana: kożuch do góry włosem i zakręcone rogi. Romek wybrał sobie kostium Sobieskiego, ale powiedziałem mu, że chyba ja mam większe do tego prawo, bo nazwisko mam podobne do Czarnieckiego, a ten wiadomo, też był sławnym wodzem. Romek zaczął się śmiać i wołał, że co Jan, to nie Jacek, a co Sobieski, to nie Czarnecki. Sam to rozumiem, że jest pewna różnica, ale nie miałem cierpliwości dłużej z nim rozmawiać, tylko go pchnąłem i stąd była cała awantura. Ale życie jest pełne niespodzianek, jak mówi babcia. Przekonałem się zaraz w domu. Nie miałem wcale zamiaru pokazywać dzienniczka mamie. Mama i tak ma cały dom na głowie. Chybabym serca nie miał, żeby jeszcze mamę truć tym, co mi pani napisała. - 65 - sl o Po obiedzie poszedłem do Kasi Smolikówny, bo obiecała ni pokazać jakąś ładną książkę. Wracam, a tu się oteazało, że mama szukała nożyczek w mo-ej teczce i znalazła dzienniczek. No, miałem za swoje, a naj-;orsze, że mama obiecała powiedzieć o wszystkim tatusio- vi. Więc się zaraz wziąłem do lekcji. Odrabiałem wszystko, je-ino za drugim, tak porządnie, jak nigdy. I na głos się uczy-em. Mama tylko słuchała, ale nic nie mówiła, i nie mogłem umiarkować, czy powie tatusiowi, czy już się przestała gniewać. Na wszelki wypadek poszedłem wcześniej spać i nawet tro-;hę zasnąłem. Kiedy się obudziłem, tatuś już był w domu. Siedział w kuchni przy kolacji. Słyszałem, jak mama zapytała: - Kiedy będziesz miał tę koronę? - Jutro już na pewno. - I prawdziwa złota? - Bój się Boga - mówi tatuś - tyle pieniędzy i miałaby nie być złota? Nie martw się, prawdziwa. Zobaczysz jutro. Bardzo porządnie zrobiona. Gdyby nie ta dwója, zaraz wyskoczyłbym z łóżka. Ale trzeba odczekać, aż mamusi pfzejdzie. Przebiorę się za króla, tatuś na pewno mi pożyczy korony! Jeśli będzie za duża, to się podłoży waty. . Na drugi dzień powiedziałem o koronie Wieśkowi. Niech wytłumaczy Romkowi, niech mi pomoże. Kto ma koronę -ten powinien być królem! Wiesiek powiedział innym. Obstąpili mnie i pytali, czy to prawda. Nie chcieli wierzyć. A najgorzej Romek. Zdenerwowałem się. Powiedziałem, żeby Romek i jeszcze ktoś przyszedł do nas dziś wieczorem, to zobaczą na własne oczy. Zgodzili się. Z biologii dostałem piątkę. Bardzo było mi to na rękę. W domu najpierw pokazałem piątkę tatusiowi, a kiedy się ucieszył mówię: - Tatusiu, czy tatuś ma już koronę? - Mam - mówi tatuś - nie zauważyłeś? -1 pokazuje mi koronę... na zębie! - 66 - Co ja powiem Romkowi? Całe szczęście, że koledzy przyszli trochę później. Nie zaprosiłem ich do mieszkania, tylko wyszedłem na schody. Powiedziałem, że ojciec korony mi nie pWyczy. I bardzo gniewał, że mówiłem o niej w klasie. NiK takie teraz^efasy, żeby o koronach myśleć. Ja też za króla X? nip-fSrzebiorę. Wolę za kominiarza. Straszna Noc Wielkanocna J|. le to razy i tatuś, i mamusia, i babcia mówią m\, żebym był zaradny, żebym sobie umiał w każdej sytuacji porajdzić i,żebym nie wyrósł na niedołęgę. W szkole pani też często o tym mówi i jeszcze zawsze dodaje, że po to się uczymy, żebyśmy umieli w życiu sobie dać radę i innym pomóc. Więc kiedy nadeszła klasówka z rachunków, zaraz przypomniało mi się to wszystko i postanowiłem być zaradny. Tuż za moimi plecami siedzi Wacek, a dla Wacka rozwiązać zadanie to tak, jak dla mnie ciastko z kremem zjeść: przyjemność i nic więcej. Obróciłem się więc do Wackowego kałamarza, że niby pióro tam maczam, a do zeszytu raz i drugi zerknąłem i zobaczyłem, co trzeba napisać. Wszystko byłoby dobrze, gdyby pani zanadto nie uważała. Ale nasza pani nic o siebie nie dba. Zamiast posiedzieć na katedrze i odpocząć, to tylko uważa i uważa. No i zauważyła. - Co ty robisz? - zapytała mnie. - Ja, proszę pani - mówię - pióro maczam w Wackowym kałamarzu, bo w moim to atrament jakiś taki... - Dla ciebie „jakiś taki", a dla Tomka dobry - powiada pani. - Coś mi się zdaje, że tu nie o atrament chodzi. Podeszła do mojej ławki, zobaczyła, że wszystko mam tak samo, j ak u Wacka - zabrała mi zeszyt i postawiła w nim dwój -kę czerwonym ołówkiem. - Za ściąganie - powiedziała. - 67 - ¦^^Kfl^^^H W ¦I Bardzo mnie to zmartwiło, bo przez całe święta będę mu-ał myśleć o tej dwójce. Zaraz po świętach ma być ywiadówka. Czy na nią przyjdzie tatuś, czy mama, wszystko dno, i tak skrupi się na mojej skórze. Wracałem do domu z Tomkiem i byłem bardzo zmartwio- y- - Tomek - mówię - szkoda, że nie jesteśmy rycerzami w awnych czasach. Mam taką jedną książkę, piszą tam wyrazie, że „rycerze ściągali ze wszystkich stron", i o żadnych dwó-ach mowy nie było. A jak ja ściągałem od Wacka - to teraz ałe święta będę*się martwił, co mnie czeka po wywiadówce. - A ja - powiada Tomek - już pierwszy dzień świąt będę niał fatalny. Mama kupiła na Wielkanoc nowe spodnie, a nnie podkusiło, żeby w nich polecieć do parku. I kiedy skaka-iśmy z tych desek pod szopą, zaraz o pierwszy gwóźdź rozdar-y się w okropny sposób. Położyłem je do szuflady w to samo niejsce, ale wyobrażasz sobie tę chwilę, kiedy je mama w niedzielę wyjmie? - Wyobrażam sobie - mówię. - Ta chwila wcale wesoła nie będzie. - No, widzisz. I jak to jest - wzdychał Tomek. - Materiał robią lichy, o byle gwóźdź zaczepić można, a kto cierpi? Ja. Naprawdę wolałbym pojechać nie wiem gdzie. - A ja wiem, gdzie chciałbym pojechać! - zawołałem. - Gdzie? - Do Turcji. Tatuś czytał wczoraj w gazecie, że tam w jednym mieście pod ruinami ogromny skarb leży. Ukrył go jeden król już bardzo dawno temu. I teraz angielscy profesorowie z uczniami wybierają się na poszukiwanie tego skarbu. Pojadą latem, ale teraz już się przygotowują. - To my się wcześniej wybierzemy! - wykrzyknął Tomek. - Mogą angielscy, mogą i polscy uczniowie ten skarb znaleźć! Chcesz? - Chciałbym,*ale to chyba trudne - mówię. - Ci profesorowie wszystko wiedzą, a my? Jak do tej Turcji trafić? - Nie zrażajmy się trudnościami - powiada Tomek. - Już moja w tym głowa, żeby się dowiedzieć o tej Turcji. Nawet przejeżdżałem przez miasto Turek. - 68 - - No i co? - Wiesz, jak nazywają się ci, co mieszkają w Warszawie? - Warszawiacy. - A w Krakowie? - Krakowiacy. - A w Turku? - Turcy, rozumiesz? Naturalnie, są różni Turcy, dobrzy i źli. My poszukamy sobie takiego dobrego Turka, który nam wszystko dokładnie opowie - jak trafić do Turcji, gdzie schowany jest ten skarb, no i już. - A jak się do Turku dostaniemy? - Koleją - mówi Tomek. - Żeby czasu nie tracić. - Nie mam ani grosza - zmartwiłem się. - Ja mam w skarbonce - uspokoił mnie Tomek. - Starczy dla nas obydwu. - Ale musimy chyba przygotować się do tej wyprawy? - Naturalnie - powiada Tomek. - Od dzisiaj odkładaj chleb na suchary. U nas w spiżarce już leży szynka, też ją zabiorę. - Ja mogę wziąć wędzoną kiełbasę i jajka - obiecałem. - Dobrze, tylko żeby były ugotowane na twardo, bo z innymi kłopot. - Ale wiesz, Tomek, powinniśmy wziąć jakąś broń. Możemy spotkać dzikie zwierzęta. - Wezmę tasak - mówi Tomek. - U nas jest pierwszorzędny tasak. - U nas nie ma. Sąsiadka nam zawsze pożycza, a za to od nas bierze wyżymaczkę. Ale mogę wziąć młotek. - Phi! Młotek! -wykrzywił się Tomek. - Nie śmiej się z młotka. Może się przydać! Jak się na ciebie rzuci jaki lew albo tygrys, to ja go tylko młotkiem stuk! -i skóra gotowa. - Akurat go trafisz! Lepiej wziąć mydła. Jak się zorientujemy, że w okolicy są drapieżne zwierzęta, to narobimy z mydła piany i będziemy ją mieć pod ręką. Kiedy taki zwierz podejdzie do nas, to my pac! pac! - mydłem prosto w ślepia. I w nogi! .... Rozumiesz! Zanim się pozbiera, to my już będziemy w tym mieście, gdzie jest ukryty skarb. Tylko pamiętaj: dzielić się będziemy po połowie, sprawiedliwie. Każdą rzecz na pół. - 69 - ¦I ¦ Ul Ul IHH HnlH niii hh ¦H ifflHI - A j ak tam będą trzy złote talerze - mówię - to j ak podzieli, żeby było sprawiedliwie? - Jeden talerz dla ciebie, drugi dla mnie, a trzeci damy na-;j pani. Będzie miała od nas pamiątkę. To mi się bardzo podobało. Rzeczywiście, ile razy nasza ni będzie jadła obiad, tyle razy przypomni sobie, że mi nie-rawiedliwie dwójkę tylko za ściąganie postawiła- a ja przez ly i morza, przez dzikie dżungle i suche pustynie przywio-2m dla niej złoty talerz. To będzie ładnie! Omówiliśmy z Tomkiem wszystko dokładnie. On zabierze szcze kompas. Chociaż kompas jest zepsuty, ale zawsze z raipasem poważniej. Ja wezmę nowy sznur do bielizny. Je-;li uda nam się oswoić jakieś dzikie zwierzęta, to przyprowa-dmy je do szkoły. Niech koledzy też coś mają z naszej wy- :awy. Skarb rozdzielimy w domu. W razie jakiegoś nieporozu-rienia pan kierownik albo rodzice powiedzą, kto ma rację. A otem Tomek u siebie rozłoży wszystko na pięć kupek: dla lamy, dla ojca, dla siostry, dla brata, dla niego. U nas są tyl-o trzy osoby, ale odłożę kupkę i dla babci. Kochana babcia tyle razy wybroniła mnie przed laniem. Dzień wyjazdu ustaliliśmy na Wielką Sobotę. Wtedy jest ajwięcej roboty i dorośli są bardzo przemęczeni. Kiedy u To-aka wszyscy zasną, to on po cichutku wyjdzie przez okno. Ja >rzez okno nie mogę, bo mieszkamy na trzecim piętrze, ale wieczorem pójdę niby do babci. Bo pierwszego dnia Wielka-locy to zawsze jesteśmy od rana u babci. Więc ja pójdę już la noc. Wszystko pysznie się udało. Plecaki były u Tomka w ko-nórce na podwórzu. Ja jeszcze przyniosłem kraszanki i mazurek, który mamusia mi dała, żebym zaniósł do babci. Niby tam poszedłem, ale kręciłem się koło domu Tomka, aż go się doczekałem. Kupiliśmy bilety do Turku, to znaczy Tomek kupił, a j a tylko stałem obok niego. Wszystko zapowiadało się świetnie. Kiedy pociąg ruszył, zachciało nam się jeść. Więc podzieliłem mazurek czekoladowy, co miał być u babci na rano. Po- - 70 - myślałem sobie, że w daleką drogę to jest rzecz krucha. A Tomek zaraz zaczął mruczeć, że niesprawiedliwie. - Jak to „niesprawiedliwie"? - mówię. - Na mazurku było wypisane lukrem „ Alleluj a". Ty dostałeś „ Alle", dla mnie zostało „luja" - akurat równa ilość liter. - Ale z mojej strony poobłamywane - upierał się Tomek. - Owszem, trochę obłamałem, kiedy czekałem na ciebie -mówię - bo mi się chciało jeśĄ. Ty kolację jadłeś w domu, a ja miałem zjeść u babci, a przecież wcale u babci nie byłem. Ale Tomek wyraźnie chciał się kłócić. Zaczął ważyć w ręku plecaki i powiedział, że mój jest lżejszy, i żebyśmy je na zmianę nieśli. A mnie się to nie podobało, bo po pierwsze, po co Tomek brał taki wielki tasak, a po drugie, żeby w moim plecaku był ten mazurek, cośmy go już zjedli, to też waga byłaby porządna. Miałem tam przecież sznur, suchary, krąg kiełbasy, dwanaście kraszanek i trzy kawały mydła, co się suszyło jeszcze do wczoraj na szafie. - Po co tyle mydła dźwigać? - krzyknął Tomek. - Na pianę - przypomniałem. - A jak nam się chustki do nosa zabrudzą, to też trzeba je uprać. Niech nie myślą w tej Turcji, że my nie wiemy, jak się zachować w zagranicznym kraju. I szyję trzeba od czasu do czasu umyć. - Mnie mama na Wielkanoc wyszorowała - mówi Tomek. - Starczy na całą podróż w tę i z powrotem. Wyrzucaj to mydło! Dość będzie jednego kawałka! A mydło mama trzymała już od Bożego Narodzenia, było suchutkie i gdzie ja bym miał rozum takie mydło wyrzucać. Tomek się kłócił i kłócił, nawet wtedy, kiedy wysiedliśmy w Turku. Jeszcze nie zdążyliśmy żadnego Turka zobaczyć, a tu podchodzi do nas taki młody milicjant i pyta, czy nam czego nie potrzeba. Powiedzieliśmy, że nie, że absolutnie, wcale, a on na to, że w nocy to dobrze napić się gorącej herbaty, bo zimno, i żebyśmy z nim szli do dyżurki. Nam i bez tej herbaty zrobiło się bardzo gorąco, aż spociliśmy się, a Tomek to szedł taki cichutki, jak nie wiem co. W dyżurce od razu zrozumieliśmy, że wszystko stracone, bo ten milicjant zameldował: - 71 - HM ¦ - Znalazła się zguba panie komendancie. A komendant uśmiechnął się do nas i powiedział: - Czołem podróżnicy! Siadajcie. Wziął słuchawkę do ręki, zatelefonował do Warszawy i powiedział , że znaleźliśmy się i że za dwie godziny będziemy w domu. I rzeczywiście, za dwie godziny byliśmy z powrotem. Bilet nas już nic nie kosztował, bo ten młody milicjant nas wiózł. Najpierw po drodze odprowadziliśmy Tomka i chociaż była noc, to u nich nikt nie spał, aż się zdziwiłem. A potem przyszliśmy do nas i okazało się, że u nas też nikt nie spał. O tym, co było dalej, to lepiej nie mówić. Z Tomkiem już więcej w poważną podróż się nie wybiorę. Gapa nie zamknął okna. Jego mama się obudziła i zaraz zobaczyła kartkę, na której napisał, żeby się nikt nie martwił, bo on ze mną jedzie do Turku, a potem dalej po skarby, a jak wróci, to te spodnie odkupi. Mama bardzo żałowała lukrowanego mazurka, bo go nie było. A tatuś mówił na drugi dzień, że to była straszna noc wielkanocna. Nareszcie coś dla nas - więto pierwszomajowe zawsze mi się bardzo podo-^^ bało. Bo i nauki wtedy w szkole nie ma, i dzień przedtem lekcje kończą się trochę wcześniej, i jest uroczysta akademia. A w samo święto ulicami idzie pochód, orkiestry grają i rozmaite ciekawe dekoracje można oglądać. Moja ciocia mieszka na Marszałkowskiej i z jej okien wszystko pysznie widać. Obiecałem Tomkowi, że go ze sobą wezmę. Tyle osób tam zawsze przychodzi, to i jeszcze on się zmieści. Ale w tym roku z powodu tego święta cieszyłem się dużo wcześniej. Pewnie jakieś dwa tygodnie przed pierwszym maja spotkałem Kasię Smolikównę na podwórku. Ona często mi opowiada, jak jest w ich szkole. Owszem, ciekawie posłu- - 72 - chać, jak to jest gdzie indziej, a czasami można się dowiedzieć czegoś pożytecznego. Tym razem Kasia mnie zapytała: - Czy w waszej szkole też tak postanowili, jak w naszej? - A co w waszej szkole postanowili? - W naszej szkole postanowili, żeby nie było dwójek. - Eee... w naszej szkole już parę razy tak było - mówię. - Nic nowego nie wymyśliliście. U nas po każdym kwartale wychowawca rozmawia z uczniami. I niektórzy stale postanawiają, że będą się lepiej uczyć, że nie będą mieli dwójek. - Phi - takie postanowienia to w naszej szkole są już od początku świata - mówi Kasia. - Ale ja mam na myśli postanowienie nauczycieli. - Nauczycieli? - zapytałem i nastawiłem uszu. - Nauczycieli - powtarza Kasia. - Nasi nauczyciele dla uczczenia majowego święta postanowili, że w ich klasach nie będzie dwójek i nikt nie zostanie na drugi rok. - Co ty mówisz - ucieszyłem się. - To przecież taki piękny pomysł. Powinien być ogłoszony w gazetach, żeby nauczyciele innych szkół też mogli z niego korzystać. - A może u was już była rada pedagogiczna, tylko ty o niczym nie wiesz? - mówi Kasia. - Bo ja od kuzynki słyszałam, że u nich w szkole nauczyciele też tak postanowili. - Kasiu kochana - mówię - to jest ogromnie ważne, co ty opowiadasz. Jeżeli tak ma być nie tylko w waszej szkole, ale i w innych, to pewnie minister kazał. Przecież taki minister od szkół musi być bardzo mądry i może na coś takiego wpaść. Może ma dzieci i widzi, j ak te dzieci się męczą i co dzień są mi-zerniejsze, i apetyt tracą, i takie już są słabe, że lada wiatr może je przewrócić, tak jak mnie. - E, ciebie to chyba nawet dobry wiatr nie przewróci -śmiej e się Kasia - i apetyt masz nie naj gorszy, widzę przecież. - Kasiu, to tylko na wygląd, bo naprawdę od tej nauki aż schnę. Ale skoro sam minister pomyślał o dzieciach, to już dobrze. Zaraz jutro zapytam w naszej szkole. Ale jeszcze chyba nikt nic nie wie. Przecież cała szkoła skakałaby do góry. - U nas żadnych skoków nie było. Zobowiązanie jak zobowiązanie, i koniec. - 73 - I I Eee, bo u was dziewczyńska szkoła - mówię. A u nas opaki ucieszą się na pewno. ¦Ja drugi dzień zapytałem Zosię Jaskólską, której stryjenka t nauczycielką w naszej szkole. Obiecałem jej przynieść ę kolorowych szkiełek do gry w klasy, 'rzybiegła do nas na podwórko zaraz po obiedzie. Posie-;nie naszych nauczycieli będzie jutro. Co postanowią, nie tdomo, bo stryjenka Zosi naprzód nic nie wie. Dałem jej trzy szkiełka. Dwa zielone, a jedno szafirowe, izystkie bardzo szczęśliwe. Sam wypróbowałem, faki byłem strasznie ciekawy, czy nasi nauczyciele też się powiążą. Na wszelki wypadek lekcji nie odrobiłem. Bo je-i jutro coś uchwalą, to tylko na darmo bym się męczył. Sa drugi dzień powiedziałem o tym Tomkowi. I dowiedzie-ny się od pana woźnego, że zebranie będzie po południu. Zdecydowaliśmy, że czekać jeszcze do następnego dnia jest nowczo za długo, i postanowiliśmy schować się w pokoju uczycielskim. Po lekcjach prędko pobiegliśmy na obiad. - Na głodnego niebezpiecznie się chować - mówi Tome'k. Ciszki marsza zagrają i od razu wszyscy usłyszą, że ktoś sie-i pod stołem. - Pod stołem to złe schowanie - mówię. - Sukno nie sięga samej ziemi, zaraz by nas ktoś odkrył. - Może masz i rację, ale jak nie pod stołem, to gdzie? - Zobaczymy na miejscu - powiedziałem, a Tomek zgodził \ ze mną. Do szkoły weszliśmy nie zauważeni! Pan woźny sprzątał isy, ani się spostrzegł, jak przeskoczyliśmy za jego plecami. Ostrożnie zajrzeliśmy do pokoju nauczycielskiego. Był pu- i'\ już sprzątnięty. Obejrzeliśmy się za schowaniem. Sukno rzeczywiście zbyt ótkie. Szafa zamknięta. Druga też. Wpakowałem Tomka •d biurko i zastawiłem krzesłem. Dobrze by było, gdyby kt nie ruszył krzesła, ale to nic pewnego. Tomek nie chciał zykować. Koło pieca stał wielki stojak na mapy. Pomyślałem sobie, - 74 - że można się w nim ukryć. Wyjęliśmy część map, wlazłem w środek, a Tomek obetkał mnie mapami. Byczo jest, nikomu do głowy nawet nie przyjdzie - powiedział. - Tak bardzo byczo wcale mi tu nie jest - mówię. - Ciasno, ani się ruszyć. - To właśnie dobrze - mówi Tomek. - Jakbyś się ruszał, mógłbyś przewrócić cały stojak. - Zgoda, ale ile godzin może to zebranie potrwać? - Ma się zacząć o czwartej. Jak będzie niedługie, skończy się o ósmej, a jak długie, to najwyżej o dwunastej. Przecież nauczyciele muszą jutro rano przyjść na lekcje wyspani. - O rany - mówię - a jak nie wytrzymam? - To wyłaź - mówi Tomek. - Ja tam wejdę. Ja wytrzymam. Usłyszę wszystko, co o każdym uczniu będą mówić. Taka okazja! Niejeden nie wiem co dałby za mą. Wyłazisz? - Zaraz, coś ty taki prędki - mówię. - Jak stąd wyjdę, to gdzie się schowam? - Nigdzie. Sam wiesz, że drugiego schowania nie ma. Tylko jeden z nas może tu zostać. No, wybieraj. Tomek mówił takim głosem, że aż się zdziwiłem. - Jeśli ty wytrzymałbyś - mówię - to j a też wytrzymam. Ale idź już, bo może nas ktoś zauważyć. Tomek poszedł i dobrze się stało, bo zaraz zaczęli nadchodzić nauczyciele. Rozmawiali o różnych rzeczach, zupełnie jak zwyczajni ludzie. O meczu. O jakimś ciekawym filmie. A nasza pani (poznałem po głosie) opowiadała, że wybiera się na niedzielę do Włocławka. Nogi mi już zaczęły trochę cierpnąć, ale przypomniałem sobie, co Tomek mówił, że on by wytrzymał, więc ścisnąłem zęby. Całe szczęście, że pan kierownik powiedział: „Zaczynamy". Słyszałem, jak przystawiono krzesła do stołu. I rzeczywiście zaczęło się, bo nie mogłem nic zrozumieć. Takie trudne różne wyrazy i wszystko o starszych klasach. - 75 - I Aż tu słyszę, że pan kierownik tłumaczy coś długo i nagle ówi: - ... Podejdźmy do ucznia... I drugi raz za chwilę to samo. Ktoś odsunął krzesło, a ja w tym stojaku z mapami o mało ie zemdlałem. Myślę sobie: „O mnie mowa, innego ucznia tu ie ma, zaraz mnie stąd wyciągną". Przeraziłem się, przeszedł uiie lodowaty dreszcz, a potem mi się zrobiło gorąco. Tymczasem nikt do stojaka ani nawet do pieca nie pod-zedł. Może nie zrozumiałem, może się przesłyszałem? Tak się przejąłem, że aż mnie głowa rozbolała. Od map rżało, w gardle miałem sucho, a dym papierosów tak walił, e już nie było czym oddychać. I w nosie zaczęło mnie kręcić, w gardle drapać. Co robić? Poruszyłem ręką, żeby nos zatkać, a tu coś trzesz-:zy. W pokoju zrobiir. się cisza. Może zauważyli? Znierucho-niałem i dopiero jak ktoś zaczął mówić - podniosłem rękę do losa. Znowu zatrzeszczało. Słyszę, jak ktoś wstaje i wyraźnie dzie w moją stronę. Przestraszyłem się, że mnie z góry zobaczy, chciałem trochę przykucnąć, a tu rrryms! Cały stojak przewrócił się!... Co się potem działo, to lepiej nie mówić! Nasza pani to tylko mówiła „Jacku, Jacku" i załamała ręce. Najgorzej, że nic nie miałem na swoje wytłumaczenie. A pan kierownik po słówku, po słówku - całą prawdę ze mnie wyciągnął. I co się okazało! Nasi nauczyciele też się zobowiązali, że w ich klasach dwójek nie będzie. Ale to wcale nie znaczy tak, jak myśleliśmy z Tomkiem, że nie będą stawiać dwójek. Owszem, kto nie odrobi lekcji - dwójkę dostanie. Ale zaraz nauczyciel nim się zajmie, zostanie z nim po lekcjach, pomoże, przypilnuje i dopiero tę dwójkę skreśli. Ze szkoły poszedłem prosto do Tomka. Bardzo byłem zgryziony. I tym, że się stojak przewrócił, i postanowieniem nauczycieli też. Tym drugim - więcej. Tomek martwił się tak samo, jak ja. Bo dni teraz dłuższe. Można by gdzie polecieć. Ale cóż, nic z tego. - 76 - I1 Jednomyślnie postanowiliśmy z Tomkiem, żeby dwój nie obrywać. Bo co to za przyjemność zostawać po lekcjach na jeszcze jedne lekcje. Lepiej odrobić od razu. Trzynastka 'trzynastkę, naturalnie, wierzyć nie trzeba. I mamusia tak mówi. I tatuś z trzynastki się śmieje. Więc kiedy zobaczyłem dziś na kalendarzu trzynastkę, zaraz sobie powiedziałem, że to nic nie szkodzi. Do szkoły poszedłem bardzo zadowolony, bo wczoraj tak się jakoś dziwnie złożyło, że wszystkie lekcje zdążyłem odrobić. W planie było pięć lekcji. Ostatnia miała być historia. Nawet mi się zrobiło żal, kiedy usłyszałem, że pani od historii zachorowała i na lekcje nie przyjdzie. Tak dobrze na dziś wszystko umiałem! Na innych lekcjach też nikt mnie nie wyrywał do odpowiedzi, nie wywoływał do tablicy. Dobrze wiem, dlaczego: nauczyciele zawsze poznają, chociaż nie wiem po czym, który uczeń lekcje umie, a który nie. I, naturalnie, jak mają na kogoś złość, to go wywołują wtedy, kiedy nie umie. A wtedy kiedy umie, nawet nie spojrzą w jego stronę. Tak jak to było dzisiaj ze mną. Trudno, powiedziałem sobie. Nie będę się tym przejmował. I zaraz się pocieszyłem, że dziś wcześniej ze szkoły wyjdę i nie muszę spieszyć się do domu. Można pójść do parku albo poganiać trochę na szkolnym boisku. Albo Tomek wymyśli jeszcze coś innego. Ale Tomek niczego nie chciał wymyślić. Był bardzo zły. Nie odrobił na dziś rachunków, a pan wywołał go do tablicy i kazał pokazać zadania. Tym sposobem Tomek złapał dwójkę, i to w zeszycie. A jego tatuś często ogląda zeszyty. Więc Tomek ze złości wcale na mnie nie czekał, tylko poleciał, jakby mu zależało, żeby dwójkę prędzej do domu za- mesc. -77 - ¦ ¦H Wyszedłem razem z Felkiem, z drugiej ławki. Idzie w naszą ronę, ale ma dużo bliżej. Mieszka na parterze w tym drew-aku po prawej stronie. Czasami rano widzimy go z Tomem przez okno, jak kończy w kuchni jeść śniadanie. Zatrzy-ujemy się wtedy i czekamy, aż wyjdzie. Kolega z niego jest niezły, tylko bić się nie umie. I chyba gdy się nie nauczy, bo ile razy jakaś draka, to on zaraz odsu-a się i mówi, że jemu mama nie każe. Mnie mama też nie iże się bić, wiadomo, ale się biję, jeżeli trzeba i już. Więc wyszliśmy z Felkiem ze szkoły. Idziemy powoli i nic e mówimy. Raptem przypomniało mi się, że mam w kiesze-kawałek kredy. Wyjąłem ją i pokazuję Felkowi. - Widzisz? - Widzę. - Kreda-mówię. - No to co, że kreda? - A to, że kredą można pisać. Wiesz? - Wiem - mówi Felek - lepiej od ciebie. Cóż to j a pierwszy iz kredę widzę? W czwartej klasie drugi rok jestem. Dłużej d ciebie na tablicy kredą piszę. - Pisanie to nie sztuka - mówię. - Ciekawy jestem czy ryso-ać też potrafisz? - Mogę ci jutro w szkole pokazać. - Phi - mówię - do jutra daleko. Ja ci tu zaraz pokażę, jak ę kredą rysuje. I narysowałem na płocie taki rysunek, przy którym się lówi: „Kropka, kropka, kryska, kryska - fotografia twego yska". Płot był dosyć długi, narysowałem tak już ze trzy razy, a Fe- ;k pyta: - Czyjego pyska? - Co cię to obchodzi - mówię. - Patrz tylko, czy dobrze na-ysowałem. I znowu rysuję: „Kropka, kropka, kryska, krys-a, fotografia twego pyska". - Nie mówi się „kryska", tylko „kreska" - mówi Felek i wiać, że jest zły. - „Kreska" to nie pasuje do wiersza - mówię. 78 - - To przecież możesz zmienić: „Kropka, kropka, kreska, kreska, fotografia twego pieska". Aż przystanąłem ze zdziwienia, że Felek potrafi tak do wiersza coś ułożyć. On widocznie zauważył, to mnie to zosta nowiło, bo nadął się jak balon i mówi: - Aha? „Poczekaj" - myślę sobie i mówię: - Psy mają ogon, więc to nie jest fotografia psa, tylko CZło wieka. - A człowiek nie ma pyska! - woła ze złością lelek - Jeden nie ma, a drugi ma - mówię i zabieram sit; do ryso wania następnej głowy. - Przestań-woła Felek. -Przestań, bo zobaczysz! - i /losu się coraz więcej. - Nic nie zobaczę - mówię - przecież tobie mama nie pozwala... A on jak nie złapie kamienia, jak nie palnie we mnie! Nie trafił, kamień stuknął o płot, ale mu nie mogłem darować. Złapałem ten kamień i pędzę za nim. To już było blisko jego domu. Myślał, że mi ucieknie, i wpadł do sieni. Zdążyłem puścić kamień za nim. Na nieszczęście kamień trafił prosto w okno od kuchni. Szyba pewnie była już pęknięta, a może w ogóle bardzo słaba, bo się od razu rozleciała. I to z takim brzękiem, aż poszło po całej ulicy. Szczęście, że akurat było pusto. Uciekałem, ile sił w nogach. Wpadłem do parku i usiadłem w bocznej alejce na brzegu ławki. Siedzę sobie i myślę, co teraz będzie. Najgorsze ze wszystkiego, że Felek mnie zna. Gdyby to był nieznajomy chłopak, nikt by się nie dowiedział, kto rozbił szybę, a tak to nic się nie ukryje. Na pewno jego mama już wie, jak się nazywam. Całe szczęście, że Felek nie zna mojego adresu. Nieraz namawiałem go, żeby mnie odprowadził do domu, ale on nigdy nie chciał. Okazuje się, że dobrze robił. Gdyby wiedział, gdzie mieszkam, to już by jego mama do mojej mamy poszła. A tak to najwyżej Felek jutro w szkole na mnie naskarży. Co prawda, pani często nam powtarza, żebyśmy ciągle nie - 79 - I \ rżyli. Ale mnie się zdaje, że Felek ma twardą głowę. N imię, że to nieładnie. Może by zrozumiał, gdybym mu co Ale co? Dwie nowe stalówki? Albo trzy? Dam mu cztery, ;h będzie święty spokój. iedzę, siedzę i myślę, aż tu nagle czuję, że mi coś ciepłego lodzę do buta leci. atrzę, a to psiak jakiś widocznie się omylił. Myślał, że ja noga to to samo, co noga ławki albo drzewko, ak się nie zerwę! Chciałem tego głupiego szczeniaka kop-, a tu słyszę: Jak śmiesz na mojego psa nogę podnosić! 'atrzę, biegnie jakaś pani, bardzo gruba i czerwona ze zło-Parasolką się ną mnie zamierza i woła coraz głośniej. )dskoczyłem na wszelki wypadek trochę dalej i mówię: Proszę pani, przecież pani pies pierwszy nogę na mnie Iniósł. SJe ta pani wygraża mi parasolką, a z daleka nadchodzi już :orca. Jciekłem jak zmyty. N domu nareszcie odetchnąłem. Spojrzałem niechcący na endarz i przypomniało mi się, że to dziś trzynasty. ,1 jak tu nie wierzyć w trzynastkę - myślę sobie. - No, ale to się: szyba wybita, w parku awantura - koniec i spokój". \ to wcale nie był ani spokój, ani koniec. 5o południu wyznaczono w szkole zbiórkę naszego zastępu. szedłem jakby nigdy nic. Zapomniałem nawet o tym psie. szybie pomyślałem tylko tyle, żeby nie przechodzić pod do- m Felka, a potem to mi zupełnie z głowy wyleciała. spóźniłem się parę minut, bo mi okrężna droga zajęła tro- l czasu. Wchodzę, chłopcy już siedzą na swoich miejscach, więc i ja rm prędzej siadam w ławce. A tu wszyscy się na mnie patrzą : jakoś dziwnie. rknęło mnie - jak to się mówi - niemiłe przeczucie. Wtem xh zastępowy odzywa się: - Jacku, przed chwilą była w szkole matka twojego kole- - Felka? Wyrwało mi się, ale naprawdę aż trudno było uwierzyć, żeby o głupią szybę zaraz do szkoły lecieć. - Tak. Mama Felka - mówi zastępowy i minę ma taką smutną, jakby się stało jakieś nieszczęście. - Rzuciłeś kamieniem i rozbiłeś im szybę w pokoju - mówi. - Prawda? - Nie. Nieprawda - odpowiadam. - Jacku, spójrz mi prosto w oczy - mówi zastępowy - czyżby matka twojego kolegi nie powiedziała prawdy? - Tak, druhu zastępowy - mówię i patrzę mu prosto w oczy - mama Felka nie powiedziała prawdy. - Felek też tu z nią był. I to samo mówił. Więc jak to, czy to może być jakieś nieporozumienie? - Na pewno nieporozumienie, druhu zastępowy - mówię i ciągle mu patrzę prosto w oczy. - Wracałeś z Felkiem razem do domu? - pyta zastępowy. - Wracałem. - Posprzeczaliście się? - Owszem, posprzeczaliśmy się, bo Felek na żartach się nie zna, tylko zaraz kamienie chwyta. Więc i ja w niego rzuciłem. - Aha. Więc teraz przyznajesz się, że rzuciłeś kamieniem? - woła Wacek z naszej klasy. - Nie przyznaję się, tylko mówię. Nikt mnie nie pytał o to, czy rzuciłem kamieniem, tylko czy rozbiłem szybę w pokoju. - A ty szyby nie rozbiłeś? - pyta druh zastępowy. - Rozbiłem, owszem - mówię. - Nic nie rozumiem - druh zastępowy aż za głowę się złapał - przecież przed chwilą wszyscy słyszeli, jak mówiłeś, że to, co mówiła matka Felka, to nieprawda. - I teraz powiem, że to nieprawda - mówię. - Dlaczego? - Dlatego, że kamień wybił szybę w kuchni, a nie w poko-ju- - O rany! - zawołał druh zastępowy, a w klasie zrobił się straszny hałas, jedni się śmiali, inni coś wołali. Nic nie rozumiałem, o co chodzi. Zastępowy palnął pięścią w stół i zawołał: - Cisza! - 80 - - 81 - ¦I III ¦HH ta l III liii n Wszystko ucichło, a mnie kazali wyjść na chwilę za drzwi. Wyszedłem, ale drzwi tylko przymknąłem i stanąłem tuż za "Ogiem. Najpierw słyszałem, że druh o coś pytał, ale o co, e wiem. Odpowiedź była głośniejsza. Kilka głosów wołało: ..-. Zdrowy, zdrowy zupełnie? Klepki ma w porządku, tyl- Tu znowu nie dosłyszałem. - Nie widzę innej rady - mówi zastępowy - tylko musimy ?ka zawiesić na j akiś czas... Nogi się pode mną ugięły. „Zawiesić?" Co oni sobie myślą? niedoczekanie! Nie traciłem czasu na normalne wyjście rytarzem i drzwiami. Wyskoczyłem przez okno. Już mnie jcej na zbiórce nie zobaczą. - A to dzień! Trzynasty! Głupi pomysł Di o szkoły nie poszedłem. Może po kilku dniach za-' pomną. Albo ja przez ten czas coś wymyślę. Nie ba tracić nadziei. ajpierw chciałem w domu powiedzieć, co się na tych rkach wyprawia. Mama na pewno poszłaby do szkoły i >zmawiała z druhem zastępowym. n jest jeszcze młody. Może nie wie, że zawieszanie to jest ezpieczna rzecz. To się tak mówi: „Zawiesić na jakiś s". A jak pójdą, to zapomną i ja będę wisiał i wisiał. W z najlepiej nie zawieszać. ama powiedziałaby to wszystko druhowi zastępowemu. I ałaby mnie zawiesić. Nie jestem cacko na choinkę. i miałem to wszystko opowiedzieć, kiedy przypomnia- obie o szybie. Tego nie dałoby się ukryć. piej niech mama ani ojciec o szybie nie wiedzą. Niepo- nie by się martwili. szedłem więc do parku. parku było bardzo przyjemnie. Dużo dzieci z różnymi ^kami. Bardzo ładnie bawiliśmy się. Wymyślałem różne - 82 - zabawy, a malcy słuchali mnie i robili wszystko, co im kazałem. Ale dorośli zawsze zabawę popsują. Najpierw jedna pani zapytała mnie, dlaczego o tej porze nie jestem w szkole. Odpowiedziałem grzecznie, bo ja starszym zawsze grzecznie odpowiadam, że dziś u nas lekcji nie ma, bo wybuchła szkarlatyna i najpierw szkołę trzeba wydezynfeko-wać. Ta pani przestraszyła się nie wiadomo czego, zabrała swoje dzieci, a mnie kazała iść do domu i siedzieć, dopóki się nie okaże. Ale co ma się okazać - nie powiedziała. Znalazłem sobie inne dzieci. Bawiliśmy się w najlepsze, aż tu podchodzi do mnie jeden pan i pyta, dlaczego nie jestem w szkole. Więc wymyśliłem, że chodzę na popołudniową zmianę, i przez jakiś czas miałem spokój. Nagle widzę, że ten pan rozmawia z tą panią, która mnie wpierw zapytała. Patrzą przy tym na mnie w jakiś dziwny sposób. „Źle!" - pomyślałem sobie i w samym środku zabawy powiedziałem, że muszę napić się wody. Tak więc przez dorosłych musiałem trzy razy skłamać, a to bardzo nieładnie. Najlepiej byłoby, gdyby dorośli nie wtrącali się do dzieci. Kiedy ja będę już zupełnie dorosły, to nigdy nie będę pytał małych chłopców, dlaczego nie są w szkole. Dochodziła pierwsza, więc powoli poszedłem do domu. Mama zaraz zapytała jak mi dzisiaj poszło. Powiedziałem, że tak sobie: ani źle, ani dobrze. - To znaczy, ani piątki, ani dwójki nie dostałeś? - pyta mama. - Tak - mówię - ani dwójki, ani piątki. Ani trójki. W ogóle nic. Po obiedzie wyszedłem przed bramę. Nagłe widzę z daleka - w naszą stronę idzie Wacek. Zaraz domyśliłem się, że będzie mnie pytał, dlaczego nie byłem w szkole. A ja nie wiem, co mam powiedzieć. Co tu robić? Uciec? Nie mogę, bo wtedy Wacek pójdzie do naszego mieszkania i wszystko się wyda. Powiedzieć, że jestem chory, też nie mogę, bo co chory ma do roboty przed bramą? A tu Wacek już stoi obok mnie. - 83 - \ ¦ - Dlaczego nie byłeś w szkole? - Nie mogłem przyjść. - Dlaczego? - A bo co? Nie wszystko ci jedno, dlaczego? - Mnie wszystko jedno, ale obiecałem pani, że wstąpię i zapytam się. - Nie potrzebujesz pytać. Jutro Tomek w szkole powie, co i jak. - Przecież go nie ma. Wyjechał na wesele siostry, na wieś. Nie wiesz o tym? - Aha, szkoda. On powiedziałby wam o moim zmartwieniu. - A co, masz zmartwienie? - Uhm... Mój tatuś jest chory i dlatego ja muszę być w domu, bo ciągle trzeba latać: a to do apteki, a to do doktora. Rozumiesz. - Rozumiem - powiedział Wacek i rzeczywiście po jego minie widać było wyraźnie, że rozumie. - Jutro pani powtórzę. Serwus. - Serwus - mówię i nagle zrobiło mi się jakoś smutno i przyjemnie. Wacek odszedł już zupełnie daleko, mogłem być pewny, że nie wróci. Na ulicy nic ciekawego się nie działo, więc postanowiłem iść do domu. Odwracam się i widzę, że w bramie, prawie za moimi plecami, stoi Mietek. Stoi i śmieje się. - Z czego się śmiejesz? - pytam. - Z ciebie - mówi. - No, no, żebyś tylko nie zaczął płakać - powiadam - jak się do ciebie wezmę. - Płakać W ty będziesz - mówi Mietek. - Zaraz idę do was i powiem, że w szkole nie byłeś i nałgałeś, że twój ojciec chory- - Wcale nie łgałem, bo właśnie że chory, wiesz? - To chyba nagle wyzdrowiał, bo tu idzie - śmieje się Mietek. Patrzę, a ulicą rzeczywiście idzie mój tatuś z fabryki. Struchlałem cały, bo jeżeli Mietek teraz tatusiowi powie? ... Ale Mietek jaki jest, taki jest, przecież swój rozum ma. Nic nie powiedział. Poszedłem z tatusiem na górę, a kiedy wieczorem spotkałem Mietka na podwórzu, to tylko zapytał: - Miałeś stracha, co? Pewnie, że miałem. Ale ten strach to jeszcze nic wobec tego, co było na drugi dzień. * Przed południem bawiłem się w parku jak pierwszego dnia. Dzieciaki* już mnie znały. Zabawa była pierwszorzędna. W domu zjadłem obiad i powiedziałem mamie bardzo ładnie o tym, co robiłem w szkole. Sam z siebie na pewno bym tyle nie nakłamał, ale mama dopytywała się o wszystko szczegółowo, więc co miałem robić. Potem wyszedłem na podwórko. Był tam Mietek i razem wyszliśmy przed bramę. Ulica była pusta, tylko z daleka szła w naszą stronę jakaś pani w zielonej sukni. Ledwo sobie pomyślałem, że taką zieloną sukienkę ma nasza woźna, aż tu nagle widzę, że to właśnie ona. - Mietek! - zawołałem. - Ta zielona to nasza woźna. Na pewno idzie do nas z kartką ze szkoły. O mój Boże, co ja zrobię? Już mnie nic nie uratuje! - Ja cię uratuj ę - mówi Mietek. - Ale mi dasz pudełko z kapitanem. - Dam ci wszystko, co chcesz, Mietek, tylko ratuj. - Dobra..Schowaj się do sieni. Schowałem się do sieni i czekam, co będzie .dalej. Po chwili słyszę w bramie rozmowę. - Chłopcze - mówi pani woźna - czy wiesz, gdzie tu mieszka Jacek Czarnecki? - Wiem, proszę pani - odpowiada Mietek. - Biedny chłopak, sierota... ojciec... - Co ty mówisz! -przestraszyła się woźna. -Więc Jacka ojciec?... - Tak, proszę pani, tak... Strasznie mi Jacka żal... Pani woźna powiedziała kilka razy: - 84 - - 85 - - Mój Boże! Biedne dziecko! Potem już nic nie było słychać. Wreszcie Mietek przyszedł do mnie. - Możesz wyjść. Udało się, co? Nic mu nie odpowiedziałem. Chociaż to on nakłamał, a nie ja - było mi bardzo przykro. - Idź po pudełko-mówi Mietek. Zrobiło mi się jeszcze smutniej. Takie ładne pudełko. W środku całe złote. Na pokrywce namalowany prawdziwy kapitan z fajką. Nikt takiego pudełka nie ma. - Nie mogłeś co innego wymyślić? - mówię. - Nie mogłem, czasu nie było. Idziesz po pudełko czy nie? Musiałem iść po pudełko. Żal mi było jak nie wiem co. I do tego taki głupi pomysł. Późnym wieczorem wywołał mnie na schody Tomek. Już wrócił. Opowiedziałem mu wszystko. Przecież to mój przyjaciel. „Co dwie głowy, to nie jedna" - mówi zawsze moja babcia. I to prawda. Szkoda, że Tomka nie było przez te dni. Nie zaplątałbym się tak okropnie. Tomek powiedział, że „zawiesić" to znaczy, że przez jakiś czas nie ma się prawa przychodzić na zbiórki ani nosić mundurka. Takie jest to zawieszenie, a nie na żadnym sznurku. - Trudno. Stało się - mówi Tomek. - Musisz iść do szkoły. Porozmawiaj z druhem zastępowym, poproś, może ci jeszcze ten raz daruje. Przecież to straszny wstyd być zawieszonym! - Dobrze - mówię - poproszę. A jeżeli mnie pani o ojca zapyta? - Musisz powiedzieć, jak było, i w ogóle przyznać się. - A może lepiej nie mówić nic? - Lepiej powiedzieć. W sobotę będzie wywiadówka. Do szkoły pójdzie twój ojciec i wtedy co? To mnie przekonało. Ale tak od razu do szkoły nie chciałem iść. Uprosiłem Tomka, żeby najpierw dowiedział się, co tam o mnie mówią i czy pani już o wszystkim wie. Lepiej być przygotowanym. Tomek miał wprost ze szkoły przyjść do mnie do parku, żebyśmy wrócili razem do domu. - 86 - Czytam sobie w parku i coraz na słońce spoglądam, bo już zauważyłem, że kiedy nadchodzi pierwsza godzina, to słońce jest akurat nad dębem z prawej strony. Pan od geografii każe robić takie obserwacje, bo to jest bardzo pożyteczne. Rzeczywiście, nie potrzebuję już nikogo pytać o godzinę. Słońce jeszcze nie doszło do dębu, a tu patrzę, biegnie Tomek. Zdziwiłem się, ale widzę, że ma taką przestraszoną minę, więc pytam: - Stało się co? - Stało się! Już się stało! - Co się stało? - Wieniec kupiony. - Jaki znowu wieniec? - Dziewczyny dowiedziały się wszystkiego od pani woźnej i zaraz zrobiły składkę na wieniec. Zaniosą go po południu do was. Aż mi się zimno zrobiło. - Tomek? - zawołałem. - Co ja narobiłem! Co teraz będzie? - Heca będzie - mówi - Tomek. - Wielka heca. - Dla ciebie to heca, ale co ja mam robić? Przecież i ojciec i mama zaraz się dowiedzą. Idę do babci! - Do domu nie pójdziesz? - Nie. Może już wcale do domu nie wrócę. Przypomniało mi się, że babcia jest stara i potrzebuje opieki. Ja się babcią zaopiekuję. - Tak ci się akurat dzisiaj przypomniało? - mówi Tomek. -A ja pójdę do was i zobaczę, co się będzie działo. - Ty, Tomek, idź, owszem. Uważaj na wszystko. I co mój tatuś na to powie. Uważaj, a potem mi wszystko powtórzysz, dobrze. - Dobrze - mówi Tomek. - A gdzie cię szukać? - Słyszysz, że idę do babci, do tej z ogródkiem. Przyleć, podobno już agrest jest dobry. - Przylecę. Poszedłem do babci. - 87 - ¦Hl ¦ H KP F ¦¦H Szedłem bardzo powoli, żeby nie przyjść za wcześnie. Babcia też lubi się o wszystko pytać, a już nie chciałem więcej kłamać. Otworzyłem furtkę do ogródka. Tak tam ładnie, zielono. Bratków kolorowych tyle. Przed ganeczkiem na słońcu Maciek leży spasiony jak wieprzek. Pewnie, takiemu to dobrze: wyśpi się, wyleży, w nocy idzie na myszy - ani go kto zapyta, gdzie był, co robił. A ja? Babcia obierała kartofle. W całej kuchni pachniało smaczną grochówką. Przywitałem się i usiadłem koło stołu pod oknem. - Dawno już u mnie nie byłeś - mówi babcia. - Czy tam u was się co stało? - Nie, nic się nie stało. A czy może babcia co słyszała? To wszystko jest nieprawda. Tatuś żyje. Żadnego wieńca nie trzeba. - Matko Boża! - krzyknęła babcia i aż nóż wypadł jej z ręki. - Jakiego wieńca? A więc coś się stało? Wypadek? Mów mi zaraz wszystko. - Nie, naprawdę nic, babciu. Jak babcię kocham - nic zupełnie. Tylko jeden chłopak nakłamał... Ale wszystko jest w porządku. - W porządku? A jeżeli wszystko w porządku, to dlaczego do mnie wprost ze szkoły przyszedłeś? Postanowiłem powiedzieć babci całą prawdę, więc mówię: - Nie zgadła babcia. Nię idę wprost ze szkoły, tylko wprost z parku. - To wiem. Przecież nie możesz parku okrążać, jak tu do mnie idziesz. A po co przyszedłeś? Masz jakiś interes? - Interesu żadnego nie mam. Tylko babciu droga, ja chciałbym tu u babci być już do końca życia. Tu jest tak ładnie. W ogródku teraz wszystko kwitnie. Czuję, że tutaj byłoby dla mnie o wiele zdrowiej. Naprawdę. I byłbym za podporę. Sama babcia mówiła, że przydałaby się babci jaka podpora na starość, więc sobie pomyślałem... A babcia na to: - Mów mi zaraz, coś zmalował. Tylko bez wykrętów. Od razu mi się zrobiło lżej. Zacząłem od tej szyby. I o psie - 88 - powiedziałem, i o zbiórce. Wszystko po kolei. Babcia mi ani słowem nie przerwała. Kiedy skończyłem, powiedziała: - Wieniec kwiaciarnia przyjmie. Trochę stracą, ale pieniądze dostaną z powrotem. No, a ty będziesz miał za swoje, zobaczysz! - Babciu kochana, tylko babcia może mnie wybronić. Nikt, tylko babcia. Ja się nawet zgodzę, żeby babcia wymyśliła karę dla mnie, bo rozumiem, że bez kary to się nie obejdzie. Ale niech ją babcia sama naznaczy. Ja od siebie też coś dodam. - Ciekawa jestem co? - Niech babcia posłucha. Za tydzień jest święto dziecka. I każdy dostaje jakiś prezent. Dla mnie tatuś z mamusią też pewnie coś kupią. Więc ja za tę karę nie chcę' nic. Nic, a nic. Ani nawet porcji lodów, ani jednego cukierka. To przecież duża kara, nie? Na taką uroczystość nic nie dostać? Babcia zalała kartofle wodą i powiedziała: - Z taką głową to mógłbyś Kopernikiem zostać. - Może, ale oprócz babci nikt tego nie widzi. A z tych wszystkich zmartwień to mi głowa puchnie. O, czapka niedawno kupiona i o numer większa, bo mamusia chciała, żeby trochę była na wyrost - a już wcale na głowę nie chce wejść. Niech babcia zobaczy. I włożyłem czapkę na głowę. Siedziała naprawdę na samym czubku. - Matko święta! - mówi babcia i ogląda tę czapkę. - To ma być niedawno kupiona czapka? Coś ty z nią zrobił? - Ja - nic. Tylko pożyczyłem wczoraj jednemu chłopakowi w parku. Gonił motyla i cisnął za nim moją czapką. Niechcący wpadła do sadzawki, do tej mniejszej, babcia wie, do której? Całe szczęście, że tam płytko, więc wyciągnęliśmy. Bałem się, że mama wczoraj zobaczy, bobym usłyszał. Ale czy ja mogę być taki sobek, żebym nikomu nic nie pożyczył? Nie mogę... Babcia wzięła mnie za głowę, potrzymała trochę i powiedziała zaniepokojona: - Nie gadaj tyle. Głowę masz gorącą. Jeszcze tylko brakuje, żebyś się rozchorował. Już się nie bój. Wytłumaczę ojcu i wezmę cię naprawdę na jakiś tydzień do siebie... - 89 - m ¦ 1 MHMB - Oj, babciu! - aż ręce złożyłem z radości, a babcia skończyła: - ... tyle pielenia w ogródku, przydałaby mi się jaka pomoc. A i do nauki lepiej się brać, jak trochę popracujesz na świeżym powietrzu, co? Przytaknąłem babci, ale już bez wielkiej radości, bo pielenie, to jest straszna rzecz: stale trzeba uważać, żeby z tym, co jest niepotrzebne, nie wyrwać tego, co potrzebne. Zamyśliłem się i nawet nie zauważyłem, kiedy pod oknem stanął Tomek. Wyleciałem do ogródka i usiedliśmy koło furtki pod agrestem. Był jeszcze kwaśny, aż wykrzywiało, ale już go można było jeść. - Widziałeś? - pytam Tomka. __- Widziałem - mówi Tomek. - Schowałem się naprzeciwko w bramie - wszystko widziałem i słyszałem. - No i co? - Nic. Bardzo ładnie wyglądało. Dziewczyny wystroiły się. Wieniec taki, mówię ci, zielony. Niosły go Zosia i Olesia. - No i co? Mów prędzej. - Co ci się tak spieszy? No więc podeszły pod bramę i stanęły. Dzieciaków z całej ulicy przyleciało zaraz tyle, że ojej. Wyszedł nasz dozorca i pyta się dziewczyn dla kogo ten wieniec. - Dla ojca kolegi z naszej klasy - mówi Zosia. - Z tego domu? - pyta dozorca. Zosia potakuje, a dozorca mówi, że to chyba omyłka, bo w tym domu nikt nie umarł. Więc Zosia spojrzała na numer na bramie i pyta: - Przecież tu mieszka Jacek? - Jacek Czarnecki? - pyta dozorca. - Na pewno tu, i to od samego urodzenia. A bo co? - To dla jego ojca ten wieniec. Jak to nasz dozorca usłyszał, to, mówię ci, po prostu zbara-niał. Ale zaraz wszedł do bramy i zaczął wołać: - Panie Czarnecki, niech pan tu idzie? Pilna sprawa do pana! Wyszedł twój ojciec, a dozorca mówi: - Tu wieniec dla pana przynieśli. - 90 - - Wieniec?! Dla mnie?! - dziwił się twój ojciec. A Zosia zrobiła się strasznie czerwona i mówi: - To pan nie umarł? - Nie - mówi twój ojciec, a twoja mama, która już stała koło nich, woła: - Matko Boska, czy ja zwariowałam, czy wszyscy powariowali?! Co tu się dzieje?! A dozorczyni spod piątego mówi: - Panie Czarnecki, będzie pan długo żył, bo taka omyłka wróży długie życie. Dozorca się śmieje, twój ojciec się śmieje, sąsiedzi, co powychodzili na to wszystko, też się śmieją. Kto tylko szedł ulicą, to zatrzymywał się i pytał, dlaczego tu się śmieją nad pogrzebowym wieńcem, a potem, jak się dowiadywał, to zaczynał się śmiać - mówię ci, heca pierwsza klasa! - A co moja mama? - Twoja mama też się śmiała. - A co mówiła? - Mówiła, że weźmie się do ciebie. Wszystkiego nie słyszałem, ale pytała dziewczyn, ile dni nie było cię w szkole. - I co? - Oj, Jacek, czy ja mam w głowie taśmę i każde słowo nagrane? No, dość tego agrestu, bo mnie brzuch zaczyna boleć. Chodź do domu. - Ja u babci zostaję. Babcia mnie teraz będzie wychowywać - mówię - do domu za nic nie pójdę. Aż tu nad głową rozlega się głos ojca: - No to my przyszliśmy po ciebie. Prysnęliśmy w dwie strony. Tomek na ulicę, a ja do babci. Schowałem się za komodę i zdążyłem tylko powiedzieć: - Babciu najdroższa!... - a tu już tatuś z mamą wchodzą i witają się z babcią. - Siadajcie - zaprasza babcia - zaraz nakryję stół. Śniło mi się, że pierzynę na słońce wynosiłam, a to znaczy, że goście do domu. No i patrzcie - wyjaśniło się. Dobrze, że ja tej grochówki na dwa dni ugotowałam. - A mnie jak pierzyna się śni, to zawsze zmartwienie -mówi moja mama. -1 rzeczywiście, ile zmartwień z tym Jac- - 91 - I^B^H ii kiem, to przechodzi ludzkie pojęcie. I kara nie pomaga, i nagroda. Mech mama tylko posłucha... - Dobrze, ale najpierw zjedzcie tej grochówki - zaprasza znów babcia. Na boczku, tak jak Tadeusz lubi. - Mamo droga, co tam teraz grochówka, z takim dzieckiem to... - Na grochówkę u teściowej słowa nie dam powiedzieć - mówi tatuś. — Siadaj, jak cię proszą. - Ale czy mama wie, co ten Jacek nam narobił? - Wiem, wiem, już mi wszystko opowiedział. - Czy tylko na pewno wszystko? - pyta mama. - Na pewno wszystko. On mi zawsze prawdę mówi. To wcale nie jest zły chłopak, tylko, jak to dziecko, rozumu całego jeszcze nie ma. - On i połowy nie ma. Ja to mamie mówię. I niech go mama nie broni, bo niewart. Już i Tadeusz powiedział: - Bronić go - nie bronię. Kara mu się należy. AAe przecież i nieporozumienie też było. Do czegóż to podobni żeby do dzieci po ludzku nie mówić? Jak zasłuży, żeby go przepędzić, to przepędzić, a nie jakieś tam „zawiesić". Ojciec i mama nie wiedzieli, o co chodzi, więc babcia opowiedziała wszystko. Potem ojciec opowiedział o tym, co się działo na naszej ulicy, a mama cały czas dokładała swoje. Ojciec się śmiał, babcia się śmiała, a kiedy i mama zaczęła się śmiać, to wyszedłem zza komody. - Ty heretyku - zawołała mama - z pogrzebu będziesz żarty robił, poczekaj! - A czy ja chciałem? - Chciałeś czy nie chciałeś, kara cię nie minie - mówi groźnie mama, ale już widzę, że moja sprawa najgorzej nie wygląda. A babcia na to: - Naturalnie, że kara musi być. Już mu nawet coś obmyśliłam. Niech przez cały tydzień u mnie zostanie. - A to ładna kara! - powiada mama. - Wstydu nam na całą ulicę narobił, a tu tymczasem babcia mu będzie dogadzać, a podtykać, co najlepszego znajdzie. - 92 - - Już ty się nie bój. Zagonię go do pracy, to mu się odechce psich figlów. - Jacku - mówi tatuś - obiecaj, że się zmienisz. - Dobrze, tatusiu. Obiecuję. - I żebyś wytrwał w obietnicy. Żebyś w sobie wyrabiał wytrwałość. - Dobrze, tatusiu. Teraz mam straszne wyrzuty sumienia. Ciągle przypominam sobie, jak tatuś do mnie poważnie przemawiał. Na drugi dzień pani też ze mną rozmawiała, żebym się więcej zastanawiał. I też - żebym dał jakiś dowód wytrwałości. Najpierw pomyślałem sobie, że najlepszym dowodem mojej wytrwałości będzie, kiedy babci cały ogródek czysto wypielę. Potem zobaczyłem, że to nie takie łatwe, więc postanowiłem wyplewić tylko zagonek z pietruszką. Ale kiedy i to nie wyszło, to już mi było naprawdę bardzo przykro. Wytrwałość to jednak bardzo trudna rzecz. Coś takiego jak... Kolumb awet kiedy Tomek do mnie przychodził i bawiliśmy I '• się, też nie mogłem zapomnieć o tym, co obiecałem tatusiowi. O tej wytrwałości. Aż kiedyś zapytałem Tomka, czy on chciałby być wytrwałym. Owszem, on też bardzo chciał, tylko że nie ma żadnej okazji. - Wytrwałość można pokazać najlepiej w podróży - mówił. - Gdyby na przykład była tu jaka Sahara, tobyśmy szli i szli i nawet jakby zabrakło nam wody, to przeszlibyśmy całą pustynię i wtedy wszyscy powiedzieliby o nas, że jesteśmy samodzielni i wytrwali. - To prawda - zgodziłem się - ale tu nigdzie blisko żadnej Sahary nie ma. A żeby dojechać do Sahary, to trzeba mieć najpierw pieniądze na bilet. - Albo jakbyśmy wsiedli w łódkę i płynęli, płynęli, płynęli - 93 - II ciągle prosto i prosto, aż zapłynęlibyśmy na drugą stronę Ziemi, tak jak Kolumb. - Tak, ale Kolumb miał swój okręt i w ogóle był dorosły. Nikt go na kolację nie wołał ani nic. A nas to ciągle tylko pilnują, żebyśmy gdzie dalej nie poszli. I zawsze się musimy opowiadać, dokąd idziemy. A Kolumb nic nie mówił, tylko wsiadł i pojechał. I dlatego Amerykę odkrył. - Tak - mówi Tomek. - My byśmy Ameryki odkryć nie mogli. Za daleko. Zamyśliliśmy się nad tym i tak nam się smutno zrobiło, że coś okropnego. Aż z tego wszystkiego przyszedł mi do głowy pomysł. - Tomek *- mówię - czy ty wiesz, że Ziemia jest okrągła? - Wiem. - Tak jak to jabłko, patrz - i pokazuję mu jabłko, co spadło na trawę. - No to co? - A to - tłumaczę mu - że gdyby ktoś przekopał się przez to jabłko, to znaczy przez Ziemię, o tak - i przebiłem jabłko na wylot kawałkiem drutu - to wysiadłby po drugiej stronie Ziemi i wcale nie potrzebowałby ani łódki, ani objeżdżać naokoło, wiesz? - Prawda-mówi Tomek. - No, widzisz! - zawołałem. -1 my to zrobimy. Chcesz? - Chcę, ale nie bardzo wiem jak. - Ale ja wiem - mówię. - Postarajmy się tylko o sznury. Najlepiej od bielizny, bo są mocne. Ja pożyczę z domu. I babcia ma sporo. Szpadel jest w komórce. Wiadro też babcia nam da. No co, chcesz? - Naturalnie, że chcę, tylko to jest bardzo długie kopanie. - Pewnie, że długie, ale jak się przekopiemy na drugą stronę to nam dadzą medal za wytrwałość albo jakie odznaczenie. - Dwa - przypomniał Tomek. - Jedno dla ciebie, a drugie dla mnie. To świetny pomysł! Po prostu - odkrycie! Nikt jeszcze na to nie wpadł. I wiesz, że to będzie bardzo ważna rzecz dla nauki? - Pewnie. To będzie naukowe doświadczenie. I zarobić przy tym możemy. Zobaczysz: wszystkie chłopaki zaraz będą — 94 — chciały przez nasz kanał przełazić. Ale za darmo - nie ma głupich. Kto się przy kopaniu napracował, ten bierze opłatę. Będziemy żądać po dwa złote za kurs. Ą >., - Dziewczyny będą się bały. - Dziewczynom pozwolimy tylko zaglądać na tamtą stronę za jedyne dwadzieścia groszy. - Barierę trzeba będzie ustawić, bo powpadają - mówi Tomek. - No to bierzmy się do roboty. Poszliśmy do babci. Powiedzieliśmy, że koniecznie musimy dla naukowego doświadczenia wykopać dołek. Spytaliśmy, czy babcia pozwala. Babcia pozwoliła, ale tylko na tym kawałku za kurnikiem. Bardzo dobre miejsce. Nikt nas tam nie będzie widział. Wzięliśmy z komórki szpadel, ja narysowałem na ziemi kółko. Trochę krzywo, więc Tomek poprawił. - Kop pierwszy - mówię. - Nie - powiada Tomek - ty kop pierwszy. Pomysł twój. - Pomysł mój, ale ogródek mojej babci. Żeby to było w ogródku twojej babci, to kopałbym, ale tu gościowi należy się pierwszeństwo. Tomek zaczął kopać. Nie wykopał nawet na dziesięć centymetrów, a już mu pot ciurkiem leciał. Wziąłem od niego szpadel, ale po wykopaniu pięciu centymetrów byłem cały mokry. - Tomek - mówię - zapomnieliśmy o jednej bardzo ważnej rzeczy. - O jakiej? - Musimy spojrzeć na globus. - Po co ci globus? - pyta Tomek. - Weź znowu to jabłko albo jeszcze lepiej piłkę. - Nie, to mi nic nie pomoże. Na jabłku ani na piłce nie ma mapy. - A na co ci mapa? - Na to, żeby wiedzieć, w którym miejscu się po tamtej stronie przebijemy. Jak na lądzie, to dobrze, a jak trafimy na jakie morze albo ocean, to co? - Jak w ocean - mówi Tomek - to klapa. Potopimy się. - Albo może siknąć na tę stronę i ogródek zaleje. Tego — 95 — II I u II ¦ ¦ I babci zrobić nie mogę. Babcia naprawdę jest dla mnie dobra. Tomek wyjął mi z ręki szpadel i oparł go o kurnik. - Lećmy do szkoły - mówi. - Globus jest tylko w szkole. - Polecieliśmy. Pukamy do kancelarii i wchodzimy. Nie było tam żadnego nauczyciela, tylko paru uczniów z siódmej klasy. Coś układali w szafie, a - % szafie stał globus. - Bardzo przepraszam - zacząłem - ale chcielibyśmy spojrzeć na globus... - Patrzcie - mówi taki wysoki. - Stoi tu - i pokazuje ręką. - Ale my chcemy z bliska - mówi Tomek. - Proszę bardzo - ten wysoki zdjął globus i postawił na sto- łe. - A co wam potrzeba? - pyta taki czarny. - Chcemy zobaczyć, czy naprzeciwko Warszawy po drugiej stronie globusa jest ziemia czy woda? Ten czarny zakręcił globusem, spojrzał w jedno miejsce, w drugie i powiada: - Hm, to jest dosyć trudno dokładnie określić. Ale tak mniej więcej to będzie na Oceanie Atlantyckim, gdzieś koło Ziemi Ognistej. - A ta Ziemia Ognista to wyspa? - zapytał Tomek. - Nie, to przylądek. Na samym końcu Południowej Ameryki. - A gdyby obliczyć... ile to będzie metrów - spytałem - tak przez całą Ziemię na wylot, z Warszawy do tamtego miejsca. - W prostej linii? - zastanowił się ten wysoki. - Na kilometry to będzie około trzynastu tysięcy. Tak, Jurek? - Coś koło tego - odpowiada czarny. Podziękowaliśmy i poszliśmy do domu. - Trzynaście tysięcy kilometrów, słyszałeś? - dziwił się Tomek. - Słyszałem i dalej kopać już nie będę. - Dlaczego? - Po pierwsze, że trzynaście, rozumiesz? To dla mnie pechowa cyfra. Po drugie, słyszałeś, że albo trafimy na ocean, albo na jakąś Ziemię Ognistą. I to, i to niedobre. Przez taką dziurę to może być straszny wiatr, no nie? A niech ten wiatr złapie ogień z tej Ziemi Ognistej albo tylko iskrę? Widziałeś - 96 - kurnik? Deski suche jak pieprz. Spaliłby się od razu. Na to nie mogę babci narażać. Codziennie dostaję na śniadanie świeżutkie jajko. Ładnie bym się odpłacił. - Tak - mówi Tomek. -1 to jest strasznie głęboko. Pomyśl, kopać dół na całe trzynaście tysięcy kilometrów! - No, już nie na całe, bo zawsze te jakieś piętnaście centymetrów zrobiliśmy. Ale przez tę trzynastkę to i tak nie udałoby się nam na pewno. Ja ci mówię. I tak mój wspaniały pomysł nie mógł być wykonany. Bardzo trudno wymyślić coś na wytrwałość. Kartoflanka z niespodzianką sobotę mieliśmy zapowiedzianą wycieczkę do lasu na cały dzień. Wszyscy bardzo się cieszyli. Lekcji nie będzie, a w lesie czy na polu to można biegać, krzyczeć i w ogóle przez cały dzień robić zupełnie co innego niż w mieście. Tylko jedna rzecz nam się nie podobała. Razem z nami na wycieczkę wybierała się też trzecia klasa. Żeby to była jakaś klasa starsza, owszem, nic nie szkodzi. Ale z takimi smarkaczami tylko kłopot. A to trzeba im pomagać, a to się opiekować, a już najgorzej, jak pani zacznie mówić, żeby młodszej klasie dawać przykład. W szkole, nic nie mówię, daję ciągle przykład, ale staram się, jak mogę. Ale jeszcze i na wycieczce o tym myśleć? Wycieczka do lasu miała być na cały dzień, więc jedzenia trzeba było zabrać dużo. Bo na świeżym powietrzu, w lesie, ma się duży apetyt. Tomek wziął plecak z jedzeniem. Poprosiłem go o włożenie tam i mojej paczki z żywnością. Zmieściła się, ale trochę wystawała z plecaka i nie można go było zawiązać. Więc umówiliśmy się, że Tomek będzie niósł plecak, a ja będę szedł zaraz za nim i uważał, czy paczka nie wylatuje. W kolejce okna były pootwierane, więc zaraz weszło świeże powietrze i wszystkim bardzo zachciało się jeść. Kiedy poży- - 97 - wiliśmy się, plecak można już było zawiązać zupełnie łatwo. Tomek powiedział, że jak wysiądziemy z kolejki, to ja będę niósł plecak. Bo musi być sprawiedliwość. Zgodziłem się, ale trochę się bałem, czy od kolejki do lasu nie będzie zanadto daleko, bo też byłoby niesprawiedliwie. Na szczęście miejsce, gdzie mieliśmy się zatrzymać, byłe blisko. Bardzo ładne miejsce. Duża polana-z jednej strony droga, którą przyszliśmy, a za drogą piękne, wysokie żyto. Z drugiej strony i z trzeciej - las, a z czwartej stała gajówka, czyli dom w którym mieszka gajowy. Na wycieczkę wyjechaliśmy z naszymi wychowawcami. Była nasza pani i pan z drugiej grupy i jeszcze jedna nauczycielka. I Tomek, i ja myśleliśmy, że na wycieczce będzie rządziła nasza pani. Bo w naszej grupie jest młodzież z czwartych klas, a u pana same dzieci z trzeciej. Ale już na polanie zrozumieliśmy, że wszystkim będzie rządził pan. Pan poszedł zaraz do gajówki i przyprowadził żonę gajowego, a ona pokazała nam miejsce w szopie, gdzie mogliśmy złożyć wszystkie swoje rzeczy. Kto chciał, zostawił tam marynarkę a nawet sweter. Kiedy już każdy miał wolne ręce, pan powiedział: - Na obiad ugotujemy zupę na ognisku. Wszystkim się to bardzo podobało, a gajowa dała nam kartofli i włoszczyzny i pożyczyła kociołek. Dopiero teraz zobaczyliśmy, że pan, chociaż jest wychowawcą u młodszych, dobrze zna się na wszystkim. Najpierw podzielił nas na grupy i każdej grupie powiedział, co ma robić. Potem z chłopcami zbudował z cegieł palenisko i ustawił na nim kociołek z wodą. Ja z Tomkiem obieraliśmy kartofle, a potem przynieśliśmy trochę chrustu, a potem chcieliśmy odpocząć, ale pan powiedział, że musimy zobaczyć w lesie parę rzeczy. Przy kociołku z zupą zostali dyżurni. W lesie, owszem, było ciekawie. Aż żal nam się zrobiło, kiedy pan spojrzał na zegarek i powiedział, żebym ja z Tomkiem leciał tamtych przy kotle zmienić. - 98 - Pobiegliśmy. Wacek i Felek ledwo nas zobaczyli, już ich nie było. A tu trzeba pod kociołek ciągle dokładać i mieszać, żeby się zupa nie przypaliła. Spróbowałem, bo kucharz musi próbować tego, co gotuje. Kartofle były już miękkie, woda słona, ale co to za zupa? Wo-dzianka, a nie obiad. Dałem spróbować Tomkowi. Był tego samego zdania. - Tomek - mówię - mam myśl. - Jaką? - A taką, żeby zrobić niespodziankę. Wszyscy przyjdą niedługo na obiad, a tu zupa doskonała, palce lizać-jak u mojej babci, no? - Zęby było jak u twojej babci, to musiałaby tu twoja babcia być i po swojemu tę zupę ugotować. Nie rozumiesz? Każda gospodyni ma swoje sekrety. - Ja znam babci sekret. - Jaki? - Zupełnie łatwy: żeby kartoflanka była dobra, musi przez nią świnia przelecieć. - Widziałeś? - Widzieć nie widziałem, ale słyszałem, jak babcia mówiła, że to cały sekret dobrej kartoflanki. - A skąd tu weźmiesz świnię? - Siedzi w chlewiku. Widziałem, jak żona gajowego niosła tam wiadro z żarciem. Słyszałem nawet tę świnię. Robiła tak: chr, chrrr... - No to chodźmy prędzej, zanim tu kto przyjdzie. Otworzyliśmy chlewik. Świnia jakby tylko na nas czekała, bo stała na wszystkich czterech nogach na wprost drzwi. I patrzyła, i mrugała oczami. Zupełnie jakby rozumiała, o co chodzi. Nie była ani za duża, ani za mała. Taka średnia, w sam raz do naszego kociołka. Kiedy odstąpiliśmy od drzwi, skoczyła przez próg i pognała jak wyścigowiec. Ale w zupełnie inną stronę. - Tomek, zaganiaj z boku! Zaganiaj! - wołam i biegnę, ile sił, za świnią. Tomek też pędzi i zagania z boku. Ledwo wygnaliśmy ją z podwórka. Pędzimy świnię prosto - 99 - ¦ n Hl ¦H HflH IB na kociołek. Świnia leci truchtem przy ziemi, ale przecież kociołek stoi nisko. Myśleliśmy, że przeskoczymy go z łatwością. Z lewej strony pilnował Tomek, z prawej - ja. Już blisko nasza kartoflanka. Aż tu brzdęk!!! Ta świnia skręciła gwałtownie w bok i zawadziła o kociołek. Kociołek z cegieł spadł. Zupa już w trawie. Kartofle naokoło rozsypane. Ogień zalany, dym taki gęsty wali do góry, a świnia gna prosto do lasu, sadzi przez krzaki jak koń z medalem, a kwiczy!!! „Co tu robić" - myślę sobie. - Świnia ucieknie do lasu, wilki ją zjedzą. Ładnie będę wtedy wyglądał. Trzeba ją zaraz zła- Pac". - Tomek, Tomek! - wołam. - Gońmy tę świnię! - Zaia , tylko kartofle pozbieram! - woła Tomek. - Rzuć kartofle, pomóż mi! - i pędzę za świnią w las. Przewróciłem się dwa razy, wpadłem w takie kolące krzaki, jakiś korzeń rozorał mi nogę Patrzę: ręce mam podrapane do krwi, z nogi też krew k^pie. Ale trudno, nie zrażam się niczym, tylko pędzę za świnią. A świnia gna przede mną. I nagle zginęła mi sprzed oczu, jakby się pod ziemię zapadła. „To na pewno dzika świnia - myślę sobie - zwykła świnia tak by do lasu nie uciekała". A tu idą dziewczynki i z daleka widzę naszą panią. Pierwsza zobaczyła mnie Olesia. Przestraszyła się nie wiadomo czego i woła: - Jacek, czy to ty? A inne dziewczynki już zaczynają krzyczeć: - Jacek! Jacek! Co ci się stało? - Świnia! - wołam - zupełnie dzika świnia, pewnie dzik! -i dalej już nic nie mogę powiedzieć, bo mi tchu brak i w ogóle ledwie żyję. - Dzik! Dzik! Jacka dzik napadł! Dzik, dzik go pokaleczył! Nie wiadomo skąd lecą wszystkie chłopaki, pan biegnie, dziewczyny z krzykiem uciekają, pani za ręce mnie trzyma, ale stoi koło mnie bardzo blada. Co to się działo! Zanieśli mnie na płaszczu do gajówki. Pod - 100 - studnią wodą mnie obmywali. Rękę i nogę zaraz mi pan zabandażował. Dopiero jak już mogłem mówić, opowiedziałem o tej świni. I prosiłem, żeby chłopcy z naszej klasy pomogli mi ją znaleźć. Nasza pani ciągle sobie rękę do czoła przykładała. Raz jedną, raz drugą. A pan tylko mi się przyglądał, ale bardzo uważnie. A tu pędzi Tomek i woła: - Jest! Jest! - Kto? - pyta pan. - Świnia! Sama wróciła z lasu. Już jest w chlewie. Zamknąłem ją. Kamień spadł mi z serca. Tomek naprawdę jest dobrym przyjacielem. Zaraz zrobiło mi się lepiej i mówię: - Gdyby się kartoflanka nie wylała, to teraz wszyscy razem moglibyśmy świnię przez nią przegnać - ale wylała się. Szkoda. A pan mówi, że już nie trzeba. I żebym na przyszłość nigdy według takiego przepisu nie gotował, bo nie rozumiem go. Bo to powiedzenie znaczy, że zupę trzeba słoniną okrasić. Aż się zastanowiłem. Może być. Rzeczywiście, w dobrej zupie skwarki pływają. Mój Boże, ile dziwnych rzeczy na świecie! Inaczej się mówi, a inaczej robi... Do końca wycieczki pani trzymała mnie za rękę. Za tę zdrową. Do domu, do babci, też mnie odprowadziła. Powiedziała, że woli mnie oddać z rąk do rąk, bo inaczej w nocy oka by nie zmrużyła. Zatrzymałem się przy furtce. Najpierw poszła sama pani. Żeby się babcia nie przestraszyła, jak mnie zobaczy pokaleczonego. Kiedy po kilku minutach wszedłem, to babcia już się nie przestraszyła, tylko zawołała: - Matko Boska! Z tego wszystkiego okropnie zachciało mi się jeść. A w kuchni pachniało coś dobrego. Babcia domyśliła się i zaraz zaczęła nakrywać stół. Prosiła naszą panią, żeby została na kola- - 101 - cji. Ale pani podziękowała. Powiedziała, że zupełnie straciła apetyt. Szkoda. Zupa była smaczna, jakby przez nią dwie świnie przeleciały. Przestaję wierzyć w przeznaczenie niedzielę, tak jak było umówione, przyszli po mnie _ _ do babci rodzice. Siedziałem schowany w agreście. Najlepiej niech babcia sama wszystko opowie. Tatuś już od furtki woła: - No, jak tam sprawuje się wychowanek? Była umowa, że na własne oczy dzisiaj coś zobaczymy. - Owszem, zobaczycie - mówi babcia. - Ale najpierw chodźcie ochłodzić się wodą z sokiem. Czekam i czekam w tym agreście, kiedy mnie zawołają, ale nikt dosyć długo mnie nie wołał. Wreszcie wychodzi przed ganek tatuś i mówi: - Jacek! Nie odpowiedziałem, bo się przestraszyłem, żeby tatuś krzyknął albo zawołał głośno jak zwykle, to wyszedłbym zaraz, i już. Ale tatuś tak jakoś spokojnie, cicho: „Jacek!" „Oj, niedobrze" - myślę sobie i nie ruszam się. A tatuś znowu: - Jacek, muszę z tobą pomówić po męsku. „Po męsku?" - myślę sobie - to chyba będzie coś lepszego niż takie zwykłe: „A mówiłem ci, a jaki ty jesteś i tak dalej." Poruszyłem się więc w agreście, a tatuś przyszedł i usiadł koło mnie, tak jak Tomek, i rozmówiliśmy się. Naprawdę po męsku. Powiedziałem tatusiowi o feralnej trzynastce i o swoim pechu. - Żebym nie wiem jak chciał - mówię - żebym jak się starał, czy to dla siebie, czy dla przyjaciela, czy dla społeczeństwa, zawsze się wszystko przeciwko mnie obraca. To jest pech. - 102 - Jestem zapeszony przez to, że urodziłem się czternastego, a to przecież blisko trzynastki. Takie jest już moje przeznaczenie. A jak coś komu przeznaczone - to święte. - Wcale nie święte - mówi tatuś. - Nie wierz w żadne przeznaczenie ani w żadnego pecha. To bzdury. Chłopcy tylko w to wierzą. Żaden rozsądny człowiek nie zawraca sobie głowy takimi bzdurami. A ty przecież chcesz być rozsądnym człowiekiem? - Rozumie się, że chcę. - No widzisz! A te wszystkie twoje niepowodzenia to dlatego, że jak ci wpadnie jaki niemądry pomysł do głowy, to nie zastanawiasz się, tylko od razu robisz głupstwa. A trzeba najpierw pomyśleć, poradzić się kogoś. - A czy ja mam kogo do poradzenia się? - mówię. - Jedynak jestem. Ani siostry, ani brata - a Tomek nie zawsze w domu. - To przyjdź z kłopotem do mnie, Jacku. Porozmawiamy sobie jak koledzy. Zobaczysz, że ci doradzę jeszcze lepiej niż Tomek. No co, sztama? - Sztama. - I obiecaj mi, że od dziś w te żadne trzynastki, pechy i przeznaczenia wierzyć nie będziesz. Zgoda? - Zgoda. - Ręka? - Ręka - mówię. Uścisnęliśmy sobie ręce po męsku i poszliśmy na obiad, bo babcia wołała, że rosół na stole. Przy obiedzie byłem bardzo zadowolony, że nie mówiło się 0 mnie. Mama tylko trochę wzdychała, ale to pewnie z innego powodu. Po obiedzie babcia z mamusią i tatusiem usiedli w altance. Ja zostałem w kuchni. Siedziałem sobie przy otwartym oknie 1 czytałem książkę. Na kredensie stała salaterka truskawek. Same wybierane. Słodkie jak nie wiem co. Były przeznaczone na konfitury. Więc je zjadłem. Obiecałem przecież, że w przeznaczenie wierzyć nie będę. 1H V I •i i # 9 Zostawimy ślad a obóz harcerski przyjechałem z opóźnieniem, i to z winy tatusia. Doktor zabronił tatusiowi jechać nad morze, bo nad morzem j est mokro i tatusia kolano j eszcze mocniej będzie rwało. Więc tatuś pojedzie w góry. Ale w górach tak od razu miejsca nie było, trzeba czekać aż do września. Tatuś się zmartwił, że do urlopu jeszcze cały miesiąc. A ja nie, bo zaraz pomyślałem, że będę miał dłuższe wakacje. Wszyscy we wrześniu pójdą do szkoły, a ja z tatusiem - do Zakopanego! Tatuś już od dawna mówił, że zabierze mnie z sobą, a co tatuś mówi, to święte. A tymczasem wszystko się odwróciło do góry nogami. Okazało się, że tatuś pojedzie sam. - Przecież tatuś mówił, że ja z tatusiem pojadę? - Mówiłem i gdybym jechał w sierpniu, tobym cię wziął. A tak nic z tego. Sam widzisz... Owszem, widziałem sam, że nic z tego, ale jeszcze wierzyłem, jeszcze myślałem, że coś się odstanie. Dopiero kiedy mama zaczęła mi walizkę szykować, to już zupełnie upadłem na duchu, bo zrozumiałem, że wakacje będę miał jak wszyscy, tylko dwa miesiące i na obóz trzeba jechać. A na obozie żadnych cudów: ręce myć, jeść, co dają, czy się lubi, czy nie, i codziennie chodzić spać o tej samej godzinie. Straszne rzeczy. Odwiozła mnie mama. Powiedziała, że woli być spokojna, bo ja sam mógłbym zajechać nie wiadomo dokąd. Na obozie już było po obiedzie, ale nie bardzo dawno, bo jeszcze i dla mnie coś się znalazło. Wszyscy po połut ilu odpo- - 107 - I 1 , ale ja nie zdążyłem, chociaż się przy jedzeniu porząd-j zmachałem, bo porcje były bardzo duże. I od razu trafiłem zbiórkę. Komendant chyba robił chłopakom jakieś wyrzuty, bo wiałem, że niektórzy mieli nosy pospuszczane, ale nie rozu-ałem, o co chodzi, tylko się cieszyłem, że do mnie jeszcze :t pretensji mieć nie może. Druh komendant też się ucieszył na mój widok, bo zaraz za-iłał do mnie: - Jacek! Tylko ciebie mi tu jeszcze brakowało! [ kazał mi usiąść i wtedy usłyszałem, że chłopaki coś zmaj-owały. Że tu trzeba inaczej. Tak, aby w okolicy została po 3 jakaś pamiątka* Żeby jeszcze długo po naszym wyjeździe Izie mówili: „O, to chłopcy z kolonii zrobili". Do samego końca już nie słuchałem, bo tak mi było przyje-lie, że beze mnie to jakoś tu nie szło. I zaraz sobie pomyśla-n, że muszę druhowi pomóc. I zacząłem się zastanawiać, : to zrobić. Sfasze namioty stoją blisko wielkiego parku, a do tego par-wchodzi się przez bramę z wieżą. Wieża jest bardzo stara, wiedzieli mi to koledzy. Podobno dawniej cały park był )czony murem. Ale mur już dawno się rozsypał, tylko wieża została. A że już zabytkowa, to ją w tym roku otynkowali, eczywiście, bardzo ładnie wygląda, tylko jak na zabytek to ichę za świeżo. Przypomniałem sobie zaraz różne stare iry na wycieczkach i od razu mi przyszedł pomysł do głowy. Powiedziałem o tym kilku chłopakom, ale tylko takim, o )rych wiem, że umieją trzymać język za zębami. Bo to mia-być niespodzianka. Dopiero potem, kiedy my swoje zrobi-', niech sobie inni nasz pomysł wykorzystują. Wybraliśmy ścianę od frontu. Ja wszystkim dyrygowałem, to był mój pomysł. Więc najpierw zrobiliśmy kredą taką linię, która miała być vna, ale nie bardzo wyszła. Nad tą linią każdy się podpisał, e było dużo miejsca, więc i adres się zmieścił. Oprócz tego rek zaproponował, żeby postawić datę. A Heniek powie-ał, żeby każdy jeszcze coś narysował, to już będzie prawie :, jak na niektórych domach na Starym Mieście. - 108 - I rzeczywiście narysowałem domek z kominem i dymem. Jurek narysował słońce, ale to było za mało, więc dodał jeszcze serce przebite sztyletem. Heniek machnął szybko trzy choinki, a najlepszy był rysunek Tomka: od razu było widać, że to portret druha komendanta, bo miał prawie takie same duże uszy i góralską laskę. Wszystko było w dwóch kolorach, białą kredą i czerwoną cegłą, i na szarym tynku bardzo ładnie odbijało. Bałem się tylko, że pierwszy deszcz wszystko zmyje, ale Heniek powiedział, że spokojna głowa, trzeba tylko poszukać ostrego gwoździa i porządnie wy drapać te rysunki, to już na długo wspólna robota na wieży zostanie i kto tylko przyjedzie przeczyta nasze nazwiska. Aż nam było żal odchodzić, ale musieliśmy, żeby nie zwrócić za wcześnie uwagi, bo mieliśmy nasz pomysł ogłosić na apelu po kolacji. Ale wszystko wydało się dużo wcześniej. I tyle było krzyku, tyle hałasu! Musieliśmy rysunki własnymi rękami na mokro pościerać. A druh to tylko na mnie patrzył i powtarzał: „A nie mówiłem? A nie mówiłem?" - i był taki zły, że aż strach. Na pewno mu o te uszy chodziło. Mnie też one od razu wydały się trochę za duże. A czy to ja je rysowałem? Pomysł na ożywienie N^ a naszym obozie jest fajnie. Najwięcej to mi się po-! doba, że nie trzeba odrabiać żadnych lekcji i człowiek ma prawie zupełnie spokojną głowę. Mówię: prawie, bo myśleć- to tu trzeba. Zaraz na początku druh komendant zapowiedział nam: „Żebyście sprawowali się dzielnie i żebyście mieli mnóstwo świetnych pomysłów, które ożywią nasz pobyt tutaj". Więc od razu sobie postanowiłem, że muszę coś takiego ożywiającego wymyślić. I rzeczywiście. Sam druh drużynowy się zadziwił. - 109 - IIH IU Okazja do pomysłu nadarzyła się przy końcu pierwszego ty-»dnia. Kończyły się warzywa i owoce, więc druh komendant /słał list. Ten list Olek miał prędko zanieść na stację. Tak ędko, żeby zdążył na pociąg, który list zabierze, a chociaż i stacji jest niecały kilometr, to czasu było niewiele. Olek wziął list i, owszem, dosyć prędko ruszył w drogę. Ale byłem niespokojny. Co będzie, jeżeli Olek na pociąg się óźni? Wszyscy to odczujemy na własnych żołądkach. Pewniej będzie, jeżeli Olek odległość do stacji pokona biedni. Jak go do tego zachęcić? Przyszedł mi do głowy wspaniały pomysł. Skoczyłem do iej budy, odwiązałem Azora i trzymając na sznurku, pobie-sm, ile sił w nogach, za Olkiem. Olek boi się psów - to już zauważyłem. Nawet budę obcho-i zawsze z daleka. Kiedy usłyszał szczekanie Azora, obej-ał się zaniepokojony. A gdy zobaczył, że Azor rwie się na lyczy jak szalony, a ja go ledwie trzymam - to się puścił ta-tn galopem, że mu tylko podeszwy migały. I naturalnie dzięki temu zdążył przed odejściem pociągu zucić list do pocztowego wagonu. Ale wcale nie był mi izięczny. O, co to, to nie! Nawet bym mu to darował, bo już sraz słyszałem, że na ludzką wdzięczność nie można li-yć. Ale oburzyło mnie, kiedy poleciał na skargę do druha, że ja psem poszczułem, że o mało Azor go nie rozszarpał. I że co było, gdyby Azor się wściekł. Ja zaraz wszystko druhowi wytłumaczyłem. I powiedzia-m, że wcale nie szczułem, tylko leciałem z Azorem za Oł-;m, żeby go zachęcić do szybkiego biegu. I pokazałem, jakie mam czerwone pręgi na rękach od trzy-inia Azora, który - owszem - wyrywał się, ale go nie puścili. A kiedy Olek się skarżył, że się bardzo spocił, to ja też po-załem swoją koszulę: na plecach była cała mokra. I doda-n, że przecież zrobiłem to dla dobra ogółu, nie tylko dla sie- - A nie wystarczyłoby powiedzieć, żeby Olek się pośpie-Ąl - zapytał mnie druh komendant. - 110 - - Nie wystarczyłoby. Olek zaraz by mi odpowiedział: „Nie rozporządzaj się", bo on tak zawsze mówi. I może nawet na złość zwolniłby kroku. Ten pomysł był najlepszy. Druh pokręcił głową i powiedział: - Ale pomysł! Nigdy bym nie przypuścił, że coś podobnego może wpaść do głowy! - O, proszę druha, bo druh mnie nie zna! Ja tu jeszcze niejedno wymyślę! - Daj spokój! - krzyknął druh, który się widocznie przestraszył , że mogę się zrobić zarozumiały. - Przecież to był głupi pomysł! Rozumiem, że musiał tak powiedzieć. Ale pomysł był dobry. Samego ożywienia ile było w obozie!... Trzy dni opowiadano tylko o przyspieszeniu szybkości za pomocą psa. Jak sobie ułatwić życie ierwszego dnia w szkole to nawet bardzo przyjemnie i, owszem, może się zdawać, że to jeszcze kawałek wakacji. Wszyscy tacy weseli, zdrowi, pokazują, jak im mięśnie urosły. Hałasu mnóstwo, jakby cały czas trwała przerwa. Ale już na drugi dzień, widać, że skończyła się letnia swoboda. Teraz tylko codziennie trzeba będzie słuchać: napisz, naucz się, narysuj, przygotuj, rozwiąż. I jak w tej rubryce w gazecie: „Dziś telefon - jutro odpowiedź", to w szkole: dziś zadane -jutro odpytane albo sprawdzone. Najwięcej mówiło się o czytaniu. Musimy w ogóle dużo czytać, żeby nam się rozjaśniło w głowie. I żebyśmy się tak zaprzyjaźnili z książką, żeby to było na całe życie. Edek Kowalski zaraz się pochwalił, że owszem on lubi czytać, ale co z tego: kiedy spotka j akiś wyraz nie znany, to nic nie rozumie i zaraz się denerwuje, i już mu chęć do czytania książki odleci. - 111 - HH Na to pani: - A od czego są słowniki? I w bibliotece szkolnej, i w kaz dym domu powinien się znajdować „Słownik wyrazów obcych". Posłuchajcie, jak trzeba się nim posługiwać... Ale ja już tego nie słuchałem, bo mi właśnie Mietek zaczął opowiadać, jak to oni na koloniach podjęli się zrobić przyrząd do wskazywania pogody i jaki z tego był humor. Zdążyłem tylko usłyszeć, że pani tak mówiła o tym słowniku, jakby jej na tym bardzo zależało. Niech tam, pomyślałem sobie, mogę to dla pani zrobić. Słownik stoi na półce tatusia, wiem dobrze gdzie, ma taką ciemnozieloną okładkę. Na pauzie przyszła pani od przyrody i też od razu znalazła dla nas robotę. Mamy z każdego spaceru przynieść jakiś liść, zasuszyć go, a jak już każdy z nas będzie miał cały zbiór, to przyniesiemy do szkoły i pani sprawdzi, czy umiemy po liściu poznać, z jakiego on drzewa pochodzi. Kiedy na końcu była godzina wychowawcza, to ja tylko przyglądałem się naszej pani i myślałem, co też pani wymyśli, aby nam już zupełnie zatruć życie. Ale okazało się na szczęście, że się omyliłem. Nasza pani widocznie nie miała czasu nic takiego obmyślić, bo była na zagranicznej wycieczce, albo już jest taka dobra, że tylko nam chciała pomóc. - Nabraliście - mówiła - na wakacjach zdrowia i rumieńców. I trzeba - mówiła - żeby ten wypoczynek jak najdłużej wm służył. I trzeba, żebyście codziennie po południu znaleźli czas na sport i na spacer i w ogóle żebyście przebywali jak naj-iłużej na świeżym powietrzu. - A lekcje? - jęknął Edek. - Lekcje i obowiązki ucznia trzeba mądrze rozplanować, ^omyśleć, zorganizować pracę tak, żeby jedno drugiemu po-nagało - wtedy na wszystko starczy czasu. Wracałem przez park. Liści pod nogami mnóstwo. Zaraz obie przypomniałem o pani od przyrody i nazbierałem róż-lych bardzo ładnych listków. W domu za świeżej pamięci, jak to się mówi, wyciągnąłem łownik i położyłem na swoim stoliku. A kiedy oglądałem się, ;dzie by tu zasuszyć liście, przyszła mi wspaniała myśl. Powkładałem je między karty słownika i postanowiłem co- 112 - dziennie nowe liście tam dokładać. Tym sposobem zastosuję się do życzeń moich nauczycieli. Jednocześnie i liście będę zbierać, i ze słownikiem będę miał do czynienia dosyć często. Każdy musi przyznać, że pomysłowo zorganizowałem sobie pracę. Zaraz jutro opowiem o tym w szkole. Niech i inni skorzystają z mojego wynalazku. Gdzie jest sprawiedliwość ynku - powiedziała mama. - Zrób porządek ze sta- __ rymi książkami. Słyszałam, że na Świętokrzyskiej można je sprzedać. Przejdź się tam. Może się komuś akurat przydadzą, a do tego będzie parę złotych. Zawsze to oszczędność. Nie mogłem mamie odmówić. Wziąłem stare książki pod pachę i wybrałem się na Świętokrzyską. Przed bramą stał Mietek, powiedział, że chętnie mi pomoże. A potem spotkaliśmy Olka, który też się przyłączył. Na Świętokrzyskiej tłok. Każdy się pcha. Każdy się pyta: „Co masz?" „Pokaż!" „Ile chcesz?" Dobrze, że ze mną byli koledzy, bobym zupełnie głowę stracił, a tak to tylko nową czapkę zgubiłem. Ale rnożt i ona komuś się przyda. Jeszcze nie każdemu rodzice kupili. Jeden chłopak wziął moje książki do ręki i od razu zaczął się stawiać. - Wziąłbym - mówi - bo mi takie są potrzebne, ale bardzo zniszczone. O, tu plama i tu, a tu naddarta kartka i okładka w czytance ledwo się trzyma. - Ale nie brak ani jednej strony - mówi Mietek. - To najważniejsze. A poza tym książki należały do dobrego ucznia -wiesz. To znaczy, że drugiemu też taka książka może przynieść szczęście, wiesz? - A okładkę bardzo łatwo przykleić - dodał Olek. - Trochę kleju, i koniec. - 113 - I nim ¦Ul ¦Mil IL ¦ni ¦mu ¦ ¦ ¦ - Nie na każdej stronie są plamy - zachęcał Mietek. - O, tu nie ma i tu, i tu - widzisz, ile czystych stron! Prawie więcej niż poplamionych. Prawdę mówiąc, to ten chłopak nie miał wielkiej ochoty do kupna, ale i Mietek, i Olek tak mu zachwalali moje książki i po złotówce opuszczali, aż wreszcie je kupił. Potem Mietek cztery razy powiedział, że gdyby nie oni, to nigdy bym tych książek tak dobrze nie sprzedał. Olek też to mówił, ale tylko trzy razy. I tak jakoś wyszło, że kupiliśmy bilety do kina na kowbojski film, a potem tak nam się pić chciało, że koniecznie musieliśmy się napić fruktowitu, i starczyło akurat na każdego po butelce. ' Mietek i Olek byli bardzo zadowoleni, a ja też, bo dopiero dziś dowiedziałem się prawdy, że jestem dobry uczeń, a w zeszłym roku to mnie nikt nie chwalił. Mama krzywiła się, że tak długo mnie nie było, a potem, że tak mało za te książki dostałem. Ale z tego wszystkiego łatwo się wytłumaczyć. Najgorsze zaczęło się wtedy, kiedy mama powiedziała: - No, to daj mi te pieniądze. - Jakie pieniądze? - pytam. - Te za sprzedane książki. Przecież innych nie masz. - Mamusiu - ja i tych już nie mam. - Jak to? Nie masz? Zgubiłeś je? - zawołała mama, ale zaraz ją uspokoiłem i opowiedziałem o kolegach i o tym, że bez ich pomocy nic by z tej oszczędności na książkach nie wyszło. - Ładna oszczędność - mówi mama. - My z ojcem ciężko pracujemy, a ty sobie tak lekko raz-dwa wydajesz, jakby złotówki z nieba spadały. To mi się nie podoba. Powiem ojcu, żeby ci z tygodniówki potrącał. Książki nie były twój ą własnością. Nie kosztowały cię nic. Aż mi się nie wiem co zrobiło. Nie kosztowały mnie? A kto się nad tymi książkami męczył? Kto się nad nimi pocił? Ile razy płakałem, kiedy zadanie nie chciało wyjść. Moje łzy poplamiły karty i wyżarły dziury. Bo w łzach jest sól, a sól przeżera, to każdy wie. Od moich ciężkich westchnień kartki fru- wały, aż się postrzępiły. Gorączki nieraz nad książkami dostawałem, aż się od niej okładki rozklejały. A ile się od nauczycieli przez te książki nasłuchałem! Jak często okazywało się, że w podręczniku jest zupełnie coś innego, niż mnie się zdawało! A mamusia mówi: „Nic cię one nie kosztowały". Ach, nie ma sprawiedliwości na świecie! Już chciałem to mamie powiedzieć i wytłumaczyć, ale przypomniałem sobie czapkę i dałem spokój. Bo spokój to jest czasami najważniejszy. No nie?! Doświadczenie życiowe a ostatniej godzinie było tak gorąco, że coś okrop-'¦ nego. Nikt nie mógł myśleć o gramatyce ani o orto-grafii, tylko wszyscy ze ściśniętym sercem spoglądali w okna. Bo za oknami naszej klasy stoją kasztany. I gdyby ktoś bardzo chciał, to mógłby sobie wyobrazić, że jeszcze jest lato i że zaraz wyskoczy na dwór i będzie mógł się na drzewo wdrapać. Naturalnie takie złudzenie trwa krótko, bo każdego do przytomności doprowadzi głos: „Proszę do tablicy...!" I od razu wiadomo, że to już jesień, bo latem do tablicy nikogo nie wołają. Dzisiaj, kiedy pani zauważyła nasze tęskne spojrzenia na zieleń za oknem i kiedy usłyszała, jak ktoś ciężko westchnął, ulitowała się i powiedziała: - Dobrze widzę, że wam jeszcze wakacje niezupełnie wywietrzały z głowy. No, więc porozmawiajmy o wakacjach. Bardzo mnie interesuje, czego każde z was nauczyło się na wakacjach. Mieliśmy bardzo zdziwione miny, bo przecież wakacje nie są od tego, żeby się uczyć, więc pani dodała: - Nie, nie. Nie o szkolną naukę mi chodzi, ale po prostu o to, czego ktoś z was przedtem nie wiedział, a na wakacjach zobaczył i przekonał się, no po prostu zdobył jakieś nowe doświadczenie życiowe. - 114 - - 115 - ¦I Teraz wszystko już było jasne i pierwszy zgłosił się Jurek. Opowiedział, jak na wakacjach poszedł pewnego dnia do lasu i nazbierał całą czapkę grzybów. Przyniósł do domu i myślał, że ciocia się ucieszy. A ciocia pokazała mu, że to trujące grzyby, chociaż bardzo do rydzów podobne. I kiedy je rozłamać albo rozkroić to ze środka białe mleko aż kapie. I teraz już Jurek wie, jak odróżnić prawdziwego rydza od wełnianki. Stefek opowiedział, jak na własne oczy widział, jak kot porwał i zjadł wiewiórkę, która zsunęła się z drzewa w ogrodzie. Stefek dawniej myślał, że koty żywią się tylko myszami i tym, co się im da w miseczce. A teraz wie, że kot potrafi być taki drapieżny. Zaraz po Stefku chciała mówić Zosia, ale ja wstałem szybciej. - Ja proszę pani, też miałem przygodę w lesie i też się dowiedziałem jednej rzeczy, o której dotąd nie wiedziałem. To było na koloniach. Druh drużynowy stale powtarzał, że obozowisko to nie dom. Nie raz i nie dwa może czegoś zabraknąć. I wtedy nie trzeba się załamywać, tylko ruszyć głową, a na wszystko znajdzie się rada. Pewnego razu mieliśmy z Frankiem dyżur przy gotowaniu obiadu. Wszystko nam szło bardzo ładnie, aż do chwili, kiedy trzeba było odcedzić makaron, a nie było czym. Ani durszlaka nie było, ani żadnego sitka. A tu makaron gotuje się, aż kipi. „Franek - wołam - nie załamujmy się, tylko ruszmy głową, bo rozgotowany makaron do niczego i wszystko będzie na nas!" „Rusz głową sam - mówi Franek - bo za chwilę i tego rozgotowanego nie zobaczysz w kociołku: wykipi do dna". „Dobrze - mówię, bo mi nagle do głowy wpadł pomysł - ale żebyś potem uczciwie powiedział, że to ja uratowałem sytuację". I poleciałem do namiotu drużynowego, gdzie na półce leżała rakieta tenisowa Makar< , _>v v./o^;bko dał się wybrać z wody, tylko rakieta taksie, .:. niżaklajstrowała,żeniemożnajej byłodopłukać. Wtedy Franek ruszył w końcu głową i poradził, żeby ją trochę pogotować w kociołku, to może ten klajster odejdzie. - -116 - Pomysł Franka był kiepski. Sam to zrozumiałem. Druh drużynowy niepotrzebnie tak krzyczał. I to był koniec mojej przygody. W klasie, nie rozumiem dlaczego, wszyscy pękali ze śmiechu. A przecież moje przeżycie w związku z rakietą wcale nie było wesołe. Pani tylko pokiwała głową i powiedziała: - Ty masz zawsze niezwykłe pomysły. - Owszem, proszę pani - zgodziłem się. - Nie chcę się chwalić, ale wiele osób już mi to mówiło. - Pomysł rzeczywiście nadzwyczajny - powiedział z przekąsem Jurek, bo mu pewnie było żal, że to nie jego - ale co to ma wspólnego z pani pytaniem? Gdzie tu jakieś doświadczenie? Czego się nauczyłeś? - A właśnie, że się nauczyłem. Po pierwsze, że w ogóle nie należy w kluszczance gotować tenisowej rakiety, a w szczególności - rakiety druha drużynowego. Przed wakacjami tego przecież nie wiedziałem. Białe - nie białe, czarne - nie czarne I o już teraz się od kary nie wykręcisz - mówiła mama oglądając moją wiatrówkę. Wiatrówka niedawno była kupiona, ale pewnie zrobiono ją ze starego materiału, bo kiedy dzisiaj raz zleciałem z tego nowego płotu, który postawiono u nas na podwórku, żeby zakryć śmietniki - zaraz się rozdarła, i to w dwóch miejscach: na plecach i na rękawie. Mama była rozgniewana i zmartwiona i tylko powtarzała, że się nie wykręcę. - A po co mam się wykręcać - mówię. - Po pierwsze: nie ja ten płot koło śmietników stawiałem. Mnie wcale nie przeszkadzało, że śmietniki stoją na widoku. Innym chłopakom też. Ale nikt nas o zdanie nie pytał. Postawili i już. Po drugie: nie ja wbijałem te gwoździe tak, żeby sterczały na wylot... Ale mama nie dała mi do słowa dojść. - Dosyć już tego - mówiła. - Ja już nie wiem, jakimi słowa- - 117 - BHII1 Bil mi do ciebie przemawiać. Ile razy słyszałeś: uważaj, żeby nie rozerwać ubrania, szanuj. Białe - to białe, czarne -to czarne. Czy ty po polsku nie rozumiesz? - Mamusia to też... jak to: nie rozumiem? - rozumiem dobrze: nie rozerwać, to nie rozerwać. Gdyby mamusia powiedziała „rozrywać", to co innego. - Ale ci wyraźnie powiedziałam i powtarzam po raz setny: nierozry... Mamusia nie dokończyła, bo akurat do drzwi ktoś zastukał. Przyjechała ciocia Mania. I to było moje szczęście, bo ciocia, jak zwykle, zaraz od progu miała mamie bardzo dużo do powiedzenia. Z ciocią przyjechał Maciuś. I to było moje nieszczęście, bo Maciuś ma trzy lata i o byle co ryczy. Ciągle mu trzeba we wszystkim ustępować i do ręki dawać wszystko, co tylko chce. Akurat przyszedł po mnie Mietek. Ucieszyłem się, bo mama o wiatrówce zapomniała, i myślałem, że mi się uda polecieć z nim do parku, ale gdzie tam! Wszystko przez tego Maciusia. - Mój złociutki - mówi ciocia - my tylko na pół godzinki do sklepu wyskoczymy. Zostawiam Maciusia pod twoją opieką. Wiem, że będziesz umiał go rozerwać. - Tak, tak - dodała mama. - Rozerwij go trochę. Ani się nie obejrzałem i cioci nie było. A Maciuś tylko patrzeć, jak zacznie ryczeć. - Słyszałeś? - mówię do Mietka. - Słyszałem. - Pomożesz mi? - A jakże! Mam coś lepszego do roboty. „Nie, to nie - pomyślałem - dam sobie radę sam. Ale od czego zacząć?" Całe szczęście, że mama pieniędzy zapomniała, a ciocia parasolki i wróciły na górę. - Mamusiu - mówię - jak ja mam tego Maciusia rozerwać? Żeby potem nie było na mnie. - Nie wiesz? - dziwi się ciocia. - Pokaż mu jakieś obrazki w książce, narysuj coś, może masz klocki, to razem z nim zbuduj domek, on to bardzo lubi. - 118 - - To znaczy, że ja mam go zabawić, a ciocia i mamusia mówiły: rozerwij go. - Patrzcie go, jaki to dowcipny-zaczęła się śmiać ciocia. -Lubię takich wesołych chłopaków. Może i Maciuś też taki będzie, jak podrośnie. - Oj, lepiej nie - powiedziała mama i tak jakoś dziwnie mi się przyglądała, że czym prędzej wyciągnąłem spod łóżka pudło z budownictwem. - Chodź Maciuś, będę cię rozrywał. Mały jesteś, to nie rozumiesz, że jak ci powiedzą białe, to może się okazać wcale nie białe. A czarne - wcale nie czarne. Ale Maciuś nawet mnie nie słuchał, a mama z ciocią były już dawno na schodach. Dla naszej pani! Di la naszej pani to ja wszystko zrobię. Żeby nawet ' najtrudniejsza rzecz-to, owszem, chętnie. Niczego nie pożałuję. Tak było i teraz. Kiedy pani nam oddała zeszyty z ostatnim wypracowaniem, miała taką smutną minę, że coś okropnego. Podobno w tych wypracowaniach od błędów aż się roiło. I do tego pani powiedziała, że to były duże błędy. Trochę mnie to pocieszyło, bo jeżeli duże, to nie u mnie. Ja staram się pisać drobnymi literami - więc i błędy robię małe. Ale i tak cała klasa zasmuciła się, bo my swoją panią bardzo lubimy. A po drugie, zły stopień w zeszycie to rzecz niewesoła. A kiedy go zobaczy mama albo ojciec, to już naprawdę nic do śmiechu nie ma. Odwrotnie. Ale to na drugim miejscu. Bo czasami się zdarza, żerodzice sami nie zajrzą, a chwalić się nie ma czym, więc kłopot mija po cichu. Teraz pani zmartwiona była ogromnie. - Bardzo bym chciała - mówiła - żebyście przy odrabianiu swoich lekcji pomyśleli trochę i o mnie. Jaka to wielka dla - 119 - ¦ ¦¦I ¦ H ¦ 11 I 1 mnie przykrość, kiedy jestem zmuszona zły stopień postawić. Jeżeli tego nie zrozumiecie, to ja tu zdrowie przez was stracę. Tak pani mówiła. A cała klasa słuchała. I nikt się nawet nie ruszył. A w kilka dni później Zosia Kukulska powiedziała, że już niedługo będzie Dzień Nauczyciela i żeby każdy coś wymyślił przyjemnego, żeby nasza pani się ucieszyła. Może jestem zdolniejszy niż inne dzieci? Bo od razu świetny pomysł wpadł mi do głowy: w Dniu Nauczyciela nie pójdę do szkoły. Dlaczego? Dlatego, żeby pani zaoszczędzić zdrowia. Gdybym poszedł, to mógłbym się spóźnić, bo to mi się często zdarza. A j ak nie pój dę, to się nie spóźnię. Ani nie będę się tego dnia'kręcił w ławce, ani nie podpowiem nikomu. Wszystko dlatego, że nie pójdę do szkoły. Pani się nie zdenerwuje moimi źle odrobionymi lekcjami albo brudnymi paznokciami. Ileż panią przykrości ominie. A kiedy mnie na drugi dzień zapyta, dlaczego byłem nieobecny - powiem. Od razu powiem. Niech się pani ucieszy. Chociaż ten jeden raz w roku, że ja tak dbam o pani zdrowie. I pochwali mnie na pewno, i podziękuje. Aż mi cała klasa pozazdrości. Komu kotka, komu? ostatnią niedzielę była u nas ciocia Frania, ta z Mokotowskiej ulicy. Bardzo tę ciocię lubię, bo zawsze mnie broni przed mamusią i prosi, żeby się na mnie nie gniewała za różne rzeczy, które niezupełnie mi się udają. Bo -mówi - to wszystko dlatego, że ja jestem takie „żywe dziecko", ale charakteru złego nie mam. Jednego dnia ciocia opowiadała u nas, jaki ma kłopot z kotkiem, którego ktoś jej przywiózł ze wsi przez nieporozumienie, bo ciocia kotka wcale nie chciała. Nie było jej wtedy w domu i wujek przyjął, bo nic nie wiedział, tylko się zdziwił, a - 120 - kiedy ciocia wróciła, to już było za późno, bo tamta pani poszła i nie wiadomo było, gdzie jej szukać. - Może znacie kogoś, co by chciał kotka, to niech się zgłosi do mnie, ale po czwartej, bo przed czwartą to nikogo u nas w domu nie ma - mówiła ciocia. - Pomóżcie mi. To naprawdę śliczny kotek, ale u nas być nie może, bo wyjeżdżamy w przyszłym tygodniu na urlop. - Dobrze - mówi moja mamusia - będę w środę u Kowalskiej . Wspominała kiedyś, że chce wziąć kota, bo u nich straszne myszy. Może jeszcze nie znalazła, to ją skieruję do ciebie. - Ach, zrobiłabyś mi wielką przysługę - ucieszyła się ciocia. - Tylko pamiętaj: niech przyjdzie po czwartej. Na drugi dzień rano, jeszcze przed lekcjami, powiedziałem w naszej klasie, że gdyby kto chciał mieć ślicznego kotka, to właśnie taki jest u mojej cioci na Mokotowskiej pod numerem 9. A nawet jeżeli ktoś nie ma zamiaru wziąć go na zawsze, to i tak warto iść, żeby zobaczyć, bo naprawdę jest prześliczny. Prawie cała klasa zapisała sobie adres cioci Frani. Tylko Basia Olczak powiedziała, że u nich już są trzy koty i mowy nie ma o jeszcze jednym, więc nawet oglądać nie pójdzie, bo byłoby jej żal, że takiego ślicznego kotka nie ona weźmie. Inni to przeważnie mówili, że bardzo by chcieli, tylko najpierw muszą zapytać rodziców, ale obejrzeć pójdą z przyjemnością. Żeby już zupełnie na pewno znalazł się taki, co weźmie kotka i wybawi ciocię Franię z kłopotu, na wszystkich przerwach chodziłem do innych klas, dawałem adres, przypominałem, że dopiero po czwartej, i prosiłem, żeby każdy powiedział swoim znajomym i zachęcił do obejrzenia. Jak to się mówi: kupić - nie kupić, a zobaczyć można. Narobiłem się, nalatałem jak nie wiem co. Ale byłem zadowolony. Może już dziś ciocia pozbędzie się kłopotu, a ten co kotka weźmie, też się ucieszy. Po obiedzie, kiedy było jakieś piętnaście minut po czwartej, nie mogłem w domu usiedzieć. Może już kotek zabrany? Może się ciocia cieszy, chce mi podziękować, po co się ma fatygować znowu do nas, sam tam pójdę. Na Mokotowskiej z daleka zobaczyłem, że przed domem w którym mieszka ciocia Frania, stoi straszne zbiegowisko. - 121 - Przeląkłem się -może tam się pali? Może jakieś nieszczęście? Ktoś krzyczy: - Po straż trzeba zatelefonować! Po straż! A ktoś inny: - Pogotowie mieli wezwać! Gdzie pogotowie! Co za porządki? A tu już karetka pogotowia trąbi. I syrenę strażacką słychać. Dołem, dołem pod łokciami przepchnąłem się na podwórko. Na podwórku też aż ciasno od ludzi. Wszyscy pytają, co się stało, nikt nie umie odpowiedzieć. Dopchałem się do ciasnej klatki schodowej, a tam dopiero tłok! Ale to już byli swoi. Nasza klasa, inne klasy, znajomi naszych kolegpw i znajomi ich znajomych. Od razu wydało mi się, że jest ich trochę za dużo. W takim tłoku to nietrudno o wypadek. I rzeczywiście. Jednego malca z pierwszej klasy trochę przycisnęli, a ten narobił wrzasku, jakby go zarzynano. Był już na trzecim piętrze (ciocia mieszka na czwartym), a ci na dole nie wiedzieli, o co chodzi, i stąd zrobiło się zamieszanie. Karetka pogotowia odjechała pusta. Strażacy też bardzo się złościli, że na próżno przyjechali. Najdłużej zostali milicjanci, bo spisywali u cioci protokół o zakłócenie porządku. A przecież nikt się nie kłócił, chociaż wszyscy mieli żal, że nie obejrzeli kotka, bo go rano zabrała mleczarka. Dzwonek u ciocinych drzwi zepsuł się. Klamka odleciała sama. Słomiankę ktoś wyniósł na podwórko. Wujek ochrypł, a ciocia o mało nie dostała nerwowej choroby. Ale nie dostała, bo zaraz na drugi dzień przyszła do nas. I wyszło, że wszystko przeze mnie. A czy ja tego chciałem? Czy się bić, czy nie? |M' 'e raz *n*e ^wa styszałem, jak dorośli mówili: szczę-'¦ t|! śliwy ten, co od doktora trzyma się z daleka. To wielka prawda. Przekonałem się dosłownie na własnej skórze: ile razy tylko znajdę się blisko doktora, to zaraz jakaś nie- — 19? — przyjemność. Albo dlaczego szyja źle umyta, albo uszy brudne, a raz nawet miałem, zdaniem doktora, za duże paznokcie u nóg. Jakby człowiek chciał tak o wszystkim pamiętać, co dotyczy mycia, to już na nic innego czasu by mu nie starczyło. Więc dzisiaj, kiedy się dowiedziałem, że nasza klasa idzie do gabinetu lekarskiego, to mnie od razu coś tknęło. I rzeczywiście. Wchodzimy do gabinetu we trójkę i czekamy, czy się trzeba będzie rozbierać do badania, czy może j akie zastrzyki, a pani doktor nic, tylko od razu do mnie: - Przechodziłeś odrę? - Nie - mówię. - Odry nie przechodziłem. Tylko za Wisłą byłem pewrlego razu, kiedy pojechałem do zoo przez most Śląsko-Dąbrowski. W stronę Odry jeszcze żadnej wycieczki u nas nie było. Pani doktor przyjrzała mi się tak jakoś dziwnie i chciała coś powiedzieć, ale Józek zawołał: - Proszę pani on się zawsze zgrywa, on już taki jest. A ja wcale się nie zgrywałem, bo naprawdę za Odrą nie byłem, więc nie wytrzymałem i dałem Józkowi porządnego kuksańca. I właśnie w tej chwili weszła do gabinetu nasza pani, i widziała, i tyle się musiałem nasłuchać, że coś okropnego. I za co? Więc przypilnowałem Józka w szatni po lekcjach i nakładłem mu regularnie. Chłopaki widzieli i mówili, że owszem, bitka była na medal i Józek nie dał mi rady. Ale jak na złość pani całkiem niepotrzebnie zajrzała do szatni i znowu mi się dostało. A co najgorsze, muszę jutro z mamą przyjść. - Bić się nie wolno - powiedziała pani. - Jeżeli nie możesz tego zrozumieć, kiedy ja ci tłumaczę, to niech z tobą mama porozmawia albo ojciec. Bardzo się zmartwiłem, że moja mama będzie się martwić. Bo mama nie lubi chodzić do szkoły w takich moich więcej osobistych sprawach i zawsze się martwi. Tak było i teraz. Chociaż tłumaczyłem mamie, jak mogłem. - Niech się mama nie przejmuje - mówiłem - czy to ja jeden się biłem? Ile to już razy słyszałem: król Bolesław Chrobry bił się, Władysław Łokietek-też. A jak się bił król Jagieł- - 123 - ¦n ¦ H 1 I 1 ło, to sama mama bardzo dobrze wie, bo na filmie „Krzyżacy" byliśmy dwa razy. No i co? Książki o nich piszą, obrazy malują i sławni są na cały świat. A dlaczego? - Bo się bili. - Nie kręć, nie kręć-mówi mama. -Oni z wrogami się bili. - A czy Józek to mój przyjaciel? Zawsze mi nogę podstawia albo balona ze mnie robi. Dziś też wszystko przez niego. Więc go sprałem jak Sobieski Turków pod Wiedniem. I czy mama wie, że o takich królach, co się nie bili, to w ogóle mało się słyszy? Więc dlaczego ja mam się nie bić? - No, no-mówi mama-zaczekaj, aż królem zostaniesz. A tymczasem weź się do lekcji. Wziąłem się do lekcji. I już wcale się nie odzywałem. No, bo jeżeli mama nie wie, że już nikt nigdy w Polsce królem nie zostanie i że nie mam co czekać, to co można powiedzieć? Żeby mamie było weselej daje mi się, że moja mama jest od jakiegoś czasu smutna. Ale zauważyłem to dopiero tego dnia, kiedy nam na półrocze ce !.:ury rozdali. Gdybym ja był nauczycielem, to jednak pomyślałbym przy każdej stawianej dwójce o ojcu i matce. A przynajmniej zapytałbym tego ucznia, czy jego mama jest zupełnie zdrowa. I gdybym dowiedział się, że nie bardzo, nigdy nie trułbym jej dwójką na cenzurze syna. Moja mama wielkiego zdrowia nie ma, a kiedy zobaczyła moją cenzurę, to się tak przejęła, jak nie wiem co. Wieczorem tego dnia przyszła do nas ciocia Genia i zaraz wszystko zrozumiała. I powiedziała do mamy: - Zosiu, nie przejmuj się tak, bo ci się nerwy zupełnie rozkręcą. Koniecznie potrzeba ci trochę radości, rozrywki jakiejś, zmiany. Tak tu u was ponuro, jak w mogile. Ciocia ma rację. Tatuś też powiedział, że ten kolor przy od- - 124 - nawianiu pokoju nie wyszedł i ściany są sine jak blacha, zimne i smutne. Moja mama mówiła do cioci: - Nie, nie, nic mi nie jest. Tylko to dziecko tak mnie martwi. Co z niego wyrośnie? Już chciałem wtrącić, że po co mama się martwi jakimś dzieckiem, ale nie zdążyłem, bo ciocia Genia zaczęła mi takie wymówki robić aż strach. Że chyba serca nie mam, że jestem taki sobek, że nie myślę wcale o matce, aby jej trochę rozjaśnić życie. Najwięcej przestraszyłem się tych rozkręconych nerwów. Bo kiedy raz zajrzałem do budzika i tylko parę śrubek wyjąłem, to sprężyna się rozkręciła i budzik był do niczego. A nerwy to chyba ważniejsza rzecz niż sprężyna w zegarku. I postanowiłem zrobić coś takiego, żeby w naszym domu było weselej. To nie było łatwe. Najpierw czekałem na pomysł. Czekałem i czekałem, a tu nic. I ciągle rozglądałem się po naszym mieszkaniu. Co by tu zrobić, żeby u nas nie było „jak w mogile". Nareszcie olśniło mnie. Aż na łóżku podskoczyłem, bo to było z samego rana, i już o niczym nie mogłem myśleć. Nawet zeszytu z rachunkami zapomniałem. A w szkole idę zaraz do Janka. Bo ojciec Janka jest malarzem. - Janek, musisz mi pomóc! - Dobra jest. Pomogę. O co chodzi? - O żółtą farbę. Ale taką słoneczną. - Zobaczę^w domu. Jeżeli jest, to jutro przyniosę. - Mój złoty, postaraj się. Koniecznie potrzebna. Ale nie przynoś mi jej jutro, tylko pojutrze. Wieczorem mama i tatuś pój dą na telewizj ę do sąsiadów, wtedy j a wszystko zrobię i będzie gotowe. Bo ja chcę zrobić niespodziankę mojej mamie, rozumiesz? I przynieś dwa pędzle. Janek od razu zrozumiał. Kiedy przyszedł do mnie, to razem wzięliśmy się do roboty. On zaczął malować szafę, a ja kredens. Kolor żółty był prześliczny, jak samo słońce. Tylko że farby było za mało. Janko- - 125 - H! ¦¦ ¦n HH ¦ud m ¦ ¦ I 181 wi starczyło na jeden bok szafy i połowę drzwi. A u kredensu cały front został jeszcze czarny. Janek powiedział: - Teraz taka moda, że każdą ścianę pokoju maluje się innym kolorem. Więc meble można tak samo. Skoczę po inny kolor. - Tylko żeby był wesoły! I rzeczywiście. Przyniósł taką śliczną farbę zieloną, zielo-niutką. Kiedy wszystkie meble zamalowaliśmy do końca, to w pokoju zrobiło się ładnie niby w parku na wiosnę. Już moimi farbami domalowaliśmy na rogach szafy i kredensu pączki drobniutkich, kolorowych kwiatków. Ach, jak to pięknie wyglądało! Jak wesoło! Niestety,, zamiast pochwały miałem same przykrości. I mama zaraz zmyła z mebli całą naszą piękną robotę. Więc jak ja mam się starać o to, żeby mamie życie uprzyjemnić? Rasowy szczeniak j upiliśmy z Tomkiem psa. Właściwie kupił Tomek, ale mnie ten pies też bardzo się podobał. Tylko że Tomek miał pieniądze, a nie ja. Pies był naprawdę śliczny. Najładniejsze w nim było to, że taki malutki. Właściciel trzymał go pod kurtką. Widać było tylko łeb i długie uszy szczeniaka. Patrzył na nas zupełnie jak człowiek. Otwierał mordkę i robił tak: kłap! kłap! Pies do Tomka poszedł jak do swojego. Widać poczuł w nim przyjaciela. I jeszcze więcej wytrzeszczał slipki i kłapał, jakby coś nam chciał powiedzieć. Tomek dał mu polizać landrynkę i nazwał go Klapkiem. Przez całą drogę do naszego domu mówiliśmy do szczeniaka: - Kłapek-Kłapuś! Kłapuchna! , A on aż ogonem z radości machał, chociaż tego nie widzia- - 126 - łem, bo go Tomek też pod marynarkę schował i tylkc mówił mi, że szczeniak macha ogonkiem. Dopiero na podwórku Tomek sobie przypomniał, że jego mama za nic na świecie nie chce mieć psa. A ojciec Tomka mówił raz, że owszem, chciałby, ale tylko rasowego. Więc na schodach zaczęliśmy szczeniaka oglądać, bo jeżeli rasowy, Tomek będzie miał chociaż ojca za sobą, a to już coś jest. Ale rasy na szczeniaku wcale me można było poznać. Tomek się tak bardzo zmartwił, że aż postanowiliśmy oddać Kła-pka właścicielowi. Tylko że on już w tamtym miejscu nie stal i nie wiedzieliśmy, gdzie go szukać. Tomek się nawet z tego ucieszył. Żal mu było Kłapka. Ale znowu zaczął bać się swojej mamy. Wtedy przypomniała mi się jedna rzecz. - Tomek - mówię - nie martw się. Z każdego szczeniaka można wyhodować jamnika¦, a to jest przecież bardzo dobra rasa. - Jak to zrobić? - Zaraz ci powiem. Bierze się małego szczeniaka i wsadza pod szafę. Pod szafą jest nisko. Pies nie może rosnąć do góry, tylko wzdłuż. Rośnie, rośnie i raptem widzisz, z jednej strony wychodzi głowa, a z drugiej ogon. Wtedy wypuszczasz go spod szafy i już jest taki dłuuuuuugi jamnik. - Pomysł dobry - powiada Tomek - tylko że u nas prawdziwej szafy nie ma. Są dwie, ale obie wmurowane w ścianę. - A to dopiero! - mówię. U nas jest szafa, ale nie wiem, czy mama pożyczy, bo nikt jeszcze od nas szafy nie pożyczał. - Słuchaj - pyta Tomek - jesteś mój kolega? - Jestem. - Zrób to dla mnie, weź Kłapka pod waszą szafę! - Tak - mówię - łatwo ci powiedzieć. U mnie ani mama, ani ojciec nic o żadnym psie nie mówili. - To nic. Grunt, że macie szafę. Potrzymaj tam Kłapka. Żeby się choć trochę wydłużył. Myślę sobie: trzeba koledze pomóc - i umówiłem się z Tomkiem, żeby Kłapka przyniósł wieczorem, to wsadzę go na noc pod szafę, tak żeby nikt nie widział, a potem co będzie, to bę- - 127 - I I IliD DII IH llll I mi llll ¦I Hl II H| ¦nn dzie. Udało się. Ja już przedtem szafę zastawiłem, żeby szczeniak nie wylazł. Tomek zdobył trochę mleka i bułki i nakarmił go. Niech nie rozrabia w nocy. Wsadziliśmy Kłapka tak, że nikt nie zauważył. A Kłapek mądry, jakby rozumiał, o co cl Izi, cichutko siedział i chyba zaraz usnął. Dopiero w nocy! Co to się działo - coś okropnego! Ja obudziłem się pierw-szy^ Pod szafą coś piszczało i drapało okropnie. Przestraszyłem się, bo zapomniałem o Kłapku. A jak sobie przypomniałem, to aż się kołdrą nakryłem na głowę i tylko chciałem, żeby się rodzice nie obudzili. Ale się obudzili. Tatuś zapalił światło i zaraz zobaczył, że szafa tak obstawiona. I wypuścił Kłapka, i zaraz mnie zapytał, co to wszystko znaczy. Bo u nas w domu jest zawsze tak: jak się tylko coś stanie, to zaraz mnie pytają. Więc nie miałem żadnego wyjścia i musiałem powiedzieć całą prawdę. Mama chciała, żebym zaraz Kłapka odniósł do Tomka. Na szczęście tatuś powiedział, że można z tym zaczekać do rana. Kłapek wypuszczony z niewoli uspokoił się od razu. Kiedy mama usnęła, wziąłem go do swego łóżka. Przytulił się do poduszki i zaraz zasnął. Spał jak anioł. Naprawdę. Bardzo mądry pies. Na pewno będzie rasowy, tylko szkoda, że nie jamnik, bo u Tomka prawdziwej szafy nie ma. Co robić? 1 szkole nauczyciele bardzo dużo wymagają od uczniów. Za wszystko, ale za wszystko można oberwać dwójkę. Nie nauczysz się wiersza na pamięć-dwójka. Nie odrobisz zadania - dwójka. Nie napiszesz ćwiczenia - dwójka. Nie narysujesz - dwójka. No, w ogóle, nie nauczysz się, czło- - 128 - wieku, czegokolwiek bądź - już dwójka. Czasami wydaje mi się, że widocznie naszym nauczycielom najłatwiej jest pisać dwójkę, bo już się wprawili od częstego pisania dwójek. W innych szkołach jest inaczej. Wiem na pewno, bo wczoraj była u nas ciocia Mania i przyniosła dziennik Heńka. A w tym dzienniku były same piątki i czwórki. - Patrz - powiedziała moja mama. - Popatrz i zastanów się. Heniek jest o trzy miesiące od ciebie młodszy, a jakie ma stopnie! Czy ci nie wstyd? A mnie wcale nie było wstyd, bo niechby Heniek chodził do naszej szkoły, dopiero by się mama przekonała. Naturalnie, nie powiedziałem tego na głos, bo już wiem, że mama nie może mnie ani rusz zrozumieć. Pewnie, mama do szkoły nie chodzi, to skąd ma wiedzieć, jacy wymagający są nauczyciele. Tych kilka wywiadówek na rok to się nie liczy. To tak, jakby rodzice jako goście do szkoły przyszli. A przy gościach ja też jestem grzeczny i zupełnie inny niż na co dzień. Dziś na rachunkach sypnęły się dwójki jak deszcz. Pan kazał mi rozwiązać zadanie. Starałem się, naprawdę. Aż mi się gorąco zrobiło od tej chęci, żeby zgadnąć, czego pan chce. Napisałem jedno - źle. Napisałem drugie - też nie trafiłem. A kiedy po raz trzeci i czwarty nie udało mi się - dostałem dwój-kę. Po mnie wychodziło jeszcze trzech chłopców i jedna dziewczyna. Oni też nie mogli utrafić w to, czego pan sobie życzył, i też złapali dwóje. Aż mi się lżej zrobiło. A jak nasza wychowawczyni zobaczyła te dwójki w dzienniku, to dopiero było! I wcale nie chciała słuchać mojego tłumaczenia, że to bardzo trudno zgadnąć, czego sobie życzy nauczyciel. Tylko od razu powiedziała, że widocznie źle się przygotowujemy do lekcji. Ale potem serce jej zmiękło i łagodniej zaczęła nam tłumaczyć, jak trzeba odrabiać lekcje. Chciałem uważać, ale ciągle przeszkadzała mi myśl, co ja w domu powiem o tej dwójce, i nic nie mogłem wykombinować. A z przemowy pani zapamiętałem tylko, żeby do roboty siadać nie zaraz po jedzeniu i nie wtedy, kiedy się jest zmęczonym. Postanowiłem się do tego zastosować. - 129 - ¦m Imi ¦ ¦ I ¦ Wróciłem ze szkoły zmęczony - to chyba każdy rozumie -więc musiałem trochę odpocząć. Potem był obiad. Po jedzeniu, tak jak pani mówiła, nie brałem się do książki. Poszedłem na podwórko. Ganiałem z chłopakami, że aż koszula na mnie była mokra. Musiałem znowu trochę odsapnąć. A tu już mama przygotowała podwieczorek, nie mogłem odmówić, mama tego nie lubi. Najadłem się po uszy. I znowu nie mogłem siadać do nauki. Wstąpiłem do Stefka z przeciwka. On mnie namówił, żebyśmy poszli do „drapacza" pojeździć windą. Parę razy nam się udało, ale potem dozorca nas wygonił. Wróciłem ledwo żywy do domu. Jeszcze dobrze nie odetchnąłem," a tu kolacja. Po kolacji myślę sobie: „Trudno, jak dalej będę słuchał tego, co pani kazała, to lekcji nie odrobię". Więc rozłożyłem książki. A mama na to: - Co, o tej porze nauka? Zabieraj mi się zaraz do mycia. Więc jak ja mam sobie poradzić z tym wszystkim? Jak tak dalej pójdzie, to w czwartej klasie wąsów się doczekam. Wszystko przez ciocię... an od rachunków podczas dużej przerwy zebrał chłopców z naszej klasy w korytarzu i powiedział tak: - Chłopcy, wiecie, że jutro jest Dzień Kobiet? - Wiemy! Wiemy! - zawołaliśmy chórem, bo już od kilku dni o tym się mówiło. - Więc pamiętajcie, żebyście jutro byli specjalnie grzeczni i uprzejmi dla koleżanek w szkole, a o kobietach w domu też nie zapomnijcie. - A jeżeli u kogoś w domu nie ma kobiet? - zapytałem. - Jak to, czyżby u ciebie nie było? - zdziwił się pan. - A twoja mama? - Mama to jedna kobieta - mówię - więcej u nas nie ma. - Wystarczy jedna. Postaraj się zrobić mamie jakąś niespo- - 130 - dziankę. Tylko, chłopcy, pamiętajcie: nie sztuka zrobić prezent za pieniądze. Umawiamy się, że sprawicie radość waszym matkom i siostrom jakimś własnym dobrym pomysłem i własnym wykonaniem. Już do końca lekcji o niczym nie mogłem myśleć, tylko o tej niespodziance. Do domu wracałem taki zamyślony, że o mało nie minąłem naszej bramy. Po obiedzie też ciągle o tym myślałem, aż się mama zaniepokoiła, czy nie jestem chory, bo tak spokojnie siedzę. Namęczyłem się więcej niż nad jakimś trudnym zadaniem. Żałowałem, że tatusia w domu nie ma, bo kombinowalibyśmy razem, ale wyjechał na trzy dni. Musiałem sobie radzić sam. Dopiero w ostatniej chwili tuż przed zaśnięciem wpadło mi do głowy coś wspaniałego. Łatwe to nie jest, ale ja dla mamy wszystko zrobię, żeby się tylko ucieszyła. Choćby ten raz w Dniu Kobiet. Tę przyjemność mogłem mamie sprawić tylko wieczorem, więc zaczekałem do zmierzchu. Gdy mama zeszła do sklepu po cukier, skoczyłem do Mietka od dozorcy i wszystko do niespodzianki było już gotowe. Mama przyszła z ciocią, bo akurat ciocia do nas się wybrała. Trochę mi to nie pasowało, ale co miałem robić, musiałem zaczekać, aż ciocia wyjdzie. Tymczasem ciocia usiadła na kanapie, a mamusia zaczęła nakrywać stół do herbaty. - Co to? - pyta ciocia i patrzy na moje łóżko. - Macie kota? - Nie lubię kotów - mówi mama. - Co ci do głowy przyszło? - A bo się tak coś na łóżku rusza, o, znowu! - Cudy-niewidy! - woła mama. - Przywidziało ci się chyba. - Popatrz sama. Coś się tam kotłuje. Może to jakiś pies? - Skąd tu pies? - rozgniewała się mama i podchodzi do łóżka. Odkryła moją kołdrę, a tu jedna kura frrr! druga frrr! na podłogę i skrzydłami biją, aż pierze leci. - Święty Antoni! - krzyknęła ciotka. - A cóż u was kury pod kołdrą robią? - 131 - ¦Ul IP ¦ I 11 ¦u ¦ HH ¦ I - Ty chyba na to nam odpowiesz - mówi do mnie mama, a po minie widzę, że jest zła jak nie wiem co. Zrobiło mi się tak przykro, jakby mnie ktoś za serce ścisnął. O mało się nie rozpłakałem. - Owszem - mówię. - Odpowiem zaraz - mówię. - Chciałem mamie na Dzień Kobiet radosną niespodziankę zrobić i te kury przyniosłem. Na własne uszy słyszałem, jak mama mówiła, że jakaś pani Malinowska jest szczęśliwa, bo jej dzieci spać z kurami chodzą, ale żeby mnie się to kiedy udało, mama nawet nie może marzyć. Więc ja chciałem, żeby mi się właśnie udało, żeby mama chociaż raz była szczęśliwa. I Mietek od dozorcy pożyczył mi te kury i poszedłbym z nimi spać zaraz, jak tylko ciocia wyjdzie. I wszystko byłoby tak ładnie, gdyby ciocia nic patrzyła na łóżko. Wszystko przez ciocię. Cała radosna niespodzianka zepsuta. A Mietkowi kino i tak muszę zafundować, bo co go to obchodzi, że mnie się Dzień Kobiet nie udał. Kury pożyczył - nie? Jak wam się to podoba? NI a godzinie wychowawczej pani oznajmiła, że teraz ¦ ona zada nam jedno pytanie. I rzeczywiście zapytała jakby nigdy nic: - Czy wiecie, że już wkrótce szkoła podstawowa będzie miała osiem klas, a nie siedem jak dotychczas? Nowina? Jak wam się to podoba? Ale już nikt nie zdążył odpowiedzieć, bo właśnie odezwał się dzwonek i pani powiedziała, że porozmawiamy o tym za tydzień i żebyśmy szybko wychodzili na pauzę. Wszyscy rzucili się zaraz do drzwi. Wszyscy oprócz mnie, bo ja po tej wiadomości aż osłabłem i ledwo nogi za sobą ciągnąłem. Dopiero kiedy się solidnie pożywiłem, zebrałem siły i zacząłem działać. Poleciałem do Wacka. - Wacek - mówię - musimy coś natychmiast zorganizować. Trzeba się tak przygotować, żeby za tydzień cała klasa odpowiedziała na pytanie pani: „Nam się to wcale nie podoba". - 132 - Warto by nawet poćwiczyć, żeby to ładnie wyszło, jednogłośnie. A Wacek na to: - Nie masz innego zmartwienia? - i odkręcił się ode mnie napięcie. „Ach - pomyślałem sobie - źle zacząłem, nie od tego końca co trzeba. Wacek ma same czwórki i piątki. Co mu przeszkadza ośmioletnia szkoła? Najwyżej będzie te piątki o rok dłużej zbierał". Więc poszedłem do Józi, bo Józi to mniej więcej tak samo się powodzi jak mnie. Jak tylko nie zdąży odrobić lekcji albo trochę zapomni, to zaraz dwójka murowana. Ona mnie zrozumie. I rzeczywiście była tego samego zdania co i ja, i nawet poddała myśl, żeby w imieniu całej klasy odpowiedziała naszej pani Zośka, bo ona jest taką wzorową harcerką, to będzie poważnie. Na dużej przerwie zwróciliśmy się do Zośki, ale ona niby taka rozgarnięta, tak ją pani zawsze chwali, a tu okazało się, że zupełnie nie umie myśleć. Wyśmiała nas po prostu. Powiedziała, że jesteśmy baranie głowy, że wszyscy się cieszą, bo więcej się nauczą. I że tylko nieuki mogą się z tego powodu martwić, ale to i tak nic im nie pomoże. Nawet jej nie zdążyłem powiedzieć, co o niej myślę, bo już trzeba było lecieć do klasy. Ale postanowiłem się zemścić. Po lekcjach zaczaiłem się za drzwiami. Widzę - pędzi Zośka, więc ja nogę wystawiam, i ona bęc! - leży jak długa! Ale się przeliczyłem. To nie Zośka upadła, tylko Frania. I do tego pan woźny mnie złapał, i nie wiadomo kiedy byłem już w kancelarii. - Proszę pana kierownika - mówię - mnie bardzo nieprzyjemnie, że tak się stało. Ja wcale tego nie chciałem. Zaraz Franię przeproszę. To niechcący. - Prawdę mówisz? Niechcący? Ach, ile z wami kłopotu!!! -martwi się pan kierownik. - No właśnie - mówię - a ta Zośka Malinowska chciałaby, żeby pan kierownik jeszcze o rok dłużej z nami się męczył. Taka egoistka! I dlatego jej nogę podstawiłem, żeby sobie guza nabiła. A że wpadła Frania, to nie moja wina. Ja tego nie chciałem, naprawdę. - 133 - III II II II 1 I 11 I 1 ¦ II 1 II li I lin i Raz, gdy chciałem być szlachetny oj a babcia zawsze mówi, że człowiekowi z każdym rokiem rozumu przybywa. I zawsze tak pociesza moją mamę, żeby się nie martwiła, bo ja na pewno też zmądrzeję i zacznę się zastanawiać. I rzeczywiście w tym roku, gdy nadchodziły święta, to zastanawiałem się bardzo dużo. Czasami sam, a raz to nawet z Markiem. I doszliśmy do jednakowych wniosków, że gdyby święta były częściej, to rodzice o wiele bardziej byliby zadowoleni ze swych dzieci i mieliby z nich większą pociechę. - Ja r mówi Marek - przed Gwiazdką to się tak pilnuję jak nie wiem co. Już widziałem, że na szafie za walizką leży jakiś pakunek - to na pewno prezent dla mnie. Nie wiadomo, co tam jest, ale tatuś premię dostał, to na pewno coś ładnego mi kupił. Więc wolę być ostrożny, bo raz, jak przeze mnie koty rybę zżarły, to nie dostałem nic. - Ja się też pilnuję - mówię - bo i u nas na szafie leży paczka, ale ciągle ktoś jest w domu i jeszcze nie wiem co. Przede wszystkim, j ak mama coś mówi - to zaraz na j ednej nodze skaczę, żeby drugi raz nie mówiła, bo moja mama strasznie tego nie lubi. A najważniejsze, żeby mama była zadowolona, bo wiesz... - Wiem, wiem - mówi Marek. - U nas też jak z mamą dobrze, to ojca się nie boję, a jak z mamą źle - to ojciec nie patrzy, gdzie sprawiedliwość, tylko jeszcze dołoży. A w ogóle szkoda, że Gwiazdka jest raz na rok, bo gdyby była częściej, to każdy by się częściej starał, no nie? Naturalnie, byłem tego samego zdania i dziwiliśmy się, że dorośli na takie różne ulepszenia wpadają i na Księżycu potrafią wylądować, a na taki prosty pomysł nie wpadli. Pewnego razu usłyszałem, jak babcia namawiała ojca i mamę, żeby mi kupili coś żywego, takiego więcej przyrodniczego: kanarka albo akwarium z rybkami, bo to wyrabia szlachetne uczucie. Mama powiedziała, że teraz nie mogą, bo nie ma pieniędzy, święta przecież tyle kosztowały. Więc ja zaraz pomyślałem, że - 134 - sam sobie kupię taką uszlachetniającą rzecz za te pieniądze, co sobie uskładałem. Na drugi dzień poszedłem do sklepu na Nowym Świecie. Miałem dużo kłopotu z wyborem. Ryby w akwarium były bardzo drogie. Kanarek też. Wreszcie kupiłem zaskrońca. Przyniosłem go do nas i chciałem zrobić niespodziankę. Ale mama takiego krzyku narobiła, że prędko zabrałem węża z domu. Na schodach pokazywałem go Markowi, a wąż wyślizgnął mi się z rąk i nie wiadomo j ak - uciekł, tylko mignął. Szukaliśmy go od strychu aż do piwnicy - ani śladu. I teraz mam zmartwienie: zobaczy go kto, pomyśli, że to jadowita żmija, i zatłucze. A to tylko zaskroniec. Więc napisaliśmy z Markiem takie ogłoszenie i rozlepiliśmy w kilku miejscach: Kto zobaczy węża, to niech nie myśli, że to ŻMIJA, bo to zwyczajny zaskroniec, co ma żółte plamy za uszami, a żmija ma zygzak. Kto się wężem zaopiekuje - może zostać za darmo szlachetnym! Pieniądze przepadły, ale każdy musi przyznać, że chciałem być szlachetny -a że się nie udało, to już nie moja wina. Ja i Adam Mickiewicz DI wójka z polskiego spadła na mnie jak grom. I to do ' tego w sobotę na ostatniej lekcji. Brakowało jeszcze paru minut do dzwonka. Można powiedzieć, że prawie już się zaczęła niedziela. Aż tu kilka mizernych błędów przy tablicy i - dwója. I jeszcze pani powiedziała: - Co na to twoja matka powie? Ty chyba serca nie masz? A ja w tej właśnie chwili poczułem, jak mi się serce aż skurczyło z żalu nad mamą. Biedna mama! Tak zawsze chwaliła naszą panią, że taka dobra, a tymczasem... Proszę: kto postawił mi dwójkę, która mamie na pewno zrobi przykrość? Tak się przejąłem, że aż strach. Musiała to zauważyć Zosia, bo po drodze do domu dogoniła mnie i mówi: - 135 - ¦H ¦HH - Ty się nie załamuj. Bo jak się załamiesz, to już najgorsze, co cię może spotkać. - Jak ja mam się nie załamać - mówię do niej - kiedy z tego wszystkiego widzę, że mnie zostawią na drugi rok w tej samej klasie. Nie załamałabyś się na moim miejscu? - Nie. Adam Mickiewicz, jak był małym chłopcem, też został na dmgi rok, ale się nie załamał, tylko tak się postarał, że został sławnym człowiekiem. - Co ty mówisz, Zosiu? Naprawdę? - zawołałem. - Ten sam Mickiewicz, co stoi na środku Krakowskiego Przedmieścia za tym pięknym ogrodzeniem? Skąd wiesz? - Wiem na pewno, bo tatuś w książce czytał. Ten sam. Zaraz mi się serce rozkurczyło i podniosłem się na duchu. Przyszedłem do domu i mówię: - Mamusiu, czy chciałaby mamusia, żebym ja był sławnym człowiekiem? Ale nie takim byle jakim, ale takim, któremu by pomnik wystawili? - Chciałabym przede wszystkim, żebyś wyrósł na porządnego człowieka - mówi mama. - Naturalnie, że na porządnego, ale mogę przecież być i porządny, i sławny. Tak na przykład, jak Adam Mickiewicz. - Adam Mickiewicz? Ho, ho, mój kochany, przecież to najsławniejszy polski poeta. Gdzie ci do niego? Daleko! - Może nie tak daleko - mówię - bo jak chodził do szkoły, to też na drugi rok w tej samej klasie został. - Też - powiedziała mama tak jakoś przeciągle i zaraz podeszła do mnie z bardzo dziwną miną. - Co to znaczy: też? Mów mi zaraz. - To mamusia nie wie, że Mickiewicz... - O Mickiewiczu wiem, ale pokaż mi dzienniczek. Dłużej już nie mogłem ukrywać tego, co się stało, i powiedziałem wszystko o naszej pani, i że niech się mama nie martwi, bo jeżeli Mickiewicz... ale mama nie dała mi nawet dokończyć. - Przestań o tym Mickiewiczu i nie doprowadzaj mnie do ostateczności! Skąd ci do głowy przyszło z nim się porównywać! Mickiewicz jako dziecko z okna wypadł i chorował, nic dziwnego, że na drugi rok został, ale ty? - 136 - - Dobrze - mówię - jak mamusia chce koniecznie, to ja też z okna mogę wypaść, proszę bardzo. Tylko że u nas trzecie piętro... I chociaż nic już o Adamie Mickiewiczu nie powiedziałem, mamusia „doszła do ostateczności". Teraz codziennie siedzę nad lekcjami jak przyklejony. Mowy nie ma, żebym poszedł w ślady Mickiewicza. ^ Jak mamusia nie chce, to nie. Książka - mój przyjaciel ^ asza Pam Powiedziała, że w maju są zawsze Dni I' Oświaty i Książki. I że te dni są po to, żeby się ludzie przyjaźnili z książkami. To znaczy, żeby byli z nimi blisko. I zaraz zapytała, czy my rozumiemy, co to jest przyjaźń z książ-ką. Cała klasa wołała, że tak, a ja i Wacek najgłośniej. Wacek chciał mnie przekrzyczeć, że to niby on więcej wie o przyjaźni, a ja uważałem, że ja, i żeby to nie było w klasie, tobym mu pokazał, ale tu pani patrzyła i na pewno zapisałaby mnie do dzienniczka. A pani aż uszy zatkała i kazała nam być cicho. Powiedziała, żeby się każdy do jutra zastanowił, bo jutro będziemy mówić na temat: „Książka - mój przyjaciel". A kto da najlepszy przykład, to dostanie w nagrodę książkę, która się nazywa „Koń bez głowy". Ja sobie pomyślałem zaraz, że muszę tę książkę dostać. I kiedy wracaliśmy do domu, powiedziałem Wackowi, że niepotrzebnie tak krzyczał, bo i tak nic z tego nie będzie miał, bo on na pewno nie rozumie, o co chodzi. - Właśnie, że rozumiem lepiej niż ty - powiedział Wacek. Nikt nie jest tak blisko z książkami, jak ja. Noszę je w tornistrze... - Ja też! - Trzymam je w ławce... - 137 - I ¦B ¦ ¦¦ Ih 11 m IHIH III 1 ¦¦ ¦IIHI - Ja też. - Przy obiedzie siedzę na takiej grubej encyklopedii. - Bujasz! - Choć do mnie, to zobaczysz. Encyklopedia zawsze na moim krzesełku leży. A widzisz! - Nic nie widzę - mówię. - Ja chyba więcej się przyjaźnię z książką niż ty, bo nigdy nie siedzę na żadnej książce. Owszem, zawsze staram się trzymać książkę z uszanowaniem przed oczami. Nawet przy jedzeniu czytam, chociaż mama się gniewa. - Bujasz! - Nie bujam. Jutro na dowód przyniosę „Szwedów w Warszawie". Raz mi się zupa pomidorowa wylała. Do dziś można poznać pó kolorze. - A ja śpię z książką pod poduszką. - Każdy tak robi, jak się lekcji nie nauczy. Nie masz się czym chwalić. - No to wiedz, że ja nawet w wannie czytam. I mam dowód: „Poszukiwacze skarbów" wpadli mi raz do wanny - cały grzbiet się rozkleił. - Phi! Ja do parku z książką chodzę. - Każdy może tak powiedzieć. - Ale ja mam dowód: wczoraj byłem w Łazienkach, położyłem „Robinsona" pod drzewem i zapomniałem go zabrać do domu. Dopiero dziś rano tam poleciałem. A pamiętasz, wczoraj była straszna burza i „Robinson" aż spuchł. Kartki się nie chcą odkleić. O, możesz sprawdzić, patrz! - Ale ci się dostanie za to w szkole! - Wcale mi się nie dostanie, bo ta książka jest moja własna. - To co, że twoja własna. Jesteś niszczycielem książek, i już! - Ja?! - wykrzyknąłem. - A komu „Poszukiwacze" do wanny wpadli? - Sami wpadli!... A twój „Robinson"... - Odczep się od mojego „Robinsona", bo jak ci nim przyłożę! I zamachnąłem się „Robinsonem", a Wacek go złapał, a - 138 - I ja go chciałem odebrać, a on pociągnął i rozerwał. I powiedział, że to ja pociągnąłem, i zaraz uciekł. „Dobrze - pomyślałem sobie - pokażę jutro Robinsona w klasie, niech pani zobaczy, jaki z tego Wacka przyjaciel książek. I wszystko opowiem"... Nagrodę otrzymała Zosia. Podobno obłożyła w tym tygodniu dziesięć książek w bibliotece szkolnej. Nigdy by mi coś podobnego do głowy nie przyszło! A tak chciałem dostać tę nagrodę. Jeden chłopak z piątej klasy już wczoraj obiecał dać mi za nią bilet do kina! Jak sobie pościelesz... z's^aJ Pam °d polskiego mówiła nam o różnych \Jprzysłowiach. Tłumaczyła, jak je należy rozumieć i jakie one są mądre. Mnie najlepiej podobało się przysłowie o spaniu: „Jak sobie pościelesz - tak się wyśpisz". U nas w domu ściele łóżka mamusia i zawsze jest mi wygodnie spać, a kiedy raz na koloniach musiałem sobie sam na-pchać siennik, to oka przez całą noc nie zmrużyłem. Bo były takie góry i doły. Więc to prawda. A oprócz spania to przysłowie znaczy jeszcze, że w ogóle jak sobie co przygotujesz, jak zorganizujesz - tak będziesz miał. Zaraz przyszło mi na myśl, że ze Świętem Dziecka może być tak samo. Więc zapytałem Heńka: - Czy wiesz, co dostaniesz na Święto Dziecka? - Nie wiem - odpowiedział Heniek. - Może nic. Może moi rodzice zapomnieli, bo nie słyszałem, żeby o tym mówili. O wakacjach, o koloniach, owszem. Mamusia nawet się martwi, czy na wszystko starczy. Ale o Święcie Dziecka ani słowa. - A widzisz! Trzeba to jakoś zorganizować. Przypomnieć, podsunąć pomysł, bo rzeczywiście nasi rodzice są tak zapracowani, że mogą o tym zapomnieć. - Ale jak to zrobić? Ja nic w domu nie będę mówił. Po tej ostatniej dwójce... - 139 - I 11 ¦ 11 1! I i i i - A co dopiero ja po tych ostatnich dwóch dwójkach! - No widzisz, że nic się nie da zrobić - westchnął Heniek. - Nie upadajmy na duchu - mówię - bo to niedobrze. Trzeba znaleźć jakiś sposób. Mam go już nawet. - No, to powiedz prędko! - Słuchaj: mnie nie wypada przypomnieć o sobie, ale mogę iść do twoich rodziców. A ty... - A ja do twoich? - przerwał Heniek. - Ale czy rodzice nie domyśla się? - Nie bój się! Zresztą to trzeba zrobić poważnie. Najlepiej przynieść list. - Dobrze. List mogę zanieść. Co będzie w tym łiście? - Krótko, bo rodzice nie mają czasu na długie czytanie. W pierwszym liście będzie tak: Kochani Rodzice! Czy pamiętacie c prezentach dla swoich dzieci? I podpis. - Ja się nie podpiszę -zaprotestował Heniek. -Twój ojciec mógłby z tym iść do mojego ojca. - Rozumie się. Podpiszę Klub Opieki nad Uczniem. - A ten klub gdzie? - Ja i ty jesteśmy tym klubem. Wolno nam, nie? - No dobrze. Ile tych listów będzie? Bo powiedziałeś: w pierwszym. - Trzy. Do trzech razy sztuka. W drugim liście napiszemy: Rodzice! Święto Dziecka przypomina: kupcie coś dla swego syna. KLUB OPIEKI NAD UCZNIEM. Widzisz, jak to ładnie ułożyłem? A w trzecim liście będzie. .. Zaraz, zaraz trzeba coś takiego o zdrowiu, bo to do rodziców najlepiej przemawia... - Ja! Ja teraz wymyśliłem - zawołał z uciechą Heniek. - Tak: Rodzice! Prezent dzieciom nie szkodzi, a na zdrowie wychodzi. KLUB OPIEKI NAD UCZNIEM. - 140 - - Dobra jest. Widzisz, że to wcale nietrudne, tylko trzeba pomyśleć. Przygotowaliśmy wszystko ładnie. Podpis klubu w każdym liście napisany był drukowanymi literami. Ja dodałem do tego piękny zakrętas z ogonem. Doręczyliśmy pierwsze listy. Doręczyliśmy drugie. U mnie w domu nic o tym nie mówili, tylko tatuś mi się dziwnie wieczorem długo przyglądał. Pewnie myślał, co by mi na prezent kupić. A kiedy doręczyliśmy trzecie listy, to mi mama Heńka dała kopertę zaadresowaną „Do Klubu Opieki nad Uczniem". Spotkaliśmy się z Heńkiem w umówionej bramie. On taką samą kopertę dostał od mojego tatusia. Rozerwaliśmy koperty, wyjęliśmy kartki. I przeczytaliśmy jednocześnie: TEN PREZENTY OTRZYMUJE KTO W DZIENNICZKU NIE MA DWÓJEK. KLUB OPIEKI NAD RODZICAMI A tó heca! I ja i Heniek, i nikt w naszej klasie nigdy o takim klubie nie słyszał! Z głową czy bez głowy? irek lubi gadać i zawsze sobie jakąś ofiarę upatrzy. Dzisiaj uwziął się na mnie. Nawet się nie spostrzegłem, bo tak się jakoś złożyło, że razem wyszliśmy ze szkoły, a on mieszka w tej samej stronie co i ja. - Miałeś kiedy hulajnogę? - pyta. - Eee tam, hulajnoga - mówię - kiedy to było? Nawet wspominać nie warto. Jak chcesz, to mówmy o rowerze. - Albo o skuterze - mówi Mirek. - Widziałeś tę „lambret-tę", na której fizyk przyjeżdża? Chciałbym taką mieć. nn - Ba! Kto by nie chciał - mówię. Ale wiesz, ile to kosztuje? Przecież „lambretta" jest zagraniczna, włoska. - Nasze „osy" też nie są złe. A co roku na pewno będą modele ulepszać. Kiedy już będę miał uskładane pieniądze - to kupię sobie „osę". - Wariat, skąd uskładasz na skuter! Przecież to tysiące. - A z czego się tysiące składa? Z setek, tak? - Aha, i zaraz powiesz, że setka ze złotówek, a złotówka z grosików. Znam to. - Nie - przerwał Mirek. - Zaczynałem od pięciu złotych. Wiesz za co? Za butelki. Najtrudniej było o te pierwsze pięć złotych. Byłem wtedy w drugiej klasie. A gdy odłożyłem dwadzieścia, wydawało mi się, że jestem bogaczem. A teraz mam już na książeczce przeszło tysiąc. - Tysiąc? - Aż mi trudno było uwierzyć. - Pokażę ci jutro, i chcesz - wierz, nie chcesz - nie wierz, ale cię kiedyś swoim skuterem przewiozę • - Phi! Jak ci wyrośnie siwa broda - może. - Nie. Zanim skończymy szkołę - jeszcze przed maturą. Zobaczysz. Ja to robię z głową - wiem, czego chcę. Pożegnał się i skręcił w swoją ulicę, a mnie złość ogarnęła, mądrala! A czy ja nie wiem, czego chcę? Będzie mi skuterem imponował! - Jeszcze nic nie wiadomo. Może ja go swoim samochodem przewiozę? Założę sobie książeczkę docelową, przy odrobinie szczęścia można co kwartał samochód wygrać. Namówię tatusia, będziemy razem składać. Mój ojciec chyba więcej zarabia, niż ojciec Mirka. Zobaczymy. Najtrudniej zacząć. Początek najgorszy. I żeby pierwsze odłożone pieniądze nie były od ojca. Sam je muszę zdobyć. Ojcu się to na pewno spodoba i jeszcze mi dołoży. Poszedłem do domu, zjadłem obiad, ale myśl o samochodzie nie opuszczała mnie ani na chwilę. Mirek zaczynał od butelek - spróbuję i ja. Każda butelka to złotówka. Mamy nie było. Zajrzałem do kredensu, do spiżarni. Butelek całe mnóstwo. I nie wiadomo po co. W każdej jest czegoś po troszku. Wyjąłem butelki i posegregowałem. Potem zrobi- 142 - łem porządek. Sok malinowy i jagodowy do jednej - nie pokłócą się, a do herbaty i ten, i ten dobry. Ocet z oliwą też i tak się miesza do sałatek. I jeszcze inne pomysły przyszły mi do głowy bardzo łatwo. Mama się ucieszy, bo miejsca w spiżarce przybyło. Umyłem butelki i ustawiłem w rząd na stole. Z przyjemnością na nie patrzyłem; kilka złotych wpadnie. Ziarnko do ziarnka. Książeczka docelowa, ciągnienie i kiedyś zajeżdżam do szkoły swoją „syreną". Mirek akurat idzie, ja wyskakuję z auta, drzwiczki otwieram: „Proszę, bądź łaskaw, siadaj!"... Zaprosiłem Mirka tak wspaniałym gestem, że wszystkie butelki ze stołu spadły. I w drobny mak! A tu rodzice wchodzą. O rety!!! Wypracowanie o Wiśle ypracowań nie lubię, bo żebym nie wiadomo jak się W W wysilał - zawsze napiszę nie to, co trzeba. A kiedy pytam, co trzeba - pani tylko radzi, żeby nie wysysać z palca, a opierać się o rzeczywistość, to znaczy z bliska się przyjrzeć temu o czym się pisze. Owszem, próbowałem tego sposobu przy wypracowaniu o psie. Tak blisko zapoznałem się z owczarkiem naszego dozorcy, że do dziś bliznę noszę na ręku, a spodnie to mi babcia cerowała, bo mama powiedziała, że wszystko ma swoje granice. Chociaż to były dopiero czwarte spodnie w tym roku. We wtorek mieliśmy napisać wypracowanie o Wiśle. I o tym, co jest nad Wisłą, szczególnie w Warszawie. Ale ja umówiłem się z Mietkiem do kina „Praha". I od początku byłem zdecydowany: Wisła będzie płynąć do końca świata, a film o kowbojach pokazują tylko kilka dni, więc gdzie go będę potem szukał? Mamie naturalnie nic o kinie nie powiedziałem, tylko że wychodzę, bo muszę się dobrze przyjrzeć z bliska Wiśle. Pani - 143 u H zapowiedziała wyraźnie, że wypracowanie ma być nie z samej głowy. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie Franuś, ten co mieszka w naszym domu na piętrze. Przyszedł do mnie i mówi: - Chodź razem na wybrzeże, to wszystko dobrze obejrzymy. Moja mama, kiedy usłyszała Franusia, powiedziała: - Idźcie razem, idźcie! Będę teraz spokojna! Bo Franuś jest zawsze grzeczny i takie ma szczęście, że nigdy dwójki nie oberwał. - Chodźmy - mówię, bo co miałem robić? Wybiegliśmy Tamką na wybrzeże na wprost Syreny. Ja jestem bardzo sprytny. Wystaczy mi jeden rzut oka i już wiedziałem, co napiszę, ale ten Franuś! Gadał i gadał. - Widzisz ten most na lewo? To most Śląsko-Dąbrowski, wybudowany na miejsce starego, zniszczonego w czasie wojny. A za nim jeszcze jeden całkiem nowy, wiesz? - Pewnie, że wiem - mówię. - A między tymi mostami, po prawej stronie Wisły, jest zoo. A jeszcze dalej Żerań - Elektrociepłownia, która ogrzewa prawie całą Warszawę. A tu na prawo most Poniatowskie-2,0. A widzisz te ogromne bloki? To Praga II. Ale mnie najwięcej podoba się pomnik Syrenki. - A mnie kino „Praha" po drugiej stronie Wisły - mówię. - To chyba nie takie ważne - mówi ten cały Franuś. - Tak? - mówię. - A co według ciebie ważniejsze? - Chyba ważniejszy jest Stadion Dziesięciolecia. - O rety! - zawołałem, bo zobaczyłem Mietka, jak machał ia mnie ręką. - Ja muszę już iść. Obiecałem Mietkowi, że pojrzymy na Wisłę jeszcze z tamtego brzegu. Cześć! I poleciałem do mostu Śląsko-Dąbrowskiego z Mietkiem. Już przy samym moście siedział rybak. Chcieliśmy się przyj-zeć, jak łapie ryby. Niby to nic trudnego, ale ryby w Wiśle są ddać mądre, bo wiaderko stało puste. Mietek zaczął się zgrywać, aż tu coś wędziskiem szarpnęło jak wieloryb! Więc się nachylił, żeby lepiej zobaczyć, i stracił równowagę. Zdążył jeszcze złapać mnie za rękaw i obaj wpadliśmy do wody. Wyciągnęli nas, ale do kina już nie poszliśmy, tylko do domu. Mama, kiedy otworzyła drzwi to najpierw krzyknęła przestraszona: „Moje dziecko", ale zaraz potem przypomniała sobie, że nie jestem już dzieckiem i powtarzała tylko: „Ja przez ciebie osiwieję do reszty", ale do jakiej reszty, kiedy mama ani jednego siwego włosa nie ma? - Nic się nie stało - mówiłem, żeby mamę uspokoić - zobaczy mama, nawet się nie zaziębię. A jakie będzie moje wypracowanie! Przecież nikt się tak z Wisłą nie zetknął jak ja. Rzeczywiście. Napisałem krótko, ale za to o wszystkim. Wypracowanie o Wiśle Wisła naprawdę płynie z góry na dół. Tylko na mapie z dołu do góry, ale to pewnie dlatego, żeby trudniej było ją znaleźć. Wisła ma dwa brzegi - jeden lewy, drugi prawy. Prawy z prawej strony, a lewy z lewej. W środku płynie woda, tak zwana wiślana. Na lewym brzegu Wisły stoją różne rzeczy, a na prawym trochę mniej, ale również. Jednym się podoba to, a drugim tamto, zależy od gustu. Na samym końcu Wisła wpada do morza, chociaż z Warszawy tego nie widać. Według mnie było to najlepsze wypracowanie. Dlaczego pani uważała zupełnie inaczej? Tego nikt nie zrozumie. Nie martw się, Staszek! "niedzielę przyjechał do nas mój cioteczny brat z Kielc, który chociaż kończy piątą klasę, to Warszawę zobaczył pierwszy raz w życiu. Na wiosnę jego szkoła była w Warszawie na wycieczce. Ale on wtedy akurat leżał w szpitalu, bo mu wycięli ślepą kiszkę. Teraz wszyscy jego koledzy opowiadają sobie ciągle o tej - 144 - - 145 - Uli Hfl ¦1W ¦H wycieczce. A on czuje się pokrzywdzony, bo takich bez ślepej kiszki to w jego klasie jest kilku, więc nie ma się czym chwalić. Kiedy mi to wszystko opowiedział, postanowiłem podnieść go na duchu. - Staszek - mówię - nic się nie martw! Ja ci takie rzeczy w Warszawie pokażę, że cała klasa zzielenieje! Mama dała mi parę złotych na reprezentację, bo chociaż Staszek rodzina, to trzeba z nim jak z człowiekiem się obejść, to znaczy jak z gościem. Najpierw na naszej ulicy kazałem mu się dobrze przyjrzeć tej kamienicy, w której mieszkam. - A to po eo? - zapytał Staszek. - Po to - mówię - że jak zostanę sławnym człowiekiem, na tej ścianie koło bramy będzie wmurowana marmurowa tablica. Staszek aż zaniemówił z zazdrości i tylko przyglądał mi się, jakby mnie widział pierwszy raz w życiu. A przecież ja u niego w Kielcach byłem już dwa razy. Potem pobiegliśmy na plac Zamkowy. - Patrz - mówię - tu ulica i tu ulica, i tu też jeszcze jedna, ale najważniejszy dla Warszawy to jest ten pomnik - przyjrzyj się - żeby nie ten król, to nie ja mieszkałbym w stolicy, tylko Józio stryja Michała z Krakowa. - No wiesz... - Staszek zatrzymał się i patrząc na mnie narysował kółko na czole. - Coś mi się zdaje... - Mnie się nie zdaje, ale wiem na pewno, to król Zygmunt, co przeniósł stolicę do Warszawy. - Jak tak dobrze wiesz, to mi powiedz, jak on się nazywał. - Głuchy jesteś czy co? Mówiłem przecież, że Zygmunt. - Ale jak dalej? - To ty jesteś w piątej klasie i nie wiesz? Po prostu wstyd. Czego was uczą? - A ty wiesz? - Wiem, ale się chcę przekonać, czy ty wiesz. - No to dobrze - mówi Staszek. - Staniemy plecami i niech każdy przed sobą napisze nazwisko tego króla. Potem sprawdzimy. - 146 - Nie miałem innego wyjścia, więc zgodziłem się. Ale pisząc tak się nachyliłem, że widziałem między nogami, co pisze Staszek i napisałem to samo. Kiedy się odwróciłem, Staszek aż podskoczył / uciech) - Wpadłeś bracie! On się nazywał Waza, a i\ napisali Maza. Faktycznie widziałem „W" do góry nogami, alezarazznala złem wyjście. - Ja napisałem tak, jak on siebie sam nazywał, kiedy byl mały. To nie wiesz, że on miał taką wadę wymowy i „w" prze kręcał na „m". Kiedy go kto pytał: „Jak się nazywasz", to za wsze odpowiadał: „Maza". - Wariat! - A król Zygmunt mówił „mariat". Czasami to z tego wychodziły straszne nieporozumienia. Dopiero jak się do Warszawy przeniósł, to mu to przeszło i już wyraźnie wymawiał. A wyście w szkole tego nie przerabiali? - Nie - powiedział Staszek, ale już był zły. - Nie dziwię się - powiedziałem - zawsze co stolica, to stolica. - Phi! - odął się Staszek. „Zaraz ci pokażę, co to jest: phi" - pomyślałem i zaprowadziłem go na ruchome schody. Przewiozłem go dziesięć razy i pytam: - No, widziałeś, jak się po Warszawie jeździ? - Wielkie rzeczy! Więc go przewiozłem jeszcze dziesięć razy i potem jeszcze dziesięć razy. - Masz dosyć? - spytałem. -Ale już nie czekałem na odpowiedź, bo Staszek zrobił się zielony. Zaprosiłem go więc na lody. Zjadł, ale nie poszło mu to na zdrowie - tylko się trzy zł ote zmarnował o. Żal mi się zrobiło, bo ciągle był jakiś blady. - Chcesz, to cię zawiozę autobusem do CDT? - mówię. - Tam są schody na pięć pięter. Kręcił głową, że nie chce. - No to polećmy na Tamkę. Tam w jednym domu jest winda na dwanaście pięter. Tego jeszcze nie widziałeś. - 147 - H n II ir I I MU ¦H m ¦¦ m Ale Staszek chciał koniecznie do domu. Mama aż się przestraszyła, kiedy go zobaczyła. Dopytywa-i się, co jadł wczoraj na kolację. Ale on nic nie chciał mówić, dko że mu niedobrze. Poleżał parę godzin, a potem już musiałem go odprowadzić a dworzec. - Szkoda, że oprócz tych schodów nic innego nie widzia-:m. Chłopaki tyle opowiadali. - Nic się nie martw - pocieszałem go - j a przy schodach co-ziennie jestem, to widzę: jakakolwiek szkolna wycieczka rzyjedzie, to nic, tylko jeździ i jeździ w górę i w dół. Na pew-o na nic innego czasu im nie starcza. A kiedy wrócą z Warsza-y do swego miasta, to opowiadają cudy-niewidy. Opowiadaj ty. Co w nowym mieszkaniu najważniejsze? N\ ajpierw dowiedzieliśmy się, że pan od rachunków ¦ ma grypę i na lekcje na pewno nie przyjdzie. W pią-;j klasie i w szóstej rachunków dziś nie będzie, tylko pójdą na rystawę. Więc ucieszyliśmy się, że się upiecze jedna lekcja i loże też pójdziemy coś oglądać. Ale, niestety, okazało się, że asza klasa nic nie obejrzy, bo na zastępstwo przyjdzie do nas ani z trzeciej. Ta pani jeszcze nigdy u nas na lekcji nie była. I nie wiedzie-śmy, czy zna się na rachunkach, czy nie. Cała klasa wolała-y, żeby się nie znała, najwięcej ja, bo zadań nie odrobiłem. k.rek chyba tak samo, bo cały czas mówił do mnie, żeby coś 'ymyślić, żeby nie było rachunków. Ja, owszem, chętnie, ale mi nic nie przychodziło do głowy. Arkowi-teżnie. Najlepsza do pomysłów w naszej klasie jest Zośka Zadro-anka. Więc pobiegliśmy do niej. - Zośka - mówi Arek - wymyśl coś, żeby tylko pani z trze-iej nie pytała z rachunków, to ci damy lizaka. 148 - Jeden to mało - mówi Zośka, która za lizakami przepada. - Dajcie dwa, to zgoda. A tu już dzwonek na lekcje dzwoni. Nie było czasu, więc Arek powiedział, że dobrze. Kiedy pani z trzeciej do nas przyszła i usiadła przy stoliku, to Zośka wstała i mówi: - Proszę pani, nasza koleżanka Jadzia Nowakówna wczoraj się przeprowadziła do nowego mieszkania. Bo jej rodzice dostali nowe mieszkanie. A jakie ładne! Jadzia, opowiedz pani. Jadzia nie spieszyła się, tylko patrzyła, czy pani z trzeciej życzy sobie, żeby ona opowiedziała o nowym mieszkaniu. Cała klasa też patrzyła na panią, a ja i Arek po prostu truchleliśmy, bo gdyby pani z trzeciej zamiast słuchać o mieszkaniu wolała sprawdzić zadania, to ładnie byśmy wyglądali!... Na szczęście pani z trzeciej nie rwała się do rachunków i kazała Jadzi opowiadać o mieszkaniu. Jadzia mówi bardzo prędko, po prostu coś okropnego. I teraz także opowiedziała' o nowym mieszkaniu naprawdę za prędko. Przestraszyłem się, że pani może sobie jednak o rachunkach przypomni, więc podniosłem rękę i kiedy pani pozwoliła, powiedziałem: - Proszę pani, w naszej klasie jest dużo dziewczynek i chłopców, którzy już mieszkają w nowych mieszkaniach. Ale gdyby ich zapytać, co w takim mieszkaniu jest najważniejsze, to na pewno nie wiedzą. - A ty wiesz?-spytałapani. - Owszem, wiem. - To powiedz nam. - Powiem, proszę pani, ale na ostatku. Niech najpierw inni spróbują odgadnąć. - Dobrze - zgodziła się pani i widać było, że sama jest ciekawa, co kto powie. Jadzia powiedziała, że najważniejsze jest centralne ogrzewanie. Teraz nie trzeba już martwić się o węgiel i dźwigać go z piwnicy w wiadrze. Arek powiedział, że winda. W starym mieszkaniu jego bab- - 149 - ci ciężko było wchodzić aż na trzecie piętro. Teraz mieszkają na szóstym, ale babcia-wcale się nie męczy, bo jest winda. Zośka powiedziała, że u nich najwięcej ucieszyli się z balkonu. Ojciec porobił skrzynki do kwiatów. Latem na balkonie siedzi się jak w ogródku. I widok piękny. A zimą przylatują gołębie i dopominają się o jedzenie. Alina powiedziała, że w nowym mieszkaniu najważniejsza jest łazienka, bo teraz każdy może się wykąpać. To dla zdrowia jest bardzo ważne. Jeszcze inni mówili o słońcu, które wchodzi przez duże okna, o ładnych ścianach i podłogach i o różnych innych rzeczach. Jedni mówili szybko, drudzy wolniej, ale jednak sporo czasu zeszło. - No - zwróciła się do mnie pani z trzeciej - czy już ktoś wymienił to, co według ciebie jest najważniejsze w nowym domu? - Owszem - mówię - Alina powiedziała o łazience. Łazienka jest najważniejsza. Ale dlaczego, to nie umiała wytłumaczyć. - Jak to? - zdziwiła się pani. - Przecież mówiła o kąpieli, która jest bardzo ważna dla higieny, dla zdrowia. - Dla zdrowia ważna - mówię - ale dla czego innego jeszcze ważniejsza. Cała klasa na mnie patrzyła i czekała, co ja powiem. Pani z trzeciej też. A ja najpierw odchrząknąłem, żeby było trochę dłużej, a potem mówię: - Według mnie łazienka jest najważniejsza, szczególnie wtedy, kiedy się przyniesie ze szkoły dwójkę. Bo o tej dwójce najlepiej powiedzieć ojcu przez drzwi łazienki, jak siedzi w wannie. Zanim się wykąpie i wyjdzie z wody to najgorsza złość już mu pewnie przejdzie. Woda na nerwy bardzo dobrze działa. Wtedy wszystkim zrobiło się bardzo wesoło. Pani z trzeciej także. Tylko Arek zamyślił się trochę i powiedział do mnie: - Szkoda, że dopiero teraz o tym się dowiedziałem. Zośka dostała jednego lizaka. Po pierwsze, na rachunki czasu nie starczyło nie tylko przez jej pomysł, a po drugie, moje spostrzeżenie może i Zośce kiedyś się przydać. - 150 - Rozczarowanie czoraj byliśmy z całą klasą w kinie. Widzieliśmy film, który się nazywa „O dwóch takich, co ukradli księżyc". Bardzo ładny film i wszyscy byli zadowoleni. Niektórzy to nawet podwójnie, bo film im się podobał, i mieli na drugi dzień wymówkę, że na lekcje nie starczyło czasu. Nasza pani jest bardzo wymagająca. Kiedy zapytała, czy nam się film podobał, wszyscy natychmiast zawołali: - Tak! tak! Ale to naszej pani nie wystarczyło. Każdy oddzielnie musiał się wypowiedzieć, dlaczego i w ogóle, i jeszcze, żeby nie powtarzać takich słów, jakie już ktoś powiedział. A to przecież jest bardzo trudne. Wreszcie przyszła kolej na mnie. - Jacku, teraz ty powiedz coś o wczorajszym filmie. Ale postaraj się, żeby to ładnie wypadło. A ja naturalnie już byłem przygotowany i mówię: - Ja, proszę pani, po wczorajszym filmie byłem kompletnie rozczarowany. Nikt tak jeszcze nie powiedział, i myślałem, że pani mnie pochwali, a pani tylko się zdziwiła: - Jak to? Więc film ci się nie podobał? - Owszem - mówię - bardzo mi się podobał. Tak się podobał, że aż mnie rozczarował. - A więc źle się wyraziłeś - mówi pani. - Jeżeli ci się film tak bardzo podobał, to pewnie chciałeś powiedzieć, że jesteś nim oczarowany? - Oczarowany czy rozczarowany to chyba wszystko jedno -mówię - to bardzo podobne. - Nie - zaprzeczyła pani. - To są dwa zupełnie różne słowa i każde co innego znaczy. Oczarowanie - to zachwyt na przykład nad pięknym obrazem, przeczytaną książką lub oglądanym widokiem. A rozczarowanie - to smutek, bo spotkał nas jakiś zawód. Na przykład, kiedy pierwszy raz przyszłam do waszej klasy, to zrobiliście na mnie takie miłe wrażenie! Pomyślałam sobie: z tymi dziećmi będzie mi się zawsze przyjemnie pracować. Niestety, spotkał mnie zawód: rozczarowanie. - 151 - f ¦ Ileż razy słyszę od kolegów: „Ach ta czwarta klasa! Ach, ileż z tą czwartą trudności!" Przyjemne to dla mnie jako wychowawczyni nie jest. Rozumiecie teraz, co to jest rozczarowanie. - Tak! Tak! - zawołali wszyscy. - A może ktoś z was da przykład takiego rozczarowania z własnych doświadczeń - zaproponowała pani. Teraz zgłosiła się Alina i opowiedziała, że wielkie rozczarowanie spotkało ją w tym roku na wakacjach. Słyszała pierwszy raz w życiu śpiew słowika. Dawniej myślała, że słowik śpiewa jakby piosenkę, no, taką na przykład, jak „Złoty pierścionek" albo jakiś walczyk. Owszem, słowik śpiewa ładnie, ale jednak nie tak, jak sobie wyobrażała. Więc to chyba rozczarowanie. l Arek opowiedział, że go wielki zawód spotkał na Gwiazdkę. Spodziewał się, że dostanie łyżwy ze specjalnymi butami. Rodzice wiedzieli, że bardzo chciał je dostać. A tymczasem pod choinką leżało nowe ubranie i loteryjka. Ubranie i tak przecież, bez Gwiazdki, trzeba dostać. Więc się bardzo wtedy rozczarował. Bardzo się na rodzicach zawiódł. Zośka opowiedziała, jak to jeszcze w trzeciej klasie była przekonana o dobrym sposobie na uczenie się wiersza. Koleżanka powiedziała jej, że wystarczy przeczytać wiersz i włożyć książkę pod poduszkę na całą noc. Więc kiedy pewnego razu nie zdążyła się nauczyć wiersza - postanowiła tak zrobić. A następnego dnia nie pamiętała nic a nic. Tylko się wstydu najadła. To było przykre rozczarowanie. - A ty, Jacku, rozumiesz teraz, co znaczy rozczarowanie? -spytała mnie pani. - Może też dasz nam jakiś przykład? - Owszem, proszę pani - mówię - teraz już dobrze wszystko zrozumiałem. I przykład też mogę dać. To było w zeszłym roku, kiedy byłem dużo młodszy. Chciałem spróbować, jak smakują papierosy. Akurat przyjechał wtedy do nas dziadzio. Wydał mi się bardzo dobry i miły. Siedział w pokoju z tatu-siem i grał w szachy. Mamy nie było w domu. Poszedłem więc do kuchni i zapaliłem papierosa. Wcale mi nie smakował i już chciałem rzucić, a tu nagle wchodzi do kuchni ojciec i chociaż papierosa schowałem do kieszeni, zaczął na mnie strasznie krzyczeć. - 152 - Usłyszał to dziadzio, przyszedł do tatusia i mówi: - Nie krzycz tak na dziecko! Do czego to podobne! „Kochany dziadzio! - pomyślałem sobie. - Obronił mnie. Jak to dobrze, że do nas przyjechał". - A czy ojciec nie pamięta, jakie ja lanie dostałem - mówi tatuś - kiedy w jego wieku wziąłem się za papierosy? - Lanie tak. Przeciw laniu nic nie powiem - mówi dziadzio. - Ale po co tak krzyczysz? Bardzo się wtedy na dziadziu zawiodłem. To chyba ogromnie bolesne rozczarowanie. Zorro czy Wilhelm Tell? I usze najpierw zrobił sobie Zdzisiek. - Ty j esteś do wszystkiego pierwszy - pochwalił a go nasza pani - tylko nie do nauki się spieszysz. Wszyscy zazdrościli Zdzichowi, ale nie bardzo, bo strzelać nie miał czym. Dopiero Zośka, kiedy u nich była kaczka na obiad, przyniosła mu jedno kacze skrzydło. Więc już miał i strzały, i kuszę. Zrobiło się zupełnie nie do wytrzymania. I zaraz na drugi dzień Janek, Stefan i Romek też mieli kusze, i od razu ze strzałami. Pewnie wycyganili od Zośki drugie kacze skrzydło. Potem jeszcze sześciu chłopaków przyniosło kusze i strzały. I zrobiły się w klasie dwie partie. Jedna to była partia Zorro. A druga - Wilhelma Telia. Ja byłem przy Zorro, bo w żaden sposób nie mogłem wy: kombinować tej kuszy i nawet strzał: mama kaczki kupić nie chciała, bo mój tatuś nie lubi. - Zdraj cy j esteście! - woł aliśmy do tych z kuszami. - Zorro był najlepszy i najszlachetniejszy na świecie! Bił się jak lew i nie bał się nikogo! To był prawdziwy rycerz! Ale ci z kuszami odpowiadali krótko: - Wypchajcie się! Zorro z kuszy strzelać nie potrafił! - Na co miał potrafić? Po co mu była kusza? Miał pistolety - 153 - i im i szablę, i swego Tornado. A wasz Wilhelm Tell piechotą drałował! - Ale Zorro nie trafiłby w j abłko z kuszy. Wilhelm Tell lepszy! - Wielkie co - w jabłko! Cuda-niewidy! - Spróbujcie! - wołali ci od Wilhelma. - Nie traficie. Co dzień ktoś przechodził do ich partii i któregoś dnia tak już było, że tylko Heniek i ja twardo staliśmy przy bohaterskim Zorro. Ale kiedy i Heniek przyniósł kuszę, bo mu pomógł brat, i powiedział mi, że piór ma mnóstwo i podzieli się ze mną, to już nie wytrzymałem i też zrobiłem sobie kuszę. No i okazało się, że może ten Wilhelm Tell był ważniejszy, bo w jabłko naprawdę bardzo trudno trafić. Doszło do tego, że już nikt nie chciał stać z jabłkiem na głowie ani z gruszką. Wacek proponował, żeby się założyć o arbuz, ale arbuzów nigdzie nie było. I zaczęły się wielkie nieprzyjemności. A to jedna matka przyszła do szkoły, że jej syn wrócił do domu z zakrwawioną głową, a to druga, że ze skaleczonym nosem. A to jakiś ojciec strasznie się gniewał, że jego synowi o mało oka nie wybili. I ciągle wszystko było na tych, co strzelali z kuszy, a na tych, co stali z jabłkiem, nic a nic. A przecież stali nie za darmo, bo za darmo nikt nie chciał. Nawet Wacek, chociaż to mój przyjaciel. Na próżno mu tłumaczyłem, że syn Wilhelma nie bał się stać z jabłkiem, chociaż mu ojciec za to nic nie dał. - Gdybyś ty tak strzelał jak Wilhelm Tell, to ja bym się też nie bał - powiedział Wacek i zażądał trzech jabłek oprócz tego co na głowie, bo to, naturalnie, chciał też. Ciągle musiałem kupować jabłka i ani do kina nie chodziłem, ani w ogóle na nic pieniędzy już mi nie starczyło. Tylko moja mama cieszyła się, że mam taki apetyt, bo co kupiła kilo jabłek, to się tylko mignęły. Aż jednego razu nasza pani powiedziała, że już jej życie obrzydło. Co dzień na nas skargi, co dzień to samo. Spać nie może, jeść nie może, bo ciągle myśli, że któryś z jej uczniów oko straci. W szkole na Lipowej już tak się stało. I zapytała nas, czy wiemy, co to za nieszczęście nie mieć oka. Kazała nam jedno oko zasłonić ręką. - 154 - Smutno nam się naprawdę zrobiło, bo z jednym okiem to rzeczywiście niedobrze. Pani kazała nam zastanowić się, więc, owszem, zastanowiliśmy się. A zaraz potem dziewczyny przypomniały, że są pani imieniny i żebyśmy coś wymyślili. Wymyśliliśmy, żeby na ten jeden dzień złożyć od samego rana wszystkie kusze i wszystkie strzały u pani na stole. Niech się pani ucieszy. Sama przecież mówiła: „Co ja bym dała, żeby chociaż jeden dzień mieć spokojny!" Raniutko wszystko pięknie leżało na stole. Samych kusz było dziewiętnaście, a strzały? Na wierzchu dziewczyny położyły bukiet kwiatów. Pani jak tylko weszła, zaraz kusze zobaczyła i tak jej się to podobało, że miała łzy w oczach. - To naprawdę naj piękniej szy prezent - mówił a kilka razy. - Teraz dopiero odetchnę! Ja miałem pani powiedzieć, że te kusze i strzały będą na stoliku aż do jutra. Chłopaki na mnie patrzyli, a Wacek nawet mnie popchnął. Ale nie powiedziałem. Zrobię to dopiero jutro. Dziś w swoje imieniny niech się pani cieszy, że to na zawsze. Spis rozdziałów Chłopak na opak '7 Jaki ja jestem naprawdę? 10 Wesoła podróż 15 Upiększam umywalnię 20 Fakir i deska 25 Drzewo Wacka 28 Ile igieł ma jeż? 29 Autograty 32 Wszystko przez te upały 34 Dobre postanowienie 39 Niesprawiedliwi koledzy 41 Przykre nieporozumienie 44 Lekcja o hienie 47 Okazja 49 Technika to wielka rzecz 53 Pierwsi w sporcie 57 Konkurs czytelniczy 59 Sposób na dobre stopnie 64 Złota korona 67 Straszna Noc Wielkanocna 72 Nareszcie coś dla nas 77 Trzynastka 82 Głupi pomysł 93 Coś takiego jak... Kolumb 97 Kartoflanka z niespodzianką 102 Przestaję wierzyć w przeznaczenie Raz, gdy chciałem być szlachetny 107 Zostawimy ślad 109 Pomysł na ożywienie 111 Jak sobie ułatwić życie 113 Gdzie jest sprawiedliwość 115 Doświadczenie życiowe 117 Białe - nie białe, czarne nic czarne 157 ¦ urn mi ¦¦ 119 Dla naszej pani! 120 Komu kotka, komu? 122 Czy się bić, czy nie? 124 Żeby mamie było weselej 126 Rasowy szczeniak 128 Co robić? 130 Wszystko przez ciocię... 132 Jak wam się to podoba? 134 Raz, gdy chciałem być szlachetny 135 Ja i Adam Mickiewicz 137 Książka - mój przyj aciel 139 Jak sobie pościelesz... 141 Z głową czy bez głowy? 143 Wypracowanie o Wiśle 145 Nie martw się, Staszek! 148 Co w nowym mieszkaniu najważniejsze? 151 Rozczarowanie 153 Zorro czy Wilhelm Tell?