Karen Kingsbury BOŻONARODZENIOWE OPOWIEŚCI NIEZWYKŁE Z j ęzyka angielskiego przełożył Piotr Mikołajczyk KIWI DU CIEBIE Projekt okładki: A TREASURY OF CHRISTMAS MIRACLES Projekt okładki: Roman Kirilenko Redakcja: Grażyna Wiśniewska Korekta: Elżbieta Sadowska Copyright © 2002 by Karen Kingsbury Copyright © for the Połish translation by Bauer-Weltbild Sp. z o.o. Sp. K.. Warszawa 2002 Bauer-Weltbild Media Sp. z o.o., Sp. K. Klub dla Ciebie Warszawa 2002 www.kdc.pl Sto dziewięćdziesiąta druga publikacja Klubu dla Ciebie ISBN 83-89076-59-4 Skład i łamanie: Laguna Druk i oprawa: Białostockie Zakłady Graficzne S.A. Dla mojego wspaniałego męża i cudownych dzieci: Kelseya, Tylera, Austina, Seana, Joshuy i EJ. Ponadto dla Boga Wszechmogącego, który pobłogosławił mnie tymi najcenniejszymi na świecie darami. Przedmowa Kocham Boże Narodzenie i wszystko, co się z nim wiąże. Wraz z grudniem nadchodzą pierwsze jego oznaki - dźwięki „Jingle Bells". Później kolejne -kolędy, migoczące światła, świąteczne wyprzedaże, zielone i czerwone wstążki oraz prezenty, potajemnie umieszczane pod choinką. Święta są także kamieniem milowym w naszej podróży tu, na ziemi. Każdego grudnia możemy spojrzeć za siebie i pogrążyć się w zadumie, obcując z przejawami boskiego planu. Zdajemy sobie wtedy sprawę, jak niewielki wpływ mieliśmy na to, w jaki sposób nasze życie układało się przez cały rok. Z wypełnionymi sercami możemy uczestniczyć w uroczystości tej cichej i świętej nocy. Dzięki tym świętom wiemy jedno: Chrystus narodził się dla nas. Jego miłość i plany, które ma względem nas, zawsze przewyższają to, czego możemy dokonać na własną rękę. Każdego roku rozumiem to coraz lepiej. W zeszłym roku wraz z siostrą poszłyśmy w dzień po Święcie Dziękczynienia do supermarketu. Wraz z tłumem innych klientów, jeszcze przed otwarciem sklepu, rozpoczęłyśmy polowanie na świąteczne promocje. Zastanowiło mnie wtedy, jak co roku, jak bezrefleksyjnie przechodzimy ten przedświąteczny okres. Polujemy na najlepszy prezent, na najwłaściwszą cenę, często nie zauważając delikatnych dźwięków „Cichej nocy" dochodzących ze sklepowego głośnika. Niestety, żyjemy w pośpiechu i całkowicie niewłaściwie. Może powinniśmy nasz czas wykorzystać raczej na poszukiwania objawień, które otaczają nas każdego dnia. Szczególnie w okresie Bożego Narodzenia. Te cudowne wydarzenia przypominają nam, że Bóg nas kocha i że w pierwsze Boże Narodzenie dał nam najwspanialszy prezent na świecie. Jego miłość objawia nam się dzień po dniu, często przez jego cuda. Dlatego też dziś przynoszę Warn zbiór bożonarodzeniowych opowieści. Choć wszystkie te historie wydarzyły się naprawdę, postacie w nich występujące zostały przeze mnie zmienione, by chronić ich prywatność. s PRAWI fcIWE OPOWIEŚCI O NIEZWYKŁYCH ZDARZENIACH Każdy z nas potrzebuje wiary. Na szczęście zdarzeń, które są jej wyrazem, jest naprawdę mnóstwo, jeśli tylko ktoś patrzy wystarczająco uważnie. Mam nadzieję, że te zebrane w niniejszej książce opowieści pomogą nadać Waszym świętom nieco głębsze znaczenie. Być może pomogą Wam dotrzeć do kogoś naprawdę potrzebującego. A może uda się Wam pogodzić ze stratą ukochanej osoby i odzyskać spokój. Dziś szczególnie mocno uderza mnie kontrast między naszymi gorączkowymi przygolowaniami do Bożego Narodzenia i kompletnym brakiem zainteresowania tym wydarzeniem dwa tysiące lat temu. Kiedy działo się to naprawdę, żaden właściciel gospody nie miał wolnego pokoju dla Króla Królów. Nie dostrzegli największego cudu, jaki się kiedykolwiek wydarzył! Rozejrzyjmy się w te święta wokół siebie. Czy nie omijają Was jakieś cudowne wydarzenia? Modlę się, by ci, którzy szczególnie starannie przygotowują się do świąt, nie zapomnieli o ich prawdziwym znaczeniu. Bez względu na to, jak zajęci jesteśmy, mam nadzieję, że znajdziemy w naszych sercach miejsce, by pamiętać o Tym, którego narodziny zmieniły świat na zawsze. Tym, który wciąż czyni dookoła nas swoje świąteczne objawienia. Jeśli znacie jakąś cudowną opowieść - bożonarodzeniową lub jakąkolwiek inną, którą chcielibyście się ze mną podzielić, lub jeśli chcielibyście po prostu powiedzieć „Cześć", napiszcie do mnie: rtnbykk[ ]aol.com. Bardzo chciałabym was usłyszeć. Pomocna dłoń Adam Armstrong, policjant, odebrał wezwanie chwilę po dziewiątej, gdy w pierwszy dzień świąt patrolował miasto Akron w stanie Ohio. Jakaś kobieta głośno płakała w barze, koło parkingu przy autostradzie biegnącej zaraz za miastem. Wystraszeni klienci wezwali policję. Armstrong westchnął. Zawrócił samochód i skierował się w stronę parkingu. Był doświadczonym policjantem. W ciągu ośmiu lat służby zobaczył tyle bólu, że bez trudu mógł sobie wyobrażać, co sprawiło głośny płacz kobiety na parkingu. Szczególnie w Boże Narodzenie. Do miejsca zgłoszenia miał jakieś trzy mile. Jadąc przypominał sobie początki kariery. Wstąpił do policji właśnie po to, by zapobiegać ludzkiemu cierpieniu. Ta myśl przyświecała mu, kiedy kończył z naj-iepszym wynikiem szkołę policyjną. Wszystko zaczęło się, gdy pracował jako dziennikarz. Polecono mu przygotować reportaż na temat pracy policji. Zbierając materiał postanowił pojechać na nocny patrol. Pierwsze wezwanie pochodziło od kobiety dotkliwie pobitej przez męża. Armstrong przypatrywał się aresztowaniu. Kiedy policjant zakładał mężowi kajdanki, a on zobaczył, z jaką ulgą kobieta spogląda na swojego wybawiciela, coś w nim wówczas pękło. Mógł napisać tysiące artykułów opiewających dobro i piętnujących zło świata. Nigdy jednak nie zrobiłby dla tej kobiety tyle, ile ten policjant. Żaden artykuł nie uratowałby jej od bólu. Armstrong zgłosił się do policji już następnego dnia. Obiecał sobie nigdy nie wracać do przeszłości. Teraz, osiem lat po tamtym wydarzeniu, praca wciąż dawała mu tyle satysfakcji, co na samym początku. Choć przynosiła mu także niebezpieczeństwo, niepowodzenia, czasem 10 PRAWDZIWE OPOWIEŚCI O NIEZWYKŁYCH ZDARZENIACH Ilustrację, zawsze zdarzały się noce takie jak ta, kiedy trzeba było ulżyć komuś w cierpieniu. Armstrong wszedł do parkingowego baru, tonącego w blasku świątecznych lampek. Natychmiast zauważył kobietę, wciąż wstrząsaną szlochem, z twarzą ukrytą w dłoniach. Tuż obok siedziały dwie przerażone dziewczynki o jasnych włosach. Wyglądały na jakieś cztery i pięć lat. Podchodząc, policjant spróbował nadać swojej twarzy jak najłagodniejszy wyraz. - Co się stało? - zapytał. Starsza z nich spojrzała na niego, zauważył, że ona także ma łzy w oczach. - Tatuś nie mógł nam kupić prezentów na gwiazdkę, więc odszedł - odpowiedziała. - Kiedy byłyśmy w łazience, wyniósł nasze rzeczy z samochodu. Armstrong zamarł. Przyjrzał się uważnie kobiecie, po czym delikatnie położył rękę na jej ramieniu. Spojrzał na dziewczynki z ciepłym, uspokajającym uśmiechem. - Naprawdę tak było? - zapytał. Dzieci pokiwały główkami. -W takim razie usiądźcie na tych stołkach i zamówcie sobie coś do jedzenia. Dziewczynki niechętnie odeszły od matki i wspięły się na dwa krzesła obok baru. Armstrong polecił kelnerce podać im to, co zamówią. Gdy oddaliły się na tyle, że nie mogły słyszeć rozmowy, policjant usiadł naprzeciw kobiety. Podniosła głowę, wpatrując się w Armst-ronga oczami pełnymi rozpaczy. - Co się stało? - zapytał cicho. - Tak jak mówiła moja córeczka - odpowiedziała kobieta, ocierając łzy. - Mój mąż nie jest zły. Po prostu nie ma już siły. Nie mamy ani grosza, a on dowiedział się, że państwo pomoże nam, jeśli zostanę samotną matką. Siedziałam tu, modląc się o radę, co powinnam teraz zrobić, ale nie mam nawet drobnych na telefon. Wie pan, to nie były najlepsze święta w moim życiu. W jej oczach ponownie zalśniły łzy. - Ale, wie pan co, teraz chciałabym tylko wiedzieć, że Bóg słyszał moje modlitwy. Armstrong pokiwał głową, wpatrując się w kobietę z łagodnością i zrozumieniem. W milczeniu również począł się modlić, prosząc Boga o wskazówkę, w jaki sposób pomóc kobiecie i jej córeczkom. Armstrong wierzył z całego serca, że Bóg wysyła anioły chroniące go na służbie. Już kilka razy, wydawałoby się w beznadziejnych przypad- Pomocna dłoń 11 kach, czuł obecność Pana i wierzył, że taką samą ochroną otoczona jest jego rodzina. „Ona potrzebuje anielskiej pomocy, Panie", policjant modlił się bezgłośnie. „Proszę, pomóż jej." - Czy ma pani jakąś rodzinę? — zapytał, aby przerwać ciszę, która między nimi zapadła. - Moja najbliższa rodzina mieszka w Tulsie. Armstrong pomyślał przez chwilę. Podał kobiecie adresy kilku instytucji, które powinny jej pomóc. Kiedy rozmawiali, kelnerka podała hot dogi i frytki dziewczynkom. Policjant podszedł do lady, by zapłacić. „To będzie mój świąteczny prezent dla nich", pomyślał. - Szef powiedział, że firma stawia — powiedziała kelnerka, gdy wyjął portfel. — Już wiemy, co się stało. Armstrong uśmiechnął się w podziękowaniu. Podszedł do dziewczynek, zapytać, jak im smakuje. Tymczasem jakiś kierowca zbliżył się do kelnerki i zaczął szeptać jej coś do ucha. Po chwili wzięła go za ramię i poprowadziła w kierunku policjanta. To było dziwne. Na ogół kierowcy unikali Armstronga, podobnie jak innych policjantów. Między tymi dwoma grupami istniało coś na kształt naturalnej niechęci, której przyczyny nikły gdzieś w przeszłości. Większość szoferów uważała policjantów za bezdusznych służ-bistów, znajdujących przyjemność w wypisywaniu mandatów i obniżaniu w ten sposób pensji innych, stróże prawa zaś mieli kierowców za ludzi lekkomyślnych, którzy przedkładali swoje zarobki nad bezpieczeństwo innych użytkowników dróg. Prawda, jak zawsze, leżała "dzieś pośrodku. Ale, mimo wszystko, Armstrong nie przypominał sobie ani jednego spotkania z kierowcą, które nie byłoby związane / pełnieniem obowiązków. Szofer był ubrany w dżinsy, koszulkę i czapeczkę baseballową. Podszedł do lady i stanął naprzeciwko policjanta. Naturalny, knajpiany szmer rozmów nagle niepostrzeżenie ucichł. Większość klientów, niemal wyłącznie kierowcy TIR-ów, przysłuchiwało się rozmowie. - Przepraszam, panie władzo - powiedział mężczyzna. - Proszę to wziąć. Szofer wcisnął policjantowi pokaźny zwitek banknotów. Odchrząknął. - Zrobiliśmy małą zbiórkę. Powinno wystarczyć na początek dla lej kobiety i jej dzieci. Jeszcze będąc chłopcem, Armstrong nauczył się, że glina nie płacze, w każdym razie nigdy publicznie. Tak więc stał, nie mogąc wykrztusić słowa, dopóki wielka kula w gardle nie znikła, pozwalając mu się ponownie odezwać. Z całej siły ścisnął dłoń kierowcy. 12 PRAWDZIWE OPOWIEŚCI O NIEZWYKŁYCH ZDARZENIACH - Jestem pewny, że będzie bardzo szczęśliwa — rzekł schrypniętym głosem, starając się ukryć wzruszenie. - Mogę jej powiedzieć, od kogo dostała te pieniądze? - Nie — kierowca podniósł ręce i cofnął się. - Po prostu niech jej pan powie, że od kilku facetów, którzy też mają rodziny. Facetów, którzy też chcieliby spędzić Boże Narodzenie w domu. Armstrong skinął głową myśląc o niezłomnej lojalności, z jaką ludzie drogi dbali o siebie nawzajem. Kiedy kierowca odszedł, policjant przeliczył pieniądze. Po raz kolejny tego wieczora nie mógł uwierzyć własnym oczom. W niewielkim przydrożnym barku kilku szoferów zebrało w ciągu paru minut dwieście dolarów. Kwotę wystarczającą na trzy bilety autobusowe do Tulsy i jedzenie na drogę. Policjant podszedł i wręczył kobiecie pieniądze. Jedyną reakcją był szloch. - Wysłuchał — wyszeptała przez łzy. - Proszę? — zapytał Armstrong, całkowicie zaskoczony. Nie wiedział, o kogo może kobiecie chodzić. - Nie rozumie pan? - wyszlochała. - Przyszłam tu kompletnie zrozpaczona, bez nadziei na cokolwiek. Usiadłam i poprosiłam Boga o pomoc, o znak, że wciąż nas kocha i wciąż mu na nas zależy. Armstrongowi ciarki przeszły po plecach. Przypomniał sobie swoją modlitwę, kiedy prosił Boga o pomoc, o zesłanie kobiecie anielskiego wsparcia. Wprawdzie kierowcy ciężarówek nie wyglądali jak biblijny zastęp aniołów, jednak Bóg wykorzystał ich w ten sposób. - Chyba ma pani rację. Chyba rzeczywiście wysłuchał. W tym momencie do baru weszło dwoje młodych ludzi. Zobaczyli łkającą kobietę i bez wahania podeszli, pytając, czy mogą w czymś pomóc. - Cóż, gdyby mogli mnie państwo podwieźć do przystanku autobusowego. Widzicie, mam pieniądze, chcę się dostać do... Armstrong postanowił dyskretnie zejść ze sceny. Odszedł w daleki zakątek parkingu, gdzie stał jego samochód patrolowy. Włączył radio. - Problem rozwiązany — nadał komunikat. Kiedy już siedział za kierownicą, bezpiecznie ukryty przed wzrokiem postronnych, wreszcie mógł pozwolić płynąć łzom. Czuł, że nigdy nie zapomni tego, co właśnie się na jego oczach wydarzyło. Jako policjant, niemal codziennie miał do czynienia z przemocą i gwałtem. Tej nocy jednak ktoś przypomniał mu, że dobro i miłość naprawdę istnieją. Armstrong nauczył się jeszcze czegoś. Czasami Bogu wystarczy kilkunastu kierowców ciężarówek pijących kawę na parkingu koło Akron w stanie Ohio, by zesłać bożonarodzeniowe anioły. Najcudowniejszy czas w roku Paul Jacobs pracował w ogrodzie własnego domu w Austin, w Teksasie. Rozmyślał o swoim bracie imieniem Vince. Było Boże Narodzenie, najwspanialszy okres w roku, a Vince leżał w szpitalu, zmagając się z poważnym atakiem wyrostka robaczkowego. - Pomóż mu, Boże... Przecież są święta, pozwól mu wrócić do domu, Panie. Proszę... Modlitwę przerwało mu wołanie Laury, jego żony. Właśnie odebrała telefon od żony Vince'a. Paul wszedł do domu, ocierając zroszone potem czoło. Podniósł słuchawkę. - Musisz tu natychmiast przyjechać. - Bratowa wyrzucała z siebie słowa najszybciej jak mogła. W jej głosie wyraźnie dało się wyczuć panikę. - Vince? - Tak - zaczęła płakać. Fala współczucia zalała mu serce. -Zapalenie objęło całe ciało. Lekarze mówią, że nie wygląda to dobrze. Proszę, Paul, pospiesz się. Odwiesił słuchawkę. Podszedł do żony, która bezszelestnie wysunęła się z najbliższego pokoju. - Nie mogę w to uwierzyć - wyszeptał Paul. - Ruth mówi, że Vince'owi się pogorszyło. Lekarze uważają, że powinniśmy być wszyscy razem. - Myślisz, że on może nie przeżyć? - Laura była przygnębiona. - Obawiam się, że tak. Musimy pojechać i zobaczyć, jak to wygląda. Paul znalazł kluczyki do samochodu. Wszystko wydarzyło się tak niespodziewanie. Jego brat Vince miał zaledwie trzydzieści siedem lat. Był zdrowy i silny aż do poprzedniego tygodnia, kiedy z powodu 14 PRAWDZIWE OPOWIEŚCI O NIEZWYKŁYCH ZDARZENIACH Najcudowniejszy czas w roku 15 zapalenia wyrostka trafił do szpitala. Lekarze usunęli wyrostek, jednak podczas operacji chory organ pękł, zakażając cały organizm. Początkowo wydawało się, że wystarczą zwykłe antybiotyki. Ale dzień przed alarmującym telefonem gorączka ponownie zaczęła rosnąć, napawając całą rodzinę przerażeniem, pomimo iż lekarze twierdzili, że życiu Vince'a nie zagraża żadne niebezpieczeństwo. Aż do dzisiaj. Paul zaczął się zastanawiać, co by się stało, gdyby jego starszy brat umarł. Zadrżał. Vince był w kwiecie wieku, miał z Ruth dwoje wspaniałych dzieci... Paul zaczął się cicho modlić. Zaczął prosić Boga, by oszczędził Vince'a i dał jego ciału siłę, która przezwycięży infekcję. Paul i Laura błyskawicznie pokonali pięć mil dzielących ich od szpitala. Wbiegając do środka zderzyli się z rodziną. - Naprawdę jest aż tak źle, jak mówi Ruth? - Paul spojrzał swemu ojcu głęboko w oczy poszukując odpowiedzi. - Twój brat jest w poważnym stanie, synu. Bardzo poważnym. Musimy się za niego modlić. Nagłe pogorszenie stanu zdrowia Vince'a zaskoczyło także jego. Sam Jacobs wraz ze swym najstarszym synem prowadził rodzinny interes - firmę produkującą narzędzia rolnicze. Widywali się codziennie, dlatego ojciec wiedział, że Vince nigdy nie narzekał na zdrowie. - Jeśli ktoś może przez to przejść, tym kimś jest właśnie Vince -rzekł starszy mężczyzna. - Musimy się jednak za niego modlić. Paul odwrócił się do swojej matki Ronni. Obejmując ją, spojrzał jej w oczy, pełne łez. Wziął ją za ręce. - Wszystko będzie dobrze, mamo — zapewnił. — Bóg nie dopuści, by stało mu się coś złego. Choćby ze względu na te maleństwa, które czekają na niego w domu. Ronni pokiwała smutno głową, jednak wiedziała, że to nie musi być prawda. Czasami ludzie umierali, pomimo że nie było żadnego ziemskiego wytłumaczenia ich śmierci. Złe rzeczy po prostu się zdarzały, nawet ludziom głęboko wierzącym, spędzającym na modlitwie mnóstwo czasu. Ronni wierzyła, że każde takie zdarzenie ma jakiś powód, który jednak na ogół pozostawał tajemnicą. A świadomość tego, nigdy nie czyniła tragedii ani trochę łatwiejszą do zniesienia. - Błagajmy Boga o miłosierdzie - wyszeptała. Wszyscy przeszli cichym, nieskazitelnie czystym korytarzem do poczekalni oddziału intensywnej terapii. Kilka następnych godzin upłynęło niemal w zupełnej ciszy. Pogrążyli się w modlitwie, czekając na wiadomość od któregoś z lekarzy. Do rodziny dołączyła też siostra Vince'a i Paula z mężem. Około piątej pojawił się lekarz. - Obawiam się, że nie mam najlepszych wieści — powiedział, wkładając ręce w kieszenie kitla. - Pacjent ma niezwykle wysoką gorączkę, badania krwi zaś dowodzą, że jego organizm przestał reagować na antybiotyki. Choć słowa lekarza nie były dla nikogo wielkim zaskoczeniem, członkowie rodziny zaczęli spoglądać po sobie, niepewni znaczenia tego, co właśnie im oznajmiono. - Panie doktorze, czy wszystkie te powikłania wzięły się z zapalenia wyrostka? - zapytał Sam. - Niezupełnie — lekarz pokręcił w zamyśleniu głową. - Zapalenie wyrostka zmusiło nas do hospitalizacji pańskiego syna. Prawdziwy jednak problem polega na tym, że wyrostek pękł podczas operacji, zakażając krwiobieg i powodując powikłania niemal w całym organizmie. Lekarz zawahał się przez chwilę, jakby szukając właściwych określeń. - Z tego powodu pański syn zmaga się teraz z zapaleniem otrzewnej i ogólnym zakażeniem organizmu. Sytuacja jest bardzo poważna. Wynik zależy od tego, jak system immunologiczny chorego poradzi sobie z infekcją. W przypadku Vihce'a, organizm zaczął zwalczać chorobę, po czym z niewiadomych przyczyn przestał. Od tego momen-lu infekcja wymknęła się spod kontroli. Nic więcej nie możemy dla niego zrobić poza podawaniem mu antybiotyków. - Panie doktorze, czy mówiąc, że nic więcej nie da się zrobić, chce pan powiedzieć, że może umrzeć? - głos Ronni wydawał się być spokojny i opanowany. - Tak, obawiam się, że tak. Jeżeli nic się nie zmieni, obawiam się, że pacjent nie przeżyje najbliższej nocy. Laura stłumiła westchnienie, Ruth ukryła głowę w dłoniach, wstrząsana cichym szlochem. Sam odchrząknął, próbując nadać swojemu głosowi jak najspokojniejsze brzmienie. Niestety, nie udało mu się opanować drżenia brody. - Kiedy będziemy mogli go zobaczyć? - Najbliższa rodzina może wejść do niego w tej chwili. Prosiłbym jednak, by wchodzić pojedynczo - lekarz przerwał, strapiony. Ta część jego pracy nigdy nie była łatwa. - Bardzo mi przykro z powodu Vince'a. Miejmy nadzieję, że nastąpi cud. 16 PRAWDZIWE OPOWIEŚCI O NIEZWYKŁYCH ZDARZENIACH Lekarz wyszedł, zostawiając całą rodzinę, by oswoiła się z wiadomością. Pierwsza podniosła się Ruth. Jej twarz zalana była łzami. Podeszła do drzwi. - Wejdę pierwsza. Powiem mu, że wszyscy tu jesteście. Może to coś zmieni. Choć Ruth była przygotowana na ten widok, natychmiast po wejściu na salę zatrzymała się przerażona. Vince był podłączony do czterech rurek, jego całe ciało wręcz płonęło z gorączki. Oddychał płytko. Zamknięte oczy nadawały mu wygląd pogrążonego w niespokojnym śnie. Czy to naprawdę mógł być ten sam człowiek, który zaledwie tydzień wcześniej stanowił chodzący okaz zdrowia? - Kochanie, to ja -. wyszeptała, pochylając się nad jego łóżkiem. Vince jęknął. Ruth była niemal pewna, że jej mąż nie mógł zrozumieć, co powiedziała. Wzięła go za rękę, czując, jak gorące jest jego ciało. - Posłuchaj mnie, Vince - powiedziała łamiącym się głosem. -Wszyscy jesteśmy przy tobie. Reszta rodziny czeka w sąsiednim pokoju. Modlimy się, żebyś jak najszybciej zwalczył tę chorobę i mógł pojechać z nami do domu na święta. Słyszysz mnie, najdroższy? Nie było żadnej reakcji. Z gardła Ruth wydobył się pojedynczy szloch. - Vince, proszę, nie umieraj. Potrzebujemy cię. Trzymaj się, kochanie - czule głaskała go po rozpalonym czole, rosząc obficie łzami jego łóżko. - Kocham cię, Vince. Kiedy Ruth wyszła, do pokoju wszedł Sam. Następnie Ronni. Kiedy i ona opuściła syna, Laura i Paul spojrzeli na siebie. - Ty idź - powiedział Paul. - Ja będę następny. Było już po ósmej. Szpital powoli pustoszał. Laura zniknęła w pokoju Vince'a. Po kilku minutach spowijająca poczekalnię cisza została zakłócona przez starszą, potężną kobietę. Sam i Ronni rozpoznali w niej swoją wieloletnią sąsiadkę Sadie Johnson. Miała niemal osiemdziesiąt lat i była jedną z najbardziej wierzących osób, jakie znali. Większość czasu spędzała pracując w kościele. Choć poruszała się o lasce, stanowiła prawdziwy okaz zdrowia. Codziennie przynajmniej godzinę pracowała w ogrodzie. - A niech mnie - powiedziała wesoło. - Cóż, moi dobrzy ludzie, robicie w szpitalu w taką zimną noc? Sam grzecznie skinął starszej kobiecie. - Dobry wieczór, Sadie. Nie wiedziałem, że coś ci doldga. Od dawna jesteś w szpitalu? Najcudowniejszy czas w roku 17 - Nieee. To tylko okresowe badania. Znacie lekarzy, ostukują i osłuchują, robią zdjęcia, tylko po to, żeby powiedzieć, że wszystko jest w porządku. Spojrzała na zawieszony na ścianie zegar. - Cóż, czas najwyższy iść do łóżka, pójdę już. Pomyślałam tylko, że przespaceruję się, zobaczyć, czy przypadkiem nie dzieje się coś ciekawego. Przyjrzała się jeszcze raz twarzom wszystkich zebranych. Natych-niiast spoważniała, nawet zasmuciła się. - Sam, czy wszystko jest w porządku? Wyglądacie na bardzo /.martwionych. Mężczyzna spuścił głowę w obawie, że się rozpłacze. Na pomoc pospieszyła mu Ronni. - Nasz najstarszy syn, Vince... Jest poważnie chory - ujęła dłoń męża. - Lekarze mówią, że prawdopodobnie nie przeżyje nocy. Sadie wyglądała na przerażoną. - To naprawdę nie w porządku. Vince jest młody, prawda? Ma trzydzieści kilka lat? I w dodatku w Boże Narodzenie? To okropne. - Trzydzieści siedem — odpowiedziała cicho Ronni. — Jego dzieci są jeszcze małe. - Trzydzieści siedem! - Sadie powtórzyła, kręcąc głową. - I do lego małe dzieci. Starsza kobieta zaczęła się wiercić na krześle w zamyśleniu, poprawiając na sobie szlafrok. - Myślę, że będę musiała porozmawiać dziś w nocy z tym na "orze i poprosić go, by wziął mnie zamiast Vince'a. I tak chciałam spędzić święta w domu - uśmiechnęła się, jej oczy zabłysły. - Wiecie - wskazała w górę. — W moim prawdziwym domu. / Panem i moim najdroższym Kennym. Tak właśnie zrobię - pokiwała Iową. - Poproszę Pana, by wziął mnie zamiast niego. Wszyscy spojrzeli na starszą kobietę zaskoczeni. - To nie będzie konieczne, Sadie - powiedział szybko Sam. Wszyscy modlimy się za Vince'a i będziemy modlić się za ciebie, lak więc... - Nie, nie - przerwała mu, machając ręką. — Nie róbcie tego. Nie potrzebuję już niczyich modlitw. Uśmiechnęła się z wyrazem spokoju na twarzy. - Sam, już od dawna jestem gotowa do tej ostatniej podróży. Kochałam naszego Pana przez całe życie, ale czuję się już bardzo /męczona. Chcę znaleźć się w domu jak najszybciej, choćby tej nocy. Przerwała na chwilę i zamyśliła się. 18 PRAWDZIWE OPOWIEŚCI O NIEZWYKŁYCH ZDARZENIACH Najcudowniejszy czas w roku 19 — Oto, co pragnę zrobić. Dziś w nocy chcę poprosić Boga, by był dla mnie dobry i hojny. Poproszę, by zabrał mnie zamiast twojego syna. Już jutro Vince zacząłby zdrowieć, ja zaś zapukałabym do bram nieba. Spędziłabym święta w niebie, a Vince z wami. Czy to nie byłoby najlepsze rozwiązanie? Sam nie odpowiadał, wiedząc, że to niemożliwe. Nie umiera się na życzenie. — W takim razie wszystko ustalone - powiedziała Sadie z przekonaniem. - Tak będzie najlepiej dla nas obojga. Uśmiechnęła się do Sama i Ronni, potem także do pozostałych. — Po drugiej stronie spotkam Kenny'ego - mrugnęła porozumiewawczo na odchodnym. W drzwiach zderzyła się z Laurą, która właśnie wracała z pokoju Vince'a. — Czy to nie była wasza dawna sąsiadka? - zapytała Laura, siadając. Ronni niepewnie kiwnęła głową, wciąż zakłopotana niecodzienną postawą Sadie. — Powiedziała coś bardzo dziwnego. Będzie się modlić, by Bóg zabrał ją do siebie zamiast naszego syna. Jest zmęczona życiem, uważa, że przeżyła wystarczająco wiele, i jest gotowa, by połączyć się z Bogiem i swoim nieżyjącym mężem w niebie — akurat na święta. — Ona tak powiedziała? - Laura uniosła brwi w niedowierzaniu. — Nie bierz tego poważnie. Bóg tak nie robi, nie weźmie jednego człowieka w zamian za innego. Sam, dotychczas wpatrujący się w milczeniu w podłogę, podniósł głoWę. — Nigdy nie możemy być pewni, co zrobi Bóg. Zawsze działa w tajemniczy sposób. Pismo mówi, że modlitwa prawego człowieka ma wielką moc. A niewielu znam ludzi równie prawych jak Sadie Johnson. Naprawdę prawych, tak jak życzył sobie tego Pan. W pokoju ponownie zapadła cisza. Paul zamyślił się. Zafascynowała go wiara tej kobiety i jej kompletny brak lęku przed śmiercią. Nie spodziewał się po jej dziwnej zapowiedzi żadnych specjalnych efektów, czuł jednak, że w tych słowach kryła się wielka mądrość. Myśl o pójściu do nieba była dla Sadie czystą przyjemnością, nie przyprawiała jej o smutek ani przygnębienie. Dla ludzi tak oddanych Bogu śmierć była jedynie podróżą na drugą stronę. Paul poczuł się lepiej, spokojniej. W jakiś sposób ta kobieta sprawiła, że nieuchronnie zbliżająca się śmierć Vince'a stawała się łatwiejsza do zniesienia. Przed północą Paul, Laura i siostra z mężem pojechali do domów, by kilka godzin się przespać. - Wrócimy przed wschodem słońca - powiedział Paul całując matkę w policzek. — Gdyby cokolwiek się działo, dzwońcie. Ronni pokiwała głową. Ona i Sam woleli położyć się na stojących w poczekalni sofach. Vince był w końcu ich synem. Chcieli być jak najbliżej, na wypadek, gdyby Vince lub Ruth potrzebowali czegokolwiek. Na trzy godziny zapadli w niespokojną drzemkę. Kilkakrotnie w ciągu nocy sprawdzali, co dzieje się u ich syna, jednak jego stan pozostawał krytyczny. O szóstej następnego ranka powrócili Laura i Paul, budząc rodziców. - Jak on się czuje? - Od kilku godzin nic nie słyszeliśmy — Sam podniósł się przecierając oczy. — Chyba jest bez zmian. Laura i Paul usiedli. Próbowali zachować spokój i przygotować się na to, co mógł przynieść budzący się dzień. Przez całą godzinę, w ciągu której zjechała się reszta rodziny, nie zmienili swojej pozycji. Nagle, chwilę przed ósmą, do poczekalni wpadł lekarz Vince'a. Szeroki uśmiech na twarzy zwiastował dobrą nowinę. - Gorączka spadła — zakomunikował. — W ciągu ostatnich kilku godzin nastąpiło przesilenie, teraz temperatura jest prawie normalna. Nie mam pojęcia, co się stało, nie widziałem czegoś takiego w ciągu całej swojej praktyki. Przerwał, jakby zastanawiał się, czy dodać coś jeszcze. - Wesołych Świąt! Wszystkim z oczu pociekły łzy. Każdemu ze zgromadzonych w niewielkiej poczekalni w jednej chwili spadł z serca olbrzymi ciężar. Sam podniósł się z kanapy i uścisnął lekarzowi dłoń. - Bardzo panu dziękuję. Czy to znaczy, że on z tego wyjdzie? - Jest jak nowo narodzony, panie Jacobs. Myślę, że wszystko będzie w najlepszym porządku. Doktor wyszedł, zostawiając rodzinę pogrążoną w radości. - Dzięki Bogu - wyszeptała Ronni. - Dzięki Bogu za wysłuchanie naszych modlitw. Na dźwięk słowa modlitwa, myśli członków rodziny pobiegły ku Sadie Johnson. Jacobsowie zaczęli niepewnie spoglądać jeden na drugiego. - Tato - zaczął Paul. - Nie sądzisz, że to może mieć coś wspólnego /. tym, co wczoraj opowiadała pani Johnson? - Oczywiście, że nie — Sam uśmiechnął się. — Po prostu Bóg uznał, że na Vince'a nie przyszedł jeszcze właściwy moment, to wszystko. 20 PRAWDZIWE OPOWIEŚCI O NIEZWYKŁYCH ZDARZENIACH Paul pokiwał głową, jednak ciekawość wzięła górę. Przeprosił pozostałych członków rodziny. - Mam ochotę na krótki spacer - powiedział. - Zaraz wrócę. Laura popatrzyła za nim. Wiedziała, dokąd jej mąż się wybiera. Miała nadzieję, że starsza pani ucieszy się na wieść o poprawie zdrowia Vince'a. Paul podszedł do biurka w głównym hallu. Zapytał, na którym piętrze leży Sadie Johnson. - Jest na trzecim piętrze, proszę pana - odpowiedziała recepcjonistka. - Pokój 325, pacjentka leży na obserwacji. Mężczyzna podziękował i wsiadł do windy. Na trzecim piętrze udał się do pokoju pielęgniarek. Zaczekał, aż ktoś go zauważy. - Czy mogę w czymś pomóc? — zapytała jedna z kobiet. Rzut oka na identyfikator powiedział Paułowi, że ma do czynienia z siostrą przełożoną. - Tak, proszę pani. Szukam swojej sąsiadki, pani Sadie Johnson. Jest przyjaciółką rodziny, powiedziano mi, że leży w pokoju 325. Pielęgniarka spuściła oczy. - Bardzo mi przykro — przez chwilę biła się z myślami, czy powinna powiedzieć temu mężczyźnie, co się stało. - Pani Johnson zmarła kilka godzin temu. Paul poczuł, że serce zamarło mu w piersi. Przez dłuższą chwilę stał zmrożony wiadomością, nie mogąc wydobyć z siebie ani słowa. - Myślałem, że przechodziła tylko okresowe badania. - To prawda, proszę pana, tak było - pielęgniarka zniżyła głos, marszcząc brwi. - Po czym, ni stąd ni zowąd, kilka godzin temu jej serce przestało bić. Próbowaliśmy ją ratować, ale nie udało się. Bardzo mi przykro. Paul podziękował pielęgniarce i wrócił do windy. Szedł jak we śnie. Mechanicznie pokonał drogę na pierwsze piętro, do poczekalni na oddziale intensywnej terapii. Wszystko, co widział i słyszał po drodze, docierało do niego jakby z oddalenia, jak gdyby niewidzialna mgła lub wata otuliła mu zmysły. Kiedy wkroczył do poczekalni, jego bliscy, widząc jego twarz, zamilkli. - Co się stało, Paul? - zapytał Sam, obawiając się, że stan jego starszego syna ponownie się pogorszył. - Chodzi o panią Johnson, tato — głos Paul a był cichy, pozbawiony emocji. — Ona nie żyje. Zmarła kilka godzin temu, mniej więcej wtedy, kiedy stan Vince'a cudem się poprawił. - To niemożliwe - odezwała się Roni. - Pani Johnson przechodziła tylko okresowe badania. Najcudowniejszy czas w roku 21 - Pielęgniarka powiedziała, że jej serce po prostu przestało bić -dodał Paul. — Położyła się wczoraj spać i zmarła we śnie. Wszyscy zgromadzeni w poczekalni zamilkli. Sadie Johnson modliła się, by Bóg zabrał ją zamiast Vince'a. W nocy tak właśnie się stało, a lekarze nie potrafili wytłumaczyć ani powodów jego wyzdrowienia, ani przyczyn jej śmierci. - Myślicie, że tak się stało, bo ona o to prosiła? - zapytał Paul z niedowierzaniem, patrząc po twarzach zebranych. Przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał. W końcu Sam podniósł się ze swego miejsca, przechylając w zamyśleniu głowę. — Cóż, synu, nie wydaje mi się, by komukolwiek z nas, tu zebranych, udało się kiedykolwiek dojść prawdy o tym, co się wydarzyło tej nocy. Jednego jestem jednak pewien tak bardzo, jak tego, że siedzę tu dzisiaj z wami. Jestem przekonany, że Sadie wróciła do swojego pokoju i poprosiła Boga, by w swoim miłosierdziu zabrał ją do siebie, a pozwolił Vince'owi żyć. Ojciec spojrzał po twarzach pozostałych. — To jedyne, czego możemy być pewni. I jeszcze tego - smutny uśmiech wykrzywił mu twarz - że oboje spędzą Boże Narodzenie w domu. Myślę, że stało się tak, jak mówiliśmy wczoraj. Modlitwa prawego człowieka ma niespotykaną moc. Nie powinniśmy o tym zapominać, ponieważ to może być jedyne wytłumaczenie wydarzeń ubiegłej nocy, jakie kiedykolwiek otrzymamy. Podarunek Jessiki 23 Podarunek Jessiki Niemal w samym środku miasteczka Cottonwood, w stanie Arizona, w skromnym, ukrytym za lokalnym urzędem pocztowym domu, mieszkała mała dziewczynka - Jessica Warner. Pod wieloma względami nie było w niej nic nadzwyczajnego. Miała sześć lat, blond loczki i niebieskie, zawsze radośnie błyszczące oczka. Jej uśmiech rozjaśniał każde pomieszczenie, do jakiego weszła, bardziej niż słońce, które w jej rodzinnym mieście świeciło niemal każdego dnia w roku. Miała także ukochaną lalkę o imieniu Molly, podniszczoną i sfatygowaną, przytulaną aż do podarcia. Rodzina Warnerów czuła się w Cottonwood po prostu wspaniale. Było to miasto, w którym rodzice każdy weekend spędzali na meczach małej ligi piłkarskiej, a ludzie pozdrawiali się na głównej ulicy, bez względu na to czy się znali, czy nie. Joe Anderson, fryzjer, oraz Steven Simmons, właściciel sklepu chemicznego, wystawiali w oknach plakaty z napisem „Skały z Mingusa", pokazując w ten sposób całemu miastu, że kibicują drużynie piłkarskiej Liceum Mingus, która co roku próbowała wywalczyć tytuł najlepszej drużyny w całym stanie. Było to miasto, w którym nikt nie zamykał na noc drzwi, dzieci bezpiecznie bawiły się na podjazdach i trawnikach przed swymi domami, młodzież zaś narzekała, że nie ma kompletnie nic do roboty. Choć pory roku nie różniły się od siebie tak wyraźnie, jak w jakimś mieście środkowego zachodu lub w porcie nad brzegiem Atlantyku, Warnerowie potrafili delektować się najsubtelniejszymi zmianami pogody. Lubili pełne blasku wiosenne dni, gdy słońce igrało na dalekich czerwonych skałach Sedony, letni upał, kiedy wielkie mon-suny wpadały do Doliny Verde i jesień, z zacinającym wiatrem i Yavapai County Fairgrounds, będącymi miejscem organizacji corocznych dożynek. Ale tak naprawdę poszczególne miesiące były częściami całorocznego crescendo, zmierzającego do ulubionego okresu rodziny Warnerów - Bożego Narodzenia, kiedy pustynne miasteczko Cottonwood stawało się, zdaniem mieszkańców, równie cudowne jak Betlejem dwa tysiące lat wcześniej. Oficjalne otwarcie okresu świątecznego następowało, kiedy burmistrz i radni miejscy uroczyście dekorowali, korzystając z drabiny strażackiej Erniego Graya, całą główną ulicę girlandami z napisem „Wesołych Świąt". Od tej chwili, aż do dnia świątecznej parady, wszyscy mieszkańcy brali udział w nieoficjalnym konkursie na najpiękniej udekorowany dom, który na ogół wygrywał ktoś z mieszkańców prestiżowej okolicy autostrady 269 i Quail Springs u podnóża Góry Mingusa. Matka Jessiki doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że nie stać ich było na rywalizację z mieszkańcami Quail Springs, jednak cała rodzina nie ustawała w wysiłkach, by jak najlepiej zaprezentować się w konkursie. Przynajmniej tak było kiedyś. Im bliżej było do Bożego Narodzenia, tym bardziej wszyscy w domu Warnerów nabierali przekonania, że w tym roku święta będą wyglądały inaczej. I tak, kiedy tylko główna ulica udekorowana została girlandami, Jessica zaczęła każdego wieczora odmawiać głośno specjalną modlitwę. Leżąc już w łóżeczku, ucałowana na dobranoc przez oboje rodziców, zamykała oczy i podnosiła jedną rączkę nad głowę, próbując dosięgnąć Boga. — Panie Boże — szeptała — nie powiem o tym ani mamusi, ani tatusiowi, więc, proszę cię, słuchaj dobrze. Nadchodzą święta i wiem, że właśnie teraz szczególnie dobrze słuchasz modlitw małych dziewczynek. Tak mi powiedziała nauczycielka. Moja modlitwa jest taka: Panie Boże, zrób tak, żeby mamusia i tatuś znowu się kochali. Choć rodzice nie chodzili już do kościoła, a modlitwa stała się w domu Warnerów czymś zapomnianym, malutka Jessica każdej nocy odmawiała tę samą modlitwę. Robiła zresztą podobnie jak wiele dzieci w wielu domach, modlących się, by ich rodzice znów się pokochali. Ale Jessica nie była pod pewnym względem takim samym dzieckiem, jak wszystkie inne. To maleństwo nie mogło ani biegać, ani podskakiwać, ani brykać z rówieśnikami. Nie mogła skakać przez skakankę ani bawić się w chowanego, ani też uczestniczyć w „wyścigach w workach". 24 PRAWDZIWE OPOWIEŚCI O NIEZWYKŁYCH ZDARZENIACH Podarunek Jessiki 25 Jessica nie mogła nawet chodzić. Cierpiała na porażenie mózgowe. Wszyscy w Cottonwood doskonale o tym wiedzieli i bardzo współczuli dziewczynce. Starali się chronić ją i pomagać jej na każdym kroku, czy to na ulicy, czy gdziekolwiek ją spotkali. Machali do niej, głaskali jej piękne blond loczki, powtarzając za każdym razem, że tylko aniołki mogą być równie śliczne. Obecność Jessiki była w Cottonwood czymś naturalnym, mieszkańcy tak przyzwyczaili się do dziewczynki, że czuli się szczęśliwsi, ilekroć spotykali ją na swojej drodze. Ona była zbyt mała, by to zrozumieć, ale z pewnością czuła, że całe Cottonwood jest jej domem. A Cindy i Steve Warner wiedzieli najlepiej, że ich córeczka nie chciałaby zamieszkać nigdzie indziej. Tego roku, wkrótce po ceremonii ozdabiania głównej ulicy, Jessica zapytała mamę, dlaczego jej nóżki nie są tak sprawne jak nóżki innych dzieci. Cindy jakby się skurczyła. Mocno przytuliła córeczkę, czując drżenie w piersiach i próbując opanować napływające do oczu łzy. Pomogła dziecku usiąść na kanapie. - Opowiem ci bajkę, kochanie. Chcesz? - Delikatnie pogłaskała dziecko po główce. - Bajkę o mnie, mamusiu? Dziewczynka pokołysała i mocniej przycisnęła do siebie swoją Molly. - Tak, Jessie, o tobie - kobieta odchyliła do tyłu głowę, powstrzymując łzy. - O tym, co się wydarzyło, kiedy przychodziłaś na świat. Cindy opowiedziała córeczce o tym, że urodziła się za wcześnie, zanim jeszcze była na to gotowa. Lekarze próbowali opóźnić poród, jednak nic to nie dało. Jessica Marie urodziła się na dziesięć tygodni przed planowaną datą, walcząc o każdy oddech. Trzy miesiące później, kiedy ważyła już wystarczająco dużo, by można było zabrać ją do domu, lekarz poprosił rodziców o krótką rozmowę. - Jestem niemal pewny, że dziewczynka cierpi na jakieś uszkodzenie mózgu. To nie jest dolegliwość, z której da się wyrosnąć. Można to jednak złagodzić odpowiednią rehabilitacją. Cindy przerwała swoją opowieść. - Jesteś wyjątkowa, Jessiko. Sam Bóg mi to powiedział, kiedy mi cię zesłał. Przez cały następny rok Steye i Cindy nie rozmawiali o swoich lękach związanych ze zdrowiem dziecka. Kiedy ich córeczka nie siadała, nie raczkowała jak inne dzieci w jej wieku, tłumaczyli sobie to tym, że była wcześniakiem. Od tego czasu coraz bardziej różnili się w kwestii zdrowia ich dziecka. Coraz rzadziej chodzili do kościoła, być może w głębi serca chowali urazę do Boga za stan Jessiki. Wtedy też Steve kupił parę różowych baletek, które powiesił nad łóżeczkiem małej. , - Jesteś moją idealną, małą księżniczką — wyszeptał, pochylony nad śpiącym dzieckiem. — Pewnego dnia zatańczysz dla mnie po całym pokoju, prawda, kochanie? Lekarze jednak rozwiali te nadzieje. Jessica nie będzie tańczyć. Porażenie nie wpłynęło na jej umysł, dotknęło jednak mięśni dziecka. Twierdzili, że będzie dobrze, jeśli mała idąc do przedszkola, będzie w stanie używać balkoniku. Kiedy okazało się, jak bardzo poważna jest choroba dziewczynki, Cindy rzuciła pracę, by więcej czasu poświęcać na rehabilitację Jessiki. Pomagała jej podczas morderczego rozciągania mięśni oraz podczas innych ćwiczeń. Pod koniec dnia na ogół i matka, i córka były wyczerpane. - Tracisz czas - powtarzał Steve. - Ona nie potrzebuje całej tej harówki, Cindy. Wyrośnie z tego, zobaczysz. I tak toczyło się życie w domku Wamerów. Cindy całymi dniami pomagała córeczce walczyć z porażeniem. Steve zaś niezmiennie zaprzeczał, że jego córka cierpi na cokolwiek. Co gorsza, w zamęcie codziennego, smutnego życia zagubili gdzieś miłość do Boga, oddalili się od niego. W tym czasie jedyną osobą w domu, która słuchała przypowieści biblijnych i modliła się do Jezusa, była Jessica; odkąd ukończyła dwa latka, w każdą niedzielę dziadkowie zabierali ją do kościoła. Powoli mijały lata i Cindy oraz Steve zaczęli zauważać maleńkie zwiastuny poprawy. Kilka dni przed piątymi urodzinami Jessice po raz pierwszy udało się raczkować po pokoju seriami urywanych ruchów. To było zwycięstwo, bez względu na to, jak maleńkie, i oboje rodzice, cieszyli się razem z córeczką. - Moja dziewczynka — powiedział Steve. — Pewnego dnia wyrośniesz z porażenia mózgowego i założysz te baletki. Ale tej nocy, kiedy Jessica już spała, Cindy załamała się. - Poprawa następuje tak wolno - łkała. - Wykonywałyśmy wszystkie ćwiczenia. Pilnowałam odpowiedniej diety, czytałam książki na ten lemat. Zrobiłam wszystko, co mogłam. Dlaczego to idzie tak powoli? - Mówiłem ci, Cindy. Musisz być cierpliwa. Ona z tego wyrośnie, po prostu musi być starsza. 26 PRAWDZIWE OPOWIEŚCI O NIEZWYKŁYCH ZDARZENIACH Podarunek Jessiki 27 - Nigdy z tego nie wyrośnie, Steve! — kobieta zaczęła krzyczeć. -Jeżeli będziemy z nią pracować, jej stan się poprawi, ale nie licz na to, że kiedyś wejdziesz w nocy do jej pokoju i zastaniesz ją tańczącą w tych kretyńskich baletkach. Nie rozumiesz tego? Steve nie przyjmował tego do wiadomości. Zaczęli się coraz bardziej od siebie oddalać. Rozmawiali tylko, kiedy było to konieczne, żyli w zupełnie odrębnych światach. Cindy zaczęła chodzić na spotkania rodziców dzieci z porażeniem mózgowym. Wreszcie znalazła zrozumienie. Ludzie tam przychodzący nie negowali dolegliwości dzieci, ale starali się pomóc sobie nawzajem, znaleźć pociechę dla siebie i swych dzieci. Tymczasem Steve dostał awans. Do jego obowiązków służbowych należało teraz także organizowanie nieoficjalnych spotkań na szczeblu zarządu. Jego koledzy z pracy byli radośni i optymistyczni, Steve zaś był wśród nich często duszą towarzystwa. Lubił ich, ponieważ nie pytali o postępy jego córki i nie musiał z nimi rozmawiać o koordynacji mięśni, terapii grupowej czy codziennych ćwiczeniach. Coraz częściej, czasem całymi tygodniami, Cindy i Steve spotykali się tylko na kilka minut w ciągu dnia, mijając się bez słowa w przedpokoju lub kuchni. Jessica miała pięć lat, kiedy zorientowała się, że z jej mamusią i tatusiem jest coś nie tak. Już się nie całowali, nie obejmowali, nie trzymali za ręce jak inni rodzice. Wiedziała, że rozwiązanie może być tylko jedno, dlatego każdej nocy przed zaśnięciem szeptała swoją prostą modlitwę, prosząc Boga, żeby sprawił, by mamusia i tatuś znowu się kochali. Nie przynosiło to jednak żadnych rezultatów. W końcu, dwa tygodnie przed świętami, Steve delikatnie dotknął ręki Cindy. - Nie dzieje się ostatnio między nami najlepiej, prawda? - zapytał, przyglądając się jej uważnie. - Nie, chyba nie. — Łzy błysnęły w jej oczach, jednak spojrzenie utkwione w Steve'ie pozostawało chłodne i skupione. - Rozmawiałem z prawnikiem na temat rozwodu - powiedział cicho. - Ale zaczekajmy z tym przecz święta. Dla dobra Jessiki. Jak większość dzieci, dziewczynka doskonale czuła, kiedy jej rodzice nie żyli ze sobą w zgodzie i w domu panował chłód. Omawiała to zawsze ze swoją ukochaną lalką, Molly. - Proszę pana Boga, żeby znowu się kochali - opowiadała. - Ale oni nie chcą być dla siebie mili. Boję się, Molly. Naprawdę się boję. W końcu, pewnego wieczora przy kolacji, Jessica złamała milczenie. - Proszę, czy moglibyśmy pójść w niedzielę wszyscy do kościoła? - zapytała. - Ksiądz będzie opowiadał o Bożym Narodzeniu, zapraszał całe rodziny. Steve i Cindy spojrzeli na siebie i szybko odwrócili wzrok, zawstydzeni. - Oczywiście, kochanie, pójdziemy - odpowiedział tata. - Pójdziemy wszyscy razem, jak prawdziwa rodzina. Kiedy nadeszła niedziela, rodzice ubrali Jessikę w białą, satynową sukienkę i usiedli obok niej na mszy, po raz pierwszy od lat. Wspólne nabożeństwo przygotowały wszystkie parafie w mieście. Odbywało się, jak co roku, w auli liceum. Ksiądz opowiadał o nadziei i radości, o Chrystusie, narodzonym w tym okrutnym świecie, by ludzie mogli żyć wiecznie. Opowieść była dobrze znana, ale jej prawdziwość przebiła mury twierdzy bólu, w którym zamknęli się Steve i Cindy. Nagle zrozumieli, jak wielkim błędem było odejście od wiary. - Bóg dał nam największy dar na świecie, dar czystej miłości obleczonej w ciało i kości swojego syna - głos księdza brzmiał czysto i donośnie. - Ale co z wami? Co wy dacie dziś swojemu Zbawicielowi? Na sali zapadła cisza. Steve dotknął niepewnie nóżki Jessiki. - Radzę wam - dodał cicho kapłan - zastanowić się w ciągu kilku nadchodzących dni i zostawić coś u stóp Zbawiciela. Coś, co kochacie... Lub coś, co powinniście odrzucić. Może coś, co powinno się tam znaleźć już dawno. W drodze do domu Jessica odwróciła się do ojca. - Słyszałeś, tatusiu? Miłość jest największym darem na świecie. - Oczywiście, skarbie - odpowiedział, wpatrując się w drogę przed nim. - To właśnie dam w tym roku tobie i mamusi - dodała wesoło. -Całe mnóstwo miłości. Jessica myślała przez chwilę, po czym kontynuowała. - Ksiądz powiedział też, by dać Jezusowi coś, co się bardzo mocno kocha, prawda, mamusiu? - Prawda, kochanie. Steve i Cindy zapomnieli o tej rozmowie, aż do następnego ranka. Najpierw on, później ona, zauważyli coś w stojącej w salonie szopce. To była Molly, ukochana lalka ich córki. Leżała u stóp dzieciątka Jezus. Tego wieczora Steve został dłużej w biurze i Cindy przyglądała się śpiącej Jessice. Co chciał im przekazać ksiądz? Jeżeli miłość była naprawdę największym darem, dlaczego jej małżeństwo się rozpadało? 28 PRAWDZIWE OPOWIEŚCI O NIEZWYKŁYCH ZDARZENIACH Podarunek Jessiki 29 Dlaczego Jessica cierpiała na porażenie mózgowe? To dziecko kochało Boga tak bardzo, że oddało mu swoją najukochańszą lalkę. A co Bóg zrobił dla niego? Co zrobił dla któregokolwiek z nich? Cindy wróciła do salonu, usiadła. Z radia cicho sączyły się dźwięki kolęd. Chciała wierzyć, ale ta myśl nie dawała spokoju. Co Chrystus zrobił dla nich? Kiedy Steve wrócił do domu, jego żona leżała już w łóżku. Zanim jednak wszedł pod kołdrę i położył się obok niej, zrobił coś, czego nie rozbił już od bardzo dawna. Pochylił się i delikatnie pocałował ją na dobranoc. Następnego dnia była Wigilia. Steve pojechał już do biura, kiedy Cindy wstała z łóżka. Przygotowała śniadanie dla Jessiki, przez dwie godziny ćwiczyła z nią, rozciągała. Później, gdy już podała córce lunch, znowu zauważyła coś niezwykłego w szopce. Molly znikła, a na jej miejscu leżała szara koperta. Zaciekawiona, podeszła i podniosła kopertę. Na zewnętrznej stronie były te słowa, napisane charakterem Steve'a: „Panie, muszę coś zostawić u twych stóp. Coś, co bardzo kocham. Obiecuję, od dziś będę akceptował Jessikę taką, jaka jest. Byłem potwornie niesprawiedliwy dla mojej rodziny udając, że moja córka któregoś dnia stanie się inna, niż jej przeznaczyłeś. Teraz rozumiem. Jessica może się nauczyć żyć z porażeniem tylko wtedy, jeśli najpierw ja nauczę się z tym żyć." Cindy otworzyła kopertę. W środku były nieużywane, różowe baletki, które od czterech lat wisiały nad łóżkiem dziewczynki. Kobieta dotknęła baletek i łzy pociekły jej po twarzy. Płakała, ponieważ jej córeczka nigdy nie miała ich założyć, nigdy nie miała tańczyć, jak marzył jej ojciec. Ale płakała także dlatego, że skoro Steve zaakceptował wreszcie prawdę, może teraz zgodzi się jej pomóc. Może będzie pracował razem z nią, a nie przeciwko niej. Może była jeszcze nadzieja. Otarła oczy i spojrzała na rzeźbioną figurkę małego Jezusa. Nagle zrozumiała, jak brzmi odpowiedź na jej pytanie. Jezus dał im siebie. Dzięki niemu mogli ponownie nauczyć się kochać. Przy jego pomocy mogli pozostać rodziną. I dzięki niemu mogli żyć wiecznie w miejscu, gdzie Jessica będzie mogła bawić się z innymi dziećmi. Cindy upadła na kolana, opuściła głowę. - Wybacz mi, Panie. Zaczęła się zastanawiać, co ona - słaba kobieta - może ofiarować komuś tak świętemu. Wchodząc na palcach do pokoju swojej córki miała jeszcze łzy na policzkach. Dziewczynka wciąż spała. Tym razem kobiecie nie towa- rzyszyły żadne gorzkie myśli o Bogu, gdy przyglądała się swemu dziecku. Złote loczki pięknie okalały śliczną buźkę. Cindy czuła jedynie spokój i zadowolenie, odkąd w jej sercu ponownie rozbłysło światło. W jednej chwili, całym swym jestestwem, zrozumiała, co może oddać Chrystusowi. Gdy Steve wrócił do domu, dom pogrążony był w ciemnościach. Światła paliły się tylko dookoła szopki. Obejrzał figurki postaci stojących dookoła żłóbka, zauważył, że jego koperta znikła. Na jej miejscu leżała mniejsza, biała. Steve podszedł, odłożył teczkę i płaszcz. Podniósł kopertę. W środku znajdowała się pojedyncza kartka i coś małego zawiniętego w chusteczkę. Mężczyzna przeczytał: „Dobry Panie, oddaję ci to, co dałeś mi pięć lat temu. Zbyt mocno się tego trzymałam, zapominając, że dar tak naprawdę nie jest przeznaczony dla mnie. Pozwoliłam innemu dziecku zająć miejsce tego, które leżało w żłóbku w tę zimną noc w Betlejem. Od tego czasu miłość w naszym domu umarła. Przepraszam, Panie. Próbowałam zrobić z niej kogoś innego, niż ty, ale to się już nie powtórzy. Kocham ją, ale wiem, że nie należy do mnie, należy do ciebie. Teraz i na zawsze." Steve rozwinął chusteczkę. W środku było zdjęcie Jessiki. Usłyszał szelest i odwrócił się. W drzwiach stała Cindy z Jessica na rękach. Patrzyła na niego, a jej oczy lśniły od długo wstrzymywanych łez. Steve podszedł i przytulił żonę. W tej samej chwili poczuł jak rączki dziewczynki obejmują ich oboje. — Nie możemy wszystkiego tak zostawić - powiedział. — Nie, skoro jeszcze nie spróbowaliśmy. Chcę ci pomóc, Cindy. Kiwnęła głową, przełykając szloch. — Przez te wszystkie moje wysiłki i twoją negację niemal zapomnieliśmy o najważniejszym - odpowiedziała. - Kiedy położyła Molly u stóp Jezusa... Steve, ona jest doskonała taka, jaka jest. Kocha mocniej, niż którekolwiek z nas kiedykolwiek potrafiło. Przypomniała mi o wszystkim, co zrobił dla mnie Bóg, co zrobił dla nas wszystkich. «- To jej gwiazdkowy prezent dla nas, prawda, kochanie? — Steve pocałował swoją córeczkę w czoło. Jessica przytaknęła i uśmiechnęła się, najpierw do swojego tatusia, potem do małego dzieciątka w szopce. Nie do końca rozumiała, co stało się pomiędzy jej rodzicami i panem Bogiem. Wiedziała tylko, że na krótki czas Cottonwood zamieniło się w małe niebo, ponieważ jej modlitwy zostały wysłuchane. Ksiądz miał rację. Miłość naprawdę jest najwspanialszym bożonarodzeniowym cudem na świecie. Dotyk nieba 31 Dotyk nieba Ashley i Bili Larson, świeżo poślubieni i właśnie kończący seminarium, planowali zostać misjonarzami w Afryce. Przez rok studiowali tajniki afrykańskiej diety, zwyczajów, gromadzili wiadomości, które miały pomóc im w ciągu czteroletniej pracy na innym kontynencie. Pod koniec szkolenia, gdy już zostali przypisani do odległej plemiennej wioski, Bili wpadł na pewien pomysł. Dobrze wiedział, jak wygłaszać kazania, znał treści, których chciał nauczać razem z żoną. Nigdy jednak nie sprawdzał, czy byłby w stanie leczyć poprzez modlitwę. - Chyba pójdę na ten kurs - powiedział żonie pewnego popołudnia. - Czemu nie? - przytaknęła Ashley. Małżonkowie omówili jeszcze ten projekt. Ashley, będąca właśnie w ciąży z ich pierwszym dzieckiem, zdecydowała, że nie będzie się angażować w dodatkowe zajęcia. Bili jednak był zaintrygowany. Skoro miał ludziom opowiadać o miłości Boga, powinien być także przygotowany na przekazywanie im jego uzdrowicielskich mocy. Choć od dziecka wychowywał się w Kościele chrześcijańskim i dobrze znał Pismo Święte, Bili nigdy nie traktował poważnie pastorów potrafiących leczyć modlitwą. Wielu z nich okazało się być oszustami, co gorsza, wielu było zwykłymi naciągaczami, którzy uprawiali tanie sztuczki w zamian za datki. Dlatego też poważne zajęcie się uzdrawiającą siłą modlitwy stanowiło dla Billa zupełną nowość. Mniej więcej w tym czasie kiedy zaczął zajęcia, Ashley zaczęła odczuwać uporczywe bóle pleców. - Obawiam się, że mam złe wieści, pani Larson - powiedział lekarz, kiedy siedziała w jego gabinecie po zakończeniu badania. — Z rentgena wynika, że cierpi pani na wczesne stadium skoliozy. Lekarz zaczął tłumaczyć, że skolioza to choroba polegająca na skrzywieniu kręgosłupa. Chory zaczyna się garbić i odczuwać nieznośny ból. Kiedy choroba pojawia się u dzieci, można ją leczyć aparatem korekcyjnym, noszonym dopóki dziecko jeszcze rośnie. Gdy jednak dotyka dorosłego, nic już nie można zrobić. - Czego mam się spodziewać? - zapytała spokojnie Ashley, mimo zwiastującego łzy błysku w oczach. Wiadomość wstrząsnęła nią. Mieli z Billem tyle planów na przyszłość. Żeby mieć dość siły, by urodzić dziecko i znieść surowe życie misjonarza w Afryce, potrzebowała zdrowych pleców. - Ból będzie narastał. W ciągu najbliższych dwóch lat sama pani zauważy skrzywienie kręgosłupa. Bardzo mi przykro. Ashley pokiwała głową w niemej rezygnacji. Po powrocie do domu podzieliła się nowinami z mężem. Bardzo jej współczuł, sam jednak miał lepsze wieści. Już po raz drugi uczestniczył w zajęciach z leczenia modlitwą. Był pod ogromnym wrażeniem tego, co usłyszał. To nie były opowieści o bazarowych czy telewizyjnych cudach, ale o cichych, niewytłumaczalnych zmianach stanu zdrowia, które jego zdaniem były niczym innym, jak współczesnymi przejawami cudownej mocy Boga. Pozostawały dwa dni do Bożego Narodzenia. Bili czuł wszechogarniającą obecność Boga w ich życiu. Jak mogli, choćby przez chwilę, wątpić, że Pan jest w stanie leczyć czy sprawiać cudowne uzdrowienia. A czy jest lepszy czas na modlitwę niż Boże Narodzenie? Ów czas. gdy dwa tysiące lat temu zdarzył się najwspanialszy cud na świecie. Tej nocy, tuż przed zaśnięciem, Bili usiadł na łóżku i zwrócił się do Ashley. Jego głos brzmiał niesamowicie w ciemności pokoju. - Czy miałabyś coś przeciwko temu, żebym pomodlił się o twoje wyzdrowienie? Kobieta wzruszyła ramionami pogrążona w półśnie. - Nie, jasne, że nie. Mam się jakoś ułożyć? - Nie, nie trzeba. Ashley leżała na boku, by ulżyć swoim plecom. Gdy zasypiała, Bili spędził trzydzieści minut modląc się o poprawę jej zdrowia. Położył dłonie na jej plecach i błagał Boga o uzdrowienie żony. Powtarzał to każdego dnia świąt. Kiedy kładli się spać, siadał przy niej i szeptał modlitwy, prosząc o uleczenie skoliozy. Siódmej nocy stało się coś niezwykłego. 32 PRAWDZIWE OPOWIEŚCI O NIEZWYKŁYCH ZDARZENIACH Bili modlił się jakieś dziesięć minut, po czym nagle zadał Ashley pytanie. - Czujesz coś? - Tylko twoją dłoń przesuwającą się wzdłuż mojego kręgosłupa. Oczy mężczyzny rozszerzyły się ze zdziwienia. - Ashley, nawet nie dotknąłem twoich pleców. Kobieta odwróciła się, badawczo wpatrując w męża. - To nie jest śmieszne! - Mówię zupełnie poważnie. — Pastor potrząsnął głową. — Nawet :ię nie dotknąłem. Pytałem tylko dlatego, że kiedy wodziłem dłonią lad twoimi plecami, czułem pod palcami coś ciepłego. - Jak myślisz, co to było? - Nie wiem, ale nie przestanę się modlić. Ashley ziewnęła i ponownie ułożyła się do snu. - Wierzę, że Bóg mógłby mnie uleczyć, gdyby tylko chciał. Nie wiem tylko, czy takie ma względem nas zamiary. Czy planuje jeden i& swoich nowoczesnych cudów. - Swoją drogą, jak się czujesz? Ashley zastanowiła się przez chwilę, po czym z wyrazem za-;koczenia na twarzy podniosła się raz jeszcze. - Wiesz co, nie boli mnie. Przez chwilę w milczeniu zastanawiali się nad tym niesamowitym jawiskiem, nad nienaturalnym ciepłem, jakie biło od pleców kobiety, tym dziwnym wrażeniem, że ktoś dotyka ją wzdłuż kręgosłupa. - Myślisz... - zapytała cicho Ashley. - Myślisz, że zostałam vyleczona? - Zobaczymy, jak będziesz się czuła jutro. Ale nadal będziemy ię modlić. Dwa tygodnie później małżeństwo udało się w podróż do Pensylwanii, do domu rodziców Ashley. Tam spotkała się z lekarzem, który sczył ją, gdy była dzieckiem. Wzięła ze sobą zdjęcia rentgenowskie wyniki poprzedniego badania. Po przejrzeniu wszystkich tych mate-iałów lekarz potwierdził diagnozę. Wczesne stadium szybko rozdającej się skoliozy. Następnie, na prośbę kobiety, wykonał powtórne badanie kręgo-tupa, ponownie robiąc zdjęcie. - Nie wiem, jak to wyjaśnić - powiedział, wchodząc do poczekalni. Nie ma u pani najmniejszych śladów skołiozy. Pani kręgosłup jest r idealnym stanie. Ashley osłupiała. Przypomniała sobie uczucie dotyku na krę-osłupie. Dotyk nieba 33 - Czy ta choroba mogła zniknąć sama z siebie? — zapytała lekarza, chcąc uzyskać absolutną pewność co do tego, co się stało. - Nie. Tak poważny przypadek skoliozy jak ten, który widać na zdjęciu, nie mógł po prostu zniknąć, nie pozostawiając żadnych śladów. Nawet gdyby choroba cofnęła się, zostałyby uszkodzenia tkanek. - Co więc, pana zdaniem, się stało? Doktor złożył wyniki na biurku i uśmiechnął się. - Nauczyłem się przez lata mojej praktyki, że zdarzają się przypadki, których nie sposób wyjaśnić w kategoriach medycznych. Lubię je nazywać cudami. Ashley opowiedziała lekarzowi wydarzenie sprzed kilku tygodni, kiedy poczuła nieznane ciepło w trakcie modlitwy Billa. Była kompletnie zaskoczona, kiedy lekarz pokiwał ze zrozumieniem głową. - Zgadza się. Gdy dowiadujemy się o takich przypadkach, co nie zdarza się często, na ogół słyszymy o uczuciu ciepła. Wiara w pani opowieść wcale nie przychodzi mi z trudem. W końcu ludzkie ciało samo jest chodzącym cudem. Moim zdaniem Stwórca, skoro już raz to zrobił, może powtarzać cuda także i dziś. Kilka miesięcy później Ashley i Bili wyjechali do Afryki. Mieli w sercu głęboką wiarę w moc modlitwy. Czuli także wdzięczność wobec Boga z dwóch powodów. Po pierwsze, z powodu uzdrowienia Ashley. Po drugie, wdzięczni byli za możliwość krzewienia słowa bożego z przekonaniem, że Biblia nie kłamie: z Bogiem w sercu wszystko jest możliwe. Kiedy Noel Conover miała swoje pierwsze urodziny, jej rodzice - Evan i Susie, zauważyli w niej coś dziwnego. Była cichutka. Podczas gdy inne dzieci gaworzyły lub wypowiadały pierwsze słowa, ona nie wydawała żadnych dźwięków. W końcu rodzice zabrali ją do specjalisty, który potwierdził ich obawy. Noel od urodzenia nie słyszała. Kiedy wracali do domu, dziewczynka bawiła się w ciszy pluszowym zwierzątkiem, jej rodzice zaś trzymali się za ręce, pogrążeni w smutku. - Tak bardzo bym chciała, by była zdrowa — powiedziała Susie ocierając łzy. - To nie w porządku. Jest taka śliczna, a do końca życia będzie się różnić od rówieśników. Gdy pomyślę o wszystkim, czego nie usłyszy... Nigdy nie usłyszy, jak wypowiadam jej imię, jak śpiewam jej kołysankę Evan wpatrywał się w drogę przed sobą. - Nigdy nie usłyszy, jak bardzo ją kocham — spojrzał na żonę. — Migdy o tym nie usłyszy ani słowa. Przyrzekli sobie tego dnia zawsze być silni, dla jej dobra, i ofia-"ować jej to, co najlepsze. Obiecali sobie nigdy nie traktować jej calectwa jako wymówki, żeby mogła osiągnąć wszystko, do czego jedzie zdolna. Postanowili sami nauczyć się języka migowego nauczyć go również Noel tak szybko, jak to tylko możliwe, i także nauczyć ją czytania z ruchu warg, by mogła łatwiej porozumieć się z innymi dziećmi, kiedy pójdzie do szkoły. Zdawali :obie sprawę, że kiedyś mogą nadejść chwile rozczarowań, ale )biecali, że zawsze będą na sobie polegać i zadbają, by Noel )omimo swego kalectwa miała najwspanialsze życie, jakie można obie wyobrazić. Prezent dla Noel 35 Przez lata Conoverowie dotrzymywali swoich obietnic. Już jako mały szkrab ich córka nauczyła się języka migowego, coraz lepiej też czytała z ruchu warg. Przekonanie Noel, by bawiła się ze'zdrowymi dziećmi, było jednym z najtrudniejszych elementów nauki. Poznawała mnóstwo słyszących rówieśników, jednak nigdy tak naprawdę nie mogła nawiązać z nimi kontaktu. Pewnego razu, w parku, próbowała porozmawiać na migi ze zdrową dziewczynką. ^ - Chcesz się pobawić moją laleczką? - pokazała szybko. Dziewczynka popatrzyła zaskoczona na dłonie Noel. — Dlaczego ruszasz rękami w ten sposób? — zapytała. Noel spojrzała na dziewczynkę, próbując zrozumieć, co powiedziała, po czym powtórzyła na migi swoje pytanie. Tym razem dziewczynka zaczęła się śmiać myśląc, że to jakaś gra. Noel, nie mogąc się porozumieć, zaczęła płakać. Odwróciła się i pobiegła do mamy, która z bólem przyglądała się całej sytuacji z pobliskiej ławki. — Nic się nie stało, kochanie - pokazała Susie na migi, biorąc córeczkę na ręce. - Ta dziewczynka chce się z tobą zaprzyjaźnić. Po prostu cię nie zrozumiała. — Nieprawda! - pokazało dziecko. — Ona mnie nie lubi! Susie wiedziała, jakie to trudne dla małego dziecka poczuć się niechcianą. Małej najwyraźniej z powodu całego zdarzenia było bardzo smutno. — To nie tak, skarbie. Ta dziewczynka cię polubiła. Po prostu nie mogła cię zrozumieć. Noel jednak wydawała się wystraszona i Susie wiedziała dlaczego. Po raz pierwszy jej córeczka zrozumiała, że różni się od innych dzieci. Ta myśl musiała ją przerazić. Od tego czasu Noel nawet nie próbowała rozmawiać z rówieśnikami. Bawiła się obok nich, uśmiechała, ale zawsze pozostawała z boku. - Evan, co my teraz zrobimy? - zapytała pewnego wieczora Susie. Wydawała się zrezygnowana. - Starałam się jak mogłam poznać ją z jakimiś dziećmi, znaleźć przyjaciół, ale ona za bardzo się boi, że dzieci jej nie polubią. - Dajmy jej trochę czasu, kochanie - Evan usiadł obok żony, obejmując ją. - Jest tyle rzeczy, do których będzie musiała się przystosować. Już teraz osiągnęła bardzo wiele, choć ma zaledwie kilka lat. Znajdzie sobie przyjaciół, nie bój się. Na krótką chwilę zapadła cisza. W końcu Susie zapytała nieśmiało. - Evan, czy próbowałeś się o to modlić? Wiesz, o to, żeby nasza córka miała przyjaciół. 36 PRAWDZIWE OPOWIEŚCI O NIEZWYKŁYCH ZDARZENIACH - Nie. Tak naprawdę, nie - mężczyzna wydawał się smutny. - To znaczy, modliłem się o Noel, oczywiście, że się modliłem. Ale nigdy nie prosiłem Boga, żeby znalazł jej jakiegoś szczególnego przyjaciela, jeśli o to ci chodzi. Susie pokiwała głową. - Zróbmy to. Pomódlmy się razem i módlmy się codziennie, aby Bóg pokochał Noel tak bardzo, by zesłać jej przyjaciela. Evan uklęknął przed żoną i ujął ją za ręce. Złożyli dłonie. Cicho zaczęli prosić Boga, by strzegł i opiekował się ich córką oraz by znalazł w swoim sercu dość miłości, żeby zesłać jej przyjaciela, Od tego czasu modlili się codziennie w tej intencji. Kilka miesięcy później, kiedy Noel skończyła pięć lat, zaczęła chodzić do szkoły specjalnej. Choć pod względem nauki radziła sobie o wiele lepiej, niż się spodziewali, nadal miała kłopoty z kontaktami z innymi dziećmi, Pewnego dnia wróciła ze szkoły do domu z wysoko podniesioną głową i, zupełnie jak dorosła, poprosiła matkę, by usiadła z nią na kanapie i porozmawiała przez chwilę. - Jestem głucha, prawda, mamusiu? - zapytała na migi. Przez dłuższą chwilę Susie nie odpowiadała. Radzili sobie z kalectwem córki, odkąd tylko się o nim dowiedzieli, nigdy jednak nie rozmawiali z nią o tym, czym różni się od innych dzieci. - Tak, kochanie - odpowiedziała Susie, powoli poruszając rękami. Jej oczy spotkały się z oczami córeczki. - Urodziłaś się niezdolna do słyszenia dźwięków. - I dlatego jestem inna, tak, mamusiu? - zapytała dziewczynka. Kobieta westchnęła ciężko, czując, jak łzy napływają jej do oczu. - Tak, kochanie. Większość dzieci słyszy dźwięki, jednak jest też wiele takich, które, podobnie jak ty, urodziły się niesłyszące. - Ale nawet mimo tego, że jestem głucha, nadal jestem mądra, ładna i wyjątkowa. Mam rację, mamusiu? - oczy Noel zalśniły, gdy zadawała to pytanie. Jej matka z trudem powstrzymywała łzy. -1 Bóg wciąż mnie kocha, prawda? - Oczywiście, że tak, Noel, Bóg kocha cię bardzo mocno. Jesteś śliczną, wspaniałą, wyjątkową dziewczynką i to, że nie słyszysz, niczego nie zmienia. Dziecko zamyśliło się na chwilę. - Muszę znaleźć sobie jakiegoś przyjaciela, mamusiu. Ale chciałabym mieć przyjaciela, który nie słyszy, tak jak ja. Mogę? Susie przytuliła córeczkę najmocniej jak potrafiła, głaszcząc jej jedwabiste, ciemne loczki. Prezent dla Noel 37 - Prosiłam Boga, żeby znalazł dla ciebie specjalnego przyjaciela. Może właśnie o to mu chodzi. Ktoś niesłyszący, tak jak ty. Będziemy musiały zaczekać i zobaczyć. Rok minął i, choć dzieci przyzwyczaiły się do kalectwa Noel i dziewczynka zbliżyła się do swoich koleżanek i kolegów, nadal jednak nie miała bliskiego przyjaciela. Podobnie zaczął się kolejny rok nauki i, mimo zdarzających się chwil zniechęcenia, Evan i Susie nie ustawali w swych modlitwach. Na dwa miesiące przed Bożym Narodzeniem Noel znalazła zdjęcie białego perskiego kotka, wyglądającego zupełnie jak na obrazku w jednej z jej bajek. Od pierwszego wejrzenia bez pamięci zakochała się w zwierzątku. Pobiegła do mamy pokazać zdjęcie. Jej dłonie śmigały, kiedy próbowała coś wyjaśnić. - Mamo, czy mogłabym dostać takiego kotka pod choinkę? Proszę. Proszę, proszę, proszę... - Noel była tak podekscytowana, że mama najpierw musiała ją nieco uspokoić, zanim udało jej się spojrzeć na fotografię. - To perski kotek - powiedziała Susie. - Chciałabyś dostać takiego kotka? - Tak, tak - odpowiedziała szybko Noel. - Proszę, mamusiu -błagała. Wieczorem rodzice zaczęli się zastanawiać nad pomysłem kupienia córeczce kota. - Zawsze uwielbiała pluszowe zwierzątka - powiedziała Susie. -Może właśnie tego potrzebuje. Zwierzęcia, którym mogłaby się opiekować. - Ale biały perski kot? - Evan miał wątpliwości. - Będzie kosztował setki dolarów. Nie możemy sobie na niego pozwolić, wiesz o tym. To była prawda. Evan był nauczycielem, Susie zaś pracowała na pół etatu w szkole Noel. Mając do opłacenia wszystkie rachunki związane ze specjalną edukacją córeczki, z trudem wystarczało im pieniędzy do końca miesiąca. - Wiem - powiedziała Susie. - Ale może do świąt udałoby się nam coś odłożyć. Przejrzelibyśmy ogłoszenia w gazecie. Może znaleźlibyśmy kota, na którego byłoby nas stać. Mężczyzna zastanowił się, po czym westchnął. - Dobrze, spróbujmy, ale nie mów nic Noel. Nie chciałbym, żeby czuła się zawiedziona, jeśli się nam nie uda. Przez następne siedem tygodni Susie przeglądała gazety, szukając ogłoszeń o sprzedaży białych perskich kotów. Nie znalazła ani jed- 38 PRAWDZIWE OPOWIEŚCI O NIEZWYKŁYCH ZDARZENIACH Prezent dla Noel 39 nego. Było to tym bardziej bolesne, że na tydzień przed świętami mieli dość pieniędzy, by kupić takiego kota, gdyby tylko udało się znaleźć kogoś, kto chciałby go sprzedać. 22 grudnia, kiedy Noel jeszcze spała, Susie otworzyła gazetę i zaczęła studiować rubrykę ogłoszeń. Nagle wykrzyknęła. - Evan, mam! „Perskie koty, białe, cena - 200 dolarów" - przeczytała na głos. - Nie mogę w to uwierzyć. Znaleźliśmy kotka dla Noel. Kiedy dziewczynka bawiła się w drugim pokoju, Susie zadzwoniła pod podany w ogłoszeniu numer. - Dzień dobry, dzwonię w sprawie kotka. - Tak - Mary Jenkins uśmiechnęła się po drugiej stronie. — Mamy jeszcze kilka. Wszystkie wyglądają tak samo - białe z szarymi plamkami. - Och — Susie rozczarowana spuściła głowę. Noel zaczęła się przyglądać mamie, próbując wyczytać z ruchu jej warg, o co chodzi. - Szukaliśmy całkiem białego. To miał być prezent dla mojej córeczki. - Rozumiem - odpowiedziała Mary. - Cóż, mam jednego kotka, który jest kompletnie biały. Mogę go sprzedać za pięćdziesiąt dolarów, zamiast dwustu, jeśli to panią interesuje. - Nie rozumiem. - Cóż, kotek jest głuchy. Nie wiem, czy w ogóle uda mi się go sprzedać. Susie zadrżała. Na chwilę odebrało jej mowę. Noel podeszła bliżej, widząc, że dzieje się coś ważnego. - Co takiego, mamusiu? Stało się coś? - dopytywała na migi. - Halo? Jest pani tam jeszcze? - spytała Mary. - Tak! Będę u pani za pół godziny. Susie odłożyła słuchawkę i zawołała Evaria. - Powiedzmy jej - zaproponowała po streszczeniu swojej rozmowy z Mary. - W ten sposób będziemy mogli pojechać wszyscy razem. Wyjaśnili Noel, że znaleźli dla niej kotka i, choć do gwiazdki pozostawały jeszcze dwa dni, postanowili kupić go jej już teraz. Kiedy podjechali pod dom, Mary już na nich czekała z nieskazitelnie białym kociątkiem na rękach. - Śnieżynka - pokazała Noel. Najdelikatniej jak potrafiła wzięła maleńkie zwierzątko i przytuliła. Evan i Susie spojrzeli po sobie. - Powiedzmy jej wszystko - wyszeptała kobieta. Jej mąż skinął głową. Pochylając się do córeczki, Susie zaczęła szybko poruszać rękami. - Ten kotek to samiczka, która nie słyszy, Noel. To niesłysząca, biała perska kotka. Buzia dziewczynki, choć wydawało się to niemożliwe, rozjaśniła się jeszcze bardziej. - To naprawdę mój kotek, mamusiu! - pokazała córeczka. Evan, z uśmiechem, zapłacił właścicielce za zwierzątko. Mary Jenkins zaczęła opowiadać o tym, jak inne kociaki uciekały i kryły się po kątach, ilekroć odkurzała. Jedynie biała kotka nie reagowała na hałas. To przypomniało rodzicom, jak kilka lat temu próbowali zrozumieć, co dolega ich dziecku. - W końcu poszłam z nią do weterynarza, który powiedział mi, że biedne maleństwo jest kompletnie głuche - opowiadała Mary. Susie pogłaskała kociątko. - Widzisz, kochanie. Jest piękna i naprawdę wyjątkowa, zupełnie jak inne kotki. Jedyne, czym się od nich różni to to, że nie słyszy. Przez kilka następnych tygodni nie było chwili, w której Noel nie bawiłaby się ze swoją maleńką, głuchą kotką. Każdego popołudnia sadzała zwierzątko naprzeciwko siebie i mówiła do niej używając języka migowego. Pewnego dnia Susie przystanęła, próbując zrozumieć, co jej córeczka mówi. - Wszystko dobrze, koteczku - pokazała Noel, poruszając powoli rączkami, tak aby maleńkie zwierzątko mogło ją zrozumieć. - Nie będziesz się więcej bać, nie będziesz samotna, bo teraz w naszej rodzinie są dwie niesłyszące osoby. Jesteś najlepszym prezentem gwiazdkowym, jaki dostałam w życiu. Zawsze będziemy najlepszymi przyjaciółkami. Susie powoli weszła do pokoju i usiadła obok dziewczynki. - Kochasz ją, prawda Noel? — pokazała. - Tak, mamusiu. Ona i ja... Obie jesteśmy wyjątkowe, ponieważ żadna z nas nie słyszy. Dziecko spojrzało na swoje zwierzątko, które bardzo uważnie przyglądało się migającym rączkom swojej pani. Noel ponownie odwróciła się do matki. - Ona jeszcze nie rozumie języka migowego, ale się go nauczy, kiedy dorośnie. Wtedy będzie nam łatwiej ze sobą rozmawiać. Niespodziewana przesyłka świąteczna 41 Niespodziewana przesyłka świąteczna Scott i Juliannę poznali się, kiedy mieli po szesnaście lat i chodzili do tego samego liceum w Ann Arbor, w stanie Michigan. Tego dnia niebieskooka jasnowłosa nastolatka spóźniła się na zajęcia. Kiedy weszła do klasy, Scott udał, że mdleje, i upadł na podłogę. Scott uwielbiał robić różne żarty, i choć ten na pewno nie sprawił, że Juliannę się w nim zakochała, to jednak zwrócił jej uwagę. Przez kilka następnych lat, aż do ukończenia szkoły, stanowili parę. Chodzili razem na wszystkie potańcówki, uczyli się wspólnie, przyjaźnili. - Pewnego dnia założę ci obrączkę na palec — powtarzał Scott. -I już na zawsze będziesz moja. Juliannę śmiała się tak, jak tylko nastolatki potrafią, po czym opuszczała nieśmiało głowę. - Ależ, Scott! To jeszcze tyle czasu. Po ukończeniu liceum chłopak zaczął dojeżdżać do pracy w fabryce opakowań i Juliannę straciła go na jakiś czas z oczu. Przez dwa lata nie widzieli się ani nie słyszeli. Nie stąd ni zowąd, niedługo po swoich dwudziestych urodzinach, Juliannę, pomagając rodzicom sprzątać dom, odebrała telefon. - Wciąż twierdzę, że pewnego dnia założę ci obrączkę na palec, Julie - powiedział ktoś. - Scott Tschirgi! - nie mogła uwierzyć, że zadzwonił po tak długim czasie. - Myślałam, że już o mnie zapomniałeś. Scott rozpoczął zaloty od conocnych spacerów pod oknem i serenad wygrywanych na harmonijce ustnej. Julie niezwykle ucieszyło ponowne zainteresowanie Scotta i niemal natychmiast ich związek ożył. W końcu jasne się stało, że nie mogą bez siebie żyć. Rok później, 24 lutego, Scott dotrzymał obietnicy podczas ceremonii zaślubin. Założył na palec Julie niewielką złotą obrączkę. — To nie jest obrączka, którą chciałbym ci dać, ale musi wystarczyć, dopóki nie będzie mnie stać na taką, którą mogłabyś nosić do końca życia - powiedział jej krótko przed ślubem. Dwa lata później matka Julie wraz ze swoją najlepszą przyjaciółką zginęły w wypadku samochodowym. Po pogrzebie do małżeństwa podszedł pogrążony w smutku ojciec Juliannę. W dłoni trzymał ślubną obrączkę jej matki. Nosiła ją przez trzydzieści lat. - Kiedyś twoja matka powiedziała mi, żebym ci to dał, gdyby coś jej się stało - powiedział pogrążony w rozpaczy. Julie przyjmując obrączkę wiedziała, że będzie to jedna z najcenniejszych rzeczy, jakie posiada. Cząstka matki, którą bardzo kochała. Jakiś czas później, tydzień przed Bożym Narodzeniem, Julie i Scott poszli do jubilera w centrum Ann Arbor. Chcieli dać obrączkę matki do wygrawerowania. Julie mogłaby ją wtedy nosić zamiast obrączki, którą dostała podczas ślubu. - To idealny symbol miłości - powiedział Scott, kiedy odbierali obrączkę. — Jej miłości do ciebie, naszej do siebie nawzajem. Wykonany z białego złota krążek miał pół cala szerokości. Jubiler wygrawerował na nim ich inicjały i datę ślubu: JAT-SMT-2-24-68. — Teraz i zawsze ten pierścionek będzie ci przypominał, że pokochałem cię od pierwszego dnia, gdy cię ujrzałem, Julie - powiedział Scott, wkładając jej obrączkę na palec. - I będę cię kochał aż do śmierci. Ich małżeństwo było dokładnie takie, jak sobie wymarzyli. Dwa lata później urodziło się ich pierwsze dziecko — syn Mikę. Następnie na świat przyszła Dena, a później Tara. Cała rodzina kochała się bardzo, spędzając wspólnie niemal każdy weekend, a nawet popołudnia, jeżdżąc na ryby lub na wycieczki po okolicy. Pewnego lata pojechali na ryby nad jezioro Half Moon, oddalone niecałą godzinę jazdy od Ann Arbor. Było to niewielkie jezioro, o obwodzie liczącym zaledwie kilka mil, jednak cała rodzina wyjątkowo je lubiła. Miało kamieniste brzegi, co utrudniało wędkowanie, gdyż trzeba było przejść co najmniej dwadzieścia kroków po głazach, zanim można było zarzucić wędkę. Scott i Julie uważali jednak, że dzięki temu utrudnieniu jezioro nie jest tak uczęszczane, co owocowało wyjątkową ilością ryb. Również tym razem wszyscy członkowie rodziny wyciągali jednego pięknego suma za drugim. Mikę miał już wtedy dwanaście lat, najmłodsza Tara zaś — siedem. Także oni doskonale znali się na wędkowaniu. Julie zakładała dzieciom żyłkę i pomagała im wyciągać spławik spomiędzy kamieni. PRAWDZIWE OPOWIEŚCI O NIEZWYKŁYCH ZDARZENIACH Niespodziewana przesyłka świąteczna 43 W końcu słońce zaczęło chylić się ku zachodowi. Powoli rodzina brała sprzęt i zajęła się przygotowywaniem posiłku. Owinięci ciepłe ubrania, grzali się przy ognisku w zimnym, właściwie już iiennym powietrzu. Nikomu nie chciało się jechać do domu. Ponie-iż połów był wyjątkowo obfity, Scott i Julie zgodzili się zostać izcze trochę i powędkować w nocy. Wyjęli latarki z samochodu owili niemal do północy. Oszołomieni udanym połowem i zmęczeni po całym dniu, wrócili auta. Na dworze zrobiło się już naprawdę zimno. Scott musiał ączyć ogrzewanie, żeby wszyscy mogli choć trochę się rozgrzać. Czterdzieści minut później, kiedy już zbliżali się do domu, Juliannę syknęła. - Moja obrączka! - Łzy zalśniły w jej oczach. — Przepadła! Scott spojrzał na jej dłoń. Rzeczywiście, obrączka gdzieś znikła. - Musimy wracać. Muszę ją odzyskać — szlochała Julie. - Jest pierwsza w nocy - mężczyzna westchnął smutno. — Dzieci zmordowane, a i my powinniśmy się położyć do łóżka. Nie zawrócę az, by pojechać nad to jezioro. - Nie mogę w to uwierzyć. Ręka musiała mi zmarznąć i obrączka męła się, kiedy zarzucałam wędkę. Scott zamyślił się głęboko. Jezioro było dość rozległe, kamienisty leg szeroki i usypany milionami głazów, kamieni, drobnych kamyków... Obrączka mogła wpaść gdzieś między nie, mogła zostać lyta do jeziora. Nie było najmniejszych szans, by ją znaleźć po :mku, był o tym przekonany. - Musimy pojechać tam jutro Z samego rana - nalegała Julie. -iesz dobrze, ile ta obrączka dla mnie znaczy. - Wiem, kochanie, ale jutro rano muszę być w pracy. - To co my teraz zrobimy? - Oczy kobiety były pełne łez, jej >nie drżały. - Pojedziemy tam w przyszły weekend i poszukamy jej, dobrze? Julie niechętnie zgodziła się i, choć wydawało się to trwać całą eczność, czekała, aż nadejdzie weekend. W sobotę, niemal o świcie, a rodzina wsiadła do samochodu i powróciła nad jezioro Half jon szukać obrączki. Choć Scottowi wydawało się, że będzie w stanie trafić dokładnie to samo miejsce, okazało się to trudniejsze, niż sądził. Kamienne :egi wszędzie wyglądały identycznie, a dookoła było bardzo niesie punktów, według których można by się orientować. Mogli [ynie zgadywać, czy miejsce ich poszukiwań jest tym samym, którym łowili tydzień wcześniej. Przez dobrych kilka godzin szukali obrączki, podnosząc kamienie, przeczesując rękami dno na płyciźnie. Nic jednak nie znaleźli. Pod wieczór zrezygnowana Julie podeszła do męża, pozwoliła mu się objąć. - Nie znajdziemy jej, kochanie, przykro mi — powiedział bardzo łagodnie. - Musisz to zaakceptować. Juliannę pokiwała głową. Broda jej drżała, kiedy próbowała powstrzymać się od łez, - Tak wiele dla mnie znaczyła - wyszeptała łamiącym się głosem. - To jedyna pamiątka po mojej mamie... I nigdy już jej nie odzyskam. Tak strasznie żałuję, że ją zgubiłam. Scott wziął ją w ramiona, delikatnie głaszcząc po plecach. - Nie potrzebujesz obrączki, by wiedzieć, jak bardzo kochała cię twoja mama... I nie potrzebujesz jej, by wiedzieć, jak bardzo ja cię kocham, prawda? Otarła łzy i pokiwała powoli głową. - Prawda. - Chodź.- Delikatnie wziął ją za rękę. - Jedźmy do domu. Scott kupił żonie nową obrączkę, Julie jednak wciąż ubolewała nad stratą. Ilekroć jechali nad jezioro, miała cichą nadzieję i bezgłośnie modliła się o jej odnalezienie. Choć mijały lata, Juliannę nie zapominała o swej zgubie, często żartowała, że pewnego dnia ktoś złowi tam rybę, wypatroszy ją i w środku znajdzie obrączkę. - Żałuję, że kazaliśmy na niej wygrawerować datę ślubu, a nie numer telefonu - mówiła. - Dzięki niemu szczęściarz, który znajdzie zgubę, mógłby do mnie zadzwonić. Ale, kierując się rozsądkiem, Julie wiedziała, że obrączka przepadła na dobre. Zmiany pór roku wpływały na poziom wody. Zimą i wiosną jezioro cofało się w niektórych miejscach nawet do trzydziestu stóp. Dopiero latem wody przybywało. Minęło dwadzieścia lat. Scott odszedł na emeryturę. Zaczął grać codziennie w bingo przy lokalnej parafii. Julie wciąż pracowała, jednak od czasu do czasu wieczorami również szła pograć. Choć ich dzieci dawno dorosły i opuściły dom, by ułożyć sobie własne życie, Scott i Julie co tydzień jeździli na ryby. - Lubię w grze w bingo to, że - opowiadał mężczyzna — wszyscy tam są zapalonymi wędkarzami. Nie rozmawiamy o niczym innym. Scott zaprzyjaźnił się szczególnie z pewnym małżeństwem. Lisa Chapman pracowała przy kościele, sprzedając karty do gry w bingo. Kiedyś, na samym początku znajomości, Scott i Lisa odkryli, że wędkowali ze swoimi małżonkami w tych samych miejscach. Co 44 PRAWDZIWE OPOWIEŚCI O NIEZWYKŁYCH ZDARZENIACH Niespodziewana przesyłka świąteczna 45 tydzień, po kolejnym weekendowym wypadzie na ryby, wymieniali się wędkarskimi opowieściami. Rozmawiali o wielkości złapanych okazów, o nowo odkrytych miejscach i różnych przygodach przy łowieniu. Mieszkali zaledwie dziesięć minut od siebie i często spotykali się we czworo przy wieczornej partyjce bingo. Nadszedł 22 grudnia. Scott postanowił zrezygnować z tradycyjnego bingo na rzecz ostatnich przedświątecznych zakupów. - Znajdź mi moją obrączkę — powiedziała Julie. W jej oczach igrały częściowo kpina, częściowo smutek. — To byłby dopiero prezent. Prawdziwa świąteczna niespodzianka. - Bardziej świąteczny cud - Scott pocałował ją, odgarniając kosmyk włosów, który opadł jej na czoło. - Idź pograć za mnie w bingo. Dowiemy się, kto tym razem złowił większą rybę. Julie spodobał się ten pomysł. Miała wolny dzień, prezenty zdążyła kupić wcześniej i teraz pięknie zapakowane leżały już pod choinką. Postanowiła iść. Wkrótce stała w kolejce po karty do gry. Bardzo się ucieszyła widząc, że sprzedaje Lisa Chapman. - Gdzie twoje kochanie? — zapytała Lisa. - Od miesięcy nie opuścił poniedziałkowej sesji. - Za trzy dni Boże Narodzenie.... Znasz Scotta. — powiedziała Julie płacąc. - Powiedz mu, że w ostatni weekend nad jeziorem Half Moon złowiłam największego suma w życiu. - Jeżeli w jej brzuchu znajdziesz ślubną obrączkę, to moja -zażartowała Juliannę. - Zgubiłam ją tam dwadzieścia dwa lata temu. Lisa otworzyła usta, najwyraźniej była kompletnie zaskoczona. - Co takiego? — zapytała niepewnie. - Powiedziałam, że jeśli w tej rybie będzie obrączka, to prawdopodobnie moja. Dwadzieścia dwa lata temu, nad tym jeziorem, zgubiłam obrączkę. - Nie uwierzysz mi, Julie. Wprawdzie ta ryba nie miała nic w brzuchu, ale znalazłam nad jeziorem obrączkę. Jakieś piętnaście lat temu. - Naprawdę? - wykrzyknęła radośnie Juliannę. Po chwili jednak ponownie spoważniała. — Och, to na pewno nie moja. Zbyt dawno ją zgubiłam. Na pewno leży teraz gdzieś na dnie jeziora. - Opisz mi ją. Julie popatrzyła dziwnie, jakby z niechęcią. - Szeroka ślubna obrączka, z białego złota, z kwasorytem na górze i na dole. Była wygrawerowana. - Och, mój Boże, nie uwierzysz mi, Julie! Mam tę obrączkę! Lisa zaczęła opowiadać, jak ją znalazła. Jakieś piętnaście lat wcześniej, jak co roku, spędzali z mężem nad tym jeziorem wakacje. Poziom wody był tak niski, że można było minąć kamienie i spacerować piaszczystym brzegiem. Tego popołudnia Lisa i Jim wybrali się na ryby. Szło im bardzo słabo, kiedy nagle zauważyli na piasku jakiś błysk. Kiedy podeszli, zobaczyli częściowo zagrzebany w piasku złoty krążek. - Popatrz - powiedziała kobieta. Mąż podszedł bliżej, wyciągnął znalezisko z piasku, oczyścił... - Ślubna obrączka - stwierdził, czytając wygrawerowane inicjały i datę. - Ktoś musiał ją tu zgubić. Lisa obejrzała ją ponownie, po czym schowała do kieszeni. - Co chcesz z nią zrobić? - zapytał Jim. - Jeszcze nie wiem, ale to śliczna obrączka. Na pewno nie zostawię jej na plaży. Po powrocie do domu Lisa zaczęła się zastanawiać, co powinna zrobić. Mogła zamieścić ogłoszenie w jakiejś lokalnej gazecie, ale nad jezioro przyjeżdżali ludzie z miejsc oddalonych nawet o setki kilometrów. Poza tym data ślubu — 24 lutego 1968 r. — sugerowała, że obrączka mogła leżeć tam od bardzo dawna. Gdyby ktoś zgubił ją jeszcze w latach sześćdziesiątych, na pewno dawno zakończył poszukiwania. W końcu doszła do wniosku, że może jedynie odłożyć obrączkę na półkę. - Wiem, że nigdy nie znajdę właściciela, ale wiem też, że ten drobiazg bardzo wiele dla kogoś znaczył. Nie mogę tak po prostu jej wyrzucić - tłumaczyła mężowi. Obrączka trafiła do małej szkatułki, gdzie przeleżała, kompletnie zapomniana, piętnaście lat, aż w końcu została odnaleziona przez swoją właścicielkę - Julie Tchirgi. - Zaczekaj chwilkę - powiedziała Lisa. Poprosiła, by ktoś zastąpił ją przy stole. — Zaraz wrócę. Pójdę po tę obrączkę. Odprowadził ją wzrok cały czas jeszcze kompletnie zaskoczonej Julie oraz wszystkich, którzy słyszeli rozmowę. Minuty rozciągnęły się w godziny. Wszyscy byli niezwykle ciekawi, czy to rzeczywiście prawda. Piętnaście minut później Lisa wróciła ze ślubną obrączką z białego złota. Podeszła do potwornie roztrzęsionej Julie. Uśmiechnęła się szeroko. - Popatrz! - wysunęła do przodu rozłożoną dłoń. Julie poczuła, że robi się jej gorąco. Powoli wstała, po czym, na miękkich ze zdenerwowania nogach, zrobiła kilka kroków w kierunku Lisy. To była dokładnie ta sama obrączka, którą nosiła jej matka, którą wraz ze Scottem zanieśli do jubilera, by wygrawerować datę ślubu, i o której znalezienie modliła się ponad dwadzieścia lat 46 PRAWDZIWE OPOWIEŚCI O NIEZWYKŁYCH ZDARZENIACH temu. Rozpoznała j ą, kiedy tylko Lisa weszła do sali, teraz j ednak j akby bała się jej dotknąć w obawie, że obrączka zniknie. W końcu pokonała strach. Podniosła ją najdelikatniej jak mogła, zaczęła obracać w palcach. - To moja obrączka - wyszeptała, a jej oczy zalśniły łzami. -W Boże Narodzenie wygrawerowaliśmy datę naszego ślubu, a teraz w Boże Narodzenie ją odzyskałam. Nie mogę w to uwierzyć. Otaczający ją, ludzie zaczęli wyrażać swoje zaskoczenie i radość. Gratulowali jej. Niektórzy, widząc łzy szczęścia w oczach Julie, płakali sami. - To niesamowite — powiedziała Lisa. — Zgubiłaś ją tyle lat temu. Wiele lat później ją znalazłam, a teraz, piętnaście lat od tego wydarzenia, gramy razem w bingo. I przez cały ten czas twoja obrączka leżała u mnie w szkatułce. W tym momencie do kobiet podszedł ksiądz, któremu ktoś zdał już relację z całego wydarzenia. Julie poprosiła go o pobłogosławienie obrączki. ^ - Pani Tschirgi, myślę, że to niepotrzebne. Skoro dobry Pan pomógł pani odnaleźć obrączkę po tylu latach, i to w Boże Narodzenie - myślę, że ona już została pobłogosławiona. Ponownie wybuchła wrzawa. Julie i Lisa padły sobie w objęcia - Zwykłe „dziękuję" to o wiele za mało — powiedziała Juliannę, śmiejąc się przez łzy. — Nigdy nie pogodziłam się ze stratą tej obrączki, nawet po tylu latach. A teraz jest znowu moja. Później Scott i Julie zastanawiali się nad tym, co się wydarzyło. Szansę odnalezienia obrączki były niemal zerowe. Absurdalne wydawało się przypuszczenie, że w to samo miejsce, w którym oni łowili dwadzieścia dwa lata temu, trafi zaprzyjaźniona sąsiadka i, co więcej, odnajdzie obrączkę, która przez tyle lat przeleżała nienaruszona mimo zmian poziomu wody. Nie wspominając już o tym, że dopiero po kilku latach znajomości Julie powie przy niej o zgubie. - Nawet gdyby jezioro było kompletnie suche, moglibyśmy przeszukiwać cal po calu całe dno przez całe lato, to i tak nie trafilibyśmy na ślad obrączki — powiedział Scott. — Powinna przecież przez cały ten czas leżeć zakopana w piasku na głębokości kilku stóp. - Ale nie leżała... Teraz jest znowu moja. Na chwilę zapadła cisza. - Scott, wierzysz w cuda? - zapytała cicho Julie. - Oczywiście - odpowiedział, przyciągając ją do siebie. - Mówiłem ci, że ta obrączka była symbolem bardzo silnej miłości... Twojej matki do ciebie i naszej do siebie nawzajem. W końcu udało jej się wrócić na swoje miejsce. Wesołych świąt, kochanie. Świąteczne anioły Austin Rozelle miał cztery latka, kiedy jego rodzice zauważyli, że ma niezwykle rozwiniętą wyobraźnię. Uwielbiał sport' szczególnie koszykówkę, i często udawał najwspanialszego koszykarza wszech czasów, Michaela Jordana. Wieczorem, kiedy dzieci kładły się do łóżeczek, prosiły tatę o ulubione bajki. Austin miał zawsze tę samą prośbę. - Opowiedz mi bajkę o Michaelu Jordanie, tatusiu, proszę! I Burt Rozelle musiał wymyślać historię, w której występowaliby Austin i Michael Jordan i która dotyczyłaby jakiegoś wstrząsającego meczu koszykówki. W końcu, kiedy zaczęło zbliżać się Boże Narodzenie, Austin pragnął tylko jednego: wizyty Michaela Jordana. Przez cały grudzień, ilekroć dzwonił dzwonek, biegł do drzwi krzycząc: „To na pewno Michael Jordan!" I tak, trzy dni przed świętami chłopiec przebiegł, kozłując swoją dziecięcą piłką do kosza, cały dom w Portland, w stanie Oregon, p0 czym oświadczył mamie, że idzie z wizytą do swojego idola. Matka nie zwróciła na to uwagi. Austin często udawał, że przyprowadza do domu Michaela Jordana lub że idzie go odwiedzić. W to niedzielne popołudnie na dworze było wyjątkowo chłodno. Chłopiec wszedł do kuchni, gdzie jego matka zmywała naczynia, i pociągnął ją za spódnicę. - Pa, mamo. Idę odwiedzić Michaela Jordana. - Pa, skarbie, baw się dobrze - Stella Rozelle uśmiechnęła się do synka. Oczywiście, Austin nie miał pojęcia, gdzie mieszka Michael Jordan, ani też, że jego dom znajduje się bardzo daleko od Oregonu. Zresztą nawet gdyby dokładnie wiedział, gdzie to jest, Stella zdawała sobie 48 PRAWDZIWE OPOWIEŚCI O NIEZWYKŁYCH ZDARZENIACH Świąteczne anioły 49 i sprawę, że synek sam nie mógłby wybrać się w tak daleką wyprawę. Austin tylko się bawił. Po prostu lubił udawać różne rzeczy i robił to bardzo często. Matka niczego nie podejrzewała, widząc, jak jej dziecko wychodzi na dwór. Spokojnie dalej zmywała naczynia. Piętnaście minut później skończyła zmywać i wyszła na zewnątrz. Zrobiło się naprawdę chłodno, postanowiła więc zawołać Austina i jego brata, sześcioletniego Daniela, zanim się przeziębią. Starszy syn huśtał się na ogrodowej huśtawce nucąc nowo poznaną w szkole piosenkę. — Zrobiło się zimno. Chodź już na kolację... - rozejrzała się dookoła. - Gdzie jest Austin? Daniel wzruszył ramionami. — Biegał z piłką. Pobiegł w tamtą stronę. Powiedział, że chce zobaczyć Michaela Jordana. Nagle Stella zamarła. Przypomniała sobie billboard stojący koło bulwaru Martina Luthera Kinga, przedstawiający - jak mogła zapomnieć — Michaela Jordana. — Daniel, nie myślisz chyba, że poszedł do tego billboardu, prawda? Chłopiec zastanowił się przez chwilę, po czym wzruszył ramionami. — Myślę, że właśnie tam poszedł. Powiedział mi kiedyś, że pewnie tam mieszka Michael. Serce podeszło kobiecie do gardła. Wbiegła do domu. Jej mąż siedział przed komputerem. Powiedziała mu szybko, co się stało. — Nigdzie go nie znalazłaś? — Twarz Burta natychmiast stała się blada niczym otaczające go ściany. Kobieta w panice potrząsnęła głową. — Nie, zniknął! Burt, módlmy się. Proszę, pomódlmy się. Poprosiła sąsiadkę, by popilnowała Daniela, i ponownie wraz z mężem przeszukała cały dom i ogród. Potem wsiedli do samochodu, postanawiając objechać okolicę. — Przypomnij sobie ostatnią rzecz, którą powiedział lub zrobił -dopytywał się Burt, kiedy wolno jechali ulicą, przypatrując się uważnie wszystkim dzieciom bawiącym się w ogrodach. Stella nerwowo przeczesywała palcami włosy. — Zmywałam i przygotowywałam kolację, kiedy Austin wszedł do kuchni z piłką i powiedział, że idzie zobaczyć Michaela. — Zawsze tak mówi. — No właśnie. Myślałam, że tylko tak udaje, i powiedziałam, że nie ma sprawy. Burt minął skrzyżowanie, wymieniając z żoną zatroskane spojrzenia. Od zniknięcia ich dziecka minęło trzydzieści długich minut. Wystarczająco długo, by się zgubiło lub zostało potrącone przez samochód, zwłaszcza jeśli postanowiło pójść na bulwar Martina Luthera Kinga. W dodatku na wieczór zapowiadano opady śniegu, a Austin nie był dostatecznie ciepło ubrany. Najgorsze jednak było to, że mógł znaleźć się wszędzie, ponieważ był jeszcze za mały, żeby wiedzieć, w którym kierunku idzie. Podczas gdy Burt przepatrywał boczne uliczki, Stella zadzwoniła na policję. - Nasz mały chłopiec zniknął, nie możemy go nigdzie znaleźć. Prawdopodobnie chciał się dostać na bulwar Martina Luthera Kinga. - Jak wygląda państwa dziecko? - zapytał policjant. - Ma cztery latka, jakieś trzy i pół stopy wzrostu, jasne blond włoski i niebieskie oczy. Dołeczki na policzkach. Był ubrany w czarno-czerwony dres, białe adidasy i czapeczkę Chicago Bulls. Miał ze sobą piłkę do koszykówki. Burt nadal przeszukiwał pobliskie ulice, natomiast Stella obserwowała przechodzących ludzi, czekając, aż policjant sporządzi pełny raport. Każda mijająca minuta oznaczała, że znalezienie ich małego synka staje się coraz trudniejsze i że grozi mu coraz więcej niebezpieczeństw. Kobieta z trudem łapała powietrze, dosłownie dusząc się z bezradności. Czy będą obchodzić Boże Narodzenie bez Austina? Czyżby mieli przygotowywać się do pogrzebu? Będąc na granicy histerii, ukryła twarz w dłoniach i zaczęła się modlić. Ni stąd ni zowąd przypomniała sobie maleńkiego Jezusa i wszystkie próby, które podejmował Herod, by go zabić. Zawsze jednak anioły chroniły maleńkiego. - Proszę, Boże - zaczęła się modlić na głos. - Proszę, opiekuj się Austinem i poprowadź mnie do niego. Ześlij mu do pomocy swoje świąteczne anioły, gdziekolwiek by się teraz znajdował. Stella i Burt przez całe życie byli ludźmi głęboko wierzącymi. Uczyli swoich chłopców, by modlili się i pokładali nadzieję w Bogu, ilekroć będą potrzebowali pomocy. Kilka miesięcy wcześniej jednak matka Stelli zmarła na raka mózgu. Od tego czasu wiara kobiety została zachwiana. Próbowała zapomnieć o smutku, przypominając sobie wszystkie błogosławieństwa, jakie przyniosło jej życie, wciąż jednak czuła się pusta i przygnębiona. Teraz, siedząc bezradnie w samochodzie i modląc się o odnalezienie Austina, zrozumiała, jak cenne jest życie i jak bardzo pragnie odnaleźć syna, by wziąć go w ramiona. Gdy zjeździli całą okolicę, skręcili w bulwar Martina Luthera Kinga. Nigdzie nie było ich dziecka. 50 PRAWDZIWE OPOWIEŚCI O NIEZWYKŁYCH ZDARZENIACH - Ześlij mu do opieki anioły, Boże... - wyszeptała ponownie. -Proszę, zaopiekuj się nim i poprowadź nas do niego. Nagle jej smutek rozwiał się niczym poranna mgła. Poczuła, jak wiele błogosławieństw otrzymała od Boga. Była matką dwóch wspaniałych chłopców, żoną cudownego, wiernego mężczyzny, który bardzo kochają i dzieci. Gdyby tylko udało się odnaleźć Austina, Stella wiedziała, że już nigdy nie zaniedbałaby żadnego z tych boskich darów. Uważnie przeszukiwali kolejne ulice, jednak po następnych piętnastu minutach postanowili wstąpić na chwilę do domu w nadziei, że będą jakieś wieści. Akurat kiedy przyjechali, policjant przepytywał sąsiadkę. - Żadnych śladów? - wyglądał na zaniepokojonego, jakby wiedział, że stało się coś złego. - Żadnych - Burt wrócił natychmiast do samochodu. - Jeszcze raz objadę całą okolicę. Musi gdzieś być. Policjant zgodził się pojechać w przeciwnym kierunku. Mężczyźni umówili się, że za dwadzieścia minut spotkają się pod domem. Burt włączył silnik, ale nagle ogarnęła go fala niemocy. Opuścił głowę, zaczął płakać. - Nie Austin! - krzyczał przez łzy. - Tylko nie mój Austin! - Módl się, Burt - błagała Stella, wychylając się przez okno, by jak najlepiej widzieć mijane chodniki. - Proszę cię, módl się. Małżeństwo ponownie zagłębiło się w plątaninę okolicznych uliczek. Jeździli starając się nie ominąć żadnej, nawet najmniejszej przecznicy. Oboje modlili się na głos. - Proszę, Boże, poprowadź nas do niego i chroń go. Ześlij swe świąteczne anioły, tak jak zrobiłeś to dwa tysiące lat temu dla Jezusa... - łzy spływały po twarzy matki. Po chwili przerwy wyszeptała: -Błagam, Panie... On ma tylko cztery lata. Im dłużej trwały poszukiwania, tym czarniejsze miała myśli. Oczyma wyobraźni widziała Austina leżącego w rynsztoku, w kałuży krwi lub na tylnym siedzeniu samochodu jakiegoś zboczeńca. Stella wiedziała, że cokolwiek się stało^ dziecko było prawdopodobnie przerażone i płakało za rodzicami. Świadomość tego była nieznośna, sprawiała, że miała ochotę zatrzymać się i płakać. Wiedziała jednak, że nie mają innego wyjścia, jak tylko szukać. Niemal godzinę po zniknięciu chłopca i ponad milę od domu skręcili w ulicę, oddaloną o przecznicę od bulwaru Martina Luthera Kinga. Nagle zauważyli czworo ludzi - dwie wysokie, szczupłe brunetki, trochę młodszą od nich blondynkę oraz idącego przed nimi, ubranego w czarno-czerwony dres, kozłującego piłkę czterolatka. Świąteczne anioły 51 - Austin! - Burt przyspieszył, wyprzedził grupę i szybko zaparkował. - Austin! Dzięki Bogu. - Austin! - krzyknęła Stella wyskakując z samochodu. Kobiety przyglądały się tulącym swoje dziecko rodzicom. Łkając z ulgi i szczęścia, matka padła na kolana, przyciskając do siebie odnalezionego synka. Głaskała go po głowie, delikatnie dotykała twarzy. - Baliśmy się, że cię zgubiliśmy - delikatne, puszyste włosy malca były mokre od jej łez. - Dzięki ci, panie Boże. - Nie zgubiłem się, mamusiu. Szedłem do domu Micheala Jordana - powiedział z uśmiechem chłopczyk, najwyraźniej w ogóle nie wystraszony swoją przygodą poza domem. Delikatnie, tak by nie zakłócić tej chwili, jedna z idących wcześniej za chłopcem kobiet uśmiechnęła się. - To dziecko jest niesamowite - powiedziała. - Gonił za piłką i wpadł do rowu, kawałek stąd. Na dnie było trochę wody, ale pomogłyśmy mu wyjść. Postanowiłyśmy go popilnować, pomimo że nic mu się nie stało. Stella pokiwała głową, wciąż tuląc dziecko do siebie. - Nie wiem, jak paniom dziękować - powiedziała, ocierając łzy i sprawdzając, czy Austinowi na pewno nic się nie stało. - Powiedział, że idzie do domu Michaela Jordana - kontynuowała kobieta. - Czy to nie jest ten znany koszykarz? - uśmiechnęła się inna z kobiet. - Tak - odpowiedziała Stella, nie mogąc oderwać oczu od synka. Nie posiadała się z radości, że jej dziecko jest całe i zdrowe. - Nie wiedziałam, że on mieszka w tej okolicy - kobieta zmarszczyła czoło, najwyraźniej zaskoczona. - Nie mieszka - Burt roześmiał się i potrząsnął głową. Pieszczotliwie rozczochrał synkowi czuprynę. - Austin ma bujną wyobraźnię - spojrzał na żonę. - Wygląda na to, że nie wiedzieliśmy, jak bujną. - W każdym razie - powiedziała kobieta - sprawiał wrażenie, że wie, dokąd idzie. Stella pokiwała głową, tak naprawdę nie słuchała zbyt uważnie. Wciąż przyciskała dziecko do siebie, na pół świadomie wypowiadając słowa podziękowania. Łzy ulgi wciąż spływały obficie po jej policzkach. W końcu cała trójka wsiadła do samochodu, by przekazać dobrą nowinę poszukującemu policjantowi i sąsiadom. Dojeżdżali już do końca ulicy, kiedy Burt raptownie zahamował. 52 PRAWDZIWE OPOWIEŚCI O NIEZWYKŁYCH ZDARZENIACH - Ale gafa! - zawołał. - Mogłem zapytać, czy ich gdzieś nie podwieźć. Jest strasznie zimno. Zawrócił, kobiet jednak już nie było. Stella spojrzała na zegarek. Odkąd ruszyli nie minęły nawet dwie minuty. Zaczęli się z Burtem rozglądać, ale nigdzie nie było po nich śladu. - Dziwne - powiedziała Stella. - Dopiero odjechaliśmy, powinny tu gdzieś być. Ciekawe, gdzie się podziały. - Rozejrzyjmy się jeszcze trochę - zaproponował Burt. - Pojedźmy w tamtym kierunku. Może zatrzymały się, żeby gdzieś odpocząć. Przez dziesięć minut zjeździli wzdłuż i wszerz całą ulicę, wyglądając kobiet, które okazały się takie dobre dla ich dziecka. - Czuję się okropnie - powiedziała Stella. - Były dla Austina takie uczynne, a my nawet nie zaproponowaliśmy, że podwieziemy je do domu. - Może ich dom leży gdzie indziej - powiedział Burt po dłuższej chwili namysłu. Zapadła cisza. Kobieta przypomniała sobie słowa swojej modlitwy. Chroń go, ześlij anioły... - Burt - powiedziała cicho. - Ty chyba nie próbujesz powiedzieć mi, że to były anioły. - Stella, daj spokój. To były po prostu miłe kobiety, które zrobiły dobry uczynek podczas spaceru. - Masz rację. Zamyśliła się. W Vancouver pewien mężczyzna wpadł do podobnego rowu i ugrzązł w błocie. Niemal zamarzł, zanim go wyciągnięto. Wzruszyła ramionami. Czterolatek nie zaszedłby tak daleko. - Kimkolwiek były te kobiety - powiedziała - z całą pewnością były odpowiedzią na nasze modlitwy. Kiedy dojechali do domu, wysiedli z samochodu i, trzymając się za ręce, niemal w podskokach pobiegli do drzwi. - Znaleźliśmy go prawie milę stąd - opowiadała Stella. - Trzy kobiety chodziły z nim i pilnowały, czy nie dzieje mu się nic złego. - Dzięki Bogu - powiedziała sąsiadka. Wychodząc pocałowała Austina w policzek. Do pokoju wszedł Daniel, który zaczął się już o brata poważnie martwić. Cała rodzina złapała się za ręce, tworząc krąg. - Martwiliśmy się o ciebie, Austin - powiedziała łagodnie Stella. - Wiem, mamusiu. Nie pójdę więcej do domu Michaela Jordana. Następnym razem on przyjdzie do mnie. - To dobrze, skarbie - rzekł Burt. Stella uśmiechnęła się, chowając zimne dłonie chłopca w swoich. Świąteczne anioły 53 - Posłuchaj, pamiętasz te panie, które pomogły ci i zaopiekowały się tobą? - Tak, mamusiu - malec pokiwał głową. - Były obce. rś Były obce, ale nie bałeś się ich, prawda? - Nie, były bardzo miłe. - Zaopiekowały się tobą. Powiedziały ci, jak się nazywają? - Powiedziały, że zesłał je Bóg. Co to jest anioł, mamusiu? Zapadła cisza. Stella, Burt i Daniel zbliżyli się do chłopca zaciekawieni. Rodzice spojrzeli na swojego synka, a potem na siebie nawzajem. Poczuli na ramionach gęsią skórkę. Cicho, po raz pierwszy w życiu, Burt polecił całej rodzinie złapać się za ręce. Zamknął oczy, pochylił głowę. Kiedy przemówił, w jego głosie czuć było wielkie wzruszenie i powagę. - Panie, nie znamy twoich planów i nie chcemy udawać, że znamy odpowiedzi. Wiemy jednak, że dziś twoja boska rnoc przyszła z pomocą naszemu synkowi — Austinowi. Dzięki ci, Panie, za wysłuchanie naszych modłów i bezpieczne sprowadzenie go do domu. Boże - głos Burta drżał z emocji - dzięki ci za prostą wiarę naszych dzieci. Dzięki za twoje bożonarodzeniowe anioły. Święta dłoń Boga .55 Święta dłoń Boga Było Boże Narodzenie. Kramerowie spędzali wspaniałe święta wspólnie w domu, w samym sercu stanu Nowy Meksyk. Pomijając prezenty, wszyscy członkowie rodziny byli niezwykle wdzięczni za dary, których nie można było zapakować i położyć pod choinką. Brian pracował jako menedżer w lokalnej firmie, Anna zaś była w czwartym miesiącu ciąży z ich trzecim dzieckiem. Pięcioletnia Kan i czteroletnia kiley były zdrowe i szczęśliwe. Stanowiły dla rodziców niewyczerpane źródło radości. Szczerze mówiąc, rodzina Kramerów nie mogła chyba być szczęśliwsza. Po spędzeniu pierwszego dnia świąt w domu, pojechali samochodem do niewielkiego miasteczka oddalonego o dwadzieścia minut jazdy od Santa Fe. Ponieważ rodzice Briana pochodzili stamtąd, dobrze znał on okolicę i cała rodzina mogła rozkoszować się przejażdżką i malowniczym górskim krajobrazem. - Popatrz, stoją tu od lat i nigdy się nie zestarzeją - powiedział trzymając żonę za rękę, kiedy chodzili po górach niedaleko Santa Fe. - Bóg wie, jak tworzyć piękne rzeczy. - Bez wątpienia wie - powiedziała Anna, kładąc sobie rękę na brzuchu. Wizyta u rodziców była wspaniała. Dwa dni śmiechu i świetnej zabawy, szczególnie dla dzieci. W końcu jednak trzeba było wracać do domu. Kiedy pakowali się i żegnali z rodzicami Briana, padał lekki śnieżek. - Nie cierpię prowadzić w śniegu - powiedziała Anna, kiedy już wsiadali do auta. - Wiem, dlatego ja poprowadzę - odparł spokojnie Brian. - Mnie taka pogoda nie przeszkadza. Pomódl się tylko o bezpieczny powrót. Kobieta pokiwała głową i cicho poprosiła Boga, by strzegł ich w drodze do domu. Starała się nie obawiać czekającej ich drogi. Wyjrzała przez okno, trzeba przyznać, że śnieg był naprawdę piękny. Powoli opadał na ziemię i wyglądał jak świeżo rozsypany cukier puder. Droga z Santa Fe była dwu-, miejscami trzypasmowa. Od domu rodziców Briana wznosiła się łagodnie, mijając dwa niewielkie miasteczka, po czym opadała, przez około dwadzieścia mil, schodząc w dolinę, w której wreszcie stawała się płaska. Choć ruch był niezbyt duży, Brian jechał powoli i ostrożnie, mając świadomość tego, że pod śniegiem, którym przyprószona była jezdnia, znajdowała się cienka warstwa lodu. Większość mijających ich samochodów miała założone łańcuchy na kołach. Brian przed zimą zmienił jedynie opony na zimowe. Mimo to Anna czuła się zdenerwowana, odkąd tylko wjechali na wiodący w dół odcinek trasy. Mąż spojrzał na nią z ciepłym uśmiechem. - Nie bój się kochanie, damy radę. - Wiem, wiem - odpowiedziała Anna. - Po prostu chciałabym już być w domu. - Wkrótce dojedziemy.. Spróbuj się odprężyć. Anna pokiwała głową, cały czas jednak była spięta. Droga wydawała się strasznie śliska, mimo że Brian jechał naprawdę wolno. Kiedy wjechali na szczególnie stromy odcinek, Brian zwolnił jeszcze bardziej, aby mieć pewność, że nie stracą przyczepności. Ni stąd, ni zowąd tył samochodu zaczął zarzucać. Auto tańczyło od jednego pobocza do drugiego. Brian próbował wyprostować koła, zorientował się jednak, że ruchy kierownicą nie mają żadnego wpływu na zachowanie auta. Zrozumiał, co się stało. Samochód wpadł w poślizg i koła zupełnie straciły przyczepność. Kręcąc się wokół własnej osi, auto sunęło na spotkanie samochodu nadjeżdżającego z przeciwka. - O Boże! - krzyknęła Anna, rzucona na deskę rozdzielczą. -W imię Boga, niech on się zatrzyma! Samochód przestał wirować. Sunął poboczem w kierunku krawędzi urwiska. Gdyby spadł, polecieliby kilkaset stóp w dół. - Boże, błagam, pomóż nam! - wrzasnęła ponownie Anna. Jednak w głębi duszy czuła, że jadą zbyt szybko i po prostu muszą spaść w przepaść. Nagle, tuż przed samą krawędzią, samochód uderzył w coś i w jednej chwili się zatrzymał. Kiley wypadła z pasów. Nagły wstrząs sprawił, że dziewczynka znalazła się z przodu samochodu, uderzając o szybę. I 56 PRAWDZIWE OPOWIEŚCI O NIEZWYKŁYCH ZDARZENIACH Zrobiło się zupełnie cicho. Brian spojrzał na żonę, nie wierząc, że udało im się uniknąć śmierci. - Dziewczynki, nic się wam nie stało? - zapytał odwracając się. - Nie, tatusiu — usłyszał cienki głosik. - Uderzyłam się w głowę, ale nic mi nie jest. Czując ulgę, spojrzał jeszcze raz na żonę. - Musieliśmy uderzyć w pień drzewa, głaz albo coś w tym rodzaju — powiedział. - Może w barierkę. Na wciąż miękkich nogach Brian wysiadł z samochodu. Przeszedł do przodu. Między barierką a przednimi kołami nie było niczego. - Anno, chodź tutaj! - zawołał. - Musisz to zobaczyć! Kobieta otworzyła drzwi i bardzo ostrożnie wyszła z samochodu. Brzeg urwiska i auto dzieliło zaledwie kilka stóp. - W co uderzyliśmy? - zapytała. - O to właśnie chodzi. W nic. Tu nie ma nic, w co moglibyśmy uderzyć, ani kamienia, ani pnia, zupełnie nic. Samochód zatrzymał się sam. Anna obejrzała pokazywane przez męża miejsce. Miał rację. Samochód sunął z prędkością dziesięciu mil na godzinę, po czym ni stąd ni zowąd zatrzymał się. Beż żadnego powodu. Oboje spojrzeli w dół skalnego urwiska... Zamarli na myśl o tym, co mogłoby się stać. - Anno, to wygląda tak, jakby sama ręka Boga zatrzymała samochód, ratując nas od zsunięcia się w przepaść. W ciszy kobieta przypomniała sobie swoje desperackie błagania Boga o ratunek. Podeszła do męża. Objęła go i położyła głowę na jego piersi... - Z całego serca wierzę, że masz rację. Zostaliśmy zatrzymani przez dłoń Boga. To musiał być cud. Bożonarodzeniowy cud. Jego tajemnicze ścieżki Aż do tamtej chwili, nikt z rodziny Canuccich nie wiedział, jak bardzo wyjątkowe będzie lato 1939 roku. Zaczęło się zupełnie zwyczajnie i mijało niezakłócone przez żadne wydarzenia. I działoby się tak aż do jego końca, gdyby nie Maria Fiona. Podczas gdy matka zajmowała się domowymi obowiązkami, na barki jedenastoletniej Sary spadała opieka nad małym braciszkiem Tonym. Pewnego jesiennego poranka bawili się przed domem w New Jersey, w którym Canucci wynajmowali piętro, kiedy pojawiła się Maria z wielką torbą zakupów. Maria i jej mąż nie mieli jeszcze dzieci, ale tego dnia Sara zauważyła, że kobieta jest w ciąży. - Dzień dobry - zawołała dziewczynka. - Potrzebujesz pomocy? Maria zatrzymała się i uśmiechnęła do dziecka. Weszła do rodziny Canuccich niedługo przed tym, jak zdecydowała się oddać górne piętro domu na mieszkanie dla ich rodziny. Po kilku miesiącach przebywania pod jednym dachem członkowie obu rodzin zorientowali się, że ich przodkowie pochodzą z tej samej sycylijskiej wioski. - Nie wierzę w zbiegi okoliczności — powtarzał swoim dzieciom senior rodu Canucci. - Nasze rodziny mieszkały kiedyś obok siebie i teraz zamieszkały razem. Musi być po temu jakiś powód. Maria spojrzała na dzieci Canuccich i z radością przyjęła pomoc. To była naprawdę rodzina bardzo dobrych ludzi. - Pewnie, że tak. Dzięki. — Kobieta postawiła torbę na ziemi. Dziewczynka wzięła swego braciszka za rączkę i zaczęła mocować się z torbą. Maria weszła na górę, dzieci za nią. - Połóż ją tam, na stole — Maria wskazała drzwi do kuchni. Spojrzała na blond główkę wychylającą się zza spódnicy Sary. - 58 PRAWDZIWE OPOWIEŚCI O NIEZWYKŁYCH ZDARZENIACH Jego tajemnicze ścieżki 59 O, któż to? Cześć, Tony. - Jeszcze raz odwróciła się do dziewczynki z ciepłym uśmiechem na twarzy. - Może macie ochotę zostać tu i pobawić się? Znalazłyby się jakieś kredki i papier, a także mleko i ciasteczka. Pomysł bardzo się dzieciom spodobał. Resztę przedpołudnia spędziły w domu Fionów. Kiedy już mieli wychodzić, Tony podszedł do Marii przypatrując się jej brzuchowi. Kobieta uśmiechnęła się i dziecko niepewnie dotknęło jej małą rączką. - Piłeczka? - zapytał. - Nie, to nie piłeczka. To dzidziuś. Dzidziuś w moim brzuszku -wyjaśniła Maria ze śmiechem. - Dzidziuś w twoim brzuszku? — Oczy chłopca rozszerzyły się ze zdziwienia. - Tak - kobieta przytrzymała jego rączkę i pogłaskała się nią po brzuchu. - Jeśli chcesz, możesz go dotknąć. Może poczujesz, jak kopie. Tony wpatrywał się urzeczony. - Kochana dzidzia. Moja dzidzia — powiedział cichutko. - Nie skarbie, to moja dzidzia. Ale kiedy się już urodzi, będziecie mogli zostać przyjaciółmi, chcesz? Chłopiec, zadowolony, pokiwał główką. Potem pocałował Marię w brzuch i zbiegł z siostrą po schodach. Od tego czasu dzieci przychodziły każdego ranka. Maria bardzo cieszyła się z towarzystwa. Jej mąż pracował jako szewc i przez długie godziny jego nieobecności Maria czuła się samotna. Bardzo lubiła wizyty dzieci, szczególnie Tony'ego. Ilekroć przychodził, był wprost zafascynowany jej odmiennym stanem. Mógł głaskać jej brzuch i wpatrywać się w niego całymi godzinami. Czasem kładł na nim głowę, żeby posłuchać ruchów dziecka. Kiedy czuł, jak się porusza, aż piszczał z zachwytu. - Nie rozumiem tego - powtarzała Sara, obserwując brata. - Tony widział mnóstwo kobiet w ciąży, nawet teraz spotyka kilka i przy nich się tak nie zachowuje. - Może będą szczególnie bliskimi przyjaciółmi - powiedziała Maria, głaszcząc chłopca po główce, spoczywającej na jej brzuchu. Malec wciąż opowiadał o narodzinach, mimo iż nie miał pojęcia, w jaki sposób dziecko wydostanie się z brzucha matki. Pewnego dnia Maria znikła, na cztery dni poszła do szpitala. Kiedy wróciła, trzymała na rękach maleńkie zawiniątko. - Ma na imię Sal - powiedziała pochylając się, by Tony mógł zobaczyć noworodka. Chłopczyk przyglądał się zafascynowany maleńkim rączkom, nóżkom i buzi. - Moja dzidzia? - zapytał. - Twój przyjaciel, Tony. Sal jest twoim przyjacielem. Sara uśmiechnęła się przysłuchując się tej rozmowie. Zastanawiała się, czy rzeczywiście chłopcy zostaną przyjaciółmi. Zaledwie dwa miesiące później rodzina Canuccich jednak przeprowadziła się i zamieszkała bliżej sklepu mięsnego, w którym pracował Tony senior. Przez następne tygodnie Tony junior opowiadał 0 Dzidziusiu Salu i wydawał się smutny z powodu przeprowadzki. Kiedy jednak nadeszła zima, dziecko znalazło sobie inne zajęcia 1 zapomniało o małym dzidziusiu o imieniu Sal. Mijały lata. W dwa lata po ukończeniu liceum Tony zaciągnął się do armii i został wysłany na dwa lata do Panamy. Tam razem z kolegami został narażony na działanie herbicydu o nazwie Agent Orange, którego armia używała do niszczenia roślinności w miejscach, gdzie stacjonowali żołnierze. Tony i inni żołnierze często chorowali i trafiali do lazaretu. Nikt jednak nie podejrzewał, że między rozpylanymi herbicydami i chorobami żołnierzy istnieje związek. W 1958 r., w wieku dwudziestu dwóch łat, Tony powrócił do Albany i rozpoczął naukę na Stanowym Uniwersytecie New Jersey. Szybko uzyskał papiery umożliwiające mu podjęcie pracy nauczyciela w tej samej okolicy, w której się wychował. Ożenił się, został ojcem dwójki pięknych dzieci. Po jakimś czasie rzucił pracę nauczyciela na rzecz lepiej płatnej posady. Mniej więcej w tym samym czasie, na początku lat siedemdziesiątych, Tony zaczął czuć się źle i tracić na wadze. Po kilkunastu tygodniach od pojawienia się pierwszych objawów lekarz potwierdził najgorsze obawy. Mężczyzna cierpiał na rzadką, wyjątkowo bolesną i śmiertelną odmianę raka naczyń krwionośnych. - Saro, módl się o mnie - prosił swoją siostrę, przekazując jej tragiczne wieści. - Nie jestem jeszcze gotowy na śmierć. - Ach, Tony - Sara nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała. Oczywiście, że będę się modlić. Będę się modlić o cud. Na niemal dziesięć tygodni choroba Tony'ego zatrzymała sie, po czym ponownie zaczęła rozwijać. W końcu jednak jego stan zaczął się zdecydowanie pogarszać. Usunięto mu operacyjnie śledzionę- Po zabiegu lekarz stwierdził, że Tony'emu prawdopodobnie nie zostało już zbyt wiele czasu. Zdecydowany pokonać wszelkie przeszkody, mężczyzna zmieniał lekarzy i w 1979 r. trafił do dr. Taylora Johnsona, hematologa ze szpitala w New Jersey. 60 PRAWDZIWE OPOWIEŚCI O NIEZWYKŁYCH ZDARZENIACH 4 4 - Lekarze mówili, że nic już nie da się dla mnie zrobić - powiedział Johnsonowi na pierwszym spotkaniu. - Proszę mi tego nie powtarzać. Zamierzam jeszcze pożyć, i to długo. - Jest pan bardzo chory, ale myślę, że będę w stanie panu pomóc — lekarz uśmiechnął się. - Chcę, żeby wziął pan udział w wielkim teście. - Teście? - Tak. Teście interferonu. To lek, obecnie w fazie eksperymentalnej, ale może się okazać dla pana zbawienny. - W takim razie wypróbujmy go... Lekarz potrząsnął głową. - Jeszcze nie. Badania muszą potrwać, myślę, że jeszcze kilka lat. Moim zadaniem będzie utrzymanie pana przy życiu do momentu, gdy będzie można zastosować ten lek. Stan Tony'ego się poprawiał, ale niecały rok po pierwszym spotkaniu dr Johnson oświadczył, że odchodzi na emeryturę. - Proszę się nie przejmować, na moje miejsce przyjdzie nowy, świetny lekarz. Jeżeli ktokolwiek jest w stanie utrzymać pana przy życiu aż do udostępnienia interferonu, to właśnie dr Fiona. - Dr Fiona - powtórzył machinalnie Tony. - Nazwisko brzmi znajomo. - Wydaje mi się, że obaj panowie wychowywaliście się w New Jersey, więc prawdopodobnie słyszał pan gdzieś to nazwisko. Umówiłem już pana na wizytę. Pierwsze spotkanie wypadło nadzwyczaj zachęcająco. - Pański stan jest poważny - powiedział dr Fiona. - Myślę jednak, że uda mi się sprawić, by żył pan aż do wprowadzenia interferonu. Młody lekarz spędzał z Tonym całe godziny. Badał krew, doradzał, jak dbać o siebie w tym stanie... Walczył o życie Tony'ego jak o własne. Przeżyli razem kilka momentów, kiedy Tony stał na skraju śmierci. Leżał w szpitalnym łóżku, kurczowo trzymając się życia, podczas gdy maszyny oczyszczały jego krew. Niemal zawsze przy jego łóżku można było spotkać lekarza trzymającego swojego pacjenta za rękę i modlącego się o jego zdrowie. Dla dr. Fiony Tony był kimś więcej niż pacjentem z rzadką odmianą raka. Obaj wychowali się w Albany, obaj mieli przodków wywodzących się z Włoch. Dlatego też dbał o swojego pacjenta, jak tylko mógł, poświęcając się całkowicie choremu w jego walce ze straszliwą chorobą. - Jedyne, co mogę zrobić jako lekarz, to prosić Boga, by mnie zastąpił - powtarzał czasami. - Robimy, co możemy, ale reszta leży w jego rękach. Jego tajemnicze ścieżki 61 Mimo nieustających zapasów ze śmiercią, ze wszystkich tych pojedynków Tony wychodził zwycięsko. Dr Fiona pomagał mu zyskać jak najwięcej czasu. Wreszcie, kiedy pod koniec lat osiemdziesiątych pojawił się interferon, zadbał, by jego pacjent był jednym z pierwszych, któremu go podano. Niemal natychmiast stan chorego się poprawił. Pod koniec 1989 r. choroba się zatrzymała. - Uratowałeś mi życie — powiedział Tony, kiedy dr Fiona przeczytał mu wyniki badań. - Powinienem już dawno nie żyć. Jest inaczej tylko dla tego, że nigdy się nie poddawałeś. - Razem tego dokonaliśmy. Ty, ja oraz Bóg. Zawsze byłeś dla mnie wyjątkowym pacjentem. Widziałem, jak bardzo zależy ci na tym, by żyć. Nigdy się nie poddawałeś — lekarz przerwał na chwilę. — Teraz mam dla ciebie propozycję. To coś, w czym bardzo przyda się twoja nieustępliwość. Tony słuchał pomysłu lekarza z prawdziwym zainteresowaniem. Dr Fiona chciał przygotować specjalny świąteczny program telewizyjny, poświęcony tej odmianie raka i jej przyczynom, związanym z zatruciami chemicznymi. Zamierzał także przygotować pozew przeciwko armii amerykańskiej za wystawienie Tony'ego na działanie Agent Orange. - Jestem przekonany, że to właśnie było przyczyną twojej choroby — powiedział lekarz. Obaj doskonale wiedzieli, że środek został później częściowo zakazany z powodu szkodliwych skutków ubocznych. - Musimy zadbać o to, by nic podobnego nie spotkało innych żołnierzy — przerwał na chwilę. - Wiem, że to zajmie trochę czasu, i to w Boże Narodzenie... Ale wiesz, jak działa Bóg. Zawsze czuje się w obowiązku oddać więcej, niż od nas otrzymał. Zapał dr. Fiony był zaraźliwy i Tony z radością zgodził się uczestniczyć w obu projektach. Do świątecznego programu został jeszcze miesiąc i Sara, mimo że pracowała jako dziennikarka w Milford, w stanie Connecticut, obiecała go oglądać. - Pozdrów mnie - powiedziała bratu. - Pewnie, że cię pozdrowię - odpowiedział ze śmiechem. Przez chwilę oboje milczeli. W końcu kiedy Sara się odezwała, jej głos był całkowicie poważny. - Naprawdę, Tony, nawet sobie nie wyobrażasz, jak się cieszę, że się dobrze czujesz. Jestem z ciebie strasznie dumna, że udało ci się wygrać z chorobą. - To nie ze mnie powinnaś być dumna, ale z dr. Fiony. - Dr. Fiony? - No wiesz, lekarza, który opiekował się mną przez te wszystkie lata. 62 PRAWDZIWE OPOWIEŚCI O NIEZWYKŁYCH ZDARZENIACH Jego tajemnicze ścieżki 63 I - Wiem, wiem. Spotkałam go wiele razy w szpitalu. Po prostu jego nazwisko brzmi bardzo znajomo. - Tak, też o tym pomyślałem. Wychowywał się w Albany, więc pewnie chodziliśmy do tej samej szkoły lub coś w tym stylu. Kto to może wiedzieć? Nadeszły święta. Kiedy Sara włączyła telewizor, by obejrzeć program z udziałem brata, nazwisko lekarza wciąż nie dawało jej spokoju. Gdzie ona je słyszała? Oglądała program z wielką uwagą. Tony wypadł bardzo dobrze. Przeżył z rakiem naczyń krwionośnych niemal dwadzieścia lat. Dzięki niezmordowanemu lekarzowi był w tej chwili najdłużej żyjącym chorym na tę odmianę raka. Kobieta zobaczyła, jak kamera ukazuje stojącego za jej bratem mężczyznę. Nagłe olśnienie rozjaśniło jej umysł. Przypomniała sobie Tony'ego jako trzyletniego malca przytulonego do brzucha będącej w ciąży... Marii Fiona. - Mój Boże, czy to możliwe? Rodzina Fionów wynajmowała Canuccim mieszkanie, kiedy Sara była małą dziewczynką. Tony mógł mieć wtedy jakieś trzy lata. Maria była w ciąży... Wieczorem, niezwykle podekscytowana, Sara zadzwoniła do brata. - Tony, wiesz może, jak miała na imię matka twojego lekarza? -zapytała. - Oczywiście, że wiem - odpowiedział, zaskoczony tym nagłym zainteresowaniem. - Maria. - Nie wierzę, po prostu nie wierzę — Sara była oszołomiona. Zalała ją nagła fala wspomnień. - Sara? Jesteś tam jeszcze? Co się stało? - Tak, jestem. Pamiętasz, jak mieszkaliśmy na Osiemnastej Północnej? Byłeś wtedy małym chłopcem. Tony zamyślił się. - Nie bardzo. Opowiadaliście mi o tym z rodzicami. Wynajmowaliśmy tam mieszkanie od innej rodziny. - Tony, wynajmowaliśmy to mieszkanie od rodziny Fiona. Oboje często odwiedzaliśmy Marię Fiona. Była w ciąży i zawsze głaskałeś jej brzuch, dotykałeś go, próbując poczuć, jak dziecko kopie... Byłeś tym zachwycony. - Dobrze, ale co z tego? Nie widzę związku. - Nie rozumiesz? Sal Fiona był tym dzieckiem. Twój lekarz. Ten sam, który uratował ci życie. Tak ci się podobało życie tego nienarodzonego dziecka, że kiedy się urodziło, uratowało twoje własne. - Nie mówisz poważnie? - Mówię. Modliłam się o cud. A Bóg przez cały ten czas nad nim pracował. . T . Tony nie wiedział, co powiedzieć, był kompletnie zaskoczony. Juz po chwili wykręcał numer lekarza. - Tak, kiedy się urodziłem, mieszkaliśmy na Osiemnastej Północnej - powiedział dr Fiona. . Przez chwilę mężczyźni milczeli, zdumieni, jak dziwnie splatały sic ich losy. - Nie mogę uwierzyć, że coś takiego mogło się wydarzyć ¦ powiedział cicho Tony. Sal Fiona uśmiechnął się po swojej stronie słuchawki. - Byłeś dzieckiem, a one zawsze są bliżej Boga - doktor zamilkł na chwilę. - Mówiłem, że otrzymasz coś za swój czas w święta. Bożonarodzeniowe róże Tara nie miała tego zimowego wieczoru zupełnie nic do roboty. Kiedy więc koleżanka zaprosiła ją do domu na kolację, ochoczo się zgodziła. - Mój brat organizuje zakończenie sezonu swojej drużyny futbolowej. Jeśli przyjdziesz, nie będę jedyną dziewczyną - wyjaśniła dziewczyna. Tara roześmiała się i umówiła z koleżanką na wieczór. Choć nie interesowała się sportem, wiedziała, że brat koleżanki gra w pół-profesjonalnym klubie z Tulsy w stanie Oklahoma. Przed wyjściem zadbała, by jej włosy wyglądały nienagannie, ubrała się w najlepszą sukienkę. Tego wieczora dom jej koleżanki zaroił się od futbolistów i Tara poczuła się onieśmielona. Właśnie skończyła dwadzieścia lat, a pomimo to chłopcy ją onieśmielali, zwłaszcza kiedy przebywali w większej grupie. Po jakimś czasie usunęła się na bok. Usiadła przy kominku, by ogrzać stopy. Podszedł do niej przystojny chłopak. - Jestem Andrew Mastalli — przedstawił się z uśmiechem. W jego oczach migotały odblaski ognia — ale wszyscy wołają na mnie Andy. Tara uśmiechnęła się. Pierwsze lody zostały przełamane. Andy miał dwadzieścia lat i planował grać w futbol tak długo jak to możliwe. Tara słuchała, jak opowiadał o swoich marzeniach przez resztę wieczoru, opowiadała mu też o własnych planach... Okazało się, że mieszkają zaledwie trzy przecznice od siebie, więc kiedy wszyscy już wychodzili, Andy zaproponował, że odprowadzi ją do domu. - Wiesz, czego nie lubię w zimie? — zapytał, kiedy szli przez puste, zamarznięte ulice. - Czego? Bożonarodzeniowe róże 65 - Tego, że nie ma róż. - Róż? — zapytała zaciekawiona Tara. - Uwielbiam róże. Kiedyś będę miał dom i własny ogród różany. W lecie będzie czuć wszędzie ich zapach. Tara uśmiechnęła się. Zainteresował ją ten chłopak. Następnego dnia, kiedy zadzwonił do niej i zaprosił na przejażdżkę samochodem, nie była zaskoczona. - Jest coś między nami - opowiadała koleżance kilka tygodni później, kiedy spotkali się już kilka razy - ale żadne z nas nie chce się teraz angażować. Ponieważ rodzina żadnego z nich nie była zbyt bogata, a matka Andy'ego zachorowała, minęło osiem długich lat, zanim para mogła się w końcu pobrać. Idąc do ołtarza, Tara niosła ukochane przez narzeczonego róże. - Teraz już nic nas nie rozdzieli - powiedział mężczyzna. - To najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Choć kontuzja kolana przedwcześnie zakończyła futbolową karierę Andy'ego, przez następne dwadzieścia osiem lat para żyła tak szczęśliwie, jak rzadko komu się zdarza. Andy'emu udało się spełnić swoje marzenie. Ich dom w Tulsie otaczał piękny różany ogród. Wkrótce po pięćdziesiątych czwartych urodzinach mężczyźnie przeszedł koło nosa awans w szkole, w której pracował jako konserwator. - Uwielbiali go uczniowie, nauczyciele, po prostu wszyscy -żaliła się przyjaciółce Tara. - Tylko administratorka miała coś przeciw niemu. Kiedy stało się jasne, że nie dostanie awansu, Andy bardzo to przeżył. Stres wywierał na nim fizyczne piętno: bóle głowy, klatki piersiowej, wszechogarniające uczucie zmęczenia. Tara zaczęła się niepokoić. Postanowiła zaprowadzić męża do lekarza. - Musi pan się nieco uspokoić, panie Mastalli - radził lekarz. -Nie wydaje mi się, by dolegało panu coś poważnego. Ale pewnego słonecznego popołudnia, zaledwie tydzień po wizycie u lekarza, Andy poczuł się bardzo źle. Po chwili padł na ziemię łapiąc się za serce. Przyjechała karetka. W szpitalu okazało się, że mężczyzna miał rozległy zawał. Tara nie opuszczała męża ani przez moment, dzień i noc siedziała przy jego łóżku. Nic jednak nie dało się zrobić. Andy zmarł. Miłość jej życia odeszła na zawsze. Bez niego kobieta popadła w głęboką depresję, z której nic nie mogło jej wyciągnąć. Jeszcze przez długie tygodnie otrzymywała listy od uczniów szkoły, w której 66 PRAWDZIWE OPOWIEŚCI O NIEZWYKŁYCH ZDARZENIACH pracował. Pisali, jakim wspaniałym był człowiekiem i jak bardzo im go brak, jednak ani trochę jej to nie pomagało. Przez kilka następnych miesięcy Tara rzadko opuszczała dom. Strasznie schudła. W końcu jednak zaczęła spędzać trochę więcej czasu z przyjaciółmi. Kilka razy nawet niezobowiązująco umówiła się ze znajomym. Rany jednak były wciąż zbyt świeże i spotykanie się z innym mężczyzną bolało zbyt mocno. Zbliżało się Boże Narodzenie, ulubiony czas Andy'ego, i uczucie straty stało się wyjątkowo silne. - Nie wiem, kiedy będziemy mogli się ponownie zobaczyć -powiedziała pewnego wieczoru przyjacielowi, z którym zaczęła się spotykać. - Wciąż nie mogę zapomnieć o przeszłości. Widzisz, byliśmy z Andym małżeństwem przez niemal trzydzieści lat. Nie tak łatwo mi teraz przestać go kochać. Ostatni tydzień przed świętami był chyba najgorszym okresem w życiu Tary. Choć wcześniej na jakiś czas udało jej się wrócić do normalnego życia, czuła, że znów zamyka się w sobie. Uczucie straty wróciło tak silne jak nigdy dotąd. Przyszedł świąteczny poranek. Tarę obudził wyraźny zapach... róż? Zdumiona, wstała i zaczęła chodzić po domu. Wyjrzała przez okno. Ziemia była zmrożona, wszystko pokrywał biały puch. Pomimo to, przechodząc z jednego pokoju do drugiego, Tara czuła wyraźnie zapach ulubionych kwiatów męża. Szybko podeszła do telefonu i wykręciła numer Lisy, swojej sąsiadki i przyjaciółki. - Liso, przyjdź tu natychmiast - zaczęła prosić. — Wiem, że jest pierwszy dzień Bożego Narodzenia, ale muszę się z tobą zobaczyć, tylko na minutkę. Ani słowem nie wspomniała o zapachu, chcąc sprawdzić, czy to tylko jej wyobraźnia, czy nie. Wiedziała, że jest na tyle intensywny, że, o ile rzeczywiście istnieje, Lisa poczuje go natychmiast po wejściu do domu. - Hej, gdzie są te róże - zawołała przyjaciółka, kiedy tylko Tara otworzyła drzwi. - Przecież jest środek zimy, nie sądziłam, że ktoś może mieć róże o tej porze roku. Tara spojrzała dziwnie na przyjaciółkę oczami pełnymi łez. Lisa poczuła, że coś jest nie tak. - Co się stało? - W domu nie ma żadnych róż. Nawet jednej. I nie może ich być w ogrodzie - wszystko zamarznięte. Lisa rozejrzała się i, nagle, jej twarz rozjaśnił wyraz zrozumienia. Bożonarodzeniowe róże 67 - To znak od Boga, Taro - powiedziała. - On na pewno chce, żebyś wiedziała, że z Andym wszystko w porządku i że wszystko będzie dobrze... Że powinnaś żyć dalej, nie myśląc bez przerwy o przeszłości. - Naprawdę tak myślisz? — zapytała Tara, siadając i uspokajając się nieco. - Naprawdę. Jak inaczej wytłumaczysz ten zapach? Jest tak intensywny, że to nie może być przypadek. - Może masz rację - Tara powoli przytaknęła. Zaczęła płakać. Bóg był dla niej tak dobry, dając jej do zrozumienia, że Andy gdzieś tam wciąż na nią czeka. To był najlepszy prezent gwiazdkowy jaki kiedykolwiek otrzymała. Wypełniło ją uczucie spokoju, poczuła, że jakiś etap jej życia właśnie się zakończył. - Chyba powinnam po prostu zacząć od początku. Nagle zapach zniknął, równie niespodziewanie jak się pojawił. Tara spojrzała na przyjaciółkę, zastanawiając się, czy i ona to poczuła. - Już go nie ma - powiedziała po prostu Lisa. - Tak, zniknął, kiedy powiedziałam, że powinnam zacząć od początku. Tara już nigdy nie czuła zapachu róż w środku zimy, tak jak tego mroźnego, świątecznego poranka. Wkrótce powróciła do grona przyjaciół i jej depresja szybko odeszła w zapomnienie. Choć spotykała się z kilkoma mężczyznami, nigdy nie wyszła ponownie za mąż. - Nigdy w życiu nie spotkam drugiego takiego człowieka jak Andy — powiedziała Lisie pewnego dnia. Na pamiątkę nadal opiekowała się ogrodem różanym męża. Każdego lata, kiedy kwiaty rozkwitały, upajający zapach przenosił ją w ten grudniowy poranek, gdy nie wiedziała, jak ma żyć bez mężczyzny, którego kochała tyle lat. I gdy sam Bóg, cudownie sprowadzając ten zapach do jej domu, dał jej siłę, by mogła podnieść się i żyć dalej. Niebiańskie przeszkody Pastor George W. Nubert spojrzał na zegarek i wziął głęboki oddech. Jego żona przygotowywała w kuchni kolację, on zaś miał dziesięć minut, by dotrzeć do kościoła, napalić w piecu i wrócić do domu. Czasami czuł się jak artysta cyrkowy, który stojąc na środku areny, żongluje wirującymi talerzami. Nie mógł dopuścić, by którykolwiek spadł na ziemię. Pastorowi jednak to nie przeszkadzało. Przez lata nauczył się radzić sobie z obowiązkami, jakie nakładał na niego stan duchowny. Jego całe życie otaczały potencjalne katastrofy, które musiał umieć omijać i wobec których musiał umieć zachować spokój. Dzięki modlitwie i samodyscyplinie udało mu się odkryć pewien sekret. Im lepiej był zorganizowany i punktualny, tym większe zaufanie wzbudzał w potrzebujących go wiernych. Dlatego, choć o wiele chętniej usiadłby i odpoczął chwilę w ten zimny, grudniowy wieczór, założył kurtkę i pocałował żonę na do widzenia. — Zaraz wrócę. Muszę napalić w piecu przed dzisiejszym nabożeństwem. O szóstej trzydzieści znalazł się przed Zachodnim Kościołem Baptystów na rogu Court Street i LaSałle, w centrum miasteczka Beatrice w stanie Nebraska. Kościół stanowił spokojną przystań -punkt orientacyjny dla wszystkich ludzi spoza miasta. W Beatrice można było wszędzie trafić, jeśli wcześniej znalazło się białą, strzelistą wieżę Zachodniego Kościoła Baptystów. Pastor Nubert otworzył drzwi kościoła, po czym zszedł dwie kondygnacje w dół, do piwnicy. Napalił w piecu i upewnił się przed wyjściem, że piec zaczął pracować i rozgrzewać wnętrze kościoła miłym ciepłem. Następnie wszedł do prezbiterium wypełnionego Niebiańskie przeszkody 69 dwudziestoma rzędami ławek, które co niedzielę wypełniali wierni. Spojrzał na termostat. Budynek potrzebował mniej więcej godziny, by się ogrzać. Wszystko się zgadzało. O wpół do ósmej w kościele zaczynała się próba chóru. Jeszcze raz zerkając na zegarek, pastor Nubert wyszedł. Chciał zdążyć do domu jak zwykle nie później niż piętnaście po siódmej. Martha Paul od szesnastu lat była dyrektorką chóru w Zachodnim Kościele Baptystów w Beatrice. Jak daleko sięgała pamięcią, nigdy nie spóźniła się na próbę. O ile nie następowała jakaś katastrofa, zawsze zjawiała się przynajmniej piętnaście minut wcześniej. - Dzięki temu wiem, że mam wystarczająco dużo kompletów książek z tekstami hymnów — lubiła powtarzać mężowi. — Jestem pewna, że muzyka jest przygotowana, światła włączone, a ja jeszcze mam chwilę na złapanie oddechu. Martha często powtarzała członkom chóru, jak ważne jest, by zawsze przychodzili na czas, podkreślając, że nie można zacząć próby, dopóki wszyscy nie przyjdą. — Chór to niejeden czy dwa głosy — powtarzała. — Nie chodzi o to, żeby przyjść tu o siódmej trzydzieści, ale żeby przyjść tak, by móc już o tej porze śpiewać. Tamtego zimnego grudniowego wieczora Martha zamierzała, jak zwykle, być na miejscu o siódmej piętnaście. To miała być specjalna próba. Ostatnia przed corocznym świątecznym koncertem. Oprócz czternastu stałych członków chóru, dziś miały wystąpić trzy nastolatki. Trio przygotowało na koncert kilka piosenek ze znanego musicalu. Tego wieczoru oba zespoły będą śpiewać razem. Dlatego było szczególnie ważne, by próba odbyła się punktualnie. Nic nie zapowiadało kłopotów. Córka Marthy, Mary lin, chodziła do college'u i pracowała na pół etatu, by opłacić czesne. Tego wieczoru wróciła z pracy i posłała matce zmęczone spojrzenie. - Pójdę się przespać. Obudź mnie na próbę. Marylin była pianistką i również miała wystąpić podczas koncertu. Choć czasami zdarzało jej się opuścić próbę, tego dnia nie mogło jej zabraknąć. Za piętnaście siódma Martha weszła do pokoju córki. — Wstawaj! Za dwadzieścia minut wychodzimy. Marylin jęknęła i odwróciła się na drugi bok. Martha widziała jednak, że córka się obudziła i prawdopodobnie zaraz wstanie. Wróciła więc do kuchni. 70 PRAWDZIWE OPOWIEŚCI O NIEZWYKŁYCH ZDARZENIACH Dziesięć po siódmej, kiedy dziewczyna wciąż nie wyszła z pokoju, Martha ponownie weszła na górę. Jej córka nadal leżała na łóżku, pogrążona we śnie. - Marylin! - zawołała głośno. - Co ci jest? Wstawaj i ubieraj się, musimy wychodzić. [ - Już się chyba obudziłam - odpowiedziała dziewczyna, potrząsając głową i szerzej otwierając oczy. - Daj mi chwilkę, zaraz będę gotowa. Martha zeszła na dół. Czekała, słysząc, jak jej córka gorączkowo biega, przygotowując się do wyjścia. Ale mimo usilnych starań była gotowa dopiero o siódmej dwadzieścia pięć. Kiedy zeszła do trochę już zniecierpliwionej przedłużającym się oczekiwaniem matki, w całym domu zgasło światło. - Wspaniale - wyszeptała w ciemnościach Martha. - Teraz naprawdę się spóźnimy. Donna, Rowena i Sadie były najlepszymi przyjaciółkami od podstawówki. Odkąd sięgały pamięcią, ich rodziny spotykały się w Zachodnim Kościele Baptystów. Przez lata śpiewały w dziecięcym chórze. Każda z dziewczyn uwielbiała występować. Ich największym marzeniem było założenie kiedyś zespołu i zdobycie sławy. Teraz miały zbyt dużo łat, by śpiewać w dziecięcym chórze, a zbyt mało na chór dla dorosłych, Martha znalazła więc sposób, aby wciąż mogły brać udział w próbach. Stworzyła Wokalne Trio Zachodniego Kościoła, specjalny chór dla trzech przyjaciółek, w którym nadal miały możność pracować nad głosami i występować czasami w kościele. Występ, który przygotowywały na świąteczny koncert, był najpiękniejszy ze wszystkich, nad jakimi dotychczas pracował. Wszystkie trzy wprost nie mogły się doczekać wieczornej próby. - Bądźmy chwilę wcześniej - zaproponowała Rowena. Dziewczyny umówiły się, że Donna pożyczy samochód ojca, wstąpi po koleżanki około siódmej i razem pojadą na próbę. W ten sposób będą tam nie później niż kwadrans przed wpół do ósmej. Ale dziesięć po siódmej, kiedy od kilku minut nie usłyszała oczekiwanego odgłosu silnika, Rowena zacisnęła wargi w niemym gniewie. Wzięła telefon i wystukała numer przyjaciółki. - Halo? — odebrała Donna. - Co ty jeszcze robisz w domu? Miałaś po mnie przyjechać. - O czym ty mówisz? Czekam na Sadie. Myślałam, że to ona zawiezie nas obie. Niebiańskie przeszkody 71 - Nie! Nie tak się umawiałyśmy. Nie mogę w to uwierzyć, teraz wszystkie się spóźnimy. - Ro, mówię ci, że to Sadie miała nas zawieźć. Rowena westchnęła. Nie miała innej możliwości dojechania do kościoła, niż zabrać się z którąś z koleżanek. Postanowiła więc wyjaśnić to nieporozumienie, tak aby wszystkie zdążyły dotrzeć na próbę. O siódmej dwadzieścia pięć zadzwoniła Donna i powiedziała, że w dłoni ma kluczyki do samochodu, Sadie czeka na zewnątrz i właśnie wyjeżdżają. Zanim jeszcze dziewczyny zdążyły się rozłączyć, ich domy pogrążyły się w całkowitych ciemnościach. Theodore Charles nie był przyzwyczajony do mieszkania bez swej żony Anny. Byli małżeństwem przez piętnaście lat i rzadko spędzali oddzielnie więcej niż dwa dni. Tym razem Anna musiała jednak pojechać do pobliskiego Lincoln w ważnych sprawach rodzinnych i miała wrócić dopiero rano. - Nie przejmuj się, Theodore - powiedziała mu przed wyjazdem. - Wszystko załatwiłam. Zjecie z chłopcami kolację u McKinterów. Mężczyźnie spodobał się ten pomysł. McKinterowie byli parą miłych staruszków, a Margaret McKinter gotowała najlepiej w całym mieście. Wiedział, że on i chłopcy, ośmio- i dziesięciolatek, będą w dobrych rękach pod nieobecność Anny. Mieli także plany po kolacji. Wieczorem była próba chóru, na którą Charlesowie często zabierali chłopców. Nieobecność Anny niczego nie zmieniała. Theodore i chłopcy mieli zjeść kolację u McKinterów o szóstej i wyjść chwilę po siódmej. Dzięki temu zdążyliby jeszcze przed próbą porozmawiać z przyjacielem Theodore^, Herbem Kipfem. To była jedyna okazja, by obaj mogli chwilę ze sobą pogadać, bo resztę tygodnia mieli zajętą. Zgodnie z oczekiwaniami, kolacja była przepyszna: peklowana wołowina z sosem, na deser zaś domowej roboty placek z jabłkami. - Muszę powiedzieć, Margaret, że robisz najwspanialszy placek po tej stronie Blue River - stwierdził Theodore. - Och, to nieprawda - zaprzeczyła staruszka, ale wyraźnie ucieszył ją ten komplement. - Twoja żona robi ciasto równie smaczne, podobnie jak i inne kobiety w miasteczku. Pamiętam, kiedy Ania była jeszcze małą dziewczynką. Tak, właśnie, proszę ja ciebie, małą dziewczynką w ślicznej sukienusi... Theodore tego się właśnie obawiał. Margaret choć wspaniale gotowała, była też niezwykle rozmowna. W towarzyskich spotkaniach 72 PRAWDZIWE OPOWIEŚCI O NIEZWYKŁYCH ZDARZENIACH Niebiańskie przeszkody 73 potrafiła rozprawiać o czymkolwiek przez kilkanaście minut. Inni uczestnicy rozmowy mogli się z niej wyłączyć, staruszka bowiem brała ciężar podtrzymywania konwersacji wyłącznie na swoje barki. Theodore wcale nie był tym zaskoczony. Nagle zorientował się, iż od piętnastu minut wciąż tylko potakuje i coraz bardziej rozpaczliwie zerka na zegarek. Siódma piętnaście dawno minęła. O siódmej dwadzieścia pięć podjął bohaterską decyzję i postanowił przerwać monolog Margaret, jak najgrzeczniej ją przeprosić i szybko opuścić wraz z chłopcami ten gościnny dom, zanim próba chóru dobiegnie końca. — I jak mówiłam — wezbrany potok słów z ust staruszki na krótką chwilę zwolnił bieg, gdy brała szybki oddech - ilekroć Thelma robi pranie bez wybielacza, chodzi mi o jej bieliznę i takie tam, i wiesza je, by wyschło na... Nagle w domu McKinterów zgasło światło. Po raz pierwszy od ponad godziny w ich domu zapadła niczym niezmącona cisza. Giną Hicks nie wiedziała co zrobić. Bardzo lubiła śpiewać i była niezwykle dumna, że jest członkinią chóru w Zachodnim Kościele Baptystów. Miała śpiewać partię solową podczas nadchodzącego bożonarodzeniowego koncertu. Dyrektorka oczekiwała jej obecności na próbie, skoro występ miał się odbyć już za dwa tygodnie. Ale nagle pojawiła się przeszkoda związana z jej matką. Norma Hicks należała do Kobiecej Grupy Misjonarskiej, która spotykała się raz w miesiącu w domu jednej z członkiń. Tym razem spotkanie miało się odbyć w domu Hicksów i zostało zaplanowane na następny wieczór. — Giną, wiem, że musisz iść na próbę - powiedziała wcześniej tego wieczoru matka. — Ale naprawdę przydałaby mi się twoja pomoc. Mam trochę pieczenia, poza tym trzeba posprzątać, a chciałabym skończyć wszystko dzisiaj. Młodsze rodzeństwo już szło się kąpać i szykowało się do łóżek. Giną wiedziała, że nikt inny nie pomoże matce. Wciąż nie mogła się zdecydować. Mieszkała tak blisko kościoła, że mogła natychmiast po próbie przybiec do domu i przygotować co potrzeba. Ale może mama lepiej by się czuła, gdyby ona zrezygnowała z próby i po prostu została w domu. Spojrzała na zegar. Siódma dwadzieścia. Wciąż jeszcze mogła zdążyć na próbę. Zakładała właśnie płaszcz, gdy usłyszała, jak matka próbuje zakończyć kłótnię pomiędzy jej siostrami. Giną westchnęła cicho. - Mamo! — krzyknęła na cały dom. - Nie przejmuj się niczym. Zostanę w domu i pomogę ci. W końcu doszła do wniosku, że Bóg może chciał, by śpiewała w chórze, ale przed wszystkim pragnął, by pomagała swojej matce. Zaczęła nucić melodię, którą miała śpiewać podczas koncertu. Szybko wystukała numer koleżanki z chóru, Agnes O'Shaugnessy. - Dziś nie przyjdę na próbę. Powiedz pani Paul, że pracuję nad swoim występem i skontaktuję się z nią w tej sprawie później. - Dobrze, powiem jej. Mary i ja właśnie wychodzimy. Przekażemy jej, że nie przyjdziesz. Giną rozłączyła się. Ledwie zaczęła zmywać naczynia, kiedy usłyszała odległy huk. Nagle szyby w już już oknach zaczęły się trząść, a ziemia zadrżała pod jej stopami. Norma zbiegła po schodach, za nią zaś pędziła młodsza z dziewczynek. - Mój Boże. Cóż, na niebiosa, się stało? W tym momencie wszystko pogrążyło się w ciemności. Mary Jones i Agnes 0'Shaugnessy były młodymi matkami i członkiniami chóru w Zachodnim Kościele Baptystów. Co tydzień o siódmej, kiedy już pozmywały po kolacji i położyły swoje pociechy do łóżek, jedna z nich wiozła obie na próbę. Tym razem wypadła kolej Mary. O siódmej piętnaście była już u Agnes, która mieszkała zaledwie dwie przecznice od kościoła. Dzięki temu kobiety miały jeszcze chwilę dla siebie przed wyjściem z domu. Tamtego wieczora Agnes oglądała finał ulubionego programu i poprosiła Mary, by usiadła na chwilę. - To genialne — powiedziała. - Musisz zobaczyć tego faceta. Program dotyczył ulubieńców swojego sąsiedztwa i zainteresował także Mary. Nawet po telefonie od Giny Hicks obie nadal siedziały wpatrzone w ekran telewizora. Zanim się spostrzegły, było dwadzieścia pięć po siódmej. - O, nie! - zawołała Agnes. - Spóźnimy się. Tak cię przepraszam, Mary. Kompletnie straciłam poczucie czasu. Mary podniosła sję szybko z fotela, jednak wciąż śledziła końcówkę programu. Do pokoju wszedł z dzieckiem na rękach Paul, mąż Agnes. - Nie spóźnicie się, dziewczyny? — zapytał patrząc na zegarek. - Nieee — odpowiedziała Mary. — Poza tym uwielbiam ten program, a i tak zdążymy na wpół do ósmej. Kościół jest tuż za rogiem. 74 PRAWDZIWE OPOWIEŚCI O NIEZWYKŁYCH ZDARZENIACH Niecałą minutę później po ekranie płynęły już napisy końcowe. Kobiety powiedziały Paulowi „do widzenia", po czym udały się w kierunku samochodu. Kiedy otworzyły drzwi auta, usłyszały odgłos potężnej eksplozji, której siła niemal zwaliła je z nóg. Pastor Nubert skończył kolację o siódmej i zaczął, wraz z żoną, zmywać. Susan, ich sześcioletnia córeczka, była już ubrana i czekała przy drzwiach. Wieczór przebiegał dokładnie według planu. Pastor uśmiechnął się. Już nie mógł się doczekać próby chóru, gdyż do koncertu pozostawało tak niewiele czasu. Wszyscy byli niezwykle podekscytowani zbliżającym się występem i tym ważniejsze stawało się, by na próbie pojawili się wszyscy. - Powinna być wysoka frekwencja - stwierdził. W tym momencie do kuchni weszła Susan. - Tatusiu, chce mi się pić. Pastor spojrzał na zegar wiszący na ścianie. Siódma pięć. Musieli wyjść za dwie minuty, jeśli chcieli zdążyć na siódmą piętnaście. - Kochanie, nie wytrzymasz do końca próby? Kiedy skończymy śpiewać, będzie poncz i ciasteczka — powiedział, kucając przed nią i odgarniając niesforny kosmyk z jej oczu. Dziewczynka, niewzruszona, pokręciła główką. - Drapie mnie w gardle i muszę się napić teraz, proszę — powiedziała grzecznie. - Proszę, tatusiu. - No dobrze - westchnął pastor. - Ale za minutę musimy wyjść. Pij szybko, zgoda? - Dobrze - Susan klasnęła z radości w dłonie. Podszedł do lodówki i wyciągnął dzbanek z sokiem. Nalał trochę do szklanki i podał dziewczynce. - Dziękuję, tatusiu - powiedziała i wyszła z kuchni. Pastor odprowadził ją wzrokiem. Skręciła do salonu. Nagle potknęła się o dywanik leżący w wejściu, wylewając napój na swój bezrękawnik i beżowy chodniczek. Susan zaczęła płakać. - Przepraszam, tatusiu, naprawdę nie chciałam. Mężczyzna podszedł do córeczki. - Nic się nie stało skarbie, zaraz to posprzątamy. Matka Susan przyniosła szmatkę i wiadro z wodą, próbując jak najszybciej oczyścić sukienkę dziecka i dywan. - Będziesz musiała się przebrać, kochanie - powiedziała. Pastor ponownie spojrzał na zegar. Siódma trzynaście. Niebiańskie przeszkody 75 - Spóźnimy się - westchnął, kiedy dziewczynka pobiegła do swojego pokoju. - Każdy ma prawo spóźnić się raz w życiu, to cię nie zabije, George - powiedziała z uśmiechem żona. Pastor westchnął jeszcze raz i zaczął pomagać w sprzątaniu. - Poradzę sobie — powstrzymała go kobieta. — Lepiej idź pomóc Susan. Zaraz do was przyjdę. Czternaście minut później, kiedy skończyli już sprzątanie i właśnie mieli wychodzić, dom zaczął się trząść. Zgasło światło. Ni stąd ni zowąd znaleźli się w kompletnych ciemnościach. - Co to mogło być, George? - zapytała cicho żona. - Jak myślisz, co się stało? Pastor chwycił kobietę i dziewczynkę za ręce i ostrożnie wyprowadził je z domu. - Nie mam pojęcia. Jedźmy do kościoła. Zobaczymy, czy i tam nie ma światła. Herb Kipf skończył kolację i właśnie pracował nad listem do sekretarki innego kościoła baptystów w mieście. Często pomagał pastorowi w papierkowej robocie, między innymi w prowadzeniu korespondencji. Dwudziestodziewięcioletni mężczyzna był mechanikiem i, jako kawaler, wciąż mieszkał w domu rodziców. Często pracował do późna i niemal codziennie dobrowolnie robił coś w Zachodnim Kościele Baptystów. Należał do tej parafii przez całe życie, od dwunastego roku śpiewał w chórze. Szczerze mówiąc, trzon chóru stanowiła grupa osób śpiewających razem od siedemnastu lat. Jedną z nich był właśnie Herb. — Nie spóźnisz się na próbę? — zawołała z sąsiedniego pokoju matka. - Jest już dziesięć po siódmej. Mężczyzna spojrzał na zegarek. Był zaskoczony, że czas zleciał mu tak szybko. Pierwotnie planował być na miejscu piętnaście po, by móc jeszcze porozmawiać z przyjacielem Theodore'em Charlesem, ale teraz musiał się pospieszyć, jeżeli chciał w ogóle zdążyć na wpół do ósmej. Zaczął pisać szybciej. O siódmej dwadzieścia pięć odłożył pióro. Włożył list do koperty, zakleił ją, przykleił znaczek. Zbiegł po schodach, w przelocie rzucając rodzicom „do widzenia" i pobiegł do samochodu. Właśnie miał odjeżdżać, kiedy z domu wybiegła matka i pokazała mu, by otworzył okno. - Co się stało, mamo? Spieszy mi się — zawołał. 76 PRAWDZIWE OPOWIEŚCI O NIEZWYKŁYCH ZDARZENIACH Kobieta podbiegła do auta. Herb zauważył, że jest strasznie zdenerwowana. - Właśnie dzwoniła Gladys — powiedziała. — Chodzi o kościół. On... wyleciał w powietrze. Dosłownie przed momentem. Mężczyzna zastygł w przerażeniu. Jeżeli kościół wybuchł przed chwilą — spojrzał na zegarek: o siódmej dwadzieścia siedem — mogło znaczyć to tylko jedno. Wielu jego znajomych i przyjaciół było w środku i prawdopodobnie już nie żyło. Skinął głową matce i jak szalony popędził do kościoła, modląc się, by przynajmniej kilku osobom udało się przeżyć. Kiedy przyjechał na miejsce, zobaczył liczne samochody strażackie i policyjne oraz niezliczonych gapiów stojących na chodniku. Spojrzał w miejsce, gdzie jeszcze przed kilkoma chwilami stał kościół, i zamarł. Budynek został zrównany z ziemią. Nie zostało nic poza kilkoma tlącymi się deskami i pokruszonymi cegłami. Herb objechał pogorzelisko dookoła. Wieża, niegdyś dumnie wznosząca się na tle nieba, obecnie leżała przewrócona... dokładnie w miejscu, gdzie członkowie chóru zwykli stawiać swe auta. - Dobry Boże, ile osób było w środku? — wyszeptał przerażony. Wyskoczył z samochodu i pobiegł do dowódcy strażaków. - Ernie! - zawołał gorączkowo. Słyszał ludzkie krzyki i płacz, widział innych, wpatrujących się w ruinę z takim samym przerażeniem. Starał się nie myśleć o tym, ilu spośród jego znajomych było w środku, kiedy nastąpił wybuch. Wycie syren rozdzierało wieczorne niebo, powietrze zaś było wypełnione gryzącym dymem. To, w połączeniu z ciemnościami, sprawiało, że nie było niemal nic widać. - Dzięki Bogu - powiedział dowódca strażaków, podchodząc do Herba i kładąc mu dłoń na ramieniu z wyraźną ulgą. — Już myślałem, że byłeś w środku. Nie powinniście mieć dzisiaj próby chóru? - Tak, spóźniłem się... - w oczach Herba zalśniły łzy. - Ale inni... Ernie, oni musieli być w środku. Już po wpół do ósmej. Co tu się stało? - Wszystko wyleciało w powietrze, najprawdopodobniej wyciek gazu. Przewracająca się wieża przerwała przewody elektryczne. W całym mieście nie ma prądu. Wzdłuż całej ulicy powypadały szyby z okien. - Ernie pokiwał smutno głową. - Bardzo mi przykro to mówić, ale jeżeli ktokolwiek był w środku, nie miał żadnych szans. - Przeszukaliście kościół? Może ktoś potrzebuje pomocy. - Obejrzeliśmy - Ernie pokręcił głową. - Nie, Herb, jeżeli ktoś tam był, nie będzie nawet ciała do identyfikacji. To miejsce wygląda jak po wybuchu bomby, a wszystko, co było w piwnicy, leży pod tonami gruzu. Niebiańskie przeszkody 11 Dowódca strażaków spojrzał uważnie na przyjaciela. Miał wprawdzie dla niego zadanie, ale nie był pewien, czy mu podoła. — Słuchaj, Herb, dookoła jest mnóstwo przerażonych ludzi. Mógłbyś się przejść i znaleźć wszystkich członków chóru? Musimy wiedzieć, kogo nie ma. To było najtrudniejsze zadanie, jakie Herb kiedykolwiek musiał wykonać. Wziął głęboki oddech i poszedł w kierunku tłumu gapiów. Desperacko wypatrywał znajomych twarzy, wszystko jednak ginęło w kłębach dymu i pyłu. Nagle zauważył trzy nastolatki, które miały śpiewać podczas świątecznego koncertu - Donnę, Rowenę i Sadie. Poczuł olbrzymią ulgę. Podbiegł do nich i przygarnął do siebie w mocnym uścisku. — Dzięki Bogu — powiedział. Donna płakała zbyt mocno, by cokolwiek powiedzieć. Rowena wyglądała jak zahipnotyzowana. — Nie dogadałyśmy się, która z nas bierze dziś samochód — powiedziała obojętnym głosem, wpatrując się w ruiny kościoła. — Spóźniłyśmy się dziesięć minut. Tylko dziesięć minut! Herb wskazał na dowódcę strażaków i polecił dziewczynom czekać obok niego. — Musimy się dowiedzieć, kto był w środku - powiedział. Rowena zaczęła szlochać. — Trzymaj się, dziewczyno — dodał. — Nie czas na histerię. Jeszcze nie wiemy, kogo brakuje. Módl się. Wszystkie się módlcie. Nastolatki poszły, gdzie im wskazał. Herb zaś ponownie zaczął przepychać się przez rosnący z każdą chwilą tłum. Niemal natychmiast zauważył Theodore'a Charlesa z dwoma synami przyciśniętymi do niego w przerażeniu. Mężczyźni byli tak bliskimi przyjaciółmi, że Herb absolutnie nie wstydził się łez ulgi, które obficie popłynęły mu po twarzy. — Theodore! — zawołał. — Tutaj! Mężczyzna zauważył przyjaciela i, ciągnąc za sobą synów, przepchnął się przez tłum. — Spóźniliśmy się, pani McKinter się zagadała - wyjaśnił. - Gdyby nie to, już bylibyśmy martwi. — Ja też się spóźniłem — powiedział Herb. — Pisałem list, straciłem poczucie czasu. Po raz pierwszy prawda dotarła do niego z całą mocą. Powinien być w kościele. Odkąd pamiętał, przyjeżdżał na próby piętnaście minut wcześniej. Objął przyjaciela, po czym wskazał mu Ernie'go, prosząc, by do niego poszedł. 78 PRAWDZIWE OPOWIEŚCI O NIEZWYKŁYCH ZDARZENIACH Niebiańskie przeszkody 79 Piętnaście minut przeciskał się w tę i z powrotem przez tłum. Udało mu się znaleźć pastora Nuberta z żoną i córeczką Susan. Chwilę później spotkał Mary Jones i Agnes O'Shaugnessy oraz trzy emerytki, z których każda, z różnych przyczyn, przyszła kilka minut spóźniona. Jeszcze później zauważył parę młodych ludzi, którzy dołączyli do chóru zaledwie rok wcześniej. Tuż przed wyjściem z domu zadzwonił do nich krewny z innego stanu. W końcu odnalazł dyrektorkę Marthę Paul z córką. - Martha! - objął płaczącą kobietę, która natychmiast położyła głowę na jego ramieniu. - Byłem pewny, że jesteś w środku. - Marylin nie mogła wstać z łóżka — wyszlochała kobieta. — Budziłam ją i dobudzić nie mogłam. Spojrzała na Herba czerwonymi od łez oczami. - Czy wiesz, że od szesnastu lat nie przyjechałam tu później niż dwadzieścia po siódmej? - Kościół wyleciał w powietrze tuż przed wpół do ósmej - powiedział mężczyzna grobowym głosem. - Chodźcie, dołączycie do innych. Musimy wiedzieć, kogo wciąż nie ma. Herb czuł się jak we śnie. Najpierw był horror i groza. Kościół leżał w gruzach, zrujnowany przez eksplozję. A później zaczęły się dziać cuda, jeden po drugim... Co chwilę kolejny członek chóru odnajdywał się, cały i zdrowy. Jak to możliwe, że tylu ludzi spóźniło się jednocześnie z tak różnych przyczyn? Czternaścioro członków chóru, trzy nastolatki i troje dzieci, które przyszły z rodzicami. Licząc w pamięci, Herb zorientował się, że brakuje jednej osoby. - Giną Hicks? - krzyknął w tłum cudem uratowanych ludzi. — Czy ktokolwiek widział Ginę Hicks? - Nie mogła dzisiaj przyjść — powiedziała z ulgą Agnes, ocierając łzy. - Zadzwoniła do mnie i powiedziała, że musi pomóc matce. To dawało razem dwadzieścia osób. Nie brakowało już nikogo. Erma Rimrock, emerytka, która od czterdziestu lat należała do tej parafii, podeszła do wciąż przerażonych członków chóru. - Dzięki Bogu, że wszyscy żyjecie - powiedziała. Odwróciła się do pastora Nuberta. — Tydzień temu kupiliśmy z bratem stary zamknięty kościół metodystów, ten przy końcu ulicy. To miała być taka mała inwestycja. Chcę pastorowi powiedzieć, że może tam pełnić posługi tak długo, jak tylko będzie trzeba. Myślę, że można tam zorganizować nawet świąteczny koncert. Jutro spotkajmy się tu wszyscy i postarajmy się odzyskać z pogorzeliska, ile tylko się da. Potem posprzątamy ten drugi budynek i już w niedzielę będziemy się mogli tam spotkać. Pastor był całkowicie zaskoczony. Nie potrafił wyjaśnić żadnego z wydarzeń tego wieczora, łącznie z propozycją Ermy. Uściskał ją, po czym zwrócił się do Herba. - Na pewno nikogo nie brakuje? — zapytał, wciąż oszołomiony. Mężczyzna pokiwał głową, wpatrując się w otaczające go twarze ludzi, którzy cudem uniknęli katastrofy. Zapadła cisza. Każdy z członków chóru w głębi ducha wiedział, że uratował ich najprawdziwszy cud. - Myślę, że powinniśmy ująć się za ręce - powiedział cicho Herb. Członkowie chóru oddzielili się od reszty tłumu. Znaleźli sobie wolne miejsce na środku Court Street, gdzie utworzyli krąg. - Rozumiecie? - zapytał. - Każdy z nas spóźnił się dziś na próbę. Dokładnie każdy. - Pomódlmy się - powiedział pastor Nubert. Wszyscy pochylili głowy. - Panie — zaczął pastor przejętym głosem. — Wiemy, że uratowałeś nas dzisiaj od pewnej śmierci. Opóźniając o dziesięć minut przybycie każdego z nas, udowodniłeś, że to właśnie ty przyszedłeś nam dziś z pomocą. Pastor mocniej uścisnął dłonie żony i córki. Spojrzał na otaczające go twarze, później w niebo. Ledwo słyszalnie powiedział: - Dzięki ci, Panie. Nigdy tego nie zapomnimy. Obserwowany przez mieszkańców, Chór Zachodniego Kościoła Baptystów zaczął śpiewać „Cichą noc". Tego występu Beatrice w stanie Nebraska nie zapomniało do dziś. Spis treści Przedmowa................................. 7 Pomocna dłoń...................'............ 9 Najcudowniejszy czas w roku.......................13 Podarunek Jessiki.............................22 Dotyk nieba................................30 Prezent dla Noel..............................34 Niespodziewana przesyłka świąteczna..................40 Świąteczne anioły.............................47 Święta dłoń Boga.............................54 Jego tajemnicze ścieżki..........................57 Bożonarodzeniowe róże..........................64 Niebiańskie przeszkody..........................68