EDMUND POLAK Kim jesteś, Basiu? REWIZJA NADZWYCZAJNA Cała ta sprawa, która zaważyć miała na kolejach losu kilku rodzin rozbitych przez wojenne przejścia, zaczęła się 22 lutego 1965 roku, od mojej wizyty w Klubie Oświęcimia-ków, gdzie jestem jednym z działaczy jako były więzień polityczny (numer 16713). Zaproszono mnie tego dnia głównie dlatego, aby poprosić o nadanie rozgłosu nowym poczynaniom Klubu na łamach „Expressu Wieczornego". Odbywało się właśnie spotkanie z „dziećmi oświęcimskimi". Jest to grupka młodych ludzi, którzy bądź przyszli na świat w Oświęcimiu czy Brzezince, bądź też zostali zesłani do tych obozów mając nie więcej niż 16 lat. Dziś to już, oczywiście, ludzie dorośli, w większości posiadający własne rodziny, ale między oświęcimiakami nazywa się ich zawsze „dziećmi". Idąc do Klubu, nie wiedziałem jeszcze, iż w wyniku tego spotkania stanę się na przeszło dwa i pół roku psychologiem i detektywem. Jako dziennikarz i starszy kolega z obozu koncentracyjnego zaofiarowałem „dzieciom" pomoc w różnych codziennych kłopotach, czy to zawodowych, czy innych, a zwłaszcza mieszkaniowych. Usłyszawszy tę propozycję, najmłodsza, jak mi się wydawało, z grupki dziewcząt, Jadzia Sztanka, filigranowa, sympatyczna blondynka, oświadczyła, że zna taką sprawę, z którą od dawna „dzieci" nie mogą sobie poradzić. Chodzi zresztą nie o warszawskie „dziecko oświęcimskie", ale o mieszkankę Będzina imieniem Basia. Nie mo- że ona mianowicie w żaden sposób, wskutek jakichś nieścisłości w dokumentach, uzyskać dowodu osobistego. Komplikuje jej to i tak nie najłatwiejsze życie, bo przecież bez tego dokumentu nie może podjąć żadnej pracy. Sprawa zainteresowała mnie i niezwłocznie przystąpiłem do rozwikłania biurokratycznych węzłów, nie pozwalających powiatowym władzom będzińskim na uregulowanie tak zasadniczej sprawy, jak wydanie obywatelce podstawowego dokumentu. Dodam, że był to mój pierwszy kontakt z osobami, które urodziwszy się w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu czy Brzezince, przeżyły go. Za mojej bytności w tym obozie zagłady, to jest w latach 1941 i 1942, istniało żelazne prawo, że wszystkie przywożone tam małe dzieci były uśmiercane, a fakt urodzenia w obozie dziecka oznaczał śmierć zarówno dla matki, jak i dla noworodka. Tylko kilku nieletnich chłopców widziałem tam żywych, posiadających numery więźniarskie. Niewielu, trochę starszych, skierowano do obozu po pierwszych represjach przeciwko Polakom na Zamojszczyźnie. Ale gdy zaczęło się gazowanie, czyli tak zwane „ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej", widywałem setki dzieci — jechały ciężarówkami lub szły w nie kończących się szeregach, najpierw w kierunku „białego" i „czerwonego domku" \ a potem do krematoriów z komorami gazowymi. Tak, wówczas i długo jeszcze po moim wyjeździe transportem do Buchenwaldu2 dziecko nie miało prawa żyć w obozie koncentracyjnym. Dopiero później zmieniły się nieco warunki, ale i tak niewiele dzieci przeżyło obozową gehennę. 1 Dwie chaty wysiedlonych mieszkańców okolic Oświęcimia, zwano „białym" i „czerwonym domkiem", odpowiednio przystosowano na wiosnę 1942 roku do zabijania więźniów gazem, W po. wsiałym tam bunkrze nr 1 znajdowały się dwie komory gazowe, mieszczące jednocześnie 2 tysiące ludzi, a w bunkrze nr 2 urządzono cztery komory gazowe. Na drzwiach wejściowych znajdował się napis „Do łaźni", a na wewnętrznej stronie drzwi wyjściowych „Do dezynfekcji". , 2 Wspomniany transport, liczący 1000 więźniów narodowości polskiej, odjechał z Oświęcimia do Buchenwaldu 10 marca 1943 roku. Stąd moja sympatia do tych najmłodszych, którzy wpraw^ dzie krótko, ale przecież przebywali za drutami jaką śmiertelni wrogowie Trzeciej Rzeszy, niebezpieczni dla niej chyba tylko dlatego, że mogą z nich w przyszłości wyrosnąć mściciele. | .-¦-.: ¦; .v. : ;: Ileż jednak razy później, gdy zaczęły się piętrzyć różnego rodzaju trudności i komplikacje, zastanawiałem się, czy istotnie postąpiłem słusznie, obiecując Jadzi wzięcie sprawy w swoje ręce. Słowo się jednak rzekło. Już następnego dnia wystosowałem do Basi obszerny list. Poprzedziły ten fakt długie nocne godziny zastanawiania się, jak do tego przystąpić, jak pozyskać zaufanie nieśmiałej, jak mi ją określiła Jadzia, Basi. Miał to być list serdeczny, w którym przejęcie sprawy przez starszego kolegę z obozu powinno się okazać tak oczywiste, aby Basia nie czuła, iż obarcza nieznanego dziennikarza zadaniem, nad którym bezskutecznie i długo biedziło się poprzednio wiele osób. Napisałem tak: „Warszawa, 23 lutego 1965 r. Szanowna Koleżanko! Jestem oświęcimiakiem, aktywistą Klubu Oświęcimskiego w Warszawie, dziennikarzem »Expressu Wieczornego*. Na wczorajszym spotkaniu z »dziećmi oświęcimskimi« dowiedziałem się od Jadzi Sztanki o kłopotach i perypetiach Koleżanki związanych z brakiem dowodu osobistego i o powstałych z tej przyczyny komplikacjach w życiu rodzinnym. Dowiedziałem się także o bezduszności lokalnych władz, które przecież na podstawie obowiązujących przepisów prawnych i kodeksu rodzinnego mogłyby tę sprawę załatwić po myśli Koleżanki. Pragnę przy pomocy autorytetu redakcji i z tytułu, jak to się mówi, »wieku i urzędu«, ułatwić uregulowanie tych spraw i doprowadzić do sporządzenia brakujących dokumentów, zwłaszcza że znajdą się niewątpliwie świadkowie z tamtych czasów, aby potwierdzić potrzebne do tego dane". „Proszę więc nie zrazić się — pisałem dalej w pierwszym liście do Barbary Sidło — ilością pytań; jakie postawię, i postarać się możliwie dokładnie odpowiedzieć na nie, nie wysilając się na ujęcie odpowiedzi w jakąś formę literacką, a tylko opisując wszystko w najprostszych słowach, możliwie z podaniem jak największej ilości faktów. Proszę podać mi, na jakich dokumentach Koleżance zależy? Na metryce urodzenia? Na formalnym poświadczeniu adopcji przez dotychczasowych opiekunów (Jadzia powiedziała mi, że Basia nie zna swych prawdziwych rodziców)? Na zalegalizowaniu niedawno zawartego małżeństwa? Na metryce dla dziecka? Na wydaniu dowodu osobistego? Proszę wymienić, czy i jakie dokumenty Koleżanka posiada, jakie czyniła już starania, kiedy i u jakich władz, oraz jaki miały one przebieg..." Pytałem jeszcze, co Basia wie o swym urodzeniu, o pobycie w Oświęcimiu, jakie były jej losy podczas ewakuacji i wyzwolenia, kto i kiedy opiekował się nią potem. Jacy świadkowie mogliby to potwierdzić, czy są jakieś zaświadczenia władz obcych, Czerwonego Krzyża, itp. Jak widać z zestawu tych pytań, kroczyłem na razie po omacku, nie znając szczegółów sprawy, poza niedokładnymi ¦wyjaśnieniami Jadzi. Wytyczyłem przy pomocy niezawodnego „dziennikarskiego nosa" drogę żmudnych dociekań, nie orientując się jeszcze, jaki gąszcz mam przed sobą do przebrnięcia. Dopiero po dziesięciu dniach Basia zdecydowała się na odpowiedź. Już myślałem, że zrezygnowała, doznawszy uprzednio tylu rozczarowań. Wielką szansę na pozyskanie zaufania Basi dawał mi jednak fakt, że sam cztery lata spędziłem za drutami — dwa w Oświęcimiu, a dwa w Buchen-waldzie — skąd przeszedłem śmiertelny szlak ewakuacyjny, by wreszcie zostać wyzwolonym w Dachau 3. Pierwszy z listów Barbary Sidło także zacytuję niemal w całości, bo odegrał on dużą rolę w późniejszych poszukiwaniach i staraniach. Basia pisała: „Będzin, dn. 5 marca 1965 r. Szanowny Panie Edmundzie! Proszę się nie gniewać, że nie odpisuję od razu, ale musiałam z mężem dobrze przedyskutować całą sprawę i wresz- s 29 kwietnia 1945 roku o godz. 17.15 obóz koncentracyjny w Dachau wyzwoliły oddziały VII armii amerykańskiej (wg książki Teodora Musioła Dachau 1939—1945). cie tak napisać do Pana, aby mógł Pan z tej opowieści wyciągnąć odpowiednie wnioski. Z góry przepraszam, że list ten przybierze formę aż referatu. Ucieszył mnie list od Pana, bo wierzę, że może wreszcie skończą się moje utrapienia zarówno dotyczące ustalenia miejsca urodzenia, jak i z uzyskaniem dowodu osobistego (a więc są jakieś kłopoty z ustaleniem miejsca urodzenia, mimo że Basia ma wytatuowany na udzie numer oświęcimski, numer, jakiego nie tatuowano w żadnym innym lagrze — E. P.). Męczę się już czwarty rok, a temu łażeniu po urzędach dał początek... mój związek małżeński. Trzeba było bowiem ustalić raz na zawsze datę urodzenia i miejsce, gdzie mogłam się urodzić. A urodzić musiałam się w jednym z obozów wymienionych w dotyczących mojej osoby licznych pismach urzędowych. Ale to nie wystarcza. Na pewno zapyta Pan, dlaczego? Uważam, że dlatego, iż nie wszyscy ludzie w urzędach wypełniają solidnie swoje obowiązki. I także dlatego, że moi przybrani rodzice nieświadomi, że w przyszłości będę miała kłopoty, niepotrzebnie podali niewłaściwe dane. Nie jestem w stanie szastać dłużej pieniędzmi na lewo i prawo, aby sprawę doprowadzić do końca, bo już niemało kosztował mnie adwokat i sąd. Byłam w obozie, o tym świadczy mój numer na nodze, poza tym poświadczyły to starsze ode mnie wówczas dzieci, z którymi zostałam przywieziona do będzińskiego szpitala. Stamtąd wzięli mnie i potem adoptowali państwo Weso-łowscy. Ojciec obecnie nie żyje. Uważam, że jako miejsce mojego urodzenia powinien figurować w metryce i dowodzie osobistym »Oświęcim«. A stwierdzić to można na podstawie faktów podanych przez gazetę, której fotokopię Panu przesyłam. Jedno wydaje mi się dziwne —¦ komu i z jakiego powodu zależy na tym, aby nie wpisać do dokumentu takiego czy innego obozu, tej czy innej nazwy? Zwracałam się o pomoc do ZBoWiD-u w Będzinie. Traktowali mnie zrazu różnie, wreszcie uznali za swą koleżankę i obiecali pomóc. Jakoś z tej pomocy nic nie wyszło. Mieli zwrócić się do sędziego o przyspieszenie orzeczenia, ale sprawa ciągnęła się dalej. Sędzia nie dał mi się dokładnie wypowiedzieć. Rzekomo z braku dowodów zamykał każdą kolejną rozprawę. Żądał dowodów konkretnych, jak na przykład wypowiedzi leka- 9 J 1 rza, który asystował transportowi dzieci do Będzina, a który wówczas powiedział mojej obecnej matce, że mam około półtora roku. Tylko ze względu na obozowe warunki życia mogłam wyglądać na 3 miesiące, jak to podaje gazeta w marcu 1945 roku. Sprawę przerwano z braku dowodów, bo gdzie znaleźć tego lekarza sprzed 20 lat? Przyjechał wreszcie pan Sz. z Oświęcimia4, na pewno pan go-zna, i udał się do sędziego. Przedstawił jakieś dowody, że zostałam przywieziona do Oświęcimia transportem z getta w Teresinie5. W dokumentach muzeum oświęcimskiego figuruje data urodzenia się dziecka cygańskiego dnia 21 grudnia 1943 roku i dziecko to ma numer tylko o jeden mniejszy od mojego. Zatem przypisywana mi data urodzenia — 20 grudnia 1943 roku — jest datą najbardziej zbliżoną do prawdziwej. Sędzia więc zgodził się na sprostowanie daty podanej przez moich rodziców przy spisywaniu metryki w 1945 r., ale nie zgodził się na sprostowanie miejsca urodzenia. Nie pomogła argumentacja pana Sz., że na ujednoliceniu miejsca urodzenia w różnych moich dokumentach nikt nie ucierpi. Ani skarb państwa, ani nikt nie będzie poszkodowany, a przyjęta przez sąd decyzja utrudnia mi życie. Sędzia jednak kazał panu Sz. wyjść i powtórzyć argumentację na rozprawie, bo nie ma czasu prowadzić dyskusji. Wyszliśmy tak zdenerwowani, że trudno to nawet opisać. A sędzia nadal żądał dowodów jasnych, konkretnych. Kazał przedstawić świadków w osobach pielęgniarek Kuklińskiej i Jażdżew-skiej8. Poszukiwałam ich za pośrednictwem Biura Adresowego w Warszawie. Kazali podać bliższe dane. A wiedziałam tylko o nich, że mogą obecnie mieć około 60—65 lat, że są lub były pielęgniarkami i mieszkają gdzieś na Pomorzu. Szu- * Kustosz Muzeum Oświęcim-Brzezinka. Od lat zajmuje się on prywatnie poszukiwaniem rodzin dzieci urodzonych w obozie lub dzieci przebywających w obozie. 5 W Teresinie (niemiecka nazwa: Theresienstadt) znajdowało się getto dla Żydów z Czech i Słowacji oraz więzienie, tzw. „Mała Pevnost". 6 Zob. fragment artykułu z „Dziennika Zachodniego" na str. 12—13. 10 kałam tylko Jażdżewskiej. Biuro Adresowe w Warszawie odpisało mi, że pod tym imieniem i nazwiskiem figuruje wiele osób. Ostatecznie straciłam nadzieję na załatwienie mojej sprawy. Jak doszło do tego, że sąd w Będzinie przyspieszył orzeczenie, nie wiem. A jakie wydał — proszę przeczytać w załączniku7. Nie mogło mnie ono zadowolić. Zasyłam też moją metrykę i świadectwo ślubu. W każdym z tych dowodów podane jest, już po sprostowaniu daty, inne miejsce urodzenia. Jasne, że nie uda mi się na podstawie takich dokumentów uzyskać dowodu osobistego. Ponadto w urzędzie stanu cywilnego, gdzie załatwiałam te dokumenty, »pocieszali mnie«, że o ile nie sprostuję aktu urodzenia, to czeka mnie jeszcze kara. Za co, pytam, za to, że urodziłam się w obozie i że nigdy nie dowiem się prawdy o sobie i o swoich rodzicach, których bym pragnęła odnaleźć? Gdy byłam u adwokata po orzeczeniu sądowym, poradził, aby wytoczyć nową sprawę o ustalenie miejsca urodzenia. Jednak cała ta historia tak mnie wyczerpała nerwowo i materialnie, że nie mam już sił na to. W dokumentach, jakie panu przesyłam, są tak duże rozbieżności, że wystarczyłoby trochę zdrowego rozsądku, aby je w ten czy inny sposób sprostować. Skąd więc wzięły się w wyniku długoletnich zabiegów różne miejsca urodzenia? Tylko dlatego, że przy załatwianiu dla mnie metryki w urzędzie stanu cywilnego przybrani rodzice podali jako przypuszczalny termin urodzenia datę zmyśloną, a jako miejsce urodzenia miejsce, skąd mnie do Będzina przywieziono, i to mylnie zanotowane. Nie wzięli pod uwagę, jakie to fatalne będzie miało dla mnie skutki. Sąd zaś przyjął za słuszne zeznanie pana Sz. i dlatego powstały rozbieżności. Panie Edmundzie, będę Panu bardzo wdzięczna, jeśli zdobędzie się Pan na tyle siły, aby rozwikłać tę moją sprawę, bo w niektórych momentach myślę, że wprawdzie żyję, ale naprawdę nie istnieję..." Tak, żyje, ale nie istnieje. Dużo prawdy zawarła Basia w tych słowach. Utwierdziła mnie w przekonaniu, że trzeba jej pomóc, przeciąć gordyjski węzeł, jaki splątało dodatkowo 7 Zob. str. 14—15. 11 ścisłe trzymanie się litery prawa przez powiatowego sędziego. Sięgnąłem głębiej do koperty przysłanej przez Basie, po załączniki. Była tam wykonana przez muzeum oświęcimskie fotokopia artykułu z „Dziennika Zachodniego", z dnia 8 marca 1945 roku, jakieś maszynopisy orzeczeń sądowych oraz dwa dokumenty — metryka i świadectwo ślubu Basi. Artykuł nosił tytuł: Zamiast Polaków — niemej (słowo niemcy pisane małą literą) i podtytuł: Likwidacja obozu dla dzieci w Potulicach. „Przed trzema dniami przybył do Zagłębia Dąbrowskiego drugi transport dzieci polskich, więzionych przez niemców w obozie koncentracyjnym w Potulicach koło Bydgoszczy. Dzieci, w liczbie 100, przywieźli do Będzina ob. Jan i Lucjan Polakowie, M. Galon i Boi. Durczyński, mieszkańcy Czeladzi, którzy "mieli specjalne upoważnienia władz wojewódzkich z Katowic i starościńskich w B ę d z i-n i e. Dzieci przywieziono dwoma ogrzanymi wagonami, które uzyskano dzięki uprzejmości i pomocy władz wojskowych sowieckich. W Będzinie przywiezionymi maleństwami bardzo serdecznie zaopiekowały się władze starościńskie, umieszczając je w gmachu b. żydowskiego domu starców. Maleństwo umyto i nakarmiono do syta, pozwalając się należycie wyspać po podróży. Ob. Polak (co za zbieg okoliczności, moje nazwisko! — E. P.), główny opiekun dzieci, opowiada, że już w drodze do Będzina spotykali na różnych stacjach najbliższych krewnych, którzy nie mogąc doczekać się powrotu swych dzieci, wyjeżdżali, aby w drodze już je powitać. Były to powitania tak wzruszające, że obecnym wyciskały łzy z oczu. Przywiezione z obozów dzieci pochodzą z powiatów: częstochowskiego, będzińskiego, zawierciańskiego, chrzanowskiego, jaworznickiego, żywieckiego i ze Śląska. W ciągu dwóch dni rodzice i najbliżsi krewni odebrali około 70 dzieci. Po pozostałe zgłaszają się również. Z dziećmi tymi przyjechały do Będzina również dwie pielęgniarki Irena Kuklińska i Maria Jażdżewska, mieszkanki Pomorza, które z własnej woli ofiarowały się pielęgnować maleństwa w obozie." 12 Wytatuowany numer-nazwiskiem „Przedstawiciel naszej redakcji miał możność rozmawiać z wymienionymi pielęgniarkami, które udzieliły mu szczegółów o życiu w obozie. Są to szczegóły wstrząsające. Kuklińska np. opowiada, że wśród dzieci znajdowało się półtoraroczne niemowlę, którego rodzice są nieznani. Dziecko to urodziło się w więzieniu oświęcimskim i nie wiadomo, jakim sposobem przywiezione zostało do Potulic. Wyjaśnia ona, że do Potulic przywożono dzieci, których rodziców Niemcy przedtem wysłali — na drugi świat. W ten sposób przywieziono również małą Basie, liczącą wtedy 3 miesiące, której nazwisko tworzy w y-tatuowany na lewej nóżce numer porządkowy wiążnia oświęcimskiego. »Basia« to imię dziecka, nadane mu przez inne dzieci. Dziecko to również zostało przywiezione do Będzina, gdzie niewątpliwie znajdzie jakichś opiekunów. Przywieziono również do Potulic 8-1 e-tnią dziewczynkę na szczudłach. Straciła ona nogi w więzieniu oświęcimskim, w którym dano jej szczudła. W Potulicach znajdowało się także około 700 dzieci rosyjskich z okolic Witebska, których rodziców niemcy wywieźli do robót w kopalniach i fabrykach w Niemczech. Dzieci te uwolnione zostały przez Armię Czerwoną i odwiezione do miejsc rodzinnych. Około piętnaściorga dzieci rosyjskich znajdowało się jeszcze w obozie do ostatnich dni. Dziećmi tymi opiekowały się wymienione pielęgniarki, które przekazały je władzom sowieckim. Kuklińska opowiada również o karach, jakie stosowano w obozie dla dzieci. Hitlerowcy za najmniejsze przewinienie wsadzali dzieci, bez względu na wiek, do zimnego, ciemnego bunkra, gdzie niejednokrotnie przebywały po kilka miesięcy. Jeden z chłopców przydzielony do pracy w ogrodzie, za zjedzenie pomidora został skazany na 3-miesięczne przebywanie w bunkrze, dziewczynka natomiast która w kuchni obierała liście szpinaku, dostała 6 miesięcy bunkra za podeptanie kilku listków szpinak u... (Wel.)" 13 Tyle podaje „Dziennik Zachodni", gazeta, która do dziś wychodzi w Katowicach. Muzeum Oświęcim-Brzezinka wykonało fotokopię tego artykułu, który miał mi być tak pomocny w poszukiwaniach, a który, jak się okazało, miał mi również wskutek niedokładności przeszkadzać. Na razie przeszkadzał Basi w uzyskaniu dowodu osobistego, bo nie znany mi kolega po piórze podał wyraźnie, że Basia miała 3 miesiące, przybywszy do Potulic. Napisane to było jednak tak niedokładnie, że można było przypuszczać, iż trzy miesiące to jej wiek w chwili przyjazdu do Będzina. Jak się okazało potem, ani jedno, ani drugie przypuszczenie nie odpowiadało prawdzie. Wróćmy jednak do kolejnego dokumentu, jaki mi przysłała Basia. Skrócony odpis aktu urodzenia podaje, że ,,We-sołowska Barbara Krystyna jest urodzona dwudziestego grudnia tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku w P o-tylicach z ojca Wesołowskiego Bolesława i Władysławy z domu Macioł". Ma to być zgodne z treścią aktu urodzenia nr 119/1945. Odpis sporządzono w styczniu bieżącego roku. Odnośne dane w skróconym odpisie aktu małżeństwa podają jako miejsce urodzenia Basi —• Oświęcim. Data urodzenia jest już zgodna z tą, która była podana w sporządzonym w 1965 roku poprawionym akcie urodzenia. Oba te sprzeczne akty podpisał tego samego dnia ten sam urzędnik. Jak formalnie sprawa przedstawiała się przedtem, usiłuję się dowiedzieć z wniosku adwokata Klemensa Sachsa (z 3 Zespołu Adwokackiego w Będzinie). Wniosek skierowano 8 listopada 1961 roku do kierownika Urzędu Stanu Cywilnego w Będzinie w imieniu Basi i jej przybranej matki. Po zawiłym, zrozumiałym tylko dla prawników wstępie, na podstawie dawniejszych i zaktualizowanych przepisów, pełnomocnik strony wnosi „o uzupełnienie aktu urodzenia Barbary Krystyny Wesołowskiej, sporządzonego w Urzędzie Stanu Cywilnego w Będzinie w dniu 3 kwietnia 1945 r. (...) i skreślenia w tym akcie, że rodzice jej są nieznani, oraz o rozpoznanie wniosku bez wzywania małoletniej Barbary Wesołowskiej, a to dla oszczędzenia jej przykrości". Wnioskodawca nadmienia, że Bolesław Wesołowski zmarł w dniu 26 VII 1960 r., a tenże wraz z żoną Władysławą wyraził w 1945 roku zgodę na nadanie jej swego nazwi- 14 ska i traktował Barbarę Krystynę przez cały czas jako dziecko swoje. Z wniosku dowiaduję się także, że w sporządzonym w Urzędzie Stanu Cywilnego w Będzinie akcie urodzenia Basi -wpisano „rodzice nieznani" na podstawie prawa z 1926 i 1927 roku. Jedynie w aktach parafialnych kościoła rzymskokatolickiego w Będzinie z dnia 3 kwietnia 1945 roku, kiedy Basie ochrzczono, proboszcz wpisał łaskawie, że rodzicami Basi są jej rodzice przybrani. Przy okazji popełniono wówczas błąd dotyczący daty urodzenia Basi, uznając, że miała ona wtedy 8 miesięcy. Tam też powstało owo nieszczęsne rzekome miejsce urodzenia, nie istniejące w ogóle Potylice. Taką to nazwę podali księdzu serdeczni, ale prości ludzie Wesołowscy, którzy coś niecoś zasłyszeli o obozie w Potulicach, ale nie pamiętali dokładnej nazwy. I tak zaczęły się kłopoty Basi. Sprawa oparła się o Sąd Powiatowy w Będzinie, bo pracownik urzędu stanu cywilnego nie chciał skorzystać, bez orzeczenia sądu, z przysługującego mu prawa poczynienia poprawki w akcie. Potem zjawił się p. Sz. i Oświęcim jako miejsce urodzenia, a następnie powstała wątpliwość, czy był to istotnie Oświęcim, czy też getto w Teresinie, a może pociąg towarowy z Tere-sina do Oświęcimia — jak to sugerowali pracownicy oświęcimskiego muzeum. A może dziecko urodziło się w pociągu na jakiejś nieznanej stacji? Do lutego 1964 roku głowili się nad tym bezduszni prawnicy. Ale życie biegnie dalej. W dorosłej już Basi zakochał się spawacz metalowiec, Ryszard Sidło, zatrudniony jako pomoc górnicza w miejscowej kopalni, a ona sama ukończyła szkołę i zdobyła zawód fryz-jerki. Nie może go jednak wykonywać, bo nie posiada dowodu osobistego. Przy zawieraniu ślubu pracownik urzędu stanu cywilnego wpisuje do aktu małżeństwa jako miejsce urodzenia Oświęcim, a jako datę urodzenia... datę przybycia do Oświęcimia transportu z getta w Teresinie. Basia staje się oficjalnie dzięki temu niedopatrzeniu formalnym dzieckiem nieznanej Żydówki. Jednocześnie ostatecznie przekreślone zostały jej szansę na uzyskanie dowodu. Bo przecież nikt w świecie nie urodził się jednocześnie w Oświęcimiu i w nie istniejących wprawdzie na mapach geograficznych, ale figurujących 15 ¦n W akcie urodzenia Potylicach. Sąd będziński nie czuje się kompetentny do zaprzeczenia temu cudowi. Basia zwraca się więc w lutym 1964 roku do sądu o przyjęcie daty i miejsca urodzenia dowolnych, z jednego bądź z drugiego dokumentu, byle jednakowych, bo jest jej już ostatecznie wszystko jedno, choć może dostarczyć dowody z muzeum oświęcimskiego pomocne w ustaleniu najbardziej prawdopodobnego miejsca jej urodzenia. Prosi o przyspieszenie ostatecznej decyzji w sprawie ciągnącej się już od 1961 roku. Nie wiadomo, czy poskutkowała tu jej prośba, czy też interwencja będzińskiego ZBoWiD-u, bo wreszcie 16 września 1964 roku Sąd Powiatowy w Będzinie wydał postanowienie (Sygn. akt. INs. 911/64), które — niestety, już po jego uprawomocnieniu się —• mam oto przed sobą na biurku redakcyjnym. „Sąd [...] postanawia sprostować akt urodzenia Barbary Krystyny Wesołowskiej, sporządzony [...] w ten sposób, że data jej urodzenia zamiast wpisanej »4 sierpnia 1944 r.« winna być wpisana »20 grudnia 1943 r.« W pozostałej części wniosek oddala." Nie dodano w urzędowym dokumencie, że oddala wraz z zasadniczą sprawą ustalenia miejsca urodzenia. Biurokracja zwyciężyła. Następuje teraz uzasadnienie postanowienia, pisane chyba celowo tak zawiłym językiem, aby mało kto się w nim zorientował. Nie bez winy okazało się Państwowe Muzeum w Oświęcimiu, podając w nocie do sądu, w dowodzie uznanym za pośredni, że „wnioskodaw-czyni", która miała wytatuowany na nodze numer 73528, została przywieziona do obozu koncentracyjnego w Oświę-cimiu-Brzezince w dniu 20 grudnia 1943 r. z transportem z obozu-getta w Teresinie. Z tej notatki miało jasno wynikać, że „wnioskodawczyni nie mogła urodzić się na terenie obozu w Oświęcimiu, a mogła się ona urodzić w innym obozie, w szczególności w getcie w Teresinie..." Nie wiem, dlaczego muzeum przysłało tak niedokładną notatkę, bez szczegółowych wyjaśnień. Ale wiem, że nawet doskonali prawnicy nie powinni wydawać orzeczeń w sprawach obozowych, nie znając zupełnie tego zagadnienia. W obozie każdy numer wiązał się z datą zapisania więźnia, a niekoniecznie z datą (choć bardzo przybliżoną) przywiezienia aresztowanego do obozu. Jeśli transport przybył rano, lub też był stosunkowo niewielki, mógł być zapisany 16 tego samego dnia. Transport z Teresina był jednak duży. Prawdą więc jest, że Basia mogła się urodzić jeszcze w Teresinie lub w drodze, jakimś cudem przetrwać niewątpliwie okropne warunki jazdy w zbitej masie ludzkiej w towarowym wagonie i dostać jeden ze środkowych numerów transportu, a nie końcowy lub późniejszy, to bowiem znaczyłoby, że urodziła się już po zapisaniu wszystkich przeznaczonych do życia kobiet, przywiezionych 20 grudnia 1943 r. z Teresina do Brzezinki. Gdyby jednak urodziła się w dniu przyjazdu do obozu, wówczas prawdopodobnie otrzymałaby numer poprzedzający lub następujący po numerze matki, o ile ta jeszcze po porodzie w obozowych warunkach żyła. A więc powstał dla mnie nowy problem: czy będzie możliwe odszukanie śladu po matce Basi? Te rozważania jednak, moim zdaniem, nie powinny być przedmiotem rozprawy sądowej. Niepotrzebnie doświadczeni przecież oświęcimiacy z muzeum pisali w wyjaśniającym liście o różnych możliwościach urodzenia się Basi, co skłoniło sędziego do zbędnych, niemal sofistycznych rozważań. Basia żyje, ma numer na udzie, więc urodziła się w Oświęcimiu. A czy nastąpiło to o sekundę czy aż o kilka tygodni wcześniej lub później, Oświęcim i tak wywarł piętno na całym jej życiu, niezmywalne piętno, mocniejsze niż ślad tatuażu. Ale jak, już po uprawomocnieniu się orzeczenia sądu i upływie terminu apelacyjnego, odwrócić to, co w majestacie prawa zostało ostatecznie ustalone? Jedyne wyjście to założenie rewizji nadzwyczajnej. Zaopatrzywszy się w zgodę Klubu Oświęcimiaków i sekretariatu redakcji ,,Expressu Wieczornego", udałem się do Departamentu Nadzoru Sądowego, do II Wydziału Rewizji Nadzwyczajnych Cywilnych przy Ministerstwie Sprawiedliwości, gdzie bardzo rzeczowo i uprzejmie wysłuchał mnie sędzia J. Przyznał, że procedura dotychczasowa miała pewne uchybienia i że Sąd Najwyższy jest kompetentny do założenia rewizji nadzwyczajnej. Trzeba jednak, po złożeniu odpowiednich podań, uzbroić się jeszcze w cierpliwość, w myśl powszechnie przyjętego, odpowiednio strawestowa-nego powiedzenia, że sąd jest sprawiedliwy, ale nierychliwy. Rewizję może wnioskować czynnik społeczny, więc niekoniecznie sama Basia i jej adwokat, który nie poradził sobie przecież na razie ze sprawą. Aby nie nadwerężać skro- 2 Kim jesteś, Basiu? 17 innych funduszów Basi, sędzia J. poradził, abym ja w imieniu redakcji, właśnie jako czynnik społeczny, poprosił o nie-obciążanie kosztami zainteresowanej. Mimo licznych jeszcze kłopotów, po pisaniu sążnistych wyjaśnień udało się. Sąd Najwyższy przyjął wniosek i zobowiązał się zawiadomić redakcję o terminie wydania orzeczenia. Natychmiast powiadomiłem o tym listownie Basie. Ale samo założenie rewizji nadzwyczajnej to jeszcze nie wszystko. Sprawa po pomyślnym orzeczeniu Sądu Najwyższego wróci przecież do Będzina i będzie rozpatrywana przez ten sam sąd powiatowy, co najwyżej w innym składzie. W kolejnym liście Basia aż promienieje zarówno wdzięcznością, jak i nadzieją, że uda mi się sprawę przeprowadzić pomyślnie do końca. Basia podała także kilka nowych szczegółów, jakie znała z dawniejszych opowiadań o sobie oraz z nowych relacji przybranej matki. Postanowiłem jednak, że do wszystkiego, czego dowiem się o Basi, będę podchodził z dużą rezerwą, dopóki nie zobaczę odpowiednich dokumentów i sam nie wysnuję z nich wniosków. Postanowiłem także, że każdy nawet najbardziej nieprawdopodobny szczegół musi być gruntownie sprawdzony. Przecież Niemcy potrafili nie tylko popełniać zbrodnie, ale i znakomicie zacierać ich ślady. Czyż to, co z nami robili, nie było najbardziej nieprawdopodobne w całej historii świata? Cytuję z tego listu Basi, wysłanego 17 marca, te fragmenty, które wnoszą coś nowego do mojej, jakże skąpej jeszcze, wiedzy o niej: „Chcę Pana zapewnić, że numer, który mam wytatuowany na nodze lewej powyżej kolana, na mięśniu udowym, jest autentyczny i co do tego nie mam wątpliwości. Jak Panu pisałam, pan Sz., który jest kustoszem muzeum oświęcimskiego i opiekuje się nami, czyli »dziećmi oświęcimskimi*, miał pewne wątpliwości co do jednej z cyfr mego numeru, a mianowicie do trójki. (Trójka — druga cyfra w pięciocyfrowym numerze Basi, oznaczająca liczbę tysięcy8 — E. P.). Myślał, że znak trudny już dziś do odczytania 8 W Oświęcimiu przez cały czas trwania obozu (z jednym wyjątkiem, uczynionym dla zamaskowania malwersacji dokonanej przez SS) nadawano więźniom numery kolejne, oddzielne dla i<> może jedynka względnie siódemka. Wysłał mnie więc (In Zakładu Ekspertyz Sądowych do Krakowa wraz z Ewą ' i jeszcze jednym, kolegą z obozu. W wyniku tej eks-pertyzy ustalono, po sfotografowaniu numeru w promieniach podczerwonych, że druga cyfra to jednak raczej trój- I,,!. Aby mógł Pan sobie dokładnie wyobrazić, jak wygląda ten numer, posyłam zdjęcie. Zrobiła je asystentka oświęcimskiego laboratorium fotograficznego. Numer został podcieniowany ołówkiem, aby był wyraźniejszy na kliszy, gdyż teraz ledwo go znać. Ma kolor szaroniebieskawy. Jego długość: 10,5 cm, wysokość cyfr: 1,7 cm, odległość między nimi: 1,5 cm". Dobrze, że Basia podała te dane. Sam nie mam tatuowanego na ręku numeru, bo wyjechałem z Oświęcimia do Bu-chenwaldu w marcu 1943 roku, a wtedy jeszcze nie wszystkich obejmował obowiązek tatuowania. Wiem jednak, że cyfry były znacznie drobniejsze. U Basi mięśnie i skóra rozrosły się, przez co powstało znaczne zniekształcenie i osłabienie tatuażu. Możliwe także, że robiono jej nakłucia delikatniejsze, o ile więźniarka czy SS-man lub też Auf-seherka 10 mieli odrobinę litości nad bezbronnym niemowlęciem. Basia pisze dalej o kłopotach związanych z zawarciem małżeństwa: „Tylko wyrozumiałości pracownicy urzędu stanu cywilnego zawdzięczam, że zawierzyła danym pana Sz. i spisała akt ślubu. Na trzeci dzień, czyli 24 grudnia 1961 r., mieliś- męźczyzn i oddzielne dla kobiet. Dlatego dużą rolę odgrywało w tym przypadku ścisłe ustalenie numeru. Onryłkowe odczytanie właśnie początkowych cyfr numeru, oznaczających liczbę tysięcy, mogło bowiem przesunąć datę jego nadania nawet o kilka miesięcy wstecz lub naprzód. 9 Takie nazwisko otrzymała od jugosłowiańskich opiekunów dziewczynka nieznanego nazwiska, pamiętająca tylko epizodyczny fragment ze swego dzieciństwa przed samym uwięzieniem w Brzezince, gdzie została sierotą. Przy pomocy Muzeum Oświęcim-Brze-zinka czyniła po wojnie poszukiwania swej rodziny w kilku krajach. 10 Nadzorczyni więźniarek w służbie SS. 19 my brać ślub kościelny. Wszystko było już przygotowane, goście zaproszeni, graty powynoszone z domu, jedzenie, zakąski, coś do picia, wszystko związane z weselem zapięte na ostatni guzik. Gdyby urzędniczka zakwestionowała dowody, nastąpiłby krach"... „A teraz trochę o mojej historii w świetle opowiadań starszych dzieci, które razem ze mną przybyły do Będzina w 1945 roku. Dzieci te opowiadały moim przybranym rodzicom, że pamiętały, iż urodziłam się w bloku cygańskim w Oświęcimiu, na piecu n. Przychodziły do mnie jakieś kobiety, prawdopodobnie matka z babką. Młodsza karmiła mnie przez trzy miesiące. Pewnego dnia przyszły z babcią zapłakane. Babcia miała mówić: »Wnu-czusiu, pewno cię już nie zobaczę więcej«. Płacz ten trwał krótko, gdyż wpadli Niemcy i wyprowadzili kobiety, a potem słychać było strzały. Imię »Basia« nadały mi dzieci, z którymi przebywałam. Kobieta, która przychodziła mnie karmić, podobno przekradła się do Brzezinki z Oświęcimia. Po tym wypadku karmiła mnie inna kobieta, której dziecko umarło. Mnie miano skierować do gazu, byłam już wśród dzieci przeznaczonych na spalenie, ale w tym czasie odchodził transport do Potulic i pewien lekarz przerzucił mnie do tego transportu, wierząc, że w ten sposób uratuje mi życie. Prawdopodobnie był to już rok 1945. Jednak nie zdążyliśmy dojechać do samego lagru. Konwojenci oblawszy benzyną auto, chcieli je podpalić i spalić nas, kiedy do akcji wkroczyli partyzanci i Niemcy zostali rozbrojeni. Działo się to w okolicach Bydgoszczy. Opowiadali mi o tym rodzice, gdy już byłam starsza i dlatego to pamiętam. Nie znam nazwisk ani adresów dzieci, które przybyły ze mną z Potulic do Będzina". Zacząłem regularnie uczęszczać na cotygodniowe spotkania Klubu Oświęcimiaków. Tam wypytywałem koleżanki, które miały podczas swego pobytu w Brzezince cokolwiek wspólnego z dziećmi, aby udzieliły mi rad i wskazówek. Chciałem poznać okoliczności urodzenia się Basi lub przywiezienia jej do obozu. Jaka panowała wówczas procedura przyjmowania transportów, co to był za transport z Tere-sina, jak odbywał się tatuaż numerów, kto go dokonywał? 11 Zob. relacja Stanisławy Leszczyńskiej, str. 43—16. 20 Najcenniejszych wskazówek udzielały mi: Janka Pal-naowska, Marysia Mazurkiewicz i Maria Piekutowa. Pora-dziły mi m. in., abym odszukał mieszkającą podobno w Ło-d/.i byłą położną z bloku, w którym rodziły się dzieci, nazwiskiem Leszczyńska. Zwróciłem się do Zarządu Łódzkiego ZBoWiD o podanie jej adresu. Basie powiadomiłem o postępie poszukiwań. Kolejny list od niej całkowicie zmienił charakter moich poszukiwań. Wysłała go Basia 27 marca 1965 roku: ,,... Każdy list, który od Pana otrzymuję, napawa mnie serdeczną radością. Myślę nieraz, że jest możliwe nie tylko znalezienie świadków do mojej sprawy o dokumenty, ale że znajdzie Pan ślady mojego pochodzenia. A może dowie się Pan czegoś o mojej rodzinie — bo przecież jest to moim cichym pragnieniem! Moja obecna mama opowiada, że ojciec bardzo dopytywał się dzieci, jakim językiem przemawiały do mnie pieszczotliwie owa raczej babcia i ta pani, które przychodziły do małej »Basi«. Otóż mówiły one czysto po polsku. Miały być przywiezione z powstania warszawskiego i podobno były bardzo ładnie ubrane, a dopiero później chodziły już w pasiakach. Poza tym dzieci opowiadały, że urodziłam się na wspomnianym już przeze mnie piecu w Brzezince. Mama zaś mówi, że byłam oznaczona biało-czerwoną wstążką, zawiązaną na lewej ręce, że z Oświęcimia do Potulic byłam wywieziona bez żadnej listy transportowej, a także, iż ów lekarz, którego zgłoszenia się zażądał sędzia, opowiadał, że przywiózł mnie do Potulic z jeszcze jednym chłopczykiem, a pielęgniarki potwierdziły to. Mama twierdzi, że gdy odbierała mnie ze szpitala —¦ podaję te szczegóły, o które Pan prosił — byłam ubrana w długi, ciemny płaszczyk, sukienkę wełnianą, niebieską, koszulkę jedwabną, ładnie haftowaną, pończoszki z paskiem, ale bez bucików. Nogi okrywał mi płaszczyk. Posiadam zdjęcie z czerwca 1945 roku, a wzięli mnie ze szpitala 4 marca 1945 roku. Proszę oficjalnie o wszczęcie poszukiwań przy pomocy redakcji »Expressu Wieczornego*. Może tą drogą łatwiej będzie uzyskać jakieś wiadomości. Jest Pan mą nadzieją na lepszą przyszłość, niech Pan czyni to, co uważa Pan, że jest najlepsze. Jadzi Sztance serdecznie dziękuję, że zwróciła się do Pana". 21 No i w ten sposób stanąłem przed trudnym problemem powzięcia decyzji, która może zaważyć na życiu młodej kobiety i jej rodziny, a mnie kosztować wiele wysiłków i czasu. Czy mogę ważyć się na to? W jakim stopniu skutki moich poszukiwań objawią Basi taką prawdę, jakiej oczekuje ona w swych marzeniach? Jestem przecież prawie pewny, iż matka jej nie żyje. Jak tysiące matek, które rodziły w Oświęcimiu, trafiła do komory gazowej. Wersja o owej babce i matce z powstania warszawskiego, bogato ubranych i mówiących po polsku, nie może być chyba prawdziwa w odniesieniu do dziecka z numerem 73528, skoro takie numery miały czeskie lub słowackie Żydówki. Zresztą prawdziwą matką Basi równie dobrze może okazać się przedstawicielka każdej innej z ponad 20 narodowości więzionych w Oświęcimiu. Może była bogata, choć raczej nie, bo bogate rodziny uruchomiły już dawno środki, aby odnaleźć swych krewnych; może była biedna, ale chyba w żadnym razie taka, jaką wymarzyła sobie Basia od chwili, kiedy jeszcze jako dziecko dowiedziała się, że ci, których uważała za rodziców, nie są jej matką i ojcem. Basia ma wprawdzie już ustabilizowane życie — zdobyła zawód, ma męża i dziecko — i niepotrzebna jej matczyna opieka; niemniej gdy wynikły trudności z otrzymaniem dowodu osobistego, uświadomiła sobie jak nigdy przedtem, że jest nikim. Hitlerowcy odebrali jej osobowość, a pozostawili numer. Wyzwolenie nie przywróciło jej tej osobowości i dlatego szuka jej nadal. Z drugiej jednak strony wiem, że dotychczasowe przypadki odnalezienia się rodzin rozdzielonych przez obozy koncentracyjne przynosiły niekiedy po okresie radości również i rozczarowania. Zdarzały się nawet tragedie, gdy kilkanaście lat rozłąki nieodwracalnie przekreśliło połączonym możliwość odnalezienia się takimi jak kiedyś. Życie ich toczyło się odrębnymi torami, a gdy tory te znów skrzyżowano, zdarzały się katastrofy. Chyba że obie strony potrafiły wykazać "dużą dozę wyrozumiałości i subtelności. Trzeba mieć to na uwadze i w tej sprawie, której nie mogę już pozostawić naturalnemu biegowi, czuję się bowiem na siłach wrócić oświęcimskie dziecko o ile nie matce, której nawet popiołów nie uda się zebrać, to chociaż rodzinie, jakiejś tam ciotce, a może siostrze czy bratu. 22 Trzeba uwolnić Basie od ugniatającego ją ciężaru nie-prwności, od beznadziejnych rozmyślań, od poczucia niezawinionej krzywdy, poniżenia, że jest nikim, nikim, nikim! i hyba powinienem wziąć na siebie taką odpowiedzialność. l!o jeśli rozłożyć na szale wieloletnie udręki niepewności i ewentualne rozczarowanie, to chyba udręki przeważą. Najgorsza prawda lepsza jest od niepewności. Stanowczo więc biorę się do poszukiwań, by przynajmniej móc powiedzieć Basi, że już wszystko, co" możliwe, zostało zrobione. Zachowuję przy tym możliwość niezdradzania jej, że ooż już wiem, gdy stwierdzę, że to coś byłoby według oceny mego sumienia złe, niewarte ujawnienia. Wysłałem co rychlej z redakcji dalekopis do katowickiego „Dziennika Zachodniego" z zapytaniem, czy wiadomo im obecnie, co dzieje się z redaktorem, który w marcu 1945 roku napisał reportaż z przybycia do Będzina transportu dzieci z obozu w Potulicach. Przecież redaktor, używający wówczas podpisu (Wel.), niewątpliwie pamięta pewne nie opublikowane szczegóły i będzie mógł wiele wyjaśnić, a może nawet utrzymuje kontakt z wymienionymi w reportażu osobami, jak i mnie zdarza się w praktyce dziennikarskiej. 2 kwietnia 1965 roku w ,,Expressie Wieczornym" na pierwszej stronie ukazał się artykuł pod tytułem: „Basia -73528" szuka swej rodziny. Czekamy na wiadomości od osób znających losy dzieci urodzonych w Brzezince. Artykuł kończył się pytaniami: "O Kto więc pamięta »Basię«? O Może więźniarka pełniąca wówczas funkcję położnej, nazwiskiem Leszczyńska, mieszkająca podobno w Łodzi? O Może inne osoby? O A może dwie kobiety, starsza i młodsza, które zostały przywiezione do Brzezinki po powstaniu warszawskim i przychodziły, jak wynika z ustaleń jej opiekunów, do 8-miesięcznej wówczas »Basi«? A może ktoś pamięta okoliczności wywiezienia z Brzezinki transportu małych dzieci w kierunku Bydgoszczy, z przeznaczeniem na zniemczenie? Były to transporty zbiorowe i indywidualne, składające się z jednego, dwojga czy trojga dzieci, którym asystowały więźniarki-lekarki. Na dwa dni przed ewakuacją Brzezinki, w styczniu 1945 roku, 23 dwa takie transporty, z których jeden składał się z 2—3 dzieci, odjechały z obozu. Ten większy do Ravensbruck, a ten mniejszy w kierunku Bydgoszczy. Dzieciom towarzyszyły: Rosjanka — Pola i Polka — Wanda. Jak one się nazywają, czy żyją? Może zgłoszą się na nasz apel. Czekamy na wiadomości". Jak widać, w artykule tym podałem kwintesencję dotychczas zebranych wiadomości, zarówno z listów Basi, z „Dziennika Zachodniego", jak i z informacji koleżanek z Klubu Oświęcimiaków i z muzeum oświęcimskiego, nie sprawdzając jeszcze zawartych w nich wersji. Szukałem na razie po omacku. Otrzymałem też z „Dziennika Zachodniego" niezwłocznie dalekopisową odpowiedź: „Dziennikarz, o którego panu chodzi, pracuje jeszcze w naszej redakcji. Nazywa się... (i tu następowało nazwisko, którego jednak nie wymienię). Ucieszyła mnie bardzo ta wiadomość. Oto pierwszy ślad osoby, która była bezpośrednim świadkiem przybycia transportu, rozmawiała z ludźmi, którzy powinni znać niezbędne dla poszukiwań szczegóły. Napisałem list do Basi: ,,... A więc zgodnie z życzeniem rozpocząłem akcję poszukiwań. Jednocześnie rozsyłam we wszystkich kierunkach listy do osób, które mogłyby jeszcze coś powiedzieć... Obawiam się tylko, że Koleżanka podchodzi do tej sprawy ze zbyt dużą dozą nadziei. A tymczasem tylko w wyjątkowych okolicznościach udaje się po tylu latach natrafić na jakiś drobny, lecz istotny szczegół. Odkrycie całej prawdy, odszukanie przynajmniej kogoś z rodziny, już nie mówię, że matki, która prawdopodobnie nie żyje, będzie niezwykle trudne. Nie można wiązać z tym większych nadziei, bo rozczarowanie w takich przypadkach bywa wyjątkowo przykre. ...Jadzia Sztanka powiedziała mi, że Koleżanka przechodziła w Krakowie jakieś specjalne badania lekarskie i pomiary, dokonane w celach naukowych. Czy były to pomiary antropologiczne, typologiczne, czy inne? Dla sprawy naszych poszukiwań niezmiernie ważna byłaby wypowiedź lekarza specjalisty, który ustaliłby stopień prawdopodobieństwa pochodzenia i określił przy pomocy pomiarów czaszki, badania koloru włosów, oczu, składu krwi i innych szczegółów typ, jaki Koleżanka przedstawia". 24 Wiele nadziei -na otrzymanie istotnych informacji przywiązywałem do źródła, jakie wskazała mi oświęcimianka / Klubu. Chodziło o byłą pisarkę z bloku, w którym rodziły m<; dzieci w Brzezince, Bogusławę Czuprynównę, obecnie Świątek, z Nowej Huty. Prosiłem ją o podanie mi, jakie były losy dzieci urodzonych w grudniu 1943 roku, jak przebiegały porody Cyganek, Żydówek, Polek, Białorusinek i innych kobiet. Pytałem też o techniczne sprawy związane z nadawaniem numerów noworodkom. 5 kwietnia nadeszła pierwsza odpowiedź na apel ogłoszony w ,,Expressie Wieczornym". Nieznana czytelniczka z Koszalina, podpisująca się „H. B.", podała, że z nazwiskami „Kuklińska" i „Jażdżewska" zetknęła się w Miastku w województwie koszalińskim, i że jeśli się nie myli, osoby te pochodzą z Pomorza. Stanisław Jażdżewski jest dyrektorem PGR Biesowice w powiecie Miastko," pochodzi z Pomorza, ma lat około 38—45, poszukiwana przeze mnie Maria może być jego żoną, siostrą lub matką. Kuklińska zaś jest chłopką na indywidualnym gospodarstwie w powiecie Miastko. Niedużo tych wiadomości, ale z odpowiednimi wyjaśnieniami można wysłać list do kierownika PGR Biesowice, co też zaraz uczyniłem. Nadszedł również list od byłej oświęcimianki, dr Ireny Białówny. Jej list, wysłany jeszcze w marcu, otrzymałem z dużym opóźnieniem. „...Niezmiernie współczuję losowi młodej kobiety —¦ pisze dr Białówna 12 — sądzę jednak, że po 20 latach ustalenie dokładniejszych danych będzie niezmiernie trudne... Odnośnie do urodzenia się dziecka — moim zdaniem nie mogło to być dziecko z transportu z Theresienstadt (niemiecka nazwa Teresina)..." Ścisnąłem w tym momencie silniej papier listu. I ja, nieświadomy jeszcze okoliczności sprawy, właśnie tak przypuszczałem. List pochłonąłem w mgnieniu oka i jeszcze kilkakrotnie go przestudiowałem. To mógłby być właściwy kierunek poszukiwań. Dziękuję ci, droga, nieznana Koleżanko z Białegostoku! i2 w cytowanej korespondencji w zasadzie nie podaje się fragmentów książki znanych już Czytelnikom z poprzednio zamieszczonych relacji bądź omówień. 25 ,,...W tym okresie faktycznie przychodziły stamtąd liczne transporty, lecz również przychodziły i inne, przeważnie z Polski lub z okolic Mińska. W tych transportach także znajdowały się dzieci. Z transportów z Theresienstadt na sektor »B II b« do Brzezinki13 dostawały się tylko nieliczne młode i bezdzietne kobiety. Pozostałe, a przede wszystkim ciężarne i posiadające dzieci, były umieszczane w oddzielnym sektorze, po drugiej stronie rampy, obok obozu męskiego i cygańskiego. Sektor ten znajdował się naprzeciwko sektora »B II a«. Przy jego likwidacji zginęły wszystkie dzieci. O ile dziecko pochodzenia żydowskiego rodziło się w podoboziie »B II a« lub »B II b«, było ono zgładzane natychmiast po urodzeniu. Stąd sądzę, że dziecko musiało być pochodzenia polskiego lub białoruskiego. Nieliczne porody odbierała w tym okresie położna Leszczyńska. Numery na nóżce umieszczano również małym dzieciom przyby; łym do obozu z zewnątrz..." Jak ten czas mija. Będę musiał na nowo „uczyć się" topografii obozu w Brzezince, ja, który w 1941 i 1942 „budowałem" ten obóz i jego liczne sektory, ja, który jako dekarz pokrywałem własnoręcznie większość baraków i jeszcze na początku 1943 roku, „legitymując się" trzymanym w ręku młotkiem i zwitkiem papy, mogłem dość swobodnie poruszać się po terenie rozbudowującej się wówczas Brzezinki, tak po męskiej, jak i po kobiecej stronie obozu. Oczywiście, jako już „stary numer", po dwuletnim stażu w Oświęcimiu. Teraz muszę zapoznać się dokładnie z dalszą historią obozu, korzystając z wszelkich dostępnych w kra^ ju dokumentów. Trzeba będzie poszperać po archiwach, muzeach, kartotekach, aktach rozpraw sądowych, przestudiować wszystko, co kiedykolwiek zostało o obozach koncentracyjnych napisane. Przede wszystkim postanowiłem założyć własną bibliotekę wydawnictw o obozach. Ale wróćmy do listu dr Białówny: „Druga sprawa dotyczy okoliczności przewiezienia dziecka do Potulic przed samą ewakuacją obozu. Na dwa dni 13 Obóz w Brzezince w miarę rozbudowy dzielił się na poszczególne podobozy, jak na przykład początkowo na żeński i męski. Podobozy z kolei dzieliły się na poszczególne sektory, oddzielone od siebie drutami kolczastymi. 26 przed ewakuacją zostały wysłane dwa transporty dzieci. <) tym wiem zupełnie dokładnie, gdyż poza SS-manami do opieki nad dziećmi w czasie drogi zostały wyselekcjonowane pracownice rewiru, między innymi również ja. Dzieci /. mego transportu zostały skierowane do Łodzi, a ponieważ wpadliśmy w strefę frontową, transport został cofnięty w kierunku Oświęcimia, do którego również nie mógł wrócić. I'o trzygodzinnej podróży dotarliśmy do Ravensbriick. W tym transporcie były wyłącznie dzieci rosyjskie, osierocone przez matki. Dziećmi po przyjeździe zajęły się bardzo serdecznie więźniarki — Rosjanki. Ostateczny los tych dzieci po wyzwoleniu obozu nie jest mi znany, ponieważ w Ravensbriick przebywałam krótko. Drugi transport, składający się z dwojga lub trojga bardzo małych dzieci, został wysłany dzień wcześniej do woj. bydgoskiego. Transportem opiekowały się dwie osoby, Rosjanka i Polka. Nazwisk ich nie pamiętam, jednak już napisałam do kilku koleżanek, które może będą je pamiętały. Podczas podróży do Ravensbriick zostały one dołączone do naszego transportu. Od nich słyszałam wówczas, że dzieci pozostawiły w jakiejś ochronce. Gdyby śię udało którąkolwiek z nich odszukać, może będzie pamiętała przynajmniej wiek i imiona dzieci oraz dokładne miejsce ich pozostawienia. Przypuszczam, że poszukiwania Kolegi mogą dotyczyć właśnie jednego z odwiezionych wówczas dzieci..." Wiadomości od dr Białówny miały dla mnie rewelacyjne znaczenie. Wyświetliły wiele okoliczności, a także sugerowały kierunek poszukiwań oraz potwierdzały z dodatkowymi szczegółami to, co mi już powiedziały koleżanki z warszawskiego Klubu Oświęcimiaków, a przede wszystkim to, że moja wspaniała informatorka jest kobietą ze wszech miar zacną i przejmuje się do głębi losem Basi. Potwierdziły się też niektóre fragmenty z listów Basi. Ale postanowiłem niczemu nie wierzyć, zanim nie zgromadzę od^ powiednich dokumentów. Pamięć ludzka zawodzi, zapomina się daty, myli osoby, nie pamięta cyfr. Zacierają się ogłą^ dane przed laty twarze. Kolejny adres do sprawdzenia '*: we Wrocławiu przebywa Irena Wiśniewska, funkcyjna z bloku niemowlęcego. 14 Adres ten nadesłała z Gdańska oświęcimianka Misiorowska. Basia natomiast przysłała mi swoją fotografię, wykonaną w miesiąc po adoptowaniu jej przez rodzinę Wesołow-skich i aktualne zdjęcie, które w gronie kolegów redakcyjnych poddaliśmy laickiej ocenie typologicznej. Basia miała i ma rysy typowe dla Polki lub Białorusinki. Moja żona powiedziała, iż mogłaby przysiąc, że to Białorusinka lub Ukrainka. Czy jednak wolno mi się sugerować takimi przypuszczeniami, nie popartymi jeszcze gruntownymi badaniami antropologicznymi? Myślą pobiegłem do okresu mojego pobytu w Oświęcimiu. Już będąc w Buchenwaldzie, wpisałem do swego notatnika obozowego wiersz, jaki napisałem w Oświęcimiu. Poświęciłem go Hedzie, piętnastoletniej Żydówce słowackiej. W kwietniu 1942 roku przybyła ona w jednym z transportów ze Słowacji. Żydówki słowackie, ubrane w mundury po wymordowanych jeńcach radzieckich, pomagały nam przy budowie nowych koszar w pobliżu obozu oświęcimskiego. Nosiły cegły dla murarzy, a dla nas, dekarzy, dachówki. Jedna z nich, piętnastoletnia Heda, zdaje się z Brna, bardzo ładna blondynka, od razu zwróciła moją uwagę, chociaż śmiesznie wyglądała w za dużych spodniach i z kromką chleba wepchniętą pod bluzkę mundurową. Jak i u innych dziewcząt, na zgrabnej tylnej części ciała dyndała u niej przywieszona na sznurku blaszana miska, atrybut więźniarskiej niedoli. Hedę widywałem przez dwa tygodnie. Później gdzieś znikła. W jakiś czas potem cały obóz kobiecy nie wyruszył do pracy. Urządzono wielką selekcję, której z dala przyglądaliśmy się, zdążając rano do Brzezinki. Było to chyba 4 maja. Gdy przechodziłem w pobliżu, wydało mi się, że mimo dużej odległości poznaję Hedę w grupie przeznaczonej na śmierć. Tego dnia napisałem ów wiersz, zatytułowany Nokturn i jej poświęcony. W kilka tygodni potem jednak zobaczyłem Hedę żywą. Kiedy ją naprawdę zagazowali, nie wiem. Heda była wprawdzie Żydówką, ale przedstawiała typ wybitnie aryjski. Była jasną blondynką z zadartym noskiem, o niebieskich oczach i dość jasnej karnacji, stanowiąc żywe zaprzeczenie teorii rasowej. A więc czy i o Ba-si można powiedzieć, że przedstawia typ przeciętny dla rasy słowiańskiej? Wyglądem sugerować się nie wolno. Łódzki ZBoWiD stanął na wysokości zadania. 5 kwietnia otrzymałem aktualny adres byłej więźniarki z Brzezin- 28 kir położnej bloku porodowego, Stanisławy Leszczyń-skiej. Szybko również odpowiedział dyr. St. Jażdżewski /. PGR Biesowice. Marii Jażdżewskiej nie zna, lecz jest spokrewniony z Heleną o tym nazwisku, która była w obozie w Potulicach z kilkumiesięczną córeczką od czerwca 1944 roku. Adres tej krewnej przyśle. Nie zwlekała z odpowiedzią Bogusława Czuprynówna--Swiątek. Pierwsze zdanie wprawdzie nie było pocieszające: ,,Z przykrością muszę stwierdzić, że nie mogę udzielić żadnych informacji dotyczących osoby »Basi«". Ale dalej oceniłem nadesłane wiadomości na miarę złota. Pozwoliły mi one zorientować się w przebiegu porodów w grudniu 1943 roku: ,,W okresie tym codziennie rodziło się kilkoro dzieci, o których urodzeniu zgłaszałam w Schreibstubie rewirowej, skąd następnie przesyłano meldunek »na bramę«..." . Co więc stawało się z tymi dziećmi, skoro dane posiadane przez muzeum oświęcimskie potwierdzają tylko kilka narodzin przez cały grudzień? Przeważająca większość dzieci w ogóle nie przechodziła przez ewidencję. Zgładzano je bez pozostawienia jakiegokolwiek śladu. „...Po dwu mniej więcej dniach na blok, przychodziła więźniarka, Żydówka, z głównej Schreibstuby i tatuowała numer obozowy na udzie dziecka. O ile się orientuję, dzieci urodzone w obozie były oznaczane numerem kolejnym, jak każdy »Zugang« obozowy, a więc w kolejności przybycia do Oświęcimia. Ogromna większość nowo narodzonych dzieci umierała w najbliższych dniach czy tygodniach. Dzieci chore umieszczano w specjalnym bloku. Część dzieci wysyłano »w transport*, o którego losach nie mieliśmy dalszych wiadomości. Dzieci narodzonych w czasie mojego pobytu na bloku 10 było bardzo wiele, codziennie setki nazwisk odnotowywa-łaan. w kartotece, tak że tylko specjalny zbieg okoliczności mógłby zatrzymać w mej pamięci nazwisko »Basi«. Mogłaby je może pamiętać »chrzestna matka« dziecka, gdyż co kilka dni położna Leszczyńska chrzciła dzieci, które współwięźniarki, chore lub pielęgniarki, trzymały do chrztu i nadawały im imiona, a więc znały nazwiska i najczęściej dłuższy czas potem opiekowały się swymi »chrześniakami«." Kolejny list na apel ,,Expressu Wieczornego" nadesłała 29 Daniela Drawicz z Brodnicy, która od 1942 roku przebywała jako dziecko nazwiskiem Dadej w potulickim obozie. Z trudem przypomina sobie po dwudziestu latach szczegóły pobytu. Pamięta przywiezione przez pielęgniarkę do Potu-lic 'dzieci z obozu koncentracyjnego z wytatuowanymi numerami, wiek dwóch chłopców określa do trzech, a dziewczynki do dwóch lat. Opiekowała się nimi 14-letnia więźniarka, Zosia. Daniela wymienia barak nr 17 i 18. Rozmawiała z Zosią, która jej opowiadała, że Basia nazywa się Sobczak. Z „numerowanych" chłopców był tamTadzik i Fe-lek. Daniele Dadej odebrał po zwolnieniu z lagru ojciec, Jan Dadej. Miała wówczas 10 lat. Było to w czerwcu 1944 roku. Basia miała być chuda, okrągła na buzi, z jasnymi włoskami. Pielęgniarka Irena Kuklińska miała powiedzieć Zosi, że Basia jest sierotą. Z dość nieporadnie napisanego listu Danieli Drawicz można się zorientować, źe gdyby chodziło w nim o poszukiwaną przeze mnie Basie, to powinna ona mieć w marcu 1945 roku co najmniej dwa lata i jedenaście miesięcy, licząc że przywieziono ją tam w wieku około dwu lat, na miesiąc przed zwolnieniem Danieli z Potulic. Więc nie o tę Basie chodzi. Niemniej nazwisko „Sobczak" należy sprawdzić. Tymczasem odnalazła się 9 kwietnia jedna z pielęgniarek, które przywiozły dzieci do Zagłębia. Polecony list miał pieczątkę poczty w Karsinie. Nie wiedziałem, że i tam dociera nasza gazeta. ,,W »Expressie Wieczornym* wyczytałam o »Basi«, z którą dzieliłam losy aż do chwili oddania jej opiekunom w Będzinie. Od tamtej pory nic nie wiedziałam o losie naszej najmłodszej obozowiczki, której sama to imię nadałam, bo tak jakoś mi to było stosowne do tej milutkiej buzi. Jestem Irena Kuklińska, obecnie Pawłowska..." Żadnych szczegółów, niestety, w liście nie było, toteż napisałem do p. Pa-włowskiej, czego pragnę się dowiedzieć. Do akcji poszukiwawczej włączyła się radziecka agencja prasowa TASS. Jest to zasługą jej warszawskiego stałego korespondenta, będącego w kontakcie także i z ,,Expressem Wieczornym", redaktora Wiktora Kuzniecowa. W biuletynie z 15 kwietnia 1965 roku sympatyczny ten dziennikarz napisał artykuł pod tytułem: ,,Numer 73528 poszukuje swych rodziców". 30 „(Koresp. TASS), 14 kwietnia. Numer 73528 był wytatuo-: przez faszystów na lewym udzie dziewczynki urodzo-lięcej niż dwadzieścia lat temu w obozie koncentracyjni w Oświęcimiu. Obecnie młoda kobieta stara się poznać prawdziwe imię i nazwisko i uzyskać jakiekolwiek wia-;<ści o swej rodzime. Poszukiwania dotyczące przeszłoś-i i Basi (to ona miała w obozie numer 73528), prowadzone przez Polski Czerwony Krzyż i Państwowe Muzeum w Oświęcimiu, nie przyniosły żadnych rezultatów. Polskie Radio, Telewizja i gazety zwróciły się do wszystkich obywateli w kraju, do więźniów byłej gigantycznej fabryki śmierci /. 18 krajów Europy z apelem o pomoc. Z dokumentów faszystowskich, zachowanych do dziś dzięki członkom tajnej organizacji ruchu oporu w Oświęcimiu, wynika, że numery od 72435 do 73770 figurują w spisach kolejnego transportu, który przybył do fabryki śmierci 20 grudnia 1943 roku. Basia — urodzona w Oświęcimiu i wybawiona od śmierci przez żołnierzy Armii Radzieckiej, jest jednym z tych dzieci, które potem grupowo albo indywidualnie były wywożone z oswobodzonego obozu i wzięte na utrzymanie przez bezdzietne rodziny. Basia nie zna ani swojej narodowości, ani nazwiska, ani imienia. Wyjaśniło się już, że z dziećmi była w obozie rosyjska kobieta — Pola i Polka Wanda. Jeśli dziś żyją, może przypomną sobie okoliczności wywiezienia podobnych do szkieletów dzieci, więźniów Oświęcimia? Basia znalazła ciepło i miłość macierzyńską w jednej z polskich rodzin, żyjącej do dziś na Śląsku, w górniczym mieście Będzinie. Otrzymała wykształcenie w Polsce Ludowej, wyszła za mąż i ma już córkę. A jednak młoda kobieta stale wraca myślami ku temu okresowi, kiedy rodziła się w oświęcimskiej fabryce śmierci. Numer 73528 zwraca się do wszystkich: odezwijcie się! Wiktor Kuzniecow." No, może nie wszystko zostało opisane dokładnie przez kolegę Kuzniecowa, ale wiadomość o Basi poszła w świat, a przede wszystkim do republik radzieckich i innych państw socjalistycznych, a więc tam, gdzie może jeszcze żyje ktoś z rodziny Basi i może jej także bezskutecznie poszukuje. Co przyniesie teraz najbliższa przyszłość? Wiadomości dobre czy złe? Czy do goryczy niepewności dojdzie Basi jeszcze gorycz rozczarowania, czy też... ale nie uprzedzajmy 31 przyszłości. Gromadzę wiadomości, studiuję do późnego wieczora, a nierzadko i w nocy, różne dokumenty, otaczam się książkami, które wydobywam z antykwariatów. Znają mnie już w księgarniach, gdzie szperam po półkach. Zdobywana wiedza o obozach, o których myślałem, że wiem wszystko, pogłębia się. Postanowiłem napisać książkę o Basi, ale na razie nie o tej, tylko o przyjaciółce z lat dziecinnych, z którą tak się splotły moje przeżycia obozowe 15. Może potem powstanie także książka o Basi urodzonej w Oświęcimiu? Zbieram wszelką korespondencję, notuję treść przeprowadzonych rozmów, numery akt archiwalnych oraz nazwiska informatorów. Wiele osób od razu okazuje życzliwość dla sprawy, tylko nieliczni obojętność, wśród tych drugich zwłaszcza red. (Wel.) z katowickiego „Dziennika Zachodniego", do którego napisałem obszerny list, a nie otrzymałem z niewytłumaczonych przyczyn odpowiedzi. Wyjątkowa to jednak porażka, jaka spotkała mnie u samego progu tej „epopei poszukiwawczej". Zarówno ci życzliwi, jak obojętni radzą mi, abym porzucił te beznadziejne poszukiwania, połączone z grzebaniem się w okrutnej przeszłości. Po co rozgrzebywać rany, które przecież tak czy inaczej przyschły? Ale byli więźniowie obozów są innego zdania. Świadkowie SS-mańskich morderstw i wehrmachtowskich zbrodni rozumują inaczej niż ludzie, którzy obozy znają tylko z książek i opowiadań. Obozowi koledzy podtrzymują mnie na duchu w chwilach zwątpienia i ofiarowują pomoc. Popiera mnie także grono kolegów redakcyjnych. To, o czym się mówi w tramwaju, jest uważane za dobry temat. Tylko że dziennikarze lubią szybkie efekty swoich artykułów, a tutaj pośpiech może okazać się zgubny. ,,Express" jednak udziela mi swoich łamów, bo przecież sprawa jest jak najsłuszniejsza — gazeta dociera do najdalszych zakątków kraju, a czytelnicy, do których zwróciliśmy się o pomoc w poszukiwaniach, nie zawodzą. Rozpowiadam o historii Basi na prawo i lewo, wszystkim znajomym, interesantom w redakcji, kolegom w Klubie Oświęcimiaków i w Klubie Buchenwaldczyków, sprzedawczyniom w księgarniach, gdzie skupuję obozowe książki. Sło- 15 Książka tegoż autora pt. Moiituri („Czytelnik", 1968). 32 1 Niewyraźny numer na udzie Barbary Sidło, który z biegłem at rozrósł się i wyblakł, był początkowo odczytywany jako 73528' co spowodowało wiele komplikacji w poszukiwaniach. m, robię koło sprawy dużo ,,szumu". Wysyłam też nową porcję listów. Piszę do byłej opiekunki Leszczyńskiej pod |ej łódzki adres oraz do pielęgniarki Ireny Kuklińskiej-Pa-wlowskiej, załączając jej wycinek z ,,Expressu" o ,,Basi — 73528". Proszę ją o szczegóły, o przypomnienie sobie tego momentu, kiedy „Basie" przywieziono do Potulic. Czy był to jakiś zbiorowy transport w okresie tuż przed wyzwoleniem, czy też osobno sprowadzono niemowlę płci żeńskiej razem z jakimś chłopcem? A może samą tylko dziewczynkę, a może kilkoro dzieci? Czy oprócz numerów było znane jakieś nazwisko? Jak Basia była ubrana wówczas, a jak przy opuszczaniu Potulic? A może do Potulic przywieziono ją dopiero po wyzwoleniu, organizując zbiorowy wyjazd do Zagłębia? Pytam też, dlaczego Basia znalazła się w ogóle w transporcie do Będzina. A może było komuś wiadome, że jej rodzina pochodzi z Zagłębia lub Śląska? Gdybym choć na jedno z tych pytań otrzymał dokładną odpowiedź, przeczącą lub potwierdzającą, byle stanowczą, to już uczyniłbym jakiś krok na drodze, która, jak się obawiałem, mogła mierzyć kilometry. Sporządziłem już i zgromadziłem odpowiednie oświad-^ czenia dla Departamentu Nadzoru Sądowego Ministerstwa Sprawiedliwości, aby stworzyć podstawy do założenia rewizji nadzwyczajnej. Oto moje oświadczenie: ,,Jako przedstawiciel warszawskiego Klubu Oświęcimia-ków, były więzień tego obozu (nr 16713), oświadczam, iż przeprowadziłem szereg wywiadów z osobami, które były zatrudnione przy przyjmowaniu transportów do Brzezinki w 1943 roku oraz miały powierzone zadanie opiekowania się dziećmi, a w szczególności niemowlętami. Wszystkie te osoby potwierdziły zgodnie przypuszczenie, że Barbara Sidło, w której sprawie zgłaszany jest wniosek o spowodowanie rewizji nadzwyczajnej, urodziła się w Brzezince. Jak wynika z zeznań m. in. ob. Bratro, której oświadczenie załączone jest do wniosku »Expressu Wieczornego*, już sam fakt, że Barbara Sidło żyje, świadczy o tym, że niemal na pewno urodziła się w Brzezince. W 1943 roku transport z Te-resina przybył do Brzezinki 20 grudnia, rejestrowanie zaś tego transportu odbywało się w dniu 24 grudnia, a więc w same święta, dlatego też tę datę zapamiętały liczne więźniarki. Wiele kobiet z tego transportu umierało, a wiele 3 Kim jesteś, Basiu? 33 rodziło. Niemcy polecili odbierać niemowlęta. W późniejszym okresie cały transport zagazowano, a jedynie odebrane matkom niemowlęta i nieco starsze dzieci mogły zachować życie. Numer wytatuowany na nodze, jedynym umięśnionym miejscu na ciele niemowlęcia, świadczy, że było to dziecko nowo narodzone. Gdy tylko pojawiały się ślady mięśni na rączkach, obowiązywało tatuowanie numeru na przedramieniu. Fakt, że Barbara Sidło przeżyła obóz, tłumaczy się przeznaczeniem jej na zniemczenie. A wiadomo, że od 1943 roku tylko dobrze wyglądające niemowlęta, nawet jeśli były pochodzenia żydowskiego, Niemcy przeznaczali na zniemczenie". Takie zaś oświadczenie złożyła Zofia Bratro, była więźniarka Oświęcimia-Brzezinki nr 27182, zatrudniona tam w „Aufnahme", czyli w biurze przyjęć, jako pisarka: „Jest mi wiadome, że około 20 grudnia 1943 r. pracowałam przy spisywaniu przybyłego z Theresienstadt (Teresin) transportu rodzin żydowskich. Obowiązywało wówczas tatuowanie nowo narodzonych niemowląt kolejnymi numerami, a tatuaż był umieszczany na nóżce. Dzieci starsze miały tatuaż na rączkach. W okresie tym bardzo często zabierano niemowlęta i dzieci do niemieckich domów dziecka (Kinderheim) transportami zbiorowymi bądź po kilkoro dzieci. Przez dłuższy czas niemowlęta przebywały razem z rodzicami na terenie obozu »B II b« w Brzezince, a następnie, przed zagazowaniem rodziców i starszych dzieci, były w wyniku decyzji Oddziału Politycznego (Politische Ab-teilung) wysyłane do Niemiec celem zniemczenia. Dotyczyło to również niektórych dzieci żydowskich". „Oddział Polityczny" — za mojej bytności w lagrze słowa te budziły przerażenie. Faszyści jednak polityką nazywają to, co cały świat określa jako zbrodnię. ABECADŁO ZBRODNI Miłą niespodzianką sprawił mi korespondent agencji TASS w Warszawie, kolega Wiktor Kuzniecow, przynosząc do redakcji „Expressu Wieczornego" oryginalne kartki swego biuletynu oraz dwa pierwsze wycinki z radzieckich gazet, które z niewielkimi skrótami powtórzyły jego korespondencję z Warszawy o Numerze 73528, poszukującym rodziców. Była to wzmianka z gazety „Krasnaja Zwiezda" („Czerwona Gwiazda"), centralnego organu Ministerstwa Obrony Związku Radzieckiego oraz z gazety „Krasnoje Zna-mja" („Czerwony Sztandar"). Wiktor powiedział mi, że spodziewa się, iż do centralnej agencji TASS w Moskwie napłyną w związku z tym listy, które prześlą mu do Warszawy, a on z kolei przekaże je mnie. Wysłałem kolejny list do Danieli Drawicz z Potulic, pytając ją o dalsze szczegóły. Tak już jakoś jest, że ludzie nie potrafią mówić, a już na pewno pisać o szczegółach. Trzeba z nich wszystko wyciągnąć. Czuję się niczym reżyser w teatrze, który sugeruje ujęcie roli i spodziewa się zamierzonego efektu, ale stara się niczego nie narzucić. Poznaję dopiero mechanizm pamięci i pobudzania na powrót do życia tego, co już zakrzepło w odległych komórkach mózgowych w wyniku jakiejś samoobronnej reakcji przed natarczywością złych wspomnień. Pamiętać muszę także o niedoskonałości ludzkiej pamięci, o jakże łatwo zacierającej się granicy między prawdą a urojeniem. W moich po- 35 czynaniach usprawiedliwia mnie cel, jaki mi przyświeca: naprawienie krzywdy młodej dziewczynie, której skradziono ciepło matki, której zdeptano dzieciństwo i z premedytacją zrabowano nazwisko. Byle tylko postępować roztropnie, nie pobudzając w niej fantazji. Na przykład ludzie, do których trzeba skądinąd mieć zaufanie, powiedzieli Basi, że przyszła na świat po powstaniu warszawskim. Gdyby tak było, nie mogłaby przecież posiadać oświęcimskiego numeru 73528, nadanego na pewno 20 grudnia 1943 roku lub najpóźniej w trzy, cztery dni potem. Gdyby urodziła się w ostatnich dniach powstania warszawskiego lub w dwa, trzy tygodnie po jego upadku, powiedzmy w końcu września lub w październiku 1944 roku, to nie tylko coś nie zgadzałoby się z numerem, ale ponadto w marcu 1945 roku dziewczynka miałaby zaledwie pięć miesięcy. A przecież po odkarmieniu jej i wyleczeniu rozwijała się prawidłowo i wyrosła na normalnie rozwiniętą, nawet dość „masywną" kobietę. Nie mogła mieć pięciu miesięcy w chwili, gdy adoptowali ją Wesołowscy, mogła natomiast mieć od ośmiu miesięcy do roku. Gdybym poszedł śladem wskazań, że Basia jest „z powstania", popełniłbym chyba błąd. Ale czy porzucić to przypuszczenie całkowicie i liczyć tylko na trafność moich pobieżnych jeszcze wniosków, intuicyjnych raczej niż uzasadnionych? I tego nie wolno mi uczynić przedwcześnie. Na razie więc Basia pozostaje dla mnie „numerem 73528" i Żydówką ze Słowacji bądź Czech, przywiezioną z Teresina. Może jednak istnieć wersja trzecia, czwarta czy piąta, zupełnie różniąca się od obu poprzednich. Dlatego pytam Daniele Drawicz o nazwiska owego Tadzika i Fel-ka z numerem oświęcimskim na nodze, o szczegóły wyglądu Basi, zwłaszcza o te cechy, które od czasów niemowlęcych mogła do dziś zachować. Podobne pytanie stawiam w kolejnym liście pielęgniarce Kuklińskiej-Pawłowskiej. Za jej pośrednictwem chcę także sprawdzić, czy odpowiadają prawdzie i czy odnoszą się istotnie do Basi szczegóły podane przez Daniele. Tymczasem nadszedł nowy list od Basi, napisany 24 kwietnia: „...Upływa dziesięć dni, kiedy to odbyło się moje niezwykłe spotkanie z przeszłością. Od członków ZBoWiD-u dowiedziałam się nareszcie adresu pana Polaka z Czeladzi, li go, co mnie przywiózł z Potulic do Będzina. Gdy się tam udałam, otworzyła mi drzwi młoda kobieta. Nie wiem, jak to się stało, ale popatrzywszy-na mnie rzekła: »Pani Basia i Potulic«. Okazało się, że to córka pana Polaka, która też była w tym obozie. Dopiero wówczas przyszło mi na myśl, te mając niemal pod bokiem świadków mojej przeszłości, nie zwróciłam się do nich, zanim pan mnie o to nie popro-sił. Wyjaśniło się też, dlaczego mnie w Czeladzi od razu poznano. Otóż ZBoWiD urządził tego dnia spotkanie dzie-ci z potulickiego obozu. Był na nim pan Polak, dwie jego córki, jakaś młoda kobieta i redaktor z „Dziennika Zachodniego". Już w chwili przywitania rzucił mi pytanie, czy istotnie poszukuję rodziny, czy też chodzi mi o co innego. Nie było to przyjemne. Opowiedziałam przy wszystkich moją historię i sprawę starań o uzyskanie dowodu osobistego. Bardzo byli zdziwieni. Pamiętają mnie doskonale. Twierdzą, że zostałam przywieziona do Potulic pod jesień 1944 roku i mogłam mieć około 9 miesięcy, tylko nie określili, czy wówczas, czy też po wyzwoleniu. Córki Pana Polaka i ich koleżanki opowiadają także, że przywieziono mnie do obozu razem z kilkorgiem dzieci. Mnie zapamiętały, gdyż byłam dzieckiem ładniutkim i chorowałam wtedy na ostrą biegunkę. Przychodziły do mriie martwiąc się, czy wyżyję. Karmiła mnie kobieta, której dziecko umarło. Karmiła mnie piersią i dzięki temu zapewne oglądam dziś światło dzienne. Był na tym spotkaniu i pan Sz. z Oświęcimia. Zdążył już wspomnieć o mnie, toteż gdy przypadkiem przyszłam, od razu domyślili się, że to jestem ja. Ów redaktor znał pp. Polaków i pytał ich przedtem, czy nie wiedzą, gdzie mieszkam. Powiedział mi, że zajmie się moją sprawą, ale nie wierzę, bo gdyby istotnie chciał się zająć, to byłby już pan otrzymał od niego list. Pisałam do doktor Wandy Półtawskiej, tej, która mnie badała razem z dziećmi z Oświęcimia. Załączam jej adres..." Basia opisała mi jeszcze szczegóły spotkania rocznicowego w Oświęcimiu i serdecznie zaprosiła do Będzina. Załączyła też pismo, jakie otrzymała ze ZBoWiD-u, do którego zwróciła się o pomoc w założeniu rewizji nadzwyczajnej. Muszę przyznać, że bardzo niemile zaskoczyło mnie spotkanie w Czeladzi, na które przecież zarówno ja, jak i w pierwszym rzędzie Basia powinna była być zaproszona. 37 Nie ulega wątpliwości, że spotkanie zostało zaaranżowane w następstwie ukazania się mojego artykułu w „Expressie Wieczornym". Niemniej dobrze się stało, że Basia trafiła do Czeladzi. Szczegóły, jakich się dowiedziała, są bardzo cenne, zwłaszcza że ustaliła termin przybycia do Potulic. Tylko czy jesień 1944 roku w rejonie Bydgoszczy była wczesna czy późna? Trzeba koniecznie sprecyzować termin między końcem sierpnia a listopadem i w ogóle prowadzić poszukiwania jednocześnie kilkoma torami: od urodzenia się Basi do jej wyjazdu z Brzezinki, od przybycia do Potulic oraz od przywiezienia z Potulic do Będzina. Gdy wiadomości z tych trzech torów poszukiwań się zazębią, gdy wypełnią się wszystkie luki króciutkiego, ale pełnego tajemnic „żywota" niemowlęcia, wtedy wyciągnięcie wniosków będzie łatwiejsze. Poczta przyniosła nazajutrz następny list. Z Wrocławia, od oświęcimianki Ireny Wiśniewskiej. Koleżanka Wiśn^ew-ska przystępuje po krótkim wstępie od razu do faktów: „...Okres »rewirowy«, grudzień 1943 roku i następne miesiące 1944 roku, to w Oświęcimiu czas chaosu i bestialskich morderstw. Jedne z dzieci urodzonych w tym okresie zabijano od razu zastrzykiem fenolu, innym pozwalano żyć. Raz na rewirze przeprowadzano selekcję chorych do gazu, innym razem przenoszono »rekonwalescentki« na »Schonungs-block«16. Trzeba było wówczas dokładnie śledzić system wykonywania planowego uśmiercania, aby poznać go w szczegółach. Po tylu latach jest to zbyt trudne do ustalenia". Jeśli Basia znajdowała się w bloku 23, to z całą pewnością, twierdzi Wiśniewska, nie była dzieckiem żydowskim. „Pamiętam doskonale, że w tym okresie na blok przyjęto matki z maleńkimi dziećmi, chłopcem i dziewczynką. Były to Ukrainki lub Białorusinki. Dzieci miały już wówczas kilka miesięcy. Chłopczyk chyba trochę starszy od dziewczynki, bo był większy. Jeszcze dziś pamiętam go doskonale, był pulchniutki i ślicznie zbudowany. Wraz z moimi dwiema przyjaciółkami postanowiłyśmy zaopiekować się dziećmi. Najpierw, oczywiście za zgodą matek, ochrzciłyśmy 16 Barak ochronny, w którym przebywali więźniowie niezdolni okresowo do pracy, ale nie traktowani jako chorzy. 38 je. Ja byłam chrzestną dziewczynki i zgodnie z życzeniem matki dałam jej imię »Maruszka«. Moja przyjaciółka, Buska Czuprynówna1?, została matką chrzestną chłopca, którego nazwała »Kola«... Ceremonii chrztu dokonała koleżanka Mi-siorowska, z którą Kolega jest w kontakcie. Choć pamiętam dobrze ten fakt, nazwiska matek zapomniałam. Dzieci wraz z matkami nie przebywały długo na bloku 23, może jakieś dwa miesiące. Zabrano je na inny blok, którego numeru nie pamiętam, a mnie z Misiorowską przeniesiono do obozu »B II g«, do Effektenkammer 18. Czuprynówna wyjechała transportem i tak straciłyśmy kontakt z »naszymi« dziećmi... Gdyby Basia okazała się »Marusią«, i tak nic bliższego o jej matce bym nie wiedziała..." Sprawa już dojrzała na tyle, że warto było kuć żelazo, póki gorące. Czytelnicy „Expressu Wieczornego" nie zawiedli moich nadziei i dzięki listom, jakie napłynęły dotychczas do redakcji, udało mi się odszukać kilka osób, które były świadkami wydarzeń dotyczących niewątpliwie przeszłości Basi. Czas już na następny artykuł, na dalszą porcję pytań i na sprawdzenie dotychczasowych wiadomości. 23 kwietnia na pierwszej kolumnie gazety ukazał się artykuł zatytułowany: Na tropach tajemnicy tragicznych losów „Basi —• nr 73528", urodzonej w Brzezince. Tymczasem moje szperanie wśród dokumentów dotyczących zarządzeń władz okupacyjnych, a odnoszących się do dzieci, przyniosło pierwsze rezultaty. Wyszedłem z założenia, iż muszę zapoznać się z jak największą ilością takich zarządzeń. Bo choć zarówno w obozach koncentracyjnych, jak i na froncie hitlerowcy z SS i wehrmachtowcy znacznie wykraczali poza ramy zarządzeń, prześcigając się w zamierzonym i uprawianym z lubością okrucieństwie, to podstawą tych zbrodniczych poczynań były na ogół zarządzenia. W mentalności niemieckiej leży bowiem dokładne wypełnianie rozkazów. Wiele dokumentów udało mi się odszukać dotąd w aktach 17 Obecnie Bogusława Świątek. 18 Magazyn z depozytem ubrań i przedmiotów należących do ięźniów, a odebranych im po aresztowaniu. 39 procesu Artura Greisera 19. Pamiętam dobrze ten proces, bo o nim była akurat mowa w pierwszym numerze ,,Expressu Wieczornego", w którym pracuję od założenia pisma, to jest od 20 maja 1946 roku. Oryginał dokumentu znajduje się obecnie w Archiwum Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich pod numerem 277/PS 29 NO-3188/PS-29. Jest to pismo Reichsfuhrera Heinricha Himmlera z dnia 18 VI 1941 roku do Gauleitera Greisera w sprawie germanizacji polskich dzieci „rasowo wartościowych". Wydaje mi się, że dotyczyło ono potem w pewnym sensie także dzieci „rasowo dobrych" przynależnych do innych podbitych narodów. Może było również podstawą do odebrania Basi matce? „Reichsfiihrer SS Tgb. Nr. AR /38/ RF/V Berlin, dnia 18 VI 1941 r. stempel: Sztab osobisty Reichsfuhrera SS Am Nr. AR/32/14 I Gauleiter Rzeszy SS-Gruppenfiihrer Greiser Poznań Schiossfreiheit 13 Drogi Towarzyszu Partyjny Greiser! Chcę powtórzyć pisemnie projekt, który podawałem niedawno ustnie. 1. Uważam za rzecz słuszną, aby małe dzieci polskie szczególnie dobre rasowo były zebrane razem i wychowane przez nas w niezbyt dużych specjalnych ochronkach i ośrodkach dla dzieci. Odbieranie dzieci rodzicom musiałoby być uzasadnione względami zdrowotnymi. 2. Dzieci nie odpowiadające wymaganiom należy zwrócić rodzicom. 3. Dla zdobycia doświadczenia radzę zacząć od utworzenia takich dwóch ośrodków. 4. Po upływie 1/2 roku należałoby postarać się o sporządzenie drzewa genealogicznego dla dzieci o pozytywnych wynikach rasowych. Po upływie roku szkolnego zaś należałoby pomyśleć o tym, aby je oddać na wychowanie do rasowo dobrych bezdzietnych rodzin. 19 SS-Gruppenfiihrer Artur Greiser był w czasie okupacji Gau-leiterem, czyli namiestnikiem okręgu Warthegau — Kraju Warty. 40 '>, Na wychowawców i wychowawczynie tych instytucji tna przyjąć tylko najlepsze, najbardziej doświadczone Heil Hitler! (podpisano): Himmler" W jakim stopniu ten przyjacielski liścik do jednego 11 łownych wykonawców zbrodni rabunku dzieci w Polsce isł się do Basi? Mimo poufałego tonu taki list to jednak rdzenie, podstawa do dowolnej interpretacji. A ta zależy d fantazji poszczególnych zbrodniarzy. Zresztą nigdy nie ułern, aby dzieci „złe rasowo" były zwracane rodzicom. i najwyżej przychodziły zawiadomienia, że dziecko zmarło to na zapalenie płuc, czy to na ogólne osłabienie, na tyli is lub na inną chorobę. Czasem w liście był obłudny, ser-ny dopisek, wyrażający żal z powodu takiego nieszczę-ii i,i oraz zapewnienie, że robiono wszystko, co tylko możliwe, aby dziecko utrzymać przy życiu. Studiuję dokument słowo po słowie; może jest w nim z.iszyfrowany los Basi od momentu uznania jej w Brzezince /ci dziecko „rasowo dobre" aż do chwili, kiedy znalazła się w Potulicach, jako nie nadająca się, przynajmniej chwilowo, do zniemczenia. Co to był za obóz te Potulice? Nie ukazała się jeszcze o nim żadna poważna publikacja. Ale na razie studiuję z dokumentu słowo po słowie: „Tgb" to skrót słowa „Tagebuch" (dziennik); „RF" — to albo „Reichsfiihrer", albo „Referat" (oddział). Data „18 czerwca 1941 roku" (wówczas znajdowałem się już od trzech tygodni w Oświęcimiu) tłumaczy, dlaczego w liście jest mowa tylko o dzieciach polskich. Wojna ze Związkiem Radzieckim wybuchła dopiero po tej dacie. O dzieciach radzieckich, które spotkał podobny los jak dzieci polskie, nie można było jeszcze pisać. „Schiossfreiheit" to chyba ulica „Zamkowa" lub „Wolność" w Poznaniu, którego dobrze nie znam. Z pisma wynika, że projekt germanizacji dzieci polskich zrodził się na początku 1941 roku. Basia na podstawie tego pisma mogła przejść w Brzezince jakiś wstępny przegląd rasowy, następnie zostać przesłana gdzieś, gdzie dokonywało się już badań szczegółowych, a potem przewieziona do Po-tulic. Działo się to w trzy lata po tym zarządzeniu, na pewno z biegiem czasu uzupełnianym i opatrywanym w szczegóło- 41 we instrukcje wykonawcze. Cała akcja germanizacyjna, jak wynika z jej założenia, określonego przez Himmlera, miała być raczej poufna albo ściśle tajna. Trzecia dekada kwietnia 1965 roku. Otrzymuję list z Łodzi od mgra Henryka Leszczyńskiego, syna Stanisławy Leszczyńskiej, położnej z Brzezinki. Apel „Expressu" wzbudził zainteresowanie i dyskusję między matką i siostrą nadawcy listu, również więźniarką Brzezinki, a innymi więźniarkami ze środowiska łódzkiego. Ustalono szereg faktów. „Najpewniejsze jest to — pisze mgr Leszczyński -?- że , Basie odbierała moja matka... a chrzestną Basi jest prawdopodobnie moja siostra, Sylwia Leszczyńska-Gross... Bliższe dane przekaże moja matka w następnym liście... Przedtem musimy jeszcze zasięgnąć informacji od innych oświęcimia-nek, które przebywały wraz z moją matką i siostrą tam, na sztubie położniczej. Obecnie zastanawiamy się, czy matką Basi nie była Kazimiera K., której cechy charakterystyczne i wygląd dadzą się określić. Pragnę nadmienić, że w okresie od końca 1943 roku (grudzień) — do połowy 1944 roku wyjątkowo na sztubie położniczej przebywało przez długi czas troje dzieci: chłopczyk Henri, urodzony przez Francuzkę, Jeanette de Cambrone, dziewczynka, urodzona przez Cygankę Józefę Głowacką (której mąż był podobno Aryjczykiem), zabrana wraz z matką na lager cygański20, gdzie zaraz potem spalono wszystkich Cyganów w liczbie ok. 7 tys., oraz dziewczynka, ochrzczona i nazwana później imieniem Basia, urodzona przez Polkę, Kazimierę K., która podobno z obozu korespondowała ze swoim mężem..." Autor listu potwierdza przypuszczenie, że Basia nie może być pochodzenia żydowskiego, ponieważ wszystkie dzieci żydowskie były mordowane zaraz po urodzeniu. Pisze, że 20 Wydzielony w Brzezince drutami kolczastymi specjalny pod-obóz rodzinny Cyganów. Jak podaje Danuta Czech w „Zeszytach Oświęcimskich" nr 7, w dniu 2 VIII 1944 roku wywieziono z Brzezinki do obozu w Buchenwaldzie pociągiem towarowym 1408 Cyganów i Cyganek z dziećmi. Tegoż dnia o godzinie 19 zabito gazem i spalono w krematorium 2897 Cyganów z sektora „B II e" (mężczyzn, kobiet i dzieci). 42 Żydzi mieli cyfry tatuowane zawsze z trójkątem koło numeru, natomiast dzieci żydowskie urodzone w Oświęcimiu w ogóle nie były tatuowane żadnym numerem, a poza tym numery żydowskie były oznaczone dodatkowo serią w postaci liter A lub B. W kopercie oprócz listu znajdował się pokaźnej grubości załącznik — Raport położnej z Oświęcimia21. Pozwalam sobie, z pełnym uszanowaniem dla pracy autorki, zacytować ten referat z niewielkimi tylko skrótami. Bardzo mi on pomógł w dalszych poszukiwaniach. Oto co pisze położna Stanisława Leszczyńska: „W ciągu 38 lat pracy w zawodzie położnej dwa lata przepracowałam jako położna-więzień w kobiecym obozie koncentracyjnym Oświęcim-Brzezinka. Wśród licznych transportów kobiet, które przybywały do tego obozu, nie brak było ciężarnych. Funkcje położnej pełniłam kolejno w trzech blokach, nie różniących się ani budową, ani wewnętrznym urządzeniem, poza jednym szczegółem — niektóre z nich posiadały ułożoną z cegieł posadzkę, której brak było w pozostałych. Były to zbudowane z desek baraki o długości około 40 metrów, z licznymi, wygryzionymi przez szczury szczelinami. Teren obozu był niski i gliniasty, toteż podczas większych deszczów spływająca do wnętrza baraków woda sięgała na kilkanaście centymetrów, w innych barakach, położonych niżej, nawet na kilkadziesiąt. Wewnątrz baraku po obu stronach wznosiły się trzypiętrowe koje. W każdej z nich na brudnym, ze śladami zaschniętej krwi sienniku zmieścić się musiały trzy lub cztery chore kobiety... leżały niemal na gołych deskach, odgniatających ciało i kości. Pośrodku wzdłuż baraku ciągnął się piec w kształcie kar nału, zbudowany z cegieł, z paleniskami na krańcach. Służył on jako jedyne miejsce do odbywania porodów, innego bowiem, choćby zaimprowizowanego urządzenia na ten cel nie przeznaczono. Palono w nim zaledwie kilka razy w roku... wewnątrz z sufitu zwisały długie sople lodu. Trzydzieś- 21 Raport położne}..., w roku 1951 wygłoszony jako referat w Łodzi, był z małymi wyjątkami drukowany w „Przeglądzie Lekarskim—Oświęcim" nr 1 (1965), którego autor wówczas jeszcze nie posiadał. 43 ci wydzielonych koi stanowiło tak zwaną sztubę położniczą... Roiło się od szczurów, które odgryzały nosy, uszy, palce czy pięty opadłym z sił i nie mogącym się ruszać ciężko chorym kobietom... Niektóre chore nie doczekały się nawet jednorazowego przydziału koszuli i przez cały czas leżały zupełnie nagie, okryte jedynie brudnym kocem. O wodę niezbędną do obmycia rodzącej matki i noworodka musiałam starać się sama... Ofiarami szczurów stawały się nie tylko chore kobiety, ale i nowo narodzone dzieci. ¦ W tych warunkach dola położnic była opłakana, a rola położnej niezwykle trudna — żadnych materiałów asepty-cznych, żadnych środków opatrunkowych i żadnych leków (całkowity przydział leków dla bloku wynosił zaledwie kilka aspiryn dziennie). Początkowo zdana byłam wyłącznie na własne siły. W przypadkach powikłań, wymagających interwencji lekarza specjalisty, jak np. ręcznego odklejenia łożyska, musiałam sobie dawać radę sama. Niemieccy lekarze obozowi: Rhode, Konig i Mengele, nie mogli przecież »zbrukać« swego lekarskiego powołania niesieniem pomocy nie-Niemcom, toteż wzywać ich nie miałam prawa. W późniejszym okresie korzystałam z pomocy bardzo zacnej polskiej lekarki, Ireny Koniecznej. W czasie gdy chorowałam na tyfus plamisty, wielką pomoc okazała mi doktor Irena Białówna, troskliwie opiekująca się mną i moimi chorymi... Pomocną mi była niekiedy moja córka Sylwia... Ilość prowadzonych tam przeze mnie porodów wynosiła ponad trzy tysiące. Ostatni poród odebrałam już w płonącym hloku. Pomimo przerażającej masy brudu i robactwa, szczurów i chorób zakaźnych oraz braku wody... działo się tam coś niezwykłego... nie miałam ani jednego przypadku śmiertelnego zarówno wśród matek, jak i nowo narodzonych dzieci... Możliwe, że ogromnie wyniszczone organizmy były zbyt jałową pożywką dla bakterii... Spodziewająca się rozwiązania kobieta zmuszona była odmawiać sobie przez dłuższy czas przydzielonej racji chleba, za który mogła »zorganizo-wać«... prześcieradło. Darła je na strzępy, przygotowując pieluszki dla dziecka... Wyprane pieluszki kobiety suszyły na własnych plecach lub udach, rozwieszanie ich na widocznych miejscach było zabronione i mogło być karane śmiercią. Nowo narodzone dzieci były pozbawione odpo- 44 wiednich racji żywnościowych. Wysuszone głodem piersi drażniły tylko ich wargi, wyzwalając daremny odruch ssania i potęgując głód. Do kwietnia 1943 roku wszystkie dzieci urodzone w obozie oświęcimskim były w okrutny sposób mordowane: topiono je w wiadrach. Czynności tych dokonywały Schwester Klara i Scńwesfer Pfani. Pierwsza była z zawodu położną i dostała się do obozu za dzieciobójstwo. W związku z objęciem funkcji położnej przeze mnie zabroniono jej odbierać porody, albowiem jako Bexufsverbiecherin (przestępczyni zawodowa) pozbawiona była prawa wykonywania zawodu pielęgniarki. Zlecono jej czynności, do których się nadawała. Poruczono jej także kierowniczą funkcję tzw. blokowej. Do pomocy przydzielono jej niemiecką ulicznicę, rudą i piegowatą Schwestei Pfani. Po każdym porodzie z pokoju tych kobiet można było usłyszeć długo niekiedy utrzymujący się bulgot i plusk wody. Wkrótce potem matka mogła ujrzeć ciało swego dziecka rzucone przed blok i szarpane przez szczury. W maju 1943 r. sytuacja niektórych dzieci uległa zmianie. Niebieskookie i jasnowłose odbierano matkom i wysyłano do Nakła w celu wynarodowienia. Przejmujący skowyt matek żegnał odjeżdżające transporty niemowląt. Póki maleństwo przebywało przy matce, to już samo macierzyństwo stwarzało promień nadziei. Rozłąka z dzieckiem była straszna. Z myślą o możliwości odzyskania dzieci w przyszłości, 0 zwróceniu ich matkom, zorganizowałam sposób oznaczania niemowląt tatuażem, który nie zwracał uwagi SS-manów. Niejedną matkę pocieszała myśl, że odnajdzie kiedyś swoje utracone szczęście. Dzieci żydowskie były nadal topione z bezwzględną surowością. Nie było mowy o ukryciu dziecka żydowskiego lub schowaniu go wśród dzieci nieżydow-skich. Siostry Klara i Pfani na przemian bacznie śledziły Żydówki w czasie porodu. Urodzone dzieci zabierano matkom, topiono i wyrzucano przed blok. Los pozostałych dzieci był najgorszy: marły one powolną śmiercią głodową. Skóra ich stawała się cienka, pergaihino-wata, przeświecały przez nią ścięgna, naczynia krwionośne 1 kości. Najdłużej przy życiu utrzymywały się dzieci radzieckie, ilość kobiet ze Związku Radzieckiego wynosiła tam 50 procent. Spośród bardzo wielu przeżytych w obozie tragedii 45 szczególnie żywo zapamiętałam historię pewnej kobiety z Wilna, skazanej na Oświęcim za udzielenie pomocy partyzantom. Bezpośrednio po urodzeniu dziecka wywołano jej numer... Poszłam ją wytłumaczyć... lecz to spotęgowało tylko gniew. Zorientowała się, że wzywają ją do krematorium. Owinęła dziecko w brudny papier i przycisnęła do piersi. Usta jej poruszały się bezgłośnie, widocznie chciała zaśpiewać maleństwu piosenkę... Nie miała sił, nie mogła wydobyć głosu, tylko duże i obfite łzy wylewały się spod jej powiek, spływały po policzkach i kapały na główkę małego skazańca... Wszystkie dzieci urodziły się żywe... Przeżyło obóz zaledwie trzydzieścioro. Około 80 dzieci (łącznie z przybyłymi w transportach — kilkaset) wywieziono do Nakła, nieliczne także do innych miejscowości, w celu wynarodowienia. Ponad 1500 zostało utopionych, pozostałe zmarły wskutek głodu i zimna..." Sprawdziłem na mapie, gdzie jest Nakło, a gdzie Potulice. Potulice okazały się wioską położoną niedaleko Nakła, w którym znajduje się stacja kolejowa. Transporty do Po-tulic mogły dojeżdżać pociągiem do Nakła, a dalej jechać samochodem lub iść pieszo. Powoli rozkręca się ciężka machina poszukiwań. Koledzy w redakcji widzą mnie od rana do południa przy maszynie do pisania. Co dwie godziny sprawdzam, czy sekretarki, segregujące listy od czytelników, nie podrzuciły czegoś nowego do mojej przegródki. W żartach koledzy i koleżanki dopytują się, czy już tam znalazłem coś dla Basi, i robią aluzje do jej młodego wieku i moich pierwszych siwych włosów. Oj, dużo mi ich przybędzie przez najbliższe lata. Zdobyłem pasjonującą każdego byłego więźnia obozu koncentracyjnego lekturę — „Przegląd Lekarski" nr 1 z bieżącego roku. Jest to piąty zeszyt specjalny tego czasopisma, wydawany od pięciu lat przez grupę krakowskich lekarzy pod przewodnictwem prof. dra J. Bogusza w każdą kolejną rocznicę wyzwolenia obozu Oświęcim-Brzezinka. Naczelnym redaktorem jest prof. dr med. Bronisław Giędosz. Piękna to inicjatywa Krakowskiego Oddziału Polskiego Towarzystwa Lekarskiego. Na tytułowej stronie na tle kolczastego drutu widnieje na ukos krwawy napis „Oświęcim". Tematyka — zagadnienia lekarskie okresu hitlerowskiej okupacji. Niewątpliwie znajdę tam coś i o traktowaniu dzieci, o doświad- 46 czeniach medycznych przeprowadzanych na nich, o szpitalach, obozowych porodach itp. Wziąłem tę lekturę do łóżka i czytałem do drugiej w nocy. Z artykułów związanych z badanym przeze mnie zagadnieniem zainteresowały mnie uwagi dr Wandy Połtawskiej, byłej więźniarki obozu Ravensbriick nr 7709 (tej, o której wspominała Basia), pod tytułem Z badań nad dziećmi oświęcimskimi. Podjęła je Klinika Psychiatryczna Akademii Medycznej w Krakowie pod kierunkiem prof. dra K. Spetta. Badaniu podlegały dzieci, które nie miały więcej niż 9 lat w chwili wyzwolenia obozu. Analiza miała na celu wykazanie, czy pobyt w obozie pozostawił ślady na osobowości dziecka i jego psychice i jakie są tego objawy. Liczba dzieci przebywających w Oświęcimiu nie została dokładnie określona. Podczas procesu norymberskiego okazało się, że niektórzy świadkowie orientowali się w tym, licząc wózki dziecinne pozostawione przed krematorium. Niesamowite „liczydło". Ten fragment procesu stał się motywem jednego z filmów dokumentalnych, obrazujących grozę fabryki śmierci. Kustosz muzeum oświęcimskiego, pan Sz., posiada wiadomości o 50 dzieciach, które przeżyły obóz. Dokładne dane dotyczą 38 dzieci — 18 chłopców i 20 dziewczynek. Jeśli chodzi o dzieci najmłodsze, to żadne nie pamięta pobytu w obozie. Wyzwolone sieroty wzięli przeważnie na wychowanie przybrani rodzice. O dzieciach w obozie zeznawała i pisała organizatorka bloku dziecięcego, dr Janina Kościusz-kowa, co podawał „Przegląd Lekarski" z 1961 roku. Trzeba będzie zaopatrzyć się we wszystkie takie specjalne zeszy-ty22. Analiza dr Połtawskiej obejmuje pierwszy okres po wyzwoleniu, kiedy trzeba było zwalczać różne choroby i skutki niedożywienia oraz doświadczeń pseudomedycznych, dokonywanych przez hitlerowskich zbrodniarzy w lekarskich kitlach. Do takich należał w Oświęcimiu SS-Hauptsturmfiihrer Joseph Mengele. W muzeum oświęcimskim przechowały się fotografie dzieci-szkielecików, ofiar tego zbrodniarza. Pisze dr Półtawska o reakcjach lękowych dzieci, które bały się 22 Gdyby nie pomoc zaprzyjaźnionej z rodziną autora p. H. Sro-czyńskiej, zatrudnionej w PWL, komplet numerów tego czasopisma byłby dla autora nieosiągalny. 47 podniesionego głosu, dostawały drgawek na widok munduru. Jeśli chodzi o adaptację przysposobionych dzieci w nowym otoczeniu, to początkowo ułatwiało ją ukrywanie przez rodziców faktu, że pochodzą one z Oświęcimia. Pobyt w obozie zaważył jednak na świadomości badanych. Szczególnie na najmłodszych więźniach odbił się fakt niewiadomego pochodzenia. Większość dzieci dowiedziała się o swoim obozowym pochodzeniu z rozmów dorosłych, niektóre w związku z wytatuowanym na nodze numerem, który zresztą w miarę wzrostu zacierał się i stawał nieczytelny. Dr Półtawska wyjaśnia podłoże uprzedzenia niektórych dzieci w stosunku do odnalezionych rodziców. Przyczyną tego urazu jest występujące niemal u wszystkich dzieci od najmłodszych lat mniemanie, że gdyby któreś z ich rodziców żyło, toby je dawno odszukało. Gdy dochodzi wreszcie do odszukania rodziców z inicjatywy osób trzecich, powstaje w „dziecku oświęcimskim" uraz na tle rzekomego poniechania poszukiwania go przez rodziców, bez względu na wymowę faktów świadczących o takich poszukiwaniach. Dalej dr Półtawska analizuje zagadnienie poszukiwania rodzin. Żadne z „dzieci oświęcimskich", które znalazło rodziców innej narodowości, nie porzuciło polskiego obywatelstwa. Dzieci wychowane w polskich rodzinach chcą przynależeć do tego środowiska; czują się Polakami. A co dzieje się w psychice dzieci polskich wywiezionych w niemowlęcym wieku do Niemiec i tam wychowanych w rodzinach i w duchu niemieckim, gdy dowiadują się, że są Polakami? „Urazowa, pełna konfliktów przeszłość i aktualnie istniejące »rozdwojenie uczuciowe* stwarzają szczególne warunki, można powiedzieć, wzmożonej nerwowości badanych... zbyt często w odniesieniu do badanych zjawia się określenie: »nerwowy, przewrażliwiony, inny niż wszyscy, zamyśla się, patrzy i nie wiadomo, gdzie jest, kontakt z nim jakby się urwał«...23" Dobrze się stało, że wpadł mi ten artykuł do ręki właśnie teraz, gdy zacząłem poszukiwania. Następny przydatny mi artykuł z tego samego numeru „Przeglądu Lekarskiego" jest autorstwa doktorów Tadeusza Szymańskiego, Danuty Szy- 23 Fragment artykułu z „Przeglądu Lekarskiego—Oświęcim" nr 1 (1961). 48 \ ¦ 3 Basia szybka wyzdrowiała i rozwijaia się normai-ie. Tak wyglądała w wieku trzech lat. nie * lalka c6reczki W-,1545 roku. d odebrała Udii Sidło^t k d k°SZYCZkU ^ dU" °' tak duza- Jak była Basia mańskiej i Tadeusza Śnieżki, a dotyczy szpitala w obozie rodzinnym dla Cyganów. Jest tam stwierdzenie, że wszyscy Cyganie mieli wytatuowane numery na lewym przedramieniu (u dzieci mogło to być na udzie), a przed numerem znajdowała się litera „Z" (Zigeunei). A może „siódemka", będąca pierwszą cyfrą z numeru przypisywanego Basi — 73528, nie jest siódemką, ale zatartą częściowo literą ,,Z"? Trzeba więc będzie dokładnie sprawdzić, jak jest ta siódemka napisana, czy posiada lub posiadała kiedykolwiek poziomą kreskę, która może jest właśnie łącznikiem między literą „Z" a cyfrą „3528", i kiedy przywieziono do obozu Cyganów z numerami powyżej 3 tysięcy. Z artykułu dowiedziałem się, że pierwszy transport Cyganów przybył do Brzezinki w lutym 1943 roku. Były tam również dzieci i kobiety ciężarne. Członkami personelu lekarskiego byli u Cyganów między innymi lekarze Tadeusz Szymański i Tadeusz Śnieżko. W połowie maja 1943 roku przybył transport Cyganów polskich (z Białegostoku) i austriackich. Położnice umieszczono w baraku szpitalnym nr 30. Inny lekarz, dr Witold Kulesza, prowadził oddział chorób wewnętrznych dla kobiet i dzieci. Ponadto w baraku znajdowało się szumnie zwane „ambulatorium ginekologiczno--położnicze". Właściwie był to kąt w baraku, oddzielony prześcieradłami, gdzie więzień dr Sliwiński odbierał porody i wykonywał ambulatoryjne zabiegi ginekologiczne. Władze niemieckie urządziły także dla celów propagandowych rodzaj przedszkola dla małych dzieci cygańskich, tzw. „Kin-dergarten". Tabelka podaje liczby cygańskich urodzin w latach 1943 i 1944. Wypisałem te dane, które przecież mogą się przydać, gdyby okazało się, że Basia jest Cyganką. Autorzy opisują „Kindergarten", założony przez uznanego za dobrodzieja Cyganów zbrodniczego doktora Mengele, zwanego przez nich „ojczulkiem" i „wujkiem". Przebywało tam pod opieką Cyganek, dwóch Polek i jednej Niemki kilkaset dzieci do 6 roku życia. Niemowlęta do pierwszego roku życia otrzymywały pół litra mleka oraz kaszki na mleku /. cukrem i masłem, a dzieci starsze, do lat sześciu — pół litra mleka, 5 dkg masła, biały chleb, zupę na mięsie i dżem. Oczywiście tylko znikoma część tych produktów docierała 'do dzieci, bo kradli je SS-mani. Mengele chciał po-lopszyć byt dzieci nie z sympatii do nich i nawet nie dla •1 Kim jesteś, Basiu? 49 celów propagandowych. Pragnął mieć tylko zdrowe, normalne dzieci do swych doświadczeń. Wybierał z przedszkola bliźniaki, dzieci o różnym zabarwieniu każdej z tęczówek i dzieci z wrodzonymi anomaliami. Szczególnie troskliwie zajmował się Mengele bliźniakami. Interesował się też przypadkami „noma", czyli raka wodnego, bardzo rzadkiej choroby, jaka występowała wśród Cyganów w Oświęcimiu. W myśl tajnego rozkazu Himmlera, znanego komendantowi Oświęcimia Hóssowi i Mengelemu, w dyskretny sposób mieli być likwidowani wszyscy chorzy Cyganie, a zwłaszcza dzieci. Pisze o tym Hoss w swoich pamiętnikach, ogłoszonych po polsku w Biuletynie Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich z 1952 roku. Jeszcze jedno źródło informacji dla mnie. Muszę zdobyć i przestudiować wszystkie kolejne biuletyny. 1 czerwca 1944 roku zaczęła się likwidacja obozu cygańskiego. Likwiduje się także świadków wyniszczenia Cyganów oraz zbrodni Mengelego. Pisarz kancelarii głównej Oświęcimia relacjonuje w „Przeglądzie Lekarskim", co działo się 1 sierpnia 1944 roku w obozie cygańskim: „...wśród wrzasków SS-manów kazano Cyganom wychodzić z baraków. Rozgrywały się dramatyczne sceny. Cyganie chowali się po kątach baraków, matki kryły dzieci pod spódnice... Niemka Helena Hannemann... (przeniesiona z obozu kobiecego w Brzezince, gdyż w cygańskim obozie znajdowało się jej pięcioro dzieci, osadzonych tam jako mieszańcy...) domyślając się, jaki los czeka Cyganów... błagała Meagelego, aby wraz z dziećmi przeniósł ją do obozu kobiecego... ukryła się wraz z dziećmi w izbie w „Kindergarten"... wyciągnięto ją siłą i wraz z dziećmi wtłoczono do reszty Cyganów... pod eskortą SS-manów zaprowadzono ich do komór gazowych. Zabito tam 3300 osób dorosłych i dzieci... Tak więc w dniu 1 sierpnia 1944 roku obóz cygański przestał istnieć..." Po przeczytaniu tego artykułu starałem się dopasować Basie do tamtych sytuacji, założywszy, że była dzieckiem cygańskim. Przypuszczam, że istniała jakaś możliwość wykradzenia Stamtąd dzieci w krytycznym momencie przed zagazowaniem albo nieco wcześniej i przerzucenia przez druty do sąsiednich „podlagrów". Wówczas zrozumiałe byłoby zachowanie Basi przy życiu do sierpnia 1944 roku, bo jako niemowlę otrzymywałaby specjalne przydziały żywności, po- 50 trzebne do normalnego rozwoju, a to z kolei znaczyłoby, że Mengele zamierzał przeprowadzić na Basi eksperyment, którego jednak nie dokonał, bo przyszedł czas na całkowite zlikwidowanie reszty Cyganów. I ta wersja musi ulec sprawdzeniu, Odnotowałem sobie jeszcze dwa artykuły do przeczytania nazajutrz z tego liczącego 190 stron numeru „Przeglądu Lekarskiego" i zgasiłem światło. Zegarek wskazywał już drugą w nocy. Nie sposób jednak było zasnąć. Jak się po pewnym czasie okazało, artykuły zamieszczone w prasie radzieckiej za pośrednictwem Kuzniecowa nie pozostały bez echa. W połowie maja 1965 roku Wiktor przyniósł do redakcji list, jaki mu agencja przesłała do Warszawy. Nadawcą była mieszkanka Władywostoku, Lida Niko-łajewna Woronkowa. Opowieść zawarta w tym przeszło czterostronicowym maszynopisie, jaki sporządziła moskiewska agencja TASS wiernie z oryginału, wydała się nam w redakcji nazbyt fantastyczna. Lida Woronkowa opisała tak mało prawdopodobne fakty i różne zbiegi okoliczności, że trudno było uwierzyć, iż mogą być prawdziwe. Jedno tylko mnie zastanawiało. Przecież agencja TASS jest poważną instytucją, a i obywatele radzieccy nie stroją sobie chyba niesmacznych żartów z tak ważnej sprawy, jaką był artykuł Kuzniecowa. I czyż nie postanowiłem nie poniechać najdrobniejszego, nawet najbardziej nieprawdopodobnego śladu, zanim nie sprawdzą, czy nie zawiera choćby odrobiny prawdy? Może więc i fantastyczna opowieść Lidy Woronko-wej zawiera jakieś elementy prawdy? A oto co pisała Woronkowa do moskiewskiego oddziału agencji TASS 5 maja 1965 roku: „Droga Redakcjo! W gazecie »Czerwony Sztandar* z kwietnia 1965 roku przeczytałam: Numei 73528 poszukuje swoich rodziców. Pragnę Warn przekazać, że, o ile mi wiado-mo, moja matka, Fiedora Ustinowna Kulig, od wojny zamieszkała w obwodzie witebskim, rejonie siennejskim, we wsi Meniutiewo, miała w Oświęcimiu numer 73527. O ile Niemcy nadawali dzieciom numery następujące po numerach rodziców, znaczy to, że numer 73528 należy do dziecka mojej matki, a więc do mojej siostry. Opowiem Warn wszystko szczegółowo. W 1949 roku jechałam pociągiem Moskwa—Brześć. W moim przedziale znajdowała się kobieta w wieku około 51 50 lat. Jadąc we wspólnym przedziale ludzie zazwyczaj się zaznajamiają. Otóż i mnie ta kobieta zapytała, dokąd i skąd jadę. Spytała, jak mnie nazywać. Powiedziałam, że nazywają \ mnie Lida, a ona powiedziała, że ją nazywają Olga Iwanow-na. Powiedziałam, że jadę do Sienna, do ciotki, a ona: »O, ja znam Sienno, i to dobrze. Tam byłam rozstrzelana*. Pytam: jak to, rozstrzelali i pozostała żywa? Ona wówczas opowiedziała, że w maju 1943 roku otrzymała zadanie od tajnej organizacji, aby przedostać się do Sienna, zajętego przez faszystów. W Siennie jednak schwytali ją Niemcy. Zaprowadzili na gestapo. Zbito ją i nocą w grupie 40 ludzi przewieziono na miejsce rozstrzelania. Ustawili po 7 — 10 ludzi i rozstrzeliwali. Ludzie padali prosto do rowu. Ona, a razem z nią trzy kobiety i czterech mężczyzn zostali rozstrzelani w trzeciej grupie. Więcej z tego, mówiła, nie przypomina sobie. Kiedy nazajutrz zaczęło świtać, zobaczyła starszego mężczyznę nad sobą, a koło siebie, na wierzchu, już nie w rowie, gdzie upadła, kobietę i dwóch mężczyzn. Starzec posadził ich niedaleko od jamy i odszedł. Wróciwszy przyniósł jakieś stare chałaty, chleb, suchary i powiedział: »Z Bogiem, kto może dokądkolwiek dojść«. Na zapytanie, jak to się stało, że są żywi (wprawdzie wszyscy byli lekko zranieni w ręce, to znaczy każdy z żywych był ranny w jedną rękę), odpowiedział, że wśród rozstrzeliwują-cych był swój człowiek i ten, do kogo on strzelał, pozostał żywy. Tylko jeden sam umarł podczas wystrzału na udar serca, więc byłby żyw, gdyby sam nie umarł. Poza tym niczego więcej nie powiedział, ani swego nazwiska, ani nazwiska ich wybawiciela. »Więcej o tym rozstrzelaniu nie wiem« — powiedziała owa kobieta. — »Dwaj mężczyźni od razu gdzieś poszli, a ja i druga kobieta oddaliłyśmy się po 3-4 godzinach od miejsca, gdzie miałyśmy ponieść śmierć. Ponieważ nie znałam okolicy, poprosiłam, abym mogła pójść z tamtą kobietą. Powiedziała, że pochodzi ze wsi Meniuchewo i że ta wioska jest niedaleko Sienna, że ona zajdzie do domu w nocy i powie choremu mężowi, że będzie się ukrywać przed Niemcami i dowiadywać o swoje dzieci. Mówiła, że ma dwie dziewczynki, że wróci do mnie, żebym posiedziała w zaroślach. Nazywała się ta kobieta Fienia. Mocno chromała, bie- 52 daczka, na jedną nogę. Jednak nie udało się nam nigdzie dojść. O cztery kilometry od Sienna Niemcy zatrzymali nas w lesie na dróżce prowadzącej do wsi. Ponieważ byłyśmy ranne i ręce nam popuchły, Niemcy wzięli nas za zranionych w potyczce partyzantów i znów dostarczyli do Sienna, do komendantury, a stamtąd pilnie dostawili do Witebska, jako niezwykle ważne osobistości z podziemia... W Siennie nie rozpoznano nas i tylko dlatego nas ponownie nie rozstrzelano. W Witebsku poddano nas okrutnym męczarniom, a potem, w końcu listopada, zostałyśmy skierowane do Polski, do obozu. W Witebsku siedziałyśmy w różnych celach, a spotkałyśmy się dopiero w transporcie. Mniej więcej na początku grudnia przybyłyśmy do Oświęcimia. Fienia po drodze urodziła bliźnięta, chłopczyka i dziewczynkę. Chłopczyk umarł, a dziewczynka została żywa. No i dostaliśmy się do obozu śmierci. Po opuszczeniu wagonów ustawili nas w szyku, przeszliśmy przegląd sanitarny, a w drugim baraku tatuowali nam numery i wypytywali o nazwiska*. Zapytałam, jakie nazwisko podała tamta kobieta. Odpowiedziała, że nie pamięta i że nie zawsze podawano Niemcom prawdziwe nazwiska. Olga Iwanowna odsłoniła swoją rękę i pokazała numer 73520. Spytałam jej: »Proszę wybaczyć, ale jaki numer miała ta Fienia?« Powiedziała, że stała o sześć osób za nią, bo to dobrze zapamiętała. To znaczy, że miała numer 73527, a jej dziewczynka, Katiusza, bo tak ją nazwali —¦ 73528, bo Niemcy dawali dzieciom następny numer po matce. Powiedziała, że potem Fieni już nie widziała. Były w różnych barakach. Mówiono, że zabrali jej dziewczynkę, a ona sama dostała się do komory gazowej, bo wiadomo, że słabych i chorych oni nie przetrzymywali. A ona była słaba po porodzie i skutki tortur dawały o sobie znać. Pytałam, jak owa Fienia wyglądała, jaka była. Zapytała, czemu się tak interesuję. Odpowiedziałam, że po prostu ta kobieta, to jest Fienia, przypomina mi pewną znajomą. Gdy to mówiłam, starałam się powstrzymać łzy, ale nie powstrzymałam. Olga Iwanowna też płakała. Opowiadała potem dalej: »Ona rozmawiała po białorusku, na pewno była wieśniaczką. Często płakała, tęskniąc za dziećmi, że ich wię- 53 cej nie ujrzy, a one są tak małe«. Tak rozmawiając dojechałam do Orszy, gdzie wysiadałam, a ona pojechała dalej. Jak mówiła, jedzie do Brześcia. Tam mieszka jej córka i tam poległ syn. Więcej nie ma nikogo. Poprosiłam ją o ad-dres, ale powiedziała, że lepiej, abym jej napisała swój, bo nie wiedziała, gdzie zamieszka. Opisuję Warn tę rozmowę jak najbardziej szczegółowo. Chcę, abyście mogli wszystko zrozumieć z tego listu. Prosiłam ją, aby koniecznie do mnie napisała, a ja jej napiszę także wyjaśnienia. Nie powiedziałam jej, że domyślam się, iż z nią razem była moja matka. Chciałam jej to napisać, bo powiedzieć jakoś nie mogłam. Poczułam jakby jakiś kamień na sercu i nie mogłam wydobyć z siebie ani słowa, ani też więcej łez. Rozumiecie sami, jakie mną owładnęły uczucia. Listu od niej jednak nie otrzymałam, nie wiem, z jakiej przyczyny, w 1949 roku napisałam do Polskiego Czerwonego Krzyża to, co mi było wiadome o tych dwóch numerach, ale odpowiedzi nie dostałam. Więcej pisać nie próbowałam, bo pisało się w naszych gazetach i mówiło w radio, że wszyscy więźniowie w obozach pomarli. Dlatego straciłam nadzieję, by moja matka czy jej dziecko mogły zostać przy tyciu. Moją matkę aresztowali Niemcy w 1943 roku w marcu we wsi Meniutiewo, a nie »Meniuchewo«, jak mówiła Olga Iwanowna. Na pewno się pomyliła. Za kontakty z partyzantami. Chory ojciec został w domu razem z nami dwiema — ja miałam wówczas 9 lat, a siostra była młodsza. Ojciec był męskim krawcem. Szył dla partyzantów i został wydany Niemcom. No i zabrali matkę, a potem w łóżku rozstrzelali ojca. Wszystko, o czym opowiadała Olga Iwanowna, zgadzało się. Moja matka nazywała się Fienia i miała chorą nogę. Tylko a tym, że matka była w ciąży, nie wiedziałam. Jednak już wcześniej mówiła, że kupi nam braciszka. Kiedy ją zabrali, znajdowała się w ciąży nie dłużej niż od miesiąca. No i w dniach między 10 a 20 grudnia 1943 roku urodziła. Teraz, drodzy pracownicy agencji TASS, proszę o pomoc. Wyjaśnijcie, czy numer 73528 należy do mojej siostry. Co Was zainteresuje więcej, chętnie opiszę. Pomóżcie. Woronkowa". Tak więc mam dwie zupełnie sprzeczne wersje, odnoszą- 54 ce się do Basi. Czy matką jej była Kazimiera K., której adres nie jest mi znany, czy też może rację ma Lida Woronkowa z Władywostoku? W każdym razie bez względu na to, co okaże się prawdą, w obu przypadkach wykluczona jest możliwość przynależenia Basi do transportu z Teresina. Nie sposób błądzić dalej po omacku, w oderwaniu od dokumentów, które przecież w dużej ilości muszą znajdować się w muzeum oświęcimskim. Postanowiłem zwrócić się o pomoc oficjalną, a jednocześnie koleżeńską do dyrektora Kazimierza Smolenia. Niech tam, gdzie są wątpliwości, rozstrzygną dokumenty. M ORGANIZACJA DZIECIOBÓJSTWA Zabrałem się do systematycznego studiowania dokumentów obozowych. Ponieważ w tym okresie nie było jeszcze dokładnej kwerendy tematycznej, a młodzi pracownicy biblioteki Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich nie potrafili mną, nie obeznanym jeszcze z tą komórką wiedzy o zbrodniach hitlerowskich, odpowiednio pokierować, wyniki tych szperań były na razie nikłe. Ani rusz nie udawało mi się przez długie tygodnie natrafić na zarządzenia określające tryb postępowania z dziećmi w wieku niemowlęcym, przebywającymi w obozach koncentracyjnych, a przeznaczonymi na zniemczenie. Musiała być przecież zachowana przy tym jakaś określona procedura: a więc wybieranie, komisyjne badanie, sposób zacierania dokumentów o pochodzeniu dziecka, jakieś określone działanie w stosunku do matek, jakieś miejsce, do którego transportowało się zrabowane dzieci w pierwszej kolejności, jakiś punkt przydzielania dzieci poszczególnym rodzinom niemieckim, a może jeszcze jakieś inne postępowanie z nimi. Starałem się dowiedzieć, kiedy i w jaki sposób Basie przetransportowano z Oświęcimia do Potulic, a może jeszcze do jakiejś miejscowości po drodze. I jak to się następnie stało, że Basia jednak pozostała w Potulicach, a nie została wywieziona. Koniec grudnia 1943 roku, jak wynika z danych zebranych przez komórki konspiracyjne więźniów, mężczyzn 56 i kobiet, oraz z zachowanych różnych dokumentów, jakie posiada Państwowe Muzeum Oświęcim-Brzezinka, charakteryzował się licznymi transportami. Zachowały się notatki o urodzeniach dzieci i nadawaniu im numerów. Dane te zebrała i uporządkowała, dokonując iście mrówczej pracy, mgr historii Danuta Czech, stały pracownik Muzeum. Począwszy od 1959 roku, to jest od ukazania się drugiego numeru wydawnictwa Muzeum, „Zeszytów Oświęcimskich", adiunkt Muzeum, Danuta Czech, zamieszcza w nim Kalendarz wydarzeń w obozie koncentracyjnym Oświęcim-Bize- zinka. „Ten kalendarz — czytamy we wstępie — opiera się na oryginalnych dokumentach władz obozowych nazistowskich, na materiale dowodowym z procesów, jakie toczyły się w latach 1946—1947 przed polskim Najwyższym Trybunałem Narodowym, a także na wypowiedziach byłych więźniów obozów koncentracyjnych Oświęcim-Brzezinka względnie na wypowiedziach zamieszkałej w okolicach obozu ludności cywilnej..." Oczywiście dane z Kalendarza są niepełne, bo wiele podstawowych dokumentów zostało zniszczonych lub zginęło. Niemniej na kanwie tego Kalendarza można przecież snuć historię Basi. Podane w nim niezaprzeczalne, choć może nie zawsze zupełnie ścisłe daty i fakty mogą ułatwić indagowanym przeze mnie byłym więźniom przypomnienie sobie szczegółów wydarzeń. Na przykład: było to wtedy, kiedy przywieziono wielki transport czechosłowackich Żydów lub w dzień potem, kiedy rozstrzelano tylu a tylu jeńców radzieckich, bądź też w kilka dni potem, kiedy uciekł z obozu ten i ten więzień, itp. Istotnie, Kalendarz Danuty Czech oddał mi w poszukiwaniach nieocenioną przysługę. Co więc działo się na początku grudnia 1943 roku w Brzezince i macierzystym obozie, a dotyczyło dzieci? Komendantem Oświęcimia I, czyli obozu starego, był wówczas Liebenhenschel24. On to odwołał z Oddziału Polity- 24 Arthur Liebenhenschel, SS-Obersturmfiihrer, członek NSDAP. Wyrokiem Najwyższego Trybunału Narodowego z dnia 22 XII 1947 roku skazany na karę śmierci i stracony. Był komendantem obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu po ustąpieniu Rudolfa Hossa od listopada 1943 roku do maja 1944 roku. 57 cznego wyrafinowanego kata Grabnera25, który powrócił do pracy w gestapo w Katowicach. Mogło to mieć wpływ na jakieś złagodzenie kursu w stosunku do dzieci, do niedawna jeszcze mordowanych przy urodzeniu. Oświęcimiem III, czyli Monowicami, zarządzał wtedy SS-Hauptsturmfuh-rer Schwartz26. W dniu 2 grudnia 1943 roku przywieziono transportem RSHA (na rozkaz Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy) Żydów z Wiednia. Po selekcji skierowano do obozu jako więźniów: 13 mężczyzn oraz 11 kobiet. Ile dzieci zagazowano, nie wspomina się. Do tego samego dnia odnosi się inna notatka: „Przywieziono z Jugosławii 77 Cyganów, w tym 30 mężczyzn i chłopców (otrzymali numery Z-8923 do Z-8952), oraz 47 kobiet i dziewcząt (Z-9620 do Z-9666)". Próbuję na podstawie tej notatki, w porównaniu z poprzednimi zapisami, zorientować się w numerowaniu Cyganów. Poprzednia notatka o Cyganach pochodzi z 28 listopada tegoż roku i mówi o transporcie Cyganów z Grodna i z Orel (Orzeł) w ZSRR. Ośmiu Cyganów otrzymało numery od Z-8915 do Z-8922, czyli numery poprzedzające te, które przydzielono 2 grudnia Cyganom z Jugosławii, a Cyganki dostały numery od Z-9608 do Z-9619, A więc kolejność numeracji była ściśle przestrzegana. To samo dotyczy transportu Cyganów z Niemiec, z 4 grudnia. W dniu 8 grudnia urodziło się w obozie 2 chłopców Cyganów (w Brzezince) i otrzymali oni numery Z-8959 i Z-8960. W dzień potem otrzymały numery w obozie 3 dziewczynki cygańskie, urodzone poprzedniego dnia. Były to numery Z-9670, Z-9671 i Z-9672. Dla mnie oznacza to, że numer można było otrzymać niekoniecznie w dniu urodzenia. Zależało to od tego, czy dziecko urodziło się przed apelem, czy po apelu. 25 Maximilian Grabner, SS-Untersturmiiihrer, skazany wyrokiem Najwyższego Trybunału Narodowego z dnia 22 XII 1947 roku na karę śmierci i stracony. Kierownik Oddziału Politycznego ¦ w obozie koncentracyjnym Oświęcim od 1940 roku do listopada 1943 roku. 26 Heinrich Schwartz, członek NSDAP i SS. Skazany w 1945 roku na karę śmierci i stracony. W listopadzie 1943 roku mianowany komendantem obozu Oświęcim III (Monowice). Po ewakuacji tego obozu przejął obóz Natzweiler w Alzacji. 58 Zastanowiła mnie kreska, umieszczana na numerach ta-luowanych Cyganom między literą ,,Z" a czterocyfrowym numerem. Czy takie ,,Z" z kreską nie mogło z biegiem lat zmienić się u Basi w coś przypominającego siódemkę? Ciągle wracam do tej wersji jej pochodzenia, studiując teraz szczegółowo Kalendarz wydarzeń. Gdyby niewyraźna trójka z numeru 73528 okazała się dziewiątką, to Basia mogłaby być przecież dzieckiem cygańskim, urodzonym w obozie na jesieni lub zimą 1943 roku, a nie Żydówką z Teresi-na, i posiadałaby numer Z-9528. Dalsze notatki z roku 1943 odnoszą się do licznych transportów Żydów, kierowanych do gazu, do morderstw dokonywanych na jeńcach radzieckich, do przywożenia i pozostawiania przy życiu Cyganów. Na Ukrainie i Białorusi szaleje wówczas grupa wojskowa oznaczona kryptonimem ,,E-kdo 9" i zwozi do obozu rodziny radzieckie, głównie za współdziałanie z partyzantami. Są też w Kalendarzu oznaki złagodzenia kursu. Za ucieczki z obozu już się nie zabija, ale osadza w bunkrze. Są potem notatki o zwolnieniu z bunkra. Wreszcie dzień 20 grudnia, przypisywany Basi jako data urodzenia lub przywiezienia jej do Brzezinki. Odnosi się do tej daty aż 6 notatek. A więc ,,20 grudnia 1943 roku przywieziono transportem z Drancy 849 Żydów. Po selekcji skierowano do obozu jako więźniów 233 mężczyzn (169735—169967) oraz 112 kobiet (72323—72434). Pozostałe osoby zabito w komorach gazowych". Zapisuję numery zarówno męskie, jak i żeńskie. Może uda mi się odszukać kogoś żywego z tych transportów? Tego samego dnia „przywieziono transportem RSHA z obo-zu-getta w Teresinie 2473 Żydów. W transporcie przybyło 1137 mężczyzn i chłopców (169969—171105) oraz 1336 kobiet i dziewcząt (72435—73770). Wszystkich umieszczono w ,,»Familienlager« B II b w Brzezince". Która z tych 1336 kobiet i dziewcząt to Basia? Czy zachowały się jakieś listy transportowe z nazwiskami? Czy ktoś z tych więźniów przeżył obóz i mieszka jeszcze gdzieś w Czechosłowacji lub w innym kraju? Jaki był ich dalszy los w obozie? „Familienlager" — obóz rodzinny. Jaka perfidia hitlerowska kryje się za tym nowym dla Brzezinki stosunkiem do Żydów? Całe rodziny razem w jednym obozie, jak Oświęcim Oświęcimiem tego jeszcze nie było, nie 59 licząc rodzinnego obozu cygańskiego. Już wprowadzenie Żydów do obozu bez selekcji było czymś zupełnie nieoczekiwanym. „Tego samego dnia przywieziono transportem zbiorowym AA więźniów (171106—171149) oraz 33 więźniarki (73771— —73803)." Bliższych szczegółów, skąd ich przywieziono, nie ma. Może żyją i wiedzą coś o tym, co działo się z żydowskimi dziećmi tego dnia? Tego samego dnia „numery 171150—171160 otrzymało 11 więźniów — Żydów, przywiezionych w dniu 18 grudnia. Jest to dla mnie poważnym dowodem, że można było, przyjechawszy do obozu w okresie nasilonych transportów, otrzymać numer obozowy później. Ponadto stwierdzam w Kalendarzu, w numeracji więźniów z końca 1943 r., nieprawidłową kolejność i luki. A więc systematyczność w nadawaniu numerów mogła ulegać w pewnych okresach zakłóceniu. Tego samego dnia Kalendarz wydarzeń podaje: „Rapportfiihrer obozu kwarantanny B II e w Brzezince kazał wychłostać pierwszy rząd więźniów za mało sprężystą postawę podczas apelu, który odbywał się w czasie zimnego wiatru i zawiei śnieżnej. Postrzelił w ramię próbującego uciekać więźnia Kowalczyka Lucjana nr 169544. Czterech więźniów zostało następnie przeniesionych do szpitala obozowego na skutek flegmony spowodowanej chłostą". Tyle wydarzyło się w dniu urodzenia się lub przywiezienia Basi do Brzezinki, jeśli numer 73528 był jej numerem. 22 grudnia zanotowane jest urodzenie się Josefa Daniela w cygańskim obozie w Brzezince. Tego samego dnia numery 166871 i 166872 otrzymało dwóch chłopców, którzy urodzili się w obozie żeńskim w Brzezince (chłopcy urodzeni w obozie żeńskim i tam przetrzymywani otrzymują więc numery męskie). Tego samego dnia numer 73857 otrzymała dziewczynka urodzona w obozie żeńskim w Brzezince 19 grudnia przez więźniarkę przywiezioną ze Lwowa, numer zaś 73858 — urodzona przez więźniarkę z Mińska. Następny kolejny numer otrzymała dziewczynka urodzona w obozie żeńskim przez więźniarkę przywiezioną transportem „E-kdo 9" w dniu 19 grudnia. Dalszych wiadomości o urodzeniu się w obozie dzieci do końca roku 1943 w Kalendarzu nie ma. Uzupełniłem te dane wyciągiem z kolejnych „Zeszytów 60 Oświęcimskich", zestawiając wszelkie wiadomości o dzieciach. Pierwsza wiadomość o dzieciach nie skierowanych bezpośrednio do gazu pochodzi z dnia 23 II 1943 roku. Było to 39 chłopców, przywiezionych z Brzezinki do obozu macierzystego w wieku 13—17 lat, a pochodzących z Za-mojszczyzny. Przybyli do obozu 13 i 16 grudnia 1942 roku i zostali następnie zabici zastrzykami fenolu do serca, co zapisano w książce kostnicy 23 II 1943 roku na stronach 77 i 78, z podaniem numerów tych chłopców. 26 II 1943 roku przywieziono do obozu koncentracyjnego w Brzezince pierwszy transport Cyganów, wśród których były dzieci. Umieszczono ich w nie wykończonym obozie B II e, nazwanym następnie „Zigeunerlager". 1 III Rapportfiihrer Palitsch przyprowadził z Brzezinki do Oświęcimia 80 chłopców w wieku 13 do 17 lat. W następnych transportach Cyganów były również dzieci różnych narodowości, które umieszczono w „Zigeunerlager". Dzieci żydowskie nadal gazowano od razu razem z niedołężnymi osobami chorymi i starszymi. Pierwsza notatka o dziecku urodzonym w Oświęcimiu dotyczy Anny Malik. Cyganka ta, urodzona 11 III 1943 roku, otrzymała numer Z-1936. Tego samego dnia cygański chłopiec, Wachler Peter, otrzymał numer Z-2086, to jest ostatni numer z transportu, jakim przybyli jego rodzice. Było więc zasadą, że dzieci urodzone już w obozie otrzymywały numery bezpośrednio po ostatnich numerach transportu, którym przyjechali rodzice. W późniejszych zapisach figuruje część numeracji transportu, numer narodzonego dziecka i dalsza część numerów z transportu, ale taki zapis stanowi wyjątek. Z początku Cyganie urodzeni w obozie mają podane obok numerów nazwiska, potem zapisy wymieniają tylko ich ilość i numery. 7 IX 1943 przywieziono do obozu 23 kobiety i 9 dzieci z Bydgoszczy, które zabito prawdopodobnie 9 września. 8 IX 1943 roku przywieziono transportem RSHA z getta w Teresinie 5006 Żydów — 2293 mężczyzn i chłopców oraz 2713 kobiet i dziewcząt. Następnego dnia umieszczono ich w obozie „Familienlager Theresienstadt". Dla dzieci urządzono ogródek, otrzymywały one początkowo lepsze wyżywienie. Do marca 1944 roku zmarło z tego transportu około .1140 osób, a w nocy z 8 na 9 marca 1944 61 to° pETzK T zostawały przyezC;cZfd W dniu 18 IX iQ^o ^ 3791 ««»>. Były fY Jest notatka, że pO! bYły lepieJ taktowane. IB pie ła numer 62695 ^ Kat°W1C> Dziewczynka otrzyma- go n chłoptol^r3;0"11 r183110 w stanie i dano im^ume^fri^TofSoio ?*e Ź*^ w obozie żeńskim p ?° 155919" Przebywali oni łono. Zensfcim- Przywożone dzieci żydowskie nadal pa- nej^BrzLc"^ ° ***"<**"» -cygańskiej urodzo-córki więźn arki SL mieSZCZ°f 18 Paździe™^a i dotyczy Numer LeSS^^^.1?.*****"*** z Witebska7 dziewczynka urodznn , ? ^^ 66554 otrzymała domia. fo ^^Z^^^^T^^ Z *" czynki urodzone w 1 f ¦ 6 otrzymałY dziew- 5 i 6 listopada 13 vTb0Zie ^fim W Brzezince w dniach urodzona poprZednL T" 8 °trZymaIa dziewczynka na z Warszawy! W dnTu fg^lTS ^^ P-ywiezio-mała dziewczynki , ", 3 r°ku numer 68943 otrzy- więźniarkę z^transno0,^ W ObOZie W BrZezince P™* środka transportu T zbl°™wego. A więc numery ze Gdy zapisywano! "le.n,aęPne P° numeracJi transportu, mery 6935tTS>'oT > ^ ^ P° P°r°dzie- 26 XI nudił się poprzednie^ I Y T& dziewcz?nki, które uro okupowanych do oporu na terenach » ^udnia otrzyma- ciach MS raz wyciągnąć jak niejszy, to ten że mogło już wówczas J W0Wczas y ^h o dzie- 0ŚwiSc™skich trzeba te- sków. Pierwszy, najważ- W niem°wlęcym wieku, przy życiu. Jeśli chodzi o dzie- ci żydowskie, to istniała dla nich możliwość utrzymania się przy życiu przez pewien czas, podobnie zresztą jak i dla dzieci cygańskich, w specjalnych sektorach Brzezinki, przeznaczonych dla całych więzionych tam rodzin. Ale zarówno obóz cygański, jak i rodziny Żydów z getta w Teresinie zlikwidowano wkrótce całkowicie, gdy spełniły one wyznaczoną im przez hitlerowców rolę. Jaka to była rola? O ile orientuję się, to w przypadku Cyganów chodziło o to, aby zgromadzić ich jak najwięcej w miejscu przyszłej zagłady, utrzymując pozory, że wiedzie się im tu dobrze, i by pozostający jeszcze na wolności na terenach Wielkiej Rzeszy i krajów podbitych drogą szybko rozprzestrzeniających się wśród przedstawicieli tego narodu wieści dowiedzieli się, że Niemcy raczej się nimi opiekują, niż starają zwalczyć. Gdy w Brzezince zgromadzono niemal wszystkich Cyganów, nie było już po co dłużej ich zwodzić i zarządzono generalną rzeź. Ubocznym celem było zdobycie legendarnych cygańskich bogactw dla osłabionego wysiłkiem wojennym skarbca Tysiącletniej Rzeszy. Jeśli chodzi o Żydów z Tere-sina, to chodziło tu wyłącznie o oszukańcze machinacje, mające na celu ułatwienie sprowadzenia dalszych Żydów różnych narodowości do miejsca zagłady wraz z całym ich majątkiem. I to pod ułatwiającym transport pozorem organizowania dla nich nowego miejsca pracy, gdzie każdy będzie mógł uprawiać wyuczony zawód, byleby tylko zabrał ze sobą swe narzędzia i sprzęt, jak maszyny do szycia, różne aparaty i tym podobne przedmioty przedstawiające jakąkolwiek wartość. Była to także okazja do wyłudzenia okupów od przebywających w Ameryce rodzin, a także do szerzenia drogą filmową czy w prasie propagandy, jak to dobrze jest Żydom i Cyganom w „obozie pracy". Gdy Żydzi i Cyganie zrobili swoje, szybko trafili do gazu. Czy w jakiś sposób udało się z tej masy wyrwać niektóre* dzieci? I jakimi to mogło odbywać się drogami? Wiadomo, że zarówno Żydzi, jak i Cyganie poddawani byli różnym eksperymentom pseudolekarskim. Eksperymenty te obejmowały także dzieci, a odbywały się w szpitalach, w filiach Instytutu Higieny SS-Wschód, a więc z dala od obozów rodzinnych. Może więc, gdy przyszła zagłada, niektóre dzieci znajdowały się akurat w miejscach eksperymentów? Może dotrwały tam do czasu, kiedy przyszedł roz- 63 kazr aby „rasowo dobre" dzieci wyławiać, skąd się da a więc nawet z obozów koncentracyjnych, i przekazywać ustalonym trybem, przez specjalne ośrodki, rodzinom niemieckim? Przecież zagadnienie rabunku dzieci istniało od początku Wojny. Oto 21 czerwca 1943 roku, po zamachu dokonanym w Pradze na protektora Heydricha, Himmler wystosował z polowej Kwatery Sztabu następujący tajny list27 którego kopia dostała się po wojnie w ręce Polaków i znajduje się w archiwum Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce. Cóż miał tajnego i pilnego do zakomunikowania „drogiemu Sollmannowi" sam ałówny dowódca SS? Cytuję: „Polecam Panu natychmiast skontaktować się z SS-Ober-gruppenfuhrerem Frankiem w Pradze. Najlepiej niech go Pan odwiedzi. Do rozwiązania jest zagadnienie zaopatrzenia wychowania i ulokowania czeskich dzieci, których ojcowie za udział w zamachu musieli zostać straceni. Rozstrzygnięcie musi być oczywiście bardzo roztropne. Złe pod względem rasowym dzieci pójdą do odpowiedniego obozu dla dzieci Dzleci dobre (wartościowe) rasowo, które, rzecz oczywista mogłyby zostać najniebezpieczniejszymi mścicielami swoich rodziców, jeśli się ich po ludzku, właściwie, nie wychowa muszą przejść, jak sobie wyobrażam, przez dom dziecka Lebensbornu, gdzie umieści się je na próbę, aby poznać ich charakter, zanim odda się je rodzinom niemieckim jako dzieci wzięte na wychowanie albo adoptowane. Heil Hitler! Pański H. Himmler" Dostał mi się w ręce jeszcze jeden dokument, z 6 stycznia 1943 roku, również sygnowany przez Himmlera. Jest 27 Oznaczenie listu: „Reichsfuhrer SS, nr dziennika: 26/31/43 G RF/pn". Max Sollmann był szefem „Lebensborn e.V." Litery „e.V." oznaczają, że „Towarzystwo Lebensborn", mające za zadanie dbanie o czystość rasy i jej zachowanie, było prawnie zarejestrowane (eingetragener Verein). 64 to rozkaz dotyczący wychowania tzw. „dzieci band", to jest dzieci pozostałych po partyzantach. „Reichsfuhrer SS RF/Pr Nr. Dz. 39/45/43 g Komenda Polowa, 6 I 1943 Tajne Rozkaz SS 1. Do wyższych dowódców SS i Policji w Rosji 2. Do Specjalnego Pełnomocnika i Reichsfiihrera SS do zwalczania band 3. Do szefa Policji Porządkowej 4. Do szefa Policji Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa 5. Do szefa Sztabu Osobistego RF-SS 6. Do Głównego Urzędu Gospodarczo-Administracyjne- go SS W czasie przeprowadzania akcji przeciwko bandom należy zabierać mężczyzn, kobiety i dzieci podejrzanych o związek z bandami i przesyłać transportami zbiorczymi do obozu w Lublinie lub Oświęcimiu. Wyżsi dowódcy SS i Policji omówią sprawę transportów z szefem Policji Bezpieczeństwa, szefem Głównego Urzędu Gospodarczo-Administracyjnego SS i inspektorem obozów koncentracyjnych. Szef Głównego Urzędu Gospodarczo--Administracyjnego SS zaprojektuje w porozumieniu z szefem Policji Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa urządzenie obozu koncentracyjnego dla dzieci i młodocianych w Lublinie. W obozach tych należy dokonać przeglądu z punktu widzenia rasowego i politycznego. Bezwartościowa rasowo młodzież płci męskiej i żeńskiej zostanie przekazana zakładom gospodarczym obozów koncentracyjnych jako terminatorzy. Dzieci należy wychowywać. Wychowanie ich ma polegać na nauce posłuszeństwa, pilności, bezwarunkowego podporządkowania się i uczciwości w stosunku do niemieckich panów. Muszą się nauczyć liczyć do 100, rozpoznawać zna- 5 Kim jesteś, Basiu? 65 ki drogowe i przygotować się do swych zawodów jako robotnicy rolni, ślusarze, kamieniarze, stolarze itp. Dziewczęta należy wyszkolić na robotnice rolne, tkaczki, prządki, trykociarki i nauczyć je podobnych robót. Himmler" 28 Taki los zgotował Himmler dzieciom partyzantów i tych rodzin, które pomagały partyzantom. Dzieci te w różnych dokumentach są nazywane albo „Bandenkinder", czyli „dziećmi band", albo Banditenkinder, czyli „dziećmi bandytów". W tym rozkazie chodziło głównie o dzieci z żachod-dnich terenów Związku Radzieckiego, ale także o dzieci polskie i czeskie. O zabijaniu wówczas się nie mówi, tylko o „wychowaniu" na niewolników lub o przygotowaniach do zniemczenia. Pierwszym etapem na tej drodze miał być Majdanek, zwany oficjalnie w tym czasie KL Lublin, lub Oświęcim. Tak więc matka Basi, jeśli pochodziła z rodziny partyzanta lub pomagała partyzantom, musiała znaleźć się w jednym z tych dwóch obozów. A co miało z Basią stać się potem, o tym mieli zadecydować szefowie Hauptwirt-schaftsamtu (Głównego Urzędu Gospodarczego Rzeszy) i Policji Bezpieczeństwa wspólnie z inspektorem obozów koncentracyjnych. Protokołu ich narady nie udało mi się jednak odnaleźć. Postanowiłem zwrócić się do osób, które od lat już odnajdują podobne dokumenty, do pracowników Państwowego Muzeum Oświęcim-Brzezinka. Wystosowałem więc list do byłego oświęcimiaka, związanego z obozowym ruchem oporu, dyrektora Muzeum, Kazimierza Smolenia. Pokrótce opisałem mu sprawę Basi, znanej zresztą pracownikowi Muzeum, p. Sz. Napisałem, że położna Leszczyńska kategorycznie przeczy żydowskiemu pochodzeniu Basi. Zapytałem o wiele szczegółów, dotyczących procedury zapisywania i tatuowania numerów niemowlętom, oraz o okres poprzedzający ewakuację obozu. Prosiłem o informacje o byłej więźniarce Kordeckiej, która w grudniu 1943 roku rodziła w Brzezince, oraz o Francuzce Jeanette de Cambrone, 28 Dokument ten znajduje się w archiwum Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce i posiada numer 963 Z/638 Dc. 66 bo może jej syna, ochrzczonego imieniem Henri, wywieziono właśnie z Basią do PotuMc. Pochwaliłem się też, że udało mi się w krótkim czasie dotrzeć do osób, jak Kuklińska, której bezskutecznie poszukiwał przez 20 lat Polski Czerwony Krzyż. Może więc uda mi się, przy pomocy Muzeum, odnaleźć raczej nie matkę, bo ta chyba nie żyje, ale nazwisko, a więc i rodzinę Basi. Za pośrednictwem Romy Ciesielskiej, zwanej przez „dzieci oświęcimskie" „ciocią Romą", która jako blokowa opiekowała się starszymi dziećmi w obozie i nadal zresztą utrzymuje z nimi serdeczną więź, otrzymałem fotografię córeczki Basi, Mirusi. Może Mirusia odziedziczyła pewne cechy po rodzicach swojej mamy? Basia ustaliła także na spotkaniu „z dziećmi z Potulic", że została tam przywieziona jesienią 1944 roku. Znaczy to, że jej wyjazd z Brzezinki nastąpił nie w okresie tuż przed ewakuacją Oświęcimia, ale nieco wcześniej. Zawiadomiłem Basie, że wybiorę się do Będzina dopiero po 1 maja ze względu na bieżące zajęcia redakcyjne. Wyraziłem przypuszczenie, że jej numer, jakkolwiek pochodzi ze środka numeracji przydzielonej transportowi z getta w Teresinie, jest jednak numerem Polki lub ostatecznie Białorusinki. Tymczasem odezwała się ponownie Daniela Drawicz- -Dadej: „Starsza dziewczynka, Zosia — pisze Daniela — opowiadała o dziewczynce i dwóch chłopcach z numerami obozowymi wytatuowanymi wysoko na nóżkach". Basie, która miała się nazywać Sobczak, Daniela poznałaby po szramie nad okiem w stronę ucha, wyniku uderzenia przez kapo z baraku nr 17. Tak więc skromna nadzieja, że uda się dowiedzieć tą drogą, jak brzmi prawdziwe nazwisko Basi, odpada. Basia nie miała i nie ma szramy między okiem a uchem. Natomiast od Basi nadszedł list z nowym tropem, a także i rozważaniami jej i jej męża, z których fragmenty przytoczę: „...Pan Sz. dopatrywał się we mnie Czeszki względnie Dunki lub Holenderki. Mąż twierdzi, że mogę pochodzić z Ukrainy albo też z północy. Uważa, że mam policzki lekko wystające i nieco cofnięte oczy. Niekoniecznie muszę pochodzić z ZSRR, bo i u nas znajdują się ludzie z podobnymi rysami... Podczas nieobecności mojej i męża w domu 67 ¦-=, o .i . dl ODi>. CO cs I numeru 73528. A pan Sz. zapewnia, że jest to jej właściwy numer, bo potwierdziła to ekspertyza krakowska. Ale prawda jest tylko jedna. I co dalej? Czy mam wycofać się, stwierdziwszy, że nic więcej już nie da się odkryć? Poprzestać jedynie na zaprzeczeniu, że Basia nie może być Żydówką? Nie. Po pierwsze, wciągnąłem się w tę detektywistyczną historię. Tak mnie ona pasjonuje, że nie mogę zrezygnować z działania, póki nie znajdę rozwiązania. Po drugie, wydaje mi się, że rozumiem Basie i jej „stan duszy", co potwierdziły z jej strony nieudolne próby przedstawienia mi tego w listach. 29 kwietnia 1965 roku ukazał się więc w ,,Expressie Wieczornym" kolejny artykuł, zatytułowany: Na tropie tajemnicy „Basi nr 73528" • Nowe cenne relacje: Położna z Brzezinki: „Ja odbierałam Basie" • na Kuklińska: „Ja nadałam jej imię" cen-Ire- ne. ^upowieaz przyszła szybko dwoma torami. Tylko że do sprawy Basi nic nie wniosła. Wersja, że Basia mogłaby być córką Kazimiery Kordeckiej, także odpadła, bo oto zatelefonował do redakcji w czasie mojej nieobecności niejaki pan Wali górski, podając wrocławski adres poszukiwanej Kazimiery Kordeckiej. Potwierdził jednocześnie, że jej córka rzeczywiście urodziła się w obozie i nawet przeżyła Brzezinkę, ale, niestety, zmarła.po wyzwoleniu. Zrobiło mi się przykro. Przecież wyrządziłem mimowolną przykrość nie znanej mi pani Kordeckiej, przypominając jej swym artykułem tragiczne przeżycia. Z drugiej strony jednak byłem przekonany, że jako matka dziecka urodzonego w obozie i niewątpliwie cudem z tego obozu wyniesionego wczuje, się w położenie Basi, która nie zaznała w tamtych chwilach nawet ciepła matki. Tego samego dnia otrzymałem anonimowy list w sprawie Kazimiery Kordeckiej od jednej z czytelniczek ,,Expre-ssu Wieczornego", która podała mi miejsce pracy jej męża. Telefonicznie podziękowałem pod ..podanym numerem autorce listu, powiadamiając ją, że poszukiwany adres już znam. Stwierdzenie, że Basia nie jest córką pani Kordeckiej, nie negowało, moim zdaniem, celowości skontaktowania się z nieszczęśliwą matką. Przecież była ona wtedy w tym okropnym baraku, gdzie przychodziły na świat „okute w powiciu" niemowlęta. Może zechce napisać, jak to się stało, że 70 jej córce żywej udało się wydostać z obozu, a dopiero później, niewątpliwie wskutek warunków obozowych w okresie niemowlęctwa, nie wyżyła. Toteż w uprzejmy i możliwie delikatny sposób zwróciłem się niezwłocznie do pani Kordeckiej z Wrocławia, prosząc ją o podanie jak największej ilości szczegółów z tamtego tragicznego okresu. Jakie były okoliczności porodu, chrztu obozowego, utrzymywania dziecka? Podałem też treść opowiadania p. Waligórskiego. Ktoś w Klubie Oświęcimiaków opowiadał mi także o aresztowaniu całej grupy gości weselnych, wśród których były i matki z małymi dziećmi. Może o nich wie p. Kordecka? A może zna nazwisko „Sobczak", bo i tę wersję, choć raczej nie odnosi się oma do „mojej" Basi, trzeba jednak do końca wyjaśnić. Nowa rewelacja wydarzyła się w pierwszych dniach maja 1965 roku. W Sekcji Poszukiwań Polskiego Czerwonego Krzyża, gdzie akurat poszedłem, aby przejrzeć swoje własne dokumenty z pobytu w obozach, otrzymałem wiadomość, że właśnie w wyniku notatek w ,,Expressie Wieczornym" nadeszła nieudolnie w języku polskim pisana kartka z Łotewskiej Republiki Radzieckiej. List ten nadszedł 30 kwietnia. Napisała go osoba podpisująca się Sofija Marija Vicetz. Dopiero co miała wrócić do ZSRR i zatrzymała się w miejscowości Brigada. Nie mając jeszcze stałego adresu, prosi o listy na posfe resfanfe. Podaje, że w Oświęcimiu była akuszerką i posiadała numer 68563, a jej siostra była rejestratorką. Z niejasnego listu można było wywnioskować, że jego autorka znała z obozu (a może i wcześniej) Ninę Fost (pisze o niej: Frau Nina Fost), która posiadała numer 73528. Jej dzieci miały mieć w obozie kolejne numery, syn urodzony w 1937 roku — 73526, starsza córka — 73527, a druga córka, Alinka, nr 73528. Matka ich zmarła, ale z listu nie wynika, kiedy to nastąpiło. Wydaje się jej, że synem imieniem Jerzy zaopiekowała się po wyzwoleniu polska rodzina, zamieszkała (widocznie przed wojną) przy ul. Świętego Jana w Warszawie (może przy Świętojańskiej?). Kierowniczka Biura Poszukiwań Polskiego Czerwonego Krzyża, pani Weiss, obiecała mi, że nada sprawie bieg urzędowy, to znaczy, że oficjalnie zwróci się do Radzieckiego Czerwonego Krzyża w Moskwie o sprawdzenie i uzupełnienie tych wia- 71 domości. Wątpliwości nasunęły się od razu. Znając obowiązujący w Oświęcimiu system numerowania, trudno przyjąć, że chłopiec otrzymał numer żeński, a jedna z córek numer matki. Ale przecież tyle nieprawdopodobnych rzeczy się tam działo, że i takiego przypuszczenia nie wolno lekceważyć. Sprawdziłem w „Zeszytach Oświęcimskich", że 17 listopada 1943 roku przywieziono do Oświęcimia z obozu w Hertogenbosch w Holandii 361 więźniów Żydów, którzy otrzymali numery 163201—163579 i dwa pojedyncze numery 164110 i 164111, oraz 589 więźniarek Żydówek, którym wytatuowano numery 68090—68200 i 68201—68678. Z tych zapisów wynika, że o ile Sofija Marija Vicetz podała prawdziwie swój numer, to data jej przybycia do Brzezinki jest dokładnie określona. Może była akuszerką w Brzezince, a wtedy pani Leszczyńska mogłaby wiedzieć coś o koleżance po fachu. Na wszelki wypadek wysłałem do miejscowości Brigada na Łotwie na poste restante list 'do Sofii Vicetz, i to w dwóch językach, po rosyjsku i po niemiecku, zadając jej zasadnicze pytania, na które zresztą nie otrzymałem odpowiedzi. Tak więc rozwiała się sprawa Niny Fost i jej straconej córeczki. Do Będzina dotarł ,,Express Wieczorny" z moim ostatnim artykułem o dotychczasowych wynikach poszukiwania i wzbudził dużą sensację. Basia napisała, że przeczytało go całe Prezydium Rady Narodowej. Jej mąż przypomniał już sobie treść czytanego w kopalni artykułu o urodzonym w Oświęcimiu Tadeuszu, którego przywieziono do Potulic z małą dziewczynką. Był to wywiad, jaki gazeta przeprowadziła z dwudziestolatkami. Tadeusz, jak to zapamiętał sobie Ryszard Sidło, był zatrudniony w hucie szkła, prawdopodobnie w Ząbkowicach. Basia zaprosiła mnie do Będzina, obiecując, że przyjedzie także mój imiennik z Czeladzi oraz byłe dzieci potulickie. Na pewno skorzystam z tej okazji. Na razie kontynuuję rozsyłanie listów do byłych funkcyjnych z Brzezinki, na wszelki wypadek wypytując także o sprawę Niny Fost i jej córki. List taki otrzymała więc również akuszerką Leszczyńska, a także Maria Star-czewska jako osoba, która podobno zna adres Heleny Dzi-kowskjej z Krakowa. Bo właśnie Tośka Piątkowska z Klubu 72 _______ Oświęcimiaków powiedziała mi, że Helena Dzikowska była blokową jednego bloku dziecięcego w Brzezince. Coraz więcej byłych oświęcimiaków życzliwie stara mi się pomóc. Wspólnie' doszliśmy do przekonania, że po śmierci matki Basia powinna była być umieszczona na bloku prowadzonym przez Dzikowska. Basia była wtedy ładnym niemowlęciem o okrągłej buzi i jasnoblond włosach. Tak też wyglądała na pewno w niedługi czas potem, kiedy przywieziono ją do Potulic. Jasnoblond dziewczynka o pełnej buzi — przecież takich właśnie dzieci zaczęto poszukiwać w obozach koncentracyjnych dla celów specjalnych. Nieoczekiwanie, niemal w dwa tygodnie po ostatnim artykule w ,,Expressie Wieczornym", odnalazła się para nowych świadków, byłych dzieci z Potulic, rodzeństwo Gawłowie. Barbara Gaweł to obecnie doskonała lekkoatletka, żona rekordzisty Polski w pchnięciu kulą, Sosgórnika. Jej brat przeczytał wzmiankę o Basi w gazecie, powiedział o tym siostrze i każde z osobna napisało list do Basi za moim pośrednictwem. Oto co wyjaśnia Andrzej Gaweł, zamieszkały w Węgierskiej Górce: „...Będąc więźniem obozu potulickiego, zarejestrowanym pod numerem »5959 a«, mieszkałem na sali wraz z ponad stu dziećmi. Opiekunką była tam Kuklińska... Późną jesienią lub na początku zimy 1944 roku przyjechała do naszego obozu więźniarka, najprawdopodobniej w ubraniu cywilnym z wszytymi łatami z pasiaka oświęcimskiego. Eskortował ją Niemiec w mundurze. Przywiozła dwoje dzieci w wieku około roku: jedno młodsze, a drugie starsze. Przyjechała nocą, nam zabroniono z nią rozmawiać. Następnego dnia opuściła obóz z Niemcem. O przywiezionych dzieciach wiedzieliśmy, że pochodzą z Oświęcimia. Znajdowały się one w innej sali, u pani Jażdżewskiej. Jedna z opiekunek dzieci miała na imię Lucyna..." W dalszym ciągu listu Andrzej Gaweł wyraził przekonanie, że obóz w Potulicach nie był punktem etapowym dla dzieci przeznaczonych na zniemczenie, że był to tylko obóz pracy. Siostra Andrzeja, Barbara Gaweł-Sosgórnik, mająca wówczas 9 lat, pamięta Basie lepiej. Owego dnia, gdy na salę wniesiono niemowlęta z Oświęcimia, blokowy kazał opróżnić dwie dolne prycze i zapowiedział, że będą tam nocowały 73 więźniarki z Oświęcimia, rzekomo wariatki. Zakazana jest wszelka rozmowa z nimi, zresztą i tak nie trzeba wierzyć w to, co ewentualnie powiedzą, ze względu na stan ich umysłu. Listy, oczywiście, przesłałem niezwłocznie Basi, uprzedzając ją, że przyjazd do Będzina nieco odwlokę, gdyż chcę przedtem otrzymać zapowiedziany list od Kazimiery Kor-deckiej. Nie zawiodła oświęcimianka Starczewska i przysłała adres blokowej Dzikowskiej. Basie mogłem tymczasem powiadomić, że Ministerstwo Sprawiedliwości zaakceptowało wniosek w sprawie rewizji nadzwyczajnej i przekazało go do Wydziału Izby Cywilnej Sądu Najwyższego z numerem III CR 110/65. Termin rozprawy prawdopodobnie wyznaczony zostanie na lipiec, o czym strony zostaną powiadomione. Otrzymałem także odpowiedź z Państwowego Muzeum Oświęcim-Brzezinka. Dyrektor Smoleń przedstawił mi sprawę w świetle posiadanych dokumentów. Nie było to dla mnie pocieszające. Niemniej z wersją oficjalną musiałem się przecież liczyć, zwłaszcza że znana mi była dobra wola pracowników Muzeum w wyjaśnianiu podobnych spraw. Oto co napisał dyrektor Kazimierz Smoleń: „Państwowe Muzeum w Oświęcimiu dziękuje uprzejmie za przesłany list i artykuły dotyczące Basi — 73528. Zgodnie z prośbą Pana ¦— Muzeum, po przejrzeniu dokumentów będących w posiadaniu archiwum, uprzejmie informuje: Ba-sia pochodzi najprawdopodobniej z transportów kierowanych do Oświęcimia z Teresina. Być może urodziła się w transporcie jako pojedyncze dziecko lub jako jedno z bliźniąt. Być może, że nie jest Żydówką czechosłowacką, ale innej narodowości, które przez getto Teresin kierowane były do Oświęcimia. Istnieje jeszcze możliwość, że Basia jest dzieckiem ze związku mieszanego. Bliższych danych na ten temat Muzeum nie posiada". A więc moje teorie, nieśmiało jeszcze formułowane, miałyby okazać się fantazją? Powinienem jednak bardziej zawierzyć pracującym tam obecnie fachowcom od dokumentów, historykom z uniwersyteckim wykształceniem, niż sobie, kroczącemu jeszcze po omacku i bawiącemu się w de- tektywa, a nie potrafiącemu nawet sprecyzować dokładniej dat. Bo co właściwie konkretnego wiem do dzisiejszego dnia? Że Basia urodziła się i żyje, że do Potulic przywieziono ją w znanych mi okolicznościach jesienią 1944 roku, że do Będzina przyjechała w marcu 1945 roku, że ma na nodze numer, którego pierwsza cyfra jest chyba siódemką, trzecia piątką, a czwarta dwójką. Że jest Żydówką, bo przyjechała z Teresina, i że jednocześnie nie jest Żydówką, bo... żyje. Gdy 14 maja nadszedł list od Kazimiery Kordeckiej, rzuciłem się na niego natychmiast: ,,...1 lub 3 października 1943 roku zostałam przywieziona z więzienia ze Lwowa transportem do Oświęcimia razem z siostrą, która, niestety, nie żyje. W Brzezince na lagrze przebywałam przez cały październik29. W listopadzie przewieziono wszystkie kobiety ciężarne na kwarantannę wolnościową, z której przychodziły na poród do rewiru. W zasadzie nie pamiętam, jakie kobiety poszły rodzić w listopadzie, grudniu i styczniu 1944 roku. Wiem, że dużo ciężarnych kobiet było złapanych w czasie ucieczki z przymusowych robót w Niemczech. Ponadto było wiele kobiet ciężarnych z transportów ze Związku Radzieckiego. Pamiętam jedynie porody następujących kobiet, które rodziły w styczniu 1944 roku: Cygankę Głowacką, którą później spalono w lagrze cygańskim. Potem Żydówkę — komunistkę ze Lwowa, która urodziła zdrowe dziecko. Zabrano ją z dzieckiem wprost z rewiru do komina. Leżałyśmy wtedy na jednej koi na rewirze. No i pamiętam dobrze Władysławę Zdeb spod Lublina. Zdaje mi się, że wieś, z której pochodziła, nazywała się Niedźwiedzica Mała czy Duża, ale nie jestem tego pewna. Urodziła ona dziecko w pierwszej połowie stycznia 1944 roku. Dziecko zmarło przy porodzie albo zaraz potem. Ja urodziłam zdrową córkę 20 stycznia 1944 roku, mając tyfus plamisty i będąc w stanie nieprzytomnym. W związku z tym nasze polskie lekarki uzyskały zgodę obozowego lekarza niemieckiego, dra Mengele lub może innego, tego nie jes- ¦¦: 29 Kalendarz wydarzeń w „Zeszytach Oświęcimskich" nr 4 potwierdza, że 3 października 1943 roku przywieziono transport ze Lwowa — 730 więźniów i 239 więźniaTek. 74 75 tem pewna, ażeby Władysława Zdeb mogła karmić moje niemowlę. Po tyfusie plamistym miałam tyfus brzuszny i inne komplikacje. Bardzo długo chorowałam i byłam nieprzytomna. Po wyzdrowieniu przeniesiono mnie na lager. Może uda się p. Redaktorowi odszukać Władysławę Zdeb, która zna chyba więcej szczegółów z kwarantanny, lagru i rewiru. Miała ona wiele przyjaciółek wśród matek... Ciągle przenoszono mnie z lagru na rewir i z powrotem. Wędrówka ta była aranżowana przez ludzi mi życzliwych i bliskich, by zapobiec odebraniu mi dziecka. Dziecko bowiem mogło być odebrane z lagru, a nie z rewiru. Natomiast na rewirze mogły przebywać tylko osoby chore... Nasze lekarki po otrzymaniu wieczorem wiadomości ze szrajbsztuby o mającym nastąpić w następnym dniu odebraniu dziecka, przyjmowały je w nocy na rewir, za każdym razem na inny blok. Po dwóch takich wypadkach dr Mengele zarządził, że przyjęcie dziecka na rewir może nastąpić wyłącznie w dzień, i to za jego zgodą. Wtedy nasze lekarki nauczyły mnie przez odpowiednie naciśnięcie krtani dziecka wywoływać niby ostry atak kokluszu (torsje i kaszel), jaki występował u dzieci rzeczywiście w końcowej fazie choroby. Wędrówka taka odbywała się pięć razy od czerwca 1944 roku do stycznia 1945 r., z tym że córeczkę moją przeniesiono po spaleniu Cyganów na cygański lager. Córeczka moja miała numer 74741, nie jestem, niestety, już pewna ostatniej cyfry. Numer był tatuowany na udzie, a potem na wszelki wypadek na rączce. Zrobiła to z grzeczności Danusia z Krakowa (nazwiska nie pamiętam). Co do Basi, to mogło być rozmaicie... Nie potrafię sobie przypomnieć szczegółów związanych z tą sprawą. Nazwiska Sob-czak nie pamiętam..." Helenę Dzikowską, blokową bloku dzieci małych i najmłodszych, mieszkającą w Krakowie, zapytałem w liście, czy nie przypomina sobie wywożenia niemowląt z Oświęcimia między jesienią 1944 r. a styczniem 1945 roku. Napisałem, na podstawie informacji uzyskanej od redaktora Ku-zniecowa, że zgłaszają się już Rosjanki, Białorusinki i Ukra-inki, przypuszczając po ogłoszeniu w ZSRR wiadomości o Basi, że jest to ich córka. Chodzi mi więc o informację na temat stosunków, jakie panowały w tym okresie na blo- 76 kach dziecięcych i wymienienie osoby z personelu, która byłaby pomocna w razie ewentualnej konfrontacji, gdyby zgłosił się ktoś z rodziny Basi. Właśnie świat obiegła wiadomość, że radzieccy naukowcy wystrzelili pierwszego sztucznego satelitę ziemi do celów telekomunikacyjnych. Otóż kolega z ,,Expressu Wieczornego" postanowił, zresztą zupełnie słusznie, tylko że bez mojej wiedzy, posłużyć się tym satelitą i oczywiście opisać to w naszej gazecie, jako temat do przeprowadzenia rozmowy biorąc „moje" poszukiwania. Dział zagraniczny ,,Expressu" otrzymał bowiem od redaktora Kuzniecowa oryginalny tekst listu Lidy Woronkowej, mieszkanki Wła-dywostoku, a akurat z odległym Władywostokiem miała nastąpić telefoniczna rozmowa przy pomocy satelity ,,Moł-nia-1". Rozmówczynią miała być właśnie Lida Woronkowa. W rzeczywistości był nim tylko redaktor Dalekowschodniego Oddziału Agencji TASS, bo nie udało się wezwać Lidy do „telekosmofonu". O zamiarze przeprowadzenia tej rozmowy dowiedziałem się przypadkiem w ostatniej chwili i ledwo udało mi się skłonić niefortunnego inicjatora rozmowy, aby przekazał chociaż kilka naprędce sformułowanych przeze mnie pytań. A więc: — Czy Lida Woronkowa wie, w jakim miesiącu jej matka została przywieziona z Witebska do Oświęcimia w 1943 roku? — Jak liczny był wówczas w przybliżeniu ten transport? — Czy Olga Iwanowna opowiadała jakieś szczegóły z obozu, a może podała nazwiska Polek ze szpitala, które odebrały dziecko, lub choćby imiona Rosjanek ze szpitala? Przekazaliśmy też prośbę, aby Lida Woronkowa nadesłała swą obecną fotografię, a jeśli posiada, to także fotografię matki, ponadto własną fotografię z okresu dzieciństwa i wynik analizy krwi. Dane te były mi potrzebne na wypadek, gdyby doszło do jakiejś identyfikacji naukowej między Lida a jej domniemaną siostrą. 15 maja 1965 roku ukazał się w ,,Expressie" jako czołówka numeru artykuł zatytułowany:. Satelita „Mołnia-1" pośredniczy w poszukiwaniu rodziny „Basi 73528". Czy tajemnica rozwiązana?, którego początek brzmiał: ,,W piątek 14 bm. po raz pierwszy »Express« przeprowadził rozmowę 77 telefoniczną za pośrednictwem radzieckiego satelity telekomunikacyjnego »Mołnia-l«. Rozmawialiśmy z Władywosto-kiem. Słyszalność była doskonała, bez jakichkolwiek zakłóceń..." Artykuł podawał przytoczone już wyżej rewelacje Lidy Woronkowej i kończył się słowami: „Rozmawiając wczoraj przy pomocy satelity »Mołnia-l« z Władywosto-kiem, prosiliśmy Lidę Woronkową o dalsze informacje. Ze swej strony relację mieszkanki Władywostoku przekażemy natychmiast do Komitetu Oświęcimskiego oraz »Basi nr Ten ostatni fragment, pióra kolegi z ,,Expressu Wieczornego", świadczy o jego zupełnej nieznajomości przedmiotu. Tak samo bez mojej wiedzy zredagowana została 18 maja następna wzmianka o historii Lidy, zawierająca, niestety, wiele pomyłek. Jedynie wskutek interwencji w kierownictwie redakcji udało mi się zamieścić swój dopisek: ,,Za pośrednictwem Polskiego Czerwonego Krzyża otrzymaliśmy również inny list, z Łotewskiej SRR, którego autorka była więźniarką Oświęcimia. Podaje ona, że —¦ jak się jej wydaje —¦ ten sam numer, co »Basia«, posiadała córka pewnej znanej jej więźniarki. Ponieważ zarówno w wypadku informacji z Władywostoku, jak i w drugim przypadku nie mamy do czynienia z wiadomością z pierwszej ręki, wymagają one sprawdzenia, co zająć musi sporo czasu. Poszukiwania nasze zarówno w Polsce, jak i za granicą trwają. Wierzymy, że tajemnicę »Basi nr 73528« być może uda się rozwikłać". LITWA, ŁOTWA, KAZACHSTAN I PRAGA Okazało się, że czasem warto było przeczytać całą książkę, prześlęczeć wiele godzin nad dokumentami w niemieckim języku czy- też przestudiować angielskie akta procesowe, aby wyłuskać z nich jedno zdanie, jeden rozkaz czy okólnik, który rzucał promień światła na tę zagmatwaną, zdawałoby się, beznadziejną sprawę. Co prawda dużo już udało mi się ustalić, i to w stosunkowo krótkim okresie, ale niewiele zbliżało mnie to do odpowiedzi na zasadnicze pytanie: kim jest Basia, jakie jest jej prawdziwe imię i nazwisko oraz data urodzenia? W jednym z antykwariatów znalazłem książkę pod tytułem Kominy, wydaną przez wydawnictwo „Czytelnik" w 1962 roku. Wśród dziewięciu zamieszczonych tam wspomnień z obozu oświęcimskiego zwróciłem uwagę na Kartki z Oświęcimia Ireny Perkowskiej-Szczypiorskiej. W rozdziale o „saunie", czyli łaźni30, na stronie setnej pisze ona: „...Wszystkich tych wydarzeń nie podejmuję się opowiedzieć, wszakże nie mogę pominąć milczeniem wysłania do Niemiec transportu dzieci rosyjskich na germanizację. Jeśli mnie pamięć nie myli, było to wczesną wiosną 1944 roku... Cała procesja dzieci oderwanych od matek, w wieku od dwu do sześciu lub siedmiu lat, została zaprowadzona 30 Taką nazwę, oznaczającą fińską łaźnię, nadano zwykłym natryskom. 79 do sauny... Chłopczyk miał na imię Miszka. Przybył do Oświęcimia w październiku lub listopadzie 1943 roku, transportem kobiet i dzieci przywiezionych spod Smoleńska..." Dla mnie zdanie to było potwierdzeniem przypuszczenia, że dzieci radzieckie najwcześniej od jesieni 1943 roku też były przeznaczone na zniemczenie. Dzieci w tym czasie już miały szansę przeżycia obozu. „Jak już wspominałam — pisze dalej autorka — sauna była jedną wielką makabrą. Tam kierowano Zugangi, tam przychodziły się kąpać stałe mieszkanki obozu. Bardzo często robiono tam tak zwane selekcje wśród tych więźniarek, które przez pewien czas żyły w obozie i doskonale wiedziały, co taka selekcja oznacza. Ludzi »do komina« wybierali różnej rangi esesmani i lekarze SS, jak dr Heine, dr Kónig, dr Rhode, a wśród nich popularna postać w obozie, specjalista od dzieci-bliźniaków, czyli Zwillingów, i upośledzonych przez naturę kalek — dr Joseph Mengele. Zbrodniarz ten dokonywał na żywych organizmach ludzkich różnych doświadczeń... Nigdy nie zauważyłam u niego żadnych oznak sadyzmu czy brutalności. Kierował ludzi do gazu przeważnie nastrojony wesoło lub z beztroską obojętnością. Zapewne z taką samą obojętnością zabijał Zwillingi... Spotkałam na lagrze dwoje pięknych jak cherubiny dwuletnich bliźniąt. Dzieci pozostawiono razem z matką na jednym bloku..." Ciekawa wiadomość, może się przydać, zwłaszcza że dotychczas nie udało mi się jeszcze dotrzeć do źródłowych danych o Hygiene Institut Ost i o Mengelem z jego bliźniakami, zbrodniarzu, który po wojnie zabiegiem chirurgicznym zmienił twarz i przebywa jeszcze gdzieś w Argentynie. „...Mengele często je odwiedzał, gładził po główkach, przynosił im cukierki, czekoladę, a matka szczęśliwa, że nie rozłączono jej z dziećmi, wokół wychwalała jego dobroć. Po pewnym czasie, kiedy doświadczenia zostały zakończone, »dobry« Mengele osobiście zawiózł dzieci do krematorium n: Matka z rozpaczy dostała obłędu..." Więc mogła istnieć jakaś przyczyna, która powodowała, że pozostawiano w Oświęcimiu przy życiu zupełnie małe dzieci, nawet niemowlęta. Pozostawiano je przy życiu choćby przez pewien czas, i to w dobrych warunkach. A jeśli 31 Autorka nie znała dokładnie procedury badań bliźniaków. 80 Basta - 73528 szuka swej rodziny 1 ; eksmy na wiadomości c 1 csób znająoyoh losy izieei urodzonych w rou/ona w Brzezince szuka rodziny 5. ,,Express Wieczorny" rozpoczął akcję poszukiwania rodziny Basi 2 kwietnia 1965 roku. mmmm Si 73528 6. Nawet satelita telekomunikacyjny ,,Moł-nia-I" uczestniczył w poszukiwaniach, o czym donosi ,,Express Wieczorny" z 15 maja 1965 roku. 7. W sukurs „Expresso-wi Wieczornemu" przyszła radziecka agencja TASS, zamieszczając również w swym biuletynie z dnia 15 kwietnia 1965 roku wiadomość o poszukiwaniach, która następnie poprzez prasę wszystkich republik dotarła do najdalszych zakątków ZSRR. nie dochodziło do końcowego momentu doświadczeń, który był jednocześnie kresem życia dla badanych bliźniaków? Jeśli doświadczenia z jakichś tam powodów przerywano, to co działo się z bliźniętami, które zdążono już podkarmić? Tak, podkarmić w jak najbardziej prawidłowy sposób, naturalnym mlekiem matki. Przecież doktorowi Mengele musiało chodzić o to, aby badany obiekt był w normalnym stadium rozwoju. Co działo się wtedy, gdy w jakiś sposób bliźnięta albo jedno z bliźniąt z tych czy innych powodów wypadło z orbity zainteresowań szaleńczego doktorka, mordercy w białym kitlu? Czy mogło się takie dziecko uratować? Trzeba będzie zapoznać się bliżej z działalnością Men-gelego, choć tak mało jest opublikowanych książek na jego temat. A oto kolejny dokument wyłuskany z akt Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich32: „V-A 3 — nr 198/43 Berlin, dnia 13 VII 1943 r. Zarządzenie specjalne dla dzieci powyżej lat dziesięciu [...] 2. 22 I 1943 r. napisał SS-Obersturmbannfuhrer dr Brandt (Komenda Polowa) do szefa Głównego Urzędu Gospodarczo-- Administracyjnego SS: Reichsfuhrer SS prosi pana o urządzenie obozu dziecięcego dla dzieci bandytów, w wieku od 10 do 16 lat. Obóz dla dzieci w wieku od 1 'do 10 lat urządza SS-Obergruppenfuhrer von dem Bach [tak, to ten od zburzenia Warszawy — E.P.], z którym Reichsfuhrer rozmawiał 19 XII 1942 r. w Komendzie Polowej [...]" E.P. A więc rozporządzenie dotyczy również „mojej" sprawy: SS-Obergruppenfuhrer, czyli generał broni von dem Bach--Zelewski już na początku 1943 roku miał zorganizować obóz także dla niemowląt rocznych. Na pewno to do czasu urodzenia się Basi zrobił. Gdy skończyła rok, do tego obozu powinna była się dostać. A co przedtem? I gdzie był ten obóz założony? Może w Potulicach? Kto wie cokolwiek bliż- 32 Dokument ten znajduje się w przeglądzie aktów normatywnych i inicjatyw z dnia 13 IV 1943 roku, dotyczących tzw. dzieci bandytów". 6 Kim jesteś, Basiu? 81 szego o Potulicach? Czy dowiem się czegoś konkretnego na spotkaniu z potulickimi dziećmi z Będzina? Niestety, bieżące zajęcia redakcyjne nie pozwoliły mi na razie na wyjazd. Więc powiadomiłem Basie listownie o dalszym rozszerzaniu się poszukiwań na Związek Radziecki za pośrednictwem Wiktora Kuzniecowa i o pierwszych tego rezultatach. Załączyłem także wycinki z ,,Expressu Wieczornego" o rozmowie z Władywostokiem, gdyż nie zawsze „Express" dociera do Będzina. Poprosiłem również Basie na wszelki wypadek o zbadanie krwi. Udało mi się także doprowadzić w dniu 23 maja 1965 roku do spotkania z Rufiną Karłowską, byłą więźniarką oświęcimską nr 50201. Na prośbę córek zamieszkałych w Warszawie Rufina, o której tyle dobrego powiedziały mi koleżanki z Klubu Oświęcimiaków, przyjechała na to spotkanie ze ze wsi Sojki z powiatu kutnowskiego, gdzie mieszka i pracuje w ośrodku zdrowia. Rufina Karłowską pracowała na porodówce w Brzezince jako pomocnica położnej Leszczyńskiej. I ona potwierdziła, że pochodzenie Basi w żadnym razie nie może być żydowskie. Jest ona również zdania, że Basia urodziła się w Brzezince, a nie przyjechała tam już po urodzeniu. — Spisywania i rozdzielania numerów dokonywał osobiście jeden Niemiec —• powiedziała mi była pomocnica położnej. —¦ Mogło się wydarzyć, że w czasie spisywania przybyłych transportem z Teresina przyszła szrajberka z meldunkiem, iż urodziło się dziecko i Niemiec dał jej dla noworodka bieżący numer, a więc ze środka numeracji kobiet z transportu z getta w Teresinie-. Istotnie można sobie wyobrazić taką okoliczność. Przecież w „Zeszytach Oświęcimskich", będących wyrocznią dla wszystkich zainteresowanych historią obozu, zdarzają się zapisy numeracji transportów z brakującymi środkowymi numerami. Może to oznaczać, że ktoś z transportu zmarł w chwili zapisywania lub że się w tym okresie ktoś inny urodził. Taka teoria jest do przyjęcia. Jeśli chodzi o dzieci, które doczekały się wyzwolenia — powiedziała Rufina Karłowską —¦ to opiekowała się nimi Jugosłowianka, nazywająca się prawdopodobnie Naniczka Mandycz. Podczas pracy Karłowskiej na porodówce zmarła przez cały czas tylko jedna Polka po porodzie. Rodziło 82 dużo kobiet białoruskich. Porody zdarzały się kilka razy w tygodniu, a nawet i po kilka dziennie. Karłowską twierdzi, że dzieci z małżeństw uznawanych według teorii rasy za mieszane były w obozie traktowane jako żydowskie i zabijane. Tymczasem nadszedł list od Lidy Woronkowej z Włady-wostoku, adresowany dla „Basi nr 73528" za pośrednictwem ,,Expressu Wieczornego". Był to podobno już drugi list, wysłany w ślad za pierwszym. Ale ten pierwszy nie doszedł. List przetłumaczyliśmy w redakcji, aby przesłać kopię Basi. Był nieco chaotyczny i pozwalał domyślać się, iż jego nadawczym należy do osób raczej roztargnionych. Wysłała go Lida z Władywostoku pocztą lotniczą 18 maja, a dostałem go 23 maja. Oto co pisze: „Droga Basiu! Dopiero co wysłałam do Ciebie list i oto, jak widzisz, piszę następny. Otóż, moja droga, postanowiłam posłać Ci swoje zdjęcie i posyłam ich wiele. Mam nadzieję, że w najbliższych dniach otrzymam od Ciebie taką samą ilość, zgoda? Droga, napisz o tym, co Cię interesuje, a ja natychmiast odpowiem. A może porozmawiałybyśmy z sobą telefonicznie? Różnica czasu naszego i moskiewskiego wynosi 7 godzin. Telefon oddziału TASS — 4409, miasto Władywostok. Mocno Ciebie i Twoją rodzinę —- Mamę i Ojca, którzy Cię wychowali — ściskam i przesyłam im swoje najniższe ukłony. Całuję Cię. Odpisz od razu. Lida PS. Basiu! Oczy mam piwne, a włosy popielate. Rysy twarzy są widoczne na fotografii. A więc jak? Jest podobieństwo?" Na jednym ze zdjęć była serdeczna dedykacja: „Dalekiej, ale bardzo bliskiej Basi, ZSRR, Władywostok". Tak więc można z tego wywnioskować, że Lida na serio przypuszcza, że Basia może jednak być jej siostrą. A może tylko chce za wszelką cenę mieć siostrę, gdyż straciła matkę i ojca w tak tragicznych okolicznościach? Lida na zdjęciach patrzyła na mnie spokojnym, zdawało- 83 by się, wzrokiem. Spojrzenie było raczej smutne, a młoda kobieta poważna. Charakter pisma trudny dla mnie do od-cyfrowania, jakkolwiek zajmowałem się kiedyś po amatorsku grafologią. Ale Lida pisała po rosyjsku. Porównałem jej zdjęcia z fotografią Basi. Uderzyło mnie pewne podobieństwo w zarysie owalu twarzy. Buzia Basi była na zdjęciu pełniejsza, ale policzki w zasadzie podobne do policzków Lidy — w obu wypadkach uroda charakterystyczna dla Białorusinki czy Ukrainki. Tylko czy nie zasugerowałem się podczas tych porównań pragnieniem Lidy i własną nadzieją, że uda mi się już teraz szybko rozwiązać tajemnicę Basi? Zresztą od przypuszczeń do udokumentowania faktów droga daleka. Tego samego dnia nadszedł także list z Krakowa, od Heleny Dzikowskiej, blokowej w przejściowym lagrze ,,A" w Brzezince, w zamkniętym bloku kwarantanny nr 31. „W lagrze »A« — pisze Dzikowska —¦ był blok 13 lub 15 i tam znajdowały się kobiety ciężarne oraz matki z dziećmi... W 1944 roku, w marcu lub kwietniu, dostałam rozkaz przeniesienia się na blok 15, a dzieci i matki przeszły do bloku 31. Ale po czterech dniach wezwano mnie do Lager-fuhrerki nazwiskiem Mandel38, która kazała mi objąć blok 31, czyli dziecięcy. Zastałam tam 170 dzieci w wieku od 1 do 12 lat, narodowości rosyjskiej, ukraińskiej, włoskiej. Był też jeden Niemiec oraz żydowskie dzieci z Węgier, bliźniaczki rodziców mieszanych ¦—• z ojca Włocha, a matki Żydówki, oraz ojca Niemca i matki Rosjanki. Dzieci polskich na moim bloku nie było. Obsługę stanowiły matki dzieci przebywających na bloku. Pielęgniarki były dwie, lecz nazwisk ich nie pamiętam. Lekarka była radziecka, dziecięca, Olga Nikityczna. Po mnie blok objęła Henryka Czaplowa z Zawiercia i pozostała do ewakuacji dzieci..." Jak wynika z relacji wielu więźniarek, z którymi rozmawiałem lub korespondowałem, podczas przyjmowania więź- 33 Prawdziwe brzmienie nazwiska: Maria Mandl. Z pochodzenia Austriaczka. Kierowniczka obozu kobiecego w Brzezince. Była postrachem więźniarek, nad którymi znęcała się bezlitośnie. Wyrokiem Najwyższego Trybunału Narodowego z dnia 22 grudnia 1947 roku w tzw. drugim procesie oświęcimskim skazana na karę śmierci. 84 niów do obozu zdarzały się różne nieprawidłowości, jakkolwiek osoby studiujące obecnie dokumenty pozostałe po władzach obozowych i po działaczach konspiracyjnych są na ogół zdania, że wszelkie zapisy odbywały się według z góry ustalonego porządku, czyli że numery były nadawane kolejno. Mogło się wprawdzie zdarzyć, iż więźniowie, którzy otrzymali numery, byli niezwłocznie potem zagazowani, ale przeważnie kierowano ich choćby na jakiś czas do obozu. Przeglądając odpisy list transportów męskich i kobiecych, które były podstawą do odtworzenia kalendarium wydarzeń obozowych, stwierdziłem, że i tam była zachwiana kolejność. Może więc urodziła się Basia akurat podczas sporządzania listy transportu tak licznego, że zapisu dokonywać musiało kilka więźniarek? A było to przecież w samo Boże Narodzenie, jak zeznała Zofia Bratro. Może przydzielający numery Niemiec dał jej wówczas numer kolejny, a więc ze środka transportu żydowskiego? A może Niemiec był pijany, co zdarzało się bardzo często i po prostu pomylił się? Napisałem więc obszerny list do Danuty Czech, przedstawiając przykłady nieprawidłowości w zapisywaniu Zu-gangów, wybrane z Listy transportów kobiecych z końca grudnia 1943 roku i postawiłem szereg pytań dotyczących przyczyn tych nieprawidłowości. Lista transportów kobiecych do obozu oświęcimskiego jest dokumentem sporządzonym nielegalnie z tzw. ,,Zu-gangsliste". Ręcznie zapisany zeszycik zawiera daty i numery przydzielane kobietom. Są tam też adnotacje, skąd transport przybył albo jaka władza skierowała go do obozu. Są lo skróty w języku niemieckim, nazwy miejscowości w niemieckim brzmieniu itp. Zeszycik ten sporządziły więźniarki zatrudnione w biurze Oddziału Politycznego. W 1944 roku nielegalną drogą został on wysłany z obozu do punktu kontaktowego tajnej organizacji. W ten sposób zachowały się nieocenione dziś dane historyczne. Interesujące mnie daty i numery podane były na 24 stronie tego podługowatego ze-szyciku w kratkę, zapisanego drobnym, czytelnym, dziś już nieco poblakłym pismem: Dane za rok 1943: „19. 12. (72262—72322 Rad.)" — transport z Radomia; „20. 12. (72323—72434)" — bez adnotacji; „20. 12, (72435—73770)" — bez adnotacji; ,,20. 12. (73771— 85 —73803 Samt.)" — skrót oznaczał Sammeltransport, transport zbiorowy; „19. 12. (73804—73818)" — bez adnotacji. Zastanawiała mnie data wcześniejsza, a numery późniejsze: „21. 12. (73819—73856 Samt.)" — znów data późniejsza; „19. 12. (73853 —¦ neugeb. Lemberg)" — nowo narodzona, Lwów, znów data wcześniejsza, a zapis późniejszy, dotyczący dziewczynki urodzonej przez więźniarkę ze Lwowa; „20. 12. (73858 neugeb. »E-kdo 9«)" — nowo narodzona przez więźniarkę z „E-kdo 9". ,,E-kdo 9" ¦— wówczas jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, ile zbrodni kryje ten symbol. Dopiero potem przeczytałem dokumenty dotyczące procesu sądowego tzw. grup do zadań specjalnych, postępujących za frontem w czasie ofensywy niemieckiej w Związku Radzieckim, i grup okupacyjnych. „E-kdo 9" to „Einsatzkommando 9", wehrmachtowska grupa do zadań specjalnych nr 9, operująca w rejonie Białorusi i Ukrainy, dowożąca transporty z rejonu Mińska i Witebska, transporty półżywych szkieletów, dziesiątkowanych po drodze wskutek głodu, zimna, maltretowania i rozstrzeliwań. Właśnie kobieta z tego transportu urodziła w Oświęcimiu, a właściwie w Brzezince, dziewczynkę, której numer niewiele różnił się od numeru wytatuowanego na udzie Basi. Może ta dziewczynka jest właśnie siostrą Lidy? W okresie mnie interesującym zanotowano urodzenie się dwóch dziewczynek. Matka jednej z nich pochodziła ze Lwowa, a drugiej z Ukrainy lub Białorusi (być może z Mińska lub Witebska). Następne pytanie skierowałem do Danuty Czech z muzeum oświęcimskiego na temat transportu „Basi" do Potu-lic. Wydarzyło się to, według zebranych przeze mnie danych, między wrześniem a grudniem 1944 roku, a najpóźniej na początku stycznia 1945 roku. Spytałem też, czy wśród danych posiadanych przez Muzeum jest jakaś wzmianka o Tadeuszu, bo mnie nie udało się jej odszukać... Przy okazji zawiadomiłem, że sprawdzałem listy poszukiwań w PCK, ale zorientowałem się, że w tych 6 milionach zgłoszeń faktycznie niewiele można odnaleźć, jeśli nie posiada się danych... których się -właśnie poszukuje. „Czy nie warto by poszperać w tych papierach?" Kolejny list wystosowałem do Kliniki Psychiatrycznej w Krakowie, do Wandy Półtawskiej, której fragmenty ar- 86 tykułu już cytowałem, a która przeprowadzała badania dzieci oświęcimskich, m. in. Basi. Oto fragment tego listu: „Ponieważ już zgłaszają się osoby, które podają numer Basi jako kogoś ze swojej rodziny, muszę dysponować jakimś naukowym sposobem, jeśli nie stwierdzenia bliskiego pokrewieństwa, to przynajmniej możliwości eliminowania osób zgłaszających się jako matki. Jestem w posiadaniu tylko wyniku zwykłej analizy krwi Basi i mogę żądać takowych od zgłaszających się, ale, o ile wiem, na tej podstawie można tylko zaprzeczyć bliskiemu pokrewieństwu. Pani uczestniczyła w badaniach Barbary Sidło, bo o nią tu chodzi, przeprowadzonych w Klinice Psychiatrycznej w Krakowie, a następnie referowanych na posiedzeniu Krakowskiego Towarzystwa Lekarskiego. Może więc Klinika bądź Towarzystwo wypowiedzą się w kwestii możliwości stwierdzenia pokrewieństwa Basi ze zgłaszającymi się osobami, w stosunku do których można zażądać określonych badań. Uprzejmie proszę o dostarczenie mi tego rodzaju argumentów, które będą pomocne w obecnej fazie poszukiwań rodziny Basi. Posiadam upoważnienie od Basi do przekazania mi wyników badań nad jej osobą. Przesyłam serdeczne pozdrowienia i proszę o możliwie szybką odpowiedź, gdyż właśnie zgłosiła się osoba aż z Władywostoku, która twierdzi, że może być starszą siostrą Basi i jej bliźniaczego, zmarłego przy urodzeniu brata". Basie powiadomiłem, że rozpoczynam poszukiwania także na terenie Czechosłowacji za pośrednictwem zaprzyjaźnionej z ,,Expressem Wieczornym" redakcji praskiej gazety ,,Većerni Praha". Wyraziłem nadzieję, iż może uda mi się przy pomocy czechosłowackich dziennikarzy odszukać w Pradze ową poszukującą córki panią Majerovą, której kuzynka w tajemniczych okolicznościach złożyła wizytą w domu Basi w Będzinie. Dołączyłem też do listu do Basi następujący dopisek: „Przyszło mi na myśl, że ponieważ sprawa naszych poszukiwań stała się już głośna, mogą się znaleźć osoby, które pragnąc osiągnąć jakieś korzyści materialne, będą się starały Panią oszukać, wyłudzić coś (może nawet pieniądze), niby to na konto poszukiwań. Pomysłowość oszustów bywa duża. Mogą stworzyć sytuacje o cechach prawdopodobień- 87 stwa, powoływać się na osoby Wam znane, na redakcję »Expressu Wieczornego«, na mnie, bo przecież podpisuję artykuły pełnym nazwiskiem. Proszę być w takich wypadkach bardzo ostrożną. Zaniepokoiła mnie wizyta osoby, która ponownie już się nie pojawiła. Może była to zwykła złodziejka, która szukała pretekstu, aby dostać się do mieszkania? Proszę więc jeszcze raz o zachowanie ostrożności. Jeśli zajdzie konieczność, aby ktoś występował z mojego zlecenia, to takiej osobie wystawię upoważnienie na piśmie i zaopatrzę je w pieczątkę »Expressu Wieczornego*, a w ogóle będę się starał nikogo nie posyłać i nikomu nie przekazywać będzińskiego adresu". Może moja ostrożność była przesadzona, ale przecież chyba nie bezpodstawna? Czyż nie zdarzały się już szantaże albo próby wyłudzenia? Dzień 22 maja przyniósł mi w obfitej korespondencji jeszcze jeden powód do zaniepokojenia. Może zajmując się wątpliwą przecież wersją, przedstawioną przez Lidę Wo-ronkową, zaniedbuję inne kierunki poszukiwań? Do redakcji przyszedł bowiem Wiktor Kuzniecow i przyniósł dopiero co otrzymany list z Wilna, z redakcji „Komjannimo Tiesa", czyli litewskiego organu Komsomołu •—¦ „Komsomolskiej Prawdy". Pisał go Riczardas Kaminskas z Celinogradu. ,,16 kwietnia br. w numerze 74 uwagę moją zwróciła wzmianka Numer 73528 szuka swoich rodziców. Przeczytawszy ją, po prostu osłupiałem. Numer 73528! Przecież na mojej lewej ręce jest wytatuowane 73527. Ja także urodziłem się w Oświęcimiu w 1943 roku. Na początku 1944 roku moja matka została spalona i dlatego moi przybrani rodzice odebrali mnie całkiem maleńkiego od żołnierza radzieckiego, jednego z licznych uczestników oswobodzenia Oświęcimia. Odebrali wprost z jego rąkM. Rodzice dawno już zapomnieli jego twarz. O nazwisko jego i adres także nie pytali wówczas. Później rodzice pojechali do Kowna i usy-nowili mnie. Od tego czasu noszę nazwisko swoich przybranych rodziców, którzy dali mi także imię. Moi rodzice 84 Wskutek nieprecyzyjnych sformułowań Riczardasa Kamin-skasa można odnieść mylne wrażenie co do daty oswobodzenia Oświęcimia. Nastąpiło to 27 stycznia 1945 roku, a nie jak wynikałoby z listu —• na początku 1944 roku. 88 są polskiego pochodzenia, a kim byli moi rzeczywiści rodzi ce —¦ to pozostało tajemnicą. Tę tajemnicę uniosły z sobą na zawsze dymy pieców krematoryjnych. Szanowna Redakcjo, bardzo Was proszę o przesłanie mi adresu numeru 73528. Opiszę Jej dokładnie wszystkie szczegóły, których dowiedziałem się od mojej przybranej matki i być może pomoże to odnaleźć Jej i mnie swoich rodziców. Całkiem możliwe, że nasi rodzice żyją. Ale przede wszystkim ważne jest to, czy żyje mój brat, który niczego o mnie nie wie. 73526, mój brat! Być może, że dziewczynka, która ma numer 73528, wie, gdzie on jest? Uprzejmie proszę o możliwie szybkie odpisanie mi na adres: Kazachskaja SSR, Ce-linograd, p/ja 154/57." A więc nowa zagadka; Riczardas 73527 poszukuje brata! Mam zatem szukać już trzeciej osoby: kogoś z rodziny Basi, jej towarzysza podróży do Potulic, Tadeusza, a teraz także i brata Riczardasa, który sam nie bardzo wie, kim jest. List Riczardasa nasunął mi od razu wiele wątpliwości, chociaż przyznawałem mu rację, że skojarzenie jego sprawy ze sprawą Basi może przynieść rozwiązanie dla obojga. Trzeba będzie zatem ogłosić tę nową, choćby mało prawdopodobną wersję, zaprzeczającą mojej podstawowej wiedzy o numeracji więźniów oświęcimskich. Bo jakże to? W tym jednym wypadku miano chłopcom i dziewczynce nadać kolejne numery, podczas1 gdy dotychczas numeracja ta zawsze była oddzielana? Numery męskie były znacznie wyższe, bo obóz męski istniał przeszło rok dłużej i w ogóle mężczyzn aresztowano więcej niż kobiet. Chłopcy urodzeni w kobiecym obozie także otrzymywali numery męskie. Czyż mógł się wydarzyć wypadek pomyłki w tej zasadniczej sprawie? I czy w ogóle Riczardas, jeśli, jak pisze, urodził się w Oświęcimiu w 1943 roku, mógł mieć tak niski numer męski, pasujący do 1942 roku? Łatwo mi to będzie sprawdzić w „Zeszytach Oświęcimskich". A może Riczardas miał numer żydowski lub cygański, tylko nie napisał w liście do redakcji, że przed numerem ma też wytatuowaną literę ,,A", ,,B" lub ,,Z"? Pytań nasuwało się więcej. Kim są przybrani rodzice Riczardasa, a raczej Ryśka, bo przecież mieli być polskiego pochodzenia? A państwo Kamińscy, czy to rodzina rdzennie polska, czy też żydowska? Trzeba dowiedzieć się wszystkiego. Nie wiem, jaką tajemnicę wynieśli o nim 89 z Oświęcimia jego przybrani rodzice; na ile więc poniosła Riczardasa fantazja, a na ile kryje się w przedstawionych w liście losach ułamek prawdy? Dla większego skomplikowania radzieckich relacji tego dnia jeszcze listonosz przyniósł mi mój własny list, wysłany 5 maja do Sofii Marii Vicetz na poste restante do miejscowości Brigada w Łotewskiej SRR, z pieczęciami „Mieżdunarodnoje" i „retour inconnu". Ale przecież ten właśnie „nieznany adresat" w przeciągu jakiegoś czasu, chyba dłuższego niż przeszło dwa tygodnie, miał się sam zgłosić na pocztę główną po odbiór tego listu. Tak więc łotewska sprawa, dość zresztą nieprawdopodobna, została wyeliminowana z poszukiwań, a litewska musi jeszcze przejść przez sito dokumentarne, a może i artykuł w gazecie. Nie wykluczając prawdziwości wersji o pochodzeniu Basi z getta w Teresinie, poprosiłem kierownika działu zagranicznego ,,Expressu Wieczornego", redaktora Juliusza Pollacka, aby wysłał do redakcji praskiej wieczorówki ,,Većerm Pra-ha" następujący list: „Szanowni Towarzysze! Zapewne znana Warn jest nasza akcja poszukiwania rodziny Basi z oświęcimskim numerem 73528, o nieznanym imieniu, nazwisku i pochodzeniu. Załączamy artykuły zamieszczone na ten temat przez »Express Wieczorny* i prosimy o pomoc w poszukiwaniach na terenie CSRS. Podobne poszukiwania na terenie Związku Radzieckiego podjęła agencja TASS za pośrednictwem warszawskiego korespondenta TASS, red. Kuzniecowa. Radziecka prasa zamieściła apel o zgłaszanie się osób, które przypuszczają, że są krewnymi »Bas,i«, i wpłynęło już kilka zgłoszeń, które są obecnie sprawdzane. Najważniejsze jest jednak to, że numer »Basi« jest jednym ze środkowych numerów, jakie nadawano więźniom przybyłym do Brzezinki-Oświęcimia 20 grudnia 1943 r. transportem z „Theresienstadt", a więc z czechosłowackiego Te-resina. Mimo to nie posiadamy pewności, że »Basia« pochodzi z tego transportu. Tym cenniejsze będą wyniki Waszych poszukiwań na terenie CSRS, a szczególnie na Słowacji, skąd wielu więźniów przywieziono w owym czasie do Oświęcimia i Brzezinki. Otrzymaliśmy też wiadomość, którą trudno nam sprawdzić, że gdzieś w Czechosłowacji prze- 90 bywa kobieta nazwiskiem Majerova, której odebrano w tym czasie urodzoną w obozie córkę. Podobno posiada ona numer transportu teresińskiego... Może włączyłaby się do akcji Će-skoslovenska tiskova kancelaf35? Uprzejmi Czesi z ,,Većerni Praha" nie zwlekali z odpowiedzią. Za dwa dni zastukał dalekopis łączący obie nasze redakcje i wkrótce potem otrzymałem notę, która w tłumaczeniu brzmiała: „1.6.1965 r. Teleprasa Wa, »Većerni Praha« dla redakcji »Express Wieczorny*. Towarzysz Juliusz Pollack, kierownik działu zagranicznego: Szanowny Towarzyszu, bardzo dziękuję za wiadomość... W piątek otrzymałem list dotyczący »Basi 73528«. Dotychczas udało mi się ustalić, że w transporcie, którym przyjechała, było 2503 więźniów, z których wróciło 449. Niektórzy już po wojnie zmarli. Sprawdzamy wśród tych, co powrócili, czy nie wiedzą czegoś o tej dziewczynce. Muszę jednak wiedzieć jedno —¦ czy »Basia 73528« przybyła do obozu trans- , portem, czy też urodziła się dopiero w obozie? Jakie są na to dowody? Gdy tylko otrzymamy dalsze wiadomości, powiadomimy. Proszę o odpowiedź. Jifi Has, »Većerni Praha«" Tak więc łączność z Pragą została nawiązana. Wprawdzie kolega Has niedokładnie przeczytał moje artykuły o „Basi", bo pyta o to, co jest tam wyraźnie stwierdzone, ale i tak dużo zrobił, bo przecież ktoś tam w Czechosłowacji zajął się sprawą Teresina. Nie zaniedbałem jednak gromadzenia szczegółów dotyczących historii Olgi Iwanowny, opisanej przez Lidę Wo-ronkową, choćby dlatego, żeby wyeliminować ten nikły trop jakimś konkretnym zaprzeczeniem. Musiałem w tym celu zebrać więcej faktów. Toteż 25 maja 1965 roku napisałem mój pierwszy list do Władywostoku. „Droga Obywatelko Lido! Jestem dziennikarzem, który prowadzi poszukiwania rodziny Basi. Przetłumaczyliśmy treść Pani listu i niezwłocznie przekazaliśmy go Basi nr 73528, która mieszka w Będzinie, w Zagłębiu, a więc 10 godzin drogi pociągiem od Warszawy. Nie zna ona zbyt dobrze rosyjskiego. Przekazaliśmy jej już 85 Czechosłowacka Agencja Prasowa. 91 Pani adres i ona sama zadecyduje, czy napisze do Pani bezpośrednio, czy też za moim pośrednictwem, korzystając z pomocy naszego tłumacza. Może warto poprosić, aby agencja TASS poczyniła poszukiwania owej wymienionej w liście Olgi Iwanowny? Fotografie przejrzałem dokładnie i porównałem z posiadanymi przeze mnie fotografiami Basi. Znalazłem pewne podobieństwo, ale to przecież jeszcze nie dowód pokrewieństwa. Jeśli ma Pani jakieś swoje zdjęcie z profilu, a także z okresu, kiedy była Pani jeszcze dzieckiem (Basia ma takie zdjęcia), to łatwiej byłoby się doszukać podobieństwa. Proszę o szybkie przesłanie ich do redakcji »Expressu Wie-czornego«, również pocztą lotniczą. Do 'dziś nie otrzymaliśmy wspomnianego pierwszego listu, czyżby był wysłany pocztą zwykłą? A może przechowała się jakaś fotografia matki Pani? Basia jest już zamężna i ma małą córeczkę, bardzo do niej podobną, imieniem Mirosława. Przybrany ojciec Basi nie żyje, ale przybrana matka jest przy niej. A teraz moje pytania, na które proszę możliwie szybko i dokładnie odpowiedzieć. Jeśli to możliwe, proszę o przepisanie listu na maszynie. My nie posiadamy maszyny z cyrylicą. 1.) Czy nie wie Pani niczego więcej o owej Oldze Iwa-nownie? Skąd pochodziła, dokąd jechała? Kiedy dokładnie to było? 2.) Czy Olga Iwanowna pokazywała Pani swój numer z Oświęcimia-Brzezinki, wytatuowany na ręku? Jeśli tak, to na której ręce i w jakim miejscu był ten tatuaż? 3.) Czy zapisała Pani wówczas podane numery, czy też przechowała je w pamięci? 4.) Czy jest ktoś, kto mógłby potwierdzić choćby fakty dotyczące aresztowania matki i jej drogi do Witebska czy do obozu? 5.) Ile dokładnie miała Pani wówczas lat, gdy matkę aresztowano i co Pani sama z tego okresu pamięta, poza opowiadaniem matki, że ,,kupi" jej braciszka czy siostrzyczkę? 6.) Czy próbowała Pani dowiedzieć się tego w miejscu urodzenia? 7.) Proszę opisać dokładnie nie tylko swoje rysy twarzy, ale również budowę, wzrost i inne charakterystyczne cechy, które dziedziczy się po rodzicach, a także dane dotyczące 92 wyglądu matki, które może się gdzieś przechowały. Zasadniczo dziedziczy się pewne cechy dopiero w drugim pokoleniu. Więc córka „Basi" mogłaby być podobna do babci bardziej niż Pani do Basi. Dalsze pytania prześlę po otrzymaniu odpowiedzi na te, które zawarte są w tym liście. Proszę być cierpliwą i na razie nie żywić zbyt wiele nadziei na to, że Basia jest Pani siostrą. Niemniej postaram się sprawę wyjaśnić. Proszę również przesłać mi dane o ojcu Pani..." Basi również napisałem, przesyłając jej tłumaczenie listu od Lidy, aby sobie za dużo nie obiecywała, ale poprosiłem, by też wysłała serdeczny list do Władywostoku. Zapowiedziałem, że mimo pilnych spraw zatrzymujących mnie w redakcji, wreszcie wyrwę się do Będzina. Basia skwitowała wiadomość od Lidy w następujący sposób: „Czytając ostatnie wiadomości, jakie dostałam od Pana i od Lidy, bardzo się wzruszyłam, tym niemniej staram się to wzruszenie pohamować. Odczuwam lęk i dziwny niepokój w sercu, że mimo wszystko pozostanę do końca życia bez jakiegokolwiek śladu swego pochodzenia. Jedyną radością, dla której żyję, jest moja córeczka i mąż... Nie mam sił, aby wypowiedzieć wszystko, co myślę i czuję, plączę się stale wśród tych samych kilku słów, nie mogę się skoncentrować, aby przelać na papier to wszystko. Jestem nerwowa i właściwie powinnam się leczyć, ale jakoś to nie wychodzi... Nie mogę przełamać w sobie tego stanu bezradności... Wolałabym mieć siostrę lub brata względnie ojca, bo matki przeważnie dziwnie zachowują się po tylu latach. Niech Pan nie myśli, że chcę doprowadzić do bliższej znajomości z osobą, która usiłowałaby mi wmówić pokrewieństwo. Podziękuję Lidzie za słowa pociechy i opowiem jej, co czuję i na co czekam w życiu. Proszę jednak, by nadal prowadził Pan konsekwentne poszukiwania, bo wydaje mi się, że ona jest jednak moją siostrą. Ale przecież Pan więcej ma w tych sprawach doświadczenia, więc zdaję się całkowicie na Pana. Przesyłam zdjęcia dla Pana i dla Lidy". Basia nie robiła tajemnic z listów do Lidy i upoważniła mnie do dowolnego ich wykorzystania teraz czy później, toteż pozwalam sobie fragmenty zacytować: „Do głębi jestem wzruszona Twoim listem, w którym 93 okazujesz tyle rodzinnego ciepła. Moją tajemnicę pomaga mi rozszyfrować redaktor Edmund Polak, który podjął się sprawę przeprowadzić do końca. Jemu też zawdzięczam, że dzisiaj możemy pisać do siebie. Od rozpoczęcia poszukiwań upłynął krótki termin, a już przeżyłam tyle emocji. Wciąż nie mogę sobie wyobrazić, że chociaż serdecznie tego pragnę, spotkam w swoim życiu kogoś z najbliższej lub dalszej rodziny. Pragnęłabym mieć siostrę lub kogoś, z kim mogłabym się podzielić smutkami i radościami życia. Stąd też serdeczne uczucia dla Ciebie, choć bliżej mi nie znanej. Jakżebym chciała serdecznie przytulić się do Ciebie i wyściskać jak siostrę. Mimo to staram się przyciszyć napływające uczucia, gdyż może się okazać, iż wszystko jest daremne. Wówczas gorzkie byłoby moje rozczarowanie. Redaktor Polak ostudził moje zapały, bo przecież lepiej teraz trzymać się w garści, niż potem przeżyć rozczarowanie... Mogę Ci oświadczyć, iż podobieństwo między nami istnieje. Mam 165 cm wzrostu. Włosy mam podobne, lekko kręcone. Oczy ciemnoniebieskie, rysy twarzy podobne do Twoich. Co do zainteresowań — lubię muzykę, grę na fortepianie. Głęboko przeżywam filmy, lubię śpiew. Może ciekawi Cię to, że z zawodu jestem fryzjerką. Zawód mój bardzo lubię. Gdy uzyskam dowód osobisty, postaram się o pracę, aby pomóc mężowi. Pracuje on jako górnik pod ziemią. Jest opanowany, honorowy, sentymentalny. Szanuję go i kocham, a jeszcze bardziej kocha go nasza córeczka. Nazywa się Mirusia. Doskonale wymawia słowa rosyjskie. 20 grudnia będę miała 22 lata, choć, jak wiesz, nie jest to pewne. A Ty? Czy żyje jeszcze ktoś z rodziny? Ojciec, brat? Inni? Basia z Polski." Rozumiem, że bez względu na to, czy Basia i Lida są siostrami, obie bardzo chcą, aby tak było. Czy wobec tego, gdyby zawiodły wszystkie inne poszukiwania i nie uzyskałbym wyraźnego zaprzeczenia tej wersji, powinienem tak sprawy prowadzić, aby to potwierdzić? Czy też przyczynić się do tego, aby tylko korespondowały ze sobą i zaprzyjaźniły się jako dwie wojenne sieroty? Jednej i drugiej Niemcy zabili rodziców, obie przeszły wiele okropności, jakkolwiek Basia ich zupełnie nie pamięta. Może to nawet lepiej, że pozostaną z dala od siebie? Nie znam przecież jeszcze ich 94 charakterów. Wnioskuję na razie o nich z listów. Basia jest wrażliwa, nieco sentymentalna, nastrojona pesymistycznie, trochę skryta, ale ze skłonnością do wylewności. Lida zdaje się być egzaltowana, nerwowa, roztrzepana. Nie wykluczam, że mogła w pociągu spotkać jakąś Olgę Iwanownę, bo przecież w każdym pociągu radzieckim jedzie co najmniej trzy, jeśli nie dziesięć kobiet o takich imionach. Numer Basi przeczytała Lida na świeżo w gazecie i utkwił jej w pamięci. A jaki numer pokazała jej naprawdę Olga Iwanowna, tego teraz nikt nie pamięta. Dała wówczas znać o tym Polskiemu Czerwonemu Krzyżowi. Ale w 1949 roku nie było jeszcze trwałej wymiany poczty z odległymi rejonami Związku Radzieckiego. Sprawdzę na wszelki wypadek w PCK, czy jakiś list od Lidy nadszedł. Pomogła mi w tym Krysia Pilecka, „dziecko oświęcimskie", pracująca właśnie w Zarządzie Głównym PCK. Niestety, żaden list od Lidy Woronkowej, dotyczący jej matki Fiedory Ustinowny Kulig (czy Kulik) i urodzonych przez nią w Brzezince dzieci, ani w 1949 roku, ani przedtem czy potem nie wpłynął. Postanowiłem też odszukać byłą więźniarkę — Henrykę Czaplową, o której pisała mi w liście Helena Dzikowska z Krakowa, podając, że mieszka ona w Zawierciu. Jako blokowa baraku niemowlęcego aż do czasu ewakuacji może coś pamiętać o wysyłanych ,,w transporty" małych grupkach dzieci. A może będzie pamiętała, jak w tym okresie odbywała się procedura wyboru niemowląt i starszych dzieci na zniemczenie? O podanie mi adresu wystąpiłem oficjalnie jako „Express Wieczorny" do Wydziału Ewidencji Ludności Prezydium Powiatowej Rady Narodowej w Zawierciu. Do Riczardasa Kaminskasa alias „Rysia Kamińskiegó" napisałem po polsku długi, serdeczny list, a także zawiadomiłem redaktora I. Civilkajte z „Komsomolskiej Prawdy" w Wilnie, że odpowiedź wysłałem bezpośrednio do zainteresowanego. Riczardasa poprosiłem o dokładne opisanie wszystkich szczegółów z opowiadania jego matki, a także o to, by zlecił odczytanie swego numeru jakiemuś zakładowi sądowo-lekarskiemu i aby przysłał mi fotografię z okresu po wyzwoleniu. Uprzedziłem, że może będzie konieczne badanie krwi, i wreszcie sprostowałem to, co stanowiło sprze- 95 czność w jego liście. Nie mógł mieć numeru wytatuowanego na ręku, a jednocześnie urodzić się w Oświęcimiu w okresie, kiedy niemowlętom tatuowano numery od razu po przyjściu na świat. Numer taki tatuowany był bowiem nie na ręku, ale na nodze lub pośladku. Zapytałem o numer przybranej matki, jej wyznanie, gdzie zamieszkiwała i pracowała w obozie, kogo też pamięta z numerów i nazwisk? Nie podałem natomiast faktu, który z miejsca całkowicie dezawuował wyjaśnienia Kaminskasa, a mianowicie, że numery męskie tego rzędu zostały nadane więźniom grubo wcześniej, i to w tym okresie, kiedy małe dzieci były z miejsca w obozie uśmiercane. Sprawdziłem w „Zeszytach Oświęcimskich" nr 3, że numery te należały do transportu 42 więźniów z Radomia. Dostali oni numery od 73488 do 73529 i przyjechali do Oświęcimia 7 listopada 1942 roku. Po wyzwoleniu Kamiński musiałby mieć co najmniej 3 lata. Powiatowa Rada Narodowa w Zawierciu bardzo szybko przysłała mi adres Czaplowej, toteż mogłem do niej napisać i zapytać, co wie o transportach dzieci do Potulic. Ponieważ była w Brzezince do wyzwolenia, zapytałem ją także o Kaminskasa, informując, że przybrana matka, najprawdopodobniej Żydówka polskiego pochodzenia, zabrała go z obozu do Kowna. Zapytałem również o zmarłą w obozie Fienię — Fiedorę Ustinownę Kulig lub Kulik, gdyż nie wiem, jakiej transkrypcji fonetycznej użyli Niemcy, zapisujący matkę Li-dy na liście Zugangów. Koleżanka redakcyjna, znana literatka i varsavianistka, Karolina Beylin, pomogła mi w przetłumaczeniu na język francuski listu do Biura Poszukiwań Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, jakie mieści się w Arolsen w NRF. W liście pytałem, czy nie znajdują się w ich ewidencji następujące numery obozowe z Oświęcimia: 73526, 73527 i 73528, należące rzekomo do chłopców. Prosiłem również 0 informację o kobiecie narodowości łotewskiej lub żydowskiej z numerem obozowym 68563, o kobiecie czy dziewczynce z numerem 73528, a także o kobietach: Nina Fost, Sofija Marija Vicetz i Fiedora Ustinowna Kulik lub Kulig, 1 w ogóle o jakiekolwiek dane o dzieciach urodzonych w 1943 roku w obozie. W ,,Expressie Wieczornym" z dnia 1 czerwca 1965 roku ukazał się kolejny artykuł. Tytuł był dla znawcy systemu 96 8. Tak wyglądali Barbara Wesołowska i Ryszard Sidło w dniu swego ślubu, który zapoczątkował wieloletnie perypetie, związane ze staraniami Basi o uzyskanie dowodu osobistego. !). Lida Woronkowa przypuszczając, że Basia może być jej iiostrą, nadesłała do Warszawy we fotografie z różnych okre-ów życia dla porównania ich /, fotografiami Basi. Oto zdję-i le Lidy, wykonane we Włady-wnstoku 17 maja 1965 roku. 1 : ¦ ' .' tUSTY) 10. Ponowną ekspertyzą numeru, której wyniki stały sią zwrotnym punktem w akcji poszukiwawczej, wykonał Zakład Kryminalistyki Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej w Warszawie. Oto sprawozdanie z wyników prześwietlenia numeru. 11. Tak wyglądały numery w specjalnym oświetleniu. A więc domniemana trójka o-kazała się dziewiątką, a ostatnia cyfra przerobioną z innej. numerowania więźniów w Oświęcimiu nieco zaskakujący, ale chodziło mi o to, aby znalazł się ktoś, kto oficjalnie zaprzeczy takiej możliwości lub też ktoś, kto potwierdzi fakty nieprawidłowości w numerowaniu dziewczynek i chłopców. Obie te wersje były w równym stopniu potrzebne do dal-szego działania. Tak więc tytuł brzmiał: Czy „Basia nr 73528" i „Riczardas- nr 73527" tego samego dnia urodzili się w Oświęcimiu? Treść artykułu była jakby podsumowaniem znanych już przeze mnie faktów i kwintesencją otrzymanej ostatnio korespondencji, którą powyżej przytaczałem. Zaapelowałem w nim do czytelników: „...Prosimy o zgłoszenie się osobiste lub listowne do redakcji »Expressu Wieczornego« mężczyzny, który jako chłopiec został wraz z kilkumiesięczną dziewczynką wywieziony z obozu w Brzezince do obozu w Potulicach. Mężczyzna ten w ubiegłym roku udzielał wywiadu prasie. Prosimy także o wiadomość od kobiety, która podobno mieszka pod Wro- . cławiem. W drodze do Warszawy zatrzymała się ona w Będzinie i usiłowała zobaczyć się z »Basią«, lecz jej nie zastała. Kobieta ta podała, że ma kuzynkę w Czechosłowacji, p. Majer, która w Oświęcimiu była poddana doświadczeniom pseudolekarskim. Jaki jest adres p. Majer?" Do redaktora Hasa z ,,Većerni Praha" wysłałem dalekopis, w którym powtórzyłem, nie wiem już po raz który, dane 0 znanych mi fragmentach historii Basi. W „Zeszytach Oświęcimskich" przestudiowałem okres, w którym brakowało już wzmianek o transportach kobiecych. Ostatniego wpisu dokonali więźniowie pracujący w biurach Oddziału Politycznego 26 lutego 1944 r. („Zeszyty Oświęcimskie" nr 6, str. 59). Notatki późniejsze, zamieszczone w Kalendarzu wydarzeń, odnoszą się niekiedy także 1 do kobiet, ale nie dotyczą ich przybycia do obozu lub urodzenia się. Notowane są jedynie takie numery Cyganek. 5 marca np. wyjątkowy zapis dotyczy przywiezienia transportem RSHA z obozu Wesserbork 732 Żydów. Po selekcji skierowano do obozu jako więźniów 179 mężczyzn (174684— 174862) oraz około 76 kobiet (75816—75891). Pozostałe 477 osób zabito w komorach gazowych. Tymczasem notatka z 1 marca 1944 roku głosi, że w obozie familijnym Żydów czeskich B II b w Brzezince rozeszła się pogłoska, iż trans- 7 Kim jesteś, Basiu? port, który przybył tu w dniu 8 września 1943 roku, zostanie wywieziony do obozu pracy w Heydebreck. 7 marca przeniesiono z obozu familijnego B II b w Brzezince do obozu kwarantanny męskiej B II a około 3900 więźniów Żydów z wspomnianego transportu. Następnego dnia lekarz SS, Mengele, zażądał z tej grupy 70 więźniów, z zawodu lekarzy, oraz znajdujących się tam bliźniąt. Przeniesiono tę grupę do szpitala męskiego B II f w Brzezince. 9 marca — jak wynika z następnej notatki, obalającej perfidną plotkę 0 rzekomym wywiezieniu Żydów z Teresina do obozu pra-CY — „wywieziono autami ciężarowymi z obozu kwarantanny męskiej B II a do budynków krematoryjnych 3791 więźniów Żydów z Teresina — mężczyzn, kobiety i dzieci — 1 zabito ich w komorach gazowych". Jest też komentarz autorki Kalendarza, że Żydzi ci mieli być zgładzeni celem zrobienia miejsca następnym transportom z Teresina. Akcja z wysłanymi przez nich uprzednio listami miała wprowadzić w błąd rodziny, a także Międzynarodowy Czerwony Krzyż w wypadku przedwczesnego wydostania się poza obóz wiadomości o zatruciu ich gazem. Jedynie lekarze i bliźnięta uniknęli wtedy okrutnej śmierci. A Mengele? Czy wreszcie dowiem się czegoś bliższego o nim? Ktoś go rozpoznaje to w Brazylii, to znowu w Argentynie, będącej azylem dla hitlerowskich zbrodniarzy. Nic pewnego jednak nie wiadomo. Ten dobroduszny „wujek", rozdający dzieciom cukierki, dbający o mleko dla nich, by niezwłocznie lub wkrótce potem uśmiercać bliźnięta i preparować ich mózgi, to indywiduum jedyne w swoich rodzaju. Musiał zgromadzić niemały majątek ze zrabowanego Żydom mienia, aby teraz wykupywać swe nędzne życie przed wydaniem. Kilka notatek z Kalendarza wydarzeń jest dla mnie ważnym dowodem, że bliźnięta mogły w obozie przeżyć jakiś czas, i to korzystając z dobrego odżywiania. Z własnego obozowego doświadczenia wiem, że czasem kilkudniowe przetrwanie najcięższych chwil pozwoliło doczekać się łagodniejszych zarządzeń. A wiosna 1944 roku przynosiła takie na przemian złe i dobre dla więźniów zarządzenia. Zaproponowałem Basi mój przyjazd do Będzina 14 lub 15 czerwca rano i poprosiłem, aby na wieczór zorganizowała spotkanie byłych dzieci z Potulic i ich opiekunów na trasie 98 Potulice—Będzin w 1945 roku z panem Polakiem z Czeladzi na czele. Potwierdziłem także fakt otrzymania od Basi serii zdjęć dla mnie i dla Lidy, które mogą się ewentualnie przydać, gdy dojdzie do identyfikacji kogoś z bliskiej rodziny. Tymczasem praski oddział mojej „agencji wywiadowczej", czyli miły redaktor Has z ,,Vecerni Praha", przesłał dalekopis pełen nowych dla mnie nadziei: „Otrzymałem kilka dalszych wiadomości. Muszę wiedzieć, jaki kolor włosów miała dziewczynka, czy da się ustalić jak najdokładniej jej wiek i czy nie wiecie nic bliższego o kuzynce »Basi 73528«? Jak tylko coś nowego ustalę, odezwę się. Jifi Has". Natychmiast pobiegłem do hali dalekopisów „Prasy" i nadałem notę: ,,»Basia« miała od urodzenia do czwartego roku życia włosy jasnoblond, obecnie ciemnoblond. Posiadam jej fotografię zrobioną po wyzwoleniu, gdy miała półtora roku, i wówczas miała buzię okrągłą i włoski blond, jasne, kręcone..." A oto jedna ze spraw, jaką udało mi się definitywnie załatwić, chociaż nie była z mymi poszukiwaniami związana. Z Wrocławia dostałem list: „Powołując się na treść zamieszczonego w »Expressie« z dnia 2.6. br. nr 130 artykułu dotyczącego poszukiwań rodziny dziecka oświęcimskiego, »Basi«, o której, niestety, nic nie mogę podać, uprzejmie proszę szanowną Redakcję o umożliwienie mi skontaktowania się, ewentualnie o podanie adresu p. Stanisławy Leszczyńskiej, celem ustalenia bliższych okoliczności śmierci mego 5-tygodniowego syna, urodzonego w październiku 1944 r. w obozie wyżej wymienionym, jak również wyrażenia wdzięczności i podziękowania za opiekę nade mną i dzieckiem podczas mego pobytu w obozie. Od 1948 r. poszukuję p. Leszczyńskiej za pośrednictwem ZBoWiD-u bez rezultatu... Zofia N..., b. więzień Oświęcimia-Brzezinki nr 83420, z powstania warszawskiego". Oczywiście podałem adres położnej Leszczyńskiej i jej pomocnicy Rufiny Karłowskiej. Tak więc zanotowałem ko- 99 lejny, choć nieistotny dla zasadniczej sprawy, uboczny sukces naszej akcji. Ustaliłem z Basią dokładny termin mego przyjazdu do Będzina na 14 czerwca i poinformowałem ją, że rozprawa rewizyjna ma się odbyć dopiero w lipcu czy sierpniu, jeśli temu nie przeszkodzą urlopy. Nierychliwość sprawiedliwości znów dała znać o sobie. Nadzieje, jakie wiązałem z uzyskaniem wypowiedzi Henryki Czaplowej z Zawiercia, blokowej bloku 31ar który w pewnym okresie był przemianowany na blok dla dzieci, zawiodły. Otrzymałem wprawdzie uprzejmy list od niej, ale nie zawierał on rewelacji. Po prostu nie była ona świadkiem interesujących mnie spraw i do tego niewiele pamiętała. Po-trudziła się jednak, aby porozmawiać z innymi koleżankami obozowymi z tamtego okresu, co, niestety, także nie przyniosło rezultatów. Odnotowałem jednak, że blok 31a był czynny od września 1943 roku, że we wrześniu czy październiku przyjął transport dorosłych, a na wiosnę lub latem 1944 r. były tam dzieci, ale tylko starsze, kilkumiesięczne, a więc na pewno nie Basia. Blok ten otrzymał nową numerację: la, a jego lokatorzy przeniesieni zostali potem do lagru B II b, blokowa zaś obozu cygańskiego — właśnie do matek z małymi dziećmi, których jednak z żadnym transportem nie wysyłano. Tak upłynął mi na zajęciach redakcyjnych czas do 13 czerwca, kiedy wreszcie mogłem pojechać do Będzina, aby w końcu osobiście poznać moją podopieczną, jej przybraną matkę, męża i małą Mirusię. Nie spodziewałem się, że moja wizyta w Będzinie przyniesie zasadniczy zwrot w dotychczasowych poszukiwaniach. MIĘDZY ŻYCIEM A ŚMIERCIĄ Do Będzina przyjechałem 15 czerwca przed południem i bez trudu znalazłem ulicę Waryńskiego. Basia czekała na mnie z Mirusią w domu, Ryszard był jeszcze w pracy. Przyjęli mnie serdecznie. Od razu zorientowałem się, że Basia jest w ciąży. Dowiedziałem się, że ma rodzić w grudniu. Mieszkanie utrzymane czysto. Serwety, makaty, poduszki, wielki kredens, mało miejsca do biegania dla Mirusi. Córeczka bardzo podobna do Basi. Wiele cech odziedziczyła Mirusia po mojej podopiecznej, która przecież i po swojej matce mogła dziedziczyć pewne rysy. To ważny szczegół dla przyszłych badań antropologicznych. Mała słyszała widocznie już dużo o mnie w domu, bo przytuliła się do mnie z zaufaniem. Dobrze, że nie zapomniałem o tabliczce czekolady. Poprosiłem panią Wesołowską, aby ze wszystkimi szczegółami opowiedziała mi, jak to było z adoptowaniem Basi. Opowiedziała więc, że kiedy dowiedzieli się z mężem, że są jakieś dzieci z obozu do odebrania, postanowili wziąć na wychowanie chłopca, bo sami byli bezdzietni. Udali się do byłego żydowskiego przytułku, gdzie zorganizowano dla ¦dzieci przywiezionych z Potulic rodzaj szpitalika do czasu, aż odbiorą je rodziny lub chętni do adopcji. Nie było tam należytego wyżywienia ani pomocy lekarskiej czy odzieży. Pani Wesołowskiej spodobał się chłopiec imieniem Tadzio, .właśnie ten, którego przywieziono z Basią do Potulic. Był 101 iwdzie ciężko chory, ale może właśnie ten jego stan i panią Wesołowską. Btecznle zdecydowała się na Tadeusza, którego na-tfka nilu nie znał. Wiadomo było tylko, że imię ma pra-Iwe. Milicjant, który pilnował tam porządku, powiedział: • I'o co pani takie chore dziecko? Kto je tu teraz wyle-( /.y, a maleństwo ledwie zipie. Weź pani tę dziewczynkę z rumianą, okrągłą buzią. Nazywają ją „Basia", choć właściwie nikt nie zna ani jej imienia, ani nazwiska. Pani Wesołowską spojrzała na ,,Basie" w nędznym płaszczyku, za dużym, ale za to osłaniającym bose nóżki. Dziewczynka jakby uśmiechała się, skinęła jasną główką i wyciągnęła rączki. — Dobrze — zdecydowała nagle pani Wesołowską — biorę Basie, ale pod jednym warunkiem. — Jakim? — zapytał skonsternowany nieco milicjant. — Że pan będzie chrzestnym ojcem! Może to był żart, a może handlarka zieleniną z będzińskiego targu chciała naprawdę mieć za kuma tak urzędową osobę. Milicjant też potraktował sprawę poważnie i zgodził się być chrzestnym ojcem Basi. Tak się też stało. —- Na ile miesięcy Basia wtedy wyglądała? — spytałem. — Nie mogłam zorientować się. Takie to było maleńkie i zabiedzone. Chodziłam potem do lekarza i pytałam, to mówił, że chyba nie więcej niż półtora roku, ale stan zagłodzenia nie pozwalał mu się dokładniej zorientować. ¦— A jaka duża była wówczas? — Bo ja wiem? — pani Wesołowską usiłowała pokazać wielkość Basi rozstawiając dłonie, ale jej to nie wychodziło. — W jaki sposób odebrała pani dziecko z tego przytułku? W przygotowanej zawczasu poduszce? Na ręku? W chustce? Przecież był jeszcze marzec? —¦ W koszyku —¦ zawołała pani Wesołowską, jakby sobie coś przypominając. — Handlowałam wówczas także trochę chlebem i miałam specjalny koszyk do tego celu. Czekaj pan, jeszcze mam ten koszyk, zaraz go przyniosę. Poszperała chwilę w komórce i przyniosła dość zgrabny koszyczek, długości 50—60 cm. Spojrzałem na Basie. Jest rozwinięta zupełnie normalnie, dość wysoka jak na kobietę, masywnie zbudowana, proporcje ciała prawidłowe. Wprawdzie sylwetka zniekształcona obecnie przez poważny stan, 102 ale w zewnętrznym wyglądzie Basi nie ma śladów tragicznych okoliczności przyjścia na świat i niemowlęctwa. A wówczas, w 1945 roku, była zagłodzona — skóra i kości, jak to mówią —¦ nie większa niż dwa bochenki wiejskiego chleba. —¦ W jaki sposób leżała Basia w tym koszyku, na pewno wymoszczonym sianem czy poduszką? Bardzo skulona? — Nie, leżała wyprostowana. Nad głową i w nóżkach do brzegu koszyka pozostawało jeszcze miejsce. — Czy nie ma pani przypadkiem metra krawieckiego? Pani Wesołowską przyniosła krawiecką miarę taśmową i przyglądała się, jak starannie dokonuję pomiaru. Wypadło równo 60 cm. Jeśli odjąć te co najmniej 5 cm, jakie zostawały łącznie po obu stfonach, to od czubka główki do stóp dziecko musiało mierzyć nie "więcej niż 55 cm. Taka jest miara zdrowego noworodka, a przecież „Basia" miała się urodzić 20 grudnia 1943 roku, jeśli przyjmiemy, że nie urodziła się wcześniej, w Teresinie lub w transporcie do Brzezinki. W marcu 1945 roku miałaby więc rok i trzy miesiące. Tak małe piętnastomiesięczne niemowlę, z którego wyrosła normalna, nawet dobrze rozwinięta kobieta? Coś mi się tu nie zgadzało. Musiała być jakaś pomyłka w dacie urodzenia Basi. Taka miara dla 15-miesięcznego dziecka oznaczałaby nie tylko zagłodzenie w pierwszym stadium życia, ale nieodwracalne zwyrodnienie, prowadzące do przyszłego skarłowace-nia. Basia więc musiała urodzić się co najmniej kilka miesięcy później, niż to jej przypisują. Pomyślałem sobie, że nawet te kilka miesięcy nie usprawiedliwia tak małego wzrostu w okresie niemowlęctwa. Może jednak Basia była dzieckiem bliźniaczym? Może Lida się nie pomyliła i nie fantazjowała, powtarzając słowa Olgi Iwanowny, że Fiedora Ustinowna Kulik urodziła bliźniaki, z których jedno zmarło? Trzeba będzie sprawdzić w książce doktora Bogdanowicza 36 miary i wagi normalnych noworodków. — Ten koszyk bardzo mi pomoże w poszukiwaniach — powiedziałem — na razie trudno mi tego dowieść, ale myślę, że Basia nie urodziła się ani w Teresinie, ani w transporcie, 36 Wybitny pediatra, nieżyjący dziś prof. dr Jan Bogdanowicz, niegdyś lekarz szkolny autora. 103 nnJ W "(/óle w 1943 roku, tylko kilka miesięcy później. Może dlatego dziś żyje? A teraz numer Basi. Obawiałem się jakichś ceregieli ze względu na umiejscowienie tatuażu i... poczułem się bardzo stary, gdy Basia odsłoniła udo bez żenady. Istotnie cyfry rozrosły się, pozacierały. Kolor wyblakł niemal zupełnie. Pierwsza z domniemanych trójek zupełnie nieczytelna gołym okiem, ostatnia cyfra jakby poprawiana czy przerabiana. Nakłucia nierówne, dokonywane widocznie w pośpiechu. Ciekawe, czy znając wielkość cyfr podczas ich tatuowania można by z obecnych ich rozmiarów obliczyć jakąś metodą naukową, ile trzeba było czasu na podobną deformację numeru. Na tej podstawie można by ustalić dokładny wiek Basi. Niewątpliwie łatwiejsze byłoby to w 1945 roku, gdy Basię przywieziono do Będzina, ale w tym jeszcze wojennym czasie nie było tam przecież odpowiednich fachowców i w ogóle nikt o podobnych sprawach nie myślał. Przyglądałem się zatartym cyfrom bardzo uważnie. Tak jest, siódemka to raczej prawdziwa siódemka, a nie „Z" oddzielone kreską. A druga cyfra zamazana. Posiada elementy trójki, ale po tych zarysach da się nakreślić i inna cyfra. Trzeba więc będzie jeszcze raz przeprowadzić ekspertyzę numeru. Od tego bardzo wiele przecież zależy. Poszliśmy z Basią i Mirusią na spacer, podczas którego Basia opowiedziała mi wiele szczegółów ze swego życia. Nie było ono wesołe, a i dzieciństwa nie można zaliczyć do szczęśliwego. Stale ciążyło na niej piętno niewiedzy, kim jest, poczucie niepełnowartościowości. Słowem kompleks na kompleksie, pogłębiony jeszcze ciężką chorobą, a potem śmiercią ojczyma, który jej nie lubił. Małżeństwo byłoby szczęśliwe, gdyby nie różnice zdań między rodziną męża a przybraną matką, w czym, jak się domyślałem, i osoba Basi nie była obojętna. Gdy wróciliśmy, Ryszard Sidło był już w domu. Przywitał mnie serdecznie jako opiekuna Basi. Chciał mnie nawet pocałować, chyba przez pomyłkę, w rękę, jak ojca, a przecież wówczas dopiero zaczynałem być szpakowaty. Podczas obiadu cała rodzina zaczęła wmuszać we mnie kolosalne ilości jedzenia. Prosili, abym został do jutra, i to u nich w domu, zwłaszcza że zapowiedziane na popołudnie spotkanie z „dziećmi z Potulic" i ich opiekunem, panem Janem 104 Polakiem z Czeladzi, mogło się opóźnić i przeciągnąć do nocy. Postanowiłem jednak wrócić do Katowic i tam zanocować u kolegi z Buchenwaldu, wówczas dyrektora kopalni, Kazika Tymińskiego. Na spotkanie przybyli: Jan Polak z Czeladzi, dwie jego córki, byłe więźniarki Potulic, Czesława i Janina, Maria Wi-durska z Czeladzi oraz Barbara Sosgórnik, z domu Gaweł, to jest ta, która razem z bratem odezwała się na apel ,,Expressu Wieczornego" i ode mnie otrzymała adres Basi Sidło. Matka jej zaginęła po wyzwoleniu Ravensbriick, ale podobno widziano ją żywą w Szwecji. Obiecałem Basi Sosgórnik, że zajmę się i tą sprawą, gdy mi wszystkie szczegóły przekaże listownie. Była także z nami pani Wesołowska oraz przedstawiciele rodziny Ryszarda. Oto co powiedzieli mi uczestnicy zebrania: Dzieci z obozu w Potulicach do Będzina i innych miast Zagłębia przywoził Jan Polak. W drugim z tych transportów była „Basia 73528". Dzieci zostały umieszczone w żydowskim przytułku, obecnym Szpitalu nr 1 w Będzinie, przy ul. Małachowskiego. W Potulicach pan Polak sam czynił poszukiwania i stwierdził, że nie było tam żadnych dokumentów dotyczących dzieci, a w szczególności „Basi". Według relacji Krystyny Wesołowskiej „Basia" miała twarz w strupach i była bardzo zabiedzona. Kolor jej oczu był niebieski, buzia okrągła, włosy jasnoblond. Starania o uzyskanie jakichkolwiek danych o Basi za pośrednictwem Polskiego Czerwonego Krzyża nie dały rezultatów. W 1946 roku nadeszła z PCK negatywna odpowiedź. Chłopiec, o którym mówiła pani Wesołowska, był ciężko chory. Przytułek potem zlikwidowano, więc Tadzia musiał wziąć kto inny — czy zaraz potem, czy później, tego nie wiadomo. W przytułku nie przechowały się żadne dokumenty. Czesława z domu Polak miała wówczas w Potulicach 12 lat. Pamięta Basie i potwierdza jej ówczesny rysopis. Twierdzi, że znacznie więcej szczegółów mogłaby powiedzieć o Basi starsza wtedy dziewczyna imieniem Lucynka. To samo opowiedziała o Basi Janina z domu Polak. Potwierdziła, że Tadeusza i Basie przywieziono do Potulic jesienią 1944 roku. Opisała znane już sceny z asystą i ówczesny stan zdrowia Basi i Tadeusza. Czy Tadeusz miał także wytatuowany numer, tego nikt nie pamięta. Gdy zapy- 105 tałem o datę przybycia Basi z Tadeuszem do obozu, na nie potrafiła tego dokładnie podać. Spytałem więc, jaką pracę wykonywano wówczas w polu. Odpowiedziała, że zbierały kartofle i zawoziły do obozu. Ustaliliśmy wspólnie, że mogło to być w połowie października 1944 roku. Maria Widurska dobrze pamięta Basie. W Potulicach przebywała od lata 1944 roku, przywieziona tam jako 13-let-nia dziewczynka. Została aresztowana 11 lipca 1943 roku i miała za sobą pięć obozów, poprzednio zaś przebywała w miejscowości Kaczery. Pamięta także, że Basie przywieziono podczas kopania ziemniaków. Słyszała pogłoskę, że wtedy przywieziono tylko chłopca i dziewczynkę. Jej zdaniem, dziewczynka miała około 9 miesięcy, była bardzo zaniedbana, brudna, z buzią w strupach. W wolnych chwilach Marysia opiekowała się nią. Przybycie tych dzieci było otoczone przez Niemców jakąś tajemnicą. Nie wolno było do nich się zbliżać. Przywiozły je dwie kobiety w asyście strażnika. Jedna z nich wydawała się jakby głupkowata. Swój przyjazd do Potulic Marysia pamięta. Była dezynfekcja, wydawano numery rozpoznawcze, pisane na maszynie na żół-1 tej tekturce. Nosiło się ten numer na szyi. Wyzwolenie Po- .1 tulić nastąpiło 5 lutego 1945 roku, przyjazd do Będzina ich grupy 19 lutego 1945 roku. Barbara Gaweł w Potulicach miała lat 9, a jej brat lat 12. Basie pamięta, opiekowała się nią. Więźniarka, która przywiozła Basie, miała ubranie z łatą wszytą na plecach. Było to w październiku 1944 roku. Lucyna, która stale opiekowała się Basią, miała nazwisko Ślusarz. To, co brat pisał 'do Basi za moim pośrednictwem, opiera się na prawdziwych faktach. Reasumując, niewiele nowego dowiedziałem się o Basi. Ważna jednak była potwierdzona niemal przez wszystkich świadków data przybycia Basi do Potulic —¦ około 15 października (z tygodniowych odchyleniem w obie strony). Do Katowic wracałem razem z Barbarą Gaweł-Sosgórnik pociągiem. Po drodze opowiadała mi wiele o Potulicach, które bynajmniej nie były łagodnym obozem. Postanowiłem, że odszukam jakieś dokumenty dotyczące tej tak mało znanej, poza Pomorzem, placówki wyniszczania i wykorzystywania pracy dzieci, a może też etapu na drodze do wynarodowienia. 106 Gdy wróciłem do Warszawy, udało mi się kupić w antykwariacie wydaną w 1961 roku książkę pod tytułem Dzieci polskie oskarżają31. Autorzy, Józef Wnuk i Helena Ra-domska-Strzemecka, zgromadzili tam na 380 stronach wiele materiałów ze spraw sądowych, zeznań świadków oraz liczne fotokopie dokumentów. Książkę tę studiowałem dwa tygodnie. Niestety, większość materiałów odnosi się do dzieci starszych, a o zarządzeniach regulujących koleje losu niemowląt nie ma tam mowy. Natomiast znalazłem coś niecoś o Potulicach. Na stronie 99 Jerzy Skibiński, urodzony 13 XII 1935 roku, zeznaje: ,,... Kierownikiem obozu potulickiego był niejaki Stenzel, Volksdeutsch. Obóz otoczony był podwójnym drutem kolczastym, pilnowali SS-mani 38. W Potulicach warunki były lepsze, bo myliśmy się w specjalnie w tym celu urządzonym pomieszczeniu. Baraki były czyste, wyżywienie lepsze. Było mniej wypadków chorób i śmierci. Chorzy mieli opiekę w szpitalu, gdzie było dwóch lekarzy Polaków. W Potulicach przebywałem razem z bratem do chwili uwolnienia obozu przez Rosjan. Wtedy niejaki Kamiński zawiózł część dzieci do Torunia, gdzie zaopiekował się nami Polski Czerwony Krzyż...39" Na stronie 105 tej samej książki natrafiłem na zeznanie Ireneusza Kończaka, urodzonego 29 X 1936 roku: ,,... Dzieci /. naszej grupy chorowały często na świerzb i inne choroby skórne, nikt nie umarł. Żadnej nauki u nas nie było, ani pod Łodzią, ani też pod Potulicami. W obozie pod Potuli-cami przebywałem aż do ucieczki Niemców...40" Ten drobny, pozornie „niewinny" dokument miał dla 37 Instytut Wydawniczy „Pax" (wyd. I). 38 Pominięta część zeznania dotyczy obozu pracy dla dzieci polskich w Łodzi przy ul. Brzezińskiej. Był to tzw. Jugendver-wahrlager der Sicherheitspolizei in Litzmannstadt — młodzieżowy obóz ochronny policji bezpieczeństwa w Łodzi. 39 Protokół zeznania znajduje się w archiwum Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce (akta Okręgowej Komisji w Łodzi nr 1057 z/OŁ). 40 Archiwum Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce, akta nr 310,- tom II (według adnotacji autorów książki Dzieci polskie oskarżają). 107 mnie jednak swą wymowę. Ireneusz Kończak, w roku 1944 8-letni, przyjechał do Potulic z dziećmi chorymi na świerzb. Jak dalej zeznaje, jego zdrowy brat pozostał w obozie w Łodzi. Czyżby więc do Potulic były kierowane dzieci chore? Tadeusz przybył tam ciężko chory na żołądek, a Basia miała całą twarzyczkę w strupach, jak zeznały „dzieci potulic-kie". Warto wziąć to pod uwagę. Trzeci z dokumentów, jaki skwapliwie wypisałem z tejże książki, to fragment zeznania Rudolfa Franza Ferdynanda Hossa, komendanta obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu w okresie od maja 1940 roku do końca listopada 1943 roku. W aktach procesu Józefa Biihlera, sekretarza stanu w tak zwanej Generalnej Guberni, znajduje się stenogram przesłuchania Hossa przez sędziego śledczego w Krakowie w charakterze świadka 41. Oto zeznanie rzucające nieco światła na procedurę towarzyszącą akcji germanizacji dzieci polskich i radzieckich: ,,... Po wybuchu wojny Hitler mianował Himmlera Komisarzem Rzeszy do Spraw Umacniania Niemczyzny, który w tym charakterze, dla wyrównania braków powstałych przez upust krwi niemieckiej na frontach, rozciągnął swą działalność na wszystkie kraje podbite przez Rzeszę celem wybrania spośród ludności tych krajów wszystkich elementów, które według wyznaczonych przez niego przykazań rasowych nadawały się do zniemczenia. Prócz tzw. Volksdeu-tschów różnych krajów nadawały się do tego przede wszystkim małoletnie dzieci z podbitych krajów. Wyboru tych dzieci dla celów zniemczenia dokonywały placówki powołanego przez Himmlera Głównego Urzędu SS do Spraw Rasy i Osadnictwa. Techniczna strona wywozu wybranych i przeznaczonych do zniemczenia dzieci należała do Centrali Przesiedleńczej z siedzibą w Poznaniu i jej placówek terenowych w krajach podbitych. Osobiście posiadam wiadomości — zeznaje Hoss — o działalności obu tych instytucji na terenie tzw. Generalnego Gubernatorstwa i Komisariatu Białorusi. Zbiornica dzieci z obu tych obszarów znajdowała się w Łodzi, gdzie według mych wiadomości miały być urządzone dwa 41 Akta procesu Biihlera, tom IX, archiwum Głównej Komisji Badania Zbrodni. Hitlerowskich w Polsce. 108 domy-sierocińce. Do centrali tej placówki Policji Bezpieczań stwa skierowano dzieci z Generalnego Gubernatorstwa, kto rych rodzice zostali rozstrzelani względnie w inny sposób stracili życie lub osadzeni zostali w obozie koncentracyjnym. Dzieci aryjskie wraz z rodzicami przybywały do obozu oświęcimskiego z Komisariatu Białorusi, kierowane tam przez wyższego dowódcę SS i Policji w Mińsku. Zarówno dzieci z Generalnego Gubernatorstwa, jak i dzieci z Białorusi oraz dzieci urodzone w obozie wysyłał obóz początkowo do placówki Centrali Przesiedleńczej w Łodzi. Dzieci urodzone w obozie wpisywane były do rejestru stanu cywilnego w urzędzie Oświęcim II, który utworzony został specjalnie dla potrzeb obozu koncentracyjnego. Liczby transportów ani też ilości dzieci po ich przybyciu do Łodzi podać nie umiem. Jaki był dalszy los dzieci po ich przybyciu do Łodzi, nie wiem. Słyszałem tylko, że dzieci miały być tam wychowane, sortowane według ich właściwości rasowych i część z nich miała być przez rodziny niemieckie adoptowana. O ile się nie mylę, to latem 1943 roku Łódź odmówiła przyjmowania dalszych transportów dzieci z powodu przepełnienia obu domów dla dzieci. Od tego czasu wszystkie przybywające do obozu oświęcimskiego dzieci względnie tam urodzone przebywały w obozie koncentracyjnym i większość z nich na skutek warunków obozowych zmarła. Odnosi się to wszystko do dzieci pochodzenia aryjskiego. Dzieci żydowskie, które wraz z rodzicami zwożono kolejno do obozu oświęcimskiego transpor-.. tami, szły wprost z rampy kolejowej do komór, gdzie zabijano je przy użyciu cyklonu B..." Wprawdzie nie znalazłem jeszcze dokumentów — kolejnych zarządzeń, dokładnie precyzujących tok postępowania podczas germanizacji dzieci polskich i radzieckich, ale waga zeznań byłego komendanta Oświęcimia była chyba równa wadze owych dokumentów. Zgodnie z tym trybem postąpiono zapewne z Basią i Tadeuszem w 1944 lub 1945 roku. Nie znany Hóssowi element postępowania w okresie, gdy Łódź odmawiała przyjmowania dzieci od lata 1943 roku wskutek przepełnienia, jest do odtworzenia. Zasady działania były przedtem i potem niewątpliwie takie same. Z Oświęcimia dzieci wysłano gdzie indziej, skąd schorowane trafiły do Potulic, a potem nie zdążono skierować 109 ich do rodziny czy szkoły niemieckiej. Tak mogło dziać się z Basią—Polką i z Basią—Białorusinką czy Ukrainką. Ba-sia—Żydówka natomiast zostałaby zagazowana cyklonem B. Gdyby nie skierowano jej na zniemczenie, pozostałaby w Brzezince, gdzie szansę przeżycia wskutek złych warunków zakwaterowania i wyżywienia były bardzo nikłe. Dopiero teraz zwróciłem się do redakcji „Przyjaciółki" o pomoc w dalszych poszukiwaniach, mając na uwadze, że popularny ten tygodnik dociera w rejony kraju, gdzie nawet „Express Wieczorny" nie dotrze. Nie pomógł jednak list do sekretariatu redakcji tego tygodnika ani też telefon do naczelnego redaktora, który przecież niedawno był jeszcze naczelnym redaktorem „Expressu". Czułe skądinąd na podobne sprawy kobiety jakoś nie włączyły się do akcji. A i redaktor Has z Pragi nie odzywał się długo, więc wysłałem do niego kolejny list, relacjonując ostatnie informacje, głównie zeznanie Barbary Sosgórnik w Będzinie. Oświadczając, że, jak się jej wydawało, Basia miała w październiku 1944 roku około 9—10 miesięcy, potwierdziła, że mogła się ona istotnie urodzić w końcu grudnia 1943 roku, a więc numer 73528 był prawdziwy. Rozpocząłem starania o dotarcie do Zakładu Kryminalistyki Komendy Głównej MO, znanego mi z niejednego już osiągnięcia w dziedzinie wykrywania przestępstw, odczytywania dokumentów, demaskowania fałszerstw i dokonywania różnych analiz. Umówiłem się z porucznik Zofią M., którą znałem zresztą z działalności w Lidze Ochrony Przyrody. Przy kawie opowiedziała mi, że odczytanie takiego numeru jest wprawdzie trudne, ale możliwe, i jako prawnik wyjaśniła mi przy okazji, jakimi należy kierować się zasadami przy poszukiwaniu rodziny Basi. Obiecała skontaktować mnie ze swym kolegą ze studiów, który pracuje w Zakładzie Kryminalistyki, i poradziła, aby redakcja „Expressu" zwróciła się do milicji oficjalnie o taką usługę. Wówczas ona właśnie może mi pomóc. Tymczasem nadszedł list od Lidy Woronkowej z odpowiedzią na moje pytania. „t. O Oldze Iwanownie wiem bardzo mało. W tamtym czasie miała ona 50—55 lat. Urodziła się gdzieś na Ukrainie, być może w Donbasie. Jechała na jakieś przedmieście Brześ- 110 «i a, zapomniałam już jego nazwy, do córki. Syn, jak mówiła, /.ginął w Brześciu. Spotkałyśmy się w lipcu 1949 r. 2. Olga Iwanowna pokazała mi swój numer na lewej ręce, trochę poniżej łokcia, tak jakby wypalony, był to numer 73520. 3. Numer ten zapamiętałam na całe życie, ale go nie zapisałam. Dowiedzieć się o numerach niczego nie mogę, ale piszę tylko prawdę, to, co widziałam i słyszałam, i oczywiście przykro mi rozdrażniać zagojoną przez czas ranę. Może pan wyobrazić sobie, ile nerwów kosztuje mnie, ile łez wywołuje każde wspomnienie. Dlatego ani nie przechodzi mi przez myśl fantazjować. Także na daną okoliczność nie mam świadków. Znaleźliby się, gdybym wówczas pomyślała, że będą potrzebni. Nigdy nie przypuszczałam, że z fabryki śmierci mogło się wydostać żywe dziecko. 4. Fakty odnoszące się do aresztowania matki mogą potwierdzić mieszkańcy wsi Meniutiewo, a co do Witebska i obozu, mogliby to potwierdzić byli policjanci Maksim i Orłów, ale Maksim, po wojnie osadzony w więzieniu, zmarł. A Orłów, ogłoszony przestępcą wobec państwa, ukrywa się do dziś... 5. Ja miałam wtedy 9—11 lat, ale też nie znam dokładnej daty mego urodzenia. Jest tylko zapisane, że w 1934 roku. Pamiętam dokładnie okoliczności aresztowania matki. Oprócz tego, że matka obiecała mi »maleńkie dziecko«, niczego nie wiem. 6. W miejscu urodzenia nie czyniłam żadnych poszukiwań. 7. Nie mam fotografii z lat dziecinnych, ponieważ byłam w sierocińcu, a tam nikogo nie fotografowali. Fotografii ojca ani matki też nie mam. Wszystkie dokumenty i rzeczy były zakopane w ziemi i przez cztery lata wojny wszystko zbutwiało i przepadło. U rodziny także nie zachowały się fotografie. Urodziłam się podobno 18 sierpnia 1934 roku. Wzrostu jestem średniego — 166 cm, raczej szczupła. Włosy mam ciemnopopielate, trochę się w dzieciństwie kręciły. Oczy piwne, duże, nos prosty, dołki w policzkach, usta wygięte. Mam dwóch synów — Walerego, lat 8, i Aloszę — 11 miesięcy. Mąż — inżynier mechanik — pływa na statkach. Ja pracuję w instytucie zaopatrzenia. Matka była nieco więcej 111 'neugeb E-kdo 9«, jak to widać np. przy numerze 74040 i w innych miejscach w Kalendarium. Wydaje się mało prawdopodobne, ażeby »aryjskie« dziecko włączono w numerację, którą objęto transport Żydówek. Wiadomo przecież, że dziecko z takim numerem byłoby narażone na większe niebezpieczeństwo. Przyczyn nie trzeba bliżej uzasadniać. Poza tym kobiety i dzieci płci żeńskiej oznaczone numerami 72435—73770 zostały skierowane do obozu rodzinnego Żydów z Teresina, a zatem przebywały w obozie B II b w Brzezince, a nie w obozie żeńskim B I a w Brzezince. Umieszczenie w tym obozie noworodka »aryj-skiego« jest nieprawdopodobne (z tym się zgadzam, ale kto wie, w jakim obozie była Basia? — E. P.)" A teraz najważniejszy fragment listu: 44 EH — Erziehungshaltlinge — więźniowie wychowawczy, to jest przywiezieni do obozu koncentracyjnego na określony karny czas za popełnienie wykroczenia w obozie pracy. Posiadali numery koloru czerwonego i nosili włosy krótko podstrzyżone, dlatego nazywani byli „kogutami". 45 Chyba „aussetordentlich" — wyjątkowo, lub „ausser Nu-meration" — poza numeracją. 119 „Dziecko »73528« wg naszych przypuszczeń: a) mogło być przywiezione do obozu jako noworodek, przy czym jest możliwe nawet, że urodziło się podczas transportu; b) mogło urodzić się już w Brzezince, jednak przed wydaniem numerów. Wnioskujemy to stąd, że gdyby nastąpiło to po wydaniu numerów, miałoby co najwyżej ostatni numer wydany dla transportu, a więc »73770«. Technika wydawania numerów, o której Kolega pisze na pierwszej i drugiej stronie listu, była trochę inna i znamy ją (Smoleń i Sz. — E. P.) stosunkowo dobrze, gdyż tą sprawą zajmowaliśmy się w obozie przez trzy lata. Mimo że pracowaliśmy nad tym zagadnieniem w obozie męskim, możemy stwierdzić, że więźniarki powinny były (tak było zarządzone) kierować się tymi samymi zasadami. Nie chcemy się wypowiadać w tej sprawie, ale zaznaczamy, że w obozie męskim przebiegało to w ten sposób: a) po przybyciu więźniów ustawiano wg porządku alfabetycznego albo nie przestrzegając tego porządku,- b) wpierw wydawano numery, zapisując do podręcznego zeszytu nazwisko i imię oraz numer (nic więcej); c) po przydzieleniu numerów dla całego transportu przystępowano do spisywania personaliów (obszerny arkusz). Mogło się zdarzyć, że przed spisaniem poddawano więźniów kąpieli (najczęściej tylko w Oświęcimiu46). ...Z posiadanych przez Muzeum dokumentów (lista transportowa) z Theresienstadt — Ds 18. 12. 1943 wynika, że transport wyjechał z Theresienstadt w dniu 18 grudnia 1943 r. Z wykazu transportów (materiały obozowego ruchu oporu, str. 24) — wynika, że numery wydano w dniu 20. 12. 1943 r.47 Transport ten nie odbywał kwarantanny, nie podlegał selekcji, lecz w całości został skierowany do obozu rodzinnego Żydów z Theresienstadt w Brzezince (B II b). Muzeum nie może zaprzeczyć twierdzeniu b. więźniarki, Z. Bratro, że spisywanie personaliów nastąpiło 24. 12. 1943 r. 46 Zgadza się, tak było i z autorem w 1941 roku. 47 A więc wykaz z 18 grudnia 1943 roku znajduje się w Muzeum Oświęcim-Brzezinka. Dlatego widocznie red. Jifi Has nie mógł go znaleźć w Czechosłowacji. 120 Należy natomiast ustalić, gdzie ta rejestracja się odbywała, w obozie żeńskim czy też w rodzinnym". Niezwykle interesujące dla mnie, jako byłego oświęci-miaka, jest następujące oświadczenie kolegów z Muzeum: „Wykaz transportów (a więc strona 24 i wszystkie z tęga cyklu, tak męskie, jak i żeńskie) był sporządzony w obozie w 1944 roku. Pisali ten wykaz ręcznie i nielegalnie więźniowie zatrudnieni w biurze przyjęć więźniów (Aufnahme), m. in. Rajewski, Wąsowicz, Datko, Zwarycz, Trębaczewski oraz T. Sz. i Kazimierz Smoleń. Z tego powodu znamy zasady, którymi kierowaliśmy się przy sporządzaniu dokumentu. Aby skrócić czas pisania (bo przecież do pokoju naszego przychodzili SS-mani), przy transportach dotyczących Żydów nie pisaliśmy niczego lub tylko »Paris«, »den Haag« itp. lub RSHA. Również i inne skróty są dla nas dziś zupełnie czytelne. Numery 72323—72434 wydano kobietom przywiezionym z Francji (Drancy). Dane te opierają się na wykazie transportów oraz imiennych listach transportowych sporządzonych w Drancy. Natomiast numery 72435—73770 wydano kobietom przywiezionym z Theresienstadt. Ustalono to na podstawie: zeznania świadka dra Otto Wolkana (proces Hossa, tom 6. k. 255), opracowania H. C. Adlera — Theiesienstadl 1940—1945 (J. C. B. Mohr, Tubingen 1955, str. 55) i Listy transportowej Ds 18. 12. 1943 osób deportowanych z Theresienstadt do Oświęcimia. Na liście tej figurują również dzieci, przy których podano daty urodzenia. (Gdyby więc Basia urodziła się przed sporządzeniem tej listy, to jest przed wyjazdem transportu z Teresina, figurowałaby na tej liście z datą urodzenia odpowiednią do jej niemowlęcego wieku! — E. P.)". Odnośnie do oświadczenia położnej Leszczyńskiej autorzy listu wyjaśniają, że jest ono tylko częściowo zgodne z dokumentami, gdyż dzieci urodzone w obozie żeńskim w okresie między 26 III 1942 roku a 26 VI 1943 roku były zabijane bez względu na to, czy pochodzenie ich było żydowskie, czy też „aryjskie", i nie figurują w wykazach numerowych więźniarek i więźniów. „Natomiast dzieci urodzone w obozie żeńskim w Brzezince po 26. 6. 1943 roku, tak »aryjskie«, jak i żydowskie, nie były zabijane i figurują w wykazach transportów żeńskich: 18. 9., 21. 9., po 29. 9. 121 i mm ,I, ich po 4. 10, 12 i 14. 12. itd. Między 4 a 5 paź-rnlka 1943.r. wprowadzono do stanu liczbowego obozu ikiego 11 noworodków, oznaczonych numerami 155909— 155919, przy których podano datę 27. 6. 1943 r. Należy przyjąć, że jest to data najbliższa ich urodzenia i że do października nie posiadały one numerów obozowych. Jeden z tych chłopców, oznaczony numerem 155910, syn b. więźniarki Anny Fefferling (w r. 1951 nosiła nazwisko Gomez po drugim mężu), wraz z matką przebywał po wojnie w Pa-1 ryżu... Prosimy potraktować niniejsze wyjaśnienie jako chęć udzielenia pomocy w sprawie poszukiwania rodziny Basi. Zdajemy sobie sprawę, jak trudno jest po tylu latach i przy braku szczegółowych danych odtworzyć tę historię. Życzy- I my jednak wielu sukcesów." List pokrzepił mnie na duchu, bo zapewniał, o życzliwości dla mojej sprawy grona kolegów i pracowników z muzeum oświęcimskiego, a także wnosił pewne nie znane mi ] szczegóły z procedury postępowania z najmłodszymi więźniami, ale jednocześnie wyrażał mocne przekonanie autorów, że Basia jest córką Żydówki z Teresina i posiada na- ,] prawdę numer 73528, w co zaczynałem już przecież wątpić. Nie byłaby więc Białorusinką, siostrą Lidy. Gdy rozważałem ponownie tę ewentualność, do redakcji „Expressu Wieczornego" przyszedł kolega Kuzniecow. Przyniósł mi nadesłany do niego z centrali TASS list, przekazany 29 czerwca przez redakcję pisma ,,Krasnaja Zwiezda" z Moskwy. Autorem listu był Iwan Fiedorowicz Czernik z miasta Nowaja Kachowka w rejonie chersońskim, który twierdził, a w każdym razie wydawało mu się po przeczytaniu artykułu o Basi poszukującej rodziców, że zna rozwiązanie jej tajemnicy. „Droga redakcjo — napisał Iwan Fiedorowicz Czernik, przysparzając mi swym listem nowych kłopotów ze sprawdzeniem podanych przez niego wiadomości. — W gazecie »Krasnaja Zwiezda« z dnia 16 kwietnia 1965 r. była drukowana wzmianka —¦ 73528 szuka rodziców. W artykule tym Basia z Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej szuka rodziców. Ja pamiętam ten numer z 1943 roku. Oto jak było: W 1942 roku żyłem w serdecznej przyjaźni ze Smirnową Nataszą w obozie w mieście Frankenthal w zachodnich Niemczech. W roku 1943 Niemcy zebrali w obozie wszyst- 122 l.io kobiety w ciąży, wsadzili do samochodów i wywieźli. I Hugo nie było Smirnowej Nataszy. Potem ona i wiele jesz-r/.e kobiet wróciło do obozu po porodach, ale bez dzieci. Spytałem Nataszy, gdzie jest jej dziecko. Płakała i w rozgoryczeniu powiedziała, że była w Polsce, w obozie. Urodziła tam dziewczynkę i dziecko to ma numer. Pewnego dnia na obóz był nalot lotnictwa amerykańskiego. Ogłoszono alarm. Wszyscy rozbiegli się po obozie. My z Nataszą byliśmy razem i poczęliśmy szukać miejsca na ukrycie się. Wtedy to Nataszą powiedziała mi, że jej córeczka ma numer 73528. Powtórzyła to jeszcze raz, jakby coś przewidując. Rozbiegliśmy się w różne miejsca do schronów. Ona uciekła do jednego z podziemnych bunkrów. Podczas tego nalotu bomba trafiła w jej bunkier i rozbiła go. Zasypało wyjście ze schronu, rozerwało wodociągi i zalało schron wodą. Zginęła tam i Nataszą Smirnową. Od tamtych czasów niczego nie dowiedziałem się o dziewczynce, ale zapamiętałem jej numer. Proszę o odpowiedź". Sprawdziłem w Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich, czy w publikacji z Arolsen w języku angielskim (zestawienie obozów hitlerowskich) figuruje Frankenthal jako obóz pracy48. Jak się okazało, pod oznaczeniem „Frankenthal" istniało więzienie i liczne obozy pracy cywilnej o różnych nazwach. Oprócz tego istniało wiele małych obozów pracy cywilnej w Kreis Frankenthal, więżących po kilkaset osób. Co do samej historii, to jest niewątpliwie ciekawa. Całkiem możliwe, że kobiety z obozu wywożono w inne miejsce, nawet na teren Polski, aby tam odbyły poród, potem odbierano im dzieci. Sama tylko sytuacja i sposób przekazania przyjacielowi przed śmiercią numeru dziewczynki przez Nataszę Smirnow (znów tak samo popularne nazwisko jak imiona Olga Iwanowna!) wydaje się wątpliwe. Tylu jednak wręcz nieprawdopodobnych sytuacji byliśmy świadkami, a ja sam przecież również zachowałem życie tylko dzięki dziesiątkom nieprawdopodobnych wydarzeń! Czyżby więc „Basia" była córką robotnicy z Frankenthalu, Smirnowej? Ale dlaczego z zachodu Niemiec wywożono ciężarne 48 w wykazie tym obozy pracy są oznaczone literami „c.w.c." — „Civil Work Camp" — cywilny obóz pracy. 123 robotnice aż do Oświęcimia, gdy po drodze było tyle Kin-derheimów i Lebensbornów? Poza tym, jeśli dziecko zabrano matce od razu, nie mogło ono mieć wytatuowanego numeru. Napisałem do redakcji „Komjannimo Tiesa" w Wilnie, do redaktora naczelnego I. Civilkajte, tego, który nadesłał do agencji TASS list Kaminskasa, że Riczardas nie odpowiada na mój list. Załączyłem kopię tego listu z prośbą o przesłanie mu jej jeszcze raz do Kazachstanu. Zresztą nie wierzyłem, iż Kaminskas się odezwie, bo przecież nie mógł być małym chłopcem po wyzwoleniu Oświęcimia, a jednocześnie mieć tak niski numer, pasujący raczej do transportu z 1942 roku, i to w okresie, kiedy małych dzieci w ogóle w Oświęcimiu nie było. Tak też się stało. Odniosłem tymczasem mały, spodziewany zresztą, pierwszy w życiu sukces prawniczy. Sąd Najwyższy uchylił orzeczenie Sądu Powiatowego w Będzinie co do daty i miejsca urodzenia Basi i zgodnie z obowiązującą procedurą kazał przesłać sprawę do ponownego rozpatrzenia w Będzinie, z zaleceniem, aby ją tamtejszy Sąd Powiatowy rozpoznał w innym składzie. W uzasadnieniu orzeczenia, które poznałem po jakimś czasie, były wskazówki, jak sprawę załatwić. Nie omieszkałem natychmiast powiadomić Basi o tym. Może nareszcie otworzą się przed nią perspektywy uzyskania dowodu osobistego, no i wreszcie zostanie do wszystkich jej dokumentów wpisane ujednolicone miejsce urodzenia, a miejscem tym będzie, oczywiście, Oświęcim. W związku z poszukiwaniami na terenie Czechosłowacji (miały one objąć co najmniej kilkaset rodzin, które powróciły z Brzezinki do domu) postanowiłem zorganizować na miejscu w Pradze pomoc dla redaktora Hasa. Trzeba bowiem będzie chodzić do różnych instytucji, pisać listy, przeprowadzać wywiady. Kto z moich praskich znajomych może być w tym pomocny? Może byli pionierzy, których poznałem, będąc w 1947 roku na I Festiwalu Młodzieży Demokratycznej? Ale jak nawiązać z nimi kontakt po tyloletniej przerwie w korespondencji? Chyba przez Daję — czyli Dane Kńs, z pierwszego męża Kovaćikovą, jedyną znajomą z okresu Festiwalu, z którą utrzymałem do dziś wymianę listów? Ale przypomniałem sobie, że mam w Pradze jeszcze jedną życzliwą duszę, na której pomoc mogę liczyć. Jest 124 to była korespondentka „Małego Expressiku", miesięcznego dodatku do ,,Expressu Wieczornego" z lat 1951—1957, któ-i y redagowałem. Eva Cudova na pewno mi pomoże, a nie muszę do niej nawet pisać po czesku, gdyż nauczyła się dobrze języka polskiego. Eva, obecnie studentka, jest w wieku zbliżonym do wieku Basi. Opisałem jej całą sprawę i czego od niej będę wymagać oraz że jedyną nagrodą za poniesiony trud będzie świadomość ulżenia doli' nieznanej młodej kobiecie, która miała nieszczęście urodzić się w Oświęcimiu i szczęście, że to piekło przeżyła. Powiadomiłem redaktora Hasa, że wkrótce Zakład Kryminalistyki Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej w Warszawie dokona ponownej ekspertyzy numeru Basi, co do którego nie jestem absolutnie pewny, że brzmi „73528". Zamiast posyłania fotografii Basi do Czechosłowacji zaproponowałem, aby ewentualni domniemani rodzice przysłali swoje fotografie, a także rentgenowskie zdjęcia czaszki z przodu i z boku, a już nasi eksperci dokonają odpowiedniej ekspertyzy porównawczej ze zdjęciami lub z osobą Basi. Zaofiarowałem red. Hasowi pomoc w poszukiwaniach na terenie CSRS przez Evę Cudovą i poinformowałem go, że chodzi mi o adresy osób, które ocalały z transportu z Teresina z 18 grudnia 1943 roku. Chciałbym się od nich dowiedzieć, jak odbywało się numerowanie tego transportu, co pamiętają o dzieciach i ich losie, itp. Wyjaśniłem również, że imię „Basia" nie jest prawdziwe, lecz pochodzi z Potu-lic, gdzie Basia przybyła już podobno bez nazwiska. Zapytywałem także, czy na listach transportowych z Teresina było wyraźnie zaznaczone, kto pochodzi z getta, a kto z „Malej Pevnosti". „Mała Pevnost (Mała Twierdza) —¦ Teresin" to dawna fortyfikacja, zamieniona na więzienie. Dowiedziałem się o istnieniu jej obok teresińskiego getta z wydawnictwa książkowego o Teresinie. Studiując tę książkę znalazłem jednak trochę nieścisłości dotyczących historii okupacji hitlerowskiej w Czechosłowacji i w samej faktografii getta i więzienia. M. in. zamieszczone tam były znane mi zdjęcia stosów trupów, wykonane przez Amerykanów podczas wyzwalania Dachau, jako pochodzące rzekomo z „Malej Pew-nosti". Dlatego cenniejsze byłyby dla mnie zeznania naocznych świadków, uzyskane przez redaktora Hasa oraz Evę Cudovą, która z pewnym opóźnieniem odpisała po polsku 125 niezłym językiem, że mi chętnie pomoże. Mój list ! Mi Jej rodzice do brygady leśnej we wschodniej Mo-1,1 u te, gdzie będzie pracowała do połowy września. Napisała też do redaktora Hasa, oferując mu pomoc w poszukiwaniach. Wiedziałem, że na Evę mogę liczyć. Po gruntownym przestudiowaniu listu od dyrektora Smolenia pospieszyłem z obszerną odpowiedzią i całą „stertą" nowych pytań. Zastanowił mnie bowiem fakt, iż obok getta było w Teresinie więzienie, w którym osadzano w niewielkiej ilości Żydów. Do tego gestapowskiego więzienia zwożono również, jak podają źródła czechosłowackie, uciekinierów z radzieckich obozów jenieckich, uciekinierów lub sabota-żystów z pracy przymusowej, partyzantów, m. in. mężczyzn i kobiety z Białorusi i Ukrainy, a także z innych okolic ZSRR. Wynotowałem, że w grudniu 1943 roku były stamtąd transporty do różnych obozów, m. in. do Oświęcimia. Natomiast w Kalendarzu wydarzeń w „Zeszytach Oświęcimskich" nie zauważyłem ani jednej adnotacji, że transport pochodzi z „Malej Pevnosti". Może więc istniały wspólne transporty z getta i z tej twierdzy, którą Czesi określają także „obozem koncentracyjnym" tej rangi co filia Flossenbiirgu w Li-tomierzycach (Leitmaeritz)? Czy więc jest możliwe, by z Teresina do Brzezinki przyjechali nie tylko Żydzi, ale i kobiety białoruskie czy ukraińskie? Podałem także, iż red. Has powiadomił mnie, że w Czechosłowacji żyje wiele osób z byłego transportu te-resińskiego, które przebywały w obozie rodzinnym w Brzezince. Nie wszyscy więc tam zginęli podczas słynnej „podróży na inne miejsce pracy", czyli do gazu. Co się tyczy dzieci urodzonych w „Malej Pevnosti", to „odbierano je matkom.i oddawano krewnym, ale w kilku przypadkach oddano Niemieckiemu Czerwonemu Krzyżowi i matki ich nigdy nie zobaczyły...49" Zwróciłem też uwagę na zapisy dotyczące urodzeń dzieci podane w Kalendarzu między 17 a 24 grudnia 1943 roku. Numer większy od Basi otrzymała z datą 19 grudnia 1943 roku dziewczynka urodzona przez lwowiankę (73857, a po- 49 Z książki Pamatskd mista boje ćeskych zemi proti fasizmu (SPB, Praha 1953) —¦ Pamiątkowe miejsca walk czeskich krajów przeciwko faszyzmowi. 126 lem pod datą 20 grudnia 1943 roku zapisana jest nowo narodzona z „E-kdo 9", z numerem 73858. Więc jakieś kobiety /. Mińska i z Witebska, przybyłe nieco wcześniej, rodziły wówczas, kiedy Basia otrzymała numer. Czy więc jest możliwe, aby numer brakujący z różnych powodów ze środka transportu teresińskiego przydzielono jeszcze jednej dziewczynce urodzonej w tym czasie? Uważałem, że mogło się tak wydarzyć, bo w Kalendarzu znalazłem podobną sytuację w innym okresie. Dotyczyło to nadania numeru dziecku urodzonemu podczas zapisywania transportu. Oto przykład: 19 XI 1943 roku przywieziono transportem zbiorowym 280 więźniów (numery 164114—164393) oraz 87 więźniarek (numery 68920—68942, 68944—69007). Numer C>8943 otrzymała dziewczynka urodzona przez więźniarką z tego transportu. W dniu 4 grudnia 1943 roku przyjechał duży transport „E-kdo 9". Numery mężczyzn były następujące: 165527—166039 i 166882—167302. W dziesięć dni później, czyli 14 grudnia 1943 roku, numery ze środka tego transportu, czyli 166879 i 166880, otrzymali chłopcy, którzy urodzili się w Brzezince. Czy chłopcy ci byli dziećmi kobiet przywiezionych 4 grudnia transportem „E-kdo 9"? Dr Alina Tet-majer, była więźniarka Oświęcimia, w rozmowie ze mną wyraziła opinię, że mogła zaistnieć możliwość pomyłkowego nadania chłopcom numerów kobiecych, bo pamięta dwóch chłopców, którymi się opiekowała i których numery były bardzo podobne do numerów ich matek. Zwróćmy jeszcze uwagę, że pierwsi z utrzymanych przy życiu chłopców otrzymali numery znacznie później, niż się urodzili. Numery ich były „wsteczne" w stosunku do nadawanych w dniu ich urodzenia. Wydaje mi się, że można to wytłumaczyć tym, że zarówno noworodki męskie, jak i żeńskie przebywały po urodzeniu w obozie lub w szpitalu żeńskim i upływało trochę czasu, zanim SS opiekujące się obozem żeńskim otrzymało męskie numery dla urodzonych chłopców. Jak widać, z numeracją mogły się dziać w Brzezince różne cuda. Jeśli chodzi o badanie numeru Basi w Zakładzie Medycyny Sądowej w Krakowie, to jego zdjęcie,- jak się dowiedziałem, wykonał asystent, bo profesora nie było. Wysuwano wtedy zastrzeżenia co do drugiej cyfry, czyli pierwszej z trójek. Gdyby okazała się ona np. „8", to sytuacja 127 nie by się zmieniła i wówczas o urodzeniu Basi byłoby jeszcze mniej wiadomo. Celowi wyświetlenia tych wątpliwości posłuży ponowne zbadanie numeru przez Zakład kryminalistyki KG MO w Warszawie. „Jak widać więc ¦— pisałem, odpowiadając na zarzut zbyt emocjonalnego podchodzenia do sprawy — staram się zebrać maksimum ma-1 teriału, a dopiero potem wnioskuję. Niektóre z notatek w »Expressie Wieczornym* mają celowo treść zabarwioną sensacją, aby wywołać tym żywszy odzew ze strony społeczeństwa, co zdało przecież egzamin". Bezskutecznie natomiast starałem się nawiązać kontakt z Iwanem Fiedorowiczem Czernikiem, który opisał losy swej przyjaciółki z obozu pracy przymusowej. Czernik więcej się nie odezwał. 23 lipca otrzymałem krótki list od dyrektora Smolenia z Oświęcimia, zawiadamiający o tym, że Muzeum jest w po- i siadaniu wykazu nazwisk z Theresienstadt, w którym znajduje się nazwisko więźniarki nr 73528, i że Muzeum prosi mnie o przybycie w celu zapoznania się z treścią niektórych dokumentów i o wcześniejsze uprzedzenie o dacie przyjazdu. Oddepeszowałem: „Przyjeżdżam w piątek. Proszę o nocleg w Muzeum —¦ 29 lipca 1965 roku". Czy więc sprawa ma się ku końcowi? W każdym razie rozwikła się problem numeru 73528, bo jeśli znajdują się na tej liście nazwiska, to jedno z nich należeć powinno do matki Basi, a więc i do samej Basi. Czy będzie to jednak rozwiązanie ostateczne? Czy za nazwiskiem ukrywa się jakiś adres z owego okresu, dziś zresztą może nieaktualny? Cóż mi zresztą po nazwisku, jeśli nie wiąże się z nim żywa dziś osoba? Czy dowiem się czegoś więcej o losach Basi przez cały czas jej pobytu w Brzezince i między opuszczeniem Brzezinki a przyjazdem do Potulic? Jakiekolwiek te losy były, to stale balansowała Basia między życiem a śmiercią, między rozkazami zalecającymi unicestwienie wrogów Trzeciej Rzeszy, rzeczywistych i potencjalnych, to znów ratowanie cennej krwi, mającej w przyszłości uzupełnić braki spowodowane tak bardzo zwiększającymi się w owym okre-¦ sie stratami frontowymi. Hleznane dolychrzss ilcrumenty odsłaniała $iczfci.-".y martyrologii radzieckich dzieci w hitlerowskich oieiaefi 12. Poszukiwania w Archiwum w Bydgoszczy naprowadziły na ślad nieznanej zbrodni, dokonanej przez hitlerowców na setkach radzieckich dzieci. Donosi o tym „Ex-press Wieczorny" 24 stycznia 1966 roku. aiiiiiii i— 13. A więc Lida Woronkowa może być siostrą Basi. Ta najbardziej nieprawdopodobna wersja poszukiwań może okazać się prawdziwa. Poszukiwania w różnych kierunkach trwają jednak nadal. BASIA 73528 NIE JEST BASSĄ 73528 Zanim pojechałem do Oświęcimia, zawiadomiłem red. Hasa, że muzeum oświęcimskie znalazło wykaz teresińskiego transportu z 18 grudnia 1943 roku i że jest tam być może nazwisko związane z numerem 73528. Po przyjeździe do Muzeum w końcu lipca niezwłocznie przekażę mu to nazwisko, aby mógł szukać w Czechosłowacji jakichś pozostałych przy życiu krewnych. Czechosłowacki kolega nie pozostał dłużny tym razem i dalekopis od niego nadszedł już 27 lipca. Obiecał, że mając nazwisko rozejrzy się za krewnymi Basi. Zamówił też u mnie reportaż dla ,,Većerni Prahy" o tymr jak przeprowadzałem poszukiwania, obiecując przysłać również swój reportaż z odszukania krewnych oraz relację o ich obozowym losie. Wyjeżdżając do Oświęcimia 29 lipca, wysłałem do Basi list: „Zamierzam Was odwiedzić 31 lipca, ale ponieważ nie wiem, czy mi się uda, więc piszę ten list. Niewykluczone, że sprawa Basi znacznie posunie się naprzód, gdyż zaszły nowe okoliczności, które obecnie sprawdzam. Bardzo chciałbym wiedzieć, jak mam postąpić w przypadku, gdyby okazało się, że pochodzenie Basi nie jest takie, jakie wymarzyła sobie przez długie lata rozmyślań. Może przecież być z pochodzenia Czeszką, Greczynką, Holenderką, Cyganką, Żydówką, Niemką, a przecież pragnęła być Polką, bo tu się wychowała, związała z Polską i córkę wychowuje po pol- 9 Kim jesteś, Basiu? 129 sku. Czy każda prawda jest przez Was, Basiu i Rysiu, jednakowo pożądana i bez względu na wszystko chcecie, aby ją Wam zakomunikować? Nieznani rodzice mogli być dobrzy lub źli, szlachetni lub nie, mieć takie czy inne wady lub nałogi, rodzina zaś może okazać się niekoniecznie przyjazna, a nawet wroga. Czy od razu kojarzyć Was z nią, gdyby udało mi się rozwiązać sprawę nazwiska, czy wpierw ocenić sytuację? Nie tracę bowiem nadziei, że sprawa da się rozwiązać". Bardzo zmienił się Oświęcim od ostatniej mojej bytności w Muzeum. Wybudowano nowy dworzec kolejowy, a i samo otoczenie Muzeum zaczęto adaptować, zamieniając dawne budynki pralni i piekarni na pomieszczenia recepcyjne, tak. potrzebne ze względu na przyjazd wielu tysięcy osób z całego świata. Na razie interesowała mnie jednak sprawa odnalezionych dokumentów teresińskich. Przyjął mnie dyrektor Kazimierz Smoleń i poprosił kustosza, aby wspólnie wyjaśnić mi przyczynę wezwania. Okazało się, że nie tyle chodziło im o odnalezione dokumenty z getta w Teresinie, które zresztą już dawno w mikrofilmie przesłali do Museum tJstav Dejin Komunisticke Strany Ceskoslovenska 50. Obaj moi rozmówcy zaczęli mnie przekonywać, że źle robię, szukając innej prawdy niż ta, która została już raz dowiedziona. Basia jest Żydówką z Te-resina, która urodziła się prawdopodobnie w samym tere-sińskim getcie lub podczas transportu do obozu. Wyjaśniając okoliczności tej sprawy do końca, mogę Basi tylko sprawić przykrość; lepiej poniechać kojarzenia rodzin po 20 latach, bo doświadczenia w takich przypadkach bywają przeważnie smutne. Obie strony są zazwyczaj z siebie niezado--wolone. Zresztą odkrycie prawdy jest bardzo trudne i nigdy w stu procentach nie można mieć pewności, że nie popełniło się pomyłki. Tylko wyjątkowy zbieg okoliczności, kiedy oboje rodzice żyją, może być podstawą do badań medycznych potwierdzających pokrewieństwo. Czy jednak jest możliwe, aby żyli rodzice żydowskiego dziecka z transportu skazanego na stuprocentowe wyniszczenie? Przyznam się, że podczas tego przekonywania powsta- 50 Zakład Historii Komunistycznej Partii Czechosłowacji — odpowiednik naszego Zakładu Historii Partii przy KC PZPR. 130 wały u mnie wątpliwości. Ale jednocześnie rodził się bunt przeciwko takiemu postawieniu sprawy. — Dajcie mi te dokumenty na noc do pokoju gościnnego — poprosiłem. Przejrzę je, a rano, gdy pozwolicie mi poszperać po archiwach muzealnych, dam wam odpowiedź, co zamierzam robić dalej. A pomyślałem: „Mam za sobą mocne zaplecze w postaci setek tysięcy czytelników »Expressu Wieczornego*, a do tego licznych kolegów obozowych z Klubu Oświęcimiaków, Buchenwaldczyków, Mauthausenowców i innych. Dzięki nim tak szybko udało mi się wiele wyjaśnić w sprawie Basi: Liczę więc na nich, tak jak czytelnicy »Expressu Wieczornego* liczą na gazetę, że doprowadzi poszukiwania do pomyślnego końca. A Basia znajduje się obecnie w takim stanie psychicznym, że nie mogę jej zostawić w niepewności". Dyrektor Smoleń kazał mnie zaprowadzić do gościnnego pokoju51, a wkrótce potem przyniesiono mi kopie mikrofilmów. Zobaczywszy wielostronicowe wykazy zwątpiłem, czy w ogóle uda mi się z nich cokolwiek odczytać. Pismo było drobne, trudno czytelne, adnotacje zupełnie niewyraźne, maszynopis zatarty. Gdy jednak wgłębiłem się w treść zestawów, powoli zaczęło mi się rozjaśniać w głowie. Były tam dwie zasadnicze listy. Jedna z numeracją kolejną, ale z nazwiskami nie uporządkowanymi według alfabetu. Tę listę sporządził prawdopodobnie urząd niemiecki albo jakaś Rada Żydowska (Judemat) w getcie w Teresinie. Nazwiska tam zamieszczone stanowiły zestaw osób przeznaczonych na transport w dniu 18 grudnia. Droga do Oświęcimia trwała z Teresina dwa dni albo półtora. Gdyby transport przybył do Brzezinki po apelu wieczornym, to mógłby zostać przyjęty dopiero nazajutrz, po apelu porannym, o ile tryb postępowania w 1944 roku odpowiadał trybowi postępowania z okresu, kiedy mnie przyjmowano do obozu. Ja 51 W owym okresie nie była jeszcze wybudowana recepcyjna część przy Muzeum Oświęcim-Brzezinka. Wykorzystano do tego celu prowizoryczny barak, służący komendanturze obozu, położony równolegle do baraków wiąźniarskich, ale na zewnątrz ogrodzenia z drutów. 131 stałem w oświęcimskim Waschraumie52 przez 8 godzin. Dch piero gdy brygady więźniarskie wyruszyły po porannym apelu do pracy, przystąpiono do zarejestrowania nas. Było to okropne czekanie. Jeden z grupy wtedy zwariował. Jeśli wówczas Basia urodziła się, mogło jej nie być na liście, sporządzonej jeszcze przed wyjazdem z Teresina. W ogóle nie jest pewne, czy wszystkie osoby z tej listy wyjechały. Wiele z nich mogło umrzeć w ostatniej chwili czy w drodze i w ogóle nie trafić na „Zugangsliste" (lista przybyłych z właściwą numeracją obozową). Zresztą tej listy „Zugangów" w ogóle mi nie dostarczono i chyba jej w Muzeum nie było. Co więc przedstawia druga lista? Był to zestaw nazwisk więźniów żydowskich z tego sa- ¦ mego transportu, ale już w porządku alfabetycznym, tyle że bez danych personalnych, jak na pierwszej liście, zawierającej obok nazwiska: imię, rok urodzenia oraz zawód więźnia. Obie listy więc uzupełniały się wzajemnie, a druga ułatwiała poszukiwanie. Tylko że nie mając do dyspozycji listy nazwisk połączonych z numerami obozowymi, nie mogłem w żaden sposób dopasować żadnego numeru oświęcimskiego do nazwiska. Co zatem robić z tysiącami nazwisk, dat i zawodów? Postanowiłem, że wypiszę z pierwszej listy, tej z podanym wiekiem więźniów, wszystkie nazwiska kobiet, które mogły posiadać wtedy dzieci — niemowlęta lub mogły urodzić wówczas dziecko. (Chodziło o okres między przybyciem do obozu a poprzedzającymi je trzema tygodniami). Założyłem, że mogą to być kobiety (a rozpoznam je po imionach, choć czasem obco mi brzmiących) w wieku od 16 do 65 lat. Ustanowiłem te granice rozmyślnie z pewną rezerwą in plus oraz in minus. Swój wykaz zamierzałem posłać Jifimu Hasowi oraz Evie Ćudovej, aby pomęczyli się nad ustaleniem, czy ktokolwiek z rodzin tych kobiet żyje w Czechosłowacji, a jeśli tak, to jaki ma obecnie adres. Przygotowałem się na to, że przyjdzie odszukać setki adresów i że może to bardzo długo potrwać. Ale przecież pomoże mi bratnia gazeta ,,Većerni Praha", tak popularna w stolicy Czech jak ,,Express Wieczorny" w Warszawie. W miarę jednak, jak wypisywałem 52 Waschraum — łaźnia, natryski. 132 nazwiska i zapisywałem kolejne kartki zeszytu, a nazwisk /. listy jakoś nie ubywało, traciłem powoli zaufanie do tej lormy poszukiwania. Przecież w Muzeum na tyle dziesiątków tysięcy dokumentów musi się coś znajdować, co wiąże się bliżej z tym transportem, z numerami z tego transportu, z kobiecymi numerami, które nie dostały się na sporządzone przez więźniarki potajemne listy transportowe. Było już dobrze po godzinie drugiej nad ranem, gdy skończyłem wypisywanie nazwisk, dat urodzenia i zawodów. Zebrała się wcale pokaźna kupka zapisanych drobno kartek, odwrotnie proporcjonalna do nadziei, że kiedykolwiek uda się to sprawdzić. Towarzyszyła jednak tej malejącej nadziei inna, rosnąca w miarę zbliżania się poranka: może są w Muzeum setki, ba, nawet tysiące dokumentów jeszcze nie posegregowanych lub nawet nie znanych dyrektorowi Smoleniowi, a przecież dotyczących osób, które pochodziły z transportu teresińskiego, przeżyły obóz i wróciły żywe do domów. Wnioskowałem, że niektóre z tych osób, zanim zlikwidowano obóz rodzinny B II b w Brzezince, mogły się z niego wydostać normalną drogą obozową. Oczywiście, nie licząc „naturalnej" obozowej drogi, czyli śmierci, którą nastręczało tysiące okazji. Przypuszczałem, że można było się wydostać poza druty lagru B II b przede wszystkim przez szpital, choć w zasadzie szpital dla Żydów był wtedy mało dostępny. Ale jeśli już tej grupie pozwolono przez pewien czas na życie w gronie rodziny, to dlaczego miano by ją pozbawiać pomocy lekarskiej? Ze szpitala, jeśli ktoś miał „chody", a zwłaszcza posiadał potrzebny zawód, albo wreszcie zachował jakieś przemycone kosztowności czy dolary, mógł wydostać się na teren innego podobozu, czy nawet do transportu. Oczywiście, chodzi tu o moment rozpoczęcia zagłady obozu B II b, bo wcześniej przecież każdy rekonwalescent pochodzący z tego obozu wolał właśnie wrócić tam niż gdziekolwiek indziej. Różny los, niekoniecznie śmierć, mógł także spotkać osoby wzięte z obozu B II b na doświadczenia pseudolekarskie lub nawet przeniesione stamtąd służbowo. Zresztą rano spróbuję jeszcze raz przedstawić swoje wątpliwości archiwistom. Rano szybko pospieszyłem do obozowego archiwum, mieszczącego się na terenie byłego pogotowia samochodo- 133 Kim u o i' ¦<¦ z numerem 186644. Może i on żyje i wie coś o swych rodzicach? Przecież urodziłaś się mniej więcej w tym samym czasie. Postaram się również tego chłopca odnaleźć..." Wystosowałem także ponownie list z aktualnymi wyjaśnieniami do dr Ireny Białówny do Białegostoku. „...Ostatnia cyfra »8« została przerobiona, prawdopodobnie zaraz po wytatuowaniu, co nasuwa przypuszczenie, iż osoba tatuująca pomyliła się i zaraz dokonała poprawki, przerabiając „8" na „5" lub »7«... Mogło wydarzyć się to przy rejestrowaniu dużego transportu i dlatego właśnie przypuszczam, że Basie przywieziono do obozu dużym transportem lub że urodziła się ona podczas rejestrowania większego transportu. Co do transportów z numerami na »79000«, nie ma danych o nich w Kalendarzu wydarzeń; datę 18 kwietnia wziąłem z informacji o jedynym w historii obozu powtórzeniu numerów kobiecych. Było to wtedy, gdy SS-mani okradli transport żydowski przeznaczony do zagazowania i nie przekazali kosztowności do skarbu Rzeszy. Potem dla zatuszowania kradzieży w ogóle wykreślili cały transport z listy i kazali prowadzić numerację powtórną. 1 maja 1944 roku kobiety otrzymały już numery okoio »80500«. Basia urodziła się lub przybyła do obozu albo w tym okresie, albo wówczas, gdy 1 maja urodził się też chłopiec w Brzezince, który otrzymał numer 186644. Obecnie, w kolejnej fazie poszukiwań, chodzi mi o to, aby ustalić, skąd przybywały te kobiece transporty, raczej nieżydow-skie. Może i mężczyźni z numerami około 186 tysięcy będą coś wiedzieli o równoczesnych lub wspólnych transportach z kobietami..." Opisałem też losy Basi w Potulicach i jej ówczesny wygląd, prosząc o jakiekolwiek nowe dane. W tym czasie w tygodniku „Przekrój" ukazała się prośba o informacje dotyczące dzieci poszukiwanych przez rodziców ze Związku Radzieckiego: Gali z numerem 61560, dziewczynki imieniem Szura z numerem 77325 i chłopca, także imieniem Szura, z numerem 183961. Dzieci te miały się dostać do Oświęcimia bezpośrednio ze Związku Radzieckiego. Notatka zredagowana przez red. T. Zimeckiego (a więc jest jeszcze jedna bratnia dziennikarska dusza zajmująca się po- 170 szukiwaniem dzieci oświęcimskich), zestawiona ze znanymi mi faktami z Kalendarza wydarzeń, nasunęła mi podejrzenie o nieporozumieniu. Wysłałem więc do „Przekroju" wyjaśnienie, nie wiedząc, że wkrótce z okazji moich poszukiwań będę mógł udzielić odpowiedzi jeszcze dokładniejszej. Na razie napisałem: „Jeśli chodzi o Galę z numerem 61560, to przybyła ona do Brzezinki 9 października 1943 r., w okresie nasilonego ruchu transportów z Witebska (nazwa transportu: »Einsatzkomman-do — 9«) wraz z 459 więźniami, oznaczonymi numerami od 149467 do 149925, i kobietami, oznaczonymi numerami od 61417 do 62169. A więc był to ten sam transport, z którego pochodzi Gienadi Murawiew alias Eugeniusz Gruszczyński, który ostatnio znalazł matkę w ZSRR. Tak małe dzieci na ogół w tym okresie nie żyły długo, dopiero potem zorganizowano dla nich blok i zachowano je przy życiu, ale i tak śmiertelność była duża. Gala więc mogła przebywać w sierpniu 1944 na bloku nr 3, gdzie wówczas znajdowało się 170 dzieci w wieku od 1 roku do 12 lat. Nieco później radzieckie dzieci zostały wywiezione do Niemiec i los ich nie jest znany. Jeśli zaś chodzi o Szurę (dziewczynkę) i Szurę (chłopca), to mają oni numery więźniów, którzy przybyli do Oświęcimia transportem ewakuacyjnym z Majdanka w dniu 14 kwietnia 1944 r. O ile osoby poszukujące tych dzieci uważają, że przybyły one do Oświęcimia bezpośrednio ze Związku Radzieckiego, to zachodzi jakieś nieporozumienie, które należałoby wyjaśnić. Może numery zostały mylnie odczytane albo źle zapamiętane?" Przy okazji poprosiłem o zamieszczenie w „Przekroju" danych o Basi i prośby, aby zgłaszały się kobiety posiadające podobne numery. Nie doczekałem się jednak zrealizowania mej prośby. Za to dr Bia-łówna nie zawiodła i znów przysłała cenne uwagi: „...w październiku 1944 roku nie organizowano wysyłania większych grup dzieci z obozu. Wysyłka dzieci rosyjskich odbyła się w jednym z miesięcy jesiennych, ale do Łodzi. Należałoby więc przypuszczać, że Basia wyjechała z matką, od której została potem oddzielona z jakichś powodów. Jest to oczywiście moja supozycja... Sam fakt nieczytelności numeru lub jego poprawienia nie świadczy, moim zdaniem, o pośpiechu w toku tatuowania. Numer wykonany u bardzo małego dziecka ze względu na jego szybki 171 wzrost łatwo staje się nieczytelny. U osób dorosłych widziałam również kilka numerów z przekreśloną i dostawioną u góry prawidłową cyfrą... Jestem głęboko wzruszona dociekliwością i uporem, z jakim stara się Pan wyjaśnić sprawę..." A Lida Woronkowa? Nadesłała list na sześciu kartkach, wydartych z zeszytu szkolnego, i kartkę z odciskami swych palców. „...Muszę szczerze wyznać, że już nie chciałam niepokoić Pana więcej swymi listami, tym bardziej że napisał Pan, iż Basia nie jest moją siostrą. Ale ostatni list zmusza mnie, abym znów wzięła pióro do ręki. Drogi Panie! Posłałam fotografię Basi mojej ciotce, a ona pokazała ją innym ludziom, którzy znali matkę, i wszyscy jednogłośnie stwierdzili, że Basia jest jej wierną kopią. Pokazywałam również fotografię Basi i jej córki Mirusi kryminologom. Także i oni porównywali zdjęcia i twierdzą, że podobieństwo jest zdumiewające. Nawet nasze dzieci są podobne: Walery do Basi, a Mirusia do mnie i Walerego... O ile wierzyć zapewnieniom naszych kryminologów, to takie przypadkowe nadzwyczajne podobieństwa się nie zdarzają. Oczywiście, obecnie nie można w tej sprawie powiedzieć ostatniego słowa. Poprzednio twierdziłam, iż widziałam u Olgi Iwanowny numer 73520, ale skoro numer 73528 miała inna kobieta, to nie upieram się. Być może, że źle zapamiętałam ten numer. Olga Iwanowna powiedziała mi, że matka moja urodziła bliźnięta. Możliwe, że przy rejestracji matka nie ujawniła dziecka i ukryto je. A po wyzwoleniu dziewczynka miała nie więcej niż rok, a że pochodziła z bliźniaków, to wiadomo, że takie dzieci rodzą się mniejsze... Wiadomo mi, że dziecko mojej matki było ubrane w długą, płócienną koszulkę i miało włosy koloru popielatego. Jeśli uda mi się odszukać Olgę Iwanownę, to wszystko się wyjaśni, a jej numer odczytają kryminolodzy. Gdy otrzymałam od Pana oświadczenie, że Basia nie może być moją siostrą, bo ma inny numer, niż podałam, udałam się do komitetu do spraw bezpieczeństwa i oświadczyłam, że personalia mojej matki są mi już niepotrzebne. Zresztą i tak nie udało się odtworzyć tamtych wydarzeń, potwierdzono jedynie, że matka moja została zabrana przez Niemców. W celu stwierdzenia mego pokrewieństwa z Basią będę 172 mogła stawić się w waszym Zakładzie Kryminalistyki najchętniej wiosną przyszłego roku. Podróż tę będę mogła odbyć na własny koszt. Proszę mi tylko przysłać zaproszenie potwierdzone przez odpowiednie władze. Moja matka była w obozie ostatnio w baraku »2-a« lub »2-u«." Nie otrzymawszy odpowiedzi od mgr Danuty Czech z Oświęcimia, obciążyłem porcją kolejnych próśb bezpośrednio dyrektora Smolenia: „...Czy istotnie na uporządkowanie kartoteki numerowej od 70000 do 80000 trzeba będzie jeszcze czekać dwa lata? Czy nie można prędzej uzyskać danych o kobietach z numerami od, powiedzmy, 79200 do 79700... bo eksperci uznali za najbardziej prawdopodobne posiadanie przez Basię numeru 79528. Chodzi więc, wobec luk w Kalendarzu wydarzeń dotyczących transportów kobiecych z tego okresu, o sprawdzenie, skąd przybywały transporty męsko-żeńskie, z których mężczyźni zostali zapisani i ich numeracja figuruje w »Ze-szytach Oświęcimskich«. Chodzi też o ponowne przeszukanie kartoteki numerowej, czy podobnie, jak to było z odszukaniem numeru Helenę Streussler, nie ma tam dokumentów odnoszących się do kobiet z poszukiwanymi przeze mnie numerami. Nie rezygnuję — pisałem do dyr. Smolenia — z próby sprawdzenia pokrewieństwa Basi z Lida Woronkowa z Wła-dywostoku. Okoliczności urodzenia i pobytu matki Lidy w obozie są takie, że pasują mi do sprawy Basi, a podobieństwo domniemanych sióstr na fotografiach jest uderzające..." Jeszcze jedną korzyść odniosła Basia z wizyty w Zakładzie Kryminalistyki w Warszawie, gdzie była tak uprzejmie potraktowana przez oficerów MO. Otóż Ryszard postanowił, że wstąpi do pracy w milicji, co wiąże się ze wznowieniem nauki. Wkrótce potem zawiadomili mnie, że zdaje egzamin w Katowicach. Nie zaprzestałem szperania po książkach i dokumentach. Ale uzyskanie do wglądu jakiegoś dokumentu wymagało kilkakrotnego chodzenia do biblioteki Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich, co kolidowało z moją pracą zawodową. Natrafiłem na zeznania w procesie norymberskim świadka Seweryny Szmaglewskiej, autorki Dymów nad Birkenau. Pytania zadawał jej oskarżyciel radziecki, pułkownik Smirnow. 173 ,,S z m a g 1 e w s k a: Mogę opowiedzieć o dzieciach urodzonych w obozie koncentracyjnym, o dzieciach przywiezionych do obozu w żydowskich transportach, które szły bezpośrednio do krematorium, jak również o dzieciach przywożonych do obozu koncentracyjnego i tam umieszczanych... Noworodki... o ile były to dzieci żydowskie, uśmiercano od razu. Płk Smirnow: Przepraszam, może świadek powie nam, jak rozumie określenie »uśmiercano«? Co to oznaczało? Szmaglewska: Odbierano je natychmiast matkom. Płk Smirnow: Natychmiast po przybyciu transportu? Szmaglewska: Nie, ja mówię o dzieciach urodzonych w obozie koncentracyjnym. W kilka minut po rozwiązaniu dziecko zabierano matce, która już nigdy potem go nie widziała... W roku 1942 nie było w obozie specjalnych bloków dla dzieci. W początku roku 1943, gdy zaczęto tatuować więźniów, dzieci urodzone w obozie również otrzymywały tatuaż. Numer tatuowano im na nogach. Płk Smirn ow: Dlaczego na nogach? Szmaglewska: Ponieważ niemowlę jest bardzo małe i na małych rączkach nie było miejsca na pięciocyfrowe liczby. Dzieci nie otrzymywały specjalnych numerów, lecz te same, co dorośli, to znaczy, dawano im numery kolejne. Dzieci umieszczano w kolejnym bloku i co kilka dni* czasem co kilka tygodni, zabierano je z obozu. Płk Smirnow: Dokąd? Szmaglewska: Nie udało nam się nigdy dowiedzieć, dokąd zabierano te dzieci. Ale zabierano je regularnie, przez cały okres lat 1943—1944. Ostatni transport dzieci odszedł z obozu w styczniu 1945 roku. Były to dzieci nie tylko polskie, bo jak wiadomo, w Brzezince były kobiety z całej Europy. Nawet dziś nie wiemy, czy te dzieci żyją. Chciałabym w imieniu wszystkich kobiet z całej Europy, które w obozie stały się matkami, zapytać dziś Niemców: gdzie są te dzieci?... W czasie selekcji... kobiety mające dzieci na ręku lub w wózkach, albo w ogóle małe dzieci, wysyłano do krematorium razem z tymi dziećmi. Dzieci oddzielano od rodziców przed wejściem do krematorium i kierowano osobno do komór gazowych. W okresie największego nasilenia eksterminacji Żydów w komorach gazowych wydano rozkaz 174 wrzucania dzieci do pieców lub stosów w rowach bez uprzedniego zagazowania. Płk Smirn ow: Jak należy to rozumieć? Czy rzucano je żywcem do pieców, czy też zabijano w jakiś sposób przed spaleniem? Szmaglewska: Dzieci wrzucano żywcem. Krzyki ich było słychać po całym obozie. Trudno powiedzieć, ile ich było... Nie były one rejestrowane ani tatuowane, a często nawet ich nie liczono. My, więźniowie, często próbowaliśmy ustalić liczbę osób, które zginęły w komorach gazowych, ale nasza ocena ilości zamordowanych dzieci mogła się opierać jedynie na ilości wózków dziecięcych, które odstawiono do magazynów. Czasem wózków tych było setki, czasem nadchodziły tysiące... Chciałam powiedzieć o dzieciach umieszczanych w obozach... Na początku 1944 roku przybywały do obozu koncentracyjnego wraz z rodzicami dzieci polskie z Zamojszczyzny. W tym samym czasie zaczęły również przybywać dzieci rosyjskie z terenów okupowanych przez Niemców. Do tego dochodziły dzieci żydowskie; można było zobaczyć również małą grupkę dzieci włoskich... W roku 1944 przybyła do obozu duża ilość dzieci włoskich i francuskich... W czasie powstania warszawskiego dzieci zagarnięte w Warszawie przywieziono do obozu koncentracyjnego...64" Sięgnąwszy do akt procesu norymberskiego, a w nim do zeznań dotyczących Oświęcimia, w szczególności losów dzieci, znalazłem wreszcie potwierdzenie tego, co mnie tak bardzo pasjonowało w związku z przypuszczeniem, że Ba-sia mogła być jednym z dwojga bliźniąt. Oto oskarżyciel francuski, Charles Dubost, pyta świadka narodowości francuskiej, Vaillant-Couturier65: 64 Protokół procesu norymberskiego z dnia 27 lutego 1946 roku. 65 Vaillant-Couturier, członkini francuskiego ruchu oporu, została aresztowana 23 stycznia 1943 roku i wywieziona do Oświęcimia, gdzie przebywała do maja 1944 roku. Następnie wywieziono ją do Ravensbruck. 175 i lała pani w rewirze kobiety ciężarne? sk: Tak jest. Żydówki przybywające w pierw-,' li miesiącach ciąży poddawano poronieniu operacyjnie, li c uiża była bliska rozwiązania, to nowo narodzone dzie-< i były topione w wiadrze. Wiem o tym, bo byłam zatrudniona na rewirze. Kobieta, która to robiła, była akuszerką niemiecką. Dostała się do obozu za niedozwoloną operację. W jakiś czas potem był tam przydzielony lekarz. Przez dwa miesiące nie zabijano żydowskich noworodków, ale raz nadszedł rozkaz z Berlina, by znów zabijać. Matki z niemowlętami zabierano z izby chorych, wsadzano na samochody ciężarowe i zawożono do komory gazowej... Oskarżyciel: Wspomniała Pani o matkach żydowskich. Czy u was w obozie były także inne matki? Świadek: Tak. Zasadniczo matki nie będące narodowości żydowskiej mogły posiadać dzieci. Nie zabierano ich, ale warunki życia w obozie były tak fatalne, że rzadko kiedy niemowlęta żyły dłużej niż cztery do pięciu tygodni. Na jednym z bloków znajdowały się matki polskie i rosyjskie. Raz oskarżono je o hałaśliwe zachowanie się i musiały stać przez cały dzień ze swymi dziećmi na apelu frontem do bloku... Był także na wiosnę 1944 roku specjalny blok dla bliźniąt. W tym okresie przybywały duże transporty Żydów węgierskich. Razem było ich około 70 tysięcy. Doktor Mengele, który dokonywał doświadczeń, zabierał z transportu dzieci bliźniacze, a także bliźniaki starsze bez względu na wiek, jeśli tylko para znajdowała się razem. Nie wiem, co się z nimi stało, poza tym, że pobierano od nich próby krwi i dokonywano pomiarów 66". Gdy przy okazji studiowania dokumentów zapoznawałem się bliżej z zakresem prac Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich, zorientowałem się, że poszczególne placówki tej komisji, działające przy sądach wojewódzkich, nie są dokładnie wzajemnie informowane o tym, co która komisja okręgowa aktualnie czyni. Nawet Główna Komisja nie wiedziała wówczas dobrze, co w danym okresie badają komi- 66 Protokół procesu norymberskiego z dnia 28 stycznia 1946 roku. 176 "'¦'¦"•'>' . <:•'¦•:: • I \'J" ', *"• i i uc \>- ,\> m żonaty. Ale orientuje się Pan przecież dobrze, co to zna mieć bliższą rodzinę". A więc ślad był dobry. Tadeusz Walkowski był tym samym Tadeuszem, którego razem z Basią przywieziono z Oświęcimia do Potulic. Poznałem już przyczynę tego kroku — Tadeusz był chory i Basia była chora. Przywieziono ich rzekomo do szpitala. Potulice były przedtem kwarantanną dla dzieci radzieckich, potem stały się punktem powrotu do zdrowia innych dzieci przeznaczonych na zniemczenie. Siostra zakonna opowiadała przecież pani Walkow-skiej, że syn jej miał być wywieziony do Niemiec. Mogłem teraz Walerianowi Walkowskiemu opisać wszystko, co wiem o jego młodszym bracie, to jest do momentu, kiedy ktoś nieznany adoptował go w Będzinie w marcu 1945 roku. Gdy się odnajdzie tę rodzinę, dowiemy się, czy Tadeusz żyje obecnie. Znakiem rozpoznawczym będzie owych pięć punktów wytatuowanych na nodze. Tadeusz nie miał w Oświęcimiu numeru? To chyba jakaś pomyłka. Matka jego musiała być w ciąży, gdy ze wsi Zawada na Zamojszczyźnie zabrali ją do obozu. Gdyby Tadeusz urodził się nieco wcześniej, podzieliłby niewątpliwie los innych dzieci z prześladowanej Za-mojszczyzny. Co za paradoks. Urodzenie się w Oświęcimiu uratowało mu życie! Poszperałem w „Zeszytach Oświęcimskich" i zebrałem na jednej kartce wszystkie dane, jakie posiadałem teraz o Tadeuszu Walkowskim: matka — Stanisława Walkowska ze wsi Zawada, pow. zamojski. Przybyła do Oświęcimia 5 lutego 1943 roku, będąc w ciąży, w grupie wysiedlonych z Zamojszczyzny, i otrzymała numer 34349. Po wyzwoleniu zamieszkała w Nakle, przypadkowo w pobliżu Potulic, nic nie wiedząc, że w Potulicach przebywał jej syn i uratował się z tego obozu. Potem Stanisława Walkowska ze starszym synem, Walerianem, przeprowadziła się do Głuszyć pod Wałbrzychem. Jej starszy syn ma obecnie 26 lat i adres jego jest mi znany. W 1946 roku Stanisława Walkowska zgłosiła do Polskiego Czerwonego Krzyża w Warszawie, że poszukuje syna, urodzonego w Oświęcimiu 6 września 1943 roku. Miał on wytatuowane na nodze 5 punktów. Dokonały tego w celu rozpoznawczym więźniarki ze szpitala. Numeru wytatuowanego nie posiadał. Jeśli w ogóle posiadał 210 211 numer, to nie mniejszy niż nadawane w dniu jego urodzenia, czyli między 146 a 148 tysięcy. Tadeusz Walkowski przebywał w Oświęcimiu przez rok i 11 dni od chwili urodzenia, a przybył do Potulic razem z Basią 11 października 1944 roku, co jest zanotowane w wykazie dzieci do 14 lat, pochodzącym z 14 października 1944 roku, a zachowanym w archiwum w Bydgoszczy. A więc w chwili przybycia do Potulic Tadeusz Walkowski miał rok i 35 dni. Cóż więc działo się przez brakujące 24 dni? Jest to okres za długi na trwanie transportu, choć odbywało się to w czasie nasilonych działań wojennych, a także bombardowań szlaków kolejowych w Niemczech i na terenach okupowanych. W tym okresie jakieś władze musiały gdzieś stwierdzić", że Tadeusz i Basia wprawdzie nadają się na zniemczenie, ale chorują i trzeba ich przesłać do obozu dla chorych dzieci w Potulicach. Jeśli chodzi o dotychczas znane i podane w Kalendarzu wydarzeń informacje o pierwszym dziecku urodzonym w Oświęcimiu i zarejestrowanym, to urodziło się ono 18 września 1943 roku, to jest 12 dni po przyjściu na świat Tadeusza. A więc mogę wnieść jeszcze jedną poprawkę do historii Oświęcimia. Takie drobne sukcesy podtrzymywały mnie na duchu, zwłaszcza że radość z nich dzielona była w gronie mych redakcyjnych koleżanek z działu miejskiego, jedynych w redakcji, które w pełni doceniały moje wysiłki. Bratu Tadeusza, Walerianowi Walkowskiemu, mogłem teraz przesłać dalsze szczegóły o chłopcu urodzonym w Oświęcimiu i pozwoliłem sobie na sugestię, że przeżył on obóz w Potulicach i dziś żyje może pod nie znanym mi jeszcze nazwiskiem, ale w razie czego będzie go można rozpoznać po owych punkcikach, jakie przezorna matka kazała mu wytatuować. Basi zaś poleciłem przejrzeć wszelkie możliwe źródła archiwalne w Będzinie, dotrzeć do osób, które pamiętają ów marcowy transport dzieci z Potulic, do akt parafialnych we wszystkich kościołach katolickich i innych wyznań w Będzinie, aby natrafić za wszelką cenę na ślad Tadeusza. Nadal gromadziłem dane o zmarłej matce Tadeusza, Stanisławie Walkowskiej, i jej synu. Tadeusz urodził się akurat w dniu, kiedy Hoss ponownie objął stanowisko komen- 212 danta obozu w Oświęcimiu. W archiwum Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich, w aktach personalnych Spo-renberga80 znajdują się dane o niejakiej Marii Pyrz, wysiedlonej na prawie trzy tygodnie przed datą umieszczenia w wykazie wysiedlonych z powiatów zamojskiego i hrubieszowskiego 1 i 2 lutego 1943 roku. Zgadza się to więc z datą ewakuacji rodzinnej wsi Marii Pyrz, Zawady, która także była rodzinną wsią Stanisławy Walkowskiej. Inna więźniarka Oświęcimia, nazwiskiem Bykowa, zamieszkała w Wielączy, poczta Zawada, pow. zamojski, opowiedziała, że gdy władze obozowe dowiedziały się, iż Stanisława Walkow-ska jest w ciąży, zabrano ją na blok macierzyński. Siostra Stanisławy Walkowskiej pamiętała, że Tadeusz miał „coś wybitego na udzie, ale nie pamięta eto". Chłopiec miał także zawieszony na tasiemce numer matki i podobno własnego numeru nie posiadał, choć wydaje mi się to nieprawdopodobne. Docent Kobiela powiadomił mnie, zachowując tajemnicę lekarską co do szczegółów, że wyniki badań Barbary Sidło z dnia 28 lutego br. nie upoważniają do wysunięcia jakiegokolwiek wniosku ani pozytywnego, ani negatywnego co do pokrewieństwa z Lida Woronkową. Jedyną wskazówką w tej sytuacji może być badanie antropologiczne. Znaczyło to, że jednak Lida powinna przyjechać do Polski, bo badanie każdej z nich oddzielnie, wobec różnic w systemie badań w ZSRR i u nas, nie wchodzi w rachubę. Tylko że Basia, jak mogłem domyślać się z listu, nie posiada, zdaje się, wyraźnych cech, które mogą być w ogóle dziedziczone. Postanowiłem, że Basia osobiście zwróci się do docenta Kobieli o wyniki badań, które przecież mogą okazać się potrzebne w przypadku odnalezienia jej matki albo podobnych wyników badań dotyczących jej matki. Słaba była wprawdzie nadzieja na to, że matka Lidy w okresie poprzedzającym jej aresztowanie była badana w jakimś szpitalu i że dokumenty te ocalały z wojennej pożogi. Okręgowa Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich w Łodzi, która na moją prośbę czyniła poszukiwania w aktach na temat pobytu dzieci z Brzezinki na terenie Łodzi, nie znalazła śladu takich dokumentów. Podobnie jak Basia, również Lida wyraziła na piśmie 80 Akta procesu Sporenberga — nr 968, 7, tom II, s. 174, nr 5. 213 zgodą na badania w Zakładzie Kryminalistyki. Uprzedziła mnie także, że zgadza się na badanie charakteru, ale już teraz może mi napisać, że jest nieznośna, nerwowa i drażliwa. Gdy tylko otrzyma od nas oficjalne zaproszenie, postara się o zezwolenie na wyjazd w takim terminie, by 25 kwietnia znaleźć się w Warszawie. Mąż jej wróci do tego czasu z zagranicznego rejsu, to sfotografuje go i przywiezie ze sobą jego zdjęcie w trzech ujęciach, dla ewentualnych porównań, dotyczących dziedziczenia określonych cech w jego rodzinie. Obiecała też postarać się za pośrednictwem włady-wostockiego oddziału agencji TASS, aby w gazetach i przez radio podano wiadomość o poszukiwaniu byłych więźniarek Oświęcimia z numerami na 79 tysięcy. Czym prędzej wysłałem do Lidy poświadczone przez notariusza zaproszenie i ponownie zabrałem się do studiowania dokumentów i książek. W końcu 1965 roku ukazała się książka. T. Cypriana i J. Sawickiego pod tytułem Nieznana Norymberga. Jest tam m. in. opisany proces nr 8 Głównego Urzędu Rzeszy i Osadnictwa, jaki toczył się od października 1947 r. do lutego 1948 r. Wyrok zapadł 10 marca 1948 r. Oto fragment: „Masowe porywanie dzieci celem ich germanizacji dotknęło przede wszystkim dzieci polskie. Oskarżyciel, prokurator Neely, przytoczył tekst zarządzenia Urzędu Polityki Rasowej NSDAP dotyczącego tej sprawy. Rozporządzenie poleca odebrać »wartościowe rasowo dzieci polskie matkom deportowanym lub wysiedlonym i przekazywać je do instytucji wychowawczych w Niemczech bądź rodzinom niemieckim*... Wszystkie rasowo wartościowe dzieci, których rodzice zmarli w czasie wojny lub później, zostaną przekazane do niemieckich sierocińców bez dalszych zarządzeń8I". Ten sam dokument na str. 677 podaje: „Należy starannie baczyć, by określenie »polskie dzieci nadające się do germanizacji* nie przedostawało się do pu- 81 Nazwa wymienionego dokumentu: „Trails of War Crimi-, nals befor the Nurnberg Military Tribunal US, Gouvernement Printing Office, Washington DO, Volume IV and V. The RuSHA Case" („Procesy zbrodniarzy wojennych przed norymberskim Trybunałem Wojskowym Stanów Zjednoczonych. Wydawnictwo Państwowe, Waszyngton DO, tom IV i V. Sprawa RuSHA"). 214 blicznej wiadomości ze szkodą dla tych dzieci. I powinny być raczej określane jako niemieckie sierm zyskanych terenów wschodnich". Może więc i Basia była taką „sierotą z odzyskanych terenów wschodnich" i dlatego zrabowano jej nazwisko? Zagadnienie rabunku dzieci było przedmiotem osobno rozpatrywanym przez norymberski trybunałM. O rozmiarach zbrodni dokonanych przez poszczególne Einsatzkommanda informuje inny fragment procesu: „Przedstawiciel amerykańskiej prokuratury, płk Amen, dokonał przesłuchania Otto Ohlendorfa, komendanta Einsatzgrup-pe D. Nosił on rangę generała SS i był szefem departamentu RSHA, a więc był człowiekiem ustanawiającym zarządzenia i niemal nie muszącym nikogo słuchać. Na pytanie dotyczące ilości osób, jakie zlikwidowała jego grupa, Ohlen-dorf odpowiedział, że od czerwca 1941 do czerwca 1942 roku zlikwidowano 90 tys. osób, razem z kobietami i dziećmi. Słowo »zlikwidować« generał SS utożsamia ze słowem »za-bić«. Radziecki sędzia, gen. Nikiczenko, zapytał oskarżonego, z jakiego powodu masakrowano dzieci. Padła odpowiedź, że cała ludność żydowska miała być zlikwidowana, jednak Ohlendorf był temu przeciwny. — A dlaczego? — spytał płk Amen. — Ponieważ z punktu widzenia psychologicznego był to olbrzymi, trudny do zniesienia ciężar, zarówno dla ofiar, jak i dla tych, którzy dokonywali egzekucji..." Biedni SS-ma-ni, tak przykro było im zabijać i rabować dzieci! A oto inny jeszcze dokument, związany ze sprawą „dzieci bandytów". Jest to pismo zamieszczone w „Przeglądzie aktów normatywnych i inicjatyw", dotyczące dzieci głównie radzieckich: „...Grupa Wojska »Północ« prosi o odebranie sierot i dzieci opuszczonych z dawnej rosyjskiej części terenu operacyj- 82 Oskarżonymi byli m.in.: Greifelt, Greutz, Meyer-Hetling, Schwarzenberger, Huebner, Hildebrant, Hoffman, Sollmann, Ebner, Tesch, Viermetz, Lorenz i Bruckner. Wyrok na nich zapadł 9 kwietnia 1946 roku. Był to proces tzw. „Einsatzgruppen", to jest tych, za sprawą których matka Lidy i Olga Iwanowna znalazły sią w Oświęcimiu. Proces ten nosi numer 9. 215 nego w następującej liczbie: poniżej lat 2 — 226, w tym płci męskiej 108, płci żeńskiej 118, od lat 2 do 5 — 1006, w tym płci męskiej 457, płci żeńskiej 549, od lat 6 do 14 — 2463, w tym płci męskiej 1253, płci żeńskiej 1210". Jednocześnie Główny Urząd Gospodarczo-Administracyjny SS prosi RSHA o przejęcie sprawy umieszczenia dzieci". Serdeczny, ale pełen niepokoju list przysłała Basia, bo tak się złożyło, że przez dłuższy czas do niej nie pisałem. Obawiała się, że po tych badaniach, jakie przeszła w Krakowie, zrezygnowałem z dalszych poszukiwań. Właśnie teraz, gdy tak bardzo odczuwa potrzebę posiadania własnej rodziny, którą jej niejako zastępuję. Pani Broel-Plater ze Szwecji napisała mi o trudnościach związanych z poszukiwaniem rodziny Anieli Gaweł, zwłaszcza że była chora, a potem wyjeżdżała za granicę. Szwedzki Czerwony Krzyż tych spraw nie załatwia, więc zwróciła się do szwedzkiego ministerstwa spraw zagranicznych. Otrzymanie tej wiadomości było dla mnie okazją do ponownego zwrócenia się do Barbary Sosgórnik, aby pomogła mi ustalić, czy to ten sam Tadeusz, który był przywieziony z Basią do Potulic, razem z nimi dostał się po wyzwoleniu do Będzina. Barbara jednak nadal nie odpowiadała na moje listy. Może obawiała się ponownych wzruszeń, jak te, które wycisnęły jej łzy podczas naszego spotkania u Basi w Będzinie? A może zrezygnowała już z dowiedzenia się kiedykolwiek czegoś jeszcze o matce? Do Basi napisałem bardzo serdecznie. Jej także podałem datę spotkania z Lida i badań w Krakowie, ustaloną na 25—26 kwietnia br. Do Lidy zaś zwróciłem się o wyjaśnienie, a raczej o określenie, w którym miesiącu ciąży mogła być matka w chwili aresztowania i czy Olga Iwanowna sprecyzowała miesiąc urodzenia bliźniąt, czy też podała to w przybliżeniu, na przykład dodając, że wtedy padał śnieg, lub coś w tym rodzaju, albo że więźniarki były wówczas zatrudnione przy zbieraniu brukwi lub magazynowaniu w kopcach kartofli. Chodziło mi o dokładniejsze oznaczenie trzech dat — przybycia aresztantek do obozu w Witebsku, transportu z Witebska do Oświęcimia i samego faktu urodzenia. Może dzieci urodziły się w marcu, a otrzymały numery w kwietniu czy maju? W zasadzie muzeum oświęcimskie nie notuje faktów przetrzymywania dzieci bez numerów dłużej 216 niż kilka dni, ale przecież Tadeusz Walkowski był podobno bez numeru przez cały rok i 11 dni. Na podstawie korenspondencji z Leonidem Gawrilenko-wem, przestudiowawszy jeszcze raz odpisy dokumentów dokonane przeze mnie w Bydgoszczy, napisałem artykuł dla „Expressu Wieczornego", który ukazał się 28 lutego 1966 r. pt. Nr 158782, tyfus plamisty — zmarł. Siadem męczeńskiej wędrówki radzieckich dzieci: Witebsk—Oświęcim—Potulice. Nie udało mi się jednak natrafić w Wojewódzkim Archiwum Państwowym w Łodzi na dokumenty świadczące o przybyciu z Potulic dzieci radzieckich, na próżno pytałem dyrektora tego Archiwum o akt przekazania 431 „Banden-kinder" jakiemuś Kinderheimowi czy Lebensbornowi lub ostatecznie NSV w celu przeprowadzenia badań germaniza-cyjnych, albo też o przekazaniu tych dzieci wyzwolicielskiej Armii Czerwonej lub Radzieckiemu Czerwonemu Krzyżowi i Półksiężycowi, który być może dzieci przejął. Ponagliłem także Waleriana Walkowskiego o odpowiedź na moje pytania. Po negatywnym wyniku badań w Krakowie Basia popadła znów w pesymistyczny nastrój i musiałem jej długo wyjaśniać, że brak pewnych cech możliwych do dziedziczenia nie wyklucza posiadania innych cech antropologicznych, które w przypadku podobieństwa stanowić będą wystarczający dowód do stwierdzenia pokrewieństwa. Dyrektor Archiwum Państwowego w Łodzi, mgr Mieczysław Kołodziejczak, wyjaśniając mi sprawę obozów dla dzieci pod Łodzią i w samej Łodzi w sąsiedztwie getta przy ul. Przemysłowej 72, zwrócił uwagę, że najprawdopodobniej dzieci radzieckie były przetrzymywane w samym mieście, a nie w obozie w Tuszynie, przeznaczonym dla Niemców. Dzieci te mogły być zamordowane na terenie getta. Niemniej w liście Gawrilenkowa była mowa o jakimś obozie w Tiichingen (niemiecka nazwa Tuszyna), w budynku przędzalni. W końcu marca nadszedł list z serdecznymi podziękowaniami od Leonida Gawrilenkowa. Podał on na moją prośbę adresy urzędników Czerwonego Krzyża i Półksiężyca, którzy z oddaniem trudnili się poszukiwaniem rodzin dzieci zagubionych podczas zawieruchy wojennej. Pisał m.in., że z Łodzi dzieci przywieziono do domu dziecka w Kijowie przy ul. Kreszczatik 36. Wiele było tam dzieci z numerami oświę- 217 II i cimskimi. Leonid sporządził obszerny wykaz dzieci z numerami, z ich obecnymi adresami, i wymienia w nim liczne nazwiska znane mi z dokumentów z Bydgoszczy, takie jak: Sołowiewa, Taraszanowa, Lebiediew, Gonczarowowie, Ju-patowa, Kowalow, Kondratienko, Ledian, Żernosek, Kriwo-szejewa, Surowcew, Filinienko, Połowkin, Dudkin. Braci Ga-wrilenkow z siostrą Anią i matką aresztowano we wrześniu 1942 roku. Trzeci brat uniknął aresztowania, bo przypadkowo był w innej wsi. Do czerwca 1943 roku trzymano ich w obozie w okręgu smoleńskim, na terenie wsi Kamienka. Gdy pędzono ich na zachód, siostra Ania zbiegła. Leonid odczuwa jeszcze skutki pobytu w obozie. Szybko ulega zmęczeniu, trudno mu się uczyć. Założył rodzinę, ma żonę Walentynę i 6-letniego Sławika. Dziwny zbieg okoliczności towarzyszył nadejściu kolejnego listu od Lidy. Poczta dostarczyła go przez pomyłkę, zamiast do redakcji ,,Expressu Wieczornego", do Przedsiębiorstwa Handlu Zagranicznego „Agros". Na szczęście od kilku dni pracowała w tym przedsiębiorstwie Leokadia Ber-nat, która właśnie przeniosła się tam z... „Expressu". Z Łodzią przyjaźniliśmy się od wielu lat i znała ona dokładnie sprawę poszukiwań Basi. Toteż niezwłocznie powiadomiła mnie o mylnym skierowaniu listu i przekazała go. Lida wyjaśnia szereg interesujących okoliczności, choć niezbyt dokładnie. Matkę jej Niemcy zabrali wiosną. Lida przypuszcza, że nie wcześniej niż w końcu maja 1943 roku. Ciąża jej była wówczas niewidoczna, prawdopodobnie był to sam jej początek. Podczas przewodu sądowego prowadzonego w mieście Sienno w latach 1945/46 były policjant o pseudonimie Maksim, który uczestniczył w zastrzeleniu ojca Lidy, podał, że gdy Fiedora Ustinowna Kulik znajdowała się w gestapo w Witebsku, miała dość duży brzuch, a było to prawdopodobnie w październiku 1943 roku. W końcu listopada w Witebsku już jej nie było. Do jakiego obozu ją wywieziono, Maksim nie wiedział, ale podobno potem dowiedział się, że był to Oświęcim i że tam Fiedora Ustinowna urodzić miała bliźnięta. Jeśli chodzi o Olgę Iwanownę, to nie sprecyzowała ona terminu urodzenia przez Fienię bliźniąt, twierdziła tylko, że było wówczas zimno. Lida dodała natomiast, że matka jej już raz rodziła bliźnięta w 1939 roku, które jednak zmarły. A więc w rodzinie tej panowała 218 skłonność do ciąży mnogiej. Co do chłopczyka, to Olga Iwa-nowna powiedziała, że umarł, ale też nie pamiętała daty. Lida wie, że w Witebsku mieszka jakaś była więźniarka Brzezinki z numerem 79516, ale jest głuchoniema i trudno się z nią porozumieć. Została podobno oswobodzona nie z obozu, ale z miejsca pracy u pewnej Niemki, która tak ją maltretowała, że spowodowała owo kalectwo. O tym wszystkim napisała Lidzie ciotka z Witebska. Lida podała, że w Warszawie będzie 30 kwietnia, o czym zresztą zawiadomi mnie jeszcze telegraficznie, ale dokumenty na wyjazd jeszcze nie są gotowe. Przyjedzie pociągiem, bo słabe serce nie pozwala jej na podróż samolotem. Więc z Władywosto-ku będzie musiała wyjechać między 12 a 14 kwietnia i dwa tygodnie będzie w podróży. O obozie dla dzieci przy ul. Przemysłowej ukazała się książka Wiesława Jażdżyńskiego pod tytułem Reportaż z pustego pola. Czytamy w niej, że małe dzieci radzieckie zostały z ul. Przemysłowej przewiezione do Konstantynowa. Wiktor Kuzniecow przekazał mi kolejny list, jaki otrzymał w związku z wiadomością o losach dzieci radzieckich. Napisała go Wiera Lebiediewa, była więźniarka Potulic i obozu w Łodzi, która po wyzwoleniu dostała się do domu dziecka w Kijowie i w tym mieście pozostała. Przeczytawszy w „Prawdzie Ukrainy" artykuł, stwierdziła, że chodziło w nim również o nią i jej rodzinę. Z dwiema siostrami i bratem wywieziono ich do Witebska, potem do Oświęcimia, gdzie zmarła matka, a następnie do Potulic i wreszcie w okolice Łodzi do obozu dla dzieci radzieckich, nazywającego się po niemiecku „Tuchingen", a po polsku (jak pisze Wiera Lebiediewa) „Konstantynopol83". „Obóz —- pisze dalej Wiera — znajdował się w fabryce trykotaży lub w przędzalni. Z byłych podopiecznych domu dziecka — w Kijowie nadal mieszkają Masza, Szura i Lila Griszanowowie, bracia Gonczarowowie — Wołodia i Wania, Dusia Jupatowa, Ania Małachowskaja i inne". Tymczasem pani Broel-Plater doniosła mi z Lundu, że w Komisji Spraw Zagranicznych w Szwecji stwierdzono, że Aniela Gaweł nie figuruje na żadnej liście z tamtego okresu, kiedy przywożono więźniarki z Ravensbruck. 83 Chodzi oczywiście o Tuszyn-Konstantynów. 219 Walerian Walkowski odezwał się po dłuższej przerwie. Najistotniejszy w jego liście był fakt, znany mu z opowiadań matki, że jego urodzony w Oświęcimiu brat był blondynem o ładnej, okrągłej buzi. Więc ten sam motyw, co i u Ba-si — „dobra rasowość", był przyczyną odebrania go matce i wywiezienia. Po przeczytaniu Reportażu z pustego pola za pośrednictwem Wydawnictwa Łódzkiego usiłowałem skontaktować się z autorem, Wiesławem Jażdżyńskim, aby przy jego pomocy poznać procedurę, jaka towarzyszyła przyjmowaniu dzieci do obozu i przekazywaniu ich dalej. Przypuszczałem, że autor dotarł do akt gestapowskich. Niestety, albo zawiodło pośrednictwo, albo autor nie zainteresował się bliżej moją prośbą. Zrezygnowała też chyba z moich poszukiwań Barbara Gaweł-Sosgórnik, bo przestała odpisywać na kolejne moje pytania i nie potwierdzała nawet otrzymanych wiadomości. Basia zapragnęła, aby Lida, gdy przyjedzie do Warszawy, a potem do Będzina, została chrzestną matką małej Lidii. Ustaliliśmy z Basią plan przebiegu spotkania i kogo zaprosimy na tę chwilę, ale ciągle nie byliśmy w stanie określić jego dokładnej daty. Wszystko zależało od tego, kiedy władze radzieckie wydadzą Lidzie paszport. 12 kwietnia 1966 roku wysłałem jeszcze jeden list i jednocześnie telegram do Władywostoku z prośbą o podanie dokładnej daty i godziny przyjazdu, aby móc zorganizować w porę badania. Zwróciłem się też do Wojewódzkiej Komendy MO w Katowicach, w nadziei, że w marcu 1945 roku, kiedy to Tadeusza wydawano przybranym rodzicom, wydano im także milicyjne zaświadczenie, podobnie jak pani Wesołowskiej. Nie wyobrażałem sobie, aby podobne zaświadczenie mogło być wydane bez kopii. Może więc w jakimś archiwum MO znajdują się te dokumenty, które pozwolą mi ustalić nazwisko i ówczesny adres przybranych rodziców Tadeusza Walkow-skiego? Basia, która powiadomiła mnie o wydawaniu tych zaświadczeń, na próżno szukała w Będzinie śladu dokumentów zarówno swojej adopcji, jak i Tadeusza. Sąd Powiatowy w Będzinie nie był w stanie odpowiedzieć ria zapytanie, czy sporządził w 1945 roku lub później akt przysposobienia chłopca o imieniu Tadeusz. Lida oddepeszowała, że nie może podać jeszcze dokład- 220 nego terminu przyjazdu. Depesza dogoniła list, wysłany pocztą lotniczą 7 kwietnia, w którym Lida donosi, że otrzymała wiadomość z Witebska dotyczącą mieszkającej tam byłej więźniarki Oświęcimia. Ma ona numer nie 79516, ale 78546, i miała dostać się do Oświęcimia w końcu stycznia lub na początku lutego 1944 roku, a w maju zostać przewieziona na wolnościowe roboty do Niemiec, gdzie wyswobodzono ją w stanie opisanym poprzednio, czyli po utracie mowy. Na pytania ciotki Lidy odpowiadała na piśmie. Ani matki Lidy, ani Basi nie pamięta. Za to wspomniała, że w obozie na dzieci polowała jakaś Niemka, Elsa Gof, która była czymś w rodzaju żony komendanta. Gof? To przecież może być fonetyczny zapis nazwiska Hoff. Mnie jednak kojarzyło się to z buchenwaldzką kobietą-potworem, żoną byłego komendanta Buchenwaldu, Ilsą Koch, postrachem wszystkich więźniów, także dzieci. Z tej mętnej wiadomości nie mogłem, niestety, skorzystać. Tymczasem w rodzinie Basi wytworzył się w związku z zapowiedzianym przyjazdem Lidy nastrój podniecenia. Czyżby wizyta Lidy miała wprowadzić jakiś rozdźwięk? Liczyłem się zawsze z tą możliwością. Ale i Lida, i Basia wiedzą, że ostatecznie żadna z nich nie zmieni pod wpływem nowych okoliczności trybu życia, nie porzuci rodziny, nie zaprzestanie nagle kochać jednych, aby pokochać drugich. Niemniej poczułem się w obowiązku napisać serdecznie do przybranej matki Basi, aby ją o tym upewnić i zagwarantować moim autorytetem, że ani na gram nie zmaleje wdzięczność Basi za to, co dla niej uczyniła, choćbym odnalazł jej tuzin sióstr, a nawet prawdziwą matkę. Nadzieja na bliskie już rozwiązanie zagadki Basi i Lidy mobilizowała mnie do aktywnego działania, toteż szperałem po dokumentach, pisałem listy na lewo i prawo, monitowałem osoby, które zwlekały z odpowiedzią. W „Zapowiedziach Wydawniczych" przeczytałem wzmiankę, że wkrótce ukaże się książka węgierskiego lekarza — Miklósa Nyiszli, pod tytułem Pracownia doktora Mengele. Autor, znany anatom patolog, był w 1944 roku więźniem Oświęcimia, przydzielonym do pracy poszukiwanemu do dziś zbrodniarzowi wojennemu, doktorowi Josephowi Mengele, który m. in. musiał interesować się właśnie w tym czasie Basią i jej bliźniaczym bratem. Toteż co tydzień dopytywałem się 221 w księgarni przy pl. Dzierżyńskiego, czy przypadkiem książka już się nie ukazała. Tam dopiero mogły znajdować się ważne dla mnie rewelacje. Jednakże cykl wydawniczy u nas jest niezwykle przewlekły. Drugiego kwietnia „Express Wieczorny" zamieścił kolejny artykuł, zilustrowany bardzo podobnymi do siebie fotografiami Basi i Lidy. Tytuł: W kwietniu w Warszawie naukowcy ustalą, czy Basia z Oświęcimia jest siostią Lidy z Władywostoku. Każdorazowa wymiana korespondencji z dyrektorem Muzeum w Oświęcimiu rzucała nowe światło na moje poszukiwania. Z ostatniego listu z dnia 25 kwietnia 1966 roku dowiedziałem się, że dzieci były wysyłane z tego obozu do UWZ Lager Lebrechtsdorf (Potulice) i do UWZ Lager Tu-chingen (Tuszyn-Konstantynów) jeszcze w dniu 17 stycznia 1945 roku, a więc tuż przed wyzwoleniem obozu przez Armię Radziecką. Tak wynika z podręcznego notatnika należącego najprawdopodobniej do Raportschreiberin84 w żeńskim obozie w Brzezince. Dokument ten zachował się do wkroczenia wyzwolicieli. Ewidencja w Oświęcimiu prowadzona była według płci, a do rzadkości należą adnotacje, jak „neugeboien" lub „Kind". Trudno więc w transportach do innego obozu wyróżnić liczbę dzieci i liczbę dorosłych. Otrzymałem odpowiedź, w jaki sposób zachował się i jak powstał wykaz Polek zmarłych w Brzezince. Zeznawała o tym w czasie procesu Hossa, byłego komendanta Oświęcimia, świadek Anna Piątkowska: „...Koleżanka Monika Galica nr 6814... po przejściu tyfusu pozostała już na rewirze na bloku 28a jako schreiberka. Funkcję tę pełniła ona do końca roku 1944. W rewirze prowadzono dla całego obozu żeńskiego książkę zmarłych. W książce tej spisywano wszystkie więźniarki, które zmarły jako chore na rewirze, na blokach, zabite zostały za pomocą zastrzyków lub zagazowane. Chcąc przekazać potomności nazwiska ofiar oświęcimskich, uradziłyśmy z Galicą, że z książki tej będzie wypisywać ona nazwiska wszystkich Polek zmarłych w Oświęcimiu. Galica wypisywała wszystkie zmarłe Polki, notatki oddawała mnie, ja przecho-wywałam je w różnych miejscach w obozie i pod koniec 84 Pisarka sporządzająca raporty na apelach obozowych. 222 roku 1944 przez koleżankę Zofię Gawroń przekazałam je do jej ojca w Brzeszczach. Tam notatki przechowały się aż do oswobodzenia i ja w czerwcu 1945 r. odebrałam je od Gawronią. Odebrane notatki oddałam księdzu Jasieńskiemu w Caritasie, gdzie sporządzono z nich kartotekę, na podstawie której informowano rodziny o losie ich najbliższych, a następnie notatki te złożyłam w Głównej Komisji... Wszystkie więźniarki ujęte w przedłożonych przeze mnie notatkach zmarły w Oświęcimiu..." Otrzymałem także bliższe informacje na podstawie zachowanych w archiwum obozowym dokumentów, że Tadeusz Walkowski, chociaż urodził się w dniu 6 IX 1943 roku, miał numer, ale niekoniecznie tatuowany. Zawierał się on w numeracji między 155909 a 155919, z tym że nie był to numer 155910, należący do Józefa Fefferlinga, co potwierdza inny z kolei dokument. Otrzymawszy te ciekawe niewątpliwie dane, zwróciłem się z ponownym pytaniem: „Proszę o odpowiedź dotyczącą danych o działalności dra Mengele w Hygiene Institut, bo wiem, że matka Lidy Wo-ronkowej urodziła w Brzezince bliźniaki między lutym, a majem 1944 roku. Potem matka, Fiedora Ustinowna Kulik (może być zapisana jako Kulig lub Kulick), zmarła i zmarł chłopiec, a pozostała dziewczynka. Chodzi mi też o to, czy mogło się zdarzyć, aby w tym okresie przekazywano drowi Mengele zgodnie z jego zarządzeniem bliźniaki, nie wciągając ich na listę więźniów, to jest, nie nadając im numerów. Może nadano numer dziewczynce dopiero wówczas, gdy okazało się, że jej bliźniaczy brat nie żyje. Chodzi więc o przypadek nadania numeru dziecku nie bezpośrednio po urodzeniu w obozie, ale w jakiś czas, w miesiąc lub dwa później, gdy dziecko wróciło z Instytutu do obozu". Odpowiedź na to pytanie pozwoliłaby mi utwierdzić się w przekonaniu o słuszności wykon-cypowanej przeze mnie teorii uratowania się Basi ze szponów Mengelego. Jednocześnie mógłbym określić, ile czasu upłynęło między zajściem matki Lidy w ciążę tuż przed jej aresztowaniem a urodzeniem bliźniąt w obozie. Sekretarz Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Łodzi nadesłał mi obszerne wyjaśnienie, z którego wynikało, że jeśli Basia w swej drodze z Oświęcimia do Po-tulic zawadziła o Łódź, to mogła być skierowana jedynie do przejściowego obozu w Konstantynowie, bo tylko tam umie- 223 szczano niemowlęta. Obóz ten podlegał UWZ, czyli Centrali Przesiedleńczej. Tam przetrzymywano dzieci i młodzież przed przesłaniem ich do Rassenamtu przy ul. Spornej, gdzie przeprowadzano szczegółowe badania dzieci przeznaczonych do germanizacji. Dzieci wyselekcjonowane przekazywano następnie rodzinom niemieckim w Rzeszy, bądź też do obozu w Potulicach i do tzw. Gaukinderheimów w Kaliszu i w Bruczkowie. Zarówno w jednym, jak i w drugim przypadku spisów ani dokumentów, które potwierdziłyby pobyt w tych obozach niemowląt z Oświęcimia, Komisja nie posiada. Tymczasem nadeszły jednocześnie dwie wiadomości od Lidy. Jedna to kartka z życzeniami pierwszomajowymi, druga — to krótki list. Lida z przykrością zawiadamia, że z powodu choroby młodszego syna nie będzie mogła w najbliższym czasie przyjechać. Za to będzie w końcu maja w Moskwie, gdyż zamierza zmienić mieszkanie, bo władywostoc-ki klimat nie odpowiada jej dzieciom. Pojedzie także do Witebska, aby dowiedzieć się czegoś więcej o ludziach, którzy byli w Oświęcimiu. Jedna z gazet białoruskich obiecała Lidzie, że załatwi odpowiednie kontakty. Muszę wysłać jej ponowne zaproszenie do Polski, bo tamto zdążyło się już przeterminować. A więc pokrzyżowały się moje plany. Na nic umówione terminy badań. Trzeba będzie wszystko na razie odłożyć, a potem przecież zacznie się okres urlopowy. Kiedy zatem uda się ponownie zebrać zespół naukowców? 24. Badania wykonała również Akademia Medyczna w Krakowie (Zakład Medycyny Sądowej). Porównawcze zestawienie zdję_ć domniemanych sióstr. wej. 25. Porównywane były k ąaiepwi. . NK477 SPOT PO U «*». 3] 196 ¦«WW4" W&*8*W*k ** Ł«* , ¦ ¦ r>v*» SA BfoBt «Yw**r&SS w> kuttU^y mssfj.sisw *6*t*fln- > C^^^WA WW^łjJ X«* +łCR* HMH9 t JP*^ f^Ks^t^ fen* ^^WA^W1 #JtfOQt ttjrtyjfEtfc ^KHpE*- IMtfWHMMU&UEt tfłUMłlH^itT It- 26. Radio i telewizja, prasa polska i radziecka podawały wiadomości i reportaże o odnalezieniu się Basi i Lidy. Oto wiadomość, zamieszczona w polskim wydaniu tygodnika „Kraj Rad" z 10 września 1967 roku. SKALPEL DOBREGO DOKTORA MENGELE Nareszcie wyjaśniła się przyczyna długiej zwłoki w odpowiedzi redakcji „Przekroju", którą molestowałem o adres rodziny Łomonosowów, poszukującej Galiny, gdyż dane 0 niej znalazłem w archiwum bydgoskim. Zastępca redaktora naczelnego, redaktor Mieczysław Kieta, oświęcimiak 1 ówczesny sekretarz generalny Międzynarodowego Komitetu Oświęcimskiego, chorował na zawał serca. Listy nie otwarte czekały na jego powrót. Od razu znaleźliśmy wspólny język w sprawie poszukiwań. Redaktor Kieta zaproponował mi, abym na łamach „Biuletynu Informacyjnego Komitetu Oświęcimskiego" ogłosił poszukiwania więźniarek z numerami na 79 tysięcy. Wyjaśniłem mu szczegółowo przebieg moich poszukiwań i treść notatki, a także zasadniczą sprawę, co do której miał wątpliwości. Chodziło mu o skomplikowane sytuacje, a czasem tragedie, jakie wynikały w trakcie poszukiwań rodzin przez dzieci z obozu. Napisałem więc w liście do niego: „...Sprawą zająłem się przed rokiem, zaczynając od dokładnego zapoznania się z życiem Basi, jej charakterem, pragnieniami i pozyskując jej zaufanie, słowem, upewniłem się wpierw, że bez względu na wynik poszukiwań pragnie ich ona". Basia w jednym z listów wspominała, że wśród przysłanych mi dokumentów znajduje się zaświadczenie milicyjne o jej adoptowaniu. Było to nieporozumienie. Takiego, prze- 15 Kim jesteś, Basiu? 225 cięż ważnego dla mnie, dokumentu nie otrzymałem. Nie mam zwyczaju gubić dokumentów; jeśli wypuszczam je z ręki, to notuję, komu i na jak długo je wypożyczam. Może więc Basia dała taki dokument adwokatowi w Będzinie i znajduje się on w aktach jej sprawy? Poprosiłem, aby zdopingowała adwokata do wydostania odpisu tego dokumentu. Gdyby tak zdobyć podobne zaświadczenie wystawione przybranym rodzicom Tadeusza... Ułatwiłoby to dalsze poszukiwania tego młodego człowieka. Z pewnym wyrzutem zwróciłem się do Lidy. Tyle osób zainteresowałem już -tą sprawą i nagle mam wszystko odwoływać i przekładać na inny, i do tego nieznany termin. Napisałem więc: ,,Droga Lido! Twoja ostatnia wiadomość o przełożeniu przyjazdu bardzo mnie zasmuciła nie tylko z powodu choroby Twojego syna. Przecież o przyjeździe była zawiadomiona i Kronika Filmowa, i grono profesorów, którzy mieli Was badać. To poważni ludzie, którzy w tym celu bezinteresownie, kosztem swego czasu zgodzili się przyjechać do Krakowa. Ponadto po Twoich zapewnieniach o przyjeździe lada dzień — ukazała się na ten temat informacja w »Expressie Wieczor-nym«. Choroba w rodzinie może być powodem przesunięcia przyjazdu o tydzień, ale nie na dłuższy czas, zwłaszcza że same badania potrwają najwyżej 2 dni. W czerwcu profesorowie mogą wyjechać na urlopy, a trudno ich zatrzymywać, skoro nie podajesz dokładnie daty przyjazdu. Zresztą byłoby to niepoważne. Jeżeli więc decydujesz się nadal na badania, to przyjedź koniecznie w maju, a jeżeli chodzi Ci tylko o zobaczenie się z Basią, to ustal to z nią. Miło mi będzie tak czy inaczej poznać Cię. Jako oświęcimiak i w pewnym sensie opiekun Basi będę się z tego cieszył, ale jako dziennikarz mam chyba dostateczne powody do niezadowolenia. A może boisz się tej konfrontacji? Boisz się, że okaże się, iż Basia nie jest Twoją siostrą? Przecież, jak pisałyście obie, nie to jest najważniejsze, lecz sam fakt, że matka Twoja urodziła w obozie dziewczynkę i że Basia mniej więcej w tym samym czasie przyszła w obozie na świat i została sierotą bez nazwiska i rodziny. Osobiście nie wykluczam, że jesteś- 226 cie siostrami. Wskazuje na to szereg zbieżnych faktów z przełomu 1943 i 1944 roku. Niewykluczone, że prędzej czy później znajdę dowody bardziej przekonujące, zwłaszcza jeśli odezwą się byłe więźniarki ze Związku Radzieckiego. A to może jeszcze długo potrwać. Badanie w Polsce mogłoby ułatwić moje poszukiwania zarówno przez potwierdzenie, jak i przez wykluczenie faktu Waszego pokrewieństwa. A oto prawdopodobny tok wydarzeń w wersji potwierdzającej, że jesteście siostrami: Przebieg aresztowania matki i jej droga do obozu — te fakty przyjmuję według opowiadania Olgi Iwanowny i Maksima. W listopadzie 1943 r. Fiedora Ustinowna Kulik przyjeżdża do Oświęcimia. Jest w szóstym miesiącu ciąży. Umieszczono ją w obozie żeńskim w Brzezince. W końcu lutego 1944 roku rodzi bliźnięta. Zabiera je dr Mengele. Ale chłopiec, Twój brat, umiera. Dziewczynka nadal pozostaje pod opieką pielęgniarek, jest tam odżywiana, dostaje mleko, gdyż do badań potrzebne są »okazy« zdrowe. Jednak dr Mengele orientuje się, że badania nad jednym z dwojga bliźniąt nie mają sensu. Ale Basia ma jasnoblond włoski, okrągłą buzię, jasne oczy. Przedstawia »czysty pod względem rasy« typ i nadaje się do zniemczenia i przekazania rodzinie niemieckiej. We wrześniu 1944 roku wywożą więc Basie z Brzezinki. Jeszcze przedtem, gdy okazało się, że nie może być przedmiotem badań dra Mengelego, jest przeniesiona z baraku doświadczalnego do obozu i otrzymuje tam numer bieżący, który jej tatuują na udzie — 79528. Cyfry są niewyraźne, zwłaszcza dziewiątka. Okazuje się, że nr 79528 należy do zmarłej Polki, więc ostatnia cyfra zostaje poprawiona na 7 lub 9, co jest widoczne na tatuażu. Następnie wywożą Basie prawdopodobnie do Łodzi, gdzie znajduje się Rassen-amt — urząd do badania czystości rasy. Dziewczynka ma buzię pokrytą wrzodami wskutek braku właściwego odżywienia i witamin. W takim stanie nie może być przekazana niemieckiej rodzinie, więc zostaje skierowana wraz z jeszcze jednym chłopcem do obozu rozdzielczego w Potulicach. Tam pozostaje do wyzwolenia. Jako jedno z bliźniąt jest w tym okresie życia szczególnie drobna, tak że wygląda na młodszą o kilka miesięcy. Po wyzwoleniu Basia wraz z innymi dziećmi znalazła się w Będzinie. Przybrana matka, pani We-sołowska, zachowuje imię Basi, nadane jej przez dzieci 227 w Potulicach. Basia rośnie. Nie ma jednak radosnego życia. Jak widzisz więc, wszystko brzmi prawdopodobnie... Zastanów się, Lido, czy istotnie nie możesz przełożyć wyjazdu do Moskwy na inny okres albo wstąpić do Moskwy wracając z Polski? Basia ma obecnie dużo kłopotów w domu, a jednocześnie bardzo oczekuje Twojego przyjazdu. Napisałem jej o Twoim zamiarze odłożenia wizyty, nie pisząc jednak nic pewnego. Dla Basi na pewno byłoby lepiej, abyś ze swoją serdecznością dla niej zjawiła się już dziś w Polsce..." List od Lidy przyszedł w końcu maja, z Moskwy. Wyjaśnił istotne przyczyny, dla których opóźniał się jej przyjazd do Polski. Trudno, trzeba czekać. Tymczasem puściłem w ruch dostępne mi środki, aby uzyskać adres rodziny Galiny Łomonosowej, o której wiadomości odnalazłem w Bydgoszczy. Autor wzmianki, redaktor Zimecki, nie posiadał go. Jedynym ogniwem pośredniczącym mógł być młodociany były więzień Oświęcimia, który odnalazł matkę na Białorusi i dzięki temu dowiedział się, że jego prawdziwe nazwisko i imię brzmi „Jewgienij Mura-wiew". Odwiedziwszy swą matkę, skontaktował się z rodziną Łomonosowów, w wyniku czego otrzymałem list od siostry Galiny, E. J. Łomonosowej. Podała ona min. w tym liście dziwną dla mnie, a zapewne i dla Muzeum w Oświęcimiu wiadomość, że w obozie znajdował się także ich brat, Piotr Łomonosow, który miał na ręku wytatuowane aż dwa numery, nie pisząc jednak dokładniej, czy jeden z tych numerów był przekreślony, czy były kolejne i czy oba były męskie. List był napisany po polsku, toteż nie szukałem pomocy tłumacza, odpisując: „Droga Koleżanko z Oświęcimia! Ja wprawdzie byłem tam jako dorosły, ale właśnie ta różnica wieku przy podobieństwie losów pozwala mi już na wstępie bardzo ograniczyć nadzieje pokładane w moich odkryciach dokumentów, dotyczących m.in. Galiny Łomonosowej z oświęcimskim numerem 61560. Ciężko mi to zakomunikować, ale osobiście przypuszczam, że Galina nie żyje, choć 228 na podstawie posiadanych przeze mnie danych zupełnie dokładnie nie można tego stwierdzić. Z notatek zachowanych w Muzeum Oświęcim-Brzezinka wynika, że duże transporty dzieci radzieckich z rejonu Mińska i Witebska przywieziono do obozu oświęcimskiego w Brzezince transportem oznaczonym »Einsatzkommando ¦—¦ 9« w dniu 9 września 1944 r. (459 mężczyzn i chłopców, którym nadano numery 149467—149925 oraz 753 więźniarki, kobiety i dziewczęta, którym nadano numery 61417—62169. Następny podobny transport nadszedł 21 i 22 września 1943 r. Mężczyznom i chłopcom nadano numery od 157889— 158235, a kobietom i dziewczynkom od 65493 do 65687 i od 65687 do 66127). Udało mi się odszukać w archiwum w Bydgoszczy niektóre dokumenty dotyczące pobytu dzieci radzieckich w obozie w Potulicach koło Bydgoszczy. Świadczą one, że część dzieci radzieckich została wywieziona 5 listopada 1943 r. do Potulic. Pozostałe dzieci, o ile mi wiadomo, zostały wówczas odtransportowane do obozu w Łodzi, do Tuszyna (Tiichingen) i Konstantynowa pod Łodzią. Do tych obozów także przywieziono pozostałe przy życiu dzieci radzieckie z Potulic w dniu 3 VIII 1944 r. Z ponad 500 dzieci (531) pozostało wówczas przy życiu 433. W odszukanych przeze mnie dokumentach (wszystkich, jakie się przechowały z Potulic) wymienia się tylko 26 dzieci z dokładnie podanymi nazwiskami, numerami oświęcimskimi, datami urodzenia i datami zgonu. Przy jednej tylko Galinie Łomonosowej nie figuruje ani znak krzyżyka, co oznaczałoby, że na pewno zmarła, ani też skrót »gesf«, czyli gestoiben — zmarła. Natomiast znalazłem o Galinie dwie następujące adnotacje: W wykazie zachorowań na choroby zakaźne z tygodniowego raportu, pisanego przez nieżyjącego już dziś polskiego lekarza Konkolewskiego dla Urzędu Zdrowia okręgu bydgoskiego: »23.1.1944 r.... Zachorowania na gruźlicę płuc: 9. Łomonosowa Galina (61560) geb. 20.3.39 erkrankt Nov. 43«. Zniekształcenie brzmienia nazwiska wynika z fałszywej transkrypcji pisma rosyjskiego na niemieckie. Skrót »geb« oznacza geboren — urodzona, słowo »erkrankt« — zachorowała, skrót »Nov« •— November —¦ listopad 1943 r. Nie jest to ścisła data zachorowania na gruźlicę, ale okres przyjazdu 229 dzieci radzieckich do Potulic. Już wtedy Galina była chora na gruźlicę płuc. O tym, że Galina była chora jeszcze w dniu 26 I 1944 roku, świadczy inny dokument, a mianowicie lista numerów dziewczynek radzieckich, jakie w tym dniu otrzymały przydział odzieży. Numer Galiny tam nie figuruje, gdyż przebywała ona wówczas w szpitalu. A teraz notatka, która wzbudza moje największe obawy. Jest to dokument o przydziale mydła dla dzieci radzieckich. Aby rachunek wydanej ilości mydła się zgadzał (przydział mydła dla szpitala), zanotowano, ile osób do stanu szpitala przybyło i ile ubyło. Ubyła tylko jedna Galina. Notatka brzmi: »... 19. April (kwiecień) 1944 ... Abgange 1. (75) Łomonosowa Galina geb. am 20.3.39.« Otóż słowo Abgang, liczba mnoga Abgange, oznacza albo zwolnienie ze szpitala, albo zgon. Używane jest także jako termin medyczny w znaczeniu „zejście", czyli śmierć, ale niewykluczone, że znaczyło przeniesienie z zamkniętego szpitala do baraków pozostałej części obozu, gdzie przydział mydła nie obowiązywał. Zastanawia mnie jednak cyfra (75), napisana obok nazwiska. Przypuszczam bowiem, że nie jest to kolejny numer dziecka zwolnionego ze szpitala na obóz. Zwolnień takich musiało być znacznie więcej, co wynika z innego raportu, o wygaśnięciu epidemii tyfusu i innych chorób; zwolniono wówczas ze szpitala na pewno wiele dzieci. Cyfra (75) oznaczać więc może kolejne dziecko radzieckie, które nie przeżyło choroby. Niemniej, jak wynika z późniejszego przebiegu losów tych dzieci, znanego mi z listu innego dziecka z Potulic (znalazłem mu w tychże dokumentach wiadomość o zmarłym bracie), wiele jeszcze dzieci, które tuż po wojnie wróciły przez obóz w Łodzi do Związku Radzieckiego, do dziś nie zna swojego nazwiska i nie odszukało jeszcze rodziny. Galina miała wówczas tylko 3—4 lata i mogło się zdarzyć, że pozostawszy bez siostry i brata, nie zapamiętała swojego nazwiska. Być może, że została wówczas tylko zwolniona ze szpitala i jako zdrową wywieziono ją wraz z innymi dziećmi do Łodzi, że przeżyła ostatnie ciężkie dni wojny, a po wyzwoleniu Łodzi przez Armię Radziecką wróciła do kraju. Otóż dokumentów z Łodzi w Polsce nie ma. 230 Możliwe, że Radziecki Czerwony Krzyż i Półksiężyc, który odbierał dzieci, a następnie sieroty i dzieci nie rozpoznane umieszczał w domu dziecka, zaopiekował się także i Galina. Może zna ona swój numer, a nie zna nazwiska. Trzeba to sprawdzić w ZSRR. Przecież w ten sposób Murawiewa odnalazła swego, zdawałoby się, zaginionego syna... Tylko tyle potrafię do chwili obecnej powiedzieć o losach dzieci radzieckich i Galiny. Proszę podać mi więcej danych i nazwisk, a być może uda mi się zdobyć dalsze wiadomości". Nie bez powodu cytuję tu większe fragmenty z listu, który na pozór nie wiąże się z głównym tematem tej książki, to jest ze sprawą Basi. Tak jednak nie jest. Wszystkie te poszukiwania jakoś splatają się bowiem ze sobą, a poszukujący się tworzą jakby wspólną rodzinę. Zresztą, jak się potem okazało, do rozwikłania sprawy Basi wydatnie przyczyniło się odkrycie przeze mnie faktu pobytu dzieci radzieckich w Potulicach. Rozczarowanie przyniosła mi odpowiedź, jaką uzyskałem od naczelnika Wydziału Ogólnego Komendy Wojewódzkiej MO w Katowicach. Moja prośba została spełniona, lecz mimo przeprowadzonych poszukiwań dokumentów i konfrontacji żadnych wiadomości o Tadeuszu Walkowskim nie udało się znaleźć. Ani Komenda Miasta w Będzinie, ani Komenda Powiatowa MO, ani Urząd Stanu Cywilnego nie zachowały dokumentów, które zostały sporządzone przed kwietniem 1945 roku. Nie przyniosły także rezultatu rozmowy przeprowadzone z funkcjonariuszami lub byłymi milicjantami, zatrudnionymi w tym okresie w Będzinie. Kolejny list nadesłała Lida z Sienna, z miasta powiatowego, koło którego znajduje się jej rodzinne Meniutiewo. Lida odwiedziła kobietę pod Władywostokiem, o której uprzednio napisała: „Jej numer brzmi 79524 i przybyła ona do obozu w każdym razie po Nowym Roku 1943". Tu Lida wyraźnie pomyliła się w dacie o cały rok, bo było to już w 1944 roku, jak wynika z numeru. Pomyłka ta utwierdziła mnie w przekonaniu, że wypowiedzi Lidy są nieprecyzyjne, że lata i miesiące nie grają w nich zasadniczej roli. Niemniej odkrycia jej okazały się cenne. Owa kobieta, jak wynika z relacji Lidy, przybyła do obozu wtedy, gdy była odwilż. Lida przypuszcza, że był to luty, a może marzec. Źle robi 231 Lida, że sama stara się wysnuwać wnioski, a nie przedstawia-dokładnie samych faktów. Sugerując swoje poglądy, zaciemnia raczej, niż wyjaśnia sytuację. Przesiewam więc te „wnioski" przez własne sito. Nie musiał to być marzec czy luty, równie dobrze mógł być kwiecień. Znam przecież te przedłużające się zimy w oświęcimskim klimacie. Gdy przywieziono mnie tam w końcu maja 1941 roku, był to dopiero pierwszy cieplejszy dzień wiosenny. O matce Lidy owa głuchoniema kobieta nic nie wie. Odpowiedzi pisze na papierze, porozumiewanie się z nią jest trudne. W transporcie tym miały być podobno jeszcze dwie osoby z Sienna. Lida rozmawiała także z inną byłą więźniarką Brzezinki, posiadającą numer 69144. Kobieta ta dostała się do obozu w rocznicę Rewolucji Październikowej, czyli według naszego kalendarza 7 listopada 1943 roku. W jej transporcie było ż Sienna 15—20 osób, ale jechały w innych wagonach. Dzieci odbierano i oznaczano kolejnymi numerami bieżącymi. Wszystkie kobiety brzemienne kierowano do bloku nr 19. Tam rodziły i przez trzy miesiące zajmowały się dziećmi. Potem dzieci zabierano, a matki kierowano do pracy. Ta więźniarka twierdzi, że dzieciom numerów w obozie nie dawali. Inna twierdzi, iż nie dawali dlatego, że niemowlęta były przeznaczone na zniemczenie już w chwili urodzenia. W każdym razie w wieku do trzech miesięcy żadne dziecko numeru podobno nie dostawało. Żyje w Siennie również kobieta z numerem 81562, a także wiele innych byłych więźniarek. Twierdzą one, że bliźnięta zabierano matkom zaraz po urodzeniu. Żydówki i ich dzieci zabierano i palono. Palono także Cyganów i chorych, a popiół był rozsiewany. Z tym spotykałem się już w 1942 roku na terenie majątku obozowego, farmy hodowlanej w Harmężach. Dalej Lida pisze, że kobieta, posiadająca numer 79524, podała, iż około miesiąca w zamieszaniu siedziała w obozie w ogóle bez numeru. Dopiero potem przyszła Niemka i sama wypisała jej numer. Można by zatem przypuszczać, że ten sam numer miała uprzednio Basia i w takiej sytuacji powstała konieczność przerobienia końcówki numeru dziecka. Na siódemkę czy dziewiątkę? A więc Lidzie udało się wyświetlić tajemnicę przerobionej ostatniej cyfry numeru Basi. Dobrze, że Lida udała się w rodzinne strony. Moje dokumenty bydgoskie dotarły do Komitetu Wy- 232 konawczego Czerwonego Krzyża i Półksiężyca w Moskwie. Od naczelnika Biura Poszukiwań, T. Szkoły, otrzymałem serdeczne podziękowanie za dokumenty i wyrazy uznania. Przy okazji jednak powiadomiono mnie, że nie posiadają oni żadnych danych dotyczących pobytu dzieci w Oświęcimiu. Basie znów ogarnął nastrój pesymizmu i rezygnacji. Widać to z kolejnego listu. Na szczęście zaprosiła ją do Anglii pani Sue Ryder, która co roku gości byłych więźniów obozów koncentracyjnych z Polski i z innych krajów. Może więc Basia się rozerwie i jakoś prędzej zejdzie jej czas oczekiwania na Lidę. Razem z nią pojadą inne „dzieci Oświęcimia". I oto nadszedł kolejny list od dyrektora Smolenia z Oświęcimia, który przyniósł rewelacyjne dane, w pełni potwierdzające moje hipotezy. Przystąpiłem do analizowania nadesłanych w nim szczegółów z nową energią. Pierwsza część listu była zupełnie niepocieszająca i wyjaśniła mi, że niewiele mogę spodziewać się po dokumentach przechowywanych w Oświęcimiu, a dotyczących zbrodniczej działalności dra Josepha Mengelego. W odpowiedzi na moje pytanie w liście z 29 IV br. pracownicy Muzeum jeszcze raz skontrolowali papiery Hygiene Institut Ost, dotyczące badań nad bliźniakami. Zachowały się pewne akta Hygienisch--Bakteriologische Untersuchungsstelle der Waffen SS in Auschwitz. Niekompletna ta dokumentacja składa się z ośmiu ksiąg, zwanych Hauptbuchami, z niepełną numeracją od 1 do 14. Wpisywano tam datę badania, nazwisko lub numer badanego więźnia, rodzaj i wynik badania lub odsyłacz do księgi, w której wyniki te są zapisane. Następnie jest tam jedna Erganzungsbuch (księga uzupełniająca) z wynikami badań, kilka Nebenbiicher (ksiąg pomocniczych) — zeszytów z podziałem na poszczególne rodzaje badań i kilkadziesiąt Begleitscheine (załączników) — w segregatorach. Forma zapisów jest lakoniczna i nie określa, czy materiał przesłany do badania bakteriologicznego ma związek z eksperymentami dokonywanymi na więźniach przez lekarzy SS. Działalność Mengelego nie znajduje widocznego odbicia w tych dokumentach. Nie ma w nich także adnotacji w sprawie badań nad bliźniakami. Natomiast z okazji penetracji tych dokumentów natrafiono na zgłoszone przeze mnie nazwisko matki Lidy Wo- 233 ronkowej. Otóż w segregatorze nr 30 (kll2) Begleitscheinów, w skierowaniu z dnia 14 III 1944 roku z obozu B I a, z bloku 17, z zatytułowanym rodzajem badań: Katheterharnm, wśród nazwisk kilku więźniarek jako pozycję nr 3 zanotowano: ,,61985 Kulikowa (imienia brak) Dg (Diagnoza) Pychocysti-tis". Sięgnąłem po Encyklopedię zdrowia. Po przeszło półgodzinnym wertowaniu jej zorientowałem się, że zapis łaciński był widocznie niewyraźny. To, co dawało się odczytać jako litery „ch", w istocie było literami ,,el". A wtedy zapis brzmiał „pyelocystitis", co oznacza zapalenie pęcherza moczowego z jednoczesnym zapaleniem miedniczek nerkowych. Choroba ta może być wywołana zakażeniem swoistym (np. gruźliczym). Istotnie przy tak ciężkim schorzeniu mocz do badania pobiera się kateterem. Na tym jednak moja skąpa wiedza medyczna skończyła się. Zwróciłem się do koleżanki z okresu przedwojennego, Krystyny Nowackiej, żony ginekologa, a ta skontaktowała mnie z mężem. Chodziło mi o wyjaśnienie, czy choroba ta może być związana z ciążą odbywaną w niehigienicznych warunkach, czy może być uważana za komplikacje po porodzie bliźniąt albo w czasie trwania ciąży, czy wreszcie może być śmiertelna, trudno uleczalna, co w Oświęcimiu w tamtym okresie było przeważnie równoznaczne ze śmiercią. Otóż dr Nowacki wyjaśnił mi, że wprawdzie zapalenie to nie wiąże się bezpośrednio z ciążą czy porodem, ale gdy wydarzy się kobiecie ciężarnej we wczesnym okresie ciąży, może mieć wpływ na płód. Natomiast w późniejszym okresie ciąży płód jest już od tej choroby niezależny. Ale wracajmy do dalszych dokumentów, związanych z tym badaniem. W Hauptbuchu (księdze głównej) podano: „data wpływu — 14.3.1944; nadawca — Lagerarzl B I a, Bir-kenau (Brzezinka): Kulikowa Haiti. Nr 61985; rodzaj badania — Kath. Uiin." Wyniku badania brak, gdyż Muzeum nie posiada odpowiadającej temu zapisowi Nebenbuch (wyniki znalazły się dopiero potem). Z przytoczonego numeru wynika, że więźniarka Kulikowa przybyła do obozu w Brzezince w dniu 9 września 1943 roku transportem „Einsatzkomman- 85 Katetyzacja — pobranie moczu do badań laboratoryjnych przy pomocy przyrządu zwanego kateterem. 234 do — 9" z Witebska. Przebywała w FKL m w obozie Bla, w bloku 17. W dniu 14 III 1944 roku Lageiarzt obozu Bla Birkenau przesłał jej mocz do badania, do SS-Hygiene Insti-tut w Rajsku. Innych danych o więźniarce Kulikowej Muzeum nie posiada. Dziękuję i za tyle. Dla mnie było to odkrycie wprost rewelacyjne. Lida już dawniej pisała mi, że nazwisko Kulik nie jest popularne poza ich rodziną. W rejonie Witebska nikt o tym nazwisku poza jej matką nie był aresztowany. A więc prawie na pewno badanie dotyczy jej matki. Mamy więc jej numer i datę przybycia do obozu, a także datę, kiedy jeszcze żyła, bo badano jej mocz. Skąd taka troska o zdrowie białoruskiej więźniarki? Można wysnuć wniosek, że komuś, może Mengelemu, zależało na niej. A jeśli zależało, to tylko dlatego, że urodziła lub miała urodzić bliźnięta. Data przybycia Kulikowej do obozu wskazuje, że Lida wysnuła z rozmowy z Olgą Iwanowną błędne wnioski. Pomyliła się w dacie przywiezienia matki do obozu i w dacie jej rozwiązania. Numer więźniarki Kulikowej świadczy o tym, że przywieziono ją do obozu razem z licznymi dziećmi, które wkrótce potem przekazano do Rassenamtu, a następnie, jako chore, do obozu w Potulicach. Dokumenty, o tych dzieciach, z których dziewczęta miały numery z tego samego transportu, co matka Lidy, odnalazłem przecież w Bydgoszczy. A więc sprawa ta sama, krąg poszukiwań się zawęził. Dzięki pracownikom oświęcimskiego archiwum zyskałem poważny atut do dalszych dociekań. Gdy Lida przyjedzie do Polski, będę mógł jej pokazać na terenie Brzezinki miejsce, gdzie stał barak, w którym chorowała, rodziła dzieci i umarła jej matka. Przypuszczam, że badanie moczu Kulikowej było wykonane w ostatnich miesiącach przed porodem. Wkrótce po porodzie nie było potrzeby takiego badania, gdyż nie chodziło o leczenie. Mengele mógł w tym okresie stwierdzić, że szykuje się u Kulikowej ciąża mnoga. A więc bliźnięta mogły przyjść na świat w kwietniu lub na początku maja 1944 roku, jeśli były przenoszone. Korespondencję między Basią a Lida załatwiałem ja, a listy ostatnio tłumaczyły mi na język rosyjski koleżanki 86 Frauenkonzentrationslager — obóz koncentracyjny dla ko- biet. 235 z ,,Expressu Wieczornego", Elżbieta Jędrych i Krystyna Grzybowska, bardzo serdecznie ustosunkowane do moich poszukiwań i przejmujące się losami Basi. Przekazałem Lidzie dokładnie ostatnie rewelacje z przysłanych mi wyciągów z dokumentów z Oświęcimia. Data laboratoryjnego badania moczu więźniarki Kulikowej zbiega się z terminem, kiedy nadawane były numery na 79 tysięcy. Choroba jej mogła wystąpić krótko po porodzie, krótko przed porodem albo w czasie porodu. O ile prawdą jest to, co napisała Lida, że niektórym dzieciom nadawano numery dopiero w kilka miesięcy po urodzeniu, to Basia mogła urodzić się w lutym lub marcu, a otrzymać numer w kwietniu lub w maju. Zgadzałoby się to z przypuszczalną datą zajścia Kulikowej w ciążę, podawaną orientacyjnie przez Lidę w pierwszych listach. Gdyby jednak aresztowanie nastąpiło we wrześniu lub w końcu sierpnia 1943 roku, to bliźnięta mogły z powodzeniem urodzić się w kwietniu lub ńa początku maja 1944 roku i otrzymać numery natychmiast. Może jednak Fiedora Ustinowna Kulik została aresztowana czy też drugi raz schwytana przez Niemców nie w maju, ale później? Snując na podstawie posiadanych dokumentów i wiadomości hipotetyczny przebieg wydarzeń, uznałem, że więźniarka Kuli-kowa, będąca prawie na pewno Fiedorą Ustinowna Kulik, matką Lidy, urodziwszy w Brzezince na bloku dla ciężarnych nr 19 bliźnięta, zmarła następnie w wyniku komplikacji po ciężkim zapaleniu miedniczek nerkowych i pęcherza moczowego. W konsekwencji zapalenia nastąpiła śmiertelna dla.niej uremia. Zmarł także chłopczyk, dziewczynka zaś utrzymała się przy życiu, poddana starannej pielęgnacji na bloku doświadczalnym dla bliźniąt. Gdy chłopiec umarł, osamotniona dziewczynka, niepotrzebna już do badań, przekazana została na blok dziecięcy. Może właśnie wtedy otrzymała numer 79524, poprawiony następnie na numer 79529, gdyż numer 79524 nadano z miesięcznym opóźnieniem innej więźniarce z Białorusi, o której wspomniała Lida, żyjącej obecnie w Siennie. Jest to okres, gdy SS-mani dokonują wyboru dzieci o aryjskim wyglądzie na zniemczenie. Wybierają między innymi również Basie i Tadeusza, dawniej przebywającego w obozie żeńskim. Dzieci zostają przetransportowane do Łodzi, do siedziby organizacji „Lebensborn". Chore dzieci skierowuje się jednak do obozu-szpitala w Potułicach. 236 Załatwiwszy tę korespondencję, udałem się na urlop na Mazury. Gdy wróciłem, zastałem list od Lidy, wysłany z Leningradu, gdzie Lida poszukiwała mieszkania. Była uprzednio w Witebsku i dowiedziała się nowych szczegółów o matce, potwierdzających moje przypuszczenia. W Witebsku mieszka dużo byłych więźniów Oświęcimia. Matkę Lidy widzieli w baraku nr 19 i mieli nawet o tym napisać do mnie. Pamiętali, że matka Lidy miała bliźnięta, ale je jej zabrano. Dokładnej daty urodzenia nikt nie pamięta. Więźniarka z numerem 81496 mówiła, że widziała „Gimę" z Meniutiewa w 1944 roku. Padał wtedy wprawdzie śnieg, ale mógł to być kwiecień. Fiedorę Ustinownę Kulik nazywano w domu „Gi-ma". Dwie więźniarki znające Gimę potwierdziły, że z Meniutiewa została zabrana tylko ona jedna do obozu. Podobno prosiła je przed śmiercią, a była już wtedy przytomna, aby pokazały jej dzieci. A więc wiedziała, że urodziła bliźniaki, lecz nie zdawała sobie sprawy, że dzieci zostały jej odebrane w celu dokonania na nich doświadczeń. Inna więźniarka, zatrudniona jako funkcyjna w baraku dezynfekcyjnym, potwierdziła, że znała Gimę, matkę bliźniąt, i że ta Gima była chora na nogę, a więc tak jak matka Lidy. Starano się ją wyleczyć, zamiast spalić jak inne kobiety. Wkrótce nadszedł następny list od Lidy, ale pisany już w Siennie. W liście tym Lida donosiła, że matka jej miała już przed wojną chore nerki. Przypomniała też zeznania byłych policjantów Maksima i Michała, ale zeznania te były dość niejasne i nie można zaufać przytaczanym przez nich datom, kiedy to rzekomo mieli widzieć Fiedorę Ustinownę. Byłe więźniarki, indagowane przez Lidę, wypowiadały się niechętnie o tamtych okropnych czasach. Płakały. Mogły też mylić fakty. Jak wynika ze słów tych kobiet, dzieci, które od razu przeznaczano dla rodzin niemieckich, nie były tatuowane. Bliźnięta zabierano natychmiast. Była więźniarka z numerem na 81 tysięcy, który otrzymała w kwietniu lub w maju 1944 roku, opowiedziała Lidzie nieprawdopodobną historię o pewnej więźniarce Polce, która urodziła w Brzezince dziecko. Więźniarka ta, Eugenia Sapieżynska, która do obozu trafiła przez Mińsk, a obecnie mieszka w Siennie, twierdzi, że choć Polce zabrano dziecko, potrafiła się z nim kontaktować. Wspomniana Polka, idąc w towarzystwie iii-* 237 nych kobiet do jednostki wojskowej po jedzenie, spotkała na ulicy błąkającego się swego syna, którego od razu poznała. Miał on być adoptowany przez niemiecką rodzinę i nie posiadał numeru. W tym okresie (luty-kwiecień 1944) palono tylko dzieci żydowskie i cygańskie, dzieci zaś innych narodowości tylko wtedy, gdy były ciężko chore. Dzieci i położnice miały też być karmione lepiej niż inne więźniarki. Inne rozmówczynie Lidy z numerami powyżej 81 tysięcy potwierdzają, że przybyły do obozu w kwietniu, a może w maju 1944 roku. Tak stanowczo stwierdziła była więźniarka z numerem 81816. Lida jeździła także do miejsca zamieszkania więźniarki z numerem 79524, ale nie zastała jej w domu. Udała się więc do lekarza-eksperta z prośbą, aby po powrocie kobiety sprawdził jej numer. Tylko że w poprzednim liście więźniarka ta miała napisać do Lidy, że w jej obecności tatuowano około 50 więźniarek kolejnymi numerami, więc ani jeden z tych numerów nie mógł należeć do Basi, bo wszystkie tatuowane więźniarki były dorosłe. Ja natomiast sądzę, że fakt ten może właśnie wyjaśnić przyczynę poprawki w numerze Basi. Przyszła jeszcze kartka od Lidy z Moskwy, aby nie pisać do niej już do Sienna, tylko do Władywostoku. Minął mój urlop i zabrałem się z powrotem do szperania wśród dokumentów. Nic nowego na razie nie znalazłem. Nadeszła tylko miła wiadomość od Basi. Komendant MO w Będzinie zdecydował, że trzeba jej wreszcie wydać dowód osobisty, zobowiązując jednak, by po zakończeniu postępowania sądowego zgłosiła odpowiednie poprawki. Tak więc rozsądek zatriumfował nad biurokracją. W mojej księgarni dowiedziałem się, że nareszcie wyszła z druku książka Mi-klósa Nyiszli pod tytułem Pracownia doktora Mengele. Czekał na mnie odłożony specjalnie egzemplarz. Przeczytałem ją jednym tchem. Lektura była wstrząsająca i odsłaniała szczegóły zupełnie mi nie znane. Rewelacje te w pełni potwierdziły moje przypuszczenia o bliźniakach. Nie wiedziałem jednak, że losy bliźniaków w Oświęcimiu były aż tak tragiczne. Postanowiłem skontaktować się z autorem, aby dowiedzieć się więcej szczegółów. Udałem się więc do Ośrodka Kultury Węgierskiej w Warszawie. Tam adresu autora książki nikt nie znał, ale wskazano mi tłumacza, redaktora Tadeusza Olszańskiego z Warszawy, i dano jego te- 238 lefon. Okazało się, niestety, że dr Nyiszli już od dwóch lat nie żyje. Trudno, musiałem zadowolić się samą lekturą. Na stronie 42 autor pisze: „Natychmiast po przybyciu transportu jeden z esesmanów przechodzi wzdłuż ustawiającego się szeregu i wyszukuje bliźnięta oraz karły. Matki spodziewają się po tym czegoś dobrego i natychmiast oddają swoje dzieci... Bliźnięta i karły zostają więc oddzielone i przechodzą na prawą stronę. Strażnicy odprowadzają tę grupę do specjalnego baraku. W baraku tym jest dobre wyżywienie, są wygodne miejsca do spania, odpowiednie warunki higieniczne, obowiązuje dobre obchodzenie się z więźniami. Jest to blok 14 w obozie B II f. Stąd pod eskortą przechodzą do wspomnianego już eksperymentalnego bloku w obozie cygańskim. Tam wykonuje się na nich wszystkie lekarskie badania, które można przeprowadzić na żywym człowieku. Badania krwi, nakłucia lędźwiowe, wymienne przetaczanie krwi między bliźniakami i nieskończona ilość innych badań; wszystkie są bolesne i wyczerpujące. Malarka z Pragi, Dina, przygotowuje porównawcze rysunki kształtów głów, małżowin usznych, nosów, ust, rąk i nóg bliźniaków. Każdy rysunek trafia do specjalnej teczki, zawierającej dokładne dane osobiste, a ponadto wszystkie karty wyników badań przeprowadzonych w trakcie doświadczeń... Doświadczenia te — pod płaszczykiem badań lekarskich — przeprowadzane in vivo, to jest na żywym organizmie, dalekie są od wyczerpania zagadnienia bliźniactwa z punktu widzenia naukowego. Są względne. Niewiele mówią. Następuje więc kolejny i najważniejszy etap badań — analiza na podstawie sekcji zwłok. Porównanie normalnych lub rozwiniętych patologicznie, względnie chorych organów. Ale aby to mogło nastąpić — trzeba zwłok. Ponieważ sekcja zwłok i analiza poszczególnych organów musi być wykonywana jednocześnie, bliźnięta muszą jednocześnie umrzeć. A więc umierają jednocześnie w eksperymentalnym baraku oświęcimskiego kacetu, w obozie B II d; doktor Mengele pozbawia je życia. Następuje tu jedyny w swoim rodzaju w medycynie przypadek, że w tym samym czasie umiera dwoje bliźniąt i powstaje możliwość dokonania ich sekcji zwłok. Czy zdarza się gdzie indziej na świecie taki graniczący z cudem przy- 239 padek, aby obaj bliźniacy umarli jednocześnie i można było dokonać sekcji ich zwłok?! Warunki życiowe rozdzielają bliźniaków. Żyją nieraz oddaleni od siebie o dziesiątki czy setki kilometrów, nie umierają na zawołanie. W oświęcimskim obozie żyją natomiast setki bliźniąt, a ich uśmiercanie stwarza setki możliwości badawczych. Dlatego dr Mengele wybiera na rampie bliźnięta i karły. Dlatego idą na prawą stronę, a następnie dostają się do „dobrego" baraku. Dlatego korzystają do czasu z lepszego wyżywienia, dlatego mogą się myć, aby przypadkiem jedno z nich nie zachorowało i nie umarło wcześniej. Mogą umierać tylko parami, w pełni zdrowia, jednocześnie". Cel ,,badań" to założenie, że każda niemiecka kobieta powinna rodzić bliźnięta, by nie dopuścić do wyginięcia po wojnie rasy niemieckiej. Następuje potem wstrząsający opis przeprowadzanych przez dra Nyiszli sekcji zwłok bliźniąt, ofiar perfidnych zbrodni zwyrodnialca, który pokalał przysięgę Hipokratesa. Na stronie 14 autor opisuje, jak wytatuowano mu numer: ,,A 8450". Jest to numeracja żydowska, którą rozpoczynano od pewnego czasu literą A, a potem B. W „Zeszytach Oświęcimskich" nr 6 na str. 75 podano, że 25 V 1944 r. z transportu RSHA z Węgier skierowano po selekcji do obozu jako więźniów 2000 Żydów, nadając im numery od A-7741 do A-9740. Dr Nyiszli miał to szczęście, że znalazł się w tych dwu tysiącach, pozostałych bowiem zabito w komorach gazowych. A więc znalazłem odpowiedź na dręczące mnie od dawna pytanie, w jaki sposób Basia pozostała żywa, gdy zmarł jej brat. Śmierć jej brata musiała nastąpić po apelu wieczornym. Do porannej kontroli upłynęło tyle godzin, że zmiany patologiczne, jakie zaszły przez ten czas w zwłokach zmarłego bliźniaka, uczyniły bezcelowym sekcjowanie teraz drugiego, czyli dziewczynki. „Eksperyment" zakładał absolutną jednoczesność sporządzania i badania preparatów mózgowych dwójki bliźniąt. Fakt, że brat Basi zmarł nagle w „nieodpowiedniej" porze, uratował niemowlę płci żeńskiej, podobnie jak przedtem oboje uratowali się przez fakt, że byli bliźniętami. Ten okres, jaki niemowlęta przebyły pod „opieką" Mengelego, wystarczył, aby w obozach koncentracyjnych przeminął okres zabijania wszystkich dzieci żydowskich, polskich i radzieckich. Teraz dokonywano już wyboru COBETCKAH CMfiMPb . ' . ¦.-¦¦¦.« 1 tWM&itm m ,S**teSf -&g4$bt $##$9 . ¦¦¦ ¦ ¦. .¦ ;¦¦¦¦ :¦ ¦ ¦: 27. A tak wyglądała wiadomość zamieszczona 25 września 1967 roku w gazecie „Sowietskaja Sibir' ", przekazana za pośrednictwem agencji TASS przez redaktora Wiktora Kuzniecowa. 28. ^ GrzybowskięjyZ ^ wspomina wspólne poszukiwania rodziny Basi i dzieci rasowo odpowiednich. Właśnie pozostali pQ . (jo-prowadzonym do końca zbrodniczym eksperynletlc. gasia oraz Tadeusz. Oboje „czystogermańskiej", wartościowei ra" sy. Dlatego zostali uratowani po raz trzeci. Szczegóły praktyk dra Mengelego, opisane prZez w perskiego lekarza, celowo pominąłem w listach do Litjy i pas'; są zbyt wstrząsające. Zainteresowanych odsyłam ^o ts-ażki- Basia otrzymała dowód osobisty, lecz jak j^j _ .gała, z danymi dotyczącymi daty i miejsca urodzenia n.ieZ(J ^nyDii w żadnym przypadku z prawdą, ale chodziło prZecj • głównie o to, by mogła wreszcie podjąć pracę. Adwokat ^ domił ją, że Sąd Powiatowy w Będzinie, mylnie sytuację procesową, odrzucił jej rewizję i na tej podstaw wniósł skargę do Sądu Wojewódzkiego. A wiąc t :ec" sądowy rozpoczął się od nowa. Dlaczego nie we^w" ^jiie na świadka? Przecież objaśniłbym im wreszcie, ja]j ¦: fa-wa przedstawia. Czekając na kolejne wiadomości od Lidy i Bgsj . gaciłem czasu. Przeciwnie, byłem zajęty pisaniem kśi Ht' "~ wspomnień z Oświęcimia i Buchenwaldu. Miałem już to^e kilka rozdziałów i zapewnienie wydawnictwa „c2vr, jjc", że wydrukują. Gromadziłem też starannie wszystjjj a ]fU-menty i całą korespondencję w sprawie Basi. Po pobycie w Anglii u pani Sue Ryder zgłosiła • do mnie Jadzia Matysiak i opowiedziała, że na* w • zce w Anglii był z nią razem Tadeusz T., również a ¦ cJc° oświęcimskie" nie znające swej przeszłości oboZo'^. . Co za zbieg okoliczności! Tadeusz nie zna swej przeszj0. • ja poszukuję mężczyzny o tym samym imieniu i w tym ' ytn mniej więcej wieku, który również był w obozie { ;e-.,. -Jie, to przecież także nie zna swej przeszłości. JadZja * • gła mi wygląd Tadeusza, a nawet pokazała jakieś wgp^j -.ią-cie oraz podała jego adresy: domowy i w miejscy Sf a- 'Vf. Studiował on bowiem medycynę. Napisałem list do j j T. na Śląsk, gdzie stale mieszkał, proponując, że cw ^ mogę mu w staraniach dowiedzenia się, jaka jest |eo zowa przeszłość. Zaproponowałem, że skontaktuję sj rodzicami, a raczej przybranymi rodzicami, o którycj, je-działa mi Jadzia. Poprosiłem o przekazanie mi tego i o sobie, z podkreśleniem, co w tym uważa za ^ C° prawdę, a co zna tylko z opowiadań. Napisałem o 16 Kim jesteś, Basiu? 24* szukiwaniach rodziny Basi, nie podając żadnych szczegółów o Potulicach i Będzinie oraz o losie Tadeusza Walkowskie-go. Tadeusz T. podziękował za moje starania i poprosił, aby na razie nie wszczynać poszukiwań. Ma bowiem wkrótce zdawać egzamin dyplomowy, a wie, że zaangażowanie w tę sprawę wiązałoby się z wysiłkiem nerwowym i stratą czasu. Dodał, że pozytywny wynik poszukiwań niewiele zmieni, gdyż i tak ma wkrótce zamiar założyć rodzinę i rozpocząć nowe życie. Pisał, że poszukiwania jego rodziny trwają od kilku lat, ale do tej pory nie przyniosły efektu, a to dlatego, że nie posiada on wytatuowanego numeru obozowego, a także z braku innych, w pełni przekonywających dowodów. Gdyby postanowił poszukiwania kontynuować, najwcześniej za rok, to skorzysta z pomocy, ale teraz prosi o absolutną dyskrecję. Nie mogłem pogodzić się ze stanowiskiem Tadeusza T., przecież nie chodziło mi wyłącznie o jego osobę, ale i o Basie, i to głównie o nią. Wszak losy Basi i Tadeusza Walkowskiego były ze sobą ściśle związane. Zaproponowałem, że ewentualne konfrontacje, ekspertyzy lekarskie i sądowe można bez niczyjej szkody odłożyć na później, ale odpowiedzi na moje pytania powinienem dostać teraz. Chodzi mi mianowicie o to, czy wie, że urodził się w Oświęcimiu w lecie 1943 roku, i czy w marcu 1945 roku znalazł się w Będzinie. Twierdząca odpowiedź na te dwa pytania wystarczyłaby, aby dowieść, iż Tadeusz T. jest Tadeuszem Walkow-skim, że ma poszukującego go brata oraz dalszą rodzinę. Niewiele nowego wniosła także Lida w kolejnym liście. Jeszcze raz skontaktowała się z więźniarką nr 81568 z Sienna, która napisała jej, że nie wie, czy Fienia z Meniutiewa, którą znała, jest matką Lidy, ale pamięta, że widziała tę Fie-nię w szpitalu płaczącą i ciągle wołającą, aby jej zwrócić zabrane dzieci albo je przynajmniej pokazać. Pracownicy Komitetu do Spraw Bezpieczeństwa także twierdzą, że matka Lidy była w Oświęcimiu i że urodziła bliźnięta, ale nie mają dowodu na to, czy w obozie zmarła śmiercią naturalną, czy też została spalona. Więźniarka nr 79524 powiedziała Lidzie, że Fienia ochrzciła córkę „Katią" na cześć nowych dział rakietowych — „katiuszy". ,,Na pewno Basia musiała się urodzić w 1944 r., nie wcześniej" — twierdziła Lida, będąc przekonana, że „katiusze" zostały wprowadzone dopiero 242 w 1944 roku. Ten argument nie może się ostać, gdyż w rzeczywistości „katiusze", ośmioprowadnicowe wyrzutnie rakietowych pocisków artyleryjskich M-13 o kalibrze 132 mm i donośności ponad 8 km, zamontowane na wozie ciężarowym, były stosowane już w 1941 roku. Lida zwróciła się do dyrekcji archiwum witebskiego, aby ustalić, czy w Oświęcimiu mogła przebywać inna kobieta z rejonu witebskiego i mińskiego o nazwisku „Kulik". Poza tym prosiła mnie 0 oddzielne zaproszenie ode mnie z podaniem jako celu przyjazdu: „eksperymentalne potwierdzenie pokrewieństwa", 1 na wszelki wypadek o drugie zaproszenie od Basi. W listopadzie 1966 roku ukazała się bardzo interesująca książka byłego korespondenta z procesu norymberskiego, redaktora Karola Małcużyńskiego. Na stronie 246 pisze on o zachowanych dokumentach, świadczących o okrucieństwach popełnianych przez Einsatzgiuppen w rejonie Mińska. Hein-rich Himmler poddał się wówczas „próbie charakteru", jaka była praktykowana w szkołach dla SS. Było to 31 sierpnia 1942 roku. Podczas wizytacji Mińska zażądał rozstrzelania stu więźniów w jego obecności. Widząc efekt pierwszej salwy, Himmler prawie zemdlał. W parę minut później, gdy po kolejnej salwie okazało się, że dwie kobiety wciąż jeszcze żyją i trzeba je dobić, dostał ataku nerwowego. Jednym z ubocznych rezultatów szoku, jakiego doznał Reichsfuhrer SS podczas tej egzekucji, było polecenie, że na przyszłość kobiety i dzieci nie powinny być rozstrzeliwane, ale uśmiercane w „samochodach gazowych". Jak wynika z opowiadania Olgi Iwanowny o przygodach jej i Fieni po aresztowaniu w 1943 roku, nie stosowano się ściśle do tego polecenia. Strzelano do nich. Cudem uniknęły śmierci, zostały tylko lekko ranne. Zestawienie tych dwóch wspomnień nasunęło mi przypuszczenie, że zrelacjonowana przez Lidę opowieść Olgi Iwanowny mogła nie odbiegać jednak całkiem od prawdy. Basia przysłała mi aktualne fotografie Mirusi i małej Lidki. Co za uderzające podobieństwo Lidki do Aloszy Woron-kowa, a Mirusi do Wasi! W ostatnim 'dniu 1966 roku zaświtała mi na moment nadzieja, że Lida wkrótce przyjedzie, bo nadeszła od niej depesza. Okazało się jednak, że były to noworoczne życzenia dla mnie i dla redakcji „Expressu Wieczornego". 243 I tak zaczął się trzeci kalendarzowy, a drugi kolejny rok poszukiwań, z tym że obecnie utknąłem w miejscu, oczekując na badania porównawcze Basi i Lidy. Jeśli wypadną dobrze, sprawę będę mógł uważać za zakończoną, a jeśli z badań wyniknie wyraźne zaprzeczenie pokrewieństwa, zacznę wszystko od nowa. Co zaś dotyczy Tadeusza T., to na przełomie roku 1966 i 1967 byłem niemal zupełnie pewny, że to on towarzyszył Basi w drodze z Oświęcimia do Będzina. Lida jeszcze w końcu ubiegłego roku-wysłała kartkę z potwierdzeniem, że ponownie złożyła dokumenty z naszymi zaproszeniami, aby uzyskać paszport do Polski. Koleżanka Jezierska, oświęcimianka zatrudniona w Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich, zawiadomiła mnie, że ostatnio odkryte zostały nowe dokumenty Urzędu Rasowego w Łodzi. Ale ponieważ Komisja akurat przeprowadza się do nowego lokalu, dopiero za tydzień będę mógł w tych dokumentach poszperać. Może uda mi się wreszcie natrafić na jakiś ślad Basi i Tadeusza z okresu między wyjazdem z Oświęcimia a przybyciem do Potulic? Może w tym okresie Basia nie straciła jeszcze swego prawdziwego nazwiska? 16 stycznia otrzymałem upragniony list od Tadeusza T. Zawarte w nim dane potwierdziły moje przypuszczenia. Tadeusz T. jest Tadeuszem Walkowskim, adoptowanym w Będzinie przez swych obecnych rodziców. W Potulicach miał numer obozowy 6334-B. Stan jego zdrowia był wówczas bardzo ciężki. Opiekowała się nim w obozie dziewczynka imieniem Ala, która zmarła przed likwidacją obozu. Przy oględzinach nie stwierdzono u Tadeusza żadnego tatuażu. Rodzice Tadeusza zapamiętali, że w transporcie było jeszcze jedno dziecko, Zygmunt Markowski, którego zabrała rodzina z Ła-giszy. Tadeusz chce mnie odwiedzić i prosi o wyznaczenie terminu. Tak więc jedno z odgałęzień sprawy Basi miałem już w zasadzie, jak to się mówi, „z głowy". Pozostała rozmowa z Tadeuszem i przekazanie mu adresu brata, no i ewentualna rozmowa z jego przybranym ojcem, który musiał mieć jakieś powody, by nie sprawdzić w PCK, czy ktokolwiek nie poszukuje jego przybranego syna. To właśnie poszukiwaniu Basi i powiadomieniu o tym Tadeusza zawdzięczam, że się ujawnił. Inaczej czekalibyśmy na to rok lub dłużej. 244 Zastanawiała mnie litera ,,B", umieszczona po numerze potulickim Tadeusza. W Oświęcimiu z 1944 „B" towarzyszyło numeracji żydowskiej, a przecież Tadeusz Żydem nie był. Przypomniałem sobie, że wertując dokumenty w Bydgoszczy obok numerów obozowych, zresztą oświęcimskich, natrafiałem czasem jedynie na literę „R", oznaczającą narodowość Russe — przed numerami dzieci radzieckich. ,,B" zaś u Tadeusza figurowało po numerze. W dokumentach bydgoskich dzieci radzieckie i niektóre polskie nazywane były Bandenkinder lub Banditenkindei, jako dzieci partyzantów lub osób, które niosły pomoc partyzantom. Określano tak również dzieci z Zamojszczyzny. Wysłałem do Tadeusza telegram, zawiadamiając go, że jego brat żyje, ale matka, niestety, zmarła po wojnie. Podałem mu telefon domowy i redakcyjny, aby mógł mnie zawiadomić, kiedy przyjedzie. Szczegółową historię Tadeusza opisałem i przesłałem do Muzeum w Oświęcimiu. Dodałem, że gdyby osoba czyniąca poszukiwania jego rodziny robiła to dokładniej i nie pominęła w poszukiwaniach zapisów w PCK, to matka Tadeusza, która zmarła dopiero w 1957 roku, za życia spotkałaby się z utraconym synem. Powiadomiłem także Waleriana Walkowskiego, że odnalazłem mu brata i pragnę, aby ich spotkanie mogło odbyć się w Warszawie. Dyrektor Smoleń powiadomił mnie, że poszukiwania Tadeusza rozpoczęły się dopiero wtedy, gdy matka Tadeusza już nie żyła. Ponieważ Tadeusz nie zatelefonował do mnie, napisałem do niego kolejny list, starając się dociec, dlaczego znów milczy. Przypuszczałem, że chodzi o jakieś komplikacje rodzinne, spowodowane jego zainteresowaniem się przeszłością, chociaż dla dorosłych, inteligentnych osób nie powinno to mieć znaczenia. Winien byłem mu także wyjaśnienie, dlaczego w związku z poszukiwaniem rodziny Basi zależy mi na szczegółowych wiadomościach o nim. Napisałem więc o luce w wiadomościach na jego temat, nieodłącznie związanych z Basią, o tych dwudziestu czterech dniach między wywiezieniem ich z Oświęcimia a przywiezieniem do Potulic. Że właśnie teraz, gdy, jak mnie powiadomiono, zostały odkryte akta Rassenamtu w Łodzi, dane o nim są niezwykle ważne. Już sama wiadomość o jego numerze z Potulic, a może właśnie nie ż Potulic, tylko z Łodzi, może mieć decydujące 245 znaczenie dla ustalenia danych o nim i o więzionej z nim dziewczynce, bo notatki o obojgu powinny być zamieszczone pod tą samą datą. Nie została przecież wyjaśniona w sprawie Tadeusza jeszcze jedna kwiestia — co stało się z listą dzieci przywiezionych z Potulic dwoma transportami przez braci Polaków z Czeladzi, na której m. in. był zanotowany numer obozowy i dane o urodzeniu i miejscu pochodzenia Tadeusza. Przecież na tej liście powinna się znajdować także jakaś notatka o Basi. Według zebranych z kilku źródeł informacji, lista ta została przekazana do śląskiego oddziału PCK w Katowicach. Tam też zwróciłem się z zapytaniem, czy przechowały się u nich wspomniane dokumenty 87. 25 stycznia otrzymałem od Tadeusza depeszę: „Przyjeżdżam środa, godzina 11 do redakcji". Spotkaliśmy się najpierw w redakcji, potem poszliśmy do Biura Poszukiwań Polskiego Czerwonego Krzyża i tam wyjaśniło się to, co było dla mnie niejasne. Otóż przybrany ojciec Tadeusza, doktor medycyny, poczynił zastrzeżenia, aby syn jego nie dowiedział się o swoim prawdziwym pochodzeniu. Zastrzeżenie takie jest w pełni zrozumiałe i respektuje się je dla dobra adoptowanego dziecka. Niewątpliwie doktor T.r który bardzo pokochał swoje przybrane dziecko, obawiał się je utracić. Z rozmowy z Tadeuszem dowiedziałem się, że obawy te były bezpodstawne, bo i on otaczał przybranych rodziców wielką miłością i szacunkiem. Dowiedziawszy się w jakiś sposób, że urodził się w Oświęcimiu, zgłosił się do Muzeum i został tam zarejestrowany jako nieznane „dziecko oświęcimskie". Dr T. nie wiedział o tym, że Tadeusza poszukuje matka. Nikt nie przypuszczał, by kobieta, która w 1943 roku urodziła w Oświęcimiu dziecko, mogła obóz przeżyć. Zresztą data urodzenia Tadeusza nie była zarejestrowana w dokumentach posiadanych przez Muzeum, a przeciwnie, istniały dokumenty mówiące, że pierwsze pozostałe przy życiu dziecko urodzone w Oświęcimiu przyszło na świat 87 Odnaleziona znacznie później lista znajduje się obecnie w Archiwum Państwowym w Bydgoszczy. Fotokopię jej opublikowano w 1973 r. w Biuletynie Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich. Znajduje się na niej prawdziwe nazwisko Tadeusza i miejsce aresztowania matki. nieco później, niż urodził się Tadeusz. Tak więc nie doszło do skonfrontowania w PCK wiadomości o poszukiwaniu Tadeusza przez matkę z wiadomością o jego adoptowaniu przez rodzinę T, Dopiero mnie udało się te dwie sprawy połączyć w jedną. Dodać należy, że tylko adoptowanie przez doktora T. uratowało życie półtorarocznemu, ciężko choremu dziecku, bo w Będzinie, gdzie nie było ani opieki lekarskiej w tym okresie, ani lekarstw, tylko dobry lekarz mógł zachować je przy życiu. Przecież i pani Wesołowskiej, która chciała pierwotnie wziąć Tadeusza, powiedziano, żeby lepiej zabrała dziewczynkę, bo chłopiec jest ledwo żywy. To wszystko wyjaśniłem też Walerianowi Walkowskiemu, który niezbyt fortunnie wybrał się z wizytą do Tadeusza, nie uprzedzony o obawach jego ojca. Na szczęście Tadeusz okazał się na tyle rozsądny, że potrafił pogodzić sprawę obu rodzin, i... pozostał Tadeuszem T. Po prostu uwolnił się jedynie od kompleksu niepewności, kim jest. Kompleksu, który tak bardzo dręczy jeszcze Basie. Basia powiadomiła mnie, że w Sądzie Wojewódzkim odbyła się rozprawa rewizyjna w celu ujednolicenia miejsca i daty jej urodzenia. Zapadł wyrok uchylający orzeczenie wydane ostatnio w Będzinie. Ale sprawa wróci teraz ponownie do Sądu Powiatowego w Będzinie, gdzie może wreszcie zostanie rozpatrzona prawidłowo. Oddział PCK w Katowicach natomiast powiadomił mnie, że wszystkie dokumenty dotyczące dzieci przywiezionych z Oświęcimia i z Potulic przesłane zostały do Zarządu Głównego PCK w Warszawie. A więc do tej placówki, która powiadomiła mnie, że owe dokumenty znajdują się w oddziale katowickim PCK. Sprawa zamknęła się więc bez rezultatu i utknęła w biurokratycznym bałaganie. Opisałem Basi wizytę Tadeusza w Warszawie i jego spotkanie ze mną i z Jadzią Sztanką-Matysiak w kawiarni, a potem u mnie w domu. Tadeusz w swej rodzinnej miejscowości, we wsi Płoskie, poznał wuja i inne osoby z rodziny. Był przyjmowany bardzo serdecznie. Do brata w Głuszycach na razie nie może się wybrać, gdyż jest on dopiero co po przeprowadzce. Starał się dowiedzieć o siostrę zakonną, która znała jego matkę, ale nie natrafił na jej ślad. WITAJ, SIOSTRO! Lida przypuszcza, że trudności z przyśpieszeniem wyjazdu za granicę związane były z sytuacją polityczną na pograniczu chińsko-radzieckim. Jak powiadomiono Lidę we Władywostoku, z Moskwy zażądano już dokumentów w tej sprawie. Rychły przyjazd Lidy do Polski staje się więc już sprawą realną. Jeśli natomiast chodzi o dokumenty o Tadeuszu i Basi z okresu ich pobytu między Oświęcimiem a Potulicami, to te 24 dni nadal nie pozostawiły śladów, do których mógłbym dotrzeć; Okręgowa Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich w Poznaniu wyjaśniła, że kwerenda przeprowadzona w Wojewódzkim Archiwum Państwowym w Poznaniu oraz w Archiwum Państwowym w Kaliszu nie doprowadziła do ujawnienia poszukiwanych nazwisk. Komisja nie dysponuje dokumentami dotyczącymi germanizacji dzieci polskich na terenie tzw. Kraju Warty (co wydawało mi się możliwe ze względu na ówczesny podział terytorialny polskich obszarów pod okupacją niemiecką). Jedynie Archiwum Państwowe w Kaliszu posiada tego rodzaju materiały, i to dotyczące tzw. Gaukinderheim Kalisz (Bruczków), materiały te jednak pochodzą z powojennych lat 1945—1948 i obejmują korespondencję w sprawie poszukiwania dzieci, jakie w czasie okupacji przebywały w Bruczkowie. Poradzona mi natomiast, abym zwrócił się do Okręgowej Komisji BZH w Łodzi, gdyż okręg kaliski podlegał w czasie okupacji Łodzi. Ale to przecież już uprzednio uczyniłem bez rezultatu. 248 Basia odwiedziła pana Polaka w Czeladzi, prosząc, aby sobie przypomniał, skąd wzięła się i gdzie się podziała lista dzieci z Potulic. Wiadomość o tej liście otrzymała Basia od starszej koleżanki z Potulic, okaleczonej w wyniku bicia w obozie, Teresy Pałczyńskiej z Sosnowca (ze względu na jej trudne obecnie warunki mieszkaniowe i rodzinne poleciła Teresę mojej opiece). Teresa twierdzi, że listę dzieci sporządził jakiś Rosjanin z armii, która oswobodziła obóz w Po-tulicach. Spisywał on mianowicie dane o dzieciach i ich nazwiska z tekturek, które miały przywiązane na szyjach. Figurował na nich numer obozowy, imię, nazwisko, data urodzenia oraz miejsce pochodzenia. Basia zamierzała napisać list do premiera Cyrankiewicza z prośbą o pomoc w swej sprawie. W ubiegłym roku, podczas uroczystości z okazji rocznicy wyzwolenia obozu, premier rozmawiał z grupą „dzieci oświęcimskich" i powiedział im, aby ze swymi kłopotami zwracały się bezpośrednio do niego, jak do obozowego kolegi. W niedzielę 16 kwietnia w Brzezince miało odbyć się uroczyste odsłonięcie pomni-ka-mauzoleum ofiar poległych w obozie. Z pewnością i Basia tam przybędzie, więc porozumiemy się co do aktualnego przebiegu poszukiwań, a także toczącej się ponownie rozprawy sądowej w jej sprawie. W Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich dowiedziałem się, że Okręgowa Komisja w Łodzi wypożyczyła akta dotyczące Rassenamtu z Warthegau. Ustaliłem, że są to akta nr 1006 z/OŁ, obejmujące lata 1940—44 oraz nr 1065 z/OŁ, dotyczące Oświęcimia w latach 1942—44 r. Tam spodziewałem się odnaleźć dane o skierowaniu Tadeusza i Basi do Bruczkowa lub Kalisza, a stamtąd do Potulic. Akta te już przeszło pół roku są w Łodzi, a tam nie kwapią się z ich zwrotem. Otrzymałem wreszcie odpowiedź od nowego adwokata, który przejął sprawę Basi, niestety, dopiero po powtórnym wyroku pierwszej instancji. Jest to były oświęcimiak z transportu pracowników kopalni, która dziś nazywa się „Generał Zawadzki". Ojciec jego zmarł w Oświęcimiu po pięcioletnim pobycie w tym obozie, a więc, jak mnie zapewnił, sprawa Basi leży mu na sercu. Ma ta sprawa, jak to określił mecenas Miazek, wybitnego pecha. Obiecał, że zgłosi mnie na świadka w rozprawie rewizyjnej, i propo- 249 nuje mi przesłuchanie w Warszawie. Sąd na razie zarządził badanie świadków podanych przeze mnie: Rufiny Karłow-skiej i Stanisławy Leszczyńskiej, czyli położnych z Brzezinki, oraz Barbary Sosgórnik, starszej koleżanki Basi z Po-tulic. Adwokat twierdzi, że sąd zwróci się ponownie do Muzeum w Oświęcimiu o informację, czy numer 73528 należy do Basi. Jeżeli tak zrobi, to dobrze, bo tam już wiedzą 0 swojej pomyłce. Napisałem obszerne wyjaśnienie na temat dotychczasowych odkryć i historii urodzenia się Basi w Brzezince, podając, gdzie są dostępne odnośne dokumenty. Określiłem wyraźnie datę nadania w Oświęcimiu numerów kobiecych na 79—80 tysięcy: kwiecień—maj 1944 roku. Udokumentowałem, że numer 73528 nie należał do Basi, ale był jej przypisywany omyłkowo, co wyklucza jej urodzenie się przed 20 grudnia 1943 roku. Niestety, podczas uroczystości w Oświęcimiu byłem tak zajęty sprawozdaniem dla redakcji „Expressu", że nie mogłem dotrzeć w tłumie do tego miejsca, gdzie zgromadziły się „dzieci oświęcimskie", i Basi nie widziałem. Jej protegowana, Teresa Pałczyńska, przyjechała do mnie do redakcji i opowiedziała swoje tragiczne losy w obozach. Założyłem dla jej sprawy oddzielną kartotekę, ale ponieważ nie wiąże się ona, poza wspólnym okresem pobytu w Potuli-cach i przyjazdu do Będzina, ze sprawą Basi, nie poruszam jej w tej książce. Lida poza przysłaniem życzeń z okazji 1 Maja nic na razie nie pisze. Natomiast Basia już wkrótce na trzy tygodnie pojedzie do Anglii na zaproszenie Sue Ryder. Jak opowiedziała mi Teresa Pałczyńska podczas bytności w Warszawie, Basie karmiła w Potulicach jakaś kobieta, mająca tam i swoje dziecko, a zamieszkała w Bydgoszczy lub koło Bydgoszczy. Zwróciłem się więc do mojej serdecznej koleżanki z „Gazety Pomorskiej", redaktor Marii Wróblew-skiej, aby ogłosiła w swojej gazecie, że poszukuję takiej kobiety. Niestety, i ten anons nie przyniósł rezultatu. Po dłuższej przerwie odezwała się znów Lida. Postanowiła udać się do rodziny męża do Frunze 88, a potem wymeldować się z Władywostoku i zameldować się w Witebsku 88 Frunze — stolica Kirgiskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. 250 u ciotki. Lida zaprasza mnie z Basią do Władywostoku, ale nie wiem, czy zdobędziemy się na podobną wyprawę. Z Republiki Kirgiskiej obiecała napisać znowu w czerwcu. Przed wyjazdem do Anglii Basia zatrzymała się u mnie w Warszawie. Powiedziała mi, że już nie chodzi jej o zmianę daty urodzenia, a tylko o zamianę nie istniejących „Potylic" na Oświęcim. Poradziłem więc mecenasowi, aby powołał się przed sądem na ten fragment zeznania Seweryny Szmaglewskiej przed Międzynarodowym Trybunałem podczas procesu norymberskiego, gdzie mówi ona o tatuowaniu dzieci urodzonych w Oświęcimiu. Z tego zeznania, które na pewno zrobi wrażenie na składzie sędziowskim, wynika jasno, że Basia urodziła się w Oświęcimiu, a potem została zabrana z obozu i trafiła do Potulic. Sąd powinien wziąć pod uwagę mylne wprawdzie, lecz w świetle dowodowym nie obalone stwierdzenie, że Basia 20 grudnia 1943 roku na pewno żyła. A moje ustalenia co do urodzenia się jej w kwietniu lub maju 1944 roku nie są przedmiotem obecnie toczącej się rozprawy. Ponownie poprosiłem o powołanie mnie na świadka lub konsultanta, oczywiście po 5 lipca, kiedy Basia wróci już z Anglii. 15 sierpnia otrzymałem depeszę z Frunze: „Wyjazd do Polski ustalony w końcu miesiąca. Czekam Waszej odpowiedzi na adres: Frunze. Kirgizja, ul. Thal-manna 25. Z szacunkiem Woronkowa". Przyjazd Lidy w końcu sierpnia byłby niefortunny z powodu urlopów naukowców mających przeprowadzić badania, sam też zresztą miałem już skierowanie na wczasy do Międzyzdrojów od 1 do 15 września. Również i Basia, roz-począwszy dopiero co pracę, nie mogłaby się starać o urlop bezpłatny, a płatny jeszcze jej nie przysługiwał. Wysłałem więc do Lidy depeszę, prosząc o powstrzymanie przyjazdu, o ile to możliwe, do 1 października (odpowiedź miała być zaadresowana do koleżanki Krystyny Grzybowskiej, która miała mi ją przekazać do Międzyzdrojów). Gdyby okazało się, że przyjazd nastąpi nieco wcześniej, gotów byłem zrezygnować z drugiej połowy urlopu. Zanim Lida oddepeszowała, wymieniliśmy listy z Basią, ustalając, że najkorzystniejszy byłby przyjazd Lidy w poło- 251 wie września. Gdyby w tym okresie nie udało się jeszcze zorganizować badań, Lida pojedzie wpierw do Będzina i pomieszka przez miesiąc u Basi. W tym czasie odbędą się chrzciny małej Lidii, a jej ciotka zwiedzi Oświęcim. Nadeszła do Basi także odpowiedź z Biura Poszukiwań Międzynarodowego Czerwonego Krzyża na pytanie, czy nie posiadają dokumentów do numeru, który według najnowszych ekspertyz prawdopodobnie figuruje na jej tatuażu. Odpisano tylko, że numer 79528 należał do zmarłej w obozie Barbary Stępkowskiej, o czym wiadomo z tajnego wykazu zmarłych Polek, sporządzonego przez więźniarkę Piątkowską. A więc było to powtórzenie wiadomości nadesłanej mi uprzednio przez dyrektora Smolenia, na podstawie której domyśliłem się przyczyny przeróbki ostatniej cyfry numeru Basi. 27 sierpnia nadeszła z Moskwy kolejna depesza od Lidy, że wypisano już dokumenty na przekroczenie granicy w dniu 27 bm., wobec tego: „Wyjazd z Moskwy nastąpi 24, pociąg 15 wagon 14". Przesunąłem więc mój wyjazd z synem do Międzyzdrojów i udałem się do informacji na Dworcu Gdańskim, aby rozszyfrować niezrozumiałe nieco zestawienie cyfr w depeszy. Tu powiedziano mi, że numer pociągu i wagonu nie zgadza się z ich wykazem. Oddepeszowałem, ale do Frunze, bo moskiewskiego adresu nie znałem, że czekam 27 bm. na Dworcu Gdańskim, zarówno w południe, jak i wieczorem. Dodałem, że panie z informacji dworcowej obiecały, iż na pytanie o redaktora z „Expressu Wieczornego" powiedzą Lidzie, aby skontaktowała się ze mną telefonicznie w domu lub w redakcji, jeśli się rozminiemy. Basia miała przyjechać 26 bm. wieczorem; noclegi dla niej i Lidy zamówiłem w hotelu „Metropol", co udało mi się jedynie dzięki redaktorskim koneksjom. Nie zapomniałem też o dziennikarskim obowiązku: powiadomiłem Kronikę Filmową, Radio i Telewizję, redakcję czasopisma „Przyjaźń", „Kraju Rad", warszawskich korespondentów „Prawdy", „Izwiesti", agencji TASS i agencji „Nowosti". W Zakładzie Kryminalistyki KG MO w Warszawie powiedziano mi, że badania na ich zlecenie przeprowadzi jednak Zakład Medycyny Sądowej w Krakowie, pod kierun- 252 kiem doc. dra Jana Kobieli, tego samego, który w m 1966 roku prowadził już orientacyjne ogólne badania i na możliwość dziedziczenia wyróżniających się cech fizycznych. Zaproponowałem docentowi Kobieli sprowadzenie na badania obu domniemanych sióstr w dniach 18—20 września, po moim powrocie z Międzyzdrojów. Należało zorganizować badania serologiczno-grupowe krwi, badania antropologiczne i inne, do uznania specjalistów. Ostateczny termin miałem jeszcze raz podać telefonicznie. Zadbać musiałem jeszcze o inne sprawy ważne i mniej ważne, jak choćby o uzyskanie dla Basi trzydniowego zwolnienia z pracy w spółdzielni fryzjerskiej, gdzie otrzymała tak niedawno zatrudnienie, aby mogła powitać Lidę w Warszawie. Wreszcie w wielkim napięciu nerwowym zacząłem oczekiwać jednego z końcowych efektów „mojej" sprawy. Lada chwila nastąpi oto spotkanie Basi z Lida w Warszawie, czemu chciałem nadać uroczystą oprawę, a potem wizyta Lidy w Oświęcimiu, gdzie mam jej pokazać dokumenty dotyczące jej matki, miejsce urodzenia się Basi i śmierci Fie-dory Ustinowny Kulik, no i badanie obu domniemanych sióstr w Krakowie. Oczywiście, zaprosiłem na spotkanie także grupę „dzieci oświęcimskich" — Krystynę Pilecką, Kazimierę Wasiak i przewodniczącego ich sekcji — Eugeniusza Dąbrowskiego, tłumacza Gerarda Utlińskiego i Krystynę Grzy-bowską, tak gorąco oddaną całej sprawie. Nieporozumienie z dziwną depeszą Lidy dało nieoczekiwane skutki. W sobotę 26 września, w południe, otrzymałem telefon od informatorki z Dworca Gdańskiego, że jakaś pani chce ze mną mówić. Okazało się, że to już Lida, która szczęśliwie, mimo że nie otrzymała mojej depeszy, udała się do dworcowej informacji. Jak to dobrze, że przewidziałem i taką możliwość. Złapałem samochód redakcyjny i pojechaliśmy z Krystyną Grzybowską na dworzec. Lidę poznaliśmy bez trudu. Przywitanie było serdeczne, tylko że bez Basi, która miała przyjechać z Będzina dopiero pod wieczór. Sytuacja się odwróciła, zamiast Basia — Lidę, to Lida powita w Warszawie Basie. Cyfra 24 w jej depeszy miała bowiem oznaczać, że 24 września przekroczy ona granicę, a nie, że przyjedzie 27 o godzinie 24. Coś się w tym tekście pokręciło. Musiałem więc szybko zaalarmować wszystkich 253 przewidzianych do uczestnictwa w powitaniu o zmienionym planie. Kronika Filmowa nie mogła przystosować się do nowego terminu, ale za to Dziennik Telewizyjny przysłał natychmiast do redakcji przedstawicieli, którzy sfilmowali fotografie obu sióstr i różne dokumenty i zebrali ode mnie dane o poszukiwaniach, obiecując stawić się na Dworcu Głównym. Opisywałem potem wielokrotnie sam moment spotkania, ale nigdy nie udało mi się odtworzyć tamtego nastroju. Jest sobota 26 sierpnia 1967 roku, godzina 22.05. Na Dworcu Głównym w Warszawie niewiele osób czeka na przyjazd pociągu, który tym razem przybywa punktualnie. Na peronie od razu robi się tłoczno. Wśród tłumu wypatruję wysokiej, na siwo farbowanej fryzury Basi. Jest. — Tutaj, Basiu! — wołam, ale Basia sama zdąża już szybko w kierunku naszej grupki. Mija mnie i nieomylnie kieruje się w stronę płowo utlenionej, nieco wyższej od niej kobiety. Rozjarzają się nagle światła reflektorów. Błyska flesz fotoreportera. Warczy cicho kamera filmowa. Z trudem utrzymujemy napór pasażerów. Staliśmy się ośrodkiem zainteresowania. Młode kobiety trwają w serdecznym, wzruszającym uścisku. Na ich policzkach pojawiają się łzy. I mnie robi się jakoś niewyraźnie. Jakiś mężczyzna w starszym wieku wdarł się między kamerę operatora telewizyjnego a obiektyw fotoreportera ,,Expressu Wieczornego", Jarosława Tarania. Fotoreporter usiłuje przeszkodzić intruzowi. Chciałby jak najlepiej wyreżyserować zdjęcie, ustawić postaci. Wreszcie usuwa niedelikatnie zawalidrogę. Ale nie stracił najważniejszego momentu. Mocny uścisk sióstr trwa nadal. Krystyna widząc, że ze mną nadal dzieje się coś „nie tego", dla zmiany nastroju wesoło pozuje fotoreporterowi, odwracając na chwilę moją uwagę od obu wzruszonych kobiet. Teraz kolej na nas. Otaczamy je ciasnym wieńcem, ściskamy, całujemy. Udzielamy pasażerom wyjaśnień, co to za powitanie, kim są jego uczestnicy. Niektórzy z pasażerów znają zarysy historii poszukiwań z „Expressu Wieczornego". Wreszcie i ja mogę się przyjrzeć obu kobietom po raz pierwszy razem. Podobne czy niepodobne? Siostry czy nie siostry? Mimo tylu zgromadzonych dokumentów, setek 254 przeprowadzonych wywiadów, istnych tomów korespondencji pozostawał jednak cień wątpliwości, jakiś wewnętrzny niepokój, który dopiero teraz udaje się rozproszyć. Basia i Lida patrzą na siebie i my patrzymy to na jedną, to na drugą, ważąc elementy rysów twarzy, porównując szczegóły. To samo osadzenie oczu, ten sam zarys nosa, te same bruzdy przy uśmiechu, taki sam układ szczęk, mimo że Lida jest szczuplejsza i wyższa, a Basia, jak to mówią, raczej „niczego sobie". Gdyby była tak samo szczupła, podobieństwo uwydatniałoby się jeszcze bardziej. Zaraz nachodzą nas jednak wątpliwości. Różny kolor oczu, inny grymas ust. Ale siostry przecież wcale nie muszą być do siebie podobne. Na szczęście jednak są podobne, i to bardzo. Wprost urzekająco. Jesteśmy co do tego absolutnie zgodni. Zresztą wkrótce wypowiedzą się naukowcy. Jaskrawe światło reflektorów nawet podkreśla to podobieństwo, bo ufarbowana na siwo fryzura Basi w tym oświetleniu nie różni się zbytnio od pło-woblond główki Lidy, mimo że wiem, iż naturalny kolor włosów Basi jest ciemnoblond. Nagle wszyscy stają się rozmowni. Niedawna cisza oczekiwania ustępuje miejsca gwarowi pytań i wyjaśnień. Przedstawiam Lidę, Basie i jej męża Ryszarda zgromadzonym na dworcu osobom. A jest wśród nich Gerard Utliński, buchen-waldczyk, tłumacz pierwszych listów Lidy, który dzieciństwo spędził we Władywostoku, ma więc z Lida dużo do opowiadania. Jest przewodniczący „dzieci oświęcimskich", Eugeniusz Dąbrowski, i „dziecko" o potężnej tuszy, Kazimiera Wasiak. Z tłumaczy korespondencji zabrakło Elżbiety Jędrych, bo przebywa akurat w szpitalu. Nie przyszedł także korespondent agencji TASS, Wiktor Kuzniecow, bo jeszcze przebywał na urlopie, podobnie jak korespondent „Prawdy", Makarenko, a Ponomarienko z „Izwiesti" tego dnia udał się w podróż służbową. Liczniejsza grupa „dzieci oświęcimskich" wraz z „ciocią" Romą Ciesielską, byłą blokową dziecięcego bloku w Brzezince, udała się na... Dworzec Gdański, gdyż nie zdążyliśmy ich poinformować o zmianie, jaka zaszła w programie powitania. W „Expressie Wieczornym", wychodzącym dopiero w poniedziałek, mój artykuł pt. Wzruszające spotkanie zawierał m. in. oświadczenia Lidy i Basi. 255 „— Jestem niezmiernie szczęśliwa, że po tylu latach odzyskałam najbliższą mi osobę, i wdzięczna jestem za to redakcji »Expressu Wieczornego* — powiedziała Lida Woron-kowa. — Choćby nawet nie potwierdziła tego ekspertyza lekarska i nie odnalazłoby się więcej dokumentów, czujemy się z Basią siostrami i zawsze siostrami zostaniemy, i to nie tylko ze względu na podobieństwo rysów czy zbieżność udokumentowanych faktów i zeznań, ale dlatego, że złączył nas okrutny los faszystowskiej niewoli w obozie, gdzie zginęła moja matka. — I ja uważałam i uważam Lidę za moją rodzoną siostrę — powiedziała Barbara Sidło. — Jest tą osobą, o której marzyłam przez wiele lat w świadomości, że nie mam ani rodziców, ani nazwiska, tylko numer wytatuowany na nodze." Mój artykuł o podobnej treści pod tytułem Spotkanie po latach zamieścił także tygodnik „Kraj Rad". Pokazałem Lidzie Warszawę, urządziliśmy spotkanie z „dziećmi Oświęcimia" w kawiarni, a także z naczelnym redaktorem ,,Expressu". Gościliśmy wieczorem Lidę w restauracji, a podczas spotkania u przewodniczącego sekcji „dzieci oświęcimskich" oglądaliśmy w dzienniku telewizyjnym chwile wzruszającego powitania i dokumenty z poszukiwań. Mąż Basi, który także przyjechał do Warszawy i nam towarzyszył, zabrał obie siostry do Będzina, a ja mogłem wreszcie wyjechać na dwutygodniowy wypoczynek z poczuciem, że jednak udało mi się osiągnąć to, do czego tak wytrwale i uparcie dążyłem. Docent Kobiela ponownie okazał Swą wielką życzliwość dla sprawy. Ustalił, że Lida i Basia mogą się zgłosić do jego Zakładu w terminie dowolnym, z tym że badania antropologiczne powinna wykonać właściwa instytucja, czyli Zakład Antropologii Uniwersytetu Jagiellońskiego przy ul. Krupni-czej, pod kierunkiem prof. dra Bronisława Jasickiego. Odpowiedź od prof. Jasickiego przyszła dopiero w dniu mego powrotu do Warszawy, gdyż wcześniej profesor był jeszcze na urlopie. Wyraził zgodę na badania, zastrzegając się, że w przypadku kiedy rodzice nie żyją, pokrewieństwa między domniemanymi siostrami nie można potwierdzić w sposób niezbity. Istnieje jednak przypadkowa możliwość stwierdzenia takiego pokrewieństwa albo jego wykluczenia. Profesor oczekuje nas w Katedrze Antropologii 18 lub 19 wrześ- 256 Inia 1967 roku w godzinach między 9 a 13. Badania będą, oczywiście, bezpłatne. A więc mogłem już zadepeszować do Basi, że przyjeżdżam do Będzina w sobotę na trzy dni i że badania odbędą się we wtorek w Krakowie, przedtem udam się jednak z Lida do Oświęcimia. Nie sposób opisać wszystkich szczegółów pobytu Lidy w Polsce, rodzinnych spraw obu kobiet, wzajemnej serdeczności i wzruszeń związanych z bytnością w Oświęcimiu. Odszukałem tam baraki bądź miejsca po barakach, w których przebywała matka Lidy, gdzie urodziła bliźnięta Katię i Wi-tię i gdzie zmarła według wszelkiego prawdopodobieństwa. Trudno opowiedzieć o tym, jak Lida zareagowała na widok ruin krematorium, w którym prawdopodobnie spłonęły zwłoki jej matki i brata. Nie sposób wyrazić, co myślała, oglądając w przedstawionych jej oryginalnych dokumentach nazwisko matki. Okoliczności takich, niezwykle wzruszających, było wiele. Niewątpliwie interesujący był przebieg badań i ich wyniki, przekazane mi do redakcji już po wyjeździe Lidy. Atmosfera, jaką stworzyli badanym docent Kobiela i profesor Ja-sicki oraz ich współpracownicy, była niezwykle serdeczna i pełna troski. W pełni zachowano naukowy charakter badań, o czym świadczy sporządzona dokumentacja. Wpierw udaliśmy się do Zakładu Antropologii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Sporządzono tam komplet zdjęć fotograficznych obu kobiet razem i każdej z osobna en lace i z profilu, w identycznych ujęciach, co pozwoliło łatwiej porównać cechy niedostrzegalne nawet podczas przyglądania się badanym. Istotnie, podobieństwo stało się w tym ujęciu znacznie wyraźniejsze. Następnie antropolodzy wykonali po 93 pomiary ciała, porównali też barwę oczu i włosów według specjalnych wzorów, wymieniając przy tym niezrozumiałe dla mnie terminy. Podobne manipulacje, choć nieco mniej skomplikowane, odbyły się w Zakładzie Medycyny Sądowej Akademii Medycznej przy ul. Grzegórzeckiej. Tam też zdjęto badanym odciski palców wszystkich razem i każdego z osobna, umieszczając je na specjalnej karcie daktyloskopijnej, służącej do rejestracji dziesięciopalcowej. Wykonano też fotografie dokumentów obu badanych. 17 Kim |( !»*, Roslu? 257 Przyszło mi pożegnać się z Basią i Lida w dniu wyjazdu Lidy. Białoruskim zwyczajem przysiedliśmy jeszcze na jej prośbę na minutę na spakowanych walizkach, aby, jak to mówią na Białorusi, znowu się zobaczyć. Lida obiecała zaprosić Basie do ZSRR, aby przedstawić ją rodzinie i drugiej przyrodniej siostrze oraz pokazać jej grób ojca zastrzelonego przez Niemców. Odczuwało się atmosferę niecierpliwości, a nawet przesytu sobą. Wtedy właśnie pomyślałem, że sam fakt poznania się i odwiedzin może mieć w ich życiu o wiele mniejsze znaczenie niż fakt zaprzestania poszukiwań i gnębiącego oczekiwania na coś niepewnego przez tyle lat. Ostatecznie ta kilkutygodniowa wizyta nie mogła i nie powinna w najmniejszym stopniu zaważyć na ich przyszłym życiu, zwłaszcza że obie nie były samotne czy też biedne, a miały własne rodziny. Niemniej bez zrzucenia tego balastu niepewności żadna z nich, zaryzykuję, nie mogła zaznać pełni szczęścia. Byłem szczęśliwy, że mogłem im w tym pomóc. Jeszcze przed otrzymaniem z Krakowa wyniku badań, po raz ostatni sprawa Lidy i Basi znalazła się 27 września 1967 roku na łamach „Expressu Wieczornego", w artykule na pierwszej stronie pt. Czy Lida Woronkowa jest siostrą Basi Sidło? Sekretariat redakcji na wszelki wypadek postawił jeszcze znak zapytania w tytule. Wkrótce będą znane wyniki badań naukowych —¦ zapowiadał podtytuł. Pod tytułem Barbara znalazła swoją siostrę napisał dla agencji TASS artykuł Wiktor Kuzniecow. Powtórzyła go niemal cała prasa radziecka. Bułgarskie „Wećerni Nowini" z Sofii zamieściły także obszerny artykuł o tym. Powróciwszy do Warszawy, jeszcze raz zagłębiłem się w dokumentach. Czy nie dałoby się zupełnie dokładnie ustalić daty urodzenia Basi, mimo że nie przechowały się zapisy więźniarek o kobiecych transportach i urodzeniach z końca kwietnia 1944 roku oraz późniejszych? Ale zachowały się przecież zapisy dotyczące mężczyzn. Może więc w jakiś sposób zapisano bliźniaczego brata Katii Kulik. Lida dowiedziała się, że matka nazwała go „Witia". Z okresu gdy u Fiedory Ustinowny nastąpiło rozwiązanie, znalazłem tylko jeden zapis w tzw. Nummernbuch, dotyczący nowo narodzonego chłopca nr 186644. Na marginesie figuruje adnotacja czerwonym ołówkiem „FKL". Nie ma obok tego 258 krzyżyka, oznaczającego zgon chłopca, ale zgon nastąpił przecież później, w baraku doświadczalnym Hygiene Insti-tut Ost u dra Mengele. Odbyło się to z zachowaniem służbowej tajemnicy i meldunek o zgonie nie musiał wpłynąć do kancelarii, gdzie więźniowie wykonywali odpisy do księgi numerów. Podobny zapis można przeczytać w „Zeszytach Oświęcimskich" nr 6 na stronie 69 — o urodzeniu się chłopca w Brzezince 1 maja 1944 roku, a więc w dniu przybycia transportu francuskich Żydów z Drancy. Jak wyglądał oryginał tych zapisów w okresie od 11 kwietnia do 19 maja 1944 roku? Jest to wyciąg z Listę der Mdnnertransporte m. Oto kolejne pozycje zapisu z dnia 1 maja 1944 roku: „1.5. (186591—186596 — Samm) (Sammeltransport, czyli transport zbiorowy) „1.5. (czyli tego samego dnia) 186596—186643" (bez adnotacji na marginesie, przy czym pomyłkowo umieszczono na początku jeszcze raz numer 186596, należący do uprzednio wymienionego transportu zbiorowego, zamiast 186597. Brak adnotacji oznacza, że był to transport żydowski, właśnie ten, o którym inny zapis mówi, że pochodził z Drancy). Wreszcie trzeci zapis: ,,27. 4. (186644)", z adnotacją na marginesie: neugeb. — czyli neugeboren (nowo narodzony). Jak wyjaśniło muzeum oświęcimskie na moje listowne zapylanie, 1 maja dokonano zapisu więźnia nowo narodzone-go w dniu 27 kwietnia 1944 roku, oznaczonego w trzy dni później numerem 186644. I to musi być numer Witii Kulika, brata Basi. Bliźnięta urodziły się więc 27 kwietnia 1944 roku. Co za szczególny zbieg okoliczności! Z tego samego dnia pochodzi próba badania krwi Helenę Streussler, któ-i,i miała numer 73528, poprzednio przypisywany Basi! Niech sobie sąd w Będzinie ustala, co chce, ale gdy zwróci się do mnie z zapytaniem, udowodnię, że taka jest właśnie data u rodzenia Barbary Sidło, a miejscem urodzenia była Brze-ilnka. Gdy sądowi to nie wystarczy, podam, że było to w ba-raku nr 19, w szpitalu Frauenkonzentrationslager Birkenau. Na moją prośbę, związaną z zamiarem napisania tej książki, dyrektor Smoleń przysłał mi fotokopie akt archiwalnych: okładki Hauptbuch nr 12 — Księgi Głównej Hygiene !l!' Lista transportów męskich — dokument Muzeum Oświęcim-¦ ezinka, oznaczony numerem „SNOKW 2824". 259 ¦ Institut der Waffen SS in KL Auschwitz i strony 81 i 82 z tej księgi, gdzie pod pozycją oznaczoną numerem 14363 figuruje wpis dotyczący więźniarki Kulik z jej numerem obozowym 61985 i datą badania 14 marca 1944 roku. A więc badanie to odbyło się na miesiąc i 13 dni przed urodzeniem Katii i Witii. Otrzymałem też fotokopie wpisów do segregatora nr 30 z rozpoznaniem choroby i wynikiem badań analitycznych więźniarki nr 61985. Otrzymałem następnie fotokopię okładki Listę der Frauentransporte III i strony obejmującej zapisy od 27 VIII do 13 IX 1943 roku, gdzie figuruje m.in. zapis transportu, którym przybyła Fiedora Usti-nowna Kulik do Brzezinki, oraz fotokopie wspomnianych dokumentów, dotyczących urodzenia się Witii Kulika. W dniu 10 listopada 1967 roku wysłał do mnie ekspertyzę Zakładu Medycyny Sądowej Akademii Medycznej w Krakowie kierownik Zakładu, doc. Jan Kobiela. Nadesłał także odciski palców i wykonaną kartę fotografii porównawczych i fotografii dokumentów Basi i Lidy. Wyniki badania grupowego krwi, zawierające aż po 13 różnych oznaczeń, nie pozwoliły bez znajomości przynależności grupowej rodziców osób badanych ustalić zarówno w sensie pozytywnym, jak i negatywnym ewentualnego stopnia pokrewieństwa pomiędzy Lidią Woronkową i Barbarą Sidło. W podobnym sensie oceniono ich odciski palców. Natomiast zestawienie fotografii ukazało podobieństwo wprost rewelacyjne 90. A 12 listopada przysłał mi ekspertyzę Kierownik Zakładu Antropologii Uniwersytetu Jagiellońskiego, prof. dr Bronisław Jasicki, wraz z kompletem fotografii bodaj w jeszcze większym stopniu wykazujących łudzące podobieństwo obu badanych. Oto treść ekspertyzy, wykonanej na podstawie przeprowadzonych 31 X 1967 r. badań: „Ekspertyza antropologiczna, dotycząca pokrewieństwa pomiędzy Woronkową Lidią i Sidło Barbarą. Nim przejdziemy do omówienia wyników ekspertyzy antropologicznej Woronkowej Lidii i Sidło Barbary, pragniemy na wstępie zaznaczyć, że w związku z niemożliwością dokładnej obserwacji na nieżyjących już ich rodzicach, po 90 Ekspertyza zapisana jest pod datą 19 września 1967 roku i oznaczona sygnaturą: „KMS-E-665/Se-41929/66". 260 których nie pozostał żaden materiał ikonograficzny, przy ekspertyzie tej nie można było uwzględnić podobieństwa do rodziców, co w dużym stopniu utrudniło wydanie opinii. Wobec tego w tej tak specyficznej sprawie zwrócono uwagę na bezpośrednie podobieństwo badanych, przyjmując, że podobieństwo jest wyrazem pokrewieństwa. Takie podejście zmusza do pozostawienia jako nie wyjaśnionych pewnych cech ukształtowanych u obu »sióstr« inaczej (nigdy jednak skrajnie odmiennych), które to inne ukształtowania są zapewne wynikiem: 1. dziedziczenia cechy po jednym z rodziców przez którąś z »sióstr«, 2. dziedziczenia pośredniego w stosunku do rodziców przez jedną z »sióstr«, a tylko po jednym z rodziców przez drugą. Na podstawie przeprowadzonych pomiarów i obserwacji antropologicznych stwierdzono, iż 66 (na 93 obserwowanych), czyli 71% cech jest ukształtowanych u obu badanych bardzo podobnie lub podobnie, a więc w sposób, który nieodparcie nasuwa przypuszczenie, iż podobieństwo w zakresie tych cech należy przyjąć jako wynik pokrewieństwa. 27, czyli 29% cech jest ukształtowanych u obu sióstr inaczej (nigdy jednak skrajnie odmiennie). Żadna z tych ostatnich cech nie może stanowić podstawy do zakwestionowania możliwości ich pokrewieństwa, gdyż dotyczą one drobnych szczegółów, głównie szczegółów ukształtowania elementów konchy usznej (11 cech). Koncha uszna w procesie dziedziczenia wykazuje dużą zmienność indywidualną, a więc jej nieco inna budowa w zakresie pewnych tylko cech nie może stanowić podstawy do zakwestionowania pokrewieństwa między Woronkową Lidią a Sidło Barbarą. Należy jeszcze zwrócić uwagę na występowanie u Woronkowej Lidii i Sidło Barbary zespołów cech o bardzo podobnym ukształtowaniu. Tymi zespołami cech są: 1. struktura tęczówki oka —¦ 6 cech (przy innej nieco barwie oczu), 2. bardzo podobne ukształtowanie nosa i jego okolicy — zespół 9 cech, 3. bardzo podobne ukształtowanie okolicy ust — zespół 11 cech. Podkreślić należy, iż u Woronkowej Lidii i Sidło Barba- 261 ry stwierdzono występowanie niemal identycznie ukształtowanych bruzd mimicznych, zaczynających się dołkami przy skrzydełkach nosowych. Stwierdzenie tej cechy, która ma charakter indywidualny u obu badanych, przy uwzględnieniu ich ogólnego bardzo dużego podobieństwa pozwala na wydanie opinii, iż ich pokrewieństwo (siostry) jest bardzo prawdopodobne, wręcz graniczące z pewnością. Ekspertyzę morfologiczną opracował mgr Krzysztof Ka-czanowski Analiza listewek skórnych Porównując wzory papilarne na palcach rąk obu badanych należy stwierdzić dużą między nimi rozbieżność. U Barbary Sidło znajduje się 7 pętli łokciowych, 1 pętla muszlo-wa łokciowa, 1 rakietka i 1 wir. Wskaźnik Bonnevie 15.0, wskaźnik Keitera 34. U Lidii Woronkowej jest natomiast 7 wzorów skomplikowanych, w tym 6 wirów i 1 pętla z kapturem oraz 3 pętle zwykłe łokciowe. Wskaźnik komplikacji Keitera 44, wskaźnik Bonnevie 21,6. Ukształtowanie linii napalcowych nie pozwala na wysunięcie wniosków o pokrewieństwie obu badanych ani w sensie pozytywnym, ani negatywnym. Pewne podobieństwo natomiast istnieje w przebiegu listewek skórnych na hypothenar, tj. na powierzchni dłoni po prawej stronie jej krawędzi zewnętrznej (po stronie palca małego). Na powierzchniach lewych dłoni obu badanych listewki schodzą głębokim łukiem w kierunku nadgarstka, na powierzchniach dłoni prawych prócz takiego przebiegu listewek, występują dodatkowe wzory. U Barbary Sidło jest to kluczka dystalna, u Lidii Woronkowej pętla ulnarna. Istnienie wzorów dodatkowych nie jest dowodem pokrewieństwa, gdyż wzory nie są identyczne, w połączeniu jednak z danymi morfologicznymi zarówno one, jak i układy na lewych dłoniach mogą potwierdzać możliwość pokrewieństwa obu badanych". * A więc ekspertyza ukoronowała pozytywne wyniki poszukiwań. Basia i Lida są siostrami. Gdy kiedykolwiek, Basiu, zapyta cię ktoś, kim jesteś, nie będzie ci już tak pusto na duszy i smutno. Może warto było poświęcić na to dwa i pół roku trudu? 262 A kiedy Mirusia i Lideczka dorosną i zapytają kiedyś matkę —¦ może gdy będą razem na nadmorskiej plaży — co oznaczają owe dziwne sinawe, zatarte znaki na jej nodze, Basia będzie mogła im opowiedzieć następującą historię: Było to późną wiosną lub wczesnym latem 1943 roku, czwartego roku okupacji Polski przez hitlerowskich zaborców, a drugiego roku Wielkiej Wojny Narodowej Związku Radzieckiego z faszystowskim najeźdźcą. We wsi Meniutie-wo, w mińskim rejonie Białoruskiej Republiki Radzieckiej, wasza babka, Fiedora Ustinowna Kulik, żona wioskowego krawca, powiedziała swojej sąsiadce, że będzie mieć dziecko. Gdy ośmioletnia wówczas wasza ciotka Lida na pytanie matki potwierdziła, że chciałaby mieć braciszka, usłyszała w odpowiedzi: „Dobrze, to ci go kupię!" Nie doczekała się jednak pojawienia „zakupu", bo wkrótce potem matka udała się za jakimiś interesami i już więcej jej w życiu nie widziała. Tymczasem wasza babka, a moja matka, udała się w okolice miasteczka Sienno, tak bowiem wynikało z zadań, jakie jej powierzyli okoliczni partyzanci. Z przyczyn nikomu nie znanych Fiedorę Ustinownę aresztowało gestapo. Z partyzantami i ich pomocnikami nie robili wówczas Niemcy długich ceregieli. Zebraną grupę około 40 osób podejrzanych o współdziałanie z partyzantami, dobrze dającymi się wojskom okupacyjnym we znaki, postawiono pod murem, kazawszy uprzednio wykopać płytki, szeroki rów. Do rozstrzelania brano po 7—10 osób. Fienia, bo tak zdrobniale nazywali moją matkę, znajdowała się w trzeciej grupie, liczącej cztery kobiety i czterech mężczyzn. Zapadał już mrok, gdy padła salwa plutonu dokonującego egzekucji. Fienia ocknęła się o świcie. Jakiś starzec krzątał się koło niej, drugiej kobiety i dwóch mężczyzn. Wszyscy mieli powierzchowne rany, przeważnie rąk. Znajdowali się obecnie w pewnej odległości od rowu, który miał być ich grobem. Mężczyzna oddalił się, a wróciwszy po pewnym czasie, przyniósł jakieś łachmany oraz chleb i polecił, aby kto jest w stanie, odszedł czym prędzej. Starzec opowiedział, że wśród strzelających znajdował się „swój człowiek", który tak celował, aby nikogo nie zabić. Trudno ustalić, ile w tym było prawdy, dość że Fienia z drugą kobietą, której no Imię było Olga Iwanowna, udały się w stronę wsi Meniuli Fienia chciała tam pojawić się w nocy i powiedzier cli 163 choremu wówczas waszemu dziadkowi, że musi się ukrywać przed Niemcami, ale będzie dowiadywać się o swoje dzieci. W odległości czterech kilometrów od Sienna obie kobiety, nie mogąc uciekać, gdyż były ranne, a Fienia chorowała na nogę, wpadły ponownie w ręce Niemców. Ich stan nasunął żandarmom przypuszczenie, że mają do czynienia ze zranionymi podczas potyczki partyzantkami. Dostarczyli je ponownie do gestapo w Siennie, a stamtąd do Witebska. Fienia już nigdy nie zobaczyła ani dzieci, ani męża. Do wsi Meniu-tiewo wtargnął pewnego dnia patrol niemiecki, aby aresztować krawca. Ktoś zdradził, że szył on odzież dla partyzantów. Lida znajdowała się na podwórku. Słyszała strzały. To Niemcy zastrzelili leżącego w łóżku ojca (był przy tym obecny odszczepieniec, policjant imieniem Maksim). Lida zaopiekowała się dalsza rodzina. Tymczasem w Witebsku aresztowane kobiety poddano torturom. Dostały się one w ręce specjalnej grupy, wyznaczonej do zwalczania partyzantów i dokonywania pacyfikacji na przyfrontowym terenie. Było to osławione ,,Einsatzkommando-9", należące do tzw. Einsatzgruppe B91. W więzieniu witebskiego gestapo szykował się transport. Na przełomie sierpnia i września 1943 roku załadowano do bydlęcych wagonów 753 kobiety i dziewczęta i 495 mężczyzn. Taka w każdym razie liczba przybyła na rampę kolejową do obozu koncentracyjnego w Brzezince, filii Oświęcimia, w dniu 9 września. Fiedorze Ustinownie Kulik wytatuowano wtedy na lewym przedramieniu numer więźniarski 61985. Była ona świadkiem, jak wkrótce potem wielu matkom odebrano dzieci. Większość z nich była wówczas ciężko chora. Nie zważając na to, a może właśnie dlatego, wysłano te dzieci do obozu w Po-tulicach. W tym okresie przebywały tam dzieci, które miały być oddane rodzinom niemieckim. Ochrzczono je mianem „dzieci bandytów", jako że ich rodzice walczyli w partyzantce lub pomagali partyzantom w oswobodzeniu ojczyzny. Tymczasem Fienia, która wkrótce miała urodzić dziecko, 91 Einsatzgruppe B — ogółem grup takich było 4, wszystkie specjalistyczne (oznaczone literami A,B,C i D). Grupa B w czasie ataku na Związek Radziecki znajdowała się pod komendą Nebego, a potem Neumanna, i działała w kierunku na Moskwę (zob. „Biuletyn XIX Gł. Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce"). 264 ciężko zachorowała. W dniu 14 marca wykonano jej badania lekarskie i stwierdzono ciężkie schorzenie nerek i pęcherza moczowego. Już wówczas lekarze z Instytutu Higieny Wschód w Rajsku koło Brzezinki byli pewni, że wkrótce urodzi ona bliźnięta. A bliźnięta miały specjalne przeznaczenie. Doktor Joseph Mengele, uważany przez więźniarki za dobrotliwego lekarza, kochającego dzieci, bo nawet rozdawał im czekoladę, dokonywał na bliźniętach specjalnych doświadczeń. Miały one doprowadzić do tego, aby kobiety niemieckie rodziły jak najwięcej dzieci, bo przecież tylu Niemców zginęło w tej wojnie, a naród, zdaniem hitlerowskich faszystów, przeznaczony był do opanowania całego świata. Dlatego dr Mengele wydał rozkaz, aby na razie otoczyć opieką matki mające urodzić bliźnięta, a o każdym takim urodzeniu lub o przybyciu nowym transportem bliźniąt władze obozowe i nadzorcze miały go natychmiast zawiadamiać. Dla bliźniąt wydzielono specjalny barak. Karmiono je dobrze, aby utrzymały odpowiednią wagę, bo przecież badania miały się odbywać na dzieciach zdrowych, a nie zagłodzonych, jak inne. Wtedy w Brzezince pozostawiano już dzieci przy życiu, nie zabijając jak dawniej zaraz po urodzeniu czy przywiezieniu do Brzezinki lub Oświęcimia. W dniu 27 kwietnia 1944 roku Fienia urodziła bliźnięta, chłopczyka i córeczkę. Był to czas, kiedy armia radziecka odnosiła coraz większe zwycięstwa, wyzwalając swój kraj. Do zwycięstw tych walnie przyczyniła się nowa broń rakietowa — polowe wyrzutnie na samochodach, nazwane przez żołnierzy radzieckich „katiuszami". Nazwa ta wraz z jeńcami wojennymi dotarła także do Oświęcimia. Fienia dla uczczenia tej wspaniałej broni nazwała swoją córeczkę Ka-tią, czyli Kasią, a chłopcu nadała imię Witia, czyli Wiktor. W trzy dni po urodzeniu, w dniu święta 1 Maja, kiedy w Moskwie podczas defilady rozbrzmiewał salut armatni na pohybel faszystom, bliźnięta zaniesiono do baraku, gdzie zapisano je w specjalnej księdze. Katii wytatuowano na udzie numer 79528, ale ostatnią cyfrę przerobiono potem w wyniku jakiejś wcześniejszej pomyłki na 5 lub 9. Chłopiec otrzymał numer 186644. Nietrudno wyobrazić sobie rozpacz matki, gdy bliźnięta, zgodnie z rozkazem dra Mengelego, odebrano jej. Wkrótce potem chora kobieta zmarła w obozowym szpitalu. Pewno już domyśliłyście się, że małą Katiuszą byłam ja, 265 a te znaki na nodze to właśnie wytatuowany w obozie numer. Noworodki odkarmiono, wymyto i starano się doprowadzić przez intensywne odżywianie do normalnej wagi, aby szykowane dla nich doświadczenia miały prawidłowy przebieg. Oboje jednak byli słabi, zwłaszcza mały Witia. Wiele innych dzieci w obozie wówczas zmarło, ale pobyt w baraku doświadczalnym chronił przez pewien czas bliźnięta od głodowej śmierci. Witii jednakże nie udało się utrzymać przy życiu. Nie o wiele przeżył swą nieszczęśliwą matkę. Nagły zgon jednego z bliźniąt, chłopca, uratował od niechybnej śmierci dziewczynkę. Badania polegały bowiem m.in. na tym, że o jednej porze, nie później niż w cztery godziny jedno po drugim, bliźnięta były zabijane, a zwłoki ich poddawano sekcji. Witia jednakże zmarł widocznie już po wieczornym apelu, bo gdy rano stwierdzono jego zgon, dawno minęły owe cztery godziny. W ten sposób nie było już po co zabijać dziewczynki. A tymczasem do obozu w Brzezince przybyła komisja, która miała za zadanie wyszukiwać małe dzieci o jasnych włosach i okrągłych buziach, aby przekazywać je rodzinom niemieckim na wychowanie. Wybór padł m.in. na Katię, a także na nieco starszego od niej chłopca, Tadeusza Walkowskiego, urodzonego przez więźniarkę z Zamojszczyzny. Tadeusz urodził się 6 września 1943, był więc od Katii starszy o 7 miesięcy i 21 dni. W dniu 17 września 1944 roku odebrano go matce i razem z Basią wywieziono z Oświęcimia. Ocena komisji kwalifikującej w Brzezince dzieci na zniemczenie nie była ostateczna. O ich tak zwanej „rasowej przydatności" miała się wypowiedzieć komisja w szerszym gronie, powołana do tego celu w Urzędzie do Spraw Rasy w Łodzi. Tadeusz jednak rozchorował się w tym czasie na żołądek, a twarz Katii pokryły jakieś wrzody. Dzieci nie mogły w takim stanie być przekazane rodzinom niemieckim. Wysłano je więc w asyście jakiegoś strażnika i więźniarki do obozu-kwarantanny dla chorych dzieci w Potulicach koło Nakła. Co do Tadeusza, to wraz z nim nadeszły do Po-tulic także jego obozowe dokumenty. Katii pozostał jednak tylko numer na nodze, gdyż przeznaczając ją w Brzezince na doświadczenia, mające zakończyć się jej śmiercią, zatarto wszelkie ślady po jej urodzeniu i nazwisku matki. W Potulicach dziećmi zaopiekowały się miejscowe pielęg- 266 niarki i starsze dzieci. Nadały one dziewczynce polskie imięr pasujące do jej okrągłej buzi, bo prawdziwego nie znały. Nazwały ją Basia. Jedna z kobiet, mająca córeczkę w wieku Basi, karmiła obie dziewczynki własną piersią, co przyczyniło się do tego, że Basia odzyskała częściowo zdrowieć Jednak oboje z Tadeuszem byli bardzo chorzy aż do czasu wyzwolenia obozu w Potulicach przez wojska radzieckie i polskie. Było to 21 stycznia 1945 roku. Dziećmi zaopiekował się Czerwony Krzyż. W pierwszych dniach marca grupę dzieci, a wśród nich Tadeusza i Basie, przewieziono do Będzina, dokładnie 5 marca 1945 roku. Dzieci umieszczono w dawnym budynku szpitalnym. I Basia, i Tadeusz byli chorzy. Podczas gdy inne dzieci odebrali rodzice, tych dwoje pozostało. Nikt się po nie nie zgłosił. W kilka dni potem do szpitala przybyli Bolesław i Władysława Wesołowscy, aby przyjąć jakieś osierocone maleństwo do swojej rodziny. Wybór zrazu padł na Tadeusza, ale był on tak schorowany, że państwu Wesołowskim trudno byłoby go uratować. Pani Władysława Wesołowska, za radą milicjanta, który pilnował wydawania dzieci, Mieczysława Opali, zgodziła się wziąć Basie. Tadeusza zaś adoptował potem jakiś lekarz. Tak więc dziewczynka nie znanego nikomu pochodzenia, jedynie z niewyraźnym już, bo rozrośniętym numerSm na udzie dostała się do rodziny państwa Wesołow-skich. Oto jest historia mego życia, historia tak zagmatwana, że redakcja ,,Expressu Wieczornego" potrzebowała przeszło dwu lat, aby ją rozwikłać i odnaleźć w dalekim Władywo-stoku waszą ciotkę, a moją starszą siostrę, Lidę Worońkową.. Spróbujmy sięgnąć dalej w przyszłość, bo przecież istnieje jakiś cel napisania tej nie najweselszej książki. Kiedy już dorosła Mirusia lub Lidia będą opowiadać swoim dzieciom dzieje ich babki i prababki, może z ust dzieci padnie wówczas pytanie: — Czy to prawda, że kiedyś rozgrywały się na świecie tak okrutne wojny? SPIS ILUSTRACJI 1. Niewyraźny numer na udzie Barbary Sidło, który z biegiem lat rozrósł się i wyblakł, był początkowo odczytywany jako „73528", co spowodowało wiele komplikacji w poszukiwaniach...............32 2. Tak wyglądała Basia w 1945 roku, w kilka miesięcy po przybyciu do Będzina z Potulic. Małą Basie trzyma na ręku jej przybrana matka, p. Wesołowska. .....33 3. Basia szybko wyzdrowiała i rozwijała się normalnie. Tak wy- glądała w wieku trzech lat. ........48 4. W tym koszyczku p. Wesołowska odebrała Basie z tymczasowego przytułku w Będzinie. Na zdjęciu w koszyczku leży duża lalka córeczki Basi, Lidii Sidło, tak duża, jak była Basia w 1945 roku.............49 5. „Express Wieczorny" rozpoczął akcję poszukiwania rodziny Basi 2 kwietnia 1965 roku........80 6. Nawet satelita telekomunikacyjny „Mołnia-I" uczestniczył w poszukiwaniach, o czym donosi „Express Wieczorny" z 15 maja 1965 roku...........81 7. W sukurs ,,Expressowi Wieczornemu" przyszła radziecka agencja TASS, zamieszczając również w swym biuletynie z dnia 15 kwietnia 1965 roku wiadomość o poszukiwaniach, która następnie poprzez prasę ws;zystkich republik dotarła do najdalszych zakątków ZSRR.........81 8. Tak wyglądali Barbara Wesołowska i Ryszard Sidło w dniu swego ślubu, który zapoczątkował wieloletnie perypetie, 268 związane ze staraniami Basi o uzyskanie dowodu osobistego...............96 9. Lida Woronkowa przypuszczając, że Basia może być jej siostrą, nadesłała do Warszawy swe fotografie z różnych okresów życia dla porównania ich z fotografiami Basi. Oto zdjęcie Lidy, wykonane wa Władywostoku 17 maja 1965 roku 96 10. Ponowną ekspertyzę numeru, której wyniki stały się zwrotnym punktem w akcji poszukiwawczej, wykonał Zakład Kryminalistyki Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej w Warszawie. Oto sprawozdanie z wyników prześwietlenia numeru. ............97 11. Tak wyglądały numery w specjalnym oświetleniu. A więc domniemana trójka okazała się dziewiątką, a ostatnia cyfra przerobioną z innej.......... 97 12. Poszukiwania w Archiwum w Bydgoszczy naprowadziły na ślad nieznanej zbrodni, dokonanej przez hitlerowców na setkach radzieckich dzieci. Donosi o tym ,,Express Wieczorny" 24 stycznia 1966 roku. ........128 13. A więc Lida Woronkowa może być siostrą Basi. Ta najbardziej nieprawdopodobna wersja może okazać się prawdziwa. Poszukiwania w różnych kierunkach trwają jednak nadal. 129 14. Duże podobieństwo dzieci Barbary Sidło i dzieci Lidy Woron-kowej przemawia za bliskim pokrewieństwem matek. Czy jednak przypuszczenia te nie zaprowadzą w ślepy zaułek? Na zdjęciu: Alosza i Walery Woronkowowie.....144 15. Mirusia i Lidia Sidło........ . . 144 16. Oto niezbity dowód, że matka Lidy Woronkowej, Fiedora Ustinowna Kulik, została w dniu 14 marca 1944 roku wezwana na przeprowadzenie badań laboratoryjnych. Nazwisko ,,Kulikowa" i jej obozowy numer 61985 odnaleziono w archiwum Muzeum Oświęcim-Brzezinka, w poobozowych dokumentach.............. 145 17. Dokumenty, które pomogły w dokładnym ustaleniu daty urodzenia pary bliźniąt — Katii i Witii Kulik. Oto numer Witii Kulika — 186644, wciągnięty przez więźniów — członków ruchu oporu do tajnej księgi transportów i urodzeń. . . 145 18. Kolejny dokument z oświęcimskiego archiwum — Księga Instytutu Higieny Wschód — po stronie lewej zapis w księdze z rozpoznaniem choroby, a po stronie prawej wynik analizy moczu więźniarki nr 61985. Choroba ta była niewątpliwie przyczyną jej zgonu. .......... 176 269 19. Na ten moment Basia i Lida czekały od wielu lat. Serdeczne powitanie sióstr na Dworcu Głównym w Warszawie (iot. Jarosław Taran)...........177 20. W chwilę po spotkaniu sióstr 26 sierpnia 1967 roku na Dworcu Głównym w Warszawie — autor książki, red. Edmund Polak, z Basią (z prawej) i Lida (z lewej). Pierwsza z lewej Kazimiera Wasiak, również „dziecko oświęcimskie", a pierwszy z prawej Ryszard Sidło, mąż Basi (Iot. Jarosław Taran). . 177 21. Teren byłego obozu koncentracyjnego w Brzezince. W tym budynku mieścił się w podobozie kobiecym szpital, w którym zmarła matka Basi i Lidy. . . .-¦'¦¦. . . 192 22. „Express Wieczorny" z dnia 28 sierpnia 1967 roku zamieścił oczywiście wiadomość o wzruszającym momencie spotkania odnalezionych po 23 latach sióstr. .....192 .23. Na zakończenie akcji poszukiwawczej odbyły się w Zakładzie Antropologii Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie badania porównawcze obu sióstr. Oto zdjęcia badanych: en lace i z profilu (z lewej Lida, z prawej Basia).....193 24. Badania wykonała również Akademia Medyczna w Krakowie (Zakład Medycyny Sądowej). Porównawcze zestawienie zdjęć, domniemanych sióstr........, 224 25. Porównywane były także odciski palców. Oto karta daktylo-skopijina Lidy Woronkowej. ....... 224 26. Radio i telewizja, prasa polska i radziecka podawały wiadomości i reportaże o odnalezieniu się Basi i Lidy. Oto w;ia-domość zamieszczona w polskim wydaniu tygodnika „Kraj Rad" z 10 września 1967 roku....... . 225 27. A tak wyglądała wiadomość zamieszczona 26 września 1967 roku w gazecie „Sowletskaja Sibir' ", przekazana za pośrednictwem agencji TASS przed red. Wiktora Kuzniecowa. 240 28. Opuszczając Warszawę, Wiktor Kuzniecow udzielił Krystynie Grzybowskiej z ,,Expressu Wieczornego" wywiadu, w którym wspomina wspólne poszukiwania rodziny Basi i Lidy . 241 SPIS TREŚCI Rewizja nadzwyczajna.......... 5 Abecadło zbrodni ........... 35 Organizacja dzieciobójstwa ........ 56 Litwa, Łotwa, Kazachstan i Praga ....... 79 Między życiem a śmiercią......... 101 Basia 73528 nie jest Basią 73528.....' . . . 129 Nowe nadzieje............ . 146 Centrala Przesiedleńcza Lebrechtsdorf ...... 169 Tadeusz przeżył, ale czy żyje?...... ... 203 Skalpel dobrego doktora Mengele....... 225 Witaj, siostro!.......... . . 248 Spis ilustracji............ 268 Obwolutę projektował JANUSZ BRUCHNALSKI Redaktor KRYSTYNA MIGDALSKA Redaktor techniczny BOŻENA KORBUT Printed in Poland Wydawnictwo Literackie, Kraków 1974. Wyd. I. Nakład 20 000 + + 283 egz. Ark. wyd. 16,1. Ark. druk. 17 + 1,25 ark. ilustracji. Papier druk. sat., kl. V, 62 g, 84 X 108 cm. Oddano do składania 5 X 1973. Podpisano do druku 1 II 1974. Druk ukończono w kwietniu 1974. Zam. nr 1242/73 B-20-147 Cena zł 40 — Drukarnia Wydawnicza, Kraków Wadowicka 8