COLIN FORBES Podwójne ryzyko Przełożył: Krzysztof Pol Data wydania oryginalnego 1982 Data wydania polskiego 1991 ROZDZIAŁ 1 Niedziela, 24 maja Po morderstwie uważano, że Charles Warner - zawsze tak czujny - przestał być ostrożny ze względu na sielskie otoczenie. Gdy opuścił port Lindau w Bawarii i wyprowadził swoją motorówkę na Jezioro Bodeńskie, było słoneczne, spokojne popołudnie. - A było to szatańsko sprytne i zuchwałe zabójstwo - stwierdził dwa dni później w Londynie Tweed w rozmowie z Martelem. Motorówka, którą prowadził samotnie Warner, płynęła powoli do wyjścia z portu, mijając z jednej strony kamienny posąg Lwa Bawarii, z drugiej zaś - wysoką latarnię morską. Zgodnie z przepisami dał sygnał buczkiem. Szczupły, zwinny, czterdziestoletni mężczyzna nazwiskiem Warner miał na sobie niemiecki garnitur. Obok niego na siedzeniu spoczywał kapelusz tyrolski. Ze względu na tajność miejsca lądowania mężczyzna miał na głowie marynarską czapkę z daszkiem, która znacznie lepiej zlewała się z wakacyjnym tłem. Na ogromnym jeziorze nie było przed nim nic, co mogłoby wzbudzić jakieś podejrzenie. W blasku popołudniowego słońca flotylla jachtów z kolorowymi żaglami kołysała się jak zabawki. Za nim wznosiły się poszarpane, ośnieżone szczyty w Liechtensteinie i Szwajcarii. Z prawej strony jeden z wielu białych promów kursujących po jeziorze oddalał się w kierunku niemieckiego miasta Konstancja. Z lewej strony, wykorzystując lekki podmuch wiatru, grupa mężczyzn żeglujących na deskach prześlizgiwała się po gładkiej tafli wody. Naliczył ich sześciu, gdy przesuwali się przecinając jego kurs. - Zjeżdżajcie, z łaski swojej, do cholery! - mruknął zmniejszając obroty silnika. Wszyscy żeglarze byli młodzi, doskonale zbudowani, mieli na sobie jedynie kąpielówki. Ich dziwne pojazdy poruszając się zataczały łuk. Okrążali go. Dwóch z nich miało jasne włosy. Warner znajdował się około pół mili od brzegu, gdy zdał sobie sprawę, że młodzi ludzie urządzają sobie zabawę. Otaczali go i nie pozwalali mu przyspieszyć. - Idźcie bawić się gdzie indziej - warknął. Miał cholerną ochotę dodać gazu i postraszyć ich, ale byli tak blisko, że mógłby na nich najechać. Jeden z blondynów, wyższy, machnął ręką i doprowadził swoją deskę do motorówki. Lewą ręką przytrzymując dla równowagi żagiel, prawą sięgnął po przymocowany paskiem do uda nóż. Zbyt późno przebłysk alarmu ostrzegł Anglika. Blondyn puścił żagiel i wskoczył do łodzi. Posługując się nożem z szybkością i znakomitą wprawą mordercy, raz za razem zatapiał ostrze w swej ofierze. Pozostałych pięciu mężczyzn utworzyło zasłonę z żagli, maskując motorówkę przed kimś, kto mógłby obserwować ich z brzegu przez lornetkę. A Wasserschutzpolizei - Policja Wodna - miała swoją jednostkę i łódź motorową w Lindau. Trzymali zasłonę do momentu, aż wysoki blondyn zakończył jatkę. Potem opuścił motorówkę, wślizgnął się do wody, wdrapał na deskę i podniósł żagiel. Uformowawszy poprzedni szyk, grupa skierowała się w stronę wyludnionej części brzegu na końcu jeziora, pomiędzy Lindau i granicą austriacką. - Rany wielokrotnie zadane nożem, jakby robota jakiegoś maniaka... Sierżant Dorner z Policji Wodnej powstał z klęczek. Zakończył oględziny ciała znalezionego w dryfującej motorówce. Popatrzył na łódź z niebieskim napisem Polizei na burcie, ustawioną wzdłuż motorówki. Najmłodszy ze stojących na pokładzie policjantów, którzy obserwowali oględziny, przechylił się i zaczął wymiotować przez burtę. „Chrzest ogniowy” - pomyślał Dorner. Dostrzegł pod nogą jakiś błyszczący przedmiot i zmarszczył brwi. Podniósł go, przyjrzał się i szybko wsunął do kieszeni. Był to rodzaj trójkątnej odznaki w kształcie greckiej litery delta. Spojrzał znowu w stronę ciała: co za przerażający kłopot... Otworzył paszport wyjęty wraz z portfelem z marynarki trupa. - To Anglik. Dziwne, ale portfel wypchany jest pieniędzmi. - Może mordercy wpadli w panikę? - Stojący wyżej, na mostku motorówki Busch, zastępca Dornera i trzeci członek ekipy policyjnej, osłaniając oczy patrzył na wschód. - Ani śladu tych gnoi. Szybko odpłynęli. - Wyciągnięcie portfela nie zajęłoby nawet paru sekund - upierał się Dorner. - Chryste! To jest najdziwniejsze zabójstwo, z jakim się dotychczas zetknąłem. Przeglądając zawartość portfela, znalazł małą, plastykową kartę, przypominającą nieco wyglądem kartę kredytową. Tylko że - jak zauważył Dorner, przyglądając się uważnie zielonym i czerwonym paskom, wytłoczonym cyfrom identyfikacyjnym oraz pięciu literom kodu oznaczającym Londyn - nie była to karta kredytowa. - Co się stało?! - zawołał Busch, przechyliwszy się w dół. Coś w wyrazie twarzy szefa ostrzegło go, że trafią na kłopoty. Dorner wsunął kartę z powrotem do portfela i dał znak Buschowi, by zszedł z mostka i podszedł bliżej. Gdy Busch pochylił się w jego stronę nad wąską szczeliną oddzielającą obie łodzie, powiedział zniżonym głosem: - Trzeba sprawę utrzymać w tajemnicy. Przede wszystkim musimy natychmiast zawiadomić BND w Pullach. - Chcesz powiedzieć, że on jest... - Niczego nie chcę powiedzieć. Ale wydaje mi się, że paru ludzi w Londynie chciałoby dowiedzieć się o tym jeszcze przed zapadnięciem nocy... Sierżant Dorner stał zamyślony na mostku łodzi policyjnej, pozostawiając manewrowanie nią swemu podwładnemu. Wpływali do portu w Lindau. Przymocowana grubą liną motorówka z przerażającym ładunkiem ciągnęła się na holu za sterem. Ciało starannie ukryto pod płócienną płachtą. Co najbardziej niepokoiło Dornera, to makabryczny stan pleców ofiary. O tym fakcie nie wspomniał nawet Buschowi. Ta makabra stanowiła szalony kontrast z wakacyjną atmosferą Lindau, gdzie turyści spacerowali w słońcu wzdłuż krótkiej linii wejścia do portu. Poszukuje się grupy sześciu windsurfingowców, prawdopodobnie teraz dopływających do waszego brzegu. W wypadku spostrzeżenia należy ich ująć i zatrzymać w ścisłym areszcie. Grupa jest uzbrojona i niebezpieczna. Tak brzmiał tekst pilnego komunikatu, o którego wysłanie poprosił Dorner młodego operatora, zanim jeszcze rozpoczęli powrót do Lindau. Do tego czasu - na szczęście - najmłodszy uczestnik patrolu doszedł już do siebie po serii wymiotów. Sygnał wysłano zarówno do komendy głównej w Bregencji po stronie austriackiej, jak i do bazy Dornera. - Wydawało mi się, że widziałem jakieś dziwne znaki wycięte na jego plecach - zauważył Busch, dając znak syreną przy wejściu do portu. - Prawie jak rodzaj symbolu. Chociaż było tyle krwi... - Pilnuj swojej roboty! - odburknął Dorner. Rozpalone słońce przypiekało im karki. Wpłynęli do małego portu i skręcili na wschód, gdzie zazwyczaj cumowali łódź. Największym zmartwieniem Dornera było takie przeniesienie zwłok przez krótki odcinek z portu do budynku policji, aby nikt tego nie zauważył. Nie miał się o co martwić. Szybkie odnalezienie ciała Charlesa Warnera i tak już zostało spostrzeżone. Sędziwe miasto Lindau - ze swymi średniowiecznymi kamieniczkami, brukowanymi uliczkami i jeszcze węższymi zaułkami - położone jest na wyspie, na wschodnim krańcu Jeziora Bodeńskiego. Do tej geograficznej osobliwości można dotrzeć dwiema różnymi drogami. Jeśli jedzie się samochodem, trzeba przebyć most Seebrucke. Jeśli zaś podróżuje się do Lindau międzynarodowym ekspresem z Zurychu, przejeżdża się nasypem kolejowym znajdującym się bardziej na zachód. Pociąg zatrzymuje się na dworcu kolejowym położonym wyżej, przy brzegu, po czym cofa się tą samą trasą i jedzie dalej do Monachium. Artysta uliczny ulokował się przed Bayerischer Hof, najbardziej luksusowym hotelem w Lindau, na wprost wyjścia z dworca kolejowego. Mógł stąd łatwo obserwować zarówno przyjazdy pociągów, jak i dobijające łodzie i promy. Szczupły, z twarzą o wystających kościach policzkowych mężczyzna miał nieco ponad dwadzieścia lat. Ubrany był bardzo schludnie. W Niemczech jest niewielu żebraków, ale ci, co są, zachowują pozory godności. Tylko w ten sposób mogą mieć nadzieję na datki przechodniów. Dziełem artysty był namalowany kredkami na płytach chodnika obraz, który przedstawiał rzymskie Forum. Obok niego stało nieduże, tekturowe pudełko na monety. Artysta spacerował tam i z powrotem z rękami założonymi do tyłu, często przystając. W tej właśnie chwili obserwował wpływającą do portu łódź policyjną, która holowała motorówkę. Łódź wykonała zakręt i dobiła do brzegu. Uliczny artysta rozejrzał się i upewnił, że nie jest obserwowany. Spojrzał na zegarek; nosił go znacznie powyżej przegubu. Przeszedł na drugą stronę ulicy, pchnął drzwi i wszedł do hallu dworca. Zanim skierował się do budki telefonicznej, ustalił, że z pomieszczenia z napisem Polizei na drzwiach nikt nie wychodzi. W budce nakręcił numer i czekał. Po chwili z apartamentu w Stuttgarcie usłyszał głos młodej kobiety. - Edgar Braun - rzucił. - Tu Klara. Mam tylko minutę, bo właśnie wychodzę. - To zajmie tylko minutę. - Odczekał chwilę. Ustalony początek rozmowy potwierdził wzajemną identyfikację. - Myślałem, że zechcesz wiedzieć o przesyłce, która już nadeszła. - Tak szybko? Wydawała się zaskoczona. Mężczyzna, który przedstawił się jako Braun, zmarszczył brwi. To zupełnie nie było do niej podobne. Żeby aż tak stracić zimną krew?! Czyjekolwiek zwłoki były w motorówce, odkryto je znacznie wcześniej, niż tego oczekiwano. - Czy jesteś pewien? - spytała. - Oczywiście! - zesztywniał. - Chcesz znać szczegóły? - zasugerował w miarę nieprzyjemnie. - To nie będzie potrzebne. - Jej głos powrócił do normalnego chłodnego tonu. - Dziękuję za telefon. - A moja zapłata? - upomniał się Braun. - Czeka na odbiór. Jak zwykle na poczcie, za dwa dni od dzisiaj. I wykonuj nadal swą pracę. Pamiętaj o tym, że o dobre stanowisko teraz trudno. Pozostał chwilę w budce, wpatrując się w telefon. Ta suka rozłączyła się! Wzruszył ramionami, wyszedł z budki i powrócił na swoje miejsce na chodniku. Braun wiedział, co ma obserwować, ale poza stuttgarckim numerem telefonu do dziewczyny o imieniu Klara - nigdy jej zresztą nie spotkał - nie wiedział nic o organizacji, na której rzecz śledził. W luksusowym mieszkaniu w Stuttgarcie dwudziestosiedmioletnia Klara przeglądała się w lustrze toaletki. Jako eks-modelka miała wspaniałą figurę, a jej gładkimi, czarnymi włosami zajmował się regularnie co tydzień najlepszy fryzjer w mieście. Szafa z jej garderobą warta była małą fortunę. Miała ciemne, rozmarzone oczy, delikatne rysy twarzy i paliła papierosa za papierosem. Przez chwilę wahała się, po czym podniosła słuchawkę i zadzwoniła do mężczyzny, właściciela apartamentu, w którym mieszkała. Wykręcając numer do miejscowości na południu Bawarii, zapaliła kolejnego papierosa. Wiele mil na północny wschód od Lindau, w otoczonym fosą zamku męska ręka sięgnęła po słuchawkę. Mężczyzna nosił na trzecim palcu okazały, brylantowy pierścień. Poniżej mocno zarysowanej szczęki widniała spinka z solidnego złota, lewą rękę zdobił zegarek marki Patek Philippe. - Tak! Tylko to pojedyncze, krótkie słowo, bez przedstawienia się. - Mówi Klara. Czy możesz rozmawiać? - Tak. Czy dostałaś to futro, które ci wysłałem? Dobrze. Coś jeszcze? Poważny ton głosu nosił ślady zniecierpliwienia wynikającego z tego, że muszą przechodzić przez taką identyfikacyjną szopkę, zanim dojdą do sedna sprawy. Tak jak poprzednio Klara, tak teraz on zdziwił się, gdy przekazała mu odpowiedź Brauna. - Powiedziałaś, że przesyłka nadeszła? Już? - Tak. Wiedziałam, że ta wiadomość cię uspokoi. Sześćdziesięcioletni mężczyzna, z którym rozmawiała, wcale nie poczuł się uspokojony. Ukrył jednak swą reakcję, chociaż zaalarmowała go szybkość, z jaką policja znalazła ciało Anglika. Użycie słowa „przesyłka” oznaczało, że zgodnie z planem Warner został zlikwidowany. „Nadeszła” - że ciało było już w rękach policji. Powtórzył niemal słowo w słowo to, co Klara mówiła do Brauna: - Czy jesteś pewna? To bardzo szybko. - Nie byłam na miejscu, żeby dopilnować odbioru. - W jej głosie była nuta sarkazmu. - Przekazuję tylko to, co nasz obserwator powiedział mi mniej niż pięć minut temu. - Nie zapominaj, z kim rozmawiasz - usłyszała. Odłożył słuchawkę. Ze stojącego na biurku pudełka wziął hawańskie cygaro. Odciął koniec i zapalił je złotą zapalniczką. W swoim stuttgarckim mieszkaniu Klara ostrożnie odłożyła słuchawkę, po czym zaklęła. Może dzielić z nią łóżko, płacić czynsz, kupować ubrania, ale - u diabła - nie miał jej na własność! Zapaliła nowego papierosa, przyjrzała się sobie w lustrze i sięgnęła po kredkę do oczu. Kłopot polegał na tym, że Reinhard Dietrich był przemysłowcem milionerem, poważnym właścicielem ziemskim oraz znanym politykiem. A ona nigdy nie pozwalała sobie zapomnieć o tym, że człowiek, którego była kochanką, jest też jednym z najbardziej niebezpiecznych ludzi w zachodnich Niemczech. ROZDZIAŁ 2 Wtorek, 26 maja Tweed siedział przy biurku w swoim biurze mieszczącym się na pierwszym piętrze budynku, którego okna wychodziły na Regent’s Park. Przez okulary o bardzo grubych szkłach wpatrywał się w stos przedmiotów, które Policja Wodna z Lindau znalazła przy zwłokach Charlesa Warnera. Wbrew temu, co się powszechnie sądzi, ośrodek brytyjskiej Secret Service nie znajduje się wcale w olbrzymim, betonowym budynku przy Waterloo Station, lecz w jednej z niewielkich kamieniczek z czasów króla Jerzego, położonych w półkolistej uliczce i zajmowanych przez różnego rodzaju instytucje. To położenie ma sporo plusów. Wyszedłszy z budynku, można skierować się w różne strony. Łatwo przy tym sprawdzić, czy ktoś próbuje za tobą iść. Wystarczy po prostu pójść do Regent’s Park - na tej otwartej przestrzeni nie sposób zniknąć. Tak naprawdę jest jeszcze inna metoda: udać się do stacji metra Regent’s Park, która znajduje się zaledwie o parę kroków. W odróżnieniu od innych stacji metra, jedynym sposobem, aby dostać się na peron, jest winda. I teraz, jeśli ktokolwiek cię śledzi, to zobaczysz go, gdyż musi wejść do tej samej windy. - To żałosne, co właściwie człowiek nosi przy sobie - zauważył Tweed. Jego rozmówca Keith Martel zapalił papierosa. Zastanawiało go, czy niechęć w głosie Tweeda odnosiła się do leżących przed nim przedmiotów, ponieważ nie zgadzało się to z przyjętym przez niego poczuciem porządku, czy też był to rodzaj komentarza, który dotyczył tak marnego dobytku, jaki człowiek zostawia po sobie. Pomiędzy tymi dwoma mężczyznami było około dwudziestu lat różnicy. Martel - wysoki, dobrze zbudowany, ciemnowłosy - sprawiał wrażenie ogromnie pewnego siebie. Miał dwadzieścia dziewięć lat. W jego wyglądzie zewnętrznym najbardziej zwracał uwagę prosty, rzymski nos, dominującą zaś cechą jego osobowości było nieposłuszeństwo. Palił nazbyt często, używając przy tym czarnej cygarniczki. Mówił płynnie po niemiecku, francusku i hiszpańsku. Był pilotem pierwszej klasy lekkich samolotów i helikopterów. Pływał jak ryba i nienawidził gier zespołowych. Nikt nie znał wieku Tweeda. Miał pięć stóp i osiem cali wzrostu. Żylasty, sztywny, jakby kij połknął, wyglądał na eks-majora, którym zresztą był. Jego siwe wąsy, tak zresztą jak i włosy, były starannie przystrzyżone. Skrywane za szkłami okularów lekko wyłupiaste oczy Tweeda wydawały się zaniepokojone, jakby spodziewał się najgorszego. „No i na ogół zdarza się to najgorsze. Zawsze można na nie liczyć”. Taka była jego ulubiona maksyma życiowa. A wydarzenia zazwyczaj miały taki przebieg, iż wyglądało na to, że miał rację. Ten właśnie fakt, a także wprawa w rozwiązywaniu problemów - no i nieco zjadliwy sposób bycia - przekonały nowego dyrektora departamentu, że należy przesunąć go na boczny tor, na stanowisko szefa centralnej kartoteki. W dodatku nowy zwierzchnik, Frederick Anthony Howard, czuł do Tweeda zdecydowaną antypatię od momentu, gdy spotkali się po raz pierwszy, a wydarzyło się to w nieco tajemniczej przeszłości. - Co o tym wszystkim myślisz, Keith? Tweed wskazał należące do Warnera przedmioty, rozłożone teraz na biurku w miejscu specjalnie w tym celu opróżnionym, wśród sterty uporządkowanych teczek akt. Martel sięgnął po skrawki papieru i kilka biletów wyjętych z portfela zmarłego. Warner - jak chomik - wypychał portfel świstkami, które inni agenci dawno by wyrzucili. Ale Martel wiedział, że nie był to przejaw roztargnienia. Warner trzymał się zasady, że o tym, co mu się przytrafiło podczas wykonywania zadania, powinien wiedzieć jego następca, pozostawiał więc ślady swojej działalności. - Co on właściwie robił w Niemczech? - spytał Martel, przeglądając tę kolekcję. - Wypożyczyłem go Erichowi Stollerowi z Bundesnachrichtendienst, gdyż mam wobec niego zobowiązania. Właśnie potrzebował kogoś z zewnątrz, kto mógłby uchodzić za Niemca i dopomóc mu w infiltracji grupy Delta w Bawarii. To neonaziści, jak zapewne wiesz. Działają bardzo sprytnie, w granicach prawa, nie sposób więc zakazać im funkcjonowania. Bundesnachrichtendienst - BND - było niemiecką federalną tajną służbą, a jej nie rzucający się w oczy ośrodek znajdował się w pobliżu Monachium. Tweed wyjął z kieszeni jakiś przedmiot i potoczył go po biurku. Martel usłyszał przytłumiony, metaliczny dźwięk. Był to trójkątny znaczek w kształcie greckiej litery delta. - To ich najnowsza wersja swastyki. Znaleziono go pod ciałem Warnera - wyjaśnił Tweed. - Widocznie morderca zgubił ją, nawet o tym nie wiedząc. - Jak go zamordowano? - Brutalnie. - Tweed zdjął okulary i odchyliwszy się w fotelu, oparł się o swe ulubione poduszki. - Patolog BND podaje w swym raporcie, że Warnerowi zadano dwadzieścia pięć ciosów nożem. Dwadzieścia pięć! Zakończyli robotę wycinając swój znak - symbol Delty - na jego plecach. - Czy to stanowi podstawę do identyfikacji zabójcy jako członka Delty? - Podstawę stanowią zeznania naocznego świadka, którego nazwiska Stoller nie chce ujawnić nawet mnie. Jakiś niemiecki turysta siedział właśnie na tarasie położonym nad portem w Lindau... - To mi przypomina Romerschanze - wtrącił Martel. - Naturalnie, zupełnie zapomniałem, że ty przecież znasz Lindau. Bardzo dziwnie położone miejsce, sprawdziłem to na mapie. Z góry wygląda jak tratwa przyczepiona do lądu dwoma kładkami. Jak wiesz, jest to wyspa połączona z Bawarią dwoma mostami... - Jeden z nich to most dla ruchu drogowego, drugi zaś łączy się z nasypem kolejowym. Wzdłuż toru biegnie droga dla rowerów i przejście dla pieszych. - To dobrze, gdy trafi się ktoś, kto ma tak dobre oko do szczegółów - skomentował to wszystko Tweed, nie bez cienia sarkazmu. Martel udawał, że tego nie dostrzega. Reakcja Tweeda wskazywała, iż stara się ukryć poważne zaniepokojenie. - Jak już ci powiedziałem - ciągnął Tweed - ten niemiecki turysta widział przez lornetkę moment, w którym Warner wyprowadzał motorówkę na jezioro. Spostrzegł też windsurfingowców - dokładnie sześciu - jak zablokowali mu kurs w taki sposób, że musiał zatrzymać łódź. Kiedy odpłynęli, zauważył, że motorówka wraz z Warnerem przewieszonym przez kierownicę po prostu dryfuje. Pomyślał, że widocznie Warner źle się poczuł i natychmiast skontaktował się z Policją Wodną, która swą dyżurną łódź cumuje zwykle w pobliżu tarasu Romer... coś tam. - Tweed rzucił okiem na raport Stollera. - Facet nazwiskiem Dorner wyjechał, żeby to sprawdzić. - A reszta to już, niestety, historia... - Może z tym wyjątkiem, że chcę, abyś to ty pojechał i zastąpił Warnera - powiedział cicho Tweed. Frederick Anthony Howard wszedł do pokoju bez pukania, a ściślej mówiąc - wpadł jak bomba. Wyznawał zasadę, że z chwilą wejścia do pokoju należy natychmiast zapanować nad sytuacją. Towarzyszył mu niejaki Mason, najnowszy nabytek, mężczyzna o rozbieganych oczach i bardzo mizernym wyglądzie. Nie odezwał się ani słowem, kryjąc się za swym szefem jak lokaj. - Tweed, przypuszczam, że zdajesz sobie z tego sprawę, iż cały nasz sprawny personel ma zająć się ochroną pani premier podczas podróży na wiedeński szczyt? Celowo użył słowa „sprawny”, aby nie ulegało wątpliwości, że ma na myśli Martela, wyklucza zaś Tweeda. Howard był dobrze zbudowanym, pięćdziesięcioletnim mężczyzną o rumianej twarzy, cholerycznym usposobieniu, niesfornej szopie siwych włosów na głowie i niezwykle żywym sposobie bycia. Miał opinię uwodziciela, z czego był niezmiernie zadowolony. Podobnie jak z tego, że jego żona Cynthia prowadzi dom na wsi, a on wynajmuje w Londynie kawalerkę na Knightbridge. Tego rodzaju układ bardzo mu odpowiadał. Tweed, gdy zapytywano go prywatnie, co o tym sądzi, odpowiadał w sposób raczej miażdżący: „Kawalerka? Byłem tam u niego kiedyś. Jeżeli spotyka się tam z dziewczyną, to mogą w niej co najwyżej stać”. - Co to za śmietnik? - spytał Howard, podnosząc z biurka Tweeda portfel Warnera. Nawiasem mówiąc, Martel podczas wtargnięcia Howarda schował w dłoni skrawki papieru, które oglądał, i wsunął je do kieszeni. - Ten śmietnik - powiedział Tweed ponuro - to przedmioty znalezione przy zabitym Charlesie Warnerze. Ci z BND byli na tyle uprzejmi, że przesłali je prosto z Monachium do Londynu, żeby umożliwić nam jak najszybsze rozpoczęcie śledztwa. Mówiąc to tonem chłodnym i spokojnym, Tweed ponownie założył okulary. Bez nich czuł się niemal nagi, szczególnie w obecności takich ludzi jak Howard. Orientował się przy tym doskonale, że za szkłami okularów nie sposób odgadnąć wyrazu jego oczu. - Cóż to, robimy się wrażliwi na stare lata? - zauważył lekceważąco Howard. Nadrabiał miną w sytuacji nieco dla niego kłopotliwej: popełnił nietakt i wiedział o tym. - Człowiek nie żyje - powtórzył Tweed, nie dając za wygraną. - Nie podoba mi się to tak samo, jak i tobie. - Howard podszedł do zasłoniętego gęstymi firankami okna i spojrzał przez wzmocnione szyby. Złożył ręce w sposób nieco teatralny i powiedział: - Muszę po prostu jeszcze raz podkreślić, że cały sprawny personel powinien być do dyspozycji, gdyby podczas podróży ekspresem na konferencję wiedeńską niezbędna była ochrona. Na trasie z Paryża do Wiednia. Od dziś za tydzień. Wtorek, 2 czerwca... - Mam już kalendarz - skomentował to Tweed. Howard popatrzył na Martela, zdecydowanie ignorując Tweeda. Martel, nie odzywając się ani słowem trzymał cygarniczkę w ustach. Już sam ten fakt na milę pachniał Howardowi nieposłuszeństwem. Wszyscy dobrze wiedzieli, że nie życzył sobie, aby w jego obecności oddawano się tak obrzydliwemu nałogowi, jak palenie papierosów. - A więc? - nastawał na Martela. Ten spojrzał mu prosto w oczy, wypuszczając przy tym smugę dymu. Na jego twarzy malowała się wrogość. - Jestem teraz zajęty czymś innym - oświadczył leniwie, nie wyjmując z ust cygarniczki. Howard odwrócił się gwałtownie do Tweeda i wybuchnął: - No, tego już za wiele! Zabieram Martela i dołączam go do mojej grupy ochronnej. Mówi dobrze po niemiecku. - I dlatego jedzie do Bawarii - wpadł mu w słowo Tweed. - Podejrzewaliśmy, że dzieje się tam coś dziwnego. Wygląda na to, że mieliśmy rację. Gdyby było inaczej, nie zamordowano by Warnera. Howard popatrzył na Masona stojącego przy drzwiach jak posłaniec. Widocznie uznał, że nadszedł czas, aby pokazać, kto tu ma władzę. - My? - rzucił wyniosłym tonem. - Czy mógłbym dowiedzieć się, co to za my? - Erich Stoller z BND i ja - stwierdził krótko Tweed. Poczuł przy tym, że ma już dosyć Howarda. - Mam specjalną instrukcję ministra upoważniającą mnie do przeprowadzenia śledztwa w sprawie tej bawarskiej zagadki i całkowite pełnomocnictwo do wykorzystania moich ludzi w taki sposób, jaki uznani za słuszny. Chciałbym także zauważyć, że trasa wiadomego pociągu wiozącego czterech zachodnich przywódców do Wiednia na spotkanie z radzieckim sekretarzem generalnym prowadzi właśnie przez Bawarię. Zostali znowu sami. Howard wymaszerował z gabinetu, gdy tylko usłyszał o istnieniu specjalnej instrukcji ministra. Mason wyszedł za nim i ostrożnie zamknął drzwi. - Tak wpatrywał się we mnie, jakby chciał wbić sobie w pamięć mój rysopis - zauważył Martel. - Och, powróćmy do naszych spraw. W porządku, który z nich? - Ten nowy nabytek, Mason. Czy ktoś ściągnął go tu z ulicy? - Były Oddział Specjalny, jak sądzę - odpowiedział Tweed. - I zdaje się, że Howard sam go zaangażował. Osobiście prowadził rozmowę wstępną. Myślę, że stara się wkręcić tu do nas. - Przecież nie przyjmujemy tu ludzi, którzy po prostu zgłaszają się - uciął Martel. - Podobno już teraz przyjmujemy. Jak zamierzasz podjąć ślad Warnera? A przy okazji, spodziewam się, że jesteś po śniadaniu. Twój żołądek powinien wytrzymać widok zdjęć, które zrobili ludzie Stollera - na dwóch widać wyraźnie trójkątny symbol partii Delta wycięty na plecach Warnera. - Delta oznacza neonazistów - przypomniał Martel, przeglądając z uwagą lśniące odbitki zdjęć. - Deltą kieruje ten milioner z przemysłu elektronicznego, Reinhard Dietrich. On także kandyduje w bawarskich wyborach krajowych, które odbędą się... - W czwartek, 4 czerwca, dzień po przekroczeniu granic Bawarii przez pociąg wiozący zachodnich przywódców - wtrącił Tweed. - Jest jeszcze coś, co Howard przeoczył. Wiesz, Keith, mam dziwne przeczucie, że to wszystko zazębia się - przejazd pociągu przez Bawarię, wybory krajowe i morderstwo Warnera, zanim zdążył porozumieć się z nami. Martel położył na biurku odbitki zdjęć i wyciągnął z kieszeni kawałki papieru, które schował ukradkiem, gdy Howard wszedł do pokoju. Podał Tweedowi wybrany świstek papieru. - Zacznę od Zurychu, żeby spróbować znaleźć powód zamordowania Warnera. - Dlaczego od Zurychu? Zauważyłem wprawdzie bilet pierwszej klasy z Monachium do Zurychu i drugi, z Lindau do Monachium, ale... - Ten skrawek papieru. Przyjrzyj mu się dobrze. Tweed popatrzył nań przez szkło powiększające. Był to rodzaj biletu, na którym można było zauważyć napis: VBZ Zurych... Linie... Słowa: RENNWEG/AUGUST, a także cena - 0.80 - wybite były czcionką w kolorze purpurowym. - O ile pamiętam mój ostatni pobyt w Zurychu, to trzymasz w ręku bilet tramwajowy - wyjaśnił Martel. - To musi być tramwaj, którego trasa przebiega wzdłuż Bahnhofstrasse. Rennweg jest boczną uliczką odchodzącą od Bahnhofstrasse. Warner dużo jeździł po mieście. Dlaczego? Dokąd? On nigdy nie marnował czasu. Tweed pokiwał głową na znak zgody. Otworzył kluczykiem szufladę i wyjął z niej teczkę. Otworzył ją, wyjął ze środka mały, czarny notes i zajął się przerzucaniem stron. Potem potrząsnął kluczem. - Przypuszczam, że wiesz o tym, iż Howard odczekuje zawsze, aż wszyscy wyjdą wieczorem do domu, i kręci się z nadzieją, że znajdzie coś, o czym mu wcześniej nie powiedziano. Traci więcej czasu śledząc swych własnych ludzi niż przeciwnika. No, ale jeśli to ma mu pomóc w tym, żeby wiedział, co się dzieje... - Zdaje się, że chcesz właśnie wyłożyć swą najmocniejszą kartę - zauważył Martel. - Widać zwłoka sprawia ci przyjemność. Czy mogę w końcu zobaczyć, co za asy tam skrywasz? - To nadeszło wraz z rzeczami należącymi do Warnera, które Stoller przysłał mi z godną pochwały szybkością. - Tweed znowu przekartkował mały notes. - Tylko ja wiedziałem o tym, że Warner korzystał zawsze z dwóch notesów. Większy, trzymany w wewnętrznej kieszeni, zniknął. Prawdopodobnie zabrała go ta świnia, która go pokiereszowała. Tamten notes zawierał różne bzdury. Ten tutaj, maleńki, Warner przechowywał w ukrytej kieszeni, którą Stoller odnalazł, gdy przyleciał do Lindau - czy tam na inne najbliższe lotnisko - po otrzymaniu wiadomości od Dornera z Policji Wodnej. - Czy dostąpię zaszczytu przejrzenia tego notesu? - Masz język żmii, panie Martel! - Tweed podał mu notatnik. - Problem polega na tym, że zawarte w nim notatki nie mają sensu. Martel przejrzał strony. Zapisy na nich wydawały się rzeczywiście pozbawione związku. Hauptbahnhof, Monachium... Hauptbahnhof, Zurych... Delta... Centralhof... Bregencja... Waszyngton, DC, Clint Loomis... Pullach, BND... Operacja „Krokodyl”. - Charles... Zawsze mówili do niego per „Charles”. Warner był tego rodzaju człowiekiem, że nie przyszłoby im nawet do głowy użyć zdrobnienia - Charlie. Poczułby się tym dotknięty. - Charles - powtórzył Martel - koncentrował się z jakiegoś powodu na głównych stacjach: Dworzec Główny w Monachium i w Zurychu. Dlaczego? I jeżeli kolejność notatek ma jakieś znaczenie, Delta w jakiś sposób jest związana z Zurychem. To jest dość dziwne, nie sądzisz? - Delta jest oficjalną partią neonazistowską, a jej reprezentanci kandydują w zbliżających się bawarskich wyborach krajowych - zauważył Tweed. - Prowadzi także działalność nielegalną. Krążą pogłoski, że komórki Delty podejmują operacje na terenie północno-wschodniej Szwajcarii, pomiędzy St. Gallen a granicą austriacką. Ferdy Arnold ze szwajcarskiego kontrwywiadu jest zaniepokojony. - Czy na tyle, żeby nam pomóc? - spytał Martel. - Tylko z daleka. Wiesz, jacy są Szwajcarzy. Polityka neutralności nakazuje im, by byli ostrożni. - Co?! Z tą bandą łobuzów? Popatrz, co zrobili z Warnerem. I kto to jest Clint Loomis - Waszyngton, DC? - Nie mogę rozgryźć tej notatki. - Tweed odchylił się do tyłu i położył ręce na poręczach fotela. - Clint jest moim starym kumplem. Był w CIA. Wywalił go Tim O’Meara, obecny szef tajnej służby, która ma ochraniać prezydenta USA podczas jego podróży na wiedeński szczyt. To nie ma sensu. - Kto odpowiada za finansowanie naszej współpracy z BND, jeżeli Howard jest temu przeciwny? - Erich Stoller z BND. On dysponuje znacznymi funduszami. Bonn jest mocno przestraszone działalnością Delty. - A więc Charles, który miał skryty charakter, mógł zrobić szybką wyprawę z Monachium do Waszyngtonu bez twojej wiedzy? - Tak. Przypuszczam, że tak. - Głos Tweeda nie brzmiał zbyt pewnie. - Nie wiem tylko, w jakim celu. - Ale my w ogóle niewiele wiemy, co? A już najmniej o tym, co takiego znalazł Warner, że zamordowano go z zimną krwią. - Zajrzał znów do notatnika. - Centralhof. Coś mi się z tym kojarzy. Tweed poruszył się w fotelu, ale wyraz jego oczu za szkłami okularów był nadal nieprzenikniony. Oznaczało to - Martel wiedział już o tym z doświadczenia - że za chwilę zostanie poinformowany o czymś, co wcale nie będzie mu się podobało. Zapalił kolejnego papierosa i zacisnął zęby na ustniku cygarniczki. - W końcu jednak możesz liczyć na jakąś pomoc, Keith. - Głos Tweeda stał się niemal wesoły. - Ferdy Arnold oddał do dyspozycji Warnera swojego najlepszego człowieka. Przypuszczam, że ten człowiek może mieć coś więcej do powiedzenia. Poza mordercami ona jest prawdopodobnie ostatnią osobą, która widziała Warnera żywego. - Ona? - Ten zaimek odnosi się do kobiety. Claire Hofer. Jej matka była Angielką, a ojciec Szwajcarem - jednym z najlepszych ludzi Ferdy’ego. To był zresztą powód, dla którego wstąpiła do szwajcarskiej tajnej służby. Mieszka przy Centralhof 45 w Zurychu. Stąd, jak przypuszczam, ta notatka. - Chwileczkę. Wygląda na to, że Warner używał tego tajnego notesika do zapisywania spraw, które były dla niego podejrzane. - Może ci się przydać każda pomoc. - Ale taka pomoc, do której mogę mieć zaufanie. - Ona może być poważnym atutem - nie ustępował Tweed. - Zdajesz sobie przecież sprawę - zaczął Martel porywczo - że Warner został zdradzony przez kogoś, kto znał jego plan wyjazdu do Szwajcarii i temu komuś ufał. Powiedz mi więc jeszcze raz, co było powodem tego, że Stoller poprosił o pomoc z zewnątrz. - Ponieważ podejrzewa, że do BND przeniknęli obcy ludzie. Gdziekolwiek pójdziesz, spotkasz się z atmosferą podejrzliwości. A że pociąg na wiedeński szczyt wyrusza z Paryża o 23.35 we wtorek, 2 czerwca - masz dokładnie siedem dni na rozwiązanie tej zagadki. ROZDZIAŁ 3 Środa, 27 maja - Pan Keith Martel, odlatujący do Genewy, proszony jest o natychmiastowe zgłoszenie się do stanowiska Swissair. Martel był już w drodze do poczekalni odlotowej na londyńskim Heathrow, kiedy usłyszał komunikat. Zawrócił i powoli zaczął schodzić po schodach. Zatrzymał się w miejscu, z którego mógł widzieć stanowisko Swissairu. Dopiero gdy do odprawy podeszło dwóch innych pasażerów, dołączył do nich. Dziewczyna ze Swissairu poinformowała go, że ma pilne wezwanie do telefonu i podała mu słuchawkę. To był Tweed. W jego głosie słychać było tę kontrolowaną nutę, która oznaczała, że był czymś zaniepokojony. Po wstępnej, rutynowej identyfikacji Martel wybuchnął: - Czyś ty zwariował?! Ogłaszasz moje nazwisko przez megafon, tak aby każdy na tym cholernym lotnisku mógł je dobrze usłyszeć. - Zmieniłem kierunek na Genewę, czyżby oni... - Tak. Ogłosili. Dzięki za troskliwość. Zostało mi tylko dziesięć minut do odlotu. - W moim biurze był podsłuch, właśnie wtedy, gdy rozmawialiśmy wczoraj. Co do Delty, to większość... - Skąd dzwonisz? - Z budki, oczywiście. Na stacji Baker Street. Chyba nie wyobrażasz sobie, że jestem na tyle głupi, aby dzwonić z budynku, co? A podsłuch odkryłem zupełnie przypadkowo. Sprzątaczka zostawiła mi kartkę, że przepaliła się żarówka w głównej lampie. Sprawdziłem w abażurze była „pluskwa”. - Więc ktoś mógł podsłuchać naszą rozmowę, nagrać ją na taśmę i w dodatku może wiedzieć, dokąd lecę i po co? - Myślałem, że powinieneś wiedzieć o tym, zanim wsiądziesz do samolotu. Głos Tweeda był autentycznie zatroskany. Bardzo rzadko okazywał jakiekolwiek uczucia. - Dziękuję - powiedział krótko Martel - będę uważał. - Prawdopodobnie nastąpi to w Zurychu. Może oczekiwać cię komitet powitalny. - Tysiąckrotne dzięki. Muszę teraz iść... Swissair wystartował o 11.10. W Londynie było 50°F. Gdy obniżyli nad Szwajcarią wysokość, Martel, który miał miejsce przy oknie, mógł obserwować siodełkowate grzbiety Jury. Pomyślał, że mógłby po prostu wychylić się i dotknąć ich. Samolot przeleciał nad Bazyleą i skierował się w stronę Zurychu. Gdy maszyna przechyliła się przy zmianie kierunku, zobaczył coś wspaniałego: zalaną słońcem, ośnieżoną panoramę Alp. Martel mógł odnaleźć bezlitosny trójkąt Matterhornu, przypominający mu znaczek Delty. Wkrótce wylądowali. Lotnisko Kloten znajduje się dziesięć kilometrów za Zurychem. Po wyjściu z samolotu ogarnęła go fala gorącego powietrza. W Londynie 50°F, w Zurychu - aż 75°F. Po Heathrow tutaj było nienaturalnie spokojnie i układnie. Kiedy przeszedł przez kontrolę celną i paszportową, zaczął oczekiwać kłopotów. Miał zamiar pojechać podziemną kolejką ze stacji przy lotnisku do Hauptbahnhof - Dworca Głównego, drugiego w kolejności miejsca, zaznaczonego w notesie Warnera. Po namyśle wziął jednak taksówkę do Baur au Lac. Zatrzymał się w jednym z trzech najlepszych szwajcarskich hoteli. Cennik hotelowy spowodowałby z pewnością u Howarda atak apopleksji. Ale to nie Howard płacił. Przed wyjazdem Martela z Londynu Erich Stoller przekazał telegraficznie na ręce Tweeda sporą sumę w markach zachodnioniemieckich. - Niemcy płacą, możesz sobie pozwolić - skomentował to Tweed. - Mają świadomość faktu, że pierwszy człowiek, którego im wysłałem, już nie żyje. - A ja mogę być następny? - dodał Martel. - No, ale może to i dobry parawan: zatrzymać się w najlepszym hotelu w mieście, zamiast w jakiejś okropnej dziurze. „Dobry parawan?” Gdy jechał w stronę centrum Zurychu, przypomniał sobie tę cyniczną uwagę. Zdarzyło mu się powiedzieć to w biurze Tweeda, które - jak już teraz wiedział - było na podsłuchu. Mógł zmienić hotel, ale gdyby przeciwnik zdecydował się szukać go w Baur au Lac, mogłoby mu to dać wyjątkową okazję. „Oczywiście, jeśli pierwszy go zauważę” - pomyślał zapalając następnego papierosa. Przyjemnie było znaleźć się znowu w Zurychu, spoglądać na niebieskie tramwaje jadące z hałasem po szynach. Trasa tego właśnie tramwaju - jak przypomniał sobie - wiedzie krótkim tunelem, następnie skręca ostro w prawo, przez most na rzece Limmat - do Bahnhofplatz. Martel spojrzał w stronę masywnego zarysu Hauptbahnhof - Dworca Głównego - zastanawiając się, dlaczego właśnie to miejsce trafiło do notesu Warnera. Zauważył kątem oka z lewej strony wysadzaną drzewami Bahnhofstrasse, ulubioną ulicę w tym najmilszym dla niego mieście w Europie. Tu przecież były wielkie banki ze swymi niewiarygodnymi systemami zabezpieczeń, z podziemiami wypełnionymi sztabami złota. Jechali dalej ulicą Talstrasse, nad jeziorem; na jego dalekim końcu znajdował się hotel Baur au Lac. Nad miastem wisiały ciężkie, szare chmury, jak często bywa wtedy, gdy jest upalnie i wilgotno. Taksówka wjechała pod sklepieniem bramy i zatrzymała się przed wejściem. Zanim główny portier otworzył drzwi, Martel zdążył doliczyć się pięciu mercedesów i jednego rolls- royce’a, które parkowały na dziedzińcu. Tuż za wejściem ciągnęły się w stronę jeziora zielone trawniki małego parku. Na trasie z lotniska do hotelu nikt go nie śledził. Był tego całkiem pewien. Kiedy jednak wchodził za portierem do środka, nie opuszczał go niepokój. Hotel był prawie pełen. Dzwoniąc wcześniej, Martel zamówił podwójny pokój z oknami wychodzącymi na park. Po odejściu portiera sprawdził sypialnię i łazienkę, aby upewnić się, że nie było tam ukrytych mikrofonów. Nie znalazł niczego. Ciągle jednak nie był zadowolony. Gdy sprawdził pokój, zszedł schodami na dół, unikając windy, która mogłaby stanowić pułapkę. Wokół panowała atmosfera luksusu, beztroski i niepokojącej normalności. Przeszedł przez dziedziniec, tam gdzie pod markizą obok francuskiej restauracji podawano podwieczorek i napoje. Zamówił kawę, zapalił papierosa i czekał, obserwując przyjazdy i odjazdy światowej elity. Czekał na swój „cień”. Był umówiony z Claire Hofer w jej mieszkaniu o ósmej wieczorem. Intrygowała go ta dziwna pora. Zazwyczaj wcześniej sprawdzał okolicę, ale wykryty w biurze Tweeda podsłuch sprawił, że zmienił swoją taktykę. Ogromną zaletą Martela była bezbrzeżna cierpliwość. Umiał czekać i liczył na niecierpliwość przeciwnika. Do wpół do ósmej opił się kawą jak bąk, reszta gości zaczynała już wieczorny posiłek w pobliskiej restauracji. Dość nieoczekiwanie podpisał rachunek, podając numer swego pokoju, wstał i wyszedł, przechodząc pod sklepieniem bramy. Po przejściu Talstrasse skręcił w lewo w Bahnhofstrasse, oddalając się od jeziora. Nie widział nikogo, ale nie mógł pozbyć się uczucia niepokoju. Zatrzymał się przed automatem biletowym na opustoszałej ulicy. Wrzucił cztery dwudziestocentymowe monety, które dostał od kasjera z Baur au Lac. Wziął bilet i czekał na jedną ze „świętych krów”. Błyszczące tramwaje miały pierwszeństwo ruchu przed wszystkimi innymi pojazdami, stąd to lekceważące określenie używane przez mieszkańców Zurychu. Widok biletu podziałał jak lekkie ukłucie. W wewnętrznej kieszeni marynarki wciąż miał kopertę z zawartością portfela Warnera - był tam bilet tramwajowy z napisem RENNWEG/AUGUST. Przystanek, na którym stał, był niezbyt odległy od mieszkania Claire Hofer i taki właśnie bilet mógł mieć przy sobie Warner, gdy jechał ją odwiedzić. Nadjechał świeżo pomalowany tramwaj o opływowych kształtach. Martel wsiadł i zajął miejsce w pobliżu drzwi wyjściowych. Przejście z hotelu do mieszkania Claire Hofer zajęłoby mu pięć minut, ale wsiadając do tramwaju i przejeżdżając tylko jeden przystanek, chciał wykryć kogoś, kto próbowałby go śledzić. Na następnym przystanku sprytnie rozegrał sprawę. Wstał i nacisnął czarny guzik, który automatycznie otwiera podwójne drzwi w czasie postoju. Drzwi otworzyły się. Spojrzał na swój bilet, jakby chciał coś sprawdzić. Na jego twarzy malował się wyraz zakłopotania i niepewności. Ludzie wysiadali i wsiadali, on ciągle czekał. Drzwi zaczęły się zamykać. Martel ruszył. Znał zasady działania tych drzwi. Stanął na stopniu w momencie, gdy ten zaczął się podnosić, współdziałając z mechanizmem automatycznie zamykającym drzwi. Działało jednak urządzenie zabezpieczające: gdy stopień jest obciążony, drzwi pozostają otwarte lub otwierają się ponownie. Wysiadł. Dochodząc do bocznej uliczki stanął, by zapalić papierosa. Sprawdził przy tym, czy nikt za nim nie wyskoczył. Drzwi zamknęły się, tramwaj ruszył. Centralhof to otoczony budynkami skwer. Jego jedna strona biegnie wzdłuż Bahnhofstrasse. Są tam cztery przejścia pod sklepieniami bram w środkowej części każdego boku. Jedno z nich - wychodzące na Bahnhofstrasse - prowadzi do wewnętrznego ogrodu. Martel przeszedł przez ulicę. Idąc Poststrasse skręcił w prawo i szedł dalej wzdłuż trzeciej strony skweru. Przeszedłszy pod sklepieniem bramy, zobaczył drzewa i fontannę. Pamiętał je. Nic się nie zmieniło. Usiadł na ławce. Nigdy przedtem nie był w mieszkaniu przy Centralhof, ale kiedyś, podczas jednej ze swych wcześniejszych wizyt w tych okolicach, zastosował dokładnie tę samą taktykę. Wówczas udało się. Jedynymi odgłosami w otaczającym go półmroku był świergot wróbli niewidocznych w gałęziach drzew i łagodny szmer wody z fontanny. Trudno było sobie wyobrazić bardziej pogodną scenerię. Spojrzał w górę na okna zasłonięte firankami; panowała niemal ogłuszająca cisza. Nikt nie towarzyszył mu w tej oazie spokoju. Pomyślał, że udało mu się uniknąć wykrycia. Wstał i skierował się w stronę przejścia - pokazał mu je zresztą wcześniej na planie Tweed - z którego prowadziło wejście do mieszkania. Tylko jedna tabliczka z nazwiskiem. Obok przycisk dzwonka. C. Hofer. Nacisnął dzwonek. Przez kratkę domofonu odpowiedział mu niemal natychmiast kobiecy głos. Na szczęście - po niemiecku, a nie szwajcarsko-niemiecku, gdyż zapewne nie zrozumiałby niczego. - Kto tam? - Martel. Mówił cicho, przybliżywszy usta do kratki. Głos z drugiego końca, przefiltrowany przez metalowe listewki, brzmiał niemal bezcieleśnie. - Zwolniłam zamek. Jestem na pierwszym piętrze. Wszedł do pustego korytarza. Sprężynowe zawiasy automatycznie zamknęły za nim drzwi. Zauważył staromodną windę z ozdobną, metalową kratą. Zignorował ją i wbiegł lekko po schodach. Był o parę sekund wcześniej, niż mogłaby go oczekiwać. Wzrost: pięć stóp i sześć cali. Waga: dziewięć kamieni* [* Kamień - angielska miara ciężaru. W przypadku osób wynosi 14 funtów, czyli 6,348 kg. Funt - ang. i amer. jednostka masy równa 454 g. Stopa = 30,48 cm, cal = 2,54 cm.] i dwa funty. Wiek: dwadzieścia pięć lat. Włosy: ciemne. Oczy: ciemnoniebieskie. Taki właśnie rysopis Tweed podał Martelowi w Londynie. Dane dziewczyny przekazywane w tego rodzaju terminologii świadczyły o dużej uprzejmości i biegłości Ferdy’ego Arnolda: znał, widać, dobrze niechęć Tweeda do Wspólnego Rynku i systemu metrycznego. Wchodząc na pierwsze piętro, Martel nie miał przy sobie żadnej broni. Spodziewał się, że Hofer zaopatrzy go w rewolwer. Na pustym podeście zastał drzwi zamknięte, a w ich mocno polakierowanym drewnie zauważył niewidoczny wśród wyraźnych słojów mały otwór wizjera. W końcu podjęła jakieś środki ostrożności przed nieznajomymi. - Witamy w Zurychu, panie Martel. Proszę wejść, szybko. Drzwi otworzyły się i dziewczyna zlustrowała go uważnym spojrzeniem. Zamknęła drzwi i przekręciła zatrzask dwa razy. Martel zgasił papierosa czekając na dole, w bramie. Teraz trzymał w palcach czarną cygarniczkę i przyglądał się dziewczynie bez specjalnego entuzjazmu. Nosiła przyciemnione okulary z modnymi ostatnio, dużymi, egzotycznie wyglądającymi szkłami. Jej włosy były bardzo ciemne, miała około pięciu stóp sześciu cali wzrostu i - o ile mógł ocenić - ważyła pewnie około dziewięciu kamieni. Była także bardzo atrakcyjna. Miała na sobie bluzkę w kwiaty, a spódnica w pastelowym kolorze odsłaniała zgrabne nogi. - Zadowolony? - spytała ostrym tonem. - Ostrożności nigdy za wiele - powiedział i przeszedł z malutkiego korytarzyka do salonu, którego okna wychodziły na wewnętrzny ogród Centralhof. Zachowywał się bezceremonialnie, wsadził do cygarniczki nowego papierosa i zapalił, nie pytając o pozwolenie. - Tak, możesz zapalić - powiedziała. - Świetnie. Dopomaga mi to w koncentracji. Rozejrzał się po pokoju, w którym stały ciężkie, skórzane fotele i kanapa oraz potężny kredens. Niemieccy Szwajcarzy lubili solidne meble, prawdopodobnie były odbiciem ich zdecydowanego charakteru. Wydawało mu się, że wie, co Hofer myśli w tej chwili: „Do diabła, czy ja muszę pracować z tym typem?” - Właśnie robię kawę - powiedziała tonem bardziej przyjaznym. - To bardzo ładnie. Ruszył w stronę okna, ale w chwili, gdy Claire zniknęła za wahadłowymi drzwiami, zmienił kierunek. Jeden rzut oka pozwolił mu ocenić bogate wyposażenie mieszkania. Delikatnie nacisnął klamkę zamkniętych drzwi i, lekko je uchyliwszy, zajrzał do środka. Sypialnia. Duże, podwójne łóżko. Spora toaletka z kilkoma porządnie ułożonymi kosmetykami. Para dużych drzwi prowadzących zapewne do wbudowanej szafy lub garderoby. Wszystko było nienagannie czyste. Drzwi pozostawił nie domknięte. Ekspres do kawy bulgotał pełną parą, gdy nie proszony wszedł do kuchni. Na obudowie zlewu stały talerze z resztkami posiłku i brudny kieliszek. Leżały tam także sztućce i nożyczki z kawałkiem plastra przylepionym do jednego z ostrzy. Odwróciła się gwałtownie. Usta miała zaciśnięte. - Czuj się jak u siebie w domu, Martel. - Zawsze tak robię. - Uśmiechnął się przelotnie, wciąż trzymając w zębach cygarniczkę. - Czy Warner często tu sypiał? To pytanie zaskoczyło ją. O mało nie chwyciła ręką gorącego ekspresu i byłaby go upuściła na podłogę. Palił papierosa obserwując ją i czekał. Wyłączyła bulgocący ekspres, podeszła do jednej z szafek i otworzyła ją. - Wiosenne porządki. Wszystko tu wokół zmieniam, żeby się nie nudzić. Sięgnęła do innej szafki, stojącej obok tej, którą otworzyła przed chwilą, i wyjęła filiżanki do kawy. Martel z zadowoleniem zauważył, że były dwie. Mógł pić kawę litrami. Podziękował za śmietankę. Nalała dwie filiżanki czarnej kawy, postawiła je na spodeczkach i spojrzała na niego. - Stoisz mi na drodze. - Pozwól, że ja... Podniósł obie filiżanki i zaniósł je do salonu, po czym ustawił na niskim stoliku. Szła za nim, mówiąc po drodze: - Jesteś bardzo zręczny. Ja zawsze mam problemy, przechodząc przez te wahadłowe drzwi z dwiema filiżankami. Muszę nieść po jednej. Spojrzał na nią, gdy urwała w połowie zdania. Wpatrywała się przez swe ciemne okulary w uchylone drzwi sypialni. Nie sposób było odgadnąć wyrazu jej oczu, lecz zagryzła wargi. - Byłeś w sypialni. - Chciałem upewnić się, że naprawdę jesteśmy sami. - Jesteś cholernie bezczelny. Zrobiła parę kroków w stronę sypialni, ale Martel ruszył do przodu, złapał ją za ramię i posadził na kanapie, po czym usadowił się obok. Ciągle trzymał ją jedną ręką, drugą zaś sięgnął do ciemnych okularów. Wyszarpnęła rękę i usiłowała wbić mu w twarz długie niczym szpony paznokcie. Błyskawicznie uchwycił jej przegub. Wiła się jak wąż. - Martel, mam cię zupełnie dość - wysyczała przez zaciśnięte zęby. - Jeżeli mamy pracować razem, musimy sobie wyjaśnić parę spraw. - Nie odpowiedziałaś mi na moje pytanie o tobie i Warnerze. Puścił ją i podniósł filiżankę z kawą. Pił, ciągle ją obserwując. Szybko się opanowała. Zanim odpowiedziała, tez uniosła swoją filiżankę. - To właśnie jedna ze spraw. Po pierwsze - to nie twój cholerny interes. Po drugie - odpowiedź brzmi: nie. Przez cały czas naszej znajomości on nawet nie spróbował dobierać się do mnie. Była to wyłącznie wspólnota interesów, taka, jaka i nas czeka. - Och, możesz na to liczyć, Claire. Kiedy ostatni raz widziałaś Warnera przed jego śmiercią? Mogę chyba mówić do ciebie po imieniu? - Myślę, że tak. Ostatni raz widziałam Charliego trzy dni przed jego podróżą do Lindau. Był sfrustrowany. Powiedział, że utknął w martwym punkcie. - Z Deltą? Zawahała się. Martel siedział bez ruchu i natężał umysł. Przypuszczał, że gdyby Claire umiała czytać w jego myślach, byłaby bardzo zdziwiona. Przypomniał sobie uwagę Tweeda, że kartoteki nigdy nie kłamią. „Jeżeli fakty nie potwierdzają twoich oczekiwań, zawsze wierz faktom”. Tę maksymę Tweed wbił Martelowi do głowy. Hofer zastanawiała się nad odpowiedzią. - Masz na myśli ich neonazistowskie podłoże? - Ja mówię o nielegalnej organizacji Delta. Warner był na jej tropie. Na zewnątrz Martel wydawał się całkowicie spokojny, ale nerwy miał napięte do ostateczności. Zmusił się, żeby usiąść wygodnie: oparł się o tył kanapy i założył nogę na nogę. Hofer wypiła jeszcze łyk kawy i wstała. Idąc za nim z kuchni, zabrała ze sobą torebkę. Położyła ją blisko okna, na krześle stojącym za kanapą. Teraz obeszła kanapę i kontynuowała rozmowę: - Zostawił u mnie notes. Jest w nim dosyć dużo, ale zapamiętałabym jakąś informację dotyczącą Delty. Martel sprężył się. Zza uchylonych drzwi sypialni dobiegły go stłumione uderzenia. Hofer ciągnęła dalej, rozpinając przy tym klamrę torebki: - To ci nieznośni robotnicy u sąsiadów. Robią tam w mieszkaniu jakieś zmiany przed odnawianiem. Sąsiedzi wyjechali do Tangeru i nie będzie ich do zakończenia robót. Martel celowo usiadł na kanapie, znajdowała się bowiem na wprost dużego lustra nad kominkiem. Na półce stały wprawdzie wazony z kwiatami, ale w przerwach między nimi mógł obserwować Hofer, którą teraz miał za plecami. Popełnił cholerny błąd, koncentrując się na sprawdzaniu, czy nikt go nie śledzi w drodze do Centralhof. Było odwrotnie. Niebezpieczeństwo czaiło się tutaj, a nie tam, za nim. Przeciwnik oczekiwał go w mieszkaniu... - Przepraszam, jeśli byłam nieco spięta, gdy przyszedłeś kontynuowała dziewczyna - ale wiadomość o śmierci Charliego wstrząsnęła mną. Usłyszał trzask. W przerwach między kwiatami ujrzał, jak zbliża się od tyłu. Odwrócił się błyskawicznie i schwycił ją za przegub prawej ręki. Trzymała w niej przedmiot przypominający wyglądem flamaster. Trzask nastąpił w momencie, gdy nacisnęła na coś, co zwolniło ostrze ze środka - ostrze niepodobne do żadnego, jakie widział do tej pory. Szpikulec był na końcu cienki jak igła. Usiłowała wbić mu go z tyłu, w środkową część karku. Brutalnie wykręcił dziewczynie przegub. Zawyła i wypuściła broń. Przerzucił dziewczynę przez oparcie i rozciągnął na całej długości kanapy. Spódnica podwinęła się jej do pół uda, odsłaniając parę doskonałych nóg. Wygięła w łuk giętkie ciało w niemal seksualnym ruchu, starając się wolną ręką przyciągnąć go w dół, na siebie. - Cholerna krowa! Uderzył ją mocno z jednej strony w twarz. Straciła przytomność. Rozpiął swój skórzany pasek i zacisnął klamry na obu jego końcach. Gdy pochylił się, żeby przewrócić ją na drugą stronę, nagle doszła do siebie. Spróbowała wbić mu w oczy dwa usztywnione palce. Brutalnie wymierzył jej potężny policzek. - Spróbuj się tylko ruszyć, a skręcę ci ten cholerny kark! Po raz pierwszy spostrzegł, że jej usta straciły zawziętość. Przestraszyła się, bez oporu pozwoliła, żeby ją odwrócił. Przyciągnął jej górną część ciała do siebie i paskiem skrępował razem przeguby dłoni i nogi w kostkach. Była to najbardziej niewygodna pozycja, do jakiej można kogokolwiek zmusić. Każdy ruch powoduje ogromny ból. Zaciągnął pasek z całych sił. Wkrótce zacznie to mieć wpływ na krążenie. Zostawił dziewczynę na kanapie, zakneblowawszy jej usta swą chusteczką do nosa. - Nie jest pierwszej świeżości - zapewnił. Dopiero wtedy wszedł do sypialni, skąd dochodziły głuche uderzenia. Otworzył podwójne drzwi wbudowanej w ścianę szafy i zajrzał do środka. Na dnie leżała dziewczyna o ciemnych włosach, związana jak kurczak i z ustami zalepionymi plastrem. - Witaj, Claire Hofer - powiedział. - Dzięki za ostrzeżenie. Pozwól teraz sprawić ci przyjemność. Byłaś odważna... ROZDZIAŁ 4 Środa, 27 maja Stan szoku spowodowany ciężkimi przejściami zaczął ustępować. Claire Hofer zrobiła porządek w kuchni i przygotowała kawę dla siebie i Martela. - Skąd wiedziałeś, że ta dziewczyna nie była mną? - zapytała. Ich więźniarka leżała w salonie na podłodze. Martel zdjął z niej swój pasek i zastąpił go sznurami, którymi przedtem była skrępowana Hofer. Usta zakleili jej świeżym kawałkiem plastra, który Claire przyniosła z kuchni. - Popełniła wiele błędów - wyjaśnił Martel. - Chociaż jej wygląd zewnętrzny odpowiadał rysopisowi, który dostałem, nosiła jednak ciemne okulary w pomieszczeniu, gdzie i tak było mało światła. Teraz wiemy, dlaczego - jej oczy są piwne. - No, musiało chyba być tego więcej. - Gdy zajrzałem do sypialni, twoje kosmetyki leżały ułożone bardzo starannie na toaletce - był to cholerny kontrast z resztkami na talerzach i brudem w kuchni. Ten kawałeczek plastra, przylepiony do ostrza nożyczek, zaintrygował mnie. Nie zauważyłem, by miała jakikolwiek ślad po skaleczeniu. Normalnie kobieta, która skaleczy się w kuchni, używa plastra. Były też inne rzeczy. - Na przykład? - Bardziej podejrzane było to, że nie wiedziała, w której szafce są filiżanki do kawy. Zaprzeczyła też, że Warner próbował kiedykolwiek dobierać się do niej. On zwykle próbował tego przynajmniej raz, jeśli kobieta była atrakcyjna. A poza tym nazywała go Charlie. Warner zawsze upierał się, żeby mówić do niego Charles. - Rzeczywiście, jesteś bardzo spostrzegawczy. Kawa tutaj? - Nie, w salonie. Muszę zadać parę pytań naszej oszustce. Nawiasem mówiąc, trochę przesadziła w swojej reakcji na uchylone drzwi sypialni. No i jeszcze to zbyt szczegółowe tłumaczenie, by wyjaśnić hałas wywołany twoim stukaniem w szafie. Miałaś szczęście. - Usłyszałam męski głos i odgadłam, że przyszedłeś. Czułam się idiotycznie, bo pozwoliłam jej się obezwładnić, a także dlatego, że musiałam cię jakoś ostrzec. Czy miała zamiar cię zabić? Wrócili do salonu, gdzie ich więźniarka leżała związana przed kominkiem, na boku. Martel powtórzył szeptem, żeby nie mogła go usłyszeć: - Czy miała zamiar mnie zabić? - Podniósł zakończoną igłą broń, którą wcześniej przełożył z podłogi na stół. - Myślę, że tak. Ta pomysłowa, mała zabawka wygląda na strzykawkę. Gdy zatrzymałem ją, chciała właśnie wbić mi ją w kark. Podejrzewam, że drugie naciśnięcie tego guzika wstrzykuje płyn. Sprawdzimy, jak zareaguje na własne lekarstwo. Trzymając w jednej ręce schowaną broń, klęknął przy dziewczynie i przewrócił ją na plecy, drugą ręką ujął koniec plastra i zerwał go jednym szarpnięciem. Wrzasnęła z bólu. Zakrył jej usta dłonią. - Cicho. Zadam ci pytanie, a ty na nie odpowiesz. Prawdziwe nazwisko? - Odpieprz się. - A co by się stało, gdybym wbił to w ciebie i nacisnął guzik? Pokazał jej flamaster z igłą. Koniec ostrza przybliżył do szyi. Z brązowych oczu dziewczyny wyzierała mieszanina nienawiści i strachu. - Na litość boską, nie! Błagam. - Och, powiedziała błagam - zauważył sarkastycznie Martel. - A przecież sama chciała mi to zaaplikować. W porządku. Proszę... - Gisela Zobel. - Gdzie jest twoja główna baza? - Bawaria... Monachium. Miej litość... - Litość? - Martel podniósł wzrok na Hofer, która wpatrywała się w niego intensywnie. Zastanawiała się, jak daleko miał zamiar się posunąć. - Ona chyba nie zna znaczenia tego słowa, no nie? - Z pewnością nie, sądząc ze sposobu, w jaki mnie potraktowała. - Claire zareagowała z równym brakiem skrupułów. - To twoja decyzja... Zapaliła papierosa. Leżąca na podłodze dziewczyna nie spuszczała z niej wzroku. Na jej czole pojawiły się kropelki potu. Martel przysunął igłę jeszcze bliżej i zapytał: - Dla kogo pracujesz? - On by mnie zabił. - W jaki sposób? Jeżeli nie odpowiesz na to pytanie, i to zgodnie z prawdą - pamiętaj, że mamy pewne informacje Warnera przekazane tajną drogą... Jeżeli więc nie odpowiesz, i tak czeka cię śmierć. Chyba że się mylę co do właściwości płynu w tym instrumencie, którym chciałaś się posłużyć. Tak więc, jeszcze raz. - Reinhard Dietrich. Na sam dźwięk tego imienia straciła przytomność, a może ze strachu przed tym, że Martel użyje jej własnej broni. Spojrzał w ciemnoniebieskie oczy Hofer, wzruszył ramionami i odsunął igłę od szyi Zobel. - Przynieś mi korek, żeby zabezpieczyć ten cholerny instrument - powiedział. Gdy poszła do kuchni szukać korka, uważnie obejrzał broń. Był przekonany, że jej zawartość wstrzyknięta w ciało ofiary byłaby śmiertelna, a także, że Gisela Zobel rzeczywiście miała zamiar zamordować go. Odda broń ludziom z kontrwywiadu: wydział medycyny sądowej to wyjaśni. O dziesiątej wieczorem zapadła ciemność i Martel zdecydował, że mogą bezpiecznie opuścić mieszkanie. Hofer zapakowała walizkę, a Martel skontaktował się z policją i ustalił, że ktoś od nich po cywilnemu zapłaci rachunek Martela w hotelu Baur au Lac i przyniesie jego bagaż. Walizka stała teraz w małym przedpokoju, na zewnątrz mieszkania. - Pojedziemy pociągiem do St. Gallen - powiedział Martel do Szwajcarki. - Musimy podjąć tam trop Warnera. - Mamy bardzo niewiele danych - przypomniała mu. - Tylko tyle, że zatrzymał się tam w drodze z Bawarii. - Trudno. Będziemy musieli zrobić użytek z tego, co wiemy. Przez cały wieczór byli bardzo zajęci. Hofer znalazła w swoim kalendarzyku właściwy numer i Martel zadzwonił do Berna. Rozmawiając z jej szefem, Ferdym Arnoldem, obserwował Claire w lustrze. Wygląd pasował dokładnie do rysopisu podanego mu przez Tweeda, ale jej charakter stanowił dla niego zagadkę. Była miłą dziewczyną o długich, ciemnych włosach, łagodnym głosie i ruchach pełnych wdzięku. Zdążył już ją polubić, chociaż oczekiwał kogoś bardziej dynamicznego. Szef szwajcarskiego kontrwywiadu przyleciał do Zurychu swym sekretnym samolotem. Od chwili, kiedy się pokazał, atmosfera uległa zmianie. Niewysoki mężczyzna o poważnej twarzy, Ferdy Arnold, w okularach w lekkiej, prawie niewidocznej oprawie wyglądał jak bankier. Natychmiast podjął decyzję. - Przeszmuglujemy ją w karetce pogotowia - oznajmił wskazując Giselę Zobel, która siedziała teraz w jednym z głębokich foteli. - Zabierzemy ją do specjalnego szpitala. Znajdzie się pod ścisłą strażą. Będzie intensywnie przesłuchiwana. Zwracał się do Martela, całkowicie ignorując Claire Hofer. - Proszę zadzwonić do mnie pod ten numer o dziesiątej rano. - Zapisał numer w małym bloczku, wydarł kartkę i podał ją Anglikowi. - Opuściłem kod Zurychu na wypadek, gdyby pan zgubił... - Arnold, ubrany w elegancki, granatowy garnitur, spojrzał na Martela z krzywym uśmiechem: - Nie dlatego, żebym nie miał do pana zaufania... - Ale już jeden angielski agent, Warner, został rozpoznany, mimo że podawał się za Niemca, woli więc pan grać bezpiecznie. Dlaczego mam dzwonić o dziesiątej rano? Przecież z pewnością zacznie pan wtedy przesłuchiwać Zobel? - Wprost przeciwnie, to będzie właśnie koniec. Będzie przesłuchiwana przez całą noc, bez przerwy. Martel nie był zachwycony. Coś tu nie grało... Coś w stosunkach pomiędzy Ferdym Arnoldem a jego „najlepszym człowiekiem” Claire Hofer. Trafiał go szlag, ale nie mógł ustalić, dlaczego miał uczucie, że został oszukany. Jak dotychczas instynkt nigdy jeszcze go nie zawiódł. - Wejdźmy do sypialni - powiedział Arnold, rzucając spojrzenie Giseli Zobel. Siedziała bez ruchu, obserwując i słuchając. - Pilnuj jej - rozkazał Hofer. Gdy zamknął drzwi do sypialni, przyjął od Martela papierosa. - To wszystko, co powiedziałem, było wyłącznie dla uszu Zobel. Czasami podczas przesłuchania pomaga strach przed tym, co ich czeka. - Przyznała się, że pracowała dla Reinharda Dietricha - powiedział Martel. - Wiem. Arnold nie okazał zainteresowania tą informacją. Martelowi przypomniała się uwaga Tweeda, którą ten wypowiedział w Londynie: „Na odległość... Wiesz, jacy są Szwajcarzy. Polityka neutralności...” To było zrozumiałe - kontrwywiad szwajcarski mógł nie chcieć otwartej wojny z niemieckim ruchem neonazistowskim. Zrozumiałe, ale niezbyt pomocne. Arnold, jak podejrzewał Martel, starał się utrzymać pozycję obserwatora. - Berno - skomentował Arnold - jest zaniepokojone pogłoskami o tym, że nielegalna organizacja zapuściła swoje macki na terenie północnej Szwajcarii. - St. Gallen? - Dlaczego wymienił pan tę właśnie miejscowość? - sondował Arnold. - Ponieważ jest to jedno z głównych miast północno-wschodniej Szwajcarii - odpowiedział Martel. - Zaciekawił mnie wybór nazwy - delta. Delta Renu leży zaraz za waszą granicą z Austrią. Prowincja Vorarlberg... Obserwował uważnie reakcję Arnolda. Jednym ze słów, zapisanych w notatniku Warnera, było Bregencja. To był jedyny port, jaki Austria miała we wschodniej części Jeziora Bodeńskiego. - Kontaktowaliśmy się z kontrwywiadem austriackim - stwierdził Arnold ogólnikowo. - Nic z tego nie wynikło. Berno jest uczulone na ostatnie, bezprecedensowe rozruchy studenckie, które wydarzyły się w Zurychu. Są podejrzenia, że były zorganizowane przez tajną komórkę Delty. - Spojrzał na zegarek. Nie był skłonny do marnowania czasu. - Muszę już iść. Wyszedł, zamieniwszy z Claire parę słów przy pożegnaniu. Po wejściu do salonu Martel rozejrzał się, zdziwiony Gisela Zobel zniknęła. Zanim zdążył zapytać, Hofer wyjaśniła: - Była tu grupa ludzi w uniformach pogotowia. Zabrali ją na noszach. - Arnold nie traci dużo czasu, co? A propos: przed wyjściem coś ci powiedział. Czy wspominałaś mu, że wybieramy się do St. Gallen? - Nie. - Wyglądała na zdziwioną. - Czy coś jest nie w porządku? Zaczynam odróżniać intonację twego głosu... Martel zabrał bagaż z korytarza. Pytanie Claire pozostawił bez odpowiedzi. - Gdy poznasz mnie lepiej, będziesz wiedziała, że często zadaję na oślep różne pytania. Czy jedziemy tramwajem na Hauptbahnhof? - Tak będzie najszybciej. Tramwaj dochodzi do samego dworca. Ósemka. Jest to także sposób poruszania się, który nie rzuca się w oczy. - Warner też tak myślał... Brutalny napad - szaleńcze uderzenie - rozpoczęło się, gdy tylko zamknęli za sobą drzwi i wyszli na ulicę przejściem prowadzącym do Bahnhofstrasse. Była dziesiąta wieczorem. Podświetlone ulicznymi lampami drzewa, którymi wysadzana jest jedna z najbardziej znanych ulic świata, rzucały cień na szeroki chodnik. Panował spokój, w pobliżu nie było zbyt wielu przechodniów. Od chwili, kiedy znalazł się w mieszkaniu przy Centralhof, Martelowi przybył jeden podstawowy, niezbędny przedmiot. Był to colt 45, który teraz tkwił w jego kaburze. Hofer wyjęła go z tajnego schowka w szafie, w której poprzednio była uwięziona. Dała mu też amunicję. Martel doskonale wiedział, że posiada broń nielegalnie, ale w drodze do St. Gallen nie musieli przekraczać żadnych granic. Poprosił Claire, aby nie wspominała Ferdy’emu Arnoldowi o tym, że jest uzbrojony. Nie bardzo wiedział, dlaczego właściwie poprosił ją o to. - Automat biletowy jest tutaj - powiedziała Hofer i Martel ruszył za nią z dwoma walizkami. - Wezmę swoją walizkę, jak już będziemy w tramwaju - dodała. Obserwował ją, gdy wrzucała monety do automatu. Światło latarni padało bezpośrednio na nią. Była doprawdy piękną dziewczyną. Zastanawiał się, dlaczego wstąpiła do tej służby? Spróbuje dowiedzieć się, kiedy pozna ją trochę lepiej. Z daleka, od strony jeziora, nadjeżdżał tramwaj. Jeżeli był to właściwy numer, powinien dowieźć ich do końca ulicy, na wprost Hauptbahnhof - Dworca Głównego. Stał więc, gotów do wejścia, trzymając w obu rękach walizki. Niestety, postawiło go to początkowo w niekorzystnej sytuacji. Słyszał dudnienie zbliżającego się tramwaju i słaby szum w przewodach elektrycznych, gdy duży, sześcioosobowy mercedes pojawił się i zaatakował jak czołg. Nadjechał nie wiadomo skąd i zahamował gwałtownie na chodniku, koło automatu biletowego, tuż przy dziewczynie. Martel znajdował się w szoku, jakby ktoś niespodziewanie go uderzył. Z mercedesa zaczęli wysypywać się ludzie - mężczyźni ubrani w nie najgorsze garnitury i płaszcze, wszyscy w ciemnych okularach. Widział, jak dwóch mężczyzn chwyciło Hofer, a jeden z nich przycisnął kawałek materiału do jej twarzy. W jasnym świetle ulicznych latarni zauważył, że wszyscy mężczyźni nosili w klapach płaszczy trójkątny, srebrny znaczek, przypominający grecką literę delta. Martel usłyszał nadjeżdżający tramwaj, który dzwonił ostrzegawczo, samochód bowiem stał ukośnie: przednią częścią na chodniku, a tylną na jezdni, blokując tory tramwajowe. Pojawił się też drugi samochód - rolls-royce. Zarzucił w poprzek torów i zablokował je kompletnie. Dzwonek tramwaju wciąż alarmował. Motorniczy zdołał zatrzymać się zaledwie parę stóp od rolls-royce’a. Martel rzucił walizki i ruszył z coltem w ręku, gdy rolls-royce nieco skręcił i skierował swe reflektory wprost na niego. Osłaniając dłonią oczy, wystrzelił dwa razy na oślep. Usłyszał odgłos tłuczonego szkła i światła zgasły. Jeden z pasażerów mercedesa wyciągnął pistolet maszynowy i skierował go w stronę Martela. Anglik wystrzelił i bandyta opadł na maskę samochodu. Z czoła tryskała mu krew. Martel pobiegł w kierunku dwóch mężczyzn, wciąż szamoczących się z Claire. Dziewczyna zerwała z twarzy tampon i w dusznym powietrzu nocy Martel poczuł zapach chloroformu. Pierwszy z mężczyzn odwrócił się w stronę Martela w chwili, gdy ten rzucił się na niego. Potężny kopniak Anglika dosięgnął celu - kolana napastnika. Mężczyzna wrzasnął i zwinął się w kłębek. W pobliżu pojawiło się więcej ludzi z mercedesa. Claire Hofer krzyknęła na całe gardło. Martelowi zdawało się, że to jakiś koszmarny sen. Przemoc, porwanie na głównej ulicy Zurychu! Kolejny napastnik skierował w niego pistolet maszynowy. Martel, który wciąż próbował dotrzeć do dziewczyny, strzelił, nawet nie mierząc. Mężczyzna chwycił się za pierś, jego ręka cała była we krwi. Upadł jak długi twarzą do ziemi. Nadciągali ludzie z rolls-royce’a. Martel uchylał się, kluczył przez cały czas, nie zatrzymując się ani na chwilę, a przy tym tłukł przeciwników lufą colta. Jeden z napastników dostał straszliwe uderzenie w twarz: colt rozorał mu policzek od ucha do końca szczęki. Nadejście posiłków rozproszyło uwagę Martela. Walczył o swoje życie. Wciąż używał colta jak maczugi, by oszczędzić pozostałe naboje. Zajął pozycję tuż przed automatem biletowym, mogli go więc atakować tylko od przodu. Nagle jakiś twardy przedmiot walnął go w głowę. Poczuł, że zapada się w nicość. Gdy odzyskał przytomność, ujrzał przerażającą scenę: napastnicy wciągali Claire do mercedesa głową do przodu. Dziewczyna kopała nogami, dopóki jeden z mężczyzn nie uchwycił ich w kostkach i nie skrzyżował. Wyglądało to, jakby wessało ją w paszczę rekina. A teraz jeszcze pokazał się dym. Jeden z napastników rzucił świecę dymną - może nawet kilka - w kierunku tramwaju. Ulicę wypełniła mgła. Silnik samochodu zaskoczył. Zmagający się z Martelem mężczyzna puścił go i próbował uciec. W mercedesie była dziewczyna. Musi dotrzeć do mercedesa! Mężczyzna zaczął biec, ale Martel zdążył wystrzelić. Bezwładne ciało opadło na bruk. Mercedes wycofał się na jezdnię. Zebrano rannych i zabitych, wrzucając ich do dwóch samochodów. Leżącego na bruku mężczyznę pozostawiono. Rolls-royce już ruszał. Oba samochody, z prowadzącym mercedesem, przejechały wzdłuż Bahnhofstrasse, a następnie skręciły w lewo, w Paradeplatz. Zrobiło się nagle bardzo cicho. Tramwaj wciąż stał w miejscu, zakryty snującym się dymem. Martel poślizgnął się w kałuży krwi. Potykając się, dotarł do leżącego na bruku człowieka. To był ten sam mężczyzna, z którym poprzednio walczył. Ciało było obrócone twarzą w dół. Martel szybko zbadał puls na szyi. Zaklął, gdy zdał sobie sprawę, że ten człowiek nie żyje, tak jak z całą pewnością i on nie żyłby, gdyby Claire Hofer nie dała mu colta. Schował broń do kabury, pochylił się i dźwignął mężczyznę, przekręcając go przy tym na plecy. Tak, on też miał srebrny znaczek w klapie płaszcza. Martel wyjął go i schował do kieszeni. Szybki przegląd zawartości kieszeni leżącego mężczyzny wykazał, że były puste. Żadnych papierów stwierdzających tożsamość - tylko ten znaczek. Nie miał wątpliwości, że wszystkie znaki identyfikacyjne na ubraniu, łącznie z metką firmy, zostały usunięte. Wyprostował się i rozejrzał dookoła, sfrustrowany i oszołomiony. Tramwaj był wciąż spowity dymem, ale jego zarys stawał się coraz wyraźniejszy. Motorniczego ani śladu. Zapewne przezornie pozostał w swej kabinie. Martel był pewien, że automatyczne drzwi są zamknięte, aby chronić pasażerów. W pobliżu - żałosny widok: dwie walizki stojące na chodniku. W każdej chwili mógł wysiąść motorniczy. Martel wytarł z krwi podeszwy butów o krawężnik. Usłyszawszy zbliżającą się syrenę wozu patrolowego, podniósł obie walizki i opuścił tę koszmarną scenę. Podmuch wybuchu jak fala przewalił się wzdłuż Bahnhofstrasse, uderzając Martela w plecy. Skręcił w boczną uliczkę, w stronę Starego Miasta, wybierając okrężną drogę na Dworzec Główny. Pomyślał, że żaden z pasażerów tramwaju nie mógł go zauważyć, ale mężczyzna wędrujący o tej porze z dwoma walizkami stanowił podejrzany widok. Nie miał pojęcia, co spowodowało wybuch. Nie obchodziło go to zresztą aż tak bardzo. Teraz miał tylko trzy zadania: ukryć walizkę Hofer w przechowalni bagażu na dworcu, następnie zameldować się w jakimś hotelu, bo powrót do Baur au Lac mógł oznaczać wpakowanie się wprost w ramiona przeciwnika, wreszcie zadzwonić do centrali Ferdy’ego Arnolda w Bernie. Martel miał uczucie, że znajduje się na krawędzi wiru. Zaledwie mógł uwierzyć w to, co zdarzyło się na Bahnhofstrasse. A przecież policja szwajcarska znana była ze swej skutecznej działalności. Co, u diabła, spowodowało tak straszną pomyłkę?! Zadzwonił do Berna pod numer podany przez Arnolda. Odpowiedziała kobieta. Rozmowę rozpoczął do hasła identyfikacyjnego. Nie było żadnej reakcji. - Co pan powiedział? Do kogo dzwoni pan o tej porze? Czy pan wie, która to godzina? - Przepraszam - odpowiedział Martel. - Czy to... Powtórzył numer podany przez Szwajcara i zaryzykował: w końcu Arnold to dość często spotykane nazwisko. - Nie, tutaj nie ma nikogo takiego, pan ma zły numer. Owszem, to jest ten numer, który pan wymienił, ale - mówię to po raz drugi - nikt taki tu nie mieszka. Dobranoc! Martel przez chwilę wpatrywał się w słuchawkę, po czym odłożył ją. Był w pokoju na trzecim piętrze hotelu Schweizerhof - naprzeciwko Dworca Głównego. W jednym ze schowków dworcowych zostawił walizkę Hofer. Kluczyk od skrytki znajdował się w jego kieszeni. Dlaczego w czasie spotkania w mieszkaniu przy Centralhof Ferdy Arnold podał mu fałszywy numer telefonu? Miał tylko jedną odpowiedź, najprostszą - to nie był prawdziwy Ferdy Arnold, zresztą nigdy przedtem go nie widział. Jeżeli ten sam człowiek zorganizował tę bestialską napaść na niego i Hofer, jego niepokój i pośpiech w opuszczeniu mieszkania dawał się wyjaśnić. Po prostu wiedział, co czeka ich na dole. Musiał być w bezpiecznym miejscu, gdy Martel i dziewczyna wychodzili z mieszkania. Ale w takim razie, dlaczego Claire zaakceptowała go jako Arnolda? Martel zauważył, że coraz bardziej pogrąża się w wir. Po wyjściu z pokoju zszedł po schodach, znowu instynktownie omijając windę. Przeciął jezdnię i przeszedł na stronę dworca, gdzie znalazł cały rząd budek telefonicznych. Wszedł do jednej z nich i nakręcił numer Ferdy’ego Arnolda, ten który otrzymał w Londynie od Tweeda. Arnold dał mu wprawdzie inny numer, ale Martel przypuszczał, że Szwajcar zrobił to ze względu na bezpieczeństwo. Zresztą, Tweed mógł nie zdążyć jeszcze dowiedzieć się o zmianie. Tym razem reakcja w Bernie była inna. Podał hasło - i dziewczyna poprosiła go, aby chwilę zaczekał. - Kto mówi? Głos był energiczny i brzmiał kompetentnie, nie dopuszczając możliwości rozmowy o głupstwach. Martel podał swój kod identyfikacyjny. - Skąd pan dzwoni? - spytał Arnold. - W tej chwili to nie ma znaczenia - odpowiedział Martel. - Muszę pana z przykrością zawiadomić, że pańska asystentka, Claire Hofer, została porwana przez Deltę. - Byliście w tej masakrze na Bahnhofstrasse w Zurychu? - Masakrze? - Delta - jeżeli to była Delta - pokpiła sprawę napadu na jeden z głównych banków. Podłożono minę magnetyczną w głównym wejściu. Wybuchła i parę osób wysiadających z tramwaju, który właśnie się zatrzymał, odniosło poważne obrażenia. Co pan powiedział o Claire Hofer? Chcę jednak wiedzieć, skąd pan dzwoni. - Zostawmy to. Ta rozmowa łączona jest przez centralę. - To szaleństwo. - W głosie Ferdy’ego Arnolda słychać było oburzenie i niedowierzanie. - Nasze bezpieczeństwo... - Mówił pan coś o nieudanym napadzie na bank. - Martel był oszołomiony. - Ograniczam tę rozmowę do dwóch minut, więc niech pan mówi. - Przecież właśnie to panu powiedziałem - w wejściu do banku zainstalowano minę. Wysadziła drzwi, ale nikt nie próbował wyjść. Zatrzymaliśmy motorniczego tramwaju, ten jednak nic nie widział, gdyż użyto świec dymnych. - A co z rolls-royce’em, który przeciął mu drogę i zmusił do zatrzymania się? - Nic o tym nie wiem. Znaleźliśmy na chodniku mały, srebrny znaczek w kształcie trójkąta lub delty. - Niech pan wyśle do wszystkich punktów meldunek o poszukiwaniu Claire Hofer. - Martel sprawdził na sekundniku zegarka, ile czasu pozostało mu do końca rozmowy. - Bardzo się o nią niepokoję. - Może pan się nie niepokoić. - Arnold zrobił przerwę. W tonie jego głosu było coś, co spodobało się Martelowi. - Wiemy, co się z nią stało, przynajmniej częściowo. - Na litość boską, niech więc pan powie, i to szybko. Przez ten krótki okres współpracy polubiłem tę dziewczynę i podziwiałem ją. - Jej ciało, pływające w Limmat, znaleziono pół godziny temu. Była brutalnie i fachowo torturowana, zanim wrzucono ją do rzeki. Chcę, żeby pan przyszedł, Martel. Chcę, żeby pan przyszedł pod wskazany adres w Bernie. Arnold zamilkł. Martel przerwał połączenie. ROZDZIAŁ 5 Środa, 27 maja Jeżeli Arnold celowo przeciągał rozmowę po to, aby jego ludzie mogli ustalić, skąd był telefon, to Martel miał pewność, że zdążył rozłączyć się na czas. Nie chciał, żeby ani prawdziwy, ani fałszywy Arnold wiedział, gdzie jest obecnie. Wiadomość o Claire Hofer była dla niego ciosem. Wyszedł z budki i zaczął przechadzać się po ogromnej hali Dworca Głównego, zatrzymując się tylko po to, aby przeczytać rozkład odjazdów, tak jak człowiek, który oczekuje na swój pociąg. Ten ogromny dworzec - podobnie jak monachijski - fascynował zamordowanego Warnera. Dlaczego? Martel przeprowadził błyskawiczny przegląd tego, co znajduje się na dworcu. Tory kolejowe: 1-16. Szesnaście peronów, wszystkie mające połączenie z liniami końcowymi tras miejskich i początkowymi podmiejskich. Długi rząd budek telefonicznych do łatwego kontaktu ze światem na zewnątrz. Spacerując wzdłuż cichej hali dworcowej, Martel zarejestrował, że jest tu wiele wyjść. Było tu też kino „Cine Rex” i bufet. Zszedł na dół jednym z szerokich, prowadzących z peronu przejść, obok dużej przechowalni bagażu, naprzeciwko której znajdowały się drzwi z napisem: Kanton- Polizei - Policja Kantonalna. Właśnie wychodziło stamtąd dwóch mężczyzn ubranych w niebieskie mundury, ze spodniami wpuszczonymi w buty i w beretach. Wyglądali jak komandosi. Minął „Quick”, restaurację pierwszej kategorii. Były tam dwa dodatkowe wyjścia. Wydostał się na ulicę. Dworzec Główny okazał się miejscem, z którego można było zarówno z łatwością się wydostać, jak i plątać się po nim przez dłuższy czas, nie zwracając na siebie uwagi. Wpadł mu do głowy pewien pomysł, ale natychmiast go zaniechał. Przeszedł dwie ulice i zatrzymał się. Popatrzył w ciemną wodę rzeki Limmat. Migotanie świateł ulicznych lamp przyprawiało o zawrót głowy. Pół godziny temu woda ta unosiła torturowane zwłoki biednej Claire Hofer. Martel nie należał do sentymentalnych, ale zdecydował, że ktoś musi zapłacić za ten barbarzyński czyn. Rozglądając się, zauważył z prawej strony Bahnhofquai duży, szary, czteropiętrowy budynek Stadtpolizei - Komendę Policji. Miejsce pracy przyjaciela, Davida Nagela, głównego inspektora wywiadu. Sprawdził godzinę. Była 22.45. Zajrzał do pożyczonego z hotelu Schweizerhof rozkładu jazdy i ustalił, że ostatni pociąg z Dworca Głównego do St. Gallen odjeżdża o 23.39, a na miejscu jest jedenaście minut przed pierwszą. Pozostała mu więc niecała godzina, aby zdążyć na ten pociąg i wydostać się z Zurychu, który stawał się śmiertelną pułapką. Do komendy policji wszedł przez podwójne drzwi od strony Lindenhofstrasse. Dyżurny, krępy policjant w samej koszuli potwierdził, że główny inspektor Nagel jest w swoim biurze. Poprosił Martela o wypełnienie formularza. - Powiedz mu po prostu, że jestem tu, na miłość boską! - uciął Martel. - Jeżeli każesz mi czekać, nie przysporzy ci to chwały. To nagły wypadek. - Mimo wszystko... - On mnie oczekuje - skłamał Anglik. - Moje nazwisko to wszystko, czego będzie potrzebował. W ciągu kilku minut był w biurze Nagela na trzecim piętrze. Przez szeroko otwarte okna wychodzące na Limmat sączyło się ciężkie, wilgotne powietrze. W biurze były - jak zwykle - gęste firanki oraz neonowe oświetlenie, ostre i nieprzyjemne. Wzdłuż ściany stały szafy z kartotekami. - Spodziewałem się, że skontaktujesz się ze mną - powiedział Nagel po przywitaniu. - Tweed dzwonił z Londynu i uprzedził mnie, że przyjeżdżasz. Powiedział, że może będziesz potrzebował pomocy. - Sądzę, że potrzebuję. David Nagel był dobrze zbudowanym Szwajcarem, miał gęste wąsy, wesołe oczy i masę ciemnych włosów zaczesanych do tyłu. Niektórzy z jego kolegów uważali go po trosze za podrywacza, który w życiu najbardziej interesował się kobietami. „Nie, to jest moje drugie hobby - poprawiał ich, gdy zbytnio mu docinali. - Pierwszym jest moja praca. Dlatego, zresztą, nie ożeniłem się. Która żona wytrzymałaby takie godziny pracy? Więc nic dziwnego, że moim drugim hobby jest... A teraz wynoście się stąd!” Martel lubił go. Tweed mawiał, że Nagel ma najbardziej przenikliwy umysł w całej szwajcarskiej policji i systemie bezpieczeństwa, a wywiad tkwił jedną nogą w obu. Jak zawsze, Nagel od razu przeszedł do sedna sprawy: - Mam nadzieję, że przed wejściem na górę nie wypełniłeś formularza? - Zadając to pytanie, wyglądał na zaniepokojonego, a Nagel raczej niezbyt często okazywał niepokój, nawet jeżeli sytuacja była krytyczna. - Ubrany byłeś tak jak teraz - wyrzucał z siebie szybko dalsze pytania - i nie trzymałeś przypadkiem tej twojej cholernej czarnej cygarniczki? - Nie - na wszystkie twoje pytania i tak - miałem te cholerne okulary. - Martel zdjął okulary ze zwykłymi szkłami, w rogowej oprawie. - Musiałem jednak podać moje pieprzone nazwisko, żeby dostać się do ciebie. Masz zamiar narzekać z tego powodu? - Daj spokój, Keith. - Nagle podniósł rękę w uspokajającym geście. - Ale z twojego punktu widzenia, miejsce twojego pobytu też lepiej zostawić w tajemnicy. Ta banda z bezpieczeństwa od Ferdy’ego Arnolda porusza niebo i ziemię, żeby cię znaleźć. Martel zapalił papierosa i pozwolił sobie przy tym na luksus używania swojej cygarniczki. Wiedział, że Nagel nie lubił Arnolda i kiedyś powiedział nawet Tweedowi, że była to „nominacja czysto polityczna”. Szwajcar ciągnął dalej: - Twoje nazwisko nie ma znaczenia. Kiedy wyjedziesz, powiem w dyżurce, że jesteś moim głównym informatorem i że użyłeś zakodowanego nazwiska. Oficjalnie nigdy tu nie byłeś. Bez pisemnej rejestracji będziesz bezpieczny przed „twardymi” ludźmi Arnolda. - To daje spokój, bądź co bądź. Martel miał zamiar wspomnieć coś o panicznej ucieczce z Bahnhofstrasse, ale Nagel znowu zaczął mówić: - Mam tutaj numer, pod który musisz pilnie zadzwonić. Ona telefonowała jakieś dziesięć minut temu. Wie, że jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. Mimo zastrzeżeń, jakie mam w stosunku do jej szefa, lubię Claire Hofer i ufam jej. Martel miał wrażenie, że zaczyna kręcić się coraz szybciej, wciągany przez wir. ROZDZIAŁ 6 Środa, 27 maja Martel, oszołomiony, zacisnął mocno zęby na ustniku cygarniczki. Aby ukryć swoją reakcję, wyjął cygarniczkę z ust i poprawił w niej papierosa. „Telefonowała jakieś dziesięć minut temu...” Co, do diabła, było z tą koordynacją w czasie? Przed półgodziną Arnold powiedział mu przez telefon, że „mniej niż pół godziny temu” wyłowiono z Limmat jej zwłoki. Oznaczało to, że Hofer znaleziono mniej więcej przed godziną. Teraz Nagel - najdokładniejszy Szwajcar wśród Szwajcarów - powiedział wyraźnie, że przed dziesięcioma minutami telefonowała do niego Claire Hofer. Na kawałku papieru, który wręczył mu Nagel, zapisany był numer telefonu w St. Gallen. Nagel musiał znać bardzo dobrze głos dziewczyny, a będąc Nagelem, z pewnością zażądał dowodu dla zidentyfikowania osoby, która do niego dzwoniła. Dowodu nie do podważenia. Martel zastanawiał się, czy nie postradał zmysłów. - Coś nie w porządku? - spytał miękko Nagel. - Tak. Jestem zmęczony. - Martel złożył kartkę z numerem telefonu i schował ją do portfela. - Jaki masz ten wieczór? - Rutyna, jak do tej pory. Martel był znowu zaskoczony. David Nagel, szef policji wywiadowczej, nie wiedział o wydarzeniu, które miało miejsce na Bahnhofstrasse. Nie było żadnego powodu, aby ukrywał tego rodzaju wiadomość. Martel był tego pewien. Musiał postępować bardzo ostrożnie. - Dlaczego nie masz zaufania do Ferdy’ego Arnolda? - zapytał. - To była nominacja polityczna, nie zawodowa. - A dlaczego Claire Hofer, która pracuje dla Arnolda, dzwoni do ciebie, gdy ma dla mnie wiadomość? - Bo wie, że ty i ja jesteśmy bliskimi przyjaciółmi. - Szwajcar umilkł na chwilę. - Zresztą, to ja zatrudniałem ją, zanim przeszła do kontrwywiadu. - Powiedziałeś, że jak do tej pory miałeś rutynowy wieczór - badał dalej Martel. - Z wyjątkiem jakiegoś wybuchu na pokładzie łodzi turystycznej na jeziorze. Pewien nieszczęsny idiota, który najwyraźniej nie znał się na silnikach i łodziach, miał wypadek i stracił życie. Słyszeliśmy nawet słabą detonację. - Wskazał na otwarte okna za firankami wiszącymi bez ruchu w dusznym, wieczornym powietrzu. - Odgłos wybuchu nadszedł z Limmat od strony jeziora. „Nie, to nie tak - pomyślał Martel. - Odgłos wybuchu nadszedł z lejowatej Bahnhofstrasse i dalej w dół Uraniastrasse, bocznej uliczki prowadzącej do budynku policji”. Obserwował Nagela. Niezwykle ważną sprawą było przekonanie się, czy ten człowiek wywiadu nie kłamał. Ktoś usiłował zatuszować ten wypadek, udać, że nic takiego nie miało miejsca. - Miło było zobaczyć cię, David - powiedział Martel wstając. - Aha, zadzwonię wkrótce do Claire, ale najpierw muszę zająć się czymś, o czym nie chciałbyś wiedzieć. - Tutaj masz bezpośrednią linię. Nie przechodzi przez centralę - zaproponował Nagel, wskazując jeden z trzech stojących na biurku telefonów. - Mogę zostawić cię samego. - Nie o to chodzi, David. Mam mało czasu. - Baw się dobrze, dopóki jesteś w Zurychu... Była 23.10, gdy Martel opuścił budynek policji. Chociaż do odjazdu pociągu do St. Gallen pozostawało już tylko pół godziny, Martel wciąż miał parę spraw do załatwienia. Minął zaparkowany wóz patrolowy, kremowe volvo z czerwonym pasem. Przez otwarte okna widział siedzących z przodu dwóch umundurowanych mężczyzn. Gdzie, u diabła, byli, gdy na pobliskiej Bahnhofstrasse rozpętało się piekło?! Przypomniał sobie to wszystko, spiesząc z powrotem na Dworzec Główny. Okłamał Nagela. Był pewien, że może mu zaufać, ale nie dowierzał nie przechodzącej przez centralę linii telefonicznej. Wciąż nie opuszczało go uczucie niepewności, postanowił nie podejmować żadnego ryzyka. „A może to już paranoja?” - powiedział do siebie w myślach, wchodząc do jednej z dworcowych budek telefonicznych. Te przynajmniej były bezpieczne. Znowu przypomniał sobie nieżyjącego Warnera, który także odwiedzał Dworzec Główny. Zaczął go rozumieć, gdy wykręcał numer telefonu, który dał mu Nagel. Sam poczuł się ścigany. Recepcjonistka w hotelu Hecht w St. Gallen potwierdziła, że Claire Hofer zatrzymała się u nich. Poprosiła, aby zaczekał, i połączyła się z telefonem w jej pokoju. W słuchawce rozległ się głos dziewczyny - ostrożny, ale ostry i zdecydowany. - Kto mówi? - Nasz wspólny przyjaciel Nagel przekazał mi od ciebie wiadomość. Chciałbym, żebyś zrobiła coś bardzo szybko. Czy możesz dostać się do budki telefonicznej poza hotelem? Dobrze. Idź tam natychmiast i zadzwoń do mnie pod ten numer. - Odczytał numer z tarczy telefonu w budce. - Kod do Zurychu - wtrącił rzeczowo. - Mam bardzo mało czasu. - Do widzenia! Martel poczuł, że jest spocony. W budce było duszno. W tej ograniczonej przestrzeni czuł się odsłonięty i jednocześnie osaczony. Telefon zadzwonił po zadziwiająco krótkim czasie. Chwycił słuchawkę. Ten sam energiczny głos spytał: - Czy to...? Proszę potwierdzić nazwisko naszego wspólnego przyjaciela. - Nagel, David Nagel. - Mówi Claire Hofer. - Zrób znowu to, o co cię poproszę. Bez zadawania pytań i najszybciej, jak możesz. Zapłać rachunek w hotelu Hecht - wymyśl jakiś sensowny powód, dla którego musisz... - W porządku. Nie jestem głupia! Co dalej? - Zrób rezerwację w innym hotelu w St. Gallen. Dla mnie również. Uprzedź ich, że przyjadę około pierwszej w nocy. - Czy potrzebujesz miejsca na parkingu? - Nie. Przyjadę pociągiem. - Oddzwonię za parę minut. Muszę znaleźć hotel i powiedzieć ci, dokąd masz przyjechać. Do widzenia! Martel chwilę wpatrywał się w głuchą słuchawkę. Mijało coraz więcej cennego czasu, ale głos dziewczyny brzmiał dobrze, cholernie dobrze. Musiał jej to przyznać. Wir wciągał go coraz szybciej. Poczuł się, jakby rozmawiał z duchem. Claire Hofer została właśnie wyciągnięta z Limmat, jak mówił Arnold... Pomimo narastającego wewnątrz budki gorąca włożył papierosa do cygarniczki, zaklął, po czym wyciągnął go i wsadził w usta. Podczas rozmowy z dziewczyną obrócił się tyłem do aparatu, tak że mógł obserwować opustoszały dworzec. Zaciągnął się głęboko parę razy, gdy telefon zadzwonił ponownie. Jej głos... - Czy to...? Dobrze. Nasz wspólny przyjaciel... - Nagel. Mówi Martel. - Miałam szczęście. Dwa podwójne pokoje na pierwszym piętrze. Hotel Metropol. Na wprost wyjścia ze stacji. Zostawię w recepcji kartkę z numerem mego pokoju wewnątrz koperty. OK? - Znakomicie. - Do widzenia! W ciągu kilku następnych minut Martel działał bardzo szybko. Kupił bilet do St. Gallen. W hotelu Schweizerhof zapłacił rachunek za pokój, który nie był mu już potrzebny. Postarał się, aby odwołanie rezerwacji brzmiało w miarę normalnie. - Jestem konsultantem medycznym. Zostałem pilnie wezwany przez pacjenta do Bazylei. Konsultant - wpisał to słowo w rubryce „zawód”, wypełniając formularz rejestracyjny po przybyciu. Słowo to robiło wrażenie i było bardzo ogólnikowe. Nie rozpakowywał walizki. Zawsze tak robił, przyjeżdżając na nowe miejsce. Wystarczyło wrzucić do środka przybory do golenia i szczoteczkę do zębów, a potem zatrzasnąć walizkę. Zbiegł po schodach - nocny portier nie widział już teraz w jego pośpiechu nic niezwykłego - wypadł z hotelu i wsiadł do pierwszej stojącej przed dworcem taksówki. - Proszę zawieźć mnie na Paradeplatz. Czy będzie pan mógł tam zaczekać przy przystanku tramwajowym, abym coś zabrał? Wrócimy później tutaj. - Proszę, niech pan wsiada. Upływały wprawdzie ostatnie minuty przed odjazdem pociągu do St. Gallen, ale znając Zurych i panujący o tej porze spokój przypuszczał, że mu się uda. Musiał sprawdzić, jak wygląda Bahnhofstrasse, na której padły strzały, a na chodniku została krew. Poza tym - ta podłożona pod bankiem bomba. Zaczepił kierowcę: na całym świecie taksówkarze doskonale wiedzą, co dzieje się w mieście. - Czy słyszał pan tę straszną eksplozję, nie tak dawno temu? Wyglądało to na wybuch bomby. - Słyszałem. - Kierowca zawahał się, jakby chciał dobrać właściwe słowa. - Krążą pogłoski, że jakiś głupi turysta wysadził się wraz z łodzią na jeziorze. - Wydaje się, że było to jakby bliżej. Martel nie nalegał. Zastanawiał się, dlaczego kierowca jest taki ostrożny? Dojeżdżali do Paradeplatz: zaraz skończą tę rozmowę. - I mnie wydawało się, że to było bliżej - zgodził się kierowca. - Jechałem z pasażerem przez Talstrasse i huk był cholerny. No, prawda, mogło to dotrzeć z ulicy od jeziora... - urwał. - W każdym razie tak powiedziała policja. - Policja? - Na postoju przy Dworcu Głównym zatrzymał się wóz patrolowy. Kierowca wysiadł pogadać. To właśnie on powiedział nam o tym turyście, który wysadził się w powietrze na jeziorze. - Czy to był ktoś, kogo pan zna? Policjant? - spytał Martel od niechcenia. - Ciekawe, że pan to powiedział. - Zderzyli się wzrokiem w lusterku. - Myślałem, że znam wszystkich policjantów patrolujących miasto. Prowadzę taksówkę od dwudziestu lat, ale tego policjanta nie spotkałem nigdy wcześniej. - Może to jakiś nowy? Prosto ze szkoły? - Ten miał pięćdziesiątkę, nie mniej. Czy mam zaczekać tutaj? To miejsce szczególnie odpowiadało Martelowi. Taksówkarz zatrzymał się na samym Paradeplatz, oznaczało to, że nie będzie widział, dokąd Martel poszedł po skręceniu w Bahnhofstrasse. Zapalił nowego papierosa i ruszył szybkim krokiem. Musiał się bardzo spieszyć, inaczej spóźni się na pociąg. Decydowały sekundy. Jedynym dźwiękiem na opustoszałej ulicy był odgłos jego własnych kroków. Przeszedł na drugą stronę ulicy i stanął, kompletnie zaskoczony. Znowu zaczął go wciągać wir. Nie było żadnego śladu krwawych zdarzeń sprzed dwóch godzin, zdarzeń, których był nie tylko świadkiem, ale i uczestnikiem. Nie mógł pomylić się co do miejsca. Widział sklepienie nad przejściem, którym wraz z dziewczyną wyszli na Bahnhofstrasse. Stał tam także duży, ważny bank - naprzeciw miejsca, gdzie zatrzymał się tramwaj. Bank miał podwójne, ciężkie, szklane drzwi. Ale szkło było nietknięte. Martel nigdzie nie mógł znaleźć ani kawałeczka pękniętego szkła. Szwajcarzy byli perfekcyjni, jeśli chodzi o utrzymanie swego kraju w porządku i czystości, ale to tutaj było kompletnym szaleństwem. Zaczął sprawdzać, czy nie znajdzie na chodniku śladów krwi, na której poślizgnął się i której zaschnięte resztki wciąż miał na podeszwach butów. Chodnik był czysty. Już prawie zrezygnował z poszukiwań, kiedy znalazł to, czego szukał: świeże zadraśnięcia i osmalenia na korze drzewa. Nawet Szwajcarzy nie mogli w ciągu dwóch godzin wymienić drzewa na nowe. ROZDZIAŁ 7 Czwartek, 28 maja W odludnym zamku, położonym w bawarskim okręgu Allgau, minęła właśnie północ. Reinhard Dietrich stał przy oknie w bibliotece, patrząc na odbijające się w fosie światła. W jednej ręce trzymał kieliszek z francuskim koniakiem, w drugiej - hawańskie cygaro. Rozległ się natarczywy sygnał dzwonka. Usiadł przy biurku, otworzył kluczykiem szufladę i wyjął ukryty w niej telefon. Erwin Vinz podał swój kod identyfikacyjny. - Mówi Blau - warknął Dietrich. - Coś nowego? - Anglik opuścił Zurych. Złapał pociąg odjeżdżający z Dworca Głównego o 23.39. - Głos był szorstki, a zdania formułowane z precyzją. - Nasi ludzie stracili go z oczu, gdy w ostatniej chwili wskoczył do wagonu. - Opuścił Zurych?! Co, u diabła, chcesz przez to powiedzieć?! Co zaszło w mieszkaniu przy Centralhof? - Ta operacja nie była całkowitym sukcesem... Vinz okazywał zdenerwowanie. Dietrich zacisnął usta. Coś wyszło nie tak, jak trzeba. - Powiedz mi dokładnie, co się stało - powiedział zimno. - Dziewczyna wzięła bezterminowy urlop i nie zdążyła nam nic powiedzieć na temat swojej pracy. Odnieśliśmy wrażenie, że nie miała żadnych informacji do przekazania. Nie musi się pan o nią martwić. - Ale muszę martwić się o Martela! Gdzie jest teraz, do cholery?! W którym pociągu?! - Końcową stacją było St. Gallen. Dietrich ścisnął mocniej słuchawkę - był wściekły. Krótkimi, rzeczowymi zdaniami wydal instrukcje. Rzucił słuchawkę i odłożył aparat do szuflady. Opróżnił kieliszek i nacisnął dzwonek. Do pokoju wszedł cicho garbaty mężczyzna. Miał szpiczaste uszy przylegające do boków głowy w taki sposób, że tworzyły niemal jedną całość z czaszką. Nosił zielony fartuch i pachniał płynem do czyszczenia. Jego pan wręczył mu kieliszek. - Jeszcze koniaku, Oskar. Vinz i jego oddział specjalny spieprzyli robotę. Na miłość boską, wygląda na to, że Martel dojechał do St. Gallen! - Z poprzednim Anglikiem poradziliśmy sobie - przypomniał mu Oskar. Reinhard Dietrich, sześćdziesięcioletni mężczyzna ze strzechą gęstych, srebrnych włosów i takimi samymi wąsami, miał sześć stóp wzrostu, był dobrze zbudowany, bez grama zbędnego tłuszczu. Ubrany był w strój, który lubił nosić w swoim zamku na wsi: szytą w Londynie skórzaną kurtkę, spodnie do konnej jazdy z diagonalu oraz wysokie buty szyte ręcznie. Delektujący się hawańskim cygarem Dietrich wyglądał w każdym calu na tego, kim był - na jednego z najbogatszych i najpotężniejszych przemysłowców powojennych Niemiec. Zajął się elektroniką jeszcze wtedy, gdy była w powijakach, oceniwszy przenikliwie, że będzie to dziedzina o największych możliwościach rozwoju. Miał swoją główną kwaterę w Stuttgarcie i duży kompleks produkcyjny w Phoenix, w Arizonie. Pociągał ze świeżo napełnionego kieliszka, patrząc przy tym w nieruchome oczy Oskara. - Oczywiście, damy sobie radę z tym nowym wścibskim z Londynu. Vinz zalewa St. Gallen naszymi ludźmi. Do zmroku wykryją Martela. Ta szwajcarska suka, Claire Hofer, została wyeliminowana. - Podniósł głos, a jego rumiana twarz jeszcze bardziej poczerwieniała. - Nic nie może stanąć na przeszkodzie operacji „Krokodyl”! Trzeciego czerwca ekspres na szczyt wiedeński będzie przejeżdżał przez Niemcy. Czwartego czerwca odbędą się bawarskie wybory krajowe - Delta obejmie władzę! - A Martel...? - Zlikwidować go! Martel wysiadł z nocnego pociągu w St. Gallen. Był przekonany, że nikt go nie śledził. W Zurychu wskoczył do pociągu kilka sekund przed odjazdem. W wagonie czekał przy oknie obserwując, czy nie wsiada jeszcze jakiś inny pasażer. Nie zjawił się nikt. Przeszedł przez prawie pusty pociąg, a kiedy znalazł się w przedziale pierwszej klasy, opadł na siedzenie w końcu przedziału z uczuciem ogromnej ulgi. W St. Gallen odczekał, zanim wysiadł z pociągu. Peron już opustoszał, gdy niósł do wyjścia swoją walizkę. Nie ma bardziej przygnębiającego miejsca niż stacja kolejowa we wczesnych godzinach rannych. Tak jak mu powiedziała Claire Hofer, hotel Metropol znajdował się na wprost stacji. Nocny portier potwierdził rezerwację i Martel zapytał go o cenę pokoi. Przeliczył pieniądze, prowadząc przez cały czas rozmowę, aby odwrócić uwagę portiera. W końcu dał mu suty napiwek. - Tutaj jest opłata za dwie noce, a to dla pana. Jestem tak zmęczony, że ledwie trzymam się na nogach. Zarejestruję się jutro rano. Czy jest może dla mnie jakaś wiadomość? - spytał szybko. - Właśnie ta koperta. Udało mu się opóźnić wypełnienie formularza, który w hotelach szwajcarskich obowiązuje wszystkich przyjeżdżających gości. Formularz sporządza się w trzech egzemplarzach. W ciągu nocy policja objeżdża hotele, zabierając swoje kopie. Dzięki temu, że nie wypełnił formularza, Martel opóźnił wiadomość o swej obecności w St. Gallen o dwadzieścia cztery godziny. Kopertę otworzył dopiero w swoim pokoju. Starannym, kobiecym charakterem pisma podana była informacja „pokój 12”. A więc pokój obok. Zastukał bardzo delikatnie. Nie odezwała się ani słowem, dopóki nie zamknęła drzwi i nie przekręciła klucza. Jej prawe przedramię zakrywał ręcznik. - Wspólny przyjaciel? - David Nagel, na litość boską! - Widziałam cię z okna pokoju, które wychodzi na dworzec, ale nie możesz mieć do mnie pretensji, że sprawdzam. - Przepraszam cię. Chcę, żebyś była ostrożna. Tylko że ostatni raz jadłem przed południem w samolocie. Jestem zmęczony... - Wyglądasz na wykończonego. - Zdjęła ręcznik, pod którym ukrywała pistolet 9 mm. Wsunęła broń pod poduszkę. - Musisz być spragniony. Noc jest gorąca. Obawiam się, że mam tylko wodę mineralną - Perrier. - Napiję się z butelki. Usiadł na łóżku oddalonym od okna i pijąc wodę zmusił się, by przyjrzeć się dziewczynie. Wzrost zgadzał się, waga również. Miała włosy ciemne, z przodu krótko obcięte z grzywką opadającą na czoło, a z tyłu sięgające ramion. Jej oczy w świetle nocnej lampki były niebieskie. - Chcesz chyba jakiś dowód mojej tożsamości... Wyciągnął paszport i wręczył jej, po czym wypił wodę do dna. Próbowała pokazać mu własną kartę identyfikacyjną, ale był tak zmęczony, że tylko machnął ręką. Co za cholerna różnica? Delta podstawiła w Zurychu oszustkę - Giselę Zobel. Znalazł drugą dziewczynę - jej wygląd również zgadzał się z rysopisem - związaną w szafie w mieszkaniu przy Centralhof. Znowu zaczęło mu wirować w głowie. Jeśli chodzi o tę dziewczynę, przynajmniej czuł, że jest prawdziwa. To była jego ostatnia myśl, zanim opadł na poduszkę i pogrążył się w głębokim śnie. Obudził się zaniepokojony. Powietrze było ciężkie. Nie był pewien, gdzie się znajduje - tak wiele zdarzyło się w tak krótkim czasie. Leżał na łóżku, przypominając sobie wszystko. Odprężył się, ale nagle znowu nadeszła nowa fala niepokoju. Ktoś zdjął mu krawat, odpiął górne guziki koszuli, zsunął buty. Poczuł lekkość pod lewą pachą i to go otrzeźwiło. Futerał wciąż tkwił na miejscu, ale colta nie było. Ostrożnie odwrócił głowę i wyciągnął prawą rękę. Czyjeś palce dotknęły go i ujęły za rękę. Zanim zapaliło się światło nocnej lampki, usłyszał szept dziewczyny: - Wszystko w porządku. Jesteś w St. Gallen, w hotelu Metropol. Ja jestem Claire Hofer. Jest czwarta rano, spałeś więc tylko dwie godziny... - Powinno mi to wystarczyć. Martel obudził się już zupełnie. Gardło miał suche jak papier. Usiadł i położył sobie poduszkę pod plecy. Claire Hofer wciąż miała na sobie popielaty, dwuczęściowy kostium i podobnie jak on siedziała oparta o poduszkę na łóżku. W przyciemnionym świetle zauważył, że była świeżo umalowana. Bez krwistoczerwonych paznokci - chwała Bogu! - Twój colt jest w nocnym stoliku - powiedziała. - Nie śpi się zbyt wygodnie, mając go przy sobie. Drzwi są zamknięte na podwójny zamek i, jak widzisz, założyłam klamkę krzesłem. Martel, który nigdy nie oceniał innych na pierwszy rzut oka, zabrał się do studiowania Claire Hofer. Zauważył wyjątkowe podobieństwo do drugiej z dziewczyn, które spotkał w mieszkaniu w Zurychu. Do dziewczyny, którą uratował tylko po to, aby pozwolić na jej porwanie i... Martelowi trudno było nie myśleć o okropnościach. - O czym myślisz? - zapytała. - O tym. Wyjął z kieszeni marynarki srebrny znaczek Delty wyrwany z klapy niedoszłego mordercy zastrzelonego na Bahnhofstrasse. Od niechcenia rzucił znaczek na jej łóżko. Odskoczyła, jakby było to coś żywego, wpatrując się w niego oczami pełnymi strachu. - Skąd to masz? Była szybka i zręczna. Podczas rozmowy w ciągu kilku sekund wsunęła prawą rękę, która była dalej od niego, w cieniu, pod poduszkę, wyciągnęła pistolet i wycelowała go wprost w jego brzuch. - Czy ten znaczek przeraża cię? - Teraz ty mnie przerażasz. Nie zawaham się wystrzelić. - Wierzę ci. Był ostrożny, ręce trzymał na kolanach, z dala od szuflady nocnej szafki. W jej głosie nie było teraz łagodności, podobnie jak w wyrazie twarzy ani w pozie jej dobrze ukształtowanego ciała. Jeżeli popełni błąd, ta szwajcarska dziewczyna naciśnie spust. - Zabrałem znaczek mężczyźnie, którego ostatniej nocy zastrzeliłem na Bahnhofstrasse. Czekali na nas, gdy wyszliśmy z mieszkania. Delta. Nie byli to jacyś ludzie w maskach czy kominiarkach, tylko mężczyźni w garniturach! Każdy z nich ze znaczkiem w klapie. Było tam wiele krwi, ale już godzinę później wszystko wyglądało czysto i ładnie, jakby przygotowane dla jutrzejszych turystów. - Mówisz o rozlanej krwi... Powiedziałeś „na nas”...? - Dlaczego nie było cię na Centralhof, tak jak byliśmy umówieni? - uciął. - Po zabójstwie Warnera Arnold miał zamiar wyłączyć mnie ze śledztwa w sprawie Delty, więc ukryłam się. Lisbeth miała przyprowadzić cię tutaj, upewnić się, że nikt cię nie śledzi. W przeciwieństwie do ciebie, ona zna niektórych „tropicieli” Arnolda. - I zna samego Ferdy’ego Arnolda? - Nie. Nigdy go nie spotkała. O co ci chodzi? - Pozwól, że opiszę ci Arnolda - zaproponował. - Szczupły, zasuszony, około trzydziestki. Włosy kasztanowate, zaczesane do tyłu, bez przedziałka. Stalowoszare oczy... - To ktoś wcale do niego niepodobny. - Tak myślałem. Ktoś podający się za niego przyszedł do mieszkania. Podejrzewałem nawet Lisbeth, ponieważ musiała sprawdzić jego numer w notesie. Gdyby była tobą, powinna była znać go na pamięć. Fałszywy Arnold musiał widocznie zadzwonić do niej przed moim przyjazdem i wymyślić jakiś powód, by sięgnęła w razie potrzeby po ten numer telefonu. Kim jest... - Martel pilnował się, jakiego czasu używa - dziewczyna, która udawała ciebie? - Zanim wyszła za mąż, obie pracowałyśmy dla Davida Nagela w wywiadzie policyjnym. Kiedyś nawet zrobiłyśmy mu kawał. Ubrałyśmy się jednakowo i weszłyśmy do jego biura oddzielnie, z dziesięciominutowym odstępem czasu. Nie zauważył żadnej różnicy. Gdy powiedziałyśmy mu to razem, był wściekły, że nas nie odróżnił. Nic dziwnego, że i ty dałeś się oszukać. Na dowód zaufania odłożyła z powrotem pistolet pod poduszkę. Pochyliła się do przodu, uśmiechając na przeprosiny. Zadała pytanie, którego się obawiał: - Gdzie jest Lisbeth? Czy została na dworcu, żeby złapać pociąg powrotny do Zurychu? Jak zdążyłeś się zorientować, jesteśmy do siebie bardzo podobne, chociaż nie jesteśmy bliźniaczkami. Ale czy zdajesz sobie sprawę, że to moja siostra? Tweed wciąż siedział przy swoim biurku w Londynie studiując akta, kiedy otrzymał przerażającą wiadomość. Przecierał oczy i rzucał tęskne spojrzenie na polowe łóżko, które ustawił na „czas trwania”, jak to określał. Miss McNeil, jego oddana sekretarka, podrzuciła mu szyfrówkę. Była to przystojna, zgrabna, trzymająca się prosto siwowłosa kobieta, za którą mężczyźni oglądali się na ulicy. Nikt tak naprawdę nie znał jej wieku ani imienia, z wyjątkiem Tweeda, ale on i tak o tym nie pamiętał. Dla niego była to po prostu McNeil, która zawsze znajdowała się pod ręką, o każdej porze dnia i nocy, zawsze gdy była potrzebna. Miała przy tym bystry, przenikliwy umysł, cięty język i encyklopedyczną pamięć. - Nadeszło to z Bayreuth przed chwilą... Bayreuth. Zadzwoniły dzwonki alarmowe. Tweed otworzył kluczem szufladę wyłożoną metalem, w której trzymał książkę z kodami. Przesłany sygnał zawierał zupełnie normalne zapytanie handlowe na temat wysyłki pewnych towarów. Bayreuth leżało w Bawarii. Lindau, ostatnie miejsce pobytu Charlesa Warnera przed zabójstwem, też było w Bawarii. Delta - neonazistowska partia - miała swój główny ośrodek w Bawarii. Użył po prostu kawałka grubego papieru przypiętego do metalowej płytki, tak aby nie pozostawić odbitek linii papilarnych. Zajął się odczytywaniem szyfru. - Czy wolałby pan, abym zostawiła go samego? - zapytała McNeil. - Oczywiście, że nie. Pozwól mi tylko skoncentrować się, kobieto... To, że pozwolił jej pozostać w gabinecie, było z jego strony wyróżnieniem. Tweed przeczuwał, że kiedy skończy rozszyfrowanie, może potrzebować towarzystwa. Usiadła, zakładając nogę na nogę, i czekała. Miała szczęście, że podobnie jak Martel mogła funkcjonować nawet po kilku godzinach snu. Kiedy Tweed zakończył swoją pracę, jego twarz była bez wyrazu, pusta. Powiedziało to McNeil bardzo wiele. - Zła wiadomość? - Najgorsza, najgorsza, jaka może być. - Da pan sobie radę. Jak zawsze. - To nie ja będę musiał sobie poradzić. Manfred przekroczył właśnie granicę Bawarii od strony wschodnich Niemiec. O, Boże! Manfred! Tweed był przerażony, gdy na nowo odczytywał szyfrówkę. Dotarła do niego w sposób, który nie mógł być już bardziej skomplikowany. Najpierw agent umieszczony w Ministerstwie Bezpieczeństwa Narodowego NRD w Lipsku przekazał wiadomość drogą radiową za pomocą przenośnego nadajnika. Wiadomość ta została odebrana przez stację Tweeda w Bayreuth. Z Bayreuth pędzący na złamanie karku kurier przewiózł ją do ambasady brytyjskiej w Bonn. Tam osobiście przekazał wiadomość oficerowi bezpieczeństwa. On z kolei nadał ją przez radio do Park Crescent. Rozszyfrowana wiadomość była nie tylko przerażająca. Odbierała wręcz odwagę ze względu na skutki, jakie mogły z niej wyniknąć. Dzisiaj, w środę, 27 maja, Manfred przekroczył wschodnioniemiecką granicę, w okolicach Hof, do Niemiec zachodnich. Ostateczne docelowe miejsce - nieznane. Podał sekretarce tę odszyfrowaną informację bez słowa. Wstał i podszedł do ściennej mapy Europy Centralnej; kazał ją powiesić na ścianie po wyjeździe Martela na lotnisko. Tweed orientował się w tej mapie znakomicie. Miał w głowie wyraźny obraz całej Europy Zachodniej, chciał jednak sprawdzić, którą trasę wybierze Manfred. Z okolic Hof dobrze utrzymana autostrada prowadziła na południe - przez Norymbergę - do stolicy Bawarii, Monachium. To była najbardziej prawdopodobna trasa. Warner spędził w Monachium wiele czasu, z niewiadomego powodu przywiązując szczególną wagę do Dworca Głównego. Tweed powrócił do swego obrotowego fotela, poprawił okulary i wygodnie usadowił się w fotelu. - Nie wiemy zbyt wiele o Manfredzie, prawda? - ośmieliła się zapytać McNeil. - Nie wiemy nic - i wiemy zbyt dużo - warknął Tweed, uderzając przy tym ręką w teczkę z aktami. - Na stare lata zaczynam być chyba jasnowidzem. Właśnie przeglądałem jego akta, gdy przyniosłaś tę wiadomość. - Jest najlepszym wschodnioniemieckim agentem, czyż nie? Są wprawdzie pewne niejasności dotyczące obywatelstwa i pochodzenia. Jest perfekcyjnym zabójcą i specjalistą pierwszej klasy od planowania zamachów. Niespotykana kombinacja. - Ale Carlos jest niespotykanym człowiekiem - powiedział Tweed i znowu zsunął okulary na czoło. - Czy pan rzeczywiście myśli, że on jest Carlosem? Od dawna nic nie było o nim słychać. - To Amerykanie tak sądzą. Dzieje się jednak coś bardzo dziwnego, coś, czego nie mogę zrozumieć. Delta - to neonaziści. Manfred jest ekspertem komunistycznym od operacji wywrotowych, pracującym na własną rękę. Kto więc stoi za operacją „Krokodyl”, cokolwiek by ona oznaczała? A więc - „Krokodyl”. To przypomina mi coś, co kiedyś widziałem... - Wygląda pan rzeczywiście na bardzo zaniepokojonego. Czy zrobić kawę? Tweed wpatrzył się w stojący na biurku, milczący telefon. Próbował głośno rozmawiać ze sobą: - Pospiesz się, Martel, na litość boską! Musze cię ostrzec, zanim będzie za późno. Masz przeciwko sobie nazistów i komunistów. To jest podwójne ryzyko... W przyciemnionym apartamencie znajdującym się w dużym budynku obok głównej kwatery monachijskiej policji okryta rękawiczką ręka uniosła słuchawkę telefonu. Mężczyzna w nylonowych rękawiczkach był jedyną osobą w tym pomieszczeniu. Światło pochodziło tylko od niewielkiej lampki z abażurem, ustawionej na biurku. Nakręcił numer. Była 4.00 rano. - Kto dzwoni, do jasnej cholery?! Czy nie wiesz, która to godzina? Reinhard Dietrich, wyrwany z głębokiego snu w swoim zamku, był wściekły. Jeżeli to znowu Erwin Vinz, niech go szlag trafi. - Mówi Manfred. - Głos był spokojny i łagodny, a jednak mógł wywołać ciarki na plecach. - Słyszeliśmy, że ma pan kłopoty, i bardzo tym się niepokoimy. Dietrich błyskawicznie otrząsnął się z resztek snu. Osoba rozmówcy i jego słowa świadczące o tym, że wie coś o niepowodzeniu w Zurychu, wyprowadziły go z równowagi. Usiadł na łóżku, a ton jego głosu stał się uprzejmy i uległy: - Nic takiego, z czym nie moglibyśmy sobie poradzić. Zapewniam cię. - Ale w Zurychu jakoś niezbyt sobie poradziliście. Czego więc możemy spodziewać się w St. Gallen? Dietrich, który prawie przez całe swoje życie jedynie wydawał polecenia, a nie słuchał ich, bał się straszliwie łagodnego głosu Manfreda. Gdy Manfred u niego w biurze w Stuttgarcie po raz pierwszy wystąpił z ofertą na dostawę broni i umundurowania - po cenach wyjątkowo przystępnych Dietrich rzucił się na tę okazję. Teraz zaczynał żałować swojej decyzji, ale było już za późno. - Nie musisz niepokoić się o St. Gallen - mówił ze sztuczną pewnością siebie. - Podjąłem już odpowiednie kroki, by opanować sytuację. - Miło nam o tym słyszeć. Kolejna dostawa broni i umundurowania jest przygotowana do odbioru w tym samym składzie. Gdzie i kiedy sfinalizujemy tę dostawę? Dietrich podał mu dane. W słuchawce rozległ się trzask i przemysłowiec zdał sobie sprawę, że Manfred rozłączył się. Bezczelny drań! Nie znosił nawyku Manfreda używania liczby mnogiej - „my” - tak jakby Dietrich otrzymywał rozkazy od jakiegoś wszechwładnego komitetu. No, ale przynajmniej w drodze było więcej broni. Jeden Bóg wie, ile stracili dotychczas. Nie miał pojęcia, w jaki sposób Erich Stoller z BND wytropił składy broni. W Monachium Manfred zgasił światło. Gdziekolwiek przebywał na Zachodzie, zawsze zakładał rękawiczki. Kiedy opuszczał jakieś pomieszczenie, nie pozostawiał żadnych odcisków palców. Uśmiechnął się lekko. Operacja „Krokodyl” przebiegała zgodnie z planem. W pokoju w hotelu Metropol Claire Hofer doznała szoku na wiadomość o śmierci siostry, mimo że Martel pominął to wszystko, co dotyczyło jej torturowania. Nie był przygotowany na atak ze strony Claire. - I ty pozwoliłeś im ją zabrać?! Ty draniu! Wymierzyła mu mocny policzek. Gdy podniosła rękę po raz drugi, chwycił ją za nadgarstek i popchnął na łóżko. Jego twarz znalazła się blisko twarzy dziewczyny. Wbite w niego oczy błyszczały. Ich pozycja przypomniała mu sytuację, kiedy unieruchomił swą niedoszłą zabójczynię, Giselę Zobel. Tamta próbowała odwrócić jego uwagę za pomocą seksualnych gierek. Claire była inna. Ostra jak koniec bata, ale subtelna. Swą wrażliwość pokrywała kontrolowanym sposobem bycia. Ciemnobłękitne oczy wydawały się w świetle nocnej lampki większe, niż były w rzeczywistości. Pocałował ją delikatnie w czoło i poczuł, że jej napięte dotąd mięśnie zwiotczały. - W tym napadzie brało udział co najmniej tuzin uzbrojonych żołnierzy Delty - powiedział łagodnie, nie wypuszczając jej rąk. - Wysypali się z dwóch samochodów. Zastrzeliłem trzech. Widziałem, jak wciągnęli Lisbeth do środka dużego mercedesa, który z miejsca odjechał. Nie udało mi się. - Dwunastu uzbrojonych ludzi?! - Wciąż patrzyła mu prosto w oczy. - Ależ w jaki sposób mogłeś w tej sytuacji ocalić Lisbeth? Dlaczego oni to zrobili? Dlaczego ją zabrali? - Leżała teraz bezwładnie, zwolnił więc uchwyt rąk. - Myśleli, że zabierają ciebie. - Mnie? Dlaczego mnie? - Szykuje się coś dużego - przysiadł na brzegu łóżka i zapalił papierosa - Delta likwiduje więc każdego agenta, który mógłby im przeszkadzać. Najpierw Warner, potem napad na ciebie. Ja jestem następnym celem. A właściwie dlaczego Warner nie pojechał z Lindau do Szwajcarii pociągiem? Skąd ten pomysł z motorówką? - Warner to były marynarz. Nie miał zaufania do zamkniętych miejsc. Sądził, że pociąg może być pułapką - stamtąd nie ma gdzie uciekać. Czy nie możemy uderzyć w tych ludzi?! - Mamy taki zamiar. Po to właśnie jestem w St. Gallen. Znajduje się tu rzadko spotykane Muzeum Haftu, czyż nie? Recepcjonista w Baur au Lac powiedział mi, że... - Tak, jest. - Siedziała teraz prosto, próbując za pomocą małego lusterka i szczotki doprowadzić do porządku włosy. - Tam właśnie Charles spotykał się ze swoim agentem z Delty. Skąd o tym wiesz? - Powrócimy do tego później. Czy wiesz, do jakiego stopnia udała się Warner owi infiltracja Delty? - Miał swój kontakt, o którym właśnie wspomniałam, ale nie wiem, jak on wygląda. Charles bardzo uważał, aby nie zdradzić osoby agenta. Występował pod pseudonimem Stahl. Czy widziałeś ostatnie wiadomości na temat Delty? Podała mu gazetę z poprzedniego dnia. Tytuł uderzył go w oczy: Następna kryjówka neonazistowskiej broni i mundurów znaleziona w Allgau. Pod spodem był artykuł. Tekst niepotrzebnie rozdmuchany, ale wiadomość - klarowna. Na podstawie otrzymanej informacji policja bawarska zrobiła nalot na samotny dom na wsi tuż przed świtem i znalazła skład broni. Dom nosił ślady niedawnego zamieszkania, ale w momencie nalotu nie było tam nikogo. - To już siódmy skład broni Delty odkryty w ostatnich czterech tygodniach - zauważyła Claire. - Wygląda na to, że nie są zbyt sprawni. - Dziwne, prawda? - Co masz na myśli? - zapytała. - Dlaczego tak dziwnie patrzysz? Utkwiwszy oczy w ścianę, Martel próbował przypomnieć sobie rozmowę z Tweedem. Fragmenty rozmowy, zachowane gdzieś głęboko w jego pamięci. Pod ciałem Warnera znaleziono znaczek. Widocznie morderca zgubił go, nawet o tym nie wiedząc... Zakończyli swoją „robotę”, wycinając na plecach swój znak - symbol delty... - Wydaje mi się, że coś przeoczyliśmy. To wszystko jest zbyt łatwe. - Sprawdził godzinę. Była 4.30. - Ale złapiemy tych drani! Tutaj, w Muzeum Haftu w St. Gallen. Mniej więcej za osiem godzin. ROZDZIAŁ 8 Czwartek, 28 maja - Mam nadzieję, że to jest to, o czym mówimy. Siedzieli przy odosobnionym stoliku w restauracji hotelowej i jedli śniadanie. Martel wyjął z portfela pomarańczowy bilet i podał go Claire. Na bilecie wydrukowany był numer i kilka słów po niemiecku: Industrie und Gewerbemuseum... Eintritt. Fr. 2.50. Brakowało nazwy miejscowości. - Warner miał to w swoim portfelu, gdy został zabity - ciągnął Martel. - Dam sobie uciąć rękę, że... - Nie musisz - powiedziała wesoło Claire. - To rzeczywiście jest bilet wstępu do Muzeum Haftu w St. Gallen. Budynek znajduje się przy Vadianstrasse, blisko Starego Miasta. Stąd jest to mniej niż dziesięć minut pieszo. Claire odwróciła bilet. Było tam skreślone parę słów; rozpoznała charakter pisma Warnera. Patrzyła na ostatnie, prawdopodobnie, słowa, które agent napisał przed wyjazdem z Lindau na fatalną wyprawę łodzią. St. 11.50, 28 maja. Spojrzała na Martela. Na jej twarzy pojawił się wyraz podniecenia. Martel dopijał już ósmą filiżankę kawy. Po siedmiu rogalikach, trzech plasterkach szynki i sporym kawałku sera poczuł się lepiej. - Dwudziesty ósmy maja to dzisiaj - powiedziała i spojrzała na zegarek. - Jest dziewiąta. St. to musi być Stahl. Przed upływem trzech godzin będziemy mogli z nim porozmawiać. - Ja będę mógł porozmawiać - poprawił ją Martel. - Myślałam, że działamy razem. - Sama mi mówiłaś, że Warner nigdy nie pozwalał ci brać udziału w tych spotkaniach. Jeśli ktoś przyjdzie na spotkanie i zobaczy cię, może się przestraszyć. - Ciebie także może rozpoznać - upierała się przy swoim. Martel zbeształ ją szeptem: - Posłuchaj mnie teraz uważnie, Claire Hofer. Z pewnością to ci się nie spodoba, ale chyba nie ma innego sposobu, żeby to do ciebie dotarło. Ja pracuję sam. Z jednego, bardzo prostego powodu: jest tylko jedna osoba, o którą muszę się martwić - ja. Nie mam ze sobą nikogo i dlatego martwię się wyłącznie o siebie. - Nie muszę wchodzić do muzeum. - Jeszcze nie skończyłem, więc bądź uprzejma się zamknąć! Od chwili, kiedy wylądowałem w Zurychu, wszystko wydaje się tym, czym wcale nie jest. W mieszkaniu przy Centralhof Delta podstawiła dziewczynę, która miała mnie usunąć. Znajduję inną dziewczynę w szafie - bardzo cię przepraszam, ale to są fakty - i znów ktoś chce, abym uwierzył, że mam do czynienia z Claire Hofer. - Przecież powiedziałam ci, dlaczego zorganizowałyśmy to w ten sposób, do cholery! Ze złości poczerwieniała jej twarz, oczy płonęły. Podziwiał jej temperament. Może się jeszcze przyda. Teraz jednak musi przedstawić jej swoje argumenty. - Następna sprawa - kontynuował cierpliwie - to ta masakra na Bahnhofstrasse. W ciągu godziny wszystkie ślady zniknęły. - To grupa Ferdy’ego Arnolda „zmyj i pozamiataj” - wyjaśniła krótko. - Co mówisz? - Sam przecież powiedziałeś, że sprzątnęli, aby to wszystko zatuszować i uniknąć niepokojenia turystów. Arnold ma zawsze w pogotowiu specjalną grupę inżynierów, szklarzy, pracowników budowlanych - co tylko potrzebne - na wypadek rozruchów albo zamachów terrorystycznych. Odcinają na jakiś czas cały teren i przystępują do roboty. Ich motto brzmi: „w ciągu pół godziny, jakby nic się nie stało”. Mają nawet ekspertów, którzy potrafią zbyć prasę, podsunąć jakąś wymyśloną historyjkę, jeżeli zajdzie potrzeba. - To jest dokładnie to, o czym mówię - powiedział Martel, smarując masłem następny rogalik. - Nic nie jest takie, na jakie wygląda. Delta - z powodu, który muszę jeszcze zgłębić - rozgłasza swoje ruchy. Arnold udaje, że nic się nie zdarzyło. Co więcej, rozpuszcza fałszywe informacje, które potrafią oszukać nawet takich ludzi jak Nagel z wywiadu. Czy rzeczywiście przypuszczasz, że moje spotkanie ze Stahlem okaże się takie proste? Nie, do cholery! - A jednak masz zamiar wpakować się w to? - Będę na miejscu dokładnie o jedenastej czterdzieści pięć. Pokażesz mi po śniadaniu, gdzie to jest. - Spotkanie jest o jedenastej pięćdziesiąt - przypomniała mu. - No to będę pięć minut wcześniej i zaczekam, żeby zobaczyć, kto wejdzie do sali. Warner mógł być śledzony. - Zawsze był niesłychanie ostrożny - zauważyła. - Teraz jest niesłychanie martwy... Szeroka aleja Maximilianstrasse w Monachium prowadzi prosto jak strzelił z Max- Joseph-Platz do gmachu bawarskiego parlamentu krajowego wznoszącego się nad Izerą. Aby dotrzeć do wschodniego brzegu rzeki, aleja przechodzi przez dwa mosty i przecina dużą wyspę. Zwłoki znaleziono na krawędzi jednej z ogromnych śluz, poniżej pierwszego mostu. Odkryto je mniej więcej dwie godziny przed tym, jak Martel zasiadł w St. Gallen przy stoliku w hotelu Metropol, aby podtrzymać swe siły obfitym śniadaniem. Jakiś spieszący się do pracy prawnik spojrzał przez poręcz, gdy przechodził przez most. Na rzece zbudowano zespół ogromnych stopni, które ograniczają bystry spadek wody. Przy każdym ustawiono w odstępach duże, sześciokątne, betonowe słupy. Zwłoki zatrzymały się przypadkowo na jednym z nich. Kriminalpolizei zajechała wraz z lekarzem, aby dopilnować zabezpieczenia dowodów, kiedy nurek zameldował, że w głowie mężczyzny zauważył otwory od kul. Wstępne oględziny przeprowadzono na miejscu, w karetce. Po kilku minutach główny inspektor Kruger spojrzał na lekarza. - Czy może mi pan już coś powiedzieć? Mam na biurku kupę roboty, a po powrocie do domu żona zacznie mi zapewne zadawać pytania na temat mojej sekretarki. - Niech pan sobie poszuka brzydszej sekretarki - podsunął lekarz. - Trzykrotne strzały w głowę, widoczne osmalenia od prochu. Przypuszczalny czas śmierci, ale nieoficjalny - ostatnie dwanaście godzin. Brak jakichkolwiek śladów sznura na przegubach dłoni, a więc nie związano go przed morderstwem. - Czy pozwoli mi pan przejrzeć jego rzeczy w celu identyfikacji? To bardzo ładnie z pańskiej strony, doktorze. Kruger zaczął wprawnie przeszukiwać ubranie. Jego zastępca Weil przezornie milczał. Obserwując wyraz twarzy szefa stwierdził, że jest on niezbyt zadowolony. Kruger zakończył poszukiwania, ale w kieszeniach ubrania opinającego spuchnięte od wody ciało nie znalazł nic. - Brak tu jakichkolwiek przedmiotów do ustalenia tożsamości - oświadczył. - Tylko to było mi potrzebne. Już widzę, jaki to się dzień zapowiada... - Zegarek - wtrącił Weil. Uniósł lewą rękę trupa, która zdawała się ważyć tonę, i odpiął pasek zegarka. Wskazówki zatrzymały się na godzinie drugiej. Pokazał Krugerowi stalową kopertę, na której było wygrawerowane tylko jedno słowo. - Ależ to cholernie wielka pomoc - skomentował Kruger. Tym słowem, wygrawerowanym na zegarku, było Stahl. W drodze do Muzeum Haftu Martel i Claire szli pod rękę. Martel sam to zaproponował. - Podobno para mniej się rzuca w oczy - wyjaśnił. - Skoro tak uważasz... Obruszył się. - Pomyśl: ścigają nas prawdopodobnie dwie grupy. Mnie ściga Delta, a więc będą rozglądali się za pojedynczym mężczyzną. Ten motłoch Arnolda poszukuje ciebie, będą więc podejrzewali samotną kobietę. - To jest logiczne, jak sądzę - odpowiedziała obojętnie. - Nie pozwól sobie nigdy, aby uczucia przesłoniły ci jasność oceny sytuacji. U mnie jest teraz wpół do dwunastej. Za piętnaście minut powinniśmy znaleźć się w muzeum. Tu jest tabliczka z nazwą ulicy - Vadianstrasse. - Muzeum Haftu jest na samym końcu ulicy, po lewej stronie. Zdecydowałam, że wchodzę tam z tobą. - Nie do środka budynku. Znajdę tam jakieś miejsce w pobliżu, żeby cię ustawić. - Przecież nie jestem, do cholery, samochodem! - oburzyła się. Odgrywała swoją rolę bardzo dobrze: tuliła się do ramienia Martela, wpatrując się z miłością w jego oczy. Jednocześnie syczała: - Zabrałeś ze sobą tłumik do colta, a więc spodziewasz się kłopotów? - Przecież powiedziałem ci, że jak dotychczas nic nie jest naprawdę tym, na co wygląda. Mam przeczucie, że nadal tak będzie. Podczas spaceru Martel zauważył, że St. Gallen położone było wewnątrz głębokiego wąwozu, zamkniętego z obu stron opadającymi niemal prostopadle wzgórzami. Centrum handlowe znajdowało się na płaskim dnie parowu. Duże, solidnie wyglądające domy z poprzedniego stulecia wznosiły się tarasami na stokach wzgórz, jeden nad drugim. Powietrze zrobiło się duszne, ciężkie chmury zwiastowały burzę. Gdy zbliżyli się do wejścia, Martel zwolnił kroku. Przebiegał wzrokiem teren, poszukując sygnałów niebezpieczeństwa. Zatrzymał się przed wystawą sklepową, aby sprawdzić w szybie... Nikt inny nie wykonał podobnego manewru. Wyglądało na to, że z zewnątrz teren był czysty. Tylko elegancko ubrane kobiety, które robiły zakupy, przechodziły właśnie ulicą. - Czy w pobliżu nie ma posterunku policji? - spytał szeptem. - Jest. To prawda. Stadtpolizei znajduje się przy Neugasse 5. To pierwsza ulica w lewo od tej przecznicy. - Znakomicie! A jak daleko stąd pieszo? Jeśli idzie się szybko? Szwajcarska policja potrafi przecież szybko chodzić. - To jest mniej niż pięć minut, a dwie, jeżeli jedzie się samochodem. Dlaczego pytasz? - Po prostu lubię wiedzieć, gdzie są wszystkie pionki, które rozstawiono na szachownicy. Na wszelki wypadek. Oddalili się od sklepu, powoli przeszli wzdłuż całego budynku muzeum. Claire pokazała mu, gdzie zaczyna się Stare Miasto, a Martel rozglądał się za odpowiednią kawiarnią, gdzie mógłby ją zostawić. Wyglądało na to, że powinni byli przeznaczyć na to trochę więcej czasu. - Czy szukasz odpowiedniego miejsca na zaparkowanie samochodu? - zapytała. - Bo ja znalazłam idealne miejsce. Będę mogła stamtąd obserwować wejście do muzeum sama nie będąc widoczna. Wskazała stojącą po drugiej stronie szerokiej ulicy pomarańczową budkę z odsuniętą na bok czarną zasłoną i metalowym taboretem w środku. Na budce dużymi literami wypisane były słowa: PRONTOPHOT PASS-FOTOS. - Lepiej zajmę tam miejsce, zanim ktoś zdecyduje, że potrzebne mu jest zdjęcie do paszportu - powiedziała. - Powodzenia. Nie zapomnij zabrać mnie przed wyjściem. Nie chcę siedzieć tu przez cały dzień, robiąc sobie zdjęcia - odbitki są okropne. Martel rozejrzał się po raz ostatni. Nie mógł pozbyć się uczucia, że coś było nie w porządku. Wzruszył ramionami i przeszedł na drugą stronę Vadianstrasse. Otworzył drzwi muzeum i wszedł do środka. Tak jak opisała Claire, szerokie schody prowadziły do dużego hallu. Zapłacił w okienku kasowym dwa franki pięćdziesiąt za taki sam bilet, jaki już miał w kieszeni, ten kupiony uprzednio przez Warnera. Płacąc za bilet trzymał przy twarzy chusteczkę do nosa, wydmuchując bez przerwy nos, by kobieta przy kasie nie mogła go później zidentyfikować. Z szyldu wynikało, że muzeum znajduje się na pierwszym piętrze. Wszedł po schodach. W pobliżu nikogo nie było, panowała absolutna cisza. Teraz zrozumiał, dlaczego Warner wybrał właśnie to miejsce i właśnie tę godzinę na spotkanie ze swoim kontaktem z Delty. Przy wejściu wisiała na ścianie tablica z godzinami otwarcia muzeum: 10.00-12.00 i 14.00-17.00. Jeżeli muzeum zamykano w południe, to któż inny mógł przyjść o 11.50? Po lewej stronie szerokiego podestu widać było podwójne drzwi prowadzące do biblioteki. Podszedł bardzo cicho w butach o miękkich podeszwach poruszał się bezszelestnie - i spróbował je otworzyć, ale bezskutecznie. Zawrócił więc i przekręcił gałkę zamka w drzwiach prowadzących do Muzeum Haftu. Drzwi ustąpiły. Wszedł do środka, zamknął za sobą drzwi i rozejrzał się po cichej sali. Eksponaty umieszczone były w szklanych gablotach, ustawionych w całej sali. Okna wychodziły na Vadianstrasse. Najpierw sprawdził, czy pomieszczenie jest puste, zaglądając do wszystkich wnęk. Następnie wyjął z kabury colta i założył tłumik. Na jego zegarku była dokładnie godzina 11.50, gdy zobaczył, że gałka w drzwiach lekko się poruszyła. Patrzył na to, zafascynowany, trzymając colta za plecami. Gałka wykonała pełny obrót i zatrzymała się. Drzwi nadal pozostawały zamknięte. Minęło dobre dziesięć sekund, zanim drzwi powoli się uchyliły. Martel zdążył wycofać się z pola widzenia. Słuch miał bardzo wyczulony, usłyszał więc delikatny trzask przy zwolnieniu gałki. Wstrzymał oddech. W muzeum panowała tak głęboka cisza, że słychać byłoby nawet mysz przebiegającą po parkiecie. Wkrótce nadejdzie Stahl. Zapewne sprawdza, czy jest sam. Czy wyczuł czyjąś obecność w tym milczącym archiwum wieków, składzie dzieł ludzi, którzy zmarli przed wiekami? Na jego miejscu Martel wyczułby to natychmiast. Był to mężczyzna w jasnym prochowcu i eleganckim kapeluszu. Wyglądał na businessmana, podobnie jak ludzie, którzy wysypali się z rolls-royce’a i mercedesa na Bahnhofstrasse. Pod kapeluszem majaczyła biała, koścista twarz, w klapie jego płaszcza Martel dostrzegł srebrny trójkątny znaczek, symbol Delty. Mężczyzna trzymał w prawej ręce przedmiot wyglądający jak flamaster - z przygotowaną już do akcji igłą. Trzask - Martel wziął go za odgłos zamykanej gałki od drzwi - był po prostu dźwiękiem wydanym przez spust, który po zwolnieniu wysunął ostrze. Człowiek o kościstej twarzy oddalony był od Martela zaledwie o parę stóp. Chciał natychmiast zadać cios wyprostowaną ręką, przy czym celował igłą w brzuch Martela. Ten skierował w niego colta i wystrzelił szybko raz po razie. „Puk-puk” wystrzał z pistoletu z tłumikiem zabrzmiał w cichej sali nienaturalnie głośno. Mężczyzna o kościstej twarzy wypuścił swoją broń i zatoczył się do tyłu. Z łoskotem upadł na jedną z gablot, osuwając się bokiem, a jego głowa uderzyła o szkło pokrywy. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa, ześlizgnął się na podłogę, żłobiąc obcasami rysy na wypolerowanej powierzchni parkietu. Z rozoranej twarzy trysnął strumień krwi. Martel opuścił muzeum przez nikogo nie zauważony. Przechodząc obok kasy spostrzegł tylko plecy kasjerki, która właśnie piła kawę. Colt tkwił już za jego paskiem. Muzeum zamykano za niecałe pięć minut, musiał więc wydostać się na ulicę. Ale tam już z pewnością na niego czekali ludzie z Delty. Wysłali wprawdzie swojego człowieka do muzeum, lecz pozostali czatowali na zewnątrz. Taka właśnie była metoda działania tej organizacji. Martel wciąż pamiętał o koszmarze na Bahnhofstrasse - ich zuchwalstwie i zaciekłości. Otworzył drzwi i wyszedł na Vadianstrasse. Wszystko tu wydawało się normalne, kobiety robiły zakupy, pojedynczo lub we dwie. Jakiś mężczyzna ubrany w żółtą nieprzemakalną kurtkę i czapkę stał oparty o mur po przeciwnej stronie ulicy, trzymając w ręku torbę. Próbował zapalić papierosa i wyglądało na to, że ma popsutą zapalniczkę. Claire! Musiał ochronić Claire, prowadząc ich za sobą jak najdalej od niej. Już jedna Hofer - Lisbeth - zginęła. Ci z Delty musieli być gdzieś tutaj. Widział nogi Claire poniżej zasłony zaciągniętej w budce automatu fotograficznego. Ruszył. Postanowił działać ostrożnie. Wyciągnął cygarniczkę, aby zwrócić na siebie uwagę. Włożył papierosa do ust. Zatrzymał się przed budką i złożył dłonie, tak aby za pomocą zapalniczki ukryć usta. Zasłona była z lekka uchylona. Nie patrząc w stronę budki powiedział: - Przysłali człowieka z Delty. Leży martwy wewnątrz muzeum. To jest rozkaz: pozostań na miejscu. Mam dwie minuty, aby wyprowadzić stąd tego, który idzie za mną. A potem wracaj, do cholery, i czekaj w Metropolu, aż się z tobą skontaktuję. Odchodził w stronę Starego Miasta, gdzie był stary bruk i stare kamieniczki, za to sklepy nowe. Skręcił w Neugasse i szedł wzdłuż ulicy. Neugasse 5 - powiedziała Claire. Komenda policji. Pięciominutowy spacer lub dwie, trzy minuty samochodem. Musiał dokładnie ustalić pozycję przeciwnika, a to powinno dać mu trochę czasu: przecież ci dranie nie zaczną czegokolwiek w tak bliskiej odległości od komendy policji. Zatrzymał się, aby rzucić okiem w sklepową szybę. Nie miał pojęcia, jaki to sklep, koncentrował się na odbiciu w szybie. Mężczyzna w żółtej nieprzemakalnej kurtce zatrzymał się po drugiej stronie wąskiej uliczki. Patrzył w inną szybę wystawową, wciąż trzymając dużą torbę na zakupy i paląc papierosa. Jego zapalniczka zaczęła działać w chwili, gdy Martel ruszył. Anglik pociągnął papierosa z cygarniczki. Coś tu było nie w porządku. Coś więcej niż sam fakt, że śledziła go „Żółta Nieprzemakalna Kurtka”. Posuwał się w kierunku Stadtpolizei. Mury pokryte brudnoszarym tynkiem, szare okiennice prawie zlewające się z murami. Brama wejściowa szeroka na tyle, aby przejechał nią tylko jeden samochód. Poszedł dalej. Dochodził do skrzyżowania, części bardziej otwartej, którą - o ile dobrze pamiętał plan Claire Hofer - była Markt-Gasse. Skręcił w lewo i zatrzymał się, aby wyrzucić niedopałek papierosa zgaszonego na podeszwie buta. Coś tu nie grało... To już nie był przypadek: „Żółta Nieprzemakalna Kurtka” wpatrywał się w kolejną szybę sklepową. Coś tu rzeczywiście było nie w porządku. Wyglądało to zbyt prymitywnie - użyć do śledzenia człowieka ubranego tak, że można go było zauważyć z daleka. Ten człowiek stara się zwrócić na siebie uwagę po to, aby odwrócić ją od kogoś innego. I na tym Martel skupił cały swój umysł. Niebezpieczeństwo miało nadejść z innej strony. Tkwił na skraju chodnika, obserwując dziwne widowisko. Na środku ulicy zatrzymał się pociąg dla dzieci, składający się z drewnianych otwartych wagoników z płóciennymi daszkami. Na początku pociągu stała lokomotywa ze złotą dekoracją. Maszynista, dorosły mężczyzna, dawał właśnie sygnał do odjazdu. W każdym wagoniku znajdowało się czworo dzieci: dwie pary siedzące naprzeciw siebie. W dwóch wagonikach siedziały matki z dziećmi. Wagoniki były dostatecznie duże, aby pomieścić dorosłych. „Żółta Nieprzemakalna Kurtka” wciąż sterczał przed wystawą z damską bielizną. Na litość boską! Martel ruszył szybko, pozostawiając wciąż stojący w miejscu pociąg. Jeśli ponownie miała zdarzyć się masakra w stylu Zurychu, to w żadnym razie nie może to mieć miejsca w obecności dzieci. Zobaczył w oddali ciemnożółty budynek hotelu Hecht, w którym początkowo zatrzymała się Claire. Przechodząc przez ulicę, starał się patrzeć na przechodniów, z wyjątkiem „Żółtej Nieprzemakalnej Kurtki”. Atak nadszedł z najmniej spodziewanej strony. Mijał właśnie hotel Hecht, gdy usłyszał przenikliwy gwizd, sygnał pociągu. Ten dziecinny pociąg jechał za nim, przesuwając się pewnie wzdłuż hotelu Hecht. W ostatnim wagonie, z samego brzegu, siedziała Claire Hofer. Miejsce obok niej zajmowała mała dziewczynka, naprzeciw znajdowało się jeszcze dwoje dzieci. Wszyscy spoglądali w inną stronę, podczas gdy Claire patrzyła wprost na niego. Pod klapą otwartej torebki trzymała pistolet z lufą skierowaną w jego stronę. Raczej poczuł, niż zobaczył kogoś po swej lewej stronie. Odwróciwszy wzrok od pociągu, zauważył wysoką kobietę w ciemnym kapeluszu z woalką, która zasłaniała jej całą twarz. W prawej ręce trzymała znajomy przedmiot - broń ze strzykawką i igłą. To były zapewne posiłki, od których „Żółta Nieprzemakalna Kurtka” usiłował wcześniej odwrócić jego uwagę. Martel pomyślał, że już kiedyś widział tę zawoalowaną kobietę z Neugasse. To przez chwilę osłabiło jego czujność. Wyciągnął rękę, by odsunąć od siebie elegancką damę. Byłby to jego ostatni ruch, gdyż bez wątpienia wbiłaby mu w rękę igłę, wstrzykując przy okazji zawartość strzykawki. Gdzieś w pobliżu wypaliła rura wydechowa samochodu, ale hałas ten zagłuszył dźwięk klaksonu. Elegancka kobieta miała na sobie suknię z dużym trójkątnym dekoltem, odsłaniającym dość śmiało ramiona i piersi. To również przykuwało wzrok. Kobieta odchyliła się do tyłu i oparła przy tym o mur hotelu. W wycięciu sukni pojawił się maleńki otwór, jakby wywiercony przez chirurga. Ten otwór powoli zaczął wypełniać się krwią, a potem kobieta osunęła się na ziemię. W momencie gdy upadła, kapelusz przekręcił się na bok, spod woalki wyłoniła się twarz. Martel zmusił się, aby iść dalej, przesuwając się pomiędzy porannymi przechodniami. Twarz, którą zobaczył, rzeczywiście była mu znana. To była martwa twarz Giseli Zobel. Widział, jak pociąg wjeżdża w starą bramę w murach, które kiedyś - być może - chroniły miasto. Claire wciąż znajdowała się w wagoniku, ściskając zamkniętą torebkę. Rozmawiała z dziewczynką, która siedziała obok. Ta szwajcarska dziewczyna zastrzeliła jego niedoszłą morderczynię z poruszającego się pojazdu. Do tej pory nie spotkał się z celnością takiej klasy. „Żółta Nieprzemakalna Kurtka” zniknął nagle, gdy przed hotelem Hecht zaczął się gromadzić tłum przy czymś, co leżało na ziemi. ROZDZIAŁ 9 Czwartek, 28 maja Claire drżała ze strachu w swoim pokoju w hotelu Metropol. Panowała nad sobą do momentu, gdy w parę minut po niej powrócił Martel. Teraz przyszła reakcja: Claire załamała się. Usiadł na łóżku obok niej. Położyła mu głowę na piersi i cicho płakała. Łkanie wstrząsało jej ciałem. Gładził miękkie, ciemne włosy dziewczyny bez słowa, aż poczuł, że się uspokaja. - Nie wykonałaś rozkazu - powiedział szorstko. - Powiedziałem ci przecież, gdy siedziałaś w budce, że masz wrócić tutaj. Co jednak widzę w chwilę później? Siedzisz w pociągu dla dzieci. - Miałeś cholerne szczęście, że tam siedziałam! - wybuchła, ale na jej twarzy pojawiło się zaraz przerażenie. - O, mój Boże! Chcesz powiedzieć, że ta kobieta nie próbowała cię zabić?! Widziałam wyraźnie, że miała w ręku nóż. - To nie był nóż, ale jedna z tych podskórnych strzykawek, które tak lubi Delta. Ocaliłaś mi życie - kontynuował zwykłym, pozbawionym emocji tonem, aby pomóc jej zapanować nad sobą. - Jak ty, u diabła, za mną szłaś? Zupełnie cię nie zauważyłem. - Nie byłabym taka dobra, gdybym dała się zauważyć - odcięła się i wydmuchała nos. - Przykro mi, jeśli coś spartaczyłam. - Jeżeli zastrzelenie mordercy z pojazdu będącego w ruchu określasz partactwem, to proszę cię, niech zawsze będzie to twoim zwyczajem. - Zabiłam ją? - Zabiłaś sukę! - stwierdził krótko. - To była Gisela Zobel, ta, która udawała Lisbeth na Centralhof. Wydaje się, że okrutna pomysłowość Delty nie ma końca. Najpierw wysłali człowieka, żeby stawił się na spotkanie w muzeum, mężczyznę noszącego w klapie znaczek Delty... - Zostawiłeś go tam ze znaczkiem? - Tak. To dziwne, prawda? Sposób, w jaki paradują z tym znaczkiem. Zupełnie, jakby ktoś chciał rozgłosić światu, że są mordercami. Coś mi zaczyna świtać. Następnie przygotowują grupę wspierającą. Rzucający się w oczy facet w żółtej nieprzemakalnej kurtce idzie za mną, podczas gdy niewidoczna kobieta w kapeluszu z woalką czeka na odpowiedni moment, żeby mnie wykończyć. - Widziałam ich dwoje przez szparę w zasłonie budki. Dlatego poszłam za tobą. - Chwała Bogu! powiedział Martel wstając. - Nie rozpakowałaś jeszcze swojej walizki? - Powiedziałeś mi, żebym nie rozpakowywała. Tylko moje przybory do mycia są w łazience. - Zapakuj je. Złapiemy pierwszy pociąg z St. Gallen. - Dlaczego? Jestem wykończona! - zaprotestowała. - Możesz odpocząć w pociągu. Jedziemy na wschód, do Bawarii. - Skąd taki cholerny pośpiech?! - Ten cholerny pośpiech to z powodu policji. Bardzo szybko zorientują się, że mają do czynienia z dwoma zabójstwami. Z dwoma! Mężczyzna zabity w muzeum i kobieta, którą zastrzeliłaś przed hotelem. Wkrótce będą pilnować wszystkich pociągów wyjeżdżających z St. Gallen. Siedzieli sami w przedziale pierwszej klasy ekspresu do Monachium. Martel zataił przed Claire, że Bawaria, do której wjeżdżali, stanowi strefę maksymalnego niebezpieczeństwa. Gdzieś tutaj, we wspaniałej krajobrazowe części Niemiec, znajdowała się główna siedziba Delty. Szwajcaria, najbardziej neutralny i solidny kraj w Europie, stała się niemal śmiertelną pułapką. Ale niebezpieczeństwa, na które naraził się w Zurychu i St. Gallen, były niczym w porównaniu z tym, co czekało ich w Bawarii. Z dworca w St. Gallen Martel zadzwonił do Tweeda do Londynu. Świetny system telefoniczny to niewątpliwie jeden z plusów Szwajcarii. Z każdej budki telefonicznej można było zatelefonować za granicę bez narażania się, że ktoś podsłucha taką rozmowę. W rozmowie z Tweedem Martel użył swojej zwykłej techniki. Wiedząc, że wszystko będzie nagrane na taśmę, mówił skrótami. Posługiwał się czymś w rodzaju ustnej stenografii: bombardował Tweeda luźnymi faktami, najdrobniejszymi fragmentami informacji, jakie zebrał. Dopiero później Tweed, oddalony od pola walki, spróbuje złożyć fragmenty wiadomości w sensowny obraz. - Mówi czwartek - zaczął, gdy Tweed był już na linii i czekał na potwierdzenie kodu identyfikacyjnego. - Tu dwa osiem. Był czwartek, 28 maja. Martel użył dnia tygodnia, Tweed odpowiedział datą miesiąca. Martel zaczął zasypywać go gradem słów: - Delta bardzo aktywna w Szwajcarii. Agenci ubrani w garnitury businessmanów. Symbol Delty otwarcie noszony w klapach. Dziwny brak współpracy władz lokalnych. Fałszywa Claire, czekająca przy Centralhof, próbowała mnie zabić. Zaaresztowana przez fałszywego Arnolda. Uwięziona Hofer, to jest oczekująca Lisbeth Hofer, bliźniaczo podobna siostra Claire. Lisbeth porwana w czasie zajścia na Bahnhofstrasse. Powtarzam, Bahnhofstrasse. Ferdy Arnold później powiedział, że jej ciało znaleziono w Limmat. Nagel nie wiedział o zajściach na Bahnhofstrasse. Obecnie, z prawdziwą Claire Hofer, w St. Gallen. Razem z nią wyjazd natychmiast, aby zbadać miejsce zabójstwa Warnera. Claire mówi, że Warner trzy razy wspomniał operację „Krokodyl”. Coś fałszywego z neonazistowską Deltą. Muszę iść. - Zaczekaj! - powstrzymał go Tweed. - Bayreuth donosi, że Manfred przekroczył granicę Niemiec zachodnich koło Hof. Manfred! Rozumiesz?! - Chryste! Martel rzucił słuchawkę, złapał walizkę i pobiegł wzdłuż peronu do wagonu, w którym Claire zostawiła otwarte drzwi. Wsiadł do ekspresu i zatrzasnął za sobą drzwi pociągu ruszającego właśnie w kierunku wschodnim. Rzucił walizkę na siedzenie i opadł obok. Nawet wczesnym popołudniem w mieszkaniu na trzecim piętrze ponurego bloku w Monachium było tak ciemno, że jego lokator musiał zapalić lampę na biurku. Wchodząc do mieszkania usłyszał, że dzwoni telefon. Podniósł słuchawkę dłonią w rękawiczce. - Vinz. Dzwonię z Lindau. - Jesteśmy tu odpowiedział - Manfred swoim miękkim, opanowanym głosem. - Dzwonisz, żeby potwierdzić, że interes w St. Gallen został załatwiony pomyślnie? - Niestety, nie mogło dojść do ubicia interesu. - Vinz zmusił się do kontynuowania rozmowy. - Kohler zameldował stamtąd... - Ale dlaczego interes nie doszedł do skutku? - Negocjator z drugiej strony okazał się niechętny. - Vinz pocił się, pod pachami czuł wilgoć. - I usługi dwójki naszych ludzi skończyły się... - Skończyły się? Manfred powtórzył słowa bardzo powoli, jakby był pewien, że się przesłyszał. Nastąpiła przerwa w rozmowie. W dużych, przyciemnionych szkłach okularów Manfreda odbijało się światło stojącej na biurku lampy. W Lindau Vinz z wysiłkiem mówił dalej: - Anglik jest teraz w ekspresie jadącym do Monachium. Planowany przyjazd - mniej więcej za pół godziny. - A więc - wtrącił gładko Manfred - zrobiłeś wszystko, aby wsiąść w Lindau i kontynuować negocjacje z tym dżentelmenem. - Teraz z kolei Manfred zrobił pauzę. - Oczywiście, zdajesz sobie sprawę, że jest absolutnie konieczne, aby interes z nim został zawarty, zanim pociąg dojedzie do Monachium? - Wszystko przygotowałem osobiście. Myślałem po prostu, że powinienem się z tobą skonsultować. - Zawsze się ze mną konsultuj, Vinz. Zawsze. A później grzecznie poinformuj Reinharda Dietricha. - Zdam raport z postępów sprawy. - Zdarza się, że pasażerowie wypadają z pociągów - powiedział miękko Manfred. - Zdasz raport z sukcesu. Ściśnięty w budce telefonicznej Vinz stwierdził, że połączenie zostało przerwane. Z przekleństwem na ustach pchnął drzwi i pospiesznie ruszył w smugi szarej mgły. Średniowieczne miasto Lindau - niegdyś miasto cesarskie - spowijała nadchodząca z jeziora mgła. Stare Miasto jest plątaniną brukowanych uliczek i zaułków, w które nawet najbardziej odważni nie zapuszczają się nocą. Nie, żeby tam normalnie groziło jakieś niebezpieczeństwo - Lindau jest bardzo praworządnym miastem. Wkrótce po rozmowie telefonicznej z Manfredem trzy samochody przejechały przez most dla ruchu kołowego i skierowały się ku dworcowi. Stacja kolejowa to następna ciekawostka Lindau. Pociągi ekspresowe głównej linii na trasie z Zurychu do Monachium mają w tym miejscu objazd. Przejeżdżają przez nabrzeże do zachodniej części i na wyspę. Zatrzymują się na stacji obok portu. Jeżeli wysiądziesz z ekspresu w Lindau, przechodzisz przez kontrolę celną i paszportową, ponieważ przekroczyłeś granicę z Austrii do Niemiec. Ale podróżując pociągiem z Lindau do Monachium, nie przechodzisz przez kontrolę celną, bo jesteś już na terenie Niemiec. Właśnie to miało zamiar wykorzystać ośmiu ludzi prowadzonych przez Vinza. Wysiedli przy dworcu z samochodów, które kierowcy natychmiast wycofali. Byli ubrani jak businessmani, dwóch z nich niosło walizki z mundurami. Założą je już w pociągu do Monachium, gdy tylko ruszy z Lindau. Były to mundury kontrolerów biletów Niemieckich Kolei Państwowych i urzędnika kontroli paszportowej. Urzędnik, poruszając się szybko wzdłuż przedziałów pociągu i tłumacząc konieczność ponownego sprawdzenia paszportów, miał za zadanie odszukać Keitha Martela. Plan był prosty. Erwin Vinz - nieduży, szczupły trzydziestoośmiolatek z torbiastymi powiekami - stał na czele grupy egzekucyjnej. To on, ubrany w mundur kontrolera paszportów, znajdzie „cel”. Jeżeli Martel będzie w przedziale sam, przedział zajmą czterej mężczyźni. Gdy ekspres rozwinie dużą szybkość, jeden z mężczyzn otworzy drzwi zewnętrzne i Anglik wypadnie z pociągu. Vinz wyliczył, że cała ta operacja nie powinna trwać dłużej niż dwadzieścia sekund. Jeżeli natomiast okaże się, że w przedziale znajdują się jeszcze inni pasażerowie, Vinz poprosi Martela, aby towarzyszył mu w związku z jakimiś niedokładnościami w paszporcie. Zostanie wówczas zaprowadzony do pustego przedziału, gdzie zastosuje się tę samą technikę. Vinz wiedział, że w czwartki ekspres jechał na ogół prawie pusty. Peron, na który miał wjechać ekspres, był wyludniony. Ośmiu mężczyzn przeszło nań oddzielnie z poczekalni. Mgła tworzyła atmosferę nieco nierealną, a mężczyźni poruszali się w niej jak duchy. Vinz sprawdził zegarek: byli na czas. Ekspres przyjedzie dopiero za dwadzieścia minut. ROZDZIAŁ 10 Czwartek, 28 maja - Polubisz Lindau, Keith - powiedziała Claire, gdy Martel wyglądał przez okno jadącego szybko ekspresu. - To jedno z najpiękniejszych starych miasteczek w Niemczech. - Znam je. - Myślał zupełnie o czymś innym. - Chcę skontaktować się z Erichem Stollerem z BND tak szybko, jak będzie to możliwe. Powinien się temu przyjrzeć. Otworzył walizkę i wyjął coś zawiniętego w chusteczkę do nosa. Był to niebieski błyszczący cylinder podobny do dużego flamastra. Miał dwa przyciski: jeden na oprawce, a drugi w części wewnętrznej. - Tę małą zabawkę Delty podniosłem z podłogi w Muzeum Haftu, gdzie upuścił ją morderca. Ten przycisk w połowie oprawki wysuwa i cofa igłę. Sądzę, że ten drugi powoduje wstrzyknięcie trucizny. To jest pomysłowe - można użyć dłoni do wprowadzenia w ruch mechanizmu wstrzykującego. Ludzie Stollera, ci od medycyny sądowej, powiedzą nam, jaki to zawiera płyn. - Ta kobieta, którą zastrzeliłam przed hotelem Hecht... - Miała zamiar użyć kopii tego urządzenia. Ciekawe... Reinhard Dietrich prowadzi kompleks elektroniczny, nic więc dziwnego, że używa tak precyzyjnych instrumentów. - Chcesz powiedzieć, że to on produkuje te ohydne rzeczy? - Jestem tego cholernie pewny. Odłożył broń do walizki i wyjrzał przez okno. Jak do tej pory, widać było głównie zielone, uprawne pola i stoki wzgórz. To jedna z najpiękniejszych i najmniej znanych części Szwajcarii, położona z daleka od szlaków turystycznych. Krajobraz zaczął się zmieniać. Przejeżdżali teraz przez równiny, niezbyt widoczne w przewalającej się mgle, która pokrywała pobliskie Jezioro Bodeńskie. Nie widzieli zbyt wielu śladów ludzkich siedzib, ale atmosfera wydawała się nieprzyjazna. Martel koncentrował się na widoku za oknem, jakby obawiał się, że przeoczy coś bardzo ważnego. - To jest delta Renu, prawda? - spytał. - Tak. Wkrótce przekroczymy rzekę, przed samym jej ujściem do jeziora. Delta. Czy ta geograficzna osobliwość w najbardziej na wschód wysuniętej części jeziora miała jakieś znaczenie? Wybrzeże południowe należało do Szwajcarii, z wyjątkiem dziwacznej enklawy lądu na zachodzie, gdzie znajdowało się niemieckie miasto Konstancja. Brzeg północny należał do Niemiec, ale na wschodnim krańcu kilka mil wybrzeża jeziora należało do Austrii. Martel poprawił okulary w rogowej oprawie ze zwykłymi szkłami - nosił je, żeby zmienić swój wygląd. Zapalił następnego papierosa, pamiętając o tym, żeby nie używać cygarniczki. Wydawało się, że ponownie zatopił się w myślach. - Będziemy wkrótce w Lindau - powiedziała z entuzjazmem Claire, próbując rozproszyć jego ponury nastrój. - Coś z pewnością musimy znaleźć. To było... - Jej głos wprawdzie się załamał, ale szybko się opanowała. - To było ostatnie miejsce, gdzie widziano Warner a żywego. - Tylko że wysiądziemy jeden przystanek wcześniej, w austriackiej Bregencji. - Dlaczego? - Bregencja może być ważna. A poza tym ludzie z Delty nie przypuszczają, byśmy tu wysiedli z pociągu. Dworzec Główny w Monachium... Dworzec Główny w Zurychu... Delta... Centralhof... Bregencja... Waszyngton, DC, Clint Loomis... Pullach, BND... Operacja „Krokodyl”. To były notatki nieżyjącego już Charlesa zapisane w jego czarnym notesie ukrytym w tajnej kieszeni, notesie, który odnalazł Erich Stoller z BND i przesłał Tweedowi do Londynu. Bregencja. Gdy ekspres zwolnił, Claire zdążyła zauważyć przez okno z korytarza Jezioro Bodeńskie - spokojną, szarą taflę wody. Pociąg zatrzymał się. Kiedy Martel otworzył drzwi w końcu wagonu, zobaczył, że nie ma peronu. Wysiedli na tory. Martel wyrzucił swoją walizkę i przytrzymał Claire za łokieć, pomagając jej zeskoczyć z wysokiego stopnia. Claire, odbierając od niego swoją walizkę, wzdrygnęła się odruchowo. Przeszli przez tory i ruszyli w stronę starego, piętrowego budynku stacji. - Zadrżałaś. - To ta mgła - wyjaśniła krótko. Zimna, lepka wilgoć pokryła jej twarz. Poczuła, że przenika ją ona aż do środka, nawet przez płaszcz. Skłamała. Po części niepokoiła ją sama mgła, ale tak naprawdę to przerażała atmosfera, jaką wytwarzały te kłębiące się szare opary. Coś się widziało, ale po chwili to coś znikało. Tuż za Bregencją wznoszą się masywne wzgórza Pfander o zboczach gęsto porośniętych lasem. Szli w kierunku stacji. W prześwicie, który pojawił się w otaczającym wszystko całunie mgły, Claire ujrzała tylko ociekający wodą wapienny mur. Po jakimś czasie również i to zniknęło. Nie było żadnej bariery przy przejściu, ponieważ bilety kontrolowano w pociągu. Pozostawili swoje walizki w skrytkach na bagaż i poszli do Bregencji. Miasto wydawało się wyludnione, jakby była niedziela. Naprzeciw stacji stał rząd starych bloków. Martel zatrzymał się, wydmuchując dym z papierosa i sprawdzając, czy wszystko jest w porządku. Claire rzuciła na niego okiem. - Te okulary powodują, że wyglądasz poważniej. Zmieniają twoją osobowość. Nawet chód masz bardziej ociężały. Jesteś jak kameleon. A właściwie co my będziemy tutaj robić? Wyjął dwie fotografie Charlesa Warnera, które - zanim opuścił Park Crescent - dał mu Tweed. Podał jej jedną z odbitek. Spojrzała na zdjęcie mężczyzny, z którym pracowała przez ponad sześć miesięcy, mężczyzny brutalnie zamordowanego na jeziorze niedaleko miejsca, w którym właśnie teraz się znajdowali. - Szukamy rzekomo przyjaciela, Warnera - powiedział Martel. - Jego żona poważnie zachorowała i myślimy, że Warner jest gdzieś w tych okolicach. Kupimy plan ulic, podzielimy miejscowość na sektory, a potem spotkamy się w umówionym miejscu za dwie godziny. - To brzmi jak beznadziejne zadanie - skomentowała, gdy studiowali plan miasta zakupiony w kiosku. - Warner był tutaj, zapisał nazwę tego miasta w swym notesie. Skoncentruj się na wszystkich miejscach, gdzie sprzedaje się papierosy, bo Charles kopcił jak komin. Miał bardzo silną osobowość, robił wrażenie na każdym, z kim rozmawiał. A teraz zdecydujemy, którą dzielnicą zajmie się każde z nas. Połowa tej pracy polega na dobrym wyciąganiu nóg. W pewnym mieszkaniu w Monachium zadzwonił telefon i Manfred podniósł słuchawkę, jak zwykle - dłonią w rękawiczce. Dzwonił Erwin Vinz. Manfred, który był abstynentem, nalał sobie wody mineralnej Perrier, słuchał przy tym pilnie. - Mówię z Dworca Głównego w Monachium - zaczął Vinz po przejściu przez rytuał sprawdzania tożsamości. - Wysiadłem z pociągu parę minut temu. Manfred od razu wyczuł, że coś się nie udało. Vinz był chaotyczny, niechętnie przechodził do sedna sprawy. Zastosował więc swój często używany chwyt: - Świetnie! Zakładamy, że wszystko poszło dobrze. Spotkanie doszło do skutku i interes został ubity! - W pociągu nie było Anglika. Nie ma wątpliwości. Mogę za to osobiście ręczyć. Jeżeli wsiadł w St. Gallen, musiał wysiąść w Romanshorn lub St. Margarethen w Szwajcarii. - Kohler widział go, gdy zamykał drzwi wagonu po wejściu do ekspresu w St. Gallen. Głos Manfreda, łagodny i delikatny, ukrywał ogarniającą go wściekłość. Bezczelny Vinz, podkreślając słowo „jeżeli”, podawał w wątpliwość kompetencje Kohlera. Kohler ani trochę go nie obchodził, ale Vinz usiłował przerzucić na niego winę, a tego Manfred nie mógł tolerować. - Gdyby nasz przyjaciel wysiadł z pociągu na terenie Szwajcarii, Kohler wiedziałby o tym. Manfred nie uważał za konieczne tłumaczyć Vinzowi, że Kohler miałby swoich ludzi oczekujących na każdej stacji na trasie pociągu jadącego przez Szwajcarię, zaopatrzonych przy tym w szczegółowy rysopis Martela. Ciągnął dalej, a Vinz oblewał się potem. - Twoja grupa zaczęła działać na granicy szwajcarskiej. Wsiadłeś do pociągu w Lindau. - Ten drań musiał wysiąść w Bregencji - wtrącił Vinz. - To jedyne miejsce, gdzie nie było obstawy. - Tej obstawy nie było przez ciebie. Bregencja! Manfred zacisnął mocniej rękę na słuchawce. Jedynym miastem, w którym nie chciał, żeby Martel węszył, była właśnie Bregencja. Miał ochotę nakrzyczeć na Vinza, ale delikatność sytuacji wymagała opanowania. - Możemy zorganizować grupę ludzi w Bregencji w ciągu godziny - zaproponował Vinz, zaniepokojony ciszą po drugiej stronie linii. - Chcielibyśmy, żeby twoja grupa spotkała naszego klienta za pół godziny. Czynię cię osobiście odpowiedzialnym za doprowadzenie tej transakcji do pomyślnego końca. Stojący w budce telefonicznej na monachijskim dworcu Vinz zaklął po raz któryś z rzędu: Manfred znowu przerwał rozmowę. Teraz trzeba przetransportować ludzi samolotem z powrotem z Monachium na lotnisko najbliższe Bregencji. Tym razem musi wyeliminować Anglika. Po telefonie Martela z St. Gallen Tweed opuścił biuro w Londynie i udał się do swego mieszkania przy Maida Vale. Nowy zastępca Howarda, Mason, próbował go zatrzymać. Wyglądał na jeszcze bardziej szczupłego i głodnego niż do tej pory. Przyszedł do Tweeda właśnie wtedy, gdy ten wychodził. - Szef prosi pana na chwilę do siebie, sir. Mówi, że to pilne. - Zawsze jest pilne - dla niego. Zobaczę się z nim po powrocie. Tweed pojechał do swego mieszkania taksówką. Towarzyszyła mu panna McNeil, która miała w swej podręcznej torebce taśmę z nagraną rozmową. W taksówce zadał jej pytanie: - Ten nowo przyjęty, Mason, bywa w czymkolwiek dobry? - Byłby dobry jako goryl do ochrony - odpowiedziała. - Jest ekspertem w judo i karate. Strzelec wyborowy z broni ręcznej. W Sekcji Specjalnej ucieszyli się, gdy Howard go zabrał. - Dlaczego? McNeil zawsze była dobrze zorientowana we wszelkich plotkach. Prawdopodobnie dlatego, że miała talent do słuchania w uważnym skupieniu - i nieograniczoną cierpliwość. - Był zbyt agresywny. Uciekał się z byle powodu do ręcznych metod przesłuchiwania w stosunku do każdego podejrzanego. Wydaje się, że było tego dostatecznie dużo. W mieszkaniu McNeil włączyła taśmę z nagraną rozmową. Słuchając robiła notatki w kształcie zgrabnych pętli i zawijasów. Zaproponowała, że przygotuje herbatę, ale Tweed upierał się, że tylko on umie ją dobrze zaparzyć, w taki właśnie sposób, jak sam lubi. „Mogłoby się wydawać, że przez całe życie był kawalerem” - pomyślała McNeil, nie przerywając robienia notatek. Tweed wniósł herbatę na tacy, gdy taśma z nagraniem dobiegała końca. Budynek, w którym mieszkał Tweed, miał pewne wygody. Przychodziła do niego sprzątać Sycylijka, o której powiadał, że jest analfabetką w trzech językach. Na parterze budynku mieściła się restauracja. Tweed, aktualnie samotny, był poniekąd samowystarczalny. Nalewając herbatę, zadał pytanie: - Czy uderzyło cię coś w tym, co mówił Martel? - Dwie rzeczy. Delta wydaje się działać jak w amoku, zupełnie tak, jakby mieli jakiś ostateczny termin. Martel używa w swoim raporcie mocnego języka. I jeszcze inna uwaga: „coś fałszywego z neonazistowską Deltą”. Nie rozumiem, co chce przez to powiedzieć... - McNeil, jesteś skarbem. Zawsze zauważysz najważniejsze fakty. Czuję się tutaj niepotrzebny. Jestem pewien, że ostatecznym terminem jest drugi czerwca. Ekspres na spotkanie w Wiedniu wyruszy wtedy z Paryża, a rankiem następnego dnia przekroczy granicę Bawarii. - Myślisz o bawarskich wyborach krajowych? - Otóż to. Trzy główne partie ubiegają się o władzę, o objęcie rządu krajowego. Delta Dietricha, czyli neonaziści, partia rządowa z kanclerzem Kurtem Langerem i grupa lewicowa z Toflerem, rzekomym byłym komunistą. Gdyby cokolwiek dramatycznego zdarzyło się trzeciego czerwca, dzień przed wyborami, mogłoby to przeważyć szalę zwycięstwa na stronę Toflera. Dla Zachodu oznaczałoby to wielką klęskę. - A jakież to dramatyczne wydarzenia mogą mieć miejsce? - Sam chciałbym wiedzieć. - Tweed popijał herbatę. - Jestem przekonany, że Delta ma jakiś sekretny plan, stąd ten szał wykluczania każdego, kto usiłuje grzebać w ich sprawach. - A co z tą uwagą: „coś fałszywego”? McNeil siedziała bez ruchu, obserwując Tweeda wpatrzonego przez okulary w przestrzeń. Wyglądał zupełnie jak sowa. Wiedziała, że miewał nagłe przebłyski intuicji - potrafił wybiegać w przyszłość, którą przepowiadał z takich właśnie okruchów danych, jakie przekazał Martel. - Wydaje się, że istnieje tajna komórka działająca wewnątrz Delty - powiedział powoli Tweed. - To jedyne wytłumaczenie niektórych akcji, które wydają się zaplanowane tak, aby spowodować przegraną w wyborach. - No, to teraz ja się pogubiłam - skomentowała cierpko McNeil. - Gdzież to byliście oboje? Howard czekał już na nich, kiedy powrócili do biura. Stał sztywno, tyłem do okna, w taki sposób, że jego twarz pozostawała w cieniu, podczas gdy rozmówcom światło padało na twarze. Złożył ręce na brzuchu ozdobionym podwójnym węzłem złotego łańcuszka przy zegarku. „Ma bardzo bojowy nastrój i postawę” - zauważył Tweed, siadając przy swoim biurku. Zbyt dobrze znał takich ludzi. Mieli kompleks niższości tak wielki jak Everest, stąd wynikała potrzeba kompensacji w postaci pretensji do posiadania autorytetu, przy czym co jakiś czas musieli się upewnić, czy wciąż go posiadają. - Poszliśmy na spacer do Regent’s Park - skłamał grzecznie Tweed. - Pracujecie nad jakimś problemem? - rzucił zaczepnie Howard. „Szef SIS stał się bardzo nerwowy” - pomyślała McNeil. Trzymała w ręku pustą torbę, w której przemyciła z biura do mieszkania przy Maida Vale taśmę z nagraniem Martela. - Co pani ma w tej torbie? - kontynuował swe przesłuchanie Howard. - Kanapki z serem. Z cheddarem, jeśli musisz wiedzieć - wtrącił Tweed. - Jest znacznie lepszy niż cheshire. Smaczniejszy. - Czy byłaby pani tak uprzejma i znalazła sobie coś do roboty gdzie indziej? - poprosił Howard sekretarkę, która szybko opuściła pokój, wciąż trzymając w ręku torbę. - Czy miałeś coś od Keitha Martela? - warknął Howard, gdy już zostali sami. - Sądziłem, że zajmujesz się przede wszystkim ochroną pani premier w czasie jej podróży na konferencję na szczycie w Wiedniu. Skąd więc to nagłe zainteresowanie Martelem? - To jest strata personelu właśnie wtedy, gdy potrzebny mi jest każdy człowiek. - Już to mówiłeś. Jeśli będziesz chciał mieć to na piśmie, prześlij mi notatkę, a ja przedstawię ją ministrowi. - Tweed zsunął okulary na koniec nosa i spojrzał uważnie na swego gościa. Wiedział, że doprowadzi tym Howarda do wściekłości. - Przypuszczam, że wciąż ci sami ludzie odpowiadają za bezpieczeństwo prezydentów Ameryki i Francji oraz niemieckiego kanclerza? - Tim O’Meara w Waszyngtonie, Alain Flandres w Paryżu i Erich Stoller w Bonn. Czy rzeczywiście interesuje cię to? - Niezupełnie. Po prostu zastanawiałem się, czy wszyscy moi starzy znajomi wciąż się tym zajmują. - Tweed znowu spojrzał na swojego szefa. - W dzisiejszych czasach jest tyle zwolnień w momentach najmniej spodziewanych... Howard wyszedł z pokoju z zaciśniętymi ustami. Szedł krokiem oficera w odwrocie. Zapewne przez wiele dni będzie wściekły z powodu tej wymiany zdań i dlatego będzie trzymał się z daleka od Tweeda, a to właśnie Tweed chciał osiągnąć. McNeil zajrzała przez drzwi. - Poszedł już? - Tak, moja droga. Lew brytyjski ryknął. Możemy teraz bezpiecznie wrócić do naszych spraw. - Otworzył egzemplarz atlasu „The Times”. - „Krokodyl”... Jestem pewien, że klucz do rozszyfrowania tego zakodowanego słowa mamy dosłownie pod nosem. Erwin Vinz zabrał swą grupę egzekucyjną do nowego miejsca poszukiwań - do Bregencji. Pojechali trasą możliwie najszybszą. Przerzucił swoich ludzi samolotem z prywatnego pasa startowego koło Monachium na inny pas, niedaleko Lindau. Stąd ośmiu mężczyzn przesiadło się do trzech oczekujących samochodów i z dużą szybkością dojechało do granicy, a potem do Bregencji. Kiedy przyjechali na stację, była trzecia. - Myślę, że to tutaj Martel wysiadł z pociągu - powiedział Vinz do dwóch mężczyzn siedzących z tyłu samochodu. - Prawdopodobnie Wciąż jest w Bregencji. Zostaniecie tutaj. Reszta podzieli miasto na sektory i będzie jeździć tak długo, dopóki go nie znajdzie. - A jeśli zobaczymy, że wsiada do pociągu? - spytał jeden z tych, którzy mieli opuścić samochód. - To będzie miał fatalny wypadek, oczywiście! - Vinza zirytowała głupota podwładnego. - Cokolwiek by się wydarzyło, Martel nie może dotrzeć do Monachium. Vinz przeprowadził naradę z pozostałymi pięcioma ludźmi. - Kto znajdzie Martela, dostanie dwadzieścia tysięcy marek. Macie jego rysopis. Powiecie ludziom, że uciekł z zakładu dla umysłowo chorych i że jest niebezpieczny. Spotykamy się tutaj za dwie godziny. Przewróćcie wszystko do góry nogami! Martel odnalazł ślad pozostawiony przez Charlesa Warnera w Bregencji dopiero za dwunastym razem. Sprzedawca książek, Austriak około czterdziestki, który miał księgarnię na końcu Kaiserstrasse, wiedział coś o Warnerze. Naprzeciwko księgarni znajdowało się podziemne przejście dla pieszych, Martel miał tam spotkać się z Claire za pół godziny. Opowiedział księgarzowi swoją bajeczkę i pokazał zdjęcie Warnera. Spotkał się z pozytywną reakcją. - Znam pańskiego przyjaciela. Zdaje się, że kłopoty go nie omijają. - Kłopoty? - spytał ostrożnie Martel i czekał na dalszy ciąg. - Tak. Jego najbliższy przyjaciel zmarł tutaj. To było podczas francuskiej okupacji wojskowej Vorarlbergu i Tyrolu, po wojnie. Jego przyjaciel został tu pochowany, chciał więc uczcić jego pamięć. - Rozumiem. Martel nie rozumiał i starał się mówić jak najmniej. Sprzedawca książek przerwał, aby obsłużyć innego klienta, po czym ciągnął dalej: - Tu, w Bregencji, mamy dwa cmentarze katolickie i jeden protestancki. Przyjaciel pańskiego przyjaciela miał trochę niezwykłą przeszłość wyznaniową. Urodzony jako protestant, przeszedł na katolicyzm. Potem stracił wiarę. Z tych właśnie skomplikowanych powodów mężczyzna, który był u mnie w księgarni, zapytał o położenie wszystkich trzech cmentarzy. Pokazałem mu je na planie miasta. - Jak dawno był tutaj? - Mniej niż tydzień temu. W ostatnią sobotę. - Czy mógłby pan sprzedać mi plan miasta i zaznaczyć te trzy cmentarze? Sprzedawca książek przyniósł plan i zaznaczył na nim miejsca położenia cmentarzy. - Blumenstrasse i Vorkloster - obydwa są katolickie, a tutaj jest cmentarz protestancki. Gdy Martel zszedł do przejścia, Claire już czekała. Poza nimi nie było tam nikogo. Stała wpatrując się w oświetloną gablotę. Szkło chroniło szczątki z archeologicznych wykopalisk starożytnego rzymskiego miasta położonego niegdyś w miejscu dzisiejszej Bregencji. - To jest przejmujące - zauważyła, wstrząsając się lekko. - Tak dawno temu. I dzisiaj, we mgle, gdy się na to patrzy, to skóra cierpnie. Nie znalazłam śladu Warnera. - W ostatnią sobotę stał niecałe sto stóp od miejsca, gdzie teraz się znajdujemy. Opowiedział jej w skrócie o swoim spotkaniu i rozmowie z uczynnym sprzedawcą książek. Gdy skończył swoją relację, Claire skrzywiła się. - Nie mogę pojąć znaczenia... - To już jest nas dwoje. Jedna sprawa jest natomiast przerażająco pewna. Był tutaj w ostatnią sobotę, a w niedzielę zamordowano go na jeziorze. Cokolwiek odkrył w Bregencji, prawdopodobnie go zabiło. - Ale jak dawno temu, na litość boską, była ta francuska okupacja Austrii?! To cofa nas do okresu tuż po wojnie. - Niekoniecznie. Okupacja Austrii przez aliantów skończyła się piętnastego maja tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego piątego roku, a więc cokolwiek Warner odnalazł, mogło zdarzyć się blisko tej daty. To wciąż jest prawie ćwierć wieku temu - zaprotestowała. - Cóż więc takiego mogło się wtedy zdarzyć, co miałoby związek z dniem dzisiejszym? - Niech mnie diabli wezmą, jeśli wiem, ale musimy się dowiedzieć. Historia, którą Warner opowiadał o tym zmarłym tutaj swoim najbliższym przyjacielu, to tylko mydlenie oczu, ale coś w tym musi być. Ten okres okupacji francuskiej może mieć jakieś znaczenie. - A więc, jak się dowiemy i od czego zaczynamy? - Najpierw wynajmiemy samochód w miejscu, które widziałem niedaleko stąd. Następnie odwiedzimy wszystkie trzy cmentarze, o które dowiadywał się Warner. Na jednym z nich musi się znajdować klucz do rozwiązania tej zagadki. Erwin Vinz wszedł do księgarni przy Kaiserstrasse. Pomimo swego późnego przyjazdu do Bregencji miał - nie zdając sobie z tego sprawy - przewagę nad Martelem: sześciu ludzi przetrząsających miasto. Początkowo zwrócił się do sprzedawczyni i zapytał o właściciela. Poszła na górę, aby go poszukać, tego właśnie mężczyzny, który rozmawiał z Martelem. - Lepiej zejdę i sam z nim porozmawiam - zdecydował księgarz. Na parterze wysłuchał bajeczki, którą opowiedział mu Vinz. Rysopis podany przez Vinza był bardzo plastyczny. Słysząc o okularach i cygarniczce, sprzedawca książek domyślił się, że ten człowiek opisuje jego wcześniejszego klienta. Austriak przyglądał się Vinzowi i nie przerywał mu. - Mówi pan, że ten mężczyzna uciekł z domu dla umysłowo chorych? - spytał w końcu. - Tak. To bardzo niebezpieczny pacjent. Potrafi, niestety, sprawiać wrażenie zupełnie normalnego, a to powoduje, że jest jeszcze bardziej niebezpieczny. Czy widział pan tego człowieka? ROZDZIAŁ 11 Czwartek, 28 maja IN GOTTES FRIEDEN /ALOIS STOHR/ 1930-1953 Ufamy w Bogu... Na spowitym mgłą cmentarzu, znanym jako Blumenstrasse, troje ludzi stało przy nagrobku. Martel i Claire byli zdezorientowani, mieli w głowie chaos. Alois Stohr? To nazwisko z niczym im się nie kojarzyło. Martel odwrócił się do grabarza, który przyprowadził ich tutaj. Jeszcze raz pokazał mu fotografię Warner a. - Czy jest pan zupełnie pewny, że to ten mężczyzna, który chciał zobaczyć grób? Stary grabarz nosił na głowie staromodną czapkę. Z jego wąsów kapały kropelki wilgoci pochodzącej z szarych oparów mgły, która unosiła się pomiędzy nagrobkami. O ile Martel mógł dojrzeć - a nie widział zbyt daleko z powodu wszechobecnej mgły - byli jedynymi gośćmi odwiedzającymi cmentarz. To nie był odpowiedni dzień na sentymentalne spacery. - To ten człowiek. Jak zauważył Martel, grabarz po obejrzeniu fotografii nie miał żadnych wątpliwości, tak jak i sprzedawca książek. A w dodatku rozpoznał Warnera, zanim Martel dał mu plik banknotów szylingowych. - Kiedy tu przyszedł? - spytał grabarza. - W zeszłym tygodniu. W sobotę. To samo powiedział księgarz. Można było zwariować. Nie ulegało wątpliwości, że Charles Warner odwiedził ten właśnie grób krótko przed śmiercią. Ale co było tym łączącym ogniwem? Dlaczego Alois Stohr był tak ważny, że jego osoba musiała być pozostawiona w spokoju za wszelką cenę? - Czy powiedział coś jeszcze? Cokolwiek? - indagował dalej Martel. - Po prostu poprosił mnie, żebym pokazał mu grób Aloisa Stohra. Patrząc z boku Claire miała przemożne wrażenie, że pod naporem pytań Martela grabarz zaczął chować się jak ślimak do własnej muszli. Anglik kontynuował: - Czy podał panu datę śmierci Stohra? - Powiedział tylko, że było to pod koniec okupacji francuskiej. Warner użył podobnego zwrotu w rozmowie z księgarzem przy Kaiserstrasse: to było podczas wojskowej okupacji francuskiej... Dlaczego określać czas w ten sposób, zamiast podać rok, chociażby w przybliżeniu? Claire wciąż milczała, przyglądając się grabarzowi. Nagle odezwała się głosem tak pewnym, jakby znała odpowiedź i zainteresowana była wyłącznie jej potwierdzeniem: - Czy ktoś jeszcze odwiedza ten grób? - Nie wiem, czy wolno mi mówić o takich rzeczach - powiedział stary po długiej przerwie. Martel niemal wstrzymał oddech. Claire dzięki przebłyskowi intuicji dotarła do czegoś, o czym nigdy by się nie dowiedzieli. Claire nalegała: - Mój przyjaciel dał panu sporą sumę, a więc spodziewamy się całkowitej szczerości. Kto tu przychodzi? - Nie wiem, jak się nazywa. Ona przychodzi tu co tydzień. Zawsze w środy i zawsze o ósmej rano. Kładzie wiązankę kwiatów, stoi kilka minut i odchodzi. - Jak się tu dostaje? - pytała dalej Claire. - Samochodem? Taksówką? - Przyjeżdża taksówką, która na nią czeka. - Jak wygląda? Kolor włosów? Wiek - mniej więcej? Jak jest ubrana? Skromnie? Bogato? Ten grad pytań umocnił grabarza w widocznej niechęci, aby powiedzieć coś więcej. Oddał Martelowi fotografię Warnera, podniósł łopatę i szykował się do odejścia. - Drogie - jej ubranie. - Kolor włosów? - Claire nie dawała za wygraną. - Trudno powiedzieć, zawsze nosi chustkę. - Czy przekazał pan te same informacje mężczyźnie na tym zdjęciu, kiedy tu przyszedł? - zapytał Martel. Trzymając łopatę na ramieniu niczym żołnierz, grabarz wycofał się między nagrobki i rozpłynął we mgle. Jego głos powrócił jak głos ducha: - Tak. I myślę, że dowiedział się, gdzie mieszka. Widziałem, jak rozmawiał z taksówkarzem, gdy ona była tutaj. Dał mu jakieś pieniądze. - Czy widział pan tego mężczyznę? Sprzedawca książek, który poprzednio rozmawiał z Martelem, poprawił okulary i popatrzył na Erwina Vinza. Pomyślał chwilę, zanim odpowiedział: - Czy ma pan przy sobie jakiś dowód tożsamości? - zapytał. - Więc widział pan pacjenta, który uciekł? - usilnie nastawał na niego Vinz. - Jeśli chodzi o dowód tożsamości, to nie jesteśmy policją, nie nosimy przy sobie legitymacji. - Rysopis, który pan podał, nic mi nie mówi. W moim sklepie nie było nikogo, kto w najmniejszym stopniu przypominałby tego mężczyznę. Proszę mi wybaczyć, ale muszę zająć się sklepem. Obserwował Vinza, gdy odchodził. Zgarbiony, z ustami zaciśniętymi w wąską kreskę wsiadł do oczekującego na zewnątrz samochodu, powiedział coś do kierowcy i pojazd odjechał. Dziewczyna, która pomagała księgarzowi w sklepie, powiedziała: - Myślałam, że ten człowiek był już u nas wcześniej. - Czy sądzisz, że ten mężczyzna, który był tu przed chwilą, ma cokolwiek wspólnego ze szpitalem? - w głosie Austriaka pobrzmiewała nuta pogardy. - Po pierwsze, był to Niemiec. Po drugie, gdyby jego bajeczka była prawdziwa, zwróciłby się do władz. - Myśli pan, że on... - Kłamał jak z nut. Przed chwilą spotkałaś neonazistę. Mam do nich nosa. A poza tym nosił w klapie płaszcza znaczek. Jeśli wróci, daj mi znać, to wezwę policję. Słońce rozproszyło mgłę, nastało piękne popołudnie. Gdy Vinz przyjechał do Bregencji, zostawił dwóch ludzi do obserwacji stacji kolejowej. Pozostało mu jeszcze pięciu mężczyzn, razem z nim - sześciu. Podzielili się na pary, przy czym każda dysponowała jednym z trzech samochodów do przeszukania przydzielonej dzielnicy. Podczas kiedy Vinz odbywał swą nieudaną wizytę w księgarni, jedna z par przejeżdżała Gallusstrasse, zamożną dzielnicą miasta. Przed chwilą sprawdzili jeszcze jeden hotel i odeszli z niczym. W samochodzie jadącym Gallusstrasse naprzeciw nich znajdowali się Claire i Martel. Obydwa pojazdy poruszały się bardzo wolno. Ludzie Vinza w BMW nie zwiększali prędkości, żeby móc sprawdzić boczne uliczki i wypatrywać, czy nie ma tam Martela. Claire, siedząc za kierownicą wynajętego audi, prowadziła powoli przez nieznane dzielnice, podczas gdy ulokowany obok niej Martel z planem miasta w ręku mówił, gdzie ma jechać. - Na końcu - żeby ominąć dworzec kolejowy - skręcimy. - O, Boże! Keith! W tym BMW, co jedzie w naszą stronę... Widziałam odblask słońca w czymś metalowym w klapie mężczyzny siedzącego obok kierowcy. Jestem pewna, że to znaczek Delty. - Nie przyspieszaj, nie patrz na nich, nic nie zmieniaj. Jedź tak, jak jechałaś. - Oni przecież mają twój rysopis. - Życzę im powodzenia! Mężczyzna siedzący w BMW obok kierowcy w kaburze pod pachą miał lugera. Przyjrzał się uważnie parze nadjeżdżającej w audi. Dawał baczenie na wszystko, aby nie przegapić Martela. Szczegółowy jego rysopis miał wyryty w pamięci. Gallusstrasse była o tej godzinie wyjątkowo spokojna. Claire zdała sobie nagle sprawę, że kurczowo zaciska ręce na kierownicy. Zmusiła się do spokoju. Aby tylko nie patrzeć na kierowcę BMW, który opuścił szybę, aby umożliwić swemu pasażerowi strzał do niej z bliska, w linii prostej! - Teraz spokojnie! Martel mówił cicho, ledwo poruszając ustami. Przez cały czas wpatrywał się w rozłożoną na kolanach mapę. Obydwa samochody, wciąż poruszające się powoli, zrównały się. Pasażer w BMW przyjrzał się z uwagą mężczyźnie, który siedział obok prowadzącej samochód kobiety. W następnej chwili pojazdy zaczęły oddalać się od siebie. - Co z tym audi? - dopytywał się mężczyzna siedzący za kierownicą BMW. - Po prostu sprawdzam. Ani trochę niepodobny do tego... Przy końcu Gallusstrasse Martel podał Claire kierunek dalszej jazdy, tak aby trzymali się daleko od brzegu jeziora i dworca kolejowego. Odetchnęła z ulgą. - Nie martw się - powiedział. - Myślę o tym, jak dotarli tutaj, podczas gdy my wciąż byliśmy w mieście. - To byli ludzie z Delty. - Widziałem kątem oka znaczki, gdy przejeżdżali. W każdym razie byłem przygotowany. - Uniósł róg mapy. Zobaczyła, że trzyma w prawej ręce swego colta 45. - Wystarczyła jakakolwiek wroga reakcja, a zastrzeliłbym obu. W pobliżu nie było nikogo. Jak mogłaś przypuszczać, że mnie rozpoznają? Spojrzała na niego. Miał na głowie tyrolski kapelusz z piórkiem, kupiony wtedy, gdy była zajęta wynajmowaniem audi. Między zaciśniętymi zębami trzymał dużą, brzydką fajkę, którą nabył w innym sklepie. Na jego rzymskim nosie tkwiły okulary w rogowej oprawie. Z gołą głową i zawadiacką cygarniczką w ustach wyglądał zupełnie inaczej. - O, Boże! - westchnęła. - Jestem niemądra. Nie mam takiej pewności siebie jak ty. - Twoja reakcja była prawidłowa - rzucił. - Dzień, kiedy w takiej sytuacji jak ta nie będziesz zdenerwowana, prawdopodobnie będzie twoim ostatnim dniem w życiu. A teraz jedźmy w kierunku granicy. Do Lindau. Późnym popołudniem Vinz zadzwonił z Bregencji do Reinharda Dietricha. Był wykończony. Jego ludzie również. Telefonując do zamku, unikał składania sprawozdania człowiekowi, którego bał się najbardziej. Manfredowi. - Mówi Vinz. Zlecono nam wykonanie pewnego zadania. - Wiem. - Głos Dietricha był poirytowany. - Informował mnie o tym agent, który wydał zlecenie. Rozumiem, że zarobiliście na siebie? W budce telefonicznej obok dworca w Bregencji Vinz spoglądał na gęstą mgłę, która znowu nadciągała znad jeziora. - Od początku było to zadanie nie do wykonania - powiedział. - Utknęliśmy. Tutaj nie ma Anglika. - Co?! Musiał wysiąść z ekspresu w Bregencji. Czy nie rozumiesz? Wybrał ten przystanek, bo odgadł, że w Lindau może czekać na niego konkurencja. A Bregencja jest małą mieściną. - Nie aż tak małą - uciął Vinz. Był tak zmęczony, że odpowiedział: - Rozkład miasta jest skomplikowany, a ponadto jest tu mgła. Zakrywa całe miasto. - Wracajcie tu natychmiast! Wszyscy! Omówimy nasze następne posunięcia, jak tylko przyjedziecie. I nie zatrzymujcie się nigdzie, żeby napić się albo zjeść. - Nie jedliśmy przez cały dzień... - Spodziewam się, do cholery, że nie! Natychmiast z powrotem! Rozumiesz?! Dietrich rzucił słuchawkę. Poczerwieniał na twarzy. Przeczesał palcami siwe włosy i rozejrzał się po bibliotece. Vinz nie domyśliłby się nigdy, że jego wybuch spowodowany był nie wściekłością, lecz strachem. Zadzwonił na Oskara, a gdy garbus wszedł, kazał mu nalać duży kieliszek koniaku. - Nie znaleźli Anglika - rzucił z furią Dietrich. - Widocznie jest sprytny. Pierwszy agent, Warner, też był sprytny, ale w końcu się ujawnił. Ten nowy Anglik zrobi podobny błąd. Oskar podał koniak Dietrichowi. Ten wypił duży łyk, po czym pokręcił głową. - Omija każdą pułapkę. Przebywa na kontynencie niecałe dwa dni i z każdą chwilą zbliża się coraz bardziej do Bawarii, do operacji „Krokodyl”. Za sześć dni ekspres na szczyt wiedeński będzie przejeżdżał przez Bawarię! - A więc mamy sześć dni, żeby go znaleźć - powiedział Oskar uspokajająco i napełnił ponownie kieliszek swego pana. - Na litość boską, Oskar! Czy nie rozumiesz, że można to także odwrócić? On ma sześć dni, żeby znaleźć nas! W pobliżu głównego wjazdu do otoczonej murami posiadłości Dietricha znajdował się mały lasek ciągnący się wzdłuż drogi. Wjazdu strzegły brama i domek wartownika. Był wczesny wieczór, gdy na bramę opadł jakiś duży ptak. Rozpętało się piekło. Za bramą pojawiły się psy wyglądające na owczarki niemieckie. Ogromne bestie skakały na bramę, szczekały i warczały, gotowe rozerwać na kawałki każdego intruza. W mercedesie zaparkowanym na brzegu linii drzew - tak aby pozostać w ukryciu - Erich Stoller, szef BND, wsłuchiwał się w ujadanie psów. Jego szczupłe ręce lekko uderzały o kierownicę. Stoller miał czterdzieści trzy lata, sześć stóp wzrostu, szczupłą sylwetkę i pociągłą, wrażliwą twarz. Asystent Stollera, Otto Wilde, siedział obok niego, ściskając w ręku kamerę filmową wyposażoną w teleobiektyw. Niewysoki i pulchny Wilde był przerażony. Bał się straszliwie rozjuszonych psów. Spojrzał na szefa. - Przypuśćmy, że otworzą bramę... - Och, damy sobie radę. - Stoller otworzył schowek na rękawiczki i wyjął leżący w nim pistolet gazowy, po czym podał go swemu towarzyszowi. - Podmuch gazu łzawiącego w nos powinien nieco osłabić ich gorliwość. - One wiedzą, że tu jesteśmy. Poczuły nasz zapach. - Nonsens! To przez tego dużego ptaka, który przeleciał nad bramą. Ciekawe, czy po wywołaniu filmu zobaczymy jakichś starych przyjaciół? Wydaje mi się, że rozpoznałem jednego z nich - kierowcę pierwszego samochodu. Siedząc w ukrytym mercedesie, byli świadkami niedawnego powrotu do zamku kawalkady trzech samochodów. Erwin Vinz prowadził pierwszy pojazd. Vinz nie wiedział o tym, że gdy zatrzymali się przed wjazdem, Wilde pracował swoją kamerą. To była pierwsza wizyta Stollera w okolicach zamku, który należał do Dietricha. Zupełnie przypadkowo Vinz, prowadzący pojazd wraz ze swymi ludźmi z bezowocnego poszukiwania Martela, nadjechał w czasie, gdy szef BND badał okolice tego obiektu. Stoller nie ustawał w wysiłkach, aby odnaleźć główną bazę Delty. - Jestem przekonany, Otto - zauważył, wkładając kluczyki do stacyjki - że Delta mogłaby mieć tutaj swoją siedzibę. - Dlaczego? - Bo jest to dom Reinharda Dietricha, który wysunął swą kandydaturę w wyborach krajowych na przyszłego premiera Bawarii. A posiadłość, jak sam mówiłeś, jest ogromna. - Pokazałem panu na mapie. Niech pan spojrzy na odległość, jaką przejechaliśmy wokół granic posiadłości, żeby tu dotrzeć. - A więc - pasowałoby. Z żadnego punktu na drodze nie widać zamku. Stoi w odosobnieniu, jest idealny do ukrycia hordy podżegaczy motłochu. Bóg jeden wie, do czego mogą się posunąć. Przypomnij sobie ostatnie rozruchy. Było prawie tak fatalnie jak w Anglii. - Otwierają bramę! Stoller włączył już silnik i wyjeżdżał na otwarty teren drogą Przebiegającą obok wjazdu do zamku. Była to trasa prowadząca bezpośrednio do Monachium, a Stoller nie miał zamiaru jechać inną drogą dla kaprysu jakiegoś łobuza - milionera, który posługiwał się psami zabójcami. - Zamknij okno - rozkazał Wildemu, zasuwając przy tym jedną ręką swoje. Wypuszczone na drogę psy pognały w kierunku nie oznakowanego samochodu policji. Po obu stronach pojazdu pojawiły się w oknach ich ociekające śliną pyski z obnażonymi kłami. Drapały pazurami w szyby, usiłując dostać się do środka, aby rozszarpać siedzących tam ludzi. Stoller przycisnął gaz. Samochód skoczył do przodu. Dwie bestie pojawiły się na moment przed maską. Pasażerowie mercedesa odczuli wstrząs spowodowany zderzeniem przyspieszającej masy metalu z ciałami zwierząt. W następnej chwili przemknęli obok otwartej bramy, z której wysypywali się mężczyźni prowadzeni przez wysokiego, świetnie zbudowanego, jasnowłosego olbrzyma. Wilde obejrzał się. - Będą nas ścigać samochodem. - To wszystko zaczął ten cholerny ptak - powiedział spokojnie Stoller. - Psy narobiły hałasu. Strażnicy Dietricha stali się podejrzliwi i wypuścili swoje bestie. Czy zauważyłeś tego blond Adonisa, który zachowuje się jak ich przywódca? To Werner Hagen. Szalenie interesuje go windsurfing. Musimy im się wymknąć. W żadnym wypadku nie mogą się zorientować, że są obserwowani. - Wymknąć? Jak? Brali zakręty na wiejskiej drodze z wariacką szybkością. Wilde był napięty jak struna. Niemal tak samo obawiał się jazdy Stollera co rozjuszonych psów: jego szef cieszył się opinią najszybszego kierowcy w Bawarii. Stoller wydał nowy rozkaz: - Gdy zatrzymam się przy następnym skrzyżowaniu, zostań w samochodzie i pochyl się tak, żeby cię nie było widać. Będzie mi potrzebny pistolet gazowy. Mam zamiar zablokować drogę. Popatrz, to wystarczy. Wilde obejrzał się przez ramię: zobaczył pustą drogę. Stoller osiągnął chwilową przewagę nad ścigającymi, ale Wilde wiedział, że dalsza droga przed nimi ma długie, proste odcinki ciągnące się kilometrami. Tego nie da się zrobić. Tuż przed nimi odchodziła w prawo wiejska ścieżka. Stoller przycisnął hamulec. Rozległ się pisk opon. Odwróciło ich o dziewięćdziesiąt stopni, tak że samochód stanął wzdłuż ścieżki. Wilde tylko dlatego nie wyleciał przez przednią szybę, że Stoller wymagał, aby zawsze miał zapięty pas bezpieczeństwa. Ale to jeszcze nie był koniec. Stoller cofnął się teraz szybko, aż jego pojazd zablokował drogę. Chwycił pistolet gazowy podany mu przez Wildego, który leżał teraz poniżej poziomu okna, wyskoczył z samochodu i zatrzasnął drzwi. Pobiegł w kierunku dużego drzewa stojącego obok drogi i schował się za jego wielkim pniem. Ścigający ich samochód z Wernerem Hagenem za kierownicą wyjechał zza zakrętu. Hagen natknął się na przeszkodę w postaci stojącego w poprzek drogi mercedesa. Wyglądało na to, że samochód jest pusty. Hagen zahamował, zatrzymał się i wyciągnął spod ramienia broń. Swoim dwóm ludziom kazał siedzieć w samochodzie. Sam stanął obok otwartych drzwi i uważnie rozejrzał się dokoła, podczas gdy mężczyzna na tylnym siedzeniu samochodu opuścił szybę, aby lepiej widzieć, co się dzieje. Stoller oparł się o drzewo, wycelował i wystrzelił. Pocisk eksplodował na siedzeniu kierowcy - to był strzał w dziesiątkę. Wydzielający się gaz dusił Hagena, który rzucił broń i zatoczył się. Kaszlał przy tym i przecierał nic nie widzące oczy. Mężczyzna na przednim siedzeniu dławił się, wzrok miał zamglony. W ciągu kilku sekund Stoller ponownie załadował pistolet i wycelował w innym kierunku. Drugi pocisk wpadł przez uchyloną szybę w wybuchł na tylnym siedzeniu. Stoller pobiegł do swojego wozu. W parę minut później miał już niemałą przewagę. Jechał drogą, która zdawała się nie mieć końca. W lusterku nie widział żadnego innego pojazdu. Wilde zauważył, że szef skrzywił się. - Zrobił to pan wspaniale, szefie. Skąd więc ta kwaśna mina? - Myślałem o Martelu. Tweed uprzedził mnie, że on przyjeżdża. Ale Martel jest samotnikiem. - A więc - tak jak z Warnerem? Nie będzie współpracy? - Wręcz przeciwnie. On skontaktuje się ze mną, gdy będzie mnie potrzebował. Ma doskonałe wyczucie sytuacji. Zastanawiam się tylko, gdzie on jest w tej chwili...? ROZDZIAŁ 12 Czwartek, 28 maja Martel prowadził wynajęte audi przez most łączący wyspę Lindau z lądem Bawarii. Nie nosił już na głowie tyrolskiego kapelusza i nie palił fajki. Pozbył się przedmiotów, których używał do zmiany swego wyglądu w Bregencji. Teraz miał gołą głowę i widać było jego wyrazisty profil z rzymską linią nosa. Anglik palił papierosa w cygarniczce, zachowując się wręcz ostentacyjnie. Wyglądało to, jakby chciał ściągnąć na siebie uwagę wszystkich obserwatorów, którzy mają swą siedzibę w Lindau. - Jak ci się wydaje, co robisz? - zapytała Claire, gdy tylko zdjął przebranie tuż po przekroczeniu granicy Niemiec. - Pokazuję brytyjską flagę - odpowiedział Martel. - Gdybym miał chorągiewkę Union Jack, to wywiesiłbym ją. - Delta nas wkrótce zauważy. - Mam nadzieję, że jeszcze wcześniej. - Czy wystawiasz się na cel? - zaprotestowała. - Musisz być szalony. Czy zapomniałeś Zurych, St. Gallen...? - Rzecz w tym, że pamiętam - i pracujemy zgodnie z ustalonym limitem czasu. Mówiłaś, że Bayerischer Hof to najlepszy hotel na wyspie? - Tak. I znajduje się obok Dworca Głównego. - W takim razie musimy tak to zaaranżować, aby wyglądało, że przyjechałaś pociągiem sama. Zameldujemy się osobno, w restauracji będziemy jadać oddzielnie. Nie znamy się! W ten sposób będziesz mogła pilnować moich tyłów. I włóż ciemne okulary. Znakomicie zmieniają wygląd. - Czy życzy pan sobie jeszcze czegoś? - Tak. Pilotuj mnie do hotelu - powiedział. - Ta miejscowość jest jak siedlisko królików, a ja zapomniałem, które tunele prowadzą do nor. Weź mapę. Piękno wyspy ocenili, gdy przejechali przez most i zobaczyli zielony park, który dochodził do brzegu jeziora. Mgła zniknęła i słońce znowu jasno świeciło. Claire sprawdzała na mapie i podawała kierunek jazdy. Po kilku chwilach położyła mu rękę na ramieniu. - Jesteśmy prawie na miejscu. Lepiej zostaw mnie tutaj. Przy końcu ulicy skręć w lewo. Bayerischer Hof jest po lewej stronie, dworzec po prawej, a port - na wprost. Gdzie się spotkamy? - Na tarasie powyżej portu Romerschanze. W miejscu, gdzie patrzący przez lornetkę turysta był świadkiem zabójstwa Warnera, nie zdając sobie z tego sprawy. Wysiadła z wozu, zabierając ze sobą walizkę. W tej cichej części starej ulicy było tylko dwóch lub trzech turystów, nie chcąc jednak ryzykować, zawołała po niemiecku: - Dziękuję za podwiezienie! Teraz zdążę na pociąg. - Cała przyjemność po mojej stronie. Gdy Martel wyjechał zza zakrętu, zauważył go Braun, uliczny artysta. Dzisiejszy obraz Brauna, narysowany kredkami na płytach chodnika, przedstawiał amfiteatr w Weronie. Obok obrazu stało tekturowe pudełko na monety. Artysta, ubrany w wiatrówkę i dżinsy, przechadzał się tam i z powrotem z rękami założonymi do tyłu, jakby zrobił sobie chwilę przerwy w swych wysiłkach twórczych. W rzeczywistości Braun miał za zadanie obserwować wyjście z dworca. Ekspres ze Szwajcarii właśnie nadjeżdżał. Braun odwrócił się w momencie, gdy Keith Martel wyłonił się zza zakrętu. Rozpoznał go natychmiast. Nie były to wyżyny spostrzegawczości. Gęste, ciemne włosy, trzydzieści parę lat, wysoki, dobrze zbudowany, gładko ogolony, z rzymskim, wydatnym nosem, ma zwyczaj palenia papierosów w cygarniczce trzymanej ukośnie w zębach. Nagłe pojawienie się Martela, a zwłaszcza zgodność z podanym rysopisem, tak bardzo wyprowadziło chodnikowego artystę z równowagi, że omal nie zatrzymał się w pół kroku. Byłoby to błędem, gdyż mogłoby zwrócić na niego uwagę obserwowanej osoby. Przechadzał się więc dalej. Audi minęło go, a potem się zatrzymało. Obejrzał się, żeby przyjrzeć się Anglikowi od tyłu. - Zobaczymy, ty ciekawski skurwysynu. Martel mruczał do siebie te słowa, spoglądając w boczne lusterko samochodu. Wciąż siedział za kierownicą. Był to odruch instynktowny - ostatni rzut oka przed wyjściem z samochodu. Szybkie spojrzenie ulicznego artysty przez ramię widać było w lusterku bardzo wyraźnie. Kiedy Martel wysiadł z samochodu, spostrzegł, że mgła znowu zaczyna napływać znad jeziora, zakrywając stopniowo port. Wszedł do dużego, dobrze urządzonego hallu, pokonał parę stopni do recepcji. Dziewczyna stojąca za kontuarem była życzliwa i szybka. Tak, mieli bardzo ładny podwójny pokój na trzecim piętrze z oknem wychodzącym na jezioro. Oczywiście, może zapłacić z góry ze względu na możliwość nagłego wyjazdu w interesach. - Czy zechciałby pan wypełnić formularz rejestracyjny? Rozmawiali po angielsku. Martel zameldował się pod własnym nazwiskiem i obywatelstwem. W rubryce „zawód” wpisał: konsultant. Poprzedzany przez portiera, który towarzyszył mu na schodach i w windzie, wszedł do ogromnego pokoju z dużą łazienką. Martel lubił wygody, a Erich Stoller płacił za to. Gdy tylko został sam, podszedł do bocznego okna, które - tak jak oczekiwał - wychodziło na dworzec i wejście do hotelu. Zobaczył Claire opuszczającą dworzec. Sposób, w jaki wykonała swoje zadanie, był wzorem zręcznego oszustwa. Włożyła ciemne okulary i chustkę na głowę, po czym przeszła ulicę natychmiast, gdy Martel zniknął za rogiem. Uliczny artysta nawet jej nie zauważył. Nie śledził zresztą dziewczyny, tylko mężczyznę, Martela. Claire zaczekała na dworcu, aż ktoś jeszcze będzie wychodził. Jakaś mieszkająca w hotelu para udała się na drugą stronę ulicy, aby sprawdzić tablicę z rozkładem jazdy. Usłyszawszy krótki fragment rozmowy po niemiecku, Claire wyszła z dworca razem z nimi. - Szukam hotelu Bayerischer Hof - zwróciła się do starszego mężczyzny idącego z jej strony. Jego żona, która szła obok, odpowiedziała: - Ależ, moja droga, to przecież na wprost dworca, po przeciwnej stronie ulicy. My też zatrzymaliśmy się w tym hotelu. Jest doskonały. - Proszę mi pozwolić zanieść pani bagaż - powiedział Niemiec i ujął rączkę walizki Claire. Niemiecka para była doskonałym parawanem dla Claire. Jeśli ktoś ją obserwował, uznał, że jest razem z tą parą, która wyszła na dworzec, aby ją spotkać. Artysta uliczny nie zwrócił uwagi na całą trójkę znikającą za drzwiami wejściowymi hotelu. Z otwartego okna pokoju na trzecim piętrze Martel patrzył na boczne przejście na dole, gdzie zaparkował swój wóz. Artysta uliczny trzymał w dłoni mały notes i zapisywał numer rejestracyjny samochodu. Robił to tak zręcznie, że nikt z ulicy nie mógł tego zauważyć, nie przyszło mu jednak do głowy, iż jest obserwowany z góry. - Mam cię, draniu - mruknął Martel i podszedł do walizki. Jednym ruchem otworzył zamki i spod porządnie ułożonego ubrania wyjął niewielki przedmiot. Wsunął go do kieszeni marynarki, wyszedł z pokoju i zjechał na dół windą. Na parterze zignorował wypełniającą formularz Claire, która zamawiała właśnie pojedynczy pokój z łazienką. Będąc już w drzwiach, wyjrzał, a następnie spacerowym krokiem wyszedł z hotelu. Tak jak przypuszczał, chodnikowy artysta przechodził przez ulicę, zmierzając w stronę dworca. Jako obserwator musiał mieć jakieś szybkie sposoby porozumiewania się ze swymi pracodawcami. A czyż mogło być coś bardziej wygodnego, aniżeli budki automatów telefonicznych, które z pewnością znajdzie na stacji? Podwójne drzwi zamknęły się tuż przed nosem Martela, gdy Braun wszedł przed nim. Anglik powoli pchnął drzwi. Po lewej stronie dużej sali z kasami biletowymi stał rząd budek telefonicznych. Uliczny artysta wszedł do środkowej budki. Martel zatrzymał się. Włożył rękę do kieszeni i zaczekał, aż jego zwierzyna podniosła słuchawkę i zaczęła wykręcać numer telefonu. Wtedy wszedł do sąsiedniej budki po lewej stronie i zatrzasnął drzwi. Hałas zwrócił uwagę artysty. Z głową pochyloną nad notesem, w którym zdawał się coś sprawdzać, rzucił spojrzenie kątem oka. Martel wyczuł jego zaskoczenie pomieszane z niedowierzaniem. Przez następne kilka sekund Martel wstrzymał oddech. Jego posunięcie wynikało ze znajomości psychologii. Braun odwrócił się plecami do Martela i kontynuował wykręcanie numeru. Była to reakcja, o którą modlił się Martel. Ten człowiek nie należał do zawodowców wysokiej klasy. Gdyby Martel był na jego miejscu, skończyłby wykręcać numer, używając pierwszych lepszych cyfr, które przyszłyby mu do głowy. Słuchałby przez chwilę tak, jakby uzyskał złe połączenie, odłożył słuchawkę i wyszedł z budki. Natomiast mężczyzna, zaskoczony obecnością w sąsiedniej budce obiektu swej obserwacji, przeżywał sekundy niepewności. Ponieważ jednak zaczął już wykręcać numer - a był przekonany, że Martel w żaden sposób nie mógł go podejrzewać - skończył to, co zaczął robić. Martel jedną ręką podniósł słuchawkę, drugą zaś wyjął z kieszeni przyrząd wyciągnięty wcześniej z walizki. Na wysokości pasa przycisnął gumową przyssawkę do szklanej ścianki, która oddzielała jego budkę od budki artysty. Potem włączył aparat słuchowy, zasłaniając przy tym przewód lewym ramieniem. Anglik zakładał, że drugorzędny fachowiec, jakim był ten uliczny artysta, pozostanie do niego odwrócony plecami, aby ukryć swoją twarz. Przyrząd pracował doskonale. Każde słowo ze stojącej obok budki brzmiało aż nadto czysto. - Czy to Stuttgart? Martel zapamiętał numer, chociaż nie mógł słyszeć odpowiedzi po drugiej strome. - Tu Edgar Braun - powiedział oficjalnie malarz. - Czy to Klara? - Ty kretynie! Zrobiłeś już dwa błędy! - odpowiedziała mu jadowicie dziewczyna. - Nie możesz wymieniać ani numerów, ani imion z tej strony. Czy chcesz, żeby ktoś się z tobą spotkał? - Przepraszam - bąknął Braun. Był wyprowadzony z równowagi nagłym pojawieniem się Martela w sąsiedniej budce. Teraz jego najgorętszym życzeniem było przerwać połączenie, ale nie ośmielił się tego uczynić, bo Klara domyśliłaby się, że coś jest nie w porządku, że popełnił błąd. Jedyne, co mógł zrobić, to kontynuować rozmowę. - Ta druga dostawa, której oczekiwałaś, już nadeszła - powiedział. - Dotarła bezpiecznie do hotelu Bayerischer Hof parę minut temu. - Gdzie to jest dokładnie? - spytała Klara lodowatym tonem. - Na wprost dworca i portu. Z tą dostawą związany jest następujący numer rejestracyjny samochodu... Czy nadal mam zostać na służbie? - Tak! Będziemy działać natychmiast. I muszę przy tym zawiadomić o twojej niedyskrecji. - Proszę... Ale połączenie ze Stuttgartem przerwano. Za plecami Brauna Martel oderwał od szkła gumową przyssawkę, wyjął urządzenie do słuchania i wrzucił to wszystko do kieszeni marynarki. Nagła zmiana w tonie głosu artysty była dla niego sygnałem, że rozmowa dobiega końca. Kiedy Braun wymykał się z budki, popatrując w kierunku Martela, ten odegrał na jego użytek komedię: zaczął mówić głośno po angielsku byle jakie słowa. Gdy Braun zniknął, Martel opuścił budkę. Uzyskał teraz dane, które Stoller powinien sprawdzić. W luksusowym mieszkaniu na dziesiątym piętrze budynku, oddalonego niecałą milę od głównej siedziby Dietrich GmbH, Klara Beck odłożyła słuchawkę. Pomalowanymi na czerwono, długimi jak szpony paznokciami rozerwała kolejną paczkę papierosów i zapaliła już czterdziestego pierwszego tego dnia papierosa. - Braun chyba zwariował - powiedziała do siebie. Papieros był jej potrzebny - chciała uspokoić nerwy i głos, zanim zadzwoni do Reinharda Dietricha. Zdawała sobie sprawę z tego, że to nie atrakcyjność seksualna, ale jej zewnętrzny chłód najbardziej pociągał bawarskiego milionera i sprawił, iż była jego kochanką. Jej kamienny spokój w każdej sytuacji stanowił ogromny kontrast z cholerycznym temperamentem Dietricha i ciągłym biadoleniem jego żony. Zażyła kilka proszków i zaciągnęła się głęboko kilka razy. Wypuściła dym z płuc. Jej piersi unosiły się już spokojnie. Nastąpił czas rozmowy. Wykręciła numer zamku. Dietrich sam odebrał telefon. - Tak! Jak zwykle tylko pojedyncze, krótkie słowo. - Mówi Klara. Czy możesz rozmawiać? - Tak! Czy dostałaś ten szmaragdowy pierścionek? To dobrze! Odbyli rytuał potwierdzający identyfikację. Podczas co drugiej rozmowy Dietrich wspominał o przesłaniu jej futra albo jakiejś biżuterii. Wprawiało ją to we wściekłość, bo niewiele z tych prezentów naprawdę otrzymywała. Pospieszyła z informacją: - Przed chwilą dostarczono tę drugą dostawę. Dowiedziałam się, że dojechała do hotelu Bayerischer Hof w Lindau. - Spotkajmy się tego wieczoru! - Dietrich zareagował natychmiast. - Weź służbowy samolot i przyleć na lotnisko najbliższe Lindau. Potem wynajmij samochód. Pokój będziesz miała zarezerwowany. Twoja pomoc może być niezbędna. - Mam również numer rejestracyjny samochodu. To jest... Dietrich powtórzył numer i rozłączył się bez pożegnania. Klara Beck powoli odłożyła słuchawkę, zachowując przy tym samokontrolę. Pomimo niezadowolenia, była pod wrażeniem rozmowy. Powiedziała właśnie Dietrich owi szyfrem, że został odnaleziony Keith Martel. W pogoni za tym człowiekiem przeszukali Szwajcarię, Austrię i Bawarię. Dietrich zareagował na tę wiadomość w ciągu kilku sekund w sposób zdecydowany - zaplanował swoje następne posunięcie. Zaintrygowało ją zdanie: „Twoja pomoc może być niezbędna”. To mogło oznaczać tylko jedno: Dietrich rozważał, czy nie mogłaby uwieść Martela. Weszła do sypialni, zsunęła suknię, jedyną część garderoby, jaką miała na sobie w tej dusznej, wilgotnej atmosferze, po czym przyjrzała się swoim nagim, pełnym kształtom w stojącym lustrze. To może być nawet przyjemne - zabawa z Anglikiem. Zanim w odpowiednim momencie wbije mu igłę między żebra i naciśnie przycisk wyzwalający śmiertelny zastrzyk. W zamku Dietrich rozkazał Oskarowi przynieść walizkę z rzeczami potrzebnymi na jedną noc. Całe serie walizek były codziennie rozpakowywane i zapakowywane przez usłużnego Oskara. Były to walizki na krótkie podróże i wyprawy trwające dłużej, walizki na klimat gorący i na takie kraje, jak Norwegia w pełni zimy. Dzięki temu systemowi Dietrich gotów był do wypadu prawie natychmiast po uprzedzeniu Oskara. Wezwał przez interkom Erwina Vinza, który niedawno powrócił ze swoimi ludźmi z Bregencji. Nie marnował słów. - Ktoś inny wykonał za ciebie robotę! W dodatku - kobieta! Wyjeżdżam natychmiast do hotelu Bayerischer Hof w Lindau. Martel przyjechał tam przed chwilą. Wybierz najlepszych ludzi, jedź ze mną i zrób rezerwację w tym samym hotelu. - Tym razem powinniśmy go złapać... - zaczął Vinz. - Tym razem złapcie go, na litość boską! Nad ranem - będzie wówczas zmęczony po swych ostatnich wyczynach. - Peter czeka w samochodzie - zameldował Oskar, który powrócił z walizką. Dietrich, ubrany w tweedowy garnitur z Savile Row, opuścił bibliotekę i wszedł do dużego hallu, gdzie Oskar przytrzymywał wielkie drzwi wejściowe. Zbiegł ze schodów i usiadł na tylnym siedzeniu czarnego, sześcioosobowego mercedesa. Szofer w uniformie zamknął drzwi, a jego pan przycisnął guzik i opuścił szybę, aby wydać polecenie: - Lindau. Jedź na złamanie karku! Na dworcu w Lindau Martel zatrzymał się przy budce telefonicznej, włożył papierosa do cygarniczki i zapalił. Braun zniknął za drzwiami wejściowymi, ale Martel czekał, żeby stwierdzić, czy Niemiec przypadkiem nie był sprytniejszy, niż na to wyglądał. Czy nie wróci z powrotem na stację, żeby sprawdzić Martela? Ale artysta nie wrócił. Martel podszedł do drzwi wejściowych, uchylił je trochę i wyjrzał na ulicę: w bocznej uliczce obok hotelu Bayerischer Hof klęczał na chodniku Braun, próbując coś rysować. Był odwrócony do Martela plecami. Anglik wsiadł do jednej z taksówek oczekujących pod dużym drzewem. - Na pocztę - powiedział. - Tylko szybko, zanim ją zamkną. - To nie jest daleko. - Nie szkodzi. Dostanie pan dobry napiwek, jak tam dojedziemy. Martel wytłumaczył na poczcie, że chce dostać połączenie z Londynem. Siedzącej za kontuarem dziewczynie podał numer na Crescent Park. Ryzykował, bo nie wiedział, gdzie Tweed będzie oczekiwał jego telefonu. Po dwóch minutach dziewczyna wskazała mu budkę. - Mówi czwartek - powiedział szybko, gdy tylko usłyszał Tweeda. - Tu dwa osiem - odpowiedział znajomy głos. Martel zaczął wyrzucać z siebie informacje, które miały być utrwalone na taśmie magnetofonowej. - Warner widziany w Bregencji. Odwiedził cmentarz, grób Aloisa Stohra. Nagrobek z datą 1930-1953. Częste aluzje do okresu okupacji francuskiej. Bogato ubrana kobieta, tożsamość nieznana, odwiedza grób w każdą środę rano. Warner skontaktował się z nią. Delta jest aktywna wszędzie. Dwóch mężczyzn w samochodzie w Bregencji... - Czy widzieli któreś z was? - przerwał nagle Tweed. - To my zobaczyliśmy ich. Odwrotnej obserwacji nie stwierdzono. Przebywamy teraz w Bayerischer Hof w Lindau. Obserwator Delty, malarz uliczny nazwiskiem Braun, widział mnie i doniósł o mnie. Powtarzam - o mnie. Stoller powinien sprawdzić w Stuttgarcie numer telefonu... Kontakt w Stuttgarcie to kobieta, ma na imię Klara. Kończę. - Czekaj! Zaczekaj! Niech to szlag trafi! Rozłączył się... Tweed odłożył słuchawkę i spojrzał na McNeil. Był przekonany, że nigdy w życiu nie wzięła taksówki. Autobusy i kolejka podziemna to były jej jedyne środki transportu. - To maniak! Wystawia się jako przynęta, żeby wyciągnąć Deltę na otwarty teren - powiedział szorstko. - Już ja go znam. - To samotnik. Ale osiąga rezultaty - odpowiedziała spokojnie McNeil. - Jest w strefie maksymalnego niebezpieczeństwa - stwierdził ponuro Tweed. - Połącz ze Stollerem. Szybko, proszę. Czuję niebezpieczeństwo. ROZDZIAŁ 13 Czwartek, 28 maja Martel i Claire uzgodnili ze sobą sygnał, zanim - każde z nich osobno, jak ludzie zupełnie nieznajomi - weszli do wspaniałej sali restauracyjnej. Anglik miał pojedynczy stolik, tuż pod wielkim oknem wychodzącym na spowity we mgle port. Ustalili, że gdyby podczas posiłku wszedł do jadalni ktoś, kto zasługuje na uwagę, Claire zapali papierosa. W połowie deseru Claire właśnie zaczęła to robić. W sali restauracyjnej pojawiła się niezwykle ważna osobistość. Mężczyzna wszedł w taki sposób, jak znakomity aktor, który wkracza na scenę. Rozmowy nagle ucichły, oczy wszystkich obecnych zwróciły się w stronę wejścia. Nowy gość zatrzymał się i powiódł wzrokiem po sali. Przeczesał ręką swe gęste, srebrne włosy i pogładził delikatnie wąsy. Jego lodowato-błękitne oczy obrzuciły spojrzeniem zebranych. Przy spotkaniu z jego wzrokiem ludzie opuszczali powieki. Skórę miał opaloną i suchą. Przebrał się w garnitur gołębiego koloru. Maître d’hôtel poprowadził Reinharda Dietricha do drugiego stolika przy oknie, znajdującego się po przeciwnej stronie stolika Martela. Od chwili pojawienia się Dietricha można było zauważyć pewną zmianę w atmosferze panującej na sali. Rozmowy prowadzono teraz półgłosem. Piękne kobiety rzucały spojrzenia w stronę stolika, przy którym siedział milioner, co ogromnie ubawiło Martela. „Nic nie ma takiego uroku jak duże pieniądze” - pomyślał. Claire opuściła swój stolik, Martel wyszedł z restauracji dwie lub trzy minuty po niej. Idąc szerokim korytarzem, zobaczył ją stojącą przy recepcji w oczekiwaniu na swoją kolej. W tym samym czasie świeżo przybyła, atrakcyjna brunetka około trzydziestki, o pełnej figurze wypełniała kwestionariusz meldunkowy. Hall recepcyjny przechodził w dobrze umeblowany i przestronny salon z wygodnymi fotelami. Martel wybrał jeden z foteli, usadowił się w nim i wziął do ręki pismo. Włożył papierosa do cygarniczki, zapalił go i czekał. Świeżo przyjezdna, atrakcyjna kobieta pojechała z portierem windą do swego pokoju. Claire dowiadywała się u recepcjonisty o odjazdy pociągów do Kempten - pierwszej stacji, jaka przyszła jej na myśl. Usłużny recepcjonista sprawdzał rozkład jazdy i notował godziny odjazdów na kawałku papieru. - Dziękuję. - Claire odeszła, ale zaraz powróciła. - Wydaje mi się, że rozpoznałam dziewczynę, która przyjechała przed chwilą. Czy często tu się zatrzymuje? - O ile wiem, to jest jej pierwsza wizyta, proszę pani. Claire włożyła kartkę z zapiskami recepcjonisty do torebki, ale nie zamknęła jej. Przechodząc obok fotela, w którym siedział Martel, umyślnie przechyliła torebkę i jej zawartość wysypała się na podłogę. Pistolet leżał bezpiecznie wewnątrz specjalnej kieszonki zasuwanej na zamek błyskawiczny. - Pozwoli pani, że pomogę? - powiedział Martel, zbierając rozrzucone przedmioty. - Ach, tak mi przykro. Ich głowy znalazły się blisko siebie. Recepcjonista był dość daleko od miejsca, gdzie siedział Martel. Rozmawiali szeptem. - Ta dziewczyna, która przyjechała przed chwilą - powiedziała Claire. - Widziałam jej nazwisko w formularzu: Klara Beck ze Stuttgartu. - Hieny już się zbierają. A ten mężczyzna w restauracji, który wszedł, jakby cały świat do niego należał, to Reinhard Dietrich? - Tak. Widziałam jego zdjęcie w gazecie. Rozsypana zawartość torebki została zebrana. Claire, przykucnięta tyłem do recepcjonisty, podniosła się i powiedziała głośno: - To było doprawdy bardzo uprzejme z pańskiej strony. Jeszcze raz przepraszam za moją niezręczność. Przeszła w drugi koniec salonu i wybrała fotel, z którego mogła wszystko widzieć. Za sobą miała ścianę. Otworzyła torebkę i wysunęła pistolet z kieszonki, aby mogła po niego łatwo sięgnąć. Kiedy zakończyła ten przezorny manewr, do hallu recepcji wkroczył Vinz i jego towarzysz, Rolf Gross. Każdy z nich niósł niewielką walizeczkę. Claire na chwilę zamarła, po czym wyjęła broń z torebki, położyła na kolanach i przykryła gazetą. Rolf Gross był kierowcą samochodu Delty, który spotkali w Bregencji na Gallus-strasse. Dwaj mężczyźni obrzucili salon szybkim spojrzeniem i przeszli po stopniach do kontuaru recepcyjnego. Claire wydawało się, że Gross przyjrzał się dobrze Martelowi, który czytał gazetę, paląc papierosa w swej czarnej cygarniczce. Vinz robił wrażenie, jakby nic nie zauważył. Żaden z nich nie wykazał najmniejszego zainteresowania dziewczyną siedzącą w drugiej części salonu. Claire wsunęła z powrotem broń do torebki i również podeszła do recepcji. Obydwaj mężczyźni wypełniali właśnie formularze rejestracyjne. Czekała cierpliwie, przyglądając się obrazowi wiszącemu na ścianie. - Potrzebujemy dwóch pojedynczych pokoi z łazienkami - powiedział Vinz takim tonem, jakby zwracał się do niewolnika. - Jeżeli nie masz pojedynczych, mogą być dwa podwójne. I chcemy kolację. - Mam dwa pojedyncze pokoje. - Recepcjonista nie patrzył na Vinza, ale pozostał uprzejmy. - Jeżeli mogę coś sugerować, to radziłbym się pospieszyć, bo restauracja przestaje niedługo serwować posiłki. - Zawiadom ich o naszym przyjeździe! Życzymy sobie befsztyki i dużo ziemniaków. Befsztyki mają być krwiste, do tego butelka bardzo dobrego, czerwonego wina. Zejdziemy na dół, jak tylko będziemy gotowi. - Zrozumiałem, proszę pana. Portier zaprowadzi panów do ich pokoi. Z widoczną ulgą uśmiechnął się do Claire. Poprosiła go o plan Lindau. Wytłumaczył jej, że część Starego Miasta jest przeznaczona Wyłącznie dla pieszych. Reinhard Dietrich nadszedł korytarzem z restauracji, trzymając w ustach olbrzymie cygaro. Minął recepcję i wmaszerował do salonu. Całą masą ciała opadł na fotel obok Martela. - Reinhard Dietrich, do usług. Czy pan jest Anglikiem? - zapytał po angielsku. Martel spojrzał na dłoń, twardą jak podeszwa, wyciągniętą w jego kierunku na powitanie. Wykonał ruch, jakby miał zamiar ją uścisnąć, po czym zignorował zupełnie Dietricha. Włożył następnego papierosa do cygarniczki. Dietrich zachowywał się tak, jakby nie zauważył obrazy. Wziął kieliszek koniaku, który kelner postawił na stole. Udał, że właśnie po to wyciągnął rękę. Uniósł kieliszek. - Tak - odezwał się Martel. - Przepraszam? - Tak, jestem Anglikiem. - Och, naturalnie! Przebywa pan na wakacjach w naszej pięknej Bawarii? Martel odwrócił się i spojrzał prosto na przemysłowca. Przeszedł na niemiecki, co na chwilę wytrąciło Dietricha z równowagi. - Jest pan nazistą. Tacy powinni być starci z powierzchni ziemi! - Chyba że to my zawładniemy ziemią! - odpowiedział ostro Dietrich. - W nadchodzących wyborach krajowych ktoś musi dopilnować, żeby Tofler przegrał. Jak by się to panu podobało, gdyby komuniści kontrolowali największy, w sensie geograficznym, kraj w Niemczech? Zostałby przecież zniszczony główny bastion Zachodu przeciwko Sowietom. - Nigdy nie widziałem tu różnicy. Obydwa systemy są nieludzką dyktaturą. Obydwa rządzą poprzez tajną policję - KGB czy gestapo. Obydwa są tak wymienne, jak ich narzędzia władzy. Wolę partię kanclerza Langera. A teraz, jeśli mi pan wybaczy... - Zechce pan wziąć cygaro. Jest z Hawany. - Z Kuby? - Martel wstał. Popatrzył na Niemca z góry z ironicznym wyrazem twarzy. - Dziękuję, ale palę wyłącznie papierosy. Spotkanie z panem było niezwykle pouczające. Dobranoc. „Spotkanie z panem było niezwykle pouczające...” Słowa te zaniepokoiły Dietricha, wyczuwał bowiem ich ukryte znaczenie. Patrzył, jak Anglik szedł wolnym krokiem do windy. Zmrużył oczy, przywołując w pamięci całą ich rozmowę, słowo po słowie. Rozważał, czy nie popełnił jakiegoś błędu. Dziewczyna, która rozmawiała z recepcjonistą, podeszła do windy. Gdy wchodziła, Martel zapytał po niemiecku: - Przepraszani, czy mogłaby pani zaczekać? Winda z dwójką pasażerów w środku ruszyła do góry. Podest na trzecim piętrze był pusty, gdy Martel wyprowadził Claire z windy. Wpuścił ją do swego pokoju, po czym zamknął drzwi. Przycisnął jej ramię dając znak, by pozostała na miejscu. Stała w ciemności bez ruchu, podczas gdy Martel sprawdzał łazienkę. Następnie zaciągnął zasłony i zapalił boczne światło o przyćmionym blasku. Natychmiast zaczęła mówić: - Kiedy pojawiły się te dwa wilkołaki, użyłam tego samego triku. Widziałam ich formularze rejestracyjne. Ten, który wydaje się bossem, nazywa się Erwin Vinz. Jego towarzysz to kierowca samochodu w Bregencji. - Wiem. - Figuruje tu pod nazwiskiem Rolf Gross. Obaj zameldowali się jako przyjezdni z Monachium. - To prawdopodobnie kłamstwo. Są wyszkolonymi mordercami. Sprawy układają się tak, jak chciałem, a nawet szybciej. Przeciwnik ma znaczne siły. Przypuszczam, że Dietrich jest tu po to, aby przypilnować Vinza i Grossa. Żeby znowu nie spartolili roboty, tak jak już to zrobili w Zurychu, St. Gallen i Bregencji. Vinz i Gross mają mnie usunąć, a Klara Beck zabezpiecza tyły. - A to żmija! - skomentowała z zaciekłością Claire. - Powinieneś na nią uważać. Inni mogą być tylko zasłoną dymną. Ale dlaczego postanowiłeś sprowokować Dietricha? Słyszałam każde wasze słowo. To było jak pojedynek. - Bo to był pojedynek. On próbował oszacować mnie, a ja jego. Myślę, że to uparty facet z przeszłością, ale nie jest głupi. Wierzy w to, co robi. Jest bezwzględny i stanowczy. Musimy być bardzo ostrożni. - Czy może podjąć akcję dzisiejszej nocy? - Nie, bo zatrzymał się w hotelu. Nie będzie ryzykował obecności tutaj, kiedy jego pluton od mokrej roboty przeprowadza akcję. Ale i tak zachowamy ostrożność. Zostaniesz tutaj na noc i będziemy się zmieniać - jedno śpi, a drugie czuwa na krześle z bronią w ręku. - A jutro? - Po pierwsze: porozumiemy się z sierżantem Dornerem z Policji Wodnej w Lindau. Z człowiekiem, który przywiózł ciało Warnera. - A po drugie? - spytała, obserwując go pilnie. - Zastawimy pułapkę na Deltę. - Jestem wciąż niespokojna o dzisiejszą noc - upierała się. - W tym hotelu przebywają dwaj mężczyźni, którzy z pewnością są mordercami, i jedna kobieta - czysty jad. Powiedziałeś, że Dietrich jest stanowczy. Mam przeczucie, że wykona jakiś ruch szybciej, niż myślisz. ROZDZIAŁ 14 Czwartek, 28 maja O jedenastej w nocy Martel zdał sobie sprawę, że Claire miała rację. Nie docenił Reinharda Dietricha. W pokoju było ciemno. Czuwał pierwszy, Claire spała mocno w łóżku. Usłyszał hałas. Przy wejściu do hotelu coś się działo. Odsunął zasłonę z bocznego okna i spojrzał w dół: przed wejściem do hotelu parkował przy chodniku czarny, sześcioosobowy mercedes. Jego silnik cicho pracował. Obok tylnych drzwi stał kierowca w uniformie. Mgła tak zgęstniała, że uliczne latarnie wyglądały jak świetlne koła zawieszone w powietrzu. Z hotelu wyszła znajoma postać. Tylne drzwi samochodu uchyliły się i Reinhard Dietrich wsiadł do środka. Nie minęła minuta, gdy duży pojazd odjechał, potem nastąpiła cisza. Od strony portu dochodziło żałosne zawodzenie mew, jak odgłos syren statków, których przeznaczeniem jest nigdy nie osiągnąć przystani. Zawodził też sygnał przeciwmgłowy. Był również trzeci odgłos - skrzypienie hotelowych drzwi od strony dworca, otwieranych lub zamykanych. Sięgnął do swojej walizki, pomacał wewnątrz, wyciągnął lekki płaszcz przeciwdeszczowy i założył go na siebie. Drgnęła sprężyna łóżka i Claire wydusiła z siebie szeptem: - Czy coś się stało, Keith? Podszedł do łóżka. Claire leżała całkowicie ubrana. Położył rękę na jej ramieniu. Poczuł delikatny zapach perfum. Jak to właściwie jest z kobietami? Nawet w sytuacjach napięcia nerwowego nie zapominają, by podkreślić swą kobiecość. - Miałaś rację - powiedział. - Dietrich nas podszedł. Wydawało się, że zostanie na noc, a teraz wyjechał limuzyną z szoferem. Coś się zdarzy. - Co robimy? - spytała spokojnie. - Jedyny nasz atut to fakt, że nie wiedzą, iż jest nas dwoje. Myślą, że jestem sam. - A więc? - Wracaj z powrotem do swego pokoju. Tylko bądź ostrożna, żeby nikt cię nie zobaczył. - A ty co masz zamiar zrobić? - Skontaktować się z miejscową policją. Jest wprawdzie późno, ale chcę porozmawiać z sierżantem Dornerem. Podejrzewam, że jest on jedynym człowiekiem w Lindau, któremu możemy zaufać. - Wychodzisz w taką mgłę? Wciąż jest ta mgła? - Jest gęściejsza niż kiedykolwiek. Ale to się przyda. Zapewne trudniej będzie dojrzeć, że wychodzę i dokąd idę. To nie jest daleko, pokazałaś mi na planie. - Idę z tobą! - Usiadła na łóżku i próbowała odnaleźć leżące na podłodze pantofle. - Mogę cię ubezpieczać. - Idź do swego pokoju, zanim ci przyłożę. - Jesteś bardzo głupi i niezbyt cię lubię. Ale uważaj na siebie, do licha! Poczekał, aż wyszła, zanim sam opuścił pokój. Nie wspomniał jej nic o skrzypiących drzwiach. Gdyby o tym wiedziała, nigdy by się jej nie pozbył. Z chwilą gdy wyszedł w noc, uderzyła go atmosfera zagrożenia. Krople wilgoci osiadły na jego twarzy. Przez lekki płaszcz przenikał wilgotny chłód. Ledwo mógł odróżnić zarys dworca kolejowego, gdy skręcał w prawo, w stronę Ludwigstrasse - wąskiej, brukowanej uliczki, która prowadziła wprost do budynku zajmowanego przez policję. Nikogo nie było widać, ale znowu usłyszał odgłos, który dotarł do niego w oknie pokoju na trzecim piętrze: skrzypnięcie wychodzących na dworzec drzwi hotelowych. Był ostrożny. Nie oglądając się skręcił jeszcze raz w prawo i szedł środkiem Ludwigstrasse, jak najdalej od ciemnych wnęk bram. Jego podbite gumą buty sunęły bezszelestnie po kamiennym bruku, musiał jednak iść ostrożnie, bo nawierzchnia była wyjątkowo śliska. Był w szarym, zlewającym się z tłem prochowcu, całkowicie rozpiętym. Ktokolwiek zatrzymałby go, zostałby tylko z materiałem w ręku. No i miał przy tym łatwy dostęp do colta tkwiącego w kaburze na ramieniu. Przystanął. Jęk syreny na jeziorze. Ale jego niezwykle wyczulony słuch pochwycił jeszcze jeden dźwięk, tuż za nim - szmer rękawa ocierającego się o pikowany płaszcz. Oczekujący na dworcu kolejowym obserwator nic nie słyszał, był o tym przekonany. Ale nawet we mgle mógł widzieć jego sylwetkę, przez kilka sekund oświetloną blaskiem lamp z salonu, gdy opuszczał hotel. Zatrzymał się w cieniu i szmer ustał. Gdzieś za nim śledzący go człowiek wyczuł, że Martel przystanął. Kłopot polegał na tym, że ci dranie znali prawdopodobnie każdy metr Lindau. Nie wiedzieli jednak, jaki jest cel jego wędrówki. Ruszył znowu, ale nagle pojął, że w tej mgle było wielu ludzi - Delta zazwyczaj działała siłą. Nie zapomniał o Zurychu, gdzie z dwóch samochodów wysypali się ludzie. Policzył boczne uliczki i doszedł do światła, mlecznej kuli wbudowanej w mur Krummgasse. Martel nie miał wyboru: aby dotrzeć do głównej ulicy, Maximilianstrasse, musiał porzucić wątpliwe bezpieczeństwo wąskiej Ludwigstrasse. Odszedłszy od nikłego światła lampy, pogrążył się w studnię ciemności. Kiedy przebrnie już przez Krummgasse, znajdzie się o rzut kamieniem od komendy policji. Ponownie usłyszał za sobą odgłos ocierania się rękawa o materiał. A jednak nadchodzili. Reinhard Dietrich przebywa daleko stąd, a jego wcześniejsza obecność nie będzie zupełnie związana z zabójstwem drugiego Anglika w okolicach Lindau. Martel wszedł w ulicę Krummgasse wydłużonym krokiem, aby zmylić człowieka, który szedł za nim wcześniej i przywykł już do jego wolnego tempa marszu. Martel miał wyjątkowo dobry wzrok, natychmiast więc spostrzegł idącego za nim mężczyznę. Znowu zatrzymał się i nadsłuchiwał odgłosów. Jego taktyka polegała na tym, aby jak najszybciej dotrzeć do szerokiej Maximilianstrasse, a następnie biegiem dopaść siedziby policji. Usłyszał skrzypienie butów tuż przed sobą. Poczuł się jak mysz złapana w pułapkę. Jeden człowiek - a może wielu ludzi? - nadchodził z tyłu, teraz wróg zbliżał się też z przodu, i to właśnie wtedy, gdy prawie opuszczał Krummgasse. Delta zaplanowała to bardzo dobrze. Gdy wszedł w Ludwigstrasse, zorientowali się, dokąd idzie. Albo od razu założyli, że uda się do komisariatu policji, jedynego miejsca, do którego nie wolno mu dotrzeć. Tak więc na końcu każdej przecznicy prowadzącej z Ludwigstrasse do równoległej Maximilianstrasse postawili swego człowieka. Skrzypienie butów przed nim oznaczało, że ktoś zbliżał się wzdłuż Krummgasse, aby zamknąć pułapkę. Martel wskoczył do ciemnej wnęki bramy i modlił się, aby „Skrzypiący But” nadszedł dostatecznie szybko. W snującej się mgle zamajaczyło coś masywnego. Prawa ręka wysunięta do przodu jak u szermierza gotowego do ataku. Martel wyciągnął szwajcarską pięciofrankówkę i rzucił ją na drugą stronę ulicy. Brzdęk! W panującej dotąd ciszy odgłos ten zabrzmiał dziwnie głośno i człowiek, który wydał się Martelowi znajomy, zatrzymał się obok bramy Anglika, by spojrzeć na drugą stronę uliczki. Wciąż nie było słychać szmeru rękawa ocierającego się o płaszcz, a więc idący za nim człowiek był wystarczająco daleko. Martel rzucił się do przodu. Mężczyzna wyczuł niebezpieczeństwo. Odwrócił się, trzymając prawą rękę gotową do uderzenia. Lufa colta spadła na głowę niedoszłego zabójcy z tak ogromną siłą, że Martel poczuł, jak przebiwszy się przez kapelusz, uderzyła o czaszkę i odbiła się od niej. Napastnik osunął się i leżał pokręcony na bruku jak kupa starych szmat. Martel puścił się biegiem. Gdy dotarł do końca uliczki, skręcił w prawo i w świetle latarni ulicznej przeczytał napis na murze: Stadtpolizei. Tuż za rogiem Bismarckplatz było wejście. Pchnął drzwi wejściowe i stanął przed drabinkami, zza których patrzył na niego zaskoczony policjant. Rzucił na blat kontuaru kawałek plastyku podobny do karty kredytowej i wsunął colta z powrotem do kabury, podczas gdy policjant ukradkiem odpinał swoją. Zdyszany Martel z trudem wykrztusił: - Sierżant Dorner! I to cholernie szybko! Jeżeli jest w domu, to wyciągnij go z łóżka! Tutaj jest moja legitymacja. I wyślij jeszcze paru ludzi na Krummgasse. Powinni tam zastać zwłoki. Niech uważają, bo mogą się o nie potknąć. - Mieliśmy alarm związany z pańską osobą, Martel. Powinni byli odkryć pana przy przekraczaniu granicy bawarskiej. Sierżant Dorner zrobił na Martelu dobre wrażenie. Niski, krępy mężczyzna po czterdziestce, o jasnych włosach i bystrych, szarych oczach z iskierką humoru. Wyglądał przy tym na człowieka, który wie, co robi i nie boi się podejmowania decyzji. Martel siedział przy stole naprzeciw oficera policji na drugim piętrze budynku wychodzącego na Bismarckplatz. Popijał z filiżanki mocną kawę. Kawa była nie tylko mocna, ale i bardzo dobra. Policjanci znaleźli zwłoki leżące na Krummgasse i Martel je zidentyfikował. Były to zwłoki Rolfa Grossa, drugiego z mężczyzn, którzy przybyli za nim do Bayerischer Hof. Odnaleźli także coś więcej. Pod martwym ciałem Grossa - czaszka pękła od silnego uderzenia Martela - leżała „sprężynowa strzykawka”, jak nazwał ją Dorner. Sierżant podniósł torbę, w której leżała broń z wystającą igłą. - Miał pan szczęście - skomentował. - To zwalnia też pana od podejrzenia o morderstwo. Ludzie z daktyloskopii potwierdzili już, że odciski palców na strzykawce należą do Grossa. Wygląda to jak flamaster, dopóki nie naciśnie się przycisku. Wyciągnięto także z łóżek ludzi z medycyny sądowej, żeby potwierdzili mi, co zawiera strzykawka. - I cóż jest w środku? - Cyjanek potasu w stanie płynnym. Jest to taki rodzaj broni, że mógłby się pan spodziewać, że wymyślili go Sowieci. - A może i wymyślili? - Ale ci ludzie są z Delty - to neonaziści. Nigdy wcześniej nie widziałem tego rodzaju broni. - Ja widziałem. To jest ich spécialité de la maison - odpowiedział Martel z ponurym humorem. - Jak więc pan tłumaczy fakt, że neonaziści używają właśnie tej broni? - Nie wiem - przyznał Dorner. - W tym, co się dzieje, nie ma żadnego sensu. Zbyt łatwo znajdujemy ich składy broni i mundurów ze znaczkami. - Zbyt łatwo?! - Tak. Erich Stoller z BND jest już w drodze. Jego także wyciągnąłem z łóżka. - Dorner ściszył głos. - Kiedy Stoller przyleciał tutaj po odnalezieniu ciała Warnera, powiedział mi, że ma informatora, który przekazuje mu regularnie miejsca składów broni. Zawsze na nie zamieszkanym terenie. Jakieś opuszczone zabudowania gospodarcze, jakaś pusta willa. - Innymi słowy, macie broń i mundury - sensacja dla prasy - ale nigdy nie możecie złapać nawet jednej osoby? - To dziwne, nieprawdaż? - Dorner wstał i zapalił krótkie cygaro. Zapatrzył się w okno zamknięte z powodu mgły. - Nie możemy nikogo dopaść, a dane o własności nie doprowadzają nas do właściciela. Podobnie jak nie możemy dotrzeć do żadnego kolegi Grossa. - Przecież powiedziałem, że Erwin Vinz mieszka w Bayerischer Hof. - Zapłacił za hotel i wyjechał dziesięć minut temu, zanim moi ludzie tam dotarli. Powiedział, że wzywa go pilna wiadomość. Postawiłem mojego najlepszego człowieka na straży przed pokojem Claire Hofer. Jest przebrany za portiera. Spędza teraz beztrosko noc, czyszcząc buty. - Dziękuję. - Martel, który prawie przewracał się z braku snu, zaczynał coraz bardziej doceniać sierżanta Dornera. - Jak już panu powiedziałem, Reinhard Dietrich mieszkał w tym samym hotelu. - Nie mieszkał - poprawił go Dorner. - On przyjechał tym cholernie wielkim mercedesem, zjadł miłą kolację, pogadał z panem, a następnie wyjechał. O co mam go oskarżyć? O zjedzenie zbyt obfitej kolacji czy o palenie hawańskich cygar? - Sierżant przysiadł swym szerokim tyłkiem na brzegu biurka. - To jest cholernie frustrujące. - A więc zastawimy pułapkę. Zrobimy im propozycję nie do odrzucenia. Dorner wyjął z ust cygaro i zmarszczył brwi. - A co właściwie pan proponuje? W sumie Martelowi zajęło to całą godzinę: przyjazd Ericha Stollera, osiem filiżanek kawy i cztery cygara, a wszystko po to tylko, aby poparli jego plan. ROZDZIAŁ 15 Piątek, 29 maja „Claire mówi, że Warner trzy razy wspominał operację «Krokodyl»„. Podczas gdy Martel nadrabiał zaległości snu w Bayerischer Hof po decydującym spotkaniu ze Stollerem i Dornerem, Tweed - w swoim mieszkaniu na Maida Vale - wciąż przesłuchiwał tę samą część nagrania rozmowy z Martelem dzwoniącym z St. Gallen. Robił to już po raz piąty. Tweed był w mieszkaniu sam, zmęczony. W dzień odbyła się kolejna awantura z Howardem, który właśnie wylatywał do Paryża. Miał tam wziąć udział w spotkaniu czterech szefów bezpieczeństwa odpowiedzialnych za ochronę VIP-ów, które zaledwie za pięć dni wyjeżdżały ekspresem z Paryża na wiedeński szczyt. Pani premier Wielkiej Brytanii miała dolecieć na lotnisko Charles’a de Gaulle’a, stamtąd zaś - przewieziona bezpośrednio na Gare de l’Est. Mniej więcej o tej samej porze kawalkada motocykli prezydenta Francji byłaby w drodze do tego samego miejsca. Szefem francuskiej tajnej służby nadzorującej ochronę prezydenta był Alain Flandres, stary znajomy Tweeda. Prezydent Stanów Zjednoczonych, przelatujący przez Atlantyk wprost na lotnisko Orly w „Air Force One”, będzie przewieziony z dużą szybkością, aby dołączyć do reszty. Dyrektorem American Secret Service - Amerykańskiej Tajnej Służby - odpowiedzialnym za ochronę swego szefa państwa był Tim O’Meara, człowiek, którego Tweed spotkał tylko raz. Była to niedawna nominacja. Kanclerz Kurt Langer z Niemiec zachodnich miał według planu wsiąść do ekspresu następnego ranka w Monachium. Erich Stoller z BND będzie czuwać nad swoim szefem nie zmrużywszy oka. - Skąd ta cholerna zabawa z pociągiem? - spytał Tweed Howarda podczas narady w jego biurze. - Przecież wszyscy mogliby polecieć bezpośrednio do Wiednia na spotkanie z sowieckim pierwszym sekretarzem. Byłoby to bardziej bezpieczne. - Prezydent Francji nie znosi lotów - wyjaśnił Howard zwięźle. - Głównym jednak powodem jest to, że będą mogli skorzystać z możliwości koordynacji swej polityki, zanim pociąg dojedzie do Wiednia. Ja naprawdę potrzebuję każdego człowieka i Martel... - Jaka jest trasa? - Bezpośrednia - odpowiedział Howard sztywno, dając do zrozumienia, że znajomość geografii Tweeda jest ograniczona. - Z Paryża do Strasburga, potem... - Ulm, Stuttgart, Monachium, Salzburg, a następnie Wiedeń. - Po co więc pytasz? - Żeby sprawdzić, czy nie jest planowany objazd. - A dlaczego, u diabła, miałby być planowany? - To ty mi to powiedz - odpowiedział Tweed, patrząc z pewną satysfakcją za Howardem, który wypadł z biura jak burza. Później, we wczesnych godzinach rannych w swoim mieszkaniu, Tweed pomyślał, że Howard miał powody do niepokoju. Leżący przed nim atlas „Timesa” był otwarty na rozkładanej podwójnej karcie - tablica 64: południowo-zachodnie Niemcy wraz z północnym kawałkiem Szwajcarii. Odtworzył na mapie dużą część trasy ze Strasburga do Salzburga. Operacja „Krokodyl”... Co, u diabła, może to oznaczać?! Zdjął okulary i przetarł oczy. Bez okularów wszystko, łącznie z mapą, było rozmazane. Wszystko widział w uproszczonych kształtach. Uniósł rękę, aby zamknąć atlas. Nagle znieruchomiał, sztywniejąc jak człowiek tknięty paraliżem. Nie był w stanie się poruszyć. Zobaczył krokodyla! Rano, po śniadaniu, Martel wynajął w porcie Lindau motorówkę; odegrał przy tym skomplikowaną scenę. Był to ten sam port, z którego Charles Warner, także w wynajętej motorówce, rozpoczął swą ostatnią wyprawę. Było bardzo dużo wymachiwania rękami. Były dyskusje na temat zalet jednej łodzi w porównaniu z drugą. Była debata co do tego, na jak długo chciałby wynająć motorówkę. I na zakończenie - przewlekła kłótnia na temat ceny. Z pewnej odległości dwie kobiety obserwowały tę starannie wyreżyserowaną scenę. Claire, jako znudzona turystka, siedziała na tarasie Romerschanze, który wychodził na port. Martel ponownie ją ostrzegł, że nie może niczym zdradzić, iż się znają. Przesuwała więc lornetkę z pozorną obojętnością. Jezioro Bodeńskie podtrzymywało swoją reputację kapryśnej kobiety. Poprzedniego wieczoru było zamglone, a nowy ranek przyniósł powietrze czyste jak kryształ i błękit śródziemnomorskiego nieba. Na południu, po drugiej stronie spokojnego jeziora, rysowała się wspaniała panorama ośnieżonych górskich szczytów, widać było nawet Trzy Siostry w Liechtensteinie. Garstka turystów, włóczących się przy brzegu, wnosiła do tej scenerii dodatkowy element spokoju. Klara Beck, również wyposażona w lornetkę, siedziała na ławeczce przed hotelem. Martel nie zapomniał o niej poprzedniej nocy, wspominając sierżantowi Dornerowi i Stollerowi o jej obecności. - Moi ludzie donoszą, że Klara Beck istotnie zatrzymała się na noc w hotelu. - Dorner przekazał Martelowi tę informację po otrzymaniu telefonu. - Spodziewałem się tego - skomentował Martel. - A dlaczego, jeśli mogę spytać? - chciał wiedzieć Stoller. - Bo Delta nie zdaje sobie sprawy, że ja o niej wiem. Od czasu przyjazdu nie kontaktowała się ani z Dietrichem, ani z Erwinem Vinzem i Rolfem Grossem, jest więc idealną osobą do pozostawienia w charakterze szpiega. A rano - ja ją mogę wykorzystać. Martel wykorzystywał ją właśnie teraz, zdecydowała Claire, gdy skierowała na dziewczynę swą lornetkę. Podobnie jak Claire, Beck obserwowała przez lornetkę Martela. - Myślę, moja droga, że niebawem zaczniesz działać - powiedziała do siebie Claire. Zeszła schodkami na nabrzeże i powoli powędrowała w ciepłym blasku słońca w stronę Bayerischer Hof. Doskonale wyliczyła tempo marszu. Już była blisko ławki Beck, gdy Niemka wstała i poszła szybko z powrotem do hotelu. Na molo Martel uścisnął właśnie ostentacyjnie rękę mężczyzny, od którego wynajmował motorówkę. Tymczasem Klara Beck wcale nie skierowała się do hotelu. Przeszła przez ulicę, mijając czekające pod wielkimi drzewami taksówki, i zniknęła wewnątrz dworca kolejowego. Tuż za nią posuwał się jej cień. Claire, pchnąwszy dworcowe drzwi, spojrzała w lewo i zobaczyła to, co spodziewała się zobaczyć. Wewnątrz jednej z budek telefonicznych tkwiła Beck. Claire podążyła w stronę kiosku i zaczęła przeglądać książki. Rozwój wypadków nieco ją zaniepokoił. Wewnątrz budki telefonicznej Klara Beck wykręciła lokalny numer. Przytrzymując ramieniem słuchawkę, obejrzała się w stronę wejścia. Nie było nikogo. Na drugim końcu przewodu natychmiast odpowiedział męski głos, tak jakby oczekiwał jej telefonu. - Tu Hagen. - Werner, tu Klara. - Jesteśmy gotowi. Jak poszło? - Towary są na pokładzie szarej motorówki. Odjazd wkrótce. Przerwała połączenie, wyszła ze stacji i powolnym krokiem ruszyła w stronę hotelu, rozkoszując się przy tym ciepłym słońcem. Zatrzymała się na schodkach blisko chodnika i wyjęła paczkę papierosów. - Poczekaj na policję, która przywiezie tę szarą motorówkę - zamruczała. Zapaliła papierosa i weszła do salonu. Właśnie dała sygnał do likwidacji drugiego Anglika. Sierżant Dorner, idąc Ludwigstrasse w stronę nabrzeża, wpadł wprost na dziewczynę i omal jej nie przewrócił. Na szczęście, zdążył przytrzymać ją za ramiona. Claire Hofer, która wyliczyła sobie czas swego nadejścia zgodnie z umową, zatrzymała się. Dorner, ubrany po cywilnemu, powiedział głośno: - Najmocniej przepraszam. To moja wina. - Przyciszył głos i dodał, prawie nie otwierając ust: - Wszystko jest zorganizowane. Za piętnaście minut wyspa zostanie odcięta. Claire odeszła szybko, rzuciwszy okiem na zegarek. Jeżeli miało się powieść zastawienie sideł, liczyły się minuty, może - sekundy. Poszła skrótem w stronę nabrzeża. Martel wciąż przebywał na pokładzie swojej motorówki; dostał się tam po drabince przymocowanej do krawędzi mola. Claire spojrzała w prawo i zobaczyła malarza chodnikowego, Brauna, który spacerował z założonymi do tyłu rękoma. Wyjęła z torby jaskrawoczerwoną chustkę i zawiązała ją na głowie. Na pokładzie motorówki Martel zobaczył ruch jaskrawoczerwonego materiału - sygnał, że wszyscy zajęli stanowiska. Przed oczyma mignął mu sierżant Dorner zdążający wzdłuż nabrzeża do miejsca, gdzie była przycumowana duża policyjna motorówka. Zapalając papierosa, kątem oka obserwował Claire. Szła właśnie szybko w kierunku odkrytego basenu, odgrodzonego od jeziora poniżej tarasu Romerschanze. Claire okazała kupiony wcześniej bilet i weszła do kabiny, aby się przebrać. Zamknąwszy starannie drzwi, ściągnęła sukienkę z syntetycznego dżerseju. Pod spodem miała bikini. Zrolowała sukienkę i wraz z pistoletem wsadziła ją do małej, nieprzemakalnej torebki, którą umocowała skórzanym paskiem do przegubu ręki. Zostawiła pustą już teraz torebkę w kabinie, zamknęła drzwi na klucz, sprawdziła swój wodoszczelny zegarek i wyszła. Posuwała się wzdłuż zewnętrznego muru. O tej porze dnia nie było tu prawie nikogo. Skoczyła z muru do wody. Martel zwolnił cumującą linę i wszedł do ciasnej budki sternika. Sprawdził przy tym zegarek, zsynchronizowany z zegarkami Claire i sierżanta Dornera. Dwie minuty do startu. Włożył do cygarniczki papierosa i zapalił. Jedyne ślady mgły, która poprzedniego dnia otuliła Jezioro Bodeńskie, pozostały na austriackim brzegu. Prognoza pogody zapowiadała ciepły, słoneczny dzień. Był to główny czynnik, który Martel wziął pod uwagę, przygotowując swój plan wraz z Dornerem i Stollerem. W tej chwili szef BND kontrolował przeprowadzaną operację z biura w Stadtpolizei. Martel przezornie nie patrzył na wschodnią część portu. Dowodzona przez sierżanta Dornera dwupoziomowa motorówka Policji Wodnej była przycumowana przy nabrzeżu Lwa. Niemiec, który wślizgnął się na pokład nie zauważony, przebierał się na dole w mundur. Martel jeszcze raz sprawdził zegarek, wziął głęboki oddech i zaczął wypływać z portu. W swoim biurze w Komendzie Policji Erich Stoller patrzył przez okno na główną ulicę. Dla ludzi z miasteczka był to po prostu jeszcze jeden zwykły dzień. Turyści siedzieli przy stolikach przed pensjonatami, Popijając kawę i zajadając ciastka z kremem. Na ciężkim stole za Stollerem stała radiostacja nadawczo-odbiorcza wraz z odpowiednim kluczem. Stoller mógł natychmiast porozumieć się z wozami policyjnymi ustawionymi dyskretnie obok mostu dla ruchu drogowego, jak również z innymi pojazdami, znajdującymi się w strategicznych punktach na głównym lądzie, blisko końca nasypu kolejowego. Dzięki radiostacji miał też bezpośredni kontakt z sierżantem Dornerem przebywającym na pokładzie policyjnej motorówki, która wciąż pozostawała przycumowana w porcie. Przez radiostację nadszedł sygnał: - Siefried jedzie... To Dorner zameldował, że Martel już wyruszył. W oddalonym punkcie na mglistym brzegu pięciu windsurfingowców zbiegło plażą, aby wejść na deski swoich pojazdów. Znajdowali się między Lindau, a austriacką Bregencją. Ich przywódca, Werner Hagen, sześciostopowy blond olbrzym, biegł ku nim, machając ręką w stronę jeziora. Przed chwilą, wewnątrz pustego składu, odebrał telefon Klary Beck. - Wypływa z portu w Lindau! - zawołał, zbliżając się do swojego żagla. - Szara motorówka. Martel jest na pokładzie sam. Manewrowali żaglami w łagodnym powiewie wiatru, ubrani tylko w kąpielówki. Na przegubie każdy z mężczyzn miał pasek, do którego przymocowana była pochwa z dużym nożem do rzucania. Srebrny trójkąt, symbol Delty, był przypięty z boku ich kąpielówek. Prowadzona przez Wernera Hagena grupa oprawców płynęła do miejsca oddalonego pół mili od portu w Lindau. - Dzięki Bogu, że cię znalazłam. To nie było łatwe w tej mgle. Claire stała oparta o burtę łodzi. Kiedy Martel wciągnął ją na pokład, z trudem trzymała się na nogach, jej pierś falowała po ostatnim wysiłku. Pozwoliła, by Martel odwiązał rzemień i położył obok wodoszczelną torebkę. Motorówka miała wyłączony motor. Martel wyprowadził łódź przez główki portu, dając sygnał buczkiem - zgodnie z przepisami dla motorówek wpływających i opuszczających port. Wszystkie czynności wykonywał bez pośpiechu, aby ułatwić Claire zlokalizowanie go. - Czy myślisz, że nadpłyną? - spytała. - Jestem cholernie pewny, że tak. Wyjęła z torebki swoją sukienkę i pistolet. Martel wziął sukienkę i odniósł ją do kabiny. - To nie będzie nadawało się do ubrania. Po chwili wrócił, sprawdził swego colta 45 i wsunął go z powrotem do kabury pod pachą. - Jest z syntetycznego dżerseju - powiedziała. - Wybrałam ją, bo prawie wcale się nie gniecie... Urwała, bo zdała sobie sprawę, że jego uwaga skupiona była na czymś innym. Patrzył na wschód, w szarą, powoli rozrzedzającą się mgłę. Motor wciąż był wyłączony. - Czy myślisz, że nadejdą stamtąd? - spytała Claire. - Tak. Stamtąd jest najbliżej, a poza tym istnieje małe prawdopodobieństwo, że zostaną wykryci. Za minutę założysz na twarz tę maskę. Gdyby chociaż jeden z nich ocalał, nie chcę, aby cię rozpoznał. - A co to jest? - wskazała instrument stojący na niewielkim stoliku do map. - Czy to radar? - To jest nagrany na taśmę sygnał, który powoduje dwie rzeczy. Po pierwsze, gdy nacisnę guzik, daje znać Stollerowi w jego kwaterze, że zostaliśmy zaatakowani. Po drugie, wysyła ciągły sygnał, który pozwala Dornerowi w łodzi policyjnej skierować się do miejsca, w którym jesteśmy. - Obmyśliłeś to całkiem nieźle - pochwaliła go Claire. - Z zabójstwa Warnera wynika, że mamy przeciwko sobie mózg pierwszej klasy, który również dobrze obmyśla swoje plany. - Reinhard Dietrich? - Nie. Międzynarodowy anarchista, który nazywa się Manfred. - Martel wszedł do kabiny, by włączyć silnik. - Nie powinienem był się zgodzić, żebyś tu przyszła. - Ale zgodziłeś się! - To załóż maskę i zaniknij buzię! - powiedział szorstko i włączył silnik. Gdy ruszyli, mgła na zachodzie zniknęła, a szerokie, niebieskie wody jeziora rozciągały się przed nimi, jakby je ktoś namalował na obrazie. Na wschodnim nabrzeżu portu Lindau rysowała się masywna sylwetka Lwa Bawarii. Claire dopasowała maskę, sprawdziła pistolet i wsunęła go za pasek od majtek kostiumu kąpielowego. Instrukcje, które Martel podał jej wcześniej, w pokoju hotelowym, były szczegółowe. - Jeżeli przypłyną, tak jak przypłynęli po Warnera, muszę mieć jednego żywego człowieka, żeby nad nim popracować. Po tym, co zrobili z Warnerem, reszta może sobie utonąć. Martel płynął powoli, kierując się ku odległej delcie Renu. Tam właśnie - był o tym przekonany - znajdowała się odludna okolica, gdzie Warner miał zamiar wylądować. Jedna rzecz niepokoiła go. Szary całun mgły na wschodzie, między motorówką a austriackim wybrzeżem, nie ustępował. W jaki sposób znajdą go nadpływający z tamtej strony ludzie? A gdyby nawet im się to udało, mogą znaleźć się na pokładzie jego łodzi, zanim ich spostrzeże. Spojrzawszy znowu w stronę Austrii, dostrzegł we mgle jakiś ruch. Werner Hagen jedną ręką trzymał żagiel, drugą zaś sprawdził, czy płaskie urządzenie jest dobrze przyczepione do masztu. Był to miniaturowy zestaw radarowy, zaprojektowany w zakładach elektronicznych Dietricha w Arizonie. Na ekranie widział wyraźnie motorówkę Martela. „Płynie tą samą trasą co Warner” - pomyślał Hagen. Dał ręką znak pozostałym pięciu windsurfingowcom, którzy trzymali się bliżej siebie niż zazwyczaj: chodziło o to, aby nie stracili się z oczu we mgle. Sygnał ręką oznaczał, że cel został spostrzeżony. Mgła podnosiła się coraz wyżej, gdy przesuwali się po lekko falującej wodzie jeziora. Hagen obliczył to bardzo dobrze. Cały czas popatrywał to na ekran radaru, to na rozchodzącą się ścianę mgły. Teraz lewą ręką przytrzymywał żagiel, a w prawej trzymał wyciągnięty z pokrowca ostry jak brzytwa nóż. Ten sam, którym wyciął na plecach Warnera prymitywny zarys symbolu Delty. W następnej chwili zobaczył motorówkę. Dał kolejny znak i grupa sformowała się w półkole, aby zmusić Martela do zatrzymania łodzi. To nastąpiło zbyt szybko. Najpierw ujrzał z kabiny jedynie niewyraźne zakłócenie w gładkiej ścianie mgły. Kształty, które mogły być złudzeniem. Potem pojawiło się sześciu mężczyzn żeglujących na deskach. Trzech z nich sterowało swymi żaglami w poprzek kursu Martela, by skłonić go do zatrzymania. - Są tutaj! - krzyknął do Claire i przycisnął guzik sygnału. - Widziałam ich! Przyklękła tyłem do kabiny, trzymając oburącz pistolet. - Zostali zaatakowani! Skulony w kabinie policyjnej motorówki sierżant Dorner obserwował migający sygnał, który pojawił się nagle na specjalnie przygotowanym ekranie radarowym. Wstał i włączył potężny silnik, który z rykiem zaskoczył. Dorner wiedział, że w tym momencie żaden statek nie będzie zbliżał się do wejścia portu, ale posłuszny przepisom, dał sygnał buczkiem, gdy motorówka policyjna wyskoczyła z przystani. Lina cumownicza została ukradkiem zwolniona, kiedy tylko wślizgnął się na pokład. Był w pozycji równoległej do wyjścia z portu, wstrzymał więc pęd łodzi, przekręciwszy mocno koło sterowe. Łódź obróciła się o dziewięćdziesiąt stopni. Powstała przy tym fala, która zmieniła cały port w burzę wody i piany. Z dziobem motorówki skierowanym między dwa nabrzeża zwiększył szybkość. Buczek łodzi wciąż wył. Motorówka skoczyła do przodu. - Dowieź mnie na czas - modlił się Dorner, sprawdzając znak na ekranie. Klara Beck zdecydowała się nie pozostawiać sprawy wyłącznie w rękach Brauna, zajęła więc to samo co przedtem miejsce na froncie hotelu. Była pewna siebie po przekazaniu przez telefon ważnej informacji. Teraz odpoczywała i rozglądała się jak turystka. Nagły wyjazd policyjnej motorówki przeraził ją. Pospieszyła wzdłuż promenady do hali dworcowej. Była już w połowie drogi do rzędu budek telefonicznych, gdy zatrzymała się: w poprzek okna wszystkich automatów przylepiona była kartka z napisem Nieczynne. Podszedł do niej policjant w mundurze. Musiała zwalczyć w sobie ogarniające ją uczucie paniki. - Czy chciała pani skorzystać z telefonu? - zapytał. - To chyba niemożliwe, aby wszystkie były nieczynne? - zaprotestowała. - Napis jest zupełnie wyraźny - powiedział grzecznie. - Naprawiają urządzenia. - Dziękuję. Zmusiła się, żeby powoli wyjść z dworca. Przyspieszyła kroku dopiero przechodząc przez ulicę do Bayerischer Hof. W pokoju podniosła słuchawkę, aby wykręcić numer. Na linii odezwał się głos dziewczyny. - Bardzo mi przykro, ale mamy chwilowe uszkodzenie systemu telefonicznego. Jeżeli zechciałaby pani podać mi numer, oddzwonię, gdy tylko... - To nic ważnego. Klara Beck miała wyjątkową zdolność panowania nad sobą. Odłożyła słuchawkę i zapaliła papierosa. O, Boże! Czy będą ją obwiniać za nieostrzeżenie Dietricha?! Co się dzieje, do jasnej cholery?! - Odciąć wszystkie linie do lądu... Erich Stoller wydał taki rozkaz w komisariacie policji natychmiast po otrzymaniu sygnału Martela. Razem z nim siedział w pokoju policjant ze słuchawką telefoniczną przy uchu - była to otwarta linia do centrali, gdzie właśnie czekano na ten rozkaz. Przekręcenie trzech wyłączników odizolowało wyspę Lindau od połączeń telefonicznych z resztą świata. Słysząc rozkaz, drugi policjant pobiegł do biura radiokontroli. Wysłano sygnał do wozów patrolowych, ustawionych już wcześniej w strategicznych miejscach. Zablokowano most dla ruchu drogowego. Drugi wóz patrolowy pojawił się przy końcu nasypu kolejowego od strony lądu, zamykając przejazd rowerowy i przejście dla pieszych. „Uszkodzenie” nastąpiło także w skrzynce sygnałowej kontrolującej ruch kolejowy do Lindau, zatrzymując wszystkie pociągi. Jedynie człowiek o takim autorytecie jak Stoller mógł uzyskać zgodę na takie posunięcia. Teraz niepokoił się tym, co mogło dziać się na jeziorze. Werner Hagen czuł się wyjątkowo pewnie, prowadząc swoją grupę na deskach z żaglem. Ich celem było okrążenie i porwanie motorówki. Wszystko polegało na zaskoczeniu. Olbrzymi blondyn pierwszy dotarł do nieruchomej motorówki. Przełożył przez burtę jedną stopę, zanim puścił żagiel. W prawej ręce trzymał nóż z długim ostrzem, gotów do pierwszego pchnięcia. Zdziwił go widok zamaskowanej dziewczyny, ale już po chwili był zajęty czymś innym. Martel wyszedł z kabiny, trzymając kotwicę. Domyślił się, że Hagen był przywódcą. Miał to wypisane na czole. Rzucona z rozmachem kotwica uderzyła Hagena w głowę. Zwalił się na pokład motorówki jak długi. Uniósł głowę na czas, aby dostać dokładnie obliczony cios lufą colta. Upadł nieprzytomny. Drugi mężczyzna właśnie wchodził na pokład z nożem w ręku, gdy Claire wycelowała i wystrzeliła z pistoletu trzy razy, prosto w jego pierś. Tryskająca krew utworzyła kałużę na deskach pokładu. Martel rozejrzał się, by ocenić sytuację. Pozostało jeszcze czterech zabójców. Trzech z nich w dalszym ciągu tworzyło półkole przed dziobem motorówki, czwarty zbliżał się od tyłu. Martel przerzucił za burtę ciało napastnika zastrzelonego przez Claire, po czym wpadł z powrotem do kabiny i otworzył dławik na pełny gaz. Blokująca kurs trójka nie mogła zareagować na czas. Motorówka ruszyła zbyt nagle. W jednym momencie była nieruchoma, a już w następnym pruła jak pocisk w ich kierunku. Roztrzaskała dziobem delikatne pojazdy i wbiła twarde drzewo w miękkie ciała zabójców. Jeden z mężczyzn został dosłownie przeciągnięty pod kilem. Motorówka zgruchotała na miazgę i tak już martwe ciało. Pozostali dwaj leżeli blisko łodzi. Unosili się na wodzie jeziora, która nagle zrobiła się czerwona. Ich ciała były równie powyginane jak resztki ich żagli. - Za nami jest jeszcze jeden! - zawołała Claire. Martel podjął już odpowiednią akcję. Zmienił bieg na wsteczny. Teraz cofał się, patrząc przez ramię. Ster łodzi uderzył pozostałego przy życiu mordercę. Upadł i śruba przejechała po nim. - Uciekamy stąd - powiedział do Claire. - Wydaje mi się, że widzę nadpływającego Dornera. ROZDZIAŁ 16 Piątek, 29 maja Był słoneczny, upalny dzień, gdy Howard przyleciał na lotnisko Charles’a de Gaulle’a w Paryżu. Miał wziąć udział w konferencji zorganizowanej dla sfinalizowania przygotowań związanych z ochroną ekspresu wiozącego ważnych pasażerów na spotkanie w Wiedniu. Samochód przysłany przez Alaina Flandresa zawiózł go z lotniska na ulicę des Saussaies nr 11, do oficjalnej głównej kwatery Sureté. Ta wąska, pełna zakrętów uliczka oddalona jest jedynie o parę minut spacerem od Elisée, ale rzadko spostrzegana przez turystów. Wewnątrz bramy, pod pięknym łukiem, pilnują wejścia policjanci w mundurach. Flandres często wybierał ten właśnie kompleks ponurych budynków do swoich tajnych spotkań. To było miejsce dobrze strzeżone, kręciło się tu wielu detektywów po cywilnemu, tak że należałoby wątpić, aby przyjazd trzech cywilów oddzielnymi samochodami zwrócił czyjąś uwagę. Szef francuskiej tajnej służby oczekiwał Howarda, aby powitać go na drugim piętrze w pokoju, w którym oprócz stołu i krzeseł nie było właściwie nic. - Miło cię widzieć znowu, Alain - powiedział krótko Howard. - Ogromnie się cieszę, mój przyjacielu, że mogę powitać cię w Paryżu - odpowiedział Flandres z entuzjazmem. Odwróciwszy się w stronę mężczyzny, który siedział przy stole, dodał: - Znasz Tima O’Mearę, jak sądzę. Właśnie przybył z Waszyngtonu. - Wydaje mi się, że mieliśmy już przyjemność się spotkać. - Tim O’Meara przywitał się z Howardem, nie podnosząc się z krzesła. Całą swoją uwagę skupił na paleniu cygara. Siedzieli przy okrągłym, dobrze wypolerowanym stole. Flandres rozlał drinki. Howard siedział sztywno, przesuwając palcami po leżącym przed nim notesie i ołówku. „O’Meara - pomyślał - wcale nie jest przyjemniejszy przy bliższym poznaniu”. Amerykanin, zbudowany dość ciężko, był mężczyzną w początkach pięćdziesiątki. Miał dużą głowę, policzki gładko wygolone, na nosie - binokle. Emanował pewnością siebie. Nie zachowywał się wcale jak żółtodziób, chociaż dopiero od roku stał na czele amerykańskiej tajnej służby ochrony prezydenta. Nosił sportową marynarkę w dużą kratę - niewątpliwie udawał turystę. Usadowił swoje masywne ciało na krześle tak, jakby był członkiem tego klubu od wielu lat. Podając drinki, Alain Flandres obserwował ich obu z odrobiną galijskiego rozbawienia. Niewysoki, szczupłej budowy, nosił naprawdę elegancki garnitur mimo znacznego upału. On również zbliżał się do pięćdziesiątki. Miał delikatnie rzeźbione rysy twarzy. Niewielki wąsik był tego samego koloru co jego dobrze wyszczotkowane, ciemne włosy. - Erich Stoller powinien nadejść lada chwila - obwieścił siadając na swoim krześle i podnosząc kieliszek. - Panowie, witam! Upił tylko łyk koniaku ze swojego kieliszka, Howard pociągnął spory haust, a O’Meara wypił prawie pół szklanki szkockiej whisky. Pod pozorami spokoju kryło się napięcie, zauważył Flandres. Było to zebranie nerwowych ludzi. Kto spełni rolę katalizatora? Drzwi otworzyły się i Erich Stoller wszedł do pokoju. Jego wysoka, chuda sylwetka, podobnie jak i sposób bycia, stanowiły duży kontrast z pozostałymi trzema osobami. Lubił raczej słuchać, mówił niewiele. Przeprosił za spóźnienie. - To była niespodziewana sprawa, musiałem się nią zająć osobiście. Było późne popołudnie i nie miał zamiaru im opowiadać, że rano był w Lindau i zdecydował o odcięciu wyspy, kiedy Martel wyprowadził motorówkę na jezioro. Musiał się cholernie spieszyć, aby dotrzeć na czas do Paryża. Poleciał helikopterem na lotnisko monachijskie, gdzie czekał na niego samolot. - Tylko trochę piwa - poprosił Flandresa, prostując się na krześle. Jako znakomity psycholog zdecydował, że najlepszym sposobem uniemożliwienia Howardowi zabrania Martela jest wyprowadzenie go z równowagi. - A co tam słychać u mojego przyjaciela Tweeda? - zapytał. - Słyszałem, że będzie tutaj. - Tweed jest teraz bardzo zajęty w kraju - powiedział Howard, rozchmurzając twarz. - Sam wiesz, lata lecą. - Poważnie? Sądziłem, że jesteście w tym samym wieku zauważył obojętnie Stoller i wypił łyk piwa. - To nie jest jego rejon - uciął krótko Howard. - A może spróbowalibyśmy zająć się sprawą, która sprowadziła nas do Paryża? - Ależ oczywiście! - zgodził się Flandres. - Przecież mam trasę tego ekspresu. Rozwinął mapę Europy w dużej skali z zaznaczoną na czerwono trasą pociągu. Odchylił się na krześle i zapalił papierosa, obserwując przy tym pozostałych mężczyzn, którzy zajęli się studiowaniem mapy. Alain Flandres, przystojny mężczyzna pociągający kobiety swym nieodpartym urokiem, miał także skłonność do wywoływania efektów dramatycznych. Mimochodem zrobił uwagę - i trzy głowy pochylone nad mapą podskoczyły: - Widziano Carlosa czy też Manfreda - nazwijcie go zresztą, jak chcecie - dzisiejszego ranka w Londynie, dokładnie rzecz biorąc, na Picadilly. - Manfred! A skąd ty wiesz, do diabła, co się dzieje w Londynie? I czy ktokolwiek może mi powiedzieć, czy on jest rzeczywiście Carlosem? - wybuchnął Howard. Flandres zauważył, że Howard był chyba bardziej nerwowy, niż mu się wcześniej wydawało. Dlaczego? - zastanawiał się. Wyjaśnił niedbałym tonem: - Dziewczyna, która pracuje dla mnie, Renée Duval, jest zatrudniona we francuskiej ambasadzie. To właśnie od niej przyszedł teleks wraz z wycinkiem z popołudniowych gazet. Podczas gdy Howard czytał teleks podany przez Francuza, Erich Stoller głośno rozważał: - Nikt nie zna bazy Carlosa. Nikt nie zna bazy Manfreda. Nikt nie wie, jak właściwie wygląda Carlos. Podobnie jest z Manfredem. Wiemy, że Carlos ukrywał się przez jakiś czas za żelazną kurtyną - tak jak i Manfred. Obaj są niezależni i współpracują z KGB tylko wtedy, kiedy im to odpowiada. - A więc jest ich dwóch? - wtrącił Howard. - Albo - dodał O’Meara swoim chropawym głosem - może to Carlos wymyślił, że jest ich dwóch. A jeżeli tak, to który jest prawdziwy? Zapomniałeś dodać, Erich, że obaj ci ludzie, jeżeli jest ich dwóch, są perfekcyjnymi mordercami. Flandres spojrzał uważniej na Amerykanina. „To jest sensowna uwaga, przyjacielu” - pomyślał. Przy następnym pytaniu Stollera Howard poczerwieniał ze złości. - Czy mógłbyś opisać dokładniej sytuację, w której widziano go w Londynie? Jak był ubrany? Dlaczego go tak łatwo rozpoznano? - Jak zwykle, był w swoim uniformie - mruknął niechętnie Howard. - Wiatrówka, dżinsy, ciemny beret i okulary z przyciemnionymi szkłami. - Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej w związku z tym incydentem? - upierał się Niemiec. - Został rozpoznany przez patrolującego pieszo policjanta. Carlos, jeżeli to był Carlos, zniknął na Swallow Street, prowadzącej do Regent Street. Policjant próbował go ścigać, ale zgubił go w tłumie. A potem jeden ze sprzedawców w Austin Reed, pobliskim sklepie z konfekcją męską, znalazł na krześle wiatrówkę i beret z okularami. Leżały na wierzchu. Pod wiatrówką znaleziono także załadowany 38 smith & wesson - Patrolujący policjant - powtórzył Stoller. - Czy on chodził wzdłuż określonej trasy na tej ulicy? - Myślę, że tak. Prawdopodobnie spodziewał się podejrzanych z IRA. Do czego to wszystko zmierza? - dopytywał się Howard. - Ktoś, kto był tak właśnie ubrany, mógł się spodziewać, że policjant go zauważy. A potem zniknął? - Przypuszczam, że tak to było. Wprawdzie nie rozumiem, jaki był tego cel... O’Meara zapalił swoje cygaro. - Hawańskie - wyjaśnił. - Muszę skończyć to pudełko, zanim wrócę do Stanów. U nas są one uważane za kontrabandę. Stoller po niezwykłym, jak na niego, wybuchu rozmowności zapadł w milczenie i Flandres odniósł wrażenie, że Niemiec obserwuje jedną z osób. Ale którą? Nie mógł się zorientować, kto z nich, z niewiadomych powodów, wzbudził zainteresowanie szefa BND. Zajęli się sprawą zasadniczą - zaplanowaniem ochrony szefów państw biorących udział w wiedeńskim spotkaniu. Trasę pociągu podzielono na sektory. Zaznaczyli ten podział na mapie. Paryż-Strasburg sektor francuski. Ze Strasburga przez Stuttgart i Monachium do Salzburga - sektor niemiecki. Ostatni etap z Salzburga do Wiednia - amerykański, z przewidywaną współpracą Austriaków. Alain Flandres, który był w znakomitym humorze, mówił bardzo dużo. Zakres działalności ludzi Howarda rozciągał się na trzy sektory. Flandres omówił szczegółowo swój sektor, wskazując na możliwe punkty ataku terrorystów - nasypy, mosty. O’Meara, paląc cygaro, doszedł do wniosku, że Francuz zna się na swojej robocie. Jako następny zabrał głos Stoller i O’Meara znów był pod głębokim wrażeniem. Ten Niemiec dochodził do pewnego punktu na mapie, a potem przez chwilę milczał. Gdy uderzył palcem w mapę, zwiększało się napięcie w tym dusznym pokoju. - Tutaj właśnie ekspres przejeżdża przez Bawarię. W tym rejonie dzieje się coś, co wygląda na brak stabilizacji. Tak się niefortunnie składa, że krajowe wybory bawarskie wypadają dzień po przejeździe przez ten sektor pociągu... - Czy chodzi o neonazistów? Może o Deltę? - spytał Howard. - Tofler - powiedział O’Meara z głębokim przekonaniem. - Poparcie dla niego wzrasta z każdym odkryciem składu broni i mundurów Delty. A Tofler jest kryptokomunistą. Jego program zawiera plan odłączenia Bawarii od Niemiec zachodnich i przekształcenia jej w neutralną prowincję lub taki kraj jak Austria. Rozbiłoby to NATO i oznaczało podanie Sowietom Europy Zachodniej na talerzu. - Kanclerz Langer w pełni zdaje sobie z tego sprawę - powiedział Stoller w miarę spokojnie. - Jego doradcy twierdzą, że Tofler nie wygra. Flandres zorganizował doskonałe jedzenie i trunki. Podawano do stolika w kwaterze Francuza, gdyż aż do późnego wieczora kontynuowali omawianie trasy. Flandres popijał wino z kieliszka patrząc na swoich kolegów, którzy teraz byli w samych koszulach. Wieczór był ciepły i wilgotny. Bomba wybuchła zaraz po tym, gdy zauważył: - Zaczynam myśleć, panowie, że podstawowym warunkiem powodzenia w naszej pracy jest wytrzymałość... Przerwał, ponieważ do pokoju wszedł uzbrojony strażnik i przekazał mu wiadomość. Przeczytał ją, zmarszczył brwi i spojrzał na Howarda. - Tutaj jest napisane, że ambasador brytyjski czeka za drzwiami z pilną szyfrówką, którą musi natychmiast ci przekazać. - Ambasador?! - Howard był wstrząśnięty, ale nie dał tego po sobie poznać. - Chcesz powiedzieć, że przysłał kuriera? - Nie. Ambasador we własnej osobie - powiedział zdecydowanie Flandres. - Rozumiem też, że chce wręczyć ci tę szyfrówkę sam podczas tego spotkania. - Proszę poprosić go, aby wszedł - zwrócił się Howard do strażnika. Do pokoju wszedł wysoki, dystyngowany mężczyzna z siwymi wąsami, trzymając złożony kawałek papieru. Wszyscy wstali, zostali przedstawieni i sir Henry Crawford wręczył Howardowi złożoną kartkę. - Przysłano to bezpośrednio do mnie, Anthony, moim osobistym szyfrem. Nikt oprócz mnie o tym nie wie. Dołączono także prośbę, abym przyszedł tutaj sam. Całkowicie uzasadnioną, gdy przeczytasz treść. - Rozejrzał się po pokoju. - Miło mi było poznać panów wszystkich. A teraz, jeżeli pozwolicie... Howard rozłożył kartkę papieru i przeczytał ją kilka razy, po czym usiadł i powiódł wzrokiem po obecnych. Miał nieprzenikniony wyraz twarzy, ale napięcie wisiało w powietrzu. Anglik odezwał się spokojnie, bez cienia emocji: - To szyfrówka od Tweeda z Londynu. Twierdzi... Podkreślam, że nie podaje żadnego źródła informacji, ale waga tego, co twierdzi, zmusza mnie do przekazania wam... - Jeżeli Tweed coś twierdzi - skomentował Flandres - możemy być pewni, że ma do tego podstawy. Im bardziej poważne stwierdzenie, tym mniej prawdopodobne, że wskaże swoje źródło. Mogłoby to narazić na szwank życie informatora. - Właśnie. - Howard czuł, jak pod pachami rozlewają mu się wilgotne plamy. Odchrząknął, popatrzył jeszcze raz na każdego z mężczyzn i przeczytał treść szyfrówki: Wiarygodne źródło podało przed chwilą, że nieznany zamachowiec będzie próbował wyeliminować jednego - powtarzam - jednego z czterech VIP-ów, szefów rządów jadących w ekspresie na szczyt wiedeński. Brak do tej pory wskazówek co do tego, kto z tej czwórki będzie obiektem zamachu. Tweed. ROZDZIAŁ 17 Piątek, 29 maja Rankiem tego dnia, gdy czterech szefów bezpieczeństwa spotkało się w Paryżu na popołudniowej konferencji, motorówka Martela skierowała się w stronę opuszczonego pomostu na wschodnim wybrzeżu Jeziora Bodeńskiego. Werner Hagen, jedyny ocalały z windsurfingowego plutonu egzekucyjnego, leżał bezwładnie na dnie motorówki. Usta miał zakneblowane, przeguby rąk i nogi w kostkach związane mocną liną, a oczy zasłonięte przepaską z materiału. Jedyne, co słyszał, to sapanie silnika. Jedyne, co odczuwał, to ucisk liny i ciepłe promienie słońca na twarzy. Martel sterował łodzią w kierunku coraz bliższego celu, pilotowany przez Claire, która stała obok niego wewnątrz kabiny. Mgła zniknęła, linia brzegu rysowała się wyraźnie. Zwolnił tak, że niemal dryfowali, sprawdzając pustą, kamienistą plażę i rozpadające się resztki drewnianego pomostu. - Jesteś pewna, że nie spotkamy nikogo, obozowiczów czy podobnych im ludzi? - upewniał się w momencie, gdy rozpęd poniósł ich do przodu. - Przestań nudzić - zbeształa go. - Powiedziałam ci, że znam te okolice. Spotykałam się tutaj z Warnerem, kiedy przyjechał z Monachium. A ostatniej nocy zaparkowałam wynajęte audi między tymi drzewami, zanim poszłam do najbliższej stacji kolejowej, żeby złapać pociąg z powrotem do Lindau. - Nie widzę audi. - I nie masz go wcale zobaczyć, do cholery! - wybuchnęła. - Kiedy uwierzysz w końcu, że jestem w stanie samodzielnie dawać sobie radę? - Jeżeli czegoś nie zrobię sam, zaczynam się niepokoić. - Jasne! Miej więc trochę wiary. I - zanim mnie zapytasz - rzeczywiście znam drogę do tego starego młyna wodnego, o którym ci wcześniej wspominałam, a który jest po prostu jeszcze jednym miejscem spotkań z Warnerem. Chociaż nie bardzo rozumiem, po co tam jedziemy. - Żeby przesłuchać tego blondaska. Martel przeniósł Wernera Hagena do samochodu, rzucił go na tylne siedzenie i ułożył jak wielką lalkę tak, aby żadna część jego ciała nie wystawała ponad poziom siedzenia. Potem mógł się trochę odprężyć. Claire ujęła kierownicę i podwiozła ich do nieco oddalonych, rozpadających się pozostałości młyna wodnego, położonego w odludnym miejscu wioski bawarskiej. Wszystko wyglądało tu dokładnie tak, jak opisała Claire. Nie sposób było odgadnąć, do czego używano niegdyś tego młyna, ale ogromne koło wciąż obracało się ciężko, poruszane pieniącą się wodą wartkiego nurtu rzeki. Martel obserwował koło. Jego łopatki zanurzały się w wodzie, zanim pojawiały się znowu, aby zacząć następny obrót. - Tak - zdecydował. - To podziała. - Co podziała? - To jest moja wersja starej wodnej tortury chińskiej. Ten blondasek z pewnością coś powie. Musieli się nieźle napracować, żeby ułożyć Niemca w odpowiedniej pozycji. Zanim do tego przystąpili, Martel polecił Claire, aby ponownie założyła maskę. - Żeby się naprawdę przestraszył, musi zobaczyć, co to jest, po zdjęciu przepaski z oczu. Schowaj włosy do środka, pod maskę. Jesteś ubrana w spodnie, będzie więc myślał, że jesteś mężczyzną. Poprawiła maskę, a potem pomogła Martelowi, który stał na platformie nad powoli obracającym się kołem. Rozpięli Hagena na tej części koła, która nie dotykała wody. Szybko przymocowali linę wokół jego dopiero co rozwiązanych kostek i jednej z wielkich łopatek koła. Żeby jeszcze pogorszyć sytuację, Martel ułożył Niemca głową w dół, tak że zanurzała się w wodzie przed resztą ciała. Minęło ponad dziesięć minut, zanim uporali się z przymocowaniem do koła rozłożonego ciała Hagena. Dopiero wtedy odsłonili mu oczy. Hagen wlepił w Martela pełen nienawiści wzrok, ale po chwili na jego przystojnej twarzy pojawił się wyraz wątpliwości, gdyż zauważył złowieszczą postać Claire. Stała wyprostowana w kryjącej jej piersi marynarce Martela i patrzyła na Niemca. Miała skrzyżowane ręce, w jednej trzymała pistolet. Wyglądała jak zawodowy kat. W następnej chwili koło zanurzyło się. Hagen nabrał do płuc dużo powietrza, wiedział bowiem, że idzie pod wodę. Cały kłopot polegał na tym, że powolny obrót koła trzymał go pod wodą dłużej, niż starczyło mu powietrza. Wypłynął w końcu, plując wodą z ciężko pracujących płuc. Zdawał sobie sprawę, że istnieje granica jego wytrzymałości na tę próbę. Było jeszcze coś: wskutek obrotu koła zaczął odczuwać zawroty głowy. Obawiał się, że straci przytomność i nabierze spory haust wody podczas zanurzenia. Martel dał znak i oboje z Claire odeszli z pomostu na brzeg rzeki. Włożył papierosa do cygarniczki i zapalił go, podczas gdy koło kontynuowało swoje nie kończące się obroty. Stali poza cieniem młyna, słońce paliło z rozgrzanego nieba. - Możemy teraz porozmawiać bez obawy, że nas usłyszy - powiedział. - On, oczywiście, powoli się utopi. - Zostaw go - powiedziała spokojnie Claire, odsłaniając maskę z twarzy. - Przecież prawdopodobnie to on pokroił Charlesa... - Mściwość samicy... - Jak długo masz zamiar go tak pozostawić? - zapytała. - Do chwili, kiedy uznam, że jego opór został złamany. Gdy go uwolnimy, musi natychmiast mówić. Mam nadzieję, że coś wie. Poczekali, aż Hagen był już na granicy utraty przytomności. Połykał ogromne ilości wody za każdym razem, gdy zanurzał się w rzece. Claire poprawiła maskę i pobiegli na pomost. Pracowali ciężko, aby uwolnić Hagena. Wskutek ciągłego zanurzania w wodzie liny napęczniały i nie dawały się rozwiązać. Martel w końcu użył noża, który nosił w futerale przyczepionym do lewej nogi. Przenieśli opitego wodą mężczyznę na brzeg. Martel nieźle się napocił, aby ten, przy ugniataniu ciała, wydalił z siebie wodę. Claire usiadła na skale w pobliżu, trzymając w ręku wycelowany w Niemca pistolet. Martel rzucił pierwsze pytanie: - Kim jesteś? - Siostrzeńcem Reinharda Dietricha i jego następcą. Tylko maska mogła ukryć zdumienie Claire. Trafili na żyłę złota. Nie ruszyła się ze swego miejsca, podczas gdy Martel kontynuował przesłuchanie: - Nazwisko? - Werner Hagen. Przecież wiesz... - Odpowiadaj wyłącznie na pytania. - Odczekał chwilę, bo Werner zaniósł się kaszlem; oczyszczał płuca. - W jakim terminie Delta wykona operację „Krokodyl”? - Trzeciego czerwca, dzień przed wyborami. Znowu umilkł i Claire wyczuła, że powracają mu siły. W prawej ręce trzymała pistolet, teraz użyła lewej, aby utrzymać równowagę, po czym powoli wstała. - O, Boże, powstrzymaj go! - poprosił Hagen Martela. - Przecież odpowiadam na twoje pytania. Chcę się wydostać z tego całego interesu. Coś jest tu nie w porządku. Vinz... - Powiedziałeś, że trzeciego czerwca. Czy chciałbyś coś do tego dodać? - popędzał go Martel. - Kluczem do całości jest to, że ekspres na szczyt wiedeński będzie przejeżdżał przez Bawarię. - To wszystko już wiemy - skłamał Martel. - Warner przekazał informację do Londynu. - Wypuścił dym z papierosa i chwilę odczekał, aby to stwierdzenie dotarło do Hagena. - Po prostu chcę od ciebie potwierdzenia planowanych działań Delty na trzeciego czerwca. - Wiesz o tym?! - W głosie Hagena zabrzmiało zdziwienie. Wciąż był zdezorientowany. - Dlaczego nie powiesz nam, co cię niepokoi? To coś jest związane z ekspresem, tak? - Jeden z czterech zachodnich przywódców jadących w pociągu ma zostać zabity... Oświadczenie Niemca zaszokowało Martela, ale nie dał tego po sobie poznać. Zacisnął tylko mocniej zęby na cygarniczce i dalej ciągnął przesłuchanie: - Kto będzie obiektem zamachu? - Nie wiem! Na litość boską, nie wiem! Krzyk Hagena spowodowało spojrzenie Martela w stronę obracającego się koła - było przekonujące. - Skąd wiesz o zamachu? Ty, zwykły gówniarz! - Martel powiedział to z odrazą. - A przy tym morderca, bandyta! - Ponieważ jestem siostrzeńcem Reinharda Dietricha! - wybuchnął Hagen. - Uważa mnie za swego syna, syna, którego żona nigdy mu nie dała. On mi ufa... - Powiedziałeś wcześniej: „Chcę się wydostać z tego całego interesu. Coś jest tu nie w porządku”. Powiedz mi szybko, co jest nie w porządku?! - Wcale nie jestem pewien, czy wiem - powiedział ponuro Hagen. - Czekam na odpowiedź - przypomniał mu Martel. - Cały kłopot w tym, że nie jestem cierpliwy. - Mój wujek spodziewa się przejąć Bawarię w najbliższych wyborach. Ludzie przechodzą na naszą stronę, gdyż obawiają się partii Toflera, bolszewika. - Dochodził do siebie szybko, zbyt szybko. - Ale gdy tylko udaje nam się zgromadzić w magazynach broń i mundury dla milicji, którą utworzymy, kiedy wygramy, BND znajduje je. Wygląda na to, że ktoś informuje BND. - A kto ma zabić jednego z zachodnich przywódców? - rzucił pytanie Martel. Hagen powoli się podniósł. - Złapał mnie kurcz. Niemiec pochylił się i rozmasował łydkę lewej nogi, po czym rozprostował się, zginając przy tym ręce. - Już ci mówiłem, że nie jestem cierpliwy - uciął Martel. - Zabójcą ma być jeden z czterech szefów bezpieczeństwa, ale przysięgam - nie wiem, który z nich. Odpowiedź ta na ułamek sekundy sparaliżowała Martela. To wystarczyło Hagenowi. Rzucił się do przodu. Uderzenie zwaliło Claire ze skały, na której siedziała. Mogła nacisnąć spust, ale wiedziała, że Martel chciał mieć Niemca żywego. Hagen gnał przed siebie, aby schować się za młynem, zanim jego przeciwnicy zdążą zareagować. Częściowo udało mu się to, ale potknął się o skalny występ tuż koło młyna. Wydał przeraźliwy krzyk i wyciągnął ręce, aby się uratować. Claire usłyszała straszliwy odgłos uderzenia czaszki o jedną z obniżających się metalowych łopatek i krzyk przycichł, przechodząc w bulgotanie. Hagen leżał bez ruchu, głowę i ramiona miał zanurzone w rzece. Tryskająca z rany krew zmieszała się ze spokojnym strumieniem spadającej wody. Claire podbiegła do Niemca, starając się utrzymać równowagę na skalistym stoku. Sprawdzała puls na szyi Hagena, gdy nadszedł Martel. Wstała i pokręciła głową. - Nie żyje. Co teraz robimy? - Zabierzemy go z powrotem do cywilizowanego świata i natychmiast skontaktujemy się ze Stollerem lub Dornerem. Muszę znaleźć bezpieczny telefon, aby zadzwonić do Tweeda. Z ciałem ukrytym pod płaszczem Martela dotarli do komendy policji w Lindau. Dorner bez wstępów przekazał im nowiny: - Erich Stoller zostawił dla was ściśle poufną wiadomość - wyleciał do Paryża na konferencję w sprawie bezpieczeństwa. Ja załatwię wszystko, co związane jest z Hagenem. Stoller będzie chciał, żeby wysłać go specjalną karetką do kostnicy w Monachium. Co do rozmowy z Londynem, której nie można podsłuchać, to najodpowiedniejszym miejscem jest poczta. Dorner osobiście zawiózł ich na pocztę. Właśnie zamykano drzwi wejściowe, ale Niemiec otworzył je delikatnie i wprowadził do środka dwoje swoich towarzyszy. Kilka słów Dornera przekonało telefonistkę z centrali, aby połączyła go z londyńskim numerem. Martel podał najpierw numer mieszkania na Maida Vale i z ulgą usłyszał zmęczony głos Tweeda. Ton głosu natychmiast uległ zmianie, gdy Tweed zdał sobie sprawę, kto dzwoni. Włączył magnetofon, przeleciał przez rutynową identyfikację i zanim Martel zdążył otworzyć usta, powiedział: - Operacja „Krokodyl”, Keith. Znajdujecie się w jej środku. Popatrz na mapę południowych Niemiec przez na wpół przymknięte oczy - skup się na kształcie Jeziora Bodeńskiego. Wygląda właśnie jak cholerny krokodyl: otwarta na zachód paszcza z dwiema odnogami, Überlingersee i Untersee... - To potwierdza moje dane. Coś jest zaplanowane i ma zdarzyć się w Bawarii. Werner Hagen, siostrzeniec Reinharda Dietricha, mówił o tym, zanim opuścił nas na stałe. Pochylony nad stołem Tweed ścisnął mocniej słuchawkę. Wydarzenia zaczynały się piętrzyć - faza zawsze najbardziej delikatna i niebezpieczna. Słuchał uważnie, podczas gdy Martel mówił dalej: - Planowany jest zamach na jednego z VIP-ów w czasie podróży ekspresem na szczyt wiedeński. Czy mnie rozumiesz? - Oczywiście! - Ani głos, ani sposób bycia Tweeda nie zdradzały, że stracił opanowanie. - Ponumeruj ich, zaczynając od geograficznego zachodu. Który numer jest obiektem zamachu? - Informator nie wiedział. - Przynajmniej jesteśmy ostrzeżeni. W pociągu - rozumiem. Tożsamość zamachowca? Martel obawiał się tego pytania. Czy Tweed nie pomyśli, że zwariował? Wziął głęboki oddech, zadowolony, że Dorner pozostał z telefonistką, aby nikt nie słyszał rozmowy. - Jestem przekonany, mój współpracownik także, że następna informacja Hagena jest prawdziwa. Musisz mieć zaufanie do mojej opinii. - Dalejże, człowieku! - Zabójcą ma być jeden z czterech szefów bezpieczeństwa z ochrony VIP-ów. I - zanim mnie zapytasz - nie mam najmniejszego pojęcia, kto jest tym zgniłym jabłkiem. Lepiej już skończę, prawda? - Uważam to za słuszne posunięcie. Tweed przeżywał straszny okres, najgorsze godziny, jakie w swoim życiu zapamiętał. Znalazł wprawdzie szybko taksówkę, aby dojechać do Park Crescent, ale to był dopiero początek jego problemów. Ten wyniosły karierowicz, Howard, poleciał do Paryża na spotkanie w sprawie bezpieczeństwa, ale nie powiedział nikomu, gdzie miała się odbyć ta konferencja. Wyniosły karierowicz! Nagle przyszło mu do głowy, że przecież Howard był jednym z czterech podejrzanych... Tweed nie miał nic przeciwko stosowaniu metod nieszablonowych, ale w tym wypadku wolał być ostrożny i przestrzegać protokołu. Znał sir Henry’ego Crawforda, ambasadora brytyjskiego w Paryżu, ale jego pierwszym posunięciem był telefon do przyjaciela w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. -...pilna sprawa - tłumaczył Tweed. - Muszę wysłać szyfrówkę, która powinna dotrzeć do ambasadora w ciągu dwóch godzin. - To dlaczego nie zadzwonisz najpierw do ambasady, aby upewnić się, że ambasador tam jest i będzie mógł ją otrzymać? - zasugerował przyjaciel. Tweed nie miał wątpliwości, że gdyby ta sugestia wyszła od niego, zostałaby odrzucona jako niezgodna z protokołem, ale jeżeli pomysł wyszedł z ministerstwa, to wszystko było w porządku. Zatelefonował. Rozmawiał z ambasadorem, który zapewnił go, że zaczeka na zakodowaną wiadomość Tweeda i ze względu na delikatność sprawy osobiście dostarczy odszyfrowany komunikat. - Tak - zakończył rozmowę ambasador. - Wiem, gdzie odbywa się konferencja, która pana interesuje. Crawford był przyjazny, ale dyskretnie nie informował o tym, gdzie ma miejsce narada. Tweed przewidział to. Wziął następną taksówkę, aby spotkać się ze swoim znajomym w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. - Rozmawiałem z sir Henrym Crawfordem - oświadczył, usiadłszy w niewygodnym fotelu. To stwierdzenie miało przerzucić bezpośredni most między ambasadorem w Paryżu i znajomym Tweeda. Most, po którym ten ostatni czułby się zmuszony przejść. - Co to za wiadomość? - zapytał mężczyzna. - Uzgodniono, że mam przekazać to na osobności bezpośrednio dyżurnemu szyfrantowi. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu? Tweed starał się być potulny, aby nie obrazić dostojnej instytucji, której progi miał przywilej przestąpić. Był to wyjątkowy wypadek, aby ktoś spoza Ministerstwa Spraw Zagranicznych używał tajnego kodu tej instytucji. Tweed uznał, że jego najlepszą bronią jest milczenie. Zajął się poprawianiem okularów, podczas gdy rozmówca Tweeda miał zdecydować, czy nie mógłby znaleźć jakiegoś innego wyjścia z sytuacji. Nie mógł. - Chodź ze mną - powiedział chłodno mężczyzna. Dziesięć minut później szyfrówka była w drodze do Paryża. Oprócz Tweeda jedyną osobą, która znała jej treść, był dyżurny szyfrant. A on nie ujawniłby tej treści nikomu. Tweed odetchnął z ulgą i wezwał jeszcze jedną taksówkę na Whitehall. Podał adres - Park Crescent - i opadł na tylne siedzenie. Podstęp przyniósł rezultaty. Ambasador będzie znał treść szyfrówki - na wypadek, gdyby kiedykolwiek potrzebny był świadek, aby potwierdzić, że szyfrówkę wysłano. I ambasador dostarczy osobiście wiadomość Howardowi do sali konferencyjnej. To powinno zmusić Howarda do odczytania ostrzeżenia pozostałym trzem szefom ochrony. „Chciałbym tam być i móc obserwować ich twarze, gdy ta szyfrówka zostanie odczytana - pomyślał Tweed, gdy taksówka przejeżdżała ulicą Charing Cross. - Jeden z tych czterech mężczyzn będzie wstrząśnięty do głębi”. - To może być którykolwiek z tej czwórki. Będziesz musiała prześledzić ich akta całe lata wstecz. Tweed dawał McNeil instrukcje, gdy po dusznym, upalnym dniu przechadzali się razem w Regent’s Park. Wciąż było widno, drzewa pokrywała gęstwa liści. Idąc po trawie, Tweed odczuwał jej sprężystość, którą kochał. Wszystko tu było doskonałe - z wyjątkiem zapalnego problemu czasu, z którym Tweed musi się uporać. - O’Meara, Stoller i Flandres. - Nie zapominaj o Howardzie - dodał szybko Tweed. - A czego mam szukać? - spytała McNeil z nutką wyraźnego rozdrażnienia. - Luki. - Tweed zatrzymał się pod drzewem i uważnie przyjrzał się zieleni. - Luki w życiorysie jednego z tych czterech zaufanych ludzi. Może tylko dwa miesiące. Czas, z którego nie potrafią się rozliczyć. Ten człowiek musiał być wytrenowany za żelazną kurtyną, jestem tego pewny. Został podstawiony wiele lat temu. - Sprawdzenie akt Howarda będzie bardzo trudne. - Będziesz potrzebowała jakiegoś pretekstu, powodu sprawdzania tych wszystkich akt w Centralnej Kartotece. Wymyślę coś. Podjął przerwany spacer. Szedł zgarbiony, ze wzrokiem utkwionym w dal. - Dziwna rzecz, McNeil, lecz jestem przekonany, że już mieliśmy ślad. Ale niech to szlag trafi, nie potrafię go znaleźć. - Tim O’Meara wcale nie będzie łatwiejszy do sprawdzenia niż Howard. Od roku jest szefem prezydenckiej tajnej służby. - I dlatego jutro, jeżeli dostanę miejsce, lecę concordem do Waszyngtonu. Znam kogoś, kto mógłby nam pomóc. On nie lubi O’Meary. Takie małe uprzedzenie do kogoś otwiera wiele drzwi. - Howard będzie chciał wiedzieć, dlaczego pan tam leci - ostrzegła. - Koszt biletu na concorde’a zarejestruje rachunkowość. - Nie, nie zarejestruje. Sam zapłacę za bilet. Coś tam mi w końcu zostało w spadku po wujku. Wyjadę, zanim Howard powróci. Powiedz mu, że miałem nawrót astmy i pojechałem do mojego domku w Devon. - Będzie chciał się z panem skontaktować. - W sprawie mojej szyfrówki do ambasadora? - Tweed był rozbawiony. - Nie mam wątpliwości, że pierwszą jego czynnością po powrocie będzie wtargnięcie do mojego biura. Zbądź go co do tego wyjazdu do domku. Czułem, że po prostu muszę wydostać się z Londynu. To będzie pasowało - zauważył z mądrym wyrazem twarzy. - Będzie myślał, że chcę go uniknąć przez kilka dni. Nie przyjdzie mu nigdy na myśl, że przekroczyłem Atlantyk. McNeil patrzyła prosto przed siebie. - Nie rozglądaj się, Mason jest za nami. Udaje, że wyprowadził swego cholernego psa na spacer. Tweed zatrzymał się, zdjął okulary, przetarł je, a potem podniósł do góry, jakby sprawdzając szkła. Odbiła się w nich postać chudego zastępcy Howarda, przyjętego ostatnio ze specjalnej służby. On również zatrzymał się przy drzewku, które badał jego Scottie, uczepiony na końcu smyczy. - Wolę psa niż człowieka - skomentował Tweed. Ponownie wycierając okulary, dodał: - Dołącz go do listy. Jeżeli ktokolwiek potrafi odnaleźć istotną lukę w jego aktach, to z pewnością ty. Howard zarezerwował pokój na całą noc w dyskretnym i dobrze położonym Hotel de France et Choiseul przy ulicy St. Honoré. Czekając na swego gościa, zamówił rozmowę z Park Crescent. Gdy odpowiedział dyżurny telefonista, Howard przekazał swój kod identyfikacyjny. - Chciałbym zamienić słowo z Tweedem - oznajmił szorstko. - Za chwilę, sir. Połączę pana z jego biurem. Howard spojrzał na zegarek: była 22.45. Zaniepokoił się - Tweed wciąż siedział w Park Crescent, a budynek był pusty. Było już później niż myślał, kiedy zamawiał rozmowę. Kolejna niespodzianka spotkała go, gdy na linii odezwał się głos McNeil. Mówił szybko, aby ostrzec, że dzwoni przez centralę: - Mówię z mojego pokoju w hotelu. Chciałbym pilnie porozmawiać z Tweedem. - Obawiam się, że to niemożliwe. Nie będzie mógł mówić. Nie jest to nic poważnego, ale dostał ataku astmy. Powróci za kilka dni. - A nie ma możliwości, żeby porozumieć się z nim telefonicznie? - Obawiam się, że nie, proszę pana. A kiedy możemy spodziewać się pańskiego powrotu? - To trudno powiedzieć. Dobranoc! Howard zakończył rozmowę dość ostrym tonem: nie znosił pytań na temat jego przyszłych przedsięwzięć. Usiadł na łóżku, zmarszczył brwi i próbował przypomnieć sobie rozmowę. Nieco dziwne było odstępstwo McNeil od normalnego zachowania - zadawanie pytań. Przecież wiedziała, że będzie z tego niezadowolony. McNeil, odłożywszy słuchawkę w biurze przy Park Crescent, uśmiechnęła się. Była przekonana, że zadając ostatnie pytanie sprawi, iż Howard skończy rozmowę, zanim zacznie wypytywać dalej. Wróciła do przeglądania leżących przed nią akt. Były oznaczone czerwoną gwiazdą - najwyższą klasyfikacją tajności - na okładce widniało imię i nazwisko: Frederick Anthony Howard. W Paryżu Howard niecierpliwie chodził po pokoju do momentu, gdy usłyszał kilkakrotne pukanie do drzwi zamkniętych na klucz. To był sygnał, który uzgodnił wcześniej z Alainem Flandresem. Mimo to, zanim otworzył drzwi, wyciągnął z futerału wypożyczony od Flandresa automatyczny pistolet 7,65 mm, po czym wsunął go do kieszeni. Wszedł Flandres. - Do „Benoit”, przyjacielu! Szczupły, sprężysty Flandres, wieczny optymista o musującej osobowości działał pokrzepiająco. Przeszedł się po pokoju z uśmiechem, a jego ciemne oczy omiotły całe pomieszczenie. - Do czego?! - spytał Howard. - „Benoit”! „Benoit”! Przecież tam podają niektóre z najlepszych dań w Paryżu. Zamówienia na ostatnie dania przyjmują do pół do dziesiątej wieczorem, ale dla mnie szef zrobi wyjątek. Często jada tam prefekt policji. Czy jesteś gotów? Znakomicie. Flandres zostawił przed wejściem taksówkę. Dojazd zajął im nie więcej niż dziesięć minut. Zatopiony w myślach Anglik milczał, rozgadany normalnie Flandres także nic nie mówił, dopóki nie dotarli do restauracji i nie posadzono ich przy stoliku. Zastanawiali się, co wybrać, gdy Flandres zauważył: - Czy mój teleks z Londynu o tym, że widziano Carlosa rankiem na Picadilly, zaniepokoił cię? Jak myślisz, z kim pojechał tam się spotkać? Dzisiaj rano byłeś w Londynie, prawda? Howard zamknął z trzaskiem kartę dań. - Cóż ty, u diabła, usiłujesz powiedzieć, Alain? - syknął. - Czyżbym cię obraził?! - zdziwił się Flandres. - Zawsze to samo - za dużo gadam! A Renée Duval, dziewczynę, która przesłała mi teleks, wycofałem z Londynu. To było tylko zadanie rutynowe. A teraz prawdziwie ważnym zadaniem będzie wybór dań na kolację. Flandres mówił dalej o jedzeniu, odkładając na później rozmowę na temat teleksu. Był przekonany, że coś ważnego niepokoiło Anglika. Coś, co starannie ukrywał przed swym francuskim partnerem. ROZDZIAŁ 18 Sobota, 30 maja „Waszyngton, DC, Clint Loomis... Zapis z tajnego notesu znalezionego przy ciele Warnera. Jak dotychczas - nie wiązał się z niczym” pomyślał Tweed. Concorde, zgodnie z rozkładem lotów, wylądował na lotnisku Dulles. Wśród pierwszych pasażerów, którzy wysiedli, nie było Tweeda. Nie było go też pośród ostatnich. Nie wierzył w charakteryzację, ale przed wyjściem z samolotu zdjął okulary. Ta prosta czynność zmieniła jego wygląd. Clint Loomis czekał na zewnątrz. Poprowadził go prosto do niebieskiego sedana. Amerykanin, który miał około sześćdziesiątki, nie zmienił się od czasu ich ostatniego spotkania. Twarz poważna, ciemne oczy spoglądają wnikliwie i ostrzegawczo, włosy nieco przerzedzone. Był ubrany w niebieską koszulę z rozpiętym pod szyją kołnierzykiem i jasnoszare spodnie. - Przywitamy się, gdy dojedziemy na miejsce - powiedział, ruszając z Dulles. - Może będzie lepiej, gdy zdejmiesz marynarkę. Słońce grzało mocno, a powietrze nasycone było wilgocią. Miało się takie uczucie, jakby przebywało się wewnątrz maszynowni statku. - Czy zawsze tak jest tu w maju? - spytał Tweed, zdejmując marynarkę. Odwrócił się, żeby odłożyć ją na tylne siedzenie, a przy okazji spojrzał przez tylną szybę, uważnie obserwując ruch. - W Waszyngtonie nic nie bywa zawsze - odpowiedział Loomis. - Tu, w Stanach Zjednoczonych Ameryki, jesteśmy mocno niecierpliwi, zmieniamy więc pogodę, jeżeli nie mamy do zmiany nic innego. Porozmawiamy, gdy dotrzemy na miejsce. I bez nazwisk, OK? - Samochód może być na podsłuchu? - W dzisiejszych czasach podsłuch instaluje się wszędzie, nawet u starych, zużytych ludzi z personelu CIA. Po prostu, żeby komuś dać zajęcie. Można wtedy zdać sprawozdanie i pokazać szefowi, że wciąż się coś robi. - A skąd ten pośpiech na lotnisku? Ta moja torba rzucona na tylne siedzenie? - To dlatego, że możemy być śledzeni. Do czasu, gdy dojedziemy na miejsce, powinniśmy pozbyć się ogona. - Jakbym przyjechał do Moskwy - stwierdził sucho Tweed. Znaki drogowe wskazywały, że jechali w kierunku Alexandrii. Tweed ponownie rzucił okiem przez tylną szybę i Loomis spojrzał na niego z pewną irytacją. - Jeżeli się tym martwisz, to nikt za nami nie jedzie. - Kiedy dojedziemy do miejsca, w którym możesz się zatrzymać, mógłbym trochę poprowadzić, Clint? - Oczywiście, jeżeli masz na to ochotę. Była to jedna z wielu cech Loomisa, którą lubił Tweed. Jeżeli miał do kogoś zaufanie, nigdy nie zadawał zbędnych pytań. Robił to, o co go poprosiłeś, i dopiero później czekał na wyjaśnienia. Gdy już stali przy samochodzie przed zmianą miejsc, Anglik spojrzał raz jeszcze na autostradę. Na poboczu zatrzymał się zielony samochód, jeden z dwóch siedzących w nim mężczyzn wysiadł i podniósł maskę. Minął ich także jadący powoli niebieski samochód. Siedzieli w nim również dwaj mężczyźni, ale - jak zauważył Tweed - żaden z nich nie spojrzał na stojącego sedana. Anglik usiadł za kierownicą i ruszył. - Jakiej marki jest ten zielony samochód za nami, ten za ciężarówką? Zobaczysz go, kiedy będziemy za zakrętem. - Chevvy - odparł Loomis. - Zatrzymał się, gdy stanęliśmy. - Wiem. A ten niebieski samochód przed nami, który jechał powoli, a teraz nabiera szybkości, abyśmy nie mogli go prześcignąć? Wzięli nas w kleszcze, Clint. Te dwa samochody są z nami od wyjazdu z Dulles. Zmieniają tylko pozycje jeden z przodu, drugi za nami. - Jezu Chryste! Chyba już tracę wyczucie. - To tylko moje świeże spojrzenie - zapewnił go Tweed. - Lepiej będzie, gdy zgubimy naszych przyjaciół pojedynczo. Jak myślisz? Zbliżali się do świateł na skrzyżowaniu. Zielony chevrolet trzymał się wciąż o jeden pojazd za nimi, gdy Tweed wykonał swój manewr. Z prawej strony stała jedna z tych przeklętych, wielkich ciężarówek z naczepą, które przewożą połowę amerykańskich towarów przez cały kraj. Anglik przycisnął pedał gazu. - Uważaj, światła! - wrzasnął Loomis. Rozległ się pisk opon, kiedy Tweed wystrzelił do przodu jak torpeda. Zjechał w bok, aby uniknąć zderzenia z ciężarówką, która wysunęła się, mając zielone światła. Następny pisk wywołany gwałtownym naciśnięciem hamulców. Loomis spojrzał do tyłu, a następnie na Tweeda, który powrócił już na prawidłowy pas. Amerykanin uważał, że Tweed zachował cholerny spokój. - O mało nas nie zabiłeś - powiedział z wyrzutem. - Nie widzę już zielonego chevvy - skomentował Tweed, rzucając spojrzenie w lusterko. - Do diabła, nie możesz widzieć! Właśnie wbiło swój ryj w bok tej ciężarówki! Próbowało wyminąć ją właśnie wtedy, gdy byłeś przy światłach... - Aby zamienić się miejscem z tym niebieskim przed nami. Teraz - Tweed uderzał palcami w kierownicę - stracimy jeszcze tego i będziemy sami. To będzie wygodniejsze. - Tylko nie w ten sam sposób. Proszę! Myślałem, że wy, Brytyjczycy, jesteście zrównoważonymi, przestrzegającymi przepisów typami. Zdajesz sobie sprawę, co by było, gdyby wóz patrolowy znajdował się w pobliżu? - Nie było żadnego. Sprawdziłem. Miejscem spotkania była biała, szybka, motorowa łódź pełnomorska, przycumowana do boi na rzece Potomac. Tweed prowadził według znaków do Fredericksburga, a potem, pilotowany przez Loomisa, skręcił w drugorzędną drogę na wschód. Do tej pory udało im się już zgubić niebieski samochód w akcji wzbudzającej nie mniejszy strach niż poprzednia i zakończonej tym, że śledzący ich samochód wpadł w poślizg. Było bardzo cicho i odludnie, gdy Tweed wyłączył silnik i wysiadł z samochodu. Poczuł nadchodzący znad wody podmuch. - To twoja? - zapytał, wskazując łódź. - Kupiłem za pieniądze z odprawy. Czy tak to nazywacie? Dostałem je po odejściu z firmy. Plus pożyczka z banku, której, niech mnie szlag trafi, nie mam zamiaru spłacić do końca. Zapewnia mi bezpieczeństwo - mam nadzieję. - Bezpieczeństwo? Tweed z trudem ukrył zaskoczenie. Jego podróż do Waszyngtonu rozwijała się w sposób, którego zupełnie się nie spodziewał. Byli śledzeni w drodze z Dulles przez zespół ludzi, którzy niewątpliwie dysponowali pieniędzmi. Bo zatrudnianie czterech mężczyzn do roboty śledczej kosztuje sporo dolarów. A od momentu jego przyjazdu Clint Loomis, emerytowany pracownik CIA, wykazywał objawy dużego zdenerwowania. - Firma nie lubi ludzi, którzy opuszczają ją za życia. Loomis wyciągnął ukrytą w kępie trawy, pokrywającej cały brzeg rzeki, małą gumową łódkę z przyczepnym silnikiem. Uśmiechnął się krzywo, gdy łódka znalazła się już na wodzie, i zaprosił swego gościa, aby wsiadł. - Przypuszczam, że spowodowali to ci durnie, którzy po odejściu z firmy napisali książki, ujawniając wszystko, jak głoszą zapowiedzi reklamowe wydawców. - Ty też piszesz książkę? - spytał Tweed, sadowiąc się ostrożnie w łodzi, podczas gdy Loomis zapuszczał silnik. - Ja nie - pokręcił głową Loomis. - Przywitamy się, gdy dostaniemy się na „Oasis” - wskazał łódź motorową. - Jeśli tak sobie życzysz - odpowiedział Tweed. Przepłynęli gładką przestrzeń wody. Kiedy kadłub łodzi motorowej był już blisko, Loomis zwolnił pracę silnika tak, że prawie stali w miejscu. Na pokładzie „Oasis” pojawił się ogromny owczarek alzacki, który zaczął biegać tam i z powrotem wzdłuż burty, wściekle przy tym ujadając. Po chwili zatrzymał się przy drabince i spoglądał w dół z otwartą mordą, ukazując zęby, które przypominały Tweedowi rekina. - Teraz uściśniemy sobie ręce na powitanie - wyjaśnił Loomis. - Zobaczy, że jesteśmy przyjaciółmi, a więc nie należy cię pożerać. - Rozumiem - powiedział Tweed; starał się, aby z okazywania przyjaźni zrobić niemal uroczystość. Pies wycofał się, gdy Tweed wszedł bez zbytniego zaufania po drabince. Loomis, po przywiązaniu łódki, wszedł za nim na pokład. - Za burtę! - rzucił komendę. Pies skoczył do wody. Opłynął łódź, tak że zrobił pełne koło. Loomis wychylił się za burtę nad drabinką, chwycił ręką za obrożę i wyciągnął psa na pokład, pomagając zwierzęciu, które przebierało łapami i gramoliło się po szczeblach. Pies stanął na pokładzie i otrząsnął się z wody, mocząc Tweeda od stóp do głów. - Pokazuje, że cię lubi - powiedział Loomis. - Teraz, gdy wszystko jest już bezpieczne, zejdźmy lepiej na dół. Piwo? - Bardzo chętnie - zgodził się Tweed, idąc w dół po schodkach za gospodarzem. Amerykanin dał mu ręcznik, żeby wytarł się do sucha. Tweed zaczynał mieć poważne wątpliwości, czy przekroczenie Atlantyku było takim mądrym posunięciem. - O co chodziło w tej całej historii z psem? - spytał. - Pływanie w rzece? - Amerykanin usadowił się na koi ze skrzyżowanymi nogami. Po raz pierwszy wyglądał na prawdziwie zrelaksowanego. - Waldo został wytresowany do poszukiwania materiałów wybuchowych. Powiedzmy więc, że wracamy i znajdujemy go samego na pokładzie. Wniosek? Na pokład nie dostał się żaden intruz. W przeciwnym razie zdarzyłaby się jedna z dwóch rzeczy: Waldo byłby martwy albo ludzkie ciało leżałoby gdzieś z rozszarpanym gardłem. OK? Tweedem wstrząsnął wewnętrzny dreszcz. Wypił większy łyk piwa. - OK - powiedział. - Następny punkt. Waldo jest tak wytresowany, aby pozostał na pokładzie, cokolwiek by się zdarzyło. Przeciwnik używa więc nurków, którzy przyczepiają do burty miny przyssawkowe z zapalnikiem wstrząsowym lub czasowym. Urządzenia wybuchające pod wpływem wibracji spowodowanych przesuwaniem się po pokładzie ciężaru, który odpowiada wadze dorosłego człowieka. Wysyłam więc Waldo do wody, a on opływa łódź bez zatrzymywania się. Wniosek? Gdyby były miny, Waldo by skomlał i narobiłby straszliwego hałasu, tak jak robi to normalnie, gdy wyczuje materiały wybuchowe. I teraz wiemy, że jesteśmy czyści. - Co to za życie? Od jak dawna tak się dzieje? I kto ma przyczepiać te miny przyssawkowe? - Człowiek najęty przez Tima O’Mearę, który wykopał mnie z firmy. Był dyrektorem do spraw operacyjnych, zanim przeszedł na stanowisko szefa tajnej służby. - A dlaczego O’Meara miałby to zrobić? - Ponieważ wiem o tym, że przywłaszczył sobie dwieście tysięcy dolarów przeznaczonych na przemyt broni do Afganistanu. W swoim mieszkaniu w Monachium Manfred prowadził w skupieniu międzynarodową rozmowę telefoniczną. Jego główną troską było to, czy wyczuje w głosie swego rozmówcy jakiekolwiek ślady napięcia. Używano wyłącznie zakodowanych imion. - Tweed wie o istnieniu ustalonego obiektu zamachu - doniósł głos. - Czy zidentyfikował go? Manfred zadał pytanie opanowanym, prawie znudzonym głosem, ale wiadomość ta wstrząsnęła nim. Dostał obuchem w łeb. Powinien był przewidzieć, że w końcu będzie to Tweed, który dogrzebie się prawdy. Niech to szlag trafi! - Nie - odpowiedział głos. - Wie tylko tyle, że w ogóle taki obiekt istnieje. Może będziesz chciał podjąć jakąś akcję? - Dziękuję za informację - rzucił Manfred obojętnie. - I proszę, zadzwoń do mnie jutro. O tej samej porze. Po odłożeniu słuchawki Manfred ordynarnie zaklął. Pocieszała go jedynie myśl, że nie wyczuł załamania w głosie mężczyzny, który do niego dzwonił. Sprawdził coś w małym notesie i zaczął wykręcać numer w Londynie. Rozmowa ta miała miejsce dzień przez wyjazdem Tweeda do Waszyngtonu, późnym wieczorem tego dnia, gdy czterech szefów bezpieczeństwa uczestniczyło w konferencji w budynku Sureté w Paryżu. Tweed zdał sobie sprawę, że wpakował się w sytuację jak ze złego snu. Nie umiał znaleźć zadowalającej odpowiedzi na pytanie, czy Clint Loomis cierpi na manię prześladowczą, co powoduje, że wszędzie widzi swoich wrogów. Stąd ta obsesja co do środków bezpieczeństwa na pokładzie „Oasis”. Przeciw temu tłumaczeniu przemawiało jednak to, że po wyjściu z lotniska Dulles byli śledzeni przez czterech nieznanych mężczyzn w dwóch samochodach. Ku znacznej uldze Tweeda, Loomis sam zmienił temat rozmowy: - Dwa tygodnie temu Charles Warner przybył do Waszyngtonu, żeby się ze mną zobaczyć. Był zainteresowany O’Mearą. Czy ty też przyleciałeś do Stanów tylko po to, żeby ze mną porozmawiać? Trudno byłoby mi w to uwierzyć. - Lepiej uwierz! - Sposób bycia Tweeda stał się nagle szorstki. - Czy gdy O’Meara był dyrektorem do spraw operacyjnych CIA, naprawdę spowodował twoje przejście na emeryturę? - Mogę się z tobą założyć o twoje słodkie życie. - Znasz jego dzieje. Jaka to przeszłość? - Zaczął dość wcześnie działać w terenie. Ja byłem tym, który sprawdzał jego raporty. - Po okresie pracy w Langley przez wiele lat stacjonował w Berlinie Zachodnim, prawda? - spytał Tweed. - Prawda. Nie bardzo wiem, do czego zmierzasz, Tweed. To zawsze mnie niepokoi. - Zaufaj mi! - Anglik zachowywał spokój, by podtrzymać swój autorytet. Musiał sprawić, aby Loomis mówił dalej, aby skoncentrował swój umysł na jednym temacie: przypominaniu sobie przeszłości O’Meary. - Mówisz, że sprawdzałeś jego raporty z Berlina Zachodniego. Czy zna niemiecki? - Znakomicie. Jakby był rodowitym Niemcem. - Czy przechodził sekretnie do Berlina Wschodniego? - Było to absolutnie zabronione. - W odpowiedzi Loomisa pobrzmiewała nuta pewności. - Wpisano to do jego instrukcji. - Czy ktoś jeszcze był z nim na tej placówce? - Facet, który nazywał się Lou Carson. Był podwładnym O’Meary. - Czy jesteś przekonany, że przez cały czas pobytu w Berlinie Zachodnim O’Meara był posłuszny instrukcjom i w żadnej sytuacji nie przekroczył muru berlińskiego? Obserwował uważnie Loomisa. Amerykanin opuścił nogi z koi na podłogę i otworzył następną puszkę piwa. Tweed pokręcił głową. Utkwił wzrok w zapatrzonym w dal Loomisie. - Może to właśnie wtedy ten drań poczuł do mnie niechęć - odezwał się w końcu Amerykanin. Tweed siedział w zupełnym bezruchu. Przeżywał już takie chwile podczas przesłuchań wcześniej po prostu czujesz, jak czysty przypadek niespodziewanie ci pomaga. Wiedział, że był odpowiedni czas, żeby mówić, i czas, kiedy należy zachować ciszę. Loomis wstał i wyjrzał przez bulaj. Łódź kołysała się lekko na spokojnej wodzie. Tweed rozejrzał się po kabinie. Amerykanin utrzymywał na łodzi porządek. Tak samo, jak na swoim biurku w Langley - przypomniał sobie Tweed. Zresztą, powinien tam pozostać. Loomis znowu zaczął mówić: - Placówka w Berlinie Zachodnim składała się tylko z tych dwóch facetów. Ich zadaniem było zbieranie informacji na temat organizacji wschodnioniemieckiego wywiadu. To był jedyny raz, kiedy doniesiono, że Carlos przebywa w Berlinie Wschodnim. - Naprawdę? - Mieliśmy system kodów identyfikacyjnych - kontynuował Loomis - tak że zawsze wiedziałem, kiedy przyszła szyfrówka od O’Meary, a kiedy od Lou Carsona. Przy czym żaden z nich nie wiedział o tym, że ten drugi też ma swój osobisty kod. Rozegraliśmy to pięknie, zwijając skrzynkę po wpadce. - Pozwól mi to wyjaśnić. Każdy z nich miał swój własny sygnał identyfikacyjny, tak że wiedziałeś, kto wysyła raport. Ale zarówno O’Meara, jak i Carson myśleli, że system ten dotyczy tylko jednego z nich, nie zaś drugiego? - Tak. Wiesz, Tweed, jak to jest - ma się przeczucie, gdy coś nie jest w porządku. Od O’Meary nadchodziły szyfrówki, ale sformułowania brzmiały tak, jakby nie pochodziły od niego, chociaż nosiły jego znak. Wskoczyłem więc do samolotu i przyleciałem nie zapowiedziany do Berlina Zachodniego. Lou Carson był bardzo zażenowany. Przyłapałem go na gorącym uczynku, kompletnie zaskoczonego. Był sam. - A gdzie był O’Meara? - Odnalazł się dwa dni później. Przysięgał, że na dwa miesiące przeniósł się potajemnie do innej bazy, bo ta, która była przez nich normalnie używana, została zdradzona ludziom ze wschodnioniemieckiej bezpieki. - Uwierzyłeś mu? - naciskał Tweed. - Nie, ale to była tylko kwestia moich odczuć. Nie idzie się do dyrektora z odczuciami. On lubi dowody nie do podważenia. - W jaki sposób O’Meara obszedł system identyfikacyjny? - To było proste: wręczył Lou Carsonowi swoją identyfikacyjną książkę kodową, a więc Lou mógł wysyłać wiadomości, które wyglądały tak, jakby pochodziły od O’Meary. Carson robił to, bo O’Meara mu kazał. - Co zdarzyło się później? - spytał Tweed, wykorzystując to, że Loomis wciąż był podniecony. - Obydwaj zostali odwołani do Waszyngtonu i inni zajęli ich miejsca. O’Meara dobrze wykonał swoją robotę w Berlinie Zachodnim. Znał właściwych ludzi, potrafił być czarujący. Zanim zorientowałem się, przeskoczył mnie w awansie i wysłał specjalnym lotem do Bahrajnu z dwustoma tysiącami dolarów w walizce. - Powiedziałeś, że przywłaszczył sobie pieniądze. - Pozwól mi skończyć, na litość boską! Gdy ludzie z bronią dla Afganistanu sprawdzili pieniądze, które im wręczyłem, powiedzieli, że są fałszywe. Mieli u siebie bystrego Hindusa, który pracował kiedyś dla fałszerzy pieniędzy. - Fałszywe banknoty były wystarczająco dobre, żebyś dał się oszukać? - Przyjąłem je bez podejrzeń. O’Meara miał walizkę zamkniętą w swoim biurowym sejfie. Wyjął ją i wręczył mi. W ten sposób O’Meara pozbył się mnie z firmy! - wybuchnął Loomis. - Pozwolili mi odejść spokojnie, gdyż w tym czasie było zbyt wiele skandali i obawiali się o swoją opinię. - A O’Meara pozbył się tylko ciebie? Nikogo innego? - Odszedł również Lou Carson. Byli też inni. O’Meara wprowadzał swoich ludzi. Gdy już zniszczył z pół tuzina osób, przeniósł się do tajnej służby, pozostawiając za sobą zgliszcza. Tacy faceci są wszędzie... - Zdarza się, ale to przykre - mruknął Tweed i zmienił temat rozmowy. „Najlepiej jest zostawić za sobą przyjemną atmosferę, kiedy wsiada się do lecącego następnego dnia do Londynu concorde’a” - myślał. Drugą międzynarodową rozmowę telefoniczną Manfred otrzymał o umówionej godzinie następnego dnia, kiedy Tweed był na pokładzie „Oasis”. Tym razem to Manfred rozpoczął rozmowę: - Nie masz się czego obawiać, Tweed jest w Waszyngtonie. - A to diabeł! Skąd o tym wiesz? - Wszędzie mam swoich ludzi. To niewielki problem. Podjęto już pewne kroki, żeby tym się zająć. - Chcesz powiedzieć, że Tweed zostanie... - Dosyć! A jeśli chodzi o twoje pytanie, to odpowiedź jest negatywna. To byłaby zła taktyka. „Krokodyl” rozpocznie się według planu. Muszę kończyć, czekają na mnie różne sprawy do załatwienia. „To byłaby zła taktyka”. Manfred stał bez ruchu ze wzrokiem utkwionym w ścianę. Nie był zupełnie szczery ze swym rozmówcą, ale Manfredowi często zdarzało się nie być szczerym. Nie miał najmniejszego zamiaru przyznać, że zamordowanie Tweeda byłoby niezwykle trudną operacją. Anglik miał jakiś szósty zmysł, jeśli chodziło o niebezpieczeństwo. Był lepszy sposób, żeby rozwiązać ten problem. Manfred znowu podniósł słuchawkę i wykręcił numer w Waszyngtonie. Była niedziela, 31 maja. Tweed spędził noc na pokładzie „Oasis”, którą Amerykanin przesunął na nowe miejsce postoju. Potwierdzało to stan zdenerwowania Amerykanina, który Tweed wyczuł po swym przyjeździe. - Nigdy nie należy zostawać zbyt długo w tym samym miejscu - zauważył Loomis, przywiązując łódź do nowej boi. - A po zapadnięciu zmroku trzeba zawsze poruszać się bez świateł. - To chyba niedozwolone? - zapytał Tweed. - Żegluga bez świateł nawigacyjnych? - Możesz założyć się o swoje słodkie życie - zacytował w odpowiedzi swoje ulubione powiedzonko Loomis. Przy posiłku, który Amerykanin ugotował na kuchence, rozmawiali o starych czasach. Loomis wspomniał, że słyszał o tym, iż Tweed trzymany jest w rezerwie do czasu, gdy Howard potknie się o swoje duże stopy. - Wówczas ściągną cię z powrotem, żebyś zrobił porządek. Nie, nie protestuj - upominał go wymachując kopyścią - moja poczta pantoflowa jest niezawodna. Przed samym wyjazdem do Dulles Tweed zauważył dwie rzeczy, które go zaniepokoiły. Stał na pokładzie z walizką czekając, żeby Loomis zszedł po drabince do łódki, gdy zauważył ruch na wybrzeżu. - Pożycz mi swoją lornetkę, Clint! - zawołał. Coś w tonie głosu gościa zmusiło Loomisa do szybkiego działania. Tweed podniósł lornetkę do oczu, nastawił ostrość i przez chwilę patrzył na brzeg. Kiedy oddawał Amerykaninowi lornetkę, miał zaciśnięte usta. - Obserwujesz ptaki? - zapytał Loomis. - Tam, w tych drzewach, było dwóch mężczyzn. Jeden z nich miał aparat z teleobiektywem - cholernie duży instrument. Wydaje mi się, że fotografował „Oasis”. - Pewnie jakiś zwariowany fotograf. Oni fotografują dosłownie wszystko. Zeszli do łódki. Waldo stał u szczytu drabinki z podniesioną mordą i wył na helikopter, który przelatywał z kierunku Chesapeake Bay w stronę centralnej części kanału. Tweed również zadarł głowę, aby popatrzeć na maszynę. - Od czasu, gdy przyjechałem, ten „tasak” już trzeci raz przelatuje nad nami - zauważył. - Ciągle widzi się je w tej części świata. Straż przybrzeżna, prywatne przedsiębiorstwa... Loomis koncentrował się na sterowaniu gumową łódką, by wylądować w miejscu, gdzie zaparkowali samochód. Tweed, skulony na rufie, nie przestawał przyglądać się helikopterowi. Słońce odbijało się od przezroczystej, plastykowej osłony, tak że nie można było dostrzec pilota w kabinie. - Wydaje mi się, że za każdym razem była to ta sama maszyna - upierał się. Loomis nie przejął się tym. - W porządku, zostawiliśmy na łodzi Waldo. W Dulles zachowywali się tak jak poprzedniego dnia. Tweed wysiadł z samochodu i nie oglądając się przeszedł szybko do budynku. Usłyszał za sobą odjeżdżający samochód Loomisa. Na pokładzie concorde’a Tweed miał wrażenie, jakby nigdy nie przyjeżdżał do Ameryki - wszystko działo się tak szybko. Tak był zaabsorbowany swoimi myślami, że nie zauważył, kiedy przekroczyli barierę dźwięku. Przepływały mu w pamięci fragmenty rozmowy z Loomisem. „...O’Meara... odnalazł się dwa dni później... na dwa miesiące przeniósł się potajemnie do innej bazy... wręczył Lou Carsonowi swoją identyfikacyjną książkę kodową...” Tweeda zaczęła ogarniać senność. Zamknął oczy i zasnął. Obudziło go ostre podejście do lądowania. Znajdował się już na lotnisku w Londynie. To wszystko było snem. Wcale nigdzie nie wyjeżdżał. Gdy dotarł do Park Crescent, wyraz twarzy McNeil zapowiadał szokujące wieści. ROZDZIAŁ 19 Niedziela, 31 maja Gdy Clint Loomis wrócił z lotniska Dulles, zaparkował swój samochód w innym niż poprzednio miejscu. Znał każdy cal brzegu po obu stronach rzeki i tym razem wybrał na postój opuszczoną szopę przy końcu nie wytyczonej drogi. Czekał go długi spacer z powrotem do miejsca, gdzie schował gumową łódkę. Był znowu piękny, słoneczny dzień, żar palił go w kark, gdy wyciągał łódkę na brzeg. W dali lśniła „Oasis”. Jej dobrze wypolerowane mosiężne części odbijały promienie słońca. Gdy usłyszał warkot helikoptera i zobaczył maszynę znikającą w kierunku Chesapeake Bay, przypomniał mu się Tweed, ale tylko na chwilę. Skoncentrował się na prowadzeniu swej małej łódki. Waldo czekał na niego, szczekając głośno na górze drabinki. Podczas przywiązywania łódki Loomis niezbyt wyraźnie zauważył drugą motorową łódź wycieczkową, podobną do jego. Zmierzała kursem z Chesapeake Bay w jego kierunku. Jak zwykle sprawdził bezpieczeństwo: wrzucił Waldo do wody i czekał, aż pies przepłynie dookoła łodzi, po czym wyciągnął go na pokład. Wydało mu się dziwne, że Waldo okazywał zaniepokojenie, gdy znalazł się już z powrotem na pokładzie. Pies otrząsnął się energicznie i Loomis uśmiechnął się na wspomnienie poprzedniego dnia, kiedy to Tweed przyjął na siebie wodę z jego sierści. Tymczasem Waldo, wciąż jeszcze ociekający wodą, cały się wyprężył, uszy położył po sobie, obnażył zęby i stał sztywno, warcząc przeciągle. - O co ci chodzi, mały? Czy Tweed cię zdenerwował? Loomis spojrzał w kierunku, gdzie wpatrywał się Waldo, i wyraz jego twarzy uległ zmianie. Waldo utkwił wzrok w nadpływającej łodzi. Gdyby nie zmieniła kursu, płynąc w górę rzeki, przeszłaby bardzo blisko nich. Dziwne, ale nie zauważył nikogo na pokładzie. Przecież w tak piękny dzień można tam było kogoś oczekiwać... Zbiegł do kabiny. Były agent CIA trzymał w zamkniętej szafce mały arsenał: pistolet maszynowy, dubeltówkę i trzy rewolwery. Wybrał dubeltówkę. Wchodząc na pokład, Loomis pomyślał, że nadpływająca łódź wygląda jak statek widmo. Przyciemnione szkło kabiny maskowało obecność ludzi, którzy musieli być w środku. Cholera, przecież ktoś musi być przy sterze... Łódź płynęła powoli, a wywieszona na burcie płachta zakrywała wymalowaną na dziobie nazwę. Zbliżała się do „Oasis”. Waldo zwinął się jak sprężyna. Zjeżył się cały, a jego ciche warczenie z głębi gardła było nieskończenie bardziej groźne niż normalne szczekanie. Loomis rozejrzał się, może w zasięgu wzroku znajdzie się ktoś, kto mógłby mu pomóc. Ale wokół rozciągała się tylko wielka przestrzeń opustoszałej wody. Przykucnął nisko, chowając dubeltówkę. Jeżeli łódź stanowiła zagrożenie, to jeden strzał w okno kabiny wystarczał w zupełności, żeby usunąć kogoś, kto jest w środku. A już z pewnością sternika, co oznaczało, że łódź nie mogłaby pozostać na swoim bezlitosnym kursie. Motorówka miała właśnie przepłynąć w odległości paru jardów od lewej burty „Oasis”. To było prawdziwe piekło. Nie mógł przedsięwziąć żadnej akcji w obawie, że może są to tylko spokojni żeglarze zajęci swoimi codziennymi sprawami - jak by to ujęli Brytyjczycy. Pomyślał, że chciałby mieć teraz Tweeda na pokładzie. On z pewnością nie czekałby biernie na bieg wydarzeń. Ale co, u diabła, mógł zrobić? Podnieść się i zwrócić do nich przez megafon? I w ten sposób idealnie wystawić się na cel? Już i tak bez najmniejszych powodów zachowywał się, jakby wiedział, że zbliżająca się łódź ma nieprzyjazne zamiary. Ależ tak! Waldo był tego dowodem - zareagował na łódź niezwykle gwałtownie. Zabrali się do dzieła w sposób, którego Loomis nie przewidział. Gdy znaleźli się na wysokości „Oasis”, stado ciemnych pocisków w kształcie ananasa przeleciało nad wodą oddzielającą dwie łodzie i wylądowało w różnych miejscach: na pokładzie, na dziobie, przy wejściu na schodki. Granaty. Jezu Chryste! Miały lekko różniące się między sobą zapalniki czasowe. Jeden z nich wylądował poniżej Waldo i wybuchł przy uderzeniu. Pies zmienił się w masę krwawego mięsa i kości, która rozmazała się na drewnianym pokładzie. Loomis oszalał. Podniósł się. - Skurwysyny! Jego dubeltówka wymierzona była wprost w przyciemnione szkło osłony kabiny, ale zanim zdążył nacisnąć spust, wybuchł granat, który wylądował tuż za nim. Stracił nagle czucie w nogach, rzuciło nim do tyłu i spadł schodami w dół. Zatrzymał się w momencie, kiedy jeden z granatów, które wylądowały w kabinie, również eksplodował. Odciął mu połowę głowy. Bosak zahaczył o burtę „Oasis” w chwili, gdy rozległo się dziesięć oddzielnych wybuchów. Mężczyzna, który trzymał bosak, miał na sobie ubiór nurka. Silnik morderczej łodzi umilkł i drugi mężczyzna, także w stroju nurka, przeskoczył zwinnie na pokład. Trzymał w rękach karabin maszynowy. Przeszukanie „Oasis” zajęło mu zaledwie dwie minuty. Ustalił, że Loomis jest martwy i że nikt nie ukrywa się na łodzi. Potem równie zwinnie powrócił na swoją motorówkę. Uruchomiono silnik i stateczek szybko odpłynął nowym kursem, byle dalej od „Oasis”. Na rozżarzonym błękicie nieba pilot helikoptera zawrócił maszynę i odleciał, oddalając się od Waszyngtonu. Przez radio powtórzył kilkakrotnie tylko jeden wyraz: - Zagłada... zagłada... zagłada... ROZDZIAŁ 20 Niedziela, 31 maja Kwatera główna BND, niemieckiej Federalnej Służby Wywiadowczej, mieściła się w Pullach, sześć mil na południe od Monachium. Centrum dowodzenia Ericha Stollera otoczone było ścianą drzew i wewnętrznym murem, uzbrojonym w ogrodzenie pod napięciem elektrycznym. Stoller, znany z dość specyficznego poczucia humoru, nazywał go swoim własnym murem berlińskim. Rozmawiając przy kawie z Martelem, powtórzył tę uwagę. W tym samym czasie Tweed, który tego dnia miał zdążyć na lot do Londynu o 13.05, ze względu na strefową różnicę czasu spał mocno na pokładzie „Oasis”. Siedzieli w biurze Stollera w środku piętrowego, betonowego bloku. Przez okno z szybami ze zbrojonego szkła widać było kawałek nagiej ziemi patrolowany przez uzbrojonych strażników. Za nimi wznosiło się ogrodzenie pod napięciem elektrycznym, a jeszcze dalej - gęste sosny. Był kolejny gorący poranek i temperatura gwałtownie wzrastała. - Spędziłem cztery lata w Wiesbaden w policji kryminalnej - powiedział Niemiec do Martela. - Później przeniosłem się do BND. - A potem? Martel obserwował ciemne oczy Stollera, pijąc kolejną mocną kawę. Miał swobodny sposób bycia, a jego głos wyrażał życzliwe zainteresowanie. - Rok tutaj, a potem dwa lata wewnątrz strefy... - Stoller spoważniał na wspomnienie swego pobytu we wschodnich Niemczech. - Wiesz, jak to jest - przejście do podziemia. Czułem się tak, jakbym tam spędził dziesięć lat. Cały czas trzeba mieć się na baczności. W każdej nie przespanej minucie oczekujesz ręki, która położy się na twym ramieniu. Nawet wyspać się nie możesz - zakończył z wymuszonym uśmiechem. - Myślałem, że wiedziałeś o tym okresie. - Tweed nie mówi mi wszystkiego - skłamał Martel dość gładko. - A jak długo jesteś w cywilizowanym świecie? - Cztery lata. Jeśli Bawarię można teraz nazwać światem cywilizowanym. Rozruchy są coraz poważniejsze. Neonaziści urządzają pochód, ludzie lewicy - kontrpochód. Obie strony spotykają się i - bum! - Nadchodzące wybory do rządu krajowego powinny rozwiązać te sprawy - zasugerował Martel. - Jeżeli zwyciężą umiarkowani Langera. Partia Dietricha i fakt, że tak często znajdujemy składy broni Delty, spowodują, iż ludzie zostaną wepchnięci w lewicowy, niedźwiedzi uścisk Toflera. A ten ustanowi potem Bawarię swego rodzaju wolnym państwem, niezależnym od Republiki Federalnej. - Tak naprawdę to nie wierzysz w to, Erich. - Za to wierzę, że poddajesz mnie jakiemuś przesłuchaniu. I zastanawiam się, dlaczego? Martel zaklął w duchu. Musiał zaryzykować, że Stoller go przyłapie. Możliwe, że był głupi, próbując eksperymentować z kolegą po fachu. Zabrał się więc do naprawiania szkody. - Czemu tak się denerwujesz? Jeżeli mamy razem pracować, chciałbym o tobie coś wiedzieć. A może ja opowiem ci dzieje mojej kariery? - Przepraszam! Stoller uniósł rękę i uśmiechnął się swoim jakby sennym, zamyślonym uśmiechem. Niemiec robił wszystko z namysłem. Nawet kawę popijał tak, jakby sprawdzał, czy nie ma w niej podejrzanego składnika. - Jestem zdenerwowany - ciągnął. - Ty także byłbyś zdenerwowany, gdybyś miał przed sobą decydujące wybory, i to właśnie wtedy, gdy ekspres z szefami państw Zachodu przejeżdża przez twoje terytorium. Odpowiadam za sektor od Strasburga do Salzburga. - A kanclerz? - Kurt Langer wsiądzie do pociągu na Dworcu Głównym w Monachium. Ale ja jeszcze muszę opiekować się pozostałą trójką przez noc, od Strasburga. - Brzmi to tak, jakbyś spodziewał się kłopotów - zasugerował Martel. - Bo spodziewam się. - Stoller wstał i stanął za biurkiem. - Czy zabieramy twoją przyjaciółkę Claire Hofer i jedziemy do Monachium? - A czy mogę wykonać jeden telefon do Londynu, zanim wyjadę? - Pójdę więc i będę zabawiał pannę Hofer. Nie, nie! Może wolisz rozmawiać sam. Martel pomyślał, że Niemiec jest postacią imponującą, ale nie wygląda na ten typ człowieka, po którym oczekiwałbyś, że przetrwa dwa lata za żelazną kurtyną. - Będę w stołówce, tam gdzie zostawiliśmy Claire na czas naszej rozmowy - poinformował go Stoller. - Poproś tylko telefonistkę o swój numer, przyciśnij czerwony guzik i jesteś na wyjściu. Oczekując na połączenie z numerem na Crescent Park, Martel przyglądał się ściennej mapie Bawarii. Zaznaczono na niej miejsca, gdzie znaleziono magazyny Delty. Chorągiewki wskazywały daty ich odkrycia. Zdziwiło go, że wskaźnik powodzenia zwiększał się. Nic dziwnego, że badania opinii publicznej przed zbliżającym się dniem wyborów wykazywały rosnące poparcie dla partii Toflera. Każde odkrycie składów broni zwiększało obawę głosujących, iż zwycięży Delta. Zadzwonił telefon i na drugim końcu linii usłyszał głos McNeil. Poprosił ją o dostarczenie zdjęć „czterech głównych”. - Tweed jest poza Londynem - powiedziała mu szybko. - Prosił, żebym przekazała ci wiadomość, Keith. Jutro, w poniedziałek, złap możliwie najwcześniejszy lot na Heathrow. Ktoś będzie cię oczekiwać. Możesz podać mi numer lotu? Dobra. A przewidywany czas przylotu? Przywieź ze sobą zdjęcie paszportowe panny Hofer. Po spotkaniu polecisz z powrotem do Bawarii. Czas ucieka. - A czy ja tego nie wiem? - odpowiedział Martel. W Paryżu był niedzielny, gorący poranek. Howard pozostał w mieście na prośbę Alaina Flandresa, aby omówić z O’Mearą sprawy środków ostrożności w wiedeńskim ekspresie. Pociąg miał wyjechać z Dworca Wschodniego późnym wieczorem we wtorek, drugiego czerwca - już za trzy dni. Pomimo protestów Howarda, Flandres uparł się, że osobiście odwiezie swojego kolegę na lotnisko Charles’a de Gaulle’a, aby złapał lot do Londynu. Gdy Howard z walizką, gotowy do odjazdu, wyszedł z windy do hallu recepcyjnego Hotel de France et Choiseul, stanął jak wryty. - Tim leci z tobą do Londynu - oświadczył Francuz. - Zdecydowałem, że wpadnę do tamtejszej ambasady, aby sprawdzić pewien nie zakończony interes, a potem wrócę tutaj - wyjaśnił O’Meara. - To nam da możliwość lepszego poznania się. Howard nic nie powiedział, przyglądał się tylko mężczyznom i porównywał ich. Stanowili przeciwieństwo: szczupły, elegancko ubrany Alain, każdy włosek na swoim miejscu, każdy ruch zręczny i dokładny, a z drugiej strony gruby Amerykanin w sportowej marynarce w kratę, który wprost promieniował agresywną pewnością siebie. - Muszę zapłacić rachunek - powiedział w końcu Howard i podszedł do kontuaru recepcji. Przebiegł wzrokiem po siedzących w hallu gościach. Szczupła dziewczyna o blond włosach, modnie ubrana, ze wspaniałymi, zgrabnymi nogami, siedziała czytając magazyn „Vogue”. Niebieska walizka firmy Vuiton stała obok jej krzesła. Gdy Howard ją mijał, spojrzała nań przelotnie. Uregulowanie rachunku zajęło mu tylko kilka chwil. Podniósł walizkę i poszedł z powrotem do wyjścia. Flandres zaprowadził go do niebieskiego citroëna. Otworzył drzwi i Howard był zmuszony dołączyć do O’Meary na tylnym siedzeniu. Gdy samochód odjechał od krawężnika, dziewczyna o blond włosach z walizką firmy Vuiton wyszła z hotelu i wsiadła do oczekującej taksówki. Podczas jazdy Anglik zachęcał O’Mearę do rozmowy, sam natomiast odzywał się z rzadka. Ukradkiem obserwował siedzącego za kierownicą Alaina, który często zerkał w lusterko. Howard miał wrażenie, że ktoś za nimi jechał. Zamierzał właśnie zapytać Francuza, czy zgubił „ogon”, gdy coś go powstrzymało. Nie odezwał się. Na lotnisku Alain towarzyszył im aż do bariery i wylewnie pożegnał. -...do następnego spotkania tu, w Paryżu, w ekspresie - zakończył półgłosem. Odprowadził wzrokiem dwóch mężczyzn; stali na ruchomych schodach wiozących ich w górę wewnątrz przezroczystej tuby, która wznosiła się pod ostrym kątem. Minęła go dziewczyna o blond włosach. Niosła walizkę firmy Vuiton. Za nią szedł nieduży, krępy mężczyzna w kapeluszu. „Ogony” były na miejscu. Renée Duval ma za zadanie donosić o ruchach i kontaktach Howarda. George Lepas odegra tę samą rolę w stosunku do O’Meary. Alain Flandres należał do zawodowców, a jego ulubioną dewizą było: nie ufać nikomu, a szczególnie tym, którzy są blisko ciebie. Czuł, że coś było nie w porządku... Dworzec Główny w Monachium. Miejsce, które Charles Warner odwiedzał wiele razy w czasie swoich wizyt w stolicy Bawarii. Martel i Claire poprosili Stollera, aby wysadził ich przy hotelu „Cztery Pory Roku”, w centrum miasta. Gdy tylko Niemiec odjechał, Martel wziął obydwie walizki. Pokręcił przecząco głową, kiedy hotelowy portier chciał je od niego wziąć. - Nie zostajemy tutaj. Przeszli kawałek piechotą, zanim Martel zatrzymał taksówkę i podał adres Dworca Głównego. Po zapłaceniu za taksówkę rozdzielili się: teraz każde z nich niosło swoją walizkę. Weszli na olbrzymi dworzec tak, aby nic nie wskazywało na to, że się znają. Claire szła za Martelem w pewnej odległości zadowolona, że ma w torebce pistolet. Oboje pozbyli się walizek, zostawiając je w szafkach do przechowywania bagażu, i Martel rozpoczął swoje poszukiwania. Dlaczego Warner uważał właśnie to miejsce - i jego odpowiednik w Zurychu - za tak ważne, aby zanotować je w swoim notatniku? Martel trzymał w ustach cygarniczkę. Wiedział, że jeśli ktoś go obserwuje, pomoże mu to w identyfikacji. Wkroczył w niedzielny zamęt dworcowy. Claire, która szła za nim, sprawdzała, czy ktoś ich nie śledzi. Byli teraz w samym środku pajęczej sieci. Erwina Vinza ogarnął desperacki nastrój. Wiedział, że to niedobrze, bo taki nastrój mógł stać się przyczyną popełnienia błędu. Po dwukrotnym fiasku w Lindau, po nieudanej próbie zamordowania we mgle Martela teraz doszło do eliminacji plutonu egzekucyjnego windsurfingowców. Reinhard Dietrich, usłyszawszy o tym w swoim monachijskim apartamencie, wpadł w furię. - Miałeś Martela! Miałeś go w garści w Lindau! I co się dzieje? Martel zabija Grossa, podczas gdy ty bezczynnie czekasz. Czy nie stałeś się przypadkiem jakimś amatorem? Jeżeli tak, to zawsze jest sposób... - Ja naprawdę mam plan... - zaczął Vinz. - Cudownie! W Lindau też miałeś plan! Mam nadzieję, iż zdajesz sobie także sprawę z tego, że uważam cię za częściowo odpowiedzialnego za śmierć mojego siostrzeńca Wernera? Przerwał, bo wściekłość dosłownie go dusiła. Wiadomość o śmierci Wernera przekazał mu przez telefon Erich Stoller, najgorszy człowiek z wywiadu, do którego Dietrich czuł odrazę. Vinz zdobył się na duży wysiłek: - Jestem pewny, że Martel pokaże się w Monachium. Jest bardzo prawdopodobne, że przyjedzie pociągiem. Dosyć często podróżuje pociągami. Z Zurychu do St. Gallen pojechał pociągiem. Z St. Gallen wyjechał ekspresem monachijskim w ostatni czwartek... - A ty zgubiłeś go - wtrącił sarkastycznie Dietrich. - Obsadziłem naszymi ludźmi Dworzec Główny w Monachium - upierał się Vinz. - Mają jego rysopis. Dworzec jest tak przepełniony, że może zdarzyć się wypadek i nikt tego nie zauważy. Człowiek wpada z peronu pod pociąg... - To jest niebezpieczne - powiedział Dietrich z namysłem, zapalając cygaro - zwracać teraz uwagę na Dworzec Główny. - Tak, ale tylko wtedy, jeśli Anglik zdaje sobie sprawę z jego znaczenia. I jeśli przeżyje, aby przekazać tę informację. - Zabij go! - Dietrich walnął pięścią w biurko, czerwony z wściekłości. - Zabij go za Wernera! A teraz wynoś się! Na Dworcu Głównym było jak w piekle: wrzawa i niewiarygodny chaos. Martel wpadł w tłum pasażerów, którzy spieszyli się do pociągów, aby wyjechać z miasta na niedzielny odpoczynek. Ekspresy przyjeżdżały i odjeżdżały... Saarbrücken, Brema, Frankfurt, Zurych, Dortmund, Würzburg... Rozkłady jazdy zawierały nazwy miast całej Europy. Pod wysokim dachem, jak w jaskini, mieściły się perony od 11 do 26. Specjalny znak wskazywał drogę do sąsiedniej stacji - Starnberger. Była tam również trzecia stacja, z peronami o numerach od l do 10. Olbrzymia poczekalnia. Rzędy budek telefonicznych. Kawiarnia. Kino czynne od 9.00 do 21.00, wejście kosztuje tylko sześć marek. Za tę sumę można przesiedzieć tam cały dzień, a nawet wieczór. Mnóstwo różnych wyjść i wejść, w tym jedno wejście do skomplikowanego systemu kolejki podziemnej. Martel wchłaniał każdą informację jak gąbka, paląc przy tym przez cały czas papierosa. Znajdował się w środku pędzącego i popychającego się tłumu. Przyszedł mu do głowy pewien pomysł: Warner zanotował to miejsce spotkań obcych ludzi jako ważne. Czyżby rozwiązanie miał pod samym nosem? Pod nawisem dachu panował przerażający hałas: nawoływania, tupot setek nóg, zapowiedzi przez megafony. Atakował nerwy. Poza tym niewiarygodny upał. Rozgrzane powietrze nie znajdowało ujścia z zamkniętej dachem jaskini dworca. I lepki zaduch - pot Bóg wie ilu spieszących się pasażerów. To wszystko ogromnie nużyło. Z torebką - zawierającą pistolet - pod lewym ramieniem i prawą ręką spoczywającą na klapie Claire Hofer posuwała się wytrwale za Anglikiem. I wtedy go spostrzegła. Erwin Vinz... Claire była przekonana, że ten zabójca nie może jej rozpoznać. Kiedy późnym wieczorem wszedł do hallu recepcyjnego w Bayerischer Hof, nawet na nią nie spojrzał. Życie nauczyło ją jednak, aby nie polegać wyłącznie na domysłach. Wyjęła z torebki ciemne okulary i1 założyła je. Musiała ostrzec Martela. Tymczasem Keith Martel był zajęty czymś innym. Miał wrażenie, że jest otoczony przez wrogie siły, a poza tym, że w tym falującym tłumie znajdował się całkiem zwarty, zorganizowany oddział. W następnej chwili spostrzegł mężczyznę, który czekał przy barierze, gdzie właśnie zatrzymał się monachijski ekspres z Zurychu. Z peronu na dworzec wyszło sporo osób. Martel, obserwując mężczyznę, udawał, że studiuje tablicę z rozkładem jazdy. Któryś z wysiadających pasażerów pokazał kontrolerowi swój bilet, ale zatrzymał go, a więc był to bilet powrotny. Coś takiego zdarzyło się w ciągu paru sekund - pokazanie biletu i uścisk dłoni z oczekującym człowiekiem Delty. A potem obaj poszli do kawiarni. Człowiek, który przyjechał, miał również w klapie srebrny trójkąt. - Jest tu Erwin Vinz. Ubrany tak samo jak w Lindau. Stoi tuż za tobą, przy załadowanym wózku. Zobaczył cię. Claire Hofer stała obok Martela i również udawała, że czyta rozkład jazdy. Delikatnie potarła jedną stronę twarzy, aby ukryć ruch warg. - Uważaj na siebie - ostrzegł ją. - Wydaje mi się, że to miejsce roi się od typków z Delty. Właśnie dwóch takich weszło do kawiarni. Odszedł, a ona jeszcze czas jakiś studiowała godziny odjazdów pociągów, zapisując je w notatniku. Gdy odwróciła się, Martel znikał w wejściu do kawiarni. Erwin Vinz rozmawiał z mężczyzną, któremu poświęciła tylko przelotne spojrzenie: zauważyła, że był opalony i miał duże, przeciwsłoneczne okulary. Po chwili odszedł w kierunku wyjścia. Martel zamówił kawę, zapłacił rachunek i wybrał stolik w pobliżu wejścia do hali dworcowej. Za plecami miał ścianę. Obaj ludzie z Delty byli zaabsorbowani rozmową. Pasażer z ekspresu wręczył swemu towarzyszowi grubą kopertę, którą ten schował do kieszeni. Człowiek, który poprzednio czekał przy barierce, spojrzał na Martela. Anglik odebrał to jako ostrzeżenie. I rzeczywiście znalazł się w pułapce. Stali w grupie tuż obok najbliższego wyjścia, blokując mu drogę ucieczki - pięciu dobrze zbudowanych mężczyzn w tyrolskich kapeluszach. Pili piwo z kamionkowych kufli. Jeden z nich usiadł przy jego stoliku. Martel wziął do ręki pieprzniczkę. Mężczyzna postawił kufel na stole, sięgnął do kieszeni, wyjął notes i położył go przed sobą. Na Martela nie rzucił nawet okiem. Ponownie sięgnął do kieszeni i wyciągnął flamaster. Trzymając rękę poniżej blatu, nacisnął guzik i igła wyskoczyła w pozycji gotowej do akcji. Martel zerwał wieczko pieprzniczki i całą jej zawartość sypnął mu w oczy. Mężczyzna wrzasnął, a jego krzyk zbiegł się z nieco głośniejszym odgłosem. Z hukiem strzałów z pistoletu. Martel skoczył, przewracając stół, niedoszłego zabójcę i jego krzesło. Wokół drzwi tłoczyli się ludzie. Na ich twarzach malował się strach. Usiłowali rozpaczliwie uciec od drzwi, które tak niedawno blokowali. - Wychodź tędy! Martel zobaczył stojącą w drzwiach Claire, która trzymała w obu dłoniach pistolet wycelowany w ludzi z Delty. Wystrzeliła z niego trzy razy. Jej strzały przeszły ponad ich głowami. Martel rzucił się do przodu i kantem dłoni walnął mężczyznę, który próbował go zatrzymać. Po chwili był już na zewnątrz. Claire wepchnęła pistolet do torby. Złapał ją za ramię i ciągnął przez halę dworcową. Za nimi rozgrywała się scena niemal bitewna: przestraszeni klienci, którzy wpadli w panikę, klnąc walczyli ze sobą, by jak najszybciej opuścić kawiarnię. - Kolejka podziemna! Martel wrzasnął to wprost do ucha Claire, popychając ją przez tłum i potrącając ludzi stojących na drodze. Zmierzał w kierunku głównego wyjścia i ruchomych schodów prowadzących do kolejki podziemnej. - Bilety - przypomniała mu Claire. - Kupiłem je wcześniej, gdy łaziłem dookoła, żeby znaleźć drogę odwrotu. Przed wejściem do podziemnej kolejki należy kupić bilet, który potem kasuje się w automacie, dopiero wtedy można zjechać schodami w dół. Przesuwając się szybko między pasażerami i ciągle trzymając ramię dziewczyny, Martel kierował się w stronę wejścia do kolejki. Był teraz ostrożny - nie torował sobie drogi siłą, ale próbował zlać się z tłumem. Mieli małą przewagę w czasie, zanim nadejdą z dworca ludzie Delty. Dotarli do automatów i skasowali bilety. Zjechali w dół i weszli na peron w momencie, gdy stanął pociąg. Kiedy po chwili ruszył, Martel był pewien, że poza nimi nikt nie wsiadł. Spojrzał na siedzącą obok Claire, która zdjęła ciemne okulary. Drżała. Jej czoło pokryte było kropelkami potu, ale i inni ludzie w wagonie siedzieli w samych koszulach i ocierali czoła. Spojrzała na niego niepewnie. - Pójdziemy prosto do Clausen - powiedział do niej po cichu. - To jest niewielki hotel na małej uliczce. Możemy zabrać nasze walizki później, znacznie później. - Czy to wszystko, co zrobiliśmy, było coś warte? - spytała. - Oczywiście. Przynajmniej teraz wiem, dlaczego Dworce Główne są najważniejsze. Niedzielny concorde wyleciał z Waszyngtonu o 13.15 czasu lokalnego i przyleciał na Heathrow o 21.55 czasu londyńskiego. Tweed wysiadł z taksówki na Park Crescent, gdzie czekała na niego w biurze McNeil, uprzedzona telefonem z Dulles. Zegar ścienny wskazywał pół godziny po północy. - Właśnie nadeszła teleksem wiadomość. McNeil nie próbowała osłabić wstrząsu, który - jak dobrze wiedziała - musi przeżyć Tweed. Jedyną rzeczą, której nie znosił jej szef, było nadmierne nadskakiwanie. - Co nowego? - spytał. - Twój stary przyjaciel Clint Loomis nie żyje. Podała Tweedowi teleks i usiadła z przygotowanym notesem w ręku. Coś tam machinalnie rysowała, nie patrząc na Tweeda, który zatopił się w swoim obrotowym fotelu i oparł głowę na starej poduszce. Trzykrotnie przeczytał treść depeszy. Były agent CIA Clint Loomis został dzisiaj zamordowany przez nieznanego sprawcę... na pokładzie lodzi motorowej „Oasis”... prawnik, który w pobliżu łowił ryby... widział, gdy druga lodź podpłynęła obok... zabito granatami Loomisa i jego psa obronnego... FBI prowadzi dochodzenie przy pełnej współpracy ze strony CIA... - To ten cholerny helikopter - mruknął Tweed. - Zlekceważył go. - Najmocniej przepraszam... - powiedziała McNeil. - To nic, ja tylko głośno myślę. - Jego głos zabrzmiał szorstko. Wyprostował się w fotelu i odłożył teleks na biurko. - Zniszcz to. Nikt nie może tego zobaczyć. Czy były jakieś wiadomości od Martela? - Dzwonił do mnie z Bawarii. Przylatuje jutro rano. Zorganizowałam na Heathrow wszystko, co potrzeba. Podał mi szczegóły dotyczące lotu, tak że może pan tam go spotkać. Tweed obrócił się w fotelu i popatrzył na rolety zasłaniające okna. Były dokładnie tak puste jak jego myśli. Ogarniał go coraz większy niepokój. - Bywają rzeczy, które same się załatwiają - powiedziała McNeil. - I mamy tylko dwa dni na rozwiązanie czegoś, co nie jest do rozwiązania. Ekspres na wiedeński szczyt wyrusza z Dworca Wschodniego dokładnie za czterdzieści osiem godzin. - Przekręcił się w fotelu, aby patrzeć wprost na nią. - Czy przejrzałaś wszystkie akta? Przypuszczam, że nie ma żadnej nadziei... - Coś tam jest - odpowiedziała McNeil. Telefon z Waszyngtonu zadzwonił tuż przed północą. Manfred spał w swoim monachijskim mieszkaniu. Włączył nocną lampkę, założył rękawiczki i podniósł słuchawkę. Po procedurze identyfikacyjnej głos z amerykańskim akcentem podał krótką wiadomość: - Kontrakt Loomisa wygasł. Zdecydowaliśmy się, aby go nie odnawiać. - Dziękuję. Manfred odłożył słuchawkę, wstał z łóżka i zaczął spacerować po pokoju. Wszystko szło dobrze. Teraz nic nie mogło zatrzymać „Krokodyla”. Wielkie morderstwo zostanie dokonane zgodnie z planem. ROZDZIAŁ 21 Poniedziałek, 1 czerwca - Mamy resztę dnia dzisiejszego i część wtorku, zanim jutro wieczorem wyruszy pociąg na wiedeński szczyt - powiedział Tweed. - A przez te kilka godzin - podsumował Martel - mamy ustalić, który z zachodnich przywódców zginie. I jeszcze wyśledzić i ująć szefa ochrony, który jest tym zgniłym jabłkiem w koszyku. A to znowu oznacza czterech kandydatów. W hotelu na londyńskim lotnisku McNeil zarezerwowała trzy pokoje, każdy na inne nazwisko. Któreś z pomieszczeń miało być wykorzystane na krótką pogawędkę Tweeda z Martelem. Nie było w tym nic dziwnego: postępowano tak powszechnie przy załatwianiu międzynarodowych interesów. Siedzieli w środkowym pokoju. Tweed wcześniej sprawdził wszystkie pokoje, by upewnić się, że są sami. Martel włożył papierosa do cygarniczki. Przybył niedawno samolotem z Monachium. Po rozmowie miał wracać z powrotem do Niemiec. - Nie masz żadnych pomysłów? - spytał Martel Tweeda. - Czy zabójstwo Loomisa coś wyjaśnia? - Jestem niemal pewny, że to jeden z czterech szefów ochrony tak zareagował na moją szyfrówkę odczytaną w Paryżu na konferencji w sprawie bezpieczeństwa. Miał towarzyszyć mi na lotnisko w Londynie, gdy wchodziłem na pokład concorde’a. Nie było wówczas dostatecznie dużo czasu, aby zabić Loomisa przed rozmową ze mną. - A co sądzisz o Alainie Flandresie? Jego wcześniejsze dzieje, na podstawie akt, wyglądają dość podejrzanie. No i jest O’Meara. Ta jego dwumiesięczna nieobecność w bazie w Berlinie Zachodnim, o której mówił ci Loomis. Może przebywał w Berlinie Wschodnim. - Taki jest mój przegląd kandydatów. Co o tym sądzisz? - Ja mam jeszcze jednego - Ericha Stollera z BND. Ukrywał się dwa lata we wschodnich Niemczech. On to nazywał „strefą”. - Nie wiedziałem o tym - stwierdził Tweed. Zaintrygowany, pochylił się nad stolikiem do kawy. - Ty odkryłeś ten fakt? - Nie, sam mi spontanicznie powiedział, dając do zrozumienia, że ty o tym wiesz. Przypuszczalnie domyślał się, że zapytam go o to. Nie świadczy to najlepiej o jego współpracy. - Sądzę, że Erich jest czysty. - Tweed odchylił się w fotelu i utkwił wzrok w suficie. - Być może wyszedł z założenia, że znamy jego akta. Tak więc mamy dwie możliwości: O’Meara i Stoller. A kiedy tu skończymy, polecę do Paryża na spotkanie z Alainem. Chcę poznać jego wersję przeszłości. - A Howard? - Najmniej prawdopodobny. - Tweed zdjął okulary i przetarł oczy. Martel zauważył u niego oznaki zmęczenia. - Nie lubię go - ciągnął - ale to nie ma znaczenia. Poszukujemy zdrajcy, który uprawia swój proceder od lat. - A więc odrzucasz Howarda? Tweed oparł się o poręcz fotela i zajrzał do swego notesu. Wyciągnął fotokopię akt i podał ją Martelowi. Na okładce widniała klasyfikacja tajności i trzy słowa: Frederick Anthony Howard. - Powinniśmy podziękować za to McNeil. Nigdy nie dowiem się, w jaki sposób zdobyła z Centralnego Rejestru oryginały i zrobiła tę fotokopię. Chyba ma zapasowy klucz do archiwum gabinetu rządowego. - Chryste! - Martela wprawiła w osłupienie sama myśl o ryzyku, które podjęła McNeil. - Czy nikomu o tym nie mówiła? - Nie - odpowiedział cicho Tweed. - To są jej sposoby i nie pytam, jak to robi. Czy zauważyłeś coś jeszcze? - Co takiego? - Strona dwunasta. Kilkanaście lat temu Howard, który był wówczas oficerem wywiadu w ambasadzie brytyjskiej w Paryżu, udał się na wycieczkę. Ta wycieczka odbywała się w ramach oficjalnego sześciotygodniowego urlopu w Wiedniu. - Normalnego urlopu? - Nie, urlopu zdrowotnego. Był bowiem na skraju wyczerpania nerwowego. „Wyczerpanie psychiczne” tak napisał w swym orzeczeniu konował. Opinia lekarska jest tutaj. Nie było go od stycznia do lutego. Pomyśl o klimacie Austrii. Cholernie dziwne miejsce do spędzania urlopu zdrowotnego. - Jeżeli zna Wiedeń, pomoże mu to ochraniać panią premier. - Jest jeszcze inny zastanawiający zapis - dodał Tweed. - O ile wiem, nigdy nie zrobił nawet najmniejszej wzmianki na ten temat. Martel zwrócił fotokopię i zaciągnął się papierosem. Tweed wyjął kopertę z czterema lśniącymi odbitkami. - Chciałeś mieć fotografie Flandresa, O’Meary, Howarda i Stollera. Martel schował kopertę do kieszeni, zgasił papierosa i powiedział z naciskiem: - Teraz w możliwie krótkim czasie musimy sprowokować do działania wszystkich czterech szefów ochrony z nadzieją, że zabójca wykona jakiś niewłaściwy ruch. Podgrzejemy pod tym kotłem. - Jak? - Oświadczymy każdemu z nich w tajemnicy, że wycofujemy się z gry. Ja porozmawiam ze Stollerem, a ty mógłbyś zamienić słowo z Howardem, Alainem i O’Mearą. - Jakie słowo? - To samo niepodważalne źródło, z którego dowiedziałeś się o tym, iż jeden z zachodnich przywódców ma być obiektem zamachu w pociągu, stwierdza, że zabójcą jest jeden z czterech szefów ochrony. Z wewnętrznej kieszeni marynarki Tweed wyciągnął legitymację w plastykowej okładce, po czym podał ją swemu towarzyszowi. Martel studiował legitymację, w której była jego fotografia, podczas gdy Tweed krążył nerwowo po pokoju. Jak dotąd, nie zareagował na zuchwałą sugestię Martela. - Keith, nie spotkamy się już przed odjazdem ekspresu na wiedeński szczyt. Ta legitymacja zapewnia ci wejście do pociągu i obecność tam podczas podróży. Nikt nie może cię zatrzymać, nawet Howard. Zezwolenie na wejście... posiadaczowi, Keithowi Martelowi, przysługują wszelkie ułatwienia... specjalne zezwolenie na posiadanie broni każdego rodzaju... W poprzek jego fotografii widniał staranny i bardzo czytelny podpis pani premier. Kontrasygnowała pozwolenie na broń. Martel gapił się na Tweeda ze zdumieniem. - Skąd to wytrzasnąłeś, na miłość boską?! - Zwróciłem się do niej bezpośrednio przez ministra. Spędziłem z nią pół godziny. Powiedziałem jej, że jeden z czterech szefów ochrony może być zabójcą. - Musiało ją to ucieszyć. - Przyjęła to bardzo spokojnie - odpowiedział Tweed. - Stwierdziła nawet, że będzie czuła się całkowicie bezpieczna w naszych rękach. Kiedy tam byłem, przejrzała twoje akta. Czy masz przy sobie dobre zdjęcie paszportowe Claire Hofer? W porządku. Czy jej ufasz? - Uratowała mi życie. Dwa razy... - Daj mi jej zdjęcie. Tweed usiadł przy stoliku, wyciągnął drugą legitymację, taką jak Martela, ale bez zdjęcia i podpisów. Wyjął z kieszeni tubkę z klejem i przylepił zdjęcie Claire na właściwym miejscu. Potem pociągnął piórem po zdjęciu bardzo ostrożnie, z wprawą dwukrotnego fałszerza podpisu pani premier. Popatrzył na Martela znad okularów. - Mam jej zgodę. Wręczyła mi nawet w tym celu swoje pióro. Tu jest legitymacja panny Hofer. Po tym wszystkim muszę pamiętać o jednej rzeczy. - Jakiej? - Żeby zwrócić pani premier jej pióro. Zrobiłaby mi piekło, gdybym zapomniał. Jest jeszcze jedna sprawa, która mnie niepokoi. Manfred. - Jakie, twoim zdaniem, może być jego następne posunięcie? - Domyślam się - odparł Tweed. - Pojedynkowałem się z nim już przedtem, mogę więc przewidzieć, jak będzie pracował jego umysł. - Usiadł na moment w fotelu. - Został poinformowany o tym, że wiemy, iż jeden z czterech zachodnich przywódców ma się stać ofiarą morderstwa. Gdy ujawnimy szefom ochrony, że jeden z nich jest zabójcą, powinien zareagować. Może uruchomić kolejną fazę swojej strategii. - Jaką? - Zasłonę dymną. Chcąc ukryć tożsamość zabójcy, spróbuje zwrócić naszą uwagę na niewłaściwego człowieka. Manfred dąży do tego, by po naszej stronie powstało maksymalne zamieszanie. Po prostu chce, abyśmy sami sobie stworzyli własne piekło. A więc nie mamy zbyt wiele czasu, żeby ujawnić człowieka, który zawinił. - Chyba zgadzasz się na moją propozycję? - Martel wstał i spojrzał na zegarek. - Tak. Powiemy szefom ochrony, że jeden z nich jest zdrajcą. A potem będziemy śledzić wszystkie psy spuszczone z łańcucha. Reinhard Dietrich, z trudem panując nad wzbierającą w nim pasją, prowadził mercedesa 450 SEL do podziemnego garażu, w którym Manfred wyznaczył mu spotkanie. Z telefonu wynikało, że dla Dietricha był to rodzaj wezwania, po którym powinien stawić się niezwłocznie, i to sam. W środku opuszczonego garażu Manfred siedział za kierownicą swego BMW, wynajętego na fikcyjne nazwisko i fałszywe papiery. Umyślnie zajął takie miejsce, aby zobaczyć twarz Dietricha w momencie jego przyjazdu. Usłyszał go, kiedy mercedes przyhamował. W garażu panował półmrok. Kiedy pokazał się samochód milionera, Manfred odwrócił się i skierował na niego pełne światła. Nieoczekiwany blask oślepił przemysłowca. Podniósł rękę, by zasłonić oczy. Zaklął i zmniejszył szybkość, po czym zatrzymał się obok BMW. Manfred natychmiast wygasił światła. Dietrich ujrzał niewyraźną sylwetkę mężczyzny w ciemnym berecie, który zwrócił ku niemu twarz przysłoniętą ciemnymi goglami. Zgasił silnik i zaczął opuszczać szybę. Jeszcze zanim otworzył okno, Manfred powiedział: - Jeżeli przegrasz wybory, dokonasz puczu, tak jak zaplanowano. Twoi ludzie są umundurowani. Pomaszerujesz na Monachium. Powtórzysz, w miarę możności, marsz Hitlera na Monachium z 1923 roku. - Hitler nie odniósł sukcesu - zwrócił mu uwagę Dietrich. - Skończył w landsbergskim więzieniu... - Gdzie jest nowy skład broni? - zapytał Manfred, ignorując odzywkę Dietricha. - Wiem... - Przerwał na chwilę. - Jesteśmy przygotowani na godzinę „zero”. Wtedy użyjesz swej gwardii, aby ochraniać to miejsce. To wszystko. - Zaczekaj! Manfred nawet się nie obejrzał. Wyjechał z garażu, czerwone światła tylne jego samochodu szybko znikły za zakrętem. Dietrich znowu zaklął, wyjął cygaro i zapalił je. Zgodnie z urnową musiał odczekać co najmniej dwie minuty, zanim opuści garaż. Po przylocie na monachijskie lotnisko Martel wziął taksówkę do rogu bocznej uliczki w śródmieściu. Odczekał, aż taksówka odjedzie, po czym ostatnie kilkaset metrów do hotelu Clausen przebył pieszo. Tam zatrzymała się dziewczyna ze Szwajcarii. Stwierdził z ulgą, że Claire jest w swoim pokoju. - Byłam zajęta podczas twojej nieobecności - oznajmiła mu na wstępie. - Spędziłam mnóstwo czasu na Dworcu Głównym. - To nie było zbyt rozsądne. Mogłaś być obserwowana. - Jeszcze nie dotarło do ciebie, że nie jestem głupia? - rozzłościła się. - Przed każdą wizytą zmieniałam ubiór. Rankiem byłam w spodniach, a po południu w spódnicy, bluzce i ciemnych okularach. - Przepraszam - złagodniał Martel. Położył się na łóżku i wyprostował ramiona. - Jestem zestresowany. Jutro wieczorem z Paryża wyrusza ekspres, a my nie mamy najmniejszego pojęcia, kto ma być ofiarą zamachu, nie mówiąc już o samym mordercy. - Czy ta kobieta w Londynie sprawdziła akta? Znalazła coś? - To mógłby być Flandres, Howard, O’Meara, nawet Erich Stoller. Każdy z nich. Ależ z ciebie uparciuch. Dworzec Główny... - Nie powiedziałeś mi, co zauważyłeś wtedy, gdy ratowaliśmy się ucieczką - przypomniała mu. - Najpierw twoje wrażenia. Zsunął buty, rozłożył się wygodnie na łóżku i oparł plecami o podgłówek. Podczas gdy mówiła, palił papierosa i obserwował ją. Wyglądała świeżo i apetycznie, on natomiast czuł się osłabiony, spocony i brudny. Monachijska duchota coraz bardziej dawała mu się we znaki. - Tutejszy Dworzec Główny - zaczęła - a prawdopodobnie z tych samych powodów Dworzec Główny w Zurychu stanowią ruchomą kwaterę główną Delty. To wyjaśnia, dlaczego Stollerowi nie udało się nigdy zlokalizować ich głównej bazy. Ten wiejski zamek Dietricha stanowi kamuflaż. - Dalej - zachęcił ją Martel. - To są idealne miejsca na kwatery główne. Mają wszelkie ku temu udogodnienia. Są zawsze przepełnione, więc spotkanie dwóch ludzi - a nawet kilkunastu - jest właściwie nie do zauważenia. Kurierzy przyjeżdżają pociągami, przekazują swoje informacje i odjeżdżają innymi pociągami. Oni właściwie nigdy nie pozostają w Monachium! No i jak się spisałam? - Znakomicie. Mów dalej. - Widziałeś jedno z tych spotkań - człowieka z ekspresu zuryskiego. Jest tam mnóstwo miejsc do spotkań, przy czym daleko mniej ryzykownych niż te, gdzie można jednak być zauważonym i obserwowanym. Kawiarnia, kino i tak dalej. Mają nawet całkiem bezpieczny środek do ciągłego porozumiewania się, wykluczający możliwość podsłuchu. Automaty telefoniczne. - Myślę, że masz rację - zgodził się Martel. - Ale, spodziewam się, mają też swoje słabe strony? - Popatrz na liczbę dostępnych wyjść z dworca. W ostateczności mogą przecież wskoczyć do jadącego właśnie pociągu. Pamiętaj też o tym, w jaki sposób nam udało się zwiać. Skoczyliśmy w dół do kolejki podziemnej. - To jest właśnie to, co - jak sądzę - odkrył Warner. Wszystko właściwie powiedziałaś. I wyjaśnia jego notatki w małym notesie o Dworcach Głównych. - Zauważyłam jeszcze jedną rzecz, która mnie zmartwiła - ciągnęła Claire. - Widziałam ludzi z różnych pociągów, podróżnych, którzy mieli sztywne, zamykane na klucz walizki, a przy tym wyglądali na gangsterów. Otwierali swoimi kluczami dworcowe skrytki na bagaż i odbierali z nich duże, miękkie walizki, takie, jakich się używa, gdy chce się ukryć broń automatyczną. Potem wychodzili do miasta. Martel zerwał się z łóżka. - Czy myślisz, że to Dietrich przesyła broń swoim elitarnym siłom? Prawdopodobnie lokują ją blisko takich celów strategicznych, jak stacja telewizyjna czy centrala telefoniczna. Wszystkie kluczowe ośrodki kontroli! - Tak przypuszczam. - Musimy skontaktować się ze Stollerem. - Martel nerwowo przemierzał pokój. - Kłopot jednak w tym, że nie wiem, czy mordercą, którego próbujemy wykryć, nie jest właśnie Stoller. Gdyby tak było, podziękuje nam - i nic nie zrobi. - A czy my nie możemy zrobić czegoś sami? - zaprotestowała Claire. - Możemy spróbować. - Alain - powiedział cicho Tweed - wiemy, że jeden z pasażerów znajdujących się w pociągu odjeżdżającym jutro wieczorem stanowi cel dla zabójcy. - Musimy to bezwzględnie założyć, mój przyjacielu - odparł Flandres. Jedli właśnie obiad w maleńkiej restauracji przy końcu zaułka St. Honoré. Właściciel lokalu zaprosił ich do stolika w zacisznym rogu sali, gdzie mogli porozmawiać, nie będąc podsłuchiwani. Miejsce było odosobnione, jedzenie znakomite. Alain był w bardzo wylewnym nastroju. - Chcę ci powiedzieć coś w całkowitym zaufaniu, tak tylko między nami, ponieważ znamy się już tyle lat... A właściwie ile? - zastanowił się Tweed. - Od 1953 roku. Opuściłem wtedy armię, a raczej wywiad wojskowy. Przypominasz sobie? Potem dołączyłem do Zarządu Nadzoru Terytoriów. Wiesz, jak to jest: jako sierota spędziłem całą swoją młodość biorąc udział w handlu tajemnicami. Dziwna zabawa. - Flandres pociągnął łyk wina. - Nie lubię Fredericka Anthony’ego Howarda - zauważył nieoczekiwanie. - On nie jest sympatyczny. To człowiek, który wprawdzie obawia się dużo mówić, ale gdy już zacznie, ujawnia więcej, niż sobie życzy. - Myślę, że to bardzo ciekawe spostrzeżenie, Alain. - Tweed powiedział to z rozbrajającą szczerością; miał ogromny respekt dla bystrości Francuza. - Tak więc wybrałeś wywiad wojskowy, kiedy wstąpiłeś do armii? Flandres wybuchł perlistym śmiechem. - Na Boga, nie! Całe moje życie było serią bezsensownych przypadków. To wywiad wojskowy wybrał mnie! Czy możesz to sobie wyobrazić? W dwa tygodnie po założeniu munduru zostałem z dnia na dzień mianowany oficerem, a to z powodu dwóch przypadków. Po pierwsze, mój poprzednik upił się, wypadł przez okno i skręcił kark. A po drugie, znałem niemiecki równie dobrze jak francuski, ponieważ urodziłem się w Alzacji. Tak więc przydzielono mnie do sztabu generała Dumasa w charakterze oficera wywiadu w momencie, gdy nacierał on na Bawarię. Czyż nie absurdalna sytuacja? - A później zostałeś zdemobilizowany... - Właśnie. Wracam do Paryża. Moja jedyna karta atutowa to polecenie generała Dumasa. Pokazuję je w Zarządzie i ku mojemu kompletnemu zaskoczeniu przyjmują mnie. Ale nawet to polecenie było przypadkowe. Po prostu Dumas pomylił dokumenty! Przeznaczył je dla zupełnie innego oficera! Ten świat zwariował. A teraz, co chciałeś mi powiedzieć? Chyba coś zabawnego? Tweed rozejrzał się po małej restauracji. Pokręcił odmownie głową, gdy napotkał wzrok ruszającego właśnie w ich kierunku właściciela lokalu. Był nieszczęśliwy z powodu tego, co miał do powiedzenia, a jednocześnie zadowolony z miłego wieczoru, który spędzał w towarzystwie starego przyjaciela. - To jest wiadomość od zmarłego. Wolałbym nie wspominać o jego tożsamości. Wierzę, że mówił prawdę, ale nie mogę tego dowieść. Powiadomił mnie, że mordercą, który zabije jednego z zachodnich przywódców w ekspresie, jest jeden z czterech szefów ochrony odpowiedzialnych za ich bezpieczeństwo. - To jest prawdziwie przerażająca perspektywa - wycedził wolno Flandres, po czym pociągnął spory łyk wina. Jego ciemne oczy wyrażały zadumę. - Czy jest jakiś ślad pozwalający stwierdzić, że któryś z tych czterech jest przestępcą? - Nie ma żadnego. - Czy to mogłoby dotyczyć nawet mnie? Co o tym myślisz? - Nie chcę wypowiadać się w tej sprawie - zastrzegł się Tweed. - Niektórzy ludzie mogą powiedzieć, że moja opinia jest nieobiektywna. - To jest coś, w co nie mogę uwierzyć. Przecież z pewnością snujesz jakieś domysły. Będziesz prowadził śledztwo. Od kiedy o tym wiesz? Flandres wpadł w jeden ze swych dziwnych, uroczystych nastrojów, ale jego reakcja była błyskawiczna. Tylko ktoś, kto go dobrze znał, zdawał sobie sprawę, że prawdopodobnie był najbardziej przebiegłym szefem ochrony na Zachodzie. - Od kilku dni - odpowiedział Tweed. - Nie rozmawiałem o tym z nikim, nawet z Howardem. Oficjalnie nie jestem zainteresowany tą konferencją na szczycie. - A nieoficjalnie? - Ano, trochę w tym grzebię - odpowiedział Tweed wymijająco. - W Europie? W Ameryce? - W mojej pamięci. Mam już pierwszego podejrzanego. To był, jak byś powiedział, przypadek, ale wymaga dalszego sprawdzenia. A co do pociągu na szczyt w Wiedniu, to nie sposób wejść do niego bez specjalnego upoważnienia - przypomniał Tweed. - No tak, trochę nie dośpię - stwierdził Flandres. - Wcale nie jestem zadowolony z tego, że pociąg odjeżdża z Dworca Wschodniego o dwudziestej trzeciej trzydzieści pięć. Będzie już zupełnie ciemno, gdy przekroczy granicę Niemiec. - Rozumiem, że jest to zwyczajny pociąg z salonkami oddzielonymi od reszty ekspresu z uwagi na naszych słynnych pasażerów? No i jeszcze restauracja przeznaczona wyłącznie dla nich. - Właśnie. Pociąg zatrzymuje się sześć razy przed Monachium. Tam wsiada kanclerz Langer... Flandres uniósł w górę obie ręce w geście zawodu. - A wszystko przez to, że mój własny prezydent nie chce wsiąść do samolotu. Cóż, inni przywódcy zgodzili się na to, widząc w tym szansę wypracowania podczas podróży wspólnego stanowiska wobec radzieckiego przywódcy. - Nie możemy tego zmienić, pomówmy więc o czymś przyjemniejszym... Przez resztę posiłku Flandres był pobudliwy jak zwykle, zachowywał jednak samokontrolę. Tweed mógł dostrzec w oczach Francuza nie wypowiedziane pytanie: kto jest twoim pierwszym podejrzanym? Operatorowi w kwaterze Stollera w Pullach rozmówca podał pseudonim - Franz. Powiedział, że zadzwoni za dwadzieścia sekund, jeśli nic mu w tym nie przeszkodzi. Był późny poniedziałkowy wieczór, ale szef BND, pełen nadziei, wciąż czekał w swoim biurze. - Tu Erich Stoller... - Jeszcze raz Franz. Mam dla pana ciekawą informację - położenie największego, jak dotychczas, składu broni. Będzie on ochraniany przez ludzi Delty. - Pozwól mi zanotować. Jedną chwilę... - Dość! Znam ten trik! Później skorzystasz z notesu. Poczekaj, aż wszystko będzie gotowe. Przygotuj swój wypad na jutro, dzień przed wyborami. Skład znajduje się w... Przekazanie Stollerowi informacji Reinharda Dietricha, którą podał wcześniej w podziemnym garażu, oznaczało, że Manfred umiejscowił odbiorcę. ROZDZIAŁ 22 Wtorek, 2 czerwca FREISTAAT BAYERN! TOFLER! TOFLER!! TOFLER!!! FREE STATE OF BAVARIA! TOFLER... Transparenty i plakaty pojawiły się nagle i były wszędzie. Nad miastami przelatywały małe samoloty, zrzucając tysiące ulotek o tej samej treści. Na dwa dni przed wyborami Bawaria wrzała z podniecenia. Odbywały się marsze członków partii Delta, ubranych w czapki z daszkami, brązowe koszule i spodnie wpuszczone w buty z cholewami. Paradowali z opaskami na ramieniu, niosąc symbole swojej partii. Odbywały się też kontrpochody ubranych po cywilnemu zwolenników Toflera, którzy również nieśli transparenty. Każdą grupę poprzedzały dziewczęta z kwiatami. Taka organizacja pochodu utrudniała ingerencję policji, ponieważ obawiano się poturbowania dziewcząt. W Monachium wrzało jak w kotle: kierowcy przyciskali klaksony, a samoloty zrzucały z góry deszcz ulotek. Erich Stoller wyglądał przez okno w zarezerwowanym dla niego biurze w komendzie policji. Miał ponury wyraz twarzy, gdy mówił do stojącego obok niego Martela: - To wszystko wymyka się spod kontroli. Nawet jutrzejsza informacja o tym, że zdobyliśmy największy, jak do tej pory, skład broni Delty, też nie pomoże. - Znowu ten twój informator? - zapytała Claire. - Musisz mieć informatora, jeżeli znalazłeś ostatnio tak wiele kryjówek broni. - Tak, Franz znowu do mnie zadzwonił. - Franz? - zdziwiła się. - To jego pseudonim. - Stoller rozłożył bezradnie ręce. - Doprawdy, nie mam pojęcia, kim on jest, ale za każdym razem, gdy podaje nam swoje zwięzłe wskazówki, znajdujemy nowe składy. - Interesująca jest ta synchronizacja - skomentował Martel. - To znajdowanie składów nieco dziwnie narasta w crescendo, przypadając na moment, kiedy ekspres na szczyt wiedeński będzie przejeżdżać przez sektor bawarski. Nawiasem mówiąc, jest pewna informacja, którą powinienem ci przekazać. Otóż przed śmiercią Werner Hagen powiedział coś alarmującego. - Co takiego? - spytał spokojnie Stoller; podszedł do stołu, by dolać sobie kawy. - On twierdził, a oboje, Claire i ja, uwierzyliśmy mu, że... - Martel odwrócił się szybko i patrzył na Niemca, kończąc zdanie: - że mordercą, który ma zabić w pociągu jednego z zachodnich przywódców, jest któryś z szefów ochrony odpowiedzialnych za ich bezpieczeństwo. W pokoju zapadła cisza. Claire zamarła, wyczuwając wzrastające napięcie. Stoller również znieruchomiał, jego ręka z dzbankiem zawisła w powietrzu. Na parapecie okna usadowiły się cztery wróble. Claire uderzyła ta dziwna zbieżność. Cztery. Tak jak czterech szefów bezpieczeństwa. - Czy powiedziałeś - Hagen? - spytał Stoller wolno, niemal j sylabizując. - Tak. - To oznacza, że nie przekazałeś mi tej informacji przez trzy dni? - Tak. Obaj mężczyźni stali naprzeciw siebie najeżeni, jak złe psy szykujące; się do walki. Stoller, blady, przyciskał swoje długie ręce do tułowia. Martel zapalił papierosa i spod oka obserwował Niemca. Zadał j pytanie, jakby od niechcenia: - Jak to było? Dwa lata tajnego pobytu w - jak ty to nazywasz - strefie. To bardzo długo. Chyba pobiłeś rekord, tyle czasu bez wpadki... - A to co ma oznaczać? - spytał bardzo spokojnie Stoller. - Po prostu to, że moim zadaniem jest zidentyfikowanie zgniłego jabłka w koszyku: O’Meara, Flandres, Howard - albo ty. Pociąg wyrusza z Paryża dzisiaj wieczorem. Zobaczysz, że atmosfera w pociągu będzie dosyć napięta. Pomyśl o tym, Erich - wszyscy czterej będziecie sobie patrzeć na ręce... - A niby dlaczego mam wierzyć w to, co mówił Hagen? - Wykonanie mojego zadania wymaga umiejętności odróżniania, kiedy człowiek kłamie. A ja uważam, że Hagen mówił prawdę. - Czy pozwolisz, że będę nieuprzejmy? Proszę cię, wyjdź stąd! Przynajmniej nie będzie cię w pociągu. - Dlaczego zrobiłeś to Stollerowi, do diabła?! Na Boga, przecież nam pomógł! - szalała Claire. Powrócili do hotelu Clausen. Martel siedział na łóżku dziewczyny, podczas gdy ona, wściekła, energicznie szczotkowała włosy przed lustrem toaletki. - Zawiadamiamy ich wszystkich o tym w ostatniej chwili - wyjaśnił Martel. - To jest plan, który wymyśliliśmy z Tweedem, kiedy spotkaliśmy się na londyńskim lotnisku. To wyprowadzi z równowagi zabójcę i spowoduje, że zrobi błąd. - Oni wszyscy będą o tym wiedzieli? Czy to dobry pomysł? - Będą pilnować jeden drugiego. - Atmosfera będzie nie do zniesienia, tak jak powiedziałeś. Jedno jest jednak pewne - zrobiłeś sobie wroga ze Stollera. - Tylko wtedy, jeżeli jest winny. Przekręciła się na taborecie i spiorunowała go wzrokiem. - Pamiętaj, na litość boską, co mu powiedziałeś! Teraz nie będziemy mogli nawiązać z nim kontaktu. - Myślisz, że jesteśmy odcięci? - A może nie? - rzuciła zaczepnie. Kiedy Tweed wrócił z Paryża, czekali na niego w biurze. McNeil siedziała za swoim biurkiem. Przymknęła oczy, a to był znak ostrzegawczy dla jej szefa: „duże kłopoty”. - To jest Tim O’Meara - zaczął Howard bardzo sztywno, przedstawiając dużego Amerykanina, który pozostał przy oknie, aby uniknąć podawania Tweedowi ręki. - To zdjęcie zostało zrobione w czasie twojego pobytu na pokładzie łodzi Clinta Loomisa na Potomacu. Tweed wziął błyszczącą odbitkę i przyjrzał się jej dokładnie. Było to powiększenie wykonane z dużą wprawą, bez wątpienia w laboratoriach CIA w Langley. Zdjęcie przedstawiało Tweeda, który zmrużywszy oczy wpatrywał się w coś, jakby w słońce. - No? - ponaglił Howard. - Skąd pan dostał to zdjęcie? To dla mnie ważna informacja. Wszedłszy do biura, Tweed tylko przelotnie rzucił okiem na O’Mearę. Teraz skierował pytanie wprost do niego. Howard spurpurowiał. - Przysięgam, że pożałujesz tego... - Nie - poprawił go Tweed ostro - to ty będziesz żałował, jeżeli moje pytanie zostanie bez odpowiedzi. Ja wiem, kiedy to zdjęcie zostało zrobione - znowu spojrzał wprost na O’Mearę - ale muszę też wiedzieć, jak pan zdobył to zdjęcie. - Zostało dostarczone do Langley przez posłańca - powiedział szorstko Amerykanin. - Posłańca zatrzymano przy bramie. To normalna procedura. Wyjaśnił, że został wezwany telefonicznie. Powiedziano mu, że ma się zgłosić do recepcji hotelowej w Waszyngtonie, gdzie będzie na niego czekała koperta z moim nazwiskiem. Druga koperta zawierała opłatę za przesyłkę i spory napiwek. - I pan w to wierzy? - Sprawdziliśmy to, co mówił, na litość boską! - uciął Amerykanin. - Nie mamy zielonego pojęcia, kto zrobił zdjęcie. Wyraźnie użyto... - Teleobiektywu. A potem wasz technik zrobił to nadzwyczajne powiększenie. Czy ta koperta zawierała zarówno negatyw, jak i zdjęcie? - Tak - przyznał O’Meara, potwierdzając domysł Tweeda, że dostarczono i negatyw, i zdjęcie. - Była tam notatka, że może mnie zainteresuje, iż Anglik o nazwisku Tweed przebywał na pokładzie „Oasis” przed tym przykrym wydarzeniem. To wszystko zostało mi przesłane z Langley jako niezwykle pilne. - Manfred - mruknął Tweed. - Co to ma znaczyć?! - rzucił się Howard. - Manfred! On to wszystko zorganizował. Polecił zrobienie zdjęcia swoim ludziom, którzy towarzyszyli Loomisowi i mnie w drodze z lotniska Dulles. To jego zwykłe posunięcie taktyczne: wywołać zamieszanie przed rozpoczęciem akcji „Krokodyl”. Teraz Tweed zastosował już swoją własną taktykę odwrócenia uwagi. Zanim Howard zdołał przesłuchać go na temat podróży do Waszyngtonu, otworzył kluczykiem szufladę biurka, wyjął trzy przedmioty i ułożył je na blacie: pistolet kaliber 38 smith & wesson special, czarny beret, para dużych, przyciemnionych gogli. Do tej kolekcji dołożył jeszcze ciemnoniebieską wiatrówkę, po czym zwrócił się do obu mężczyzn: - To jest bardzo interesujące pytanie: kto był w ostatni piątek rankiem w Londynie, gdy Manfred-Carlos znajdował się na Picadilly? - My byliśmy w Paryżu na spotkaniu w sprawie bezpieczeństwa. Wyleciałem południowym samolotem - powiedział O’Meara. - Poleciałem o dziesiątej rano - odpowiedział Howard, równie szybko jak Amerykanin. W ciągu kilku sekund udało się Tweedowi odwrócić role: z oskarżonego stał się oskarżycielem. Nadal starał się wykorzystać swoją przewagę, zanim Howard zdąży się opamiętać. - To nie tłumaczy żadnego z was. Osobę, która nosiła te rzeczy, właściciela broni, policjant widział na Picadilly o dziewiątej rano. Jak wiecie, wkrótce potem tę kolekcję odnaleziono w sklepie z odzieżą męską przy Austin Reed. Tak naprawdę moje pytanie brzmi inaczej. Ten tajemniczy człowiek przyjechał do Londynu, żeby z kimś się spotkać. Z kim? Przerwał, gdyż otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł zastępca Howarda, Mason. Już zamykał za sobą drzwi, gdy Tweed ostro powiedział: - Nie teraz, Mason. A następnym razem najpierw zapukaj, zanim wejdziesz. Taki tu jest zwyczaj. - Aleja zostałem zaproszony, aby uczestniczyć... - A teraz jesteś proszony, aby wyjść, i to natychmiast. Mason spojrzał na Howarda, ale ten odwrócił wzrok w stronę okna. Mason zwilżył wargi, jakby chciał powiedzieć coś więcej, napotkał jednak spojrzenie Tweeda. Było lodowate i onieśmielające. Zdał sobie sprawę, że nikt nie pospieszy mu z pomocą. Mrucząc przeprosiny, opuścił pokój. - Czy to ty go zaprosiłeś? - spytał ostro Tweed. - Niezupełnie... - Howard, tak jak pozostali, przyjął z ulgą odwrót Masona. - On jest, oczywiście, moim zastępcą... - Który musi jeszcze na ten zaszczyt zapracować - dopowiedział zjadliwie Tweed. - A wracając do tematu tego dziwnego zajścia na Picadilly. Na moją prośbę Oddział Specjalny oddał te przedmioty swoim ludziom do pilnej ekspertyzy. Oczywiście - ani jednej metki firmowej. Beret pochodzi z Gujany, wiatrówka i gogle z sąsiedniej Wenezueli. Pochodzenie broni - nie do odtworzenia. Czy taki raport cokolwiek sugeruje? - Ameryka Południowa - stwierdził ponuro O’Meara. - Znowu Carlos? - To raczej oczywiste. A my zaczynamy dostawać zbyt wiele oczywistych sygnałów - zauważył Tweed. - Poszukuję czegoś, co nie jest takie oczywiste. - Co, u diabła, masz na myśli? - zażądał wyjaśnień Howard, który powrócił już do równowagi. - I co to ma wspólnego z naszą główną sprawą - ekspresem na szczyt wiedeński? - Chwileczkę, nie gorączkuj się tak. - Tweed w dalszym ciągu zwracał się do O’Meary. - Powinieneś poznać nieco lepiej historię. W pierwszych miesiącach 1919 roku, gdy Niemcy rozpadły się, w Bawarii ustanowiono republikę sowiecką. Tak więc istnieje precedens operacji „Krokodyl”. Na szczęście, tak zwany rząd ludowy został usunięty przez resztki armii niemieckiej i Freikorps. Spójrzcie na mapę... Tweed otworzył atlas „Timesa” i pokazał im Jezioro Bodeńskie. Zwrócił uwagę na jego kształt, który przypominał krokodyla z otwartą paszczą. - To jest właściwe znaczenie nazwy operacji. „Krokodyl” wskazuje lokalizację spisku. Ich zasadniczym celem jest Bawaria. Chcą ustanowić neutralny rząd na czele z tą kreaturą Toflerem, który ma komunistyczne powiązania. Bawaria ma dość wąską część wybrzeża, a dotarły do mnie meldunki, że tajna fabryka w Czechosłowacji produkuje silniki do łodzi torpedowych. - Ale Czechosłowacja nie ma wybrzeża - zaprotestował Amerykanin. - Gdy Tofler przejmie władzę, wyślą łodzie torpedowe ogromnymi ciężarówkami i spuszczą na wody Jeziora Bodeńskiego. Tylko kilka z nich wystarczyłoby do opanowania delty Renu. Choćby po to, żeby pomóc w późniejszym zagarnięciu austriackiej prowincji Vorarlberg. - Wydaje się to groźne - mruknął O’Meara. - To zuchwały, typowy dla Manfreda plan - zapewnił go Tweed. - Odłączyć Bawarię od reszty Republiki Federalnej i w ten sposób odciąć jedną trzecią obszaru Niemiec zachodnich, głównego przedmurza przeciwko Rosji sowieckiej. Stawka w „Krokodylu” jest wysoka. - Chyba zbytnio pan dramatyzuje - powątpiewał O’Meara. - Nie, wcale nie - poparł Tweeda, ku jego zdziwieniu, Howard. - Jeżeli przez jakieś powikłanie wydarzeń politycznych Bawaria zostanie oddzielona od Republiki Federalnej, Sowieci będą mieli otwartą drogę do Europy Zachodniej. To jest scenariusz, którego obawialiśmy się od lat: że Bawaria będzie tym kluczem, który przekręci Kreml, żeby otworzyć Europę Zachodnią. - Te bzdury o republice sowieckiej w 1919 roku... - wtrącił agresywnie O’Meara. - To rzeczywiście już historia - potwierdził Howard. - Ta republika istniała bardzo krótko. A teraz chcę znać źródło twoich informacji - zwrócił się stanowczym tonem do Tweeda. - Zmarły ostatnio Werner Hagen. To siostrzeniec Reinharda Dietricha, o czym nie wie żaden z was - kontynuował z kamienną twarzą Tweed. - Ujawnił także, iż zabójcą jest jeden z czterech szefów ochrony przydzielonych do pociągu. Po tej szokującej wypowiedzi pierwszy doszedł do siebie Howard. Z zastygłą twarzą obszedł biurko, aby spojrzeć Tweedowi prosto w oczy. Jego głos ciął jak ostrze. - Zajmę się tym, żebyś wyleciał z tajnej służby! - Jeżeli się mylę, to może ci się to udać - zgodził się Tweed. - Ale jeśli mam rację, będziesz musiał odpowiedzieć na parę pytań na najwyższym szczeblu. - Ten facet to wariat! - wybuchnął O’Meara. - Najpierw zamieszany jest w zabójstwo Clinta Loomisa, a teraz wychodzi z księżycowym oskarżeniem. - Alain Flandres potraktował to bardzo poważnie - zauważył Tweed. - Właśnie wczoraj spotkałem się z nim w Paryżu. - Zrobiłeś to?! Howard był bliski apopleksji. Wepchnął obie ręce do kieszeni marynarki, aby odzyskać nad sobą kontrolę. Tweed patrzył sponad okularów na swego szefa, który mówił z namysłem: - Nie masz żadnego upoważnienia, aby w jakikolwiek sposób mieszać się w sprawy dotyczące bezpieczeństwa pociągu z VIP-ami. W bardzo poważnym stopniu przekroczyłeś swoje kompetencje i będziesz odpowiadał za naruszenie obowiązków służbowych. - Waszyngton usłyszy o tym, bracie! - dołączył do Howarda O’Meara. - Z przyjemnością dowiedzą się, że senior brytyjskich agentów wystąpił z takim oskarżeniem pod adresem ich szefa bezpieczeństwa. - Powiedziałem, że jeden z czterech szefów ochrony - przypomniał mu Tweed. - Istnieją precedensy. Czy pamiętacie kanclerza Willy Brandta i jego najbliższego współpracownika? Günter Guillaume okazał się wtyczką sowiecką, co zniszczyło Brandta. Wierzę, że teraz mają inną wtyczkę. - Popatrzył na Howarda. - Zabójca mógł być zwerbowany wiele lat temu. Sądzę, że tak właśnie było. Radzę wam, bądźcie niezwykle ostrożni, gdy wsiądziecie do tego pociągu dzisiaj wieczorem. ROZDZIAŁ 23 Wtorek, 2 czerwca Nazwisko: Alain Dominique Flandres. Narodowość: Francuz. Data urodzenia: 18 stycznia 1928 r. Miejsce urodzenia: Strasburg. Tweed przeglądał w swoim biurze z McNeil akta, które mu przygotowała sekretarka. Był tu rysopis Alaina: wzrost, waga, kolor oczu, kolor włosów. Pasował do osoby, której dotyczyły akta. Usiadł wygodniej w fotelu, aby starannie odczytać historię życia. Przebieg kariery zawodowej: Ucieczka do Anglii, kwiecień 1944 roku. Mianowany porucznikiem wojsk Wolnej Francji. Przydzielony do wywiadu wojskowego ze względu na biegłą znajomość języka niemieckiego. Pod koniec wojny przeniesiony do sztabu generała Dumasa na czas francuskiej okupacji Vorarlbergu i Tyrolu. Demobilizacja i powrót do Francji w maju 1953 roku. Natychmiast wstępuje do Zarządu Nadzoru Terytoriów. Przeniesiony do tajnej służby jako kierujący specjalną jednostką ochrony prezydenta w lipcu 1980 roku. Tweed skończył czytać akta. Pijąc następną szklankę herbaty, przejrzał jeszcze raz bardziej szczegółowe dane. - A co ze stanem cywilnym? - spytał. McNeil rzuciła z pamięci: - „Ożenił się z Lucille Durand, córką fabrykanta tkanin z Lilie w...” - To wystarczy - przerwał jej Tweed. - A co z „błotem”? - spytał z wyrazem niesmaku na twarzy. - Żółta kartka to odpowiedni kolor dla tego rodzaju zdarzeń z życia ludzi, jakie rejestrujemy. Ale czasami tam właśnie tkwi klucz do rozwiązania zagadki. - Jak do tej pory - siedem różnych kochanek. - McNeil zajrzała do cienkiej, żółtej kartki. - Czy chce pan poznać szczegóły erotyczne? - Nie. Czy wszystkie jego kobiety były Francuzkami? - Jak dla mnie, nazwiska wyglądają na francuskie. Kto następny? - O’Meara. - Tweed pochylił się w fotelu. Przymknął oczy, by lepiej się skoncentrować. - Przypuszczam, że te akta będą mizerne? - Oto one. - Podała mu cienką teczkę. - Jest tak, jak pan mówi. Mizerne... Nazwisko: Timothy Patrick O’Meara. Narodowość: Amerykanin. Data urodzenia: 3 sierpnia 1930 roku. Miejsce urodzenia: Nowy Jork. Przebieg kariery zawodowej: Służba w Sekcji Analizy Szyfrów CIA w Langley - 1960- 1965 r. Przydzielony do innych zadań 1965-1972 r. Odbywał służbę w Berlinie Zachodnim, podlegając kontroli Clinta Loomisa - 1972-1974 r. Placówka dwuosobowa; drugi członek, młodszy stopniem Lou Carson. Podczas pobytu w Berlinie miał romans z osiemnastoletnią Niemką, Klarą Beck. Po powrocie do Stanów Zjednoczonych awansował na zastępcę dyrektora do spraw operacyjnych w Langley. Przeniesiony do tajnej służby... Tweed przerwał czytanie. - Czy jest żonaty? - zapytał. - Tak. - McNeil wyciągnęła żółtą, cienką kartkę. - Trafił dosyć dobrze. Nancy Margaret Chase, wykształcona w Vassar i wszystko, co się z tym łączy. Córka potężnego bankiera z Filadelfii. To, co nazywa się ciche pieniądze. - Pierwsza i jedyna żona? - Tak. Żółta kartka sugeruje, że w szybkim awansie pomogły mu powiązania jego teścia z Białym Domem. O’Meara ma dużą siłę przebicia. Jego następnym posunięciem może być kandydowanie do senatu. - Tak mówi żółta kartka? - Nie. Tak mówi McNeil. A pan wciąż nie wytłumaczył mi, dlaczego dzisiaj rano tak dopiekł do żywego Howardowi i O’Mearze? - Próbuję tylko ustawić główne figury na szachownicy przed wstępnymi ruchami w grze. Znowu walczę z Manfredem na odległość - i już czuję na karku oddech tego drania. - A ten pański kawał łobuza, Martel? Ciekawa jestem, co teraz porabia? - Mam zamiar złożyć wizytę Reinhardowi Dietrichowi w jego zamku - poinformował Martel Stollera, który przeprosił go po powrocie do komendy policji w Monachium. - Jesteś chyba szalony! - zaprotestował Niemiec. - Dzieje się coś bardzo dziwnego - ciągnął Martel. - Podejrzewam, że Erwin Vinz bez wiedzy Dietricha prowadzi tajną komórkę wewnątrz Delty, komórkę pod bezpośrednią kontrolą wschodnich Niemców, a to ostatecznie oznacza Sowietów. Dietrich jest manipulowany, sterowany. Sądzę, że mogę wzbudzić w nim wątpliwości. To mogłoby rozwalić cały ten krokodylowy kram w ostatnim momencie, a że ekspres wyjeżdża z Paryża dzisiaj wieczorem, to nadszedł właśnie ten ostatni moment. Niemiec podszedł do okna. Jego twarz pozostawała bez wyrazu. - Czym się kierujesz, występując z taką przedziwną teorią? Na czym ją opierasz? - Na litość boską! Przecież były cztery próby zamachu na moje życie. W Zurychu, dwa w St. Gallen i jeden koło Lindau. Za każdym razem ci cholerni zamachowcy nosili symbol Delty. To najgorszy rodzaj reklamy dla ruchu Dietricha. Pozostawili nawet taką odznakę pod martwym ciałem Warnera, bo przecież nie znalazła się tam przypadkowo. - Jak chcesz to rozegrać? - zapytał Stoller. - Zadzwoniłem do Dietricha, który właśnie wrócił do zamku. Jadę tam jako korespondent zagraniczny. Dietrich uwielbia rozgłos. - A korespondenta jakiej gazety masz zamiar udawać? - Londyńskiego „The Timesa”. Zawsze mam przy sobie papiery potwierdzające mój status reportera. Mam je także z „Die Welt”. - Na swoje nazwisko? - Nie, jako Philip Johnson. Zapewniam cię, że taki istnieje. Przerwał, gdyż zadzwonił telefon. Stoller podniósł słuchawkę, przez chwilę słuchał, po czym powiedział parę słów i oddał ją Anglikowi. - To do ciebie. Z Londynu. Na drugim końcu linii Tweed ostrożnie dobierał słowa, istniała bowiem możliwość, że rozmowę nagrywano sekretnie dla Stollera, tak aby mógł ją sobie później odtworzyć. - Keith, kurier, który ma immunitet dyplomatyczny, przywiezie ci pewne akta. Liczę na to, że jeżeli wczytasz się w nie, to odnajdziesz jakąś wskazówkę. Tym kurierem jest moja asystentka. Przyleci wieczorem do Monachium. Zorganizuj to tak, aby ktoś ją spotkał. Szczegóły lotu... - Dziękuję - rzucił Martel. - I do widzenia. - Wciąż myślę, że jesteś szalony - powtórzył Stoller, gdy Martel odłożył słuchawkę. - Przecież możesz zginąć podczas tej wizyty w zamku Dietricha. Anglik spojrzał na Claire, która podczas ich rozmowy nie odezwała się ani razu. - Przynajmniej nie możesz powiedzieć, że nie informuję cię o moich ruchach na twoim terytorium, Erich. - Jeśli się na to zdecydowałeś, to nie zwlekaj - powiedział Stoller - bo dzisiaj późnym wieczorem muszę lecieć do Bonn. - Nie zrozumiałam tego, co działo się w biurze Stollera - stwierdziła Claire nieco później, gdy opuszczali już przedmieścia Monachium. Za kierownicą wynajętego audi siedział Martel. Miałam uczucie, że wymieniliście jakieś umowne znaki. - Potrafił po prostu okazać, że jest mu przykro z powodu wcześniejszego wybuchu. A Tweed przysyła wieczorem kuriera z aktami. Chcemy wykorzystać każdy okruch, jaki wpadnie nam w ręce. - A dlaczego powiedziałeś Stollerowi o twoich podejrzeniach co do Vinza i jego tajnej komórki? Przecież, jeżeli to on jest winny...? - To wówczas jego reakcja - lub jej brak - coś mi powie. A jeśli chodzi o Reinharda, to był niezwykle serdeczny, gdy zadzwonił Philip Johnson z „The Timesa”. Cieszy się na spotkanie ze mną. - To mnie niepokoi - odpowiedziała Claire. - Ten brytyjski reporter, Philip Johnson, jest umówiony z tobą w zamku? O której? Dietrich, dlaczego zgodziłeś się na spotkanie z tym człowiekiem? W monachijskim mieszkaniu dłoń Manfreda w rękawiczce kurczowo zacisnęła się na słuchawce, kiedy czekał na odpowiedź. To, że zadzwonił do zamku i że milioner podzielił się z nim tą wiadomością, było czystym przypadkiem. - Ponieważ jestem przekonany, że to Martel, człowiek odpowiedzialny za morderstwo mojego siostrzeńca. Sprawdziłem w londyńskim „The Timesie”. - W głosie Dietricha pojawiła się nuta rozdrażnienia. Przecież Manfred kwestionował każdą jego decyzję. - Powiedzieli mi, że nie mają w Bawarii korespondenta o tym nazwisku. - Nie mają wśród swojego personelu korespondenta o tym nazwisku? - Tego nie powiedziałem - odparł Dietrich. - Oczywiście, że mają u siebie człowieka o tym nazwisku. Jest korespondentem zagranicznym, ale w tej chwili przebywa w Paryżu. Ten mężczyzna, który używa nazwiska Johnson, przyjeżdża tu samochodem, błękitnym audi, po południu, bezpośrednią trasą z Monachium. Czy życzysz sobie więcej danych? - Uważaj bardzo na to, co powiesz... Tuż po opuszczeniu przedmieść Monachium Manfred ruszył pełnym gazem. Karabin z celownikiem optycznym, schowany w zamykanej na zamek błyskawiczny torbie do golfa, leżał obok niego na siedzeniu. Wielkie okulary z zaciemnionymi szkłami zasłaniały mu twarz, włosy przykrywał głęboko nasunięty na czoło, miękki kapelusz. Zahamował około pół mili od głównego wjazdu do posiadłości Dietricha. Nie zawiodła go pamięć. Tak, w tym właśnie miejscu była brama w murze, a za nią stał rozwalający się wiejski wóz, pozostawiony tam dawno temu. Zapamiętał go ze swoich spotkań przy drodze z Erwinem Vinzem. Układ terenu także odpowiadał jego celom. Za bramą wznosiło się ostro w górę pole, tworząc grzbiet. Na jego szczycie znajdował się występ skalny. Doskonałe stanowisko do strzału. Wysiadł z BMW. Otworzył bramę, uniósł dyszle wozu i dźwignął je, aby ruszyć wóz. Manfred był wyjątkowo silny, swego czasu skręcił kark człowiekowi, który ważył prawie sto trzydzieści kilogramów. Przeciągnął wóz na drogę i ostrożnie go ustawił. Mógł zupełnie zablokować drogę, ale byłby to błąd psychologiczny. Jeżeli ktoś bystry natknie się na przeszkodę, szybko skręci na pokryte trawą pobocze i błyskawicznie zawróci. Zablokował więc drogę częściowo, tak aby zmusić nadjeżdżający pojazd do zwolnienia, niemal zatrzymania się - i objazdu zagradzającej przeszkody. To uchroni go również przed sytuacją, że jeśli wcześniej nadjedzie niewłaściwy samochód, jego pasażerowie wysiądą i przesuną wóz. Teraz po prostu go objadą. Ukrył za kępą drzew swoje BMW, nie zapomniał też o zamknięciu bramy. Człowiek, na którego czekał, mógłby przecież zauważyć takie szczegóły jak ten. Pięć minut później przekonany, że przyjechał pierwszy, Manfred usadowił się za skalnym występem i przez lunetę karabinu spojrzał na drogę. Luneta była tak silna, że zdawało mu się, iż mógłby dotknąć drogi wyciągniętą ręką. Usłyszał odgłos zbliżającego się samochodu. Błękitne audi Martela znalazło się w zasięgu jego wzroku. - Wciąż nie podoba mi się ten pomysł odwiedzin u Dietricha - powiedziała Claire. - Ale to musi być jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie! Zgodnie z mapą, którą Martel przestudiował wcześniej, znajdowali się w odległości dwóch mil od głównego wjazdu do zamku. Rozciągające się przed nimi wzgórza Bawarii zieleniały w jaskrawym słońcu. Na prążkowanych wzgórzach wapieni, tworzących przepaściste urwiska, rosły skupiska świerków. Od dłuższego czasu nie minęli żadnego pojazdu. - Ty nie odwiedzisz Dietricha - zwrócił się do niej Martel. - Zatrzymamy się niedaleko zamku i ty zostaniesz tu, w samochodzie, a ja resztę drogi przejdę piechotą. Gdybym nie zjawił się z powrotem w ciągu godziny, jedź na złamanie karku do Monachium i zamelduj o tym Stollerowi. - Ale ja się niczego nie boję! Idę z tobą! - To oznacza, że jeżeli znajdę się w niebezpieczeństwie, nie będzie nikogo, aby sprowadzić pomoc. - A niech cię diabli wezmą, Keith! Przecież to jest szantaż. - Oczywiście. A teraz powiedz mi, co to takiego? - To jest wóz, który ktoś zostawił na drodze. Możesz go objechać poboczem. Martel jechał z szybkością pięćdziesięciu mil na godzinę, gdy zauważył przeszkodę. Zaczął zwalniać, zgadzając się z Claire, że aby objechać wóz, musi zjechać na trawiaste pobocze. Rzucił okiem w lusterko, spodziewając się zobaczyć za sobą jadące samochody. W lusterku zobaczył tylko nie kończącą się, pustą drogę. Spojrzał w prawo, na rozległe pole, które ciągnęło się aż do stóp wzgórz. Z lewej strony, blisko wozu, znajdowała się zamknięta brama. Za bramą pole wznosiło się, tak że tworzyło dość strome wzniesienie ze skalnym występem górującym nad drogą. Martel spojrzał na skały, jeszcze bardziej zwalniając. W chwili, gdy objeżdżał wóz, poruszał się z szybkością nie większą niż dziesięć mil na godzinę. Skarpa wydawała się zupełnie opuszczona. Claire podążyła wzrokiem w tym samym co on kierunku, przysłoniwszy oczy od blasku słońca. Skarpa miała poszarpany brzeg, który wyglądał jak ogromny grzebień z dużymi zębami. W jednej z przerw zauważyła jakiś ruch. Przywarła mocno plecami do siedzenia samochodu. - Tam na górze ktoś jest! - zawołała. W skrzyżowaniu podziałki lunety przednia szyba błękitnego audi wydawała się Manfredowi olbrzymia. Słońce było w idealnej pozycji - świeciło zza jego pleców. Spróbował nacisnąć na spust. Widział bardzo wyraźnie twarz Anglika, nawet trzymaną po zawadiacku cygarniczkę. Siedząca obok niego dziewczyna nosiła ciemne okulary, nie sposób więc było zidentyfikować ją. Nie miało to jednak znaczenia. Samochód nieomal pełznął... - Trzymaj się mocno! - krzyknął ostrzegawczo Martel. Zrobił coś przeciwnego, niż dyktował instynkt - cofnął się i wykręcił na skraj drogi. Przycisnął pedał gazu do samej podłogi. Audi skoczyło do przodu. Stary wiejski wóz wydawał się pędzić w ich kierunku. Claire pobladła. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Martel usłyszał świst przelatującego mu tuż za karkiem pocisku. Nadal przyciskał pedał gazu. Wpadł w lekki poślizg. Skręciwszy koła samochodu, odzyskał panowanie nad kierownicą. Zjechał z pobocza i ruszył pustą drogą za wozem. Chybił! Stojący na skalnym występie Manfred był oszołomiony. Coś takiego nigdy mu się nie zdarzyło. Postępując zgodnie ze swoją zwykłą, ostrożną taktyką - umożliwiała mu przecież tak długie przetrwanie - opuścił wzgórze i odjechał do Monachium. ROZDZIAŁ 24 Wtorek, 2 czerwca Nazwisko: Frederick Anthony Howard. Narodowość: brytyjska. Data urodzenia: 12 października 1933 roku. Miejsce urodzenia: Chelsea, Londyn. Przebieg kariery: Zaczął pracować w Ministerstwie Spraw Zagranicznych w czerwcu 1958 r. Wyznaczony do Sekcji Wywiadu w maju 1962 r. Przeniesiony do ambasady w Paryżu w maju 1974 r. jako oficer wywiadu. Z powodu przemęczenia pracą dostał sześciotygodniowy urlop specjalny w styczniu 1978 r. Mianowany szefem Badań Specjalnych w maju 1980 r. Studiując ponownie wraz z McNeil akta personalne w swym mieszkaniu przy Maida Vale, Tweed jeszcze raz wracał do szczegółów dotyczących Howarda, chociaż i tak znał je na pamięć. Zwrócił akta sekretarce. - Jest tam cokolwiek? - zapytała. - Nie wiem. Intryguje mnie ten zdrowotny urlop, który wziął w Paryżu, a spędził w Wiedniu. Intryguje, ponieważ nigdy o tym fakcie nie wspominał. - Spodziewałbyś się tego po nim? - Nie jestem pewien. - Tweed zdjął okulary i przygryzł końcówkę oprawki. - Ma wprawdzie ekstrawertyczną osobowość, ale jeżeli wsłuchasz się uważnie w to, co mówi, z potoku jego słów tak naprawdę dowiadujesz się niewiele. - Czy to urodzony dyplomata? - Teraz już jesteś cyniczna - upomniał ją Tweed. - Ale wiedeński incydent kogoś mi przypomina... - Kima Philby. To właśnie w Wiedniu Philby został zarażony czerwoną zarazą - przez kobietę. Tak wiec został nam tylko Erich Stoller. Chwała Bogu, bo zaczynam już podwójnie widzieć. Wyciągnij jego akta, zobaczymy, co tam mamy... Przy wjeździe na teren posiadłości Reinharda Dietricha panował ogłuszający hałas: sfora warczących owczarków niemieckich rzuciła się w kierunku Martela. Te przerażające bestie trzymane były na smyczy przez strażników. Anglik natychmiast rozpoznał Vinza. Niemiec podszedł blisko gościa. - Słucham - zwrócił się do Martela, pilnie przypatrując mu się ciemnoszarymi oczami. - Philip Johnson z „The Timesa”. Pan Dietrich mnie oczekuje. - A dlaczego przyszedł pan piechotą? - dopytywał się Vinz. - Bo mój cholerny samochód zepsuł się dwie mile stąd. Czy pan myśli, że przeszedłem tak całą drogę z Monachium? W dodatku jestem spóźniony na mój wywiad, więc może nie traćmy czasu. - Listy polecające? Vinz wyciągnął rękę i wziął legitymację prasową, którą podał mu Martel. Gdzieś z wysoka, z lazurowego nieba, dobiegał odległy pomruk helikoptera. Przypominał Martelowi brzęczenie pszczoły. Vinz oddał mu legitymację. - Pojedziemy do zamku. Poprowadził Martela do dużej bramy z kutego żelaza, którą starannie za nimi zamknięto. Psy i ich przewodnicy pozostali na zewnątrz. Strażnicy byli ubrani po cywilnemu, w klapach nosili znaczki Delty. Vinz usiadł za kierownicą land-rovera, Martelowi wskazał przednie miejsce pasażera. Martel obejrzał się: tylne siedzenie zajmowało dwóch krzepkich strażników. Zapalił papierosa i ostentacyjnie spojrzał na zegarek. Przy tej okazji zerknął ukradkiem na niebieskie sklepienie nieba nad Bawarią. Malutki kształt helikoptera oddalał się, stając się prawie niewidocznym punkcikiem. Jechali dobre pięć minut parkiem, w którym rosły różne gatunki drzew. Kiedy skręcili w aleję wjazdową, zobaczył zamek. Nie budził zaufania: otoczona murem budowla z szarego kamienia, mała forteca, łącznie z fosą, zwodzonym mostem i bramą ze spuszczoną kratą w podjeździe o łukowym sklepieniu. Vinz zwolnił, gdy podskoczyli na drewnianym moście zwodzonym, przejeżdżając przez szeroką fosę z zieloną wodą. Gdy minęli bramę, Martel ujrzał główny budynek z wybrukowanym dziedzińcem. U szczytu schodów czekali na gościa kobieta i mężczyzna. Reinhard Dietrich miał na sobie swój ulubiony strój do konnej jazdy, z bryczesami wpuszczonymi w błyszczące, wysokie buty. W prawej ręce trzymał cygaro. Jego zimne jak lód oczy były wbite w wysiadającego z samochodu Martela. Ale tak naprawdę to Anglik osłupiał na widok kobiety. Ciemnowłosa i zgrabna, ubrana była w spodnium. Lekko rozchylony żakiet odsłaniał jej krągłe kształty. Na jej delikatnie rzeźbionej twarzy malował się triumfalny uśmiech. Widząc właśnie tego gościa, Klara Beck była wyraźnie zadowolona. Wprowadzili go do ogromnego hallu o błyszczącej podłodze, na której leżały puszyste perskie dywany. Vinz i jego dwaj fagasi wyciągnęli lugery i eskortowali go do dużej biblioteki. Jej okna wychodziły na fosę. Martela rozbawił ten pokaz broni - w jakiś sposób stanowiło to marną imitację ochrony Hitlera, którego usiłował naśladować Dietrich. Ta reakcja pomogła mu stłumić narastające uczucie strachu. Nie spodziewał się też, że zastanie tu Klarę Beck. - Zostań z nami, Vinz. Po prostu po to, aby nasz gość zachował swe dobre maniery. - Dietrich wyciągnął cygaro i zapalił je. - A ci mogą pójść pogrzebać sobie w ogrodzie... Nie spuszczając z oka lugera Vinza, Martel wyjął powoli paczkę papierosów, włożył jednego z nich do cygarniczki, a potem zapalił. Usiadł w skórzanym fotelu przed ogromnym biurkiem w stylu empire. Popielniczka z kryształu Steuben wypełniona była niedopałkami cygar. - Usiądź, Martel - powiedział Dietrich sarkastycznie. - I możemy dać sobie spokój z Philipem Johnsonem. - Wygląda na to, że wszyscy czujemy się tu jak w domu. Martel wykonał niewielki gest w kierunku Klary Beck, która przysiadła na brzegu jego fotela. Założyła nogę na nogę i nawet spodnium nie mogło ukryć ich doskonałego kształtu. Zdjęła żakiet - i odsłoniła wspaniałe piersi. Dietrich spiorunował ją wzrokiem, przeszedł za biurko i zagłębił się ciężko w fotelu. Kiedy zwrócił się do swojego gościa, jego głos zabrzmiał opryskliwie: - Jakiż to samobójczy powód sprowadził cię tutaj? I nie próbuj mi wmówić, że jeśli nie opuścisz zamku w ciągu pół godziny, Stoller i jego pachołki pospieszą ci z pomocą. Jeszcze czytam gazety. Komisarz BND wylatuje do Bonn, zapewne po to, aby uniknąć upokorzenia, którym byłoby dla niego moje zwycięstwo w wyborach. - Twoja porażka... Mówiąc to Martel obserwował Klarę Beck. W jej ciemnych oczach zauważył błysk zdziwienia. Zdziwienia - nie niepokoju lub niedowierzania. Dietrich wybuchnął: - Ty cholerny amatorze! Co wiesz o polityce w Niemczech?! Mam nadzieję, że nie wyobrażasz sobie, iż wyjdziesz stąd żywy?! Gdzie jest świadek, który udowodni, że byłeś na tym terenie, nie mówiąc już o zamku? Po co tu przyszedłeś, do diabła?! - Żeby powiedzieć, że oszukują cię, Dietrich - odpowiedział szorstko Martel. Zgasił na wpół wypalonego papierosa i zapalił następnego. - Byłeś manipulowany. Od samego początku byłeś pionkiem w grze, do której nigdy nie byłeś przygotowany. Atmosfera w bibliotece zmieniła się, Martel natychmiast zdał sobie z tego sprawę. Wyciągnął się w fotelu pozorując nonszalancję, ale uważnie obserwował wszystkich w pokoju. Mógł niemal czuć nerwową reakcję Klary Beck: jej napięte mięśnie spowodowały ledwie uchwytny ruch skóry fotela. Vinz zareagował inaczej. Spróbował zdławić swoje emocje, ale nerwowo przestępował z nogi na nogę. Dietrich, który nie był głupcem, zauważył jego niepokój. Zmarszczył brwi, ale skoncentrował swój gniew na Martelu: - O czym ty mówisz, do cholery...?! - Mówię o tym, że zostałeś zdradzony - ciągnął Martel tym samym szorstkim tonem. - Zdradzony przez kogoś, komu zawierzyłeś. Dlaczego Stoller znajduje składy broni Delty z taką łatwością i szybkością? Ma po prostu informatora. To jest jedyna odpowiedź. Vinz zrobił krok do przodu i machnął lugerem. - Sam się prosisz o wybicie zębów. Nie posunął się dalej. Dietrich wstał i przeszedł dookoła biurka z zaskakującą zręcznością. Uderzył Vinza w twarz. Ten stał bez ruchu, podczas gdy Dietrich wrzeszczał: - Zamknij się! Kto tu rządzi według ciebie?! Wynoś się stąd! Ale już! Kiedy Vinz wyszedł, Martel kontynuował: - Sam zadaj sobie pytanie, Dietrich: czy jest jeszcze ktoś, kto zna położenie składów? Jeżeli tak, to ta osoba musi być informatorem Stollera. Może to seria anonimowych telefonów? Jeżeli zastanowisz się, dlaczego każde sprawozdanie w gazecie z odkrycia kolejnego magazynu zabiera ci coraz więcej głosów wyborców... Ja uważani, że jesteś manipulowany przez głównego organizatora. Z zewnątrz dało się słyszeć jakieś podniecone głosy. Drzwi do biblioteki otworzyły się nagle i do środka wbiegł jeden ze strażników. Dietrich spojrzał groźnie na intruza. - Co tam się stało, Karl? - Brama. Przed chwilą zadzwonili, że do wejścia zbliża się konwój samochodów. Myślę, że to policja... Dietrich zastanawiał się nad tą wiadomością przez kilka sekund, patrząc przy tym na Martela. Potem warknął jakiś rozkaz i z hallu wpadli dwaj kolejni mężczyźni. - Wsadźcie go do piwnicy. Może tam krzyczeć, ile zechce. I tak nikt go nie usłyszy. Ale najpierw go przeszukajcie... Podszedł do półki z książkami i wyjął jeden z tomów. Nacisnął ukryty za nim przycisk i segment szafy przesunął się do tyłu z cichym szmerem urządzenia hydraulicznego. Ot, taki dodatek do zamku, dobudowany niewątpliwie przez techników ze Stuttgartu. Martel na wszelki wypadek nie patrzył na Beck, kiedy wyjmował z cygarniczki wypalonego papierosa i gasił niedopałek w brudnej popielniczce. - Wstawaj! Powiedział to Karl, celując z pistoletu w Martela. W ciemnej studni otwartego tajnego wejścia Martel widział kręte schody, które biegły w dół i niknęły w ciemności. Ruszył powoli za jednym ze strażników, czując na plecach koniec lufy pistoletu. Kiedy wchodził w otwór, usłyszał mówiącą w pośpiechu Klarę Beck: - Opróżnij tę popielniczkę. Są w niej niedopałki jego papierosów. Można się było spodziewać, że śliczna Klara nie pominie najmniejszego szczegółu. Suka. Schodził kręconymi schodkami, z dołu ziało zatęchłą wilgocią. Przed nim szedł strażnik, za nim - Karl. Dietrich wywrzeszczał swoją ostatnią groźbę: - Będziesz mówił albo otworzymy zawory fosy i utoniesz w tej jamie! Na końcu schodów znajdowały się drzwi prowadzące do piwnicy. Karl chwycił go za kark i rękę, po czym pchnął. Martel stracił równowagę i runął na podłogę jak długi. Gdy się podniósł, drzwi były zamknięte na klucz, a wokół - pusto. Kawalkada samochodów BND, składająca się z trzech sześcioosobowych, czarnych mercedesów wypełnionych uzbrojonymi ludźmi w cywilnych ubraniach, zatrzymała się półkolem przed bramą wjazdową. Szef strażników wpadł w panikę i wydał rozkaz: - Wypuścić psy! Z otwartej bramy wypadła sfora spuszczonych psów, które z wyszczerzonymi kłami rzuciły się do samochodów. W pojeździe prowadzącym obok kierowcy siedział Erich Stoller, który natychmiast wydał komendę: - Strzelać do tych bestii! Opuszczono okna, rozległ się jazgot pistoletu maszynowego. Zwierzęta znieruchomiały - niektóre nawet w pół skoku - gdy spadł na nie grad pocisków. Po kilku sekundach wszystkie psy leżały bez ruchu na drodze. Stoller wysiadł z samochodu, a za nim dwaj mężczyźni. - Odciąć kontakt z domkiem przy bramie - rozkazał. Dwaj mężczyźni wpadli do budynku w momencie, kiedy jeden ze strażników, trzymając przy uchu słuchawkę, usiłował dodzwonić się do zamku. Jeden z mężczyzn pochwycił strażnika, drugi wyrwał aparat ze ściany. Przejęty strażnik protestował: - To jest nielegalne! - Jesteś aresztowany. Oskarżenie - utrudnianie władzy wykonywania jej obowiązków... Na zewnątrz drugi strażnik wykrzykiwał do Stollera: - Zapłacisz za zabicie psów! - Zauważyłem, że jeden z nich miał na pysku pianę - wyjaśnił mu Stoller. - Podejrzewam wściekliznę. Przeprowadzimy testy. - Wrócił do samochodu i powiedział do kierowcy: - Spal gumy, ale jedź jak najszybciej do zamku. Mogą opuścić kratę. Miał rację: kiedy podjeżdżali do zwodzonego mostu, wspomagana hydraulicznym mechanizmem krata zaczęła się opuszczać. Wszystkie trzy samochody zdążyły przejechać przez bramę i dopiero wtedy krata za nimi opadła. U szczytu schodów stał podparty pod boki Reinhard Dietrich. Stoller i towarzyszący mu mężczyźni wyskoczyli z samochodów i wbiegli po schodach. - Nie możesz tu wejść - powiedział Dietrich. - A jak wygram wybory, to zostaniesz wykopany z Bawarii... - Ten nakaz - Stoller pomachał Dietrichowi przed nosem dokumentem - podpisał premier. Pozwala mi zrobić, co zechcę, nawet rozwalić ten twój zamek. Jeżeli to będzie potrzebne, nie zostanie tu kamień na kamieniu. Czy masz zamiar wpuścić nas, czy próbować utrudniać? Dietrich odwrócił się i wszedł do hallu, za nim kroczył Stoller. Już w środku przemysłowiec zaczął iść w kierunku pokoju po lewej stronie, ale Stoller zauważył, że drzwi na prawo są nie domknięte. Wszedł do dużej biblioteki. Na sofie siedziała atrakcyjna kobieta o ciemnych włosach, w ręku trzymała szklankę. Właśnie piła, patrząc na niego znad jej brzegu. - Pani nazwisko? - zwrócił się do niej Stoller. - To skandal! - Dietrich pospieszył za Stollerem i stanął za wielkim biurkiem. - Wniosę skargę do premiera! - Tam jest telefon. - Stoller znowu zwrócił się do kobiety, a jego zachowanie było nadzwyczaj uprzejme: - Mamy pełne uprawnienia do przeprowadzenia rewizji. Czy mogłaby pani podać mi swoje nazwisko? - Nie odpowiadaj! - polecił Klarze Dietrich, sięgając po cygaro. - Klara Beck - odpowiedziała kobieta z uśmiechem. - Jestem osobistą sekretarką i asystentką pana Dietricha. Czy w jakikolwiek sposób mogę panu pomóc? - Może pani udzielić mi informacji, gdzie znajduje się Anglik, który przyszedł tutaj mniej więcej godzinę temu. Nazywa się Philip Johnson. Klara Beck. Jedno z nazwisk, które Stoller sprawdził, gdy Martel zdał mu raport z rozmowy podsłuchanej w budce telefonicznej na dworcu w Lindau. Ustalono, że informator Delty dzwonił do Stuttgartu, a numer należał do apartamentu Dietrich GmbH. Były też interesujące akta dotyczące Klary Beck. Sięgały w przeszłość, do czasów, gdy przebywała w Berlinie. - Pracowałam w moim biurze na piętrze i właśnie zeszłam do biblioteki tuż przed waszym przyjazdem - wyjaśniła. - Nie słyszałam nigdy o kimś, kto nosi takie nazwisko. - Czy pani mieszka tutaj, w zamku? - Co za cholerna impertynencja! - wybuchnął Dietrich zza biurka. Stoller zignorował przemysłowca. Całą uwagę skoncentrował na sprawdzeniu pokoju i przesłuchaniu Beck. Jego ludzie przeszukiwali w tej chwili resztę zamku. Dietrich wiedział o tym, pozostawił więc Erwina Vinza, aby ich pilnował. Sam sprawiał wrażenie, jakby nie miał ochoty na opuszczenie biblioteki, co przekonało Stollera, że znajdował się we właściwym pokoju. - Mam mieszkanie w Stuttgarcie - odpowiedziała Beck, wyjmując paczkę papierosów i wkładając jednego do ust. Stoller pochylił się nisko, by podać jej ogień. Patrzyła na niego swymi dużymi oczami, w których błysnął ślad zachęty. Niebezpieczna kobieta. - Jest to mieszkanie należące do firmy - kontynuowała. - To jeden z przywilejów pracy z szefem firmy. - Jej spojrzenie znowu napotkało wzrok Stollera. - A jestem bardzo dobra we wszystkich dziedzinach mojej pracy. - Jestem tego pewien. Stoller skłonił się uprzejmie, po czym rozpoczął powolny spacer wokół pokoju. Stojącą na biurku popielniczkę opróżniono w pośpiechu, wciąż było w niej widać rozmazane ślady popiołu. Obejrzał się, gdy do pokoju wszedł jeden z jego ludzi wraz z towarzyszącym mu kolegą. - Jest tam coś, Peter? - spytał Stoller. Mężczyzna pokręcił przecząco głową. Stoller polecił im czekać w bibliotece. Zauważył, że Dietrich odprężył się, zaczęło mu sprawiać przyjemność palenie cygara. - Kto opowiedział ci tę fantastyczną bajeczkę o owej mitycznej postaci, która ma być gdzieś w pobliżu mojego domu? - ironizował Dietrich. - Zdjęcia lotnicze i lornetka drugiego pilota. Film posłuży jako dowód. Użyliśmy specjalnego filmu, który pokazuje dokładną datę i czas zrobienia zdjęć. To jeden z produktów twojej firmy. - Kamera? Pilot? Czyś ty zwariował? - Helikopter śledził Johnsona kamerą filmową rejestrującą wszystko tak, jak właśnie wytłumaczyłem. Jakie papierosy pan pali, panie Dietrich? - Ja palę tylko hawańskie cygara. - Dietrich, zaniepokojony tym obrotem sprawy, poruszył się nerwowo w fotelu. - A panna Beck pali blendy. Zauważyłem to, gdy wyciągała paczkę. Stoller chodził wzdłuż półek z książkami. W pewnej chwili pochylił się, aby podnieść niedopałek papierosa. Leżał tuż przy szafie z książkami, na wpół ukryty w puszystym dywanie. Pokazał wszystkim niedopałek, który spostrzegł już wcześniej. - To ciekawe. Dietrich, jak sam powiedział, pali cygara, panna Beck pali blendy, a ten niedopałek to silk cut - papieros brytyjski. Leżał przy szafie z książkami. Nietrudno się domyślić, jak się tutaj znalazł. Chyba że został wyrzucony, gdy ktoś przechodził przez solidną ścianę. Ale czy ściana jest taka solidna...? Zaczął wyjmować książki z biblioteczki i rzucać je na podłogę, potem - żeby jeszcze ten proces przyspieszyć - gwałtownym ruchem zepchnął z półki całą partię oprawionych w skórę cielęcą tomów. Skinął przy tym głową na swoich ludzi. Wyciągnęli automatyczne walthery i trzymali je gotowe do strzału. Dietrich wyszedł wściekły zza biurka. - Te tomy są bezcenne! - A więc pokaż mi, gdzie jest zatrzask otwierający ukryte drzwi. - Jesteś szalony...! Dietrich zamilkł, a kolejne pół tuzina książek poleciało na podłogę. Teraz Stoller miał przed sobą odsłonięty czerwony przycisk umieszczony w plastykowej ramie. Nacisnął go i część półek z książkami cofnęła się, ukazując kręcone schodki. - Peter - rozkazał - idź i zobacz, co tam jest na dole. Gdybyś napotkał jakikolwiek opór, użyj broni. - Rozejrzał się po pokoju. - Wątpię, czy muszę komukolwiek przypominać, że porwanie jest karane długoletnim więzieniem. - Byłem na górze, pomagając Klarze... - zaczął Dietrich. - Czy był tam, panno Beck? - zapytał Stoller. - Niech pani uważa na to, co pani powie, bo może być wszczęte postępowanie karne. - Jestem zakłopotana... Beck zakrztusiła się dymem z papierosa. Przed powiedzeniem czegoś więcej ocaliło ją pojawienie się Martela. Strzepywał brud z rękawa zakrwawionymi dłońmi, które zranił o kamienne płyty piwnicy podczas upadku. Peter wszedł za nim do pokoju i powiedział do Stollera: - Uwięzili go w piwnicy, ale zostawili klucz w drzwiach, więc nie musieliśmy strzelać do zamka. - Co ty na to, Dietrich? - spytał Stoller. - On jest oszustem... Byłem pewien, że jest mordercą wysłanym po to, żeby mnie zabić... Gdy umówił się ze mną, zadzwoniłem do „The Timesa” w Londynie... Powiedzieli mi, że Johnson jest w Paryżu... Mam wielu wrogów... Przywódca Delty mówił z szybkością karabinu maszynowego z przesadnie żywą gestykulacją, aby podkreślić rzekome zaniepokojenie. Starał się usilnie nadać swemu opowiadaniu wiarygodność, żeby Stoller zwątpił w słuszność oskarżenia. To Martel skłonił Stollera do podjęcia decyzji. - Proponuję, abyśmy wydostali się z tej nory przyprawiających o mdłości błaznów. Panuje tu atmosfera bardziej nawet cuchnąca niż tam, w brudnej piwnicy. Trzy samochody BND dojechały do bramy, po czym skręciły. Minąwszy psie ciała leżące na drodze, skierowały się w stronę Monachium. - Za minutę - powiedział Stoller do Martela - dojedziemy do miejsca, gdzie zostawiłem Claire Hofer. - Siedzi w twoim audi tam, gdzie ją zostawiłeś. Poznała mnie i żeby nas zatrzymać, narobiła klaksonem piekielnego hałasu. A potem zrobiła mi jeszcze większe piekło, żebym pospieszył się do zamku. Ta dziewczyna cię lubi - skomentował Stoller, obserwując spod oka Martela. - Będę miał to na uwadze. Dziękuję za helikopter i za przebicie się do fortecy. - A właściwie po co odwiedziłeś Dietricha? - spytał Niemiec. - Aby napuścić na siebie wrogów: niech skoczą sobie do gardła. No i żeby przekonać Dietricha, że został zdradzony. Co, wydaje mi się, jest prawdą. To może w ostatniej chwili przeszkodzić operacji „Krokodyl”. A sam Bóg wie, że ostatnia chwila jest już blisko. Kawalkada samochodów Stollera dawno już zniknęła, spiesząc się, aby dotrzeć do lotniska i złapać samolot do Bonn. Martel prowadził audi z powrotem do Monachium. - Zakładam, że skreślamy teraz Ericha Stollera jako potencjalnego zabójcę? - zauważyła Claire. - Dlaczego? - Ponieważ wyrwał cię ze szponów tej świni, Dietricha. - A co może być zasadniczym celem szefa ochrony, który jest tajnym zabójcą? - zapytał Martel. - Nie rozumiem - powiedziała z nutą irytacji. - Działa w taki sposób, aby przekonać Tweeda i mnie, że nie jest tym człowiekiem, którego szukamy. - Czyli, że Erich Stoller wciąż jest na liście? - Tak. Wcale nie jest bardziej czysty niż inni. Miejmy nadzieję, że w tych aktach, które mamy odebrać z lotniska w Monachium, znajdziemy odpowiedź, kogo naprawdę szukamy. ROZDZIAŁ 25 Wtorek, 2 czerwca, godzina: 14.00-22.00 Nazwisko: Erich Heinz Stoller. Narodowość: Niemiec. Data urodzenia: 17 czerwca 1950 r. Miejsce urodzenia: Monachium. Przebieg kariery: Służył w policji kryminalnej w Wiesbaden w 1970-1974 r. Przeniesiony do BND w 1974 r. Działał jako tajny agent w Niemczech wschodnich w 1975- 1977. Mianowany szefem BND w 1978 r. Tweed znowu przejrzał pobieżnie akta, które podała mu McNeil. Ciągłe badanie akt dawało następującą reakcję: im więcej ich przeczytałeś, tym szybciej przyswajałeś sobie dane. Tweed odsunął przez biurko akta z powrotem do McNeil. Przetarł oczy i ziewnął, zanim zadał pytanie: - Co myślisz o Stollerze? Nigdy go nie widziałaś, to daje ci przewagę - nie przeszkadza ci jego osobowość, koncentrujesz się tylko na faktach. - Jest najmłodszy z całej czwórki, ma trzydzieści parę lat. Czy to nie jest wyjątkowe, żeby w jego wieku zostać szefem BND? - Kanclerz Langer osobiście awansował go na szefa, mając do wyboru Bóg wie ilu starszych kandydatów. Stoller cieszy się znakomitą reputacją. - Wyczuwam w pańskim głosie jakieś „ale” - zauważyła McNeil. - No, był przecież dwa lata za żelazną kurtyną. - Ale powiedział pan, że jest znakomity. - A więc znowu zaczynamy kręcić się w kółko. - Tweed skrzywił się, pochylił do przodu i stuknął w ułożoną porządnie przez McNeil stertę akt. - Jestem przekonany, że w jednej z tych teczek znajduje się odpowiedź: fakt, który wskazuje wprost winowajcę. Mam to gdzieś w głowie, ale niech mnie szlag trafi, jeżeli potrafię to znaleźć. - Może Martel coś zauważy po przeczytaniu kopii, które zabieram ze sobą dzisiaj wieczorem do Monachium. - To mnie niepokoi, McNeil - odpowiedział cicho Tweed. - Łamiesz wszystkie przepisy, wywożąc z kraju nawet kopie tych akt. - Immunitet dyplomatyczny zapewnia mi bezpieczeństwo. Spotkam się z Martelem, gdy tylko wysiądę z samolotu. Nic nie może się zdarzyć, gdy lecę pierwszą klasą. Nawet cieszę się z tej wycieczki. - Zapewnię ci eskortę uzbrojonego strażnika - zdecydował Tweed. Sięgnął po słuchawkę, wykręcił numer, po czym dał krótkie instrukcje i słuchał. - Będzie za pół godziny - zwrócił się do McNeil, odkładając słuchawkę telefonu. - To będzie Mason. Mówi, że jest jedyną wolną osobą. - W końcu w czasie lotu będzie wyłącznie towarzystwem... Tweed spojrzał na nią z podziwem. Niektóre z tych angielskich kobiet w średnim wieku były naprawdę wyjątkowe. Podejmowały się najbardziej niebezpiecznych misji tak, jakby wyjeżdżały na wycieczkę do Penzance. Obserwował ją, gdy pakowała kopie akt do specjalnej teczki. Swoją własną, niedużą torbę zapakowała już godzinę temu. - Nie przyczepiaj tego do przegubu ręki - powiedział. - Dlaczego nie? Robię swoje - odpowiedziała ostro. Zamknęła teczkę na klucz. Przeciągnęła łańcuch z rączki, zacisnęła stalową obręcz wokół przegubu, po czym zatrzasnęła automatyczne zapięcie. Oboje wiedzieli, dlaczego to powiedział. Tweed raczej gotów był stracić teczkę, niż narazić McNeil na przykre doświadczenie, a znane były przecież wypadki, kiedy napastnicy używali bardzo prostych metod, żeby dostać taką teczkę. Najzwyczajniej w świecie odcinali rękę w przegubie. Godzina 18.00, ambasada amerykańska, Grosvenor Square. W biurze na drugim piętrze Tim O’Meara stał, trzymając swą służbową teczkę, podczas gdy jego zastępca James Landis rozmawiał przez telefon. Powiedział „tak” i „nie”, a następnie odłożył słuchawkę. - A więc? - spytał niecierpliwie O’Meara. - „Air Force One”, samolot prezydenta, jest zgodnie z planem nad Atlantykiem. Wylądują w porę na lotnisku Orly, tak aby prezydent przyjechał bezpośrednio na Dworzec Wschodni. - W takim razie wyjeżdżamy stąd natychmiast, do cholery, abyśmy sami zdążyli dostatecznie wcześnie na Orly. - Około pół godziny temu nadszedł jakiś dziwny meldunek, sir, na temat dochodzenia w sprawie zabójstwa Clinta Loomisa na Potomacu. Podobno ciekawski radioamator międzynarodowy w Waszyngtonie odebrał wezwanie, które przeszło przez... - Powiedziałem, że wyjeżdżamy! - wybuchnął O’Meara, przerywając swemu zastępcy w pół zdania. Godzina 18.00, Pałac Elizejski, Paryż. Na dziedzińcu przed głównym wejściem i zakratowaną bramą prowadzącą na ulicę Alain Flandres obserwował oddział saperów, który sprawdzał czarnego, błyszczącego citroëna. Za parę godzin samochód ten przewiezie prezydenta Francji na Dworzec Wschodni. Jak zwykle Flandres nie mógł ustać na miejscu. Nie wierzył nikomu oprócz siebie. Kiedy dwaj mężczyźni skierowali pod podwozie samochodu lusterko zamocowane na długiej rączce, Alain przystanął. - Zatrzymaj to tutaj na chwilę! - Wpatrzył się w odbicie lusterka. Potem polecił ubranemu w skórzany strój mężczyźnie, który stał obok: - Wejdź pod samochód i sprawdź każdy centymetr kwadratowy. Lustro może coś pominąć. Wbiegł po schodkach do Pałacu Elizejskiego. Uzbrojony strażnik otworzył mu drzwi do pokoju operacyjnego. Nad potężnym aparatem nadawczo-odbiorczym pochylało się dwóch mężczyzn, podczas gdy trzeci sprawdzał rozszyfrowane sygnały. Spojrzał na Flandresa i wyciągnął rękę, by wręczyć szefowi plik wiadomości. - Powiedz mi tylko, co w nich jest, przyjacielu. Po cóż mam niszczyć swój wzrok, kiedy tobie płacą za to, żebyś niszczył własny? Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Z wejściem Flandresa panująca tu dość ciężka atmosfera rozluźniła się nieco. Była to jedna z jego umiejętności: rozładowywanie rosnącego napięcia. Spokojni ludzie podejmowali spokojne decyzje. - Prezydent Stanów Zjednoczonych ląduje na Orly o godzinie dwudziestej trzeciej... - Co daje dokładnie pół godziny, aby przewieźć go z lotniska do pociągu - skomentował Flandres. - Lepiej zamknijmy trasę, z pewnością będą jechali jak wariaci. To jest właśnie amerykańskie wyobrażenie o ochronie. Pokaz sprawności Tima O’Meary! Niech żyją jankesi! - Pani premier Wielkiej Brytanii wyląduje na lotnisku de Gaulle’a o godzinie dwudziestej drugiej. - To jest charakterystyczne dla tej pani - daje wystarczająco dużo czasu, ale nie tyle, żeby zmarnować go choć trochę. Wzór pasażera! - pochwalił Flandres. - Niemiecki kanclerz planuje wsiąść do ekspresu na Dworcu Głównym w Monachium o godzinie dziewiątej trzydzieści trzy jutro rano - informował dalej swego szefa szyfrant. - Wiem o tym, to już dawno ustalono... - Z Bonn jest dziwny sygnał, którego nie rozumiem - powiedział szyfrant. - Proszą nas specjalnie, abyśmy pozostali w pokoju telekomunikacyjnym pociągu do Wiednia i poczekali na pilną informację z Bonn. Ma nadejść w nocy. - Czy to wszystko? - upewnił się Flandres. - Tak. Flandres opuścił pokój. Szedł powoli wzdłuż korytarza. Sygnał z Bonn był czymś zupełnie nowym. On też go nie rozumiał, a ponieważ nie rozumiał, jego znaczenie niepokoiło go. Godzina 18.00, siedziba kanclerza, Bonn. Erich Stoller wyszedł z gabinetu kanclerza Langera. Nowoczesny budynek, w którym mieścił się gabinet, stał na południowym przedmieściu niewielkiego miasta leżącego nad Renem. Na twarzy wysokiego, szczupłego Niemca malował się wyraz satysfakcji: opłacił się jego lot prywatnym odrzutowcem z Monachium. Podczas lotu Stoller zastanawiał się, czy poradzi sobie z kanclerzem: Langer miewał reakcje nie do przewidzenia. Był szalenie inteligentnym przywódcą, ale na każdym kroku podkreślał swoją wolę. A tymczasem przekonanie kanclerza zajęło Stollerowi tylko dziesięć minut. Stoller wysłał przygotowaną wcześniej, zakodowaną wiadomość - kiedy jeszcze był w gabinecie Langera - do Komendy Głównej w Pałacu Elizejskim w Paryżu. Spodziewał się, że Alain Flandres już ją otrzymał. Była jeszcze druga szyfrówka, zaplanowana do wysłania później, gdy pociąg będzie już w drodze. Mogła zdecydować o życiu lub śmierci. - W końcu udało się - powiedział do siebie Stoller. - Wszystko przebiega zgodnie z planem... Godzina 18.00, lotnisko Heathrow. Lot numer LH 037 do Monachium rozpoczął się zgodnie z rozkładem. Samolot wzniósł się ostro w czyste, niebieskie, wieczorne niebo, pozostawiając za sobą smugę mgły, która rozchodziła się powoli. Na pokład samolotu weszło w ostatniej chwili dwoje pasażerów, którzy zajęli miejsca w sekcji pierwszej klasy. Poczyniono wcześniej odpowiednie przygotowania, aby tę parę przyjęto na pokład. Ani McNeil, która niosła swoją teczkę przymocowaną do przegubu ręki metalowymi obręczami, ani towarzyszący jej Mason, który miał przy sobie smith & wessona kaliber 38 w kaburze na ramieniu, nie przeszli normalnym przejściem dla pasażerów. Kiedy ich zidentyfikowano, zostali pospiesznie wprowadzeni do biura oznaczonego napisem: Wejście wzbronione. Pozostali w zamkniętym biurze do momentu, gdy umundurowany oficer policji, który dzielił z nimi pokój, został powiadomiony przez telefon, że wszyscy inni pasażerowie są już na pokładzie. Przebiegli krytym przejściem prowadzącym do samolotu, a tam czekały już stewardesy, aby zaprowadzić ich na zarezerwowane miejsca. - Czy to nie fajnie być VIP-em? - szepnęła McNeil, pociągnąwszy łyk szampana, podczas gdy samolot kontynuował swą wspinaczkę. - Wszystko w ramach pracy - odpowiedział jej Mason z twarzą bez wyrazu. Godzina 19.30, lotnisko Heathrow. Lot numer BE 026 do Paryża miał się rozpocząć planowo. Tweedowi, który celowo podróżował klasą turystyczną, sprawiało trudność wybranie momentu wejścia na pokład. Jak dowiedział się z prywatnego wywiadu McNeil, Howard leciał tym samym samolotem, ale pierwszą klasą. Tweed wszedł do poczekalni właśnie wtedy, gdy przedostatni pasażer zniknął w wejściu. Dyżurny steward machał na niego jak oszalały. - Przecież samolot właśnie odlatuje! - Jestem więc dokładnie na czas - odpowiedział Tweed, pospiesznie kierując się do samolotu. Przecież zapłacił za swój bilet, do cholery! Gdy stewardesa wprowadzała go na pokład, rzucił spojrzenie w lewo, do części, którą zajmowała pierwsza klasa. Mógł rozpoznać tył głowy Howarda. Na szczęście było w zwyczaju, że przy wysiadaniu wypuszczało się pasażerów pierwszej klasy przed plebsem. Tweed wybrał miejsce, którego nie znosił, na końcu samolotu. W ogóle nie lubił latać. Zagłębił się w fotelu. Po starcie zmusił się do patrzenia przez okno. W świetle zachodzącego słońca ujrzał Windsor Castle w pełnej okazałości. A więc - za Królową i Ojczyznę! Było to wprawdzie przestarzałe hasło w dzisiejszych czasach, ale Tweed nigdy się tym nie przejmował, jakie wrażenie wywierał na reszcie świata. Samolot przekroczył granicę niemiecką, gdy Mason przeprosił na chwilę McNeil: - Chcę wysłać do Martela wiadomość potwierdzającą, że jesteśmy oboje na pokładzie tego samolotu. Pilot może przekazać to przez radio... - Ależ on nas przecież oczekuje - przypomniała mu McNeil. - Oczekiwać to nie jest to samo, co wiedzieć, że złapaliśmy ten samolot. Nie możemy przecież ryzykować z tym, co pani wiezie. Poszedł w kierunku kabiny pilota, ale zatrzymała go stewardesa. Wyciągnął swoją przepustkę i podał jej do wglądu. - Proszę przekazać to pilotowi. Muszę wysłać pilną wiadomość drogą radiową. Pilot wie o tym, że jesteśmy na pokładzie. Niebawem wprowadzono go do kabiny i zamknięto drzwi. Mason przedstawił się, a następnie zwrócił się do radiooperatora. Pilot skinął głową na znak, że wszystko jest w porządku, i Mason poprosił o papier, aby napisać treść wiadomości. Podał numer telefonu w Monachium. - Podpis jest hasłem - wytłumaczył, gdy radiooperator odczytał treść. Mason kiwnął głową pilotowi i wyszedł z kabiny w momencie, kiedy radiooperator zaczął nadawać. Numer telefonu w Monachium... McNeil i ja na pokładzie samolotu, lot LH 037 z Londynu. Przewidywany czas przylotu... Proszę, przygotuj komitet powitalny. Gustav. W monachijskim mieszkaniu dłoń w rękawiczce podniosła słuchawkę, gdy tylko zaczął dzwonić telefon. Telefonistka sprawdziwszy, że ma właściwy numer, zaczęła przekazywać wiadomość: - McNeil i ja na pokładzie samolotu... - Dziękuję - powiedział Manfred. - Przyjąłem. Do widzenia. Dłoń w rękawiczce podniosła ponownie słuchawkę i wykręciła numer w Monachium. Odpowiedział Erwin Vinz, któremu głos zmienił się nieco, gdy zdał sobie sprawę, z kim rozmawia. - Weźmiesz ze sobą na lotnisko grupę ludzi... Instrukcje Manfreda były, jak zwykle, precyzyjne. Gdy skończył, spojrzał na zegarek. To dobrze, że lotnisko znajdowało się blisko miasta. Pluton egzekucyjny Vinza zajmie stanowiska, zanim samolot wyląduje. Mason, który wciąż znajdował się ponad dwadzieścia tysięcy stóp w górze, przeraziłby się, gdyby znał te instrukcje. - Zabić ich oboje, zarówno mężczyznę, jak i kobietę. Na monachijskim lotnisku w środku strefy wyjściowej stał Martel. Sprawiał wrażenie pochłoniętego przeglądaniem książki, którą wziął w kiosku obok. Z drugiej strony dużego hallu stała Claire. Z małą walizeczką u stóp, w ciemnych okularach, wyglądała na pasażerkę. Przez głośnik zapowiedziano przylot samolotu z Londynu. Pasażerowie, którzy wysiedli, spieszyli przez salę do taksówek i autobusu lotniskowego. Martel obserwował niewielką grupę, w której zauważył McNeil. W jednej ręce niosła teczkę, w drugiej - walizkę. Obok niej kroczył Mason. - Wie pani co? - zwrócił się Mason do sekretarki. - Skoczę tylko do kiosku po papierosy, a pani niech idzie i złapie taksówkę, to nie będziemy musieli czekać. - Przecież jesteśmy oczekiwani. - McNeil wzruszyła ramionami, ale Masona już nie było. Zobaczywszy to Martel skrzywił się. Wypuścił z ręki książkę, podniósł ją i szybko odłożył na obrotowy stojak. Claire, która czekała na sygnał, rozpoznała teraz McNeil z opisu Martela. Wiedziała też, że coś jest nie w porządku. Ostrzegło ją upuszczenie książki przez Martela. Gdyby po prostu odłożył książkę na stojak, byłby to tylko sygnał rozpoznawczy. Zacisnęła rękę wewnątrz torby na pistolecie. McNeil, szczupła, wyprostowana kobieta, szła w kierunku wyjścia. Stojący koło wyjścia mężczyzna ubrany w mundur pilota Lufthansy wyciągnął z teczki lugera z tłumikiem. Erwin Vinz, który niósł rzucony niedbale przez ramię lekki płaszcz, zsunął go i wycelował z pistoletu maszynowego ukrytego pod spodem. - McNeil, padnij! - wrzasnął Martel. To było nadzwyczajne! Claire ze zdumieniem patrzyła, jak Angielka w średnim wieku pada na ziemię, rzuciwszy przedtem walizkę. Wyciągnęła przy tym ręce, aby osłabić impet upadku. Teraz leżała w bezruchu przytulona do podłogi. Martel wyciągnął z kabury pod pachą colta i wycelował w najbardziej niebezpieczny obiekt: w Vinza. Trzy potężne pociski uderzyły ze straszliwą siłą w pierś Vinza, odrzucając go do tyłu. Osunął się na podłogę, wciąż trzymając broń. Jego koszula szybko nasiąkła krwią. Nie oddał nawet jednego strzału. Rzekomy pilot Lufthansy wymierzył swego lugera wprost w umówiony cel, w Masona, który stał obok automatu z papierosami. Trafiły go dwa pociski. Przewrócił się na automat, po czym, czepiając się go, upadł na podłogę. Claire wycelowała, oparłszy pistolet na lewej ręce. To był nadzwyczajny strzał - przez całą długość hallu. Dwa pociski dosięgły zabójcę. - McNeil, nie wstawaj! - wrzasnął znowu Martel. Trzej mężczyźni, wyglądający na oczekujących pasażerów, wyciągnęli rewolwery. Martel właśnie zastrzelił Vinza... Claire strzelała do rzekomego pilota... Trzej nowi zawodowcy Delty wycelowali swą broń w leżącą bez ruchu kobietę. McNeil... Wśród pasażerów szerzyła się panika. Jakaś kobieta wciąż krzyczała nieludzkim głosem... Równy stukot nowej strzelaniny wypełnił hali i Martel spostrzegł zdumiony, że trzej zabójcy z Delty zostali dosłownie skoszeni. Z różnych stron hallu wychynęli ubrani po cywilnemu mężczyźni uzbrojeni w automatyczne walthery. Jeden z nich podszedł do Martela, trzymając w lewej ręce kartę identyfikacyjną. - BND, panie Martel. Josef Gubitz, do usług. Ci inni, których pan widzi, to moi ludzie. - Skąd, u diabła, wiedzieliście...? - Pilot samolotu przekazał wiadomość, którą wysłał jeden z pasażerów, Anglik o nazwisku Mason. Przekazał ją, zgodnie z instrukcją, Stollerowi. - A kto przekazał mu instrukcję? - Człowiek o nazwisku Tweed, z Londynu. Każdy sygnał wysłany przez Masona z pokładu samolotu miał być natychmiast przekazany do nas. Stoller zareagował z Bonn, kierując nas tutaj. To było w pewnym sensie skomplikowane... - Niemiec, niski, dobrze ubrany mężczyzna, rzucił okiem przez ramię na hali -...ale udało się. - Dzięki za to Bogu - i dzięki wam. Claire pomogła podnieść się McNeil. Sekretarka oglądała właśnie skaleczone kolano, gdy podszedł do nich Martel. - Wiesz co? Zniszczyłam pończochy. Jak myślisz, będę mogła kupić nową parę na koszt firmy? Martel, Claire i McNeil siedzieli w pokoju Anglika w hotelu Clausen. Kobiety piły herbatę, podczas gdy Martel czytał kopie czterech akt, które przywiozła mu sekretarka Tweeda. McNeil usiadła w fotelu obok Claire i postawiła filiżankę na stole. Szwajcarka podziwiała jej spokój. - Herbata, którą przygotowałaś, jest dokładnie taka, jak trzeba - oznajmiła sekretarka. - Smaczna i mocna, tylko kropla mleka i bez cukru. Nie ma nic lepszego niż filiżanka herbaty po odrobinie kurzu. - Zwróciła się do Martela: - Mason próbował mnie zabić, czy tak? - Tak - potwierdził. - I zlikwidowali go, bo wykonał już swoją brudną robotę. Jestem przekonany, że to on założył podsłuch w biurze Tweeda. Jestem też pewien, że to on przebrał się w wiatrówkę, beret i ciemne gogle, postarał się, aby zauważył go policjant na Picadilly, a później zdjął te rzeczy, prawdopodobnie w ubikacji, i zostawił je wraz z bronią na krześle w sklepie przy Austin Reed. - Po co? - zapytała Claire. - Żeby nas zmylić. Manfreda nigdy nie było w odległości nawet stu mil od Londynu. I to także Mason towarzyszył Tweedowi na londyńskie lotnisko, kiedy ten wsiadał do concorde’a, po czym doniósł o tym Manfredowi. Dziwne, że Howard przyjął takiego człowieka. McNeil obserwowała Martela, który zamknął ostatnie akta. - Czy mówią ci coś? - spytała. - Tweed sprawiał takie wrażenie, jakby nie mógł nic znaleźć, ale ja wierzę, że rozwiązanie jest tutaj. Martel wziął kartkę z hotelowego bloku, napisał coś i pokazał sekretarce. Przeczytała to, co było zanotowane na kartce, podarła ją na małe kawałeczki, wstała i poszła do ubikacji. Usłyszeli, że spuszcza wodę. - No? - spytał ją Martel, gdy znowu usiadła w fotelu. - Ja też tak myślałam - odpowiedziała McNeil. - Nie możesz, oczywiście, ufać Tweedowi, tak wiele zatrzymuje dla siebie. Będzie kłopot z udowodnieniem tego... Tak więc zostawimy cię tutaj z uzbrojonym strażnikiem Stollera przy drzwiach. Claire ma przed sobą dosyć długą podróż, a ja udaję się w innym kierunku. Przeraża mnie to, że mamy tak mało czasu. ROZDZIAŁ 26 Wtorek, 2 czerwca, godzina: 20.30-23.35 Lotnisko Charles’a de Gaulle’a, godzina 20.30. Samolot - numer lotu BE 026 - wylądował zgodnie z rozkładem. Howard był wśród tych pasażerów, którzy wysiedli najszybciej. Dzięki specjalnej przepustce przeszedł bez zatrzymywania przez kontrolę celną i graniczną. Alain Flandres czekał na niego w dużym citroënie. - To jest to, co nazywam urzędem - zauważył Howard, gdy usiedli wygodnie na tylnym siedzeniu, a prowadzony przez szofera samochód miękko ruszył. - Jesteśmy dumni z naszej organizacji - odpowiedział Flandres z sarkastycznym uśmiechem. - Od czasu zmiany rządu niewiele mamy innych rzeczy, z których możemy być dumni. - Jest aż tak źle? - Howard spojrzał bacznie na swego towarzysza, który jak zwykle był całkiem odprężony. - Czy wszystko przebiega zgodnie z planem? - Jest coś, czego nie rozumiem, a w sytuacji, w jakiej się znajdujemy, rzeczy niezrozumiałe niepokoją mnie. Dostałem z Bonn sygnał, abyśmy w ciągu nocy spodziewali się wiadomości z Niemiec. A Stollera nie ma w Pullach. - To jego zmartwienie. - Howard zbył całą sprawę szybkim machnięciem ręki. - To może być także nasze zmartwienie - zauważył Flandres. Według instrukcji Flandresa francuskie służby bezpieczeństwa na lotniskach Orly i Charles’a de Gaulle’a sprawdzały wszystkie znajome twarze przyjezdnych. Przeoczyły jednak jedną z osób, które przyleciały rejsem numer LH 323 z Monachium przez Frankfurt. Samolot wylądował na lotnisku Charles’a de Gaulle’a o godzinie 22.15, a pasażerka, która podróżowała pierwszą klasą, przeszła bez zatrzymania przez kontrolę graniczną. Była ubrana w elegancką czarną sukienkę z firmy Givenchy, jej szyję zdobił sznur pereł. Na głowie miała kapelusz z woalką. Bagażowi przenieśli jej walizki firmy Gucci do oczekującej limuzyny z szoferem. Na chwilę podniosła woalkę przy kontroli paszportowej. - Ciekaw jestem, na ilu sztabach złota na Bahnhofstrasse ona siedzi - mruknął do kolegi urzędnik kontroli paszportowej, oddawszy Irmie Romer jej szwajcarski paszport. - Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby posiedziała na mnie - odpowiedział mu kolega. - Jest naprawdę śliczna. Ulokowawszy się wygodnie na przestronnym tylnym siedzeniu, kobieta w kapeluszu z woalką zwróciła się do szofera: - Emilu, do odjazdu pociągu mamy godzinę, więc jedź powoli. Muszę wsiąść do wiedeńskiego ekspresu pięć minut przed odjazdem. - Moje instrukcje były wyraźne, proszę pani - odpowiedział Emil. - Nie będzie problemu. - Nie może być żadnego problemu. Po wydaniu dyspozycji Klara Beck założyła nogę na nogę i odprężyła się. Wyjeżdżała z bawarskiego zamku w pośpiechu, aby zdążyć na samolot w Monachium. Była przekonana, że udało się jej zmylić mężczyznę, który próbował ją śledzić. Z pewnością to robota Stollera. „Pieprzyć Stollera!” - pomyślała nieelegancko i sprawdziła godzinę na wysadzanym brylantami zegarku. Dworzec Wschodni, godzina 23.00. Ekspres, składający się z dwunastu wagonów, stał na stacji. Z przodu - jak klejnot - lśniła pod światłami ogromna lokomotywa, która miała pociągnąć swój drogocenny ładunek. Wypolerowano ją do połysku. Główny maszynista, Jacques Foriot, był najbardziej doświadczonym maszynistą w całej Francji. Sprawdziwszy raz jeszcze swój zestaw zegarów i instrumentów, wyjrzał z kabiny. Sześć pierwszych wagonów, bezpośrednio za lokomotywą, zarezerwowano dla znakomitych pasażerów pociągu. Pani premier Wielkiej Brytanii przybyła pierwsza, jak zwykle. Bez zwłoki poszła spać w wagonie numer jeden. Wagon numer dwa miał zajmować prezydent Francji. Właśnie doń wsiadał po krótkiej przejażdżce z Pałacu Elizejskiego. Alain Flandres stał na peronie obserwując, jak niski, krepy prezydent wspina się na schodki. Gdy zniknął w środku wagonu, Flandres wydał z siebie głośne westchnienie ulgi. - No, jeden kłopot z głowy - zwrócił się do swego zastępcy, Pierre’a Buziera, ogromnego mężczyzny z bujnymi wąsami, który znacznie przewyższał wzrostem szefa. - Ale, niestety, jeszcze nie koniec kłopotów - ciągnął Flandres, wzruszając ramionami. - Teraz jest już bezpieczny - zapewnił go Buzier. - Niepokoiła nas ta jazda z Pałacu Elizejskiego. - A czy wyobrażasz sobie, że kolejna, tym razem siedmiusetmilowa przejażdżka przez Europę, nie niepokoi mnie, mój przyjacielu? - Uścisnął potężne ramię Buziera i uśmiechnął się. - To będzie długa noc, a po niej długi dzień. Skład ekspresu stanowił przedmiot dogłębnych studiów i wielu dyskusji w sztabie bezpieczeństwa w Pałacu Elizejskim, a ich celem było zapewnienie jak najlepszej ochrony. Wagon numer trzy zarezerwowano dla prezydenta Stanów Zjednoczonych. Oczekiwano, że przyjedzie z Orly w ostatniej chwili. Wagon numer cztery przeznaczono dla kanclerza Langera. Wsiądzie do pociągu w Monachium rankiem następnego dnia o godzinie 9.33. Za tymi czterema wagonami doczepiono wagon łączności, w którym zainstalowano część najbardziej wymyślnych urządzeń, jakie tylko były dostępne. Jedną sekcję przeznaczono wyłącznie do połączeń pociągu z Białym Domem w Waszyngtonie. Prezydentowi, jak zwykle, towarzyszyć będzie urzędnik z „czarną skrzynką” - groźnym urządzeniem do sygnalizacji pogotowia nuklearnego w różnych stadiach zaskoczenia. Flandres i jego technicy poświęcili wiele energii, by należycie wyposażyć ten wagon, przy czym współpracowali z Amerykanami, którzy zainstalowali własne urządzenia. Jakby dla kontrastu z surowym przeznaczeniem tego wagonu następny zajmowała restauracja do wyłącznego użytku przywódców Zachodu. Spodziewano się, że będą długo konferowali, zanim ustalą wspólną taktykę przed spotkaniem z przywódcą sowieckim w Wiedniu. - Chcę więcej ludzi przy tej barierze - rozkazał Flandres. Przeszedł właśnie przez kolejną barierę ustawioną tymczasowo na peronie. Barierę odgradzającą sekcję VIP-ów od reszty ekspresu. - Chyba mamy już wystarczającą liczbę ludzi - zaprotestował Buzier. - Do celów praktycznych, tak - zgodził się z nim Flandres - ale dla publikatorów - nie. Amerykanie przywiązują ogromną wagę do ilości. Sprowadź sprzed stacji jeszcze dziesięciu ludzi. To powinno na nich zrobić wrażenie, prawda, Pierre? - Uśmiechnął się cynicznie. - Jeżeli tak uważasz... - Znam O’Mearę. Jeżeli mnie słuch nie myli, ten wielki człowiek właśnie się zbliża. - Prezydent Stanów Zjednoczonych? - Nie, O’Meara, któremu towarzyszy prezydent! Za drugą barierą znajdowała się reszta pociągu, część przeznaczona dla zwykłych pasażerów. Składała się również z sześciu wagonów: dwa dla pasażerów pierwszej klasy, w tym jeden sypialny, trzy dla drugiej klasy, a jako ostatni - wagon restauracyjny dla zwykłych pasażerów. Buzier podążył naprzód, aby zebrać następnych dziesięciu ludzi, a Flandres szedł wzdłuż peronu spoglądając na każde okno. W wagonie sypialnym większość żaluzji zasłonięto. Idąc w kierunku głównej bariery biletowej, Francuz zauważył, że w następnych oknach pojawiły się ożywione twarze. Zatrzymał się, aby zażądać zamknięcia okna. Przecież już wcześniej wydał rozkaz, aby do momentu, gdy pociąg ruszy, wszystkie okna były zamknięte. W korytarzu po drugiej stronie ekspresu stali uzbrojeni ludzie z francuskiej służby bezpieczeństwa. Przy głównej barierze Flandres zobaczył oczekującego go Howarda. Zacisnął wargi. Po dopilnowaniu, aby osoba powierzona jego opiece była w pociągu bezpieczna, Anglik - wbrew umowie - miał zamiar obserwować przyjazd prezydenta Stanów Zjednoczonych. Dźwięk zawodzących syren przybliżał się. „Musi czuć się jak w domu” - pomyślał Flandres. On sam, gdy odwiedzał Amerykę, nie mógł spać z powodu piekielnego wycia wozów patrolowych pędzących pośród nocy. - Ledwie zdążył - skomentował Howard, gdy Flandres doszedł do bariery. - Dlaczego ci Amerykanie muszą zawsze przyjeżdżać w ostatniej chwili? - Ponieważ uważają, że czekanie nie ma sensu. A jak wykorzystują zaoszczędzony czas, to już inna sprawa. Tak jak przewidywał Francuz, O’Meara zrobił z przyjazdu prezydenta wielkie przedstawienie. Kiedy przed stację zajechała wielka procesja samochodów, amerykański szef ochrony wyskoczył z prowadzącego pojazdu, zanim się zatrzymał. Za nim wysypało się kilkunastu mężczyzn w rozpiętych płaszczach. Towarzyszyli mu, gdy lustrował peron. Prezydent właściwie zepsuł cały efekt. - Zanim prezydent przejdzie peronem, chcę mieć ludzi naprzeciw każdego okna - zażądał O’Meara. - Jeżeli mają zamiar do mnie strzelać, Tim, to trudno - powiedział prezydent, wysiadłszy z samochodu. Wyglądał naturalnie i spokojnie, jak zwykły urzędnik powracający z pracy do domu. - A twoja uwaga nie jest najlepszym komplementem dla pana Flandresa. - Wyciągnął rękę. - Alain Flandres, prawda? - Miło mi znowu pana widzieć, panie prezydencie. Podali sobie ręce, podczas gdy O’Meara miotał się, poleciwszy ludziom z amerykańskiej służby ochrony, aby utworzyli krąg wokół Flandresa i prezydenta. - Waszyngton, dwa lata temu. Mam rację? - spytał prezydent. - Ma pan nadzwyczajną pamięć. Gdy grupa mężczyzn przechodziła peronem, panowało wyraźne napięcie. Tak wiele osób czuwało w pogotowiu nad bezpieczeństwem prezydenta! Zagrożenie mogło nadejść z każdej strony, a celem był najpotężniejszy przywódca Zachodu. Flandres, zaniepokojony, czuł, że musi coś powiedzieć: - Nie lubię być osaczony w ten sposób. Prezydent, uśmiechnięty i wrażliwy na każdą uwagę, zatrzymał się. - Tim, wydaje mi się, że powinniśmy pozwolić, aby to Alain dowodził operacją ochrony. Tutaj jest przecież jego terytorium. - Więcej miejsca, proszę! - powiedział krótko Flandres do O’Meary. - Musimy mieć wolne pole ostrzału w razie krytycznej sytuacji. Przy stopniach prowadzących do wagonu prezydent znowu się zatrzymał i zwrócił do Francuza: - Chcę tylko, abyś wiedział, że w twoich utalentowanych rękach czuję się zupełnie bezpieczny. A teraz, jeżeli pozwolicie, położę się spać. Trzy minuty przed planowanym odjazdem pociągu miały miejsce dwa nieoczekiwane wydarzenia. Przed stację zajechała limuzyna prowadzona przez szofera. Wysiadła z niej elegancko ubrana kobieta. Okazała kontrolerowi bilet. Szofer przyniósł jej walizki. Kontroler biletów zauważył, że miała zarezerwowane miejsce sypialne. W tym samym czasie kontroler paszportów ściągnięty specjalnie do sprawdzenia tożsamości wszystkich zwyczajnych pasażerów - stwierdził, że była Szwajcarką. - Niech się pani pospieszy - poradził kolejarz. - Pociąg odjeżdża za trzy minuty. Nieco dalej na peronie, przy drugiej barierze, Howard obserwował elegancką kobietę idącą z wdziękiem w jego kierunku. Jej bagaż niósł kierowca. Zniknęła wewnątrz wagonu sypialnego, a Howard odwrócił się do swego zastępcy, Petera Hainesa, niskiego, żylastego mężczyzny. - Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby przyłączyć się do niej w łóżku - zauważył i również wsiadł do pociągu. Kontroler biletów zamykał już barierę, gdy podjechała taksówka. Wysiadł z niej krępy mężczyzna w okularach i pomiętym kapeluszu. Wcześniej zapłacił taksówkarzowi za kurs, a teraz biegł w kierunku bariery, trzymając w ręku małą walizkę. Miał przygotowany bilet i legitymację w plastykowej okładce. Pokazał je urzędnikowi paszportowemu. Ten spojrzał ze zdziwieniem na legitymację ze zdjęciem właściciela. Odwrócił się i podniósł rękę, aby wskazać zawiadowcy stacji, że pociąg musi zaczekać. Spóźniony pasażer szedł szybko wzdłuż peronu do drugiej bariery, naprzeciw której stał w otwartych drzwiach Howard. Chciał w ostatniej chwili zaczerpnąć świeżego powietrza. Gdy zobaczył pasażera w pomiętym kapeluszu, twarz mu stężała. Zszedł na peron. - Tweed! Nie rozumiem, u diabła, co ty tutaj robisz, ale zabraniam ci wsiadać do tego pociągu! - Nie masz prawa. - Tweed pokazał mu swoją przepustkę z biegnącymi ukośnie zielonymi i czerwonymi paskami. - A w dodatku zatrzymujesz pociąg. - Co się tutaj dzieje? Za Howardem pojawił się O’Meara. Flandres właśnie wysiadł z drugiego końca wagonu i biegł przez peron, aby do nich dołączyć. O’Meara wyjrzał zza ramienia Howarda. - Jezu Chryste! Ona sama podpisała przepustkę! - To jest oburzające! - wybuchnął Howard. - Nie zostałem o tym poinformowany. - Nie byłeś poinformowany ze względów bezpieczeństwa - wyjaśnił spokojnie Tweed. - A jeśli mi nie wierzysz, to dlaczego nie obudzisz pani premier, żeby to sprawdzić? Wprawdzie wątpię, aby była zachwycona tym, że zakłócasz jej sen... - Wsiadaj, mój przyjacielu. - Alain Flandres chwycił Tweeda za ramię i wprowadził go po stopniach do wagonu. - Jesteś mile widziany. Tweed czekał w korytarzu, podczas gdy Flandres dawał ręką znak zawiadowcy, że pociąg może już ruszać. - Alain, jest coś, co chciałbym natychmiast sprawdzić. Kontroler paszportów przy barierze powiedział mi, że kobieta, która wsiadła do pociągu w ostatniej chwili, podróżuje ze szwajcarskim paszportem wydanym na nazwisko Irmy Romer. Czy możesz przekazać jej dane drogą radiową do Ferdy’ego Arnolda w Bernie? Poproś go, aby sprawdził, czy jego ludzie wydali paszport Irmie Romer, a właściwie, czy ona w ogóle istnieje. - Dlaczego zawracamy sobie tym głowę? - zapytał Howard. - Ponieważ jej samochód zaparkowany był przez jakiś czas w bocznej uliczce, zanim zajechał przed dworzec. Ja sam, widzisz, przyjechałem tu wcześniej. Wielkie koła lokomotywy obracały się coraz szybciej, gdy pociąg wyjeżdżał spod sklepienia Dworca Wschodniego. Kierował się na wschód w swej historycznej podróży do celu - stolicy Austrii odległej o siedemset mil. ROZDZIAŁ 27 Środa, 3 czerwca, godzina 1.00-8.10 - Czy do tej pory zdarzyło się coś niezwykłego, Haines? - spytał Tweed. - Niezwykłego? - odpowiedział ostrożnie zastępca Howarda. O godzinie pierwszej w nocy wyglądał nieprzytomnie. - Wobec tego - nieoczekiwanego. Siedzieli przy końcu wagonu łączności, gdzie zainstalowano dwa łóżka dla szefów ochrony nie będących na służbie. Haines spojrzał w drugi koniec wagonu: przy dalekopisie stali trzej szefowie bezpieczeństwa. Ekspres, oddalony o dziewięćdziesiąt minut od Paryża, pędził wśród ciemności z szybkością osiemdziesięciu mil na godzinę. Wagon zakołysał się na zakręcie. Nikt nie czuł się śpiący. - Wolałbym raczej, żeby skierował pan to pytanie do Howarda - powiedział wreszcie Haines. - Kieruję je do ciebie. - Tweed sięgnął do kieszeni. - Być może nie zdajesz sobie sprawy z moich pełnomocnictw? - Coś było, proszę pana - zaczął Haines z wahaniem. - Kiedy Flandres był w Pałacu Elizejskim, otrzymał z Bonn informację uprzedzającą nas, abyśmy spodziewali się w pociągu pilnej wiadomości. Stoller zniknął... - Zniknął? - Tak. Nie wiemy, jak się z nim porozumieć. Tajemniczość tej całej sprawy niepokoi Flandresa. - Znowu spojrzał w drugi koniec wagonu. - Wydaje mi się, że coś przyszło dalekopisem. Howard, który miał dziwnie rozczochrane włosy, podszedł do nich z paskiem taśmy teleksu w ręku. Machnął nim w stronę Tweeda z wyrazem satysfakcji na twarzy. - To jest szyfrówka od Ferdy’ego Arnolda w odpowiedzi na twoje zapytanie. Szwajcarzy potrafią być cholernie szybcy. Paszport Irmy Romer wydano cztery lata temu. Wdowa po magnacie przemysłowym, tym od maszyn. Jest w podróży poza krajem, gdzieś w Europie. Czy możemy teraz zapomnieć o twoich paranoidalnych pomysłach? - Czy mogę zobaczyć teleks? - Właśnie ci go odczytałem, do cholery! - Howard rzucił Tweedowi taśmę na kolana. - Przyznaj - warknął że to jest całkowita strata czasu. - Odwrócił się i nadepnął na prawą stopę O’Meary, który nadszedł z tyłu. - Czy musisz wszędzie za mną łazić? - natarł na niego Howard. - Jeśli ktoś na mnie wpada, to zazwyczaj przeprasza - powiedział O’Meara chrapliwym głosem. Tweed spoglądał na obu mężczyzn znad okularów. Już teraz grali sobie na nerwach, ponieważ każdy z nich wiedział, że jeden z szefów bezpieczeństwa może okazać się wrogiem. Przy zamkniętych - ze względu na ekspertów łączności - oknach upał stawał się nie do wytrzymania. Coś zepsuło się w klimatyzacji. Flandres, który widział, co się dzieje, przeszedł szybko w ich koniec wagonu. - Panowie, mamy przed sobą najtrudniejsze zadanie, jakie prawdopodobnie ktokolwiek z nas miał do wykonania. Podejdźmy do tego spokojnie i pomóżmy sobie nawzajem... - Chciałbym wiedzieć - powiedział kategorycznym tonem O’Meara - kto stoi na czele brytyjskiej służby bezpieczeństwa? Tweed czy Howard? - Powiedziałbym, że w tej chwili Alain jest najwyższą władzą - rzucił szybko Tweed. - Przejeżdżamy przez francuskie terytorium. - Wciąż nikt nie odpowiedział na moje pytanie - upierał się O’Meara. Tweed przeczytał tekst teleksu z Berna i spojrzał na Howarda. - Zostawiłeś kawałek, no nie? Arnold kończy swoją szyfrówkę słowami: „prześlę następne szczegóły, gdy tylko będą dostępne”. - Jakich dalszych szczegółów potrzebujemy? - spytał znudzony Howard. - Jej pełnego rysopisu - wyjaśnił Tweed. Podczas gdy ekspres pędził przez noc, w wagonie łączności nikt nie spał. Powietrze stawało się coraz bardziej duszne, popsuł się też ogólny nastrój. Dokuczliwe warunki pogarszały jeszcze cygara, które palił O’Meara, rozwalony na dolnej półce piętrowego łóżka. Tweed odsunął się od Amerykanina możliwie jak najdalej. Usiadł na obrotowym, przymocowanym do podłogi krześle. Pochylił głowę do przodu, jakby spał, ale zdawał sobie sprawę ze wszystkiego, co się wokół niego działo. Koła pociągu stukały w regularnym, hipnotycznym rytmie. Najbardziej niepokoiło go zniknięcie Stollera. Zorganizowali godziny dyżurów tak, aby jeden z szefów bezpieczeństwa patrolował korytarze czterech wagonów, w których Bardzo Ważne Osoby prawdopodobnie właśnie spały. Zaproponował to Flandres, mimo że w korytarzach przypadających im wagonów rozlokowani byli uzbrojeni strażnicy z każdego kontyngentu. W tej chwili dyżur miał sam Flandres. Wiadomość z Bonn nadeszła o skandalicznej porze, o godzinie 4.31 - tuż po tym, gdy ekspres wyjechał ze Strasburga, i tuż przed przyjazdem do Kehl na granicy niemieckiej. Tweed wyprostował się na swoim krześle, kiedy zobaczył, że szyfrant odczytał depeszę. Wyciągnął rękę do szyfranta, który szedł w kierunku O’Meary. Wydawało się, że Amerykanin spał. - Ja to wezmę. - Co się, u diabła, dzieje? - zapytał nagle O’Meara. Amerykanin, który wcale nie spał, był bez marynarki. Miał broń w futerale przymocowanym pod lewym ramieniem. Pochylił się za plecami Tweeda i Anglik poczuł nieświeży zapach potu spod jego pachy. Howard, który właśnie wszedł do wagonu, przyłączył się do nich. Teraz wszyscy trzej mężczyźni uważnie czytali treść depeszy. - Chryste wszechmocny, co się dzieje?! - warknął O’Meara. Amerykanin zapalił kolejne cygaro, a Howard - jak zauważył Tweed - zareagował zaciśnięciem szczęk. Pilna zmiana planu. Kanclerz Langer wsiądzie do ekspresu na szczyt wiedeński w Kehl, a nie w Monachium. Powtarzam - Kehl, nie Monachium. Stoller. - To koszmar - powiedział Howard. - Co to znaczy? Pod oczami miał worki zdradzające zmęczenie. Podejrzenie rzucone na szefów bezpieczeństwa zaczynało zbierać swoje żniwo. Nie ufali sobie wzajemnie. Flandres dołączył do nich, jedwabną chusteczką ocierając pot z czoła. Zaczynali cierpieć na coś w rodzaju klaustrofobii: każdy z nich zdawał sobie sprawę, że jest zamknięty wewnątrz ograniczonej przestrzeni, z której nie może uciec. Tylko Tweed wydawał się odprężony. - Dał nam mniej niż dziesięć minut wyprzedzenia. To nie jest w porządku. Co to znaczy? - powtórzył Howard. - Wygląda na to - podsunął Tweed - że Stoller rozwija całą pomysłowość, aby ochronić swojego przywódcę. Jeśli założymy - dodał - że to kanclerz Langer jest celem zamachu. Mówiąc to, Tweed obserwował trzech mężczyzn. Może po tym stwierdzeniu któryś z nich zdradzi się, że wie, kto ma być ofiarą. Amerykanin, który żuł cygaro, rozsypał popiół na przedzie koszuli. - Bredzisz bez sensu - poskarżył się z irytacją. - Rozkład jazdy zachodnich przywódców do Wiednia był szeroko publikowany - tłumaczył cierpliwie Tweed. - Łącznie z faktem, że Langer wsiądzie do pociągu w Monachium po wygłoszeniu przed Dworcem Głównym krótkiego przemówienia. Taka nieoczekiwana zmiana może wytrącić nieznanego zamachowca z równowagi. - Obrzucił surowym spojrzeniem kręcące się wokół niego trio. - Was to już wytrąciło z równowagi. - Zakładasz, że Langer będzie obiektem zamachu - zwrócił mu uwagę Howard. - To prawda - zgodził się Tweed. - Cel może jednak być już w pociągu. Nie mam pewności. - Tak jak nie masz pewności co do żadnego z nas - powiedział przyjaźnie Flandres. - To też prawda. Pociąg zwalnia - jesteśmy w Kehl. Tak więc czwarty podejrzany, Stoller, powinien dołączyć do naszej wesołej gromadki. Gdy ekspres wjechał do Kehl i Flandres otworzył drzwi wagonu numer cztery, nastąpił kolejny zaskakujący fakt: kanclerz Kurt Langer stał na peronie sam z wyrazem rozbawienia na szczupłej twarzy. Podobnie jak francuski szef ochrony, Niemiec mówił biegle po angielsku. W swoim dobrze skrojonym garniturze mógł uchodzić za Anglika. - Alain Flandres, jak to miło widzieć cię znowu. Wierzę, że mój wczesny przyjazd nie wyciągnął cię z łóżka? - Żaden z nas nie spał zbyt wiele. Flandres szybko wprowadził kanclerza do pociągu, do korytarza, jak najdalej od otwartych drzwi. Rzucił krótkie, badawcze spojrzenie na peron. Ponury, oświetlony jakby nagrobkowymi zniczami, wypełniony był ludźmi z BND, którzy stali odwróceni tyłem do ekspresu. Francuz skrzywił się. - A gdzie jest Erich Stoller, panie kanclerzu? Z pewnością panu towarzyszy? - spytał. - Nie mam pojęcia, gdzie on jest - odpowiedział uprzejmie Langer. - On jest nieuchwytny jak żart. Pociąg może ruszyć, kiedy będziesz gotów. Czy mam iść tędy? Dziękuję. Flandres dał sygnał zawiadowcy i zamknął drzwi. Pociąg znowu ruszył, nabierając wkrótce szybkości. Wagony kołysały się lekko, gdy przekraczali granicę Niemiec, kierując się w stronę Bawarii. Flandres nie tracił czasu. Upewnił się tylko, czy Langer czuje się wygodnie: kanclerz od dawna znany był z tego, że nie znosił krzątaniny wokół swojej osoby. Pospieszył z powrotem do wrogiej atmosfery panującej w wagonie łączności, gdzie oczekiwali go pozostali szefowie ochrony. - Stoller nie wsiadł do pociągu - oznajmił. - A Langer powiedział mi, że nie ma pojęcia, gdzie obecnie przebywa. - Przecież to już szaleństwo! - zaprotestował O’Meara. - Wydaje się to bardzo poważne - powiedział Tweed. Ta uwaga pomogła mu złagodzić dość ponury nastrój, który udzielił się teraz technikom łączności. Howard wyszedł z wagonu, aby zacząć swój dyżur. Gdy mijał Tweeda pochylonego na obrotowym krześle, rzucił mu piorunujące spojrzenie. Te wczesne godziny, kiedy duch upada, sprawiały, że nikt się nie odzywał, chyba że było to absolutnie niezbędne. Współpraca od dawna ustąpiła miejsca nerwowym reakcjom i wybuchom irytacji z byle powodu. Tylko Tweed pozostawał odprężony, a zarazem czujny. Jak człowiek oczekujący wydarzenia, które przewidział, a które jest nieuniknione. Gdy w końcu zapadło swego rodzaju neutralne milczenie, nadeszła druga depesza z Berna. Dotyczy Irmy Romer. Wzrost: około 165 cm. Waga: około 60 kg. Kolor oczu: brąz. Wiek: 64 lata. Wyszła za mąż za przemysłowca, Axela Romera, 34 lata. Cel podróży: Lizbona. Arnold, Berno. Ta druga obiecana przez Berno depesza dotarła do wagonu łączności, kiedy ekspres wjeżdżał na Dworzec Główny w Ulm o godzinie 8.05. Tweed automatycznie przeliczył dane z systemu metrycznego i podał je Howardowi. - Elegancko ubrana kobieta, która wsiadła w ostatniej chwili w Paryżu. Ta, o której powiedziałeś, że nie ma znaczenia. Rysopis nie zgadza się nawet w najmniejszym szczególe. - Musimy natychmiast iść do wagonu sypialnego - powiedział Alain Flandres. - Z uzbrojonym strażnikiem - dodał. Spojrzał na Tweeda. - Idziesz? Obaj mężczyźni przeszli przez wagon restauracyjny, gdzie właśnie nakrywano do śniadania czwórce zachodnich przywódców, aż do drzwi na końcu wagonu. Były na stałe zamknięte oddzielając inne wagony, zajęte przez pozostałych pasażerów. Strażnik otworzył drzwi i Flandres, a za nim Tweed pospieszyli wzdłuż korytarza wagonu sypialnego. - Chodźcie z nami - rozkazał Flandres dwóm strażnikom stojącym w korytarzu. - Miejcie broń w pogotowiu. Dobrze, jest konduktor. Konduktor, któremu podlegał wagon sypialny, robił właśnie poranną kawę. Na widok uzbrojonych strażników pobladł ze strachu. Flandres zaczął go przesłuchiwać. Konduktor wyjaśnił, że pasażerka Irma Romer wysiadła z ekspresu w Stuttgarcie, ponieważ źle się poczuła. Stuttgart. Szczegóły rozkładu jazdy pozostały w pamięci Tweeda: przyjazd 6.51, odjazd 7.03. Dwunastominutowy postój, najdłuższy podczas całej podróży, z wyjątkiem Monachium. Flandres spojrzał na Tweeda i dał mu znak, żeby wyszedł na korytarz. - Jeszcze raz okazało się, mój przyjacielu, że masz rację. Czy powinniśmy obejrzeć jej przedział? - Tak - odpowiedział Tweed. Konduktor otworzył im drzwi, które zamknął, gdy pasażerka wysiadła. Tweed i Flandres weszli do środka. Anglik uniósł pokrywę umywalki. - Mydło jest nie naruszone. Przecież ona prawie wcale nie używała przedziału. - Nikt nie spał na łóżku - zwrócił uwagę Flandres. - Z tego wynika, że całą noc przesiedziała. - Czekając, aż dojedzie do Stuttgartu - powiedział w zamyśleniu Tweed. - Nie podoba mi się to, Alain, wcale mi się to nie podoba. Dlaczego zarezerwowała przedział sypialny, przesiedziała w nim całą noc z Paryża do Stuttgartu, a następnie wysiadła? To złe samopoczucie to po prostu pretekst. - A więc nie ma jej w pociągu, a my, dzięki Bogu, jedziemy. Nienawidzę tych przystanków. Pozwól, że wrócimy i sprawdzimy to z Howardem i naszym amerykańskim kolegą. Postój w Ulm trwał tylko dwie minuty. Zasadniczym elementem całości systemu bezpieczeństwa było to, że w trakcie każdego postoju jeden z szefów ochrony schodził na peron, aby sprawdzić, kto wsiada i wysiada z publicznej części pociągu. Gdy wracali z powrotem przez wagon restauracyjny, Tweed zapytał: - Kto obserwował peron w Stuttgarcie? - O’Meara zgłosił się na ochotnika do tego zadania. - On nie rozpoznałby Irmy Romer - zauważył Tweed. - Nigdy jej przecież nie widział. - W Stuttgarcie był dość duży ruch. A więc pozostanie to dla nas tajemnicą. W wagonie pierwszej klasy siedziała pasażerka zagłębiona w lekturze amerykańskiej wersji magazynu „Vogue”. Miała jasne włosy i nosiła okulary z przyciemnionymi szkłami, w rogowej oprawce. Ubrana była w amerykańskie spodnium. Na półce nad nią leżała walizka w jaskrawą kratę. Podróżowała z paszportem amerykańskim, wydanym na nazwisko Pameli Davis. W rubryce zawód wpisano: dziennikarka. Wyjęła paczkę lucky strike’ów i zapaliła kolejnego papierosa. Popielniczkę obok niej wypełniały wypalone do połowy niedopałki, ale te na wierzchu były wypalone aż do filtra. Kochanka Reinharda Dietricha, Klara Beck, poskarżywszy się konduktorowi na złe samopoczucie, wysiadła z ekspresu w Stuttgarcie. Postój trwał dwanaście minut. Poszła do damskiej toalety, niosąc swoją dużą walizkę firmy Gucci. Zamknęła drzwi i przebrała się w spodnium. Założyła blond perukę, sprawdzając w lusterku, czy dokładnie zakrywa jej ciemne włosy. W dużej walizce było nieco drogich ubrań, ale przede wszystkim - mniejsza walizka w kratę. Do otwarcia siłą zamków walizki Gucci posłużył jej pilnik do paznokci. Gdy ktoś znajdzie walizkę, pomyśli, że została ukradziona: część zawartości zabrano, a walizkę pozostawiono w toalecie. Nie było sposobu, aby powiązać walizkę z jej właścicielką. Założyła ciemne okulary, wypełniła nową torebkę zawartością poprzedniej i zastąpiła szwajcarski paszport Irmy Romer amerykańskim, wydanym na nazwisko Pameli Davis. W jej torebce leżał zakupiony wcześniej nowy bilet - ze Stuttgartu do Wiednia. Nastąpiła całkowita przemiana. Klara Beck nie przeoczyła niczego. Jej działania zmyliłyby każdą kontrolę, która - była o tym przekonana - będzie przeprowadzona wśród pasażerów wagonu sypialnego. Teraz była gotowa do końcowego etapu operacji. Normalnie Tweed stałby na peronie w Ulm podczas dwuminutowego postoju. Mógł rozpoznać Claire Hofer: Martel nie tylko podał mu ustny rysopis Szwajcarki w czasie spotkania na Heathrow, ale poparł go także zdjęciem paszportowym dołączonym do specjalnej przepustki. Zamiast niego ruch pasażerski sprawdzał Howard. Gdy wjechał wiedeński ekspres, Claire stała już na peronie. Miała niewielką walizkę i torebkę. Nosiła okulary ze zwykłymi szkłami, w których wyglądała o wiele poważniej. Podeszła do drzwi wagonu pierwszej klasy i podała bilet konduktorowi. - Pani paszport, madame, lub jakiś inny dowód tożsamości - poprosił drugi mężczyzna w mundurze. Claire pokazała swój szwajcarski paszport, co zadowoliło Niemca. Wsiadła do pociągu i zaczęła przesuwać się korytarzem, zaglądając do każdego przedziału. Pierwszy z nich zajmował wysoki mężczyzna w skórzanym stroju, tak często spotykanym w Bawarii. Miał zsunięty na oczy kapelusz, tak że wydawało się, iż drzemie. Weszła do środka i położyła walizkę na półkę. Na jej wybór wpłynął fakt, że był to przedział dla palących. Chodziło jej także o spokój, aby mogła pomyśleć. W następnym przedziale - zaledwie kilka stóp dalej wzdłuż korytarza - siedziała druga samotna pasażerka, kobieta z paszportem na nazwisko Pameli Davis. - A cóż to za przyjemna niespodzianka, panno Hofer. Mimo ogarniającego ją przerażenia jej ręka automatycznie ześlizgnęła się do klapy torebki z pistoletem. Wysoki mężczyzna odsunął kapelusz i powiedział łagodnie: - Nie trzeba się obawiać. Jestem całkiem nieszkodliwy - dodał. Wpadła w niewypowiedziane osłupienie: mówił to do niej Erich Stoller. Ekspres wciąż pędził na wschód. Była dokładnie 8.07. ROZDZIAŁ 28 Środa, 3 czerwca, godzina 8.00-8.45 - Cmentarz na Blumenstrasse. Nie mam zbyt dużo czasu - powiedział Martel taksówkarzowi w Bregencji. - Tam, gdzie pan jedzie, mają najwięcej czasu na świecie. Reakcja taksówkarza była typowo austriacka: brać życie takim, jakie jest, i niczym się nie przejmować. Udzielił mu się jednak pośpiech Martela, odjechał więc szybko od solidnych murów budynków usytuowanych wzdłuż jeziora. Tymczasem Anglik z trudem panował nad trawiącą go niecierpliwością. Daleko na północy wiedeński ekspres przejeżdżał właśnie przez Niemcy i zgodnie z rozkładem dojeżdżał do Ulm. Na wschodnim końcu Jeziora Bodeńskiego szara mżawka przesłaniała góry. Przez otwarte okno powiało wilgocią, drobniutkie krople osiadły na jego twarzy. Pod bramą cmentarną zapłacił taksówkarzowi, dodając przy tym spory napiwek. Poprosił, aby na niego zaczekał. Zanurzywszy się w morzu kamieni nagrobkowych, badał wzrokiem ten labirynt. Jeszcze raz przypomniał sobie uwagę, którą usłyszał od grabarza, kiedy ostatnim razem był w Bregencji. „Przychodzi każdego tygodnia, niezawodnie - powiedział grabarz. - I zawsze w środy, zawsze o ósmej rano, gdy w pobliżu nikogo nie ma”. To był właściwy dzień. Sprawdził godzinę: pora była także właściwa - ósma rano. Martel zapiął guzik przy kołnierzu deszczowca. Było słychać jedynie ciche zawodzenie wiatru. Podobne do szarego dymu chmury sunęły tak nisko, że wydawało się, iż można ich dosięgnąć ręką. Czasami mgła rzedła i wtedy można było w jej prześwicie zobaczyć na krótko las na stromej górze Pfänder. A potem Martel spostrzegł skuloną za kamieniem nagrobkowym postać grabarza. Unosił właśnie łopatę, by dorzucić ziemi do świeżo usypanego wzgórka. - Wrócił pan jednak, proszę pana. Stary człowiek wyprostował się. Z jego wąsów skapywała woda, czapka była mokra. Patrzył na Martela z wyrazem zdziwienia, a zarazem rozbawienia. - Nie zaskoczył mnie pan. Widziałem, jak pan nadchodził, gdy tylko wszedł pan do Friedhof. Bardzo panu dziękuję. Schował do kieszeni plik austriackich banknotów, które wręczył mu Martel, a następnie oparł się na swojej łopacie. Martel wbił paznokcie w dłoń, by opanować palącą niecierpliwość: nie należało od razu zadawać pytań, tego nie praktykowało się w Vorarlberg. - Czy pracuje pan przy każdej pogodzie? - spytał wreszcie. - Śmierć dosięga ludzi niezależnie od pogody... - A potem grabarz zadziwił go: - Poszukuje pan zapewne kobiety, która przychodzi tutaj co tydzień? Właśnie teraz minęła główną bramę. Niech się pan nie odwraca. Niepokoi ją najmniejsza zmiana w scenerii. Martel chwilę odczekał, po czym obejrzał się przez ramię: za rzędem dużych kamieni nagrobkowych szła szybko kobieta w futrze z czerwoną chustką na głowie. Niosła wiązankę kwiatów. Szła w kierunku ukośnym, zupełnie przeciwnym do nich. - Nie jest uboga - wyszeptał grabarz. - Widziałem ją raz w mieście. Moja żona powiedziała, że to futro jest z soboli. - A gdzie ją pan widział? - Wyszła z domu przy Gallus-strasse. No, teraz ma pan szansę. Kobieta pochyliła się, by złożyć kwiaty na grobie. Martel, zgięty niemal we dwoje, pomknął pośród labiryntu nagrobków, które przypominały mu ogromną szachownicę. Jego gumowe podeszwy nie czyniły żadnego hałasu. Zaszedł ją od tyłu i zatrzymał się tuż przy kobiecie. To był ten sam grób: In Gottes Frieden, Alois Stohr. 1930-1953. Kobieta wyprostowała się i w tym momencie zobaczyła Martela. - Boże drogi! - jęknęła. Szczupłą, kształtną ręką zasłoniła usta, by stłumić krzyk. Na Martela spoglądały pełne strachu, wielkie, błyszczące oczy. Nie przewidział takiej reakcji. Zaskoczenie - tak, tego mógłby oczekiwać. Ale jej zachowanie było zbyt krańcowe jak na kogoś, czyj straszliwy sekret został odkryty. Zwrócił się do niej po niemiecku: - Muszę pani zadać kilka pytań. - Mnie? - Policja. - Wyciągnął specjalną przepustkę, która pozwalała mu wejść do ekspresu na wiedeński szczyt. Pokazał ją kobiecie, aczkolwiek tylko przelotnie. Przecież dokumenty te przeznaczono po to, aby wprowadzać w błąd niewinnych. - Służba bezpieczeństwa z Wiednia. - Z Wiednia?! - Potrzebne mi są informacje o Aloisie Stohrze. Takie nazwisko jest na nagrobku. Kiedy później wspominał te chwile, nie umiał sobie wytłumaczyć, dlaczego instynktownie wybrał taką właśnie metodę. Wyłącznie wybitny specjalista od przesłuchań mógłby to zrozumieć. „Szósty zmysł” skomentowałby to zapewne krótko Tweed. - A co chciałby pan wiedzieć? - Coś zawibrowało w jej głosie. Miała ponad czterdzieści pięć lat, tak ocenił Martel, ale wciąż była piękną kobietą. W wieku osiemnastu lat była przypuszczalnie skończoną pięknością. A w 1953 roku, kiedy pochowano Aloisa Stohra... - Przychodzę tutaj, aby położyć kwiaty na grobie starego przyjaciela - wyjaśniła. - Przyjaciela, który zmarł prawie trzydzieści lat temu? Przychodzi pani tutaj co tydzień, po tak długim czasie? Żeby wspominać przyjaciela? Człowieka, który zmarł w 1953 roku, gdy Vorarlberg był pod okupacją... - Martel wyrzucał z siebie potok słów, mając nadzieję, że w końcu trafi w jakiś czuły punkt. Mówił wszystko, co tylko przyszło mu do głowy. - Pod okupacją francuskich oddziałów, to znaczy francuskich oficerów i Marokańczyków, którzy byli szeregowcami... Urwał, bo wydało mu się, że jest już w domu - trafił. Powiedział mu o tym krótki błysk alarmu w jej oczach. Błysk, który zniknął tak szybko, jak się pojawił. Martel wiedział, że musi wykonać paskudną robotę, ale nie było innej drogi. - A jednak pan...? - spytała. - Przecież jestem tutaj - odparł po prostu. Jedno niewłaściwe słowo, a mógł stracić ostatnią szansę. - Czeka na mnie taksówka. - Pochyliła się i podniosła celofan, w który zawinięte były kwiaty. Na celofanie z wydrukowaną nazwą kwiaciarni błyszczały krople deszczu. - Czy chce pan ze mną wrócić? - Mówiła cicho, a jej głos był miękki i zmęczony. - Tutaj - wskazała ręką cmentarne nagrobki - nie jest właściwe miejsce. - Oczywiście... Jej taksówka oczekiwała tuż przy jego samochodzie. Kierowcy urwali rozmowę. Martel zapłacił swojemu taksówkarzowi i usiadł z tyłu obok kobiety, która podała adres na Gallus-strasse. Księgarz, z którym Martel rozmawiał podczas poprzedniej wizyty, poinformował go, że była to jedna z bogatszych dzielnic mieszkaniowych. Kiedy odjeżdżali, Martel przypomniał sobie, co mówił grabarz na temat tej kobiety. Nie była uboga. To wszystko zaczynało nabierać sensu. Czteropiętrowa willa na Gallus-strasse miała kremowe ściany, brązowe okiennice, a w ogóle była kwadratowym, solidnym budynkiem. Do frontowych drzwi prowadziło kilka schodków. Obok drzwi znajdowała się tabliczka z ośmioma nazwiskami, każde z osobnym dzwonkiem. Była tam także kratka domofonu. Gdy kobieta otwierała drzwi, Martel zauważył jedno z nazwisk: Christine Brack. Weszli do kosztownie urządzonego mieszkania na drugim piętrze. Kobieta zaproponowała, że zrobi kawę, ale odmówił - miał beznadziejnie mało czasu. Kiedy zdjęła chustkę i futro z soboli, zobaczył ciemną sukienkę ze stojącym kołnierzykiem. Tak jak tego oczekiwał, jej figura była doskonała. Usiadła naprzeciw Martela i patrzyła mu prosto w oczy. Przeczesała palcami długie, ciemne włosy. Była naprawdę bardzo atrakcyjną kobietą. - Wydaje mi się, że czekałam na pańskie przyjście przez całe moje życie. Od kiedy to się zaczęło. - Czy mogę zapalić? - spytał Martel. - Oczywiście, proszę. Czy może pan i mnie poczęstować? Czy to reakcja na stan szalonego napięcia? Poczuł dzikie pragnienie, aby wziąć ją na ręce i zanieść do łóżka, które widział przez nie domknięte drzwi. Zauważyła jego spojrzenie, założyła nogę na nogę. - Czy teraz skończą się pieniądze? - zapytała. - Nie chodzi o to, żeby mi na tym zbytnio zależało. Przez te wszystkie lata miałam wrażenie, że są to przeklęte pieniądze. A to chodzenie na pocztę, aby odebrać kopertę, wydawało się poniżające. Czy to ma sens, panie... - Stolz, Ernst Stolz. - Pan wie, oczywiście, że zatrzymałam moje panieńskie nazwisko - Brack? - Tak. I rozumiem pani uczucia - badał ostrożnie Martel. - Chociaż myślę, że nie ma pani racji. - Bardzo kochaliśmy się, panie Stolz. Kiedy zdarzył się ten wypadek, byliśmy świeżo po ślubie. - To był wypadek? Stąpał po kruchym lodzie, jak określiłby to Tweed. Wyglądała na zdziwioną. - Ależ oczywiście! Mój mąż prowadził jeepa na niebezpiecznej drodze w Bregenzerwald. Było to w zimie. Wpadł w poślizg nad urwiskiem. - A kto stwierdził, że to był wypadek? Na jej twarzy malowało się zakłopotanie, podczas gdy Martel usiłował wciągnąć ją coraz głębiej w krąg podejrzeń. - Z tą wiadomością przyszło do mnie dwóch ludzi z bezpieczeństwa - odpowiedziała. - Czy byli ubrani po cywilnemu? Czy widziała ich pani kiedyś przedtem? Czy pani mówi po francusku? - Co pan sugeruje, na litość boską? - spytała. - Może pomogłoby to, gdyby pani odpowiedziała na moje pytania. - Tak, byli ubrani po cywilnemu. Nigdy przedtem ich nie widziałam. I nie mówię po francusku. - A zatem nie może być pani pewna, że ci ludzie to byli Francuzi, ponieważ rozmawialiście po niemiecku? - To prawda. Wytłumaczyli mi, że śmierć mego męża musi pozostać tajemnicą. Przecież brał udział w długotrwałej operacji antysowieckiej. Powiedzieli mi, że jego pamięć wymaga, aby ta praca była kontynuowana, może nawet przez wiele lat. Powiedzieli też, że jego prawdziwy stopień wojskowy był znacznie wyższy niż ten, który miał oficjalnie - porucznika. I że co miesiąc będę otrzymywała pocztą rentę. Z sumy, jaką dostaję, wynika, że musiał być przynajmniej pułkownikiem. - A co z pogrzebem? Kto zidentyfikował zwłoki? - Oczywiście, że ja! W prywatnej kostnicy w górach. Miał złamany kręgosłup, ale były także inne obrażenia. - I kto został pochowany w tym grobie? Alois Stohr? - Mój mąż, oczywiście... - Christine Brack wstrząsnął dreszcz. - Został pochowany pod innym nazwiskiem, ponieważ ta długoterminowa operacja antysowiecka zależała od udawania, że on wciąż żyje. Powiedzieli mi, że on chciałby, abym zgodziła się na to oszustwo. „Popełnili dwa morderstwa - pomyślał Martel. - Człowiek, któremu złamano kark - i jakiś cholerny biedak z Austrii, którego ciało po prostu obciążono i wrzucono do pobliskiego jeziora. Ważne było, aby zabić i usunąć nieznanego Stohra ze względu na przepisy dotyczące świadectwa zgonu, a jedyne, co im było potrzebne, to jego nazwisko”. Zabiliby również Christine Brack, ale trzecie morderstwo mogłoby ich zdradzić. Woleli okłamać ją i dawać pieniądze, niż podjąć to dodatkowe ryzyko. Wydaje się, że dotarł do sedna sprawy. Gdy sięgnął do kieszeni płaszcza po kopertę, poczuł, że jego dłoń była wilgotna. - Chcę, żeby pani spojrzała na te zdjęcia i powiedziała mi, czy rozpoznaje pani kogoś. Niech pani przygotuje się na wstrząs. Te fotografie robiono ostatnio. Martel czekał, z trudem skrywając uczucie podniecenia. Od tego, co w ciągu najbliższej minuty powie Christine Brack, zależało wszystko. Rozłożyła błyszczące odbitki na kolanach, a potem wydała słaby okrzyk. Miała kamienną twarz, gdy wyciągnęła jedno ze zdjęć. - To jest mój mąż, panie Stolz. Starszy, owszem, ale to jest on. A ja żyłam w tym straszliwym złudzeniu przez trzydzieści lat... Co to wszystko znaczy? - Czy pani jest zupełnie pewna? - Jestem absolutnie pewna. Powiem panu teraz, że jakiś mężczyzna przyszedł, żeby zobaczyć się ze mną, ale powiedziałam mu bardzo niewiele. - Martel rozumiał, że mówiła o Charlesie Warnerze. - To nie jest pani mąż - powiedział łagodnie Martel, odbierając od niej zdjęcia. - Po prostu jest do niego bardzo podobny. Nie żyła pani w żadnym złudzeniu. Pani mąż naprawdę zmarł trzydzieści lat temu. - Wstał. - Możliwe, że jest pani pod obserwacją, a teraz, po mojej wizycie, w poważnym niebezpieczeństwie. Czy może pani spakować w ciągu pięciu minut walizkę? Zaprowadzę panią w bezpieczne miejsce. Szok uczynił ją posłuszną. Zgodziła się z jego sugestią. Należała także do kobiet, którym spakowanie walizki nie zajmuje więcej niż pięć minut. Martel poszedł z nią pospiesznie przez Gallus-strasse do brzegu jeziora i tam złapał taksówkę. Powiedział kierowcy, aby zabrał ich na lotnisko, gdzie pilot, który przywiózł go z Monachium, czekał w swoim samolocie. - Muszę być w Monachium tak, aby dotrzeć do Dworca Głównego najpóźniej o wpół do dziesiątej. Ale najpierw podrzucimy tę panią do hotelu. - Musimy więc ruszyć natychmiast - ostrzegł pilot. - A więc ruszajmy! Gdy usadowili się już w samolocie, Martel modlił się, aby zdążyć na czas. Ci, którzy oszukali Christine Brack wiele lat temu, byli z pewnością ludźmi z niemieckiego bezpieczeństwa. A teraz znał już tożsamość zamachowca. ROZDZIAŁ 29 Środa, 3 czerwca, Monachium Przybycie Ericha Stollera do wagonu łączności po wyjeździe ekspresu z Ulm stanowiło nielichą sensację. Howard był wściekły i nie używał dyplomatycznego języka: - Gdzie byłeś, u diabła?! Czy zdajesz sobie sprawę, że my w trójkę - jak zwykle zignorował Tweeda - musieliśmy wziąć na siebie odpowiedzialność za bezpieczeństwo twojego kanclerza?! - A gdzie on jest teraz? - spytał spokojnie Stoller. - Wciąż jest zamknięty w przedziale numer dwanaście. Inni niecierpliwią się już przed śniadaniem, ale wyczuli, że powinni zaczekać, dopóki się nie pojawi. - Chodźcie ze mną - zaproponował Niemiec. - Mam na myśli całą czwórkę. Spojrzał na Tweeda, który zachowywał dziwne milczenie. - Tak więc, gdyby ktoś wrzucił bombę przez okno przedziału numer dwanaście, uważalibyście, że to z powodu mojego niedbalstwa? - Tak ja to widzę - odpowiedział O’Meara. Szli za Niemcem, który prowadził ich od wagonu łączności do wagonu numer cztery. Zatrzymał się przed przedziałem numer szesnaście i podniósł rękę, aby zastukać do drzwi. - To nie ten przedział - rzucił Howard. Stoller wystukał na drzwiach nieregularny sygnał i ktoś przebywający w środku otworzył. W drzwiach stał kanclerz Langer z nieodstępnym papierosem w ustach. Miał na sobie świeży garnitur. - Czy już czas na śniadanie, panowie? - zapytał pogodnie. - Inni muszą być już przygotowani na dobry niemiecki posiłek. Czy mogę sam do nich pójść, aby oficjalnie powitać na niemieckiej ziemi? O’Meara, Howard i Flandres, który przyszedł pospiesznie za Tweedem, byli na tyle oszołomieni, że stali w milczeniu. Odsunęli się, gdy Langer - rozmawiając przyjaźnie ze swymi gośćmi - prowadził ich do wagonu restauracyjnego. Kiedy zostali sami, Howard wybuchnął: - Stoller, jesteś nam winien wyjaśnienie! - Nic nie jest nam winien - wmieszał się Tweed. - Jesteśmy teraz w Niemczech i Stoller ma prawo podjąć taką akcję, jaka mu się podoba. Ale może sam zechce powiedzieć nam o ostatnich ustaleniach. Czy coś w drugiej części pociągu niepokoi cię, Erich? - To wszystko było przygotowane z kanclerzem wcześniej. Po to poleciałem do Bonn - wyjaśnił im Stoller po powrocie do wagonu łączności. - Wsiadłem do ekspresu potajemnie w Kehl jako pasażer, wtedy kiedy kanclerz odwrócił waszą uwagę. - Ale dlaczego? - spytał Howard. - Ponieważ - znowu wtrącił się Tweed - wyczuł, że w części publicznej pociągu istnieje niebezpieczeństwo. Mam wrażenie, że w czasie, kiedy udawał, iż jest jednym z nich, sprawdził każdego pasażera. - Masz rację - zgodził się Stoller. - Wyobrażam sobie - ciągnął Tweed - że sprawdziłeś też wagon sypialny? - I znowu masz rację. - Szef BND pozwolił sobie na chłodny uśmiech. - Poszedłem do wagonu sypialnego ubrany w mundur i sprawdziłem dokumenty wszystkich pasażerów wkrótce po wyjeździe pociągu ze Stuttgartu. Trafiłem na coś dziwnego: w Stuttgarcie wysiadła z pociągu kobieta, która powiedziała, że źle się czuje. Nie jestem tym zachwycony. - Nikt z nas nie jest - odpowiedział Tweed i wytłumaczył Niemcowi tajemnicze zniknięcie Irmy Romer, która, jak się okazało, była oszustką. Od momentu przybycia Stollera w układzie między szefami ochrony zaszła zmiana: przed jego pojawieniem się w grupie dominowała indywidualność Alaina Flandresa, teraz niezauważalnie inicjatywę przejął Tweed. - Pójdę do wagonu restauracyjnego, aby upewnić się, że wszystko jest w porządku - zaproponował Howard. - Pójdziesz ze mną, Tim? Tweed stwierdził, że został z Erichem sam, bo i Flandres gdzieś poszedł. Stoller poprowadził Tweeda w koniec wagonu łączności, z dala od zasięgu słuchu techników. Usiadł na jednym z piętrowych łóżek i zapalił papierosa. Tweed pomyślał, że Stoller kiepsko wygląda i że potrzeba mu snu. Niemiec ściszył głos. - Claire Hofer, szwajcarska asystentka Martela, wsiadła do pociągu w Ulm. Jest sama w wagonie pierwszej klasy. Niepokoi mnie... - Pójdę i spotkam się z nią za chwilę - wpadł mu w słowo Tweed. - Czy wiesz, gdzie jest Martel? - Nie mam pojęcia. Wydaje mi się, że do czegoś zmierzasz... - Wiem, kto stanowi cel zamachowca. Kanclerz Langer. To się rzuca w oczy - zapewnił Stoller. - Zgadzam się. Ale powiedz mi, dlaczego tak sądzisz? - Wybory krajowe w Bawarii są tuż. Tofler, ta kreatura Kremla, używa neonazistów do nastraszenia wyborców, tak aby głosowali na niego. A więc, jaki byłby dzisiaj efekt zabójstwa Langera? - Panika. Zwycięstwo Toflera, prowadzące w końcu do tego, że Bawaria stanie się republiką sowiecką, tak jak to było w 1919 roku. - A więc zgadzamy się - stwierdził z zadowoleniem Stoller. - I wiesz, o czym jestem przekonany? Że znam miejsce zamachu. - Mów dalej. - Tweed obserwował Stollera spod na wpół przymkniętych powiek. - Monachium. Kanclerz upiera się przy wygłoszeniu krótkiego przemówienia przed Dworcem Głównym podczas postoju. Nie mogłem go od tego odwieść. A czy ty poczyniłeś jakieś postępy w ustaleniu zamachowca? - spytał mimochodem. - Nie - skłamał Tweed. - Ale pójdę porozmawiać z Claire Hofer w jej przedziale. Czy przyniosłeś coś z tych nowych urządzeń alarmowych wynalezionych przez twoich mędrców? - Do pociągu załadowano ich z pół tuzina. Przyniosę ci jeden. Stoller poszedł w drugi koniec wagonu i powrócił z plastykowym, sześciennym przedmiotem, trzymając go za rączkę. - To jest „płaczek”. Wygląda jak silna latarka, ale jeżeli naciśniesz ten guzik, rozlega się syrena. I robi się piekło. Tweed wziął niby-latarkę i ruszył wzdłuż pędzącego ekspresu. Kiedy mijał wagon restauracyjny, czwórka zachodnich przywódców jadła właśnie śniadanie. Amerykański prezydent, jak zwykle w dobrym humorze, skończył opowiadanie jakiegoś dowcipu, który rozbawił całe towarzystwo. Gdy Tweed przechodził obok ich stołu, pani premier spojrzała na niego z uśmiechem. Tweed pokazał strażnikom przepustkę i wszedł do wygonu pierwszej klasy. Usłyszał, jak zamknęły się za nim drzwi. Skinął głową strażnikom, którzy zostali w poprzednim wagonie. Zaglądał do każdego przedziału, idąc powoli korytarzem. Przedział tuż przed tym, w którym siedziała Claire, zajmowała samotna kobieta ubrana w spodnium. Zauważył też, że na półce leży walizka w kratę. Kobieta paliła papierosa, wyglądając przez okno. Usiadł obok Claire i pokazał jej swą przepustkę z wklejonym zdjęciem. Nie marnował słów: - Panno Hofer, nazywam się Tweed. Keith Martel zapewne opowiadał pani o mnie. Gdzie on jest? Obejrzała dokładnie przepustkę, zanim mu ją zwróciła. - Poleciał do Bregencji wczoraj późnym wieczorem. Kazał mi wsiąść do tego pociągu w Ulm. - Bregencja? W takim razie miałem rację. Ale nam potrzebny jest dowód. Gdzie wsiądzie do ekspresu? - W Monachium. Przyleci z powrotem dzisiaj rano. Mam nadzieję, że zdąży. - Musi zdążyć. To Langer jest obiektem zamachu. Nastąpi to w Monachium. Będzie tam dwunastominutowy postój, a Langer upiera się, aby wygłosić przemówienie przed Dworcem Głównym do dużego tłumu. Zamachowiec musi zostać zidentyfikowany, zanim Langer wejdzie na podium. - Co oznacza, że Martel powinien być na peronie w każdej chwili gotów wsiąść do ekspresu. - Nie lubię planowania co do ułamka sekundy - wyznał Tweed. - A teraz muszę już iść. - Stuknął palcami w plastykową niby-latarkę, tłumacząc jej, jak działa to urządzenie. - Nie zapomnij o „płaczku”. Jeśli zobaczysz, że cokolwiek jest nie w porządku, naciśnij guzik. Gdy Claire została znowu sama w przedziale, ogarnął ją niepokój. Czy rzeczywiście będzie mogła dostrzec, że coś jest nie w porządku? - Na litość boską, niech pan jedzie szybciej! Zapłaciłem przecież dosyć! - Martel szturchnął kierowcę taksówki. - Niech pan jedzie bocznymi uliczkami. - Dzisiaj jest duży ruch, a boczne uliczki są jednokierunkowe. Kierowca zdjął na chwilę obie ręce z kierownicy i rozłożył je w geście bezradności. Monachium było dosłownie zapchane samochodami. Poza tym ludzie szli pieszo w kierunku Dworca Głównego, aby wysłuchać przemówienia Langera. Christine Brack, na szczęście, udało mu się ukryć bezpiecznie w hotelu Clausen. Przejechali przez Izerę w miejscu, gdzie wpadała do skomplikowanego systemu śluz. Martel przypomniał sobie niedoszłe spotkanie z mężczyzną o nazwisku Stahl w Muzeum Haftu w St. Gallen. Stoller powiedział mu później, że w jednej ze śluz znaleziono zwłoki mężczyzny. Jedynym znakiem rozpoznawczym był zegarek, na którym wyryto słowo: Stahl. Potem wspomnienie odpłynęło. Martel zastanawiał się, czy nie wysiąść i nie przebiec reszty drogi, zobaczył jednak, że przejeżdżali obok hotelu Cztery Pory Roku. To było jeszcze za daleko. Nie zdołałby się przedrzeć tak szybko wśród tłumu zwolenników Langera. Znowu spojrzał na zegarek, a kierowca zauważył to w lusterku. Brakowało siedmiu minut do wpół do dziesiątej. Ekspres miał przyjechać na stację dokładnie za dziesięć minut. Zamieszanie, które spowodowałby zamach na kanclerza, przerażało Martela. Mogłoby z łatwością przechylić szalę zwycięstwa na korzyść Toflera. Martel, podobnie jak Tweed, doszedł do wniosku, że obiektem zamachu będzie przywódca niemiecki. A teraz wiedział też, kto ma być zamachowcem. Ale tylko on mógł stanąć twarzą w twarz z zabójcą i udowodnić mu jego prawdziwe zamiary. Spojrzał w lusterko i napotkał wzrok kierowcy. - Tutaj mogę spróbować jechać boczną uliczką - powiedział taksówkarz. - Zaoszczędzimy parę minut. Parę minut... Mogą one zmienić przyszłość całej Europy Zachodniej, a nawet - całego Zachodu. Obciągnięta nylonem dłoń Manfreda uniosła słuchawkę natychmiast, gdy telefon zaczął dzwonić. Zdawał sobie sprawę, że mocno ściska słuchawkę. Jego zapakowana walizka stała przy drzwiach wyjściowych. - Mówi Ewald Portz - odezwał się głos. - Jestem na stanowisku. - Pilnuj zaplanowanego czasu. To musi być wykonane idealnie. - Przećwiczyliśmy ten wariant dziesiątki razy - powiedział krótko Portz. - Ale pamiętaj, że to nie jest próba. W budce telefonicznej na monachijskim Dworcu Głównym Portz, niski, przysadzisty mężczyzna po trzydziestce, wpatrywał się w telefon, którego słuchawkę wciąż trzymał. Linia była już wolna. Ten drań po drugiej stronie odłożył słuchawkę. Tymczasem Manfred podniósł walizkę. Nie zdjął rękawiczek, gdy otwierał drzwi. Zdjął rękawiczki i wepchnął je do kieszeni dopiero wtedy, gdy przekręcił klucz w zamku. Najważniejszą sprawą było to, czy Portz - przynęta - był gotowy do akcji na stanowisku. Uzbrojony w pistolet ze ślepymi nabojami, powinien wycelować i wystrzelić w kanclerza idealnie w tym samym momencie co prawdziwy zabójca. Potem miał uciekać, starając się jednak, by był widoczny, i zniknąć na stacji kolejki podziemnej. Tego rodzaju taktyka powinna odwrócić uwagę od prawdziwego zabójcy. Ten, po wykonaniu zadania, ma przedostać się do Starnberger Hof, stacji dla pociągów odjeżdżających w góry. Później przejedzie tylko parę przystanków i wysiądzie z pociągu. Oczekujący samochód odwiezie go na najbliższe lotnisko. Siadłszy za kierownicą swego samochodu zaparkowanego przy chodniku, Manfred poprawił okulary. Ruszył do podziemnego garażu na swoje ostatnie spotkanie z Reinhardem Dietrichem. To było beznadziejne. Im bliżej podjeżdżali do Dworca Głównego, tym większy stawał się ruch samochodów. Martel zastukał w szybę, pokazując kierowcy, aby się zatrzymał. Pieniądze za przejazd - dodatek do wcześniejszego napiwku - trzymał w ręku. Wyskoczył z samochodu. - Czy złapie pan swój pociąg? - zapytał kierowca. - To jest jedyny pociąg na świecie, który muszę złapać. Martel zniknął, a kierowca pokręcił głową. Co to za powiedzenie! Ci Anglicy, oni wszyscy byli zwariowani. Ale może dlatego wygrali wojnę? Martel, rozpychając łokciami ludzi, torował sobie drogę przez tłum. Wykrzykiwali za nim, gdy nurkował w kłębiącą się ciżbę. Mógł teraz dojrzeć Dworzec Główny. Do przybycia wiedeńskiego ekspresu zostały już tylko dwie minuty. Dwie minuty - i kanclerz, znany ze swej dziarskości, wysiądzie z pociągu i przejdzie do specjalnie skonstruowanego podium, które Martel też widział. Wymusił wolną drogę, roztrącając stojących przed nim ludzi. Dochodząc do ulicy przed Dworcem Głównym, natknął się na nową przeszkodę, ale był na nią przygotowany. W lewej ręce trzymał specjalną przepustkę, która pozwalała mu na wejście do ekspresu. Tę nową przeszkodę stanowili uzbrojeni policjanci, którzy powstrzymywali napierający tłum. Krzyknął na całe gardło: Policja! Zejść z drogi! Policja! - Stop! Policjant w mundurze wyciągnął z kabury swego walthera, gdy Martel rzucił się obok niego na otwartą przestrzeń. Biegł zygzakiem, ryzykując kulę w plecy. Słyszał przynaglający głos: - Stój albo strzelam! Dopiero w tej krytycznej chwili szczęście zaczęło mu trochę sprzyjać: w mężczyźnie w cywilnym ubraniu rozpoznał jednego z pomocników Stollera, a ten rozpoznał Martela. Podniósł megafon i ryknął do policjanta: - Wstrzymać ogień! Przepuścić tego człowieka! Martel przebiegł pędem obok niego. Przed wejściem na dworzec - za kordonem policji - stał tłum gapiów czekających, aby zobaczyć kanclerza. Zobaczył lokomotywę ekspresu, która właśnie się zatrzymywała. Biegł dalej... Gdy ekspres zwolnił, Klara Beck, trzymając walizkę, zaczęła iść korytarzem w kierunku wyjścia. Nawet nie rzuciła okiem do przedziału Claire Hofer. Coś w chodzie tej kobiety spowodowało, że Claire zwróciła na nią uwagę. Lindau! Claire widziała tam Beck w hallu recepcji w Bayerischer Hof. Z wysokiego tarasu nad portem obserwowała, jak ta kobieta szła szybkim krokiem w kierunku Dworca Głównego. Klara Beck! Claire poderwała się, złapała „płaczka” i ruszyła za kobietą w spodnium. Gdy dotarła do wyjścia, drzwi były już otwarte i Beck zeszła na peron. W połowie długości wagonu Klara Beck zatrzymała się, postawiła walizkę na peronie, przekręciła rączkę walizki o sto osiemdziesiąt stopni i oddaliła się, pozostawiwszy swój bagaż. Alain Flandres zszedł po stopniach wagonu restauracyjnego i rozejrzał się, jakby szukał czegoś podejrzanego. Potem przeszedł prędko przez barierę biletową z boku stacji. Kanclerz Langer wysiadł z pociągu i pomachał ręką w odpowiedzi na wzmagające się okrzyki powitalne. Claire rzuciła „płaczka” na peron, nacisnąwszy przedtem guzik. Aż podskoczyła z wrażenia, gdy rozległo się piekielne wycie. Przypominało syrenę policyjną o wysokim tonie. Przeraźliwy dźwięk przebił się przez okrzyki tłumu. Langer zatrzymał się niepewnie. Obok niego pojawił się Stoller z bronią w ręku, a za nim O’Meara. Klara Beck obejrzała się - i rozpoznała Claire. Nagle błysnęło światło. To wybuchły rakiety z magnezją wypełniające kraciastą walizkę, której ścianki były cienkie jak papier. To było obliczone tak, by przez krótką, pięciosekundową chwilę odwrócić uwagę wszystkich w inną stronę. Właśnie na tę chwilę czekał zamachowiec. Ewald Portz uniósł pistolet i zaczął strzelać ślepymi nabojami. Tuż za nim pojawił się Martel z coltem 45. Ścisnął kolbę obu rękami i podniósł lufę. Z boku stacji Alain Flandres wycelował swojego lugera z tłumikiem wprost w Langera. Martel przerzucił swoją broń i wypalił szybko trzy razy. Pociski nie trafiły Francuza, zrykoszetowały wokół niego. Flandres pobiegł ku wejściu na stację Starnberger Hof i zniknął. Klara Beck miała właśnie nacisnąć spust swego pistoletu wymierzonego w Claire, gdy Stoller wystrzelił tylko jeden raz. Kobieta pochyliła się do przodu, pistolet wypadł jej z ręki i osunęła się na ziemię. O’Meara wyciągnął swoją broń - 38 smith & wesson - po czym powoli skierował go w Portza. Po wystrzeleniu ślepych naboi Niemiec uciekał w stronę kolejki podziemnej. Pociski Amerykanina trafiły go w plecy. Padł rozciągnięty na betonie, pozostawiając na nim smugę czerwieni. Kiedy Alain Flandres wbiegł na peron, pociąg ze Starnberger Hof właśnie odjeżdżał. Dokładne trzymanie się zaplanowanego czasu decydowało o życiu i śmierci. Chwycił za klamkę i nacisnął ją. Strażnik kolejowy krzyknął na wybiegającego zza rogu Martela. Flandres dźwignął się na stopniu i miał właśnie rzucić się do wnętrza otwartego przedziału, kiedy Martel dwa razy wystrzelił. Oba pociski dosięgły celu. Pociąg nabierał szybkości. Flandres wisiał częściowo w przedziale, a częściowo na stopniu. Zawisł tak, jak postać zastygła w ruchu na obrazie. W następnej chwili jego ciało odchyliło się do tyłu i głucho uderzyło o peron - jak worek cementu. Nie żył już, gdy Martel do niego dotarł. ROZDZIAŁ 30 Środa, 3 czerwca - Trzydzieści lat temu Sowieci, używając pośrednictwa wschodnich Niemców, zastąpili młodego francuskiego porucznika z armii okupacyjnej w Bregencji swoim własnym człowiekiem - powiedział Martel i przyjął papierosa od niemieckiego kanclerza, który siedział naprzeciw niego w wagonie restauracyjnym wiedeńskiego ekspresu. Pociąg opuścił Monachium i kierował się na wschód, w stronę Salzburga i Wiednia. Martel nie czuł się w najmniejszym stopniu onieśmielony obecnością tak ważnych osobistości, wśród których była jego własna pani premier, prezydenci - amerykański i francuski. Jego słuchaczami byli też Tweed, Stoller, O’Meara i Howard. Czuł tylko straszliwe zmęczenie. - Jak im się mógł udać taki podstęp? - spytał Langer. - Sądzę, że przez selekcję. Każdy człowiek ma swojego sobowtóra. Wiem, że i pan ma swojego, ze względów bezpieczeństwa, choć nigdy z tego nie korzysta. Mieli swojego człowieka - przypuszczam, że Ormianina - który był bardzo podobny do prawdziwego Alaina Flandresa. Z pewnością przeczesali żołnierzy francuskich w Vorarlbergu, Tyrolu i Wiedniu w poszukiwaniu dublera. Biedny Alain był jak na zamówienie. - W jakim sensie? - dopytywał się Langer. - I niech pan łyknie nieco więcej koniaku. - Prawdziwy Flandres był sierotą. Nikt go dobrze nie znał. Został właśnie zdemobilizowany i planował wstąpienie do Zarządu Nadzoru Terytoriów, zespołu ludzi, którzy się wzajemnie zupełnie nie znali. Do licha, panie kanclerzu, jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu, to przypomnę pewien epizod. Otóż kanclerz Willy Brandt zmuszony był zrezygnować, gdy jego główny doradca, Günter Guillaume, okazał się agentem KGB. To była jeszcze bardziej niebezpieczna wtyczka niż Alain Flandres. - Ma pan rację - zgodził się Langer. - I jestem panu ogromnie wdzięczny za uratowanie życia. Ale jak pan odkrył, że to był Flandres? - To tragiczna historia. Mieliśmy przedtem agenta, Charlesa Warnera, którego zamordowano. W jego notesie znalazłem intrygującą notatkę o Bregencji. Pokazałem w mieście zdjęcie Warnera i to doprowadziło mnie na cmentarz, na grób wciąż odwiedzany przez kobietę, która wyszła za mąż za prawdziwego Flandresa tuż przed zamordowaniem go. - A czy wiedziała o tym, że ktoś się za niego podaje? - zapytał Langer. - Wschodni Niemcy oszukali ją. Nabrali ją na historyjkę, że jej męża pochowano pod innym nazwiskiem. Musieli to zrobić, jeżeli fałszywy Alain Flandres wracał do Francji, aby infiltrować służby bezpieczeństwa. - Nie byliśmy zbyt mądrzy - wtrącił prezydent Francji. - Każda służba bezpieczeństwa została kiedyś spenetrowana, nawet KGB przeoczył pułkownika Olega Pińkowskiego. Zastosowaliśmy metodę eliminacji. - Co dokładnie przez to rozumiesz? - wtrącił się Howard. - Pozwólmy kontynuować panu Martelowi - upomniała go ostro pani premier. - W pewnym momencie wszystko wskazywało na O’Mearę - powiedział Martel, patrząc na Amerykanina. - Gdy Tweed odwiedził Clinta Loomisa, aby sprawdzić pańską przeszłość, Loomisa zamordowano. - Nie mam zamiaru puścić tego płazem, do diabła! - wybuchnął O’Meara. - Owszem, puścisz. To i wszystko, co nastąpi - zwrócił mu łagodnie uwagę prezydent USA. - Tak, jak powiedziałem, Loomisa zamordowano, ale zrobiono to, aby skierować nas na fałszywy trop. Podejrzewaliśmy, że była to robota Manfreda. I do tego fakt, że przez dwa miesiące był pan nieobecny w bazie w Berlinie Zachodnim. - Martel taktownie nie wspomniał, że O’Meara spędził ten czas z Klarą Beck. - Pan - Martel przeniósł wzrok na Howarda - także stanowił problem. W okresie, gdy był pan przydzielony do ambasady w Paryżu, spędził pan sześć tygodni urlopu w Wiedniu. Nie wspomniał pan o tym, gdy zaczęła się operacja, chociaż było wiadomo, że to Wiedeń jest naszym celem. - To były powody czysto osobiste... - zareagował gwałtownie Howard, ale natychmiast umilkł. - Potem był Erich Stoller. - Martel spojrzał na Tweeda. - Może ty zechciałbyś kontynuować...? - Erich był oczywistym podejrzanym - zaczął żywo Tweed. - Spędził dwa lata w podziemiu we wschodnich Niemczech. Miał mnóstwo czasu, aby przejść przeszkolenie w Lipsku lub Berlinie Wschodnim. To było zbyt oczywiste. Gdyby przeszedł na drugą stronę, mniej więcej po roku upozorowaliby fałszywą wpadkę, aby dać mu pretekst do ucieczki przez granicę. To zbudowałoby mu piękny kredyt zaufania. Fakt, że przebywał tam przez dwa lata, dowiódł tylko, iż w swojej robocie był cholernie dobry. - Tak więc doszliśmy do Alaina Flandresa - wyjaśnił Martel. - Sympatyczny, wesoły Alain, który wydawał się ponad wszelkie podejrzenia. Do czasu, gdy przyszło nam na myśl, że wczesne lata jego kariery były dość niejasne. Zwłaszcza w porównaniu z przeszłością pozostałych szefów bezpieczeństwa. A teraz, jeśli nie macie państwo nic przeciwko temu, chciałbym trochę pospać. Wysiadam w Salzburgu. - Ja też tam wysiądę - powiedział Tweed. - A więc - wtrącił hałaśliwie Howard - możecie bezpiecznie pozostawić ochronę dalszej części podróży w naszych rękach. - Tak, zwłaszcza teraz, gdy to oni już wykryli zamachowca - dodała uszczypliwie pani premier. Pierwsze ostrzeżenie otrzymał Manfred po wjeździe do podziemnego garażu. Ku swemu zdziwieniu zobaczył, że mercedes Reinharda Dietricha już czeka, chociaż przedtem umówili się, że Manfred będzie tam pierwszy. Spojrzał na zegarek. Nie, nie spóźnił się, to Dietrich przybył wcześniej. W pustym pomieszczeniu Manfred zawrócił półkolem i cofnął gwałtownie samochód, tak aby ustawić swój pojazd wzdłuż sześcioosobowego mercedesa. Jedną rękę trzymał na kierownicy, drugą zaś opuścił okno. Chwycił z siedzenia lugera z przykręconym do lufy tłumikiem. Dopiero gdy wyłączył silnik, zorientował się, że Dietrich pozostawił swój na biegu. - Jesteś wcześniej! - zawołał. - To kolejny błąd. Chyba już wiesz, że cały manewr się nie udał? - To wyłącznie twoja wina - odpowiedział milioner. Dietrich nie zaciągnął ręcznego hamulca i tylko nacisk na hamulec nożny powstrzymywał samochód przed ruchem do przodu. Przednie okno pojazdu było opuszczone. W prawej ręce Dietrich trzymał walthera, a w lewej - metalową kulę. Drzwi samochodu były nie domknięte. - Co masz na myśli? - zapytał Manfred cicho. - Czy to, że Langer żyje, oznacza wygraną jego partii? - Oczywiście. A poza tym nie jest przyjemna świadomość, że od samego początku było się oszukiwanym. Dostarczałeś Delcie broni i za każdym razem przekazywałem ci położenie magazynów. Znaliśmy je tylko my dwaj. Stoller musiał być zachwycony, gdy przekazywałeś mu informacje o ich lokalizacji. Jesteś cholernym bolszewikiem! Obaj mężczyźni zareagowali jednocześnie. Manfred uniósł lugera i wystrzelił dwa razy. Phut-phut. Dietrich, kopnąwszy prawą nogą drzwi, otworzył je szeroko, po czym pochylił się do przodu i wycelował z walthera. Spóźnił się. Pociski Manfreda ugodziły go w pierś. Osunął się na siedzenie. Ręka, w której trzymał dużą kulę, rozluźniła chwyt. Nie zauważona przez Manfreda kula uderzyła o betonową podłogę i potoczyła się pod jego samochód. To nowe urządzenie, skonstruowane przez specjalistów Dietricha w tajnej sekcji jego zakładów w Stuttgarcie, działało jak wielki granat. Guzik, który zdążył przed śmiercią nacisnąć Dietrich, zwalniał mechanizm startu. Był on nastawiony tak, aby spowodować wybuch po upływie pięciu sekund. Stopa Dietricha ześlizgnęła się z pedału hamulca i mercedes ruszył do przodu. Manfred włączył zapłon dokładnie w momencie, gdy tocząca się bomba eksplodowała. Ogromna siła wybuchu, zwiększona jeszcze wskutek małej przestrzeni między betonową podłogą i podwoziem, wysadziła samochód, unosząc go do góry. Hałas był ogłuszający, a zniszczenie - całkowite. Nigdy nie skompletowano szczątków ciała Manfreda na tyle, aby możliwa była jakakolwiek identyfikacja. Dosłownie rozniosło go na kawałki. Stali we trójkę na peronie dworca w Salzburgu: Martel, Tweed i Claire Hofer. Patrzyli, jak tył ostatniego wagonu coraz bardziej maleje. Ekspres pokonywał ostatni odcinek w swej podróży do Wiednia. - Odlatuję do domu - zapowiedział Tweed. - Nie będę oczekiwał cię wcześniej niż za trzy tygodnie, Keith. - Spojrzał na Claire. - Przypuszczam, że uda mi się utrzymać na wodzy spoczywającego na laurach Howarda aż do twojego powrotu. Spoglądali za oddalającym się szybko Tweedem. Krępy mężczyzna z wyprostowanymi ramionami. Rozglądał się na boki, obserwując wszystko, co działo się wokół niego. Claire odezwała się pierwsza: - Byłby wspaniałym szefem Służby Badań Specjalnych. Jest niezwykle spokojny w skrajnych sytuacjach. Gdy przyszedł, aby dać mi „płaczka” przed samym przyjazdem pociągu do Monachium, musiał być ogromnie spięty, a zachowywał się tak, jakby był na wakacjach. - A propos wakacji... Czy wracasz do Berna, aby złożyć raport? - Tak. - Ale przecież nie ma pośpiechu, no nie? Jadę do hotelu Clausen po Christine Brack, żeby zabrać ją z powrotem do Bregencji. Chcę, aby wiedziała, że człowiek, który udawał jej męża, nie żyje. Z psychologicznego punktu widzenia to może zamknąć długi i bolesny rozdział w jej życiu. Bregencja jest po drodze do St. Gallen. Czy nie uważasz, że Metropol to wygodny hotel? - Sądzę, że tym razem będę go uważała za jeszcze wygodniejszy - odpowiedziała, biorąc go pod ramię.