MICHAEL A. STACKOPOLE wOJNA O SMOCZĄ KORONĘ Przekład Anna Czajkowska Pamięci Gladys Mcintyre Jedyną rzeczą większą niż jej wyobraźnia było jej serce Rozdział 1 W dniu kiedy dostałem maskę, po raz pierwszy poczułem, że żyją naprawdę. Chociaż otrzymałem ją ponad dwadzieścia lat temu, wyraźnie pamiętam związane z tym wydarzenia. Owego roku zima nigdy zu- pełnie nie odeszła, więc choć zbliżało się już święto letniego przesi- lenia, dni były chłodniejsze niż zazwyczaj. Wielu cieszyło się z ta- kiej pogody, poprzedni rok był bowiem upalny. Niektórzy twierdzili nawet, że tak łagodna aura to zapowiedź zbliżającej się śmierci Chyt- riny, zmory Północy. Mnie jednak nie obchodziła ani pogoda, ani władczyni Aurolanu. Kończyłem osiemnaście lat, co czyniło ten rok szczególnym, a we mnie wzbudzało niepokój. Maska, którą wówczas otrzymałem, nie była oczywiście pierw- szą, jaką kiedykolwiek nosiłem, i nie miała też być ostatnią. Prosta maska księżycowa, biała jak ciało niebieskie, od którego wzięła swoją nazwę. Jeśli bogowie będą mi sprzyjać, a ja sam okażę się tego wart, podczas następnej pełni otrzymam swą pierwszą dorosłą maskę, zaś księżycowa pozostanie jedynie pamiątką przejścia od beztroski dzie- ciństwa do odpowiedzialności wieku dorosłego. Tego ranka zamierzałem wstać wcześnie i ubrać się, jak przy- stało człowiekowi, który wkracza w nowy etap swego życia. Chcia- łem powitać ojca jak dorosły, we wszystkim z wyjątkiem maski, któ- rą to on miał przynieść. Niestety, ocknąłem się o wiele za wcześnie i leżałem przez jakiś czas w łóżku, zastanawiając się, czy powinie- nem już wstać, czy też ponownie zasnąć. W końcu po prostu zapa- dłem w sen i spałem smacznie aż do chwili, kiedy przez zasłonę snu usłyszałem ciężkie kroki ojca wchodzącego po schodach. Zanim zdążyłem przetrzeć oczy, drzwi otworzyły się i ojciec wszedł do po- koju. Wciąż pamiętam go takiego, jakim był wówczas, gdy przyszedł do mnie z maską w dniu letniego przesilenia. Jest to jedno z moich ulubionych wspomnień o nim. W całej Oriosie inni osiemnastolat- kowie również dostawali swoje maski. Dla wielu z nich miało to być rodzinne święto, ale w rodzie Hawkinsów ojcowie zawsze da- wali maski synom, a matki córkom, dzięki czemu wydarzenie to sta- wało się bardziej intymne i uroczyste. Cieszyłem się na tę chwilę spokoju, poprzedzającą miesiąc, który, jak sądziłem, miał być okre- sem kontrolowanego szaleństwa. Ojciec stanął w nogach łóżka i patrzył na mnie. Jego dorosła maska, którą rzadko nosił w domu, miała bardzo groźny wygląd. Na skroniach sterczały białe pióra temeryksa, tu i ówdzie mieniące się tęczowo. Nad nosem dolny brzeg maski wymodelowano na kształt ostrego ptasiego dzioba. Element ten był nawiązaniem zarówno do naszego nazwiska1, jak i do roli, jaką pan Norrington, a wcześniej jego ojciec, często wyznaczał mojemu ojcu podczas walk ze swymi wrogami, a którą można było porównać do polowania jastrzębia na szkodniki. Przy każdym oku zrobiono po jednym nacięciu, a w czę- ści zakrywającej czoło do brązowej skóry przyszyto dwie zielone wstążki. Grzywa jasnych włosów, przyprószonych siwizną, spadała na czoło maski pomiędzy wstążkami. Mój ojciec nie chciał nosić kap- tura, chociaż miał do tego prawo, wolał raczej chodzić z odkrytą głową. W wąskich otworach maski widać było jego brązowe oczy. Czy błyszczała w nich łza? Mój ojciec nigdy nie płakał z bólu, a przy- najmniej nie z powodu bólu fizycznego. Jednak rany innego rodzaju, a także radości, które przynosiło życie, potrafiły wycisnąć łzy z jego oczu. Chociaż nie dorównywał mi wzrostem, nadal był potężnym męż- czyzną, a jego pierś i barki były szersze niż moje. Kiedy dorastałem, zawsze nade mną górował, i nawet wtedy, gdy już osiągnąłem swój pełny wzrost, nadal wydawało mi się, że jest większy ode mnie. Cho- ciaż wkraczał już w ostatni etap swego życia, nadal miał siłę młodości i służył jako Strażnik Pokoju u pana Norringtona w Valsinie. Ojciec powoli uniósł obie ręce. Zwisał z nich prosty pasek bia- łej skóry, który miałem nosić przez następny miesiąc. 1 ffawfc(ang.)- jastrząb. - Powstań, Tarrancie Hawkinsie. Beztroskie dni twojej młodo- ści dobiegły końca. Na tej masce i na wielu jej podobnych, zostanie zapisana historia twego dorosłego życia. Zrzuciłem koc i stanąłem przed ojcem. Ciszę mąciło tylko skrzy- pienie wypełnionego słomą materaca i desek podłogi. Wyciągnąłem słomkę z rękawa koszuli nocnej, potem przeczesałem palcami swo- je czarne włosy i znalazłem w nich jeszcze jedną. Obie upadły na podłogę, kiedy opuściłem ręce wzdłuż boków. Miałem wrażenie, jakby czekał na ten dzień od zawsze. Pełnia najbliższa letniego przesilenia wyznacza dzień, w którym młodzi dostają swoje księżycowe maski. Wszyscy moi rówieśnicy wiedzie- li, że w tym roku pełnia wypada dokładnie w dniu przesilenia, a to znaczyło, że spłynie na nas specjalne błogosławieństwo. Spodzie- wano się po nas wielkich rzeczy, a ja miałem nadzieję, że okażę się godny tak pomyślnej wróżby. Odkąd dowiedziałem się o tym zbiegu okoliczności, bardzo starałem się przygotować na ten dzień i na resztę swego życia. Problem polegał na tym, że przygotowanie się na niewiadome nie jest prostym zadaniem. Wiedziałem mniej więcej, co miało się wydarzyć podczas nadchodzącego miesiąca. Chociaż nie pozwolo- no mi brać udziału w podobnych uroczystościach, kiedy moi bracia i siostry otrzymywali swoje maski, nietrudno było dostrzec ich efek- ty. Pod koniec swego księżycowego miesiąca moja najstarsza sio- stra, Noni, była już zaręczona, jeden z moich starszych braci należał do Lansjerów Pogranicza, drugi do Oriosańskich Zwiadowców. Było jasne, że w tym czasie uczestniczyli w jakichś negocjacjach lub re- krutacji, zanim wkroczyli na ścieżkę, którą mieli iść przez resztę swego życia. Ojciec wyciągnął dłoń i przycisnął mi maskę do twarzy, a po- tem podniósł moją lewą rękę, abym ją przytrzymał. Kierowany jego dłonią, odwróciłem się i poczułem, że zawiązuje rzemyki. W węzeł zaplątał się kosmyk moich włosów. Poczułem szarpnięcie i wiedzia- łem, że to nie przypadek. Tak samo jak włosy, maska jest teraz czę- ścią mnie. Ja jestem maską, a ona jest mną. - Odwróć się, chłopcze. Niech ci się przyjrzę. Odwróciłem się, stając z nim twarzą w twarz, i zobaczyłem, jak pełen dumy uśmiech pojawia się na jego ustach. - Już teraz dobrze nosisz swoją maskę, Tarrancie. - Dziękuję, ojcze. Skinieniem ręki wskazał mi łóżko. - Twoją matkę również rozpiera duma, ale pewnie będzie pła- kać, kiedy cię utraci. Musisz o tym pamiętać, Tarrancie, i znosić jej narzekania. Kiedy staniesz się wreszcie mężczyzną, ona da ci spo- kój, a ty najprawdopodobniej docenisz ją wówczas bardziej niż kie- dykolwiek przedtem. Na razie jednak wiedz, że okres twego dora- stania jest dla niej tak samo trudny, jak dla ciebie. Z powagą skinąłem głową i poczułem, jak rzemyki, którymi związana była maska, lekko uderzają mnie w szyję. - Nie zrobiłbym niczego, co mogłoby zranić ją lub ciebie. - Wiem, jesteś dobrym chłopcem. - Ojciec poklepał mnie po ko- lanie dłonią pokrytą nagniotkami. Blizny i plamy wątrobiane łączyły się w jednolity wzór na jego skórze. - Musisz też pamiętać, aby nosić tę maskę zawsze i wszędzie, z wyjątkiem domu, gdzie jesteś razem z rodziną. Owszem, wiem, są tacy, którzy uważają, że zdjęcie maski w gronie przyjaciół jest dopuszczalne, ale my jesteśmy starym rodem. Założyliśmy maski w czasach, kiedy to było konieczne, i nie porzuci- my tradycji, za którą nasi przodkowie przelewali krew. Obiecaj mi, chłopcze, że zawsze będziesz nosił swoją maskę. Położyłem dłoń na jego ręce. - Obiecuję. - To dobrze. - Przez chwilę patrzył w podłogę, potem skinął głową. - Twoi bracia to dobrzy chłopcy, ale nie są tak mądrzy jak ty. Wręczając im maski, dałem im również kilka rad związanych z tym, co czekało ich podczas nadchodzącego miesiąca, ale tobie nie mogę powiedzieć niczego, czego już nie wiesz. Dla niektórych ludzi księ- życowy miesiąc to szansa, aby coś zacząć od nowa. Dla innych, aby w ogóle cokolwiek rozpocząć. Tobie jednak da on możliwość kon- tynuowania nauki, abyś mógł stać się takim człowiekiem, jakim chcesz być. Wyprostował się i spojrzał na mnie. - Wiesz, Tarrancie, że nie faworyzuję żadnego z moich dzieci. Kocham was wszystkich, ale gdybym błąkał się po lesie, ścigany przez śnieżne szpony, wiedziałbym, że jedno z moich dzieci na pewno mnie odnajdzie i uratuje. Tym dzieckiem jesteś ty, chłopcze. Nie zro- zum mnie źle, pozostali na pewno też by próbowali, ale udałoby się tylko tobie. Fartem czy hartem, ty jeden byś tego dokonał. Z tego powodu, a także wielu innych, jestem z ciebie bardzo dumny. Duma wzbierająca w mojej piersi odebrała mi mowę. Uśmiech- nąłem się do ojca, a on odpowiedział skinieniem głowy. - Chodź, chłopcze. Przedstawię cię teraz twojej rodzinie. Otworzył drzwi i wyprowadził mnie na korytarz prowadzący do pomieszczeń na piętrze. Moja matka i dwaj bracia stali u stóp scho- dów, tuż obok zasłony zakrywającej drzwi wejściowe, ale ja zaled- wie na nich zerknąłem. Zgodnie z obyczajem zachowywali się tak, jakby mnie nie było. Zeszliśmy po schodach, ja pierwszy, ojciec za mną. Potem mnie minął- Odchrząknął, a moi krewni, bez masek, uśmiechnęli się do niego. - Dzisiaj, w trzydziestym dniu miesiąca Złota, chciałbym wam przedstawić nowego Hawkinsa. Ma na imię Tarrant. Pochyliłem przed nimi głowę. - Cieszę się, że was poznałem. Mój najstarszy brat, Doke, z wyrazem udawanej powagi na twa- rzy wyciągnął do mnie rękę. - Kapitan Doke Hawkins z Lansjerów Pogranicza, do usług. - A ja jestem Sallit Hawkins, porucznik Oriosańskich Zwia- dowców. - Sallit odrzucił z twarzy bujne rude włosy i uścisnął moją dłoń. - Tarrant, powiadasz? Znałem kiedyś jednego Tarranta Haw- kinsa. Był nieco upierdliwy. Matka skarciła go syknięciem. - Cicho, Sal. Cieszę się, że cię poznałam, Tarrancie. - Cała przyjemność po mojej stronie. - Ująłem w swoją dłoń jej rękę, tę od strony serca, i ucałowałem delikatnie. Odwróciła się szybko, aby ukryć twarz. Światło poranka wle- wające się przez frontowe okna podkreślało długie siwe pasma w jej kasztanowych włosach. Już wcześniej je zauważyłem i nawet żarto- wałem sobie z niej z tego powodu. Teraz jednak, patrząc na nie przez otwory w księżycowej masce, po raz pierwszy naprawdę zdałem sobie sprawę z naszej śmiertelności. Matka i ojciec byli częścią mojego życia od zawsze, a właściwie do dzisiaj to ja byłem częścią ich ży- cia. Teraz rozpoczynałem własne, które miało mnie zabrać daleko od nich. Byłem jak nasionko, które spadło z drzewa, aby ukorzenić się i samodzielnie rosnąć albo równie samodzielnie uschnąć. Matka, zupełnie jakby odgadła moje myśli i chciała się im prze- ciwstawić, wskazała stół z ociosanych bali stojący przy kuchennym - palenisku. - Chcemy cię powitać w naszym domu, Tarrancie. Proszę, do- łącz do nas. Przeszedłem na drugą stronę pokoju i usiadłem przy stole na miej- scu przeznaczonym dla gości. Na stole leżały już bochenek chleba, zielone jabłko, mała czarka z solą, nieduży okrągły ser i dzbanek piwa. Stały też naczynia dla jeszcze czterech osób, ale nie było dla nich żadnego jedzenia. Usiadłem jako pierwszy, pozostali poszli w moje ślady. Kiedy patrzyli na mnie, w ich oczach duma mieszała się z roz- bawieniem. Najpierw wziąłem jabłko i odkroiłem mały kawałek. Miało do- syć cierpki smak, bo było jeszcze nieco za wcześnie na jabłka. Jed- nak owoce te były moim pierwszym stałym pożywieniem w dzieciń- stwie, dlatego teraz, po swoich ponownych narodzinach, jadłem je również jako pierwsze. Pogryzłem i połknąłem swój kawałek, a resztę jabłka pokroiłem na cząstki i rozdałem je rodzinie. W podobny sposób podzieliłem chleb i ser, zjadając pierwszy kawałek, a resztą rozdając. Nalałem też piwa do wszystkich pucha- rów, dodając do każdego szczyptę soli. Unosząc puchar, wzniosłem tradycyjny toast: - Wypijmy za gniazdo, które stało się twierdzą, i za więzy krwi, które spajają rodzinę w jedną całość. Wszyscy wypiliśmy i z powagą odstawiliśmy puchary. Przez chwilę ciszę przerywało tylko trzaskanie ognia. Potem moi bracia zachichotali i Doke sięgnął po dzbanek z piwem. - Jesteś gotów na swój księżycowy miesiąc, braciszku? Mar- twisz się, jakie będziesz miał przygody? - Czy się martwię? Nie. - Uśmiechnąłem się i poczułem, że moje policzki dotykają maski. - Czego miałbym się bać? Bracia znowu roześmiali się. Tym razem dołączył do nich i oj- ciec. Matka rzuciła mu surowe spojrzenie, położyła rękę na jego ramieniu i skinęła głową w stronę braci. Śmiech ojca przycichł i prze- szedł w kaszlnięcie. Ojciec podał swój puchar Sallittowi. - Macie ochotę żartować sobie z Tarranta, ale obaj jesteście na tyle dorośli, by wiedzieć, że nie powinniście tego robić. Jeszcze za- cznie wyobrażać sobie jakieś straszne rzeczy. - Ojciec wziął napeł- niony puchar i spił pianę z wierzchu. - Myślę, że pamiętacie, z ja- kim szacunkiem się do was odnosił podczas waszych księżycowych miesięcy. Przypomniałem sobie, jak ojciec wziął mnie na bok, kiedy za- czynał się księżycowy miesiąc Doke'a. Byłem wtedy małym chłop- cem, młodszym od brata o całe dziesięć lat. Ojciec powiedział mi, że nie mogę mu się naprzykrzać. - To twój brat i w tym właśnie rzecz. Masz go zostawić w spo- koju i nie wypytywać o to czy tamto. Zrozumiano? Odpowiedziałem, że tak, chociaż wcale nie zrozumiałem. Jednak zachowałem dla siebie wszystkie pytania, które chciałem zadać. Te- raz, siedząc przy tym stole, przypomniałem sobie, że Doke miał wte- dy podbite oko i to na tyle mocno, że siniak był widoczny spod maski, a oko zaczerwienione. Przypomniałem sobie też, jak dwa lata później Sallit kulał przez całą drugą połowę swego księżycowego miesiąca i był rozgoryczony, bo nie mógł tańczyć podczas licznych przyjęć. Te wspomnienia sprawiły, że zacząłem zastanawiać się, co mnie czeka. Chociaż wiedziałem, czym skończyły się księżycowe miesiące moich braci, tak naprawdę nie miałem pojęcia, co w tym czasie prze- szli. Opowieści o przyjęciach i ucztach były powszechnie znane. Ze względu na wiek nie mogłem brać w nich udziału, ale wszystkie dzie- ci widziały przygotowania do tych uroczystości. Pamiętałem jednak, że rzadko widywałem braci podczas tego ważnego okresu ich życia. Wszystkie znane mi opowieści o tym, co się w tym czasie działo pochodziły od rodzin kupców i rzemieślników. Słyszałem o pewnej dziewczynie, którą zamknięto w domu, aby przędła wełnę, o synu piekarza, któremu nakazano, aby w ciągu jednego dnia napiekł jak najwięcej chleba. Historie o tak ciężkich zadaniach uznałem za baj- ki dla niegrzecznych dzieci i nie dawałem im wiary. Jednakże na myśl o nich, żołądek podchodził mi do gardła. Doke zerknął na mnie i uśmiechnął się, dostrzegając zapewne, jakie wątpliwości wzbudziło we mnie jego pytanie. Potężną ręką otoczył moją szyję i żartobliwie mną potrząsnął. - Nie przejmuj się, Tarrancie. Nie przydarzy ci się nic, co wcześ- niej nie przydarzyło się wielu innym. Oni przeżyli i ty też przeżyjesz. - Tylko przeżyję? Ja chciałbym czegoś więcej. - Tak jak wielu innych, synu. - Ojciec uśmiechnął się do mnie. - Ale przetrwanie to rzecz najważniejsza. Jeśli będziesz o rym pamię- tał, już na początku wysuniesz się na prowadzenie. Bądź po prostu sobą, a nikt nigdy cię nie dogoni. Rozdział 2 WValsinie, podobnie jak we wszystkich innych miastach Oriosy, w noc letniego przesilenia urządzano wielkie przyjęcie dla mło- dzieży otrzymującej księżycowe maski. To organizowane przez miasto, nie było oczywiście jedynym, jakie miało odbyć się tej nocy. Wszystkie bractwa i sekty religijne przygotowywały swoje własne uroczystości, ale wstęp na wielką galę był tylko za zaproszeniem. Mieliwniej uczestniczyć jedyniepotomkowienajswietaiejszych ro- dów, kilku najzdolniejszych przedstawicieli cechów i jakiś tuzin osób wybranych przez losowanie. Wówczas me zdawałem sobie sprawy, że ci szczęśliwcy brali udział w przyjęciu w charakterze osobliwo- ści i że ta jedna noc spędzona w naszym towarzystwie miała byc najwspanialszym momentem ich życia. Byłem tak podniecony, ze nie dostrzegałem w tym okrucieństwa. .,,.,.,, . Ten dzień spędziłem jak większość moich rówieśników, wyko- nując serie nakazanych przez tradycją czynności, które miały wyra- żać moją nową tożsamość. Zaczęło się od gorącej kąpieli i porząd- nego szorowania z użyciem specjalnego mydła które zawierało tyle łul i grysu, że dałoby się nim oszlifować końskie kopyto. Wyszed- łem z wanny cały czerwony, z uczuciem mrowienia. Bracia pomogli mi pozbyć się tego uczucia, spłukując mme lodowatą wodą. Umyłem też włosy, a matka nieco je przystrzygła. Nie postąpi- łem tak, jak niektórzy ludzie i nie ogoliłem osobie głowy ale matka uznała, że mam rację, ponieważ urodziłem się z włosami Niektórzy Oriosanie, szczególnie na prowincji, mają zwyczaj wybijać jeden ząb swoim dzieciom, kiedy otrzymują one maskę, ponieważ rodzi- my się bez zębów. W mieście nie posuwamy się aż tak daleko. Bądź co bądź, te ponowne narodziny są tylko symboliczne. Rozpoczyna- my nowe życie jako dorośli, a nie noworodki. Założyłem ubranie, wszystko nowe - od tuniki i spodni po poń- czochy, buty i pas. Tunika była zielona, w tym samym odcieniu co stroje wszystkich poddanych pana Norringtona, zaś spodnie brązo- we, chociaż nie tak ciemne jak buty czy pas. Nie pozwolono mi wziąć broni, nawet zwykłego noża. Zgodnie z tradycją do księżycowej maski, symbolizującej niewinność młodości i tak dalej, nie powinno się nosić broni. Podejrzewam jednak, że jest powód bardziej prak- tyczny. Zapewne niejeden młodzieniec, dumny ze swego nowego statusu, traci głowę do tego stopnia, że może zrobić różne głupstwa, z wyzywaniem na pojedynek włącznie. Założyłem maskę i udałem się na Boże Pole. Miasto Valsina pow- stało w dolinie u zbiegu dwóch rzek i przez lata rozrosło się na oko- liczne wzgórza. Dalej na południowy zachód wznoszą się góry Boka- gul, zamieszkałe ponoć przez jeden z klanów urZethich, chociaż kiedy byłem tam osobiście, żadnego z nich nie widziałem. Z Bokagulu rze- ki płyną na wschód i na pomoc przez równiny. W Valsinie rzeki Sut i Car łączą się, tworząc rzekę Carst, która krętym korytem przepływa przez Muroso na północny zachód, do Półksiężycowego Morza. Nasze miasto ma ponad pięćset lat. Najstarsze mury tworzą trój- kąt w jego centrum. Poza nimi miasto ma mniej zwartą zabudowę, a architektura nie jest tak masywna i nie ma charakteru obronnego. Znajdują się tutaj najróżniejsze budowle, od eleganckich, tak jak domostwo pana Norringtona na Południowym Wzgórzu, do obdra- panych i ponurych, jak kamienice wzdłuż brzegu rzeki. Boże Pole, pełne świątyń i sanktuariów, leży zaraz za Starym Fortem, po jego północnej stronie. Chociaż jest to jedna z najstarszych części mia- sta, budynki tutaj są stosunkowo nowe i wyglądają całkiem imponu- jąco. Większość świątyń rozsypała się już ze starości lub spłonęła, co pozwoliło poszczególnym kongregacjom wznieść je od nowa i w ten sposób przyćmić konkurencję. Świątynia Kedyna, boga wojowników, to obszerna i potężna bu- dowla. Szare i białe głazy, z których ją zbudowano, zostały sprowa- dzone z kamieniołomów albo po prostu zebrane na polach. Niektóre przywieziono nawet z bardzo daleka, z miejsc, gdzie odbyły się pa- miętne bitwy. Kamienie dopasowano do siebie, ich krawędzie wygła- dzono, dzięki czemu stały się bardziej obłe, nie tracąc jednak swojego oryginalnego kształtu, a potem połączono je tak, aby tworzyły jedno- litą całość. Doke mówił mi kiedyś, że zamiarem budowniczych było 'im stworzenie struktury, która miałaby symbolizować fakt, że grupa lu- dzi połączonych wspólną sprawą jest silniejsza niż jednostki. Wydało mi sią to sensowne. Naturalnie każdy, kto dorastał w Oriosie i którego przeznacze- niem było założenie maski, dostrzegał we wszystkim symbolikę. Mieliśmy zwyczaj szukać ukrytych znaczeń i intencji nawet wtedy, gdy w rzeczywistości chodziło o zwykły przypadek. Wielokrotnie słyszałem z ust ojca uwagą, że inne narody nienawidzą tej naszej cechy, i uważają, że doprowadzamy ją do przesady. Zawsze jednak dodawał, że ci, którzy najgłośniej narzekają, zazwyczaj boją się po prostu, że odkryjemy ich tajemne plany. Wszedłem po stopniach wiodących do świątyni i wkroczyłem do środka, skłaniając głowę. Sufit budowli podtrzymywały potężne kolumny, każda zakończona kapitelem w kształcie ostrza topora. Schody umieszczone w rogach prowadziły na szeroki balkon, zwa- ny kapłańską galerią. Umożliwiał dostęp do pomieszczeń położo- nych wyżej, gdzie znajdowało się mieszkanie kapłana, a także biura i miejsce do przechowywania dekoracji na różne uroczystości. Kopułę przykrywającą dalszą część świątyni zbudowano tak, aby przypominała tarczę. Stał pod nią posąg Kedyna, masywny i strasz- ny. Kamienny krąg stanowiący jego postument znajdował się w za- głębieniu, poniżej poziomu ulicy. Schodziło się do niego po schod- kach. Powierzchnię cokołu pokrywał piasek, na którym leżało mnóstwo żarzących się węgli. Grube wstęgi kadzidlanego dymu o za- pachu piżma wznosiły się z nich ku postaci bóstwa. Ciało Kedyna, widoczne spod płaszcza ze skóry smoka pokrywały blizny, a hełm zwieńczony smoczymi pazurami krył jego twarz w głębokim cieniu. Tutaj, w Oriosie, Kedyn nie nosił maski, ale na jego ciele widniały znaki, które normalnie pojawiłyby się na masce. On pasował do nas, a my do niego. Na ścianach świątyni namalowano freski przedstawiające do- brze znane bitwy i wyczyny sławnych wojowników. Tu i ówdzie stały ich posągi, a kamienne płyty znaczyły miejsca pochówku bohate- rów z Valsiny i otaczających ją prowincji. Uznano ich za tak wiel- kich i odważnych, że należało im się miejsce w tym świętym przy- bytku. Żaden Hawkins nie zasłużył jeszcze na ten zaszczyt. Mój ojciec twierdził, że to z powodu pecha udaje nam się przeżyć bohaterskie czyny, podczas gdy inni zazwyczaj giną, zdobywając sobie w ten sposób grób w świątyni. Matka zaś uczyła nas, że powinniśmy kon- tynuować tę tradycję. Z boku, po prawej stronie wielkiego posągu, znajdowało się nie- wielkie sanktuarium bożka zemsty Gesrika, jednego z synów Kedy- na, zaś z tyłu, po lewej, przybytek staruchy Fesyin, jego przyrodniej siostry, urodzonej ze związku Kedyna i bogini śmierci. Władała ona bólem, dlatego wielu chorych i okaleczonych ludzi składało jej tutaj ofiary, by uwolniła ich od cierpienia. Jej ołtarz pachniał kadzidłem z rośliny metholanth, które nie harmonizowało z wonią piżma uno- szącą się wokół posągu Kedyna. Podszedłem do miejsca, gdzie jeden z akolitów Kedyna sprzeda- wał kawałki węgla drzewnego w kształcie tarczy i naparstki sprosz- kowanego kadzidła, które lubiło bóstwo. Zaproponowałem mu świe- żo wybitą złotą monetę Księżyca, którą każdemu sprzedawcy wolno mi było zapłacić tylko raz. Mężczyzna odmówił przyjęcia pieniążka, wręczając mi węgiel i kadzidło z krótkim błogosławieństwem. Zwy- czaj wymagał, bym czynem lub pieniędzmi zrewanżował się później każdemu, kto nie przyjął mojej księżycowej monety. Kiedy przyjdzie następna pełnia, wtedy już każdy sprzedawca weźmie ją bez wahania. Zszedłem po schodkach do cokołu posągu i zbliżyłem węgielek do płomienia. Odczekałem, aż brzeg zacznie się tlić, a potem lekko dmuchnąłem. Poleciało kilka iskier, półkole żaru zaczęło się powoli rozszerzać, aż wreszcie rozjarzyło się jaskrawą czerwienią. Położy- łem tarczę na piasku tak, aby nienadpalony brzeg był lekko uniesio- ny, ukląkłem i pochyliłem głowę. Ludzie mówią, że pierwsza modlitwa, jaką wzniesie do jakiegoś boga młody człowiek w księżycowej masce, najprawdopodobniej zostanie wysłuchana. Większość twierdzi tak, wychodząc zapewne z założenia, że bogowie, których zazwyczaj nie można usłyszeć ani zobaczyć, cenią sobie niewinność młodości. Inni, którzy mieli do czynienia z bardziej zadufanymi w sobie młodzikami, uważają, że bogowie złośliwie odpowiadają na tę pierwszą modlitwę, ponieważ większość z nas odkrywa później, że prosiliśmy o coś, czego tak naprawdę nie chcemy i nie potrzebujemy. Jeszcze inni sądzą, że bo- gowie, podobnie jak sami posiadacze księżycowych masek, są nie- poważni, i sprawia im przyjemność dawanie wiernym tego, z czym ci nie będą w stanie sobie poradzić. Wcześniej zastanawiałem się długo i poważnie nad modlitwą, którą odmówię. Mężczyźni z rodu Hawkinsów od dawna oddawali cześć bogu wojny, a on dobrze nas traktował. Powinienem odmówić taką modlitwę, jaką mógłbym mu ofiarować na polu bitwy, jednak miała ona wywrzeć wpływ na całe moje życie, a nie tylko wspomóc w nagłej potrzebie. Mogłem więc prosić o jedną z sześciu Cnót Wo- jownika, a wybranie jednej z nich nie było łatwym zadaniem. Nikt nie modlił się o Cierpliwość, chociaż mój ojciec twierdził, że bardzo przydaje się ona na polu bitwy, gdzie nierzadko oczekiwa- nie trwa dłużej niż sama walka. Wielu modliło się o Moc - zbiór przy- datnych cech fizycznych, takich jak siła, szybkość i wytrzymałość, mających decydujące znaczenie w boju. Odwaga i Duch Walki były również popularne, podobnie jak Dar Przewidywania, który pozwala przygotować się na nadchodzące kampanie. Każda z tych cnót wyda- wała mi się atrakcyjna, ale w końcu zrezygnowałem z nich. Pod wzglę- dem fizycznym byłem dobrze przystosowany do życia wojownika. Znałem też zasady prowadzenia wojny i zdawałem sobie sprawę, że jeśli nie zginę, to z upływem czasu będę je poznawał coraz lepiej. Byłem też przekonany, że Odwagę i Ducha Walki już mam. Chociaż w wieku lat osiemnastu nie można być tego pewnym, arogancja mło- dości pozwoliła mi mniemać, że tych cech mi nie brakuje. Cnotą, o którą w końcu poprosiłem, było Opanowanie. Mając przed sobą życie pełne bitew, nie chciałem karmić się złudzeniami. Nie miałem ochoty, aby szał bitewny zamącił mi w głowie, nie chcia- łem żadnego chwilowego szaleństwa, po którym zastanawiałbym się, gdzie jestem, dlaczego się tam znalazłem i co właściwie powinie- nem dalej robić. Pragnąłem tej jasności umysłu, która tak niewielu jest dana, a bez której wszystkie pozostałe dary są bezużyteczne. Wiedziałem, że jeśli moja modlitwa zostanie wysłuchana, nie będę mógł uciec przed szaleństwem zwanym wojną i będę musiał żyć ze wspomnieniami zarówno pięknymi, jak i potwornymi. Lepiej jed- nak żyć z nimi, niż nie żyć w ogóle. Już od wielu lat zastanawiam się, czy mój ówczesny wybór wy- nikał z niewinności, ignorancji, czy też rozkosznego szaleństwa, które kazało mi dowiedzieć się, jak bardzo potrafię oszaleć. Zwinąłem lewą dłoń w pięść i przycisnąłem do mostka, jakbym trzymał w niej tarczę zakrywającą pierś. Prawą ręką wysypałem ka- dzidło na węgiel, a potem wyciągnąłem ją w dół, jakbym trzymał miecz skierowany ostrzem ku ziemi. Kadzidło zaczęło się tlić i drżąca wstążka dymu uniosła się w powietrze. - O boski Kedynie, wysłuchaj mojej modlitwy - powiedzia- łem zniżonym głosem, aby nie przeszkadzać innym wojownikom obok mnie. - Ty jesteś źródłem wszelkiego bohaterstwa. Twój umysł jest jak ostrze brzytwy odcinające fikcję od faktów, plotkę od praw- dy, lęki od rzeczywistości. Błagam cię, abyś wyostrzył mój umysł tak, bym widział jasno, myślał jasno i wiedział, sercem i głową, co muszę zrobić, kiedy zacząć i jak najlepiej wykonać swoje zadanie. Z twoją pomocą nigdy nie cofnę się przed walką, nie zaniedbam wykonania swoich obowiązków, nie porzucę tych, którzy najbar- dziej na mnie polegają. Przyrzekam to na mój honor, teraz i na wieki wieków. Uniosłem wzrok ku posągowi. Dym zebrał się wokół niego jak burzowa chmura, a ja czekałem na piorun. Nic takiego jednak nie stało się i zdałem sobie sprawę, że nie otrzymam żadnego znaku, czy moja modlitwa została wysłuchana, a moje życzenie spełnione. Uśmiechnąłem się, bo przyszło mi do głowy, że być może właśnie ta świadomość jest potwierdzeniem, iż Kedyn dał mi Opanowanie. A może po prostu oszukuję samego siebie, co dowodziłoby czegoś zupełnie przeciwnego? Wstałem i wszedłem po schodach na górę. Poszedłem do akoli- ty, który sprzedał mi kadzidło. Mężczyzna wyjął niewielką rzeźbio- ną pieczęć, posmarował ją atramentem i przycisnął do mojej maski tuż pod prawym okiem. Pozostawiła znak w kształcie trójzębu, któ- ry był dowodem, że zbratałem się z Kedynem. Pokłoniłem mu się i leniwym krokiem wyszedłem ze świątyni. Kiedy pojawiłem się na zewnątrz, dwaj młodzieńcy w księżyco- wych maskach, siedzący u podnóża schodów, wstali i ruszyli w mo- ją stronę. Obaj mieli ubrania w tym samym kolorze co moje, ale wykonane z jedwabiu, który połyskiwał w słońcu. Obaj uśmiechali się szeroko i obaj mieli na maskach świątynne znaki. Rozpoznałem ich natychmiast, musiałem jednak zachowywać się tak, jak nakazywała tradycja. - Dzień dobry, moi panowie. Z kim mam przyjemność? - Ja jestem Rounce Playfair. - Rounce dorównywał mi wzros- tem, i chociaż nie tak potężnie zbudowany jak ja, brak siły nadrabiał szybkością. Kasztanowe włosy miał krótko ostrzyżone, zgodnie z mo- dą, której hołdował jego ojciec, ale w jego brązowych oczach jarzy- ło się tyle psotnych iskier, że na pewno nie wziął sobie tych postrzy- żyn do serca. Na jego masce też widniał znak Kedyna. Zaskoczyło mnie to, bo myślałem, że skłaniał się raczej ku Erlinsax, bogini mą- drości, lub Graegen, bóstwu sprawiedliwości. - Ja zaś - wtrącił niższy blondyn - nazywam się Bosleigh Nor- rington. Niebieskie oczy Leigha błyszczały, kiedy składał mi szybki, lecz wyszukany ukłon. Był ode mnie niższy o szerokość dłoni i chud- szy o jakieś dziesięć kilogramów. Jego maskę również ozdabiał znak boga wojny, ale on po prostu nie miał wyboru. Choć niewysoki i nie- zbyt szybki, jako syn pana Norringtona miał przed sobą tylko taką przyszłość. Na szczęście on sam zawsze tego chciał. Nikt nie wie- rzył, że jako wojownik dorówna swemu ojcu, jednak większość są- dziła, że nie splami honoru rodziny Norringtonów. - Cieszę się, że was poznałem. Jestem Tarrant Hawkins. - Wy- prostowałem się na całą swoją wysokość i potem lekko zmarszczy- łem brwi. - Skąd ten znak Kedyna, Rounce? Nie sądziłem, że pocią- ga cię żywot wojownika. Mój przyjaciel wzruszył ramionami. - Cnoty wojownika pomagają tym, którzy biorą udział w wal- ce. Handel to walka, stąd mój wybór. Poza tym Leigh zauważył, że trójząb ma trzy zęby, więc nasza trójka powinna trzymać się razem. W ten sposób będziemy silniejsi. - To prawda. - Kiwnąłem głową w stronę Leigha. - A więc do- kąd się wielmożny pan teraz udaje? Leigh przyjął pozę pełną godności, ale stał o stopień niżej, a ja na dodatek byłem od niego wyższy, więc wyglądało to dosyć śmiesznie. - Pewien krawiec kończy mi szyć kostium na dzisiejszy wie- czór. Zaproponuj ę mu za to księżycowe złoto. Moja rodzina rok w rok dobrze go opłaca, więc stać go, by ten jeden strój dać mi za darmo. Potem wrócę do domu zjeść coś przed przyjęciem. Ty oczywiście też jesteś zaproszony. Będzie Rounce i jeszcze kilku kolegów. Po- wiedz, że przyjdziesz. Nie przyjmę odmowy. Westchnąłem. - Spróbuję, Leigh, ale niczego nie mogę obiecać. Przyjeżdża moja siostra Noni z dziećmi, a matka ma nadzieję, że zjawi się rów- nież Annas. - No cóż, nawet nie przyszłoby mi do głowy, aby psuć zjazd rodzinny rodu Hawkinsów. - Oczy Leigha rozbłysły. - Po prostu przyprowadź ich wszystkich, łącznie z całym przychówkiem Noni. Przecież twój ojciec służy u mojego jako Strażnik Pokoju, wszyscy będziecie mile widziani. Po prostu musicie przyjść. - Spróbuję, Leigh. Rounce położył rękę na ramieniu Leigha. - On tak mówi zawsze, kiedy wie, że do nas nie dołączy. Uśmiechnąłem się szeroko. - No cóż, mój ojciec niełatwo zmienia swoje przyzwyczajenia. Tacy są wszyscy ludzie z jego pokolenia. Bardzo różnią się od pana Norringtona i od nas. On uważa, że może przyjść do was tylko podczas wykonywania obowiązków służbowych albo jeśli sam pan Norring- ton go zaprosi. Żeby go zmusić do zabrania rodziny potrzebna by była zbrojna eskorta. - No dobrze, Tarrancie. Ale kiedy my zajmiemy miejsca na- szych ojców, zasady zmienią się, prawda? Polityka otwartych drzwi i tak dalej. Nie pozwolę, żeby było inaczej. - Leigh wysunął ramię spod ręki Rounce'a, i parsknął śmiechem, kiedy przyjaciel potknął się. - Chodź, Rounce, mamy dużo do zrobienia. Spotkamy się wie- czorem, Tarrancie, prawda? Pomogłem Rounce'owi złapać równowagę. - Przedstawię sprawę ojcu, ale niczego nie obiecuję. Jeśli nie spotkamy się u ciebie, zobaczymy się na przyjęciu. - Niech będzie. - Leigh zasalutował mi niezgrabnie. - Dziś wie- czorem nasze życie rozpocznie się naprawdę, a świat nigdy już nie będzie taki sam. Rozdział 3 Prawdę powiedziawszy, nie miałbym nic przeciwko temu, żeby mój świat pozostał jednak w pewnym stopniu taki sam, choćby tyl- ko ze względu na łzę, którą dostrzegłem w oku matki, kiedy owego wieczora wygładzała poły mojej kamizelki. Wiedziałem już wówczas, że moje dorastanie sprawia jej ból, którego nawet nie mogłem sobie wyobrazić i, co gorsza, nic nie mogłem zrobić, aby go zmniejszyć. Pró- bowałem odsunąć od siebie te myśli. Rozmawiałem z ojcem o zapro- szeniu Leigha, ale tak jak przewidywałem, nie dał się przekonać. Zosta- łem więc w domu i musiałem patrzeć, jak oczy matki zachodzą łzami, pomimo wesołego towarzystwa ponownie zjednoczonej rodziny. Przyjęcie organizowane przez miasto miało odbyć się w Pałacu Senatu. Częścią tego dużego i fantazyjnie ozdobionego budynku była rotunda, do której wchodziło się po schodach. Zdobiły go portrety i posągi naszych przywódców, jednak najciekawsza była galeria ko- pii masek noszonych przez Senatorów z Wyższej i Niższej Izby. W Izbie Wyższej zasiadało szesnastu arystokratów wybieranych przez członków Izby Niższej, do której należeli kupcy i arystokraci z młod- szych gałęzi rodów. Każdy z nich musiał mieć drzewo genealogicz- ne sięgające czasów Wielkiej Rebelii, a chociaż wielu Oriosan mog- ło się tym poszczycić, tylko ci, którym udało się zgromadzić pewną ilość dóbr materialnych, trafiali do Senatu. Tego wieczora na mniejszej galerii Izby Wyższej, znajdującej się na górze za wejściem na salę obrad Izby Niższej, usadowili się muzycy, grający starożytne melodie uświęcone przez tradycję. Aby wziąć udział w przyjęciu, musiałem przejść korytarzem prowadzącym pod galerią orkiestry, do szczytu długich schodów, schodzących w dół na salę po- siedzeń. Dookoła całego pomieszczenia biegła galeria ogrodzona sze- roką balustradą. Było to miejsce dla widzów, którzy chcieli przypatry- wać się obradom zgromadzenia, ale dzisiaj wyjątkowo stały tam krzesła. Gdy zatrzymałem siana szczycie schodów, zamaskowany szarn- belan w czerwonym stroju dwukrotnie uderzył laską w podłogę i oznajmił: - Pan Tarrant Hawkins! Po jego słowach rozległy się słabe oklaski, głównie wśród wi- dzów na galerii, a ja zszedłem w dół po schodach. Przede mną rozpościerała się obszerna komnata. Przy ścianie naprzeciw schodów wznosiła się masywna konstrukcja składająca się ze złączonych ze sobą drewnianych platform. Stały na nich rzędy ław, na których zazwyczaj zasiadał marszałek zgromadzenia wraz ze swymi zastępcami, ale tego wieczora były one puste i udekoro- wane kwiatami. Wielkie, okrągłe srebrne lustro, przywodzące na myśl księżyc, powieszono na miejscu marszałka. Lustro ześrodkowało nasze odbicia i pomniejszyło je tak, że staliśmy się prawie niewi- dzialni. Stoły zastawione jadłem i napitkiem otaczały drewnianą konstrukcję jak zasieki, które miały nas powstrzymać. Szybko dostrzegłem Rounce'a i dołączyłem do niego. Służący wcisnął mi w ręce puchar, napełniony czerwonym winem, wytraw- nym i krzepiącym. Wyczułem w nim słodki posmak i delikatny aro- mat jagód. To jakiś stary rocznik. Byłem zaskoczony, bowiem mło- dzi w księżycowych maskach dostawali zazwyczaj młode wina, które jeszcze nie dojrzały. Uśmiechnąłem się do Rounce'a. - Dobre wino. - Wiem, sam wybierałem. - Kiedy skinął mi głową, na górze roz- legły się oklaski, którymi witano kolejnego gościa. - Marszałek po- prosił mojego ojca, by dostarczył wino na dzisiejszy wieczór. Ojciec zamierzał wysłać zeszłoroczne, z pierwszego tłoczenia, ałe ja na- mówiłem go, żeby poszukał głębiej w piwnicy. Mało brakowało, a nie zgodziłby się, ale przypomniałem mu, że to, za co teraz płacimy złotem księżycowym, później będziemy kupować za prawdziwe, więc i on skorzysta, jeśli zapamiętamy jego trunek jako dobry. - Dobrze pomyślane. - Pociągnąłem następny łyk i uniosłem puchar, oddając Rounce'owi cześć. - Chociaż właśnie takie pomy- sły sprawiają, że tak mnie dziwi ten trójząb na twojej masce. Na twarzy Rounce'a pojawił się pełen wyższości uśmieszek. - Armie potrzebują kwatermistrzów, czyż nie? - Mój ojciec nigdy nie wspominał, że na polu bitwy dostawali dobre wino. - Wobectegojabędęmusiałtozmienić. -Rounce spojrzał w pu- char, który trzymał w dłoniach. - Myślałem o Graegen, jak sugero- wałeś, a nawet o Turice... - O Turice? Oddałbyś się pod władzę Śmierci? - Ta bogini włada raczej przemianą niż śmiercią, ale i tak nie można zaprzeczyć, że to właśnie śmierć odmieniła mój los. Rozpo- cząłem życie jako najstarszy syn w rodzinie kupca, którego kuzyn był arystokratą. Na skutek choroby tamta gałąź rodziny wymarła i nagle nasz status się poprawił. Niby jestem tym samym człowie- kiem co przedtem, a jednak... Skinąłem głową. Widywałem Rounce'a w Valsinie jeszcze przed tym awansem jego rodziny, kiedy towarzyszyłem matce w wypra- wach na targ. Firma Playfair i Synowie słynęła z uczciwości, ale Rounce i ja byliśmy po prostu dzieciakami zerkającymi na siebie podejrzliwie. Gdy jego ojciec stał się arystokratą, firma zmieniła na- zwę, a od Rounce'a zaczęto oczekiwać, że będzie obracać się w lep- szym towarzystwie. Trafił do tego samego studenckiego batalionu co Leigh i ja. Wcześnie wystrzeliliśmy w górę i przewyższaliśmy wzrostem większość naszych kolegów, więc wiele ćwiczeń wyko- nywaliśmy wspólnie. I tak zostaliśmy przyjaciółmi. - Mój ojciec mawia, że ludzie pamiętają nie tego żołnierza, który przed bitwą ma najładniejszy mundur, ale tego, który po bitwie nadal trzyma się na nogach. Ty jesteś jednym z tych, którzy nie upadną. - Tylko wtedy, jeśli ty będziesz mnie podtrzymywał. - Rounce poklepał mnie po ramieniu. - A tak na marginesie, przygotuj się na nieprzyjemności. Brakowało nam ciebie przy obiedzie i Leigh może mieć muchy w nosie. - A to byłoby niezwykłe, ponieważ...? Rounce parsknął śmiechem, i wskazał schody. - Sam zobaczysz. Oto i nasz mały Leigh. Uderzenie laski rozbrzmiało echem w całej komnacie. Potrzeb- ne były jeszcze dwa, aby szepty przycichły, a dopiero po czwartym w całym pomieszczeniu zapanowała cisza. Szambelan odczekał chwi- lę, aby mieć pewność, że już nikt nie rozmawia, a potem dokonał prezentacji: - Pan Bosleigh Norrington! Leigh, stojący na szczycie schodów, ukłonił się zgrabnie, gdy przetoczyła się nad nim burza oklasków. Tradycja dzisiejszej nocy wymagała, abyśmy oprócz maski założyli jeszcze coś białego. Ja i Rounce zdecydowaliśmy się na białe koszule, nasz przyjaciel po- sunął się o duży krok dalej. Miał na sobie marynarkę z białego atła- su, zdobioną koronkami przy szyi i mankietach. Spodnie, również białe, z tego samego materiału, sięgały do kolan i przechodziły w bia- łe pończochy. Do tego założył niskie buty wykonane z białej skóry i ozdobione srebrnymi sprzączkami. Leigh powoli schodził po schodach, uśmiechając się i machając do zgromadzonych poniżej ludzi, zaś skinieniem głowy pozdrawia- jąc widzów na górze. Był w swoim żywiole, wszystkie oczy skiero- wały się na niego. Jeśli wierzyć mojemu ojcu, traktowano go tak niemal od dnia, kiedy się urodził, bo był pierwszym dzieckiem pana Norringtona i na dodatek synem. Chłopiec wyrósł na mężczyznę przywykłego do bycia w centrum uwagi i w pewnym stopniu czuł się nieswojo, kiedy było inaczej. Gdy Leigh znalazł się na dole, Rounce i ja spojrzeliśmy na sie- bie i parsknęliśmy śmiechem. Nasz przyjaciel kroczył ku nam, za- trzymując się od czasu do czasu, aby złożyć ukłon rozchichotanym dziewczętom. Przejście przez tłum zajęło mu tyle czasu, że zdąży- łem wypić prawie całe wino. Kiedy wreszcie do nas dotarł, Rounce zaczynał już pić kolejny kielich. Leigh wpadł na mnie, podniósł głowę i uśmiechnął się. - Ach, tu jesteś, Tarrancie! Sądziłem, że poszedłeś coś zjeść. Witaj, Rounce. Uśmiechnąłem się szeroko. - Nie udawaj, że nas nie szukałeś. - No cóż, oczywiście, że was szukałem, moi drodzy, ale nie mogę pozwolić, aby oni się o tym dowiedzieli. - Tu Leigh wskazał oczami widzów na galerii. - Nie chciałbym, aby uznali mnie za sła- beusza, który nie może żyć bez swoich przyjaciół. Rounce przewrócił oczami. - Gadaj dalej w ten sposób, a w ogóle nie będziesz ich miał. - Nie obrażaj się. Przecież wiesz, że żartuję. - Odrobinę za często, Leigh. - Odsunąłem się na bok, aby umoż- liwić mu dojście do stołu z winem. - Na co ma pan ochotę, wiel- możny panie? Leigh pociągnął nosem i przeszedł obok mnie. - Ach, po takim wejściu tak człowieka suszy... Spojrzawszy ponad jego głową na galerię, poczułem, że coś mnie ściska w żołądku. Wszyscy widzowie mieli na sobie wspaniałe ubrania, uszyte z materiału ufarbowanego na jaskrawy czerwony kolor. Ma- ski, które zasłaniały całe ich twarze, nie miały żadnych ozdób, cał- kowicie ukrywając ich tożsamość. Chociaż niektóre osoby, na przy- kład korpulentny marszałek Izby Niższej, były pod różnymi względami charakterystyczne i można je było rozpoznać, większość widzów stapiała się w jedno morze anonimowych postaci. Nie przyszli tutaj, aby ich oglądano, ale po to, by oglądać nas i decydować o naszej przyszłości. To, co w jakiejś chwili zobaczą, może zdecydować, który regiment da mi szansą, bym do niego wstąpił, lub która kompania handlowa poprosi o moje usługi. Udając troską, Leigh podrwiwał sobie ze znaczenia tych obserwatorów, ponieważ ścieżka jego życia została już wytyczona. Nagle zdałem sobie jednak sprawę, że ja nie mam takiej pewności. Skończyłem więc wino i zacząłem szukać ja- kiejś damy, którą mógłbym poprowadzić na parkiet, demonstrując w ten sposób swoje dobre maniery. W chwilę później Leigh dał mi okazję zaprezentowania swoich umiejętności bojowych. Mój przyjaciel powoli posuwał się wzdłuż stołu, wąchając różne roczniki win i zgadując, z jakiego regionu i z którego roku pochodzi podany mu trunek. Rounce, idąc tuż za nim, potwierdzał każdy jego werdykt. Szli tak, aż wreszcie Leigh wpadł na jakiegoś mężczyznę stojącego po prawej stronie i nawet na niego nie patrząc, warknął dość władczym tonem: - Usuń się, panie, mam bowiem do wykonania niecierpiącą zwłoki misję. - Większość z nas łyka wino gębą, ale ty ciągniesz je nosem, co? Leigh zwrócił głowę w stronę mówiącego, zobaczyłem, jak oglą- da jego czarne spodnie z samodziału i wypolerowane, ale znoszone buty. Niestety, pochylony nad stołem nie mógł ocenić, jak duży jest jego rozmówca. - Powiedziałem, żebyś się usunął, człowieku. - Już nie „panie"? Leigh odwrócił się i wyprostował. Musiał zadrzeć głowę do góry, aby spojrzeć w twarz nieznajomego, wznoszącą się ponad jego mocno umięśnioną piersią i potężnymi barami. Gęsta szopa rudych włosów jeżyła się na jego głowie, zaś twarz pokrywały piegi widoczne w miej - scach niezakrytych maską. W otworach maski błyszczały jak szma- ragdy jego zielone oczy. Pod prawym okiem dostrzegłem znak trój- zębu. Mężczyzna miał na sobie czarną płócienną tunikę, a wokół lewego bicepsa zawiązany pasek białego materiału. Jego wargi wy- krzywiał zły uśmiech. - Być może, mój dobry człowieku - Leigh nie miał zamiaru ustąpić - powinienem zapoznać cię z manierami, które cenione są w dobrym towarzystwie. Mężczyzna uniósł lewą dłoń i zacisnął ją w pięść, która wypeł- niłaby średniej wielkości misę. - Być może ja powinienem zaznajomić cię z moją pięścią. - Spokojnie, przyjacielu, spokojnie. - Wysunąłem się naprzód i wcisnąłem między rudzielca a Leigha. - Miałeś dużo szczęścia, że wylosowano cię, abyś uczestniczył w tym przyjęciu. Korzystaj z te- go i nie wywołuj bójek. - Nie jestem twoim przyjacielem. - Nie, ale wszyscy nosimy znak Kedyna. To ma przecież jakieś znaczenie. - Uśmiechnąłem się i wyciągnąłem do niego dłoń. - Je- stem Tarrant Hawkins. Olbrzym powoli skinął głową, wyciągnął prawą dłoń i zatopił w niej moją. - Naysmith Carver, czeladnik płatnerski. Tak właśnie zamie- rzałem korzystać z tego, co mam i niczego więcej nie robić. - Po- woli zaczął się uśmiechać, a ja szczerze potrząsnąłem jego prawicą. Uwolniwszy dłoń, odwróciłem się, spychając Rounce'a i Leigha nieco w tył. - Poznałeś już Bosleigha Norringtona. To jest Rounce Playfiar. - Miło mi - powitał go Rounce. - Nawzajem. - Naysmith spojrzał w dół, na Leigha. - Jeśli da- lej będziesz szedł w tamtym kierunku, to najlepsze wino znajdziesz na końcu. Leigh zamrugał oczami i skinął głową. Na jego twarzy pojawił się uśmiech. Przyjaciel przesunął się za mną i minął Naysmitha. - Hej, Nay - ach, to jest przecież rym - hej, Nay, gdzież uśmiech na twarzy twej? - Zaśmiał się z samego siebie. - To jest takie liryczne. Olbrzym zmrużył oczy. Uniosłem dłoń. - Naysmith, wybacz mu, proszę. Jest po prostu podniecony i dla- tego tak się zachowuje. Święto letniego przesilenia i tak dalej. - Fanga w nos by go wyleczyła, nie? Leigh wziął ze stołu kielich wina i odwrócił się do nas. - Ale dla mnie tylko ta najlepsza. Prawa dłoń Naysmitha zacisnęła się. Nie miałem wątpliwości, że po jego najlepszej fandze głowa Leigha zawirowałaby jak kurek na dachu podczas zawiei. Próbowałem odwrócić uwagę olbrzyma. - Do jakiego oddziału chciałeś wstąpić, Naysmith? - Wołają na mnie Nay, za dużo już tych Smithów. - Nasz nowy znajomy wzruszył ramionami. - Do Gwardii Krajowej, jeśli będę musiał. Najlepsza byłaby pewnie Gwardia Piesza Norringtonów. Człowiek mógłby się wyrwać z Valsiny. - Nie Lansjerzy Pogranicza ani Oriosańscy Zwiadowcy? - Le- igh patrzył na nas z szerokim uśmiechem na twarzy. - Ciężkim Dra- gonom przydałby się ktoś taki jak ty, chociaż wątpię, czy znalazłby się koń, który by cię udźwigną}. - Niektóre udźwigną, niektóre nie. - Nay jednym haustem wy- pił resztę swego wina i zamierzał obetrzeć usta rękawem, ale po- wstrzymał się. - Jeźdźcy to myślątylko o fechtunku. Ja od lat pracu- ję młotem. Walenie maczugą to robota dla mnie. - Twoja siła przyda ci się podczas wojny. - Leigh skończył wino i odstawił kielich na stół. - Jak sobie jednak poradzisz na balu? Wi- dzowie zobaczyli już, że potrafimy pić, więc może teraz oczarujemy te damy, pokręciwszy się z nimi po parkiecie? Dobrze znałem Leigha, dlatego nie umknęła mi nutka okrucień- stwa w jego propozycji. Nie było na sali dziewczyny, która nie ucie- szyłaby się na myśl o tym, że ludzie zobaczą ją w ramionach syna pana Norringtona. Rounce też łatwo znalazłby partnerkę, ale więk- szość obecnych tu dam pochodziła z warstwy społecznej, dla której Nay nie był wart nawet jednego spojrzenia. Nawet te dziewczęta, które zdobyły umiejętności potrzebne do wykonywania jakiegoś rze- miosła, myślały o małżeństwie, a w tym wieku każda z nich marzy- ła o tym, aby dzięki związkowi poprawić swoją pozycję. Chociaż wszystkie zaklinałyby się, że chcą wyjść za mąż z miłości, tytuł i pie- niądze czynią konkurenta o wiele bardziej godnym kochania. Nay spojrzał na tłum tancerzy wirujących w takt muzyki. - Nie znam tych kroków. Jego głos nie zdradzał, że się poddaje, i Leigh wykorzystał to. - Wybierz więc taniec, a ja każę go zagrać. - Ja tam nie wiem, jak on się nazywa. - Nay skrzyżował musku- larne ramiona na piersi. - Tańczymy przy piosence Śmigające stopy. Rounce zanucił kilka taktów, a potem skinął głową. - Ten taniec to Pląs przy ognisku, Leigh. - A więc zatańczymy Pląs przy ognisku. Panowie... - Mach- nięciem ręki Leigh nakazał, byśmy poszli za nim. Pozwoliłem, aby Nay wysunął się przede mnie, za Rounce'a, co Leigh skwitował zmarszczeniem brwi. - Chciałem, żebyś ty również nam towarzy- szył, Hawkins. - Tak też sądziłem, wielmożny panie. Nay zerknął na mnie przez ramię. - Mówiłeś, że jak na ciebie wołają? - Tarrant, jeśli ktoś chce być uprzejmy; Hawkins w innym wy- padku. - To pewno często słyszysz swoje nazwisko. - Rymuje się lepiej niż Tarrant. - Usłyszałem to! - Leigh odwrócił się i pokazał mi język. - Opo- wiem wam o Tarrancie, małej mrówce przy Nayu gigancie... - Od- wróciwszy się znów, szybko wbiegł po schodach i powiedział coś do szambelana, a on do szefa orkiestry. Leigh zbiegł na dół niemal w podskokach. - Wszystko jest załatwione. - Uśmiechnął się i gestem wskazał nam rząd młodych kobiet. - Panowie, wybierzcie swój oręż. Leigh i Rounce natychmiast skoczyli ku rozchichotanym dziew- czętom. Nay zerknął w lewo, gdzie stała niewielka grupa młodych kobiet ubranych podobnie do niego. Złapałem go za ramię. Spojrzał na mnie z twarzą zmarszczoną ze zdumienia, a ja uśmiechem doda- łem mu otuchy. - Mam pewien pomysł, jeśli jesteś gotów spróbować. Nay mruknął coś, ale skinął głową. Poprowadziłem go w stronę bliźniaczek, May i Maud Lamburn. Roziskrzone niebieskie oczy dwóch jasnowłosych piękności lustro- wały nas przez otwory księżycowych masek. Chociaż tak niskie, że nawet ja wydawałem się przy nich olbrzymem, i mocno ze sobą związane, jak zawsze bliźniaczki, znane były również z tego, że za- wzięcie ze sobą współzawodniczyły. Jeśli zaproszę do tańca jedną z nich, druga nie będzie mogła ścierpieć, że sama stoi pod ścianą, przyjmie więc każdego, kto się nawinie. A na dodatek obie bardzo dobrze tańczyły. - May, czy uszczęśliwisz mnie rym tańcem? Dziewczyna ujęła moją rękę z uśmiechem i skinieniem głowy. - Czuję się zaszczycona. Uśmiechnąłem się do jej siostry. - Maud, to mój przyjaciel, Naysmith Carver. - Szanowna pani pozwoli... - Nay podał jej dłoń, a ona ją przyjęła. Zaprowadziliśmy więc nasze partnerki na parkiet i zajęliśmy miej- sca za Rouncem i Leighem. Jak można było się spodziewać, Rounce zaprosił do tańca Lindsey Cotter, w której podkochiwał się prawie od roku. Leigh z kolei zaproponował taniec Noldzie Disper, chociaż przy- najmniej ze względu na wzrost bardziej pasowałaby do Naya. Z drugiej strony jednak, z włosami tak jasnymi, że wydawały się prawie białe, i skórą jak adamaszek, sprawiała wrażenie, iż należy do tej samej klasy co Leigh. Jej bladoniebieskie oczy były o kilka odcieni jaśniejsze niż jego, a chłód jej spojrzenia zmroziłby mnie do szpiku kości. Od chwili kiedy pierwszy skrzypek przyłożył smyczek do strun, nasze partnerki wiedziały już, że te cztery pary będą ze sobą współ- zawodniczyć. Pląs przy ognisku to jedna z tych wesołych galopek, wymagających długich kroków, szybkich obrotów, śmiechu i rados- nego uniesienia. Długie suknie, które dziewczęta założyły na ten wieczór, nie były do tego przystosowane, jednak Nay i ja mieliśmy przewagę. Wirując po parkiecie, obracając partnerki raz w jedną, ra? w drugą stronę, mogliśmy po prostu unosić je w powietrze, po- zwalając, aby uwolniły zaplątane w materiał stopy i jednocześnie ratując je przed naszymi. Leigh, co trzeba mu zaliczyć na plus - od początku zdawał so- bie sprawę, że zadarł z lepszym od siebie. Trzymał się więc środka parkietu, pozwalając, byśmy krążyli dookoła, podczas gdy on i Nol- da wykonywali wersję tańca, która była bardziej majestatyczna niż żywiołowa. Podczas obrotów długie, rozwiane włosy dziewczyny wyglądały cudownie, a częste ukłony partnera skupiły na niej uwa- gę zgromadzenia. W ten sposób na oczach wszystkich Leigh zapre- zentował ją z najlepszej strony, podczas gdy my zmieniliśmy się w rybki śmigające w tym oceanie bieli. Podziwiałem go za przytomność umysłu, a jednocześnie było mi go żal, bo dla Naya, Rounce'a i mnie ten taniec był wielką frajdą. W którymś momencie, gdy muzyka zawładnęła nami całkowicie, zniknęły wszystkie obawy, które wcześniej odczuwałem na myśl, jak wielkie znaczenie ma ten wieczór. Mój śmiech mieszał się ze śmiechem pozostałych, pozwoliłem, by rozweselał moje serce. Według mnie zabawa skończyła się o wiele za szybko. May do- brze zniosła moje niezgrabne prowadzenie i nawet nagrodziła mnie uśmiechem, kiedy ukłoniłem się. Nay i ja obaj skinęliśmy bliźniacz- kom głowami, gdy dygały przed nami, a potem pozwoliliśmy im powrócić do koterii, z której je wcześniej wyciągnęliśmy. Tam oto- czyły je inne dziewczęta, izolując od dźwięków muzyki kakofonią chichotów, które z jakiegoś powodu sprawiły, że na moje policzki wypełzł rumieniec. Nay klepnął mnie w plecy. - Ta mała Maud nieźle przebiera nogami. - Dzięki, że pomogłeś mi utrzymać pokój. - A więc o to chodziło, nie o taniec? - Nay uśmiechnął się lek- ko i potarł podbródek dłonią. - Jak masz ochotę, to są takie dwie dziewczyny, córka mojego majstra i jej przyjaciółka, z którymi mog- libyśmy pokręcić się po parkiecie. - To chyba uczciwa wymiana. Ruszyliśmy w stronę grupy młodych kobiet, na które wcześniej spoglądał Nay, ale Rounce dogonił nas, a Leigh zagrodził nam drogę. - Dokąd idziesz? Wbiłem w niego wzrok. - To jest przyjęcie, więc idziemy się zabawić. - Ach, Tarrancie, a ja tak na ciebie liczyłem. - Leigh z ponurą miną potrząsnął głową- To nie jest przyjęcie, mój chłopcze, to jest aukcja żywego inwentarza. Oni nas oglądają i wybierają. Zmarszczyłem nos. - Nie powiem, żeby podobało mi się określenie: żywy inwentarz. - Mnie również się nie podoba, mój drogi, ale my przynajmniej znaleźliśmy już kupca. - Leigh uniósł w górę złożoną kartkę papie- ru. - Przed chwilą mi to wręczono. Wziąłem od niego papier i rozwinąłem go. Nie chciałem ryzy- kować, w razie gdyby się okazało, że Nay jest analfabetą, więc sam odczytałem wiadomość ochrypłym szeptem. - Wasze zachowanie i entuzjazm zrobiły na nas dobre wraże- nie. O północy, w zachodnim ogrodzie, przy północnej bramie. Nay przeciągnął dłonią po rudych włosach. - To wygląda jak zaproszenie na bijatykę w pustej alejce. - Bynajmniej, mój duży przyjacielu. - Leigh wziął ode mnie kartkę. - Zostaliśmy zaproszeni na spotkanie, dzięki któremu uchy- limy rąbka tajemnicy naszej przyszłości. I wydaje mi się, że ta przy- szłość okaże się niezwykle przyjemna. Rozdział 4 Biały księżyc spoglądał obojętnie na naszą czwórkę, kiedy czeka- liśmy przy północnej bramie. Atłasowy strój Leigha skrzył się w jego blasku i mój przyjaciel wyglądał jak wystrojona zjawa. Ro- unce raz po raz rzucał okiem w stronę Pałacu Senatu, lamentując w duchu, że jego plany spędzenia wieczoru z Lindsey Cotter spełz- ną na niczym. Ja usiadłem na jednej z granitowych ławek i wącha- łem kwiaty yismyn, kwitnące tylko w nocy. Nay przechadzał się nerwowo, szurając nogami po tłuczonym marmurze na podjeździe, który łagodnym hikiem zakręcał w stronę bramy. Podochodził aż do Leigha, zawracał i maszerował z powro- tem. Leigh, Rounce i ja zapewniliśmy olbrzyma, że jego również dotyczyła notatka, którą otrzymał syn Norringtona. - Trójząb ma tylko trzy zęby - ripostował Nay. - Ma też jednak drzewce, które jest większe od wszystkich zę- bów, zaś tym drzewcem jesteś ty, Nay. - Poklepałem go po ramie- niu, nieco zaskoczony twardością jego muskułów. - Niewątpliwie powinieneś być z nami. Leigh zgodził się ze mną. - Ależ, drogi kolego, czy sądzisz, że ja mógłbym pomylić się w takiej sprawie? Zaproszenie dotyczyło moich towarzyszy, zaś ty do nich należysz. Tańczyłeś z jedną ze strasznych sióstr Lamburn, dowiodłeś więc swego męstwa. Nay zmarszczył brwi. - Nie lubię takich zaproszeń, co to nie jest na nich napisane, kto je wysłał. Leigh roześmiał się dźwięcznie. - Och, ależ na tym właśnie polega cały urok tego dnia, Nay. Właśnie o te sekrety chodzi. Popatrz na tych widzów, zachowują- cych anonimowość, spowitych w tajemniczą czerwień. Wiesz, dla- czego tak się ubrali, prawda? Czerwień to kolor krwi i życia. Ma podkreślić ich znaczenie, pokazać nam, że są w stanie nadać kształt naszemu życiu albo je zniszczyć. Tu zniżył głos i wszyscy musieliśmy pochylić sią, by usłyszeć dalszy ciąg. - Mężczyzna, który wręczył ten list szambelanowi, miał posta- wę żołnierza. List napisano tak, jak piszą oficerowie, aby ich rozka- zy były łatwe do odczytania. I rzeczywiście, z łatwością odczytali- śmy ten rozkaz. Nie piliśmy za dużo, tylko tańczyliśmy, pokazując w ten sposób, że nie tracimy nad sobą kontroli. Będziemy zwycięz- cami, cała nasza czwórka, zęby i drzewce trójzębu. Kiedy przyszliśmy do ogrodu, Leigh stanął na podjeździe, aby uniemożliwić Nayowi ucieczkę. Myślę, że olbrzym go fascynował, bo najwyraźniej nie obawiał się syna najświetniejszego arystokraty w mieście i nie przejął się faktem, że Leigh go obraził. Bał się jedy- nie, że zrobi coś, co uniemożliwi mu spełnienie marzeń. Czymś ta- kim mogło być towarzyszenie nam, jeśli nie powinien tego robić. Ale gdyby uciekł, a powinien jednak być z nami, również skazałby się na porażkę. Wahał się więc i tylko Leigh, który odciął mu drogę odwrotu, zmusił go do pozostania z nami. Jednak uśmiech, który od czasu do czasu pojawiał się na za- krytej maską twarzy olbrzyma, pozwalał sądzić, że na to właśnie miał ochotę. Pomocna brama nie należała do znanych atrakcji parku. Były to właściwie nieduże dębowe drzwi z żelaznymi okuciami, wstawione w otwór sklepiony łukiem. Mur wokół porośnięty był bluszczem, którego wijące się gałązki zwisały aż do samej ziemi. Nie pamięta- łem, bym kiedykolwiek wcześniej widział to wejście, ani z tej stro- ny, ani z drugiej, gdy przechadzałem się ulicą Wysoką. Przez jakiś czas tylko cykanie świerszczy współzawodniczyło z chrzęstem żwiru pod stopami Naya. Wreszcie Leigh syknął: - Cicho! Słuchajcie. Na początku nic nie usłyszałem. Potem zza muru dobiegł mnie stłumiony tupot końskich kopyt i od czasu do czasu skrzypnięcie koła. Ulica była brukowana i tupot powinien brzmieć wyraźnie i dźwięcz- nie, zrozumiałem więc, że kopyta obwiązano szmatami dla stłumienia hałasu. Ta myśl sprawiła, że pokryłem się gęsią skórką. Nay wbił wzrok w drzwi, jakby chciał zobaczyć, co kryje się za nimi. - Zupełnie mi się to nie podoba. - To część zabawy, stary. - Leigh starał się mówić lekkim to- nem, ale w końcu i on musiał obetrzeć o marynarkę spocone dłonie. Wstałem, usłyszawszy zgrzyt klucza przekręcanego w zamku. Liście bluszczu zatrzęsły się i zabłysły w świetle księżyca, kiedy drzwi otworzyły się do środka, wynurzając się z zakrywających je pnączy. Stałem w miejscu, z którego nic nie mogłem dojrzeć, ale Nay skinął głową i szybko pokazał mi dwa palce. Uśmiechnąłem się. Mądry chłopak. Widzi dwóch ludzi, ale uwa- ża, iż oni nie powinni się dowiedzieć, że zostali dostrzeżeni. Jakiś głos zniżony do ochrypłego szeptu rzucił nam rozkaz ostrym tonem: - Wychodźcie no, wy czterej. Nie mamy czasu do stracenia. Leigh rzucił Nayowi porozumiewawczy uśmiech, a potem wy- szedł na ulicę, jak człowiek nie mający żadnych zmartwień. Rounce ruszył za nim, pochylając głowę, by nie uderzyć w sklepienie. Pu- ściłem Naya przodem, żeby nie mógł uciec. Przechodząc, musiał pochylić się i obrócić ramiona. Sam wyszedłem ostatni, usłyszałem, jak brama zamyka się za mną ze skrzypnięciem. Wóz, który wcześniej słyszeliśmy, był duży, w kształcie skrzyn- ki, podobny do tych, które służą za sklep i mieszkanie wędrownym rzemieślnikom i handlarzom, objeżdżającym prowincje. Zauważy- łem, że kopyta koni rzeczywiście obwiązano szmatami tak samo jak żelazne obręcze otaczające koła. Wóz chyba nie miał okien, zaś drzwi dostrzegłem dopiero wtedy, gdy obszedłem wehikuł i stanąłem tuż za nim. Miały one zawiasy na dole i służyły jednocześnie jako ram- pa, po której można było wejść do środka. Dwaj mężczyźni, ubrani w płaszcze z kapturami i kryjący się w cieniu, wprowadzili nas po niej. Nie byłem zaskoczony, kiedy rampa uniosła się za moimi ple- cami, pozbawiając nas światła z ulicy, zanim zdążyłem dobrze obej- rzeć wnętrze wozu. To, co udało mi się zobaczyć, niewiele mi mówiło. Po obu stro- nach przy ścianie znajdowały się dwie wyściełane ławki, ale poza tym nie było żadnego wyposażenia. Wysoko na przedniej ścianie znajdowało się chyba niewielkie okienko, służące do porozumiewa- nia się z woźnicą, ale teraz było ono zabite deską. Kiedy drzwi za- mknęły się, usłyszałem, jak ktoś opuszcza sztabę, która miała unie- możliwić ich otworzenie. Potem ktoś uderzył ręką w tył wozu i ruszyliśmy z szarpnięciem tak gwałtownym, że poleciałem na pod- łogę., lądując u stóp moich towarzyszy. - Ależ, Hawkins, później będziesz miał dość czasu, aby mi po- dziękować za to, że cię zabrałem na tę wyprawę. Nie ma potrzeby teraz padać mi do nóg... Specjalnie oparłem się mocno o uda Leigha, kiedy zbierałem się na nogi. - Nie chcę, abyś uznał mnie za niewdzięcznika, Leigh. - Właśnie widzę. - Przyjaciel syknął z bólu i lekko mnie ode- pchnął. Upadłem na kolana Rounce'a, zsunąłem się z nich na lewą stronę i wylądowałem na pustej ławce naprzeciwko Naya. - No cóż, panowie, całkiem interesujący początek przygody, czyż nie? Przekręciłem się i oparłem plecami o tylną ścianę wozu. - Jestem przekonany, że Rounce wolałby ciepłe pocałunki Lind- say od tego zimnego pudła. - Po prostu wytrwam dzielnie, Tarrancie, a ona mnie za to póź- niej wynagrodzi. - Właśnie! Tak trzymać. - Potem głos Leigha stał się nieco chłodniejszy. - A ty co o tym myślisz, Nay? - Nie wiem, co powinienem myśleć. - Nay dwukrotnie pociąg- nął nosem. - Przy tej szybkości wkrótce znajdziemy się za mia- stem. Skinąłem głową. Wóz pędził prosto naprzód, skręcając tylko kil- ka razy zgodnie z biegiem ulicy Wysokiej, która prowadziła ku Za- chodniej Bramie. O tak późnej porze ruch uliczny był znikomy, a je- śli mieliśmy wyjechać za miasto, to nie wątpiłem, że ci, którzy nas wiozą, mają pozwolenie, aby pędem wypaść za mury. - Jeśli kierujemy się na zachód, niebawem będziemy w lesie. Czy ktoś domyśla się, co oni zamierzają z nami zrobić? - Drogi chłopcze, aby mieć jakieś pojęcie o tym, co się teraz z nami stanie musielibyśmy znać informacje, których znać nie po- winniśmy. - Leigh zaśmiał się beztrosko. - Jeśli chcesz, mogę jed- nak zacząć domyślać się, co nas czeka. Postanowiłem, że nie dam mu tej satysfakcji, ale koło trafiło właśnie na wyrwę i podrzuciło mną w górę tak, że wylądowałem na plecach, wydając dźwięk podobny do skowytu. - Ach, nagroda dla skowyczącego wilka. Zgadłeś! - Leigh, jeśli łaska, wyjaśnij tę zagadkę tym z nas, którzy nie znają się na wilkach równie dobrze jak Tarrant. - To proste, mój drogi Rounce. Zabiorą nas głęboko w las i wy- puszczą w jakimś miejscu, z którego trzeba będzie znaleźć drogę do domu. Podczas tej wyprawy będziemy musieli działać wspólnie, je- śli chcemy przetrwać, i będziemy zmuszeni do wykorzystania wszyst- kich naszych umiejętności, żeby znaleźć jedzenie, wodę i tak dalej. To będzie wspaniała wycieczka. Zmrużyłem oczy. - Wiedziałeś o tym wcześniej, prawda? - Czy o tym wiedziałem? Nie. Pochyliłem się do przodu. - Jeśli nie wiedziałeś, to dlaczego ubrałeś się na dzisiejszy wie- czór w płaszcz, na tyle gruby, aby ci było ciepło podczas kilku nocy spędzonych w lesie? - No cóż, być może domyśliłem się, że płaszcz okaże się przy- datny, jednak nie aż tak przydatny, jak myślisz. - Dłoń Leigha ude- rzyła w ścianę wozu. - Ten wehikuł porusza się dwa, może trzy razy szybciej niż człowiek. Nie mam wrodzonego poczucia czasu... - Oj nie masz - warknął Rounce. - Dlatego właśnie zawsze się spóźniasz. - .. .niemniej jednak, Rounce, kiedy już nas wypuszczą zarów- no ty, jak i Hawkins, a nawet nasz nowy przyjaciel, spojrzawszy na księżyc, najprawdopodobniej zdołacie ocenić, jak długo jechaliśmy. W najlepszym wypadku, jak sądzę, spacer powrotny zabierze nam osiem godzin. - Sam to wykoncypowałeś? - Jak najbardziej, Nay. - Leigh, ukryty w swoim kącie, zachi- chotał. - Przydatna okazała się również informacja, że ojciec wyda- je jutro bankiet na moją... na naszą cześć, a nie robiłby, gdyby za- kładał, że się spóźnię. To znaczy bardziej niż zwykle. - To wszystko wcale mi się nie podoba. - W wozie rozbrzmiał dźwięk podobny do huku gromu, pięść Naya uderzała w ścianę. - Powinieneś był nas ostrzec. - Drodzy przyjaciele, czyż nie radziłem, żebyście unikali nad- miaru wina, co pozwoli wam zachować jasny umysł podczas naszej przygody? Ostrzegałem was, prawda? Gdyby nie to, bylibyście w tej chwili pijani. - Chyba rzeczywiście jestem pijany, skoro pozwoliłem się tu zabrać. - Wydobyłem z gardła niski pomruk. - Gdybyś rzucił jakąś aluzję, Leigh, moglibyśmy więcej zjeść. Mogliśmy wsunąć trochę sera do kieszeni... - Albo wepchnąć ci chleb w... pod koszulę. - Oj, oj, coś jesteśmy dzisiaj drażliwi. Ostrożnie, przyjaciele, bo mogę nie doprowadzić was z powrotem do Valsiny. - Ja pójdę sam. Ty nie jesteś mi potrzebny. - Czy wy dwaj też pójdziecie za Nayem? - Myślę, że wszyscy powinniśmy się uspokoić. Pamiętajmy o zę- bach i drzewcu trójzębu, dobrze? - Ton głosu Rounce'a był stanow- czy i rozładował wzrastające napięcie. - Jeśli wzięli nas wszystkich, prawdopodobnie czekają nas jakieś zadania, z którymi tylko wspól- nie będziemy mogli sobie poradzić. Hawkins, Leigh i ja spędziliśmy wiele czasu na wsi, polując i żywiąc się tym, co dawała przyroda. Jakie ty masz doświadczenie, Nay? - Byłem drwalem. - Olbrzym na chwilę zamilkł, a potem ciąg- nął dalej. - Moja matka pichci różne mikstury, więc znam się trochę na roślinach, korzeniach i jagodach. - Świetnie, to umiejętność, której my nie posiadamy. - Rounce ziewnął. - Nie wiem, jak dla was, ale dla mnie był to bardzo długi dzień. Usnąć w tym wozie pewnie nie będzie łatwo, ale proponuję, abyśmy spróbowali. Jeśli Leigh ma rację, a prawdopodobnie ma, jutrzejszy dzień będzie jeszcze dłuższy. - No cóż, ja jestem za spaniem, panowie. Być może przyśni mi się jakiś sposób na to, abyśmy wrócili z fasonem. Czy to nie byłoby coś? Potrząsnąłem głową. - Owszem, Leigh, ale marzenia senne zostawiam tobie. Ja mam wra- żenie, że ta próba będzie bardzo mocno osadzona w rzeczywistości. Chociaż próbowałem zachować przytomność podczas podróży, męczący dzień wywarł na mnie swój wpływ i przysnąłem. Chwilę wcześniej wóz skręcił, prawdopodobnie na południowy zachód, gdzie wkrótce musiałby zacząć wspinać się na pogórze Bokagulu. To była ostatnia rzecz, jaką pamiętam, zanim wóz zatrzymał się i świeże powietrze wlało się przez otwarte drzwi. Zsunąłem się z ławki i ruszyłem w dół po rampie. Ziewając, ski- nąłem głową dwóm mężczyznom, stojącym na zalanej księżycowym światłem leśnej drodze. Zerknąwszy na pozycję księżyca, doszedłem do wniosku, że jechaliśmy przez ponad trzy godziny i że tyle samo zostało do wschodu słońca. Przeciągnąłem się, rozprostowując ramiona, a wtedy jedna z oku- tanych w płaszcze postaci wysunęła się naprzód i potężnie pchnęła mnie w bok. Zatoczyłem się w stronę obrzeża drogi, próbując utrzymać rów- nowagę, ale zabrakło mi miejsca i runąłem w dół wąwozu, przebijając się najpierw przez zaporę z kolczastych krzaków jeżyn. Upadłem na kolana, łamiąc jakieś suche gałęzie, wywinąłem ko- ziołka i poleciałem dalej po zboczu stromego pagórka. Gdzieś po drodze lewym udem złamałem małe drzewko, zacząłem się obracać z szaleńczą szybkością, odbijając się od kolejnych drzew, aż wresz- cie wylądowałem w uścisku sękatych korzeni samotnej sosny. Dookoła słyszałem trzaski i co najmniej jeden plusk. Próbowa- łem wstać, ale moja prawa noga najwyraźniej zdecydowała, że jak na jedną noc ma dosyć i odmówiła współpracy. Ześlizgnąłem się twarzą w dół ku strumieniowi płynącemu dnem wąwozu. Moje pal- ce zagłębiły się w zimny muł, ale nie na tyle, żebym się porządnie zamoczył. Usłyszałem więcej plusków i śmiech. - Może i dobrze, że nie napchaliście mi chleba pod koszulę, bo teraz byłaby z niego mokra papka. - W sam raz pasowałaby do twojego mózgu. - Doskonale, Nay! Jeszcze padnę pod ciosem wymowy twej. - Rounce, gdzie jesteś? - Rozejrzawszy się, zobaczyłem Lei- gha siedzącego w wodzie i Naya, który przykucnął na kamieniu przy brzegu. - Rounce? - Tutaj. - Nasz przyjaciel ruszył ku nam z miejsca położonego wyżej na zboczu. Idąc, opierał się o drzewa i trzymał prawe ramię przy piersi. - Ktoś jeszcze jest ranny? - Ja mam tylko zranioną dumę. - Dla ciebie taka rana okaże się pewnie śmiertelna. - Nay rzu- cił w stronę Leigha mały kamyk. - Ja tam jestem cały. Odepchnąłem się od ziemi i spróbowałem stanąć na nogi. Wreszcie udało mi się, ale dolna część prawej nogi nadal była nieco zdrętwiała. - Ja niedługo dojdę do siebie. Co się stało, Rounce? - Spadając, uderzyłem w drzewo. Myślę, że mam złamane że- bro. Nay wstał. - Kaszlesz krwią? - Jak dotąd nie. - To dobrze. - Nay ruszył do niego, ale po drodze zerwał gałązkę z młodego krzaka. Oberwał z niej wszystkie okrągłe liście, oprócz najmłodszego przy samym czubku, i zgiął na pół, aż pękła. Potem zerwał ostami liść i podał go Rounce'owi razem ze złamaną gałązką- - Co to jest? - Zmora Fesyłn. Złamałem gałązkę tak jak ty żebro. Przyłóż ją, aby wyciągnąć ból. Liść przeżuj i wsadź pod policzek. Powąchałem. - Pachnie jak metholanth. Rounce wziął liść i przeżuł go, ale złamaną gałązkę zbył mach- nięciem ręki. - Liść wystarczy. Nay uniósł brodę do góry. - Gałązka wyciąga ból. Leigh zbliżył się do nich, rozpryskując wodę. - Widzę, że nasz duży przyjaciel jest przesądny. Zapewne we- dług ciebie, Nay, powinienem teraz podziękować duchowi strumie- nia, że nie zostałem ranny, gdy mnie zatrzymał. - Duchy to nie to samo co bożki. - Nay wcisnął gałązkę w lewą dłoń Rounce'a, przyłożył ją do jego boku. - Złamana gałązka wy- ciąga ból. Rounce zerkną) na mnie, aleja po prostu wzruszyłem ramionami. - To nie może zaszkodzić. Rounce skinął głową. - Już czuję się znacznie lepiej. Leigh odgarnął z czoła kosmyk mokrych włosów. - Zabrać was w dzicz, a od razu wszyscy zmieniacie się w dzi- kusów. Ale bez obaw, tędy dojdziemy do cywilizacji. Rounce ruszył za nim. - Myślisz, że wie, dokąd idzie? - Nie mam pojęcia. - Kulejąc, dołączyłem do nich. - Miał dość sprytu, żeby się domyślić, co nas czeka. Nay stuknął mnie w ramię. - Nie za dużo tego sprytu. - Słucham? - Leigh obejrzał się na nas. - Dlaczego sądzisz, że miałem za mało sprytu? - Twoje buty. Wybuchnąłem śmiechem. Rounce mi zawtórował, ale zaraz syk- nął i złapał się za żebra. - Nay ma rację, Leigh. Te buty nie nadają się na nasz spacerek z powrotem do Vałsiny. - Może Nay zna też lekarstwo na odciski. - Cierpienie. - Zdrowy chichot Naya radował moje serce. - Utwardza skórę i wzmacnia charakter. - Charakter? Tere-fere! Ja mam dość charakteru, żeby... Niesamowity wrzask rozdarł noc. Odpowiedzieliśmy krzykiem i ruszyliśmy biegiem w stronę, z której dobiegł dźwięk. Nay i ja szyb- ko minęliśmy Rounce'a, ale Leigh i Nay wkrótce z łatwością mnie wyprzedzili. Biegnąc za nimi, zobaczyłem, jak wspinają się na ni- skie wzgórze. Ich sylwetki zarysowały się wyraźnie w świetle księ- życa. Nagle wielka postać Naya zatoczyła się w prawo i opadła na kolana. Spojrzałem na jego podrygujące ciało i zrozumiałem, że wymiotuje. Dotarłem na szczyt wzgórza i stanąłem obok nieruchomego Lei- gha. Przed nami, w niewielkim zagłębieniu, leżało ciało jakiegoś mężczyzny, a obok niego poszarpany płaszcz. Odkryta twarz męż- czyzny była zwrócona ku niebu. Bez maski ani Leigh, ani ja nie byliśmy w stanie go rozpoznać. Jego ubranie, nasiąknięte krwią, przy- brało ten samo bordowy odcień jak zakrwawiona ziemia. Obok leżał też miecz, którego rękojeść znajdowała się przy pra- wej nodze nieznajomego. Mógłby po niego sięgnąć, gdyby żył i gdyby miał prawe ramię, ale nie żył i nie miał. Z prawej strony podszedł Rounce. - O, bogowie. Jest martwy, tak? - Zupełnie martwy, ale to, co go zabiło, żyje. - Spojrzałem na swoich towarzyszy. - Mam wrażenie, że test naszych umiejętności przetrwania stał się właśnie o wiele trudniejszy. Istnieje duże praw- dopodobieństwo, że bardzo spóźnimy się na jutrzejszy obiad. Rozdział 5 Spóźnienie się na obiad mnie nie martwi. Boją się, że sam będę obiadem. - Leigh pochylił się i podniósł miecz. - Hawkins, weź ten sztylet, który on ma przy pasie. W jego bucie znajdzie się na- stępny dla ciebie, Rounce. - Chwileczkę, Leigh. - Podszedłem do Naya i przykląkłem obok niego. Olbrzym, nadal na czworakach, wzdrygnął się, kiedy położy- łem lewą dłoń na jego szerokich plecach. - Jak się czujesz? Odwrócił głowę, aby na mnie spojrzeć. Światło księżyca wyssa- ło z jego twarzy wszystkie ciepłe kolory. - Nie widziałem jeszcze nikogo w takim stanie. - Nikt z nas nie widział. Nay zaśmiał się słabo i splunął. Drobne strużki śliny spływały powoli z jego ust na sosnowe igły pokrywające ziemię. - A więc moja modlitwa o odwagę nie została wysłuchana. - Nie osądzałbym Kedyna tak pochopnie. Bądź co bądź, cofną- łeś się tylko o krok czy dwa i porzygałeś. Gdyby brakowało ci od- wagi, pewnie uciekłbyś z wrzaskiem. - Ująłem go pod prawe ra- mię. - Jesteś gotów wstać? Otrzyj usta. Nay otarł usta rękawem, splunął jeszcze dwa razy i chwiejnie wstał na nogi. Odwrócił się, spojrzał na zwłoki. O mało znowu nie zwymiotował, ale zdołał się powstrzymać. - Dzięki, Hawkins. Już w porządku. Rounce rzucił mi pas zmarłego, razem z pustą pochwą miecza i nożem. Przewiesiłem go przez prawe ramię. - Pochowamy go? - Pewnie powinniśmy. - Rounce skinął głową, wsuwając drugi sztylet do swojego buta. - Leigh? Leigh, który dotąd przykucnięty oglądał ziemią, schwycił za je- lec miecza i podciągnął do pozycji pionowej. - Nie sądzę, żeby to miało jakieś znaczenie, bo tutaj nie ma wys- tarczająco dużo kamieni. Stworzenie, które go zabiło, nie będzie mia- ło trudności z odkopaniem ciała niezależnie od tego, co zrobimy. - Znalazłeś tropy? - Ominąłem ciało i podszedłem do miejsca, gdzie spod liści i igieł widoczna była goła ziemia. Przykucnąłem i przesunąłem palcami po trzech, leżących równolegle obok siebie śladach. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałem. - Co to było? Leigh niespokojnie poruszył ramieniem. - Nie mam pewności, ale mój ojciec kiedyś opisywał coś po- dobnego. - Więc jak ci się wydaje? Go to było? - Temeryx. Zerwałem się na nogi, zimne ciarki przebiegły mi po plecach. - Śnieżne szpony tak daleko na południu? I do tego w lecie? - Wiem tyle co i ty, mój drogi Hawkinsie, ale to lato było jed- nak chłodne. - Leigh wskazał ciało czubkiem miecza. - Obejrzyj jego plecy. Tam też znajdziesz ślady pazurów. - Ale nie ma żadnych piór. To nie mógł być temeryx. Leigh potrząsnął głową. - Dobra, niech ci będzie. To był oszalały niedźwiedź, o trzech palcach u każdej łapy, który podkradł się do tego człowieka, zabił go, odgryzł mu ramię, a potem uciekł, zanim zdążyliśmy tu dobiec. Nie mieściło mi się w głowie, że śnieżny szpon mógł dotrzeć aż do Oriosy. Nie dlatego, że to było niemożliwe, ale gdyby okazało się prawdą, nasze szansę powrotu do domu zmniejszyłyby się znacznie. Oczywiście nigdy jeszcze nie widziałem żadnej z tych bestii i byłem pewien, że w opowieściach sąo wiele niebezpieczniejsze, niż w rze- czywistości, ale ta, która zabiła tego człowieka, niewątpliwie polo- wała cicho i szybko, jak opisywano. Nay trącił stopą but zmarłego. - Co on tu robił? - Jest ubrany na czerwono, jak widzowie na przyjęciu. - Roun- ce podniósł płaszcz nieznajomego i narzucił go na siebie. - Może wysłali go tutaj, aby nas obserwował i złożył raport. - To ma sens. - Zsunąłem pas z ramienia i zapiąłem go wokół talii. - Jeśli to stworzenie wróci po resztą łupu, ja chciałbym być już bardzo daleko stąd. Rounce zmarszczył brwi. - Nie możemy tak po prostu zostawić ciała, by ta bestia je pożarła. Nay prychnął. - Mnie znowuż nie podoba się pomysł, żebyśmy targali ze sobą obiad temeryksa. A ten płaszcz jest pokrwawiony. Rounce natychmiast zrzucił płaszcz z ramion. - Dzięki, że zwróciłeś mi na to uwagę. - No cóż, panowie, jasne jest, co musimy zrobić. Ruszamy na północny wschód tak szybko, jak tylko się da. - Leigh wskazał mie- czem kierunek, gdzie leżała Valsina. - Musimy być czujni i szybcy. Nay skrzyżował ramiona na piersi. - Ty wziąłeś miecz... czy to znaczy, że jesteś najlepszym szer- mierzem wśród nas? Rounce potrząsnął głową. - W zasadzie Hawkins jest lepszy. - Dlaczego więc to Leigh ma miecz? - Wziąłem go, drogi Nayu, ponieważ jestem Norringtonem. - Sądząc ze zdumionego wyrazu twarzy Leigha, naprawdę nie miał pojęcia, skąd Nayowi przyszło nagle do głowy, że ktoś inny może mieć prawo do tego miecza. - A może ty w jakiś sposób nauczyłeś się używać tej broni? - Nie. - Nay podszedł do zwalonego drzewa i odłamał grubą gałąź, długą na jakieś półtora metra. - Tym będę grzmocił, jak się patrzy. Ale skoro Hawkins lepiej sobie radzi z mieczem, to on powi- nien go dostać. Uniosłem ręce. - Niech Leigh go zatrzyma. Może jestem lepszy, ale i on jest niezły. Jako syn swojego ojca dużo się nasłuchał o zabijaniu temeryk- sów, więc może go lepiej wykorzystać. Leigh rozłożył ramiona. - Coś jeszcze, czy też możemy już iść? - Prowadź, wielmożny panie. - Machnięciem ręki dałem mu znak, aby poszedł przodem, i ruszyłem za nim. Rounce podążył za mną, a Nay stanowił straż tylną. Nie była to jedna z owych gorących i wilgotnych letnich nocy, do jakich przywykłem, ale nie było też naprawdę zimno. Mimo to przejmowały mnie zimne dreszcze. Lewą rękę trzymałem na rękoje- ści sztyletu, gotowy wyciągnąć go w ułamku sekundy. Nadstawia- łem uszu, by usłyszeć najsłabszy nawet dźwięk, który nie będzie odgłosem naszych kroków. Chociaż świecił księżyc, jego blask był za słaby, a kiedy schodziliśmy po północnym zboczu wzgórza, we- szliśmy w cień tak głęboki, że omal nie straciłem z oczu widmowej postaci Leigha idącego przede mną. Nie rozmawialiśmy podczas marszu. Tłumaczyłem sobie, że milczę, bo nie chcę robić hałasu, i żeby temeryx nas nie wytropił. Wiedziałem jednak, że tak nie jest. Byłem przerażony, głęboko prze- rażony, i nie chciałem, aby pozostali to odkryli. Nie wiedziałem, czy oni też boją się tak jak ja, ale ich milczenie uznawałem za znak, że są świadomi, w jak niebezpiecznej znaleźliśmy się sytuacji. Mimo że starałem się jak mogłem, nie usłyszałem, ani nie wyczu- łem nadchodzącego temeryksa. W owych czasach byłem jednak zu- pełnie nieprzygotowany do wykrywania obecności tych bestii. Szli- śmy pod wiatr, nie mogłem więc wyczuć jego suchego, duszącego zapachu. Robiliśmy tyle hałasu, że zagłuszylibyśmy odgłosy zbliżają- cej się kawalerii, a co dopiero stworzenia, które porusza się ciszej niż spadający śnieg. Jeśli zaś chodzi o zmysł wzroku, temeryx nie chciał, abyśmy go zauważyli, zanim uderzy, więc nie miałem szansy go do- strzec, chyba że potrafiłbym przebijać wzrokiem wzgórza. Posuwaliśmy się jeden za drugim szlakiem dzikiej zwierzyny biegnącym wzdłuż wzgórza, kiedy bestia zaatakowała z jego zbo- cza. Nay zaczął krzyczeć, więc odwróciłem się w prawo i spojrza- łem w górę ku szczytowi pagórka. Wśród cieni dostrzegłem ruch, ale był on tak szybki, że nie mogłem na nim skupić wzroku. Teme- ryx skoczył na Rounce'a, sięgając ku niemu tylnymi łapami uzbro- jonymi w wielkie szpony. Zanim zdążyłem zrobić pełny obrót, już zrzucił go ze ścieżki i podążał za ciałem toczącym się w dół zbocza. Jak opisać temeryksa? Od czubka swego zębatego pyska do koń- ca ogona, ta opierzona bestia mierzy jakieś trzy metry, zaś jej głowa wznosi się na wysokość około dwóch. Tylne łapy zginają się tak jak nogi ptaka i są potężnie umięśnione, zaś przednie, małe, zaopatrzo- ne w hakowate pazurki, nie są zbyt mocne, za to przydają się do przytrzymywania zdobyczy. Na środkowych palcach obu tylnych łap ma długi szpon w kształcie sierpa, który przecina ciało szybciej niż miecz. Jego oczy są osadzone na przodzie wąskiej głowy, a w dłu- gim pysku rosną rzędy ostrych zębów. Czarne pióra temeryksa uniemożliwiały nam dostrzeżenie go w ciemności, ale wrzaski Rounce' a powiedziały nam, gdzie ich szu- kać. Temeryx pochylał się naprzód i opuszczając głowę, szarpał zę- bami lewą nogę swojej ofiary. Gdy usłyszał, że Nay i ja biegniemy w jego stronę, uniósł łeb i zasyczał, otwierając pysk. Jego język wił się jak wąż, syk sprawił, że pokryłem się gęsią skórką, ale biegłem za szybko, by się zatrzymać. Maczuga Naya uniosła się i opadła, wymierzając cios, który zam- knął pysk potwora, zrzucił go z Rounce'a i zmusił do zrobienia kil- ku chwiejnych kroków w tył. Temeryx potrząsnął głową i zaczął dra- pać pysk przednimi łapami. Potem próbował odwrócić się w moją stronę, ale jego sztywny ogon uderzył w drzewo, zatrzymując go w tej pozycji. Rzuciłem się na bestię, przeskakując nad zwijającym się Roun- ce'm, i całym ciałem grzmotnąłem w jej prawy bok jak zawodnik na boisku. Prawym ramieniem otoczyłem jej szyję, nogami brzuch, zaś sztyletem trzymanym w lewej ręce dźgnąłem w dół, wbijając go na długość dłoni w pierś potwora. Temeryx wrzasnął i obrócił się w prawo, by mnie zrzucić. Pazu- rami przednich łap zdołał zahaczyć o mój prawy rękaw, próbując zerwać moje ramię ze swej szyi. Zacieśniłem uchwyt, chciałem zmiażdżyć mu gardło. Temeryx walnął w drzewo, przygniatając mi prawą nogę, ale trzymałem się mocno, dźgając i dźgając, aż wresz- cie sztylet wyślizgnął się z mojej śliskiej od krwi lewej dłoni i wiru- jąc poleciał w ciemność. Chociaż przy każdym ruchu z boku temeryksa tryskała krew, bes- tia nadal rzucała się, obracała i podskakiwała pode mną. Drgania wstrząsały jej ciałem, gdy ogonem lub bokiem uderzała w drzewa. Potem wygięła się w pałąk, skoczyła i lądując na sztywnych, wy- prostowanych nogach, łupnęła kręgosłupem w moją pierś i krocze. Po każdym takim bolesnym lądowaniu zsuwałem się odrobinę z jej grzbietu, a ona obracała się szybko, próbując mnie zrzucić. Nadal trzymałem się mocno, wepchnąłem palce lewej ręki w dziurę, którą wyrzezałem pomiędzy jej żebrami. Żebra schodziły się, zgniatając mi palce, ale nie puszczałem, wiedziałem bowiem, że jak tylko spad- nę, temeryx rzuci się na mnie i rozedrze na kawałki. Miesiąc oczekiwania przed świętem letniego przesilenia zdawał się trwać cały rok, ale był tylko chwilką w porównaniu z czasem, jaki spędziłem na grzbiecie śnieżnego szpona. W pewnej chwili moja prawa noga obsunęła się i przechyliłem się niebezpiecznie, ale te- meryx zaczepił ogonem o kolejne drzewo i nie zdążył mnie zrzucić. Pazury jego przedniej łapy rozorały mi przedramię, powodując pa- lący ból, ale ja nie mogłem cofnąć ręki. Wreszcie stworzenie pot- knęło się i padło na prawy bok, w taki sposób, że oboje plecami skie- rowani byliśmy w dół zbocza. Zaczęliśmy ześlizgiwać się po nim, więc szarpnąłem potężnie i wciągnąłem bestię na siebie, żeby w chwi- li, gdy uderzymy w drzewo, a wiedziałem, że tak będzie, nie znaleźć się pomiędzy nią a pniem. Po pierwszym uderzeniu nadal się trzymałem. Temeryx rzucał się, a jego płuca pracowały ciężko, aby nabrać powietrza. Zacisną- łem kolana na jego piersi, po kilku mozolnych oddechach przestał walczyć. Pod palcami lewej ręki wyczułem, że mocne uderzenia jego serca stają się nieregularne. Nagle serce załopotało i stanęło. Jed- nakże nawet wtedy czekałem jeszcze na ostatnie ruchy jego ciała. Dopóki krzyki Rounce'a nie zagłuszyły bicia mego serca, nie mog- łem uwierzyć, że bestia jest naprawdę martwa. Wreszcie wyciągnąłem lewą dłoń z boku temeryksa i lewą nogę spod jego ciała. Przetoczyłem się na plecy, zacząłem się trząść, zbie- rało mi się na wymioty. Moja szczęka dygotała, delikatne smużki pary unosiły się z mojej zakrwawionej dłoni. Zerknąłem na martwe- go potwora, odepchnąłem się od niego i podniosłem na czworaka. Wreszcie zacząłem się czołgać w górę zbocza. Leigh i Nay kuc- nęli przy Rounce'u, nawet nie zerknęli w moim kierunku. Najpew- niej byli przekonani, że bestia uciekła wraz ze mną i nikt nigdy już mnie nie zobaczy. Zalany krwią, temeryksa i własną, rzeczywiście przypominałem trupa. W połowie zbocza zdołałem stanąć na nogi i zataczając się, po- szedłem dalej. Leigh omal nie wyskoczył ze skóry, kiedy dotknąłem jego ramienia, zostawiając na marynarce krwawy odcisk dłoni. - Bestia nie żyje. - Ty też, sądząc z wyglądu. - Wstał szybko i obejrzał mnie od stóp do głów. - Zabiłeś ją? Zabiłeś temeryksa, zupełnie sam? - Pomógł mi Nay. - Opadłem na kolana i spojrzałem na leżące- go przyjaciela. - O bogowie, Rounce nie umarł, prawda? Nay, klęczący przy jego stopach, potrząsnął głową. - Zemdlał z bólu. Skinąłem głową. Kilka ran na prawym boku Rounce'a znaczyło miejsca, gdzie temeryx trafił go podczas pierwszego ataku. Jednak wydawały się one powierzchowne, tak jak obrażenia na moim ra- mieniu. Najgorzej wyglądała krwawa miazga, w którą bestia zmie- niła jego lewe kolano. Kąt, pod jakim jego stopa ustawiona była w stosunku do biodra, wskazywał, że kości zostały połamane, być może zmiażdżone szczękami temeryksa. Krew wsiąkała w materiał spodni. Nay skończył już rozcinanie nogawki nożem Rounce'a, te- raz odciął ją tuż nad kolanem. Leigh spojrzał na poharataną nogę przyjaciela. - To moja wina. Podniosłem na niego wzrok. - Dlaczego? - To ja was prowadziłem. Nie mogłem zawrócić, on został schwytany. Moja wina. - Leigh zmrużył oczy i zaczął obgryzać pa- znokieć kciuka. - Muszę to naprawić. Muszę mu pomóc. - Chcesz mu pomóc, Leigh? - Nay wytarł zakrwawiony nóż o swą tunikę. - Oto, od czego możesz zacząć. Tam rośnie zmora Fesyin. Przynieś mi trochę. Leigh wypełnił jego polecenie. Nay wziął od niego gałąź, zaczął obrywać liście i wpychać sobie do ust. Potem odłamał boczne gałąz- ki i wręczył je nam. - Przeżujcie liście na papkę. Obłóżcie nią jego rany. Szybko zrobiliśmy to, co kazał. Poczułem, że podczas żucia mój ból staje się mniej dotkliwy. Wyplułem papkę w dłoń Naya, a on posmarował nią ranę Rounce'a i poprosił o więcej. Kiedy przeżuli- śmy już dość, aby starczyło na okład, Nay zabandażował mu kolano odciętą wcześniej nogawką i ciasno ją zawiązał. Potem wyszukał dwa grube patyki, oderwał rękawy własnej koszuli, i z ich pomocą zamocował te prowizoryczne łupki pod i nad kolanem, usztywnia- jąc nogę. Znalazłem więcej liści metholanthu, przeżułem je, opatrzyłem rany na swoim przedramieniu, obwiązując je porwanymi resztkami prawego rękawa, a gdy skończyłem, rozejrzałem się w poszukiwa- niu Leigha. Zobaczyłem, że wraca z miejsca, gdzie zostawiłem mar- twego temeryksa. Skinął mi głową i rzucił na ziemię przed nami to, co stamtąd przyniósł. Jak się okazało, odrąbał bestii wszystkie cztery łapy i wyrwał jej pół tuzina zębów. Złupił także spory kawałek skóry. Wbił miecz w środek tej kupki, ukląkł i zaczął rozpinać marynarkę. - Plan wygląda tak, panowie. - Ściągnął marynarkę i zakrył nią pierś nieprzytomnego przyjaciela. - Wy dwaj zrobicie nosze lub san- ki, na których położycie Rounce'a... Nay zmarszczył brwi. - Ary...? Leigh podniósł się. - A ja pobiegnę do Valsiny, aby sprowadzić pomoc. - Uniósł dłoń, aby powstrzymać protesty. - Zapytaj Hawkinsa, kto z nas jest najwy- trzymalszy i potrafi biec najdłużej. Miecz zostawię Hawkinsonowi, na wypadek, gdybyście natknęli się na jeszcze jedną z tych bestii. Wziąłbym ze sobą twój sztylet, Tarrancie, ale zniknął. Skinąłem głową. - Przykro mi. To rzeczywiście sensowne rozwiązanie, żebyś ty ruszył przodem. Nic nie ujmując twoim lekarskim talentom, Nay, Rounce bardzo potrzebuje pomocy. - To prawda. Z jednym tylko się nie zgadzam. Leigh uniósł brew. - A mianowicie? Nay wyjął z buta sztylet i podał mu go rękojeścią naprzód. - Mnie wystarczy maczuga. Weź to. Dłoń Leigha zacisnęła się na rękojeści. - Dzięki. Sprowadzę pomoc, naprawdę, i to szybko. - Pożegnał nas gestem, pochylił się i podniósł jedną z tylnych łap temeryksa. - Przybędą jeszcze szybciej, gdy to zobaczą. Idźcie na północny wschód. Będę wycinał znaki na drzewach i stawiał kupki kamieni przy brodach, by móc do was wrócić. - Biegnij, Leigh. Niech bogowie cię prowadzą. - Wstając, wy- ciągnąłem miecz z ziemi i wsunąłem do pustej pochwy przy pasie. - I uważaj na temeryksy. - Ha! - Zaśmiał się, ruszając. - Jestem Norringtonem, to one mnie powinny się lękać. Patrzyłem za nim, kiedy biegł przez krzaki, aż wreszcie połknę- ła go ciemność i odgłosy jego kroków ucichły. - Myślisz, że go jeszcze kiedyś zobaczymy? - Jeśli zginie, jeśli okaże się, że jest tu więcej śnieżnych szpo- nów, to prawdopodobnie i nas nikt już więcej nie zobaczy. - Nay wzruszył ramionami. -Nieważne. Zamartwianie sienie pomoże nam dostarczyć Rounce'a do miasta. - Dobrze powiedziane. - Rzuciłem mu uśmiech i wzięliśmy się za przygotowania, aby zabrać rannego przyjaciela do domu. Rozdział 6 rj dwóch grubych drzewek, które ścięliśmy mieczem, wykonali- Łu śmy coś w rodzaju sań. W końcu musieliśmy też wypatroszyć te- meryksa, żeby ściągnąć z niego skórę i wyciąć długie ściągną, biegnące wzdłuż tylnych nóg i usztywniające ogon. Ścięgnami tymi przywiązali- śmy sosnowe gałęzie do dwóch wcześniej przygotowanych drągów, a po- wstały w ten sposób szkielet nakryliśmy skórą bestii, piórami do góry. Na niej ułożyliśmy Rounce'a, przywiązując go jego własnym pasem. Potem z pozostałych pasów, naszych i martwego nieznajomego, zrobi- liśmy uprząż, dzięki której jeden z nas mógł ciągnąć sanie. Nay zaprzągł się pierwszy, a ja prowadziłem go, podążając za znakami pozostawionymi przez Leigha. Nasz przyjaciel rzeczywiś- cie wybierał stosunkowy łatwy leren, pamiętając o tym, że pójdzie- my za nim, ciągnąc lub niosąc rannego. Jego szlak prowadził nas pomiędzy pagórkami, gdzie łatwo mogliśmy dostrzec temeryksy, gdy- by chciały nas zaatakować, przynajmniej po wschodzie słońca. W in- nych miejscach, tam, gdzie drzewa rosły na tyle rzadko, abyśmy mogli między nimi przejść, szlak Leigha prowadził nas przez zagajniki, w których bestiom o sztywnych ogonach trudno byłoby się obracać. Spojrzałem na Naya przez ramię. - Zastąpię cię, kiedy tylko zechcesz. - Jeszcze sobie radzę. - Olbrzym otarł czoło rękawem, rozma- zując brud razem z potem. - Myślałem, że koniec z tobą, kiedy rzu- ciłeś się na tego temeryksa. - Ja też, ale nie miałem wyboru, prawda? - Zawsze jest jakiś wybór. Bestia zdobyła już sobie obiad. My mogliśmy iść dalej. Obróciłem się na pięcie. - Tym obiadem był Rounce, a ja nie zamierzałem go zostawić. Ty również, mimo tego, co mówisz teraz. Zaatakowałeś pierwszy. - Śmieszne, do czego może człowieka przywieść strach. Cie- szę się, że to ty byłeś tam ze mną, nie Leigh. Znów ruszyłem naprzód. - On też rzuciłby się na tego temeryksa. Leigh potrafi być... irytujący, ale odwagi mu nie brakuje. - Nie o to mi chodziło, Hawkins. - Nay sapnął, bo zaczęliśmy wspinać się pod górę. - On użyłby miecza. To nie jest odpowiednia broń. Trzeba być bardzo blisko, tak jak ty, ze sztyletem w dłoni, albo bardzo daleko, z włócznią. - Dobre spostrzeżenie. - Temeryx zaatakowany z bliska, nie mógł wykorzystywać całego swego budzącego grozę arsenału bojo- wego. Z kolei przyszpilony włócznią lub lancą, był zbyt daleko, by zrobić krzywdę swemu zabójcy. Jednak z odległości, w jakiej znaj- dowałby się atakujący go mieczem Leigh, potwór mógł na niego skoczyć, a nawet gdyby mój przyjaciel zdołał go wtedy nadziać na ostrze, bestia nadal byłaby w stanie rozedrzeć go pazurami. - Natu- ralnie ja też bym zginął, gdybyś go wcześniej nie ogłuszył tym grzmot- nięciem w głowę. - Co prawda to prawa, dobrze mu dołożyłem. - Nay zachicho- tał z cicha. - Może następnym razem będę miał w ręce coś mocniej- szego niż kawał suchego drewna. - Masz ochotę na następny raz? - Nie, ale to nie powód, aby zakładać, że go nie będzie. Zastanawiałem się nad tym w milczeniu. Brnęliśmy dalej. Nay ani razu nie pozwolił mi ciągnąć sań, brałem je jednak z tyłu i unosi- łem do góry, kiedy przekraczaliśmy strumienie. Woda nie sięgała nam wyżej niż do kolan i nietrudno było chronić Rounce'a przed zamo- czeniem. Była jednak bardzo zimna, więc wysiłek, jakiego wymagał dalszy marsz, okazał się przydamy, pomagał nam się rozgrzać. Do poranka, kiedy krwawe światło słońca zaczęło zalewać wschod- ni horyzont, przebyliśmy już prawie pięć kilometrów. Rounce jeszcze się nie ocknął. Martwiłem się, ale Nay twierdził, że to okłady ze Zmo- ry Fesyin go uśpiły. Zważywszy, jaki ból musiałby znosić, gdyby był przytomny, sen był najlepszym wyjściem. W świetle poranka dostrzeg- liśmy, że twarz ma bladą, prawie szarą i że trawi go gorączka. Nay namoczył w strumieniu jakiś mech, owinął go w rękaw marynarki Leigha i położył na czole rannego, by go ochłodzić. Przeszliśmy jeszcze kilka kilometrów, zanim znaleźli nas ratow- nicy. Niektórzy przyjechali konno, większość jednak szła pieszo i do- tarła do nas tą samą drogą, którą przywiózł nas wcześniej wóz. Le- igh zawiązał swojąkoszulę na drzewie przy drodze, w miejscu, gdzie przecinał jąjego szlak, po czym ruszył dalej na przełaj, by było szyb- ciej. Ratownicy przyprowadzili ze sobą kilka wozów, które czekały na drodze, żeby ich dowieźć do nas i, jak sądziłem, nas odwieźć z powrotem. Mieli też kilka dodatkowych koni. Pierwszy dostrzegł nas jeden z myśliwych pana Norringtona, odziany od stóp do głów w zieloną skórą. Zadął w mały róg z brązu, który nosił przy prawym boku, zrzucił plecak, wyciągnął z niego srebrną manierkę i podał ją najpierw mnie. Powąchałem, wypiłem trochę, czując z radością, jak brandy rozgrzewa mnie od środka. Otarłszy usta wierzchem dłoni, wręczyłem manierkę Nayowi. - Brandy. Olbrzym przechylił ją i pociągnął dobry łyk. Nagle oczy wyszły mu na wierzch. Przełknął płyn, odkaszlnął kilka razy, otarł łzy, które polały się obficie, a potem wbił we mnie groźne spojrzenie swych zielonych oczu i wyszeptał ochryple: - Chciałeś powiedzieć, że to prawdziwe brandy. - Właśnie. Nay spojrzał w bok, ku wschodowi, skąd dochodzi głośny tę- tent. Wspaniały czarny ogier wspiął się na szczyt wzgórza. Ziemia i sosnowe igły strzelały spod jego kopyt na wszystkie strony. Uzdę i siodło podobnie jak pochwę przy siodle i kołczan, wykonano z czar- nej skóry inkrustowanej srebrem. Na koniu siedział wysoki, szczupły mężczyzna o brązowych oczach i przenikliwym spojrzeniu. Na głowie miał kaptur z zielonej skóry, dobrany pod kolor zamszowej maski, ozdobionej wstążkami i pazurami temeryksa przymocowanymi w miejscach brwi nad otwo- rami ocznymi. Z zaciśniętymi ustami, uważnie badał nas obu wzro- kiem, kiedy tak staliśmy obszarpani, zmęczeni i zlani potem. Natychmiast przykląkłem na jedno kolano i pochyliłem głowę. Zerknąłem na Naya, dałem mu znak lewą ręką, aby poszedł w moje ślady. Z pochylonymi głowami czekaliśmy obaj, aż mężczyzna ode- zwie się do nas. Siodło zaskrzypiało, gdy zsiadał z konia. Ogier parsknął i po- trząsnął głową, aż zabrzęczała uzda. Gałązki trzaskały pod butami mężczyzny, gdy szedł w naszą stronę. Zatrzymał się przede mną i po- czułem jego ręce na swoich ramionach. - Wstań, Tarrancie Hawkinsie. Nie ma powodu, byś dziś zginał przede mną kolana. - Wielmożny pan Norrington jest dla mnie zbyt łaskawy. - Wstałem powoli, cofnąłem się o krok i położyłem lewą dłoń na ra- mieniu Naya. - To jest Naysmith Carver. - Wstań, Naysmithu Carverze. Obaj dokonaliście tu wielkich rzeczy. Potrząsnąłem głową. - Nie większych niż Leigh... Bosleigh, kiedy sprowadził po- moc. Jego bieg... Pan Norrington uniósł palec, aby mnie uciszyć. - Wiem doskonale, czego dokonał mój syn, i jestem z niego bar- dzo dumny, ale wy dwaj... Bosleigh powiedział mi, że zaatakowali- ście temeryksa uzbrojeni tylko w kij i sztylet. I na dodatek w ciem- ności. Nay nerwowo przestąpił z nogi na nogę. - Gdyby było jasno, wielmożny panie, sytuacja mogłaby się przedstawiać zupełnie inaczej. - Panie Carver, życie nauczyło mnie, że niewielu jest ludzi, któ- rzy w nocy stawiają czoło niebezpieczeństwom, przed którymi po- tem uciekają za dnia. - Pan Norrington obrócił się i ujął uzdę swoje- go ogiera. - Wy dwaj pójdziecie ze mną. Mamy dla was konie, ale możecie pojechać wozem, jeśli chcecie. Przyprowadziliśmy nawet wielkiego konia dla pana, panie Carver. Nay zmarszczył brwi. - Ale Rounce... Pan Norrington odwrócił się z uśmiechem. - Moi ludzie zajmą się nim. Sandes! Myśliwy, który pierwszy nas spostrzegł, a teraz klęczał obok Rounce'a, uniósł głowę. - Tak, wielmożny panie? - Przenieś pana Playfaira do wozu. Zostaw sanie, ale zabierz skórę i inne części bestii. Będą nam potrzebne. - Wedle rozkazu, panie. Inni myśliwi, zwołani dźwiękiem rogu, przybiegli na miejsce, gdzie staliśmy. Nay zrzucił z pleców uprząż i podszedł do mnie z le- wej strony, tak że znalazłem się pomiędzy nim a ojcem Leigha. Zna- łem pana Norringtona już w czasach, gdy byłem za młody, aby co- kolwiek pamiętać dokładnie. Ale znałem go jako rodzica Leigha i zwierzchnika mojego ojca, który zawsze zachowywał się bardzo ceremonialnie, kiedy miał do czynienia z tym arystokratą. Sam pan >Jorrington akceptował jednak o wiele większą swobodę. Nie zas- koczyło mnie zaproszenie, byśmy poszli razem z nim, jednakże fakt, że nie dosiadł konia i nie traktował nas jak młodzików w księżyco- wych maskach, wydał mi się niezwykły. Pomimo to jego głos brzmiał ciepło i znajomo, zupełnie jakbyśmy byli również jego przyjaciół- mi, nie tylko jego syna. - Te pióra są czarne. Opowiadano mi, że bywająi takie temeryk- sy, ale sam nigdy ich nie widziałem. - Lewą dłonią pogładził brodę. - Być może to młody okaz, rozmiary skóry wskazująjednak na doros- łego. Może śnieżne szpony zmieniają pióra na wiosnę, a w zimie znów przyjmują białe ubarwienie. Skinąłem głową. - Być może tak jest, wielmożny panie. Norrington odchylił głowę do tyłu i zaśmiał się. - Doskonale, Hawkins -nie przedstawiaj swojej opinii, jeśli jej nie masz. Ojciec dobrze cię wyuczył. A pan, panie Carver? - Lepiej milczeć i być uważanym za głupka, niż odezwać się i rozwiać wszystkie wątpliwości, wielmożny panie. - Słuchajcie, chłopcy... - Pan Norrington przerwał i potrząsnął głową, po czym zniżył głos. - A ja nadal mówię do was chłopcy, chociaż dowiedliście już, że jesteście mężczyznami. Wybaczcie mi i posłuchajcie. To, czego tu dokonaliście, to rzadka, bardzo rzadka rzecz. Znam może z tuzin mężczyzn, którzy uczestniczyli w zabija- niu temeryksów, między nimi twego ojca, Hawkins. Sam zabiłem ich sześć, większość z łuku. Jednego przebiłem lancą, kiedy byłem konno. To jego pazury noszę na tej myśliwskiej masce. Jeszcze jed- nego zabiłem włócznią, idąc pieszo, ale przyznam się wam teraz, że zdarzyło się tak tylko dlatego, bo mój koń złamał nogę i wbrew wła- snej woli zostałem piechurem. Obserwował nas uważnie, kiedy przyswajaliśmy znaczenie jego słów. - Niektórzy będą próbowali umniejszyć wasze dokonania. Będą mówili, że się pomyliliście, albo, że kłamiecie. Nazwą wasze opowia- danie przesadzonym. Będą to ludzie małostkowi i od takich powinni- ście trzymać się z daleka. Inni, prawdziwi mężczyźni w Valsinie, tak jak na przykład twój ojciec, dzięki temu czynowi poznają wasze ser- ca. Tak więc niezależnie od tego, co usłyszycie, nie wątpijcie w sie- bie. Pierwszego dnia swego księżycowego miesiąca dokonaliście wię- cej, niż inni zdołaliby w ciągu stulecia. Nay odchrząknął cicho. - Dzięki za te uprzejme słowa, wielmożny panie, ale nie wypa- da robić z tego wielkiej sprawy. Zrobiliśmy to, co trzeba było zro- bić. Nie zastanawialiśmy się. Nie wiedzieliśmy, jak bardzo będzie bolało. No, a Leigh, on znał swoje zadanie. Podjął się go, aby nas ocalić. - Powtarzam, że wiem, czego dokonał mój syn. - A jak on się czuje? - Sami zobaczcie. -Norrington uśmiechnął się, wskazując drogę i trzy wozy. - Siedzi w pierwszym. Uparł się, żeby nas tu przypro- wadzić. Idźcie, ucieszy się na wasz widok. Nay i ja ruszyliśmy biegiem, mijając kilku magów, którzy szli do Rounce'a. Wdrapaliśmy się na wzgórze i pobiegliśmy drogą w stronę wozu. Składał się on z drewnianej skrzyni o ścianach wy- sokich na około pół metra, zwieńczonych płócienną budą rozpostar- tą na drewnianym szkielecie o wysokości dwóch metrów. Dotarłszy tam, odsunęliśmy klapy i zobaczyliśmy Leigha. Nasz przyjaciel siedział otoczony półtuzinem poduszek, które pomagały mu trzymać się prosto. Wyglądał na zmęczonego. Na po- liczku miał czerwoną szramę, jakby zaczepił o jakiś kolczasty krzak. Podobne rany pokrywały jego ręce i łydki, na których nie było już pończoch. Stopy obwiązano mu białym płótnem, tu i ówdzie widocz- ne były różowe plamy, szczególnie na piętach i na brzegu podeszwy. Leigh uśmiechnął się do nas. - Kiedy usłyszałem pojedynczy dźwięk rogu, wiedziałem, że was znaleźli. A ponieważ rozległ się on blisko drogi, wiedziałem też, że żyjecie. Rounce? - On również przeżył. Ludzie twojego ojca go przyniosą. Kie- dy biegliśmy tutaj, magowie właśnie szli do niego. - To dobrze. Opowiedziałem im o twoich okładach z metho- lanthu, a oni stwierdzili, że było to prawdopodobnie najlepsze, co mogliśmy zrobić w tych okolicznościach. - Leigh wzruszył ramio- nami. - Na moje stopy też nałożyli jakąś miksturę. Nay uśmiechnął się. - Mówiłem ci, że te buty są do niczego. - Och, one podzielały twoje zdanie, Nay. Rozpadły się jakieś półtora kilometra stąd. - Parsknął krótkim śmiechem. - Zapłaciłem za nie księżycowym złotem, więc pewnie nie powinienem się skar- żyć. Może jakiś temeryx je połknie i się udławi. Roześmiałem się w głos. - Nie myślisz chyba, że to jest możliwe, co? Twoje buty dawno zgniją, zanim kolejny śnieżny szpon pojawi się w tych stronach. Leigh potrząsnął głową. - Ojciec wam nie powiedział? - O czym? - Spojrzałem na Naya, a on odpowiedział mi zdu- mionym spojrzeniem. - Co miał nam powiedzieć? - Drodzy koledzy, nie sądzicie chyba, że ojciec przyprowadził tutaj tych wszystkich myśliwych tylko po to, by was odnaleźć? - Przyjaciel pogroził nam palcem. - Nie, nie, nie! Okazuje się, że śnież- ne szpony polują stadami. Gdzie jest jeden, tam znajdą się jeszcze co najmniej trzy. Nie, moi przyjaciele, przybyliśmy tutaj z myśliwy- mi, aby odszukać pozostałe temeryksy i zabić je. Frajda, jaką mieli- śmy zeszłej nocy, była jedynie wstępem, a my będziemy brać udział w tym przedstawieniu aż do opuszczenia kurtyny. Rozdział 7 Myśliwi wkrótce przynieśli Rounce'a. Jeden z magów wsiadł wraz z nim do wozu, który zawrócił i odjechał z powrotem do Valsiny pod eskortą czterech żołnierzy. Pozostali ludzie stłoczyli się w dwóch pozostałych wozach, ja i Nay razem z Leighem. Wszyscy ruszyliśmy drogą do miejsca, gdzie nas wczoraj wysadzono. W czasie jazdy trochę się przespałem, obudziłem się, jak tylko dotarliśmy na miejsce. Czekały tam na nas dwa inne wozy i kilku konnych, których wcześniej wysłano przodem. Nay i ja wyszliśmy na zewnątrz i razem z innymi poszliśmy tam, gdzie znaleźliśmy mar- twego człowieka. Po trupie pozostał tylko podarty płaszcz. Myśliwi odkryli ślady temeryksów jeszcze w kilku innych miejscach. Jeden z nich miał tylko dwa pazury, co wskazywało, że zwierzą zostało okaleczone. Sandes, schylony nad tym tropem, podniósł wzrok i skinął głową. - Z pewnością był tu więcej niż jeden temeryx. Pozostałe przy- szły po śladach pierwszego aż do tego miejsca i zabrały łup. Pan Norrington pogładził brodę. - Czy możesz określić, ile ich było? - Zgaduję, że co najmniej dwa, ale może i dwa razy tyle. Wcale mi się to nie spodobało, ale nie powiedziałem nic, ponie- waż wśród myśliwych rozległy się ponure pomruki. Razem z Na- yem zaprowadziliśmy ich do miejsca, gdzie temeryx zaatakował nas ponownie i gdzie został zabity. Jego zwłoki leżały tak, jak je zosta- wiliśmy, chociaż wyraźnie zostały nadgryzione. Sandes zapytał pana Norringtona, czy ma sprawić zwierzę, żebyśmy mogli je zjeść, ale ojciec Leigha zaprzeczył. r - Mamy dość zapasów, a ja nie chcę zbyt wielkiego zamiesza- nia, kiedy będziemy szukać reszty stada. Później zdobędziemy wię- cej mięsa, i to świeższego. Wróciliśmy wszyscy do wozów. Okazało się, że niektórzy z myśli- wych przeszli na drugą stronę drogi i na stosunkowo równym terenie rozbili obóz. Paliły się już trzy ogniska, stało też kilka namiotów. Jeden z nich był bardzo duży, składał się z namiotu głównego i kilku mniej- szych. Kiedy weszliśmy na polanę, z największego namiotu wynurzył się Leigh, ostrożnie stawiając stopy, ale mimo to uśmiechając się. Pod naszą nieobecność przebrał się, zamieniając poszarpane odświętne ubranie na myśliwski strój z zielonej skóry. Przy pasie miał miecz i sztylet, a także parę złożonych rękawic, na nogach zaś sznurowane buty z miękkiej skóry, ozdobione frędzelkami. - Witamy w naszym domu z dala od domu. - Machnięciem ręki wskazał duży namiot. - Każdy z was dostał jedno skrzydło, Haw- kins prawe, Nay lewe. Znajdziecie tam nowe ubrania. Nay ziewnął, zakrywając usta wierzchem lewej dłoni. - W tej chwili najlepsza byłaby koszula nocna. Pan Norrington zbliżył się i poklepał nas obu po ramionach. - Tak, odpocznijcie trochę. Trzy godziny snu do południa, a po- tem pójdziemy Via polowanie. Namiot główny, przez który musiałem przejść, by dostać się do mojego, zrobił na mnie duże wrażenie. Podłogę tworzyły dywany leżące jeden obok drugiego. Wiele z nich zdobiły skomplikowane wzory, pozostałe zaś były gładkie.Takie wyroby sprowadzano aż z Na- lisero lub Savarre. Wszystkie były oczywiście używane. Na środku ustawiono długi stół i dwanaście krzeseł. Zauważyłem, że meble te da- wały się szybko złożyć, co ułatwiało ich przechowywanie i trans- port. W jednym rogu stały sztalugi. Znajdowała się na nich tablica, do której pinezkami przypięto mapę okolicy i szpilkami zaznaczono miej- sca, gdzie zginął człowiek, który miał nas obserwować, i gdzie zabili- śmy temeryksa. Prostota tego umeblowania zaskoczyła mnie, ale tylko częścio- wo. Znałem domostwo Norringtonów i wiedziałem, że jego właści- ciela stać na najdroższe przedmioty z każdego zakątka świata, dlate- go te tutaj, niewyszukane i typowo użytkowe, mogły sugerować skąpstwo, jednak o to nie mogłem go podejrzewać. A z drugiej strony takie właśnie meble były potrzebne w terenie. Pan Norrington okazał się więc człowiekiem, który potrafi rozkoszować się wygodami, ale zawsze postępuje tak, jak tego wymaga konkretna sytuacja. Mój mały namiot był bardzo skromnie wyposażony. Ziemię przy- krywał dywan, a trzy grube koce leżały złożone na komódce, w któ- rej zapewne znajdowało się moje nowe ubranie. Ściągnąłem kostium, który założyłem na przyjęcie, i otuliłem się jednym z koców. Drugi wykorzystałem jako poduszkę i chociaż był już ranek, zapadłem na- tychmiast w głęboki sen. Kiedy wyszedłem z namiotu, słońce wisiało dokładnie nad na- szymi głowami. Nowy skórzany strój myśliwski pasował na mnie lepiej niż na Naya ubranie, które on dostał. Było dla niego za wąskie w ramionach i miało zbyt obcisłe rękawy, ale olbrzym zbył ten prob- lem wzruszeniem ramion. Ze stołu z prowiantem, ustawionego na polanie, wzięliśmy po małym bochenku chleba, kawałku sera i jabł- ku i dołączyliśmy do myśliwych. Wszyscy usiedliśmy półkolem na- przeciw pana Norringtona. Towarzyszył mu wychudzony starzec o przygarbionych ramionach, długich siwych włosach i masce ozdo- bionej dużą ilością czarodziejskich warkoczyków, które świadczyły, że jest to mag o wielkiej mocy. Pan Norrington zaczekał, aż kilku maruderów wreszcie usiądzie, a potem zwrócił się do nas: - Przybyliśmy tutaj, aby polować na śnieżne szpony. Chcemy je znaleźć jeszcze tego popołudnia, ponieważ kiedy świeci słońce, mamy nad nimi przewagę. Na pomocy, gdzie mieszkają, w zimie światło słońca jest słabe, stworzenia te mają więc wielkie oczy. Dla- tego trudno im znieść tak ostre słońce, jak dziś, będziemy więc szu- kali ich legowisk. Powiedziawszy to, podniósł skórę temeryksa, którego zabiliśmy. - Śnieżne szpony polują stadami, które tworzą podobno osobni- ki z jednego miotu. Wszyscy członkowie stada są więc ze sobą spo- krewnieni, co ułatwia ich odnalezienie. Arcymag Heslin to wyjaśni. Szurając nogami, stary człowiek wysunął się naprzód i oderwał ze skóry jedno pióro. - Krew zna krew. Gdybyście potrafili zajrzeć w świat eterycz- ny, sami zobaczylibyście, jak te linie się ze sobą łączą. - Spojrzał na nas, mrużąc jedno oko, a drugie otwierając szeroko. - Ty i ty, jeste- ście kuzynami, a wy dwaj braćmi, co? Myśliwi, na których wskazał swoim krzywym palcem, aż sapnę- li ze zdumienia. Starzec zachichotał wesoło. - Pióra tego temeryksa stanowią łączniki ze wszystkimi stwo- rzeniami, które są z nim spokrewnione, wykorzystam je więc, by wam pokazać, gdzie macie szukać. Jeden z myśliwych podniósł rękę. - Czy zaczarujesz naszą broń, abyśmy mogli je pozabijać? - Gdyby takie zaklęcie istniało, po co bylibyście mi tu potrzeb- ni? - Ta riposta rozbawiła zgromadzonych. Heslin zaczekał, aż śmie- chy ucichną, i ciągnął dalej: - Nie będzie łatwo je zabić, ale i nie tak znowu trudno. Najtrudniej jest je znaleźć, ale tym ja się zajmę. Najedz- cie się i wyposażcie, a później dostaniecie swoje pióra i wyruszycie. Norrington uniósł dłoń i zatoczył nią koło. - Podzielcie się na grupy, weźcie broń, bo zaraz wyruszymy. Macie na to piętnaście minut. Dwóch młodych magów dołączyło do Heslina, wraz z nim za- częli odrywać pióra na brzegach skóry, którą zdobyliśmy. Sandes podszedł do naszej trójki i wskazał największy ze stojących na dro- dze wozów. - Wy trzej będziecie w mojej grupie. Teraz trzeb,a was uzbroić. Duży wóz okazał się zbrojownią na kołach, pełną stojaków z bro- nią i uprzężą. Wspomniawszy rozmowę z Nayem na temat polowania na śnieżne szpony, poprosiłem o długi sztylet i wsunąłem do pochwy na plecach. Na prawym biodrze zawiesiłem kołczan z trzydziestoma strzałami, o szerokich, ostrych jak brzytwa grotach, czarnych promie- niach i czerwonych lotkach. Do tego wziąłem niewielki, zakrzywiony łuk, z krótką, ale mocną cięciwą, z którego można było przebić strza- łą człowieka w zbroi z odległości około stu metrów. Sandes spojrzał na mnie zaciekawiony. - Miecza nie bierzesz? Potrząsnąłem głową. - Jeśli będę musiał uciekać, nie chcę, by mi przeszkadzał. Poza tym Nay zwrócił mi uwagę, że w starciu z tą bestią używanie miecza to samobójstwo, więc obejdę się bez niego. Leigh zbył śmiechem moje uwagi, ale mimo to przewiesił pas przez pierś, a pochwę umieścił tak, że rękojeść miecza wystawała ponad jego prawym barkiem. W ten sposób bez problemu mógł wy- ciągnąć dwusieczny miecz. Wziął jeszcze lekką kuszę z lewarkiem umożliwiającym szybkie napinanie cięciwy. U prawego boku powie- sił kołczan pełen bełtów, u lewego pochwę ze sztyletem. Nay nawet nie spojrzał na łuki. Ze stosu broni wyciągnął włócznię na niedźwiedzie. Mierzący prawie dwa i pół metra oręż miał szerokie żeleźce, przypominające sztylet i chronione jelcem, który nie pozwalał nadzianemu nań zwierzęciu przesunąć się naprzód i zaatakować myśli- wego. Mocne dębowe drzewce dawało pewność, że włócznia nie zła- mie się pod ciężarem ofiary. Rylec kończył się szpikulcem, który Nay mógł wbić w grunt, kiedy przykucnie, czekając na atak bestii, dzięki czemu ziemia przyjmie na siebie impet uderzenia. Oprócz włóczni wziął jeszcze topór i sztylet. Kiedy już uzbroiliśmy się, poszliśmy do Heslina i jego towarzy- szy. Byłem ciekaw, co właściwie będą mogli dla nas zrobić. Wszys- cy wiedzieli, że śmiertelni magowie rzadko żyją dostatecznie długo, by opanować zaklęcia mogące wywierać bezpośredni wpływ na żywe stworzenia. Chociaż istniało mnóstwo opowieści o magach tworzą- cych kule ogniste, które zabijały bandytów lub aurolańskie monstra, zaklęcia wojenne stanowiły wyjątek od tej reguły. Bardziej skompli- kowane i delikatne sztuki magiczne, takie jak te pozwalające wyle- czyć chorobę lub ranę, wymagały umiejętności, których większość ludzi nigdy nie zdołała zdobyć. Jednakże, jak się wkrótce dowiedzieliśmy, zaklęcia, które miały nam pomóc, nie tyle wywierały jakiś wpływ na temeryksy, co pod- dawały się ich wpływowi. Na rozkaz maga Nay jako pierwszy podał mu swoją włócznię. Czeladnik Heslina przywiązał jedno z piór temeryksa do jej jelca lnianą nitką. Mag uniósł lewą rękę, kciukiem i palcem wskazującym za- kreślił koło wokół pióra, a potem zaczął mamrotać pod nosem, jed- nocześnie powoli przesuwając rękę w dół. Bladozłota poświata, która zdawała się wypływać z jego dłoni, nasyciła kruczoczarne pióro złotym odblaskiem. Kiedy ręka maga przesunęła się niżej, złoty blask przygasł i wsiąkł w pióro jak woda w piasek. Niespodziewanie zaczęło ono trzepotać i obracać się, jak- by poruszone lekkim wietrzykiem, chociaż powietrze było zupełnie nieruchome. Heslin skinął głową i wskazał kierunek, w którym pióro najwy- raźniej chciało polecieć. - Śnieżne szpony znajdziesz, idąc w tamtą stronę. Podążaj za piórem. W miarę jak będziecie się zbliżać, ruchy pióra staną się co- raz gwałtowniejsze. Kiedy zacznie wirować jak szalone, przygotuj- cie się na atak. Potem mag zaczarował pióra dla pozostałych uczestników polo- wania, wszystkim powtarzając te same instrukcje. Moje przymoco- wał do górnego końca łęczyska, a Leigha do rękojeści miecza. Wśród sześciu myśliwych, którzy mieli nam towarzyszyć, Sandes i jeszcze dwaj mieli włócznie jak Nay, reszta wzięła łuki podobne do mojego. Cała kompania podzieliła się na trzy grupy. Dwie z nich - pierw- sza pod dowództwem pana Norringtona, druga prowadzona przez jednego z j ego zastępców - wsiadły na konie i ruszyły drogą w prze- ciwnych kierunkach. Zgodnie z planem miały one zaatakować leże temeryksów z dwóch stron. Trzecia grupa - dziewięciu pieszych, w tym nasza trójka - miała ruszyć prosto na ich legowisko, rzekomo po to, by złapać te stworzenia, które zaczną uciekać w naszym kie- runku. Kiedy ruszaliśmy, spojrzałem na Sandesa. - Nie masz nic przeciwko temu, że musisz nas niańczyć i nie będziesz miał okazji zabić śnieżnego szpona? Myśliwy o okrągłej twarzy uśmiechnął się. - Pan Norrington robi mi zaszczyt, powierzając was mojej opiece. - To nie jest odpowiedź. Leigh poklepał Sandesa po prawym ramieniu. - Daj mu spokój, Hawkins. Ten człowiek przewodzi myśliwym mojego ojca od dwóch lat, a za miesiąc zamierza się ożenić, nie- prawdaż, Sandes? - Tak, paniczu. - A więc opieka nad młodzikami i pilnowanie, żebyśmy nie na- robili sobie kłopotów, to doskonała praktyka na nadchodzące lata. Poza tym, jeśli nie natkniemy się na żadne temeryksy, Sandes znaj- dzie nam coś innego, na co będziemy mogli zapolować. Przyniesiemy z powrotem jelenia albo dwa. Przydadzą się, gdy będziemy święto- wać zwycięstwo. Zmarszczyłem brwi. - Skąd będziemy wiedzieć, że polowanie się zakończyło? Leigh wskazał na pióro na moim łuku. - Kiedy temeryksy będą martwe, pióra przestaną się poruszać. - Już nie mogę się doczekać. - Nay ustawił włócznię w kierun- ku wskazywanym przez pióro. - Panie Sandes, dla bezpieczeństwa warto trzymać się młodych zagajników. Bestie nie będą mogły się obracać. Myśliwy potwierdził skinieniem głowy, zmieniliśmy więc kurs i posuwaliśmy się dalej między drzewami lub miejscami, gdzie łat- wiej można było się bronić. To opóźniało nasz pochód, ja jednak byłem zadowolony. Razem z Sandesem wysunąłem się na czoło i ob- serwowałem, jak wybiera drogę. Myśliwy pilnował, byśmy przez cały czas byli jak najmniej narażeni na atak. Wiele się wówczas od niego nauczyłem. Jego taktyka ocaliła nam życie. Z powodów, których nie byliśmy w stanie przewidzieć, temeryk- sy nie pozostały w swoim legowisku przez całe popołudnie. Po raz pierwszy zdaliśmy sobie z tego sprawą, kiedy ledwo poruszające sią pióra zaczęły tańczyć z większym wigorem. Sandes natychmiast ka- zał nam się zatrzymać. My dwaj znajdowaliśmy się wtedy na szczy- cie jednego wzgórza, pięciu myśliwych nie wyszło jeszcze z zagaj- nika na drugim, zaś Naya i Leigha rozkaz zatrzymał w chwili, gdy przekraczali strumień płynący wąwozem, który rozdzielał oba wznie- sienia. Chociaż przestaliśmy posuwać się naprzód, piórka poruszały się coraz szybciej. - Zbliżaj ą się do nas! - Sandes machnął ręką do Leigha i Naya. - Szybko, chodźcie tu na górę! Wszedłem na powalony pień, spoczywający na północno-zachod- nim brzegu wzniesienia. W oddali dostrzegłem niewielki ruch i wie- działem, że to coś więcej niż tylko pióro kołyszące się na moim łuku. - Widzę, że coś się zbliża. I to szybko. Powiedziawszy to, natychmiast założyłem strzałę i naciągnąłem cięciwę. Pierwszego temeryksa zobaczyliśmy, kiedy przeprawiał się przez strumień jakieś dwadzieścia pięć metrów od Naya. Strzeliłem, ale nie trafiłem w pierś. Moja strzała wbiła się w lewe udo bestii, która zaryczała i zsunęła się z głazu, wpadając z pluskiem do wody. Zaraz jednak stanęła na nogi, wskoczyła na kamień i rzuciła się do uciecz- ki, kiedy bełt Leigha trafił w skałę tuż obok, krzesząc iskry. Dwa następne temeryksy wypadły na otwartą przestrzeń, gdy ten pierwszy ruszył w dół strumienia. Myśliwi na drugim wzgórzu zaczęli do nich strzelać. Trzy strzały trafiły w prawy bok jednej z bes- tii, która padła i zaczęła rzucać się w drgawkach, zgarniając pazurami muł i kamienie. Trzeci temeryx przeskoczył nad swym zdychającym towarzyszem i popędził dalej. Założyłem następną strzałę i próbowałem wycelować w biegnące zwierzęta, ale pojawiały mi się tylko przelotnie pomiędzy drzewami. Rzuciłem okiem za siebie na polanę, żeby sprawdzić, czy jest ich wię- cej, ale żadnego nie dostrzegłem. Jakiś cel jednak się pojawił. Przez sekundę zawahałem się, ale wystrzeliłem, chociaż nie byłem w stanie stwierdzić, do czego właściwie strzelam. Po prostu doszedłem do ^rt, że stworzenie, które biegnie razem z temeryksami, zamiast orzed nimi uciekać, musi być równie paskudne. Moja strzała trafiła tajemniczą istotę w pierś, przeszywając ją pa skos od prawego barku do lewego biodra. Grot przedarł się przez brązową, puchatą sierść. Stworzenie otworzyło pysk, aby wrzasnąć, ale zamiast dźwięku na zewnątrz poleciała krew. Stwór obrócił się w miejscu i padł pomiędzy dwoma głazami. Pierwszy temeryx, rycząc wściekle, rzucił się na Naya. Od jego ryku krew zastygła mi w żyłach, lecz mój przyjaciel spokojnie przy- kląkł na jedno kolano, wbił tylec włóczni w dno strumienia i ustawił ją tak, aby grot skierowany był w stronę wąskiego brzucha bestii. Temeryx nadział się, ale kiedy uderzył w jelec, tylec się obsunął. Tylne łapy stworzenia wystrzeliły do przodu, a pazury zaledwie o włos ominęły ramiona i głowę Naya. Potężnie szarpnąwszy włócz- nię w lewo, Nay rzucił bestię na wielkie głazy przy brzegu strumie- nia, a sam wylądował twarzą w wodzie. Drugi śnieżny szpon był tuż-tuż. Jeden z łuczników trafił go w ogon. Potem bełt Leigha utkwił w jego lewym barku, unierucha- miając lewą przednią łapę i rzucając bestię na drugi brzeg strumie- nia. Dwie następne strzały przeleciały bokiem, bo potwór przykuc- nął i znalazł się poniżej linii strzału. Temeryx zasyczał przeraźliwie, otwierając paszczę i prezentując straszliwe zęby. A potem zebrał się w sobie i skoczył na Naya. Rozdział 8 \Tay odwrócił się na plecy, sięgając po topór, i wrzasnął ze stra- 1N chu na widok pędzącego nań potwora. Ja nie miałem już strzał, podobnie jak łucznicy po drugiej stronie, zaś Sandes, pędzący w dół w stronę strumienia, nie mógł zdążyć na czas, by uratować Naya. W świetle słońca, przesianym przez liście drzew, miecz Leigha błysnął srebrem i złotem, kiedy mój przyjaciel przeskoczył nad Na- yem i stanął w strumieniu pomiędzy nim a temeryksem. Leigh wydał głośny okrzyk, machnął mieczem, a potem pochylony rzucił się na bestię, wysuwając klingę do przodu, jakby chciał ją nadziać. Śnieżny szpon zatrzymał się i uniósł na tylne nogi, uderzając ogo- nem w ziemię. Leigh również wyhamował, opadł na lewe kolano, na- dal trzymając nastawiony miecz. Temeryx pochylił łeb i kłapnął zęba- mi, jakby chciał schwycić ostrze. Leigh ciął szybko, ale nie trafił w gardło, bo stworzenie cofnęło głowę. Temeryx znów kłapnął. Leigh uderzył go płazem w pysk, wstał i powoli zaczął się wycofywać. Mrugając wielkimi bursztynowymi oczami, temeryx patrzył, jak napastnik się odsuwa. Jego nozdrza załopotały, kiedy wciągał jego za- pach. Wreszcie zrobił jeden niepewny krok w kierunku wroga, potem drugi. Leigh przyśpieszył kroku, a bestia ruszyła za nim truchtem. Nagle mój przyjaciel zaczepił piętą o kamień i zatoczył się do tyłu. Miecza ani na chwilę nie wypuścił z dłoni, ale próbując odzys- kać równowagę zaczął machać rękami i w końcu wylądował na ple- cach, z rozłożonymi rękami i nogami, odsłaniając niczym nie chro- niony brzuch. Temeryx zobaczył to, zaryczał i skoczył ku niemu. Myśliwi z drugiej strony wąwozu przebili pierś bestii trzema strzałami, ale jej łapy nadal kierowały się ku Leighowi, a ogromne, ierpowate pazury na wewnętrznych palcach wciąż były wysunię- te Opadając na ziemię, temeryx, choć zapewne już zdychał, znów sięgnął łapą ku swojej ofierze. Gdyby go dosięgną!, jego szpony rzedarłyby się przez ubranie, ciało i mięśnie, odsłaniając organy wewnętrzne. Nie udało mu się jednak wymierzyć tego ciosu. Sandes, który pędził jak oszalały, rzucił się naprzód i wbił włócz- nię w brzuch bestii. Siłą rozpędu zdołał zepchnąć ją w bok i jedno- cześnie podrzucić nieco w górę tak, że wylądowała na drugim brze- gu strumienia. Myśliwy puścił włócznię, która zaczęła walić w wodę, bo temeryx miotał się w śmiertelnych drgawkach, i odwrócił się na- tychmiast, aby odciągnąć Leigha w bezpieczne miejsce. Rozejrzałem się po lesie, aby sprawdzić, czy nie ma nowego niebezpieczeństwa, ale niczego nie zauważyłem. Co ważniejsze, pió- ro przywiązane do mojego łuku przestało się poruszać. Na wszelki wypadek założyłem jednak strzałę i wróciłem po własnych śladach do strumienia, ześlizgując się po zboczu w pośpiechu. Ociekający wodą Leigh wgramolił się na głaz, potrząsnął mokrymi włosami, opryskując mnie i Naya. Spojrzałem na niego i uniosłem brew. - To był najodważniejszy lub najgłupszy wyczyn, jaki kiedy- kolwiek widziałem. - Naprawdę? - Podbródek Leigha powędrował w górę. - Ja zaś powiem tylko tyle, że wszystkim wam wykonanie swoich zadań za- brało bardzo dużo czasu. - O czym ty mówisz? - Drogi Tarrancie, chodzi mi o zastrzelenie tej bestii. - Wska- zał martwego temeryksa. - Nie myślałeś chyba, że zamierzam zabić ją mieczem, co? Ależ nie, ja tylko chciałem na chwilę odciągnąć jej uwagę od Naya, abyście zdążyli ją zastrzelić. Zmrużyłem oczy. - Rozumiem. Ale gdybyś jednak zdołał ją samodzielnie zabić, nigdy byś nam nie powiedział, że nie taki miałeś zamiar, prawda? Szelmowski uśmieszek rozjaśnił twarz Leigha. Jednak zamiast roi odpowiedzieć, zwrócił się do Naya: - Nie jesteś ranny? Nay powoli potrząsnął głową. - Nie wiem, jak ci dziękować. Ta bestia... nigdy nie byłem tak bl'sko śmierci. Leigh zbył podziękowania beztroskim machnięciem ręki. - Zapomnij o tym, Naysmith. Hawkins potwierdzi, że często za- chowują się jak osioł, chociaż rzadko zdaję sobie z tego sprawę, a jesz- cze rzadziej przyznaję się do tego, nawet przed samym sobą. Nieza- leżnie od tego, jak się poznaliśmy, pokazałeś, że jesteś porządnym człowiekiem. Jako Norrington mam obowiązek ochraniać porządnych ludzi. - Na twarzy Leigha znów pojawił się uśmiech. - Przyjemno- ścią zaś jest ocalenie życia człowieka, którego uważam za przyjaciela. Nay zastanawiał się nad jego słowami, marszcząc brwi, potem zdecydowanie kiwnął głową. - Norrington jako przyjaciel. Więcej nie można już oczekiwać od swego księżycowego miesiąca. - Och, to jeszcze nie koniec. Myślę, że wystąpisz również w po- emacie, który stworzę. Ty też, Hawkins. - Leigh złożył dłonie. - Za- tytułuję go: Jak wykuksać temeryksa. Dobre, nie? - Już nie mogę się doczekać. - Potrząsnąłem głową i rozpry- skując wodę, podszedłem do Sandesa. - Zastrzeliłem jeszcze jakieś stworzenie. Leży dalej w dół strumienia. Nie wiem, co to jest, ale jestem pewien, że nic dobrego. - Chodźmy więc. Razem ruszyliśmy do miejsca, gdzie tajemnicze stworzenie uno- siło się na powierzchni wody w płytkim zakolu. Stwór mierzył nie więcej niż półtora metra od stóp do głów, był jednak bardziej umięś- niony niż dziecko podobnego wzrostu. Miał wielkie oczy, całe czar- ne i nieduży pysk zakończony czarnym trójkątnym nosem, bardzo podobnym do psiego. W miejscach, gdzie jego twarz, dłonie i stopy nie były owłosione, prześwitywała skóra w kolorze świeżej rany. Stwór miał też ostre zęby, dolne kły dłuższe od górnych, zaś ręce bardzo ludzkie, chociaż bez małego palca. Miał też wielkie jak nie- toperz uszy, złożone po bokach głowy. Łatwo można go było opisać jako małego chłopca przebranego za misia, chociaż był mocno umięśniony, a nie pulchny. Do tego opisu nie pasowała tylko opaska na ramieniu, ozdobiona koralikami i pół- tuzinem piór temeryksa. Jego talię otaczał wąski pas, z którego zwi- sały dwa woreczki zawierające jakieś zioła, kamyki i mięso niezna- nego mi zwierzęcia w zgrabnych małych pakunkach. Sandes wyciągnął tajemnicze stworzenie na brzeg i kucnął przy jego głowie. - Nie mogę powiedzieć, żebym kiedyś widział coś takiego, a na pewno nie z takim ciemnym futrem. - Sięgnął ręką i rozgarnął sierść na ramieniu stworzenia. - Przy skórze sierść jest biała. _ A to znaczy...? - A to znaczy, że stworzenie ufarbowało ją, aby łatwiej mu było przemykać się przez las. - Wytarł dłoń o nogawkę spodni. - Myślę, że zastrzeliłeś vylaena. Wstrząsnął mną dreszcz. - Ależ one mieszkają w Aurolanie, za Czarnym Pograniczem i tak dalej, daleko na północy. - Podobnie jak śnieżne szpony. I te, i tamte są ulubieńcami Chyt- riny, niech jej czarna dusza będzie przeklęta. - Sandes uniósł do ust swój róg myśliwski i szybko zadął trzy razy, a za chwilę powtórzył serię. Po kilku minutach z dwóch miejsc odpowiedziano mu w taki sam sposób. Myśliwy trącił stopą ciało vylaena. - Pan Norrington będzie wiedział, co zrobić. Pan Norrington i jego grupa nadjechali śladem temeryksów. Nie- które konie były ranne, a jeden człowiek miał zabandażowane ra- mię, bo zraniła go strzała. Kilka koni prowadzonych za uzdę przez swoich jeźdźców niosło na grzbietach jednego temeryksa i trzy inne martwe bestie, którym teraz nie mogłem się dobrze przyjrzeć. Pan Norrington podjechał do miejsca, gdzie staliśmy razem z Sandesem. Zsiadł z konia, rzucił lejce jakiemuś myśliwemu, po czym przyklęknął obok trupa vylaena. Myślał, cmokając ustami, nagle wstał i spojrzał na mnie. - To twoja strzała, Hawkins? - Tak, wielmożny panie. - Odwróciłem się i wskazałem wzgórze. - Stałem tam, kiedy to stworzenie wybiegło. Temeryksy nie wystawiły mi się do strzału, a poza rym doszedłem do wniosku, że to nie jest w po- rządku, kiedy jakiś stwór biegnie wraz z nimi, zamiast uciekać. - Bardzo dobry strzał, Hawkins. Miałeś też rację, sądząc, że ten vylaen współpracował ze śnieżnymi szponami. Każę Heslinowi spraw- dzić, ale sądzę, że ta opaska z piórami stanowi łącznik pomiędzy nimi. Y/laeny mają głosy o bardzo wysokiej częstotliwości, słyszą je psy, więc temeryksy pewnie też. Ten zapewne wydawał im rozkazy, prze- kazując plan ataku na wasze pozycje tutaj. - Poklepał mnie po ramie- niu. - Zabijając go, prawdopodobnie uratowałeś was wszystkich. - A skoro już mowa o ratowaniu - wtrąciłem, wskazując Lei- gha - to pana syn ocalił Naya od pewnej śmierci. Pan Norrington przechylił głowę w prawo. - Naprawdę? Zapewne usłyszymy więc dziś wieczór wspaniałą opowieść, i to taką, która z czasem będzie stawać się coraz barw- niejsza. Odwrócił się do Sandesa. - Ile temeryksów zabiliście? - Trzy, wielmożny panie. Łucznicy ustrzelili jednego, pan Car- ver nadział drugiego na włócznię, zaś pański syn powstrzymał trze- ciego na tyle długo, aby łucznicy mogli go naszpikować strzałami, po czym ja przebiłem go włócznią. - Sandes wskazał skinieniem głowy jeźdźców, którzy przyjechali za Norringtonem. - Widzę, że i wy jednego dostaliście. - Owszem, Jempson ubił go włócznią, z konia. Trzy pozostałe bestie to jazgotniki. - Z wyrazu mojej twarzy pan Norrington domyślił się, że nie wiem, o czym mówi. - To stwory podobne do vylaenów, ale potężniejsze i mniej inteligentne, cętkowane, z większymi zębami i pyskami. Elfy mówią na nie ominiry, zaś nazwa, jaką nadali im ludzie, wzięła się od ich ciągłego jazgotu i wycia. Te tutaj najwyraźniej zostały tak odmienione, że mogły wydawać z siebie jedynie basowy szept. Jed- nego z nich trafił z łuku Swinbrook, ale strzał nie był śmiertelny. - Tak, panie. - Sandes poklepał ogiera po szyi. - Co mam zro- bić z vylaenem i śnieżnymi szponami? - Niech twoi ludzie sprawią wszystkie bestie, jazgotniki rów- nież. Zachowaj zęby, łapy i stopy, będą nam potrzebne. Vylaena i jaz- gotniki spal. Temeryksy upieczemy. Zamrugałem oczami. - Naprawdę będziemy je jeść? - Jeśli zostaniesz żołnierzem jak twój ojciec, na polu bitwy bę- dziesz jadał rzeczy o wiele gorsze. Śnieżne szpony są zresztą cał- kiem smaczne, czyż nie tak, Sandes? - Przyprawiam je tak samo jak kurę, wielmożny panie. - San- des zdjął z siodła ogiera zwój liny i rzucił ją mnie. - Zwiąż łapy bes- tii, to zaciągniemy ją do obozu. Jeśli się dobrze spiszesz, dopilnuję, żebyś dostał plasterek wątróbki temeryksa smażonej z dziką cebulą. To będzie posiłek, którego nie zapomnisz. Sandes miał rację. Posiłek, który spożyliśmy tamtego wieczora, zachowam w pamięci na zawsze, chociaż nie tylko ze względu na wątróbkę z cebulą. Jedzenie rzeczywiście było dobre, ale towarzys- two sprawiało, że smakowało ono jeszcze lepiej. W obozie wszyscy przegrupowaliśmy się i zajęliśmy wypełnia- niem najróżniejszych zadań, od przynoszenia chrustu do sprawiania zdobyczy i opatrywania ran, jakie odnieśli myśliwi i konie. Trzecia grupa myśliwych przyniosła jeszcze dwa jazgotniki i ko- lejnego temeryksa, razem było ich więc sześć. Tyle samo piór znaj- dowało się na opasce vylaena, uznałem to za dowód, że zabiliśmy wszystkie. Cieszyłbym się jeszcze bardziej, gdyby naszym łupem padło również pełne pół tuzina jazgotników, chociaż nie znaleźli- śmy żadnych wskazówek mówiących o tym, ile właściwie było ich w tej grupie. Ktoś nawet sugerował, że być może gdzieś po drodze szóstym jazgotnikiem nakarmiono śnieżne szpony, aby utrzymać w karbach pozostałe. Heslin potwierdził, że na opasce pozostały ślady użycia magii, i przedstawił proste wyjaśnienie zagadki, dlaczego temeryksy nie spę- dzały tego popołudnia w kryjówce. Kiedy dwie kompanie jeźdźców zaczęły zbliżać się do ich leży, magiczna opaska prawdopodobnie pozwoliła vylaenowi wyczuć, że ktoś używa czarów w celu zlokali- zowania temeryksów. Ze względu na ukształtowanie terenu, najłat- wiejsza droga ucieczki wiodła w naszą stronę, a nie zostaliśmy od razu zauważeni, bo nie zbliżyliśmy się dość do vylaena. - Gdyby używał innego rodzaju czarów, najprawdopodobniej wyczułby was dopiero wtedy, gdy byłoby już za późno. - Usta maga ściągnęły się w wąską linię. - To nie była zwykła wyprawa myśliw- ska. Tu chodzi o coś więcej. - Porozmawiamy o tym później, Heslinie. - Pan Norrington szyb- ko zakończył ten temat. - Być może po powrocie do Valsiny bę- dziesz mógł dowiedzieć się czegoś więcej o zaklęciach używanych przez vylaena. Fakt, że vylaen zostawił dwa temeryksy i kilka jazgotników, aby powstrzymywały konnych myśliwych, podczas gdy sam rzucił się do ucieczki w naszym kierunku, jeszcze niocniej podkreślał, że nikt nie oczekiwał, iż nasza mała grupa może tego dnia znaleźć się w nie- bezpieczeństwie. Zabrali nas na polowanie, bo po tym wszystkim, co przeszliśmy, nie mogli postąpić inaczej. Z tego powodu nasze czyny zyskały nam szacunek zebranych w obozie mężczyzn. Leigh i ja braliśmy udział w polowaniach i już przedtem zasia- daliśmy z myśliwymi przy ognisku. Wówczas w ich oczach byliśmy Jeszcze dziećmi, odzianymi w dziecinne maski z herbami naszych rodów, więc opowiadali nam fascynujące historie o opierzonych pstrągach, które mieszkają na drzewach i na które trzeba polować z łukiem, o rogatych zającach, które są tak zaciekłe, że potrafią się obronić przed wilkami i niedźwiedziami. Naszych opowieści o za- strzeleniu jelenia lub złapaniu ryby słuchali z taką powagą, jakby po raz pierwszy słyszeli o czymś takim, a potem wybuchali śmiechem. Jednakże po tym polowaniu na temeryksy nikt już nie uważał nas za dzieci. Razem stawiliśmy czoła stworzeniom należącym do jednego z nąjstraszniejszych gatunków na świecie, a na dodatek stwo- rzeniom, których nie widywano tak daleko na południu od ponad stu lat. Sandes chwalił moje umiejętności łucznicze, zaś inni myśliwi mówili, że nigdy jeszcze nie widzieli takiego pokazu siły, jaki zade- monstrował Nay, przebijając bestię włócznią i odrzucając ją na bok. Żartowali sobie z nas trochę, ale dobrodusznie. Zresztą podobnie traktowali i innych myśliwych, na przykład Sandesa. Jednakże to Leigh zebrał najwięcej z pochwał, których nam nie skąpiono owego wieczora. Najpierw każdy z nas przedstawił swoją wersję jego wyczynu. Zdumiał nas wówczas bardzo, bo przecież narażał się na pewną śmierć. Krzyk, którym straszył temeryksa, wlał otuchę w nasze serca, jego atak nas zaskoczył, ale również przywo- łał uśmiech na nasze twarze. Kiedy zaczął się cofać, no cóż, każdy z nas wiedział, że musimy znaleźć jakiś sposób na to, aby mu po- móc i zachować przy życiu człowieka, który wykazał się tak nieska- zitelną odwagą. Leigh spijał pochwały z naszych ust i przez chwilę wydawał się wręcz zażenowany. Myślę, że po raz pierwszy w życiu ludzie dostrzegli w nim jego samego, Leigha, a nie po prostu syna pana Norringtona. Tego wieczoru, dzięki temu, czego dokonał, zdołał wysunąć się nieco z cienia swego ojca. Nie sądzę, żeby przedtem zbytnio mu to prze- szkadzało, życie w cieniu potrafi jednak zmrozić serce. Przyjemnie musi być wreszcie samodzielnie wyjść na światło dzienne. Kiedy skończyliśmy, Leigh wstał i uraczył nas opowieścią o tym, co myślał podczas ataku. - No więc stałem tam, nie? Ta przeklęta bestia właśnie strząs- nęła z siebie bełt, który w nią wsadziłem, i nie zwracała uwagi na zraniony ogon. Temeryx wlepiał ślepia w leżącego Naya i pewnie myślał sobie, że widzi największego pstrąga, jaki kiedykolwiek się urodził. Nabiegał się, zgłodniał, więc ruszył po kolację, a ja prze- cież nie mogłem na to pozwolić, prawda? A więc skoczyłem naprzód, machając mieczem, próbując prze- konać bestię, że Nay nie jest pstrągiem, co według mnie było rzeczą oczywistą, bo przecież miał nogi i ręce. Uparty zwierz syczy do mnie: „To pstrąg". „Nieprawda!", ryczę w odpowiedzi. Och, nie wiedzie- liście, że mówię po temeryksańsku? No cóż, dopiero kiedy ruszyłem naprzód, żeby przemówić mu do rozumu, zdałem sobie sprawę, że rzeczywiście nie znam tego języka, a przynajmniej tego konkretne- go dialektu. Wycofałem się więc i szybko padłem na plecy, mając nadzieję, że wypłoszę z wody jakiegoś prawdziwego pstrąga, które- go moja bestyjka będzie mogła zeżreć, a wtedy wy, wielcy myśliwi, poszatkowaliście jąjak kapustę, czyż nie tak? Tej recytacji towarzyszyła taneczna pantomima. Patyk z żarzą- cym się końcem służył za miecz, jego czubek rysował w powietrzu serie tajemniczych, wprowadzających w trans hieroglifów. Wszyscy wybuchaliśmy śmiechem we właściwych momentach, a on grał da- lej dla naszej radości. Udało mu się nawet raz czy dwa rozśmieszyć ojca. W końcu ukłonił się, umieścił swój drewniany miecz w ogniu, po czym wrócił, by usiąść u boku pana Norringtona. Nasz przywódca wstał i zmierzwił jasne włosy syna. - Panowie, dla nas wszystkich był to dobry dzień. Fakt, że te bestie dotarły aż tutaj to zły znak, byłoby jednak znacznie gorzej, gdybyśmy w ogóle o tym nie wiedzieli. Nie wiem, co przyniesie przy- szłość i czym skończy się to odkrycie, dzisiaj jednak wszyscy za- chowaliście się jak bohaterowie i wasze czyny nie zostaną prędko zapomniane. Rozdział 9 W drodze powrotnej do Valsiny wreszcie zacząłem zdawać sobie sprawę, jak niezwykła była nasza przygoda. Towarzysząc myś- liwym, stanowiliśmy po prostu część większej całości. Polowanie było całym naszym światem i wszyscy mieliśmy te same doświad- czenia, nie wydawały się więc one takie wyjątkowe. Wracając do miasta, nawiązaliśmy kontakt z ludźmi, którzy patrzyli na to z zu- pełnie innej perspektywy. Powrót Rounce'a dał początek plotkom, że temeryksy wędrują po okolicy, więc mijani przez nas rolnicy i pasterze od razu pytali, jak udało się polowanie. Pan Norrington, spokojny i uprzejmy, od- powiadał, że poradziliśmy sobie z sytuacją w sposób, który uważa za satysfakcjonujący. - Teraz już nie ma się czym martwić. Na przedmieściach Valsiny ludzie zaczęli się tłoczyć na ulicach, aby na nas popatrzeć. Tak naprawdę niewiele było do zobaczenia, po prostu majestatyczny przemarsz konnych myśliwych i kilku wo- zów. Wszystkie skóry i inne resztki leżały zapakowane w jednym z nich, nie było więc żadnych ochów i achów na widok makabrycz- nych trofeów. Nawet ranni nie nosili widocznych bandaży, wygląda- ło więc na to, że wyjechaliśmy i wykonaliśmy swoje zadanie bez większych trudności. Kiedy zbliżaliśmy się do Starego Miasta, pan Norrington wysłał Leigha, Naya i mnie, abyśmy zawiadomili rodziców, że udało nam się przeżyć. Wszyscy trzej umówiliśmy się już, że pójdziemy do świątyni Kedyna i podziękujemy mu za odniesione sukcesy, a póź- niej wpadniemy do Rounce'a. Pan Norrington stwierdził jednak, że zarówno jedno, jak i drugie może zaczekać, zwłaszcza wizyta u Ro- unce'a, bo nasz przyjaciel odniósł poważne obrażenia i najprawdo- podobniej jego rekonwalescencja potrwa bardzo długo. Uśmiechnąłem się i poklepałem konia po szyi. - Pojadą więc do ojca, a potem odprowadzą konia do pańskiej rezydencji jeszcze przed wizytą w świątyni. Pan Norrington potrząsnął głową. - Koń należy do ciebie, Hawkins, uprząż także. To samo dotyczy pana, panie Carver. Tej pierwszej nocy wasza szybka akcja ocaliła życie pana Playfaira, wasze i to, które jest mi najdroższe, mojego syna. Tyle przynajmniej mogę teraz zrobić, by okazać wam swoją wdzięczność. Nay aż otworzył usta. - Wielmożny pan jest nazbyt łaskawy. Leigh zrobił ponurą minę. - Ha! Uratowanie mnie jest warte tylko tyle, co koń z uprzężą? Norrington zerknął na syna. - Powiedziałem, że tyle przynajmniej mogę teraz zrobić, Bos- leigh. Nie twierdziłem, że nie zrobię już niczego więcej, ale to spra- wa na później. Żegnam was obu. Do następnego spotkania. Pożegnałem go skinieniem głowy, zawróciłem konia i ruszyłem do domu. Zatrzymałem się przy najbliższej stajni, błysnąwszy księ- życowym złotem, załatwiłem miesięczne utrzymanie dla swego wierz- chowca, a potem pobiegłem dalej. Grupa małych chłopców tłoczyła się dookoła frontowych drzwi, ale ich odpędziłem. Odeszli niechęt- nie. Usłyszałem jeszcze, jak największy z nich z pogardą mówi, że opowieści o tym, jak własnoręcznie zabiłem wściekłego potwora, to czyste fantazje. Zapukałem, podniosłem zasłonę i wszedłem do środka. Z kuch- ni wyszła matka. Objąłem ją mocnym uściskiem. Przytuliła się do mnie, a jej ciało drżało od bezgłośnego szlochu. Na szyi poczułem wilgoć jej łez. Pocałowałem ją w ucho i dalej mocno tuliłem. Wresz- cie jej uchwyt zelżał i odsunęła się, kciukami ocierając łzy. - Jesteś głodny, Tarrancie? - odwróciła się i wskazała palenisko. - Fasola już się gotuje, chleb jest w piecu. Nie wiedziałam, kiedy wró- cicie. Twoi bracia czekają, a ojciec jest w ratuszu. Razem z burmistrzem układają plany na wypadek, gdyby Hordy Północy dotarły aż tutaj. - Czuję się świetnie, mamo, tylko kilka siniaków i zadrapań. Matka podeszła do czarnego żeliwnego garnka wiszącego nad paleniskiem. Zdjęła go, zawinąwszy dłoń w fartuch, podniosła po- krywkę i zamieszała aromatyczną, brązową fasolę. - Wiem, Tarrancie, ale po tym, co usłyszałam o twoim przyja- cielu, Rounce'ie... No cóż, matka zawsze sie_martwi. Odwróciła się do mnie, trzymając pokrywkę jak tarczę w jednej ręce, a błyszczącą łyżkę niby miecz w drugiej. - Wiedz, że zawsze będę twoją matką i zawsze będę się mar- twić. Wiedz też, że martwię się, bo cię kocham. Skinąłem głową. - Wiem. Przysunąłem krzesło stojące przy stole i usiadłem. - Jak się czuje Rounce? - Córka piekarza, która zaniosła chleb jego rodzinie, mówi, że twój przyjaciel przeżyje. Nie straci nogi, bo tam w lesie ktoś zacho- wał przytomność umysłu. - Nay zrobił mu okład. - Nay? - Naysmith Carver. Spotkałem go na przyjęciu. Był czeladnikiem płatnerza, ale chce zostać wojownikiem. Podejrzewam, że teraz bę- dzie miał szansę. - Uśmiechnąłem się do matki, kiedy stawiała przede mną dymiącą misę fasoli. - Dzięki, ale mogę zaczekać na ojca. - Nie wiem, kiedy wróci, więc zjedz teraz. - Twarz matki zła- godniała w uśmiechu. - Kiedy doszły do nas wieści o tym, co się wydarzyło, twój ojciec zapewniał mnie, że na pewno sobie pora- dzisz. Powiedział, że nic ci się nie stanie. Nie wątpiłam w jego sło- wa, ale... Zawahała się, zagubiona we wspomnieniach swoich obaw, po- ciągnęła nosem, bardziej zirytowana, niż smutna. - Nieważne, teraz możesz już jeść. - No właśnie, bo jestem głodny. Jedzenie w obozie jest dobre, ale... - Dokładnie tak, Tarrancie Hawkinsie. Zapewne całe to wojo- wanie i zabijanie, ta wojenna romantyka, całkowicie zaprzątnęły twoje myśli, jednak aby przeżyć, potrzebujesz czegoś więcej, w tym rzeczy materialnych. Takich jak fasola w brzuchu. - I matki, która troszczy się o to, abym ją dostał? - Bardzo dobrze, Tarrancie. - Matka skinęła głową i znów za- mieszała fasolę. - Może twój ojciec tak bardzo się nie mylił. O zachodzie słońca spotkałem się z Nayem i Leighem w świąty- ni. Przyniosłem ze sobą garnek fasoli, który matka kazała mi zanieść rodzinie Rounce' a. Jeden z akolitów Kedyna pilnował go, kiedy wszys- cy trzej kupowaliśmy węgiel drzewny i kadzidło, a później zeszliśmy na dół, by złożyć bóstwu podziękowania za odniesiony sukces. Klęczałem z powagą, z lewą ręką, tą od tarczy, na piersi i prawą od miecza, skierowaną ku ziemi. Rozpocząłem typową modlitwę dzięk- czynną. Jakiś zabłąkany podmuch powietrza skierował dym na moją twarz. Wciągnąłem go głęboko do płuc i zacząłem kaszleć. Pamię- tam, że poczułem się tak, jakbym oderwał się od własnego ciała. Za- cząłem przebiegać myślami wydarzenia z naszej wyprawy, przeżywa- jąc na nowo ból, strach, wysiłek i radość polowania i zabijania. Widziałem to wszystko niezwykle wyraźnie, z najdrobniejszymi szcze- gółami. Przypominały mi się rzeczy, z których wcześniej nawet nie zdawałem sobie sprawy. Moje palce drgały, czułem, jak serce temeryksa przestaje bić... potem mój umysł wrócił do teraźniejszości. Spojrzałem w górę, w ślad za wstążką kadzidlanego dymu, któ- ry unosił się z mojej węglowej tarczy ku twarzy Kedyna. Smużka wiła się i kręciła, zupełnie jakby niosła ku niemu wszystkie moje przeżycia. Nie oczekiwałem znaku, że bóstwo mnie zauważyło lub przejmowało się mną, żadnego też nie otrzymałem. Bogowie rzadko wtrącają się w sprawy ludzi, wolą zostawiać takie działania bożkom i weirunom, lokalnym duchom, które zamieszkują ten świat. Pomi- mo to uznałem te wspomnienia za znak, że moja modlitwa o Opano- wanie została wysłuchana. Wstałem, pokłoniłem się i wróciłem do głównej świątyni. Zoba- czyłem Naya i Leigha pogrążonych w rozmowie z chudym jak trup kapłanem Kedyna. Mężczyzna miał na sobie czarną szatę z szorst- kiej wełny. Jego głowa była gładko ogolona, miał jednak wąsy i bród- kę, tak ciemne jak jego szata. Pod jednym ramieniem trzymał mój garnek fasoli, zaś drugą ręką dał mi znak, bym się zbliżył. Gdy podszedłem, odezwał się zniżonym głosem: - Proszę wybaczyć, że przeszkadzam, panie Hawkins, popro- szono mnie jednak, abym was stąd odprowadził. Tak jak wytłuma- czyłem pańskim towarzyszom, wasza sława dotarła tu przed wami. Widziano, jak wchodziliście do świątyni i na zewnątrz zebrał się tłum zmartwionych ludzi, pragnących czegoś się od was dowiedzieć na temat wydarzeń ostatnich dwóch dni. Zechcijcie udać się za mną. Odwrócił się, a Leigh natychmiast ruszył za nim. Nay i ja wy- mieniliśmy spojrzenia, wzruszyliśmy ramionami i dołączyliśmy do nich. Kapłan poprowadził nas przez przejście o łukowym sklepie- niu, a potem po schodach zeszliśmy w dół, poniżej poziomu ulicy. Na końcu schodów był korytarz, który biegł na prawo i na lewo, ale kapłan zawrócił pod schody, gdzie znajdowało się ukryte wejście do następnego korytarza. Wraz z przyjaciółmi zanurzyłem się w ciemność. Przed sobą, w głębi korytarza oświetlonego jedynie bladym blaskiem fosforyzu- jących grzybów na suficie, zobaczyłem sylwetkę kapłana. Mężczyz- na wskazał nam dalszą drogę. - Dalej są kręcone schody prowadzące na dół, do wyjścia. Nie zdejmujcie rąk z poręczy, kiedy będziecie schodzić. Leigh poszedł pierwszy, za nim Nay, na końcu ja. Zaledwie po kilku krokach tego wywołującego zawroty głowy schodzenia zda- łem sobie sprawę, że kapłan nie idzie za mną i że nie oddał mi garn- ka z fasolą. Odwróciłem się i ruszyłem z powrotem w górę. Zoba- czyłem, jak drzwi na korytarz zamykają się, zaś na ścianie pojawia sią jasnozielony kontur ptaka z rozłożonymi i uniesionymi ku górze skrzydłami. Po sekundzie jednak obraz zniknął, a ja zrozumiałem, że cała cylindryczna klatka schodowa obróciła się wraz z nami o dzie- więćdziesiąt stopni. Gdybym nie patrzył do tyłu, nie zauważyłbym tego obrotu. Z dołu dobiegł mnie głos Leigha. - Nie takiego wyjścia się spodziewałem. - Racja. Szybko zbiegłem w dół i znalazłem się w małym pomieszcze- niu. Kiedy zszedłem ze schodów, cylinder znów się obrócił, odcina- jąc nam odwrót. Znowu pojawił się zarys ptaka. Tym razem wyglą- dał tak, jakby wycięto go z półprzeźroczystego zielonego kamienia i wpasowano w otwór w ścianie. Jego blask nasilił się, oświetlając trzy płaszcze z kapturami wiszące na ścianie. Przybrały one zielony odcień, ale podejrzewałem, że w rzeczywistości są białe jak nasze księżycowe maski. Nay odwrócił się i spojrzał na nas. - Wiecie, co się tu właściwie dzieje? Potrząsnąłem głową. Leigh zmrużył oczy. - To chyba oczywiste, nie? Zwróciliśmy na siebie uwagę jakie- goś Towarzystwa. - Towarzystwa? - Nay przygarbił się nieco. - Jasne, one istnie- ją, ale żaden cech nie używa tego symbolu. Leigh uniósł dłoń i pogroził Nayowi palcem. - Mówisz o Mniejszych Towarzystwach, Nay, tych jawnych. Każdy cech ma swoje Towarzystwo, do którego przyjmuje się wy- łącznie najlepszych jego członków. Stworzono je po Wielkiej Rebelii na wzór Głównych Towarzystw. Na długo przed rebelią przywódcy narodów zrzeszali się w sekretne organizacje, dzięki którym mogli się kontaktować i przygotowywać spiski. Niektórzy twierdzą nawet, że Towarzystwa są starsze od Cesarstwa Estyńskiego. Nie wiem, czy to prawda, jednakże właśnie niekompetencja władz Cesarstwa umożliwiła im rozwój i rozprzestrzenianie się. - Wszyscy o tym wiedzą, Leigh. - Nay skrzyżował ramiona na piersi. - Wtedy właśnie zaczęliśmy nosić maski. Ale przecież po Rebelii te organizacje rozwiązano. - Niezupełnie. Zamiast zaniknąć, towarzystwa zaczęły zwięk- szać zasięg, przenikając do krajów, które nigdy nie były częścią Ce- sarstwa. Dzięki nim przedstawiciele różnych narodów mogą wymie- niać idee i pomysły, nawet jeśli ich kraje są sobie wrogie. Służą one jako rodzaj sekretnych ambasad, które w razie potrzeby mogą obejść oficjalne konflikty. Uniosłem brew. - A czego chcą od nas? Leigh uśmiechnął się. - Najwyraźniej chcą nas. Ptak zmienił kolor na złoty i odezwał się jakiś nieludzki głos, który odbijał się echem, jakby dochodził do nas z dna studni. - Stoicie na progu swojej przyszłości. Odrzućcie starą tożsa- mość i załóżcie te płaszcze, aby stać się mężczyznami, którymi mie- liście się stać. Leigh oparł się o ścianę i zaczął ściągać buty. Zdjąwszy pierw- szy, podniósł wzrok i odrzucił go na bok. - No, zdejmujcie ubrania i załóżcie te płaszcze. - Jesteś pewien, że chcemy to zrobić, Leigh? - Nerwowym ru- chem dotknąłem sznurówek koszuli. - Nie wiemy nawet, kim oni są. - To prawda, Hawkins, wiemy jednak, jakimi ludźmi być mu- szą. - Leigh zabrał się za ściąganie drugiego buta. - Co zrobiliśmy, żeby zwrócić ich uwagę? Pojechaliśmy na to polowanie, zabijali- śmy temeryksy - tak na marginesie, jakie to ciekawe słowo do ry- mowania! - vylaeny i jazgotniki. Wszyscy w Valsinie prawdopodob- nie słyszeli jakąś wersję plotki o naszych dokonaniach, ale ci ludzie nie zaprosiliby nas tutaj na podstawie plotek. Jesteśmy tutaj, bo oni wiedzą, co zrobiliśmy. Skinąłem głową i wyciągnąłem dół tuniki ze spodni. - A to znaczy, że rozmawiali z kimś, kto ma taką wiedzą, na przykład z twoim ojcem lub Heslinem. Nay uśmiechnął się i usiadł, aby zdjąć buty. - Poza tym sprowadzili nas ze świątyni. Mało kto wiedział, że tam pójdziemy i kiedy. - Właśnie. - Leigh zdjął spodnie i tuniką, po czym ściągnął poń- czochy ze swoich obolałych stóp. Nagi, mając na sobie już tylko maskę, sięgnął po jeden z płaszczy. - Dwa dni temu nas obserwo- wali, wczoraj nas ocenili, a dzisiaj chcą nas przyjąć. Daleko zaszli- śmy w ciągu zaledwie trzech pierwszych dni księżycowego miesią- ca, przyjaciele. Pomyślcie tylko, gdzie możemy zajść w ciągu całego swego życia. r Rozdział 10 Staliśmy przed rozjarzonym złotym ptakiem, ubrani tylko w płasz- cze i księżycowe maski. Nie miałem pojęcia, co teraz robić, a ta- jemniczy głos nie wrócił, żeby nam pomóc. Podniosłem rękę, by dotknąć symbolu, sprawdzić, czy wyczuję ciepło, ale Leigh szybko ruszył i ubiegł mnie. Dotknął ptaka i natychmiast cofnął dłoń, jakby ukłuł się igłą w palec. Kamienna płyta powoli przesunęła się w górę, odsłaniając nie- wielkie pomieszczenie, w którym mógł zmieścić się tylko jeden z nas. Nay i ja cofnęliśmy się o krok, skłaniając głowy przed Leighem. On stał przez chwilę zupełnie nieruchomo, po czym spojrzał na nas, mrugając z zaskoczenia. Jego niebieskie oczy zmieniły się w dwa półksiężyce. Skinął głową i wkroczył do środka. Ściana znów przesunęła się w dół. Nie usłyszałem żadnego krzyku ani odgłosów świadczących o tym, że próbuje wydostać się na zewnątrz. Dodało mi to otuchy. Bądź co bądź, było mało prawdopodobne, żeby nasi gospodarze za- dawali sobie tyle trudu tylko po to, aby nas zabić. Cios sztyletem w ciemności lub trucizna w winie byłyby o wiele mniej kłopotliwe. Mimo tego logicznego rozumowania, nie mogłem pozbyć się złych przeczuć, od których dostałem gęsiej skórki. Nay machnięciem ręki dał mi znak, żebym poszedł drugi, ale ja potrząsnąłem głową. - Ty wejdź przede mną. - Nie jestem pewien, czy oni chcą przyjąć kogoś tak nisko uro- dzonego. - Gdyby nie chcieli, nie znalazłbyś się tutaj. Kapłan łatwo mógł nas rozdzielić, albo mogli nas wziąć kiedy indziej. - Uśmiechnąłem się do niego. - Poza tym, w kolejności alfabetycznej Naysmith jest przed Tarrantem, a Carver przed Hawkinsem. Jeśli pójdziesz przede mną, ułatwimy życie kronikarzowi. Nay zmarszczył czoło. - Według nazwiska Leigh powinien być ostatni. Chociaż z dru- giej strony jest przecież Norringtonem. - Po prostu przyjmijmy, że imię załatwiło sprawę. Tak będzie łatwiej. - Skinąłem mu głową. - Zobaczymy się po drugiej stronie. Nay dotknął symbolu i ściana go połknęła. Zawahałem się przez moment, po raz ostatni rozejrzałem się po komnacie i spojrzałem na ubrania, które mieliśmy na sobie, wcho- dząc do świątyni. Kazano nam zrzucić to, co wiązało się z przeszło- ścią, abyśmy mogli zostać mężczyznami, którymi mieliśmy być. Wiedziałem, że księżycowy miesiąc jest częścią tego procesu, ale przejście przez tę ścianę było już działaniem aktywnym, nie bier- nym. Sytuacja zaczynała się rozwijać szybciej, niż się spodziewa- łem. Chociaż jakaś część mnie cieszyła się, że tak prędko idę na- przód, inna miała nadzieję, że nie zacznę biec tak szybko, bo nie będę w stanie nadążyć za własnymi nogami. Nacisnąłem symbol dłonią i nie cofnąłem jej pomimo szczypiące- go bólu w palcach. To było takie małe zwycięstwo nad Leighem. Wpraw- dzie mogłem je odnieść tylko dlatego, że wcześniej widziałem jego re- akcję, ale i tak sprawiło mi przyjemność. Leigh był moim towarzyszem i przyjacielem przez całe życie. Z jego egocentryzmem miałem do czy- nienia od zawsze. Nauczyłem się ignorować jego błahe przejawy i skła- niać przyjaciela do poniechania tych bardziej złośliwych, zdarzało się jednak, że zachodził mi za skórę. Takie małe zwycięstwa zachowywa- łem w pamięci, aby leczyły moją duszę, kiedy mnie zirytował. Wszedłem do pomieszczenia, a ściana opadła za moimi pleca- mi, zamykając mnie w ciasnej komorze. Powietrze było gorące i cięż- kie. Mogłem oddychać, ale kiedy nabrałem powietrza w płuca, moja pierś i plecy dotknęły ścian. Ramiona mogłem przesunąć tylko o kilka centymetrów, podobnie stopy. Kiedy powietrze stawało się coraz gęst- sze, poczułem się tak, jakby mnie pogrzebano żywcem, i miałem ochotę wrzeszczeć. Nie słyszałem jednak, aby Leigh wrzasnął, więc nie chciałem się poddać. Tajemniczy głos powrócił: - Wybrano cię, abyś dołączył do elitarnego zgromadzenia męż- czyzn i kobiet, z których większości nie znasz i nigdy nie poznasz. Wszyscy oni działają w tej samej sprawie, żeby uchronić cywiliza- cję przed stoczeniem się w otchłań morderczego barbarzyństwa. Słuszność ich misji nie podlega dyskusji, niepewne jest tylko, czy ty chcesz do nich dołączyć. Czy jesteś gotów? - Tak. - Tarrancie Hawkinsie, złożysz teraz uroczystą przysięgę. Jeśli nas zdradzisz i ujawnisz to, co o nas wiesz, twoja prawa dłoń uschnie, prawe oko oślepnie, język spuchnie tak, że zaczniesz się dusić, a z uszu poleje się krew. Powtórz to. - Ja, Tarrant Hawkins, przysięgam, że jeśli zdradzę towarzystwo i ujawnię to, co o nim wiem, moja prawa dłoń uschnie, prawe oko oślep- nie, język spuchnie tak, że zacznę się dusić, a z uszu poleje się krew. Nad moją głową pojawił się złoty blask, który wkrótce spłynął na moje ciało, łaskocząc i pozostawiając po sobie mrowienie, jak w ścierpniętej kończynie. Nie mogąc się utrzymać na nogach, osu- nąłem się bezwładnie. Pomieszczenie jakoś przystosowało się do tego, bo nagle szybko stwierdziłem, że siedzę na podłodze, z kola- nami pod brodą, ramionami otaczając nogi. Tu powinienem wspomnieć, że to, co teraz piszę mogłoby zostać uznane za złamanie przysięgi. Jednak moja prawa dłoń jest nadal sil- na, moje prawo oko bystre, język mi nie spuchł, a uszy nie krwawią. Mogę tylko wywnioskować, że albo towarzystwo nigdy nie miało wy- starczającej mocy, aby wprowadzić w życie swoje groźby - a w to nie wierzę - albo siła mistyczna rządząca przysięganie uważa moich słów za zdradę. W pomieszczeniu robiło się coraz goręcej, aż wreszcie otoczył mnie wirujący strumień zielonych płomieni. Krążyły one wokół mnie coraz szybciej i szybciej, wyciągając nawet powietrze z płuc. W jed- nej sekundzie moje szaty buchnęły ogniem, a potem w oczach mi pociemniało i cały świat zniknął. Ocknąłem się zlany potem i otoczony przejrzystąniebieskąpoś- wiatą. Nadal siedziałem z kolanami przyciągniętymi do piersi, teraz już zupełnie nagi. Wyciągnąłem przed siebie prawą rękę i dotkną- łem jarzącej się niebieskiej ściany, która wyznaczała granice moje- go świata. Wydawała się twarda i nieco szorstka, ale wyczuwałem w niej również kruchość. Nacisnąłem ją palcem. Ciało pod paznok- ciem zbielało, a ściana pękła. Zacząłem naciskać nieco mocniej, aż wreszcie oderwałem niewielki trójkątny kawałek. Przez otwór wpłynęło chłodne powietrze, sprowadzając uśmiech na moją twarz. Ostrożnie powiększałem otwór w ścianie mego owalnego więzienia, nadając mu podłużny kształt szczeliny, wtedy rozepchną- łem ją łokciami. Na skorupie powstały kolejne pęknięcia. Walnąłem głową w tył i do góry, a potem zatoczyłem ramionami jak najwięk- sze koło. W końcu grzmotnąwszy głową jeszcze raz, zrzuciłem gór- ną część jaja i wstałem. Po lewej stronie Nay rozbijał właśnie pięścią szczyt swego nie- bieskiego jaja, a potem nogami wybił w nim z przodu dziurę. Dalej Leigh wydostawał się górą, podobnie jak ja, po czym uwolnił stopy i rozgniótł nimi skorupę na drobne kawałki. Stojąc tam i obserwując ich, próbowałem zetrzeć z siebie popiół -jedyne, co pozostało z mo- jej szaty - ale tylko go rozmazałem po swoim spoconym ciele. Zajmowaliśmy centralne miejsca wśród pięciu stanowisk znajdu- jących się na obrzeżu wielkiej niecki. Ściana niecki opadała w dół trzema tarasami, na każdym zaś stali ludzie, mężczyźni i kobiety w płaszczach z kapturami w jaskrawych kolorach: czerwonym, żół- tym lub pomarańczowym. Na środku niecki wznosiło się okrągłe pod- wyższenie, na którym stali dwaj mężczyźni, ubrani podobnie jak wszys- cy pozostali, z tym, że płaszcz wyższego miał niebieską lamówkę, a płaszcz niższego czarną. Za nimi, pod ścianą tarasu na wprost nas, było sklepione łukiem wejście, prowadzące do dalszych pomieszczeń. Niższy mężczyzna, o nieco przygarbionych ramionach, wysu- nął spod płaszcza rękę i wskazał na nas. - Spójrzcie, bracia, z płomieni wynurzyły się jaja, a z nich nowe Pisklęta. Młodzieńcy ci będą wam znani jako Bosleigh Norrington, Naysmith Carver i Tarrant Hawkins. Obserwujcie ich, prowadźcie, szukajcie u nich pomocy. Nie zdradzajcie im żadnych sekretów, za- nim nie przyjdzie na to właściwa pora, składajcie relacje z czynów, za które będzie im się należała pochwała lub nagana, i na wszelkie sposoby pilnujcie, aby nie uczynili nam krzywdy. Jak jeden mąż ludzie zgromadzeni w komnacie unieśli prawe dłonie, dotknęli nimi swych czół, później opuścili je; otwarte i skie- rowane wierzchem w dół przez chwilę trzymali przy talii i schowali pod płaszczami. Niski mężczyzna mówił dalej: - Oto zobaczyliście pierwszy z naszych znaków, ten najważ- niejszy. Gest ten wyraża zrozumienie tego, co właśnie zostało po- wiedziane, i gotowość do wypełnienia zadania, o którym była mowa. Gdyby opuszczana dłoń była zaciśnięta w pięść lub twarz odwróco- na od wznoszącej się ręki, oznaczałoby to brak zgody lub zrozumie- nia. Czy rozumiecie? Dotknąłem prawą ręką brwi, potem opuściłem ją z dłonią skiero- waną ku środkowi pomieszczenia. Moi towarzysze zrobili podobnie. - Dobrze, bardzo dobrze. - Mężczyzna z szacunkiem skłonił przed nami głowę. - Jesteśmy Starożytnym i Tajemnym Towarzys- twem Rycerzy Feniksa. W czasach, gdy weiruny wpisywały się w mate- rią świata, a bogowie jeszcze nie obudzili się ze snu, wiele magicznych stworzeń wędrowało po ziemi. Smoki nadal istnieją, inne stworzenia znamy już tylko z legend. Jedno z nich, feniks, budowało gniazdo, w którym się spalało, by później narodzić się na nowo z popiołów. Podobnie my zbieramy się na całym świecie, aby zapewnić ponowne narodziny cywilizacji stojącej przed kryzysem. Prowadzeni przez mądrość Erlinsax, dążymy do sprawiedliwości Graegen, często wy- korzystując dla osiągnięcia naszych celów umiejętności darowane nam przez Kedyna. Czy rozumiecie? Ponownie wykonaliśmy gest, którego właśnie się nauczyliśmy. - Bardzo dobrze. - Niewysoki mężczyzna rozłożył ramiona. - Kto z was zaproponował, abyśmy przyjęli te Pisklęta do naszego Stada? Mężczyzna stojący za nim przemówił, a ja natychmiast rozpo- znałem głos pana Norringtona: - Ja, Szacowny Mistrzu Stada. - A z jakiego powodu ich nam zarekomendowałeś? - Choć nadal młodzi wiekiem i niewprawni w sztuce wojennej, ci trzej chłopcy zabili temeryksy i vylaena. Dzięki przytomności umysłu i bezinteresowności ocalili życie towarzyszy i przekazali władzom informację o niebezpieczeństwie kryjącym się w Zachodnim Lesie. Dzięki nim owo niebezpieczeństwo zostało unicestwione, a my jes- teśmy świadomi istnienia jeszcze większego zagrożenia dla naszego świata. Niższy mężczyzna, którym najprawdopodobniej był Heslin, zro- bił pełen obrót, aby objąć spojrzeniem wszystkich Rycerzy zebra- nych w sali zgromadzeń. - Czy ktoś chce przemówić przeciwko nim? Odpowiedziała mu cisza. - Czy ktoś chce przemówić za nimi? Rycerz stojący poniżej postąpił o krok naprzód. - Proszę o pozwolenie przemówienia na ich korzyść, Szacow- ny Mistrzu Stada. - Udzielam pozwolenia, Większy Biały Feniksie. - Bracia i siostry, wszyscy wiemy, czego dokonali ci trzej. Może- my też potwierdzić, że ich czyny przewyższają to, czego zazwyczaj wymagamy od Piskląt. Proponują, abyśmy przyjęli ich jako Żółto- dziobów. Dzięki temu będą musieli poznać zarówno to, czego wyma- ga ich nowa ranga, jak i ta, którą ominęli. Heslin znów rozejrzał się po sali. - Czy ktoś sprzeciwia się temu wywyższeniu? Wokół zapanowała cisza. Mag powoli skinął głową, a potem poniósł wzrok na nas. - Spotkał was tutaj wielki zaszczyt. Nauczycie się cenić go jesz- cze bardziej w miarę zdobywania nowej wiedzy. Jako Żółtodzioby musicie natychmiast poznać trzy znaki. Oto pierwszy z nich. Heslin zrzucił z głowy kaptur. Na twarzy miał prostą czarną ma- skę, wielkością i wyglądem przypominającą nasze maski księżyco- we. Zamknął lewe oko i dotknął go wskazującym palcem lewej ręki. - Jeśli zobaczycie, jak ktoś wykonuje ten znak, po czym wska- zuje na coś, co może być czymś błahym jak rozlane wino, ale rów- nież rzeczą tak poważną jak rozlana krew, zignorujecie to, co wam wskazano i nie będziecie o tym rozmawiać z nikim, chyba że pozwoli wam na to zgromadzenie Rycerzy. Zniesiecie wszelkie kary, które wymierzone zostaną wam za to milczenie, wiedząc, że w ten sposób służycie naszej sprawie. Potem wskazującym palcem lewej ręki dotknął zewnętrznego koniuszka lewego oka i przesunął palec aż do lewego ucha. - Jeśli zobaczycie taki znak, wiedzcie, że ta osoba jest jedną z nas i chce z wami rozmawiać na osobności. Zatem przy najbliż- szej sposobności, nie podnosząc alarmu ani nie zwracając na siebie uwagi, odszukacie ją i rozmówicie się, nigdy jednak nie łamiąc obo- wiązującego was nakazu milczenia. Mag wyciągnął wskazujący palec prawej ręki i nakreślił w po- wietrzu znak, który rozjarzył się złotym światłem podobnie jak sym- bol na ścianie. Zaczął od kreski poziomej, dodał dwie krótkie piono- we, łączące się z poziomą po obu stronach w jednej trzeciej jej długości, na lewym końcu dorysował też trzecią krótką kreskę pio- nową, ale biegnącą w dół na tę samą odległość co dwie pozostałe. - Ten symbol oznacza wejście Żółtodziobów do miejsc naszych spotkań. Jeśli go zobaczycie, wiedzcie, że życzymy sobie, byście do nas dołączyli. Dotknijcie go, a zostaniecie zabrani tam, gdzie bę- dziecie mogli najlepiej służyć społeczeństwu. Czy rozumiecie wszyst- kie te symbole? Unosząc dłoń i opuszczając ją, zasygnalizowałem, że rozumiem. Nay i Leigh zrobili podobnie. - Doskonale. Jako Żółtodzioby otrzymacie nauki dotyczące naszych zasad- tutaj, w tej sali zgromadzeń, lub gdzie indziej. Na tym etapie wasze obowiązki są proste: posłuszeństwo wobec przełożonych, wyko- nywanie obowiązków, jakie nakłada na was prawo, i udzielanie wspar- cia tym, którzy was o nie proszą. Starożytne i Tajemne Towarzystwo Rycerzy Feniksa jest dumne, że znaleźliście się wśród nas. Powiedziawszy to, zaczął klaskać, a pozostali dołączyli do niego. My tylko uśmiechaliśmy się. Dopiero gdy wszyscy zaczęli wycho- dzić, a ich kolorowe płaszcze zlały się w barwną masę, zdałem sobie sprawę, że jestem zupełnie nagi. Spojrzawszy w dół pocieszyłem się, że szary popiół, którym byłem umazany, i słabe oświetlenie w wyż- szych partiach komnaty, częściowo ukryły moją nagość w cieniu. Heslin, pan Norrington i trzeci mężczyzna, w którym szybko roz- poznałem swego ojca, szli do nas po schodach. Ojciec uśmiechał się szeroko, dwaj pozostali lepiej kontrolowali wyraz swoich twarzy. Każ- dy z nich niósł brązowy płaszcz z pozszywanych kawałków materiału w kształcie piór. Tylko dolny ich rząd miał kolor żółty. Heslin podał płaszcz Nayowi. - Tutaj będziecie nosić te płaszcze, które oznaczają, że jesteście Mniejszymi Żółtodziobami. Kiedy skóry zabitych przez was temeryksów zostaną wyprawione, każdy płaszcz będzie ozdobiony pasem z ich piór. Ojciec podał mi płaszcz. - Nie masz pojęcia, jaki jestem z ciebie dumny, Tarrancie. Uśmiechnąłem się do niego. - A ty nie masz pojęcia, jak bardzo się cieszę, słysząc te słowa. Obiecuję, że nadal będę tak postępował. - Bez wątpienia podobnie jak wy wszyscy. - Pan Norrington wsunął dłoń za pazuchę i wyciągnął trzy czarne pióra temeryksów. - Macie prawo przymocować je do swoich księżycowych masek. To powinno położyć kres plotkom o tym, czego dokonaliście, a czego nie dokonaliście w Zachodnim Lesie. - Piórko nie zatrzyma rozgadanych języków. Pan Norrington skinął głową. - To prawda, Nay, ale być może nieco je spowolni. - Odwrócił się i machnięciem ręki wskazał nam schody. - Możecie teraz zmyć popiół i ponownie założyć ubrania. O ile mi wiadomo, zamierzali- ście odwiedzić swego przyjaciela, pana Playfaira. Powiedziano mu, że coś was zatrzymało, ale garnek z fasolą już do niego dotarł. - Dziękuję. - Już miałem oznajmić, że Rounce będzie zasko- czony, kiedy się dowie, co nam się właśnie przydarzyło, ale zdałem sobie sprawę, że nie możemy mu nic powiedzieć o naszej inicjacji. Śladem tej myśli przyszła następna, niby wilk za owcą. - Rounce nigdy nie zostanie Rycerzem Feniksa, prawda? Mój ojciec zesztywniał, a potem potrząsnął głową. - Obrażenia jego kolana są zbyt poważne, Tarrancie. Nie straci nogi, ale nigdy nie będzie ona w pełni sprawna. Być może jego oj- ciec pośle po jakiegoś elfa, żeby go wyleczył, ale nie wiadomo, czy elf przybędzie i czy mu się to uda. Pan Norrington położył dłoń na ramieniu mego ojca. - Te obrażenia nie przeszkodzą mu przyłączyć się do nas, za- zwyczaj jednak rekrutujemy swoich członków spośród żołnierzy. Wasz przyjaciel jest dobrym człowiekiem i ma przed sobą przyszłość. Prawdopodobnie nie wśród nas, ale inne wielkie Towarzystwa na pewno docenią jego wartość. Nay uniósł głowę. - Inne wielkie Towarzystwa? - Tak, istnieją inne. Wszystkie mają takie same cele, różnią się jednak metodami, jakimi chcą je osiągnąć. - Heslin złożył dłonie. - Z żadnym z nich nie walczymy, chociaż te różnice czasami utrudniają współpracę. Tym jednak nie musicie jeszcze zaprzątać sobie głowy. Potem uniósł rękę. - Jest jeszcze jedna rzecz, o której powinniście pamiętać. Wy trzej wiecie, kim jesteśmy, a inni Rycerze mogą się przed wami ujaw- nić. Nie pytajcie jednak nikogo, czy do nas należy. Bądźcie dyskret- ni, kiedy dajecie sobie znaki lub wykonujecie swoje obowiązki. Cho- ciaż nie mamy prawdziwych wrogów, nie przez wszystkich jesteśmy uważani za prawdziwych przyjaciół. Wasze zadanie to czekać, ob- serwować i uczyć się. Tyle na razie wystarczy. Dotknąłem ręką brwi, a potem okazałem otwartą dłoń. Nay i Le- igh powtórzyli ten gest. Heslin skinął głową. - Wygląda na to, że wykluły nam się mądre i obiecujące pisklę- ta. To dobrze. Biorąc pod uwagę, co was do nas przywiodło, nigdy nie potrzebowaliśmy ludzi takich jak wy bardziej niż teraz. Rozdział 11 Tego wieczora poszliśmy z wizytą do Rounce'a. W ciągu następ- nych dni odwiedzaliśmy go jeszcze kilka razy. Pamiętam, jak jego twarz rozjaśniała się na nasz widok, jak nam dziękował za to, że ocalili- śmy mu życie i nogę. Nie wątpiłem wówczas i nie wątpię teraz, że jego podziękowania były szczere, zawsze jednak wyczuwałem w jego sło- wach nutę goryczy. Medycy nałożyli na jego kolano płócienny opatru- nek, którym umocowali też dębowe łupki, usztywniające i prostujące nogę. Chociaż mógł wstawać i opierać na niej swój ciężar - przynaj- mniej do pewnego stopnia, bo i tak zazwyczaj chodził o kulach - wszyscy wiedzieliśmy, że nigdy już nie będzie normalnie chodził. Rounce nie mógł już zostać wojownikiem. I chociaż nie był ideal- nym kandydatem do żołnierskiego życia, to los odmówił mu tej szan- sy tak szybko i tak definitywnie, że zawsze zastanawiał się, jak by to mogło być. We wszystkich kronikach opisujących wydarzenia, pod- czas których został okaleczony, wspominano o nim jedynie jako o ofie- rze ataku. Czasami nawet mylnie przedstawiano go jako pasterza czy leśnika, którego uratowała nasza trójka. Temeryx nie zabił Rounce'a, zniszczył jednak człowieka, którym mój przyjaciel mógłby zostać. Ten, który przeżył, zawsze już miał zastanawiać się, jak potoczyłyby się jego losy, gdyby znalazł się na miejscu moim lub Leigha. W dwa dni po naszym powrocie zdecydowano, że ktoś powinien zanieść wieść o wydarzeniach w Zachodnim Lesie na oriosański dwór. Normalnie oznaczałoby to konieczność pokonania dwustu osiemdzie- sięciu kilometrów, jakie dzieliły Valsinę od stolicy kraju, Meredo. Przy zachowaniu swobodnego tempa dwudziestu kilku kilometrów dziennie podróż zajęłaby jakieś dwanaście dni. Niestety królowa na pewno udała sią już do stolicy Alcydy, Yslinu, aby spotkać z innymi władcami pod- czas Świata Zbiorów - międzynarodowego festiwalu, który odbywał się raz na cztery lata, za każdym razem w innym kraju. Wiadomość, że w Oriosie odkryto stado aurolańskich stworzeń, została uznana przez burmistrza Valsiny i innych okolicznych wielmo- żów za tak doniosłą, że postanowili oni wysłać do królowej poselstwo, aby poinformować o zagrożeniu ją i innych członków rodziny królew- skiej. Zadanie skompletowania tej grupy zlecono panu Norringtonowi, on zaś zdecydował, że ja, Nay i Leigh powinniśmy do niej należeć. Chociaż czułem się nad wyraz zaszczycony tym wyborem, do- szedłem do wniosku, że to nie na miejscu i postanowiłem odmówić. Byłem przekonany, że nie do mnie należy rozmawianie z rodziną królewską. Mój księżycowy miesiąc dopiero się rozpoczął, trzeba jeszcze było zebrać jego plony, a poza tym nie czułbym się dobrze, opuszczając Valsinę w sytuacji, kiedy w okolicy może się kręcić jesz- cze więcej obrzydliwych bestii. Ojciec w milczeniu wysłuchał moich protestów, a potem potrząs- nął głową. - Nie masz wyboru, Tarrancie. Jestem wasalem pana Kenwicka Norringtona. Należymy do niego i musimy robić to, czego sobie ży- czy. Z przyjemnością bym ci towarzyszył, ale jestem w Valsinie Straż- nikiem Pokoju. Moje miejsce jest tutaj, zaś moim zadaniem jest przy- gotowanie miasta na najgorsze. Twoje miejsce jest u boku naszego pana, w drodze do Yslinu. - Ale mój księżycowy miesiąc. - Ach, tu jest sedno sprawy, tak? - Ojciec zachichotał. - Te wszystkie przyjęcia, podczas których obsypywano by was pochwa- łami za to, czego dokonaliście. Te uczty, które cię ominą. Te schadz- ki... To wydaje się niesprawiedliwe, co? Wbiłem wzrok w podłogę. - No cóż, to prawda. - W życiu nie chodzi o to, co jest sprawiedliwe. - W głosie ojca zabrzmiał surowy ton. - To, co przydarzyło się Rounce'owi, nie było sprawiedliwe. Twój przyjaciel będzie teraz musiał żyć z konsekwen- cjami tego wydarzenia i księżycowy miesiąc go przed tym nie uratu- je. To samo dotyczy ciebie. Życie zepsuło ci zabawę. Gdyby to zale- żało ode mnie, może chciałbym, żeby było inaczej, ale tak nie jest. - Masz obowiązki, Tarrancie, wobec pana Norringtona, wobec mieszkańców Valsiny i Oriosy, wobec samego siebie. Gdybyś tu został, nie miałbyś szansy przekonać się, jak daleko możesz zajść. Zmarszczyłem brwi. - Ty zostajesz. - Ale nie zawsze tak było. Ja schodzą już z góry mojego życia, ty zaś znajdujesz się dopiero na pogórzu. Najpierw musisz się wspiąć na szczyt. Zaakceptowałem to, co mi powiedział, zdałem sobie sprawę, że powodował mną egoizm i strach. Księżycowy Miesiąc miał być okre- sem zmian i czułem się oszukany, że nie będzie mi dane doświad- czyć go w pełni. Jednak uwaga ojca na temat Rounce'a pozwoliła mi zrozumieć, jak małostkowe były moje myśli. Nasza wyprawa została szybko przygotowana. Pan Norrington zdecydował, że będzie nam towarzyszył Heslin, dwóch jego czelad- ników, czterech myśliwych i dziesięciu żołnierzy. Każdy z nas wziął ze sobą trzy konie, rzeczy niezbędne takie jak koce, ubrania prze- ciwdeszczowe, zbroje i oręż, a także prowiant dla nas wszystkich iobrok dla wierzchowców. Ojciec Rounce'a zajął się zgromadze- niem prowiantu, a nawet dokonał transakcji wymiennej z płatnerzem, by zaspokoić podstawowe potrzeby moje i Naya. Zarzekał się, że nie przyjmie zapłaty, ale obaj daliśmy mu księżycowe złoto. W pod- róży i tak byłoby nieprzydatne. Wybierając bojowy rynsztunek, szukałem tego, co pozwoli mi za- chowywać szybkość i łatwość manewru. Wziąłem więc długą kolczu- gę z kapturem kolczym, otwarty hełm na głowę, rękawice, zarękawie i nagolenice, a także skórzaną przeszywanicę i spodnie, które nosiło się pod spodem. Z oręża wybrałem łuk, trzy zestawy po trzydzieści strzał, miecz, mały topór i dwa sztylety. Miecz miał ponad metr dłu- gości, z czego prawie dziewięćdziesiąt procent stanowiło obosieczne stalowe ostrze. Prosty jelec chronił moje ręce, zaś rękojeść była na tyle długa, abym w razie potrzeby mógł ją chwycić obiema rękami. Moi dwaj przyjaciele wyposażyli się podobnie jak ja, chociaż Nay zrezygnował z miecza. Zamiast niego wybrał groźnie wyglądającą maczugę ponadmetrowej długości, nabitą piętnastocentymetrowymi stalowymi kolcami. Jej głowica, obita stalową blachą, miała prawie dwa razy większą średnicę niż solidny dębowy trzonek, wzdłuż które- go nałożono cztery wąskie stalowe paski, służące do odbijania mieczy i toporów. Maczuga ważyła co najmniej dwa razy tyle co mój miecz, ale Nay machał nią tak, jakby była wiklinową różdżką. Niełatwo mi było pożegnać się z rodzicami, więc ucieszyłem sie_, że zrobię to w domu, a nie w obecności towarzyszy. Tego ranka ojciec, matka i ja, wszyscy bez masek, zjedliśmy razem śniadanie. Matka pilnowała, bym miał dużo jedzenia, i ciągle przypominała, jak mam postępować w wypadku otarć, oparzeń słonecznych, wy- sypki, guzów, siniaków i nawet skaleczeń. Wymogła nawet na mnie obietnicą, że będą od razu cerował ubrania, żeby nie traktowano mnie jak byle żebraka i że przyślą wiadomość, jak mi idzie. Ojciec opowiedział mi o uczestnikach naszej ekspedycji i naka- zał, abym w miarą możności uczył sią od pana Norringtona. Zażą- dał, abym zajmował sią końmi, zanim zajmą sią sobą, i nie zanie- dbywał swoich obozowych obowiązków, dodając żartobliwie, że nikt nie narzeka, kiedy wiadra są szybko napełniane wodą, zaś chrustu zebrano wiącej, niż można wykorzystać. Ostrzegł mnie przed narze- kaniem na jedzenie, nawet jeśli będzie wstrętne, i podsunął kilka różnych sposobów, jak nie usnąć, pełniąc wartą w środku nocy. Przestrzegł mnie też przed złośliwymi plotkami i kazał pilnować Leigha tak, jakby był moim bratem. Wiedziałem, że te dwie sprawy sią łączą. Nieżyczliwi często szeptali, że Leigh dlatego jest taki drobny i lu- bi fatałaszki, ponieważ jego rodzice są spokrewnieni. Takie gadanie zawsze gniewało mojego ojca, wiedziałem, że bolało też Leigha, nigdy więc o tym nie wspominałem i naprawdę traktowałem go jak brata. Teraz, opuszczając dom, odniosłem wrażenie, jakby tą ostatnią radą ojciec przekazywał mi cząść swoich zobowiązań wobec rodu Norringtonów. Uroczystym kiwnięciem głowy dałem mu do zrozu- mienia, że z radością przyjmą na siebie ten ciężar. Uśmiechnął sią i nic wiącej nie powiedział. Pocałowałem ich oboje na pożegnanie, otarłem łzy matki i zało- żyłem księżycową maską. Kiedy ostatni raz na nich spojrzałem, za- nim skryła ich opadająca zasłona, trzymali się w ramionach, uśmie- chając sią odważnie i machając do mnie. Pozdrowiłem ich gestem, a potem otworzyłem drzwi. Odgłos otwieranej i zamykanej klamki zagłuszył ciche łkanie mojej matki. Nasza kompania spotkała sią przy południowej bramie Valsiny i na- tychmiast ruszyła w drogą. Zamierzaliśmy ominąć pasmo Bokagulu, nie z obawy przed urZrethimi, ale po to, aby uniknąć trudu przedziera- nia siąprzez góry. Wiele stuleci temu ludzie i urZrelhi prowadzili straszną wojną. Obecnie panował między nami pokój, ale obie strony raczej trzy- mały się od siebie z daleka. Chociaż przez całe życie mieszkałem w cie- niu tych gór, nigdy nie widziałem żadnego urZrethiego, słyszałem tyl- ko, jak mój ojciec opowiadał o kilku swoich z nimi spotkaniach. Po okrążeniu gór mieliśmy ruszyć na zachód, mijając zrujnowa- ne miasto Atval, a dalej podążać przygranicznym szlakiem aż do Yslinu. Pokonanie odległości prawie czterystu pięćdziesięciu kilo- metrów miało nam zająć osiemnaście dni. Do Yslinu powinniśmy dotrzeć w połowie Święta Zbiorów. Pierwsza część podróży nie przyniosła żadnych niespodzianek. Kilka nocy spędziliśmy w obozach, kilka w gospodach w małych wioskach. Masz prowiant składał się z suszonej wołowiny, małych okrągłych su- charków zwanych kocimi łbami, bo po upieczeniu były tak twarde, że nadawałyby się do brukowania ulic, mąki, ryżu i prosa, dlatego spoży- wanie posiłków w tawernach było urozmaiceniem, które witaliśmy z ra- dością. Przyjemnąodmianąbyła też możliwość umieszczenia koni w staj- ni i nakarmienia ich zbożem zamiast podróżnym obrokiem. Kiedy gospodarze pytali, po co udajemy się na południe, pan Nor- rinton wyjaśniał, że zabiera trzech młodzików w księżycowych ma- skach na Święto Zbiorów w Yslin, by rozszerzyć ich horyzonty. By- walcom tawern to wyjaśnienie wydawało się bardzo zabawne i od razu zaczynali opowiadać wszystkie historie o Święcie Zbiorów, jakie kie- dykolwiek słyszeli. Niektóre z nich były ciekawe, jednakże większość od razu nas nudziła, a musieliśmy ich wysłuchiwać dzień w dzień. Dowiedzieliśmy się też niejednego o tutejszych wydarzeniach. Jak dotąd wieści z Valsiny nie dotarły jeszcze na południe, więc nikt nie wiedział, czego dokonaliśmy. Czarne pióra temeryksów wiszące na naszych maskach uznawano za pióra nadmiernie wyrośniętych kru- ków i kilka osób żartowało sobie z nas z ich powodu. Leigh się jeżył, ale ojciec trzymał go w karbach. Potem Nay i ja po prostu wymyślili- śmy opowieść o naszej wojnie z krukami. Rozrastała się ona podczas każdego opowiadania i szczerze mówiąc, stała się w końcu o wiele zabawniejsza niż większość zasłyszanych w tawernach historyjek. Kiedy znów ruszyliśmy w drogę, a nasza trójka jechała akurat obok ojca Leigha, zapytałem go, kiedy ostatnio temeryksy, vylaeny i jazgotniki dotarły aż do Oriosy. Pan Norrington na chwilę zacisnął usta, a potem spojrzał na mnie: - Prawdę mówiąc, nie wiem. Słuchałeś opowieści o wydarze- niach w okolicy - o owcach, które znaleziono martwe, o zaginionych cielakach. Może to sprawka wilków, a może temeryksów. Możliwe, że włóczyły się tu od lat, a my o tym nie wiedzieliśmy. Chociaż wąt- pię, bo poczynały sobie bardzo śmiało. Natomiast jeśli chodzi o potwierdzone spotkania z temeryksami, musiałbym się cofnąć o jakieś sto lat, do czasu ostatniej aurolańskiej inwazji. W Aurolanie pojawił się wówczas wódz, mieszaniec urZeithi z vylaenem, jeśli wierzyć opowieściom, o imieniu Kree'chuc. Zebrał on wielką armię i przedarł się przez przełęcz w Górach Borealnych. Napastnicy zalali Norivę - teraz nazywamy ten teren Widmowym Pograniczem - i zdobyli Vorquellyn. Nikt się nie spodziewał, że zdo- łają tego dokonać, nikt też nie myślał, że uda się im opanować sztukę budowania statków i żeglowania, a jednak tak się stało. Popłynęli na południe, omijając Fortecę Draconis, aby zaatakować Sebcję i Muroso. Leigh zmarszczył brwi. - Forteca miała podobno chronić południe przed inwazją. Nie wywiązała się z tego zadania. Jego ojciec potrząsnął głową. - Forteca Draconis ma doskonałe położenie, dzięki któremu może uniemożliwić dowóz zaopatrzenia z północy. I tego dokonała. Kiedy elfy zniszczyły większość floty Kree'chuca, jego armia mu- siała żyć z tego, co udało jej się zdobyć. Awangarda jego wojsk wdarła się do Oriosy, ale urZethi z Bokagulu i Sarengulu zatrzymali ich pochód. Wtedy ludzkie formacje zbrojne ruszyły naprzód przez Sa- porcję i odepchnęły agresorów przez Czame Pogranicze. Oddziały z Fortecy Draconis nękały armię Kree'chuca przez całą drogę do przełęczy, potem jednak mocne siły aurolańskie je powstrzymały. - Kee'chuc zginął w zakolu rzeki Yvatsen. - Nay uśmiechnął się. - Był przekonany, że bród, który opanował, jest jedynym na prze- strzeni wielu kilometrów. Myślał, że jest bezpieczny, bo rzeka od- dziela nas od jego armii. Pan Norrington skinął głową. - Znasz historię Kampanii Zmroku? - Mój dziadek ze strony matki znał te opowieści. Słyszał je od swojego ojca. Dlatego właśnie chciałem zostać wojownikiem. - Jeśli twój pradziadek brał udział w Kampanii Zmroku, jesteś spadkobiercą szlachetnej tradycji. - Pan Norrington ofiarował Na- yowi szeroki uśmiech. - Tak, masz rację. Zastępy urZethich przenio- sły tony kamieni, aby zbudować drugi bród, przez który nasze siły przekroczyły rzekę i znalazły się na tyłach Kree'chuca. Nasi ludzie ze- pchnęli jego oddziały ku rzece, rozproszyli je i zabili wodza. Później nasza armia ruszyła na północ, połączyła się z oddziałami z Fortecy Draconis i parła dalej, zdecydowana zabić jego obrzydłą władczynię. Chytrina jednak zebrała nową armię i zablokowała przełęcz. Leigh zmarszczył brwi. - Jeśli wówczas pokonaliśmy aurolańczyków, dlaczego nie oswobodziliśmy Widmowego Pogranicza i Vorquellynu? Pan Norrington wzruszył ramionami. - To stało się na długo przedtem, zanim się urodziłem, więc niczego nie mogę być pewien. Bezpośrednią przyczyną zaniechania walk była zapewne wczesna zima. Żołnierze wrócili do domu. Kam- pania Zmroku kosztowała życie wielu ludzi i przysporzyła mnóstwo cierpień, mało który władca chciałby więc ponownie poddać swój lud tego rodzaju próbie. Później pojawiły się inne problemy. Lud Okrannelu, czując się bezpieczny za łańcuchem gór i Widmowym Pograniczem, nie chciał wpuścić do siebie obcych armii. Biorąc pod uwagę, że wojska żywią się kosztem miejscowej ludności, nietrudno to zrozumieć. Ponadto Noriva i Okrannel wcześniej często walczyły o zatokę leżącą mię- dzy tymi dwoma królestwami, więc jeśli władcy Norivy mieli już nigdy nie wrócić na swoje ziemie, dla Okrannelczyków oznaczało to jeden problem z głowy. Oczy Leigha przybrały wyraz zamyślenia. - A może powiodłaby się inwazja drogą morską? - Niewykluczone, ale takie rzeczy są bardzo trudne. Logistyka... Zmrużyłem oczy. i - Czy taka akcja jest obecnie rozważana? - Rozważanie różnych możliwości to ćwiczenie, które uchro- niło przed nudą niejednego wojownika, siedzącego w jakiejś odleg- łej fortecy. - Pan Norrington zaśmiał się beztrosko. - Może podczas tej podróży dopracujemy szczegóły. - To z tego powodu nigdy nie oswobodzono Vorquellynu? - Oczy Naya spoważniały. - Bo to wyspa? - Owszem, ale nie był to jedyny powód, dla którego pozostaje on nadal pod władaniem Aurolanu. - Pan Norrington otworzył manierkę, pociągnął łyk i otarł usta prawą dłonią. - Elfy mieszkają w swoich krajach, do których zalicza się również Vorquellyn. Obszar należący do nich był kiedyś o wiele większy, ale elfy wycofały się do obecnych enklaw, kiedy ludzie zaczęli się coraz bardziej rozprzestrzeniać. Kie- dy młody elf osiągnie odpowiedni wiek - porównywalny z waszym, gdy świętujecie księżycowy miesiąc - bierze udział w magicznym ry- tuale, wiążącym go na zawsze z krajem, w którym się urodził. To ro- dzaj magicznego zespolenia. Dzielą oni cierpienia ziemi ojczystej, więc dbają o nią z większą troskliwością niż inne gatunki. Kiedy aurolańskie oddziały opanowały wyspę, elfy z Vorquelly- nu, które przeżyły ten atak, doświadczyły wielkiego bólu. Niektóre zmarły, bo pękły im serca. Inne po prostu ruszyły na zachód. Nikt lie wie, co zrobiły, kiedy już dotarły do oceanu. Po prostu zniknęły. Młodsze elfy nie mogły już związać się z żadnym innym lądem, cho- ciaż oczywiście inne elfy oferowały im schronienie. Elfy z Vorquel- lynu bardzo różnią się od swoich współplemieńców. Wygodniej usadowił się w siodle. - Wy trzej nigdy nie widzieliście elfów, prawda? Ani urZethich, ani innych ras? - To znaczy oprócz jazgotników i vylaenów? - zapytałem z uśmiechem. - Tak. - Ja nie widziałem. Nay i Leigh również potrząsnęli głowami. - Być może spotkamy je w Yslinie. Wysłannicy elfów od czasu do czasu biorą udział w festiwalu. - Pan Nonington pogładził bro- dę. - W ciągu swego księżycowego miesiąca zobaczycie więcej świata niż inni w ciągu całego życia. Być może... Nie dowiedzieliśmy się jednak, co zamierzał powiedzieć, przer- wał mu bowiem jeden z żołnierzy chroniących naszą pomocną flan- kę, który właśnie zatrzymał konia przed nami. - Wielmożny panie, natrafiliśmy na ślady w lesie. - Ludzie? - Jazgotniki, jak sądzę. Ślady pochodzą z zeszłego dnia. - Męż- czyzna potrząsnął głową. - Co najmniej dwanaście. Posuwały się równolegle do nas. Oczy pana Norringtona błysnęły. - Droga biegnie przez otwarty teren, więc muszą zaatakować nas w nocy, a nie zwlekałyby z tym, gdyby to była po prostu wypra- wa łupieżcza. Zbliżył się do nas Heslin. - Kłopoty? - Patrol natrafił na ślady jazgotników. Śledziły nas. Mag skinął głową. - To oznacza, że wiedzą, kim jesteśmy i że obserwowały nas od Valsiny. Czy sądzi pan, że jeden z jazgotników wymknął się nam w Zachodnim Lesie? - To jedno z możliwych wyjaśnień. To odkrycie sugeruje rów- nież, że w Oriosie działało więcej oddziałów. Być może śledzą nas teraz, aby poznać nasze siły i znaleźć dobre miejsce na zasadzkę. - Ojciec Leigha uniósł się w strzemionach i rozejrzał po szerokiej doli- nie, którą jechaliśmy. -Nie mamy tu żadnej osłony ani miejsca, gdzie moglibyśmy się bronić. Te lasy mogą być pełne aurolańskich bestii. Heslin wskazał na południe, ponad niskimi wzgórzami otacza- jącymi dolinę. - Ruiny Atvalu leżą kilkanaście kilometrów stąd. - Atval? - Pan Norrington potrząsnął głową. - Musielibyśmy oszaleć, żeby tak ryzykować. - Albo znaleźć się w rozpaczliwej sytuacji. - Mag uśmiechnął się. - Nawet jeśli nasi wrogowie wiedzą, gdzie jest Atval, na pewno nie odcięli nam drogi do niego, bo nie spodziewają się, że możemy tam ruszyć. Jeśli dotrzemy do miasta, być może zdołamy odeprzeć ich atak. A nawet jeśli zagłada Atvalu znowu go nawiedzi, siły auro- lańskie prawdopodobnie również zostaną zniszczone. - To lepsze, niż umrzeć na łące. - Pan Norrington spojrzał na żołnierza. - Cooper, zwołaj wszystkich. Jedziemy do Atvalu. Daj znać ludziom, niech założą zbroje i przesiądą się na świeże konie, pojedziemy szybko, aby zdążyć przed zapadnięciem zmroku. - Wedle życzenia, panie. Norrington znów spojrzał na Heslina. - Jesteś pewien, że wiesz, co robisz? - Jeśli trzeba umrzeć, to dlaczego nie w blasku chwały? - Mag zachichotał, a potem zawrócił konia i pojechał z powrotem do swo- ich czeladników. Poczułem suchość w ustach. - Co on miał na myśli? - Blask chwały? To był żart, i to kiepski. - Nie, co miał na myśli, kiedy mówił o zagładzie Atvalu? Powie- dział, że nam ona również może zagrozić. To niemożliwe, prawda? - Och, to jest możliwe, Hawkins, nawet bardzo. - Pan Norrington westchnął ciężko. - Bądź co bądź, ta zagłada to smoki, które spustoszy- ły miasto i ogłosiły, że żaden człowiek nigdy już w nim nie zamieszka. Jeśli się tam schronimy, być może przeżyjemy atak jazgotników, ale jeśli smoki powrócą, aby wprowadzić w życie swój zakaz... Skinąłem głową. - Nasz księżycowy miesiąc skończy się zaćmieniem. - Totalnym i całkowitym, Tarrancie. Rozdział 12 Atval, Czarne Miasto, wznosił się nad horyzontem jak chmura. Zbudowany został na wzniesieniu, więc zobaczyliśmy go, jak tylko wspięliśmy się na wzgórza. Kiedy jechaliśmy w jego stronę, oczekiwałem, że szczegóły zaczną robić się coraz wyraźniej sze, ale tak nie było. Całe miasto skąpane było w płynnym cieniu, chociaż konające słońce upstrzyło krwistymi błyskami jego zachodnią część. Atval powstał na długo przed Wielką Rebelią. Na początku była to zwykła osada pośród równin, które od lat służyły smokom jako główny teren polowań, ale władcy miasta zawarli z nimi umowę. Odtąd mieszkańcy Atvalu zajmowali się stadami bizonów, obowiąz- kowo dostarczając smokom co roku tysiące zwierząt. Miasto roz- kwitało i jego mury, niegdyś drewniane, zmieniły się w kamienne. Kiedy urosły na nich masywne blanki, ludzie zdecydowali, że ich miasto jest już tak potężne, iż nie muszą się bać smoków. Wówczas pojawił się między nimi wódz, który poprowadził lud do buntu. Pewnego roku nie złożyli smokom daniny i zaatakowali te, które przybyły, aby ją odebrać. Legenda opowiada, że przynaj- mniej jeden smok zginął, ale sugeruje też, że był to raczej mord niż zabicie. Przez krótki czas ludzie świętowali swoje wielkie zwycię- stwo i chwalili wodza, dzięki któremu je odnieśli. Kiedy się zbliżaliśmy, głupota ich decyzji jasno ukazała się na- szym oczom. Nadal można było rozpoznać ogólny wygląd miasta: wysokie mury, otwarte bramy, szerokie ulice, posągi na centralnych placach, wysokie i niskie budynki, ustawione według uporządko- wanego planu. Straszne i wyjątkowe było tylko to, że całe miasto wyglądało jak zrobione z czarnego wosku, który przysunięto zbyt blisko do ognia. Wszystkie krawędzie zostały wyoblone, blanki na murach stopiły się tak, że nadal widać było którędy płynne głazy zsuwały się w dół. Dachówki spłynęły jak woda i zastygły w postaci kamiennych sztyletów, zwisających z dachów jak sople. Kwadrato- we okna zmieniły się w nierówne, chwiejne skrzynki, a dumne bra- my w dziury, od których wiało klęską. Kiedy wjechaliśmy do miasta, Leigh wskazał mi resztki krokwi, które jakimś cudem przetrzymały atak smoków. - Jak to możliwe, że drewno przetrwało? - Jak to możliwe, że cokolwiek tu przetrwało? - Heslin wstrzy- mał konia. - Ogień smoków ma naturę magiczną. Potrafi niszczyć, ale może być też używany do obrabiania kamieni tak, jak robią to smoki, gdy budują swoje górskie sale. Tutaj najpierw wypędziły lu- dzi, a potem zniszczyły miasto jako ostrzeżenie. Żaden człowiek, żadne stworzenie chodzące na dwóch nogach, nigdy już nie będzie mogło tu zamieszkać. Smoki, które rzadko obdarzają kogokolwiek swoim zaufaniem, nigdy nie przebaczają zdrady. Leigh westchnął. - Ale my nigdy żadnym smokom nie zrobiliśmy nic złego. Heslin roześmiał się. - A czy ty byłbyś w stanie dostrzec różnice między różnymi klanami smoków, kiedy słyszysz opowieści o ich atakach? - Hmm, nie. - One też nas nie rozróżniają, a przynajmniej nie wtedy, kiedy chodzi o Atval. Tutaj został zamordowany smok. Ci, którzy to zro- bili, myśleli, że ta śmierć odstraszy jego pobratymców. - Stary mag machnął ręką w kierunku miasta. - Jakże się mylili. To miejsce śmier- dzi smoczą magią. Bestie wyczują, że tu jesteśmy, nie wiem jednak, jak szybko zareagują. Cooper, żołnierz, który znalazł ślady jazgotników, wskazał dro- gę, którą tu przybyliśmy. - Zbliżają się. Wygląda na to, że liczne grupy teraz się łączą. Jazgotniki i temeryksy, prawdopodobnie też vylaeny. Ojciec Leigha pojechał z powrotem do bramy i wyjrzał na zewnątrz. - Nie widać potworców ani szrońców, ale bestii jest co najmniej setka. Musimy znaleźć jakiś budynek, w którym będziemy mogli się bronić. - Świątynia Kedyna? - Nay wskazał centrum miasta. - Jeśli wal- cząc tam, otrzymamy pomoc, może przynajmniej dostarczymy roz- rywki bogom. - Wybór nie gorszy od innych. Cooper, zostań tu z Alderem i Darbym. Hasło księżyc, odzew słońce. Przeliczcie bestie, a potem dołączcie do nas w świątyni. Nie czekajcie z tym do chwili, kiedy już będą deptać wam po piętach. Wolę błędne obliczenia niż żadne. Zabraliśmy dodatkowe konie trzech żołnierzy i wjechaliśmy z ni- mi do miasta, a potem wspięliśmy się po szerokich schodach do świą- tyni Kedyna. W środku budynku, który nie był tak wielki jak przy- bytek w Valsinie, po raz pierwszy zdaliśmy sobie sprawę, jak smoki zniszczyły miasto. Nie tylko na zewnątrz świątynia nosiła ślady ich ognia; wyposażenie wewnątrz również uległo jego niszczycielskiej sile. Stoły i krzesła były w połowie stopione i zastygłe jak kamienie. Posągi Kedyna, Fesyin i Gesrica spłynęły w dół na swe postumenty, niby zamki z piasku na brzegu jeziora, zalewane przez fale. Precy- zja tego aktu destrukcji, pozostawienie struktury nietkniętej, ale wymazanie tych szczegółów, które definiowały jej przeznaczenie, wyrażała bardzo wyraźnie pogardę, jaką smoki miały wobec dzieł rąk ludzkich. Zapędziliśmy konie do położonego niżej miejsca dla modlących się i zajęliśmy się budowaniem barykad przy drzwiach. Kamienne meble były ciężkie i trudne do przesunięcia, wiedzieliśmy jednak, że kiedy je już ustawimy, aurolańskim napastnikom niełatwo będzie się przedrzeć. Mnie i czterech innych łuczników wysłano w górę po schodach na kapłańską galerię. Stamtąd będziemy mogli strzelać przez okna, albo na dół do nawy, jeśli aurolańczycy przedrą się od frontu. Na dole Heslin i jego czeladnicy zdołali za pomocą magii roz- palić kilka wotywnych ognisk, które niegdyś oświetlały świątynię. Chociaż świeczniki były na wpół stopione i zniekształcone, kilka dało się wykorzystać. Zapłonęły niskim płomieniem i wijące się cie- nie rozpełzły się po całej świątyni. Dzięki nim zrobiło się nieco mniej ponuro, nie dawały jednak więcej światła niż słońce na godzinę przed wschodem. Pan Norrington kierował polowaniem na temeryksy w Zachod- nim Lesie, ale dopiero teraz po raz pierwszy zobaczyłem go w roli żołnierza. Podejmował decyzje szybko i zdecydowanie, chociaż słu- chał też rad i gotów był zmienić plany na podstawie tego, co mu po- wiedziano. Wybory, których dokonywał, wydawały mi się bardzo roz- sądne. Wcześniej wyznaczył hasło i odzew, a także przygotował pozycje, na które mogliśmy się wycofać. Poczułem nagle, jakby cała ta sytuacja znalazła się pod kontrolą. Wiedziałem, że stoczymy desperacką walkę, nigdy jednak nie miałem uczucia, że przygotowujemy obronę, pod- czas której wszyscy zginiemy. Opinia ta uległa pewnej korekcie, kiedy zjawiły się jazgotniki. Z relacji Coopera i pozostałych wynikało, że było ich co najmniej dwie- ście. Widziałem je już wcześniej, w Zachodnim Lesie, ale wtedy wszystkie były martwe. Masę ich ciała łatwo można było opisać jako otyłość, jednak te, które teraz nadchodziły ulicą, miały potężne mięś- nie pod splątanym, cętkowanym futrem. Ich wysokie uszy, zakończo- ne czarnymi pędzelkami, poruszały się w różne strony, a szerokie pyski unosiły się, kiedy bestie węszyły. Jazgotniki warczały i kłapały na sie- bie zębami, od czasu do czasu któryś z nich wydawał mrożący krew w żyłach odgłos, połączenie wycia wilka ze śmiechem szaleńca. Więk- szość nie miała zbroi, wszystkie jednak niosły krótkie włócznie i nie- bezpieczne długie noże, a kilka także łuki. W milczeniu porozumia- łem się z moimi towarzyszami, że te zginą pierwsze. Założyłem strzałę i dociągnąłem ją do podbródka, aż cięciwa oparła się o moją dolną wargę. Wybrałem sobie grubego jazgotnika, który właśnie wymachiwał łukiem, wydając przerażający wrzask. Zwolniłem cięciwę i przerwałem jego ryk. Strzała przeszła na wylot przez szyję bestii, opryskując jego współplemieńców czarną krwią i trafiając jeszcze jednego jazgotnika w udo. Moi towarzysze też powalili kilku napastników, potem horda rzuciła się naprzód i ruszyła w górę po schodach jedną wijącą się masą. Puszczałem strzałę za strzałą, nie mając czasu na wybranie celu, ale wiedząc, że nie mogę chybić. Ciżba zatrzymała się na chwilę. Z krzyków dochodzących z dołu domyśliłem się, że pierwsza linia wpadła na nasze barykady. Krzyki przeszły we wrzaski i zwierzęce wycia. Śmiech ludzki i widok wijących się ciał odciąganych na tyły ich formacji powiedział mi, że barykady wytrzymały, a moi przyja- ciele zadają wrogom ciężkie rany. Raz po raz horda jazgotników płynęła w górę po schodach. Wrzesz- cząc i wyjąc jakby sam dźwięk mógł nas zabić, napastnicy rzucali się na barykadę. Leciały kamienie i strzały, topory i włócznie, wszystko po to, aby zepchnąć obrońców. Razem z pozostałymi łucznikami da- lej raziłem napastników, w miarę możności wybierając za cel vylaeny lub nieliczne temeryksy, które udało mi się dostrzec. Nagle usłyszałem z dołu krzyki i odwróciłem się w tamtą stro- nę. Na lewo zobaczyłem jasny błysk, do nawy wbiegł płonący teme- ryx. Bestia darła szponami kamienną posadzkę, ale w końcu potknęła się i upadła. W górę buchnął gryzący, czarny dym. W chwilę później pojawiły się jeszcze dwa temeryksy, zmierzające ku naszej baryka- dzie. Za nimi zobaczyłem jednego z czeladników Heslina, który le- żał twarząw dół w rosnącej kałuży krwi. Drugi czeladnik jedną ręką podtrzymał starca, drugą zaś dotknął różdżką jednej z bestii, powo- dując, że buchnęła płomieniem. Strzeliłem do jednego z temeryksów, rozszczepiając strzałą jego mostek. Śnieżny szpon padł na ziemię, z rozpędu jednak potoczył się dalej i podciął nogi jakiemuś żołnierzowi. Jego towarzysz obró- cił się szybko i jednym cięciem miecza pozbawił bestię głowy. Zgi- nął jednak w kilka chwil później, bo następny temeryx rzucił się na niego i rozpłatał mu pierś i brzuch. Żołnierze zmienili pozycje na barykadzie, aby stawić czoło ata- kowi z tyłu. Na zewnątrz vylaeny wykrzykiwały nowe rozkazy w obrzydliwym, chropawym języku. Jazgotniki zawarczały dziko i po raz kolejny rzuciły się na nasze linie. Na chwilę zwolniły, dzięki czemu mogłem jednemu z nich przyszpilić strzałą mostek do kręgo- słupa, a potem znów ruszyły naprzód. Tym razem się nie zatrzyma- ły, wiedziałem więc, że barykada została sforsowana. Odwróciłem siei zacząłem strzelać w stronę nawy świątyni. Moja pierwsza strzała przebiła kręgosłup bestii, która padła u stóp pana Norringtona. Ojciec Leigha zrobił unik przed potężnym ciosem, który następny jazgotnik wymierzył w jego głowę, a potem ciął go mie- czem w nogi. Ostrze jego miecza wzniosło się łukiem i opadło, roz- plątując czaszkę innego napastnika. Później pan Norrington zgrab- nie odskoczył od trupów, pomógł wstać jednemu z naszych wojowników i rozciął brzuch kolejnego jazgotnika uderzeniem od prawej strony. Nay również był wspaniały. Nadział skaczącego jazgotnika na kolce swojej maczugi, potem cisnął krwawiące ciało na dwóch nas- tępnych, niby rolnik przerzucający siano widłami z jednej kupy na drugą. Trzonkiem odparował uderzenie i pchnął obitą stalą głowicę w pysk następnego wroga. Kolejny cios zmiażdżył czaszkę jednej bestii, zaś zamach w bok strzaskał żebra innej. Leigha nie widziałem, ale nawa zmieniła się w morze chaosu, któremu towarzyszył piekielny chór wrzasków i wycia, odważnego śmiechu i wysyczanych przekleństw. Zobaczyłem, jak grupa jazgot- ników odrywa się w prawo, przyszpiliłem strzałą jednego, zanim zniknęły pod kapłańską galerią. Zdałem sobie sprawę, że kierują się na schody, którymi się tutaj dostałem, wyciągnąłem więc miecz i po- biegłem w tamtą stronę. Dotarłem do schodów chwilę przed pojawieniem się pierwsze- go napastnika. Ciąłem bestię, unosząc miecz obiema rękami, a ona zatoczyła się w tył, łapiąc się za rozpłatany pysk. Jazgotniki, które biegły z tyłu, zepchnęły swego rannego towarzysza na bok i rzuciły się naprzód, sięgając ku mnie długimi nożami i uzbrojonymi w pa- zury łapami. Cofnąłem się, pozwalając, by jeden z rozpędu przeleciał obok mnie. Jazgotnik przebiegł przez całą szerokość galerii, trafił w nad- topioną balustradę sięgającą mu zaledwie do kolan, wywinął kozioł- ka i poleciał w dół. Wtedy ruszyły następne, wyjąc i dźgając bronią w moją stronę. Rąbałem je, mierząc w różne części ciała. Mój miecz krzesał iskry, uderzając w długie noże wzniesione dla odbicia ciosu. Trafiłem jed- ną bestię w szyję. Kiedy się odwracała, gorący strumień posoki trys- nął mi w twarz i na chwilę oślepił. Nieco krwi wpadło mi do gardła, zacząłem się dusić, więc wycofałem się szybko, z trudem utrzymu- jąc równowagę na śliskiej od krwi podłodze. Zamrugałem oczami, aby je oczyścić. Moje wysiłki nagrodził widok pędzących na mnie jazgotników. Machałem mieczem prawie na ślepo, tu dźgając sztychem, tam tnąc. Zaczęły mnie boleć barki. Zbroja chroniła mnie przed ciosami, których nawet nie widziałem. Wreszcie któryś trafił w moje lewe ramię i straciłem w nim czucie od łokcia w dół. A bestie nadal nacierały. W ustach miałem kwaśno-słony smak krwi, czułem jej zapach na swojej twarzy. W żołądku mnie ściskało, częściowo z powodu smrodu, częściowo z bólu. Wycie jazgotników biło w moje uszy, a rozpaczliwe krzyki ludzi wdzierały się w moją duszę. Szlachetna wyprawa, szansa poznania świata zmieniła się w jatkę, podczas któ- rej moja księżycowa maska spłynęła krwią. Coś mi szeptało, że i moja krew niedługo zmiesza się z tą na podłodze, i część mnie chciała ulec panice. Mrowienie sygnalizujące, że wraca mi czucie w ramieniu dało mi nadzieję - nie na przeżycie, ale na to, że zabiorę ze sobą więcej jazgotników. Jeśli Cooper dobrze policzył, przewyższały nas liczeb- nie jak dziesięć do jednego, a ja jeszcze nie zabiłem swojej działki. Byłem zdecydowany tego dokonać, zaciąłem usta w grymasie wściek- łości, kiedy bestie znów ruszyły na mnie. Mojąjedyną szansą było granie na czas. Zacząłem cofać się wzdłuż galerii, aby jazgotniki utworzyły rozciągnięty szereg, dzięki czemu mogłem się z nimi potykać pojedynczo. Szybkie cięcie otworzyło brzuch jednego. Jazgotnik padł na kolana i jak szalony wpychał sznu- rowate wnętrzności z powrotem do brzucha. Jego towarzysze, niezra- żeni, mijali go i parli naprzód. Odwróciłem się i przebiegłem jakieś dziesięć metrów, aż do koń- ca galerii, po czym skręciłem w lewo i uciekałem dalej wzdłuż dłuż- szej ściany świątyni. Za rogiem zatrzymałem się, a kiedy wypadł zza niego jazgotnik, rzuciłem się naprzód. Rozpłatałbym go na dwoje, ale przechylił się do ściany i podniósł lewe ramię, tak że moje ostrze przeszło pomiędzy jego ręką a klatką piersiową. Bestia błysnęła zębami w zwycięskim uśmiechu. Ciąłem w górę, w kierunku jego pachy. Z przeciętej tętnicy ra- mieniowej trysnął strumień gorącej krwi. Gdy znów rzuciłem się do ucieczki, posoka kapiąca z mego miecza opryskała ścianę. Jazgot- nik podążył za mną, kłapiąc zębami, jakby chciał mnie ugryźć, jed- nak szybko osłabł i osunął się pod ścianę. Serce wypompowywało z niego życie, tworząc gorące jezioro krwi, na którym poślizgnął się jego kompan. Bestia padła, ale dwie następne przeskoczyły nad nią i biegły dalej. Dotarłem do pomieszczenia, które niegdyś było prywatnym mieszkaniem kapłana. Chociaż słabe światło księżyca wpadało przez, otwarte okna, pokój spowijała tak głęboka ciemność, że nie mogłem dojrzeć żadnych szczegółów. Niemal natychmiast coś uderzyło mnie w łydki. Nagolenice przyjęły na siebie uderzenie, ale i tak przewró- ciłem się na twarz. Mój miecz poleciał w ciemność i upadł gdzieś ze szczękiem. Podniosłem się, by go poszukać, lecz jedyną rzeczą, jaką zobaczyłem, były sylwetki jazgotników. Odwróciłem się i wysko- czyłem przez jedno z okien, modląc się, żeby upadek na ziemię nie skończył się tragicznie. Moja modlitwa została wysłuchana. Okno nie wychodziło na ulicę, ale na ogród, urządzony na tara- sie, który stanowił rozszerzenie drugiego piętra świątyni. Wylądo- wałem na śliskiej powierzchni stopionego i ponownie zastygłego żwiru i zacząłem ześlizgiwać się w dół po kamiennej powierzchni czegoś, co kiedyś było drewnianą donicą pełną krzaków róż. Para jazgotników, które mnie ścigały, przelazła przez okno. Za nimi pojawiły się następne dwa. Bestie zbliżały się do mnie poje- dynczo, powoli i ostrożnie. W porównaniu z ich krótkimi mieczami sztylet, którym machałem, wydał się jeszcze mniejszy i wywołał ich drwiące okrzyki. Przesunąłem się za skrzynię, która posłużyła mi za barykadę, wyprostowałem i machnięciem ręki dałem im znak, aby się zbliżyły. - No więc który? - starałem się mówić głosem grubym i peł- nym zdecydowania. - Pierwszy, który do mnie dotrze, umrze. Który z was ma ochotę dostąpić tego zaszczytu? Nie powinienem był zadawać tego pytania. Cztery bestie poro- zumiały się warknięciami i kłapnięciami zębów, a potem, najwyraź- niej nie chcąc, aby zaszczyt przypadł tylko jednej z nich, rzuciły się na mnie jednocześnie. Rozdział 13 Najpierw zamarł ich wspólny frontalny atak, a w chwilą później życie. Dwa jazgotniki biegnące po lewej stronie zatrzymały się na- gle, jakby uderzyły w niewidzialną ścianę. Światło księżyca rozjarzyło się srebrem na okrągłych przedmiotach, które ze świstem przecięły po- wietrze i trafiły bestie, jedną uderzając w pierś, drugąw gardło. Pierw- sza zakaszlała ostro i obie padły w skamieniałe krzaki róż, a później poleciały w dół, wśród trzasków i odgłosów łamanych gałęzi. Trzeci jazgotnik rzucił się na mnie przez różaną barykadę, stara- jąc się dźgnąć mnie nożem. Wykonałem obrót, pozwalając, by ostrze minęło mnie, nie wyrządzając żadnej krzywdy, i pchnąłem sztychem ku górze. Ciepły strumień krwi oblał moją prawą dłoń, kiedy ostrze sztyletu wyszło z tyłu jego szyi. Siłą rozpędu jazgotnik nadal leciał naprzód. Lewym barkiem trafił mnie w pierś i odrzucił do tyłu, więc przewróciliśmy się razem. Ode- pchnąłem zwłoki i zrzuciłem z siebie. Bestia spadła z dachu, zabierając ze sobą mój sztylet. Usłyszałem mokre plaśnięcie, kiedy jej głowa ude- rzała w jakąś skrzynię, kończąc to, co rozpocząłem swym cięciem. Gdy odwróciłem się w lewo, aby stawić czoło ostatniemu jaz- gotnikowi, zobaczyłem, że wznosi się nade mną. Nagle górna część jego tułowia gwałtownie poleciała do przodu, głowa opadła na kola- na, odbiła się i bestia przewróciła się, uderzając pyskiem w ziemię. Trwała tak przez sekundę, utrzymując równowagę na kolanach i no- sie, a potem runęła na bok, zaś jej kiszki wypłynęły z dźwiękiem podobnym do westchnienia. W miejscu, gdzie przedtem stał jazgotnik, po raz pierwszy zoba- czyłem swego zbawcę. Krew lała się z ostrza jego miecza. Światło księżyca pozbawiło jego ciało wszelkich barw, ale wyraźnie ukazy- wało tatuaże na nagich ramionach. Miał ostre uszy, dobrze widoczne, bo na skroniach jasne włosy zostały tak wysoko ogolone, że pozostał tylko wąski pas biegnący przez środek głowy. Patrząc na jego profil i uszy, uznałem, że musi być elfem, jednak przedstawiciele tej rasy byli podobno wysocy i smukli. On był wysoki, owszem, nawet bardzo, ale również potężnie umięśniony. Łatwo mógłby iść o lepsze z Nayem. Kiedy ukląkł obok mnie na jedno kolano, uśmiechnąłem się do niego z wdzięcznością. - Chciałbym po... Nieznajomy zakrył mi usta dłonią śliską od krwi i pchnął mnie z powrotem na dach. - Cicho! - Jego szorstki szept był chłodniejszy niż pomocny wiatr w zimie. Wierzchem lewej dłoni otarłem z ust krew, a on tymczasem po- szedł do zwłok jazgotników. Minął tego, którego sam przeciął mie- czem prawie na pół, i przykucnął przy tym, którego zabiłem ja. Od- ciągnął w dół jego dolną wargę, warknął coś i ruszył dalej. Wyciągnął z ciał dwóch pozostałych bestii przedmioty, które je zabiły, potem obejrzał ich dolne wargi. Druga z nich, ta trafiona pociskiem w pierś, miała jakąś cechę, która skłoniła go do cichego chichotu. W świetle księżyca niełatwo było dostrzec, co zrobił. O ile mog- łem się zorientować, wepchnął czubki swoich kciuków w pysk stwo- rzenia, a palcami nacisnął jego otwarte oczy. Potem zaczął coś mam- rotać, jakby monotonną melodię, i cienie wokół jego dłoni wydały sięjeszcze ciemniejsze. Co straszniejsze, tatuaż na jego lewym przed- ramieniu rozjarzył się głębokim niebieskim blaskiem. Przypominał mi on symbol Fesyin, miał bowiem kształt złamanej gałązki, ale ozdo- bionej zakrzywionymi kolcami. Ciało jazgotnika zadygotało. Elf cofnął ręce, bestia podniosła się i stanęła na nogi. Jej wargi wykrzywiły się, z gardła wydobył się dziki warkot. Elf powtórzył ten grymas, potem wywarczał jakiś rozkaz gard- łowym głosem, na dźwięk którego pokryłem się gęsią skórką. Jazgot- nik odwrócił się i z luźno zwisającymi ramionami pobiegł do świątyni. Elf podszedł do mnie i światło księżyca zabłysło w jego srebr- nych oczach. - Nie jesteś ranny? Skinąłem głową. - Ile? - Jazgotników? Dwieście. - Vylaeny? Temeryksy? - Tak, kilka. - Dobrze. - Gestem dał mi znak, abym ruszył naprzód. - Chodź. Wstałem i chciałem wyciągnąć sztylet z ciała jazgotnika, ale rozkaz rzucony ostrym głosem powstrzymał moją rękę. - Zostaw to. - Elf wręczył mi jeden z długich noży używanych przez naszych wrogów. - To jest lepsze do zabijania. Wziąłem nóż i przeszedłem obok niego w stronę okna, przez któ- re tu wyskoczyłem. - Jak się tu...? Raz jeszcze zakrył moje usta dłonią. - Cicho. Jeśli przeżyjesz, może ci wytłumaczę. Pierwszy wyszedł przez okno, dał mi znak pstrykając palcami, a ja poszedłem za nim. Usłyszałem dźwięk metalu drapiącego o ka- mień i poczułem, że rękojeść miecza stuka mnie w żebra. Ująłem ją i podziękowałem skinieniem głowy. Schylona sylwetka elfa ruszyła do wejścia, potem na galerię. Ja podążałem tuż za nim. Nawa świątyni była pełna ciał. Magiczne światło Heslina paliło się nadal, mogłem więc zobaczyć, że moi towarzysze wycofali się do bocznego pomieszczenia, a wejście zabarykadowali przewróconymi stołami i innymi meblami, ustawionymi w półkole. W ten sposób mniejsza liczba aurolańskich wojowników mogła jednocześnie ata- kować pana Norringtona i jego ludzi, a oni mogli na chwilę odejść do pomieszczenia i odpocząć, podczas gdy inni kontynuowali walkę. PanNorrington i Nay stali tuż za barykadą, zadając śmierć i sie- jąc spustoszenie, nie zdradzając znużenia, jakie musieli już odczu- wać. Srebrne ostrze miecza Norringtona błyskało, odcinając łapy od ramion, orząc w ciałach czerwone, mokre bruzdy, rozłupując czasz- ki. Maczuga Naya uderzała z szybkością żmii, roztrzaskując pyski i rozrzucając zęby, łamiąc żebra i rozrywając organy wewnętrzne. Martwe i konające bestie wisiały na barykadzie albo były odciągane przez swoich współplemieńców, wyrzucane na schody i przeciąga- ne aż do miejsca, gdzie stały nasze konie, które cofały się przed nimi przerażone. Jazgotnik, którego zaczarował elf, biegł przed nami przez galerię, a potem rzucił się w wijącą się masę swoich towarzyszy, przewracając z pół tuzina na ziemię. Podnosząc się, zacisnął szczęki na gardle vylaena. Aurolańczyk bronił się przed nim pazurami, ale jazgotnik potrząsnął łbem w przód i w tył, łamiąc mu kark z taką samą łatwo- ścią, jak pies zabija szczura. Kiedy pozostałe jazgotniki posiekały już zdrajcę na kawałki, elf rozłożył ramiona i ruszył naprzód. Krzyknąwszy coś głośno, uciszył chór skowytów dobiegający z dołu. Z jego ust w szybkim rytmie poleciały słowa o okrutnym, ostrym brzmieniu. Nie zrozumiałem, co powiedział, ale wyglądał wspaniale. Stał tam, ubrany jedynie w skórzaną kurtę bez rękawów, skórzane spodnie do kolan i wyso- kie buty z nagolenicami, i wył na aurolańskie oddziały. Jakiś vylaen warkotem wydał jazgotnikom rozkazy. Dostrzegłem, że kilka z nich oderwało się z tyłu zgrai i ruszyło ku schodom pro- wadzącym na galerię. Elf wskazał przejście, którego przedtem broniłem. - Żaden nie może przejść. - Po moim trupie. Usłyszawszy ten żart, elf zmrużył oczy, a potem prychnął i skie- rował się w stronę wejścia, którego on sam miał bronić. Skoczyłem ku schodom i ściąłem pierwszego jazgotnika, który wspinał się na górę. Kształt schodów ułatwił mi zadanie. Były wąs- kie i kręcone, a wchodzący mieli zawsze po prawej stronie we- wnętrzny trzpień. Praworęcznym szermierzom utrudniało to używa- nie miecza, podczas gdy ja miałem mnóstwo miejsca na szerokie cięcia od prawej do lewej. Mój pierwszy cios trafił jazgotnika w uniesione przedramię. Cof- nąłem miecz i uniosłem dłoń, aby pchnąć sztychem w dół. Ostrze prze- szło między szyją a barkiem, zagłębiając się na długość dłoni, i wyszło z mięsistym, mokrym, ssącym odgłosem. Nożem trzymanym w lewej ręce odparowałem jego słaby kontratak, kopnąłem go prawą nogą i tra- fiając w pysk, rzuciłem bestię w tył na te, które pchały się za nią. Kiedy już ściągnęły go i wyrzuciły na zewnątrz, zdałem sobie spra- wę, że poprzednio popełniłem błąd, nie broniąc samej klatki schodowej. Nadal miałem świetną drogę odwrotu, a jednocześnie zajmowałem o wie- le lepszą pozycję niż napastnicy. Moje ciosy trafiały w ich głowy i ra- miona, podczas gdy one mogły jedynie atakować moje chronione nago- lenicami nogi. Tylko z tyłu nie byłem osłonięty, nie sądziłem jednak, że mój zbawca pozwoli jakiejkolwiek bestii przemknąć się obok niego. Jazgotniki parły naprzód, nie bacząc na to, w jak beznadziejnej znalazły się sytuacji. Pozorowany cios z mojej strony skłaniał przeciw- nika, aby zasłonił się uniesionym ramieniem, wtedy ja odwracałem się szybko, a moje następne pchnięcie mijało jego rękę i dosięgało gardła. Jeśli któryś parował moje uderzenie nisko, mogłem w odpowiedzi trafić go w pierś lub w pysk. Jeden jazgornik próbował połknąć mój miecz, potem parsknął krwią i padł. Moje cięcie, jeśli było źle wymierzone, mogło tylko odciąć ucho lub strzaskać ramię, ale już drugi czy trzeci atak zawsze wystarczał, aby wykończyć bestię i pozwolić następnej wejść w zasięg mego morderczego miecza. Wreszcie ostatni jazgotnik padł z rozpłataną szyją, z której krew tryskała coraz mniejszymi strugami. Stwór ześlizgnął się, podskakując lekko na zlanych posoką schodach pełnych ciał i zniknął za rogiem. Jego podróży w dół towarzyszyły słabe jęki i bolesne westchnienia. Z obrzydzeniem odsunąłem się od tej krwawej dziury i spojrza- łem w dół, do wnętrza świątyni. Nadal docierały do mnie odgłosy walki, nie mogłem więc zrozumieć, dlaczego więcej jazgotników nie ruszy- ło na mnie. Po drugiej stronie zobaczyłem elfa wychodzącego z klatki schodowej, a poniżej moich towarzyszy, którzy nadal się bronili. Przy końcu świątyni zobaczyłem jednak coś nowego. To zbliżało się z tej samej strony, z której wcześniej nadeszły temeryksy. Na po- czątku dostrzegłem tylko złotą poświatę. Nie wydawała się intensyw- na, a jednak cienie biegnących tam jazgotników wyraźnie odcinały się na ścianie. Blask przesuwał się naprzód. Jazgotniki odsuwały się od niego, zataczały i padały na ziemię, krwawiąc z okropnych ran. Nagle pojawił się Leigh, dzierżąc złoty miecz. Atakował wrogów z zimną zajadłością, jakiej nigdy przedtem u niego nie widziałem. Ostrze wznosiło się i wirowało, odcinając głowę jednej bestii, parując atak nas- tępnej . Szybkie cięcie trzymanym w obu rękach mieczem rozpłatało tego jazgotnika od biodra do biodra, Leigh zaś zgrabnie odskoczył w bok i poharatał dwa następne, które chciały go zajść z boku. W każdym ciosie dostrzegałem specyficzny styl walki Leigha. Robił tylko to, czego nas uczono, ale teraz walczył z większą szybko- ścią i wprawą niż kiedykolwiek przedtem. Wykonując niskie zama- chy, rozkrawał uda i pachwiny, otwierając tętnice. Precyzyjnie paro- wał ciosy napastników, a w odpowiedzi przebijał serca, rozrywał kiszki lub podcinał gardła tak łatwo i bez wysiłku, jakby kroił owoce. Jakiś vylaen przesunął się w bok, zbierając w łapach magiczną energię. Lewa ręka elfa natychmiast wystrzeliła naprzód i głowa vylaena odskoczyła w lewo. W jego czaszce tkwiła srebrna strzałka. Stwór przewrócił się na ziemię, a magiczna energia, której nie zdą- żył skierować na Leigha, spaliła jego łapy. Elf zawył i przykucnął na galerii jak gargulec. Jego nieludzki wrzask i trwające na dole złote żniwa Leigha najwyraźniej wytrąci- ły jazgotniki z równowagi. Dopiero później zrozumiałem, że tak na- prawdę to śmierć vylaenów rozproszyła hordę. Bez przywódców wywierających na nie magiczny wpływ, naturalne tchórzostwo bes- tii przeważyło. Oddziały napierające na barykadę zaczęły się prze- rzedzać i uciekać. Z okna, przez które na początku strzelałem do nacierających, patrzyłem, jakjazgotniki znikająw ciemościach, które zalegały Atval. Kiedy się obejrzałem, elf zniknął. Ostrożnie zszedłem po scho- dach, których przedtem broniłem. Minąłem jakiś tuzin ciał, ignoru- jąc słabe jęki i płytkie, charkotłiwe oddechy. Smród krwi, odór sa- mych jazgotników i ich odchodów tam, gdzie zdychające bestie straciły kontrolę nad kiszkami i pęcherzami moczowymi, wystarczyły, aby zrobiło mi się niedobrze. Powstrzymałem wymioty, a potem o ma- ło się nie przewróciłem, poślizgnąwszy się w kałuży krwi. Czyjaś mocna dłoń schwyciła mnie za kolczugę i podtrzymała. Uniosłem wzrok i zobaczyłem elfa. - Dzięki. Skinął głową i spojrzał na ciała rozciągnięte na schodach. - Dobra robota. - Owszem, ale rzeźnicka, nie żołnierska. Elf uniósł brew. - Rzeźnik zginąłby na tym chodniku. To żołnierz zrozumiał, że należy bronić samych schodów. - Skąd wiedziałeś...? - Obejrzałem ślady. Najpierw broniłeś wejścia i odpędzono cię - zakaszlał w lewą dłoń. - Dobrze sobie poradziłeś. Pierwszy powi- nieneś poznać moje imię. Wołają na mnie Nieustępliwy. Przez chwilę gapiłem się na niego zaskoczony. Imiona elfów z opowieści czy pieśni były długie, przyjemne i melodyjne: Rondel- cyn, Arianvelle, Simsaran, Winfellis... Z tego co wiedziałem o el- fach, Nieustępliwy to nie było imię typowe dla tej rasy. Elf skrzyżował ramiona na szerokiej piersi. - A ty masz jakieś imię? - Tak, przepraszam. Nazywam się Hawkins, Tarrant Hawkins. Jestem, jesteśmy z Valsiny. Elf wyciągnął rękę i dotknął palcem pióra temeryksa przywią- zanego do mojej księżycowej maski. - Ozdoba? - Zdobyłem je. - Naprawdę? - Razem z przyjaciółmi. - Wskazałem swoich towarzyszy wy- chodzących zza barykady. - Chodź. Po drodze zauważyłem jeszcze kilka rzeczy. Po pierwsze, z na- szej kompanii przeżyło o wiele mniej osób, niż sią spodziewałem. Lewa raka Heslina zwisała bezwładnie i wszystkie bandaże na świe- cie nie byłyby w stanie ukryć dziwnego kąta, pod którym ustawione było jego przedramię. Pan Norrington i Nay szli jakby we śnie. Z cze- ladników Heslina przeżył jeden, z żołnierzy tylko czterech. Leigh siedział na podłodze świątyni, ściskając rękojeść złotego miecza. Pochylił głowę tak nisko, że dotykała ostrza. Jego pierś uno- siła się gwałtownie. Kiedy się zbliżyłem, usłyszałem, że płacze. Na ten dźwięk i mnie coś ścisnęło w gardle. Pan Norrington podszedł do syna i ukląkł przy nim. Przez chwi- lę rozmawiali ściszonymi głosami. Leigh skinął głową, ojciec po- klepał go po plecach, a potem powoli wstał i podszedł do mnie. - Nie jesteś ranny? - Kilka siniaków, nic poważnego, wielmożny panie. - Skinie- niem głowy wskazałem Nieustępliwego. - Byłbym obiadem dla jaz- gotników, gdyby nie on. Pan Norrington ściągnął pokrwawioną rękawicę i wyciągnął pra- wą dłoń. - Kenwick Norrington. Dziękuję, że go ocaliłeś. Nieustępliwy ujął jego dłoń. - Kiedyś poznałem Marlborougha Norringtona z Oriosy. - To starszy brat mojego ojca. - Już nie żyje? - Od co najmniej dziesięciu lat. Elf powoli skinął głową. - Ja nazywam się Nieustępliwy. Kim jest ten chłopak z mieczem? Pan Norrington zrobił pół obrotu w stronę Leigha i uśmiechnął się. - To mój syn, Bosleigh. - Ach - ton głosu elfa był ciężki i bezbarwny. Zmarszczyłem brwi. - O co chodzi? - O nic, chyba, że jest to ten miecz, o którym myślę. - Nieustęp- liwy wzruszył ramionami. - Jeśli tak, no cóż, to tragiczne, że ktoś tak młody jest już chodzącym trupem. Rozdział 14 Zadygotałem i nagle poczułem zimną, lepką wilgoć krwi, która przesyciła moje ubranie i obryzgała twarz. Śmierdziałem śmier- cią. Euforia, którą wzbudziła we mnie świadomość, że jednak prze- żyłem, zgasła na dźwięk słów Nieustępliwego. Rozejrzałem się po świątyni. Wszędzie dookoła widziałem nieszczęście, śmierć i ból. Łzy Leigha wydały mi się nagle najbardziej odpowiednią reakcją na to wszystko, przez co przeszliśmy. Ruszyłem ku niemu. Pan Norrington i Nieustępliwy poszli za mną. Przeszedłem nad pozbawionym głowy jazgotnikiem i wyciąg- nąłem ręce do przyjaciela. Moja prawa dłoń drżała, już zanim go dotknęła, miałem wrażenie, jakby jego łkanie poprzez rękę weszło w moją pierś. Opadłem na kolana obok niego, otoczyłem ręką jego ramiona i dotknąłem czołem jego skroni. - Przeżyliśmy, Leigh. I będziemy żyć dalej. Jego hełm ze zgrzytem otarł się o mój, gdy przyjaciel odwrócił się i spojrzał na mnie jednym zaczerwienionym okiem. - Wiem. Zabij lub bądź zabity, więc zabijaliśmy. - Tak, i to mnóstwo - uścisnąłem jego ramiona. - Przejdziemy przez to. Już koniec, nie trzeba płakać. Leigh zachichotał. Jego pierś unosiła się z wysiłkiem. - Myślisz, że płaczę z powodu tej jatki? - A nie? - Nie. - Odwrócił się, aby na mnie spojrzeć i przycisnął miecz do piersi. - Rozpłakałem się, mój przyjacielu, bo to było tak perfekcyj- ne. Każde cięcie, każde odparowanie ciosu. Wiedziałem, jak zaatakują, i miałem do wyboru całe mnóstwo możliwości. To było wspaniałe, Hawkins, lepsze niż cokolwiek, co mógłbym sobie wyobrazić. Lepsze niż cokolwiek, co mógłbym sobie wymarzyć... a teraz już się to skoń- czyło. Płaczę, bo nigdy już nie doświadczę tego rodzaju perfekcji. - Ach, rozumiem. - Przykucnąłem, a potem wstałem. Nie mogą twierdzić, że w jego głosie brzmiała radość, ale był jej bliski - i ani śladu żalu. Siedział tam, ociekając aurolańską posoką, z pokrwa- wioną twarzą, i wspominał, przebiegając myślami wszystko, czego dokonał. Poczułem, jak zimne ciarki biegną mi po plecach. Wyciąg- nąłem rękę i postawiłem go na nogi. Leigh spojrzał na szlak utworzony z pokrwawionych trupów, które po sobie zostawił i powoli skinął głową. Nie mówiąc ani słowa, spoj- rzał na ojca, bo pan Norrington i Nieustępliwy dołączyli już do nas. Elf wyciągnął rękę. - Daj mi miecz. Oczy Leigha zwęziły się; przyciskając do siebie broń, odwrócił się od elfa. Wtedy po raz pierwszy mogłem się jej dobrze przyjrzeć. Złote ostrze osadzone w prostej rękojeści biegło prosto na dwóch trzecich swej długości, dalej zaś zwężało się, tworząc bardzo ostry sztych, którego koniec został wzmocniony, by można nim było prze- bijać zbroję. Na ostrzu wygrawerowano tajemnicze symbole, skła- dające się z pętli, łuków, zwojów i haków. Rękojeść obwiązano skó- rą, ufarbowaną na fioletowy kolor, zaś w kulistej głowicy osadzono fioletowy klejnot, który iskrzył się wszystkimi kolorami tęczy. - Bosleigh, pozwól mu go obejrzeć. On nie chce ci go zabrać, po prostu chce go zidentyfikować. - Tak, ojcze. - Leigh odwrócił się i podał miecz Nieustępliwe- mu. - Czy go znasz? Elf obejrzał broń bez słów. Jego srebrne oczy nie miały źrenic, trudno więc było domyślić się, na co patrzy. Przechylał głowę w różne strony, najwyraźniej odczytując symbole najpierw z góry na dół, a po- tem z dołu do góry. Wtedy dostrzegłem, że jeden z tatuaży na jego przedramieniu pisany jest podobnymi znakami. Wreszcie uniósł głowę. - Gdzie go znalazłeś? Leigh wskazał ręką kierunek wzdłuż szlaku martwych ciał. - Tam. - Pokaż mi. Mój przyjaciel ruszył naprzód, a my poszliśmy za nim. - Wróciłem tam, szukając innych wejść. Zszedłem po tych scho- dach i w przejściu zobaczyłem symbol, który poznałem. Na ścianie, którą nam wskazał, dojrzałem symbol oznaczający wejście dla Żółtodziobów do sali zgromadzeń Rycerzy Feniksa. Ce- gły osadzono w ścianie w ten sposób, że szpary w spajającej je za- prawie układały się w znak, którego nas nauczono. Zerknąłem na pana Norringtona, spodziewając się, że da mi sygnał, bym to zigno- rował, ale nie zrobił tego. Nieustępliwy przyjrzał się ścianie z bliska, potem wyjął nieduży sztylet i jego ostrzem zdrapał więcej zaprawy obok cegły leżącej pod poziomą linią, odsłaniając ją całą. - Dotknąłeś tej cegły? - Tak. Elf przycisnął do niej dłoń. Nieco dalej część ściany korytarza uniosła się i schowała w suficie. Wszyscy trzej weszliśmy za elfem do niedużej komnaty. W środku stał kamienny katafalk, którego po- krywa została przesunięta i leżała w poprzek, odsłaniając szkielet. Leigh wskazał pokrywę. - Ja jej nie dotykałem. Kiedy tu wszedłem, już leżała w takiej pozycji. Szkielet przyciskał do piersi miecz, a ja poczułem, że mu- szę go wziąć. Gdy tylko go ująłem, wiedziałem, co muszę zrobić. Wyszedłem stąd i zacząłem zabijać jazgotniki. Nieustępliwy zdmuchnął kurz z pokrywy sarkofagu, potem prze- sunął czubkami palców po wyrytych na niej runach. - I tak odsłoniliśmy tajemnicę. Pan Norrington spojrzał na runy i potrząsnął głową. - Nie potrafię ich odczytać. Czy mógłbyś nam to wyjaśnić? Elf wyprostował się na całą swoją wysokość i jego czupryna dotknęła sufitu. - Macie przed sobą ostatniego władcę Atvalu, barona Dordina Ore. W bitwie dokonał wielkich czynów za pomocą magicznego mie- cza wielkiej starożytności. Wierzył, że jest niezwyciężony, że może zabijać smoki. Jednego rzeczywiście zabił... Otworzyłem usta ze zdumienia. - To przez niego Atval odmówił płacenia haraczu? On dopro- wadził do tego, że smoki zniszczyły miasto? - Tak, on, a właściwie ten miecz. - Nieustępliwy wskazał broń palcem. - W tym piśmie znaki są zazwyczaj dwustronnie symetrycz- ne, jedna strona jest lustrzanym odbiciem drugiej. Tutaj jest inaczej. Ten napis głosi więc co innego, gdy jest czytany z jednej strony, a co innego - z drugiej. Od rękojeści do sztychu czytamy: bohater, ale od sztychu do rękojeści: tragedia. Dolna warga Leigha zadrżała. - Co to znaczy? - Ten miecz ma długą historią. Nosił różne nazwy, ale najpo- pularniejsza z nich to Temmer. Podobno bardzo dawno, wiele eonów temu, pewien śmiertelny bohater - elf, urZethi, czy człowiek, to nie na znaczenia - przybył do weirunów pewnego wulkanu i poprosił, by wykonały miecz, który uczyni go niezwyciężonym w walce. We- iruny ostrzegły, że za istnienie takiego ostrza trzeba zapłacić strasz- liwą cenę. Bohater oznajmił, że ją zapłaci, więc duchy stworzyły miecz. Ten, kto nim włada, jest niezwyciężony. Pan Norrington zdołał przemówić spokojnym głosem. - A cena? - Miecz niszczy tego, kto nim włada. - Nieustępliwy powie- dział to tak rzeczowo, że dopiero po chwili zrozumiałem, co znaczą jego słowa. - Jest on już żywym trupem. Ojciec Leigha podniósł głowę. - Ten miecz zabije mojego syna? On na pewno umrze? Tak mó- wią legendy? - To jedna z możliwych interpretacji. Wszyscy jednak przyzna- ją, że ostatnia bitwa złamie tego, kto walczy tym mieczem. Zniszczy go. Fizycznie, mentalnie, emocjonalnie, to bez znaczenia. Zostanie zniszczony. Pański syn nie przeżyje kontaktu z tą bronią- Nieustę- pliwy odwrócił się i wskazał ją palcem. - Temmer należy teraz do ciebie, Bosleighu Norringtonie. Przyjąłeś go. Przelałeś nim krew. Jest twój, dopóki cię nie zniszczy. Pan Norrington westchnął ciężko i przygarbił ramiona, ja po- czułem ściskanie w żołądku. Spojrzałem na Leigha, oczekując, że ujrzę w jego twarzy przerażenie. Mój przyjaciel uśmiechnął się niemal spokojnie, wyciągnął z po- chwy miecz, który przywiózł z Valsiny i wsunął na jego miejsce Tem- mera. Chociaż przysiągłbym, że złote ostrze było co najmniej o sze- rokość dłoni dłuższe, idealnie zmieściło się w pochwie. - Po Oriosie włóczą się bandy aurolańczyków. To chyba dob- rze, że ten miecz nie jest już w ukryciu. Do diabła z ceną. Położyłem dłoń na jego ramieniu. - Leigh, nie słyszałeś, co on powiedział? Nieustępliwy przyjrzał mu się bacznie. - Jeśli można wierzyć opowieściom, inni, przyjmując ten miecz, wiedzieli, na czym polega ta transakcja. Być może twoja nieświado- mość i niewinność cię uchronią. - Być może. - Leigh niedbale wzruszył ramionami, głaszcząc rękojeść miecza. Uśmiechnął się, a potem skierował się do wyjścia. - Teraz, kiedy mam Temmera, zmusimy Aurolańczyków, aby zapłacili wysokie myto własną krwią. W porównaniu z tym, ta cena jest niczym. Poszliśmy za nim w milczeniu. * W świątyni wyciągnęliśmy naszych zmarłych ze stosów ciał ja- zgotników. Obszukaliśmy ich, zabierając broń i wszystkie użytecz- ne przedmioty, jakie mogliśmy znaleźć. Osobiste rzeczy każdego zmarłego żołnierza miały zostać odesłane jego rodzinie, więc spa- kowaliśmy je oddzielnie. Potem rozebraliśmy ciała do naga i ułoży- liśmy na stosie, zaś ocalały czeladnik Heslina, Shales, podpalił je za pomocą zaklęcia. Obszukaliśmy również ciała Aurolańczyków. Z czaszki jednego z vylaenów wyciągnąłem pocisk, którym Nieustępliwy go powalił. Po- cisk wykonano z pięciocentymetrowych ostrzy aurolańskich noży, przy- spawanych do centralnej piasty. Każde było ostre jak brzytwa, zaś ich zbroczą wypełniała jakaś czarna substancja, zapewne trucizna. Zaniosłem go elfowi, który klęczał wśród zabitych przez siebie jazgotników. Podniósł na mnie wzrok, ale jego dłonie nawet na chwilę nie przestały ściągać skalpu. - Niepotrzebnie to przyniosłeś. - Pomyślałem, że może ci być potrzebne. Potrząsnął głową i przeszedł do następnego ciała, by również je oskalpować. - Zrobię następne z noży, które tu zebrałem. Zostaw to. Chcę, aby wiedzieli, że Nieustępliwy tu był. - A jak się tu w ogóle znalazłeś? Wzruszył ramionami. - Spędzam czas, polując na Widmowym Pograniczu. Natrafi- łem na ślady stworzeń kierujących się na południe. Poszedłem ich tropem. Kilka złapałem w zasadzkę, potem odkryłem inne. Tydzień temu zauważyłem, że ruszyły spiesznie w stronę Atvalu. Podążyłem za nimi. - Po co skalpy? To trofea? - Trofea? Nie, nie potrzebuję niczego takiego. - Nieustępliwy schylił się nad swoją robotą. Wykonał nacięcia, które zaczynały się nad brwiami i biegły dalej nad uszami, zdarł skórę, potem jednym ruchem odciął ją u podstawy czaszki. - Przydadzą mi się do czegoś. Ty możesz wziąć swoje. Zerknąłem na stos zabitych przeze mnie stworzeń. - Może wezmę. Ale teraz chcę ci zadać pytanie. - Następne? Zerknąłem na niego i skinąłem głową. - Chodzi o to, co robiłeś temu jazgotnikowi w ogrodzie... ten tatuaż na twoim ramieniu, on wyglądał jak Znak Fesyin. Nieustępliwy wbił sztylet w ciało jazgotnika, aby je przytrzy- mać, i dotknął tatuażu. - Znak Fesyin... tak, to jest coś w tym rodzaju. Wasza Fesyin jest jedynie bladym cieniem starszych i bardziej ponurych mocy. Pochodzę z Vorquellynu. Nie miałem ojczyzny, z którą mógłbym się związać, wybrałem więc sobie innych patronów. Uniósł brodę. - A to, co robiłem z tym jazgotnikiem, to były czary. Tatuaż klanowy na jego dolnej wardze powiedział mi, że urodził się na Vor- ąuellynie. Był związany z tą wyspą, a tym samym miał związek ze mną. Był mój, mogłem go wykorzystać. Wysłałem go więc, by zabił swego przywódcę. - Ale ty jesteś wojownikiem. Wojownik nie może używać magii. - U ludzi zapewne nie. Mnie nie dotyczą takie ograniczenia. Potem machnięciem lewej ręki dał mi znak, abym się oddalił. - Idź stąd, Hawkins. Zobacz, co jeszcze musicie zrobić, aby wreszcie opuścić to miejsce. Jeśli smoki rzeczywiście wybierają się tu, lepiej, żebyśmy już byli daleko, kiedy nadlecą. Chociaż zmęczeni i obolali, zabraliśmy konie i wyprowadzili- śmy je z miasta jeszcze przed wschodem słońca. Heslin, choć nieco zakłopotany złamanym ramieniem, zgodził się z interpretacją Nie- ustępliwego, że zakaz ponownego osiedlenia się w Atvalu dopusz- cza jednak możliwość spędzenia tu co najmniej jednego dnia bez obawy odwetu. Bądź co bądź, pozwalając ludziom przejechać przez miasto i zobaczyć zniszczenia, smoki wiedziały, że wieść o jego lo- sie rozejdzie się daleko. Nasza dwudziestoosobowa grupa zmniejszyła się o połowę. Je- dynym pożytkiem z tej sytuacji było to, że mieliśmy teraz mnóstwo zapasów i koni potrzebnych, aby dojechać do Yslinu. Nieustępliwy zde- cydował się jechać z nami i przyprowadził swoje trzy wierzchowce. Wybrał miejsce na tyłach naszej kawalkady, skąd mógł wypatrywać śladów aurolańskich niedobitków. Dotarcie do Yslinu zabrało nam nieco ponad tydzień, a dokładnie osiem dni. Na przygranicznej drodze, prowadzącej na południowy zachód, panował większy ruch, my jednak w miarę możności unikali- śmy kontaktów. Nie było to trudne. Byliśmy tak obszarpani, że nie- które grupy zapewne uznały nas za bandytów i trzymały się z dala. To nam oczywiście odpowiadało, bo wieści o naszych doświadczeniach dałyby początek plotkom, które mogły wywołać panikę. Pewnego wieczora dyskutowaliśmy na ten temat. Zapytałem pana Norringtona, czy nie powinniśmy informować Strażników Pokoju w różnych wsiach, że mogą spodziewać się ataków aurolańskich oddziałów. Ostatecznie, praca mojego ojca w Valsinie polegała właś- nie na chronieniu naszego miasta przed takimi zagrożeniami. Bez ostrzeżenia niektóre wsie mogą zostać zniszczone przez bandy po- dobne do tej, której stawiliśmy czoło. Pan Norrington przesunął dłonią po nieogolonej szczęce. - Ostrzeżenia mogą ocalić im życie, ale tylko wtedy, jeśli do- brze wykorzystają tę wiedzę. Do tego potrzebują przywódcy, a po- nieważ władcy Oriosy jeszcze nie wiedzą, co się dzieje, taki przy- wódca jest nieosiągalny. - Ale przecież to Strażnicy Pokoju powinni być takimi przy- wódcami, prawda? - Tak, Tarrancie, powinni - uśmiechnął się do mnie łagodnie. - Twój ojciec, na przykład, jest do tego zdolny. To dzięki niemu jes- tem pewien, że Valsina będzie bezpieczna. Twój ojciec jest wojow- nikiem i wie, jak postępować w razie ataku. Co by zrobił, gdyby dowiedział się, że ktoś napadł na Beljoz? - Ta wieś leży niedaleko od Valsiny, więc zapewne zebrałby kompanię i pojechał na pomoc. - Właśnie - pan Norrington pociągnął duży łyk z bukłaka z wo- dą. - Twój ojciec wiedziałby, że lepiej powstrzymać najeźdźców na wsi, zanim dotrą do Valsiny, ale raz jeszcze powtarzam, on jest wojowni- kiem. Tego nie można powiedzieć o większości wiejskich Strażników Pokoju. Ci pewnie zbiorą grupę mężczyzn do obrony własnej wioski, ale nie odważą się wyruszyć, aby ocalić innych. Co innego, jeśli królo- wa wyda edykt nakazujący, by każde hrabstwo zorganizowało milicję, zakwaterowało ją w centralnej wsi i wysyłało tam, gdzie dzieje się coś niedobrego. No cóż, wtedy można będzie mieć pewność, że zostanie zrobione to, co należy zrobić, aby sobie poradzić w takiej sytuacji. Nieustępliwy złamał gałązkę na pół i wrzucił mniejszy kawałek do ognia. - Przedkłada pan dobro większości nad dobro jednostek. - W tym wypadku, tak. - Tak samo rozumowano, pozostawiając moją ojczyznę pod kon- trolą Aurolańczyków. Pan Norrington podrapał policzek. - Nie zgadzam się z tym, w jaki sposób niektórzy definiowali dobro większości, kiedy chodziło o Vorquellyn, Widmowe Pograni- cze, a nawet Czarne Pogranicze. Zbyt wielu z nas wierzy, że Forteca Draconis powstrzyma ewentualną inwazję, choć przecież sto lat temu nie zatrzymała Kree'chuca. Nawet jedna aurolańska placówka na po- łudnie od gór Borealnych to zaproszenie do najazdu na resztę świata. Tańczące złote płomienie odbijały się w oczach Nieustępliwego. - Czy ma pan jakiś wpływ na swoich władców? - Czy mogę ich namówić, aby wysłali ekspedycję w celu oswo- bodzenia Vorquellynu? - Pan Norrington powoli potrząsnął głową. - Próby, które podejmowałem w przeszłości, były bezowocne, ale nigdy przedtem nie przybywałem z takimi dowodami aurolańskich wypa- dów na nasze tereny, jakie mam teraz. To straszne, że mogli przedo- stać się tak daleko na południe i nikt nie podniósł alarmu. - Pokój to iluzja - Nieustępliwy rozłożył ramiona, obejmując tym gestem całą naszą kompanię. - My wiemy, że nadchodzi wojna. Stoczyliśmy już pierwszą bitwę. A jednak twoje dowody zostaną zig- norowane. - Nie, nie pozwolę, aby tak się stało. - Pan Norrington uniósł dłoń. - Obiecuję ci, że zrobię wszystko co w mojej mocy, aby zorga nizowano wyprawę dla oswobodzenia Vorquellynu. Nieustępliwy powoli potrząsnął głową. - Szczere zaangażowanie w zadanie niemożliwe do wykonania nie gwarantuje sukcesu. - A jednak on tego dokona. My tego dokonamy. - Ja również podniosłem rękę. - Przysięgam ci, Nieustępliwy, na swój honor, ży cie i w obliczu wszystkich bogów świata, że Vorquellyn zostanie oswobodzony jeszcze za mego życia. Elf odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem. Policzki za- piekły mnie ze wstydu, myślałem, że ze mnie drwi. Kiedy spojrzał na mnie znowu, zapewne dostrzegł, jak mnie to zabolało, bo prze- stał się śmiać. Potem zwrócił wzrok na pana Norringtona. - Ci młodzieńcy, których pan ze sobą zabrał, są odważni, ale również naiwni. - Wiem, co powiedziałem, Nieustępliwy, i nie wyprę się tego. - Naprawdę? - Elf wbił we mnie spojrzenie swoich srebrnych oczu. - Kiedy składasz taką przysięgę, wiąże ona nie tylko ciebie, ale wszystkie te moce, na które przysięgałeś. Wprawiłeś w ruch po- tężne siły, które będą tobą targać, wykorzystywać cię i torturować. Znienawidzą cię za to, co zrobiłeś. Zrobią wszystko, co się da, aby cię zmiażdżyć. A jeśli cię zmiażdżą, przegrasz. Wyprostowałem plecy. - Nieustępliwy, straciłeś ojczyznę jeszcze za czasów mojego pradziadka, ale nie przestałeś walczyć. Teraz Aurolańczycy zagra- żają mojemu domowi, więc i ja mogę stracić wszystko. Nic gorsze- go nie może już mi grozić z powodu przysięgi, którą ci złożyłem. Jedyny sposób na pokonanie wroga to przepędzić go z powrotem na północ, za góry, i ja tego dokonam. - Mam nadzieję, że masz rację, Tarrancie Hawkinsie. - Elf z po- wagą skinął głową. - Raczej jednak dla twego dobra niż dla mojego. Rozdział 15 Gdy przejeżdżaliśmy obok położonych na uboczu zagród i ma- łych wiosek, zacząłem odczuwać smutek na myśl o ludziach ska- zanych na życie na tym odludziu. Sam pochodziłem z miasta i tylko podczas tej podróży zobaczyłem więcej świata, niż oni przez całe swoje życie. Dorastając w mieście, korzystałem ze zdobyczy kultu- ry, miałem kontakt z teatrem i innymi dziedzinami sztuki, a wscho- dy i zachody słońca nie wyznaczały rytmu mojego życia. Krótko mówiąc, widząc ich brudne twarze - całe, bo tylko nie- wielu z nich miało prawo do noszenia maski - wydawałem się sobie wyrafinowanym. Potem zobaczyłem stolicę Alcydy, Yslin. Pierwszą rzeczą, na jaką zwróciłem uwagę, kiedy nadjeżdżaliśmy od północnego wschodu, był jej ogrom. Trzy lub cztery Valsiny zmie- ściłyby się w obrębie zewnętrznych murów, a przecież Yslin rozciągało się jeszcze poza nimi. Festiwal odbywał się na łące na południu miasta, w ten sposób jeszcze bardziej je powiększając. Z odległości wielu kilo- metrów z łatwością rozpoznawałem trzy forty, będące odpowiednikiem valsińskiego Starego Miasta, liczne dzielnice świątyń i targowiska. Na wzgórzach, które schodziły aż do morza, rozsiane były licz- ne rezydencje, każda z nich tak wielka, że dom pana Norringtona wyglądałby przy niej jak wozownia. W centrum miasta zobaczyłem budynki wznoszące się na wysokość trzech i czterech pięter, a nie były to tylko świątynie i forty, ale również domy zwykłych obywate- li, ze sklepami na parterze i pomieszczeniami mieszkalnymi na gó- rze. Zamieszkiwali je także ludzie, którzy nie pracowali w tych skle- pach, tylko gdzieś indziej. Yslin miało także port morski, coś, czego nigdy przedtem nie widziałem. Sam ocean również stanowił imponujący widok. W dniu, kiedy przybyliśmy było dość pochmurno, z północy wiała bryza, a spienione fale uderzały o brzeg. Woda, szara i wzburzona, tylko gdzieniegdzie błyskała zielenią i błękitem. W oddali dostrzegłem wys- py. W przeciwieństwie do jezior w pobliżu Valsiny, tutaj nie było widać przeciwległego brzegu. Mnóstwo statków, małych i dużych, huśtało się na wodach zato- ki. Na długich nabrzeżach odbywał się załadunek i rozładunek to- warów, które trafiały potem do nadbrzeżnych magazynów. W pobli- żu zobaczyłem też całe kilometry sieci rybackich, rozwieszonych do wysuszenia, i targ rybny, na którym panował duży ruch. Setki innych ciekawostek przyciągały moją uwagę, żadna jed- nak nie była tak fascynująca jak piękne kolorowe kule unoszące się nad miastem. Każdą otaczała sieć, z której zwisał kosz, zaś z ziemią łączyła ją długa lina. Nieustępliwy oznajmił, że widział już przed- tem takie cuda i że nazywają się one balony. Kilka z nich zobaczyli- śmy też nad polem festiwalowym. Regularność, z jaką wznosiły się i opadały, sugerowała, że ktoś zarabia na tych przejażdżkach. Kolejną fascynującą rzeczą były kosze przesuwające się po li- nach rozciągniętych między fortami i innymi wysokimi budynkami. Kosze, którymi najwyraźniej przewożono ludzi, sunęły po swoich linach z jednego miejsca do drugiego. Zapewne zamocowano je na jakiejś pętli, bo nierzadko kosz podążający w jedną stroną mijał się z innym, który sunął w stronę przeciwną w tym samym statecznym tempie. Rozciągał się z nich zapewne taki sam widok, jaki roztacza się przed oczami lecącego ptaka, zaś podróżowanie w ten sposób na pewno było lepsze od taplania się w błocie i nieczystościach zalega- jących ulice w dole. Pan Norrington poprowadził nas wokół miasta na południowąjego stronę i pozostawił na obrzeżach pola festiwalowego, a sam, tylko w to- warzystwie Leigha, wjechał między rozstawione pawilony, by tam, gdzie furkotała flaga Oriosy - biały jastrząb na zielonym polu - zasięg- nąć informacji. Wrócili w ciągu godziny. Pan Norrington powiedział Cooperowi, gdzie zostaną umieszczone nasze konie, a potem popro- wadził resztę swojej kompanii do miasta, do gospody o nazwie Jed- nonoga Żaba. Heslin i Shales dostali oddzielne pokoje, Leigh, Nay i ja mieliśmy dzielić mniejszy, w którym nie było zbyt wielkiego łóżka. Nieustępliwy opuścił nas, chociaż pan Norrington zaproponował, że dla niego również załatwi miejsce w gospodzie. Elf obiecał jednak, że znowu się spotkamy i ruszył dalej na miasto. Właściciel gospody, Kwint Seweriusz, wyjaśnił, że nasz towarzysz znajdzie miejsce wśród swoich współplemieńców na Wydmach, czyli -jak się domyślałem - w tej części miasta, gdzie obsługiwano elfy. Nie chcąc zdradzać swo- jej ignorancji, nie zapytałem jednak, czy moje domysły są prawdziwe. Tym, do czego najtrudniej mi się było przyzwyczaić w Yslinie i w ogóle w Alcydzie, było to, że ludzie nie nosili masek. Naturalnie i w Oriosie nie wszyscy je nosili, ale dotyczyło to wyłącznie chłop- ców i nowych osiedleńców, którzy odnosili się z szacunkiem do nas, zamaskowanych. Jednakże tutaj w Yslinie nawet hrabia, baron czy książę przewyższający pozycją pana Norringtona chodził z odkrytą twarzą niby złodziej, niełatwo więc było zorientować się, jak należy się zachowywać. Na dodatek patrzono na nas jak na jakieś osobli- wości. Ludzie wskazywali nas palcami i szeptali do siebie, zakry- wając usta dłońmi. Mogłoby się wydawać, że po spotkaniu z Nieustępliwym, który również nie nosił maski, powinno mi być łatwiej. Tak jednak nie było, bo tatuaże na jego ciele najwyraźniej spełniały podobną funk- cję. Cały zresztą wydawał się maską narzuconą na postać elfa i cho- ciaż spędziliśmy z nim dużo czasu, nigdy nie wierzyłem, że udało się nam zobaczyć go takim, jakim był naprawdę. Kiedy znaleźliśmy siew pokoju, zgodnie z instrukcjąpanaNor- ringtona zażądaliśmy wanny i gorącej wody w ilości wystarczającej na kąpiel. Potem ciągnęliśmy losy. Szczęście mi dopisało i mnie pierwszemu przypadło prawo zażycia kąpieli. Porządnie wyszoro- wałem się, cały byłem czerwony i na całym ciele czułem mrowienie. Wyszedłem z wanny, owinąłem się ręcznikiem, którego koniec wy- korzystałem jak kaptur, ukrywając swoją nagą twarz przed Leighem i Nayem. Poszedłem w najdalszy kąt pokoju, niosąc maskę w prawej dło- ni, usiadłem odwrócony plecami do przyjaciół i wyczyściłem ją, uży- wając małej miski, niedużej ilości wody, mydła i szczotki. Nie udało mi się zmyć całej krwi. Tu i ówdzie pozostały niewyraźne ślady, które przypominały nieco cętki na futrze jazgotnika, więc mogłem się do nich przyzwyczaić. Bardzo łatwo było usunąć krew z piór temeryk- sa i zachowały one swój kruczoczarny kolor. Założyłem maskę, pilnując, aby w węźle zaczepił się kosmyk wło- sów. Potem szybko włożyłem najczystsze ubranie podróżne, jakie miałem i zszedłem na dół, do gospody. Zamówiłem kufel miejscowe- go piwa, które -jak odkryłem - miało cierpki, drzewny posmak, było jednak na tyle słodkie, że nie czuło się w nim goryczki. Zamówiłem też chleb, ser i wielką misę rosołu z kurczaka, w którym niewiele było kurzego mięsa, ale zastąpiono je warzywami. Moi przyjaciele zeszli na dół po kolei. Leigh przyszedł ostatni, pojawił się, gdy Nay był już w połowie posiłku, zanim jednak zdą- żył zamówić jedzenie, przybył jego ojciec, a wraz z nim dwaj zamas- kowani służący w czerwono-niebieskich kurtkach, świadczących, że służą oni rodzinie królewskiej. Obaj nieśli wypchane worki, które zabrali na górę do naszego pokoju. Pan Norrington kazał nam iść za nimi, sam też ruszył na górę. Służący położyli ciężary, a potem ode- szli, zostawiając nas samych. - Poszedłem, aby zobaczyć się z królową. - Pan Norrington za- mknął drzwi i odwrócił się do nas. - Nie byłem w stanie rozmówić się z nią osobiście, rozmawiałem jednak z jej szambelanem, księ- ciem Reedem Larnerem. Przedstawiłem mu powody naszej tu obec- ności, on zaś wyjaśnił, że od innych delegacji słyszał już plotki o po- dobnych spotkaniach. Uważa, że po raz pierwszy od długiego czasu władcy, którzy przybyli na festiwal, będą mieli coś poważnego do omówienia. Jednakże do tego czasu nie wolno nam opowiadać o tym, co widzieliśmy i czego doświadczyliśmy. Dotknąłem pióra temeryksa na swojej masce. - A jeśli ktoś zapyta, dlaczego to nosimy? - Opowieść o wojnie z krukami dobrze służyła wam w drodze. Niech przetrwa nieco dłużej, chłopcy. - Brązowe oczy pana Norring- tona na chwilę przybrały surowy wyraz. - Wiecie, że nie żądałbym tego od was, gdyby nie było to ważne. Dotąd nasze zadanie było pros- te, bowiem stawialiśmy czoło wrogom, którzy chcieli nas zabić i mu- sieliśmy im w tym przeszkodzić. Mam nadzieję, że zebrani tu władcy naszych narodów zrozumiej ą, j akie zamiary mają aurolańczycy. Mam też nadzieję, że połączą się, aby z nimi walczyć, jednak między obec- ną sytuacją a tym celem leży śliskie pole bitewne, gdzie polityka liczy się bardziej niż żołnierskie umiejętności. Dopóki królowa nie zdecyduje, jak i gdzie wywierać naciski, aby inni zaakceptowali jej plany ochronienia Oriosy i usunięcia zagrożenia, te informacje mu- szą pozostać tajemnicą. - No to koniec z moimi planami - Leigh prychnął z udawanym obrzydzeniem. - A już sobie postanowiłem, że przez cały wieczór będę zarabiać na picie i życie, recytując swe dzieło: Jak wykuksać temeryksa. Jego ojciec zaśmiał się. - No cóż, nie chciałbym psuć ci zabawy, istnieje jednak niebezpie- czeństwo, że twoja poezja może skłonić tutejszych mieszkańców do wzniecenia zamieszek, więc muszą cię poinformować, że dzisiejszego wieczora nie będziesz wolny. Jak się okazało, przybyliśmy w dniu, gdy Oriosa wydaje ucztę. Protokół wymaga, abyśmy byli obecni. Głowa Leigha uniosła się, a jego oczy zabłysły. - Jak mus, to mus. Nay skinął głową w moją stronę. - No to ja i Hawkins powłóczymy się trochę po mieście i zoba- czymy, jakich masz konkurentów wśród poetów. - Chociaż na pewno na przyjęciu nie będziecie się tak dobrze bawić, to niemożliwe - pan Norrington westchnął. - Ponieważ wszyscy wiemy, co zdarzyło się w Atvalu, Cooper i pozostali zameldują się w barakach królewskiej gwardii honorowej, Heslin i jego czeladnik spotkają się z Mistrzami Magii w yslińskim Arcanorium, Leigh i ja pójdziemy na ucztę, zaś wy dwaj będziecie nam towarzyszyć jako przyboczni. Książę Larner twierdzi, że nie wyobraża sobie, by Nor- rington przyszedł bez któregoś Hawkinsa u boku i zdecydował, że Leigh również powinien mieć przybocznego. Na rozkaz księcia jego służący przejrzeli bagaże pozostałych arystokratów w poszukiwaniu odpowiednich strojów dla nas. Ubierzcie się, za godzinę przyślą po nas powóz. Pojedziemy na bal, a wy będziecie odzywać się tylko wte- dy, kiedy to będzie konieczne, i spróbujecie dobrze się bawić. Ku naszemu zaskoczeniu ubrania, które znaleziono dla całej na- szej trójki pasowały całkiem nieźle. Mnie dostała się para niebie- skich spodni, czerwona jedwabna koszula i czarna skórzana kurtka z niebieską lamówką. Jednemu z chłopców oberżysty kazałem po- traktować moje buty sadzą i woskiem, by nabrały połysku. W rezul- tacie wyglądałem całkiem elegancko. Nay dostał czerwone spodnie, niebieską koszulę i czarną kurtkę, Leigh zaś ubrał się na czerwono od kolan po szyję i nadgarstki. W powozie wiozącym nas na ucztę, która miała odbyć się w Wiel- kiej Sali fortu Gryps, otrzymaliśmy szybką lekcję etykiety. My dwaj, ja i Nay, byliśmy niżsi rangą od wszystkich obecnych z wyjątkiem służby, ale nie na tyle głupi, aby irytować służących swoją arogan- cją. Leigh nieco zjeżył się na wiadomość, że przewyższa wyłącznie nas dwóch. Pomimo to, jako arystokrata, miał być anonsowany i po- winien wygłosić krótką mowę. Mój przyjaciel natychmiast rozsiadł się wygodniej, by pomyś- leć, co powiedzieć. Dostrzegłszy błysk w jego oku, wiedziałem, że próbuje skomponować jakiś wiersz, i miałem nadzieję, że okaże się on dobry. Odnosiłem niewyraźne wrażenie, że Leigh nie w pełni zdaje sobie sprawę ze znaczenia tego, dokąd jedziemy i co nas tam czeka. Ja miałem tylko stać i starać się nikomu nie wchodzić w drogę, a jed- nak byłem przekonany, że nawet z tym trudno mi będzie sobie pora- dzić. Stosunkowo szybko przyjechaliśmy na miejsce. Wprowadzono nas do bocznej sali. Fort Gryps, położony najbliżej portu, zbudowa- no z masywnych bloków kamiennych. Wydawało się, że drwi z każ- dego, kto chciałby go zaatakować. Potężne kolumny podtrzymywa- ły sklepione sufity. Uznałem, że powstały one podczas niedawnych renowacji, bo kamienie, z których je zbudowano różniły się od tych w ścianach. W oknach były witraże. W dzień na pewno wyglądały one wspaniale, wątpię jednak, czy niegdysiejsi budowniczy wpra- wiliby coś takiego w oknach fortu. Fort Gryps przypominał starego wojownika u kresu swego życia, który teraz zabawia młodych opo- wieściami o swojej przeszłości. Goście zaczęli powoli przechodzić z bocznej komnaty do Wiel kiej Sali. Kiedy wreszcie, po prawie godzinie oczekiwania, zbliżali- śmy się do wejścia, usłyszałem, jak ktoś anonsuje każdą grupę. Kie- dy dotarliśmy do miejsca, z którego mogliśmy już zobaczyć, co się dzieje, stało się jasne, że wszystko będzie przebiegało dokładnie tak, jak zapowiedział pan Norrington. Jego zaanonsują, ja wejdę za nim, on przyklęknie na jedno kolano przed królową i wygłosi powitanie, a później pójdziemy dalej. Wreszcie znaleźliśmy się na początku kolejki. Szambelan, chudy mężczyzna bez maski, który na głowie miał tylko kilka pasm czarnych włosów, a w ustach niewiele więcej zębów, postukał laską w podłogę. - Pan Kenwick Norrington z Valsiny, w Oriosie. Chociaż pan Norrington, tak jak my wszyscy, ubrał się w poży- czony strój, przyniósł ze sobą własną odświętną maskę, którą miał prawo, obowiązek i przywilej nosić. Dzięki niej każdy mógł rozpo- znać w nim wielkiego wojownika i nieustraszonego przywódcę. Chociaż wielu gości ubrało się z przepychem, jakiego nigdy przed- tem nie widziałem i najprawdopodobniej nigdy nie więcej nie zoba- czę, żaden z nich nie wyglądał tak imponująco jak pan Norrington. Maska zakrywała mu twarz i głowę, a z tyłu przechodziła w pe- lerynę, którą uszyto ze skóry zabitego przez niego temeryksa. Białe pióra bestii mieniły się tęczą barw niby oleista błonka na nierucho- mej powierzchni wody, zmieniając kolory przy każdym ruchu. Oj- ciec Leigha zrezygnował z bojowych kokardek, zamiast nich kilka piór na szczycie głowy ufarbowano na odpowiednie kolory. Biało- -złota zapinka przy szyi spinała pelerynę, która zamknęła się wokół niego, gdy ukląkł na jedno kolano przed królową i opuścił głowę. - Wasza królewska mość, to zaszczyt spotkać panią, jak rów- nież służyć ci. Mam nadzieję, że festiwal przyniesie nam wszystkim korzyści, zapowiadając przyszłość wolną od strachu i bogatą. Królowa Lanivette, smukła i elegancka, obrzuciła pana Nor- ringtona przenikliwym spojrzeniem niebieskich oczu. Jej siwe wło- sy harmonizowały z bielą jego peleryny, a uśmiech, który powoli pojawił się na jej twarzy, zdawał się być nagrodą za jego wdzięk. Pochyliła się do przodu i pogłaskała pióra okrywające jego lewy policzek. - Kenwicku, zawsze należałeś do moich faworytów. Spotkanie z tobą to przyjemność, tym większa, gdy jest nieoczekiwana. - Słowa te powiedziała cichym głosem, niemalże szeptem, ale i tak wszyscy zrozumieli, że była z niego zadowolona. - Później znajdziemy czas na dłuższą rozmowę. Pan Norrington wstał i skierował się w prawo, a ja podążyłem za nim. Odwróciłem się, by zobaczyć, jak Leigh będzie zaanonso- wany i jaki wiersz wyrecytuje, ale dostrzegłem tylko zamieszanie. Jakaś wysoka postać, która przepychała się naprzód, odciągnęła uwagę wszystkich od mego przyjaciela. Nowo przybyły miał na so- bie ubranie ze skóry w musztardowym kolorze: buty, spodnie i kurt- kę bez rękawów, luźno zasznurowaną na piersiach. Zobaczywszy tatuaże na jego ramionach i masę jasnych włosów, zorientowałem się, że to Nieustępliwy. Zdziwiłem się, dlaczego nie poznałem go od razu. Wystarczyło jedno spojrzenie, bym sam sobie odpowiedział. Nie- ustępliwy szedł ku nam w płaszczu wykonanym z kawałków futra zszytych rzemieniami, a gdy elf zbliżył się, poznałem, że są to skal- py zabitych jazgotników. Nieustępliwy zatrzymał się w miejscu, gdzie przedtem zatrzy- mał się pan Norrington, ale nie ukląkł. Przycisnąwszy prawą dłoń do piersi, rozejrzał się, obejmując spojrzeniem nie tylko królową La- nivette, jej syna, Scrainwooda i córkę, Ryhope, ale również innych członków rodziny królewskiej i arystokratów, których zaanonsowa- no przed nami. Powoli skinął głową i przemówił: - Nazywam się Nieustępliwy. Jestem Vorquelfem. Nie mam odpowiedniej rangi, nie należę do waszej klasy, a jednak przyby- łem tutaj. - Opuścił rękę i płaszcz ze skór jazgotników okrył go ca- łego. - Przyszedłem wam powiedzieć, że siły aurolańskie dotarły daleko na południe Oriosy, a nawet do Atvalu. Domagam się więc odpowiedzi, co zamierzacie zrobić, aby raz na zawsze położyć kres tej pladze. Rozdział 16 Królowa Lanivette uniosła się z fotela i powstrzymała syna, nacis- kając dłonią jego ramię. Szafirowy pierścień na jej palcu paso- wał do wielkiego szafiru na szyi, oba zaś podkreślały błękit atłaso- wej sukni. Królowa uniosła brodę i uśmiechnęła się, chociaż jej wzrok był surowy. Nie podniosła głosu, jednak zabrzmiał on tak ostro, że zacząłem żałować Nieustępliwego. - Znane mi są rzeczy, o których mówisz, i zamierzam rozmó- wić się w tej sprawie z innymi władcami. - Rozmowy to wszystko, co robicie, i to od trzech pokoleń. - Nieustępliwy wskazał palcem pana Norringtona i mnie. - Ich zapy- tajcie, na ile przydaje się gadanie, kiedy trzeba stawić czoło jazgot- nikom, vylaenom i temeryksom. Sto lat temu straciłem dom i przez całe to stulecie nasłuchałem się tyle, że starczyłoby na całą wiecz- ność. Ale działań nie widziałem nigdy. Zanim królowa zdążyła odpowiedzieć, następny elf prześlizgnął się szybko między dworzanami i przemówił do Nieustępliwego w nie- znanym mi języku. Jego głos, choć melodyjny, zabrzmiał ostro jak nóż, który ma kaleczyć. Nowo przybyły nie dorównywał wzrostem naszemu towarzyszowi i prawdopodobnie ważył zaledwie jedną trze- cią tego, co jego potężnie umięśniony współplemieniec. Wiotkość jego sylwetki harmonizowała z delikatnością długich czarnych włosów, które spływały na jego ramiona okryte płaszczem z ciemnoniebieskiego atłasu. Jego strój przypominał w kroju ten, który Leigh założył na przy- jęcie w Valsinie, ale koronkowa koszula i pończochy miały kolor czer- wony, wybrany na cześć królewskiego domu Oriosy. Najbardziej niezwykłe było jednak to, że jego oczy bardzo przy- pominały ludzkie. Miały źrenicę, a wokół niej kolorową wąską ob- ręcz. Białka połyskiwały złotawo, zaś złoty kolor tęczówki nadawał jego spojrzeniu metaliczną intensywność, oślepiającą, jak słońce w letnie południe. Jego piękne rysy wydawały się przez to ostrzej- sze, a on sam wyższy. Nieustępliwy lekko odwrócił w jego stronę głowę, zupełnie jak pies spoglądający groźnie na okrutnego pana. - Używaj wspólnej mowy, żeby i oni zrozumieli. Nieznajomy przycisnął lewą dłoń do piersi i pochylił głowę przed królową. - Proszę wybaczyć temu elfowi. Nie nauczył się opanowania ani właściwych manier. - Wiem doskonale, na czym polegają właściwe maniery... - Zamilcz, siostrzeńcze. Nieustępliwy odwrócił się do niego. - Jak śmiesz wydawać mi rozkazy, dziadku? Jesteś równie win- ny jak oni. Ciemnowłosy nieznajomy znów odezwał się do niego w języku elfów. Nieustępliwy odpowiedział w podobnym tonie i zaczęła się szybka, ostra wymiana zdań. Nasz przyjaciel najwyraźniej starał się urazić swego rozmówcę, ale jego słowa chyba nie wywierały więk- szego wpływu. Odpowiedzi drugiego elfa powoli zaczęły uspokajać gniew Nieustępliwego, który w końcu wycelował palcem w swego przeciwnika, powiedział coś, a potem odwrócił się na pięcie i wy- szedł. Starszy elf natychmiast ukląkł na jedno kolano i pochylił głowę. - Błagam o zrozumienie, królowo, i o wybaczenie. Nie ma dla niego usprawiedliwienia, chyba tylko to, że elfom z Vorquellynu bra- kuje dojrzałości. Nie kierują się rozsądkiem i wielu rzeczy nie rozu- mieją. Królowa uśmiechnęła się pobłażliwie. - To nie ma większego znaczenia, mój dobry Jentellinie. Ja rów- nież mam do czynienia z osobami, którym nieobca jest impulsyw- ność młodości. - Tu uśmiechnęła się do syna i córki. Zdezorientowany, odwróciłem się do pana Norringtona. - Nie rozumiem. Ten elf nazwał Nieustępliwego swoim sios- trzeńcem, podczas gdy on zwracał się do niego dziadku. A potem mówili o nim tak, jakby był młodzikiem, który zaledwie kilka lat temu dostał księżycową maskę. - To skomplikowane, Hawkins, i ja sam nie wszystko rozu- miem. - Potem pan Norrington nagle uśmiechnął się. - Wybacz mi, Tarrancie, że zwracam się do ciebie tak samo, jak do twego ojca. Z uśmiechem wzruszyłem ramionami. - Mnie to nie przeszkadza. Mam nadzieją, że potrafią służyć panu równie dobrze jak on. - Na pewno potrafisz. Będziesz służył mnie, a potem Leigho- wi, tak samo jak twój ojciec, który należał do świty mojego, zanim przyszedł na służbą do mnie. Żaden Norrington nigdy nie zawie- dzie, jeśli będzie go wspomagał któryś Hawkins. - Pan Norring- ton skinął mi głową, po czym odwrócił się, by porozmawiać z el- fem, który właśnie zbliżał się do nas. Witając go, położył prawą dłoń na sercu. - Panie Jentellinie, to przyjemność spotkać pana. Jentellin skrzyżował ramiona na piersi. - Cała przyjemność po mojej stronie, wielmożny panie Nor- ringtonie. Pański przyboczny to na pewno Hawkins? - Tak, Tarrant Hawkins. O ile pamiętam, poznał pan jego ojca dwadzieścia lat temu? - Podczas Świata Zbiorów, gdy odbywało sią ono w Jeranie. Tak, pamiętam. Przekaż, proszę, swemu ojcu pozdrowienia, kiedy go znów zobaczysz. - Przekażę, proszą pana... to znaczy wielmożny panie. - Z opóź- nieniem położyłem dłoń na sercu, zdumiony, że mój ojciec poznał jakiegoś elfa. Co prawda wydarzyło się to przed moim urodzeniem, uważałem jednak, że powinien był wspomnieć o czymś takim. Jentellin uśmiechnął się do mnie i spojrzał na pana Norringtona. - Vorquelf dał nam do zrozumienia, że widział pan to samo, co on. Czy pióra temeryksa na masce młodego Hawkinsa to dowód, że tak było? - To tylko pamiątka z dnia, kiedy to wszystko się zaczęło, nie dowód tego, co widzieliśmy i robiliśmy w Atvalu. Rozumiem, dla- czego gniewa sią pan na Nieustępliwego, ale gdyby nie on, prawdo- podobnie zginęlibyśmy tam. - Tak, Nieustępliwy mnie ocalił, ale gdyby nie Leigh i jego miecz... - Przerwałem w pół zdania, bo pan Norrington dotknął pal- cem do zamkniętego lewego oka. Elf odsunął się i złączył ręce za plecami. - Miecz znaleziony w Atvalu? Chętnie dowiem się o nim cze- goś więcej. - Na pewno dowie się pan i to niedługo. Pytanie za pytanie? Moje- go przybocznego zdziwiło pana zachowanie wobec Nieustępliwego. Elf uniósł brew. - Co chciałbyś wiedzieć? - Traktował go pan tak, jakby był dzieckiem. - Bo nim jest. Zmarszczyłem brwi. - Ależ on ma ponad sto lat. Pan Norrington roześmiał się. - Wiek a dojrzałość to dwie różne rzeczy, Hawkins. Rozejrzyj się, a zobaczysz wielu siwowłosych starców zachowujących się tak, jakby znów byli młodzi. - No cóż, może to i prawda. Elf zachichotał cicho. - Nieustępliwy, jako elf z Vorquellynu niezwiązany ze swoim krajem, jest w świetle naszych praw i tradycji, w dużym stopniu dziec- kiem. Rytuał wiązania się z krajem rodzinnym przypomina wasz księżycowy miesiąc. To okres, kiedy poznajemy i akceptujemy swo- je obowiązki. Zyskujemy oparcie, fundament, zaś Nieustępliwego pozbawiono tego. Jest więc on w dużym stopniu dzieckiem, impul- sywnym i lekkomyślnym. Na pewno zwróciłeś uwagę na jego oczy. To są oczy dziecka. Gdyby związał się z Vorquellynem, zmieniłyby się na takie jak moje. Ponieważ nie patrzy na świat dorosłymi ocza- mi, postrzega wszystko bardzo prosto. - Elf uśmiechnął się uprzej- mie. - Jestem mu wdzięczny, że w Atvalu ocalił wam życie, i dosko- nale zrozumiem pozytywne uczucia, jakie żywicie wobec niego. Potem zerknął na pana Norringtona. - Ten miecz, który znaleźliście... - Znalazł go mój syn, Bosleigh. - Tak, pański syn. Rozumiem, że broń okazała się niezwykła? Pan Norrington powoli skinął głową. - W tym ostrzu zawarta jest wielka magia. Patrząc, jak mój syn uczy się władać bronią, zawsze marzyłem, że po mistrzowsku opa- nuje technikę, ale już dawno zrozumiałem, iż będzie tylko przecięt- nym szermierzem. Jednakże, trzymając w dłoni ten miecz, stał się mistrzem. Każde znane sobie cięcie wykonywał z precyzją, jakiej jeszcze u nikogo nie widziałem. - Czy ten miecz ma jakąś nazwę? - Nieustępliwy powiedział, że nazywa się Temmer. Elf zamilkł na moment. - I pana syn przelał nim krew? - Tak. Jentellin przymknął oczy i wymamrotał coś w języku elfów. Kie- dy je znowu otworzył, rzucił panu Norringtonowi słaby uśmiech. - Jestem pewien, że Nieustępliwy naopowiadał wam strasznych rzeczy o tym mieczu. Trzeba przyznać, że to niebezpieczna broń. Temmer zaginął siedemset lat temu, ale kiedy ostatni raz widziałem go w czasie bitwy, działał na człowieka, który nim władał, właśnie tak jak pan opisuje. Dokonałem w myślach szybkich obliczeń. - Wobec tego ma pan... ale wygląda pan... ani śladu siwizny... ehem, to znaczy chcę powiedzieć, że Nieustępliwy rzeczywiście może wydawać się panu dzieckiem. Uśmiech elfa stał się wyraźniej szy, a później przeszedł w dźwięcz- ny śmiech. - Tak, mój młody przyjacielu, przeżyłem już tyle lat, a nawet jeszcze więcej. O wiele więcej. - I rzeczywiście jest pan dziadkiem Nieustępliwego? - Nie. - Jentellin potrząsnął głową, a jego długie, czarne włosy omiotły ramiona. - W naszym języku słowo dziadek to grzecznoś- ciowy zwrot używany wobec starszych mężczyzn. Ja nazwałem go siostrzeńcem, ponieważ tak zwracamy się do ludzi młodych. Nie- ustępliwy nie jest moim krewnym, ale mam kuzyna, który pochodzi z Vorquellynu, dzielę więc jego ból. W tej chwili zbliżył się do nas kapitan z Gwardii królewskiej, sądząc ze znaków na jego masce, i zasalutował szybko. Pan Nor- rington odpowiedział tym samym gestem. - Wielmożni panowie, królowa chce opuścić zgromadzenie i prosi, byście dotrzymali jej towarzystwa. Proszę za mną. - Z przyjemnością. - Pan Norrington odwrócił się do mnie i poło- żył mi dłoń na ramieniu. - Znajdź mego syna i Naya. Wyjaśnij, że mam audiencjęu królowej, i miej na nich oko. Jeśli spotkamy się znowu przed północą, razem wrócimy do gospody, w innym wypadku sam tam poja- dę. W razie potrzeby przygotuję rozkazy na rano. Zrozumiałeś? Skinąłem głową, po czym złożyłem ręce na piersi. - Poznanie pana to zaszczyt, panie Jentellinie. Elf również położył dłonie na sercu i odpowiedział skinieniem głowy. Kiedy obaj odeszli wraz z żołnierzem, odwróciłem siew stro- nę wejścia i po krótkich poszukiwaniach dostrzegłem ponad tłumem rudą głowę Naya. Dotarłem do niego bez trudności. Olbrzym uśmiechnął się, gdy mnie zobaczył, i podał mi puchar wina. - Miał być dla Leigha, ale on jest zajęty. Podążyłem wzrokiem za jego spojrzeniem i zobaczyłem Leigha, który siedział w fotelu otoczony przez pół tuzina młodych kobiet. Dwie nosiły maski, reszta nie, żadna nie była jednak od nas starsza o więcej niż cztery lata, no, może z wyjątkiem elfa. Nie miałem po- jęcia, w jakim mogła być wieku ta elfijska dama. Wyglądała jednak bardzo młodo, a ponieważ była szczupła, delikatna i bez tatuaży, wiedziałem, że nie pochodzi z Vorquellynu. Leigh właśnie trącał palcem pióro temeryksa wiszące na jego księżycowej masce. - O, tak, nasze przygody były bardzo ekscytujące i niebezpiecz- ne. Opowiedziałbym wam o nich, są jednak tak przerażające, że wszystkie mogłybyście zemdleć. Sam drżę na myśl o rzeczach, któ- re widziałem. Aż mnie ścisnęło w żołądku, kiedy kobiety odpowiedziały peł- nym współczucia, kojącym chórem, a następnie usilnie prosiły, by jed- nak opowiedział im o swoich przygodach. Leigh opierał się mężnie, wyjaśniając, że już sama myśl o tym, co widział, powoduje że zaczy- na się pocić. Ten wybieg powitały kolejne wylewne deklaracje współ- czucia, którymi mój przyjaciel rozkoszował się jak kociak śmietanką. - No cóż, moje piękne panie, nie chciałbym, żebyście uznały, iż jestem bezduszny, ponieważ ciągle odmawiam waszym prośbom. Muszę też dodać, że mam zaszczyt być poetą. Pisuję wiersze ama- torsko, może dlatego, aby zapcmnieć o potwornościach, jakie wi- działem - Leigh przymknął oczy, pochylił głowę i lewą ręką potarł czoło. Kiedy rudowłosa piękność po prawej stronie zaczęła maso- wać jego lewą skroń, rzucił jej znużony uśmiech i otworzył oczy. - Jeśli chcecie, zaprezentuję wam swoje ostatnie dzieło. Nosi ono ty- tuł: Jak wykuksać temeryksa. Jednym haustem opróżniłem puchar. Leigh był gotów złamać zakaz ojca, który nie pozwolił nam opowiadać o naszych przygo- dach. Co prawda po wybuchu Nieustępliwego trudno już było utrzy- mywać w tajemnicy nasze przeżycia, tym niemniej mój przyjaciel mógł narobić sobie kłopotów. Świadomość tego sprawiła, że poczu- łem nieprzyjemny smak w ustach. Szybko jednak zdałem sobie sprawę, że smak ten nie był wyłącz- nie winą Leigha. Nay miał okropny gust. Wino, które wybrał, spaliło mi gardło, wykrzywiło usta i najwyraźniej zamierzało wydostać się z powrotem. Rzuciłem okiem na swego wielkiego przyjaciela. - Jak możesz pić coś takiego? To wino jest niewiele lepsze od octu. Nay uśmiechnął się. - Wziąłem je dla Leigha - wyjaśnił i uniósł swój puchar. - Tu- taj mam coś innego. - I pozwoliłeś mi wypić to świństwo? - Pomyślałem, że pomoże ci wymyślić, co powinniśmy zrobić z młodym Norringtonem. Skinąłem głową, oddałem mu kielich i podszedłem do naszego rozgadanego towarzysza. - Wielmożny panie, chyba nie zamierza pan zaprezentować swe- go dzieła nieprzygotowanym słuchaczkom? Leigh podniósł głowę, zaskoczony. - No cóż, myślałem... - Temat jest dość przygnębiający, prawda? - Uśmiechnąłem się do otaczających go kobiet. - Może powinien pan zabawić damy czymś lżejszym. Rymowanie imion i tak dalej. Mój przyjaciel skinął głową i postukał się palcem w nos. Podej- rzewał chyba, że w ten sposób chcę poznać imiona dziewcząt i póź- niej poprosić je do tańca lub coś w tym stylu, ale niewątpliwie spodo- bał mu się pomysł rymowania ich imion. Pierwsze próby zostały powitane chichotami, które zachęciły go do dalszych wysiłków, Nay tymczasem wręczył poecie puchar wina, aby nie zaschło mu w ustach. Uśmiechnąłem się do niego. - Jeszcze kilka kieliszków i pozapomina tyle ze swojego dzie- ła, że nie będzie mógł sobie narobić kłopotów. - To dobry plan. - Kiedy odchodziliśmy, aby przynieść więcej wina, Nay położył mi dłoń na ramieniu. - Widziałem, jak gadałeś z elfem. - Pan Jentellin - westchnąłem, a potem powtórzyłem mu całą rozmowę. Słuchał z kamienną twarzą, od czasu do czasu tylko odpo- wiadając jakimś mruknięciem. - Trochę mi teraz żal Nieustępliwego. - Taaa, chociaż nie tylko Jentellin zachowywał się dziś jak des- pota. - Nay wskazał głową Leigha, którego rozchichotana świta jesz- cze się powiększyła. - Przez tę awanturę odźwierny przestał anonso- wać, co zirytowało wielmożnego pana, bo nie został wszystkim przedstawiony. Zrobił się taki, jak to on czasem potrafi, a potem naka- zał mi, żebym zachowywał się jak na porządnego przybocznego przys- tało i zdobył mu trochę wina. Nie powinienem dawać go tobie. - Chciałbym się tylko dowiedzieć, ile czasu mi zostało, zanim trucizna zacznie działać. Roześmialiśmy się obaj, a potem ruszyliśmy na poszukiwanie trunku, który będzie jednocześnie słodki i tęgi. Kiedy go znaleźli- śmy, wróciliśmy do Leigha, który tymczasem wstał i recytował swo- je wiersze. Poiliśmy go pucharem za pucharem, aż wreszcie zaczął się uspokajać i ograniczać do głupiutkich rymowanek, wymyślanych na poczekaniu na podstawie słów podsuwanych mu przez widow- nię. Przed pomocą usnął, a wtedy zabraliśmy go z powrotem do go- spody i ułożyliśmy na podłodze. Miałem wątpliwości, czy nie powinniśmy przenieść go na łóż- ko, na którym była już nowa słoma, czyniąc je bardziej miękkim. - Jeśli go tu zestawimy, obudzi się cały zesztywniały i obolały. Nay roześmiał się. - Och, lciedy wielmożny pan się obudzi, będzie mu dolegało coś znacznie gorezego, i to nie dlatego, że spędził noc na podłodze. A skoro i tak ma czuć się podle, równie dobrze może tam zostać. Na łóżku będzie nam tylko przeszkadzał, a przecież musimy się dobrze wyspać, żeby poradzić sobie z nim jutro rano. Rozdział 17 Następnego dnia wszyscy mieliśmy wrażenie, że ranek wstał o wiele za wcześnie, jednak żaden z nas nie odczuwał tego tak boleśnie jak Leigh. Twarz miał szarą jak popiół, a głowę trzy- mał w obu dłoniach, jakby była przejrzałą dynią niepewnie trzy- mającą się na jego ramionach. Chciałem sobie z niego pożarto- wać, ale kiedy z jego ust wydobył się niski jęk, przypomniałem sobie, że przecież to my z Nayem wlewaliśmy mu do gardła całe litry wina. - Znam dobre lekarstwo na kaca, - Nay szybko włożył ubranie i ruszył na dół do gospody. - Wrócę za momencik. Leigh przeczołgał się po podłodze, pozostawiając za sobą roz- ciągnięty kokon z koców i powoli wdrapał się na łóżko. Sądząc ze sposobu, w jaki się ruszał, nawet momencik musiał wydawać mu się wiecznością. Opadł twarzą na materac, a pot przykleił jego jasne włosy do czoła. Potem obrócił się nieco i spojrzał na mnie prawym okiem. - Czy zrobiłem z siebie kompletnego głupca? - Nie zwymiotowałeś w powozie. - To dobrze, ale ja pytam o ucztę. Oparłem się o wezgłowie i przyciągnąłem kolana do piersi. - Panie uznały, że jesteś zabawny - szczególnie dwie z nich. Sądzę, że pochodziły z Okrannelu. - Wysokie blondynki, podobne do Noldy Disper? - Tak, to one. Zapewne poezja jest dla Okrannelczyków nowo- ścią. - Pewnie tak - Leigh zamknął oko. - Czuję się tak, jakbym miał w głowie hordę jazgotników próbujących wydostać się na zewnątrz. - Uspokój się, Leigh. Nie zrobiłeś niczego, co ukazałoby w złym świetle twego ojca lub Oriosę. - Królowa mnie nie widziała? - Nie, była na spotkaniu z panem Norringtonem. - A księżniczka? Zamrugałem oczami i poklepałem go po ramieniu. - Spodobała ci się? Przecież Ryhope nie jest blondynką, ma ciemne włosy. - Ach, ale te oczy, te niebieskie oczy. Są niebieskie jak... jak... - Tak niebieskie jak twoje czerwone? -Nay, który właśnie wró- cił, kopniakiem zamknął za sobą drzwi. Potem rzucił mi małą skó- rzaną sakiewkę. Gdy ją złapałem, w środku zabrzęczały monety. Olbrzym wręczył Leighowi parujący kubek. - Niech się wasza mi- łość ruszy, lekarstwo przyjechało. Leigh przetoczył się na bok z wdziękiem dobrze utuczonej świ- ni taplającej się w błocie i podciągnął się na tyle, aby jego ramiona dotknęły wezgłowia. Sięgnął po kubek, ale powąchawszy płyn, cof- nął rękę. - Okropnie śmierdzi. - To jest do picia, nie do wąchania. - Nay wzruszył ramionami i uniósł kubek do ust./- Nie chcesz, żeby ci było lepiej, to nie. - Nie, nie, nie, daj mi to, daj mi to. - Leigh zaczął z entuzja- zmem, który pod koniec nieco przygasł, jednak jego dłonie całkiem energicznie wyciągały się w stronę kubka. Nay upewnił się najpierw, czyjego pacjent wystarczająco mocno objął kubek palcami, potem pochylił się i zacisnął mu nos. - Musisz wypić wszystko, Leigh. Jeden duży łyk. I przeżuj okru- chy z dna. Leigh przez chwilę dmuchał na parujący płyn. Z mojego miej- sca wydawał się on ciemnofioletowy, a przy ścianach kubka pływa- ły białe pyłki. W końcu Leigh wzruszył ramionami, zamknął oczy i wypił. Jego grdyka poruszyła się w górę i w dół, zobaczyłem łzę, która wypłynęła spod jego maski, ale opróżnił kubek, a potem przez chwilę coś żuł i przełykał. Nay puścił jego nos i uśmiechnął się. - Grzeczny chłopiec. Leigh natychmiast wstrząsnął się, jakby wąż wślizgnął się w no- gawkę jego spodni. - Brrrrr! To było okropne! Mam wrażenie, że mój żołądek sta- nął w płomieniach. - Wycelował palec w Naya. - Na jakiej zasadzie to działa? Czy chodzi o to, żeby brzuch tak mnie rozbolał, aby gło- wa w porównaniu z nim wydawała się zdrowa? Nay zabrał kubek, sprawdził, czy na dnie nic nie zostało, po czym potrząsnął głową. - To tylko wino, czosnek, kora wierzby i kilka innych składni- ków. Moja mama to sprzedaje. Po przyjęciach z okazji letniego prze- silenia i innych światach idzie jak woda. Roześmiałem się, a Leigh opadł z powrotem na łóżko i zakrył oczy przedramieniem. Otworzyłem sakiewką i wysypałem na kola- na tuzin srebrnych monet. Wewnątrz zaklinował sią zwinięty kawa- łek papieru, wyciągnąłem go więc i rozwinąłem. Szybko przeczyta- łem wiadomość, a potem stuknąłem Leigha w rękę. - To od twojego ojca. - Przeczytaj na głos. Nay nie umie czytać, a ja nie jestem w sta- nie. Nay zmarszczył brwi. - Umiem czytać. Trochę. - To prosta wiadomość. - Odchrząknąłem. - „Panowie, obecna sytuacja wymaga, abym poświęcił jej nieco czasu, będę więc nie- osiągalny do późnego popołudnia. W załączeniu przesyłam pienią- dze, abyście mogli nacieszyć się festiwalem. Wróćcie nie później niż o czwartej wieczór. Wasz KN". Leigha przesunął nieco ramię i spojrzał na mnie jednym błysz- czącym niebieskim okiem. - Pozwala nam się zabawić? - Tak napisał. Leigh zaśmiał się i usiadł, przerzuciwszy nogi nad brzegiem łóżka. - Wobec tego nie ma sensu tracić czasu, prawda, chłopcy? Uniosłem brew. t Sądziłem, że jesteś bliski śmierci i powinniśmy już zacząć ko- pać grób. Leigh wstał, zachwiał się nieco, a potem oparł się o Naya. - To było, zanim się dowiedziałem, że ten dzień należy do nas. Obowiązek wzywa, koledzy. Mamy dużo różnych rzeczy do zrobie- nia. - Zerknął na monety leżące na łóżku. - Hmmmm... sześć dla mnie, po trzy dla każdego z was i zabawa będzie przednia. Nay zmarszczył brwi. - Może i nie czytam najlepiej, ale na rachunkach się znam. Niby dlaczego ty masz wziąć sześć? - Nay, czy kiedykolwiek uczestniczyłeś w festiwalu, mając aż trzy srebrniki do wydania? Nie? No, a czyż nie bawiłeś się doskona- le pomimo braku funduszy? Zmarszczki na czole Naya pogłębiły się. - Owszem. - No więc widzisz. Ty będziesz miał więcej pieniędzy, niż kiedy- kolwiek przedtem, ja zaś zdecydowanie mniej. Ty będziesz uradowa- ny, a ja będę cierpiał, ale jakoś przeżyję dzięki twojemu lekarstwu. - Klepnął Naya po plecach i zataczając się ruszył ku miednicy, aby się umyć. - Będzie świetnie, chłopcy, zobaczycie. Mieszkańcy miasta dobrze zapamiętają dzień, kiedy my trzej przybyliśmy na festiwal. W owych czasach obchody Święta Zbiorów wyglądały inaczej niż obecnie. Kiedy przechadzaliśmy się po mieście widzieliśmy na wszystkich twarzach uśmiechy. Uśmiechali się nawet strażnicy, któ- rzy poddali nas pobieżnym oględzinom, aby sprawdzić, czy nie wzię- liśmy ze sobą broni. Kupcy przybyli tutaj z całego świata, przywo- żąc produkty ze swoich krajów, jak również towary, które kupili po drodze. Żonglerzy i akrobaci, odgrodziwszy nieduże placyki, przed- stawiali zdumiewające sztuki w zamian za pieniądze, lub inne pre- zenty, które tłum gotów był im dać. Zobaczyłem człowieka, który prowadził na smyczy tańczącego niedźwiedzia i namiot obwieszony flagami, na których wypisano, że wewnątrz zmysłowe tancerki z od- ległej Malcy odsłonią przed nami wszystkie sekrety swych uwodzi- cielskich tańców z welonami. Tym, którzy nie umieli czytać, wyjaś- niał wszystko widok kobiety wijącej się w tańcu na niewielkiej scenie w pobliżu wejścia. Wszędzie można było dostać jedzenie i picie. Winiarze oferowali swoje trunki w kubkach, kubłach lub beczkach. Potrawy były najróż- niejsze, od kasz mocno doprawionych przyprawami, do świeżego chle- ba i mięs, przyrządzonych jako duszone, gotowane, pieczone, wędzo- ne lub suszone. Na sprzedaż były też świeże ryby. Tylko niektóre rozpoznałem, bo większość pochodziła z głębin Półksiężycowego Morza. Pomyślałem więc, że powinienem ich unikać, jednak kiedy podmuch wiatru przyniósł zapach do moich nozdrzy, aż pociekła mi ślinka. Leigh, który - jak można było się spodziewać - objął przewod- nictwo nad naszą wyprawą, odciągnął nas jednak od jedzenia i popro- wadził do gier zręcznościowych. Właściciele tych budek oferowali szczęściarzom najróżniejsze nagrody. Przeważnie były to drobiazgi, na przykład amulety ozdobione symbolami bożków szczęścia i losu, lub bogini miłości Euris. W wielu miejscach dawano również girlan- dy wstążek z wplecionymi suszonymi kwiatami lub gałązkami ziół o cudownym zapachu. Girlandy te można było nosić, jednak niektó- rzy sprzedawcy przyjmowali je również jako dodatek do zapłaty, da- jąc na przykład duży kubek wina zamiast małego, albo dwa udka kur- czaka w cenie jednego i pół. Kiedy przechadzaliśmy się po terenie festiwalu, ludzie często zwracali na nas uwagę. Leigh, znów ubrany od stóp do głów na czerwono, bardzo wyróżniał się z tłumu. Nay i ja założyliśmy najczystsze z naszych ubrań podróżnych. Nie wyglądaliśmy w nich jak kupcy czy bandyci, jednak kontrastowały one mocno ze strojem naszego towarzysza. Nasze księżycowe maski również przyciągały uwagę, a ja nie byłem w stanie zapomnieć o piórach temeryksa trze- poczących przy moim lewym uchu. Nie wiedziałem, czy ci, którzy patrzyli, wskazywali nas palcami i chichotali, zakrywając usta dło- nią, uważali nas za osobliwości, czy też usłyszeli już coś o wydarze- niach poprzedniego wieczora i zastanawiali się nad znaczeniem tych piór. Leigh zdawał się tego wszystkiego nie dostrzegać. Poprowadził nas prosto do budki, gdzie dawano nagrody za trafienie z łuku do celów, które - przynajmniej według mnie - ustawiono śmiesznie bli- sko. Dziesięć strzał kosztowało miedziaka, a więc za jedną z naszych srebrnych monet mogliśmy ich kupić tysiąc. Pięć strzał w sercu tar- czy wystarczyło do zdobycia girlandy, co przy tej odległości wyda- wało się dziecinnie łatwe. Leigh uśmiechnął się do mnie. - Ty jesteś naszym łucznikiem, Hawkins. Chcesz spróbować szczęścia? - Chętnie. - Wyciągnąłem srebrnika i rzuciłem go na ladę. - Dob- ry człowieku, wezmę dziesięć strzał, jeśli łaska. Mężczyzna przyjrzał się monecie podejrzliwie, potem wyciągnął dziesięć strzał i wręczył mi łuk. Nay przesunął się na bok, żeby zo- baczyć, czy uczciwie wylicza mi resztę, podczas gdy ja poszedłem na linię i spojrzałem na zestaw celów. - Będę strzelał do jelenia. - Jak pan sobie życzy - burknął sklepikarz. Słowo dziecinny dobrze opisuje zadanie, którego się podjąłem, łuk bowiem był tak słaby, że można by go dać dziecku. Cięciwa zwisała luźno, łęczysko nie było zbyt elastyczne. Gdybym po prostu rzucił strzałę, pokonałaby większy dystans niż wystrzelona z tego łuku. Wierzyłem jednak, że zdołam trafić do celu. Same strzały okazały się niewiele lepsze. Większość była spa- czona, wszystkie miały źle przymocowane lotki i stępione groty, a promienie kilku z nich rozszczepiły się na końcu, w miejscu na- cięcia, na którym opierała się cięciwa. Zorientowałem się, że nie tylko nie pozwolono nam zabrać broni na festiwal, ale zadbano rów- nież o to, żeby nikt nie znalazł jej na miejscu. Leigh uśmiechnął się do mnie. - Jakiś problem, Tarrancie? - Bynajmniej, wielmożny panie. - Założyłem strzałę, wycelowa- łem i zwolniłem cięciwę. Cel, wykonany z workowego płótna, wypchanego trawą i liść- mi i zamocowanego na ramie o kształcie zbliżonym do jelenia, miał wielkie czerwone serce wymalowane za jednym barkiem. Moja strza- ła poleciała we właściwym kierunku, ale straciła impet i zanim zdą- żyła dotrzeć do celu, zaryła się w ziemię prawie półtora metra przed nim. Leigh zakaszlał w dłoń. - Wiatr, Hawkins? - Tak, wiatr jązabił. Tak musiało być. -Założyłem kolejną strza- łę, naciągnąłem, wycelowałem, uniosłem ramię i wystrzeliłem. Strza- ła kręciła się mocno w locie, trafiła jednak jelenia w żebra, o szero- kość dłoni od serca. - Trafiony w płuca. Nie pobiegłby daleko. - To prawda, Hawkins, ale i tak nie chciałoby się nam go ści- gać. - Leigh podniósł jakąś strzałę i obrócił ją w palcach. - Być może ta lepiej poleci. - Tym razem prosto w serce. - Naciągnąłem, wycelowałem, strze- liłem. Strzała rzeczywiście poleciała lepiej i trafiła dokładnie w sam środek namalowanego serca. A potem odpadła z metalicznym brzękiem. Lewa brew Leigha uniosła się ponad maskę. - Tym razem ten wiatr okazał się bardzo mocny, czyż nie, Haw- kins? - O tak, to wiatr. - Być może - odezwał się jakiś męski głos - wiatr ów został wywołany przez nadmiar przechwałek na temat celności oriosań- skich łuczników. Wszyscy trzej odwróciliśmy się, by zobaczyć, kto nas obraził, ale natychmiast, także wszyscy, uklęknęliśmy na jedno kolano. Leigh uniósł głowę i uśmiechnął się. - Wasza wysokość, to zaszczyt. Księżniczka Ryhope uśmiechnęła się do nas i nie mogłem za- przeczyć, że jest piękna. Była od nas starsza o jakieś cztery lata. Jej roziskrzone oczy miały ten odcień błękitu, jaki widuje się na zbo- czach dalekich gór albo na czystym letnim niebie. Długie czarne włosy zostały splecione w warkocz i związane wstążkami dobrany- mi pod kolor oczu. Drobne piegi pokrywały blade policzki i czubek nosa, a kości policzkowe i czoło zakrywała płowa maska. Miała na sobie prostą brązową suknię, bardziej odpowiednią do jazdy konnej niż na dworskie przyjęcia, zaś w prawej dłoni niosła mały wachlarz. Jej szyję otulał niebieski szal, którego długie końce, przerzucone przez prawe ramię, unosiły się w lekkim wietrzyku. Mężczyzna, który się odezwał, zrobił krok w naszą stronę, wy- suwając się spośród otaczających księżniczkę dworzan. Chociaż kilka centymetrów niższy ode mnie i odrobinkę szczuplejszy, miał jednak wygląd wojownika. Jego czarne włosy były krótko ostrzyżone, zgod- nie z alcydiańską modą, i żadna maska nie kryła jego twarzy i brą- zowych oczu. Podwinięte ku górze końce bujnych wąsów dotykały policzków, a z lewego ucha zwisał złoty kolczyk. Strój nieznajome- go, od butów i spodni do prostej tuniki i kurtki, utrzymany był w róż- nych odcieniach brązu, od ciemnego do prawie płowego, co spra- wiało, że on i Ryhope wydawali się dobraną parą. Ryhope zamknęła wachlarz i lekko stuknęła nim mężczyznę w ra- mię. - Książę Auguście, naprawdę mamy w Oriosie wielkich łuczni- ków, a przynajmniej lepszych niż alcydiańscy wytwórcy łuków i strzał. - Ależ księżniczko, przecież pani brat twierdzi, że prawdziwy talent zawsze zatriumfuje, mimo kiepskiego sprzętu. Leigh podniósł głowę. - Proszę, niech Wasza Wysokość nie strofuje księcia Augusta za to, że ma w swoim kraju kiepskie uzbrojenie. Alcydiański książę spojrzał na mojego przyjaciela, na chwilę się odwrócił, a po czym znów przeszył go wzrokiem. Leigh odpo- wiedział uśmiechem, który zdawał się mówić: owszem, rzeczywiś- cie odważyłem się coś takiego powiedzieć. Ryhope znów otworzyła wachlarz, by ukryć rozbawienie, wśród dworzan rozległy się chi- choty, a i mnie trudno było powstrzymać się od śmiechu. Leigh podniósł się z klęczek i złożył głęboki ukłon. - Jestem zdruzgotany, wasza wysokość, że to, co zrobił tutaj mój przyboczny, rzuciło cień na reputację oriosańskich łuczników. Muszę to pani wynagrodzić. A więc deklaruję, tu i teraz, że jednym strzałem trafię jelenia w serce. August parsknął krótkim śmiechem. - Twój przyboczny właśnie tego dokonał. - Owszem, ale ja będę strzelał z zawiązanymi oczami. Spojrzałem na przyjaciela, a on na mnie. - Czy nadal jesteś pijany, Leigh? - wyszeptałem. - To się uda, Hawkins, jeśli mi pomożesz. - Uśmiechnął się. - Wasza wysokość, czy byłaby pani łaskawa dać mi swój szal? Ryhope wręczyła wachlarz jednej ze swoich dam dworu, a po- tem rozwiązała szal. August uniósł go do oczu. - Przez to wszystko widać. Leigh wziął szal i wielokrotnie składał go na pół, tak że w koń- cu powstał pasek trzycentymetrowej długości. - Teraz już wszystko zasłania. Podsunął go Augustowi, by sam sprawdził. Alcydiański książę prychnął pogardliwie, więc Leigh zwrócił się do mnie i zakrył mi szalem oczy. - Widzisz coś, Hawkins? - Nie, wielmożny panie. - Doskonale. - Odwrócił się i wręczył szal Nayowi. - Pokaż go wszystkim, którzy chcą to sprawdzić. Następnie podszedł do lady, na której leżało jeszcze siedem strzał. Wybrał jedną, pokazał mi ją, a potem, korzystając z tego, że olbrzym odwrócił uwagę zebranych, wyszeptał: - Stań obok mnie, bardzo blisko i ustaw swoją prawą stopę w kierunku serca jelenia. Skinąłem głową i powiedziałem: - Ta strzała nie zboczy z toru, wielmożny panie. - Doskonale. - Odwrócił się do obserwujących nas zgromadzo- nych i uniósł strzałę, by mogli ją obejrzeć. - Nie ma w niej nic nie- zwykłego, prawda? Widzowie potrząsnęli głowami przecząco. Leigh wręczył mi strza- łę, uniósł łuk, sprawdził napięcie cięciwy. Trzymając broń w lewej ręce, przybrał bohaterską pozę, odpowiednio rozstawił nogi i ustawił się bo- kiem do celu. Zerknąwszy przez ramię, prawą ręką przywołał Naya. - Nay, proszę o opaskę. - Nie, nie zgadzam się. - Książę August schwycił koniec niebies- kiego szala. - On jest twoim wspólnikiem. - Daję panu słowo, wasza wysokość, że nawet gdybym mógł, nie spojrzałbym na jelenia. - Leigh uniósł rękę i przesunął w górę swoją maskę. - Ta maska i tak prawie wszystko mi zasłania. - August ma rację. - Księżniczka Ryhope wzięła szal i pode- szła do niego od tyłu. - Ja zawiążę ci oczy. - Piękność i gracja waszej wysokości i tak już mnie oślepiły. Kobieta z uśmiechem zakryła mu szalem oczy. Niebieski materiał doskonale wpasował się w zagłębienia, które tworzyła maska. Księż- niczka zawiązała węzeł, a potem poklepała Leigha po ramieniu. - Strzelaj dobrze. W grę wchodzi honor Oriosy. Leigh podniósł łuk. - Strzała, Hawkins. Pomóż mi ją założyć. Wsunąłem strzałę w jego lewą dłoń opartą na majdanie, naciąg- nąłem hak, potem poprowadziłem jego prawą rękę do cięciwy. Tak jak prosił, swoją prawą stopę skierowałem w stronę serca jelenia. Leigh odwrócił głowę w lewo, uniósł nieco lewe ramię, naciągnął cięciwę i wystrzelił. Strzała pomknęła prosto. Był to chyba najlepszy strzał Leigha, jaki kiedykolwiek widziałem. Pięknym hakiem jego strzała zniżyła się ku celowi i wbiła się w serce jelenia, a wśród widzów za nami rozległy się zdumione westchnienia. W chwilę później jednak spadła na ziemię, a widzowie westchnęli zawiedzeni. Szok księcia Augusta w jednej sekundzie zmienił się w tryumf. - Nie wbiła się. Leigh odwrócił się spokojnie i stanął przed nim, nie zdejmując opaski. - Ja twierdziłem jedynie, że trafię jelenia w serce. Nie mówi- łem, że strzała się wbije. Jaki sens ma strzał, który może zabić, kiedy cel nie może zostać zabity? Księżniczka Ryhope dotknęła ramienia Augusta. - Chodziło o pokaz umiejętności, wasza wysokość, nie o obiad. Założę się jednak, że gdyby dał pan temu oriosańskiemu łucznikowi dobrego konia, pełny kołczan i przyzwoity łuk, nie byłoby zwierzę- cia, którego nie zdołałby ustrzelić, aby pana nakarmić. Leigh ukłonił się nisko. - Jest pani zbyt łaskawa, księżniczko - to mówiąc, ściągnął opas- kę i oddał ją Ryhope. - Pani szal. Młoda dama potrząsnęła głową. - Proszę go zatrzymać, szlachetny panie. Zasłużył pan na niego. - Pani pozwoli, że się teraz przedstawię: Bosleigh Norrington, pani sługa i dłużnik. - A ja dzięki temu długowi stanę się niewątpliwie o wiele bo- gatsza. - Księżniczka z uśmiechem odwróciła się i odeszła ze swoją świtą. Przez chwilę patrzyliśmy za nią, potem Leigh roześmiał się i od- dał łuk właścicielowi budki. - No cóż, przyjaciele, to była prawdziwa przygoda. Nay zamrugał oczami i otworzył usta. Jego oczy biegały od je- lenia do Leigha i z powrotem, raz po raz oceniając strzał, którego był świadkiem. W miarę jak narastało niedowierzanie, mruganie sta- wało się coraz szybsze. Kiedy odezwał się, jego głos był stłumiony i pełen ostrożnego szacunku. - Ten strzał... jak? Leigh rozejrzał się; a gdy zobaczył, że właściciel budki pochyla się ku nam, odciągnął nas na bok. - To było proste, Nay. Przygotowując się do założenia opaski, zrobiłem dwie rzeczy. Najpierw ustawiłem stopy tak, by były skiero- wane w stronę jelenia. Już dzięki temu mogłem go trafić w pierś. Podciągnąłem też maskę do góry, dzięki czemu mogłem patrzeć w dół, na nogi własne i Hawkinsa. Jego stopy również były skiero- wane w stronę celu, dzięki czemu mogłem sprawdzić, czy dobrze celuję. Uniosłem ramię pod takim samym kątem jak on, kiedy przed- tem strzelał, wystrzeliłem - i trafiłem. Nay potrząsnął głową ze zdumieniem. - Gdybym tego nie widział... Roześmiałem się. - Zaczekaj z tym podziwem, Nay. Powiedz mi, Leigh, co za- mierzałeś powiedzieć, gdybyś spudłował? Leigh podrapał się w brodę. - Wiele różnych rzeczy, w większości opartych na wyjaśnieniu, że jeleń wydał mi się podobny do księżniczki Ryhope, więc nie by- łem w stanie zabić czegoś tak pięknego, wdzięcznego i czarującego jak ona. Miałem opracowane różne wariacje na ten temat. Potrząsnąłem głową. - A więc nie tylko do jelenia celowałeś? - Nie, i wygląda na to, że ustrzeliłem dwie sztuki jedną strza- łą. - Podniósł szal do nosa i powąchał go. - Dwa razy trafiony. - Miejmy nadzieję, że jej serce nie jest tak opancerzone jak ten cel. - W tym momencie poczułem kruczenie w żołądku. - Może te- raz coś zjemy? - Tak, chyba powinniśmy. - Leigh rozwiązał szal i zarzucił go sobie na szyję. - A potem z powrotem do Yslinu. Muszę podzięko- wać Kedynowi za ten sukces. Zapewne sypnę też nieco srebra Euris i Arelowi. - Najwięcej Arelowi, bo z tym strzałem to po prostu miałeś far- ta. - Nay poklepał Leigha po plecach. - A ponieważ będziesz po- trzebował mnóstwo szczęścia, jeśli chcesz uganiać się za księżnicz- ką, weź sobie i moje srebro. Rozdział 18 Bez trudu znaleźliśmy świątynią Kedyna. Być może powinienem powiedzieć, że znaleźliśmy najbliższą świątynię Kedyna, bo w Yslinie było ich trzy. Tę, do której weszliśmy, zbudowano w tra- dycyjnym stylu Cesarstwa. Sufit podpierały wysokie kolumny, a wnę- trze budynku otaczały fryzy przedstawiające bitwy, biegnące nawet wokół kapłańskiej galerii. Masywne podwójne drzwi z brązu, pra- wie czarne ze starości, stały otworem, zapraszając nas do środka, chociaż to zaproszenie nie wydało mi się specjalnie kuszące. Wewnątrz świątynia różniła się tylko jednym znaczącym szcze- gółem od swego odpowiednika w Valsinie, oczywiście pomijając to, że była znacznie większa. Za posągiem Kedyna, między wnękami Fesyin i Gesrica, w miejscu, gdzie u nas była pusta ściana, tutaj znaj- dowała się długa galeria biegnąca dalej w głąb świątyni. Po kupie- niu kadzidła i ofiarowaniu go bóstwu wraz z modlitwą, poszliśmy ją obejrzeć. Nigdy przedtem czegoś takiego nie widziałem. Na galerii jeden za drugim stały rzędy posążków, przeważnie nie większych od dzie- cięcych lalek, odgrywających sceny z bitew i mitów. Zobaczyliśmy wojowników obcinających głowy powalonym nieprzyjaciołom lub dźgających włóczniami i mieczami smoki, gryfy, ogromne węże albo wyjące bestie bardzo przypominające jazgotniki. Były wśród nich postacie męskie i kobiece. Podstawę każdej otaczała fosa z piaskiem, w którym tkwiły pałeczki kadzidła i świece. Ich drżące płomienie rzucały tajemnicze cienie na ściany, a nawet na łukowate sklepienie. Tym, co zwróciło naszą uwagę na tę galerię, była duża grupa ludzi, w większości młodych, którzy mijali Kedyna i szli prosto do posążków. Stali przed nimi lub klękali, schylali głowy i składali ręce tak, jakby modlili się do samego bóstwa wojny. Żaden z nas nie miał pojęcia, o co w tym chodzi, aleja czułem się tak, jakbym zasnął i obu- dził się w innym świecie, bardzo różnym od mojego. Gdy wróciliśmy do gospody, nie znaleźliśmy tam pana Norringto- na, ale czekała na nas wiadomość. Musieliśmy udać się w pewne miejsce w mieście. Severus wskazał nam kierunek i wyruszyliśmy. Najpierw przepychaliśmy się wśród tłumu, a później weszliśmy na wieżę i załatwiliśmy sobie przejazd jednym z koszów krążących między budynkami. W czasie jazdy kosz huśtał się nieco i Leigh nie miał ochoty pa- trzeć w dół. Nay i ja mocno trzymaliśmy się jego brzegów, kiedy przewoźnik ciągnął nas w kierunku naszego celu. W ten sposób do- staliśmy się do starszej części miasta, unikając zatłoczonego labi- ryntu ulic w dole. Znajdowaliśmy się tylko kilkanaście metrów nad ziemią i z łatwością dostrzegaliśmy szczegóły. Widzieliśmy wszyst- ko: rozwieszone pranie, bawiące się dzieci, strażników miejskich ścigających złodzieja... W końcu dotarliśmy do następnej wieży i wkroczyliśmy do star- szej dzielnicy miasta. Kiedy przybyliśmy na róg ulic Rybnej i Perło- wej, nie było tam nikogo, kogo znaliśmy, nikt też do nas nie pod- szedł. Nie byłem pewien, dlaczego kazano nam tu przyjść, Nay jednak dostrzegł znak Żółtodziobów w pobliżu wejścia w alejkę, ruszyli- śmy więc w tamtą stronę. Potem znaleźliśmy ten sam symbol również w kilku innych miej- scach - wykuty na nadprożu, wydrapany na słupie - szliśmy więc dalej, jakbyśmy podążali za tropem zwierzyny. Wreszcie dotarliśmy do jakiejś bramy, z wąskim, zasuniętym wizjerem. Kiedy zastuka- łem, wizjer się otworzył, ktoś wyjrzał i zapytał: - Czy rozumiecie, po co tu przyszliście? Dotknąłem ręką brwi, potem opuściłem ją, kierując otwartą dłoń wierzchem ku dołowi. Wizjer zamknął się ze szczękiem, a drzwi się otwarły. Weszli- śmy do środka, i ruszyliśmy wąskim korytarzem ku ubranemu w dłu- gą szatę mężczyźnie, który przyzywał nas gestem. Nasz przewodnik wprowadził nas do małej komnaty, gdzie dostaliśmy brązowe płasz- cze. Musieliśmy też zapisać swoje nazwiska w wielkiej księdze goś- ci. Leigh podpisał się zamaszyście, ja zmarnowałem o wiele mniej atramentu, a Nay narysował symbol, którym zawsze znaczył wyko- naną przez siebie broń. Później nieznajomy zabrał nas na krótką wycieczkę po ysliń- skiej siedzibie Rycerzy Feniksa. Szliśmy za nim w milczeniu. Wiel- ka Sala była większa od tej w Valsinie, a wszystkie piętra amfiteatru zostały obłożone białym marmurem. Sklepiony sufit pomieszczenia wspierał się na dwóch tuzinach marmurowych kolumn, a ozdobiono go wielkim freskiem przedstawiającym koleje życia Feniksa. Jego ponowne narodziny ukazano w miejscu, którym, jak sądziłem, wpro- wadzano nowych rekrutów. Za salą znajdowało się kilka mniejszych komnat, w których za- pewne odbywano narady, a także jadalnia, sprawiająca wrażenie zdolnej pomieścić trzysta osób jednocześnie. Przylegała do niej kuch- nia, zaś na tyłach, z lewej strony Wielkiej Sali, był kompleks jeszcze mniejszych komnat, służących jako mieszkania dla przybyłych w goś- cinę Rycerzy. Obchód zakończyliśmy w pomieszczeniach po pra- wej stronie Sali. Znaleźliśmy się w galerii bardzo podobnej do tej, jaką widzieliśmy w świątyni Kedyna. Tu też stało mnóstwo posążków, w większości bardzo małych, ale zobaczyliśmy też około tuzina figur naturalnej wielkości zajmu- jących swoje własne wnęki. Przed wszystkimi płonęły świece, a przed niektórymi paliło się też kadzidło. Wiele z nich przypominało te w świątyni, nie byłem jednak w stanie wskazać z całąpewnościątych, które widziałem przedtem. Wszystkie przedstawiały sceny o tej sa- mej, wojennej tematyce. Podrapałem się w kark. - Proszę wybaczyć... - zorientowałem się, że nie znam jego imienia, wybrałem więc słowo, którym na pewno nie mogłem go obrazić - .. .panie, ale widzieliśmy taką galerię w świątyni Kedyna i nie rozumiemy jej znaczenia. Nieznajomy uniósł rękę. - Przybyliście tutaj właśnie po to, aby się uczyć. Łatwiej wam będzie zrozumieć. Potem zaprowadził nas z powrotem do pokojów obrad. Zajęli- śmy jeden. Nasz przewodnik gestem nakazał nam usiąść w masyw- nych drewnianych fotelach, sam zaś usadowił się na podłodze, szatą przykrywając skrzyżowane nogi. - Wszyscy trzej na pewno wiecie, że prawie dwa tysiące lat temu ogromna armia przedarła się przez Pustkowia, do których należały kiedyś tereny zwane dziś Czarnym Pograniczem, i podbiła większość znanego świata. Zwycięzcy stworzyli Cesarstwo Estyńskie, którego prowincją była nawet Oriosa. Przez wiele stuleci cesarze ci władali mądrze i dobrze. Tysiąc lat temu wojna pomiędzy ludźmi a urZethi- mi dowiodła, że arystokracja nie jest w stanie wywiązywać się z obo- wiązków, jakie nałożył na nią Cesarz. Wówczas władca zniszczył stary porządek i stworzył nową warstwę szlachecką, nagradzając przywódców, którzy stanęli na czele wojsk Ludzi. Dwieście pięćdziesiąt lat później Kirun poprowadził z północy swą aurolańską hordę, wykorzystując moc, którą dawała mu Smo- cza Korona, i spustoszył centralne prowincje cesarstwa, w tym wa- szą Oriosę. Ludzie, z pomocą elfów i urZethich, odparli napastni- ków, ale arystokracja po raz kolejny okazała się niekompetentna. Wtedy cesarz, zamiast po prostu ich wydziedziczyć, jak zrobił to jego poprzednik wiele wieków wcześniej, wysłał wojsko, aby zdła- wić bunt, który wybuchł w prowincjach. Skinąłem głową, znałem bowiem dosyć dobrze dalszą historię Oriosy. Właśnie w tych niespokojnych czasach, podczas rozruchów, zwanych u nas Wielką Rebelią, Oriosanie, Murosończycy i Alosań- czycy, czyli mieszkańcy prowincji centralnych, które najwięcej ucier- piały, zaczęli nosić maski. Władza cesarska została obalona i nasze narody ogłosiły niepodległość, tworząc Konfederację i zobowiązu- jąc się do wzajemnej obrony. Ta wspólnota przetrwała do dnia dzi- siejszego. Nasz instruktor ciągnął dalej: - Brat cesarza, Walentyn, zrozumiał, że działania władcy pro- wadzą do katastrofy, zorganizował więc własną rebelię i przejął tron. Cesarz Balanik uciekł do Madasosy w Reimancji i ogłosił, że tylko we wschodniej części cesarstwa władza sprawowana jest legalnie. Sebcja, Bilazja, Reimancja i Viarka uważają się nadal za części Ce- sarstwa Estyńskiego. Walentyn z kolei nadał autonomię zachodnim prowincjom, ale zjednoczył je jednak, tworząc Ligę Walentyńską, którą władał aż do śmierci. Po nim nikt już nie zasiadł na tronie. Władcy poszczegól- nych państw Ligi mają ambasadorów w pozostałych stolicach, a wspólna Rada obraduje w każdej ze stolic po kolei. Jej posiedze- niom przewodniczy zawsze lokalny władca. Jednak tylko Wielka Rada, składająca się z samych władców, mogłaby wybrać następne- go cesarza. Z tego, co wiedziałem o historii owych czasów, wynikało, że wizerunek Walentyna nie był tak pochlebny. Podczas pierwszej pró- by ustalenia granic Ligi zamierzał je wyznaczyć na północ od Muro- so i na zachód od Reimancji, ale jego armiom nie udało się przejść przez Oriosę. Jak głoszą nasze legendy, cesarscy generałowie uzna- Ji, że choć Oriosa jest piękna, nie mają jednak ochoty pozostać tu na zawsze, wrócili więc do Saporcji i Alcydy. Walentyn dokonał jednak rzeczy bardzo ważnej, a mianowicie roztrzaskał Smoczą Koronę na kawałki. Wszystkie narody, których armie brały udział w zmaganiach z Kirunem, zostały nagrodzone odłamkiem Korony, jeśli chciały go wziąć. Pozostałe jej części umieszczono w Fortecy Draconis, którą Walentyn ustanowił, zbu- dował i umieścił w niej garnizon. W jego skład weszły głównie woj- ska Ligi, jednak obecnie służą tam kompanie z całego świata. - Wielu ludzi zaczęło uważać Walentyna za boga, on jednak nie przyjął tego zaszczytu. Powiedział, że jest tylko człowiekiem, który być może posiada pewne cechy boskie, jednakże najbardziej szczyci się tym, że pokazał ludziom, iż do osiągnięcia boskich cnót potrzebne są po prostu poświęcenie, modlitwa i praca. Po śmierci cesarza ujawniono, że sami bogowie byli mu łaskawi i uczynili go nadczłowiekiem. Walentyn, niższy od bożków, ale na pewno wyższy od weirunów, został patronem tych, którzy cenili so- bie wartości, jakie on reprezentował. Bogowie przyjmowali też do kompanii jego zwolenników - ludzi, którzy wykazali się cnotą. Ich obrazy otaczane były czcią przez rodziny i wszystkich, pragnących dołączyć do tego grona. Galerie, które was zdziwiły, to miejsca kul- tu tych, którzy osiągnęli ów wysoki status. Ludzie, których posążki są tutaj, byli Rycerzami Feniksa, zaś ci w świątyni Kedyna służyli temu bóstwu. Kapłani mówią wiernym, zazwyczaj rodzinom zmar- łego, o jego wyniesieniu, gdy sami bogowie objawią im tę informa- cję. Pamiętam, że poczułem zimne ciarki na plecach, kiedy niezna- jomy Rycerz opowiadał nam tę historię. Nieco irracjonalnie zaczą- łem się zastanawiać, czy przypadkiem Liga nie ma specjalnego błogosławieństwa bogów, skoro tak wielkie i cudowne rzeczy ujaw- niane są ich kapłanom, a skrywane przed naszymi. Dopiero gdy by- łem już starszy i zdecydowanie bardziej cyniczny, zacząłem się zas- tanawiać, czy przypadkiem te objawienia nie były sposobem na związanie bogatych rodzin z konkretną świątynią, a tym samym do namówienia do wydawania pieniędzy, aby ich zmarli przodkowie nadal otaczani byli należną im czcią. Niektóre rodziny posuwały się nawet tak daleko, że płaciły za wyposażenie, trening i wyżywienie kompanii walczących pod sztandarami ich przodków, dzięki czemu lokalne władze ponosiły mniejsze wydatki na utrzymywanie wojsk. Kiedy później wspomniałem Nayowi o swojej obawie, że być może Oriosanie nie postępują tak, jak powinni, mój przyjaciel po- trząsnął głową. - Ci z Ligi pewnie potrzebują dodatkowego wsparcia. My po- radzimy sobie sami, i bogowie o tym wiedzą. Czując owe ciarki, zacząłem się też zastanawiać, czyja sam kie- dykolwiek okażę się godny takiego wyniesienia. Wystarczyło jedno spojrzenie, by stwierdzić, że i Leigh pogrążył się w podobnych roz- myślaniach. Wiedziałem, że jego ojciec z pewnością zasłużył na status nadczłowieka, mój pewnie też, ale my dwaj? Mogłem mieć nadzie- ję, że to nasze dotychczasowe dokonania sprawiły bogom tyle rado- ści, iż gotowi będą nas przyjąć. Ale jeśli taki awans można kupić tak tanio, może i zaszczyt nie jest wcale taki wielki... Być może powinienem tu podkreślić, że chociaż w Oriosie nie ustawiamy w każdej świątyni posążków naszych przodków, nie ozna- cza to, że nie szanujemy pamięci tych, którzy odeszli. Maski, które nosili nasi zmarli, są przechowywane i wystawiane w rocznice ich śmierci. Dzielimy się wspomnieniami o nich i są nam bardzo dro- dzy, ale nie traktujemy ich jak półbożków. Nasz nauczyciel opowiedział nam również o innych rzeczach, między innymi o samym Towarzystwie Rycerzy Feniksa, które pow- stało po wojnie z urZethimi i uzyskało wielkie wpływy po rozpadzie Cesarstwa. Nawet Walentyn do niego należał i osiągnął pozycję Większego Mistrza Orlego Gniazda; o ile wiem, wyżej już nie moż- na zajść w tej organizacji. Nauczyciel pokazał nam również kilka nowych sygnałów, na przykład prośbę, aby ktoś za nami poszedł, i nakaz, aby coś zabrał, w dwóch wersjach, jawnej i ukradkowej. Po- tem zabrał nas z powrotem do galerii, pozwolił zapalić kadzidło przed posągiem Walentyna - który miał być ucieleśnieniem wszystkich Cnót Bojowych - a wreszcie kazał oddać szaty i odesłał nas do domu. Gdy wróciliśmy do gospody, ojciec Leigha już na nas czekał. Był wyraźnie zniecierpliwiony, pozwolił nam jednak zjeść nieco chleba z serem i wędzonej wieprzowiny, po czym wysłał nas z pow- rotem do Fortu Gryps. - Słyszałem już o popisie, jaki daliście tego ranka podczas festi- walu. Pewnie zakazałbym wam tego, gdybym tam był, ale okazuje się, że przyniosło nam to pewne korzyści. W oczach wielu ludzi z mło- dzieńców w księżycowych maskach zmieniliście się w wojowników o nie byle jakich umiejętnościach. Może dzięki temu niektórzy uzys- kali inny obraz zagrożenia, z którym zmierzyliśmy się w Atvalu. Kiedy przybyliśmy do fortu, wprowadzono nas znowu do Wiel- kiej Sali, która tym razem jednak nie służyła już jako sala balowa. Na środku komnaty ustawiono kołem proste stoły. Za każdym z nich wisiał sztandar jednego narodu i herby siedzących tam osób, a za plecami każdej delegacji ustawiono dodatkowe krzesła, z których tylko kilka było zajętych. Najwyraźniej zostały one zarezerwowane dla doradców służących pomocą członkom rodzin królewskich, któ- rzy zasiadali przy stołach. My trzej zajęliśmy miejsca za królowąLanivette, jej synem, cór- ką i szambelanem. Kiedy siadaliśmy, księżniczka Ryhope odwróciła się, spojrzała na nas i obdarzyła Leigha ciepłym uśmiechem. On od- wzajemnił ten uśmiech, dodając mrugnięcie, które wywołało rumie- niec na jej policzki. Brat Ryhope, książę Scrainwood, również nas obserwował. Być może powinienem mówić o nim jak najmniej, nie mogę go jednak pominąć w swojej kronice, z uwagi na znaczącą rolę, jaką odgrywa w tej historii. Podobnie jak siostrze nie brakowało mu urody, cho- ciaż nie dostrzegłem między nimi podobieństwa. Był od niej trzyna- ście lat starszy, a ode mnie prawie dwa razy. Szczupły, wysoki - choć nieco niższy ode mnie - miał kasztanowe włosy i orzechowe oczy, osadzone nieco zbyt blisko siebie. W owym czasie moja wiedza na temat księcia była ograniczona. Wiedziałem, że jest żonaty, bo podobnie jak wszyscy oriosanie, świę- towałem jego wesele i narodziny dwóch synów. Mali książęta, któ- rzy długo jeszcze mieli czekać na swoje księżycowe maski, miesz- kali w Meredo razem ze swoją matką, księżniczką z Muroso. Ich małżeństwo zostało zawarte z powodów politycznych, ale ona ak- ceptowała to z o wiele większą gracją niż on. Gdy siadałem, nasze oczy spotkały się po raz pierwszy. Poprzed- niej nocy, kiedy towarzyszyłem panu Norringtonowi jako przybocz- ny, książę nawet na mnie nie spojrzał. Od razu zdałem sobie sprawę, że mnie nie lubi i że uczucie to jest odwzajemnione. Nie wiem, skąd się wzięła ta wrogość od pierwszego wejrzenia, jednakże w chwili, kiedy dowiedział się o moim istnieniu, w jego piersi natychmiast za- płonął ogień nienawiści. Naprzeciw nas siedziała delegacja alcydiańska, której przewod- niczyli książę August i jego ojciec, Penesjusz. Kilka delegacji zaj- mowało miejsca pod sztandarami Ligi Walentyńskiej. Po lewej stro- nie zasiedli przedstawiciele Okrannelu, Reimancja reprezentowała cesarstwo Estyńskie, a Haorra Starożytną Unię, zaś Jentellin usiadł pod migotliwym sztandarem, wzdłuż brzegu którego biegł czerwo- ny napis w języku elfów. Król Penesjusz wstał. - Królowo Lanivette, oto pani wspaniali młodzi wojownicy. Królowa nie poruszyła się, ale książę Larner dał nam znak, by- śmy powstali z miejsc. Zrobiliśmy, co kazał. Pan Norrington wstał wraz z nami. Władca Alcydy uśmiechnął się. - Od pana Norringtona dowiedzieliśmy się o czynach, jakich dokonaliście. Powiedziano nam, że w Czarnym Mieście Atval sta- wiliście czoło armii liczącej ponad dwieście jazgotników. Wszyscy zgadzamy się, że bitwa ta musiała być straszna, a fakt, że ją przeży- liście dobrze o was świadczy. Musicie jednak zrozumieć, że niejed- nemu z nas wydało się nieprawdopodobne, iż garstka wojowników mogła stawić czoła prawie dziesięciokrotnie liczniejszym siłom wro- ga i przeżyć. Czy to możliwe, żeby to, co nam powiedziano, było prawdą? Nie miałem pojęcia, jak odpowiedzieć na to pytanie, ale Leigh nie miał żadnych oporów przed udzieleniem odpowiedzi. - Nie wiem, co waszym wysokościom opowiedział mój ojciec. Znam go jednak, więc zakładany że swój udział przedstawił z prze- sadną skromnością, zaś duma, jaką w nim budzimy, sprawiła, iż prze- cenił odegraną przez nas rolę. Oriosa, jak wszyscy wiedzą, stawiła już czoło inwazji urZethich, Kiruna, a sto lat temu - Kree'chuca. Z konieczności nasz naród dobrze szkoli swoich wojowników już za młodu, ucząc ich, jak sobie radzić z aurolańskimi zagrożeniami. Dziwicie się, że przeżyliśmy, ja jednak za bardziej zdumiewający uważam fakt, że jedenastu żołnierzy, którzy z nami pojechali, zginę- ło. Prawdę mówiąc, nie wiemy, ilu właściwie napastnikom stawili- śmy czoła. Kiedy nasi zwiadowcy po raz ostatni dokonywali obli- czeń, naliczyli ich dwustu, możliwe jednak, że było ich więcej, a może mniej. Podczas walki o przetrwanie nie ma czasu na liczenie zabi- tych. Nay i ja kiwaliśmy po prostu głowami, kiedy Leigh przemawiał. Król Penesjusz zmrużył swe brązowe oczy. - Odważne słowa, ale nie jest to odpowiedź na moje pytanie. Czy zagrożenie, o którym mówicie, jest wiarygodne? Leigh uniósł brodę i wszyscy mogli zobaczyć szal Ryhope. - Nie ma znaczenia, czy był tam jeden jazgotaik, czy też dwa, pięć, dwadzieścia lub dwieście. Wszyscy przecież przyznajecie, że z nimi walczyliśmy, pytanie to przypomina więc żądanie, aby czło- wiek wołający, że pada deszcz, podał dokładną liczbę kropli, które na niego spadły. Mogę wam powiedzieć, że cali byliśmy umazani krwią wrogów i przyjaciół. Nie ma znaczenia, z iloma jazgotnikami walczyliśmy i ile ich zabiliśmy. Liczy się fakt, że spotkaliśmy się z nimi w Oriosie, w drodze tutaj. Co ważniejsze, te, z którymi wal- czyliśmy w Atvalu, najwyraźniej chciały nam przeszkodzić w dotar- ciu do Yslinu. Jeśli nie zdołacie odpowiednio zinterpretować tego znaku, przepowiadam, że będzie padał deszcz i to bardzo ulewny, a potem nadejdzie powódź, która nas wszystkich zatopi. Słysząc tę orację, siłą powstrzymywałem uśmiech, Ryhope naj- wyraźniej zaniechała wysiłków, bo uśmiechała się radośnie w jego kierunku. August podziękował nam skinieniem głowy. Potem wstał książę Scrainwood. Na jego wąskich ustach zobaczyłem nieprzy- jemny grymas. - To jasne, Wasza Wysokość, że musimy rozpocząć poważne dyskusje. Nie jest to zadanie dla dzieci, więc ci chłopcy mogą odejść, jednak słów Bosleigha Norringtona nie można ignorować. - Scrain- wood uniósł głowę i wyprostował plecy. - Stajemy w obliczu kry- zysu, który rodził się od stulecia. Jeśli nie stawimy mu czoła teraz, być może w przyszłości nigdy już nie będziemy mieli takiej szansy. Pan Norrington stuknął Leigha w ramię i przyjaciel wyprowa- dził nas z sali. Na zewnątrz, kiedy drzwi zamknęły się za nami, oparł się o ścianę i osunąłby się na podłogę, gdybyśmy go z Nayem nie podtrzymali. Ręce mu się trzęsły i nerwowo oblizywał usta. - Nie mogę uwierzyć, że powiedziałem coś takiego. - Ładne przemówienie - uśmiechnął się Nay. - Księżniczka była pod wrażeniem. Leigh oddał mu uśmiech. - Zauważyłem to. Myślisz, że dobrze się spisałem, Hawkins? Skinąłem głową. - Przedstawiłeś wszystko tak, jak było. Najwyraźniej chcieli za- dać kłam słowom twojego ojca, żeby nie martwić się o przyszłość. Ty im pokazałeś, dlaczego nie mają racji, i książę to zrozumiał. - Tak, on to zrozumiał, prawda? - głos Leigha, w którym dotąd pobrzmiewały entuzjazm i nadzieja, był nieco chłodniejszy. - Cie- kawy człowiek ten nasz przyszły król. - Chciał się nas stamtąd jak najszybciej pozbyć. Wstrząsnąłem się. - Mam wrażenie, że mnie nie polubił. - Pewnie nie spodobało mu się, że odwracamy uwagę od jego osoby. - Leigh dotknął palcem pióra temeryksa. - Widziałeś jego maską? Same honorowe wstążki. Jest od nas dwa razy starszy i jesz- cze niczego nie dokonał, podczas gdy my, prowincjusze, zaczęliśmy zabijać temeryksy i inne aurolańskie bestie, jeszcze zanim skończył się nasz księżycowy miesiąc. Zmarszczyłem brwi. - Twierdzisz, że jest o nas zazdrosny? - Zazdrość, zawiść. Obie te cechy są złe. - Leigh podciągnął mankiety koszuli i uśmiechnął się. - Lepiej mieć na niego oko. - Wolałbym mieć oko na jego siostrę. Nay skinął głową. - Ja również. - Tak, chłopcy, jestem pewien, że tego chcecie. - Leigh pokle- pał nas obu po ramieniu i poprowadził korytarzem w stronę drzwi. - Będę więc musiał się postarać, aby ten obowiązek przypadł mnie. Rozdział 19 }zez następne kilka dni pan Norrington nadal uczestniczył w ob- 1 radach Rady Królów, zaś my trzej spędzaliśmy czas na wędro- waniu po mieście i bawieniu się na festiwalu. Odwiedzaliśmy też siedziby Rycerzy Feniksa, aby dowiedzieć się czegoś więcej o hi- storii tej organizacji. Lekcje, których nam udzielano, prezentowały punkt widzenia Ligi, ale nauczyciele nie byli uprzedzeni wobec Orio- san, chociaż po prawdzie traktowali nas jak przybyszów z zacofanej prowincji. Zdumiała ich jednak szybkość, z jaką uczyliśmy się, po- chłanialiśmy bowiem materiał, który Żółtodzioby musząpoznać, żeby przejść na wyższe szczeble organizacji. Festiwal nie wzbudzał już w nas takiego entuzjazmu jak pierw- szego dnia. Złożyło się na to wiele przyczyn, ale główną stanowił nastrój Leigha. Z każdą minutą, która mijała od ostatniego spotka- nia z Ryhope, stawał się coraz kwaśniejszy. Już przedtem widziałem go zadurzonego, Nolda Disper była ostatnią z szeregu jego ukocha- nych. Byłem przyzwyczajony, że się dąsa, kiedy nie widzi damy swoich marzeń, starałem się więc go ignorować. Nayowi przycho- dziło to nieco gorzej. Zrobił się drażliwy, co prowadziło do nowych spięć między nami. Nadal odkrywałem w Yslinie rzeczy nowe i dziwne, zacząłem też dostrzegać to, przed czym ostrzegał mnie ojciec. Wśród gości przybyłych na festiwal krążyli oszuści i oskubywali naiwnych pod- czas gier hazardowych. Na tych, którzy za dużo wypili, czyhali w alej- kach złodzieje, żebracy udający kalectwo wyłudzali pieniądze, a kie- szonkowcy przechadzali się wśród tłumu, nie stosując nawet specjalnych podstępów, aby wziąć to, na co mieli ochotę. Jedna rzecz była jednak zabawna. Stragan, gdzie Leigh z zasło- niętymi oczami trafił jelenia w serca, był oblegany. Właściciel przesu- nął cel o jakieś siedem metrów do tyłu, założył maskę i rzucał wyzwa- nie przechodniom, aby powtórzyli wyczyn, którego - jak twierdził - mógł dokonać tylko Oriosanin. Ludzie próbowali więc bronić honoru swoich narodów, a kieszeń spryciarza napełniała się miedziakami. Kiedy przechodziliśmy obok, albo nas nie poznał, albo - co bardziej prawdopodobne - udał, że nas nie poznaje. Nay miał ochotę zerwać mu maskę i zdemaskować oszustwo, ale powstrzymałem go od użycia prze- mocy. Leigh na chwilę otrząsnął się z otępienia, aby mnie poprzeć. - Zastanów się, Nay. To, co on tutaj robi, jest o wiele większą reklamą naszych umiejętności niż jakakolwiek opowieść o tym, jak kładliśmy pokotem jazgotniki. Pewnego popołudnia rozdzieliliśmy się i każdy poszedł w swo- ją stronę. Nie z powodu jakiegoś nieporozumienia, chociaż przy- znać trzeba, że narosła w nas frustracja, którą w ten sposób mogli- śmy nieco rozładować. Każdy z nas chciał znaleźć odpowiednie prezenty dla pozostałych. Zbliżał się bowiem koniec naszego księ- życowego miesiąca i nadchodził dzień, kiedy mieliśmy dostać nasze pierwsze dorosłe maski, zwyczaj zaś wymagał, aby przyjaciele wrę- czyli nam wówczas podarki. Powinny one być niebanalne, ale też niezbyt ekstrawaganckie, choć książę Scrainwood otrzymał podob- no tytuł i zamek w zamian za swoją księżycową maskę. Pieniądze mogły stanowić pewien problem, ale tym zajął się pan Norrington. Dał on każdemu z nas po trzy złote monety, które - jak twierdził - pochodziły od samej królowej Lanivette i stanowiły po- dziękowanie za nasze usługi dla narodu. Wyruszyliśmy więc w miasto dobrze zaopatrzeni w fundusze dzięki szczodrobliwości naszej wład- czyni. Idąc krętymi ulicami, obszedłem chyba cały Yslin. Chciałem ku- pić każdemu z przyjaciół coś, co byłoby jednocześnie praktyczne i wy- jątkowe. Coś, co przez długi czas będzie im przypominać o dniach, które spędziliśmy razem. Chociaż wiele rzeczy mogłoby odpowiadać temu opisowi, niewiele takich dostrzegłem podczas swojej wędrówki. Towary przywiezione na festiwal były już przebrane, zaś dzieła alcy- diańskim krawców nie nadawały się dla Oriosan, nie ze względu na jaskrawe kolory, ale przewiewne tkaniny i luźny krój. U nas takie ubra- nia można było nosić tylko przez kilka tygodni w środku lata. W pobliżu portu znalazłem jednak to, czego szukałem. Mary- narze ze statków tu zacumowanych przywieźli z odległych krain różne przedmioty, które mieli nadzieję sprzedać i zarobić trochę pie- niędzy. Jeden z nich, przybyły niedawno ze Svarskyi, stolicy Okran- nelu, miał na sprzedaż kożuch z owczej skóry z czarną wełną pod spodem/Widząc, jak ludzie, którym go proponował przyśpieszają kroku, aomyśliłem się, że w Alcydzie naturalnie czarna wełna nie była w modzie. Być może nawet unikano jej z powodu jakiegoś za- bobonu. Kożuch wydawał mi się na tyle duży, by pasował na Naya, krążyłem więc powoli wokół marynarza i zbliżyłem się dopiero wte- dy, kiedy już wydawał mi się sfrustrowany i zdesperowany. Wielokrotnie chodziłem z matką na zakupy, wiedziałem więc, jak się targować. Wysłuchałem opowieści, jak to mój rozmówca nabył ten kożuch dla swego drogiego ojca, ale ojciec zmarł, gdy on był na morzu, teraz więc potrzebne są pieniądze, aby zapewnić zmarłemu przyzwoity pogrzeb i złożyć w jego imieniu ofiarę w świątyni Śmier- ci. Udając, że jego nieszczęście budzi we mnie zgrozę, wyraziłem gotowość udzielenia pomocy, więc zaczęliśmy się targować o cenę. Marynarz zaczął od czterech złotych monet, ale mnie udało się zbić cenę do jednej złotej i pięciu srebrników, po czym oznajmiłem, że zapłacę całe dwie złote monety, jeśli dołoży mi jeszcze rzeźbiony malachitowy amulet Arela, bożka szczęścia. Zgodził się i dokonali- śmy wymiany. Założyłem kożuch, który wisiał na mnie tak luźno, że ta owca musiała chyba mieć rozmiary niedźwiedzia, a potem szybko wróciłem do gospody. Dotarłszy tam poprosiłem Seweriusza, aby gdzieś schował mój nowy nabytek. Oberżysta zgodził się, choć niechętnie. / - W Alcydzie, paniczu, czarne owce uważane są za zły omen. - Och, wiem. - Uniosłem dłoń i dotknąłem wisiorka, który mia- łem na szyi. - Odważyłem się chodzić w tym kożuchu tylko ze wzglę- du na ten amulet, dzięki któremu mam w życiu szczęście. Sądzę, że jestem większym szczęściarzem niż ktokolwiek tutaj. Na tę uwagę, którą wypowiedziałem głośno, brudny mały czło- wieczek siedzący na tyłach pomieszczenia nadstawił uszu. - A więc masz farta, co? - Owszem. Oberżysta potrząsnął głową, aby mnie ostrzec, ale ja tylko uśmiechnąłem się do niego i znów dotknąłem amuletu. - Szczęście mi dopisało, bo znalazłem ten kożuch i dalej tak będzie, czuję to. - A może byłbyś gotów poddać swoje szczęście próbie? - męż- czyzna przywołał mnie gestem do swego stolika, na którym zaraz ustawił trzy filiżanki i położył drewnianą kulkę wielkości winogro- na. Pokazał mi kulę, umieścił ją pod środkową filiżanką, po czym zaczął je przestawiać. Robił to bardzo powoli, dzięki czemu z łat- wością mogłem nadążyć wzrokiem za tą, pod którą znajdowała się kulka. Wreszcie skończył i powiedział: - A teraz znajdź kulką. Wskazałem palcem filiżanką po prawej stronie. Kiedy mężczy- zna ją podniósł, okazało się, że miałem rację. - Doskonale. Spróbuj jeszcze raz. Uśmiechnąłem się i dotknąłem amuletu. - Na pewno nie przegram. Nieznajomy ponownie poprzesuwał filiżanki, a ja znów wybra- łem tą właściwą. - To dziecinnie proste. - No cóż - rzucił. - Możemy zrobić tak, żeby było ciekawiej. - Jak? - Moglibyśmy stawiać zakłady. Jeśli dobrze zgadniesz, ja za- płacę ci trzy razy więcej, niż ty sam postawisz. Zamrugałem oczami. - Ale ja mam tylko tą złotą monetę. Mążczyzna sięgnął do sakiewki przy pasie, położył na stole trzy złote monety, a na nich moją. - No to gramy. Pilnuj kulki! Mówiąc to, włożył ją pod środkową filiżanką i rozpoczął prze- stawianie. Tym razem jego ruchy były o wiele szybsze i płynniejsze. Robiłem, co mogłem, by nadążać wzrokiem za właściwą filiżanką, ale i tak ją zgubiłem. Mężczyzna musiał dostrzec rozbiegane spoj- rzenie, gdy jej szukałem, bo nieco zwolnił tempo. W końcu jego ręce znieruchomiały. - W której Filiżance jest kulka, dobry panie? Pogładziłem wisiorek prawą ręką, a lewą zacząłem wskazywać. - Czy to ta... nie, zaczekaj... myślą, że to ta... nie, zaczekaj chwilą. - Przykucnąłem tak, żeby moje oczy znalazły sią na wyso- kości blatu. - Zaraz, zaraz, wiem, która to jest! Wstałem, uniosłem obie ręce i przekręciłem dwie filiżanki po bokach. Były puste. - No właśnie, wiedziałem, że jest w środkowej! Mążczyzna zbladł i sięgnął prawą rąką po monety. Pochyliłem sią, złapałem jego lewąpiąść i nacisnąłem na nią całym ciałem, przyg- niatając do stołu. ' - Myślę, przyjacielu, że jeśli otworzysz pięść, znajdę w niej kul- kę, małą drewnianą kulkę. Czy to nie szczęśliwy traf? - Może i tak, ale nie dla ciebie. - Spojrzał ponad moim ramie- niem i skinął głową. Na ten znak ze stołka podniósł się niezmiernie gruby mężczyzna i ruszył ku nam. - Przegrałeś, chłoptasiu. Odejdź, póki jeszcze możesz chodzić. - Nie, nie, nie, mój dobry człowieku, to ty się mylisz, absolut- nie i całkowicie - zaśmiał się Leigh, zbliżając się niedbałym kro- kiem. - Zapomniałeś, że mój przyjaciel ma szczęście. - A mój przyjaciel jest bardzo duży - warknął oszust. - I owszem, jednakże na pewno nie jest tak srogi jak nasz przy- jaciel. - Leigh spojrzał przez ramię na Nieustępliwego, który wcho- dził właśnie do środka, pochylając głowę, aby nie uderzyć nią w kro- kiew. Grubas stanął jak wryty, choć jego ciało zadygotało jeszcze raz czy dwa. Nieustępliwy rzucił mu wilczy uśmiech, który sprawił, że mężczyzna cofnął się o krok. Leigh wyciągnął rękę i wyłuskał cztery złote monety z ręki oszu- sta, a potem ścisnął go za policzki. - Myślę, że mój przyjaciel nie tylko ma szczęście, ale na dodatek pozbawił cię twojego. Póki my tu mieszkamy, sądzę, że gdzie indziej będzie ci się powodziło o wiele lepiej. Zgadzasz się, prawda? Leigh zaczaj poruszać głową mężczyzny w dół i w górę, jednak kiedy cofnął ręce, poruszała się ona dalej z własnej woli. Oszust pozbierał swoje filiżanki i wybiegł, przyciskając je do piersi. Wark- nięcie Nieustępliwego przyśpieszyło jego ucieczkę i skłoniło gruba- sa, aby ruszył za nim tak szybko, jak się da. Leigh wręczył mi monety. - Twoja wygrana, Hawkins. - Wielkie dzięki. - Skinąłem głową Nieustępliwemu. - Cieszę się, że znowu cię widzę. - Nieustępliwy odszukał mnie, a potem obaj zaczęliśmy szu- kać ciebie i Naya. Czy on jest tutaj? - Nie widziałem go. Elf zmarszczył brwi. - Nie mamy czasu czekać. Chodźcie ze mną. Leigh wzruszył ramionami. - Mnie też nie chciał powiedzieć, o co chodzi. W milczeniu podążyliśmy za przyjacielem, który poprowadził nas przez Yslin. Skierowaliśmy się na pomoc, w stronę portu, ale nie zbliżywszy się zbytnio do morza, skręciliśmy na zachód. Wkrótce weszliśmy do starszej, bardziej zaniedbanej części miasta, gdzie chmary owadów toczyły boje nad kałużami nieczystości. Pleśń po- krywała ściany, na bokach i fundamentach wielu budynków widoczne były pęknięcia. Ta dzielnica, znana pod nazwą Wydm, nie przypominała wcale sielskiego zakątka, jaki przywodziła na myśl ta nazwa. Cały teren zapadał się i podczas wyjątkowo wysokich przypływów był zalewa- ny. W innym mieście lub kraju prawdopodobnie próbowano by ją ocalić, tutaj jednak mieszkały elfy z Vorquellynu. Podejrzewam, że Yslin nadal nie czyni nic, aby uratować Wy- dmy, w nadziei, że Vorquelfy wreszcie opuszczą miasto. Wilgotne powietrze zmroziło mnie aż do kości, chociaż muszę przyznać, że nie tylko wilgoć była temu winna. Kiedy tak szliśmy przez ulice, widzieliśmy najróżniejsze indywidua. Były to elfy. Wie- le z nich zachowało giętką, zgrabną sylwetkę typową dla tej rasy, chociaż wydawały się skarlałe, niższe i nie tak potężne jak Jentellin. Niektóre miały tatuaże, ogolone głowy lub włosy zaplecione w mnó- stwo warkoczyków. Ich brudne ubrania śmierdziały potem, krwią i innymi, jeszcze mniej atrakcyjnymi rzeczami. Wszyscy mieli oczy pozbawione źrenic, w kolorach od czystej bieli do czerni, zdarzały się też metaliczne, takie jak u Nieustępliwego. Tu i ówdzie elfijskie dziwki przywoływały nas, podnosząc dla za- chęty spódnice, i podawały sobie butelki. Gdzie indziej pijane elfy sie- działy oparte o ściany lub leżały twarzami w błocie. Niektóre z ciał po- drygiwały. To pijacy zwracali wszystko to, co tego dnia wypili. Inni wychodzili, zataczając się, z zadymionych nor, a otaczał ich gryzący, słodki zapach morphium. Te zagubione dusze szły przed siebie, nie zdając sobie sprawy z otaczającego ich świata, nie zważając na niebezpieczeń- stwa czyhające w ciemnych alejkach i konne wózki na ulicach. Witano nas różnymi okrzykami, w większości po elfijsku. Sły- sząc ich ton, doszedłem do wniosku, że nie chcę wiedzieć, o co cho- dzi. Nieustępliwy nie podejmował się tłumaczenia, nie strofował też tych, którzy do nas krzyczeli. Uderzyło mnie coś jeszcze. Te elfy były równie wściekłe na niego za to, że przyprowadził na Wydmy ludzi, jak na nas, że tu przybyliśmy. Wreszcie weszliśmy w alejkę, która doprowadziła nas do dobrze oświetlonego budynku, jak się okazało, tawerny. Oberżysta -jedyny otyły elf, jakiego kiedykolwiek widziałem /napełniał kufle pienistym piwem, a barmanki zanosiły je klientom/Niezwykłe było jednak to, że stoły w większości zostały przesunięte na tył pomieszczenia i tam ustawione jeden na drugim. Wszystkie krzesła stały w rzędach, a pusta przestrzeń oddzielała je od pojedynczego stołu na przodzie pokoju. Na krzesłach siedziały różne elfy, wśród nich jedna uderzająco piękna kobieta, czarnowłosa, ze złotymi oczami i taką ilością tatuaży, że łat- wo mogła współzawodniczyć z Nieustępliwym. Miejsca przy głównym stole zajmowały cztery elfy. Po ich oczach poznałem, że również pochodzą z Vorquellyfiu, były jednak ubrane dobrze, modnie i bardzo schludne. Nawet paznokcie miały porządnie przycięte. Na stole leżały pergamin, pióra i atrament, a więc nie byli analfabetami. Kiedy weszliśmy, jeden z nich, rudowłosy mężczyzna, gestem nakazał nam zająć kilka pustych krzeseł w pierwszym rzędzie. Nieustępliwy podszedł do jednego z krzeseł ustawionych przed barem. Po prawej stronie, między nim a stołem, siedziała kobieta o włosach równie białych jak jego. Jej oczy miały kolor miedzi, któ- ry zdawał się zmieniać odcienie, jakby gałki oczne wypełniał płyn- ny metal poruszany jakimiś prądami. Nie odwróciła głowy do Nie- ustępliwego, ale kiedy usiadł obok, położyła dłoń na jego ręce. Rudowłosy wstał i powiedział coś szybko po elfijsku, a potem ze względu na nas przeszedł na wspólną mowę. - Nieustępliwy przyprowadził was tutaj, bo będzie sądzony. Oskarżono go o działania w złej wierze, on zaś jako usprawiedli- wienie podał ważne okoliczności. Krótko mówiąc, twierdzi, że nie popełnił przestępstwa z uwagi na ważność jego misji. Ja nazywam się Zadośćuczynienie. Wraz z moimi trzema towa- rzyszami oskarżyliśmy go i będziemy sądzić. Obok Nieustępliwego siedzi nasza Znawczyni Prawdy, Wyrocznia, która oceni, jak rze- czywiście przedstawia się sprawa. Jeśli ona nie wyda wyroku, wów- czas my zdecydujemy, co należy zrobić. Zmarszczyłem brwi, bo wyglądało na to, że te same osoby, które wniosły oskarżenie mają teraz decydować, czy Nieustępliwy jest winny tego, co mu zarzucają. Nie wydało mi się to sprawiedliwe. Zerknąłem na naszego elfijskiego przyjaciela, ale jego oczy skiero- wane były na Zadośćuczynienie. Zadośćuczynienie spojrzał na pergamin leżący przed nim na stole. - Byliście obecni, kiedy Nieustępliwy rozmawiał z Jentellinem z Croąuellynu. Skinąłem głową. - Owszem, ale nie znam elfijskiego, więc nie wiem, co zostało powiedziane. - Nieważne. Czy Nieustępliwy zachował się lekceważąco? Podrapałem się w czoło. - Był zły, ale miał ku temu powody. Nie wiem, czy mówił z lek- ceważeniem. Rudowłosy elf prychnął. - Czyż okazywanie gniewu podczas takiego zgromadzenia nie jest nieuprzejme i czyż nieuprzejmość nie jest wyrazem lekceważenia? - Okrzyk „pali się" może zabrzmieć nieuprzejmie i lekceważą- co, ale jeśli budynek rzeczywiście stanął w płomieniach, nikt nie bę- dzie miał tego za złe. - Otwartą dłonią wskazałem Nieustępliwego. - On widział w Atvalu to samo co my. Tam ocalił mi życie, tutaj zaś zwrócił uwagę na fakt, że aurolańskie bestie wdarły się do Oriosy. Ja stawiam znak równości między tymi dwiema rzeczami. / Leigh uśmiechnął się do mnie. - Dobrze powiedziane. - Dzięki. - Jeśli łaska, panowie. - Zadośćuczynienie zmarszczył brwi. - Czy nie odnieśliście wrażenia, że zachowanie Nieustępliwego spo- wodowało zamieszanie? Westchnąłem. - Powiedziano nam, że nie możemy z nikim rozmawiać o wy- darzeniach w Atvalu, żeby politycy mogli przygotować się do dys- kusji. Nieustępliwy zmusił ich do działania. Już nie mogli po prostu o tym zapomnieć. Niektórym zapewne nie spodobał się jego czyn, ale on zrobił tylko to, co należało. Nieustępliwy lekko skinął głową, ale Wyrocznia pozostała nie- ruchoma i milcząca. Zadośćuczynienie spojrzał na nią i czekał w ciszy, którą przery- wały jedynie głosy pijaka i śmiejącej się dziwki, szukających cze- goś, co najwyraźniej zagubiło się w fałdach jej spódnicy. Czarno- włosa kobieta syknięciem nakazała im, żeby byli cicho, ale Wyrocznia dalej milczała. Zadośćuczynienie skinął głową. - No cóż, najwyraźniej w tym, co powiedzieliście nie ma fałszu. Jednak cała prawda nie została jeszcze ustalona, odejdziemy więc, aby się tym zająć. Nieustępliwy, zostaniesz tutaj do naszego powrotu. Wszyscy czterej wstali i udali się do pokoju na tyłach. Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, Nieustępliwy wysunął rękę spod dłoni Wyroczni i ruszył w stronę baru. Leigh i ja podeszliśmy do niego, kiedy zamawiał trzy kufle piwa. Barman napełnił tylko jeden. - Chcę trzy. Jeden dla mnie i po jednym dla tych ludzi. Złoty blask łojowych świec lśnił na łysej czaszce barmana i czub- kach jego uszu. - To piwo nie jest dla takich jak oni. Uniosłem dłoń. - Doceniamy twój gest, Nieustępliwy, ale to nie jest takie ważne. - Najprawdopodobniej to piwo jest skwaśniałe i smakuje jak piołun. - Leigh z oburzeniem pociągnął nosem. - Wypiłem już dość kiepskich trunków. Szmaragdowe oczy barmana zwęziły się. - Człowiek mógłby się nabrać na taką gadkę, ale ja nie. Po czym odwrócił się do innych klientów, ignorując nas, - No więc, Nieustępliwy, o co w tym wszystkim chodziło? Elf zlizał pianę z górnej wargi i oparł się łokciami o brzeg baru. - Elfy z Vorquellynu podzieliły się na różne grupy. Zadośćuczy- nienie i jego ludzie to dyplomaci. Myślą, że jak będą mili i grzeczni, zdołają przekonać ludzi i inne elfy, żeby oswobodzili Vorquellyn. Ja jestem za sprawiedliwością. Każdego jestem gotów zawstydzić, jeś- li to pomoże mi oswobodzić mój dom. Kiedy nie mogę już tego ro- bić, wyjeżdżam i zabijam. Inni, no cóż, widzieliście ich na zewnątrz i tutaj na tyłach. Poddali się, pogrążyli w rozpuście. Stracili nadzie- ję i mają całą wieczność, by użalać się nad sobą. Ruchem brody wskazał Wyrocznię. - Jest też ona i jej podobni. To mistycy, tak jak ja jestem wo- jownikiem. Dostrzegająróżne rzeczy, kawałki układanki, która mówi nam, że nasza ojczyzna zostanie oswobodzona. Ale nie dość szybko jak dla mnie. - Zadośćuczynienie i jego klika mają nad tobą władzę? - Nie, Leigh, chociaż chcieliby wierzyć, że tak jest. Wszystko, na co ich stać, to wypędzenie mnie z Wydm albo ignorowanie. Złosz- czą się, bo odezwałem się ostro do Jentellina, podczas gdy oni liczy- li na jego pomoc. - Nieustępliwy, zabierz swoich przyjaciół do domu. - Chudy elf w poplamionym ubraniu z szarej skóry stał na środku pomieszczenia, wskazując palcem Leigha i mnie. - Nie potrzebujemy ich tutaj. - Spokojnie, przyjacielu. - Leigh rzucił mu promienny uśmiech. - Jesteśmy tutaj, aby pomóc koledze. - Nie jestem twoim przyjacielem, człowieku. - Ton, jakim elf wypowiedział to słowo, wzbudził we mnie gniew. - Albo natych- miast wyniesiecie się stąd, albo będą kłopoty. Uśmiech zniknął z twarzy Leigha. - Aha, my wyjdziemy stąd na twój rozkaz, a wtedy ty i twoi kumple napadniecie na nas na zewnątrz? Taki jest plan? Elf przeczesał palcami splątane kasztanowe włosy. - Tutaj też porachuję wam kości. Potrząsnąłem głową i wsunąłem się między niego a Leigha. - Nie zrobisz tego. - Poradzę sobie z nim, Hawkins. - Jestem ci coś winien, pamiętasz? - Obróciłem się i bez mrugnię- cia spotkałem spojrzenie szafirowych oczu elfa. - Jak się nazywasz? - Drapieżnik. - Rzucił mi krzywy uśmiech. - Jestem wodzem Szarej Mgły i Wydmy należą do nas. - Doskonale, możesz więc przekazać swoim ludziom wiado- mość ode mnie. Jeśli ktoś z was - ty sam lub którykolwiek z twoich zamglonych szaraków - tknie palcem jakiegoś Norringtona, posta- ram się, byście spędzili wiele czasu, wijąc się z bólu i rozmyślając nad niewłaściwością swego postępku. - Ładnie powiedziane, Hawkins. Doceniam to. Odwróciłem się do Leigha, wiedząc doskonale, co będzie dalej. Rozszerzone oczy przyjaciela były znakiem, że właśnie wymierza- ny jest cios, uchyliłem więc głowę i prawa pięść Drapieżnika świs- nęła nad moim lewym ramieniem. Szybko dałem krok w tył i walną- łem lewym łokciem w żebra elfa. Usłyszałem sapnięcie, jednak kiedy obróciłem się na lewej pięcie i zamachnąłem prawą ręką, aby go powalić, napastnik zrobił unik i umknął przed moim ciosem. Usunąłem się w prawo, raz jeszcze zasłaniając Leigha. Prawa pięść Drapieżnika znowu wystrzeliła naprzód, ocierając się o mój lewy policzek. Zabolało, ale nie wystarczyło, abym wylądował na ziemi. Sięgnąwszy lewą ręką, pochwyciłem jego smukłe ramię, przy- ciągnąłem do siebie i zakręciłem się w lewo. Potem uderzyłem otwar- tą dłonią w pierś napastnika i przerzuciłem go ponad prawym biod- rem. Leigh odskoczył do tyłu, kiedy elf walił się na ziemię. Drapieżnik zaczął zbierać się na nogi, a Leigh tymczasem usiadł na krześle porzuconym przez Nieustępliwego. Tym razem elf nacierał wolniej, z większym szacunkiem, i to był jego błąd. Lewą ręką za- markowałem niski, wolny cios, a potem szybko zatoczyłem krąg pra- wą, trafiając go prawym prostym w szczękę. Zakręcił się w miejscu, nogi mu się zaplątały, walnął w bar, odbił się i poleciał na podłogę. Dwa następne, odziane na szaro elfy ruszyły na mnie, ale czyjś donośny głos przedarł się przez hukanie, groźby i oklaski. Obróciłem się i zobaczyłem Wyrocznię. Z dłonią opartą na ramieniu Leigha mó- wiła coś czystym, stanowczym głosem. Nie zrozumiałem jej słów, ale efekt, jaki wywarły one na elfy był niesamowity. Wiele z nich osunęło się na krzesła lub bar i zaczęło płakać, podczas gdy inne patrzyły na mojego przyjaciela ze zdumieniem. Zadośćuczynienie i inni wrócili tymczasem z pokoju na tyłach, a ich twarze zastygły w maski zdumienia. - Czy wszyscy to słyszeli? Te dwie zwrotki? Nieustępliwy minął mnie i ukląkł przed Wyrocznią, kładąc po- kryte bliznami dłonie na jej kolanach. - Ja słyszałem. Te słowa są wypalone w mojej pamięci. Powtórzył to, co wcześniej powiedziała, stłumionym, pełnym czci głosem, po czym spojrzał na mnie. - Moje tłumaczenie nie będzie dobre, gdyż po elfijsku jej słowa to poezja, a nie tylko głos nadziei. W waszym języku brzmi to tak: Norrington ich poprowadzi Nieśmiertelny, skąpany w ogniu, Zwycięski, od morza aż po lodowce. Potęgę północy zmiażdży, Zmorę zabije, I odzyska Vorquellyn. Poczułem suchość w ustach. - Co to znaczy? Nieustępliwy chciał odpowiedzieć, ale Zadośćuczynienie prze- rwał mu. - To może znaczyć bardzo wiele albo zupełnie nic. Zastanowi- my się nad tym i zdecydujemy. Jeśli te słowa powinny zostać ogło- szone, ujawnimy je. Rezolutny wstał i rzucił mu swój wilczy uśmiech. - Podejmij właściwą decyzję, Zadośćuczynienie. Wszyscy sły- szeliśmy te słowa i wiemy, co jest właściwe. Jeśli wy ich nie ujawni- cie, ja to zrobię, i dobrze wiecie, że zostanę wysłuchany. Rozdział 20 Przepowiednia elfów z Vorquellynu w połączeniu z innymi wyda- rzeniami zmusiła władców przybyłych na Święto Zbiorów, aby rozważyli podjęcie jakichś działań. Najsilniejszym czynnikiem mo- tywującym była seria wiadomości, które okrannelska delegacja otrzy- mała za pomocą arcanslata. Odzwierciedlały one bardzo poważną sytuację rozwijającą się w Okrannelu. Nie jestem magiem i tylko w przybliżeniu rozumiem, w jaki spo- sób działa arcanslata, ale spróbuję to wyjaśnić. Z pomocą bardzo potężnych czarów, których przygotowanie, o ile wiem, zajmuje dużo czasu i wymaga użycia stosunkowo rzadkich i drogich składników, płytka łupku zostaje przepołowiona, tworząc dwie tabliczki. Owe tabliczki są ze sobą magicznie zespolone. To, co zostanie napisane na jednej, pojawia się odwrócone na drugiej i vice versa. Aby to wygodnie odczytać, tabliczkę należy postawić przed lustrem. Prze- kaz odbywa się natychmiast i tylko pomiędzy tymi dwiema tablicz- kami, przejęcie wiadomości jest więc niemożliwe. Powiedziano mi, że podczas tworzenia i używania tabliczek działa magiczne Prawo Przeniesienia, i niełatwo jest wypowiadać zaklęcia potrzebne do prze- słania wiadomości. Magiczne listy z Okrannelu informowały, że nasiliła się aktyw- ność aurolańskich piratów przybywających od strony Widmowego Pogranicza i Vorquellynu. Także z górskich fortec donoszono o co- raz częstych kontaktach z aurolańskimi stworami. Miasto Crozt, położone na końcu półwyspu Okrannel zostało złupione przez pira- tów, widziano ich nawet w Zatoce Svarskyi. Wszystko wskazywało, że siły aurolańskie rozpoczęły natarcie na Okrannel, i jeśli nie zostaną podjęte działania w jego obronie, południowa część Półksiężyco- wego Morza i wszystkie kraje do niej przylegające będą narażone na ataki. Raporty z Okrannelu uświadomiły wszystkim, co należy zrobić, zaś elfijska przepowiednia stała się fundamentem, na którym można było zbudować koncepcję następnych działań. W Yslinie znajdowa- ło się dość statków i elitarnych korpusów - gwardii przybocznych zgromadzonych tu władców - by można było wysłać do Okrannelu znaczne posiłki. Jednocześnie kraje wschodu podjęły się zadania wyekspediowania armii na północ, ku Fortecy Draconis, zaś kraje zachodu - skompletowania floty, która miała oczyścić morze z au- rolańskich piratów. Przepowiednia mówiła jasno, że ekspedycję poprowadzi pan Kenwick Norrington, wszyscy też wiedzieli, iż grupa podległych mu przywódców będzie miała kluczowe znaczenie dla sukcesu wypra- wy. Władcy zdecydowali, że przyda mu się pomoc bohaterskich wojowników, umiejących również przewodzić wojskom, ale moim zdaniem wielu ich wysokościom najbardziej zależało na wprowa- dzeniu przedstawicieli swoich narodów do tego grona. Przynależ- ność doń sama w sobie stanowiła zaszczyt, udział w walce był rze- czą drugorzędną. Pan Norrington postarał się, aby nasza trójka - Nay, Leigh i ja - była obecna podczas negocjacji mających na celu uzgodnienie skła- du ekspedycji. Sądząc z pytań, które zadawał nam po poszczegól- nych spotkaniach, domyśliłem się, że stara się znaleźć równowagę między wymogami polityki i skuteczności. Kiedy wyglądało na to, że z powodów politycznych ucierpi zdolność bojowa wysyłanych wojsk, pan Norrington zgłaszał sprzeciw albo przedstawiał prośby, których spełnienie przywracało równowagę. Król Stefin z Okrannelu zaproponował, aby wysłano delegację do Gyrvirgulu dla uzyskania pomocy Gyrkymów, jednak Jentellin mocno się temu sprzeciwił. Jego zdaniem ta rasa nie jest lepsza od zwierząt i nie powinna brać udziału w wyprawie. Zdawałoby się, że przydatność istot będących w gruncie rzeczy skrzydlatymi elfami powinna być oczywista, Jentellin jednak i pozostałe elfy nie chcieli mieć do czynienia z jakąkolwiek armią, w skład której wchodziliby Gyrkymowie. Chyba już wówczas rozumiałem ich sprzeciwy. W czasach, gdy Kirun władał Aurolanem, pojmał on pewną liczbę szlachetnie uro- dzonych elfijskich wojowników i z pomocą magii zmusił ich, by obcowali z Arafimi jak mąż z żoną. Arafi to dzikie bestie o ludzkich ciałach, ale ze skrzydłami zamiast ramion i uzbrojonymi w pazury stopami. W niektórych opowieściach opisuje się je jako piękne, w in- nych to obrzydliwe staruchy, zawsze jednak są one płci żeńskiej. Te Arafi złożyły jaja, z których wykluła się populacja mieszańców - Gyrkymowie. Elfy uważają ich wszystkich za rezultat gwałtu i nie chcą ich zaakceptować, podobnie jak ludzie nie zaakceptowaliby potomstwa owcy zapłodnionej przez pasterza. Panąui również uznani zostali za stwory zbyt bliskie zwierzę- tom, aby mogli być skuteczni, więc nie włączono ich w skład armii. Z kolei Spritha były zbyt małe i zbyt beztroskie, aby mogły brać udział w bitwie. A co do smoków, no cóż, nikt nie chciał ich w to mieszać, niezależnie od tego, jak bardzo mogłyby nam pomóc. Nie było pew- ności, czy smoki zaufałyby ludziom po Atvalu, ale powód rezygna- cji z nich miał głębsze korzenie. Dla wszystkich było oczywiste, że jednym z celów sił aurolań- skich wdzierających się do Okrannelu jest odzyskanie odłamka Smo- czej Korony Kiruna, który tam przechowywano. Nawet pojedynczy kawałek pozwoliłby potężnemu magowi kontrolować przynajmniej jednego smoka, tak więc sprzymierzeniec w jednej chwili mógłby się zmienić we wroga. W ten sposób oprócz ludzi i elfów, jedyną rasą, której pozwo- lono uczestniczyć w ekspedycji, byli urZethi. Są to stworzenia nie- wielkiego wzrostu, o proporcjach ludzkich dzieci. Ich ciała mają kolory minerałów - zieleń i czerń malachitu, czerń węgla, czer- wień cynobru. Jedyny przedstawiciel urZethich, jaki brał udział w obradach, kobieta, zwana Faryaah-Tse Kimp, była żółta jak siar- ka, z czarnymi włosami i oczami o czerwonych białkach. Choć była szczupła i drobna, o dziecinnym wyglądzie, jej waga zadawała kłam figurze. UrZethi i elfy zazwyczaj nie byli w dobrych stosunkach, jednak Jentellin chętnie ich powitał, głównie dlatego, że ich oddziały też służyły w Fortecy Draconis. Bez pomocy urZethich forteca by upadła, bo byli oni budowniczymi i górnikami, doskonale przygotowanymi do wznoszenia fortyfikacji i walki z aurolańskimi saperami. Po do- tarciu do fortecy Faryaah-Tse miała stanąć na czele ich oddziałów, do tego czasu zaś znalazła się wśród doradców pana Norringtona. Zaplanowanie kampanii zajęło dużo czasu. Obrady były przery- wane licznymi sporami, wyliczaniem nudnych szczegółów, podczas których zacząłem już przysypiać. Było mi szczególnie żal Naya, który nie miał przygotowania, żeby zrozumieć większość z tego, co mó- wiono. Leigh i ja radziliśmy sobie nieco lepiej, a i tak czuliśmy się zupełnie otępiali. Spotkania trwały do późna, a zaczynały się wcześ- nie rano, więc musiałem potem odsypiać noce podczas krótkich drze- mek. Byłem zmęczony i nerwowy. Na dodatek mój księżycowy miesiąc kończył się, co wzbudziło we mnie melancholię. Okres ten powinienem był spędzić, świętując w gronie rodziny i przyjaciół, a w chwili otrzymania dorosłej ma- ski, ścieżka mego życia powinna już być wyznaczona. Liczyłem na to, że dostanę zaproszenie od jakiejś formacji wojskowej, ale tak się nie stało. Nie miałem wątpliwości, że bycie Rycerzem Feniksa przy- niesie mi pewne korzyści, nie miałem jednak pojęcia jakie. Podczas pierwszych dwudziestu dni miesiąca zrobiłem wiele, ale od tego czasu nic się nie działo. Zdałem sobie również sprawę, że tęsknię za domem i rodziną. Ojciec dał mi księżycową maskę i on też - lub starszy brat, albo najstarszy krewny w linii męskiej - powinien mi wręczyć tak zwaną maskę dożynkową. Najwyraźniej miało być inaczej. W jeszcze głęb- szą depresję wpędzała mnie myśl, że ponieważ nie należałem do żadnej formacji wojskowej, nie wezmę udziału w krucjacie prze- ciwko Aurolanowi. Jedyne osoby, o których udziale wspominano, to bohaterowie tacy jak pan Norrington, podczas gdy o mnie, Le- ighu i Nayu na Radzie Królów nie było nawet wzmianki. Przygoda, która rozpoczęła się tej nocy, gdy otrzymałem księży- cową maskę, kończyła się, a ja miałem wrócić do Valsiny, zanurza- jąc się w otchłani zapomnienia. Leigh nie czuł takich obaw. Nie było żadnych wątpliwości, że będzie towarzyszył swemu ojcu podczas ekspedycji. Na dodatek księżniczka Ryhope dała mu jako prezent z okazji zakończenia księ- życowego miesiąca złoty pierścień ozdobiony herbem Norringtonów. W miejscu, gdzie na herbie było serce, wprawiono rubin. Na pewno kosztował fortunę. Ja wydałem dwa srebrniki, aby kupić mu srebrny obojczyk2. Oczywiście nosił go, ale to pierścień nieustannie podzi- wiał. Często polerował go, trąc o kurtkę, a potem unosił rękę i pa- trzył, jak się iskrzy. Nay najwyraźniej również nie przejmował się, że nasz księży- cowy miesiąc się kończył. Poznałem jego nastawienie, kiedy rozma- wialiśmy podczas wymiany prezentów. 2 Element zbroi służący do ochrony szyi. - Ja tylko chciałem zostać żołnierzem, no i zostanę. Wszystko inne - Atval, Yslin - już wystarczy mi na całe życie. Jeżeli jutro przyjdzie po mnie śmierć, i tak zdążyłem już zajść dalej, niż ktokol- wiek mógłby się spodziewać. Nayowi bardzo spodobał się kożuch. On z kolei dał mi nożyk, który przywiózł ze sobą z Valsiny. - Chciałem tutaj kupić dla ciebie jakiś nóż, ale żadenifie był wystarczająco dobry. Ten zrobiłem sam. Żadne cudo, ale łatwo się nie stępi i nie zawiedzie cię w potrzebie. - Dzięki. - Wsunąłem nożyk do prawego buta. - Jeśli powrót do domu będzie taki sam jak przyjazd tutaj, na pewno mi się przyda. Leigh kupił dla nas obu grube, czarne koce z wełny z Naliserro. Naliserrańscy rzemieślnicy rozwinęli cały swój kunszt. Od samego patrzenia na ich dzieła robiło mi się ciepło. Szukając prezentów, do- wiedziałem się, ile żądali za takie koce kupcy na festiwalu. Wiedzia- łem, że Leigh wydał więcej, niż dostał od ojca. Wyczułem też, że dużo rozmyślał nad tym wyborem, nie wziął po prostu pierwszej rzeczy, którą zobaczył. Na pewno chciał, aby dzięki tym kocom było nam ciepło i wygodnie podczas powrotu do domu. Doceniałem ten jego gest. Z drugiej strony ten wybór mnie irytował, podkreślał bowiem fakt, że my mieliśmy wracać do Valsiny, podczas gdy on będzie pod- różował po świecie, niwecząc aurolańskie zagrożenie. Pewnego dnia siedziałem samotnie w gospodzie, sącząc gorz- kie piwo i rozmyślając o tym wszystkim, kiedy podszedł do mnie leniwy syn Seweriusza, Desyd. - Przepraszam, paniczu, ale jego wielmożność chce panicza wi- dzieć. Skinąłem głową, zostawiłem kufel i powoli powlokłem się po schodach. Z każdym krokiem robiło mi się coraz ciężej na sercu. Gdy dotarłem na szczyt schodów, czułem się tak, jakbym miał w pier- siach kamień młyński. Chociaż w duszy czułem pustkę, wyprosto- wałem się jednak i przywołałem na twarz uśmiech. Potem zastuka- łem do drzwi i usłyszawszy zaproszenie, wszedłem do środka. Pan Norrington obrócił się na krześle i położył pióro na biurku przy swojej prawej ręce. - Dziękuję, że przyszedłeś, Hawkins... Tarrancie. Proszę, usiądź. Usiadłem w nogach łóżka. - Chciał mnie pan widzieć? - Owszem. - Jego ton był swobodny, pobrzmiewało w nim na- wet zadowolenie. - Dzisiaj kończy się twój księżycowy miesiąc i masz otrzymać dożynkową maskę. Książę Scrainwood - podejrze- wam, że na prośbę siostry - spytał mnie, czy miałbym coś przeciw- ko temu, żeby to on wręczył maskę Bosleighowi. Uznałem to za zaszczyt i nie mogłem odmówić. Poza tym Leigh nie dałby mi żyć, gdybym postąpił inaczej. Poszedł właśnie do Fortu Gryps. Zamrugałem oczami. - A pan nie? To znaczy wydawało mi się... Pan Norrington uniósł dłoń. - Leigh wie, że jestem z niego dumny. Chcę jednak, aby to on był ośrodkiem uwagi. Bądź co bądź, jeśli zginę podczas tej ekspedy- cji, on będzie tym Norringtonem, o którym mówi przepowiednia - czyż nie tak? Skinąłem głową. - Naysmith odbierze swoją maskę od księcia Larnera. Dowie- działem się, że płatnerz, u którego twój przyjaciel terminował, wy- kuł kiedyś wspaniały miecz dla księcia, stąd związek między nimi. - Ojciec Leigha uśmiechnął się i otworzył środkową szufladę biurka. - Wiem, że dożynkową maskę powinieneś dostać od najstarszego krew- nego w linii męskiej. Jak wiesz, mój ojciec umarł, kiedy byłem bar- dzo młody, więc szkolił mnie twój, pod wieloma względami zastę- pując mi rodzica. Chociaż to wuj - który później został też moim teściem - wręczył mi dożynkową maskę, zawsze czułem, że dzięki twojemu ojcu na nią zasłużyłem. Poza tym ty i Leigh spędzacie tyle czasu razem, więc często myślę o was jako o braciach i... no cóż, mam nadzieję, że twój ojciec nie pogniewa się, że przywłaszczam sobie jego przywilej. Powiedziawszy to, wyciągnął z szuflady brązową skórzaną mas- kę, bardzo podobną do księżycowej, ale z dwukrotnie wyższą czę- ścią zakrywającą czoło. Nad otworami na oczy przyszyto dwucenty- metrowe paski z futra jazgotnika, a po obu stronach wisiały czarne pióra temeryksów. Gdybym ją zobaczył dzisiaj, wydałaby mi się nie- wyszukana, ale wtedy była to najpiękniejsza rzecz, jaką kiedykol- wiek widziałem. Uniosłem ręce i rozwiązałem rzemyki księżycowej maski. Przy- pomniałem sobie, jak ojciec napominał mnie, żebym nie odsłaniał twarzy przed nikim oprócz rodziny, sądziłem jednak, że nie miałby nic przeciwko temu, bym ją pokazał panu Norringtonowi. Ojciec Le- igha spuścił jednak oczy, kiedy zdejmowałem maskę, oszczędzając mi zażenowania. Wziąłem od niego maskę dożynkową i przycisną- łem do twarzy jej chłodny zamszowy spód. Pan Norrington stanął za mną i zawiązał rzemyki. - Teraz i zawsze - powiedział - ta maska będzie pokazywała światu, kim i czym jesteś. To, co niegdyś kryło nas przed wrogami, teraz odsłania nas wobec naszych przyjaciół. Noś ją z dumą i za- wsze oddawaj cześć przeszłym pokoleniom, które walczyły i umie- rały, aby zdobyć dla ciebie tę maskę. Uroczyście skinąłem głową i uśmiechnąłem się, kiedy wrócił za biurko. - Dziękuję, wielmożny panie. - Cała przyjemność po mojej stronie, Tarrancie. - Odwzajemnił mój uśmiech, a potem wyciągnął rękę i poklepał mnie po kolanie. - Wiem oczywiście, że tradycja wymaga, aby wręczyć jakiś prezent młodzieńcowi otrzymującemu maskę dożynkową, miałem jednak niewiele czasu na zastanowienie, co powinienem ci dać. Jeśli masz jakąś propozycję, z chęcią jej wysłucham. Nadzieja zrodziła się w moim sercu, które skoczyło z radości. - Panie, nie chcę niczego innego, tylko jednej szansy, jednej sposobności, dla mnie i... i dla Naya. Proszę, panie, pozwól nam zakończyć to, co rozpoczęliśmy miesiąc temu. Pozwól nam uczest- niczyć w ekspedycji do Okrannelu. Nie będziemy sprawiać kłopo- tów, zrobimy, co tylko zechcesz, czego tylko będziesz potrzebował. Pan Norrington cofnął się w fotelu. - Niestety nie mogę tego zrobić. - Ale... Uniósł dłoń. - Wysłuchaj mnie. W ten sposób zbyt łatwo wywiązałbym się ze swego obowiązku. Ty i Nay pojedziecie z Leighem i ze mną. To zostało już dawno postanowione. - Co? Kiedy? Dlaczego? - O ile dobrze rozumiem, język elfów zawiera niepoj ęte dla mnie niuanse. Na przykład wyrażenie, które zostało przetłumaczone jako skąpany w ogniu, może również znaczyć narodzony z ognia... - Co zapewne odnosi się do pańskiej inicjacji jako Rycerza Fe- niksa, tak? - Owszem, tak sądzą ci, którzy o niej wiedzą. Chodzi jednak o to, że po dokładniejszym przestudiowaniu okazało się, iż w prze- powiedni zawarta jest aluzja do elfijskiej opowieści o trzech towa- rzyszach. - Tu lekko wzruszył ramionami. - Wiedz jednak, że ja sam również domagałbym się tego. Nie potrafię sobie wyobrazić Nor- ringtona ruszającego do bitwy bez Hawkinsa u boku, Naysmith zaś jest odważny i na tyle rozsądny, że będzie pilnował, żebyście z Le- ighem nie narobili sobie kłopotów. Skinąłem głową. - A tych będzie mnóstwo. - Zmrużyłem oczy. - Niektórzy, na przykład książę August i książę Scrainwood sądzą, że zakończymy tę wojnę, zanim spadną pierwsze śniegi. - Miejmy nadzieję, że mają rację, aleja zabieram ciepłe ubra- nia. - Pan Norrington zanurzył pióro w atramencie i zapisał jakąś notatkę na pergaminie. - W tej chwili jednak to nie ma znaczenia. Musisz mi jeszcze powiedzieć, co mam ci podarować. Potrząsnąłem głową, bo nic nie przychodziło mi do głowy. - Nie wiem, wielmożny panie. A może... - wziąłem głęboki od- dech, powoli wypuściłem powietrze i oblizałem wargi. - Chciałbym otrzymać w darze pańskie zaufanie. Chciałbym, aby pan wiedział, że nigdy go nie zawiodę ani nie zdradzę. Jeśli będę miał pana zaufa- nie, niczego więcej nie potrzebuję. Pan Norrington siedział przez chwilę zupełnie nieruchomo, po- tem przygryzł dolną wargę. - Dobrze, masz moje zaufanie. Być może później zdecyduję, że pewnych rzeczy nie powinieneś wiedzieć. Nie dlatego, że ci nie ufam. Chciałbym, żebyś najpierw zyskał więcej doświadczenia, któ- re pozwoli ci je zrozumieć. Nie powiem ci nic, co mogłoby cię zra- nić, chyba że będziesz musiał się o tym dowiedzieć. - Dziękuję, panie. - Ukląkłem przed nim na jedno kolano, ują- łem jego prawą dłoń i pocałowałem herb Norringtonów na pierście- niu, który miał na palcu. - Będę strzegł pańskiego zaufania podob- nie jak pańskiego życia, do ostatniego tchu, do ostatniej kropli krwi, do ostatniej myśli. Pan Norrington wstał i podniósł mnie. - Norrington i Hawkins wyruszają na północ, aby stawić czoło Chytrinie i jej aurolańskim hordom. Gdyby wiedziała, co ją czeka, już teraz ruszyłaby do ucieczki, a ta chwalebna wojna zakończyłaby się, zanim popłynie krew śmiałków. Rozdział 21 Moja radość, że włączono mnie do ekspedycji, była bezgranicz- na i tylko dzięki niej przetrwałem następne dwa tygodnie. Na- wet gdyby przyszedł do mnie jakiś wieszcz i przepowiedział nad- chodzące nieszczęścia, nie uwierzyłbym mu i nie przejmowałbym się. Miałem wziąć udział w wielkiej krucjacie, która na zawsze uwolni świat od zmory, w której zimnym cieniu żyliśmy od stuleci. To, cze- go dokonamy, będzie zawsze żyło w historii. Te dwa tygodnie, które poświęciliśmy na zorganizowanie eks- pedycji były okresem chaosu, radości i rozczarowań. Dla mnie był to również czas nowych odkryć. Po raz pierwszy zobaczyłem wtedy statki z naszej floty i postawiłem stopę na jednym z nich. Jerana, Alcyda i Saporcja dostarczyły większość okrętów, zarówno powol- nych jednostek handlowych, jak i długich, smukłych bojowych ga- ler. Statki handlowe poruszały się głównie dzięki żaglom, chociaż miały też kilka długich wioseł, używanych podczas manewrowania w porcie lub w czasie ciszy morskiej. Załadowano na nie żywność, wino, obrok dla koni, a dwa wyposażono tak, by mogły przewieźć oddział ciężkiej kawalerii z Jerany i Alcydy. Tym drugim przewo- dził książę August. Płynęły one na pokładzie „Wartkiego Potoku", statku, który wziął nazwę od posiadłości, gdzie zakwaterowana była Konna Gwardia księcia. Bojowe galery miały co prawda jeden maszt, w walce jednak używano wyłącznie wioseł. Trzech mężczyzn przy jednym wiośle, dwadzieścia wioseł po każdej stronie - taki statek mógł się poru- szać z szybkością pięciu węzłów na godzinę, a gdy zbliżał się do statku nieprzyjaciela, osiągał nawet prędkość do dwunastu węzłów. Przybudówki na dziobie i rufie pozwalały żołnierzom strzelać z kusz. Wydłużony bukszpryt tworzył ostrogę, która podczas podejścia mogła skosić wiosła przeciwnika. I co ważniejsze, przebić się też przez mur tarcz przy burcie nieprzyjacielskiego okrętu. Była też na tyle szero- ka, że wojownicy mogli wedrzeć się na jego pokład. Na dziobie i na rufie zamocowano też dwie pary wielkich obro- towych kusz. Wystrzelone z nich metrowej długości bełty przebijały na wylot zbroje i pokład. Haki abordażowe na mocnych linach lub łańcuchach służyły do pochwycenia i przyciągnięcia statku nieprzy- jaciela. Dwie małe katapulty na platformach na kółkach można było przetaczać i strzelać z nich kanistrami naphtalmu, substancji podob- nej do smoły, która paliła się wściekłym płomieniem, albo małymi pociskami o nazwie „krucze stopy", które wbijały się w pokład i ka- leczyły bose nogi marynarzy. Patrząc z przystani, trudno było dobrze obejrzeć całą flotę, ale ja miałem okazję polecieć jednym z wielkich yslińskich balonów. Wznoszenie się w górę poszło całkiem gładko i wkrótce znalazłem się o wiele wyżej niż koszyk, którym poprzednio jeździłem. Wzlaty- waliśmy tak szybko, że miałem wrażenie, jakbym zostawił żołądek gdzieś na dole. To było jednak niewiarygodne przeżycie. Patrzyłem, jak ludzie robią się mali jak mrówki, a budynki jak domki dla lalek. Pomyślałem, że Gyrkymowie mogą przez całe życie oglądać świat w ten sposób i miałem tylko nadzieję, iż widok ten był dla nich za- wsze tak magiczny jak dla mnie. Oprócz czterdziestoosobowej załogi i trzydziestoosobowej kom- panii żołnierzy każda galera mogła zabrać dodatkowo trzydziestu wojowników. Gwardie przyboczne, z których skompletowaliśmy naszą armię, składały się z dwóch kompanii, a więc do przewiezie- nia każdej z nich potrzebne były dwie galery. Jeden statek handlowy wiózł zapasy dla dziesięciu galer. Wystarczyłyby zatem tylko cztery. Wzięliśmy jednak dwa razy więcej, bo założyliśmy, że żywność przy- da się ludności Okrannelu lub nam samym, jeśli kampania będzie się przedłużać. Towarzyszyło nam więc osiem handlowców, nie li- cząc dwóch statków-stajni. Czterdzieści osiem statków o wielobarwnych kadłubach i żaglach stało na kotwicach w yslińskiej przystani, czekając aż wyruszymy. Wiedzieliśmy, że dołączą do nas posiłki z Loąuellynu, nie byliśmy jednak pewni, ile elfijskich okrętów zostanie przysłanych. UrZethi nie mieli statków, a z miny Faryaah-Tse Kimp można było wnioskować, że w ogóle nie chciała mieć nic wspólnego z oceanem. Kontyngent wystawiony przez krainy Ludzi liczył dwa tysiące czterystu żołnierzy i dwa razy tylu marynarzy, którzy w razie potrzeby mieli otrzymać miecze i włączyć się do walki. Była to bardzo duża armia, zdolna dać obrońcom Okrannelu chwilę wytchnienia, bardzo im potrzebną. Przynajmniej tak mi się wydawało, bo plotki krążące wśród członków ekspedycji mówiły co innego. Ludzie powiadali, że Chy- trina, którą uważano za córkę Kiruna, jego nałożnicę, albo jedno i drugie, zebrała ogromną hordę i już teraz opanowała Okrannel. Su- gerowano nawet, że wiadomości ze Svarskyi zostały sfałszowane, żadne oddziały nie sposobią się tam do obrony, a do wysłania tych pełnych nadziei wiadomości zmusiła ludzi Chytrina, by nas wciąg- nąć w pułapkę. Pan Norrington natychmiast wyśmiał ten pomysł. - To byłoby bez sensu. Pozwolenie wysyłania do nas wiadomo- ści stanowiących ostrzeżenie, że jej hordy ruszą do boju, ułatwiłoby nam zadanie. Nikt też nie donosi z Jerany o napływie uchodźców, czego należałoby spodziewać się, gdyby Okrannel upadł. Ponadto, jak zauważył król Stefin, wiadomości zostały wysłane przez jego syna, księcia Kiryła. Ale jeśli Chytrina zdołała nauczyć kogoś, by myślał i pisał jak Kirył, to jest zdolna do wszystkiego i czas porzu- cić wszelką nadzieję. Pan Norrington nie lekceważył jednak relacji o tym, że Chytrina stworzyła elitarną formację przywódców, których nazwała sullanci- rami. Ludzie zazwyczaj mówili o nich Czarni Lansjerzy. Podobno znajdowali się wśród nich ludzie renegaci, mądre vylaeny i jazgot- niki magicznie obdarzone inteligencją. Tych straszliwych wojowni- ków widywano w Okrannelu, ale szczegóły były niejasne. Według plotek Chytrina sprawiła, że zjedli oni swoje własne cienie i stali się potężni i nieśmiertelni. Mieli też jakąś specjalną moc, dzięki której mogli pokonać każdego wroga. - Ta plotka może być prawdziwa - przyznał ojciec Leigha. - Nie można jednak przykładać do niej zbyt wielkiej wagi. Heslin powie wam, że magiczny atak można odeprzeć lub pozbawić mocy, a zaklę- cia bywają pełne niespodzianek. Czar, który oślepi pięćdziesięciu mężczyzn, może oszczędzić wzrok kobiet, dzieci lub elfów. Poza tym magik przebity strzałą zazwyczaj nie potrafi już dalej czarować. Aż coś zatrzęsło się we mnie na myśl o stawianiu czoła przeciw- nikom mającym magiczną moc, w końcu jednak pogodziłem się z tym. Bądź co bądź, gdyby Chytrina rzeczywiście potrafiła stworzyć nieśmiertelnych wojowników, już wiele wieków temu ruszyłaby na południe i podbiła nas wszystkich. Istniała możliwość, że te magicz- ne sztuczki zostały dopiero niedawno wynalezione lub udoskonalo- ne, ale z drugiej strony, gdyby tacy wojownicy istnieli, ich królowa nie potrzebowałaby grup zwiadowczych, które przekradały się przez Oriosę. Nie - zdecydowałem - zapewne magiczne sztuczki pomogą jej wojskom, ale nawet moc Chytriny musi mieć jakieś granice. Przygotowania szybko posuwały się naprzód i bez większych kłopotów, aż do wigilii naszego wyjazdu. Planom nadano ostatecz- ny kształt wcześniej tego samego dnia na Radzie Królów. Książę Scrainwood został oficjalnym przywódcą całej ekspedycji, ale to pan Norrington miał podejmować decyzje związane z prowadzeniem działań wojennych. Ojciec Leigha miał popłynąć na pokładzie alcy- diańskiego statku „Invictus", zaś książę - na jerańskim okręcie „Ve- nator". Odpowiadało mi to. Im dalej ode mnie znajdował się następ- ca tronu, tym lepiej. Ekspedycja musiała możliwie jak najszybciej dotrzeć do Okran- nelu, aby uratować miasto Crozt. Stamtąd mieliśmy podążyć wzdłuż wybrzeża do Svarskyi i znieść aurolańskie oblężenie. Potem, zależ- nie od wiadomości z Fortecy Draconis, albo pożeglować na wschód, by wzmocnić jej garnizon, albo ruszyć na Widmowe Pogranicze i zniszczyć pirackie przystanie. Dzień przed wyjazdem udałem się wraz z Leighem, Nayem, pa- nem Norringtonem i innymi do największej świątyni Kedyna w Ysli- nie. Zapadła już noc, kiedy wchodziliśmy po granitowych schodach. Właśnie przebiegałem myślami wszystko to, co widziałem, i histo- rie, które usłyszałem, próbując zdecydować, jaką modlitwę odmó- wić, gdy na kogoś wpadłem. Cofnąwszy się na niższy stopień, odru- chowo uśmiechnąłem się i przeprosiłem. Nieustępliwy spokojnie skinął głową. - Powinienem spodziewać się, że będziesz zamyślony. Zobaczyłem, że Nay się odwrócił i patrzył na mnie ze szczytu schodów, ale machnąłem ręką, aby szedł dalej. - Czy złożyłeś ofiarę? - Kedynowi? Nie. - Elf potrząsnął głową. - Bóstwo, zajmują- ce miejsce Kedyna w naszym panteonie nie wdycha dymu kadzideł i nie zbiera wokół siebie martwych wojowników jak starcy, którzy zwołują gołębie, rozsypując dla nich suchy chleb. Próbowałem ukryć swoją reakcję na pogardę, która zabrzmiała w jego głosie, ale nie jestem pewien, czy mi się to udało. - Wobec tego po co tu przyszedłeś? - Aby porozmawiać z tobą - elf uniósł brodę, odsłaniając gardło. - Jentellin poinformował Zadośćuczynienie o planach waszej kampanii. - Tak, to bardzo ekscytujące, prawda? - Zapewne, ale ja tego nie doświadczę. - Co? - Nie popłynę z wami. Cofnąłem się o krok i mało się nie przewróciłem, schodząc na niższy stopień. - Nie popłyniesz? Dlaczego? Przecież to jest właśnie to, twoja szansa, aby zemścić się na Chytrinie. Szansa zniszczenia jej. - Wiem - w jego srebrnych oczach odbijał się wąski sierp księ- życa. - Jednak jej śmierć nigdy nie była moim celem. Mnie zależy na oswobodzeniu ojczyzny. Wasza sprawa, choć szlachetna i dobra, nie jest jednak moją sprawą. Wiem, że dobrze się spiszecie. Chytri- na pożałuje tego, co zrobiła, ale Vorquellyn nadal pozostanie pod jej władaniem. Potrząsnąłem głową. - Ale czy nie rozumiesz? Kiedy już zniszczymy jej armię, wy- pędzimy piratów z Widmowego Pogranicza, a gdy tego dokonamy, odizolujemy Vorquellyn i odbijemy go. Ta wyprawa zbliża nas do oswobodzenia Vorquellynu. Musisz to zobaczyć, Nieustępliwy. - Nie, Hawkins, nie muszę. Ja wiem tylko tyle, że podobne zwy- cięstwo odniesione sto lat temu nie doprowadziło do oswobodzenia Vorquellynu. Jeśli pojadę, jeśli się zgodzę, potwierdzę tym samym, że połowiczne działania są wystarczające, a tego zrobić nie mogę. Gdybym tak postąpił, Jentellin i Zadośćuczynienie będą wiedzieć, że ustąpiłem. A ja nigdy nie ustąpię. Wołają na mnie Nieustępliwy. Tak się nazywam i taki właśnie jestem. Chociaż bardzo pragnę ci towarzyszyć, nie pojadę, dopóki nie zostanie wysłana ekspedycja, która oswobodzi mój dom. Przełknąłem ślinę, bo coś ścisnęło mnie za gardło. - Rozumiem, o co ci chodzi, ale żałuję, że nie zdołam cię prze- konać. Świadomość, że jedzie z nami Vorquelf, mogłaby tak prze- straszyć Chytrinę, że od razu zaczęłaby się wycofywać. - Vorquelfy pojadą z wami i będą walczyć u waszego boku. Nawet moi współplemieńcy uważają mnie za ekstremistę, przyjmu- ję jednak to brzemię - otworzył sakiewkę przy pasie, wyciągnął ka- wałek futra i wręczył mi. - To z jednego z jazgotników, które zabi- łeś. Pan Norrington poprosił mnie o kawałek tego futra do twojej maski. Ten daję ci na ofiarę, którą złożysz w świątyni. Zmarszczyłem brwi. - Kupię kadzidło... - Słuchaj mnie, Tarrancie Hawkinsie, i słuchaj dobrze. Tutaj z Kedyna zrobiono pasterza cieni, a przecież nawet w twoim kraju jest on dumnym strażnikiem. Zapominasz, że ten bóg uosabia woj- nę. Jest ciałem, krwią i kością -jest tym, co robiliśmy i widzieliśmy w Atvalu. Dla niego wasza ofiara z kadzidła jest zbyt grzeczna. Spal to, Hawkins. Niech ten odór popłynie od ciebie do niego. Wtedy będzie wiedział, że poznałeś prawdę o wojnie. Wtedy cię zapamię- ta, a kiedy Śmierć wręczy mu spis tych, których ma zabrać, on usu- nie z niej twoje imię. Zostaniesz ocalony, żeby dokonać rzeczy wiel- kich i strasznych. Zadrżałem, po czym spojrzałem mu prosto w oczy. - Czy właśnie w ten sposób udało ci się przeżyć? Elf zaśmiał się i nie był to przyjemny dźwięk. - Tak, to jeden ze sposobów. - Klepnął mnie po ramieniu. - Ży- czę ci szczęścia, Hawkins, odważnego serca, bystrego oka i ostrego miecza. Twoje imię będzie na ustach wszystkich, kiedy skończy się ta ekspedycja. - No tak. A potem ty i ja pojedziemy wyzwolić Vorquellyn. - Tak zrobimy. - Elf pożegnał mnie gestem, a potem pobiegł w dół po schodach. Gładząc kciukiem cętkowane futro, wszedłem do świątyni. Za- płaciłem za dwie węglowe tarcze i kadzidło, zszedłem na dół do posą- gu Kedyna, ukląkłem przy cokole i spojrzałem w górę na niewidzące oczy bóstwa. Na zbroi pokrywającej jego tors wyrzeźbiono tuziny twarzy, które, jak łatwo było się domyślić, należały do posążków sto- jących za nim w długiej galerii. Pomiędzy nogami figury widziałem tłoczących się tam wojowników, palących kadzidło i świece. Czując, że dostaję gęsiej skórki, zebrałem tarczą kilka żarzą- cych się węgli, posypałem je odrobiną kadzidła, by zwrócić uwagę bóstwa i rzuciłem na nie kawałek futra. Sierść natychmiast zaczęła się zwijać. Futro zajęło się płomieniem, a jego gryzący zapach buch- nął w moją twarz. Zakaszlałem, oczy łzawiły, patrzyłem jednak, jak kolumna dymu unosi się i pieści twarz posągu. Złożyłem ręce i pochyliłem głowę. - Kedynie, dzisiaj, w przeddzień wielkiej ekspedycji, nie proszę cię o coś, o co nie prosiłem przedtem. Daj mi okazję udowodnić, że jestem odważnym i wartościowym towarzyszem dla tych, którzy wal- czą u mego boku. Niechaj zawsze będę świadom swych obowiązków i wypełniam je bez wahania. Jeśli twoją wolą będzie, bym przeżył, sprawi mi to radość. Jeśli mam umrzeć, pozwól, bym zginął, stawiając czoło nieprzyjacielowi. Spraw, by moja ręka była pewna, obroń mnie przed bólem i niech chwała i honor należą do ciebie. Znów podniosłem wzrok, ale nie widziałem żadnego znaku, że moja modlitwa została wysłuchana. Chociaż Nieustępliwy mógł mieć rację mówiąc, że taka ofiara sprawi, iż Kedyn spojrzy na mnie przy- chylnie, coś we mnie szeptało, że chyba lepiej jest, gdy bogowie nas ignorują, niż gdy nas dostrzegają. Istnieje mnóstwo tragicznych his- torii, które opowiadają, jak bogowie czynili życie różnych ludzi in- teresującym. Wyruszając na wojnę, nie potrzebowałem boskiej po- mocy, żeby moje życie stało się jeszcze ciekawsze. Jak się okazało, to, czego potrzebowałem i co otrzymałem, to dwie zupełnie różne rzeczy. T Rozdział 22 Wyruszyliśmy wraz z odpływem, który zaczynał się wcześnie, byliśmy więc już na otwartym morzu, gdy wstające słońce rzu- ciło krwawe błyski na spokojną wodę. Krzyki mew, głuche dudnie- nie bębnów i łopot żagli wypełniły poranek, jednak każdy z tych dźwięków był jedynie akcentem unoszącym się ponad nieustanne szemranie wody ocierającej się o kadłub. Stałem na dziobie „Invictusa", czując na twarzy powiewy wiatru. Nareszcie wyruszyliśmy, ruszyliśmy na pełną chwały wojnę. Na twa- rzach wszystkich, nie wyłączając wiosłujących marynarzy, malował się entuzjazm. Byliśmy grupą wybrańców, którzy sprawią, że świat stanie się bezpieczny. Nasza misja była jasna, prosta i nie mieliśmy wątpliwości, że ją wykonamy. Ludzie zaczęli się przechwalać, jakie stworzenia będą zabijać, i rozprawiać o bogactwach, które zdobędą. Z pierwszym śniegiem mieliśmy być już w domu, grzejąc się przy kominku, snując opowieść za opowieścią dla przyjaciół i rodziny. Jednak, kiedy wracam myślą do tego pierwszego poranka, wi- dzę, że już wówczas pojawiały się pierwsze oznaki kłopotów, które powinienem był dostrzec. Mało brakowało, a z powodu konfliktów między kapitanami w ogóle byśmy nie wypłynęli. Kilku z nich - głównie Jerańczycy - stwierdziło, że flota powinna złożyć ofiarę we- irunowi morza o imieniu Tagothcha. Bez takiej ofiary duch ten mógł zwrócić przeciwko nam wiatr i wodę, a wtedy tydzień podróży zmie- niłby się w miesiąc. Ich zdaniem kilka litrów wina, zaszlachtowana świnia, garść złotych monet wystarczyłoby, aby go udobruchać. Alcydyjscy kapitanowie odparli, że Tagothcha w lecie śpi i ofiary składane teraz mogłyby go obudzić. Coroczny jesienny okres sztormów przytaczano na dowód, że zaspany duch morza nie jest sympatycz- ny. Żeglarze twierdzili, że fale na oceanie to bruzdy na czole weiru- na, które wygładzają się, kiedy śpi. Jednak jeśli ocknie się zagnie- wany, jego zmarszczona brew może zatopić statki. Pan Norrington, który niewiele wiedział o zwyczajach Tagoth- chy, bo nasz kraj nie ma dostępu do morza, wziął stronę Alcydian. Nikt z nas nie wątpił, że weirun istnieje naprawdę i byłby niebez- piecznym przeciwnikiem, gdyby zdecydował się z nami walczyć, więc pozostawienie go w spokoju wydawało się najrozsądniejsze. Wypłynęliśmy po cichu, mając nadzieję, że duch morza uzna nas za marzenie senne. Cała wyprawa rzeczywiście była jak ze snu, ale nie dla Leigha. Nay i ja dobrze znosiliśmy bujanie okrętu stojącego na kotwicy, a tak- że jego wznoszenie się i opadanie, kiedy później przebijał się przez fale. Twarz Leigha przybrała jednak nienaturalny szary odcień i nasz przyjaciel spędzał większość czasu przy burcie, składając -jak mó- wili marynarze - prywatną ofiarę Tagothchy. Wyglądał żałośnie, a czuł się jeszcze gorzej. Zaczął chudnąć, bo mógł utrzymać w żo- łądku tylko trochę rozwodnionego wina i owsianki. Późnym wieczorem pierwszego dnia minęliśmy Vilwan, wyspę, którą magowie uznają za swoją własność. W każdym kraju, często nawet w każdym mieście przebywał mag zdolny szkolić tych, któ- rzy posiadali Iskrę, a Vilwan było miejscem, gdzie przybywali naj- bardziej utalentowani, aby uczyć się, tworzyć, a potem kształcić in- nych. Nie zbliżyliśmy się do tej wyspy, zresztą jej skaliste klify nie wyglądały zbyt zachęcająco. Ponadto wzgórza, które powinny być zielone, pokrywała roślinność w kolorach żółtym, czerwonym, fio- letowym i niebieskim. Heslin, który kiedyś, w młodości, odwiedził Vilwan, zapewniał nas, że te dziwaczne barwy nie są niczym nie- zwykłym. Przytakiwałem mu, ale nadal nie mogłem powstrzymać drżenia, kiedy patrzyłem w stronę wyspy. Z Vilwanu wypłynął niewielki statek, który dołączył do naszego konwoju. Nie miał wioseł tylko jeden mały żagiel, jednak szybko dogonił nas i bez trudu dotrzymywał nam kroku. Załoga składa się z dwudziestu magów, mężczyzn i kobiet, w większości ludzi. Kie- rowali oni statkiem w systemie zmianowym, po pięć osób przez dwie godziny. Szybko zdaliśmy sobie sprawę, że vilwanejska jednostka porusza się dzięki czarom, a kiedy porównaliśmy, ilu marynarzy potrzeba, aby dokonać tego, z czym radzi sobie pięciu magów, bar- dzo ucieszyliśmy się, że będą walczyć u naszego boku. ' Wczesnym rankiem następnego dnia spotkałem na dziobówce młodą kobietę, naszego Vorquelfa. Długie, czarne włosy płynęły za nią unoszone przez powietrze, a jej złote oczy błyszczały w świetle wschodzącego słońca. Miała na sobie strój myśliwski ze skóry w od- cieniu głębokiego błękitu, a z jej prawego ucha zwisał złoty kolczyk. Widziałem ją na procesie Nieustępliwego i pamiętałem, że nazywa się Wściekła. Kobieta uśmiechnęła się do mnie, gdy oparłem się o barierkę obok niej. - Dzień dobry, panie Hawkins. - Nawzajem, pani Wściekła. - Wystarczy Wściekła. Vorquelfom nie wolno wymagać, aby zwracano się do nich jak do dorosłych. W jej głosie nie wyczułem gniewu ani żalu, po prostu spokojnie podała powód. - Czy masz coś przeciwko temu, żebym cię zapytał, dlaczego do nas dołączyłaś? Z imienia przypominasz mi Nieustępliwego, spo- dziewałbym się więc, że postąpisz tak jak on. Wściekła zaśmiała się lekko i odsunęła pasmo włosów, które wiatr zdmuchnął na jej ustav - Powiedziano mi, podobnie jak tobie, że ta podróż jest mi pisa- na. Wyrocznia, kobieta, której dotykał twój przyjaciel, jest moją sios- trą. To ona mi powiedziała, że będę wam towarzyszyć. Nie podobało się jej to, tak jak i mnie, ale przepowiednia to przepowiednia. - Cieszę się, że jednak pojechałaś - powiedziałem, skrobiąc ba- rierkę paznokciem. - Imię Wyroczni jest czymś w rodzaju opisu, podobnie jak Nieustępliwego. Skąd macie takie imiona? Ty nie wy- dajesz się wściekła. - Jeszcze nie widziałeś mojej wściekłości, ale zobaczysz. - Jej oczy prawie zamknęły się, gdy się do mnie uśmiechała. - Niektórzy z nas dostają imiona, inni sami je sobie nadają. Musisz zrozumieć, że elf, który narodzi się w jakimś kraju, na zawsze pozostaje z nim związany. Kiedy zostajemy rytualnie zespoleni z naszą ziemią, za- wieramy z nią pakt, który daje nam moc, ale wymaga też odpowie- dzialności. Podbój Vorquellynu uniemożliwił młodym elfom zespo- lenie z ojczystym krajem i odciął nam dostęp do mocy. Wskazała vilwanejski statek. - Magia i moc magiczna to zagadkowe rzeczy. Heslin może ci powiedzieć, że kiedy zakończył naukę, nadano mu nowe imię, któ- rego nikomu nie zdradzi. Jest ono kluczem otwierającym bramy mocy. On ma mały klucz i małą bramę, ale to mu wystarcza. Kiedy my, elfy, łączymy się z naszym krajem, również otrzymujemy sekretne imię, które daje nam dostęp do mocy. Imiona te są oczywiście za- chowywane w tajemnicy, bo każdy, kto je pozna, ma nad nami pew- ną kontrolę. Vorquelfy, które zdążyły już zespolić się ze swoją wyspą, od- czuwały wielki ból, kiedy je z niej wygnano. Ruszyły więc na za- chód, ciągle na zachód. My wierzymy, że istnieje wiele światów, a kiedy opuścimy ten, znajdziemy następny, w którym również mieszkają elfy. Jeśli będzie on nam przeznaczony, pozostaniemy tam i będziemy rozkwitać. Jeśli nie, ruszymy do następnego i na- stępnego, zawsze poszukując naszego prawdziwego domu. Jednak- że tym Vorquelfom, które nie zostały zespolone z ziemią, odmówio- no umiejętności przechodzenia do tych alternatywnych światów. Zaś ponieważ na tym w gruncie rzeczy polega bycie elfem, nie jeste- śmy już elfami. t Westchnęła/ - Wybraliśmy sobie imiona ze wspólnego języka ludzi, takie, które coś o nas mówią. Nie ukrywamy ich, bo akceptując to ryzyko, zyskujemy większy dostęp do mocy. To oczywiście niebezpieczna g% ale moc daje nam pewną ochronę. - Jeśli macie taką moc, dlaczego po prostu nie odbijecie Vor- ąuellynu? Kobieta skierowała wzrok na morze i potrząsnęła głową. - Każde z nas używa swojej mocy inaczej. Zadośćuczynienie dąży do pojednania i współpracy. Wyrocznia spogląda w przyszłość. Drapieżca marnuje swoją moc, starając się kontrolować miejskie bagno, Nieustępliwy zaś zabija, zabija, zabija. Ja zaś, no cóż, tu miałeś rację, nie różnię się zbytnio od niego, bo zabijanie jest również moim celem. Jednak podążając w różnych kierunkach, rozpraszamy naszą moc i nie jesteśmy w stanie nakierować jej na cel, który podobno jest dla nas wszystkich najważniejszy. Tymczasem nasz konwój minął zarośnięty gęstą dżunglą Vael. Wzdłuż centralnej osi tej podłużnej wyspy biegł łańcuch wysokich gór, których szarawe wierzchołki rozdzierały zbierające się wokół nich chmury. Żaden z marynarzy nie potrafił powiedzieć o niej nic więcej poza tym, że zamieszkana jest przez smoki i panąui. Panąui to ogromne, półinteligentne bestie, stworzone ponoć przez smoki jako karykatury ludzi. Rasa ta mieszkała spokojnie w górskich wa- rowniach, które, jeśli wierzyć starym opowieściom, smoki ukradły urZethim. Panąui bronili się tak sprawnie, że walka z nimi okazała się dla ludzi zbyt trudna. To chroniło smoki przed ludzkimi ekspe- dycjami. Marynarze opowiadali straszne rzeczy o panquińskich piratach. Były to jednak wyłącznie relacje z drugiej ręki, bo żaden z opowia- dających nigdy nie widział stworzenia tej rasy, ani tym bardziej z nim nie walczył. Nie uśmiechało mi się oglądanie pirackich galer peł- nych uzbrojonych i odzianych w zbroje potworów, które zyskały sobie przychylność smoków. Mimo to ciągle badałem wzrokiem Vael w próżnej nadziei, że zobaczę coś niezwykłego. Nie dostrzegłem jednak niczego i poczułem rozczarowanie, nie zdając sobie sprawy, że nadchodzą dni, podczas których niedostatek mocnych wrażeń sprawiłby mi przyjemność. Trzeciego dnia minęliśmy wyspę Wruona - dobrze znane gniaz- do piratów - otoczoną niebezpiecznymi mieliznami i pełną ukrytych zatoczek, które utrudniały wypędzenie bandytów. Przepłynęliśmy obok bez problemów, pan Norrington zauważył jednak, że jeśli wru- ońscy bandyci zawarli układ z Chytriną, to prawdopodobnie wyko- rzystają arcanslatę, by ją o nas zawiadomić. W tej sytuacji uznałem za dobry omen fakt, że następnego dnr kiedy słońce zaczęło się zniżać, dołączyły do nas dwie srebrzyste galery z Loąuellynu. Wykonano je ze srebrnodrzewu, rosnącego wyłącznie w krainach elfów. Zrobione z niego przedmioty - pudła, ramy, komody i krzesła - były wysoko cenione. Rzadko jednak od- dawano je ludziom, praktycznie tylko wtedy, jeśli elfy zdecydowały, że człowiek wyświadczył im wartościową przysługę. Najbardziej zainteresował mnie kształt loąuellyńskich statków. Galery ludzi nieco przypominały łabędzie, bo sunęły po powierzch- ni. Z kolei elfijskie statki wzorowano na morskich bestiach znanych pod nazwą rekinów. Ich niskie dzioby tworzyły szerokie tarany, ster- czące tuż pod powierzchnią wody. Na środku, przed masztem, wzno- siła się jedna bojowa nadbudówka, a druga znajdowała się na rufie. Nie widziałem wioseł, jednak wioślarze siedzieli w tych samych miej- scach, co u nas, i nawet poruszali długimi drzewcami. Później do- wiedziałem się, że drzewce były połączone z systemem kół zęba- tych i pasów obracających ogromne koła łopatkowe. O świcie następnego dnia okrążaliśmy przylądki Loąuellynu. Później mieliśmy popłynąć wzdłuż wybrzeży Oranu i skierować się na północ ku Crozt. Pozostał nam jeszcze jeden dzień podróży, bo dzięki południowej bryzie utrzymywaliśmy stałą prędkość pięciu węzłów na godzinę. Konno ta sama podróż zabrałaby nam dwa ty- godnie, ale tylko wtedy, gdybyśmy nie musieli pokonywać gór, rzek i innych przeszkód. Wczesnym popołudniem na północy zaczęły zbierać się ciemne chmury, a wiatr zamarł. Dzięki wiosłom statki nadal posuwały sią naprzód, ale zaczęliśmy dyskusję, czy nie powinniśmy skierować się ku lądowi i poszukać schronienia w jakiejś przystani. Zanim jed- nak zdążyliśmy podjąć decyzję, obserwatorzy na bocianim gnieździe zawołali, że widzą aurolańskie żagle, wzdęte wiatrem i sunące w na- szą stronę. Natychmiast wydano rozkazy i wszyscy rzucili się w wir przygo- towań. Statki handlowe wysłano pod eskortą czterech galer do bez- piecznej przystani. Reszta flory uformowała linię i ruszyła na północ, by spotkać się z nadciągającym nieprzyjacielem. Z oceanu nabierano kubłami wodę, którąpolewano pokłady, aby nasycić je wilgociąi ochro- nić przed ogniem, gdyby nieprzyjaciel użył naphtalmu. Z kolei nasz kapitan zabrał się za przygotowanie tego łatwopalnego płynu. Wszyscy wojownicy na pokładzie przywdziali zbroje. Ja zasta- nawiałem się, czy nie zrezygnować z nagolenic, zarękawia i kolczu- gi, bo gdybym wpadł do wody, poszedłbym na dno jak kamień. Prze- chodzący marynarz, który najwyraźniej wyczytał w mojej twarzy te wątpliwości, zaśmiał się i powiedział: - Z odciętym ramieniem albo nogą i tak nie będziesz pływał, więc dobrze się zabezpiecz. Postąpiłem zgodnie z jego radą, a potem, uzbrojony w łuk, wszed- łem po schodkach na dziobówkę. Marynarze powiesili stalowe tarcze na burtach statku i zbudo- wali daszki, które miały ich chronić przed strzałami nieprzyjaciela. Mieli krótkie miecze, kilku z nich także topory, żeby odcinać linki rzucane z drugiego statku. Szwadron żołnierzy w ciężkich zbrojach czekał w dziobówce, aż nasz statek uderzy ostrogą aurolańską gale- rę. Kiedy ostroga wzniesie się nad pokład nieprzyjacielskiego stat- ku, mieli wyskoczyć i wedrzeć się nań. Później ci, którzy stali na dziobówce, mieli rzucać liny do abordażu, aby połączyć ze sobą statki, dzięki czemu reszta załogi mogła podążyć na pomoc żołnierzom. Przykucnięty za barierką, wyglądając pomiędzy zawieszonymi na niej tarczami, patrzyłem, jak nieprzyjacielska flota zbliża się co- raz bardziej. Składała się z kilku większych statków, które przypo- minałyby po prostu kubły unoszące się na wodzie, gdyby nie groźne czerwone światło sączące się z włazów i luków, jakby ogień piekielny ^rrz ich brzuchach. Dwa tuziny galer, po dwanaście na każdym skrzydle, które stanowiły trzon floty, rozciągnęły się w długą linię, aby zajść nas od flanki. Mniejsze statki, szybkie i zwrotne, zajmo- wały środek formacji. Na każdym z nich znajdowała się balista, z któ- rej mogli nas razić płonącymi pociskami, tuzin łuczników i dwa razy tyle jazgotników czekających na okazję, aby wdrapać się na nasze statki i siać spustoszenie. Zerknąwszy ku rufie, zobaczyłem Naya w zbroi i z maczugą, sto- jącego obok pana Norringtona. Leigha nie dostrzegłem, nie zasko- czyło mnie to jednak, bo wiedziałem, jak kiepsko się czuł. Byłbym zdumiony, gdyby zdołał się samodzielnie ubrać, ale gdyby to nawet zrobił, zmęczyłby się tak bardzo, że nie mógłby unieść mieczav Na dole kapitan wykrzykiwał rozkazy. Żagiel został zrefowany, potem zupełnie ściągnięty. Rytm bębnów przyśpieszył tempo, żeby- śmy szybciej pokonali dystans dzielący nas od nieprzyjacielskiej floty. Pan Norrington wydał dodatkowy rozkaz, powtórzony przez sier- żanta na dziobówce. Usłyszawszy go, my łucznicy, zerwaliśmy się na nogi, wymierzyliśmy i wystrzeliliśmy. Jednocześnie kusznicy wystrzelili swe bełty ku jednemu z wielkich brygów. Kilka jazgotników na jego dziobie potknęjo się i zatoczyło w tył. Stworzenie w pobliżu balisty - vylaen, jak sądzę - poleciało do tyłu, pociągając za sznur owinięty wokół łapy. Ramię wojennej machiny pod- niosło się, wyrzucając w powietrze kamień. Jazgotnik, który właśnie go ładował, również wyleciał w powietrze nieco niższym łukiem. Mój łuk miał mniejszy zasięg niż kusze, więc wybrałem bliższy cel i zatopiłem strzałę w brzuchu sternika jednej z mniejszych jed- nostek. Stwór zatoczył się na barierkę, chwytając jednocześnie za ster. Jego statek skręcił szybko w lewo, ustawiając się bokiem do naszych okrętów. Jazgotniki obejrzały się, ale zanim któryś z nich zdążył cokolwiek zrobić, aby odzyskać kontrolę nad statkiem, jedna z elfijskich galer uderzyła w jego środek. Srebrny rekin przebił się przez mniejszą jednostkę nieprzyjaciela, strzaskał jej kil i pozosta- wił za sobą sznur porozrzucanych szczątków. Bębny przyśpieszyły rytm, a nasza galera skoczyła naprzód z szyb- kością potrzebną do taranowania. Wypuściłem kolejną strzałę, trafia- jąc tym razem członka załogi brygu. Schowałem się, bo w odpowie- dzi na nasz górny pokład posypał się deszcz pocisków, a potem założyłem kolejną strzałę, wstałem i wystrzeliłem. Byliśmy już tak blisko, że mogłem zobaczyć, jak czarna krew rozpryskuje się na jas- nym dębowym pokładzie, gdy moja strzała przebiła szyję jazgotnika. W chwilę później „Invictus" uderzył w bryg. Impet uderzenia rzucił mnie na barierkę. Nasza ostroga przebiła balustradę, zgniata- jąc jednego jazgotnika i szpikując inne drewnianymi szrapnelami. W dole żołnierze, wydając nieludzkie okrzyki wojenne, biegli po ostrodze i zeskakiwali na pokład nieprzyjaciela. Dobywszy mieczy zaczęli siać śmierć, a my strzelaliśmy tak szybko, jak się dało. Zaczęła się bitwa na Półksiężycowym Morzu. Rozdział 23 Mógłbym powiedzieć, że strzały leciały tak gęsto, iż zasłoniły niebo, ale szybko nadciągające chmury same poradziły sobie z rym doskonale. Strzały i bełty śmigały więc jak pioruny, czasami trafiając człowieka. Mnóstwo czarnych drzewców sterczało z bo- ków dziobówki jak kolce na jeżozwierzu. Jakaś strzała odbiła się od mojego hełmu, rzucając mnie na pokład. Obok mnie wylądował męż- czyzna, w którego piersi drżały dwa drzewca. Inny dostał w oko, zatoczył się do tyłu i przez barierkę spadł na pokład. Minęło kilka chwil, zanim rozjaśniło mi się w głowie. Zdołałem spojrzeć na zachód wzdłuż linii naszych statków. W oddali płonęły jakieś okręty, nie mogłem jednak stwierdzić, czy należały do nas, czy do nieprzyjaciela. Bliżej dostrzegłem mniejsze aurolańskie jed- nostki zbliżające się do naszych galer i rzucające na pokład liny do abordażu. Marynarze na „Invictusie" rżnęli toporami łączące nas liny, ale niektóre haki zamocowano na mocnych łańcuchach i jazgotniki zaczęły wlewać się na pokłady- Pan Norrington i Nay zeszli z rufy i z zajadłością zaatakowali napastników. Srebrzyste ostrze pana Norringtona błyskało w lewo i w prawo, łamiąc żebra, rozdzierając ciała, otwierając brzuchy i tnąc szczerzące kły pyski. Krew tryskała z niego szerokim łukiem. Ran- ne i zdychające jazgotniki łapały się za odcięte kończyny i zaciskały łapami ogromne dziury w swoich ciałach. Nay walił maczugą, wykorzystując całą siłę, której kiedyś uży- wał, bijąc młotem w rozgrzaną stal. Rzucał się naprzód, nadziewał jazgotnika na kolec, potem cofał maczugę, parował cios miecza jej trzonkiem i mocno uderzał głowicą, zgniatając ramię lub żebra. Kiedy robił niski zamach, kolana jazgotników skręcały się i pękały, a nogi łamały się jak wiosła uwięzione między bokami statków. Okrzyki wojenne zmieniały siew wycie z bólu, gdy jednym uderzeniem grii- chotał pyski jazgotników. Uniosłem się na jedno kolano, po czym zakładałem strzały i strze- lałem w mrowie bestii wlewających się na pokład. Niełatwo było dobrze celować, bo pokład pełen był walczących. Wystarczyło, by przeciwnik odchylił się w drugą stronę, a strzała przeznaczona dla jazgotnika mogła trafić marynarza. Szukałem więc celów wśród na- pastników, którzy wdzierali się na statek lub próbowali zajść moich przyjaciół od tyłu. Dobre było to, że strzelałem celnie, zaś złe - to, że celów było więcej niż strzał w moim kołczanie. Miałem właśnie wyciągnąć miecz i skoczyć na dół, by włączyć się do walki, kiedy poczułem na plecach falę ciepła. Odwróciłem się w obawie, że dziobówkę polano kubłem płonącego napthalmu, nie dostrzegłem jednak płomieni. Temperatura podnosiła się szybko, ale na widok tego, co ujrzałem aż mnie zmroziło. Z ładowni brygu wylazł ogromny, masywny stwór. Gdy przy- trzymał się masztu olbrzymią ręką, drewno poczerniało w jego dło- ni. Potwór przypominał człowieka, choć był większy nawet od Naya, ale ciało miał czarne jak żeliwo. Długa grzywa rudych włosów i ru- da broda spływały na jego tors. Te dwa kolory uzupełniał jeszcze tylko fiolet - tak jaskrawy i głęboki, że od samego patrzenia bolały oczy - który płonął w jego przenikliwych ślepiach i rozlewał się wśród cieni podkreślających zarys mięśni jego nagich ramion, nóg i torsu. Jeden z naszych marynarzy podbiegł do monstrum z wysoko uniesionym mieczem. Kiedy się nim zamachnął, potwór uniósł pra- wą rękę i przyjął cięcie na przedramię. Ostrze zagłębiło się w jego ciało, ale niezbyt głęboko, zaś odgłos uderzenia zabrzmiał, jakby metal trafił na metal. Marynarz odskoczył i spojrzał na swój wy- szczerbiony oręż. Chwilę później potwór klasnął w metalowe dło- nie i spłaszczył jego hełm do grubości talerza. Krew i mózg, które opryskały zabójcę, zaskwierczały jak tłuszcz na gorącej patelni. Tłusty dym uleciał w górę, ku jego brodzie i wło- som. Stwór odrzucił głowę w tył, jakby chciał się roześmiać, ale z jego gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Na moment zatrzymał się. a potem ruszył przez pokład. Był jednym z sullancirów, Czarnych Lansjerów. Jego metalowe ciało poruszało się w rytm skurczów i rozkurczów potężnych mięśni Nieuzbrojony przechadzał się po pokładzie, a strzały uderzały w nje_ i go, krzesząc iskry, i spadały. Ktoś z drugiej galery strzelił do niego z ogromnej kuszy, jednak stwór złapał w powietrzu metrowej długo- ści bełt i przyszpilił nim do pokładu marynarza. Do pełnego strachu krzyku naszych marynarzy doszły nagle wrzaski jazgotników, które wdarły się na „Invictusa", bo spod po- kładu wyszedł Leigh. Obnażony do pasa, ubrany tylko w maską, buty i krótkie spodnie z czarnej skóry, zamachnął sią Temmerem, kreśląc w powietrzu złote koło. Nadal miał podsiniałe oczy, ale poruszał sią bardzo żwawo, czego nie widziałem u niego od wielu dni. Jednym ciosem rozpłatał jazgotnika od biodra aż po kręgosłup, potem rzucił się w lewo, przebijając mostek i przeszywając serce następnego. Jego miecz zatoczył łuk,, odparował cios, po czym znów poderwał się w górę. jakby Leigh miał ramię na sprężynie. Następnego przeciw- nika rozciął od biodra do biodra i ruszył naprzód, tu tnąc, tam dźga- jąc sztychem, gdzie indziej odrąbując kończyny. Jakiś mężczyzna za mną wrzasnął. Odwróciłem się szybko i rów- nie nagle usiadłem, bo sullancir skoczył w naszą stronę. Uderzył w nadbudówkę tak mocno, aż się cała zatrzęsła, a ja potoczyłem się po pokładzie. Dłonie monstrum zamknęły się na barierce. Zawie- szone tam tarcze zajęczały, wyginając się w jego uchwycie. Czarny Lansjer wciągnął się na pokład dziobówki, wyciągnął rękę i zacis- nął dłoń na głowie sparaliżowanego strachem człowieka. Skwierczenie palonego ciała zagłuszyło wrzaski nieszczęśnika. Rozległ się ostry trzask i bryznęła na mnie lepka wilgoć. Ciało męż- czyzny osunęło się na bok. Sullancir otworzył pięść, spojrzał na po- giętą metalową kulkę, która kiedyś była hełmem i odrzucił ją z po- gardą, jak dziecko wyrzucające nieciekawy kamień. Potwór uderzył się w pierś metalową pięścią, a odgłos tego ude- rzenia przedarł się przez zgiełk bitwy. Jazgotniki spojrzały na górny pokład i zawyły. Leigh uniósł ku niebu swój krwawy miecz w geś- cie wyzwania. Czarny Lansjer machnięciem ręki dał mu znak, żeby się zbliżył, ale mój przyjaciel zaśmiał się pogardliwie. Nie oglądając się, machnął mieczem do tyłu, obciął głowę skradającego się ku nie- mu jazgotnika, a potem wskazał główny pokład. Sullancir zeskoczył w dół, miażdżąc dębowe deski i rzucając na boki kilka jazgotników. Ruszył naprzód. Straszna, nienaturalna ra- dość rozjaśniła twarz Leigha, kiedy przestępował nad ciałami, aby zbliżyć się do przeciwnika. Podniosłem się, kiedy mój przyjaciel unosił Temmera w salucie, i po raz pierwszy zauważyłem, że wyryte na złotym ostrzu runy płonęły fioletowym blaskiem równie inten- sywnym co ślepia Czarnego Lansjera. Leigh uderzył tak szybko, że jego ruchy wydawały sią zamaza- ne. Prawe ramię monstrum uniosło się, by zablokować cios. Złote ostrze zagłębiło się w jego ciało, częściowo odcinając kończynę tuż nad nadgarstkiem. Sullancir rzucił się w tył, chwytając lewą dłonią za prawe przedramię. Fioletowy ogień wypłynął pomiędzy jego pal- cami i kapał na pokład, wzniecając drobne płomyki. Leigh roześmiał się w głos i machnął mieczem w stronę skupis- ka jazgotników. Od fioletowej krwi, którą je opryskał, zajęło się ich futro. Wolną ręką mój przyjaciel dał znak Czarnemu Lansjerowi, żeby się zbliżył. - Trafiłeś na równego sobie. Chodź i giń. Sullancir, choć niemowa, nie był jednak głupi. Tupnął prawą nogą w pokład, wyrzucając w powietrze kilka desek. Jedna z ich uderzyła Leigha w prawe kolano, druga uniosła się w górę pod jego lewą stopą, przewracając go. Wylądował bardzo boleśnie, trafiając plecami na po- rzucony hełm, odbił się, a wtedy Temmer wysunął mu się z ręki. Złoty blask ostrza przybladł, a Leighem natychmiast wstrząsnęły mdłości. Pochyliłem się i schwyciłem parę haków z łańcuchami do aborda- żu, po jednym każdą ręką. Tym trzymanym w prawej dłoni zatoczyłem w powietrzu koło i zarzuciłem go na Czarnego Lansjera. Hak przeleciał nad jego prawym ramieniem, a łańcuch zaczął się owijać wokół jego torsu. Metalowe kółka zadźwięczały na piersi monstrum, a hak okrążył jego lewe biodro i zaczepił się swymi trzema zębami o łańcuch. Szarpnąłem potężnie i potrząsnąłem łańcuchem, aż zaszczekał, uderzając w brodę sullancira. - Teraz moja kolej. Potwór obrócił się w uścisku łańcucha, sięgnął ręką i owinął go dokoła swego okaleczonego ramienia. Lekko szarpnął, a ja polecia- łem na barierkę. Pozwoliłem, aby łańcuch prześlizgnął mi się mię- dzy palcami i nie ściągnął mnie na pokład poniżej. Potwór uśmiech- nął się, a potem znów potrząsnął łańcuchem. Skinąłem głową, przeszedłem nad barierką i zeskoczyłem na deski w cieniu dziobówki. Łańcuchy obu haków opadły u moich stóp. Za Czarnym Lansjerem widziałem Leigha, który czołgał się naprzód, prawą ręką sięgając po Temmera. Tylko Leigh mógł zabić tego stwora swoim mieczem - tego byłem pewien - nie wiedziałem jednak, ile czasu zajmie mojemu przyjacielowi dojście do siebie. Po prostu musiałem zrobić coś, aby miał ten czas. Przyklęknąłem na jedno kolano i zahaczyłem hakiem trzyma- nym w lewej ręce o łańcuch drugiego, a następnie o kotwiczny. Szyb- kim ruchem prawej ręki zwolniłem zapadkę windy kotwicznej, a po- tem rzuciłem się naprzód i przekoziołkowałem ponad wijącymi się łańcuchami. Ciężar kotwicy pociągnął łańcuchy przez luk, napina- jąc jednocześnie łańcuch, którym oplatałem sullancira. Przez moment wydawało się, że moja taktyka przyniesie suk- ces. Szarpnięcie wykręciło prawe ramię monstrum, aż znów trysnę- ła ognista krew. Czarny Lansjer zrobił kilka chwiejnych kroków w stronę burty. Ja przetoczyłem się na lewo, aby mnie nie zdeptał, ale stwór Chytriny przygarbił ramiona, ugiął potężne nogi i zaparł się piętami w pokład. Żółte wióry pojawiły się pod jego stopami, kiedy szarpnął się w tył, łapiąc łańcuch na prawe ramię i ciągnąc swój ciężar z powrotem na środek statku. Jednakże kiedy się odwrócił, stanął twarzą w twarz z Leighem. Mój przyjaciel ciął potężnie, trzymając Temmera w obu dłoniach. Rozkroił prawe kolano bestii. Kiedy odrąbana część kończyny spadła, od uderzenia pokład aż się zatrząsł, a niektóre deski popękały. Fio- letowy ogień lał się z kikuta strumieniami, czerniało drewno, zapa- lały się trupy jazgotników. Ciężka kotwica pociągnęła za sobą sul- lancira, który nie był w stanie utrzymać równowagi na jednej zdrowej nodze. Stwór padł na plecy. Zaczął sunąć ku burcie, ciągnąc za sobą pas fioletowego ognia. Leigh przeskoczył przez strzelające płomie- nie, unosząc wysoko miecz. Kiedy tak leciał w powietrzu, cały w zło- tych i fioletowych błyskach, wyglądał zupełnie jak posąg herosa ze świątyni Kedyna. Potem dźgnął sztychem w dół, całą siłą wbijając Temmera w pierś przeciwnika. Miecz zanurzył się aż po rękojeść, wokół trysnęły fioletowe płomienie. Sullancir został przyszpilony do pokładu. Leigh oparł jedno kolano na piersi Czarnego Lansjera i wydał okrzyk triumfu. Złoty i fioletowy blask zmienił jego twarz w maskę bojowej furii. Sam wyraz jego twarzy wystarczył, by pół tuzina jaz- gotników wyskoczyło za burtę. Śmiejąc się buńczucznie, uniósł obie pięści w geście zwycięstwa. W ten sposób przerwał jednak swą łączność z mieczem i natych- miast osłabł. Osunął się w lewo, prosto w moje ramiona. Rozdział 24 Położywszy ostrożnie Leigha na pokładzie, rozpłatałem pierwsze- go jazgotnika, który przeskoczył nad ciałem sullancira. Bestia prze- leciała obok mnie, po lewej stronie, zwijając się w kłębek wokół rozcię- tego brzucha, walnęła w ścianę dziobówki i padła na deski. Siekiera któregoś z marynarzy roztrzaskała czaszkę następnej, a potem Nay przebił się przez ścianęjazgotników, podążając w moim kierunku, i ra- mię przy ramieniu chroniliśmy Leigha przed ich atakami. Śmierć sullancira złamała jednak ducha naszych wrogów. Nie- wiele jazgotników pozostało, aby stawić nam czoło, ale i te zaczęły wkrótce skakać do swoich łodzi, kiedy zaczęło brakować im wspar- cia. Wyrzuciliśmy za burtę ich haki abordażowe, ciesząc się, że ucie- kają. Wybuchnęliśmy śmiechem, gdy obsługa wielkiej kuszy prze- dziurawiła kadłub ich statku i woda wystrzeliła w górę jak gejzer. Wówczas czarne burzowe chmury nad nami rozwarły się i zala- ły nas przeraźliwie zimnym deszczem. Rozległ się huk gromu, po- kład statku zakołysał się. Wyjący wiatr pędził na nas ściany ulewy, zmywając ze statków krew. Dobre było przynajmniej to, że zagasił ogień tu i ówdzie tlący się na pokładzie. Ten atak żywiołów był równie okrutny, co nagły. Nie pozostawił panu Norringtonowi innego wyjścia, jak tylko nakazać, by flota wycofała się do przystani w pobliskim mieście, gdzie czekały statki handlowe. Wysłał jednak kilku ludzi na bryg i kazał im poprowa- dzić aurolańską jednostkę za nami. Nasza flota zdobyła kilka innych okrętów nieprzyjaciela, w tym dwie galery. Kilka naszych galer po- ciągnęło za sobą mniejsze okręty nieprzyjaciela, nie mając ani ludzi, ani czasu na to, aby się ich pozbyć. Popędziliśmy z wiatrem, kierując się na Mirvostok. Okrążywszy nieduży przylądek, wpłynęliśmy do wąskiej zatoki, do której wpadała mała rzeczka. Burza nadal srożyła się nad światem, ale w zatoce woda była o wiele spokojniejsza. Niewielkie łódki rybackie ruszyły w na- szą stronę i poprowadziły nas do bezpiecznych miejsc cumowania. Kotwica „Invictusa" została splątana, zacumowaliśmy więc nasz sta- tek do „Venatora". Większość marynarzy uważała jednak, że powin- niśmy po prostu odciąć starą kotwicę i zamiast niej używać sullancira. W porcie przenieśliśmy Leigha do gospody, sprawiliśmy mu gorącą kąpiel, daliśmy nieco zupy i trochę piwa. Nay i ja siedzieli- śmy przy nim, aż zaczął dochodzić do siebie. Jego twarz powoli odzyskiwała kolor. Jej szarość zaczęła nasycać się odrobiną różu. Chociaż ojciec surowo nakazał mu pozostać w łóżku, Leigh ubrał się ciepło i wrócił na „Invictusa" po swój miecz. Wyciągnął go z sul- lancira jak ze snopka słomy, potem wsunął do pochwy i wrócił z na- mi do gospody. Kiedy tam dotarł, od razu padł na łóżko. Nay ściągnął mu buty, a Leigh wczołgał się pod puchową kołdrę, oparł się na poduszkach i skinieniem głowy wskazał Temmera, który był w pochwie przy jego pasie wiszącym na najbliższym słupku łóżka. - Proszę, daj mi go, Hawkins - mówiąc to, poklepał łóżko obok siebie, więc tam położyłem broń. Leigh położył na niej dłoń i na sekundę zamknął oczy. Wyraz błogości rozlał się na jego twarzy. - Dziękuję, przyjacielu. - Nie ma za co. Leigh otworzył oczy, ale jego ręka nadal gładziła rękojeść Tem- mera. - Tak, tobie też, Hawkins. Gdyby nie twoja przytomność umys- łu, byłoby mi o wiele trudniej. Nay zmarszczył brwi. - Gdyby nie Hawkins, Żelazny Książę zadeptałby cię na śmierć. Leigh zaśmiał się. - Ach, co za dowcip. Szybko przecież odzyskałem Temmera. - Twoje szybko wyglądało bardzo ślamazarnie. Gdyby Haw- kins nie zarzucił na Wresaka łańcucha, byłby z tobą koniec. I z nami wszystkimi. Leigh zamrugał oczami. - Wresaka...? Tak, to był Wresak. Zerknąłem na Naya. - Znasz imię tego sullancira? Skąd? - Z historii, które opowiadają sobie płatnerze. Król Norivy, który miał słabowitego syna imieniem Wresak, doszedł do wniosku, że rzemieślnicy powinni stworzyć dla chłopca metalowe ciało. Dało mu ono to, co Temmer daje Leighowi. Jednak młody książę nie czuł się w nim dobrze, wydostał się więc i nigdy więcej go nie używał. Ciało było przechowywane w pałacu w Norivie do czasu ataku Kree'chuca. Wówczas najmłodszy prawnuk Wresaka, noszący to samo imię, zdecydował, że Żelazny Książę może zostać wykorzys- tany do pokonania aurolańskiej hordy. Na początku walczył prze- ciwko nim, potem jednak żądza władzy przeważyła i stał się mario- netką w rękach Chytriny. Zniszczył swoich braci i cały naród. Leigh powoli skinął głową. - Znam tę opowieść, ale myślałem, że mi się przyśniła. I może rzeczywiście mi się przyśniła, kiedy miałem w ręce Temmera. Nay zmarszczył brwi, zastanawiając się nad jego słowami, po czym wzruszył ramionami. - Przynajmniej myślę, że to był on. Jeśli nie, to gdzieś jeszcze żyje drugi taki. Oczy Leigha rozbłysły. - Dawać go tu. Poszatkuję go równie łatwo, jak tego pierwszego. Wymieniliśmy z Nayem szybkie spojrzenia. Poklepałem Leigha po nodze. - Prześpij się. - Spojrzałem ponad jego głową w okno, za któ- rym lał deszcz. - Zostaniemy tu na dłużej. Razem z Nayem posililiśmy się trochę, później poszliśmy po- szukać panaNorringtona. Znaleźliśmy go w drugiej gospodzie, w to- warzystwie książąt Augusta i Scrainwooda, a także kilku innych doradców. Książę Scrainwood sprzeciwiał się naszej obecności, ale pan Norrington zbył jego zastrzeżenia machnięciem ręki. - Gdyby nie oni, nie byłoby mnie tutaj. Chłopcy zostaną. Przywódcy ekspedycji marszczyli czoła, pochyleni nad mapami Okrannelu. Mirvostok leżał na wschodnim wybrzeżu, jakieś pięć- dziesiąt do sześćdziesięciu kilometrów od Crozt. Do Svarskyi, stoli- cy tego kraju, najszybciej można było się dostać drogąbiegnącą wzdłuż brzegu morza, bo w głębi lądu leżał najwyższy łańcuch górski w tym kraju, pozbawiony przełęczy, które ułatwiałyby przejście. Podróż droga, przy brzegu nie nastręczała większych trudności, należało tyl- ko przebyć rzekę Dnivep, która wcinała się głęboko w croztański przylądek, niemalże odcinając go od stałego lądu. Nad przełomem rzeki wznosił się most Radooya, którego jedna kompania mogła bro- nić przeciwko całej armii. Również podróż morzem do Svarskyi, wokół przylądka Crozt, niosła ze sobą pewne problemy. Miejscowi wyjaśnili nam, że morze zachowuje się tak jak obecnie wyłącznie wtedy, gdy Tagothcha nie śpi. Nie trzeba było zbytnio wysilać wyobraźni, by domyślić się, że armia Chytriny zbudziła weiruna morza. Doszliśmy do wniosku, że władczyni Aurolanu przekupiła go wspaniałymi darami i namówiła, aby działał przeciwko nam. Chociaż dzięki ofiarom składanym przez tutejszą ludność, weiruny zatoki zapewniały nam bezpieczeństwo i spokojną wodę, gniew Tagothchy oznaczał, że będziemy tu uwię- zieni do czasu, aż się znudzi i pozwoli nam popłynąć. Co gorsza, w Mirvostoku spotkaliśmy uchodźców z Crozt, któ- rzy zaczęli już napływać drogą wzdłuż wybrzeża. Ich opowieści nie brzmiały zachęcająco i zapewne nie było w nich przesady. Istniało duże prawdopodobieństwo, że część sił aurolańskich, które wylądo- wały w Crozt, ruszy na Mirvostok. Miasto było dobrze ufortyfiko- wane od strony lądu, ale to nie wystarczy, aby powstrzymać zdeter- minowaną aurolańską hordę. Zresztą nie musieli nawet zdobywać Mirvostoku. Wystarczy, że nas tu zatrzymają, a armia Chytriny bę- dzie miała dość czasu, aby rozpocząć oblężenie Svarskyi. Książę Scrainwood postukał palcem w miejsce, gdzie na mapie zaznaczony był most. - Proponuję, abyśmy wysłali przodem oddziały, które będą bro- nić mostu. Niewielka liczba naszych żołnierzy może tam powstrzy- mać siły ścigające uchodźców. Kawaleria księcia Augusta i oriosań- ska gwardia zapewne wystarczą. Reszta armii ruszy naokoło i uratuje Svarskyę. Książę August uśmiechnął się. - Bez wątpienia zdołamy tego dokonać. Potrzebujemy niewie- le czasu, aby dotrzeć do mostu. Przywódcy zebrani w pokoju ponurymi uśmiechami i kiwaniem głów wyrazili poparcie dla tego planu, jednakże pan Norrington na- dal wpatrywał się w mapę, z lewą dłonią przyciśniętą do ust, a dru- ga, opartą na rękojeści sztyletu, który miał przy pasie. Przez chwilę zastanawiałem się, o czym myśli. Nagle mnie olśniło. - Ależ oczywiście - wyszeptałem z uśmiechem, ale zaraz unios- łem dłonie, aby przeprosić za ten komentarz. - Proszą mi wybaczyć. - Nie, nie, Hawkins, nie musisz przepraszać. - Pan Norrington wskazał lewą ręką mapą. - Powiedz mi, co widzisz. Przecisnąłem się przez tłum do stołu. - Kilka rzeczy. Flota, z którą się potykaliśmy, najprawdopodob- niej przypłynęła z Crozt, musiała więc wyruszyć dobre osiem godzin wcześniej. Oznacza to, że szpiedzy z wyspy Wruona prawdopodob- nie użyli arcanslata, aby poinformować Aurolan, iż nadpływamy. Ata- kując nas w tym miejscu i wykorzystując przeciwko nam weiruna, doprowadzili do tego, że Mirvostok był jedyną przystanią, w której mogliśmy się schronić. Biorąc pod uwagę, że ich flota miała nad nami co najmniej osiem godzin przewagi, musimy założyć, iż to samo doty- czy sił lądowych. Bardzo prawdopodobne, że już dotarli do mostu Radooya, być może nawet przeszli na naszą stronę. Pan Norrington podniósł wzrok na księcia Scrainwooda. - Myślę, że Hawkins ma rację. Gdybym pozwolił wam wyru- szyć, moglibyście trafić w drodze na wielką armię. Scrainwood spojrzał na mnie i skrzywił się, a potem skinął gło- wą panu Norringtonowi. - Zdaję sobie sprawę z potencjalnego ryzyka, ale czy mamy inne wyjście? - Jego głos ociekał sarkazmem, kiedy zapytał: - Być może ty, Hawkins, masz jakiś inny plan? Nie powinienem dać się sprowokować, ale nie wytrzymałem. - No cóż, gdybyśmy zdołali wylądować na północ od mostu i zająć go lub nawet zniszczyć, odcięlibyśmy drogę powrotną od- działom, które w tej chwili na nas idą. W ten sposób zmniejszyliby- śmy liczebność armii, której musielibyśmy stawić czoło w Crozt lub w Svarskyi. Scrainwood przesunął palcem wzdłuż wybrzeża w pobliżu mostu. - To teren nie do przebycia. Tak jest napisane na mapie. Naj- bliższe miejsce, w którym można wylądować, znajduje się dwadzie- ścia kilometrów od mostu/ - Za przeproszeniem waszej Wysokości, to nie tak. - Jeden z tu- tejszych rybaków, siwy starzec, podrapał się w brodę. - Ta mapa tutaj, to ją wydał król. Ale przemytnicy, tak przynajmniej ludzie gadają, znają na północy różne miejsca, gdzie statek może wyładować. Klify tam strasz- ne, ale i ptaki mają na nich gniazda i owce po nich łażą, więc pewno i człowiek się wdrapie. To znaczy przemytnicy tak gadają. Książę August zaśmiał się, a Scrainwood poczerwieniał. _ No cóż, Hawkins, wygląda na to, że twój plan ma swoje dobre strony. Problem w tym, że ze względu na obecny stan morza nie da się do twoich klifów przetransportować armii. A może i na to znajdziesz radę? Niepewnie wzruszyłem ramionami. - Jak Tagothcha poznaje statki, których załoga złożyła mu ofia- rę w zamian za bezpieczną podróż? Rybak uśmiechnął się, ukazując pół tuzina pożółkłych zębów rozrzuconych tu i ówdzie w jego szczękach. - My lejemy wino. Tagothcha nie zna się na rocznikach, łatwo go nabrać. Jak rok jest zły, to i ocet wystarczy. Polewamy burty stat- ku. On poznaje dotykiem, które statki zostały polanę. - A czy to ważne, czy załoga jest ta sama? - Jemu pono chodzi o statki, nie o ludzi. Klasnąłem w dłonie. - Świetnie. Heslin, próbując mi wytłumaczyć działanie arcan- slata powiedział, że istnieje magiczne Prawo Przeniesienia. Każda rzecz, dotykając innej, przejmuje nieco jej esencji. Wiem, że mamy kilka małych statków, które możemy wykorzystać do przetranspor- towania na północ armii, która zniszczy most. Jednak pozostałym naszym jednostkom też pewnie uda się przemknąć, trzeba tylko oszu- kać Tagothchę. Jeśli rozmontujemy kilka zdobycznych okrętów i przybijemy ich deski do naszych kadłubów, to prawo przeniesienia może sprawić, że weirun nas przepuści. Pan Norrington spojrzał na mnie zmrużonymi oczami. - Czy chcesz powiedzieć, Hawkins, że tak dobrze znasz się na magii? - Nie, wielmożny panie. Trzeba będzie o to wszystko spytać Heslina... - Wobec tego jak...? Zaczerwieniłem się. - To taki kamuflaż, wielmożny panie. Jeśli upodobnimy się do aurolańskiej floty, będziemy bezpieczni. Kiedy pomyłka zostanie od- kryta, my będziemy już w Svarskyi. Chytrina tak się wścieknie, że przestanie składać Tagothchy ofiary, dając nam szansę zyskania jego przychylności. - Ach, teraz rozumiem. Dziękuję ci. Książę August zmarszczył brwi. - Główny minus, jaki dostrzegam w tym planie, to fakt, że jeśli nam się powiedzie, zostawimy aurolańską armię w pułapce na połu- dniu, w drodze na Mirvostok. - Zgadzam się, a to oznacza, że będziemy musieli ewakuować miasto. Zajmiemy się tym w czasie, gdy nasze siły wyruszą na pół- noc. - Pan Norrington skinął głową, a potem wskazał księcia Augus- ta. - Nie można zabrać tam koni, chciałbym jednak, aby to pan popro- wadził tę ekspedycję. Książę Scrainwood będzie pana zastępcą, Sugeruję, żebyście wybrali ludzi, którzy potrafią się dobrze wspinać. - Tak zrobię. Chciałbym również wziąć takich, którzy wiele rze- czy dostrzegają. - Książę wskazał mnie skinieniem głowy. - Jeśli to możliwe, wziąłbym pańskiego przybocznego, pańskiego syna i na- wet pana Carvera. Scrainwood zmarszczył brwi. - To są tylko chłopcy, Auguście. - Jako tylko chłopcy walczyli w Atvalu, Scrainwoodzie. Sul- lancira zabili już jako mężczyźni. Nie pytaj, dlaczego chcę ich za- brać, pytaj raczej, dlaczego nie miałbym tego zrobić. Pan Norrington spojrzał na mnie i Naya, a potem skinął głową. - Gdybyście byli jedynie chłopcami, zatrzymałbym was tutaj, ale podczas tej wyprawy nikt z nas nie jest bezpieczny. Idźcie, i niech wam Kedyn błogosławi. Rozdział 25 Następnego dnia wyruszyliśmy w promieniach gasnącego słoń- ca. Dwa nieduże statki zdobyte na nieprzyjacielu podniosły kot- wicę i rozwinęły żagle. Deszcz nadal nas chłostał i błyskawice na- dal rozdzierały niebo. Balisty innych statków wyrzucały wysoko w powietrze płonące kule smoły, ale nasze unikały ich uderzeń. Za- częto krzyczeć o ucieczce więźniów, my jednak szybko zostawili- śmy z tyłu ścigające nas jednostki i okrążywszy przylądek, wypłynę- liśmy na Półksiężycowe Morze. Kiedy wyszliśmy na otwarte morze, wielkie fale bez litości sma- gały ląd. Gdy pojawiła się jedna ze ścigających nas galer, fale ude- rzyły w nią, aż zawróciła, ledwo unikając zepchnięcia na drugą stro- nę wejścia do zatoki. My płynęliśmy bez trudności, chociaż wszyscy czuliśmy się mar- nie. Deszcz nadal nas moczył i nawet nowe ubrania niewiele poma- gały. Większą część dnia spędziliśmy na sprawianiu martwych jaz- gotników i naciąganiu ich futer na nasze skórzane zbroje. Heslin nie miał pewności, czy to przebranie pomoże w oszukaniu Tagoth- chy, uznał jednak, że na pewno nie zaszkodzi. Na szczęście dla nas, brak słońca i chłód sprawiły, że skóry nie zaczęły jeszcze zbytnio cuchnąć. Każdy statek zabrał trzydzieści sześć osób, z których dwanaście wiosłowało. Załogi składały się wyłącznie z ochotników reprezen- tujących wszystkie narodowości biorące udział w naszej ekspedy- cji. Dowodzili August i Scrainwood. Na każdym statku płynął też tuzin Loąelfów. Wraz ze mną była także Wściekła i przywódczyni urZethich, Faryaah-Tse Kimp. Obecność tej ostatniej zaskoczyła mnie. Zapewne sprawił to jej wzrost. Sądziłem, że ktoś o tak dziecięcym wyglądzie nie zdoła wdrapać się na stumetrowy klif. Nie wierzyłem, że zdoła tego doko- nać, zwłaszcza niosąc stumetrową linę. Pewnego razu, stojąc na dziobie, zagadnąłem więc z uśmiechem naszą siarkowożółtą towarzyszkę: - Jesteś pewna, że zdołasz się wspiąć? - Pochodzę z Tsagul. Całe życie mieszkałam w górach. - Wiem, ale wydawało mi się, że urZethi przebywają we wnę- trzu gór, a nie wdrapują się po ich zboczach. - Nawet we wnętrzu często trzeba umieć się wspinać, Hawkins. - Kobieta przesunęła lewą ręką po burcie i postukała palcem w odstają- cą, spaczoną deskę. - Dlatego właśnie ja będę wchodzić pierwsza. Mówiąc to, usztywniła palce lewej ręki. Kciuk i palec wskazu- jący połączyły się, a cała dłoń przybrała kształt ostrego klina, który wbiła w szparę. Usłyszałem trzask, kawałek deski pękł i odłamał się. Faryaah-Tse oderwała go prawą ręką, a potem wierzchołek jej lewej dłoni rozszerzył się, tworząc trzon, który rozłupał drewno. Kiedy uwolniła rękę, klin przez chwilę drżał i za chwilą mogła już poma- chać mi wszystkimi palcami. Moja szczęka poruszała się, ale nie miałem nic do powiedzenia. Faryaah-Tse uśmiechnęła się szeroko. - Ciała urZethich są bardzo plastyczne. Uważamy to za... prak- tyczne. - Nawet wiem, dlaczego. - Wzruszyłem ramionami. - A broni i zbroi nie nosisz, ponieważ... W mgnieniu oka jej lewa dłoń wydłużyła się, tworząc mocne ostrze krótkiego miecza. - Po co ryzykować, że zgubisz coś, co w zasadzie nie jest ci potrzebne? Nie potrafię co prawda strzelać kawałkami swego ciała jak z łuku, ale zazwyczaj walczę wręcz. - Ale czy cią nie boli, kiedy otrzymasz cios? Faryaah-Tse wzruszyła ramionami, a jej dłoń wróciła do normal- nego kształtu. - A co w życiu nie boli? - Dobry argument. Podróż na północ zająła nam niecałe trzy godziny. Znaleźliśmy zatoczkę przemytników, wyciągnęliśmy statki na plażę i przymoco- waliśmy je linami do skał. Trwał odpływ, i po naszym powrocie miały już znajdować się na wodzie. Potem uzbroiliśmy się. Ja wziąłem tylko miecz i długi nóż jazgotnika, łucznictwo zostawialiśmy Loąelfom. Faryaah-Tse wspięła się na klif z taką łatwością, jak ja mógłbym chodzić na czworakach po plaży. Nay ruszył następny, niosąc dwa dodatkowe zwoje liny, po nim wspięło się kilku alcydyjskich wo- jowników. Kiedy już wszystkie liny zostały zamocowane na szczy- cie klifu, pozostali członkowie ekspedycji podążyli za nimi. Ci, któ- rzy potrafili się wspinać, szli sami, a ci, którzy nie potrafili, na przykład Heslin, mieli być wciągnięci na samym końcu. Mogłoby się wydawać, że sto metrów to niedużo, ale kiedy ka- mienie są śliskie od deszczu, palce zziębnięte, a ubrania nasiąknięte wodą, człowiek ma wrażenie, że wspinaczka nigdy się nie skończy. Stopy ześlizgiwały mi się kilka razy i obtarłem sobie nogi o kamie- nie. Raz o mało nie spadłem, mój pas zaczepił jednak o wystającą skałę i zawisłem na niej na chwilę, która jednak wystarczyła, abym znów znalazł oparcie dla stóp. Kiedy docierałem do szczytu, ramio- na i plecy paliły mnie, a nogi dygotały. Wreszcie Nay złapał mnie za kurtę ze skóry jazgotnika i wciąg- nął na płaski szczyt klifu. Przed nami dostrzegłem sylwetki kilku Loąelfów przykucniętych na wzgórzu, na które mieliśmy się wspiąć, aby wejść na wysoczyznę. Nadbrzeżna droga - o ile mapy nie kła- mały - przebiegała jakieś trzydzieści metrów za szczytem wzgórza. Za elfami zobaczyłem most Radooya, oświetlony słabym, szara- wym światłem księżyca wychylającego się od czasu do czasu zza chmur. Jego kamienna sylwetka wznosiła się dumnym łukiem po- nad rzeką Dnivep i wspierała na czterech kamiennych kolumnach wynurzających się z mgły. Niewielkie obeliski ostrymi akcentami podkreślały hak mostu. Na ich szczytach tańczyły płomienie. Na początku nie zdawałem sobie sprawy z ogromu tej konstruk- cji, dopóki nie zrozumiałem, że aby doń dotrzeć, musimy maszero- wać jeszcze ponad kilometr. Most musiał mieć z pięćset metrów dłu- gości. Pocieszałem się tylko myślą, że te obeliski są zbyt małe, aby mógł w nich zmieścić się prawdziwy garnizon. Wściekła, która udała się wraz z Loąuelfami na zwiad, wróciła do nas, zanim minęliśmy ostatni zakręt na drodze do mostu. - Dwadzieścia jazgotników na tym końcu i najprawdopodobniej tyle samo na drugim, ale łuk mostu zasłania i nie można ich zobaczyć. Na środku stoją na straży dwa vylaeny, obserwując oba końce mostu. Książę August skwitował raport skinieniem głowy. - Czy łucznicy zdołają zabić vylaeny? Scrainwood prychnął. - Dwieście pięćdziesiąt metrów? W nocy, w deszczu? Bardzo trudne. Leigh potrząsnął głową tak gwałtownie, że spadł z niej kaptur ze skóry jazgotnika. - To nie ma znaczenia. Niech strzelają w stronę bliższego gar- nizonu. Spadniemy na nich, przebijemy się i dotrzemy do vylaenów. - Rozsądny plan. - Książę August wysłał Wściekłą z powro- tem do Loąuelfów, aby im to przekazała, Leigh tymczasem odcią- gnął mnie i Naya na bok. - Słuchajcie, trzymajcie się mnie. Najważniejsza jest szybkość. - Uśmiechnął się i położył dłoń na rękojeści Temmera. - Pierwsi, naj- szybsi, zwycięscy. Na rozkaz księcia Augusta ruszyliśmy naprzód szybkim mar- szem. Kiedy znaleźliśmy się w miejscu, z którego było już widać most, zauważyłem dwie rzeczy. Po pierwsze, większość jazgotni- ków leżała na ziemi, pogrążona we śnie. Tylko garstka przechadzała się u wejścia na most lub opierała o obeliski. Tańczące płomienie podkreślały wilgotność ich futra, zaś uderzenia kropel deszczu biją- cych w nasze ubrania zagłuszały wszystko, co zapewne mamrotały. Dopiero kiedy zbliżyliśmy się na odległość trzydziestu metrów, wartownicy zwrócili na nas uwagę i dwaj z nich bez pośpiechu ru- szyli w naszą stronę. Jeden uniósł dłoń i coś zawył, niezbyt głośno, ale najwyraźniej spodziewał się odpowiedzi. Zanim zdążyliśmy mu odpowiedzieć i zanim książę August wy- dał rozkaz, Leigh wyciągnął Temmera i ruszył biegiem na most. Przy każdym kroku jego stopy rozpryskiwały błotnistą wodę zebraną w ko- leinach pozostawionych na drodze przez wozy. W jego ataku było szaleństwo, którym chyba się zaraziłem, bo pobiegłem tuż za nim. Podobnie jak on, uniosłem miecz do góry. Za plecami słyszałem okrzyki Naya. Krople deszczu tańczyły na ziemi i moście, a wszyst- kie dźwięki, z wyjątkiem mojego głośnego, chrapliwego oddechu wydawały się przytłumione. Leżące przed nami jazgotniki zaczęły się poruszać i odrzucać prze- moczone koce. Potem ich ruchy stały się gwałtowniejsze, bo zaczęły pa- dać wśród nich strzały. Jeden, wczepiony obiema łapami w strzałę ster- czącąz gardła, padł twarząw kałużę. Inne obracały siew miejscu, uderzając w słupy mostu lub ściany. Dwa próbowały wstać, ale padły z powrotem na bruk, inny zwinął się w kłębek wokół strzały, która trafiła go w brzuch. pamiętam bardzo wyraźnie wyraz zdumienia na pysku jednego tych, które spóźniły się ze wstawaniem. Strzała trafiła w ziemią jcilka centymetrów od jego pyska i odbiwszy się, poleciała w powie- trze, a jazgotnik zerwał się na nogi zaskoczony. Ten wyraz zaskoczenia nadal trwał na jego twarzy, kiedy miecz Le- igha przeciął mu szyję. Głowa stwora poleciała w powietrze, tryskająca jcrew zmieszała się z czarnym deszczem, a ciało osunęło się na ziemię. Mój oburęczny zamach trafił jazgotnika ponad prawym biodrem. Rozkroiłem go i odrzuciłem do tyłu. Poleciał na ścianę mostu i wy- lądował na okaleczonym boku. Zobaczyłem, jak próbuje wstać, ale jego stopy ślizgały się na mokrych kamieniach. Potem wstrząsnęły nim konwulsje i wreszcie padł na twarz. W mgnieniu oka przedarliśmy się przez linię nieprzyjaciela i po- biegliśmy ku vylaenom stojącym na środku mostu. Jeden odwrócił się od nas i uniósł rękę. Z jego dłoni wyleciała w górę kula zielonego ognia. Potem machnął w naszym kierunku, zapewne przywołując pomoc z drugiego końca mostu. Drugi ruszył ku nam i nagle zatrzymał się w miejscu, nie zwracając uwagi na szydercze wrzaski Leigha. Nie miałem pojęcia, dlaczego ten stwór tak stoi. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego nic nie robi, kiedy się do niego zbliżamy. Przez sekundę myślałem, że to nasze przebrania go oszukały, ale dojrzaw- szy błysk w jego ciemnych ślepiach nagle pojąłem, na co czeka. Nie znaleźliśmy się jeszcze w zasięgu jego magicznych pocisków. Leigh biegł jakieś dwa kroki przede mną, a ja wiedziałem, że to on musi być celem ataku. Złoty blask Temmera, groźne okrzyki, wszystko to czyniło z niego największe zagrożenie. A chociaż jego miecz był tak potężny, czy ochroni go przed zaklęciem? Mój przyjaciel biegł w pułapkę i nie zdawał sobie z tego spra- wy. Pochyliłem głowę i przyśpieszyłem kroku. Leigh jeszcze nigdy nie pokonał mnie w wyścigu. Co tam magiczny miecz i wcześniej- szy start, jeśli teraz pozwolę mu zwyciężyć, tym samym go zabiję. Aż do chwili, kiedy odepchnąłem go na bok i zobaczyłem, jak magiczna iskra rozjarza się w dłoni vylaena, nie przyszło mi do gło- wy, że eliminując Leigha jako cel, sobie przyznaję ten wątpliwy za- szczyt. Mój przyjaciel poleciał na ziemię. Ja obróciłem się w prawo i podskoczyłem, aby uniknąć uderzenia jego miecza, ale i tak ręko- jeść trafiła mnie w kostkę. Przekręciłem się jeszcze bardziej, wysta- wiając plecy na atak vylaena. Najpierw zobaczyłem tych, którzy biegli za mną. Nay właśnie przeskakiwał nad powalonym Leighem, a jakieś sześć kroków dalej biegli Faryaah-Tse, książę August i grupa alcydyjskich wojowników. Potem uderzyła we mnie ściana ciepła i zielony ogień przesłonił mi widok. Smród płonącego futra omal mnie nie udusił. Padłem na ple- cy, z nogami zadartymi nad głowę, przekoziołkowałem w tył i wylą- dowałem na kolanach. Za plecami usłyszałem odgłos uderzenia. Unosząc się na jedno kolano, odwróciłem się w tę stronę. Vylaen z poważnym ubytkiem po prawej stronie klatki piersiowej, że sprawiał wrażenie, jakby miał ramię w miejscu, gdzie normalnie kończą się żebra - odbijał się właś- nie od bruku. Po prawej stronie przemknęła obok mnie Faryaah-Tse i wbiła przekształconą w ostrze dłoń w pierś drugiego vylaena. Z mojego ciała zwisały poszarpane, poczerniałe i dymiące resztki skóry jazgotnika. Między łopatkami, w miejscu, w które - jak są- dziłem - trafił mnie magiczny ogień, czułem swędzące poparzenie. Przebranie, chociaż nie oszukało vylaena, osłabiło gwałtowność magicznego ataku, dzięki czemu byłem żywy i prawie cały. Leigh zerwał się na nogi z szaleńczym ogniem w oczach i ru- szył na mnie, ustawiając miecz do cięcia, ale usłyszawszy wycie na- cierających jazgotników odwrócił głowę w lewo. Odpowiedział im podobnym wyciem i ruszył biegiem w stronę nieprzyjaciela. My pobiegliśmy za nim. Wiedzieliśmy, że nie jest niezniszczal- ny, ale on sam najwyraźniej nie zdawał sobie z tego sprawy. Gdyby siedział na grzbiecie bojowego rumaka na czele oddziału kawalerii, takim atakiem zapewne przebiłby się przez tuzin jazgotników, które na nas nacierały. Pieszo jednak, drobnej budowy i uzbrojony jedy- nie w miecz, równie dobrze mógłby rzucić się na ścianę. Złote płomyki tańczące na ostrzu Temmera najwyraźniej wywar- ły jednak duże wrażenie na jazgotnikach. Widziały one także śmierć vylaenów i to, że znów nacieram, chociaż otoczył mnie magiczny ogień. Kiedy Leigh wrzasnął i zatoczył mieczem koło nad głową, zwolniły, a potem kilka zawróciło. Linia napastników rozerwała się. Leigh wpadł pomiędzy nich. Temmer zataczał złote kręgi, tnąc ramiona, nogi, kręgosłupy i głowy. Jego pierwsza ofiara nadal drga- ła na ziemi, kiedy do nich dotarłem. Szybkim cięciem rozharatałem nogę jednemu z napastników, potem uniosłem miecz obiema rękami i rozciąłem drugiego od ramienia aż do krzyża. Prąc naprzód przedostaliśmy się na tyły grupy i odwróciliśmy się, by znów stawić im czoło. Jazgotniki na bokach zaczęły się usu- wać, ale wtedy wpadł na nie książę August ze swoimi ludźmi. Ma- czuga Naya zmieniała czaszki w miazgę, dłonie Faryaah-Tse Kimp, rzekształcone w długie pazury, rozdzierały brzuchy i gardła. Ja roz- nłatałem gardło następnego jazgotnika, a jego ciepła krew rozpro- szyła chłód, który przyniósł przejmujący mnie dreszcz. przez cały czas trwania tej jatki wojenne okrzyki Leigha wzno- siły się nad skowyty i jęki umierających. Słysząc go, drżałem, cho- ciaż nie dlatego, że w jego głosie brzmiało szaleństwo. Bałem się, bowiem coś we mnie tak samo oszalało. Staliśmy tam w deszczu, który zmywał krew na nasze stopy, a ja czułem się szczęśliwy, czu- łem się dumny. Czułem się tak, jakby moim jedynym przeznaczeniem było za- bijanie. Raz jeszcze zadrżałem, a potem ruszyłem w długą drogę powrot- ną na północną stronę mostu. Kiedy weszliśmy na szczyt łuku, czło- wiek, który kucał przy jednym z trupów jazgotników wstał i zbliżył się do nas. Po długich włosach, mokrych i obwisłych, poznałem w nim Scrainwooda. W prawej ręce miał sztylet, w lewej trzymał skalp jazgotnika. Jego miecz znajdował się w pochwie. Następca oriosańskiego tronu machnął sztyletem. - Wszystkie są martwe. Postarałem się o to. August wskazał drugi koniec mostu. - Tamtejszy garnizon też jest martwy, albo niedługo będzie. Książę obrócił sztylet w palcach. - Upewnię się. Uniosłem dłoń. - Wszystkie są martwe. Scrainwood najwyraźniej chciał coś odpowiedzieć, ale przerwał mu Heslin. - Nie ma czasu na takie głupstwa. Chodźcie tutaj. Teraz musi- my zniszczyć most. Kiedy zeszliśmy z mostu, dołączyli do nas Wściekła i łucznicy. Z wyjątkiem kilku całkiem powierzchownych ran -jeden wojow- nik sam zranił się w nogę, źle wymierzywszy uderzenie topora - byliśmy nietknięci. Rezultat bitwy graniczył z cudem. Należało go przypisać dobrym planom, zaskoczeniu i cudownemu mieczowi Le- igha. Mag przykląkł na jedno kolano i przycisnął zdrową dłoń do pod- stawy mostu. - Pierwsze zaklęcie naruszy zaprawę. Wtedy będziecie mogli usunąć bruk i dostaniemy się do podpór. Jeśli są z drewna, możemy je spalić. W innym wypadku będę musiał znów użyć magii. Biało-niebieski blask rozjarzył się pod jego dłonią, potem drobne iskierki pobiegły jak robaki wzdłuż linii zaprawy. Kręciły się tu i tam w prawo i w lewo, zataczając łuki wokół niektórych kamieni, rysując kąty obok innych. Gdyby most był z lodu, a te linie wyznaczałyby pęknięcia, cała struktura rozpadłaby się w jednej chwili. Iskry jednak zagasły jakieś dwa metry od miejsca, gdzie Heslin dotknął bruku. Mag usiadł i zrzucił z głowy kaptur ze skóry jazgotnika. - To dziwne. Książę August zmarszczył brwi. - O co chodzi? - To zaklęcie powinno zniszczyć zaprawę od jednego końca mostu do drugiego. - Dlaczego tak się nie stało? Heslin wzruszył ramionami i wstał. - Myślę, że ten most żyje. Scrainwood otworzył usta ze zdumienia. - Co to za szaleństwo? Jak most może żyć? Mag odwrócił się i zmierzył go zimnym spojrzeniem. - Ma swojego weiruna. - Niemożliwe. To dzieło rąk ludzkich. - Scrainwood zbył tę su- gestię machnięciem obu rąk. - Zniszcz most i pośpiesz się z tym. W głosie Heslina zabrzmiała irytacja. - Jestem człowiekiem. Moja magia działa tylko na przedmioty nieożywione. Gdybym był starszy i bardziej uczony, być może zdo- łałbym zniszczyć go zaklęciem. - Starszy? - Scrainwood zwrócił się do elfów. - A wy, czy po- siadacie talenty magiczne? Wszyscy jesteście przecież starsi. Wyraz oczu Loąuelfów wahał się od lekkiego rozbawienia do zimnej pogardy. Wściekła po prostu potrząsnęła głową. Faryaah-Tse Kimp wskazała most żółtym palcem. - Patrzcie. Minęła chwila, zanim dostrzegłem to, co wskazywała, a i tak na początku pomyślałem, że to płynąca po kamieniach woda sprawia, że wydają się zniekształcone. Potem zdałem sobie sprawę, że to znie- kształcenie nie jest złudzeniem. Coś zbliżało się ku nam, jakby prze- kopując się pod powierzchnią kamieni. Kiedy dotarło do naszego końca mostu, zwolniło, lekko dotknęło ciał jazgotników, na chwilę zniknęło w głębi konstrukcji, po czym pojawiło się znowu. Wybrzuszenie to, rosnąc, zaczęło przybierać formę zbliżoną do ludzkiej. Miało głowę w rodzaju niekształtnej bryły osadzonej bezpośrednio na szerokich barkach. Ramiona były zaokrąglone, nodobne do łuku mostu. Idealnie ukształtowany zwornik wielko- ści mojej pieści tkwił w środku jego piersi. Talia była wąska, uda i nogi potężne, a stopy szerokie i stabilne. Weirun wyglądał tak samo jak most, jakby i jego zbudowano z dobrze dopasowanych kamieni połączonych zaprawą. Naturalne zagubienia w twarzy pełniły rolę oczodołów, ale dostrzegłem w nich tylko cienie. Duch odwrócił się, by na nas spojrzeć, a potem wyciąg- nął rC^ i szturchnął jednego z martwych jazgotników. - Dlaczego one się nie budzą? - Jego głos był chropawy i zgrzyt- liwy, a jednocześnie przypominał zawodzenie wiatru pomiędzy ko- lumnami i obeliskami. Chociaż brzmiał tak nieludzko, pytanie zos- tało zadane z dziecięcą naiwnością. - Dlaczego ciekną? Heslin wskazał go ruchem głowy. - Widzi pan, książę, ten most naprawdę żyje. Scrainwood milczał, a książę August zmarszczył brwi. - Jak to możliwe, Heslinie? Ten most ma najwyżej pięćset lat. Jak może mieć weiruna? Mag wzruszył ramionami. - Być może duchy ludzi zmarłych podczas budowy nasyciły most swoją esencją. Może ta budowla jest tak ważna, że sam fakt jej istnienia wymagał, aby zamieszkał w niej duch. Nie wiem. UrZethi pochyliła głowę przed weirunem. - Wybacz naszą nieuprzejmość. Oni się nie obudzą, bo są mar- twi. Ciekną, bo ich zabiliśmy. Weirun klasnął w dłonie, krzesząc między nimi iskry. Wszyscy oprócz Faryaah-Tse odskoczyli do tyłu, Scrainwood nieco dalej niż reszta. - Oni mnie strzegli. Po co było ich zabijać? Głos Faryaah-Tse nabrał łagodności. - Oni cię nie strzegli, tylko zrobili z ciebie pułapkę. - Nie, nie pułapkę. - Weirun tupnął nogą. - Oni gwarantowali bezpieczne przejście. - Dla swoich współplemieńców. - Oni gwarantowali bezpieczne przejście! Scrainwood prychnął. - To imbecyl i pracuje dla Chytriny. Wściekła spojrzała na niego zwężonymi złotymi oczami. - Jeśli to imbecyl, jak pan sugeruje, czy może być odpowie- dzialny za swoje zachowanie? - To nieistotne, Wściekła - odparł książę pogardliwie. - Musi- my zburzyć ten most, czy jest żywy, czy nie. On ma nie po kolei w głowie. To przygłup. - Machnął rękaw stronę Leigha. - Ty masz magiczny miecz. Zabij to coś. W ten sposób zniszczymy również most, nieprawdaż? Wyciągnąłem dłoń, aby powstrzymać Leigha, on jednak nie się- gał po Temmera. - Nie! - Nay wkroczył pomiędzy Leigha i weiruna, i wbił w zie- mię swojąmaczugę, o mało nie przyszpilając nią stopy Scrainwooda. - Nieważne, czy to przygłup, czy nie. Nie będzie żadnego zabijania. - Ależ my musimy zniszczyć most. Nay warknął coś i dźgnął Scrainwooda w nos wskazującym pal- cem. - Zrobimy to po mojemu, albo wcale. Heslin skinął głową. - Proszę bardzo, panie Carver. Mój przyjaciel rozłożył ręce i zwrócił się ku duchowi mostu. - Zabijanie było konieczne. Pamiętasz, zanim przyszli oni, byli tu inni. - Pamiętam. Nay przemawiał miękkim głosem, jakiego mogliby używać ro- dzice mówiący do dziecka. Chociaż weirun zapewne narodził się w tym samym czasie co most, w świecie duchów, bogów i bożków był jedynie dzieckiem. Nay uśmiechnął się niepewnie. - Pamiętasz też, że byli przestraszeni, bardzo przestraszeni. Weirun przeciągnął kamienną dłonią po policzku. - Z ich oczu padał na mnie deszcz. - Bo byli przestraszeni, bardzo przestraszeni. Ścigano ich. - Nay mówił powoli, jakby opowiadał dziecku bajkę. Najwyraźniej doszedł do wniosku, że weirun jest po prostu dziecinny, a nie głupi, jak uważał Scrainwood. On myśli powoli, tak jak rzeka z wolna kształtująca sobie koryto. Nay znalazł jedyny możliwy sposób, jak z nim postępować. Nay usiadł, krzyżując nogi, a weirun poszedł w jego ślady. - Przyjaciele zabitych ścigali tych przestraszonych ludzi. Ci lu- dzie odeszli. Na razie. Ale wrócą. Daleko stąd jest jeszcze więcej przestraszonych ludzi. Kiedy ci źli znów tu przyjdą, ci przestraszeni będą musieli uciekać, albo będą cieknąć i umierać. - Cieknąć i umierać. - Weirun wyciągnął dłoń i pogłaskał jedne- go z zabitych jazgotników, jakby był to martwy kociak. - Umierać to źle. _ Ty zawsze pomagasz ludziom. Jesteś silny dla nich. Przeno- sisz ich przez rzekę. Ochraniasz. - Nay uśmiechnął się. - Bardzo dobrze ochraniasz. Weirun powoli skinął głową. - Ochraniam ich. - Ale teraz ci źli będą wracać. Oni wykorzystają twoją siłę, by zrobić" krzywdę innym. Będziesz pomagał tym złym. Pomożesz im do- prowadzić do tego, aby inni ludzie ciekli i umierali. - Głos Naya za- jjrżał. - Umrze jeszcze więcej ludzi, bo ty będziesz pomagał rym złym. - Umierać to źle. - Bardzo źle. - Daleki huk gromu podkreślił słowa Naya. - Ale jeśli chcesz, możesz nam teraz pomóc powstrzymać tych złych. - Tak, pomóc. - Cena będzie wysoka. Będziesz musiał poświęcić wszystko, co masz. Ale to lepsze niż ból spowodowany świadomością, że wy- rządziłeś krzywdę ludziom. Czy rozumiesz? Głowa weiruna zatoczyła koło, kiedy rozglądał się po moście. - Jeśli zostanę tutaj, ludzie będą martwi. - Tak. - Jeśli mnie tu nie będzie, ja sam będę martwy. Dolna warga Naya zadrżała i mój przyjaciel bez słowa skinął głową. - Będziesz żył w naszej pamięci przez swój odważny czyn. - To nie wystarczy. - Co? - Zrobiłem źle. Już mnie nie będzie. Żadnego więcej bólu prze- ze mnie, ale ja znam ból. - Weirun wyciągnął dłoń i dotknął piersi Naya, tuż nad sercem. - Ty mi pomożesz. Pomożesz mi odpokuto- wać za ból. - Pomogę. - Obiecaj mi. - Obiecuję - odpowiedział Nay zachrypniętym szeptem. Weirun płynnie uniósł się na nogi i podniósł mojego przyjaciela jedną ręką. Potem dotknął własnej piersi i wyciągnął z niej zwornik, który rozjarzył się i rozmigotał wewnętrznym ogniem, w jednej chwili zmieniony z martwej skały w opalizujący klejnot. Weirun wyciągnął rękę i wepchnął kamień w dłonie Naya, a po czym odepchnął go tak, że olbrzym musiał zejść z mostu. W chwilę później, kawałek po kawałku, kamień po kamieniu, we- irun zaczął się rozpadać. Za nim, zaczynając od najwyższego punktu łuku, walił się most. Obeliski chwiały się i padały, ciągnąc za sobą pas- ma ognia. Całe kawały bruku znikały. Huk i trzask kruszącej się zapra- wy i pękających kamieni wypełniły powietrze. Rozpad następował co- raz szybciej i szybciej, pochłaniając wielkie kawały drogi. Kaskady kamieni spadały w ciemną dolinę, odbijając się od siebie w locie. Wreszcie zwaliła się ostatnia część mostu, zabierając ze sobą ciała jazgotników i kupę żwiru, który niegdyś był weirunem. Nawet masywne kamienne progi oderwały się od ziemi, obrzucając nas bło- tem i kawałkami murawy. Spadając do wąwozu, odbijały się od jego kamiennych ścian i uderzały w kolumny podtrzymujące most, łamiąc i rozrzucając dookoła kamienie niby ziarno padające z ręki rolnika. - No, przynajmniej mamy już to z głowy - prychnął Scrainwood. Minąłem księcia i ukląkłem obok Naya. Przyciskał rozjarzony zwornik do swojej piersi, nie zwracając uwagi na to, że leży w kałuży. - Jesteś ranny? - On miał na imię... Tsamoc. - Kiedy Nay to powiedział, blask w kamieniu nieco przygasł. Mój przyjaciel uśmiechnął się i skinął głową, jakby usłyszał coś, co nie dotarło do moich uszu, a potem spojrzał na mnie. - Na zewnątrz trochę wilgoci, a w sercu trochę pustki. Właśnie tak się czuję. Ująłem go za jedno ramię, Leigh za drugie i razem postawili- śmy go na nogi. Uśmiechnąłem się do niego słabo. - Rozumiem, o co ci chodzi. Sam czuję w sobie tę pustkę. Książę August podszedł i położył prawą dłoń na ramieniu Naya. - Pamiętaj, że to, co zrobiłeś, ocaliło wiele żywotów ludzkich. - To, co on zrobił, je ocaliło. - Nozdrza Naya rozdęły się. - Kie- dy wygramy tę wojnę, to wam przypiszą całą zasługę. Pamiętajcie tylko, dzięki czyjemu poświęceniu wygraliście. Książę August skinął głową i w milczeniu ruszył z powrotem w stronę zatoki. Z wyrazu jego twarzy wywnioskowałem, że wziął sobie do serca to, co powiedział Nay. Za nim podążył Scrainwood. Maska zakrywała większą część jego twarzy, ale uśmiech i sposób, w jaki trzymał skalp jazgotnika, zdradzały, że nawet jeśli usłyszał słowa mojego przyjaciela, nie zrozumiał ich. Dopiero później zdałem sobie sprawę, jak wielkim było to nie- dociągnięciem. Rozdział 26 p okazał się o wiele łatwiejszy, głównie dlatego, bo łatwiej X jest ześlizgiwać się po linach niż wdrapywać się po śliskich ska- łach. W drodze powrotnej rzadko się odzywaliśmy. Kiedy wypłynę- liśmy na morze, usiadłem i przytulony do burty, zacząłem dygotać. Wiedziałem, że to nie z powodu zimna i deszczu. Co najdziwniejsze, nie miałem żadnych wątpliwości, iż postąpi- liśmy właściwie. Aurolańczycy musieli zostać zabici. Most musiał zostać zniszczony. To był jedyny sposób, aby ocalić mieszkańców Crozt i Svarskyi. Uratowaliśmy życie niezliczonych rzesz ludzkich - życie, które aurolańskie siły z radością by im odebrały. Jednakże ta radość zabijania, to poczucie mocy... to było złe. Oczywiście w każdej znanej mi historii o bohaterach opowiadano również, jak świętowali oni swoje triumfy. Te opisy tworzyli jednak autorzy pieśni i opowiadań, czyli ludzie, którzy najprawdopodob- niej nigdy nie znali tych, których wyczyny opiewali i, powiedzmy sobie szczerze, wykorzystywali dla własnych celów. Opowieści i pie- śni przypisywały bohaterom różne motywy i uczucia. W ten sposób stawali się oni czymś więcej, niż byli za życia. Leigh osunął się na pokład obok mnie. Pochwę z mieczem trzy- mał między kolanami tak, że rękojeść dotykała jego głowy, a koniec opierał się o wystającą deskę pokładu. Dłonie mojego przyjaciela mocno obejmowały jelec. Dostrzegłem, że jego skóra znów przy- brała szary odcień. Jedyny żywszy kolor, jaki na niej pozostał, to kropelki krwi nie zmyte jeszcze przez deszcz. - Założę się, że już skomponowałeś poemat o bitwie na moście Radooya. - Próbowałeś kiedyś znaleźć przyzwoity rym do słowa most? - Nie. - To trudniejsze niż sama bitwa. - Leigh potarł prawą ręką czo- ło. - Hawkins, tam na moście, ty... - Nie ma o czym mówić. - Nie, ja muszę, muszę. - Głos Leigha przycichł, jakby zabrakło mu siły. - Uratowałeś mi życie. O mało sam nie zginąłeś. Poruszyłem ramionami. - Trochę boli, ale skóra jazgotnika mnie ocaliła. - Wysłuchaj mnie, Hawkins, proszę. - Leigh wziął głęboki od- dech. - Kiedy pchnąłeś mnie na ziemię, ja wiedziałem, dlaczego to zrobiłeś, ale jakaś część mnie nie wiedziała. Odebrała to jako atak. Myślała, że mnie zraniłeś. Że mnie zdradziłeś. Nie, czekaj, pozwól mi skończyć. A kiedy się podniosłem, ta część mnie chciała, byś za to zapłacił. Wtedy jednak zawyły jazgotniki i zrozumiałem, że to one stanowią zagrożenie, więc ruszyłem na nie. Ciemny kolor maski kontrastował ostro z jasnym błękitem jego oczu. - Temmer pozwala mi robić różne rzeczy. Sprawia, że jestem szybszy, pewniejszy siebie. Robi ze mnie bohatera. Szturchnąłem go lewym ramieniem. - Przedtem też byłeś bohaterem, Leigh. W lesie sprowadziłeś dla nas pomoc. Stawiłeś czoło temeryksowi i uratowałeś Nayowi życie. - Wiem, co ci chodzi, ale w sercu tak naprawdę nigdy tego nie czułem. Chciałem pobiec po pomoc, bo bałem się zostać. Skoczy- łem, aby ratować Naya, bo bałem się, co ludzie powiedzą, jeśli mu nie pomogę i zginie. - Leigh oparł głowę o drewniane deski burty. - Nie chodziło o to, że byłem odważny, ale o to, że się bałem. Dzięki Temmerowi to się zmieniło. O tyle, o ile. - O tyle, o ile? Co chcesz przez to powiedzieć? Leigh poklepał miecz. - Nie pamiętasz? Zostanę złamany w swojej ostatniej bitwie. - Jasne, ale ta ostatnia bitwa nadejdzie, kiedy będziesz już star- cem, a prawnukowie będą się bili o to, który usiądzie ci na kola- nach, aby wysłuchać twoich opowieści. Leigh zaśmiał się, ale nie tak wesoło, jak powinien. - To byłoby świetnie, Hawkins, ale tak się nie stanie. Widzisz, mój przyjacielu, ten miecz robi coś z moją głową. On mnie pożera. W Atvalu ocaliłem wszystkich dzięki niemu, ale teraz, teraz budzą się we mnie wątpliwości. Zabiłem tam dziesięć jazgotników, a zastanawiam się, czy przypadkiem prawdziwy bohater nie zabiłby dwunastu lub więcej. Czy zaćmię sławę mego ojca lub bohaterów Wielkiej Rebelii? Ten miecz pcha mnie naprzód i sprawia, że bardziej się narażam. Spra- wia, że robię się lekkomyślny. Odwróciłem się do niego. - Więc go wyrzuć. - Nie, nie mogę tego zrobić. - Owszem, możesz. - Nie! - Leigh zmrużył oczy i pogładził rękojeść miecza. - Bez niego będę niczym. - Nadal będziesz moim przyjacielem. Twarz Leigha rozpogodziła się. - No, rzeczywiście, to już coś. Ale w grę wchodzi również kwe- stia bardziej praktyczna, Hawkins. Jeśli teraz go wyrzucę, ktoś inny go znajdzie. Jeśli będzie to nasz sprzymierzeniec, martwi mnie fakt, że Temmer go zniszczy. - Mógłbyś go dać Scrainwoodowi, ale nie sądzę, żeby odważył się wyciągnąć go z pochwy. - Och, co za przenikliwa i złośliwa uwaga. Podoba mi się. - Leigh znowu roześmiał się, tym razem o wiele żywiej. - Z drugiej strony, jeśli zdobędzie go jakiś poddany Chytriny, na przykład jeden z sullancirów, wszyscy zginiemy. - Musi być jakiś sposób, żeby cię wydostać z tej pułapki, Le- igh. Nie wiedziałeś, co robisz, kiedy brałeś ten miecz. - A może wiedziałem, Hawkins, może jednak wiedziałem - wes- tchnął. - Jedyna wartościowa rzecz, jaka ostała się w stopionym przez smoki mieście, kiedy nawet wkroczenie doń było igraniem ze śmier- cią? Wiedziałem, że to coś niezwykłego, potężnego i prawdopodob- nie niebezpiecznego, biorąc pod uwagę, jakich strażników mu przy- dano. Jednak jeśli smoki bały się, by ten miecz nie trafił w ludzkie ręce, no cóż, to było coś w sam raz dla mnie, prawda? - Tak jak tańczenie z Noldą. Zawsze sięgasz za wysoko. - To prawda. - Jego oczy zabłysły na chwilę. - Ale Nolda to tylko wspomnienie. Jak według ciebie przy moim boku wyglądała- by Ryhope? Nuta nadziei w jego głosie skłoniła mnie, abym skłamał. - Tylko taki bohater jak ty może zdobyć taką jak ona księżniczkę. Leigh poklepał mnie po ramieniu i zamknął oczy. - Miejmy nadzieję, że ona myśli tak samo. Jeśli tak, Hawkins, to jedno mogę ci obiecać. Zrobię wszystko, by w każdej opowieści o Leighu Norringtonie, herosie, powtarzano, że ty, Tarrant Hawkins, byłeś zawsze najlepszym przyjacielem, jakiego może mieć człowiek. Z resztą floty połączyliśmy się godzinę po wschodzie słońca. Wiedzieliśmy, że świta, bo sztorm przesunął się na południe i mog- liśmy zobaczyć słońce. Część naszej floty, wioząca uciekinierów, wróciła na południe, podczas gdy reszta popłynęła na spotkanie z na- mi. Oficer flagowy przekazał na „Invictusa" szczegóły naszego zwy- cięstwa, a pan Norrington przesłał nam gratulacje. Chociaż sukces powinien poprawić nam nastrój, czarna chmura na niebie wisząca w miejscu, gdzie leżał Crozt, zaciążyła na naszych sercach. Nigdy przedtem nie widziałem tego miasta, ale nawet pa- trząc na poczerniałe od ognia ruiny, mogłem się domyślić, że musia- ło być bardzo piękne. Wysokie wieże, teraz potrzaskane, buchające dymem i płomieniami, górowały nad okolicą. Niektóre z łączących je łukowatych mostów jeszcze stały, podczas gdy inne, skruszone, sięgały ku sobie ponad przepaściami, których nie mogły już prze- skoczyć. Białe mury miejskie w wielu miejscach zostały zburzone, a w pobliżu przystani płonęły magazyny. Nawet w ostrym świetle południowego słońca miasto wydawa- ło się okryte nocą. Wiało od niego chłodem. Nie przybiliśmy do brze- gu, omijając zatokę szerokim łukiem, chociaż była pusta. Na brzegu dostrzegaliśmy tylko włóczące się psy i kruki szukające padliny. Sądząc z liczebności stad, nietrudno im było znaleźć pożywienie. Wpłynęliśmy do cieśniny Svarskyi i ruszyliśmy na południowy zachód ku stolicy Okrannelu. Kiedy zapadał zmierzch, natknęliśmy się na szczątki pozostałe zapewne po strasznej morskiej bitwie. Zo- baczyłem kawałki spalonych kadłubów, pomiędzy którymi pływały trupy jazgotników i ludzi. Małe ryby podskubywały je, podczas gdy większe, rekiny i podobne - żerowały jak oszalałe. Atakowane cia- ło przez chwilę podskakiwało na powierzchni i znikało w głębinie. Woda w tym miejscu kotłowała się przez jakiś czas, po czym zwłoki znów wynurzały się na powierzchnię, bez ramienia, nogi lub głowy. Zdarzało się też, że rekin wygryzał wielką dziurę w brzuchu, i ciało ciągnęło za sobą splot kiszek, przypominających nici potrzebne, aby je z powrotem zaszyć. Znaleźliśmy też dwóch rozbitków trzymających się odłamków. Obaj byli w strasznym stanie - wargi mieli popękane, skórę pokrytą pęche- rzami i byli prawie ślepi. Gdy napoiliśmy ich wodą, opowiedzieli nam, r jak okrannelska flota wypłynęła ze Svarskyi i pokonała statki wiozące hordy, które wcześniej spustoszyły Crozt. Chociaż aurolańska armia rozpoczęła już oblężenie od strony lądu i odniosła sukces, przystań pozostała w rękach okrannelczyków. Obaj mężczyźni twierdzili, że bramy południowa i zachodnia nie zostały jeszcze zdobyte, ale nie byli pewni, jaka będzie sytuacja, kiedy dotrzemy do miasta. Tej nocy, patrząc na południowy zachód, widzieliśmy w oddali junę. Wiedzieliśmy więc, że przynajmniej część miasta się pali. Około północy natrafiliśmy na konwój statków z uciekinierami. Dali nam oni kilku pilotów, żebyśmy mogli bezpiecznie wejść do przystani. Fakt, że ci ludzie byli gotowi wrócić z nami do miasta, świadczył o szlachetności mieszkańców Okrannelu. Dowodził też, jak bar- dzo cenili sobie przywódczy talent księcia Kiryła i odwagę jego rodziny. Kiedy książę w końcu nakazał ewakuacją, odesłał też swo- ich bliskich, z wyjątkiem córeczki Alexii. Opowiadano nam, że powiedział on swemu przyjacielowi, Gyrkymowi o imieniu Preyk- nosery: - Nie pozwolę, aby moja córka zginęła w tym mieście. Gyrkyme odpowiedział podobno: - Daję słowo, że nie zginie. Jednakże, ponieważ jest pana dziec- kiem, powinna pozostać tutaj, by pokochać to miasto tak, jak pan je kocha. Kiedyś będzie szlochać tak jak pan i pewnego dnia powróci, by na nowo uczynić je wolnym. Książę przyjął tę obietnicę, obrońcy zaś przysięgli, że zrobią, co się da, żeby młoda księżniczka mogła pozostać w mieście jak naj- dłużej. Zewnętrzne mury zostały zdobyte, ale wewnętrzne nadal się trzymały, a mieszkańcy Svarskyi zmuszali Chytrinę do zapłacenia strasznej ceny za ten atak. Do stolicy Okrannelu przybyliśmy wczesnym ranem, kiedy słoń- ce zaczęło się wynurzać zza przylądka Crozt. W głębi miasta wznosi- ły się wysokie, dumne wieże, typowe dla okrannelskiej architektury. Zdumiały mnie jednak jaskrawe kolory, na które zostały pomalowane, i płytki osadzone w ścianach wokół okien i drzwi. Wyszukane rzeźby, które widziałem w Yslinie, ustąpiły miejsca ozdobom bardziej subtel- nym i takim, które nie ulegały zniszczeniu podczas surowych pomoc- nych zim. Budynki łączyły zadaszone mosty, dzięki którym ludzie Mogli przechodzić między nimi nawet wtedy, gdy zawieja pokryła miasto grubą warstwą śniegu. \i\ Obrońcy miasta powitali nas głośno i z entuzjazmem. Po kolei cumując galery przy nabrzeżu, wyładowaliśmy oddziały tak szybko, jak się dało. Leigh, Nay i ja ponownie dołączyliśmy do pana Nor- ringtona i razem z Augustem, Scrainwoodem, Wściekłą i Faryaah- -Tse Kimp zaczęliśmy się przebijać przez pokryte gruzem ulice, żeby znaleźć księcia Kiryła. Garnizony odpoczywające w różnych budyn- kach wskazywały nam drogę dalej i dalej w głąb miasta. Kiedy szliśmy od przystani ku wewnętrznym murom, stało się dla mnie jasne, że kupy gruzu zostały usypane specjalnie, aby utrud- nić pochód sił aurolańskich, kiedy wedrą się do miasta. Jeśli wy- obrazić sobie, że przystań jest piastą koła, to ulice były jak odcho- dzące od niej szprychy, a wraz z przecinającymi je bocznymi alejkami tworzyły coś w rodzaju pajęczyny. Poszczególne odcinki tych szprych były jednak nieco przesunięte względem siebie tak, aby żadna ulica nie biegła prosto od bramy w murze zewnętrznym do bramy w mu- rze wewnętrznym. Oznaczało to, że napastnicy musieli posuwać się także ulicami równoległymi do murów i obrońcy mogli ich nękać przez cały czas. Bez większego trudu znaleźliśmy księcia Kiryła, a ja natychmiast go polubiłem. Był wysoki, szeroko uśmiechnięty, miał kręcone czarne włosy, czarny wąs i bródkę, i ciemnozielone oczy w odcieniu sosno- wych igieł. Na zbroję narzucił czarny kaftan, ozdobiony herbem, który przedstawiał stającego dęba białego, uskrzydlonego konia, te- raz nieco poplamionego krwią. Ten sam herb widniał na każdej fla- dze trzepoczącej nad wieżami miasta. Książę powitał pana Norringtona jak dawno niewidzianego przy- jaciela. - Witam w moim mieście, panie Norringtonie. Niecierpliwie czekaliśmy na pańskie przybycie. Żałuję, że nie udało mi się dla pana utrzymać większej części miasta. - Dobrze się pan spisał, utrzymawszy choć tyle. Wystarczyło wyjrzeć za mury, aby zobaczyć, ile prawdy było w słowach ojca Leigha. Chociaż wewnętrzne dzielnice miasta nadal były kolorowe i pełne życia, zewnętrzne wyglądały tak, jakby na- wiedziła je jakaś zaraza. W dachach z czerwonej dachówki ziały dziury, przez które widać było zwęglone krokwie. Wieże ociekały krwią. Z okien wielu zwisały ciała - lub kawałki ciał - ich dotych- czasowych mieszkańców. Takie makabryczne trofea widziałem też zatknięte na włóczniach osadzonych na balkonach i szczytach da- chów. Wszystkie cienie zdawały się tam ciemniejsze, a jazgotniki, vylaeny i inne stwory włóczyły się po ulicach usianych zwłokami ludzi i zwierząt, od koni i psów do małych dzieci. W górze trzepotały aurolańskie flagi. Podczas gdy świat cywili- zowany zdobi swoje sztandary wizerunkami szlachetnych stworzeń i innymi podnoszącymi na duchu znakami, oddziały pomocy czerpią natchnienie z innych źródeł. Na jednej z wież dostrzegłem chorągiew ozdobioną dziewięcioma czaszkami, na innej zieloną flagę z podobizną czerwonych, poćwiartowanych zwłok. W innym miejscu rolę sztan- daru spełniał po prostu czerwony jedwab poszarpany przez temeryk- sa, gdzie indziej flagę umieszczono na drągu udekorowanym skalpami. Książę Kirył roześmiał się w głos. - Czuję się zaszczycony, że Chytrina zdecydowała się wysłać na mnie aż dwie armie. Większa część jednej z nich zalega tamtej- sze ulice. Mam tutaj dwie kości, którymi rzucam, żeby zdecydować, który plan wybrać, więc nigdy nie wiedzą dokładnie, gdzie zaataku- ję. Utrata miasta to rzecz pewna i dawno bym się ewakuował, pozos- taje jednak jeden problem. Pan Norrington skrzyżował ramiona na piersi. - Czyli...? Kirył wskazał jedną ze starszych wież w pobliżu przystani. - W tej wieży przechowywaliśmy nasz fragment Smoczej Ko- rony. To jasne, że stanowi on ich cel, a my pragniemy pokrzyżować im plany. - Na czym więc polega problem? Książę Kirył odwrócił siei wskazał zieloną wieżę oddalonąo trzy przecznice od miejsca, w którym staliśmy. - Tam mieści się vilwanejski konsulat. Rok temu grupa magów chciała zbadać odłamek Smoczej Korony, zgodziliśmy się więc po- życzyć go im w tajemnicy. Nikt nie wiedział, że fragment został tam przetransportowany, nawet mój ojciec. Jego mag zgodził się na to w imieniu władcy, zakładając, że sprawy czarów należą do czarow- ników. Mój ojciec dalej nie zdaje sobie z tego sprawy, nawet w tej chwili, ja zaś dowiedziałem się tylko dlatego, bo jego doradca użył arcanslaty, aby mnie o tym powiadomić. Pan Norrington przeciągnął dłonią po ustach. - Chce mi pan powiedzieć, że siły aurolańskie zajęły już budy- nek, w którym znajduje się fragment Smoczej Korony? - Tak. Czar, który go chroni, jak dotąd okazał się zbyt trudny do przełamania, ale w końcu im się to uda. Planuję wypad do tego budynku, aby odzyskać magiczny przedmiot. Pan Norrington powoli potrząsnął głową. - Zuchwałe i niebezpieczne. Książę Kirył uniósł brew. - Pomoże mi pan? - Jeśli wymyślicie plan, który będzie miał szansę powodzenia, tak. - Pan Norrington uśmiechnął się. - Biorąc pod uwagę, że wie- my więcej niż oni, możliwe jest, że taki plan istnieje. Opracujmy go, a potem ruszajmy. 1 Rozdział 27 Plan, który opracowali pan Norrington i książę Kirył, a pomagali im August i Scrainwood, każdy w miarę swoich możliwości, wy- korzystywał to, co wiedzieliśmy o sytuacji taktycznej w Okrannelu. Książę Kirył wyjaśnił, że Żelazny Książę był jedynym z sullancirów Chytriny, jakiego zauważono wśród napastników. Wiadomo mu było, że władczyni północy w całej swojej armii inwazyjnej ma ich tylko czterech, tak więc śmierć Czarnego Księcia musiała w znacznym stopniu pokrzyżować jej plany. Jednakże, ponieważ każdy z sullan- cirów przewodził jednej z jej armii, zaś dwie z nich zostały wysłane na Okrannel, nie mogliśmy wykluczyć, że kolejny Czarny Lansjer stoi na czele naszych przeciwników. Zdawaliśmy sobie jednak sprawę, że tu, w Svarskyi, nawet takie monstrum będzie w niekorzystnej sytuacji. Zniszczyliśmy most Radooya, wiedzieliśmy więc, że ta część armii, która ruszyła na południe, potrzebuje co najmniej tygodnia, aby wrócić do Okrannelu. Założyliśmy też, że jeśli Chytrina na- mówiła Tagothchę, aby trzymał naszą flotę w pułapce, weirun na- dal donosi jej, iż jeszcze nie opuściliśmy przystani. A nawet jeżeli aurolańskie oddziały prące na południe dotarły już do Mirvostoku i wysłały jej informację, że nas tam nie ma, a Chytrina trafnie do- myśliła się, iż dotarliśmy do Svarskyi, jedyne co mogłaby zrobić, aby utrudnić nam wykonanie zaplanowanego na następny dzień przedsięwzięcia, to wysłanie jakichś rozkazów za pomocą arcan- slata. Gdyby zaś okazało się, że jej możliwości nie są tak ograniczone, naprawdę nie chciałem wiedzieć, co może zrobić. Plan został stworzony tak prosto i łatwo, że mógł zostać uznany za desperacki. I pewnie tak właśnie było. Operacja rozpoczęła się od głosu trąb, które wzdłuż całej okrannelskiej linii obrony oznajmiły odwrót. Ludzie zaczęli znikać z murów i wież, przede wszystkim od zachodu, którędy aurolańskie oddziały najszybciej dotarłyby do Wie- ży Koronnej. Aurolańczycy niewątpliwie widzieli przybycie naszej floty, a okrannelczycy wcześniej już ewakuowali wielu mieszkańców drogą morską, więc wniosek, że armia ucieka, nasuwał się sam. A ponieważ uciekające oddziały na pewno nie pozostawiłyby w mieście fragmentu Smoczej Korony, najważniejszym zadaniem sił aurolańskich stawało się zdobycie wieży. Musieli tego dokonać szybko, nie mieli czasu na subtelności. Konieczny był zmasowany atak, więc pozostałe części miasta musiały zostać ogołocone z wojsk, żeby napastnicy zyskali odpowiednią siłę liczebną. Plan przewidywał, że z początku nasze wojska będą ustępować, kiedy jednak wróg wtargnie do dzielnicy, w której znajduje się Wie- ża Koronna, przypuścimy kontratak na ich flankę. Okrannelscy obroń- cy powstrzymają ich rozpęd, a potem ruszą na nich z boków oddzia- ły z naszej armii. W ten sposób zajmiemy ich uwagę, a wtedy mała grupka przedrze się do vilwanejskiego konsulatu i odzyska fragment Smoczej Korony. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, zdążymy na pow- szechny odwrót i ewakuację. Kiedy aurolańczycy zdadzą sobie spra- wę, że zostali nabrani, my będziemy już daleko. Książę August objął dowodzenie obroną Wieży Koronnej i za- żądał, by Scrainwood mu pomagał. Pan Norrington najwyraźniej zro- zumiał, że jakiekolwiek poczucie więzi koleżeńskiej łączące naszą trójkę z następcą oriosańskiego tronu definitywnie prysło przy mo- ście, włączył nas więc do swojej kompanii, którą nazwano Złodziej- ską. Wściekła, Heslin, Faryaah-Tse Kimp i garstka elfijskich wo- jowników również dołączyli do nas złodziei. Resztę naszego oddziału stanowili żołnierze z Okrannelu i nasi towarzysze ze statku, odważ- ni wojownicy obojga płci. Dwudziestoczteroosobowa kompania miała ruszyć pieszo, zaś sześciu Gyrkymów polecieć do wieży, jed- nak dopiero wtedy, gdy już sięprzedrzemy i zajmiemy ją. Nasi skrzyd- laci sprzymierzeńcy odlecą potem z fragmentem w bezpieczne miej- sce, podczas gdy my będziemy sobie torować drogę na dole. Elfy nie chciały żadnych kontaktów z Gyrkymami i o mało nie zrezygnowały z udziału w misji, chociaż wiedziały, jak ważne było, aby się powiodła. Książę Kirył podsunął im jednak sposób na to, aby mogły wyjść z sytuacji z honorem. Zauważył, że ich zadanie to no prostu dotarcie do wieży, wdarcie się do środka i powrót. Na tym kończyły się ich obowiązki. Z kolei Gyrkymowie mieli tylko odlecieć z fragmentem korony, ich misja nie wiązała się więc w ża- den sposób z tym, co robiły elfy. Chociaż ten wybieg był bardzo przejrzysty, wystarczył on, by elfy zgodziły się brać udział w wy- prawie. Nigdy przedtem nie widziałem Gyrkymych. W dużej mierze przy- pominali oni elfy, mieli bowiem spiczaste uszy, ostre rysy twarzy j smukłe, muskularne sylwetki. Całe ich ciała obrastał drobny pu- szek. Nie nosili ubrań, mieli na sobie tylko biżuterię i sztylety przy- pasane do ramion lub ud. Długie pióra pokrywały ich skrzydła, ple- cy, głowę i szyję, przy czym te na głowie tworzyły czub, który straszył się, gdy byli podekscytowani. Skrzydła, złożone, wznosiły się po- nad ich głowami, a rozłożone mierzyły co najmniej dziewięć me- trów. Kolory mieli różne. Niektórzy byli niemal zupełnie biali, inni kruczoczarni, zaś Preyknosery, ich przywódca, był ubarwiony jak pustułka: brązowy na plecach, biały na piersiach i twarzy, a wokół oczu i przy nosie miał wyraziste czarne plamy. Gyrkymowie mieli tylko po cztery palce u raje i nóg. Ich stopy przypominały ludzkie, ale palce były nieco wydłużone i mogły słu- żyć do chwytania. Każdy palec kończył się niebezpiecznie wygląda- jącym szponem, zapewne równie śmiercionośnym jak pazury teme- ryksów. Palce u rąk również zakończone były szponami, Gyrkymowie jednak obcinali te na kciukach i palcach wskazujących zupełnie na krótko. Ich łucznicy przycinali też pazur drugiego palca, aby przy naciąganiu i zwalnianiu cięciwy nie przeciąć jej na pół. Kiedy wszedłem do komnaty księcia Kiryła z wiadomością od pana Norringtona, Preyknosery odwrócił głowę i spojrzał na mnie wielkimi bursztynowymi oczami. Nie powiedział nic, raz tylko po- woli mrugnął, po czym zwrócił głowę ku Kiryłowi. Książę uśmiech- nął się, spojrzał na niego, a potem na mnie. - Czy już czas? - Wkrótce. Kirył skinął głową i skierował uwagę na wiercące się zawiniąt- ko, które trzymał w ramionach. - Hawkins, nie poznałeś jeszcze mojej córki, prawda? - Nie, wasza wysokość. Kirył posadził niemowlę na swojej lewej dłoni, prawą podtrzy- mując mu głowę i plecy. - To jest Alexia, moja córka i następczyni. Dziecko szarpnęło bransoletką splecioną z warkoczyka jasnych włosów, która otaczała prawy nadgarstek księcia. - Włosy ma po matce, niech bogowie opiekują się jej duszą. To radosne dziecko. Jest moim sercem. Trudno jest ocenić ostateczny kształt drzewa, patrząc na sadzonką i niełatwo jest odczytać przyszłość w twarzy niemowlęcia. Porów- nując Alexiędo swoich siostrzenic i siostrzeńców, oceniłem, że miała najwyżej pół roku. Jej włosy były bardzo jasne, niemal białe. Dwa piórka Gyrkymów przywiązano do warkoczyka na jej lewej skroni. Miała też najbardziej roziskrzone fiołkowe oczy, jakie kiedykolwiek widziałem, i ciągle się śmiała, nie przerywając gaworzenia. - Rozumiem, dlaczego jest pan z niej taki dumny. - Onajestwszystkim,comam.-Książęznówułożyłdziecko w swo- ich ramionach, pozwalając, aby małą rączką ciągnęło go za bródkę. Po- tem zaśmiał się, pocałował ją w czoło i chciał wręczyć Preyknoseremu. - Teraz muszę powierzyć ją tobie. - Na to przyjdzie czas później, Kiryle, mój przyjacielu - głos Gyrkymego zaskoczył mnie, sądziłem bowiem, że będzie wysoki i chrapliwy, a tymczasem okazał się głęboki i dźwięczny. - Wsiądę na statek wraz z tobą i odpłyniemy stąd razem. Kirył potrząsnął głową. - Nie, przyjacielu. Chcę, abyś wraz ze swoim skrzydłem odle- ciał stąd w chwili, gdy rozpocznie się atak. Wtedy będziecie mieli największe szansę ucieczki. Zabierz Alexię do swego domu. Przyja- dę po nią do ciebie. Gyrkyme wziął niemowlę na ręce, a Kirył wyciągnął dłoń, aby je pogłaskać po głowie. - Biedne dziecko. Twoja matka umarła, kiedy się urodziłaś, a swoje miasto straciłaś, zanim jeszcze skończyłaś rok. Droga twe- go życia zaczyna się u podnóża wielkiej góry, ale ty ją pokonasz. Znów ją pocałował. - Leć, przyjacielu Preyknosery. Ona jest teraz twojącórką. Leć, póki Svarskya nadal należy do nas. I zawsze przypominaj Alexii, że to jest jej miasto. Gyrkyme pochylił głowę i wyszedł z pokoju. Kirył nie odpro- wadzał go wzrokiem. Przypasał miecz i podniósł hełm. Potem zwrócił się do mnie z uśmiechem: - Chodź, Hawkins, mój przyjacielu. Chytrina chce zdobyć moje miasto. Opłata za wynajem właśnie poszła w górę, pora więc, by uiściła ją krwią. Wszyscy członkowie Złodziejskiej Kompanii wsiedli na konie, z wyjątkiem Faryaah-Tse Kimp, która po prostu przekształciła swo- je nogi w ciężkie łapy temeryksa. Dzięki tej przemianie posuwała się naprzód skokami, każdym pokonując dużą odległość. Widzia- łem temeryksy w akcji, nie wątpiłem więc, że będzie mogła poru- szać się bardzo szybko, a poza tym miała wygląd tak niezwykły, że niejeden nieprzyjaciel pomyśli dwa razy, zanim ją zaatakuje. Z zachodu słyszeliśmy trzaski poddających się naciskowi bram. Wreszcie rozległo się zwycięskie wycie. Budynki rozpraszały dźwię- ki, ale i tak nietrudno mi było wyobrazić sobie tę powódź vylaenów i jazgotników, która zaczęła wlewać się za mury. Znalazłszy się wewnątrz, zobaczą, że mogą posuwać się dalej tylko szerokim bul- warem, bo boczne alejki i ulice zapchane są gruzem, ale ponieważ Wieża Koronna znajdowała się na wprost, nie będą się przejmo- wać flankami. Łucznicy na murze ponad południową bramą wstali i zaczęli wypuszczać strzałę za strzałą, rażąc najbliższych napastników. Wo- jownicy wyciągnęli masywny pień, którym zabarykadowano bramę, i otworzyli ją na oścież. Wypadliśmy na zewnątrz pełnym galopem, z obnażonymi mieczami. Kirył i pan Norrington jechali na czele, Leigh na lewej flance, Nay i ja na prawej razem z Wściekłą. Fary- aah-Tse Kimp skakała pośrodku, zaś pozostała część oddziału podą- żała za klinem, który tworzyliśmy. Nie można nie doceniać potwornej siły niszczenia szarży kawa- lerii na piechotę. Niektórym ludziom, w tym bardom, dla których jedyny kontakt z wojowaniem to bójki w barze, jeździec wydaje się bardzo narażony na ataki pieszego. W końcu wystarczy zrobić szyb- ki unik, przesuwając się w stronę, po której jeździec trzyma tarczę, aby cios jego miecza chybił celu, po czym można już zranić konia i powalić go. Rycerz leci wtedy na ziemię i pieszy zdąży rzucić się na niego, zanim dojdzie do siebie. Problem w tym, że kiedy naciera na ciebie kawaleria, odskocze- nie w bok jest niemożliwe. Ponadto, sama masa pędzącego konia jest taka, że wystarczy, by tylko popchnął człowieka, a połamie mu kości. Jeśli pieszy nie zostanie od razu zabity, w najlepszym razie poleci na ziemię. A chociaż leżący człowiek staje się przeszkodą, którą większość koni woli przeskoczyć niż zdeptać, poobijany wo- jownik nie ma szans na to, aby ścigać kawalerię. Jeśli nawet zdoła zebrać się na nogi, najprawdopodobniej stanie się po prostu celem następnej szarży zawracających rycerzy. Leigh używał Temmera, Nay maczugi, ja zaś uzbroiłem się w łuk i strzelałem tak szybko, jak tylko udawało mi się znaleźć cel. Jedne- go jazgotnika trafiłem na chwilę przedtem, jak ogier pana Norring- tona walnął w bestię barkiem. Jazgotnik poleciał w powietrze i zła- mał kark, uderzając w róg budynku. Wściekła władała mieczem o ciężkim, lekko zakrzywionym ostrzu, niemal identycznym jak ten, którego używał Nieustępliwy. Ostrze rozszerzało się nieco w jednej trzeciej swojej długości, po- tem znów zwężało, tworząc ostry sztych, który nadawał się do dźga- nia i nabijania. Było ono dwusieczne, z jednej strony zaostrzone całe, z drugiej w jednej trzeciej, dzięki czemu mogła ciąć pod różnymi kątami. Broń miała prosty jelec i lekko zakrzywioną rękojeść, wy- konaną z twardego drewna i pozbawioną wszelkich ozdób. Run wytatuowany na jej przedramieniu jarzył się jaskrawą czer- wienią, która promieniowała, obejmując całą rękę. Wściekła odbiła w bok drzewce włóczni i zakręciła mieczem tak szybko, że ostrze na chwilę stało się niewidoczne. Tylko krew na jego czubku i jazgotnik, który zatoczył siew tył z odciętą głową, świadczyły o tym, co zrobiła. Chmura strzał nadlatujących z muru położyła trupem niedobitki oddziału jazgotników, przez który się przebiliśmy. Tętent kopyt roz- brzmiewał jak grom, kiedy pędziliśmy ku vilwanejskiej wieży. Wresz- cie dotarliśmy do strzaskanej bramy w prostym murze. Pochyliłem się, przejeżdżając pod hakowym sklepieniem, po czym zastrzeliłem vylaena, który właśnie wdrapywał się na jednąz pergoli ogrodowych wznoszących się przy ścianie wieży. Moi towarzysze zeskoczyli z sio- deł, waląc mieczami, toporami i maczugami. Faryaah-Tse po prostu przeskoczyła ponad ścianą ogrodu, miażdżąc jednego vylaena pod nogami, a potem machnęła ręką i wypatroszyła jazgotnika jednym cięciem podwójnych, zakrzywionych ostrzy, w które zmieniła się jej prawa dłoń. Ciała vylaenów zaściełały mały ogródek; większość z nich zgi- nęła, zanim tu przybyliśmy. Jeden, spalony na skwarkę, nadal trzy- mał się pergoli i niskiego balkonu. Ślady spalenizny wokół drzwi wskazywały miejsce, gdzie straciły życie następne, próbując wedrzeć się do wieży. Drzwi te wyglądały tak, jakby wykonano je z jednego bloku obsydianu. Nie było klamki ani niczego innego, co wskazy- wałoby, jak należy je otwierać. Popalone i potrzaskane resztki ja- kiejś krokwi świadczyły tylko, że taran na nic się tu nie zda. Heslin wkroczył po schodach prowadzących do drzwi wieży i po- ruszył dłonią w powietrzu przed nimi. Tam, gdzie przesunęła się jego ręka, zobaczyłem jakby nici pajęcze jarzące się bladą, nefrytową zie- lenią, drgające i skręcające się. Mag przez chwilę obserwował tę czarodziejską pajęczynę, a potem wyciągnął rękę i dotknął drzwi. Pod jego dłonią przez chwilę błyskało szkarłatne światło i kamien- ny blok po prostu zniknął. Mag poprowadził nas dalej. Ja wszedłem do wieży za księciem i panem Norringtonem. Heslin wkroczył do środka z pewnością sie- bie i swobodą, której brakowało mu od czasu, gdy w Atvalu został ranny. Wyglądało na to, że sam budynek dodawał mu sił, co mnie nie zaskoczyło, bo rzeczywiście był bardzo dziwny. Wieża, choć okrągła, sprawiała wrażenie złożonej z wielu ką- tów. W środku wydawała się wyraźnie większa niż na zewnątrz, co mnie trochę zaniepokoiło. Jeszcze bardziej niepokojący był fakt, że kiedy Heslin prowadził nas głębiej, różne elementy - klatki schodo- we, okna, kominki i łuki - znikały, a ich miejsce zajmowały rzeczy równie przyziemne, ale umiejscowione zupełnie gdzie indziej. Zastanawiałem się nad tym przez moment, potem usłyszałem syknięcie Wściekłej: - To miejsce śmierdzi iluzją. Może byś coś na to poradził, Hes- linie? Mag prychnął i spojrzał na nią przez ramię. - Usunięcie czarów zajmie więcej czasu niż obejście ich. Poza tym są tu pułapki, które zabiją aurolańczyków, kiedy przyjdą, żeby zobaczyć, po co weszliśmy do wieży. - To rzeczywiście dobry powód, żeby wszystko zostawić tak, jak jest. - Bardzo się cieszę z twojej aprobaty. - Heslin uśmiechnął się do niej. - Tobie jest prawdopodobnie trudniej niż innym, bo jesteś otwarta na magię. Kobieta wzruszyła ramionami. - Cel jest tego wart. Mag poprowadził nas w górę po kręconych schodach wykutych wewnątrz jednej ze ścian. Minąwszy dwa podesty, dotarliśmy wresz- cie do komnaty, która zajmowała prawie całe piętro u szczytu wie- ży. Otaczał ją rząd okien, a wśród nich znajdowały się pojedyncze drzwi wiodące na balkon. Podłogę wykonano z jasnego dębu, a de- ski były tak dobrze dopasowane, że nie skrzypiały pod naszymi sto- pami. Na środku komnaty wisiał w powietrzu fragment Smoczej Koro- ny - pojedynczy kamień wielkości pięści oprawiony w metal, który 1 przypominał złoto. Jego powierzchnia była tak gładka, jakby był płyn. ny, a ja odniosłem wrażenie, że zdołam wyczuć, jak jest gorący. Ka- mień miał w sobie ten sam gwiaździsty blask co szafir, był jednak w kolorze głębokiej, soczystej zieleni, tu i ówdzie jarzącej się złotem. Nie tylko był piękny, aż dech w piersiach zapierało, ale także emano- wał wyraźnie wyczuwalną mocą. Stoły pełne szklanych naczyń z kolorowymi miksturami, dziw- nych przyrządów i suszonych kawałków stworzeń, których nigdy nie byłbym w stanie zidentyfikować, ustawiono wokół odłamka korony kołem, w którym były tylko trzy przerwy. Heslin zatrzymał nas w drzwiach gestem uniesionej dłoni, po czym powoli zbliżył się do tego koła. Stanął obok jednej z przerw i poruszył ręką w powietrzu tak samo jak na dole przy drzwiach. Znów pojawiła się pajęczyna magicznej energii. Tworzyła ona wokół fragmentu trzy kule umieszczone jedna w drugiej - niebies- ką, czerwoną i żółtą. Kule te obracały się powoli, niebieska w pra- wo, czerwona w lewo, a żółta w dół. Chociaż pomiędzy nićmi paję- czyny były przerwy, przez które można było sięgnąć do środka, te obroty sprawiały, że ramię złodzieja szybko zostałoby schwytane. Przypomniałem sobie, co stało się z vylaenami, które próbowały wedrzeć się do wieży i mogłem sobie tylko wyobrazić, jak niebez- pieczna jest ta magiczna pułapka. - Sprytni sąci moi bracia, ale tylko częściowo. - Heslin wyciąg- nął rękę i schwycił niebieską kulę. Bez problemu wstrzymał jej ob- roty, ale pozostałe dwie przyśpieszyły. - Bardzo ładna pułapka. Kirył zmarszczył brwi. - Częściowo? Co masz na myśli? - No cóż, gdyby byli naprawdę mądrzy, uciekając, zabraliby fragment korony ze sobą, zamiast go tu zostawiać. To zaklęcie do- brze go jednak chroni, bo jedna osoba nie zdoła sama dokonać kra- dzieży. Wściekła, jeśli nie masz nic przeciwko temu... Kobieta wsunęła miecz do pochwy i podeszła do niego. - Nie uczyłam się sztuk magicznych. Po prostu używam tych, które zostały wypalone na moim ciele. - Nieważne; jesteś otwarta na moc. -Ująłjej prawą dłoń w swo- ją lewą i przysunął do miejsca, gdzie trzymał niebieską kulę. - Po prostu chwyć ją i trzymaj dobrze. Wściekła skinęła głową i zacisnęła palce wokół jarzącego się pasma niebieskiego światła. Heslin zwolnił uchwyt, a ona szybko wciągnęła powietrze. Niebieska kula zaczęła drgać. Przez chwil? zdawało się, że uniesie Wściekłą w powietrze, ale ona zebrała się w sobie i kula przestała się poruszać. - Szybko zrób, co tam masz zrobić, czarowniku. Heslin uśmiechnął się i poszedł dalej wzdłuż kręgu stołów. Z jed- nego z nich wziął jakieś srebrne narządzie z podwójnymi haczyka- mi na obu końcach. Sięgnął nim przez nieruchomą niebieską kulę i zahaczył czerwoną. Szybko przymocował ją do niebieskiej, zatrzy- mując jej obroty, ale wywołując pomruk Wściekłej, która musiała wzmóc wysiłki, by utrzymać obie nieruchomo. Żółta tymczasem zaczęła wirować jeszcze szybciej. Heslin szybko obszedł raz jeszcze krąg stołów i roześmiał się w głos. Chociaż ostatnia kula obracała się już z taką szybkością, że tworzyła jakby żółtą kurtynę między drzwiami a fragmentem korony, była jed- nak otwarta na biegunie osi obrotu. Mag wsunął dłoń przez niebieską i czerwoną kulę, a potem przez otwór na biegunie żółtej chwycił zielo- ny kamień. Wyciągnął go na zewnątrz i skinął głową Wściekłej, by zwolniła uchwyt. Wszystkie kule znów zaczęły się obracać. Zrobiłem szybki unik, bo srebrny przedmiot, którego użył Heslin poleciał, wirując, w stronę drzwi. Wściekła, zataczając się, wróciła do mnie, a tymczasem Heslin i książę wyszli na balkon. Kirył zama- chał rękami. Nie minęła minuta, gdy jeden z Gyrkymów wylądował i wsunął odłamek Smoczej Korony do torby zamocowanej na prawym udzie. Trzej inni, uzbrojeni w łuki, krążyli wokół niego. Cała czwórka odfrunęła w stronę centrum miasta, gdzie czekały statki, którymi mie- liśmy odpłynąć. Na zewnątrz wieży rozległy się głośne okrzyki, więc wszyscy pośpiesznie pobiegliśmy w dół po schodach. Na dole zebrał się od- dział jazgotników, który przypuścił szturm na bramę. Niektóre pró- bowały przeleźć przez mur, ale po lewej stronie strzały Loqelfów zrzucały je z powrotem na ulicę, zaś po prawej Leigh tańczył na szczycie muru, a Temmer płonął złotym ogniem. Mój przyjaciel ob- racał się, unikając strzał, kamieni i włóczni, a potem ciął w ramiona i twarze napastników próbujących wspiąć się na górę. Faryaah-Tse Kimp znów przesadziła mur jednym skokiem, spa- dając tym razem na grupę zebraną na ulicy. Nay stał w bramie i grzmocił nacierających, a ja strzelałem nad jego głową i obok nie- go. Wreszcie mój przyjaciel odwrócił się, bo cios długiego noża roz- haratał mu nogę. Wściekła skoczyła naprzód, zajmując jego miej- sce, a potem Leigh zeskoczył na ulicę. Wówczas Kirył, siedzący już na koniu, wydał rozkaz odstąpienia od bramy. i Pan Norrington ruszył za nim, powstrzymując nacierające ja- zgotniki, które otoczyły księcia i próbowały ściągnąć go z siodła. Ja zostawiłem łuk, wyciągnąłem miecz i skoczyłem naprzód, atakując z flanki te bestie, które właśnie odwracały się, żeby ruszyć w pościg za jeźdźcami. Kirył i pan Norrington cięli na prawo i lewo, rozpłatu- jąc pyski i roztrzaskując ramiona wzniesione dla obrony przed cio- sem. Za nimi szła Wściekła. Jej miecz wyskakiwał naprzód, szybki jak język węża, przebijając brzuchy, rozcinając uda, wślizgując się pod zbroje, by przebić serce. W porównaniu z finezją jej ataków, ja zachowywałem się jak drwal walący w drzewa tępą siekierą. Zablokowałem cios wymie- rzony w moją głowę, potem obróciłem miecz w dłoni i grzmotną- łem głowicą w pysk jazgotnika. Kiedy padał na plecy, ja ciąłem w dół, otwierając głęboką ranę w jego klatce piersiowej. W chwilę później krzyknąłem z bólu, bo czyjś nóż przesunął się po mojej piersi, z pra- wej strony, przecinając jednak głównie skórę. Zamachnąłem się lewą ręką, waląc napastnika w gardło chronioną przez kolczugę pięścią. Zatoczył się w tył, zahaczył piętami o zdychającego towarzysza i poleciał na ziemię, a jeden z okrannelskich żołnierzy wypatroszył go pchnięciem miecza. Szarża jazgotników załamała się. Zobaczyłem, że ośmiu mo- ich towarzyszy padło. Faryaah-Tse pomagała właśnie wstać jedne- mu z żołnierzy, Nay kulał, buty księcia Kiryła były w strzępach, a jego koń krwawił z rany na prawym barku. Krew brukała lewy rękaw pana Norringtona, nawet Wściekła miała ranę wysoko na prawym ramieniu. Nikt z nas - z wyjątkiem Leigha - nie wyszedł bez szwanku. Skierowaliśmy się ku centrum miasta, aby wrócić po własnych śladach, i zobaczyliśmy coś, co nas zmroziło. Na ziemi leżał Gyrky- me. Skrzydła miał rozłożone, a plecy nienaturalnie wygięte, bo prze- biła go czarna strzała. Biały temeryx przeciągał właśnie pazurami po jego udzie, chwytając torbę, w której znajdował się fragment Smo- czej Korony. Bestia zerwała ją, a potem ruszyła na wschód. Kirył dźgnął swego konia ostrogami i pogalopował w tym kie- runku. Ja ruszyłem za nim biegiem, podobnie jak Leigh, Faryaah- -Tse i Wściekła. Wszyscy oni biegli szybciej ode mnie. Kiedy Kirył dotarł do skrzyżowania, gdzie leżał Gyrkyme, od wschodu nadlecia- ła czarna strzała i przeszyła pierś jego wierzchowca. Koń padł, zrzu- cając księcia na martwego Gyrkymego. Kirył próbował podnieść się, ale jego stopa poślizgnęła się we krwi i przewrócił się znowu. Kolejna strzała przeleciała tuż nad nim i roztrzaskała cegłą w bu- dynku po drugiej stronie ulicy. Dotarłszy na skrzyżowanie w chwilę po Leighu, Wściekłej i urZe- thi, zobaczyłem uciekającą na wschód grupę czterech temeryksów. Na jednym z nich jechał vylaen trzymający w łapie torbę. Faryaah- -Tse ruszyła za nimi, ale z bocznej uliczki, około stu metrów dalej, wyszła jakaś czarna postać, wysoka i smukła. Pomiędzy nami a nie- znajomym leżały poszarpane przez temeryksy ciała innych gyrkym- skich wojowników. Nieznajomy z wyglądu niewątpliwie przypominał elfa. Wraże- nie to podkreślał kształt łuku, który niósł. Jednakże w przeciwień- stwie do loąuellyńskich łuków ze srebrnodrzewu, ten był czarny, upstrzony złotymi plamkami. Za plecami tajemniczego osobnika trze- potał płaszcz, jakby szarpany przez wiatr, którego ja jednak w ogóle nie czułem. Unosiły się z niego smużki czerni, podobne do płomie- ni, które potem odrywały się i rozpływały w nicość. Włosy miał równie czarne jak płaszcz i ubranie, a jego oczy ja- rzyły się tym samym fioletowym blaskiem, który widziałem wcześ- niej w spojrzeniu Żelaznego Księcia. Nikt nie mógł już zaprzeczyć, że jeden z sullancirów rzeczywiście dowodzi aurolańską hordą w Svarskyi. A ponieważ potrafił walczyć na odległość, mógł zabić nas wszystkich, zanim Leigh zbliży się do niego ze swoim magicz- nym mieczem. Czarny Lansjer założył kolejną strzałę i wystrzelił. Zobaczyłem, że leci ona prosto na mnie i nie mogłem nic zrobić, aby się uchylić. Patrząc, jak staje się coraz większa, wiedziałem, że roztrzaska mi mostek i przeszyje serce. Chciałem się przesunąć, cofnąć ramię w na- dziei, że mnie nie trafi, miałem jednak niesamowitą pewność, że ta strzała nie chybi celu. Nagle zmieniła tor lotu, skręciła za róg i poleciała w stronę vil- wanejskiej wieży. Heslin uniósł głowę i czarny pocisk skierował się w jego stronę. Grot trafił maga w pierś z prawej strony i rzucił go na ziemię. - Leigh, ruszaj! Na niego! Słysząc mój krzyk, Leigh uniósł wzrok, po czym zerknął na swój miecz i ruszył wzdłuż ulicy. Biegł po prawej stronie, a Faryaah-Tse sadziła po lewej. Ja skoczyłem ku jednemu z martwych Gyrkymów i chwyciłem jego łuk. Był dłuższy od mojego i trudniejszy do naciąg- nięcia, ale to nie miało znaczenia. Założyłem strzałę, naciągnąłem najmocniej, jak potrafiłem, i wystrzeliłem. Moja strzała, o promieniu ze złotego drewna i jaskrawoczerwo- nej lotce, przedarła się przez płaszcz Czarnego Lansjera. Mógłbym przysiąc, że przeszyła również jego bok, jednak sullancir nie dał po sobie tego poznać. Warknięciem wyraziłem swoją frustrację, bo zda- łem sobie sprawę, iż tylko magiczna broń może go zranić. Grot nas- tępnej strzały zanurzyłem we krwi Gyrkymego. Miałem nadzieję, że w ten sposób trochę ją zaczaruję, ale i ta przeszyła go na wylot, a on nawet nie spojrzał w moim kierunku. Czarny elf naciągnął łuk i strzelił do Faryaah-Tse. UrZethi pod- skoczyła w górę. Strzała jednak szarpnęła się, skręciła w locie, prze- szła na wylot przez jej lewe udo i przebiła prawe. Faryaah-Tse obró- ciła się w powietrzu i padła na plecy, wrzeszcząc z bólu. Leigh pokonał już połowę dystansu dzielącego go od Czarnego Lansjera. Złote płomienie wirowały wokół Temmera, jakby miecz był pochodnią targaną szalejącym wichrem. Mój przyjaciel krzyczał coś do sullancira, używając słów, których nie rozumiałem, i biegł w jego stronę, nawet nie próbując robić uników. Czarny elf wypuścił ku niemu strzałę, jednak ta w jakiś sposób chybiła. Nie wiedziałem, jak ani dlaczego tak się stało, skoro te strzały najwyraźniej zostały zaczarowane, by zawsze trafiać w cel. Skok Faryaah-Tse był nie do przewidzenia, a jednak grot podążył za nią. Zaś ta, która nie trafiła w Kiryła, minęła go, bo potknął się, czyli z powodu czegoś, czego on sam nie przewidział. Nagle zdałem so- bie sprawę, że te magiczne pociski w jakiś sposób przenikają umysł swojej ofiary. Szarżujący Leigh był już tak blisko, że i bez czarów można go było trafić. Czarny Lansjer naciągnął cięciwę i z dłonią przyciągniętą do policzka czekał, aż napastnik zbliży się jeszcze bardziej. Żadne z nas nie mogło go zranić ani zabić, mógł więc spokojnie skupić się na zabiciu mojego przyjaciela. Nie mogłem pozwolić, aby mu się to udało. Nie wiem, skąd przy- szedł mi do głowy ten pomysł, ale kiedy założyłem następną strzałę, wiedziałem dokładnie, co mam robić. Wycelowałem, pomodliłem się szybko do Kedyna i wystrzeliłem. Gdy mój grot trafił w cel, Czar- ny Lansjer zwalniał właśnie cięciwę. Celem moim było zaś szerokie łęczysko łuku tuż przy uchu czar- nego elfa. Siła uderzenia sprawiła, że łuk nieco się przechylił. Nie- wiele, ale dość, by jego strzała poszła za wysoko i przeleciała nad lewym ramieniem Leigha. Co prawda przecięła mu policzek i roz- cięła ucho, jednak mój przyjaciel zdawał się tego nie zauważać. Temmer zatoczył łuk. Niesamowity wrzask rozdarł powietrze, kie- dy płomieniste ostrze przeszło na wskroś przez postać sullancira. Zło- ty ogień wzniósł się ku oczom Czarnego Lansjera, a potem wylał się z nich jak stopione łzy. Potwór parsknął złotymi płomieniami, pochy- lił się i zwymiotował je. W końcu przewrócił się na ziemię i padł twa- fzą na kocie łby. Kolumna złotego ognia wystrzeliła w niebo, po czym opadła, zostawiając po sobie filar tłustego czarnego dymu. Po samym Czarnym Lansjerze nie pozostał nawet ślad, chociaż jego łuk nadal leżał na ziemi. Leigh opadł na jedno kolano i wsparł się na mieczu. Wściekła podbiegła do niego, a Nay biegł do Fary- aah-Tse. Pan Norrington wciągnął Kiryła na siodło za sobą, a wtedy pozostali członkowie naszej grupy przybyli biegiem. Wstałem i zacząłem rozglądać się za Heslinem. - Nasz mag? Gdzie on jest? Jeden z Loąuelfów potrząsnął głową. - Heslin powiedział, że umiera i że nie da się go uratować. Po- prosił, abyśmy zostawili go w wieży, a on już się postara, żeby auro- lańczycy drogo zapłacili za jej zdobycie. Usta pana Norringtona ściągnęły się w ponurą linię. - Pomóżcie rannym. Zabierzcie wszystkich z powrotem do cen- trum miasta. Podniosłem na niego wzrok. - A co z fragmentem Smoczej Korony? Potrząsnął głową. - Nie mamy ani ludzi, ani czasu, żeby go szukać. Chytrina stra- ciła w Okrannelu dwóch sullancirów. Niezbyt mnie cieszy ta wy- miana, bo ona lepiej na niej wyszła, ale teraz nie da się cofnąć czasu i wszystkiego naprawić. Poza tym fragment nie wpadł jeszcze w jej ręce, więc może uda się nam go odzyskać. Rozumiałem jego argumenty, ale gdzieś w mojej duszy zaczęło rodzić się złe przeczucie. Faryaah-Tse walczyła z bólem w ramio- nach Naya, Leigh opierał się ciężko na Wściekłej, Heslin i inni po- zostali martwi lub umierający w wieży, a mnie bolały żebra. Wielka ekspedycja, która popłynęła tak daleko, aby uratować Okrannel po- niosła klęskę. I nawet ja wiedziałem, że to zły omen. Rozdział 28 Kiedy wróciliśmy do centrum, trąby zagrały głośno, sygnalizując ogólny odwrót. Nasze oddziały wychodziły z miasta powoli i nie- chętnie. Chociaż większość żołnierzy odniosła rany, a łucznikom brakło już strzał, wszyscy byli rozradowani i sprzeciwiali się zakończeniu walk, niby psy myśliwskie powściągającej je smyczy. Każdy był prze- konany, że już prawie zmusił nieprzyjaciela do ustąpienia, i tylko od- wrót uniemożliwił nam odniesienie całkowitego zwycięstwa. Nawet w naszej nieudanej ekspedycji ludzie znaleźli jakiś po- wód do radości. Nie mogłem ich za to winić, bo śmierć sullancira z pewnością dobrze służyła naszej sprawie. Nie rozumieli, jak po- ważnym ciosem była utrata fragmentu Smoczej Korony. Być może nie chcieli pojąć, jakie groźne było to, że znalazł się on w rękach nieprzyjaciela. Leigh, zabójca dwóch sullancirów, był teraz bohate- rem. Żołnierze maszerujący na okręty pozdrawiali go i wiwatowali, widząc go na dziobówce „Invictusa", gdzie zszywano mu rany. Wielu zwracało uwagę na jego stoickie zachowanie, bo nie krzy- wił się i w ogóle nie reagował, kiedy Wściekła wbijała igłę w jego ciało i mocno zaciskała szwy. Strzała rozpłatała mu policzek, roze- rwała maskę i o mało nie odcięła ucha. Wściekła zręcznie przyszyła również płat ucha, przepraszając, że zostanie blizna. Leigh potrząsnął głową leniwie. - Wasi magowie mają dość roboty, ratując tych, którzy są po- ważniej ranni. Moja maska dobrze zakryje tę bliznę. Rannych rzeczywiście było wielu. Niektórzy odnieśli bardzo po- ważne obrażenia, więc elfijscy magowie z vilwanejskiej i locąuellyń- skiej załogi, a także Winfellis z Crocąuellynu, która towarzyszyła nam od początku, mieli pełne ręce roboty. Rannych podzielono na trzy grupy: tych, którzy na pewno umrą, tych, którzy mogą umrzeć, i tych, którzy -jak Leigh, Nay i ja - mieli tylko powierzchowne rany. Elfy zajmowały się drugą grupą, czasem też pomagały ludziom z pierw- szej. Reszta musiała zadowolić się igłami, nićmi i leczniczymi okła- dami. Magom-ludziom powierzono zadanie przygotowywania okładów i sposobienia statków do podróży. Jak mi wytłumaczono, opanowa- nie zaklęć wywierających wpływ na istoty żywe jest bardzo trudne, dlatego ludzie zajmują się głównie materią nieożywioną. Elfy, które żyją o wiele dłużej, mają więcej czasu na studiowanie magii wyż- szej i mogą ją lepiej poznać. Tych, których wyleczyły, upominały jednak za każdym razem, że chociaż czary przyśpieszają proces go- jenia, to dokonuje go samo ciało. Ci, którym przywracano zdrowie z pomocą zaklęć, musieli potem dużo odpoczywać i jeść, aby ich ciała zyskały energię potrzebną do naprawienia szkód. Wściekła pochyliła się nad policzkiem Leigha i odgryzła nitkę. - To powinno wystarczyć, panie Norringtonie. - Dzięki. Potem zwróciła się do mnie. - Zdejmij zbroję, to cię pozszywam. Poluzowałem rzemyki, ostrożnie wysunąłem z rękawa lewe ra- mię i ściągnąłem kurtkę. Uniosłem rękę, aby Wściekła mogła do- brze obejrzeć ranę, która krwawiła, ale niezbyt obficie. Kobieta uklęk- ła obok mnie, z lewej strony, zmyła krew wilgotną ścierką i zaczęła szyć. Zwróciłem wzrok w prawo, by na nianie patrzeć. Sądziłem, że wtedy ukłucia igły i szarpnięcia nici staną się mniej bolesne. Leigh dotknął rozdartego policzka drżącymi palcami. - On by mnie zabił. Mój śmiech przeszedł w syk bólu, bo Wściekła właśnie wbiła igłę. - Au! Leigh, on był kiepskim strzelcem. Potrzebował magii, aby trafić do celu. Leigh odwrócił się do mnie. Oczy miał zwężone, a gniew wy- krzywił mu twarz. - Nie rób tego, Hawkins. Nie żartuj sobie. Wiem, co zrobiłeś. Czułem, jak twoja strzała śmignęła obok mnie. Widziałem, jak trafi- ła w jego łuk. Gdyby nie ty, byłbym martwy. - Gdyby nie ty, Leigh, my wszyscy bylibyśmy martwi. Mój przyjaciel przygarbił ramiona, potem jednak ożywił się nie- co i parsknął krótkim śmiechem. - Vathendir Krithron zabiłby mnie i zabrał Temmera. - Kto? - Ten sullancir tak właśnie się nazywał. Vathendir Krithron. - Skąd wiesz? Leigh zamknął oczy i potrząsnął głową. - Nie wiem. Dzięki Temmerowi, jak sądzę, tak samo jak w wy- padku Żelaznego Księcia. Kiedy biegłem w jego stronę, dowiady- wałem się o nim różnych rzeczy. To było tak, jakby każdemu z mo- ich kroków towarzyszył głos barda opowiadającego mi historię życia mojego wroga. Urodził się jako arystokrata w Harąuellynie. Przejął się nieszczęściem Vorquelfów i zorganizował pokojową ekspedycję, aby namówić Chytrinę do opuszczenia Vorquellynu. Ona z nim ne- gocjowała, robiła mu nadzieję, pokazywała cuda i w końcu skusiła obietnicą władzy. Odkryła jego słaby punkt - nienawiść do Gyrky- mów - i wykorzystała go. Przyjął jej zaproszenie i został Czarnym Lansjerem. To było tak: on albo ja, ciemność albo światło. Musiałem go zabić, bo inaczej wszystko byłoby stracone - Leigh patrzył w dal, a lewą ręką pogładził rękojeść Temmera. Drżenie, które nią wcześ- niej wstrząsało, osłabło. - Mało brakowało, a sam bym zginął. Zos- tałbym pokonany w swej ostatniej bitwie. Nagle zamrugał oczami i spojrzał na mnie. Rzucił mi uśmiech, pochylił się w prawo i podniósł łuk Czarnego Lansjera. - Straciłeś tam łuk. Chcę, żebyś wziął ten. Uniosłem dłonie. - Ty zabiłeś sullancira, więc broń należy do ciebie. - Nie, Hawkins, my go zabiliśmy, i ta część łupu jest twoja. Ten łuk jest zaczarowany. Może zabijesz z niego następnego sullancira, którego spotkamy. - Prawdę mówiąc, Leigh, wolałbym raczej magiczne strzały, a nie wykorzystałem okazji, by je pozbierać z ulicy. Leigh uniósł brew. - Tam miałeś za dużo na głowie. - Zauważyłeś? - Oczywiście, a jeśli potrzebujesz magicznej strzały, jest jeszcze ta w Faryaah-Tse. - Pchnął łuk w moją stronę. - Weź go. Używaj go. Wziąłem broń. Kiedy zaciskałem lewą dłoń wokół majdanu, w całym ciele poczułem mrowienie. Spojrzałem ponad głową Wściekłej w stronę miasta i wybrałem jako cel jedno okno. Łuk na- tychmiast przekazał mi niewyraźne odczucie odległości. Wiedziałem też, na jaką wysokość muszę unieść lewe ramię, aby w nie trafić. Informacja ta nie została wyrażona w łokciach, kilometrach, centy- metrach czy ich ułamkach. Był to raczej rodzaj przeczucia, na jakim polegałem, kiedy strzelałem w pośpiechu. Natychmiast zdałem sobie sprawę z wartości takiej broni, ale jednocześnie przebiegły mnie zimne ciarki. Jeśli zacznę polegać na magii, mogę utracić wrodzoną umiejętność celowania. Jednakże bio- rąc pod uwagę rozpaczliwą sytuację, w jakiej się znaleźliśmy, czy mogłem zrezygnować z tak potężnego narzędzia? Czy akceptacja utraty własnych umiejętności, w imię wyższych celów, jest czymś dobrym czy złym? Nie znalazłem na to odpowiedzi, ale skinąłem głową i przyją- łem prezent. - Dziękuję, Leigh. Skinął głową, jakby słuchał mnie tylko jednym uchem, potem zerwał naderwany pasek skóry, który zwisał z jego maski, założył ją i zawiązał. - Zamierzam się przespać. - Dobry pomysł. Mój przyjaciel ruszył chwiejnym krokiem w stronę stopni pro- wadzących na główny pokład i oparł się ciężko obiema rękami na balustradzie. Poślizgnął się i o mało nie upadł, ale Nay, właśnie wcho- dzący na schody, chwycił go i podtrzymał. Widziałem czubek jego płomiennej głowy, kiedy prowadził Leigha ku dziobowej zejściów- ce. Potem wrócił i kulejąc, wszedł na schodki. Wszedł na górę i opadł na skrzynkę, na której wcześniej siedział Leigh. Wysunął do przodu lewą nogę. Przez dziurę w jego skórza- nych spodniach widziałem szwy, które mu założono. Nay westchnął ciężko i podrapał się pod maską, przy kąciku prawego oka. - Faryaah-Tse dojdzie do siebie. - To dobrze. Nay skinął głową. - Strzała sprawiała jej przejmujący ból, ale zdołała się skon- centrować i nieco zmieniła jej kształt. Wtedy wystarczyło już tylko przeciąć skórę, by ją wydostać. Zmarszczyłem brwi. - Nie lepiej było złamać strzałę, wyciągnąć jedną część, a dru- gą wypchnąć? - Nie udało się. Nie wiem, z czego była zrobiona. Niebezpiecz- na zabawka, sądząc z dotyku. - Leigh i ja właśnie rozmawialiśmy o tych strzałach. Chętnie ją obejrzę. Może przyda mi się do tego łuku. - Skrzywiłem się, bo Wściekła właśnie pociągnęła nitkę, żeby zacieśnić szew. - Jak twoja noga? - Nie gorzej niż twoje żebra. - Nay uśmiechnął się krzywo. - Wszyscy trzej mieliśmy szczęście. Same skaleczenia. Heslin nie żyje, Faryaah-Tse strzała przeszyła na wylot, książę Kirył podczas upad- ku zranił się w ramię. Na dodatek zamartwia się, że być może jego córkę również zabito. - Nic dziwnego, ale ona na pewno żyje. Czarny Lansjer szukał Smoczej Korony, nie niemowlęcia. Wściekła podniosła na mnie wzrok. - Skąd ta pewność? Zadrżałem. - Gdyby Preyknosery został zastrzelony, sullancir wymieniłby Alexię na fragment Korony. Ją albo jej zwłoki, by sprawić Kiryłowi większy ból. Kobieta przez chwilę zastanawiała się nad tym w milczeniu, w końcu skinęła głową. Nachyliła się i odgryzła nitkę, którą zaszyła ranę. Jej usta otarły się o moją skórę, a mnie aż przeszedł dreszcz. Sięgnąłem lewą ręką, aby w ramach podziękowania poklepać ją po ramieniu, ale moja dłoń, opadając, pogładziła ją po włosach i po policzku. Wściekła uniosła wzrok i nasze oczy się spotkały, co pod- nieciło mnie jeszcze bardziej. Kobieta powoli wstała, a potem skinęła głową. - Muszę się zająć innymi rannymi. - Dziękuję, Wściekła. - Zawahałem się. - Jeśli mogę zrobić co- kolwiek, by ci odpłacić... Zaśmiała się lekko. - Pomyślę o tym, panie Hawkins, i być może kiedyś przyjmę pańską uprzejmą propozycję. Skinąłem głową, po czym spojrzałem na Naya, żeby sprawdzić, czy on też zauważył, co się stało między Wściekłą i mną. Chyba mniej martwiłem się, że zobaczył i będzie mi dokuczał, niż, że nie zobaczył, a ja nie będę mógł zweryfikować swego wrażenia. Na szczęście - lub na nieszczęście - mojemu przyjacielowi cią- żyły już powieki i kiwał się na siedzeniu. Złapałem go za ramię i po- mogłem ułożyć się na pokładzie. Zwinął się w kłębek przy nadburciu i zaczął chrapać. O mało nim nie potrząsnąłem, bo ten dźwięk był bardzo nie na miejscu w chwili, gdy nasza flota przygotowywała się do odwrotu. Potem przyszło mi do głowy, że chrapanie było jedyną naturalną rzeczą w tym nienaturalnym otoczeniu, dlatego zostawiłem go w spokoju. Zacząłem szukać czegoś do roboty, ale wszędzie tylko przeszka- dzałem, poszedłem więc do pana Norringtona zobaczyć, czy jemu na coś się nie przydam. Znalazłem go na falochronie oddzielającym przystań od zatoki. Zbudowany z masywnych głazów, wznosił się na dobre dwa metry ponad spokojnymi wodami przystani i miał cztery metry szerokości. Pan Norrington rozmawiał z trzema książętami. Być może nie powinienem o tym wspominać, ale od razu zauważy- łem, że Scrainwood po bitwie nie potrzebował żadnych szwów czy bandaża. W towarzyszącym im mężczyźnie poznałem jednego z pi- lotów, których wzięliśmy na pokład w drodze do Svarskyi. Pilot wskazywał palcem zatokę. Zbierały się nad nią czarne chmu- ry, które powoli płynęły w naszym kierunku, a błyskawice przeszy- wały je z góry na dół. Fale zaczynały już uderzać w falochron, obryz- gując nas i spokojniejsze wody przystani. - Tagothcha chyba nieco zirytował się, żeście go wprowadzili w błąd. Pan Norrington skinął głową. - Chytrina niewątpliwie już wie, że oszukaliśmy weiruna, i ro- bi co może, byśmy nie dopłynęli do Smoczej Fortecy. Scrainwood rozłożył ręce. - Nie możemy tu zostać. Nawet jeśli zbierzemy statki w zatoce, płonące strzały i łodzie mogą je zniszczyć. Książę August, z głową w koronie z białych bandaży, tu i ów- dzie nasiąkniętych czerwienią, położył dłoń na ramieniu Scrainwo- oda: - Nikt nie proponuje, żebyśmy tu zostali. Musimy odpłynąć. Rzecz w tym, czy uda nam się przeciągnąć weiruna na swoją stronę. Scrainwood splótł palce i zaczepił kciuki o pas. - Jakaś ofiara powinna to chyba załatwić? Czego weirun za- żąda? Kirył zmarszczył brwi. - Nigdy jeszcze nie widziałem Tagothchy w takim gniewie, nie na początku listopada. Za moimi plecami pojawiła się Wściekła. - Weiruny bywają porywcze. Pan Norrington spojrzał na nią. - Dyskutowaliśmy o ofiarach, jakie można złożyć Tagothchy. Czy masz jakiś pomysł? To powinno być coś wyjątkowego. Wściekła zaśmiała się, a po czym splunęła w wody zatoki. - Proszę bardzo, ofiarowuję Tagothchy to, czego jest wart, czy- li nic. Na swoich plecach poniósł statki, które przyniosły śmierć do Vorquellynu. Ode mnie nie dostanie nic oprócz jadu. Wielka fala uderzyła w falochron, zalewając elfa litrami słonej wody. Siła uderzenia sprawiła, że kobieta zatoczyła się w tył, ale złapałem ją, żeby nie wpadła do zatoki. Pan Norrington podrapał się w brodę. - Interesująca ofiara, ale przynosi efekty odwrotne od zamie- rzonych. Są jakieś inne propozycje? Podszedłem do brzegu zatoki i ściągnąłem z pleców łuk sullan- cira. Jak tylko ująłem go w dłoń, poczułem, gdzie znajduje się cel, skryty głęboko pod kotłującymi się falami. Wiedziałem, że jeśli na- łożę strzałę na ten łuk i naciągnę cięciwę, zdołam trafić weiruna, który obserwował nas z głębin. Zsunąłem dłoń z majdanu i zanurzy- łem szczyt łuku w pianie następnej nadpływającej fali. - Tagothcha, ofiarowuję ci magiczną broń. Prawdopodobnie nie zdołałbym cię z tego łuku zabić, ale na pewno mógłbym cię zranić. Każdy byłby w stanie to zrobić, aleja ci go oddaję, aby zapewnić ci bezpieczeństwo. W zamian proszę o to samo, zapewnij bezpieczeń- stwo nam. - Nie! - krzyknął Scrainwood za moimi plecami. Cisnąłem łuk tak daleko, jak potrafiłem. Fala uniosła się i chwy- ciła go w powietrzu. Zatonął bezdźwięcznie, nawet nie marszcząc powierzchni wody. Morze nieco się uspokoiło. Z uśmiechem odwróciłem się do pozostałych. - To najwyraźniej podziałało. W oczach Scrainwooda płonęła furia. - Zmarnowałeś cenne narzędzie. Jeśli sam nie miałeś ochoty na ten łuk, powinieneś był dać go mnie. - Och, ja miałem na niego ochotę, dlatego właśnie była to bar- dzo dobra ofiara. - Jesteś głupcem, Hawkins. Dzięki temu łukowi mogliśmy wy- grać wojnę. - Gdyby ta broń mogła zniszczyć Chytrinę, nigdy nie oddałaby jej w ręce sullancira. - Wściekła wyciskała wodę ze swoich długich włosów. - Poza tym to nie broń czyni wojownika. Nozdrza Scrainwooda rozdęły się. - Co masz na myśli? _ Wściekła chce powiedzieć - szybko wtrącił się pan Norring- ton - że Hawkins miał dobre powody, aby ten łuk poświęcić. Praw- da, Hawkins? - Tak myślę, wielmożny panie. - Rozłożyłem ręce. - Gdybym zdecydował się polegać tylko na tym łuku, zawarta w nim magia uczyniłaby każdy strzał bardziej pewnym. Problem w tym, że wów- czas przestałbym ufać własnemu osądowi. Ten łuk by mnie nisz- czył, kawałek po kawałku. Nie była to broń przeznaczona dla rąk śmiertelnika, a teraz już się w nich nie znajduje. Na twarzy Kiryła powoli pojawił się uśmiech. - Rzeczy osobiste, takie, które mają dla nas jakieś znaczenie, których trudno się pozbyć... oto, co ceni sobie Tagothcha. Dawane bezinteresownie, do czego Chytrina na pewno nie jest zdolna - mó- wiąc to, z prawego nadgarstka ściągnął bransoletkę, warkoczyk uple- ciony z włosów zmarłej żony. Kiedy ją zdejmował jego twarz wy- krzywił grymas, wywołany -jak sądzę - nie tyle bólem w ramieniu, ile cierpieniem, jakie mu sprawiało rozstanie z bransoletką. Wrzucił ją do morza. - To wszystko, co mi zostało po żonie, z wyjątkiem wspomnień i córki. Tagothcha zaakceptował dar i morze uspokoiło się jeszcze bar- dziej. Książę August wbił ciężkie spojrzenie w wodę koloru obsydia- nu, a potem skinął głową. - Słuchaj, Tagothcha. Znasz mnie, księcia Augusta z Alcydy. Daję ci słowo, że otrzymasz ode mnie naprawdę wspaniały dar. Tak szybko jak to możliwe wyślę rozkaz do swoich stajennych w Ysli- nie, aby wpędzili w twe głębiny mego ulubionego konia, Cursusa, którego wychowałem od źrebaka. Kiedy głos Augusta ucichł, uderzenia fal znów straciły na sile. Książę skinął głową, po czym przeprosił nas i odszedł w poszuki- waniu znawcy arcanslaty, który przekaże jego rozkaz do Yslin. Wszyscy spojrzeliśmy na Scrainwooda. Książę przesunął dłonią po ustach, a w jego zmrużonych oczach mogłem odczytać wszyst- kie kalkulacje, jakie odbywały się w jego mózgu. Przebiegł nas wszystkich wzrokiem - mnie, Wściekłą, księcia Kiryła i pana Nor- ringtona. Na chwilę zamknął oczy, a potem ściągnął z prawej dłoni złotą obrączkę. - Weź ten symbol mej niegasnącej miłości do mojej żony, mat- ki moich dzieci. Fale przyjęły dar, być może nawet nieco się uspokoiły. Krzywy uśmieszek przemknął przez twarz pana Norringtona. Po- tem ojciec Leigha przykląkł na jedno kolano, nabrał morskiej wody w złożone dłonie i zanurzył w niej twarz. Wokół jego uszu zatańczyły bąbelki, a kiedy znów uniósł głowę, kryształowe krople spływały z jego brody. W końcu wylał wodę z dłoni z powrotem do morza. Koła na wodzie rozeszły się daleko i szybko, przetaczając się po falach i zostawiając za sobą spokojną powierzchnię. Aż sapnąłem ze zdumienia na ten widok, a Kirył szeroko otworzył usta. Twarz Wściekłej była bez wyrazu, ale oczy Scrainwooda rozszerzyły się tak, że jego reakcja wystarczyła za dwoje. Kirył schwycił lewą rękę pana Norringtona. - Co zrobiłeś, mój przyjacielu? - Złożyłem mu w ofierze to, co jest dla mnie najdroższe. - Pan Norrington uśmiechnął się i powoli wytarł podbródek lewą ręką. - Dałem Tagothchy moje prawdziwe imię. Wściekła skłoniła się przed nim głęboko. - Składam panu hołd jako człowiekowi, który dokonał wielkie- go poświęcenia dla sprawy, którą uważam za najważniejszą. - Kiedy uniosła głowę, w jej głos wkradł się lęk. - Pan oczywiście wie, co uczynił, prawda? Ojciec Leigha powoli skinął głową. - Czy to ważne, w sytuacji, gdy po prostu musimy dotrzeć do Smoczej Fortecy? - Zapewne nie. Potrząsnąłem głową. - Prawdziwe imię? O czym pan mówi? Pan Norrington roześmiał się i ruszył z powrotem do miasta, żartobliwie mierzwiąc mi włosy, kiedy przechodził obok. - Twoja wiedza o świecie, Hawkins, jest godna podziwu, ale nie wiesz jeszcze wszystkiego, co można wiedzieć. Masz moje za- ufanie, tak jak sobie tego życzyłeś, i pewnego dnia poznasz ten se- kret. Kiedy będziesz gotów. Potem spojrzał na morze. - Weirun jest gotów na nasze przyjęcie. Ruszajmy. Rozdział 29 Gdy wypływaliśmy, zapadał już zmierzch. W tyle zostawiliśmy płonące miasto Svarskya. Pamiętam księcia Kiryła stojącego na rufowym pokładzie, otoczonego blaskiem płomieni. Na brzegu za- toki jazgotniki i vylaeny tańczyły i szalały, chociaż nie wiedziałem, czy jest to radość ze zwycięstwa, czy też wściekłość wywołana na- szą ucieczką. Jedna kompania jazgotników pobiegła za nami wzdłuż falochronu, dając okrannelskim łucznikom należącym do Honoro- wej Gwardii księcia ostatnią szansę zemsty. Ich strzały zabiły wielu napastników, rzucając kolejną ofiarę w wodniste objęcia Tagothchy. Wiatry nam sprzyjały, więc płynęliśmy szybko ku Smoczej For- tecy. Tagothcha wygładził przed nami morze do tego stopnia, że na- wet Leigh nie cierpiał z powodu choroby morskiej. Nadal był słaby i używał Temmera jak laski, wrócił mu jednak humor. Zabawiał okrannelskich żołnierzy swoim poematem o temeryksach, wymyślił nawet na poczekaniu kilka rymów do ich imion. O zmierzchu następnego dnia byliśmy już blisko Vorquellynu. Chociaż pan Norrington nakazał statkom trzymać się z dala od wy- brzeży wyspy, aby nie zagrażały nam ataki aurolańczyków wypły- wających z tamtejszych przystani, Tagothcha tak zakręcił prądami, że wkrótce przebijaliśmy się przez fale przyboju wokół jej plaż. Nie pozwolił nam jednak zbliżyć się bardziej, więc nie mieliśmy okazji postawić na niej stopy. Podobnie jak wszyscy moi towarzysze, wiedziałem, że lądowa- nie na Vorquellynie byłoby szaleństwem. Nie tylko nie mieliśmy po- jęcia o liczbie i rodzaju stacjonujących tam oddziałów, ale oswobo- dzenie wyspy nie pomogłoby w przerwaniu oblężenia Smoczej Fortecy. Prowadzenie działań bojowych na wyspie, nawet gdyby skończyły się one całkowitym zwycięstwem, byłoby bezcelowe. Jednakże, nawet zdając sobie sprawę z tego wszystkiego, bar- dzo chciałem tam wylądować. Czułem, że w ten sposób wypełnił- bym obietnicą złożoną Nieustępliwemu, chociaż wiedziałem, że sam niczego nie dokonam. Niektórzy patrzyli na wyspę z tęsknotą, inni z lękiem, nikt jednak z takim bólem jak Wściekła. - Tagothcha robi to, by się nade mną znęcać. - Kobieta opierała się o maszt „Invictusa", a jej długie czarne włosy unosiły się na wie- trze. - Okazałam mu pogardę, a teraz on chce złamać mi serce. Stojąc obok niej, czując, jak od zimnej bryzy pokrywam się gę- sią skórką, oglądałem wyspę, która niegdyś była jej domem. Nieła- two by mi było opisać Vorquellyn, bowiem na moje wrażenia wpływał smutny ton głosu Wściekłej i tęsknota w jej spojrzeniu. Wyobrażałem więc sobie ląd będący przedmiotem pożądania, którego wartość wy- chodziła poza skrupulatne oceny wydajności z akra, ilości zebrane- go drewna lub dostępności wody. Wściekła potrzebowała Vorquel- lynu, tak jak ja potrzebowałem powietrza do oddychania i wody do picia. Teraz jednak wydawał się on jakby cieniem tej wyspy, którą pa- miętały elfy. Był czarny, cały czarny, jak zbocze wzgórza po poża- rze. Drzewa, pozbawione liści, przypominały kruche czarne pazury drapiące niebo. Doliny zachodziły na siebie nawzajem, czerń na czer- ni, wzgórza zdawały się rzucać cienie, które za nimi zmieniały się w góry. Strumienie zbiegające do morza zalewały klify wodą czar- niejszą niż smoła. Przez cały czas, kiedy słońce oświetlało Vorquellyn, nie dostrze- gałem tam śladów życia, ale z nadejściem nocy wyspa ożyła. Wszę- dzie zapłonęły czerwone światła, miliony świateł, jakby we wnętrzach spalonych drzew nadal żarzyły się węgle. Wyciągnąłem ręce, aby sprawdzić, czy wyczuję ciepło, ale moje dłonie tylko zziębły. W ciem- ności coś się poruszało, jakieś cienie od czasu do czasu zasłaniały czerwony blask. Okropne wrzaski rozbrzmiewały wśród wzgórz, to- warzyszyło im też warczenie, nie słyszałem jednak wycia szlachet- nych drapieżników, czy dumnego ryku triumfującego zabójcy stoją- cego nad ofiarą. Tutaj wszystkie dźwięki rodziły się ze strachu - strachu przed pożarciem, strachu, że zdobycz zostanie ukradziona. Vorquellyn był martwą krainą, gdzie królowało brutalne okru- cieństwo. Lewą ręką pogładziłem Wściekłą po plecach. - Tak mi przykro. Przez jakiś czas przygryzała dolną wargę, potem spojrzała na mnie, a po jej policzku spłynęła pojedyncza łza. - Kiedy nadeszli, byłam o trzy lata młodsza niż ty teraz. Zaled- wie kilku dni brakowało mi do momentu związania się z lądem. Na początku powiedziano nam, byśmy się nie przejmowali, bo nasi wo- jownicy powstrzymają napastników. Mówiono tak dlatego, bo po prostu nikt nie wierzył, że Kree'chuc zdoła kontynuować atak. Ale okręty nadal nadpływały i napastnicy nadal lądowali - na południu, na północy, na zachodzie. Sądziliśmy, że morze będzie naszą forte- cą, a tymczasem Tagothcha nas zdradził. Mojej opiece powierzono siostrę i młodszego brata, więc trzyma- liśmy się razem. Uciekliśmy w wielkiej flotylli. Sebcja, Saporcja, Muroso - floty handlowe z tych wszystkich krajów przybyły, aby nas zabrać w bezpieczne miejsce. Przypłynęli też rybacy. Mężczyźni i ko- biety, którzy przedtem trzymali się z daleka od naszej wyspy z powo- du strasznych opowieści o tym, co im zrobimy, jeśli złapiemy ich ło- wiących w naszych wodach. Oni też przybyli, aby nam pomóc. Pociągnęła nosem i kolejna łza wypłynęła z jej lewego oka. Wy- ciągnąłem rękę i otarłem ją. - A Loąuellyn? Czy oni też przysłali statki? - Kilka. Tak przynajmniej mi mówiono, chociaż Loąuelfy upie- rają się, że w tym czasie zajmowały się niszczeniem aurolańskiej floty. Być może to prawda, może rzeczywiście uniemożliwili Kree'chucowi przysyłanie posiłków dla oddziałów, które zajęły Vor- ąuellyn, ale wtedy już było za późno. Nasza ojczyzna została zdoby- ta i rozpoczęło się bezczeszczenie. Rzuciła mi słaby uśmiech. - Chcesz wiedzieć, dlaczego Vorquelfy, a przynajmniej większość z nich, mieszkają w miastach ludzi w takich warunkach jak na Wyd- mach? Dlaczego przyjęliśmy jako imiona słowa z waszego języka? To ze względu na odwagę i dobroć, jakie okazali ludzie ratując nas. Szanujemy to; szanujemy też waszą potrzebę szybkiego działania. - Nie rozumiem. Wściekła uniosła rękę i z kolei ona pogładziła mnie po policzku. - Długie życie pozwala elfom postrzegać życie w postaci cykli, jakby sam czas i związki przyczynowe podlegały przypływom i od- pływom jak ocean. Czekamy więc, póki nie przyjdzie najlepszy mo- ment, zamiast działać wtedy, kiedy to możliwe. Ludzie zaś pracują wtedy, kiedy jest jakaś praca do wykonania. Jeśli chwila jest właściwa, cieszą się, że im łatwo idzie, jednak jeśli tak nie jest, mimo to nie rezygnują. Vorquelfy również nie mogą czekać, aż przyjdzie najlep- sza pora na odbicie Vorquellynu. Inne elfy tłumaczą nam, że nie czas na to, a ludziom, no cóż, niełatwo uwierzyć, że warto przelewać krew, by uwolnić kraj, który do nich nie należy. Nieustępliwy traci już na- dzieję na kampanię w celu uwolnienia Vorquellynu. Ja liczę na to, że przyłączając się do tej ekspedycji, że walcząc razem z wami, by ocalić ludzi, skłonię ich, aby pomogli nam. Poważnie skinąłem głową. - Dałem Nieustępliwemu słowo, że doprowadzę do uwolnienia Vorquellynu. Tę samą obietnicę składam tobie. Wściekła przez chwilę patrzyła na mnie w milczeniu. Jej złote oczy były nieruchome. Potem uśmiechnęła się szeroko, ale jedno- cześnie zmarszczyła brwi. Jej twarz nabrała wyrazu zdumienia. - Dziwny z ciebie człowiek, Tarrancie Hawkinsie. Jesteś mło- dy, a jednak stary. Mądry, a jednak okropnie naiwny. Postrzegasz wszystko z wielką jasnością, ale twój wzrok nie sięga wystarczająco daleko. Angażujesz się w sprawy swoich przyjaciół i w swoje ide- ały i nie porzucasz ich. Przełknąłem ślinę. - Nie wiem, jak na to odpowiedzieć. - I przyznajesz się do tego. - Zaśmiała się cicho. - To jedna z two- ich bardziej uroczych cech. O mało nie rzuciłem jednej z tych gładkich uwag, w których nie- gdyś celował Leigh, ale zamiast tego powiedziałem po prostu: - Dziękuję. - Nie ma za co, Tarrancie, nie ma za co. - Wściekła znów od- wróciła się, opierając łokcie na barierce i zwracając wzrok ku czer- wonym światłom na rodzinnej wyspie. - Wiem, że dotrzymasz sło- wa, i czekam na dzień, kiedy będę stała wraz z tobą w sercu odrodzonego Vorquellynu. Przepłynięcie obok wyspy zajęło nam cały dzień. Cały ten czas spędziłem z Wściekłą. Otulałem ją kocem, który dał mi Leigh, spa- łem razem z nią przy nadburciu, od czasu do czasu przynosiłem nam obojgu jedzenie i wodę. Nie rozmawialiśmy wiele, nie czuliśmy bo- wiem potrzeby rozmowy. Czasem jakieś dotknięcie, ciepło jej ciała, kiedy się o mnie opierała, to było wszystko, czego potrzebowali- śmy. Kiedyś ludzie uratowali ją, wywożąc z Vorquellynu, więc za- pewne wydało jej się naturalne, że teraz, przepływając obok wyspy, również korzysta z pomocy człowieka. Kiedy minęliśmy Vorquellyn, zdecydowano, że zawiniemy do jed- nej z zatok lub przystani rozsianych na wybrzeżu Widmowego Pogra- nicza. Mieliśmy zamiar wypuścić na ląd małe oddziały zwiadowców, aby dowiedzieli się możliwie jak najwięcej o aurolańskich oddziałach w tej okolicy. Z wiadomości, które przysłano za pomocą arcanslata z For- tecy Draconis, dowiedzieliśmy się, że duże siły wroga - dwie armie - odcięły półwysep od stałego lądu. Tego można było się spodziewać. Chytrina nie mogła sobie pozwolić na to, aby pozostawić na tyłach swojej armii niezdobytą fortecę, bo oddziały z niej wychodzące mogły potem przerywać jej linie zaopatrzenia i atakować jej oddziały od tyłu. Flota władczyni północy zablokowała przystań przy fortecy. Ist- niało prawdopodobieństwo, że zdołamy się przebić, ale nie prze- rwalibyśmy oblężenia. Nasi wodzowie uznali, że mogłoby nam się to udać, gdybyśmy wylądowali od zachodu i podeszli od strony lądu, podczas gdy nasza flota uderzyłaby na aurolańskie statki. Atak mor- ski mógłby przekonać wojowników Chytriny, że zamierzamy tą dro- gą wprowadzić do fortecy wszystkie nasze siły, przez co staliby się bardziej podatni na atak lądowy. Jednakże przed rozpoczęciem tej operacji musieliśmy mieć pew- ność, że z Widmowego Pogranicza nie wyjdą aurolańskie oddziały, które spadną na nasze tyły. Po dwunastu wojowników z każdego statku zajęło więc miejsca w łodziach. Zwiadowców tych wysadzo- no potem w różnych punktach wybrzeża. Mieli się rozejrzeć, zoba- czyć jak najwięcej i następnego dnia powrócić, aby zdać relację. Leigh, Nay, Wściekła i ja stanowiliśmy jedną trzecią ekspedycji wysłanej z „Invictusa". Pan Norrington chciał z nami pojechać, ze względu na jego pozycję było to jednak niemożliwe, zaś księcia Ki- ryła zatrzymały na statku rany. Towarzyszyli nam jednak dwaj Gyr- kymowie. Wściekła traktowała ich z pewnym chłodem, zgodziła się jednak wraz z nimi podróżować. Loąuelfy odmówiły, mimo że Gyr- kymowie mogli z łatwością polecieć z powrotem na statek i przeka- zać, czego się dowiedzieli, nie mówiąc już o tym, iż krążąc wysoko w górze, mogli zobaczyć o wiele więcej, niż my z ziemi. Jednak elfy z Loąuellynu nie były, jak się okazało, całkowicie pozbawione współczucia. Wśród wojska rozniosła się wieść, że od- dałem łuk sullancira Tagothchy, chociaż własny zostawiłem w Svar- skyi. Jeden z loąuellyńskich wytwórców łuków zrobił więc dla mnie ze srebrnodrzewu łuk, podobny do tego, do jakiego byłem przyzwy- czajony, a do niego dwa tuziny strzał. Wyposażył je w zielono-białe lotki, w kolorach Oriosy, i przysłał z wyrazami uszanowania. Nie wiedziałem, jak zareagować na tę uprzejmość i na sławą, jaką zdobyłem. Wspominając to, czego dokonaliśmy wraz z Leighem i Nayem, zdaję sobie sprawę, jak wiele osiągnęliśmy, ale wówczas nie patrzyłem na to z takiej perspektywy. W Zachodnim Lesie zabi- jaliśmy temeryksy, bo nie mieliśmy wyboru, w Atvalu sytuacja była podobna. Strzał z zawiązanymi oczami, który Leigh oddał na festi- walu w Yslinie, stał się legendą, ja wiedziałem jednak, podobnie jak Nay i sam Leigh, że w grę wchodziło bardziej szczęście niż talent. To, czego dokonaliśmy na moście, zabicie dwóch sullancirów - to były niezwykłe rzeczy, ale tam też nie mieliśmy wyboru. W swej naiwności wzięliśmy udział w przygodzie, na którą nie zgodziliby się mądrzejsi, bardziej doświadczeni wojownicy. Nay odpowiadał milczeniem, rumieńcami i uśmiechami. Leigh, kiedy już doszedł do siebie, reagował na pochwały dowcipami i przechwałkami, umniejszał swoje dokonania przez przesadne przedstawianie sytuacji i imponował wszystkim swoim łobuzer- sko-niedbałym stosunkiem do tego, co musiał znosić. Ja czułem się trochę nieswojo, byłem jednak również bardzo dumny z tego, co osiągnęliśmy. Dziękowałem tym, którzy składali mi gratulacje, a potem próbowałem uciec. Przyznam jednak, że z przyjemnością patrzyłem, jak szeroko otwierają oczy, kiedy opowiadałem im o nie- których naszych przygodach. Słuchanie pochwał wciąga, i chociaż sam ich nie szukałem, niezbyt broniłem się, kiedy mi je ofiarowy- wano. Połowa załogi naszej łodzi - po dwóch przedstawicieli Oriosy, Alcydy i Okrannelu - naiwnie oczekiwała, że ja i Leigh będziemy przewodzić. Ja jednak oddałem ten zaszczyt Wściekłej i przekona- łem przyjaciela, aby postąpił tak samo, bo górowała nad nami całym stuleciem doświadczeń. Leigh uniósł brew, kiedy to zaproponowa- łem, a potem skinął głową i mrugnął, najwyraźniej sądząc, że de- monstrując zaufanie do opinii naszego Vorquelfa, chcę w ten spo- sób zrobić na niej wrażenie, bo się w niej podkochuję. Wczesnym wieczorem wylądowaliśmy w małej piaszczystej za- toczce, z której często używana ścieżka biegła w las schodzący pra- wie do samej wody. Pokonawszy niskie wzniesienie zeszliśmy na bagno porośnięte pałkami i kłocią, pełne powalonych drzew. Naj- pierw chcieliśmy je obejść, później jedna z Gyrkymów poleciała, aby zobaczyć, czy jest tam ścieżka. Wreszcie udało nam się dostać na drugą stronę, przechodząc po pniach na niewielkie wysepki, prze- skakując nad kałużami i brnąc przez śmierdzącą wodę. Skręciwszy na zachód znaleźliśmy ścieżkę, którą mogliśmy po- tem wrócić przez bagna i zbytnio się nie zamoczyć. Prawdopodob- nie była to ta sama, którą wcześniej widzieliśmy przed grzbietem wzgórz. Poszlibyśmy nią dalej, Nay jednak zobaczył kępę drzew metholanth i postanowił zebrać nieco liści. Wtedy właśnie znalazł kilka ogołoconych gałązek i ślady stóp biegnące na zachód, dzięki którym trafiliśmy na wąski trakt myśliwski, biegnący równolegle do ścieżki, ale pod drugiej stronie wzgórza. Weszliśmy więc na trakt i skierowaliśmy się na północ, porusza- jąc się jak najciszej. Wściekła szła przodem, bo widziała w ciemno- ści, za nią podążał Leigh, potem ja i Nay, a za nami pozostali ludzie. Na końcu szli Gyrkymowie. Chociaż gęste listowie uniemożliwiało im wzniesienie się w powietrze, oni również widzieli w ciemności. W nocy taka straż tylna mogła okazać się całkiem przydatna. Nagle rozległ się przed nami jakiś dźwięk, niby ciche pyknięcie, a w chwilę potem Wściekła padła na ziemię przebita strzałą. Tem mer wyskoczył z pochwy. Jego ostrze płonęło jak pochodnia, kiedy Leigh rzucił się naprzód. Przeskoczył nad Wściekłą i zatoczył mie- czem szeroki, niski łuk, przecinając pień młodego drzewka, jakby to była słomka. Drzewo padło i coś zaczęło się gramolić z jego gałęzi. Miecz Leigha znów uniósł się i opadł. Ruchy ustały, a on pobiegł dalej. Ukląkłem na jedno kolano obok Wściekłej. Strzała przebiła mięś- nie jej lewego ramienia. Syczała z bólu, ale złapała mnie za kurtkę i popchnęła w kierunku, w którym pobiegł Leigh. - Idź za nim! Idź! Wy wszyscy, idźcie za nim! Podniosłem się więc i pobiegłem, depcząc po piętach Nayowi. Poszatkowane gałęzie i umierający ludzie znaczyli drogę Leigha. Kil- ku z nich miało pocięte twarze lub brzuchy, lecz dalej coraz więcej było takich, którzy leżeli twarzą w dół z rozciętymi kręgosłupami lub potrzaskanymi czaszkami. Fakt, że zostali powaleni w trakcie ucieczki, nie wzbudził we mnie ani krzty współczucia. Urządzili na nas zasadzkę i ponieśli porażkę, więc dostali to, na co zasługiwali. Pędząc dalej, pokonaliśmy grzbiet wzgórza i zaczęliśmy zbie- gać w dół gęsto zalesionego zbocza. Wyczułem zapach dymu, jeszcze zanim zobaczyłem ogień. W pewnej chwili, biegnąc z wielką szybko- ścią, rąbnąłem ramieniem w drzewo. Impet uderzenia obrócił mnie i rzucił na krzak, który czepiał się moich kostek. Próbując się od nie- go uwolnić, wytoczyłem się na skraj polany. Na środku błyskało ognis- ko, a w jego świetle zobaczyłem Leigha. Lśnienie Temmera szło o lepsze z blaskiem ognia, rzucając wyso- kie cienie na namioty i drzewa, a potem rozcinając je na pół. Leigh był wspaniały. Cały sprężony, poruszał się precyzyjnie i dokładnie. Parował niski cios i wymierzał cięcie, którym otwierał swego prze- ciwnika od pachwiny aż po mostek. Dawał krok w bok, by uniknąć ciosu i przesuwał Temmerem po brzuchu napastnika. Uwalniając ostrze z ciała ofiary, obracał się, unikał wysokiego cięcia i podcinał ścięgna mężczyzny przebiegającego obok. Kiedy tamten zwijał się z bólu, Temmer odrąbywał jego głowę od tułowia. Mój przyjaciel obrócił się raz jeszcze, unosząc wysoko rozpło- mienione ostrze. W jego oczach jarzył się blask ogniska. - Leigh, nie! - Zebrałem się na nogi i pobiegłem ku niemu. - Nie, Leigh! Temmer opadł szybko, jakby mój okrzyk dodał mu energii. Żad- nego wahania, żadnej zmiany w torze jego śmiercionośnego łuku. Trafił prosto w cel, bez wysiłku rozpłatując mostek i pierś, a zranio- ne serce oblało krwią całe jego złote ostrze. Przerażona dziewczynka, której matka leżała teraz martwa u jej stóp, podniosła na Leigha wielkie oczy i zaczęła płakać. Temmer uniósł się raz jeszcze, a wtedy ja rzuciłem się naprzód i chwyciłem Leigha za kolana. Przycisnąłem sobie jego kostki do piersi, ale wyślizgnęły mi się, kiedy obaj padaliśmy na ziemię. Le- igh zerwał się na nogi i skierował Temmera w moją stronę. Grymas furii wykrzywiał jego twarz, kiedy warczał na mnie w języku tak starożytnym, że aż skóra mi ścierpła. Czubek Temmera skierował się ku moim oczom i Leigh ruszył naprzód. W tym momencie jednak Nay spuścił mu maczugę na głowę i ra- miona, po czym cofnął ją, przycisnął swego drobnego przyjaciela do potężnej piersi i przechylił się w tył, unosząc go w powietrze. Leigh próbował go kopać w nogi, ale olbrzym rozstawił je szeroko. Potem, zsunąwszy je razem, uwięził pomiędzy nimi kostki Leigha, przekręcił się, padł na ziemię i przetoczył się w prawo, przyciskając go swoim ciężarem, podczas gdy ja stanąłem na prawym nadgarstku naszego wojowniczego towarzysza, unieruchamiając Temmera. Dłoń Leigha otworzyła się i miecz wysunął się z jego uścisku. Nay odczekał kilka chwil, zwolnił uścisk i kopnięciem odrzucił miecz. - Co jemu się... Dlaczego? Jeden z okrannelskich żołnierzy nogą odwrócił zwłoki kobiety na plecy. - Miała nóż. I mówił prawdą, ona rzeczywiście miała nóż. Tępy, o krótkim ostrzu, do którego nadal przywierały brudne obierzyny kłącza ja- kiejś leśnej rośliny. W pobliżu znajdował się garnek, kupka obie- rzyn i więcej kłączy, które miała przygotować do gotowania. Sądząc ze stanu tych, które wrzuciła już do garnka, ten nóż nie mógłby na- wet zarysować skórzanych spodni naszego przyjaciela, nie mówiąc już o zranieniu go. Spojrzałem na nieprzytomnego Leigha, a później na Naya, któ- ry siedział na jego plecach. - Miała nóż. Była nieprzyjacielem. Nay potrząsnął głową. - Leigh nie mógł jej uważać za zagrożenie. - Nie, Leigh nie mógł. - Trąciłem Temmera nogą. - Ale czło- wiek władający tym mieczem to nie Leigh. Nie wiem, czym lub kim on jest, mam tylko ogromną nadzieję, że nie zniszczył jeszcze na- szego przyjaciela. Rozdział 30 po, czego dowiedzieliśmy się podczas naszej misji, zgadzało się 1 z relacjami przyniesionymi przez inne grupy. Armie Chytriny prze- szły na południe przez przełęcz w Górach Borealnych i ruszyły prosto ku Fortecy Draconis. Codziennie nowe oddziały przechodziły przez przełęcz, niektóre jednak były zawracane. Ludzie, którzy nas zaatako- wali, polowali na każdego, kto pojawiał się na tym terenie. Aurolań- czycy czy ludzie, im było wszystko jedno, na kogo uderzą. Do bandy, którą złapaliśmy, należały głównie kobiety i dzieci. Chociaż atak Leigha wystarczyłby, aby każdego zastraszyć, więk- szość sprawiała wrażenie, że ich to w ogóle nie obeszło. Rzeczy, które widzieli, życie, jakie prowadzili, dawno już zniszczyły w nich jakąkolwiek wrażliwość. Wydawali się szczerze zdumieni, że po- grzebaliśmy zabitych. Podejrzewałem, że gdybyśmy zostawili trupy w spokoju, to mięso dołączyłoby do korzeni w ich garnkach. Plotki, które zebrali zwiadowcy, tworzyły niezbyt zachęcający obraz sił oblegających Smoczą Fortecę. Armie, które podążyły na za- chód i uderzyły na Okrannel, składały się głównie z vylaenów, jazgot- ników, garstki elfów-renegatów i kilku temeryksów. Tam najwyraź- niej kładziono nacisk na ruchliwość i szybkość. Wiele vylaenów i jazgotników wchodziło też w skład armii, które ruszyły na południe, ale należały do nich również potworce, szrońce i zniewoleni ludzie. Potworce i szrońce znałem tylko z legend. Te pierwsze przypo- minały niedźwiedzie i żyły na polach lodowych na póhioc od Gór Borealnych. Podobno były wielkie, miały długie, podobne do szabli kły i białą sierść ozdobioną jasnoniebieskimi paskami. Jedna z plotek głosiła, że urZethi-sullancir jeździ rydwanem bojowym ciągniętym przez te bestie. Miałem jednak pewne wątpliwości, bo nie wydawały mi się one dobrymi zwierzętami pociągowymi. Stworzenia te nadra- biały ponoć siłą brak szybkości, zaś informacja, że lubią polować na temeryksy bynajmniej nie podniosła mnie na duchu. Słowem szroniec w języku Aurolanu określano olbrzymów ży- jących na lodowcach. Niektórzy twierdzili, że są oni z lodu, bo te stworzenia miały białe włosy i brody, i bladą skórę. Były dwa do trzech razy większe od ludzi, a szerokie stopy pozwalały im chodzić po śniegu bez zapadania się. Mówiono, że lubią używać maczug, podobnie jak Nay. W mojej wyobraźni natychmiast pojawił się ob- raz wznoszącego się nade mną potwora, dzierżącego w dłoni obity żelazem pień dębu. Kiedy coś takiego raz przyjdzie człowiekowi do głowy, często będzie budził się rozdygotany w środku nocy. Co gorsza, jeden ze szrońców miał być sullancirem. Ci, którzy go widzieli, twierdzili, że łatwo rozpoznać w nim Czarnego Lansje- ra, ponieważ jego skóra jest czarna, chociaż broda, włosy i oczy po- zostają białe. Nawet teraz, wiele lat później, na samą myśl o sullan- cirach-gigantach czuję dreszcze. Konsultacje, jakie przeprowadzano za pomocą arcanslata z Dotha- nem Cavarre, baronem Fortecy Draconis, pozwoliły stworzyć prosty plan, który -jak sądzili nasi zwiadowcy - miał szansę sukcesu, niosąc ze sobą niewielkie tylko ryzyko. Główne siły wysadziliśmy na ląd na północ od półwyspu, jakieś dziesięć kilometrów na zachód od rzeki Durgrue. Aurolańskie oddziały podążające na południe zazwyczaj prze- chodziły na wschód od tego miejsca, maszerując długimi kolumnami przez lasy prowadzące na równiny, które otaczały Smoczą Fortecę. Według zwiadowców Cavarre'a działających na tym terenie, kolumny te przechodziły przez las bez obawy i łatwo mogły paść ofiarą ataku. Baron zaplanował też dla aurolańskiej armii drugą niespodzian- kę. Szykował ją od dawna, żeby jej użyć w odpowiedniej chwili. Rzeka Durgrue niegdyś płynęła przez słone bagna na północny za- chód od Fortecy Draconis, ale po ostatniej inwazji z północy zostały one osuszone i wzniesiono tam groble, powstrzymujące napór mo- rza i zapobiegające powodziom. Baron miał już w pogotowiu sape- rów-urZethich, którzy przygotowali głębokie tunele, przez które można będzie puścić rzekę na poprzednio osuszony teren. Nasz atak zmusi aurolańskich generałów do przemieszczenia oddziałów na ni- żej położony teren w celu odcięcia nam drogi do fortecy, a wtedy on go zaleje, łapiąc ich w pułapkę. W wyznaczonym miejscu wysadziliśmy na ląd trzy tysiące pię- ciuset żołnierzy, do których dołączyli zwiadowcy z fortecy - elfy z Crocąuellynu i Harąuellynu. Później nasze statki popłynęły na po- łudnie, aby nękać oblegających. Mieliśmy tylko stu dwudziestu kon- nych. Książę August uformował z nich dwa bataliony, które miały chronić naszą północną flankę. Chociaż elfy, zarówno te, które z na- mi przypłynęły, jak i te nowo przybyłe, nie chciały nawet zauważyć istnienia Gyrkymów, pół tuzina tych latających istot prowadziło dla nas zwiad. Reszta armii podzieliła się na kompanie według narodo- wości, pozostali zaś, w tym Leigh, Nay, Wściekła, Faryaah-Tse Kimp i ja, służyliśmy w kompanii pana Norringtona. Opowiadając o naszym starciu z bandytami z Widmowego Po- granicza, być może zasugerowałem, że zasadzka to tchórzowski wy- bieg. W ich przypadku zapewne tak było, bo ich jedynym celem był rozbój. Zamierzali nas pozabijać dla osobistego zysku. Zaatakowali nas z tym samym entuzjazmem, jaki okazuje poszukiwacz złota, wbijając łopatę w ziemię, która może kryć skarby. Zasadzka, którą przygotowaliśmy dla Aurolańczyków, nie była tchórzowskim wybiegiem i nie sądzę, aby te słowa dyktowała mi hipokryzja. Naszym celem było zniszczenie armii, która miała poza- bijać naszych sprzymierzeńców w Fortecy Draconis. Chcieliśmy, żeby te oddziały zniknęły w sposób, który wzbudzi konsternację wśród oblegających. Oczywiście to, co zamierzaliśmy zrobić, nie mogło być uważane za honorowe w sensie mitycznym, bardowie jednak nie będą śpiewali o szczegółach, a jedynie o efektach. My mieliśmy po prostu zrobić to, czego od nas wymagano. Na zasadzkę wybraliśmy odcinek drogi, który biegł stosunkowo prosto przez las. Znajdował się on tuż za doliną stanowiącą dosko- nałe miejsce na pułapkę, więc aurolańczycy na pewno będą tam nie- spokojni. Minąwszy ją, poczują ulgę i zmniejszą czujność, łatwiej więc będzie ich zaatakować. Wzniesienia tworzące zachodnią ścia- nę doliny napierały tutaj na drogę, po drugiej stronie jednak ciurka- jący strumyczek płynął wąskim wąwozem, za którym, jakieś dwa- dzieścia metrów dalej, wznosiło się następne wzgórze. Z powodu rosnących tam drzew tylko pierwsze dziesięć metrów jego zbocza widać było z drogi, tak że ludzie czekający na szczycie pozostawali- by niewidoczni. Pan Norrington doskonale rozlokował swoje oddziały. Okran- nelskich gwardzistów, uzbrojonych we włócznie, topory i miecze, umieścił na szczycie wzgórza. Na południe po obu stronach ukrył Oriosan i Alcydyjczyków. Na zachodnim wzgórzu usadowił swoich łuczników, aby mogli z góry razić aurolańskie siły. Książę August tymczasem odprowadził jazdą na polankę od zachodu. Kiedy nasze siły wypadną z ukrycia, jeźdźcy mieli zawrócić i szarżować na siły wroga uciekające na północ. Inne kompanie miały zablokować dro- gą od północy i ewentualnie uniemożliwić innym oddziałom dołą- czenie do zaatakowanej grupy. Moje miejsce było wśród łuczników i kuszników. Trzymałem się blisko pana Norringtona, bo atak miał rozpocząć się od sygnału, który on nam wyda. Leigh, Nay i Wściekła, razem z kompanią Orio- san stali obok nas i mieli nie dopuścić aurolańczyków do strzelców. Nie chodziło o to, że sami nie umieliśmy się bronić, po prostu byli- śmy bardziej przydatni rażąc wrogów na drodze, niż bijąc się z jaz- gotnikami na wzgórzu. Wściekła stała obok mnie z mieczem w dłoni. Strzała, która ją trafiła poprzedniego dnia, została wyciągnięta bez większych trud- ności, ja zaś zrewanżowałem się jej za przysługę i zaszyłem ranę. Nie miałem takiej wprawy jak ona, ale starałem się jak mogłem, bo nie chciałem, żeby jakiekolwiek blizny zeszpeciły jej gładką skórę. Nay stał w pobliżu Leigha, opierając maczugę na prawym ra- mieniu. Leigh nie wyciągnął jeszcze Temmera. W prawej ręce trzy- mał kuszę, ale mimo to jego lewa dłoń spoczywała na rękojeści miecza. Wcześniej, na pokładzie „Invictusa" przeprosił mnie i podziękował nam obu za to, że go powstrzymaliśmy. Pamiętam, jak patrzył w przes- trzeń, wyciągając rękę przed siebie, jakby chciał otrzeć łzy na twa- rzy dziewczynki. - Omal tego nie zrobiłem... - szeptał raz po raz. - Nigdy więcej. Teraz, czekając na rozpoczęcie walki, wydawał się zdetermino- wany. Wiedział, jak sądzę, że magiczny miecz zawładnął nim całko- wicie podczas owych chaotycznych zmagań na Widmowym Pogra- niczu i postanowił, iż to się nie powtórzy. W jego twarzy dostrzegałem to samo zdecydowanie, jakie widywałem wielokrotnie, kiedy mój ojciec nas trenował. Ten widok sprawił mi dużą radość. Aurolańczycy nadeszli drogą, maszerując z taką swobodą, jak- by paradowali przez wieś, a nie przechodzili przez terytorium wro- ga. Zapewne można było nazwać tę grupę batalionem - osiem kom- panii po trzydziestu żołnierzy, do tego garść vylaenów-przywódców i kilka młodszych jazgotników niosących sztandary. Za wojskiem toczyło się kilka zbitych naprędce wozów, załadowanych orężem, zbrojami, prowiantem i innymi rzeczami, które potrzebne są armii w drodze. Kompanii zamykającej pochód towarzyszył ogromny szro- niec ciągnący za sobą masywną maczugę. Zawczasu wyznaczono nam cele, kiedy więc zbliżyła się do nas środkowa część kolumny, gdzie każda kompania maszerowała w sze- ściu rzędach, po pięciu żołnierzy w każdym, wstaliśmy na sygnał wy- dany ręką przez pana Norringtona. Na dźwięk rogu wystrzeliliśmy. Zajęczały łuki, zadzwoniły kusze. Strzały i bełty ze świstem przecięły powietrze, uderzając w cel z wilgotnym plaśnięciem, trzaskiem lub głośnym brzękiem. Pierwsza kompania wroga padła jak grupa żołnie- rzyków-zabawek uderzonych dłonią zagniewanego dziecka. Mnie wyznaczono za cel środkową kompanię. Strzelanie z elfij- skiego łuku było czystą przyjemnością. Łatwo dawał się naciągnąć i nadawał strzale dobrą szybkość. Trafiłem vylaena, który zakręcił się w miejscu i padł na ziemię. Buława wyleciała z jego słabnącej dłoni. W chwilę później padł na niego jazgotnik z przestrzeloną głową. Ja tymczasem strzelałem raz za razem. Nadziałem na strzałę jed- nego jazgotnika, już rannego w brzuch. Przyłapałem innego, który wdzierał się ku nam na wzgórze, i przyszpiliłem jego łapę do drze- wa, o które się opierał. Dwie następne strzały utkwiły w jego piersi. Przez chwilę wisiał tam jeszcze, ale potem ciało rozdarło się pod własnym ciężarem i spadł. Na drodze zapanowało pandemonium. Konie rzuciły się do ucieczki, gdy strzały zaczęły kłuć je w boki. Wozy staczały się z drogi, przewracały i rozpadały. Broń i zapasy sypały się z nich jak trzaska- jąca i pobrzękująca lawina, która grzebała uciekające jazgotniki. Zo- baczyłem, że jeden woźnica zdołał zeskoczyć ze swego skazanego na zagładę wozu, ale zanim opadł na ziemię, już tkwiło w nim pół tuzina drgających strzał. Jazgotniki przebiegały przez drogę i parły w bród przez strumień, chcąc przed nami umknąć. Uciekały na czworakach, w swej panice niczym nie różniąc się już od zwierząt. Drzewa wkrótce je zasłoniły, ale wtedy dźwięk trąbki z drugiej strony drogi rozdarł noc, po nim zaś rozbrzmiały okrzyki bojowe wydobywające się z ludzkich gar- deł. Jazgotniki, wrzeszcząc i jęcząc, uciekały z powrotem w dół zbo- cza, trzymając się za porozbijane głowy. Inne zdawały się zmykać przed własnymi ramionami, dyndającymi na paskach skóry. Jeszcze inne skierowały się w naszą stronę. Leigh odrzucił więc kuszę i ruszył w sam środek wrogów. Temmer pałał jasnym blaskiem, kiedy mój przyjaciel schodził w dół zbocza spokojnym, zdecydowa- nym krokiem. Jakiś jazgotnik rzucił się na niego i wymierzył cios nożem. Leigh cofnął się o pół kroku, zatoczył mieczem łuk, odcina- jąc prawą rękę napastnika w łokciu. Potem ostrze znów opadło i ob- cięło mu głowę, która poleciała podskakując pod nogi jego towarzy- szy. Ci spojrzeli w przerażeniu najpierw na nią, potem na Leigha, zaś mój przyjaciel wykonał pozorowany unik i pochylił się ku nim, szyderczo wykrzywiony, zachęcając bestie, aby go zaatakowały. Cała straż tylna, z wyjątkiem szrońca, uciekła na północ, prosto na kawalerię księcia Augusta. Piechota załamała się na piersiach koni. Jeźdźcy cięli mieczami, powalając-na ziemię tych, którzy próbowali przed nimi uciec. Parli od kompanii do kompanii, przebijając się przez szeregi jazgotników, rozpraszając je i goniąc dalej wzdłuż drogi. Szroniec tymczasem zeskoczył z drogi i zaczął się przedzierać na wzgórze w naszą stronę. Wolną ręką odrzucał na bok młode drzew- ka, a jego szerokie stopy miażdżyły krzaki i zwłoki jazgotników. Nadlatujące strzały kłuły go w twarz, pierś, brzuch i nogi, on jednak parł naprzód, zupełnie nie zwracając na nie uwagi. Jego szarża roz- proszyła jazgotniki zebrane przed Leighem. Maczuga potwora uniosła się, przebijając się przez gałęzie i zadrżała, kiedy zbliżał się na odle- głość ciosu do człowieka ze złotym mieczem. Leigh podniósł na niego wzrok i uniósł Temmera. Wyzywający. Przerażony. Gotów na śmierć. Ogromna maczuga olbrzyma zaczęła opadać, ale zanim zdążył wymierzyć cios, ze szczytu wzgórza zbiegł Nay i zamachnął się swoją bronią. Maczuga mojego przyjaciela zmiażdżyła lewe kolano bestii, roztrzaskując kości i zrywając ścięgna. Szroniec zaryczał z bólu i wal- nął maczugą w ziemię między Nayem a Leighem. Grunt aż zatrząsł się od tego uderzenia, a Leigh przewrócił się i potoczył w dół wzgórza. Nay zdołał utrzymać się na nogach i odskoczył w prawo, zata- czając maczugą łuk. Jego uderzenie trafiło w lewy łokieć potwora, który pękł z dźwiękiem przywodzącym na myśl łamiący się maszt. Olbrzym, który właśnie tą ręką próbował się podtrzymać, padł na ziemię. Jego podbródek wyorał bruzdę w pokrytej liśćmi glebie. Szroniec potoczył się w lewo i zatrzymał na mocnym pniu dębu. Ostatni cios Naya wylądował na jego prawej skroni. Wilgotny mlask zagłuszył ostry trzask kości, nie sposób było jednak nie za- uważyć wgłębienia, jakie pozostało w czaszce olbrzyma po uderze- niu. Ciało szrońca zatrzęsło się, a jego ostatni drżący oddech porwał z ziemi liście i przykrył nimi Leigha. Poleciały następne strzały, znów rozległy się wrzaski jazgotni- ków, polało się jeszcze więcej krwi. W ciągu kilku minut udało nam się wybić do nogi aurolański batalion. Nasza akcja była szybka i śmiercionośna. Chociaż nasi żołnierze odnieśli rany, nie było wśród nich takich, których nie dałoby się zaleczyć za pomocą łupków i ni- ci. Cieszyliśmy się z tego, czego dokoniiśmy, wszyscy jednak wie- dzieliśmy, że to dopiero początek. To, co zrobiliśmy, później złamało ponoć ducha armii Chytriny. Co prawda nie jestem pewien, czyjej oddziały w ogóle miały jakie- goś ducha, na pewno jednak pokazaliśmy, jej i samym sobie, jak daleko potrafimy posunąć się podczas tej wojny. Chociaż nigdy nie wątpiłem, że zawsze zrobimy to, co zrobić należy, jednakże świado- mość, do czego naprawdę byliśmy zdolni, nadal wywołuje u mnie koszmary senne. Akcję zorganizował książę Scrainwood, choć może odpowied- niejszym słowem byłoby „dyrygował". Zgodnie z jego rozkazami zaciągnęliśmy szrońca w bok i oparliśmy go o drzewo, jakby dopie- ro co zszedł z drogi i usiadł, żeby odpocząć. Maczuga spoczywała na jego kolanach, na niej zaś leżały skrzyżowane ręce. Jego głowa opierała się o drzewo, ukrywając strzaskaną czaszkę. Sprawiał wra- żenie, jakby właśnie zasnął. Jednakże ktoś, kto patrzyłby na to, co on, zapewne długo nie mógłby już usnąć. Odcięliśmy głowy wszystkim jazgotnikom i vylaenom, a potem ułożyliśmy je, rząd za rzędem, w tym samym ordynku, w jakim bes- tie maszerowały. Sztandary, które wkopaliśmy w ziemię, pozwalały łatwo zidentyfikować każdą kompanię. Uratowaliśmy dwa z ich wozów i napełniliśmy je orężem, zbrojami i innymi resztkami. Scra- inwood upierał się, żebyśmy zdarli z trupów paski skóry, po jednym na każdego z nas i jeszcze kilka za królów i królowe, którzy nami rządzili. Zwłoki zaciągnięto potem do wąwozu i tam porzucono. Kiedy maszerowaliśmy z powrotem, a zmierzch powoli zakradał się wśród drzew, rzuciłem ostatnie spojrzenie na nasze straszne dzie- ło. Z daleka, przy coraz słabszym świetle, wyglądało tak, jakby auro- lańskie oddziały nagle pogrążyły się po szyje w muł. Scena ta emano- wała spokojem - strasznym, bowiem wiedziałem, jak jest niewłaściwy. Wówczas jednak nie zdawałem sobie sprawy, co właściwie było w nim niewłaściwego. Wściekła wyciągnęła rękę, ujęła moją lewą dłoń w swoją prawą i pociągnęła mnie za sobą. - Najlepiej odejść stąd jak najszybciej. - Boisz się duchów, Wściekła? - Nie, Tarrancie, nie duchów. - Rzuciła okiem na rzędy głów i poczułem, jak przebiegł ją dreszcz. - Boję się, że nigdy tego nie zapomnę. Rozdział 31 Dotarcie do Fortecy Draconis zajęło nam półtora dnia. Drogą nad rzeką mogliśmy poruszać się w szybkim tempie. Kawaleria księ- cia Augusta przeprawiła się przez rzekę jakiś kilometr na północ od miejsca, gdzie miała przejść przez nią piechota. Kiedy Gyrkymo- wie-zwiadowcy wrócili i powiedzieli nam, że jeźdźcy zajęli już swoje pozycje, ruszyliśmy naprzód, nacierając na garnizon broniący brodu od wschodu i od zachodu. Szybko ich pokonaliśmy, a kiedy już prze- prawiliśmy się, zniszczyliśmy most. Nie miał jeszcze stu lat, więc nie chronił go żaden weirun, rozpadł się bez problemu, gdy magicz- na energia skruszyła zaprawę. Dzień nadal był chłodny i mgła wisiała nisko nad ziemią aż do południa, kiedy to dotarliśmy do ciągnących się na przestrzeni ponad półtora kilometra falistych równin, które oddzielały zalesione wzgó- rza od półwyspu na zachodnim wybrzeżu. Na wschód równina roz- szerzała się, tworząc szerokie półkole, które całkowicie odcinało pół- wysep. Tam właśnie, od lasu aż do nizin przy samej fortecy, biwakowały siły aurolańskie, a ich zastępy zajmowały cały teren, który znajdował się w zasięgu mego wzroku, namioty pokrywały ziemię jak grzyby, a grupki jazgotników poruszały się między nimi niczym mrówki bie- gające od mrowiska do źródła pożywienia i z powrotem. Między obozowiskiem nieprzyjaciela i niskimi murami miasta garnizonowego Draconis dojrzałem rzędy okopów. Aurolańskie bieg- ły równolegle do obwarowań fortecy, a niektóre odnogi podchodzi- ły do nich bardzo blisko. Miały służyć do podprowadzenia machin oblężniczych na odległość odpowiednią do skutecznego rażenia, jak również saperom, których zadaniem było drążenie tuneli pod naszymi murami, zaminowywanie ich i zawalanie. Okopy leżące najbliżej fortecy wykopano zarówno po to, aby odciąć drogę atakującym, jak i po to, aby nasi saperzy mogli znaleźć nieprzyjacielskie tunele i zawa- lić je. Tylko na tym terenie, przez który przechodziliśmy, nie było żad- nych okopów. Aurolańskie oddziały nie rozmieściły się jeszcze tak, aby zablokować tę trasę, i nie bez powodu. Gdyby Dothan Cavarre zdecydował się ewakuować fortecę, pozwoliliby mu odejść, ale wy- łącznie na pomoc, co na niewiele by mu się zdało. Siły wroga skon- centrowały się więc na południu i na wschodzie, uniemożliwiając obrońcom ucieczkę lub przyjęcie posiłków nadchodzących drogą lądową. Jednakże po przybyciu następnych oddziałów mieli już zam- knąć pierścień, a wówczas oblężenie zaczęłoby się na dobre. Jedno spojrzenie na fortecę Draconis wystarczyło, aby zdać so- bie sprawę, że niełatwo będzie ją zdobyć. Wybaczcie, że nie opisa- łem jej od razu, chociaż na tej równinie stanowiła niewątpliwie ele- ment dominujący. Jednak gdybym na wstępie przedstawił cały majestat tej budowli, trudno byłoby uwierzyć, żeby siły aurolańskie mogły jej naprawdę zagrozić. Gdy na nią spojrzałem, moje serce skoczyło z radości. Nawet Leigh, apatyczny od czasu swego blis- kiego spotkania ze śmiercią, zdobył się na uśmiech. Gdyby nie ka- zano nam zachowywać milczenia, cała nasza kompania krzyknęła- by z radości. Wznoszenie fortecy Draconis rozpoczęto przed siedmiuset lary i od tego czasu ciągle ją rozbudowywano. Zlokalizowana została na półwyspie, który wdzierał się w Półksiężycowe Morze, a w swym najwyższym punkcie wznosił się na wysokość stu metrów ponad poziom wody. W części północno-zachodniej znajdowała się natu- ralna przystań, do której dobudowano molo służące również jako falochron. Na jego zachodnim krańcu wznosiła się masywna wieża, która panowała nad wejściem do zatoki. Niski, gruby mur z wieżami rozmieszczonymi co sto metrów zamykał półwysep od strony lądu. Skalisty brzeg bronił dostępu od strony morza, ale również na nim wzniesiono wieże, aby obrońcy mogli odpierać atakujących. Wieże te połączono wysokimi grobla- mi, przez co otwarta przestrzeń między nimi mogła wydać się na- pastnikom zachęcająca. Każdy, kto wdrapałby się na klif, tak jak my przy moście Radooya, stwierdziłby jednak, że na jego głowę leje się z góry płynny ołów lub płonący olej i lecą wypuszczane przez obroń- ców strzały. Ta metoda bardzo skutecznie zniechęca do ataków. Drugi, wyższy mur prawie w całości otaczał serce półwyspu. Jedyna przerwa znajdowała się do strony zatoki. Między wybrze- żem i tym wewnętrznym murem leżało miasto Draconis. Mieszkali w nim murarze, płatnerzy, wytwórcy strzał i łuków, klerycy, kupcy, oberżyści i prostytutki, czyli jakby personel pomocniczy, dzięki któ- remu w fortecy mogło toczyć się życie. Samo miasto wyglądało cał- kiem zwyczajnie, tylko ulice rozplanowane były bez sensu. Zakrę- cały i kończyły siew dziwnych miejscach, niby w złym śnie woźnicy. Dopiero później przyszło mi do głowy, że w tej plątaninie ulic zbu- dowanie barykady lub zwalenie domu mogło znacznie utrudnić po- suwanie się wrogiej armii. Między murem zewnętrznym i wewnętrznym leżało miasto gar- nizonowe. Tutaj znajdowały się baraki żołnierzy, przechowalnie oręża i zbroi, świątynia Kedyna i magazyny pełne żywności, wina, oleju i innych rzeczy potrzebnych, żeby przetrzymać oblężenie. Ta część fortecy miała inną architekturę. Wszystkie budynki były ciężkie i masywne. Zamiast okien miały otwory strzelnicze, zaś ich drzwi wy- konano z żelaza, i osadzono w niszach, które obrońcy mogli wykorzys- tać podczas walki z napastnikami. Każdy z tych budynków, wznie- sionych z bloków szarego granitu, był sam w sobie fortecą. Jak dowiedziałem się później, plątanina tuneli łączyła tutejsze magazy- ny z wieżą, dzięki czemu w razie potrzeby można było przerzucać w różne miejsca ludzi i materiały. Kompleks wieży, potężny, ciemny, starożytny i majestatyczny, mógł rywalizować z architekturą Svarskyi i Yslinu. Podczas gdy tam dominował artyzm, tu sama potęga tego wspartego na przyporach ogromu, który rwał się w niebo, pozwalała mu królować nad okoli- cą. Wieżę otaczały balkony, zaś na jej stożkowym, obitym ołowiem dachu sterczał pal, na którym trzepotała niebieska flaga z podobizną stającego na tylnych łapach smoka. Wyższy, grubszy mur otaczał fundamenty wieży, pozostawiając wo- kół nich dość miejsca dla kilku ulic i budynków, z których wszystkie mia- ły zapewne tak samo potężną konstrukcję, jak te w mieście garnizono- wym. W obwarowaniu tym znajdowało się też osiem mniejszych wież, wzniesionych w punktach odpowiadających kierunkom świata, dzięki którym obrońcy mogli obserwować cały otaczający ich teren. Gdyby forteca Draconis miała weiruna, zapewne byłby to duch- -wojownik, którego Kedyn z radością uznałby za swego syna. Croąuelfy przewodzące zwiadowcom Cavarre'a wskazały nam ścieżkę biegnącą wzdłuż grobli powstrzymującej morze. - Pójdziemy tądy i wejdziemy od strony przystani. Pan Norrington zmarszczył brwi. - Woda dociera aż do podnóża zewnętrznego muru. Wystarczy jedna szarża Aurolańczyków, aby zepchnęli nas z grobli do morza. W zbrojach nie będziemy dobrze pływać. Elf zaśmiał się. - Bez obaw, Śnieżny Lis myśli o wszystkim. - Śnieżny Lis? - Książę Kirył zmarszczył brwi. - Masz na my- śli Dothana Cavarre? - Tak. Wcześniej baronem był tu jego ojciec i jego też nazywa- no Lisem. Syn wrodził się w ojca, sami zobaczycie. Na niższych blankach fortecy uniosła się flaga i elf dał nam znak, żebyśmy weszli na groblę. Była ona na tyle szeroka, aby służyć za drogę, a przy tym równa, więc mogliśmy szybko posuwać się na- przód. Chociaż równina oddzielająca nas od oddziałów Aurolań- czyków dobrze nadawała się do szarży, uwierzyliśmy słowom Cro- ąuelfa i powściągnęliśmy niepokój. Bądź co bądź, ten teren miał zostać zalany, jeśli nieprzyjaciel nas zaatakuje. I rzeczywiście zaatakował. Kiedy ruszyliśmy wzdłuż grobli, w au- rolańskim obozie zagrzmiały trąby i załopotały flagi. Jazgotniki i vy- laeny biegały w tę i z powrotem, aby ustawić się w ordynku. W pierw- szym rzędzie stanęło obok siebie dziesięć kompanii. Jeśli dobrze policzyłem sztandary, za każdą z tych dziesięciu stało jeszcze osiem, co oznaczało, że mamy stawić czoło dziewięciu batalionom, liczą- cym łącznie około dwóch i pół tysiąca stworów. Ta liczba trochę mnie przestraszyła, a była to zaledwie jedna dziesiąta całej aurolań- skiej armii stacjonującej na równinie. Szliśmy dalej, a ja czekałem, kiedy otworzą się sekretne tunele łączące nizinę z rzeką. Chciałem zobaczyć, jak biała spieniona woda zmywa pierwsze szeregi, jak jazgotniki toczą się i podskakują na falach, jak następne rzędy zawracają w popłochu, zgniatając tych, którzy szli za nimi. Chciałem zobaczyć, jak nizina zmienia się w je- zioro, na którym niezliczone zwłoki jazgotników unoszą się niby cętkowane wysepki. Powódź jednak nie nadchodziła, za to nieprzyjaciel i owszem, zbli- żał się coraz bardziej. Przewyższaliśmy ich liczebnie, ale nasza armia była rozciągnięta na grobli. Ich szarża będzie równie śmiercionośna jak wcześniej nasza zasadzka. Zsunąłem z pleców łuk i dotknąłem strzały. Zauważyłem, że inni łucznicy robią podobne przygotowania, nawet pan Norrington poluzował nieco miecz w pochwie. Nasz przewodnik zupełnie się nie przejmował, ale to nie popra- wiło mi nastroju. Książa August ustawił kawalerią na północnym końcu grobli, gotów na samobójczą szarżę z flanki. Jeźdźcy zostali- by wkrótce pokonani i nie dotarliby zbyt daleko, jednak decyzja, jaką podjął książę pokazywała, jakim był przywódcą. Jazgotniki, oddalone już nie więcej niż o kilometr, przyśpieszy- ły kroku i ruszyły truchtem, szybko pokonując dzielącą nas odleg- łość. Założyłem strzałę, klnąc siebie za to, że jestem taki nerwowy. Elfijscy łucznicy na tyłach nie wyjmowali jeszcze strzał, wiedząc, że nawet najlepszy strzelec nie zdoła nikogo zabić, dopóki ofiara nie zbliży się na odległość stu metrów. Przełknąłem ślinę i oblizałem usta, zacisnąłem kilka razy prawą dłoń i szedłem dalej, gotów jed- nak w każdej chwili zatrzymać się i strzelać. Zbliżywszy się na odległość pięciuset metrów, jazgotniki ruszy- ły biegiem, i wtedy właśnie na murach fortecy zabrzmiały trąby. Fla- gi wytrysły na szczyty słupów na dachach wież. Do naszych uszu dobiegły wykrzykiwane w oddali rozkazy, a ja straciłbym wszelką nadzieję, gdyby nie to, że nasz przewodnik roześmiał się na widok tych sztandarów. Ukryte za murami i blankami machiny oblężnicze, duże i małe, wyrzuciły w powietrze swoje ładunki. Zobaczyłem lecące beczki, za którymi ciągnęły się mocne liny. Kiedy te się naprężały, beczki rozpadały się, a ich klepki otwierały się jak płatki kwiatu. Ze środka wyleciały niezliczone krucze stopy, wykonane z gwoździ zespawa- nych razem tak, że niezależnie od tego, którą stroną upadły, zawsze jakiś kolec sterczał do góry. Ten deszcz kolczastego metalu rozsypał się na drodze jazgotnikó w. Pierwsze szeregi okulały, następne pchnęły je na ziemię lub przewracały się na nie, albo same kaleczyły sobie stopy. Potem z fortecy wyleciały łukiem chmury strzał i włóczni. Każ- da miała za grotem przymocowany ołowiany ciężarek, czasem więk- szy, czasem mniejszy, więc deszcz pocisków przetoczył się po ca- łym polu bitwy. Całe kompanie ginęły jednocześnie i wielkie wyrwy powstawały w formacjach nieprzyjaciela. W niebo poleciały następnie masywne kłody, ale nie tak, jak strzały, lecz bokiem. Padały na jazgotniki, miażdżąc te, na których wylądo- wały, a potem zsuwały się z trupów i toczyły dalej, powalając na zie- mię całe kompanie. Jedna kłoda, która w locie zaczęła chwiać się, uderzyła w ziemię najpierw jednym końcem, potem drugim, i skakała tak dalej, wyrzucając w górę zmiażdżone ciała i kawałki murawy. W powietrze poleciały później pary kamieni różnej wielkości, połączonych łańcuchami. Widziałem już podobne pociski podczas naszej bitwy morskiej. Wówczas miały łamać maszty i zdzierać żag- le, ale na lądzie dawały inny, interesujący efekt. Większy kamień lądował pierwszy, zgniatając jazgotniki, a potem działał jak kotwica dla mniejszego. Ten zaś, rozpędzony, napinał łańcuch i zataczał wielki łuk, kładąc napastników pokotem w obrębie krwawego koła. Jeszcze bardziej śmiercionośne okazały się tryskarki naphthal- mu. Wykonane z brązu dysze w kształcie głów węży zamocowano w połowie wysokości wież, a w ich nozdrzach umieszczono pochod- nie. Tryskarki wyrzucały wielkie strumienie tego czarnego płynu, który, zająwszy się od pochodni, zmieniał się w kaskadę ognia. Jed- na wieża puściła taką płonącą kurtynę przed stopy aurolańskich wo- jowników, podczas gdy dwie inne przesuwały po nich płonącymi strumieniami. Jazgotniki wrzeszczały i uciekały, albo zwijały się w kłębki i zdychały w płomieniach. Żaden z nich nie przebił się przez ścianę ognia. Z fortecy dalej leciały strzały, włócznie, kamienie i kłody, ale formacje jazgotników już się rozpadły. Bestie uciekały na łeb na szyję. Patrząc nad polem płomieni na aurolańską armię, pomyślałem, że to nie ma znaczenia, czy jest ich tam dwadzieścia, czy trzydzieści tysięcy. Nie ma mowy, aby zdołali zdobyć fortecę Draconis. Chytri- na musiała o tym wiedzieć, musiała zdawać sobie sprawę, że jej od- działy nie złamią obrońców fortecy. Potem zadrżałem, bowiem jeśli pomimo tej wiedzy wysłała tutaj armię, to oznaczało, że wie coś, o czym ja nie mam pojęcia. Ta myśl wydała mi się zapowiedzią katastrofy. Rozdziai 32 Kiedy zbliżyliśmy się do zewnętrznego muru, obrońcy podpro- wadzili trzy barki i powiązali je, tworząc pływający most, przez który cała nasza armia dostała się do miasta. Nasz przewodnik-elf zabrał pana Norringtona, księcia Kiryła, Naya, Leigha, Wściekłą i mnie na spotkanie z Dothanem Cavarre, baronem Draconis. Nietrudno było dostrzec, dlaczego nazywano go Śnieżnym Li- sem. Był to drobny mężczyzna o włosach tak jasnych, że prawie bia- łych. Starannie przystrzyżony jasny wąsik podkreślał ostrość jego rysów, bródka zaś powodowała, że podbródek wydawał się spiczas- ty. Przy wysokich kościach policzkowych policzki barona sprawiały wrażenie zapadniętych. Niebieskie plamki pstrzyły jego szare oczy, które były niespokojne i nieustannie zmieniały kształt, otwierając się szeroko ze zdumienia lub zwężając się, gdy przenikliwie obser- wowały coś lub kogoś. Baron był niski, o głowę niższy ode mnie, co dodatkowo podkreślał ubiór. Miał na sobie luźną jedwabną tunikę w niebieskim kolorze, czarne jedwabne pantalony i czarne buty sięgające do kolan. Zbyt szeroki pas skosem otaczał jego talię, a przy prawym biodrze zwisał w pochwie sztylet. Po lewej stronie nie dostrzegłem jednak miecza, tylko złożoną parę rękawiczek. Ręce Cavarre'a miały długie, szczu- płe palce, bez żadnych odcisków, jakby nie przepracował w życiu ani jednego dnia. Sądząc po jego gładkiej twarzy, nie przeżył ich dotychczas nazbyt wiele. Jeśli był ode mnie starszy o więcej niż pięć lat, sam gotów był- bym pluć ogniem na uciekające jazgotniki. Nie potrafiłem sobie wy- obrazić, jak to się stało, że taki młodzik został komendantem fortecy Draconis. Później jednak, właśnie w chwili, gdy oceniałem go najsuro- wiej, podmuch wiatru przyniósł do moich nozdrzy zapach spalonego jazgotniczego futra, i musiałem przyznać, że jego metody są skuteczne. - Ach tak, pan Norrington, nareszcie. - Baron schwycił rękę ojca Leigha w obie dłonie i potrząsnął nią mocno. - Bardzo przy- jemnie mi się z panem korespondowało przez arcanslata. Tak się cieszę, że już pan przybył. Przyprowadził pan trzy tysiące pięciuset ludzi, tak? Bardzo dobrze. W ten sposób liczebność naszego garni- zonu zbliży się do dziesięciu tysięcy, nie licząc milicji z miasta. Oni co prawda nie na wiele się przydadzą, ale... Tak? Pan Norrington uniósł wolną rękę. - Cieszę się, że tu jestem, zanim jednak przejdziemy dalej, po- zwoli pan, że mu przedstawię księcia Kiryła z Okrannelu. - Cała przyjemność po mojej stronie, wasza wysokość. - Śnież- ny Lis potrząsnął dłonią księcia i uśmiechnął się, ale natychmiast spoważniał. - Z przykrością dowiedziałem się o śmierci pańskiej żony i o utracie miasta. - Uśmiech powrócił. - Otrzymałem jednak wiadomość, że pańska córka dotarła na południe bez szwanku. Twarz Kiryła rozpogodziła się. - Dziękuję, że mi pan o tym powiedział. Dothan, który już przesunął się dalej, uniósł rękę Wściekłej do ust, aby ją pocałować. - Elf z Vorquellynu. Ty na pewno jesteś Wściekła, siostra Wy- roczni, która otrzymała przepowiednię o Norringtonie? Oczy Wściekłej rozszerzyły się. - Owszem. - Doskonale, doskonale. Podoba mi się ta przepowiednia, ale wolałbym ją usłyszeć po elfijsku. Oczywiście słabo znam ten język. Brak mi praktyki, mówię też z okropnym croquellyńskim akcentem, jednak jeśli chciałabyś porozmawiać... - Dziękuję, wielmożny panie. - W głosie Wściekłej brzmiało zmieszanie. - Być może znajdziemy na to czas. - Jestem pewien, że tak. Dothan puścił jej rękę, a potem otwo- rzył ramiona, obejmując tym gestem Naya, Leigha i mnie. - A oto i oni, ptaszki z jednego gniazda, jeśli można tak powiedzieć. Ty za- pewne jesteś Naysmith Carver, zabójca olbrzyma, jeśli relacje mó- wią prawdę. - Łucznicy w końcu też by go zabili. - I na dodatek skromny; doskonale. A ty, ty jesteś Bosleigh Nor- rington. Władasz Temmerem i zabiłeś dwóch - DWÓCH - sullancirów. Być może twoja obecność tutaj wzbudzi strach pozostałych Czarnych Lansjerów. Leigh ze znużeniem skinął głową. - Mam taką nadzieję. - Oczywiście, mój chłopcze, oczywiście. - Śnieżny Lis odwró- cił się i stanął twarz w twarz ze mną. - A ty jesteś Tarrant Hawkins. Mówiono mi, że sięgnąłeś do klatki piersiowej temeryksa i ściskałeś jego serce, aż zdechł. Ten łuk dowodzi, że zrobiłeś wrażenie na łucz- nikach z Loąuellynu, a niełatwe to zadanie dla człowieka. - Nie zrobiłem nic więcej niż wszyscy pozostali. - Niezwykłe czasy wymagają od wszystkich niezwykłych czy- nów. - Klasnął w dłonie, po czym odwrócił się do pana Norringto- na. - No cóż, jeśli nie macie niż przeciwko temu, z wielką chęcią za- biorę was na obchód fortecy. Moi ludzie zaprowadzą wasze wojska do przydzielonych im baraków. Tutaj nie brakuje miejsca. Nakarmi- my ich, znajdziemy im łóżka, a potem damy zadania, dzięki którym zapoznają się z fortecą. Żadnej ciężkiej pracy, trochę relaksu, tak? Pan Norrington skinął głową. - To brzmi nieźle. Ach, oto i książęta August i Scrainwood. Pa- nowie, oto nasz gospodarz, Dothan Cavarre. - Książę Auguście, pańska kawaleria wyglądała bardzo pięk- nie, kiedy rozmieścił ją pan na równinie. Miałem ochotę przepuścić nieco jazgotników, aby zobaczyć was przy pracy, ale byłem zbyt samolubny. Proszę mi wybaczyć. Książę August uśmiechnął się. - Jestem pewien, że nadarzy się inna okazja, abyśmy zaprezen- towali nasze umiejętności. - Niewątpliwie. - Dothan spojrzał na księcia Scrainwooda. Mam nadzieję, że wizyta tutaj upłynie wam przyjemnie. Książę Kirył poprawił temblak na lewym ramieniu. - Powiedział pan, że o mało nie przepuścił kilku jazgotników. My sądziliśmy, że nizina ma zostać zalana. - Och, tak, taki miałem zamiar... - Przygotowania się nie udały? - Nie, książę, bynajmniej. Poszły bardzo dobrze. - Dothan uśmiechnął się. - Pokażę wam, oczywiście. Zdecydowałem jednak zachować potop na inną okazję. Potem już nie mógłbym używać kruczych stóp, grunt stałby się zbyt błotnisty, rozumiecie. Nie, nie, to by było na nic. Chciałem dać im nieco do myślenia, więc zapew- niłem im przedsmak tego, co dla nich przygotowaliśmy. Ojciec Leigha skinął głową. - Pokaz był imponujący. - Jeśli się panu spodobał, proszę za mną, pokażą panu wiele innych rzeczy. - Śnieżny Lis skierował się w stronę zewnętrznego muru, zaraz jednak spostrzegł, że musielibyśmy się przebijać wśród wojsk wlewających się do fortecy, odwrócił się więc szybko, ruszył w innym kierunku, a potem znów skręcił. - Chodźcie za mną, to tędy. Komuś, kto nigdy przedtem nie widział fortecy Draconis, niełat- wo będzie ją sobie wyobrazić. Zmiany dokonywane przez lata nie zasłoniły pierwotnego zamysłu w całej jego genialności, ale raczej nałożyły się na niego jak warstwy. Rezultat przypominał świeczkę wielokrotnie maczaną w wosku, czasami w całości, czasami nie, która tworzy w końcu gruby zlep, pozbawiony elegancji pierwotnego pro- duktu. Cavarre pokazał nam małe katapulty ustawione na obrotowej tarczy, dzięki której mogły strzelać w różne strony. Zaprezentował też tryskarki naphthalmu. Ich dysze osadzone były na wieżyczkach, które mogły poruszać się w górę i w dół, a także na boki. Mocny wąż łączył je ze zbiornikiem umieszczonym wyżej na wieży, więc ciężar cieczy sam wypychał ją przez dyszę, bez potrzeby stosowania pomp, które mogły się zepsuć. W jeszcze innych miejscach ułożono metalowe szyny, po których ciągnięto wózki wiozące do balist strza- ły, włócznie, kamienie i krucze stopy. Trudno jest dokładnie cytować słowa Dothana Cavarre, zwa- żywszy, jaka była z niego papla. Każdy z jego monologów obejmo- wał dziesiątki tematów, a odróżnienie faktów od opinii i przypisanie ich odpowiednim tematom wymagało takiego wysiłku, że w trakcie całej wycieczki milczałem. Udało mi się potwierdzić, że był ode mnie tylko cztery lata starszy, czyli w wieku księżniczki Ryhope, jednakże swoją wiedzą o świecie przewyższał najstarszych ludzi w Valsinie. Dothan został baronem Draconis, bo jego ojciec, Raakin, zaj- mował to stanowisko przed nim. Jednak ta pozycja nie była po pros- tu dziedziczna. Kiedy jego ojciec postanowił odejść, powiadomił o swoim zamiarze Radę Dożynkową, a jej członkowie zaczęli szu- kać dla niego zastępcy. Dothan, który spędził całe życie w fortecy, ubiegał się o tę posadę, ale zgłosił się pod przybranym nazwiskiem. Jego ojciec pomagał w wyborze następcy, nie wiedział jednak, że wśród kandydatów znajduje się jego własny syn. - Widzicie, nie miałem takiego bojowego doświadczenia jak inni kandydaci, o nie. Z drugiej strony już od stu lat nikt nie musiał odpierać aurolańskiego ataku, więc tak naprawdę nikt nie miał po- trzebnego doświadczenia. Aleja spędziłem tutaj całe życie, dorasta- łem w fortecy, zbadałem każdy kącik i zaułek. Poznałem wszystkie oddziały, niektóre nawet wybrały mnie na maskotkę, nauczyłem sią elfijskiego i urzethijskiego, który jest bardzo trudny dla ludzi, i od- kryłem, że nie mam talentu do władania bronią, tylko do jej projek- towania, udoskonalania i wymyślania sposobów na jej użycie. Uśmiech Dothana stał się szerszy, jego kroki wydłużyły się, a ra- miona zataczały szerokie koła, kiedy wskazywał tu i tam, oprowa- dzając nas po swojej fortecy. Jego prawa dłoń pieściła centralny trzpień kręconych schodów Wieży Koronnej, kiedy wchodziliśmy nimi na górę. Na każdym poziomie wyprowadzał nas z klatki scho- dowej i zabierał na balkon, abyśmy mogli się lepiej przyjrzeć rzeź- bom na ścianach, zawieszonym w środku gobelinom lub jakimś bi- belotom z tego czy innego kraju. Był ze wszystkiego bardzo dumny. I nie bez racji. Największe wrażenie zrobiły na mnie chyba przypory. Nie wy- kuto ich z kamienia, ale odlano z mieszanki wapna i piasku, która po zmieszaniu została wlana do drewnianych form o różnych kształ- tach. Cavarre nazywał to kamieniem cementowym. W mieszankę wbijano metalowe pręty, a kiedy stwardniała i stężała, wylewano następny kawałek. W ten sposób powstawał blok w kształcie smo- ka, który stawiano na głowie tego poniżej, i tak aż do samej góry, z tym, że smoki w miarę posuwania się w górę stawały się coraz mniejsze. Kiedy dotarliśmy do szczytu, zobaczyliśmy, że najwyższe figury pochylają się ku wieży, aby utrzymać ją w pionie. Łatwo mog- libyśmy wejść na ich szerokie grzbiety. Dothan nawet nam to zapro- ponował, ale ja odmówiłem. - To jest całkiem solidna konstrukcja, Hawkins. Może unieść wielki ciężar. - Wierzę panu. - Uniosłem dłoń. - Ale po tym wszystkim, co przeżyliśmy, wejście tam to o jeden ryzykowny wyczyn za dużo. - Dobrze powiedziane, Hawkins. - Dothan roześmiał się w głos. - Po co wykorzystywać swój przydział szczęścia, kiedy może ono przy- dać się później? Jak można się domyślić, na szczycie wieży znajdowała się kom- nata koronna. Mocne drewniane krokwie podpierały stożkowaty, pokryty ołowiem, dach. W komnacie nie było żadnych ozdób ani mebli, z wyjątkiem okrągłego paleniska na środku, w którym płonął mały ogień wotywny. Dookoła stały trzy nieduże podstawki, na każ- dej zaś spoczywał wspaniały kamień ujęty w złoto. Były to odłamki Smoczej Korony, prawie identyczne jak ten, który widziałem przed- tem. Jeden z kamieni wyglądał jak rubin, drugi, jasnoniebieski, nie- co przypominał szafir, ostatni zaś był zielony, bardzo podobny do tego ze Svarskyi. Dostrzegłem w nim błękitne błyski, nie wiedzia- łem jednak, jakie było tego znaczenie. Do komnaty zaglądaliśmy przez ścianę z krat o takim samym wzorze jak te, które zamykały okna. Dothan uśmiechnął się i poło- żył dłoń na drzwiach z żelaznych prętów, znajdujących się pośrodku ściany. - Zaprosiłbym was, byście bliżej przyjrzeli się odłamkom ko- rony, ale rozbrojenie tych pułapek na złodziei zabrałoby zbyt wiele czasu. Jednak jeśli chcecie przyjrzeć się im dokładniej, mogę was zabrać ze sobą na cotygodniową inspekcję. Pan Norrington szybko skinął głową. - Bardzo chętnie, ale tylko pod warunkiem, że nie sprawimy kłopotu. - W żadnym razie, wcale nie, wcale nie. - Pan fortecy Draco- nis machnięciem ręki zaprosił nas na schody. - Przybyliście z dale- ka i dokonaliście wielu wspaniałych czynów. Pozwólcie, że was za- prowadzę do pokoi gościnnych. Proszę, czujcie się tutaj jak w domu - korzystajcie z ogrodów, obrabujcie piwnice z wina, róbcie, na co tylko macie ochotę. Książę Kirył uśmiechnął się. - Jest pan bardzo szczodry. - Też chciałbym tak myśleć, ale wszystko, co tutaj mamy, przy- słały różne narody świata. Wasze narody. Podaż często przekracza tu popyt, mamy więc nadwyżki, które czekają na dni takie jak ten. Dając je wam, jako zapłatę za to, czego dokonaliście, przynajmniej w niewielkim stopniu wam się odwdzięczam. To, co Dothan Cavarre uważał za odwdzięczenie się w niewiel- kim stopniu, okazało się najbardziej luksusowym przyjęciem, jakie mnie w całym życiu spotkało. Apartamenty, do których nas zapro- wadził, były nieduże, ale wspaniale umeblowane. W moim znajdo- wało się wielkie łoże z baldachimem, nakryte ciężką puchową koł- drą. Szafa i komoda stały jak strażnicy po obu stronach drzwi. Był też kredens, a także stolik i cztery krzesła tapicerowane, które zajmo- wały niemal połowę pokoju. Niewielki żelazny piecyk, stojący przy samej ścianie obok łóżka, zastępował kominek; biegnąca od niego rura znikała w ścianie i zapewne łączyła się z ukrytym tam przewo- dem kominowym. Większą część podłogi pokrywały dywany. Przez okno, funkcjonalne, lecz wąskie, dostrzegłem w oddali zatokę. Na kredensie znalazłem trzy kryształowe karafki z winem, czte- ry kielichy, a także ser i mały koszyk suszonych owoców. Otworzy- łem właśnie jedną karafkę, żeby powąchać znajdujący się w niej czerwony trunek, kiedy ciche pukanie oznajmiło przybycie służące- go. Był niewiele starszy ode mnie, trzymał się bardzo prosto, domyś- liłem się więc, że jest to żołnierz zmuszany do wypełniania dodatko- wych obowiązków. - Pan wybaczy, ale baron nakazał, abym pana poprowadził do pokojów kąpielowych. Zamknąłem karafkę i postawiłem ją z powrotem na kredensie. Służący otworzył drzwi, a ja poszedłem za nim. Zeszliśmy na dół schodami wpuszczonymi w zewnętrzny mur i dotarliśmy na parter. Mężczyzna poprowadził mnie przez bramę zwieńczoną łukowym sklepieniem do wielkiego pomieszczenia wyłożonego płytkami z ko- ści słoniowej, z mozaikami na ścianach i na dnie basenów. Z więk- szości basenów unosiła się para, która nie pozwalała mi bliżej przyj- rzeć się dziełom sztuki. Ich tematyka miała chyba coś wspólnego z zabijaniem aurolańskich bestii. Rozebrałem się w alkowie, którą wskazał mi służący. Zawiesiw- szy swoją maskę na kołku, założyłem cienką maskę kąpielową z brą- zowej tkaniny. Potem pobiegłem chłodnym korytarzem i wślizgną- łem się do niewielkiego basenu z ciepłą wodą, jednego z wielu podobnych. Wszystkie były oddzielone od siebie i reszty pomiesz- czenia niskimi ściankami. Zobaczyłem w niszach szczotki i mydło. Zrozumiałem, że mam się wyszorować w tym basenie przed odwie- dzinami innych, zaś ścianka zapewniała mi prywatność, dzięki cze- mu mogłem zdjąć maskę, aby się wykąpać. Domyśliwszy się tego, ściągnąłem maskę i wprawiłem w ruch mydło i szczotki. Bardzo szybko moja skóra pozbyła się brązowego odcienia, który dotąd bra- łem za opaleniznę. Czując się naprawdę czysty po raz pierwszy od wieków, założy- łem z powrotem swoją maskę kąpielową i przeszedłem do drugiego basenu, gdzie woda była nieco cieplejsza, a potem do następnego, gdzie było jeszcze goręcej. Zamknąłem oczy i z rozkoszą unosiłem się w wodzie, wciągając głęboko w płuca gorące, wilgotne powie- trze. Pod wpływem gorąca napięte mięśnie rozluźniały się, przywra- cając mi spokój, o którego istnieniu już prawie zapomniałem. Nagle uniosłem się na fali, spowodowanej czyimś wejściem do ba- senu. Przekręciłem się na bok i uśmiechnąłem, zobaczywszy Leigha i Naya. Nay uśmiechał się szeroko i pojękiwał z rozkoszy, zanurzając się po szyję w parującą wodę. Leigh nadal poruszał się dość powoli, ale nawet jego twarz rozjaśniła się, kiedy woda otoczyła go ciepłym koko- nem. Ja po prostu byłem szczęśliwy, widząc go bez Temmera. Nay westchnął głośno. - Były takie noce na statku, w deszczu, kiedy właśnie o czymś takim marzyłem. Leigh skinął głową. - Taki chłód przejmuje człowieka aż do kości, ale ta woda roz- grzewa je na nowo. - Zanurzył twarz, po czym wynurzył się z ocie- kającą twarzą i błyszczącymi oczami. - No cóż, chłopcy, jakieś trzy miesiące temu kto by pomyślał, że znajdziemy się tutaj, w tym base- nie! Hawkins, ty miałeś nadzieję, że zostaniesz Zwiadowcą, a Nay... no, nie wiem, na co ty miałeś nadzieję. - Zwiadowcy byliby do przyjęcia. - Nadal jeszcze możemy osiągnąć te nasze cele. Zmarszczyłem brwi. - A na co ty sam miałeś nadzieję? Wzruszył ramionami. - Czy to ma jakieś znaczenie? Teraz mam nowe cele. Ożenić się z księżniczką, zapoczątkować dynastię. Wiesz, to co zwykle. - Ach tak. - Przybrałem podobny ton głosu. - Zabić smoka, pod- bić Aurolan. Banalne sprawy. - Właśnie, właśnie. - Imitacja tonu Leigha w wykonaniu Naya okazała się nieco sztywna, ale olbrzym nadrabiał to entuzjazmem. Oczekiwałem, że będzie ciągnął dalej, ale on przerwał, a jego twarz zbladła. Odwróciłem się, by zobaczyć, na co patrzy, a potem musia- łem skoczyć ku brzegowi basenu, aby się przytrzymać. We mgle stał mężczyzna ubrany w uroczysty płaszcz Rycerzy Feniksa. Jego lewa dłoń uniosła się, dotknęła twarzy tuż pod lewym okiem, opadła i uniosła się znowu, dając nam sygnał, żebyśmy po- szli za nim. Potem odwrócił się na pięcie, jego płaszcz zawirował pośród oparów i nieznajomy zniknął z pomieszczenia. Wszyscy trzej dość szybko otrząsnęliśmy się ze zdumienia i wy- dostaliśmy się z basenu. Poszedłem natychmiast do alkowy, gdzie zostawiłem swoje rzeczy, zakłopotany nie tyle swoją nagością, ale tym, że mam na twarzy maską kąpielową. Leigh i Nay poszli w mo- je ślady. Znaleźliśmy swoje dorosłe maski, ale w miejscu, gdzie zo- stawiliśmy ubrania leżały płaszcze Rycerzy Feniksa. Naciągnąwszy je na siebie, przebiegliśmy przez przedpokój, aby znaleźć człowie- ka, który nas zawołał, ale nigdzie go nie było. Leigh wskazał mokre ślady butów na posadzce. Szybko podąży- liśmy za nimi, zeszliśmy w dół po schodach i znaleźliśmy znak Żół- todziobów wyrzezany w kamieniu na ścianie wąskiego korytarza. Nay nacisnął kamień, po czym cofnął rękę, jakby go coś ukłuło. - Wcale mi się to nie podoba. Magiczny blask zajaśniał w kamieniu. Dalej, w głębi pomieszcze- nia, część ściany odsunęła się i odchyliła w dół, tworząc rodzaj zwo- dzonego mostu prowadzącego do drugiego korytarza. Poprowadziłem przyjaciół po tym pomoście, ale po drugiej stronie musiałem natych- miast skręcić, chociaż korytarz zdawał się biec dalej. Gdyby w tym miej- scu w podłodze była wyrwa i starałbym się ją przeskoczyć, walnąłbym w ścianę, na której go bardzo zmyślnie wymalowano. Albo rozbiłbym sobie głowę, albo spadłbym na dół. Nie byłem pewien, co bym wolał. Zeszliśmy po spiralnych schodach i wyszliśmy na wąski podest. Strome schodki prowadziły zeń na drugi, szerszy, znajdujący się ja- kieś półtora metra wyżej i cofnięty o pięć metrów. Tam zaczynały się półkoliste rzędy ław, wznoszące się na pięciu poziomach. Sie- dzieli na nich ludzie, mężczyźni i kobiety, w wielokolorowych płasz- czach z kapturami. Niewysoki mężczyzna stojący na środku podium, ubrany w czer- wony płaszcz lamowany złotem, nie mógł być nikim innym, tylko baronem Draconis. Dothan wyciągnął do nas odzianą w rękawicę dłoń i odezwał się głosem, który wypełnił całe pomieszczenie, na- bierając dźwięczności, o którą nigdy bym go me podejrzewał. - Spójrzcie na tych trzech młodzieńców, którzy zaledwie kilka tygodni temu zostali w Oriosie Mniejszymi Żółtodziobami. W Alcy- dzie otrzymali pouczenie, i od tego czasu służyli światu. Pierwszy zabił dwóch sullancirów, wyczyn nie mający sobie równych w annałach bohaterstwa. Drugi uśmiercił olbrzyma, zadając mu zaledwie trzy cio- sy. Trzeci zaś stawił czoło sullancirom i okazał się łucznikiem tak dos- konałym, że Loąelfy wykonały dlań łuk ze srebrnodrzewu. Ich bezin- teresowne wysiłki okryły nas wielką chwałą. Zgromadzeni Rycerze zaklaskali uprzejmie. Ich płaszcze różni- ły się na tyle, że można było zorientować się, iż pochodzą z różnych narodów. Niektóre płaszcze oblamowano futrem jazgotników, na innych wisiały białe pióra temeryksów, a co najmniej jeden kaptur zrobiony został z futra vylaena. Fakt, że nam klaskali wydał mi się dziwny, bo byli to ludzie, którzy, przez sam fakt, że służyli w fortecy Draconis, najprawdopodobniej widzieli już i dokonali więcej, niż my zdołamy dokonać przez całe życie. Podobnie jak wówczas, gdy Cavarre po raz pierwszy mnie chwalił, nie sądziłem, żeby to, co zro- biłem, było warte takiego aplauzu. Nay najwyraźniej też czuł się nieswojo, ale Leigh uśmiechnął się dumnie. Nie mogłem go za to winić, w końcu wyeliminował po- łowę kadry przywódczej Chytriny, co było niezwykłym osiągnię- ciem. Nie było wątpliwości, że jest bohaterem, a te pochwały zda- wały się wracać mu nieco życia, które wyssał z niego magiczny miecz. - Jako ten, który pełni obowiązki Mistrza Stada w rewirze For- tecy Draconis, pytam, czy jest ktoś, kto chce przemówić? Jakiś mężczyzna w szkarłatnym płaszczu z czarną lamówką wysunął się naprzód. Pióra przyszyte do jego stroju również były czarno obrzeżone. Dopóki się nie odezwał nie poznałem go, ale głos wykluczył pomyłkę. Książę August odchrząknął. - Byłem świadkiem tego, czego dokonali ci trzej młodzieńcy. Spisali się o wiele lepiej, niż można było spodziewać się po ich wie- ku i pozycji. Uważam, że powinni zostać wyniesieni na pozycję Skrzydłowych. - Dziękuję, Wielki Czarny Feniksie. - Cavarre powoli odwró- cił się i rozejrzał wokoło. - Czy jest ktoś, kto chciałby się sprzeci- wić temu wyniesieniu? Pozostali Rycerze milczeli. Mistrz Stada odwrócił się znowu i spojrzał na nas. - Z przyjemnością witam w was nowych Skrzydłowych. - Na ten sygnał trzej inni Rycerze powstali z miejsc i ustawili się za jego plecami. Każdy z nich trzymał złożony płaszcz. Mistrz Stada dał nam znak, żebyśmy postąpili naprzód, a kiedy zbliżyliśmy się do scho- dów, zapinki same się rozpięły i zostawiliśmy nasze płaszcze za sobą. Nadzy weszliśmy po schodach w tej kolejności, w jakiej nas wcześ- niej wywołano. Nowe płaszcze, brązowe, ozdobione pasem czerwonych piór ponad żółtym, który mieliśmy już przedtem, zostały udrapowane na naszych ramionach. Cavarre stanął przed każdym z nas i zapiął za- pinkę. Zrobiwszy to, cofnął się o krok i skłonił się przed nami. Potem odezwał się uroczystym głosem, którym z łatwością wy- pełnił amfiteatr. - W czasie, który spędzicie w Fortecy Draconis, otrzymacie po- uczenia i poznacie wszystko to, co musicie wiedzieć, by wypełniać swoje obowiązki i przyjąć na siebie odpowiedzialność, której wy- maga wasza nowa pozycja. Macie powody do dumy, wiedzcie bo- wiem, że mało kto kiedykolwiek osiągnął tę pozycję tak szybko. Zaś o ile mi wiadomo, nigdy przedtem nie zdarzyło się, by cała trójka Rycerzy zaszła tak daleko w tak krótkim czasie. W przededniu bi- tew, które musimy tutaj stoczyć, uważamy to za bardzo dobry omen. Rozdział 33 naszym wyniesieniu - wydarzeniu, które mnie zaskoczyło, ale L również sprawiło przyjemność - pożywiłem się nieco, wróciłem do pokoju i szybko zasnąłem. Oczywiście sypiałem na statku, a w dro- dze odpoczywałem, kiedy się tylko dało, ale nie można zaprzeczyć, że byłem wyczerpany. Słońce właśnie zachodziło, kiedy wczołgałem się do łóżka, a kiedy się obudziłem, świt już dawno minął. Ubrałem się w rzeczy, które znalazłem w szafie. Nie było tam już obszarpanych ubrań, które nosiłem od czasu opuszczenia Ysli- nu. Na ich miejsce ktoś włożył tuniki i spodnie w kolorze oriosań- skiej zieleni, które pasowały na mnie całkiem nieźle. Ubrawszy się, wsunąłem do prawego buta nóż, który podarował mi Nay. Zszedłem na dół do sali jadalnej, stwierdziłem, że jest pełna. Jak wyjaśniał nam poprzedniego dnia Cavarre, oddziały z garnizonu ja- dały na kilka zmian, więc o każdej porze można było się tu pożywić. Wziąłem sobie misę gulaszu i połowę bochenka chleba, a potem poszedłem do pustego stolika. Byłem całkiem pewien, że mógłbym się przyłączyć do każdej grupy mężczyzn i kobiet siedzących tam, ale celowo zachowywałem dystans. Mimo pochwał, którymi obsypano nas na zgromadzeniu Ryce- rzy Feniksa, ja znałem świat takim, jaki był naprawdę. Żołnierzy służących w fortecy łączyła specjalna więź płynąca ze wspólnych doświadczeń. Razem wykonywali ćwiczenia i każdego dnia gotowi byli walczyć, nawet zginąć w obronie tego miejsca. Ich poświęcenie było większe od mojego. Ja byłem po prostu młodzikiem szukają- cym przygód i nie uważałem za właściwe, że wychwala się mnie jak równego im czy nawet lepszego. I W głębi serca bardzo chciałem do nich dołączyć, bo serdeczny śmiech, rozbrzmiewający w całym pomieszczeniu, przynosił mi wiel- kie ukojenie. Z jednego stołu do drugiego wykrzykiwano przechwał- ki; żołnierz rzucał wyzwanie żołnierzowi, kompania kompanii. Sta- wiano zakłady o liczbę nieprzyjaciół, których każdy z nich zabije, jeńców, których weźmie, pochwał, jakie zdobędzie, honorów, jakie mu zostaną nadane, nawet szwów, którymi zostaną zaszyte jego rany. Wojownicy nabierali tutaj pewności siebie, która miała się okazać bardziej przydatna do obrony fortecy Draconis niż mury i oręż. Szybko skończyłem śniadanie, zabrałem misę, zebrałem okru- chy, a ostatni kawałek chleba rzuciłem jednemu z włóczących się pod stołami psów. Potem zacząłem wędrować po salach, pytając 0 Naya. Ci, do których najpierw się zwróciłem, nie spotkali go, po- tem jednak jeden z gwardzistów, którzy byli z nami na statku, po- wiedział, że widział go w zbrojowni fortecy. Zbrojownia nie mieściła się w wieży, ale łączyło ją z nią zadaszo- ne przejście. Jeszcze zanim wszedłem do środka, poczułem dym i go- rąco bijące z kuźni. Kiedy wspinałem się po schodach wiodących do wejścia, huk pracujących kowali sprawiał, że czułem w ciele wibra- cje, równie czyste i śmiercionośne jak bicie bojowych bębnów. Kiedy stanąłem w drzwiach, oczy zaczęły mi łzawić. Dokładnie naprzeciwko mnie, Nay, cały czerwony i zlany potem, walił młotem w pasek żółtopomarańczowej stali. Po każdym ciosie w górę strzelały iskry. Rytm uderzeń był regularny i natarczywy - nie za szybko ani nie za wolno, w zgodzie z biciem serca ciężko pracującego człowieka. Stal zmieniła kolor na głęboką czerwień i Nay wepchnął jąz pow- rotem do paleniska. Dwaj czeladnicy pracowali przy miechach, wy- dmuchując z gorących węgli jasnożółte płomyki. Mój przyjaciel otarł pot z czoła lewą ręką odzianą w rękawicę, po czym sięgnął do kieszeni swego skórzanego fartucha i wyjął zwornik, który był Tsa- mocem. Przez chwilę wpatrywał się w niego intensywnie, i wkrótce w głębi kamienia rozgorzał słaby blask, który wywołał uśmiech na twarzy rudowłosego olbrzyma. Nay wsadził Tsamoca z powrotem do kieszeni, znów podniósł szczypce i wyciągnął ostrze miecza z wę- gli. Dokładnie mu się przyjrzał i znów zaczął je uderzać młotem. Tak był pochłonięty pracą, że nawet mnie nie zauważył, co praw- da niełatwo było mnie dostrzec, byłem bowiem tylko niewyraźną sylwetką w drzwiach. Zdecydowałem, że nie będę mu przeszkadzał 1 poszedłem dalej. Na mojej twarzy pojawił się uśmiech, kiedy zda- łem sobie sprawę, że Nay powrócił do tego, co robił i kim był przed ¦ księżycowym miesiącem, żeby w ten sposób odzyskać kontakt z rze- czywistością. Zapewne był równie zdezorientowany jak ja, cieszyłem się więc, że znalazł sposób, by sobie z tym problemem poradzić. Postanowiłem postąpić podobnie, a ponieważ w przeszłości spę- dzałem większość wolnego czasu z Leighem, zacząłem go szukać. Jedną z tych części fortecy Draconis, których jeszcze nie opisa- łem, było pięć ogrodów, które od zachodu otaczały półkolem pod- stawę wieży. Dwa były konwencjonalne. Hodowano tam zioła, wa- rzywa i kwiaty. W tym, który znajdował się bliżej zbrojowni, rosło kilka jabłoni, ale owoce jeszcze nie dojrzały. Wysokie, szerokie żywopłoty oddzielały jeden ogród od drugie- go. Przeszedłem dalej i przez bramę z kutego żelaza wkroczyłem do następnego. Tutaj ziemię pokrywał biały żwir, którego powierzch- nia zdawała się tak gładka, że ogród wyglądał jak przysypany śnie- giem. Dwa drzewa, jedno przy zewnętrznym murze, drugie przy wieży, dawały nieco cienia, ale nie przytłaczały swoją obecnością całości. Z płaskich kamieni ułożono wijącą się ścieżkę, która łączy- ła tę bramę z następną i dalej z drzwiami w wieży. Sucha rzeka ka- myków rozcinała na dwoje białą przestrzeń, a nad nią łukiem wzno- sił się kamienny most. W innych miejscach wielkie głazy leżały jak wyspy na oceanie bieli. Tutaj znalazłem Leigha. Siedział ze skrzyżowanymi nogami na barierce mostu. Miał na sobie tylko luźną tunikę i jedwabne spodnie, był bez butów i bez broni. Nigdzie nie dostrzegłem Temmera. Mój przyjaciel po prostu siedział sobie, patrząc podkrążonymi oczami w dół, na suche koryto rzeki, jakby widział wirującą w nim wodę. Próbowałem cicho zamknąć za sobą bramę i sądziłem, że mi się to udało, dopóki odwróciwszy się, nie zobaczyłem, że Leigh na mnie patrzy. - Przepraszam, nie chciałem ci przeszkadzać. Potrząsnął głową. - Nie przeszkodziłeś. Po prostu rozmyślałem. Dużo myślałem. O wielu rzeczach. O tym, co się działo. - W jego głosie brzmiał smu- tek, od którego zabolało mnie serce. - Jakieś interesujące wnioski? Leigh uśmiechnął się ostrożnie. - Ogarnia mnie tutaj wielki spokój. Nie wiem, czy ty również to czujesz, ale ja mam wrażenie, że jestem tu bezpieczny. Przedtem otaczała mnie taka przytłaczająca atmosfera. Dopóki nie miałem m w dłoni Temmera, ciągle czułem się zagrożony. - Tak, ja też czuję ten spokój. - Powoli podszedłem do mostu, przechodząc z kamienia na kamień. - To chyba dobrze, że nie wzią- łeś ze sobą tego miecza. - Też tak myślę, ale to kosztuje. - Wyciągnął przed siebie pra- wą rękę i otworzył dłoń. Trzęsła się jak u starca. - Chociaż tutaj nie jest mi potrzebny, nadal go pragnę. Czuję się bez niego jak kaleka. - To niebezpieczny przedmiot, ten miecz. Pozwala dokonać wielkich rzeczy, ale cena... - Wszedłem na most i oparłem się o ba- rierkę, na której siedział Leigb. - Gdybyś tylko zdawał sobie z tego sprawę, kiedy go znalazłeś. Leigh rzucił mi półuśmiech i spojrzał w dół na pokryte kamie- niami koryto rzeki. - Ja wiedziałem, Tarrancie, wiedziałem. Kiedy go tam ujrza- łem, zobaczyłem dłonie szkieletu zaciśnięte na rękojeści, czułem, że nie powinienem go dotykać. Ten szkielet jedną ręką przyciągał go do siebie, ale drugą odpychał. Wiedziałem, że coś jest nie tak, że w tym mieczu jest coś złego, ale to mnie nie zniechęciło. To było tak, jakbym znów był dzieckiem, które patrzy na coś, co do niego nie należy, i zdaje sobie sprawę, że nie powinno tego brać, jakby to był kawałek placka stygnący na parapecie okna. Jakaś część mnie wiedziała, że zostanę przyłapany, że zostanę ukarany, ale ja i tak go wziąłem. Potrząsnąłem głową. - Ale ta opowieść, którą powtórzył nam Nieustępliwy, o umo- wie zawieranej z człowiekiem, który nim włada, o tym nie wiedzia- łeś. Nie warto płacić za niego takiej ceny. Leigh zaśmiał się słabo, kiwając się w tył. - Ależ warto, Tarrancie, warto. Jeśli kiedyś wyciągniesz Tem- mera z pochwy - a modlę się do wszystkich bogów, aby cię to nigdy nie spotkało - poczujesz w sobie wielką moc i będziesz wiedział, że nikt nie jest w stanie stawić ci czoła. Będziesz wiedział, tak jak ja w Atvalu, że twoi wrogowie padną, a twoi przyjaciele przeżyją. Ty będziesz rozdawcą życia i śmierci i w takiej chwili, dla takiego uczu- cia, Temmer jest wart całego przyszłego bólu. - Ale to, co się wydarzyło na Widmowym Pograniczu... - Tak, ta kobieta osłaniająca małą dziewczynkę. - Leigh zamknął oczy i otarł usta dłonią. - Chcę, abyś wiedział, że nie zaatakowałbym tego dziecka. Wiedziałem, że ono nie stanowi zagrożenia. Ja... matka miała nóż, zobaczyłem go... Nie miałem czasu myśleć, po prostu ude- rzyłem, a potem była już martwa i dziewczynka zaczęła płakać. Patrzył na mnie przez sekundę, przygryzając dolną wargę. - Należą ci się podziękowania za to, że mnie powstrzymałeś, że mnie rzuciłeś na ziemię. Dwa razy naraziłeś się na gniew Temme- ra, by mnie ocalić. Nie mógłbym mieć lepszego przyjaciela. Uśmiechnąłem się do niego. - Jesteśmy przyjaciółmi od zawsze, Leigh. Nie ma powodu, żeby rozdzielił nas magiczny miecz. Po prostu nie chcę, by coś cię zraniło. - Zraniło? Mnie? - Wzruszył ramionami. - To część umowy zawartej z mieczem. - Tak, ale można zostać zranionym na różne sposoby. Jego niebieskie oczy zwęziły się. - O co ci chodzi? Skrzyżowałem ręce na piersi. - Wspominając o Widmowym Pograniczu, nie miałem na my- śli tej kobiety z dzieckiem. Chodziło mi o spotkanie ze szrońcem. Stałeś tam i po prostu czekałeś, aż cię zmiażdży. Głos Leigha przeszedł w szept. - Sądzisz, że chciałem umrzeć. - Nie wiem, co wówczas myślałeś, Leigh, ale wiem, o czym powinieneś myśleć. - Wyciągnąłem rękę i położyłem dłoń na jego ramieniu. - Chcę, żebyś wierzył, że śmierć nie jest jedynym sposo- bem na to, aby wygrać z Temmerem. - Jasne, można na przykład nigdy go już nie użyć. Nigdy nie brać udziału w bitwie. W ten sposób go pokonam. - Machnął lewą ręką ku wschodowi. - Oczywiście tym samym pozwolę im wygrać. Być może poświęcę życie twoje, Naya i ojca, ale co tam, przecież wygram z Temmerem. I będę żył, aby rozkoszować się swoim zwy- cięstwem aż do śmierci. - No dobra, to rozwiązanie jest nienajlepsze, ale musi istnieć jakieś inne. Wymyślimy je. - Czy tak, Tarrancie? - Leigh spojrzał na mnie. - Siedząc tutaj, skomponowałem wierszyk. Chcesz go wysłuchać? - Proszę. - Uśmiechnąłem się i cofnąłem rękę. Jeśli Leigh czuł się na tyle dobrze, aby tworzyć poezję, wiedziałem, że nie wszystko jeszcze stracone. - Co to za wiersz? - Tylko urywek, ale posłuchaj: Słabe serce omdlewa, Kiedy słyszy o bitwie, Mocne serce śpiewa, Trofea zdobywa wszystkie. Serce zdrajcy karleje Wgłębi swego schronienia I nie znajduje w strachu Ukojenia. Uśmiechnął się do mnie. - Co o tym myślisz? - Poważniejszy niż większość twoich wierszy, Leigh. - Wes- tchnąłem i próbowałem dostrzec w tej twarzy o zapadniętych oczach przyjaciela, z którym dorastałem. - Znajdziemy inne rozwiązanie pro- blemu Temmera. - Oczywiście, że tak, Hawkins. - Leigh powoli skinął głową. - Możesz być tego pewien. Potem znów zwrócił wzrok na rzekę, a ja zostawiłem go same- go. Przypomniało mi się to, co kiedyś powiedział o Leighu Nieustęp- liwy - że był żywym trupem. Nie tyle zrezygnował z życia, ile stało się ono dla niego pułapką. Gdyby miał możliwość wyboru, pozbył- by się tego miecza, ale dzięki temu Chytrina zdołałaby przeżyć. Mając do wyboru ocalenie siebie lub świata, duch Leigha znalazł się mię- dzy młotem a kowadłem. Przeszedłem przez następny ogród, gdzie wśród parujących sta- wów hodowano rośliny, które najlepiej czuły się w gorącym, wilgot- nym klimacie. Stamtąd skierowałem się ku całkowicie zalanemu obniżeniu. Kamienie tworzyły tu wyspy połączone drewnianymi mostkami i kładkami. W krystalicznie czystej wodzie wyraźnie wi- dać było leniwie pływające ryby. Żadna z nich nie wydała mi się znajoma, bo znałem jedynie faunę oriosańskich jezior i rzek. Tamte ryby były zazwyczaj smukłe i mocne, te tutaj miały ozdobne płetwy i poruszały się powoli, a ich złote łuski błyskały w słońcu. Obserwowanie ryb napawało spokojem, uznałem więc za zły znak, że Leigh spędzał czas w tamtym, jałowym ogrodzie zamiast w tym, tak pełnym życia. Dawny Leigh siedziałby tutaj, na tych kład- kach, poruszając w wodzie palcami u nóg. Nadałby imiona wszyst- kim rybom, wymyślił rozliczne historie o nich samych i ich wzajem- nych związkach. Kusiłby je swoimi palcami, a każdą, która okazałaby się dość szybka, aby zdążyć je uszczypnąć, wynagradzałby specjal- nym przydomkiem i wierszem na jej cześć. - Jesteś taki zamyślony, Hawkins. Odwróciłem się i zmusiłem do uśmiechu. - Wściekła. Nie słyszałem, jak podchodziłaś. Mrugnęła do mnie złotym okiem. - Na nas, elfy z Vorquellynu, trzeba uważać. Potrafimy się skradać. - Podobno dlatego Chytrina nie sypia po nocach. - I bardzo dobrze. - Nagrodziła mnie śmiechem, który nieco rozproszył chłód, jaki wkradł się w moje serce w obecności Leigha. Jej złote oczy jarzyły się życiem, a jej uśmiech dzielił się nim ze mną. Tak jak Leigh był zadowolony z tego, że ma we mnie przyja- ciela, ja cieszyłem się z jej przyjaźni. Wściekła splotła swe długie, czarne włosy w gruby warkocz, który spoczywał na jej prawym ramieniu. Obiema rękami bawiła się teraz jego końcem. Ona również miała na sobie jedwabną tunikę, ale niebieską i oblamowaną na czarno, tak samo jak długa spódnica. Tak jak Leigh była boso. Zmarszczyłem brwi. - Czy przegapiłem jakiś napis, że do ogrodu nie wolno wcho- dzić w butach? - Nie, nie sądzę, Hawkins. - Uśmiechnęła się i żartobliwie machnęła na mnie warkoczem. - Po prostu lubisz być przygotowa- ny na nieoczekiwane wypadki. Wybiegasz myślą w przyszłość. Ty wziąłeś nóż, ja nie. Ty założyłeś buty, ja nie. W zakamarkach twego umysłu kryją się troski; ja w tej chwili nie mam żadnych. - Żadnych? - Zamrugałem oczami. - Zupełnie żadnych? Wściekła zmarszczyła nos i lekko wzruszyła ramionami. - No, może kilka, ale wszystkie czekają spakowane w moim pokoju. - Oparła się łokciami o barierkę. - No cóż, jest jedna troska, której nie spakowałam. Martwię się, że nigdy ci nie podziękowałam za to, że byłeś przy mnie, kiedy mijaliśmy Vorquellyn. - To nie był żaden kłopot. - Ale gdyby to jednak był kłopot, nigdy byś się do tego nie przyznał, czyż nie tak, Hawkins? - Uśmiechnęła się do mnie, po czym odwróciła i spojrzała na ryby. - Widziałam Vorquellyn już przedtem, wiesz. Bardzo dawno temu, zanim się urodziłeś, prawdo- podobnie nawet przed urodzeniem twoich rodziców. Byłam tam z gru- pą innych Vorquelfów. Był tam również Nieustępliwy. Oprócz mnie, znasz jeszcze tylko jego. Popłynęliśmy łódką, zmierzając na Wid- mowe Pogranicze, żeby stamtąd pomaszerować na północ i próbo- wać zabić Chytrinę. Byliśmy blisko, ale nie mogliśmy wylądować. Wiedzieliśmy, że to byłoby samobójstwo i ta świadomość ratowała nas przed bólem rozczarowania. Zabicie Chytriny miało być pierw- szym krokiem do oswobodzenia naszej ojczyzny. Tym razem jednak wiedziałam, że możemy zaatakować, bo przy- byliśmy z armią. Mogliśmy wygnać aurolańskie siły z Vorquellynu. Mogliśmy go ocalić, mogliśmy go odzyskać, a jednak nie to było celem naszej ekspedycji. Obróciła się i spojrzała mi w oczy, wpatrując się we mnie tak, jakby jej wzrok mógł się przedrzeć przez maskę i zajrzeć mi prosto w duszę. - Wtedy chciałam znienawidzić wszystkich członków tej eks- pedycji. Pojęłam, dlaczego Nieustępliwy wycofał się. Rozumiałam go, jak nigdy przedtem, jego bojowość, jego upór. Nie mogłam znieść, że przepływamy tak blisko, a mimo to zostawimy Vorquellyn za rufą. Chciałam znienawidzić wszystkich ludzi za to, że wcześniej nicze- go nie zrobili. Ty na to nie pozwoliłeś. Siedziałeś tam ze mną. Opiekowałeś się mną. Podczas tej wyprawy drugi raz w życiu odpłynęłam z Vorquelly- nu i znów pomagał mi w tym człowiek. - Wściekła wyprostowała się i zbliżyła do mnie. Pochyliła się, a ja poczułem lekki jak piórko dotyk jej oddechu na twarzy sekundę wcześniej, nim mnie pocałowała. Całowałem już przedtem i byłem całowany, ale ten pocałunek był inny - nie tylko dlatego, że Wściekła była Vorquelfem. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nasze wargi rzeczywiście się zetknę- ły, ale dreszcz, jaki przeszył moje ciało był dowodem, że tak było. Pocałowała mnie znowu, nieco bardziej natarczywie, a wtedy oto- czyłem ją ramionami, przyciągnąłem do siebie i nasze usta złączyły się po raz trzeci. Nigdy nie zapomnę dotyku jej ciała, jej dłoni na mojej twarzy, smaku ust, ciepła oddechu. Jej mocne ciało wtopiło się w moje ra- miona. Tuliłem ją do siebie z pasją, a ona tuliła się do mnie. To, co wspólnie przeżyliśmy podczas tej ekspedycji, było w tej chwili o wie- le ważniejsze niż wszystko, co mogło nas rozdzielić. Ramię w ramię, kradnąc po drodze całusy, wyszliśmy z ogrodu i ukryliśmy siew pokoju, który jej przydzielono. Ranek przeszedł w po- południe, potem nastał wieczór, a my leżeliśmy obok siebie, dotyka- jąc się, szepcząc, śmiejąc z tych wszystkich drobnostek, które wydają się zabawne kochankom. Niewiele piliśmy, jedliśmy jeszcze mniej, żadne z nas jednak nie dostrzegało upływu czasu ani braku jedzenia. Dawaliśmy sobie nawzajem przyjemność, delikatnie i serdecznie, go- rąco i namiętnie, to wszystko czyniło głód niewartym uwagi. Kiedy zapadła noc, a Wściekła leżała z głową na mojej piersi, naciągnąłem kołdrę na jej ramiona i gładziłem jej rozplecione wło- sy. Pochyliłem się i pocałowałem ją w czubek głowy. - Wściekła, muszę cię o coś zapytać. - Tak? - Jak mamy... pozostali zobaczą, że ty i ja... co im powiemy? Pocałowała mnie w pierś, przetoczyła się na brzuch i uśmiech- nęła do mnie. Jej złote oczy jarzyły się odbiciem światła zachodzą- cego słońca. - Boisz się, że ktoś będzie plotkował o naszym romansie? Że moja reputacja na tym ucierpi? Zaczerwieniłem się. - Nie chcę, żeby cię ktoś skrzywdził. Jej gardłowy śmiech rozgrzał moje serce, podobnie jak szybki pocałunek, którym go przerwała. - Nie obawiaj się, mój szarmancki rycerzu, wszyscy wiedzą, że Vorquelfy są inne. Pozostałe elfy uznają nasz romans za dowód mojej niedojrzałości, tragiczny rezultat utraty domu. Ludzie, nawet ci, któ- rych beznadziejna zazdrość wobec ciebie skłania do okrucieństwa, będą wiedzieli, że znaleźliśmy w sobie nawzajem siłę i spokój. Będą nam zazdrościli, ale zrozumieją. Uniosłem brew. - Hmm, mam wrażenie, że oceniasz ludzi o wiele lepiej niż ja. - Ach, bo ty budzisz we mnie zaufanie do ludzi, Tarrancie. - Przymknęła oczy i oparła brodę na mojej piersi. - Nie ma znacze- nia, co powiedzą. Nikt nie może nas zranić, o ile na to nie pozwoli- my. Tutaj, z tobą, jestem całkowicie bezpieczna i tylko to się liczy. Inne elfy unikają związków z ludźmi, bo obawiają się przelotnych przyjemności. Ja się nie boję i ty też nie powinieneś. W tej chwili potrzebujemy się nawzajem i to wystarczający powód, abyśmy byli razem. Pamiętaj o tym zawsze, niezależnie od tego, co się zdarzy, a nikt nie będzie w stanie znów cię zranić. Rozdział 34 Forteca Draconis znajduje się daleko na północy, jesienne poran- ki bywajątu chłodne, dlatego z jeszcze większą niechęcią opusz- czałem ciepłe łóżko. Nikt nie robił nieprzyjemnych uwag na temat mojego romansu z elfem - słyszałem wyłącznie gratulacje. Z uwa- gi, jaką rzuciła Wściekła, domyśliłem się, że pan Norrington rozma- wiał z nią o naszym związku. Pochlebiło mi, że mnie o nic nie py- tał. Uznałem to za znak, że ufa memu zdaniu. Leigh żartował sobie ze mnie trochę, ale nie miałem nic prze- ciwko temu. Wreszcie widziałem mojego przyjaciela takim, jakiego go znałem przedtem. - To świetna partia, Hawkins. Mnie również wpadłaby w oko, gdybym nie postanowił poślubić księżniczki. Ale ty nie powinieneś z tego powodu czuć się rozczarowany swoim wyborem. - Ja, rozczarowany? Nie, nie, ja wiem doskonale, że uwiedze- nie kobiety, która jest ode mnie starsza o całe stulecie, to rzadka sztuka. - Niewątpliwie do tego trzeba się przyzwyczajać, a ja nie jes- tem pewien, czy miałbym na to ochotę. Uśmiechnąłem się. - Ale kobiety są jak wino - z wiekiem coraz lepsze. - Ach, ale młode roczniki też mają swój urok. - Leigh rzucił mi uśmiech, w którym nie odbijała się już ta ponura atmosfera, jaka dotąd go otaczała. - Kiedy skończy się oblężenie i zniszczymy Chy- trinę, myślę, że zacznę otwarcie ubiegać się o Ryhope. Scrainwood twierdzi, że mam jego przychylność w tej sprawie. - Skoro masz takich przyjaciół na dworze... Spojrzenie Leigha nabrało przenikliwości, a jego głos przeszedł w szept. - Wiem, że się nie lubicie. Wyrażał się o tobie bardzo źle, więc dobrze go poznałem, mój przyjacielu. Nie wolno ci w to wątpić. Jed- nak, aby przebyć rzekę, lepiej jest wykorzystać most - nieważne, jak kiepski - niż się zamoczyć. Musiałem przyznać, że to prawda, chociaż nadal zżymałem się nieco, kiedy widziałem Scrainwooda i Leigha chodzących razem po blankach lub śmiejących się przy posiłkach. Jedyną dobrą stroną tego spisku, który miał na celu ożenienie mojego przyjaciela z Ryhope, było to, że zajmował jego myśli. Leigh potrafił odgrywać różne role, gdy chciał coś zdobyć, zaś tańczenie wokół Scrainwooda odciągało jego uwagę od Temmera i problemów z nim związanych. Przyszło mi do głowy, że być może właśnie ta umiejętność zmie- niania i dopasowywania własnej osobowości do danej sytuacji spo- wodowała, że magiczny miecz zdołał wywrzeć na Leigha tak wielki wpływ. Uznałem tę teorię za ciekawą, była ona jednak jak cienka warstwa lodu na głębokim, ciemnym jeziorze. Aby się uratować, mój przyjaciel musiałby stać się bardziej twardy, dojrzalszy, mocniejszy duchem i umysłem. To zniszczyłoby tego Leigha, którego znałem, ale przecież i miecz miał go zniszczyć. Chcąc oderwać się od tych ponurych myśli, próbowałem skupić uwagę na sytuacji w fortecy i pełniłem warty wraz z mężczyznami i kobietami z Siódmego Oddziału Oriosańskich Gwardzistów. Od- działy przysyłane przez różne narody służyły w fortecy Draconis przez jeden rok, po czym na ich miejsce przybywały nowe. Obecnie było inaczej: wymiana garnizonu następowała w sposób ciągły i do każdego oddziału stopniowo dołączali nowi rekruci lub meckanshii. Sytuacja nie była jeszcze tak rozpaczliwa, więc wojownicy, z który- mi służyłem, nie nabrali jeszcze tego ponurego, fatalistycznego na- stawienia, które później zapanowało w fortecy Draconis. Od czasu do czasu Dothan Cavarre nakłamał mnie, abym wraz z nim, panem Norringtonem, książętami Augustem i Kiryłem brał udział w inspekcji różnych części fortecy. Poważnie były to rutyno- we obchody, a ja pozostawałem pod wrażeniem ogromnych ilości pożywienia i broni zgromadzonych w magazynach. Wszystkie na- rody brały udział w utrzymywaniu fortecy, a w rezultacie zgroma- dzono tu dość zapasów, aby starczyło na kilkanaście lat. Najbardziej interesująca wycieczka miała miejsce trzy dni po na- szym przybyciu. Baron Draconis wysłał mi wiadomość, nakazując, abym założył zbroję, uzbroił się w sztylet i spotkał się z nim w mieś- cie garnizonowym. Zrobiłem, co mi kazał, przy pasie zawiesiłem jednak jeden z długich noży zdobytych na jazgotnikach, żeby mieć coś solidniejszego do obrony. Udałem się do wskazanego domu, wszedłem do środka i zobaczyłem, że od podłogi aż po krokwie usy- pano tam kupy ziemi. Wolne były tylko schody wiodące na dół, do piwnicy, przy których spotkałem Cavarre'a, pana Norringtona, księ- cia Augusta, księcia Kiryła i Faryaah-Tse Kimp. Wszyscy mieli zbroje i oręż. Z prawego nadgarstka urZethi wyrastały długie szpikulce, wys- tające na ponad pół metra za dłoń. Nawet Cavarre miał na sobie pikowany jedwabny kaftan, na nim kolczugę, a przy pasie parę szty- letów, zrozumiałem więc, że spodziewano się jakiegoś niebezpie- czeństwa. Baron Draconis poprowadził nas na dół, do wzmocnionego pod- porami tunelu biegnącego w kierunku północno-wschodnim, oświet- lonego zawieszonymi na podporach latarniami. Ja, co prawda, nie wi- działem nawet, dokąd idę, bo szedłem ostatni. Tunel był na tyle niski, że musiałem się ciągle schylać, aby nie uderzać głową w sufit, a idący przede mną ludzie zasłaniali mi światło. Było tak ciasno, że z całej sztuki szermierczej pozostałyby mi tylko dźgnięcia, dobrze więc zro- biłem, biorąc długi nóż. Tunel rozszerzył się, tworząc niewielkie pomieszczenie, z które- go odchodziły trzy następne korytarze. Kiedy tam weszliśmy, minął nas tuzin urZethich maszerujących z workami z ziemią przypasanymi do pleców. Barwy ich ciał były mniej jaskrawe niż u Faryaah-Tse, czer- wonawy odcień gliny, szary popiołu i czarny węgla. Ich dłonie prze- kształciły się w łopaty, a oczy i uszy były nienaturalnie wielkie. Nie zwracając na nas uwagi, szli dalej w swoją stronę, zapewne by wysy- pać ziemię, wrócić i dalej kopać. Cavarre przykucnął i wskazał nam tunele. - Znajdujemy się teraz tuż za murami fortecy, jakieś sześćdzie- siąt metrów pod powierzchnią ziemi. Przez cały czas pracują tutaj załogi kopaczy, próbując odszukać tunele, które drążą saperzy wro- ga, aby zawalić nasze mury. My oczywiście podpieramy ściany na- szych tuneli, bo nie zamierzamy wykonywać za nich roboty, i ciągle polujemy na aurolańczyków. Kopacze urZethi mają większe uszy, więc łatwiej im jest usłyszeć saperów i ruszyć w ich stronę. Przysła- no mi właśnie wiadomość, że tutaj, od wschodu, nasi ludzie dotarli w pobliże nieprzyjacielskiego korytarza i spodziewają się przebić do niego dzisiejszego rana. Sądziłem, że będziecie chcieli popatrzeć. Uniósł palec do ust, po czym wskazał środkowy tunel, ten, który prowadził niemal prosto na wschód. Faryaah-Tse poszła pierwsza, za nią August, pan Norrington i Kirył. Ja podążyłem za nimi, a Ca- varre ustawił się na samym końcu. Wydało mi się to dziwne, ale przypomniałem sobie, że baron Draconis nie jest dobry w walce wręcz. Gdyby jacyś aurolanczycy dostali się do naszego tunelu, nie- łatwo byłoby im do niego dotrzeć, co zapewne było korzystne, przy- najmniej biorąc pod uwagę interes całej fortecy. Minęliśmy kilka ostrych zakrętów, potem tunel opadł stromo w dół i z powrotem wspiął się w górę. Obniżenie to miało służyć jako zapo- ra wodna, bo dalsza część korytarza biegła niżej, zakręty zaś miały utrudniać atakującym szybkie posuwanie się naprzód i dawać obroń- com czas na ich powstrzymanie. Zauważyłem również, że obrońcy, którzy pozostali z tyłu, mogli stosunkowo łatwo zawalić tunel, unie- możliwiając nieprzyjacielowi wdarcie się do fortecy. Powietrze w tym tunelu miało nieprzyjemny zapach, nawet la- tarnie zdawały się słabiej świecić. Nigdy dotąd nie bałem się małych zamkniętych pomieszczeń, jednak to ocieranie się plecami o sufit zaczęło mi doskwierać. Biedak Cavarre płacił za moją niewygodę, bo ziemia sypała się na jego głowę, ale nie narzekał. Na drugim końcu tunelu - nie mam pojęcia, jak daleko się on znajdował - zatrzymaliśmy się na tyłach formacji urZethich. Ci sto- jący tuż przed nami mieli jeszcze ten sam kształt co kopacze, ale wkrótce i oni zaczęli się przekształcać. W ich ciele wyrastały guzy i tworzyły się ostre krawędzie, zupełnie jakby skóra była tkaniną naciąganą na zbroję. W chwilę później byli już pokryci płytkami przy- pominającymi żółwią skorupę, a na ramionach, łokciach i nadgarst- kach mieli haki i ostrogi. Ich uszy skurczyły się zupełnie, oczodoły pogłębiły. Twarze zmieniły się w pyski, wzmocnione biegnącym wzdłuż nich kościanym grzbietem i węższe niż u jazgotaików, dzię- ki czemu mogły dalej sięgać. Niektórym wyrosły długie kły, inni, unosząc wargi, odsłaniali rzędy podobnych do pił zębów. Z każdej dłoni wyrastał co najmniej jeden kolec, zazwyczaj krótki i bardzo gruby. U wielu jedna dłoń zmieniła się w rodzaj chwytaka, tylko z dwoma palcami i kciukiem zakończonymi szponami. Taki chwy- tak mógł uderzyć jak pięść albo sięgnąć w głąb piersi i wyrwać na- rządy wewnętrzne. Ich nogi stały się krótkie i grube, tułowie rozsze- rzyły się, a ramiona obrosły muskularni. W czasie krótszym niż minuta zmienili się z kopaczy w wojow- ników doskonale przystosowanych do walki w wąskich tunelach. Nie mogli szybko biegać, ale nie było takiej potrzeby. Czekały ich straszne zmagania wręcz, pełne gryzienia, szarpania i dźgania. Tak cicho, jak się dało, wyciągnąłem nóż z pochwy, po czym ściągnąłem lewą rękawicę i wsunąłem ją za pazuchę. Cavarre obserwował mnie przez chwilę, a potem skinął głową. - Tak, w ciemności dotyk jest ważniejszy niż jakikolwiek inny zmysł. Bardzo dobrze, Hawkins. - Jeśli poczuję futro, będę wiedział, że mogę dżgać. Przed nami, przy ścianie tunelu, Faryaah-Tse świeciła jak latar- nia wśród pozostałych urZethich. Zachowała kształt, który przybra- ła, idąc z nami, i wyglądała bardzo dziecięco i niewinnie. Uniosła ramiona, skrzyżowała je, a potem szybko otworzyła. Dwaj kopacze na początku tunelu wbili dłonie głęboko w ścia- nę i wyrwali wielkie kawały gleby. Powstał niewielki otwór, zanim jednak zdążyli go powiększyć, wojownicy urZethi rzucili się naprzód, rozpychając go ramionami. - Za Boragul! - krzyknął jeden, a pół tuzina głosów odpowie- działo: - Varagul po zwycięstwo! Innych okrzyków nie rozumiałem, chociaż gardłowe, rytmicz- ne: „kang-vatt ki dett" właściwie nie wymagało tłumaczenia. Wo- jownicy wlewali się do korytarza nieprzyjaciela, gdzie witały ich warkoty, kłapanie zębami i wycie. Same zmagania były prawie niewidoczne. Huśtające się latarnie czasami tylko pozwalały mi coś zobaczyć. Najlepiej pamiętam za- pachy: duszny, podobny do piżma smród jazgotnikow i słodki, ostry odór krwi. Pamiętam też dźwięki: warczenie przechodzące w skom- lenie, rytmiczne pluski tryskającej krwi, trzaskanie łamanych kości, stękanie tych, którym zabrakło tchu w piersi, i westchnienia zdycha- jących stworzeń, które padały ze strzaskanymi czaszkami. Przesunąłem się na prawą stronę tunelu i nieco do przodu, ale nie dano mi okazji włączenia się do walki. Przyprowadzono nas tutaj jako obserwatorów i urZethi postanowili, że tylko taką rolę będziemy od- grywać. Podejrzewałem, że zaproszono nas dlatego, żebyśmy zoba- czyli, jak świetnie walczą. Miało to chyba rozwiać podejrzenia, jakie moglibyśmy żywić wobec nich z powodu wojny, którą prowadzili- śmy kilka stuleci temu. Ja jednak już wcześniej nie miałem wobec nich żadnych uprzedzeń i ten pokaz sprawił jedynie, że zacząłem się zastanawiać, w jaki sposób ludzie zdołali doprowadzić do tego, że ich wojna z tą rasą ustała. Bitwa zakończyła się bardzo szybko. UrZethi wdarli się do tu- nelu tuż za grupą aurolańskich kopaczy i chociaż ci byli uzbrojeni, wąski korytarz utrudniał im obronę. Nasi sprzymierzeńcy położyli ich wszystkich trupem, tracąc przy tym tylko dwóch swoich wojow- ników. Nikt nie zawracał sobie głowy liczeniem aurolańskich zwłok, ale zabite zostały zarówno jazgotniki, jak i vylaeny. Sądząc z liczby porzuconych noży, było ich co najmniej dwa tuziny. UrZethi wysłali do nieprzyjacielskiego tunelu sześciu wojowników z linami, które przywiązali do podpór. Gdy wrócili do nas, ustawili się rzędem i szarpnęli, żeby przewrócić podpory i w ten sposób zawalić tunel. Wielki podmuch powietrza pełnego kurzu wleciał do naszego korytarza, a ja przez jakiś czas kaszlałem i mrugałem oczami. Wysoko nad nami, na wschód od fortecy, kręty wąwóz zapad- niętej murawy znaczył ślad aurolańskich grobów. Baron Draconis wyprowadził nas z powrotem na powierzchnię. Wyglądaliśmy okropnie, pokryci od stóp do głów kurzem, z wyjąt- kiem dwóch ścieżek wypłukanych na twarzy przez łzy. August wy- pluł z ust ziemię. Dołączył do mnie przy ulicznej cysternie, do któ- rej wsadziłem głowę, aby zmyć brud. Z przyjemnością czułem, jak woda spływa mi po szyi i na plecy. Dobrze było wyjść z tego tunelu, wrócić na chłodne, świeże powie- trze. W tej chwili marzyłem tylko o tym, aby pobiec do Wieży Ko- ronnej i wypocząć w jednym z parujących basenów, pozostałem jed- nak na miejscu, obserwując Cavarre'a i urZethich. Gdy wychodzili z budynku, malutki baron witał każdego i dzięko- wał mu, najwyraźniej zwracając się doń po imieniu. Wydało mi się to niezwykłe, bo byli tak bardzo odmienieni. Jednak jeśli umiał ich rozpo- znać i potrafił z nimi rozmawiać tak samo jak z nami, kiedy tu przybyli- śmy, łatwo mogłem zrozumieć, dlaczego garnizon miał do niego zaufa- nie mimo młodego wieku i braku bojowego doświadczenia. Podszedłem do Faryaah-Tse i przyklęknąłem na jedno kolano obok niej. - Jak uczcicie pamięć tych dwóch, którzy zginęli? Potrząsnęła głową. - Pochowano ich tam, gdzie padli. Taki jest los wojowników, wra- ają do ziemi tam, gdzie stracili życie, albo tak blisko tego miejsca, jak tylko się da. Przed bitwą zmieniamy kształt i zachowujemy go al po śmierci, więc nie zależy nam tak jak ludziom na oglądaniu swoich zmarłych. Po prostu odchodzimy, spożywamy posiłek i wspo- minamy ich, żebyśmy mogli przekazać krewnym, jak zginęli. - Uczta pogrzebowa to dobry pomysł. - Skinąłem głową. - Lu- dzie też tak robią. - Dla nas jest to bardzo ważne. - Spojrzała na mnie czarnymi oczami. - Przemiana nie jest łatwa. Męczy nas i stanowi obciążenie dla naszych ciał. Żeby wrócić do naturalnego kształtu musimy jeść, odzyskać energią. Jeśli się nie pożywimy, tacy już pozostaniemy. - Och - wstałem, bo mijał nas oddział krzywonogich urZethich. Niektórzy szli na czworakach, opierając się na rękach, chociaż więk- szość wlekła się na nogach. - Wobec tego nie będę cię zatrzymywał. Cieszę się, że już doszłaś do siebie. - Ja też. - Rzuciła mi szybki uśmiech. - Przyjdź do mnie póź- niej. Mam coś dla ciebie. Taka pamiątka po naszych przygodach, która może ci się przydać. Do zobaczenia i trzymaj się. - Ty też. Patrzyłem za nią, gdy odchodziła, i zastanawiałem się, co to za pamiątka. Jednak zanim cokolwiek przyszło mi do głowy, odwróci- łem się i zobaczyłem, że zbliża się pan Norrington. - Co myślisz, Hawkins, o tej walce tam na dole? - Miałem wrażenie, że to walka w grobie. Niezbyt mi się to podobało. - Mnie również, ale ujrzawszy to, zyskałem pewność, iż mury się utrzymają, chyba że Chytrina zburzy je za pomocą machin oblęż- niczych. - Roześmiał się. - A na to będzie potrzebowała sporo cza- su. Mamy przed sobą długie oblężenie. Potwierdziłem skinieniem głowy, nie zdając sobie sprawy, jak szybko się okaże, że obaj nie mieliśmy racji. Późnym popołudniem wielki krzyk podniósł się w nieprzyjaciel- skim obozie. Przechadzałem się właśnie z Wściekłą po mieście garni- zonowym. Szybko weszliśmy na mury przy głównej bramie, ale zbliży- liśmy się do niej nie więcej niż na jakieś sto metrów, bo już zebrał się tam tłum. Mimo to widzieliśmy dobrze, co się działo, i szybko zrozu- mieliśmy, dlaczego aurolańczycy tak się cieszą. Do obozu przybyła Chytrina. Sześć wspaniałych potworców ciągnęło jej złocony powóz, w którym vylaeny służyły jako woźnice i forysie. Kareta miała kształt białego smoka. Jego głowa na długiej szyi wystawała ponad bestie, które go ciągnęły. Skrzydła złożone były do tyłu, tworząc dach, a ogon płynął z tyłu, równoważąc ciężar łba. Każda z czterech łap trzymała oś. W bokach powozu wycięto okna, jednak zasłony kryły władczynią przed spojrzeniami ciekawskich. Każda łuska, każda kra- wędź była oblamowana złotem, powóz iskrzył się więc w popołu- dniowym słońcu jak łagodne morskie fale. W górze trzepotała biała flaga, na której przedstawiono czarną postać ludzką otoczoną czerwonym, żółtym i pomarańczowym smo- czym ogniem. Ten sztandar widziałem już przedtem, na niektórych freskach w fortecy, i wiedziałem, że to pod nim właśnie Kirun wyru- szył na południe. Fakt, że Chytrina nadal go używa, chociaż Kirun nie żył już od stuleci, sprawił, że zacząłem się zastanawiać, czy nie chodzi jej bardziej o zemstę niż o podboje. Jeśli tak, byłaby o wiele bardziej niebezpieczna. Wściekła osłoniła oczy przed blaskiem słońca. - A oto i ona. Niedługo zacznie się chyba prawdziwa walka. - Zgadzam się, ale sądzę, że utrzymamy się. - Wskazałem świ- tę, która przyjechała wraz z Chytrina. - Niewiele wojsk przyprowa- dziła. Jest ich za mało, by zdobyć tę fortecę. - Mam nadzieję, że masz rację, i mam nadzieję, że Kedyn nie czuje potrzeby, aby poddawać próbie twoją wiarę w niego. Część przybyłej wraz z władczynią świty oddzieliła się i ruszyła naprzód, zbierając się w pobliżu stożkowatego stosu okrągłych ka- miennych kul. Leżały tam już od wielu dni, jednak znajdowały się zbyt daleko i były zbyt lekkie, żeby mogły się nadawać do machin oblężniczych budowanych przez napastników. Dwa potworce przy- ciągnęły długi, wąski, przykryty płótnem wóz i ustawiły go za sto- sem. Potem vylaeny krzykiem wydały rozkazy jazgotnikom, które odwróciły wehikuł i zaczęły wyładowywać beczki. Jakiś vylaen ściągnął z wozu płótno z wyrazem uroczystej po- wagi, co wywołało chichoty wśród obrońców. Naszym oczom uka- zał się mocny drewniany wózek, a na nim długa rura z brązu, z tyłu zaokrąglona, która nie wydawała się warta szacunku, z jaką stwór ją traktował. Ozdobiona była wzorem podobnym do smoczych łusek, a jej wylot miał kształt wielkiej smoczej głowy z otwartą paszczą. Nie była ani piękna, ani przerażająca, nikt z nas nie miał też pojęcia, co to właściwie jest. - A to co znowu? - Cavarre wepchnął się między Wściekłą a mnie. - Co ona nam przywiozła? Wzruszyłem ramionami. - Nie wiem. Czy to możliwe, żeby w tej rurze znajdował się fragment Smoczej Korony? - Może to jakiś kielich dla smoka. - Wściekła zmarszczyła brwi. - Nigdy przedtem niczego takiego nie widziałam. Cavarre nie mówił nic, tylko pilnie się przypatrywał. Grupa vylaenów napełniła kubły czarnym proszkiem, który nas- tępnie wsypały do paszczy smoka. Potem inny stwór wepchnął do gardła metalowej bestii długi kij z rozszerzonym końcem i ubił za- wartość. Wreszcie cztery jazgotniki uniosły jedną kamienną kulę i wtoczyły ją do rury. Uznałem, że chyba nie najlepiej im poszło, bo zaraz dwa vylaeny zaczęły ją wpychać jeszcze głębiej tym samym kijem. Drzwi karety na wzgórzu otworzyły się i pojawiła się Chytri- na. Nie mogłem się jej bliżej przyjrzeć, bo znajdowała się ponad kilometr od nas, dojrzałem jednak jasnozłote włosy spływające do połowy pleców. Ubrana była w buty, spódnicę i bluzkę, i chociaż wiedziałem, że ma ponad sto lat, nie dostrzegłem w jej postawie i ruchach ani śladu podeszłego wieku. Pod wieloma względami wydawała się równie ponadczasowa jak Wściekła, i to trochę mnie przestraszyło. Chytrina podeszła do metalowego smoka. Vylaen wręczył jej pochodnię, zapaloną od pobliskiego ogniska. Władczyni zamachała nią w tył i w przód, jakby salutowała obrońcom fortecy. Ludzie sto- jący na murze, ja również, pomachali jej w odpowiedzi. Niektórzy krzyknęli jakieś epitety. Aurolańczycy odpowiedzieli nam krzykiem, ale uciszyły ich rozkazy vylaenów. Chytrina lekko dotknęła ogona smoka pochodnią i nasz świat zmienił się raz na zawsze. Zobaczyłem błysk ognia w pysku smoka. Wystrzeliła z niego chmura biało-szarego dymu, zupełnie jakby bestia zwymiotowała. W chwilę później głośny huk wstrząsnął moją piersią. Poczułem, jak uderza we mnie dźwięk twardszy niż podmuch wiatru, i cały na- pełniłem się wibracją. To było tak, jakbym nagle i szybko walnął w jakiś mur, wcale się nie ruszając. Potem nadleciała kamienna kula. Trafiła w mur tuż nad bramą, prosto w jedną ze sterczyn, skruszyła kamień i sama rozpadła się na tysiące śmiercionośnych fragmentów. Stojący tam ludzie zmienili się w krwawą mgłę. W powietrze poleciały nogi i ramiona. Z muru spadały ciała przedarte na pół, połączone w jedną całość jedynie wnętrznościami. W dole, na ulicy, odłamki biły w ludzi, zmieniając kości w papkę, rozdzierając ciało. Kamienie uderzały w domy, roz- trzaskując cegły, wydając przez okna, łamiąc drzwi. Żółć podeszła mi do gardła. Drżącą ręką dotknąłem Wściekłej. - Co to jest? - Nie wiem. Cavarre, który przytulony do blank wychylał się pomiędzy ster- czynami, by jak najlepiej przyjrzeć się machinie, potrząsnął głową. - To jest broń, która spustoszy tę fortecę i - do diaska! - nie sądzę, żebyśmy zdołali cokolwiek na to poradzić. Rozdział 35 "Informacja, że metalowy smok nie został stworzony z pomocą Amagii, była bardzo ciekawa, ale niezbyt pocieszająca. Gdyby było inaczej, nasi czarownicy mogliby zbadać zaklęcia użyte do jego wykonania i opracować środki zaradcze. W obecnej sytuacji odle- głość sprawiała, że bojowymi zaklęciami nie dałoby się dosięgnąć ani machiny, ani tych, którzy ładowali kule. Ktoś poddał myśl, że magowie mogliby wywrzeć jakiś wpływ na kamienne pociski w lo- cie, ale bez odłamków, które stworzyłyby magiczne połączenia, było to niemożliwe. Jedyna rzecz, która działała na naszą korzyść, była wynikiem zapobiegliwości Cavarre'a. Ulice i domy najbliżej murów zewnętrz- nych dawno już ewakuowano i wiele z nich wypełniono gruzem i zie- mią. Kule, które przelatywały nad murami uderzały w te budynki, krusząc fasady i wyrzucając we wszystkich kierunkach wirujące odłamki dachówek, ale żaden z nich się nie zawalił. W pewnym sensie tworzyły więc mur w obrębie murów, zmniejszając zniszczenia w dal- szej części miasta, ale Chytrina zaczęła strzelać dalej, wyższymi łu- kami, aż wreszcie jedna z kul odbiła się od wewnętrznego muru for- tecy. Metalowy smok strzelał z niewielką częstotliwością, ale dokład- ność czyniła go zabójczym. Katapulta lub trebusz wyrzucały kamie- nie, płonące garnki i inne w stronę celu. W zależności od ciężaru wy- rzuconego ładunku, przelatywał on nad celem albo padał zbyt blisko, a często znacznie znosiło go na bok. Tymczasem machina Chytriny kierowała swoje pociski bardzo dokładnie. Dwa z nich strzaskały bra- mę fortecy. Następne rozbiły na miazgę barykady, które wznieśliśmy na jej miejsce. Każdy cel, który był widoczny dla obsługi, mógł zostać trafiony, dlatego obrona fortecy stała się trudna i niebezpieczna. Aurolańczycy podtoczyli zbudowane wcześniej wieże oblężni- cze. Były to niezwykłe konstrukcje, wznosiły się bowiem na dobre trzy metry ponad poziom zewnętrznego muru. Jazgotniki uzbrojone w łuki usadowiły się na szczycie. Na bokach zawieszono wielkie płachty mokrego płótna, aby naphthalm nie zdołał przylgnąć i pod- palić wieży. Ściany przednie miały na dole zawiasy i otwierały się, tworząc platformy, dzięki którym ukryci w środku wojownicy mogli przedrzeć się na nasze blanki. Chytrina biła z metalowego smoka przez całą pierwszą noc. To powolne, uparte, rytmiczne dudnienie odebrało nam wszystkim sen. Kamień za kamieniem uderzał w budynki i mury. Seria dobrze wy- mierzonych strzałów otworzyła wyłomy na północ i południe od głównej bramy, dając aurolańskiej armii trzy główne punkty ataku, dodatkowo wspieranego przez wieże oblężnicze. Oddziały wroga organizowały się przez noc, rozdzielając się na trzy części. Sądzili- śmy, że uderzą o świcie. Dothan Cavarre zrobił na mnie duże wrażenie swym pełnym determinacji spokojem w obliczu tej strasznej sytuacji. On również rozdzielił swoje siły na trzy części, każda pod wodzą innego dowód- cy. Panu Norringtonowi przydzielił dowództwo pomocnego oddzia- łu, południowy powierzył księciu Augustowi, sobie zaś zachował centralny, który miał stawić czoło aurolańskim siłom dowodzonym przez samą Chytrinę. Przez całą noc robotnicy burzyli domy w mieście garnizonowym, tworząc coś w rodzaju kanałów, którymi miała popłynąć aurolańska nawała. Tam, gdzie najwyraźniej kierowały się wieże oblężnicze, budowaliśmy barykady, by oddziały te znalazły siew ślepych ulicz- kach, złapane w śmiertelne pułapki. Machiny oblężnicze na murze wewnętrznym zostały tak skierowane, aby strzelały w te właśnie miejsca. Wysłano też oddziały, które miały czekać w warowniach, dopóki odgłos trąb nie wezwie ićh na ich stanowiska. Następny dzień wstał szary i zimny. Niska mgła zakrywała cały krajobraz. Czekałem wraz z księciem Kiryłem, panem Norringto- nem, Wściekłą, Leighem i Nayem na blankach w pobliżu pomocnej wyrwy w murze. Przed nami, jakieś pięćset metrów dalej, aurolań- skie legiony ustawiały się w całym swoim strasznym przepychu. W górę wzniosły się sztandary, zadudniły wielkie bębny na kołach i masywne trąby wydały obrzydliwe dźwięki. Zabrzmiały gardłowe okrzyki wojenne tak podobne do warknięć, że nieprzyjacielska ar- mia zaczęła przypominać stado psów walczących o okrawki. Ani wy- gląd, ani zapach nie pomagały w rozwianiu tego wrażenia. Przed ich szeregi wysunął się stwór, w którym natychmiast roz- poznałem sullancira. Jego tors był ludzki, ale łączył się w pasie z cia- łem ogromnego konia. Miał cztery ręce. Wzdłuż przedramienia każ- dej z nich biegł zębaty grzbiet kostny, zaś dwa długie, zakrzywione ostrza wystawały na jakiś metr za jego masywne, zakończone pazu- rami ręce. Nastroszone brwi i szabliste zęby wykluczały jakikolwiek związek z cywilizacją. Od głowy do ogona pokrywały go twarde płytki niby skorupa żółwia. Sam w sobie stanowił imponujący widok, ale przyciągał wzrok również dlatego, bo jarzył się bielą. Wszyscy urZethi, jakich widzia- łem dotychczas, mieli barwy minerałów lub ziemi. On również, przy- brał bowiem kolor żelaza, ale takiego, które spoczywa w głębi pie- ca, rozgrzane aż do białości, zaś w niektórych chłodniejszych miejscach nieco żółtawe. Nie czułem, czy promieniował ciepłem. Być może przeszkadzała mi zbyt duża odległość, ale nie miałem ochoty znaleźć się bliżej, żeby to sprawdzić. Moja ręka poszukała ręki Wściekłej, a może na odwrót. To było tak dawno, że już nie pamiętam. Rzuciłem jej odważny uśmiech. - Przetrzymamy to, wiesz. - Tak czy inaczej, jak sądzę. - Sięgnęła ręką i dotknęła cięciwy łuku biegnącej przez moją pierś. - Jeśli do tego dojdzie, zachowaj ostatnią strzałę dla mnie. Nie pozwól, aby mnie wzięli żywcem. Potrząsnąłem głową. - Nie wezmą cię, obiecuję. - Potem złożyłem na jej ustach krótki pocałunek, który ona zmieniła w długi. Gdy się rozdzieliliśmy, zaru- mieniłem się, a książę Kirył odwrócił się z uśmiechem na twarzy. Leigh patrzył z napięciem na sullancira i ściskał rękojeść Tem- mera tak jak ja dłoń Wściekłej. - Tak, złotko, rozumiem. To jest Vank-dae Ynl. Został wygna- ny z Boragulu za działalność wywrotową. Chytrina uczyniła go pierwszym ze swoich Czarnych Lansjerów. On zapewne jest mój. Pan Norrington położył dłoń na ramieniu Leigha. - Ty nie jesteś jedynym, który będzie tu dzisiaj walczył, mój synu. - Ale jestem jedynym, który może go zabić. Jego ojciec uśmiechnął się. - Jeśli sullancir weźmie udział w bitwie, możesz się z nim zmie- rzyć, ale do zwycięstwa wystarczy zabijanie jazgotników. - Nie zabraknie nam jazgotników do zabijania. - Nay zarzucił maczugę na ramię. - Niech Hawkins dźga vylaeny strzałami, a my zajmiemy się resztą, Leigh i ja. Leigh odwrócił głowę, aby na niego spojrzeć. - Czy to miał być rym? - Może i tak. - Na twarz Naya powoli wychynął uśmiech. - Przy pracy w kuźni nie trzeba dużo myśleć. Trochę się bawiłem słowami. Uśmiech pojawił się również na twarzy Leigha. - Doskonale, Nay, doskonale. Wobec tego zróbmy zawody. Po punkcie za każdego stwora, którego zabijem. Przegrany skomponu- je poemat na cześć zwycięzcy. - Załatwione. - Załatwione. - Leigh spojrzał na mnie. - Zaprosilibyśmy cię do udziału, Hawkins, ale ty każdego trupa ze strzałą przedstawiłbyś jako swojego. Wzruszyłem ramionami. - No i dobrze. Nie zniósłbym, gdybyście wy dwaj zaczęli mnie wychwalać. Powodzenia. Leigh skinął głową. - Niech spełni się wola Kedyna. Zerknąłem na Naya. - Jesteś pewien, że nie chcesz podczas tych zawodów użyć mie- cza, nad którym pracowałeś? Uśmiechnął się i spuścił wzrok. - To byłby wspaniały chrzest bojowy dla Tsamoca, ale ja mu- szę jeszcze popracować nad ostrzem. W następnej bitwie, kiedy bę- dziemy ich stąd odpędzać. - Wobec tego w następnej bitwie. - Skinąłem głową i odwróci- łem się ku aurolanskim oddziałom. Na wschodzie rozbrzmiał ostry głos trąbki. Sygnał powtórzyły rogi na północy i południu. Od wschodniej strony rozległ się huk jakby gromu, a potem kamienna kula uderzyła w wieżyczkę nad bramą, zrzucając ludzi na ulicę. Wi- dok spadających ciał i strzał sypiących się z kołczanów, na zawsze utrwalił się w moim umyśle. - Nadchodzą. - Pan Norrington wyciągnął miecz i dał znak lu- dziom, którzy na dole obsługiwali katapulty i trebusze. - Przygotuj- cie pociski, strzelajcie na mój rozkaz. Północna część aurolańskiej armii ruszyła naprzód. Wkrótce znik- nęli nam z oczu, bo weszli na spowitą mgłą nizinę. Widać było tylko ich sztandary. Patrzyliśmy, jak się zbliżają, zupełnie jakby wiodła je straż przednia armii duchów. Po drugiej stronie rzeki mgły sullancir machał ramionami, popędzając swe oddziały piskliwym, falującym głosem, który przypominał trzaśnięcia z bicza. Był tak wysoki, że cza- sem prawie niesłyszalny. Pan Norrington uniósł miecz, po czym machnął nim w dół. - Ognia! Szelest pędzących przez powietrze bali i kamieni wydawał się niewiarygodnie cichy w porównaniu z okrzykami sullancira. Grad kruczych stóp poleciał łukiem w górę, dźwięcząc i dzwoniąc jak sa- kiewka pełna monet. Nawet ostre stuknięcia, które rozlegały się, kiedy ramiona katapult uderzały w pale, nie miały wojennego charakte- ru - w przeciwieństwie do odgłosów, jakie wydawali obrońcy, gdy znów ustawiali je do następnego strzału. A także rezultat tych pierwszych wystrzałów. Widziałem, jak długie bale znikają we mgle, potem podskakują w górę, wyrzucając krwawe opary, i znikają znowu. Sztandary ła- mały się i padały na ich drodze, a za nimi wybuchały wrzaski. Wiel- ki kamień przetoczył się przez aurolańską formacj ę, wyrzucaj ąc w po- wietrze zmiażdżone ciała. Potem krucze stopy zasiały jeszcze więcej bólu. Nieprzyjaciel rozpoczął ostrzał ze swoich maszyn oblężniczych. W powietrze poleciały kamienie i chmary strzał. Schowałem się za blank, kiedy groty zaczęły grzechotać o ścianę wokół mnie. Drżenie przebiegło przez mur, gdy gdzieś pode mną uderzył weń kamień, który odbił się jednak i odtoczył w mgłę, by tam zgnieść kilku na- szych wrogów. I dobrze, że tak się stało, bo nie doceniliśmy sprytu sullancira. Sztandary znajdowały się na przodzie kompanii, ale kiedy nie- przyjaciel wkroczył w mgłę, wojownicy pobiegli naprzód, zaś nio- sący sztandary maszerowali powoli. Strzelając na oślep, trafiali- śmy jazgotniki, jednak tylko z ostatnich szeregów, podczas gdy te z pierwszych parły naprzód, wypadły nagle z mgły i rzuciły się na nas. Naciągnąłem łuk i wystrzeliłem, nadziewając na strzałę vylaena. Inni łucznicy również zaczęli razić biegnące jazgotniki i vylaeny, ale one zbliżały się zbyt szybko, kierując się ku wyrwie, którą uczy- nił metalowy smok. Gruz usypany na zewnątrz tworzył idealny po- most. Trzymając w zębach długie noże, wspinali się na czwora- kach, przeskakując nad ciałami zabitych towarzyszy albo spychając je w mgłę. Aurolańska horda bez wahania wlewała się przez wyrwę. Bez- myślne bestie nie zastanawiały się, dlaczego żaden wojownik nie próbuje stawić im czoła. Gdy przeszli przez poszarpaną dziurę w mu- rze, zaczęli schodzić w dół po drugiej stronie, wtedy właśnie pan Nor- rington wydał rozkaz, by rozpoczęto ostrzał z balist. Pociągnięto za sznury, przesunięto zasuwki, napięto powrósła. Szeroki, płaski młot uderzył w końce włóczni ustawionych na stoja- kach z rur. Normalnie włócznie poleciałyby łukiem w powietrze, te- raz jednak trafiały w cel, zanim jeszcze straciły impet. Wiele z nich przeszyło pierwszego jazgotnika na wylot i zabiło jeszcze następne- go. Balisty, ustawione pod różnymi kątami, ostrzeliwały pociskami całą wyrwę, oczyszczając przestrzeń przed nią i wewnątrz. A oni nadal parli, nędzna zbieranina zanosząca się szczekaniem i wyciem. Vylaeny używały zaklęć, dzięki którym zalewały mury jas- krawym zielonym płomieniem, albo pryskały na obrońców śmier- dzącym kwasem. Ja zakładałem strzałę za strzałą i strzelałem, wie- dząc, że zawsze znajdę jakiś cel wśród wijącej się masy stworzeń. Strzała uderzała, jazgotnik zanurzał się w mrowie swoich towarzy- szy i ich szeregi znów się zamykały. Kiedy stwierdziłem, że została mi tylko jedna strzała - podaru- nek od Faryaah-Tse - zacząłem zbierać te leżące na blankach i zabi- jać aurolańczyków ich własną bronią. Dość szybko i te mi się skoń- czyły, zarzuciłem więc łuk na pierś i wyciągnąłem miecz - w samą porę, bo ciżba jazgotników wspięła się na mur i zbliżała do nas. Wściekła wysunęła się naprzód i była wspaniała. Jej posrebrza- na kolczuga jarzyła się w blasku słońca, które od czasu do czasu przedzierało się przez chmury. Na głowie miała skrzydlaty hełm zwieńczony szpikulcem, a czarne włosy spływały na plecy. Jej miecz ciął i dźgał z niezawodną dokładnością. Jazgotniki zataczały się w tył, trzymając się za strzaskane pyski, z krwią tryskającą z rozciętych arterii, z ogromnymi ranami na piersiach. Obracała się i wymierzała ciosy, skręcała w bok i rzucała się naprzód, zupełnie jakby miała oczy dookoła głowy. Trupy spadały z muru i krwawe koło wokół niej zna- czyło zasięg jej zabójczego miecza. Nay i Leigh zajęli pozycje na dole, broniąc jednej z balist, pod- czas gdy jej załoga ładowała nowe pociski. Nay walczył z dzikością, która była wyzwaniem rzuconym jazgotnikom w ich własnym króles- twie. Jego maczuga lądowała ciężko, miażdżąc kończyny, robiąc wgłę- bienia w głowach, wbijając kawałki zbroi w futro i ciało. W jego kol- czudze i skórzanej kurtce było już sporo dziur, jednak żaden jazgotnik nie miał jeszcze szansy przeprowadzenia ataku, który mógłby okazać się śmiertelny. Bestie, które podeszły wystarczająco blisko, padały od strasznych ran, nadziewane na kolce, dźgane końcem trzonka, z kość- mi potrzaskanymi przez ciężką głowicę maczugi. Jednak choć wszyscy walczyli dzielnie, nikt nie mógł się rów- nać z Leighem. Jakby rzucając wyzwanie jarzącemu się bielą sul- lancirowi, Temmer otoczył mojego przyjaciela złotym blaskiem. Tym razem czułem ciepło bijące od jego ostrza. Ciało jazgotników skwier- czało, gdy odcinał kończyny i odrąbywał głowy. Jeden cios wystar- czał, by powalić aurolańskiego żołnierza na ziemię, ale Leigh był tak szybki, że potrafił ciąć go jeszcze dwa, a czasami nawet trzy razy, zanim ciało uderzyło o bruk. Krew na chwilę brukała ostrze Temmera, po czym spalała się, tworząc chmurę okropnego, duszą- cego dymu. Leigh śmiał się w głos, gestem zapraszając jazgotniki, by się zbliżyły, opowiadając im o zawodach, jakie urządzili sobie z Nayem, błagając, aby podeszły i zginęły - i wiele z nich tak właś- nie robiło. Na dole pod nami aurolańska nawała wlewała się w korytarz, którego granice wyznaczały budynki i sterty gruzu. Łucznicy, za- równo elfy, jak i ludzie, strzelali do nich z okien na wyższych pięt- rach. Włócznicy z Okrannelu bronili stert gruzu, dźgając, szturcha- jąc i kłując jazgotniki, które próbowały się przez nie przedrzeć. Gdzie indziej, dalej w głębi korytarza, oriosańscy Gwardziści uzbrojeni w miecze walczyli równie zaciekle. Potem niechętnie ustępowali, a aurolańska ciżba parła naprzód gęstym strumieniem ciał. Wszędzie trwała zajadła walka i ja również musiałem poważnie wziąć się do roboty. Zająłem się jazgotnikami, które wdrapywały się na mur. Wymieniłem z jednym kilka ciosów, potem zrobiłem unik, pozwalając, aby gnany własnym rozpędem zleciał z blanku. Inny jazgotnik zranił mnie tuż nad prawym kolanem, ale go wypatroszy- łem i zepchnąłem ciało z powrotem na ziemię. Za murami zabrzmiały trąby i ostatnie aurolańskie oddziały ru- szyły naprzód. Jeden z naszych trębaczy zadął, by nas o tym powia- domić. Rzuciłem okiem w stronę zbliżających się nieprzyjaciół, ale nie dostrzegłem sullancira. Jednak nagle przejął mnie zimny dreszcz, a radosne poszczekiwania jazgotników poniżej powiedziały mi, gdzie jest. Sullancir wyskoczył z mgły, kierując się ku wyrwie w murze. Spod jego kopyt strzelały kamienie, które powalały zarówno ludzi, jak i jazgotniki. Leigh z pomocą magicznego miecza położył pokotem niezliczonych nieprzyjaciół i stworzył w ich formacji wyłom, przez który ruszył na niego Czarny Lansjer. Jazgotniki usunęły się na jego piskliwy rozkaz, ustawiając się kołem wokół pary przeciwników. Przywódca aurolańczyków uniósł wszystkie cztery ramiona i krzy- kiem rzucił Leighowi wyzwanie. Niski śmiech wyrwał się z gardła mojego przyjaciela. Dym ciąg- nął się za ostrzem jego miecza, trzymanego luźno w prawej ręce. Leigh poruszał się swobodnie, niemal niezgrabnie, jakby był pijany. Lewą ręką beztrosko dał sullancirowi znak, by się zbliżył. Maska kryła wyraz jego twarzy, ale oczy jarzyły mu się szalonym blaskiem. Sullancir zaatakował, wymierzając ciosy za pomocą ostrzy wy- rastających z obu jego prawych rąk. Leigh uchylił się przed uderze- niem górnego ramienia, zatoczył mieczem niski łuk w lewo, jedno- cześnie przesuwając się w tym kierunku, i odparował cios dolnego ostrza, z odgłosem stali uderzającej w stal. Potem podskoczył, przy- kurczając nogi, i przeskoczył nad dolnym ramieniem Czarnego Lan- sjera. Temmer uniósł się w górę, zakreślił w powietrzu płomieniste złote koło i trafił w nadgarstek dolnej prawej ręki bestii, a Leigh natychmiast uskoczył w lewo. Najeżona ostrzami pięść potoczyła się w szeregi jazgotników. Pierwszy, który jej dotknął, stanął w płomieniach. Płynny metal ka- pał z kikuta, doprowadzając do wrzenia kałuże krwi, w które padały jego krople. Czarny Lansjer wrzasnął z bólu i odwrócił się, aby sta- nąć twarz w twarz z Leighem. Tymczasem mój przyjaciel machnął mieczem w stronę aurolańskiej hordy, obryzgując ją płomienistą krwią ich przywódcy. Przyciskając zranione ramię do piersi, sullancir znów ruszył na Leigha. Zamierzył się górnym prawym ramieniem, na skos, chcąc przeorać go od lewego barku do prawego biodra, ale Leigh z łatwoś- cią usunął się poza jego zasięg, a potem skoczył naprzód. Temmer błysnął, dźgając sztychem, i koniec jego ostrza zagłębił się w boku Czarnego Lansjera. Trysnął płynny metal. Sullancir zaskowyczał, po czym wymierzył następny cios. Uderzył Leigha wierzchem dolnego prawego ramienia, trafiając go w żebra tuż pod prawym ramieniem i rzucając w tył ku wyrwie w murze. Mój przyjaciel potknął się i upadł, ale nie puścił Temme- ra. Chwycił się lewą ręką za prawy bok. Zobaczyłem, jak kaszle i skręca się z bólu. Był za daleko, żebym mógł dojrzeć, czy ma krew na wargach, wiedziałem jednak, że odniósł o wiele poważniejsze obrażenia niż kiedykolwiek przedtem. Sullancir zawył triumfalnie, unosząc w górę swe trzy zdrowe ramiona. Powoli ruszył naprzód. Rozglądał się dookoła, sprawdza- jąc, czy ktoś z nas odważy się interweniować. Ludzie odwracali się od jego płomienistego spojrzenia. Potem nasze oczy się spotkały. W moich oczach bestia mogła zobaczyć moją duszę. Z jego oczu wyczytałam, że on duszy nie ma. Rzuciłem na bok miecz i chwyciłem ostatnią strzałę. Nie spusz- czając wzroku z sullancira, założyłem ją i naciągnąłem swój łuk ze srebrnodrzewu. Patrząc na bestię ponad szerokim grotem, wy- celowałem prosto w jej pierś. Sullancir uśmiechnął się do mnie szyderczo, poruszając szczęką, aby mi pokazać, jak pożre moje serce, kiedy już skończy z Leighem. W odpowiedzi lekko potrzą- snąłem głową, a potem wypuściłem ostatnią strzałę. Tę, którą do- tąd oszczędzałem. Strzała - ta sama, którą wyjęto z ciała Faryaah-Tse w Okranne- lu - poleciała do celu jak po sznurku. Magia, którąją nasycił poprzed- ni sullancir nie osłabła. Czy dlatego, że wcześniej nie zabiła ofiary, dla której była przeznaczona, czy też taka była jej natura, tego nie wiedziałem. Czarny grot trafił sullancira wysoko w pierś, między dwiema parami ramion, a gdy bestia wrzasnęła, płomienista krew buch- nęła kaskadą z jej ust jak stopiony ołów wylewany z formy. Sullancir skoczył naprzód na oślep, o mało nie miażdżąc Leigha kopytami. Wylądował w wyrwie, po czym wybiegł na zewnątrz. Jego dłonie ściskały strzałę, próbując ją złamać, ale bezskutecznie. Pot- wór rzucał się gniewnie, skacząc w tył i przód, niewątpliwie gnany strasznym bólem, a jego tors wznosił się ponad mgłę. W końcu porzucił próby złamania strzały i zamiast tego pró- bował ją wyciągnąć. Ale i to mu się nie udało. Stwór Chytriny uśmiechnął się - był to okropny widok - i podniósł wzrok na mnie. Jego uśmiech stał się jeszcze szerszy, kiedy uderzał pięścią w ko- niec strzały, wbijając ją głębiej w swoje ciało. Z bólu, jaki mu to sprawiło, zaczął przebierać nogami i tańczyć w miejscu, obróciw- szy się na tyle, że mogłem zobaczyć czubek strzały wystający z je- go pleców. Po kolejnym uderzeniu wysunęła się jeszcze o kilkana- ście centymetrów. Potem aurolański przywódca sięgnął ręką do tyłu i zaczął ją wyciągać. Polało się jeszcze więcej krwi - tej, która z rany spływała po jego plecach i brzuchu, i tej, która buchnęła mu z ust, kiedy się śmiał. Nie miałem pojęcia, ile czasu mu zajmie zaleczenie tych ran, byłem jednak pewien, że dopóki pozostała w nim choćby iskierka życia, zdoła dojść do siebie. Miecz Leigha i ta jedna jedyna strzała były w stanie go zranić, ale kiedy będzie już zdrów, zniszczy nas. Na szczęście zabrakło mu czasu. Odgłos trąbki, którym dano nam znać, że nadciągają aurolań- skie posiłki, był również sygnałem dla niektórych z nas, aby przys- tąpić do działania. Tunele, przez które rzeka Durgrue miała zalać nizinę zostały otwarte. Woda trysnęła wielkimi, błotnistymi strumie- niami, wyrzucając w powietrze kawałki murawy, kamienie, ciała i śmieci. Wpadłszy w mgłę, ubiła ją na płową pianę, a potem poto- czyła się naprzód wielką falą, która uderzyła w sullancira. Sycząca para buchnęła z niego wielkimi chmurami. Biały żar osłabł, stwór stał się czerwony, szary, wreszcie czarny, w końcu za- czął pękać. Wokół wirował nurt, obryzgując mu twarz, schładzając v, która zmieniała się w białe sople zwisające z jego brody. Czarny ^ansjer przysiadł, jakby przygotowywał się, żeby stanąć dęba, ale i tylne nogi nie wytrzymały. Przednie skruszyły się, kiedy uniósł je nad wodę, a potem bestia przewróciła się na bok i wybuchła. Potop połknął ją jak nieoznaczony grób i woda popłynęła dalej, przelewając się przez szeregi jazgotników i vylaenów. Kilka teme- yksów zaskrzeczało i rzuciło się z pazurami na jazgotniki, próbu- : wydostać się po ich ciałach nad powierzchnię, ale ich zdychają- i podnóżki zatonęły. Śnieżne szpony kłapały na fale, jakby mogły odstraszyć, jednak woda ściągnęła je w dół i potoczyła naprzód, prosto w walczącą o życie, plującą aurolańską hordę. Dźwięk trąbki przywołał także nasze posiłki z warowni. Strzel- t z kuszami i łukami dołączyli do szeregów włóczników. Kiedy i oni zaczęli razić jazgotniki, aurolański atak w końcu się załamał. Inni icznicy ustawili się po bokach kolumny, a dopiero co naładowane jalisty kładły pokotem całe tuziny wrogów. Nay wraz z oriosański- tii gwardzistami ruszyli naprzód, wbijając się klinem we flankę au- alańczyków. Dotarli do Leigha, który już podniósł się na nogi i cho- musiał przełożyć Temmera do lewej ręki, zdołał zabić kilka jazgotników. Dwie wieże ustawione po obu stronach wyrwy zaczęły wylewać laphthalm, pokrywając wodę płonącym kobiercem. Jazgotniki wynu- ające się na powierzchnię i uciekające wpław nagle stwierdziły, że nizina jest nie do przebycia. Dalej wzdłuż muru jedna z wież oblężni- czych zaczęła się przewracać, bo podnosząca się woda sprawiła, że grunt pod nią stał się zbyt miękki. Wieża padła dostojnie, zrzucając ze szczytu łuczników, i zaczęła się palić, kiedy uderzyła w płonącą wodę. W niecałą godzinę rozbiliśmy w puch pomocną część armii Chy- triny i zamknęliśmy wyrwę w murze płonącym jeziorem. W mieście nadal jednak trwały walki, których wynik nie był jeszcze przesądzo- ny. Naszym zadaniem było teraz dodanie do tego zwycięstwa nas- tępnego. Z ponurą determinacją ruszyliśmy więc naprzód, aby je wykonać. Rozdział 36 Wszystkie nasze oddziały, z wyjątkiem garnizonu, który zosta- wiliśmy do obrony wyrwy, ruszyły na południe i uderzyły na prawą flankę Chytriny. Jej siły, podobnie jak na północy, wtargnęły do miasta kanałami i zaczęły się łamać. Żeby powstrzymać nasz atak, władczyni Aurolanu wypuściła stado wielkich temeryksów. Okryte piórami w jaskrawych kolorach, były nieco większe od tych, które widzieliśmy przedtem. Ich atak na naszą centralną formację był po prostu samobójczy, zahamowały jednak nasz impet i zwolniły tem- po, w którym posuwaliśmy się naprzód. Na dodatek Chytrina podpaliła miasto garnizonowe. Na własne oczy widziałem, jak vylaeny używały magii, aby rozniecić ogień. Wbrew plotkom to nie Cavarre był podpalaczem, nie zrobił tego również nikt z naszych oddziałów. Baron oczywiście dawno już wy- myślił, jak sobie poradzić z takim wybiegiem. Zanim dym zdążył wszystko pokryć duszącą mgłą, trąby zarządziły odwrót i wycofali- śmy do wewnętrznego miasta. Chytrin*! również wycofała swoje oddziały, także armię południową, która znalazła się w sytuacji pa- towej w starciu z oddziałami księcia Augusta. Pożar dał aurolańczykom chwilę wytchnienia, podobnie jak nam, chociaż w zadymionej fortecy trudno było odpoczywać, a nawet oddychać. Jedzenie smakowało jak przypalone i nie dawało się ochro- nić go przed popiołem. Wielu weteranów z uśmiechem mówiło, że dzięki takim doświadczeniom szybciej pozbędziemy się mleka spod nosów, ja jednak nie potrafiłem sobie wyobrazić, w jaki sposób mogło to nam pomóc w naszej obecnej sytuacji. Przez dłuższy czas szukałem Leigha, sądząc błędnie, że udał się do stacji medycznej przeznaczonej dla oriosańskich oddziałów. Większość naszych ludzi wyszła z opresji obronną ręką, odnieśli bowiem, podobnie jak ja, tylko powierzchowne obrażenia. Kilku miało płuca przebite strzałami lub mieczami, wielu też odniosło głębokie rany podczas ataku temeryksów. Wszyscy jednak zdawa- li się być dobrej myśli i zajmowali się zaszywaniem ran, przygoto- wywaniem okładów według instrukcji medyków lub po prostu uspo- kajaniem rannych kolegów, którzy musieli czekać na przybycie elfljskich magów. W końcu znalazłem Leigha w niedużym domku przy bramie w wewnętrznym murze fortecy. Skierowano mnie tam, bo była to stacja medyczna dla arystokracji. Przebywało tam tak niewielu ran- nych, że gdybym był cynikiem, doszedłbym do wniosku, iż więk- szość naszych arystokratów nie tyle miała szczęście, ile po prostu nigdy nie podejmowała żadnego ryzyka. Jednak byłem młody i mia- łem świeżo w pamięci przykłady księcia Kiryła i pana Norringtona, więc założyłem, że dobre przygotowanie i inteligencja pozwoliły większości naszej szlachty uniknąć obrażeń. Leigh leżał na pryczy w kącie pokoju. W nogach łóżka siedział Scrainwood. Na mój widok książę natychmiast spochmurniał, ale Leigh uśmiechnął się do mnie i uniósł się nieco na łóżku, podpiera- jąc się Temmerem. Był rozebrany do pasa i miał obandażowane żebra. Zobaczyłem zaogniony fioletowy siniec pokrywający cały prawy bok przyjaciela i mimo jego odważnego uśmiechu, zdawałem sobie spra- wę, że znosi wielki ból. - Metholanth mógłby ci pomóc, wiesz. Leigh zbył tę sugestię machnięciem ręki. - Innym jest bardziej potrzebny. Scrainwood, który przykładał okład do siniaka na czole, wbił we mnie gniewny wzrok. - To jest stacja dla arystokratów. Twoją nogą zajmą się gdzie indziej. Spojrzałem na niego, nasyciwszy wzrok taką dawką pogardy, na jaką tylko było mnie stać, a potem potrząsnąłem głową i skinąłem Leighowi. - Jak poważna jest twoja rana? - Na pewno połamane żebra. Nie kaszlałem krwią. - Skrzywił się. Jego oddech był szybki i wysilony. - Elf jest już w drodze. Sko- ro tylko wyleczy księcia... - Rozumiem. - Znów spojrzałem na Scrainwooda. - A panu co się stało? - Koń mnie zrzucił i uderzyłem się w głowę. Zrobiłem, co mogłem, by ukryć zdumienie, wiedziałem bowiem, że towarzyszył Augustowi, a nie wyobrażałem sobie, żeby sam pchał się do walki. Niemniej jednak żołnierze zazwyczaj wspominają, kto ich zranił i w jaki sposób, co sugerowało, że te obrażenia nie były wynikiem potyczki z nieprzyjacielem. Historia, którą usłyszałem później - nie od samego księcia, oczywiście - mówiła, że Scrainwood poprowadził po prostu niewielką grupę żołnierzy w niewłaściwe miejsce w niewłaściwym czasie. Zaatakował ich błąkający się od- dział jazgotników, koń księcia padł, a on sam uderzył głową w kory- to, w którym pojono wierzchowce. Jego ludzie zdołali go odnieść w bezpieczne miejsce, ale dwóch z nich zapłaciło za to życiem. Leigh zakaszlał słabo, po czym zasyczał z bólu. - Książę powiedział mi, że sullancir, który dowodzi południo- wą armią to szroniec. Podobno ma okropną moc. Wydziela miazma- ty strachu. Co gorsza, nie można go zabić. Scrainwood entuzjastycznie pokiwał głową. - Tak, już jest martwy, więc nie może umrzeć ponownie. Nasze strzały zupełnie na niego nie działały. Wąskie ulice ograniczały za- sięg jego maczugi, bo inaczej by nas zmiażdżył. - Jak sobie poradził August? - Dobrze. - Książę Scrainwood opowiedział mi, że August zdołał trafić sullancira z katapulty naphthalmem i podpalił go. To zmusiło go do odwrotu, ale się nie spalił. Skinąłem głową, a potem wskazałem Temmera. - Najwyraźniej tylko magiczna broń działa na te bestie. Lepiej ozdrowiej do czasu, kiedy tu przybędzie. - Taki mam plan. - Uśmiechnął się i spojrzał ponad moim ra- mieniem w stronę drzwi. - A oto i pierwszy krok na tej drodze. Odwróciłem się, usłyszawszy szelest, i natychmiast poczułem się, jakbym znalazł się w niewłaściwym miejscu. Do pokoju weszła kobieta-elf, ubrana w brązową suknię, która, choć nie odświętna, nie miała nic wspólnego z polem bitewnym. Ja stałem, śmierdząc dymem, pokryty sadzą i krwią, ona zaś była czysta i świeża, z błysz- czącymi oczami i prześlicznym uśmiechem. Wydawała się całkowi- tym przeciwieństwem tego, co sobą reprezentowaliśmy. Podeszła natychmiast do Leigha, ale on potrząsnął głową. - Powinnaś zająć się księciem Scrainwoodem. Kobieta uśmiechnęła się pobłażliwie. - Proszę wybaczyć, ale to ja wybieram, kogo leczę i z czego. Moja moc jest ograniczona i chcę ją jak najlepiej wykorzystać. - Ale moja głowa... to boli - Scrainwood odsunął kompres, aby jej pokazać guza. - A ja dostrzegam jeden możliwy powód. - Kobieta wyciągnę- ła dłoń i przesunęła środkowym palcem lewej ręki po guzie. Zoba- czyłem niebieski błysk, podobny do iskierek, które pojawiają się pod- czas pocierania wełnianej tkaniny. Scrainwood kwiknął i rzucił się w tył, uderzając głową o ścianę, a potem zawarczał: - Co ty zrobiłaś? - Działania magiczne wymagają wydatkowania energii. Mogę wykorzystywać własne rezerwy lub -jeśli pacjent jest otwarty na moc - mogę użyć energii jego własnego ciała. Zmniejszyłam obrzęk i zale- czyłam uszkodzenia, ale nic za darmo. W tej jednej chwili poczułeś ból, jaki sprawiłaby ci ta rana przez cały okres naturalnego gojenia. Scrainwood zmarszczył brwi i oparł się o ścianę, masując tył głowy. Kobieta uśmiechnęła się do Leigha. - Nazywam się Jilandessa. W twoim wypadku muszę najpierw ustalić naturę obrażeń, zanim będę mogła przygotować zaklęcie, aby cię wyleczyć. Leigh uśmiechnął się. - Jestem na pani rozkazy. Jilandessa zrzuciła z ramion kruczoczarne włosy, rozczapierzy- ła swe długie palce i ustawiła dłonie przed jego bokiem. Wypłynął z nich słaby czerwony blask, który jednak nie dotarł do ciała Leigha. Kobieta odsunęła się, mrużąc stalowoniebieskie oczy. - Coś uniemożliwia mi dostęp. Nie mogę używać wobec ciebie czarów. Leigh zmarszczył brwi i rzucił okiem na miecz, który ściskał prawą dłonią. - Czy to może być przyczyna? Kobieta skinęła głową. - Bardzo możliwe. Jesteś z nim związany. Dopóki go dotykasz, nie zdołam cię uleczyć. Zwyczajna magia na ciebie nie zadziała. Leigh uśmiechnął się i zerknął na mnie. - Widzisz, Hawkins, niepotrzebnie dałeś się podsmażyć na tym moście. > - Jak to miło, że teraz dowiaduję się o tym. Leigh znów spojrzał na miecz. - No cóż, jeśli muszę się ciebie pozbyć... Scrainwood ukląkł obok niego, po prawej stronie, i wyciągnął ręce gotów pochwycić Temmera. - Potrzymam go dla ciebie. - Jest pan bardzo uprzejmy, wielmożny książę, ale... - Leigh potrząsnął głową- ...nie mogę pana traktować jak służącego. -Prze- łożył miecz do lewej ręki, a potem wręczył go mnie. - Hawkins, potrzymasz to dla mnie? O mało nie zaprotestowałem, że ja również nie jestem jego słu- żącym, zrozumiałem jednak, iż nie o to mu chodziło. Przyjąłem broń z jego ręki, mocno ujmując pochwę, by nie dotknąć samego miecza. Wydawał się lekki - o wiele lżejszy niż powinien - i dobrze wywa- żony. Sam w sobie, nawet bez magii, był groźną bronią. Kiedy tylko Leigh go wypuścił, mięśnie jego twarzy zwiotczały, a oczy zaczęły błądzić. Pojawił się w nich wyraz bólu i mój przyja- ciel opadł na łóżko. Próbował się uśmiechnąć, ale przeszkadzały mu zaciśnięte zęby. - Jestem gotów. Jilandessa szybko zajęła się swoją pracą i tym razem czerwone magiczne światło przeniknęło do jego ciała. Zobaczyłem, jak na jego prawym boku narasta srebrzysta linia, świecąca nawet przez ban- daż. Wyglądało to tak, jakby obrysowała złamane żebra. Przypomi- nała nieco błyskawicę i zapewne sprawiała taki sam ból. Czerwień zmieniła się w zieleń, srebrna błyskawica pociemnia- ła, a potem zniknęła. Sińce na piersi Leigha zbladły, wycofując się jak uciekająca armia. Jego oddech stał się swobodniejszy i przestał zaciskać zęby. Nie zmienił pozycji, ale raczej ze znużenia niż dlate- go, że nie mógł się poruszać. Sennie skinął głową uzdrowicielce. - Czuję się znacznie lepiej. Dziękuję. Jilandessa uśmiechnęła się. - Teraz powinieneś przespać się przez jakiś czas, a kiedy się obudzisz, będziesz zdrów. Leigh uśmiechnął się i wyciągnął do mnie rękę. - Poproszę o Temmera. Wydał mi się wtedy podobny do dziecka, które przed zaśnięciem prosi o ulubioną zabawkę. Zawahałem się, nie dlatego, że sam prag- nąłem tego miecza, ale ponieważ życzyłem przyjacielowi spokoju, jaki znał przedtem, zanim znalazł magiczną broń. W głębi duszy coś mówiło mi jednak, że nigdy już go nie odzyska, więc oddałem mu Temmera i próbowałem się uśmiechnąć, kiedy przycisnął go do piersi dokładnie tak, jak robił to szkielet w grobowcu. Kobieta zwróciła się do mnie. - Czy mam teraz zająć się twoją nogą? Uniosłem wzrok zaskoczony. - Nie, wielmożna pani, ja nie jestem arystokratą. - Magia nie zna takich różnic. - Lekko wzruszyła ramionami. - Poza tym nosisz łuk ze srebrnodrzewu. Przez swoje czyny stałeś się godzien mojej opieki. - Nie chciałbym jednak, aby pani męczył? się dla mnie. To po- wierzchowna rana, tu potrzebna jest igła i nić nie magia. Jilandessa uśmiechnęła się lekko. - Wobec tego użyjętwojej własnej energii, jak z księciem Scra- inwoodem. No cóż, to była okazja, której nie mogłem zmarnować. Skiną- łem głową i przygotowałem się na cierpienie. Zawsze sądziłem, że mam dużą wytrzymałość na ból i wykorzystywałem to na swoją ko- rzyść, budując sobie reputację stoika. Przybrałem pełną spokoju minę i skierowałem wzrok na Scrainwooda. Jilandessa przesunęła palcem nad cięciem w moim udzie. Mia- łem wrażenie, jakby wbiła mi w ranę szklany nóż i zaczęła nim ob- racać, pchając ból coraz głębiej i głębiej. Wzmagał się on przez chwi- lę, potem dwie. Oczekiwałem, że zaraz zacznie się zmniejszać, ale on nadal narastał. Chciałem kląć, chciałem bluźnić imieniu Fesyin, ale powstrzymałem się. Zmusiłem się, by moja twarz nie zmieniła wyrazu, i spokojnie oddychałem, kiedy ból stawał się coraz dotkliw- szy, a potem nie dałem po sobie poznać ulgi, kiedy zaczął słabnąć. - No i już. - Kobieta uśmiechnęła się do mnie, odsunęła o krok i ukłoniła się księciu i Leighowi. - Do widzenia, dobrzy panowie. Skinąłem jej głową. - Bardzo dziękuję za pomoc. Wyszła z pokoju. Patrzyłem za nią, gdy odchodziła, a potem od- wróciłem się, aby spojrzeć na Leigha. Już spał. Zobaczyłem, że Scrain- wood wpatruje się we mnie gniewnie. Jego twarz wyglądała tak, jakby ból, który wytrzymałem, był gorzkim napojem, który on musiał wypić. Zignorowałem go, schyliłem się i pocałowałem Leigha w czoło. - Spij dobrze, Leigh. Jutro twoje czyny zdecydują o losie forte- cy Draconis. W chaosie, który ogarnął wewnętrzną fortecę, jakoś udało mi się znaleźć Wściekłą i razem wróciliśmy do Wieży Koronnej ukryć się w jej pokoju. Mimo że oboje byliśmy brudni, głodni i znużeni, rozebraliśmy się i padliśmy do łóżka. Rzuciliśmy się na siebie z dzi- ką żądzą, a ja poznałem przyjemność, jakiej nie doświadczyłem jesz- cze nigdy przedtem. Ludzie często zastanawiają się, dlaczego w takich okoliczno- ściach wiele par tak chętnie uprawia miłość. Niektórzy twierdzą, że wojna, ze wszystkimi jej okropnościami, krwią i umieraniem, przy- pomina nam, iż sami jesteśmy śmiertelni. Prokreacja, a przynajmniej prowadzący do niej akt, to reakcja człowieka, który stanął oko w oko z własną śmiercią. Inni utrzymują, że radość z przetrwania jest tak wielka, iż same słowa, myśli i pieśni nie zdołają jej wyrazić. Żeby ją wyśpiewać, potrzebny jest cały człowiek, ciałem i duszą. Jeszcze inni sugerują, że jest to sposób na powrót do normalności po poby- cie w pokręconym, niszczącym umysł piekle wojny. ^ W moim wypadku w grę wchodziło to wszystko i coś jeszcze. Byłem młody i absolutnie oczarowany Wściekłą, jednak jasność umysłu, którą podarował mi Kedyn, nie pozwoliła mi żywić wątpli- wościco do ostatecznego losu naszego związku. Nawet jeśli oboje przeżyjemy tę wojnę, ja się zestarzeję a ona nie. Wreszcie znudzę się jej lub, jeśli okażę się szczęściarzem, będzie trzymała mojądłoń, ciedy spocznę na łożu śmierci. Myślę, że chciałem z nią dzielić na- liętność właśnie wtedy, w tym miejscu, w tych okolicznościach, żeby liała coś, co będzie mogła wspominać. Nie chciałem, by zdołała • mnie zapomnieć, bo wiedziałem, że ja nie zapomnę jej nigdy. Jej motywów mogę się tylko domyślać. Kiedy zauważyła, w prze- vie między naszymi szaleństwami, że moje udo zostało wyleczone pomocą magii, żartobliwie oskarżyła mnie o spotkania z innym elfem. Czy tak cię już rozpuściłam, Hawkins, że ludzka kobieta cię lie zaspokoi? Roześmialiśmy się z tego i wróciliśmy do naszej miłości. Dostrzeg- i jednak ton smutku w jej głosie, kiedy droczyła się tak ze mną. Jako Vorquelf zawsze czuła się wyobcowana, dlatego myśl, że inny elf związany ze swoim krajem, może być dla mnie bardziej atrakcyjny niż ona, zbyt łatwo zagnieździła się w jej sercu. Robiłem, co mogłem - słowem i czynem - by zniszczyć ten lęk, i sądzę, że w końcu mi się to udało. Jednakże właśnie z tego powodu Wściekła lgnęła do mnie. Mogła do kogoś należeć, bo dla mnie nie była kimś obcym. Kiedy byliśmy razem, świat wokół nas nie przestał się kręcić i w końcu dotarł także do naszej kryjówki. Gdy zapadł zmierzch - wcześniej niż zwykle, bo dym zasłaniał słońce - głośny huk wstrząs- nął miastem, a wieża zatrzęsła się tak mocno, że wypadłem z łóżka. W uszach mi dzwoniło zarówno z powodu eksplozji, jak od śmie- chu Wściekłej. Rzuciłem jej spojrzenie pełne udawanego niezado- wolenia, po czym ściągnąłem koc i owinąłem się nim. Usłyszawszy ludzi biegających po korytarzu, wyszedłem i zacząłem ich pytać, co się stało. Nikt jeszcze nie wiedział, później jednak Dothan Cavarre przed- stawił bardzo prawdopodobną rekonstrukcję wydarzeń. Najwyraź- niej nieprzyjaciel chciał jak najszybciej przyprowadzić metalowego smoka, żeby rozbić wewnętrzną bramę, i jakiś vylaen powożący wozem z prochem wjechał do płonącego miasta. Źle skręcił, znalazł się w ślepej uliczce wśród płonących budynków i jeden z nich za- walił się prosto na jego wóz. Proch zajął się płomieniem, w wyniku czego nastąpił wybuch, który obrócił w gruzy sześć przecznic. Dobrą stroną tego wybuchu było to, że ugasił on kilka pożarów, które zresztą same już się wypalały. Kiedy słońce zaszło, a księżyc wzniósł się na niebo, dym zaczął się przerzedzać i odpływać w stro- nę obozu Chytriny. To utrudniło nam ocenę, na ile osłabiliśmy jej siły, jednak trupy walające się na ulicach i relacje dowódców suge- rowały, że straciła co najmniej połowę armii. Wybuch pozbawił ją też prochu, bez którego machina nie mogła działać. Nie zdawaliśmy sobie wówczas sprawy, że Chytrina nie ma dodatkowych zapasów, ale zaprzestanie ostrzału samo w sobie dało nam tak potrzebną chwilę wytchnienia. Byliśmy przygotowani, że w każdej chwili może on rozpocząć się na nowo, ale kiedy metalowy smok nadal milczał, wróciła nam ufność w wytrzymałość fortecy. Wyeliminowanie z walki machiny zmusiło Chytrinę do zrobie- nia czegoś, czego - jak sądzę - wolałaby uniknąć. Po raz pierwszy zdaliśmy sobie sprawę z jej zamiarów, kiedy skrzydlaty kształt na chwilę zasłonił księżyc. Nie widziałem go, ale inni zaczęli krzyczeć, że zobaczyli smoka. Cavarre natychmiast odseparował ich i przepy- tał, jednak plotka szybko się rozniosła i nawet elfy i urZethi wyda- wali się zaniepokojeni. Znałem co prawda smoki z legend, lecz trudno jest czuć wielki strach przed stworem, który jest dla nas jedynie pos- tacią z mitów. A przecież biorąc pod uwagę to, co widziałem w Atvalu, powi- nienem był tracić głowę z przerażenia. Tam zobaczyłem, co smoki potrafią zrobić z miastem, i powinienem zrozumieć, jak łatwo mog- łyby zrównać fortecę z ziemią. Jednakże dopiero o świcie, kiedy masywny stwór otworzył swe nietoperze skrzydła i skoczył w po- wietrze, naprawdę zacząłem się trząść. Prawdziwe są legendy i opowieści bardów, które opisują smoki jako wielkie, pokryte łuskami bestie z rogami na głowie, zakończo- nymi szpikulcem ogonami, pazurami i skrzydłami, a na dodatek ob- darzone ognistym oddechem. Nie wspominają one jednak o dwóch rzeczach. Pierwsza z nich to wdzięk i swoboda, z jaką poruszają się te ogromne istoty. Nigdy nie opisałbym zachowania smoka jako fig- larnego, jednak jego ruchy - kręcenie ogonem w locie, pochylanie głowy w lewo i w prawo - przywodziły na myśl jednocześnie cieka- wość kotów i psów i zwinność jaskółki. Druga rzecz, o której nie wspominają legendy, to inteligencja błyszcząca w oczach smoka. Wylądowawszy przez bramą wewnętrz- nej fortecy, orząc pazurami bruk i zgniatając swym ciałem dopalają- ce się ruiny domów, potwór ogarnął nas wzrokiem. W jego świetlis- tych zielonych ślepiach dostrzegłem złote plamki. Te same kolory, choć w odwrotnej proporcji, zdobiły jego łuski. Obserwował nas, a gdy nasze spojrzenia się skrzyżowały, wiedziałem, że spogląda prosto w moją duszę. Widzi moich rodziców, ich rodziców i tak da- lej, aż do zarania dziejów. W jego wzroku nie dostrzegłem współ- czucia ani zrozumienia. Po prostu ciekawość i być może odrobinę intelektualnej satysfakcji wynikającej ze świadomości, że niektóre gałęzie naszego rodu zdegenerowały się przez wieki. Potem oczy smoka nieco przygasły, a jego pierś rozdęła się. Sto- jąc na blankach na północ od wieży, poczułem przepływające obok mnie powietrze, kiedy potwór nabierał oddechu. Potem ruch ustał i po- wietrze stało się nieruchome jak przed burzą. Tylko wrzaski przerażo- nych ludzi, uciekających z muru w pobliżu bramy, rozdzierały ciszę. Potem smok dmuchnął. Uderzył we mnie podmuch gorąca, zupełnie jakbym wkroczył do ciepłego domu w lodowatą, zimową noc, tylko o wiete gorętszy i mocniejszy. Oczy zaczęły mi łzawić i natychmiast musiałem je zmrużyć, bo jaskrawa smuga płomienia wystrzeliła z pyska bestii. Żelazne okucia dębowej bramy zmieniły kolor z czarnego na czer- wony, po czym w mgnieniu oka zagotowały się i spłynęły. Drewnia- ny szkielet trwał na miejscu przez moment, bo utrzymywał go ma- sywny pal, którym zamknięto bramę. Potem jednak zajął się płomieniem, a w sekundę później i pal się zapalił. Usłyszałem trzask i płonące odłamki drewna rozsypały się po dziedzińcu, jakby ktoś nieostrożnym kopnięciem rozrzucił węgle z obozowego ogniska. Ludzie, którzy nie zdołali uciec, zostali zdmuchnięci z muru, ale spłonęli na popiół, jeszcze zanim ich ciała dotknęły bruku. Co najdziwniejsze - podobnie jak w Atvalu - kamienie w pobliżu bra- my zaczęły się topić, a potem zastygły. Brama wyglądała jak sprys- kana kamienną falą, która zastygła, zanim zdążyła odpłynąć. Przy- pominała nieco pełną zaskoczenia twarz, jakby nie mogła uwierzyć, kto za chwilę przez nią przejedzie. Smok skoczył w powietrze, raz wrzasnął wyzywająco, po czym okrążył fortecę i odleciał z powrotem do obozu Chytriny. Usadowił się tuż za jej namiotem i radośnie zaryczał. Wściekła, drżąc, wsunęła się w moje ramiona. Pan Norrington pojawił się obok mnie na murze. - Odłamek Smoczej Korony, który zdobyła w Okrannelu, poz- wala jej wydawać rozkazy temu smokowi. Jeśli zdobędzie fragmen- ty tutaj przechowywane, jej moc jeszcze się zwiększy. Zamiast tej jednej bestii, będzie mogła kontrolować legion. Skinąłem głową. - Nie możemy na to pozwolić. Jakby szydząc z naszego postanowienia, w aurolańskim obozie odezwały się bębny wojenne i oddziały północy ruszyły do ataku. Rozdział 37 Wściekła, pan Norrington i ja pobiegliśmy po schodach w dół, gdzie zgodnie z rozkazami Cavarre'a i księcia Kiryła żołnie- rze ustawiali balisty do obrony zniszczonej bramy. W innych miej- scach Nay, Leigh, August i nawet Scrainwood pomagali w budowa- niu barykad. Wozy podtaczano i przewracano, wokół nich układano kłody najeżone szpikulcami - niektórzy nawet kopnięciami popy- chali ku nim płonące resztki bramy, aby pomagały powstrzymać nad- pływającą nawałę. Z ulicy nie mogliśmy zobaczyć linii sił aurolańskich sunących przez miasto, ale kiedy katapulty i wieże ogniowe rozpoczęły ostrzał, wiedzieliśmy, że zaczęły się zbliżać. Kamienie leciały łukiem przez niebo, wznosiły się chmary kruczych stóp, tryskały strumienie ognia. W oddali słyszeliśmy wrzaski, widzieliśmy bijący w górę tłusty czar- ny dym, jednak huk bębnów ani na chwilę nie ustawał. Wśród dymu zamajaczyła jakaś wysoka postać, poruszająca się niezdarnie i ciągnąca za sobą ciężką maczugę. Kiedy podchodziła bliżej, dym kleił się do niej, a potem niechętnie odpływał. Jej ciało też miało barwę dymu, przez dziury w skórze majaczyły poczerniałe mięśnie. Kiedy niezgrabnie opierając się o jakiś budynek, stwór za- czepił ramieniem o ramę okna na drugim piętrze i złamał ją, zdałem sobie sprawę, jakijest wielki. Był to szroniec, a gdy jego smród wresz- cie do mnie dotarł, uświadomiłem sobie, że naprawdę jest żywym trupem. I sullancirem. Kiedy monstrum wynurzyło się z dymu, nastąpiły po sobie dwie rzeczy. Po pierwsze, poczułem się podobnie jak wówczas, gdy po raz pierwszy wystrzelił metalowy smok. Tym razem jednak ściana, która we mnie uderzyła, nie miała wymiaru cielesnego. Nie odczu- łem jej fizycznie. Nie wstrząsnęła mną, ale wiedziałem, że przeszła przeze mnie na wskroś. Kiedy to wrażenie minęło, zadygotałem, a po- tem poczułem ból. W prawej nodze, w miejscu, gdzie otrzymałem cięcie. To, które później zostało magicznie wyleczone. Przez dziurę w spodniach zobaczyłem, że rana ponownie się otworzyła. Wszędzie dookoła mnie, na murach i na dziedzińcu, lu- dzie osuwali się na ziemię. Krew zaczęła się lać z pokaleczonych ciał, które wcześniej wykurowano z pomocą czarów. Leigh również padł, łapiąc się za żebra. Pan Norrington zmrużył oczy. - Chytrina zdołała zneutralizować lecznicze zaklęcia. Ewakuuj- cie rannych. Zabierzcie ich z muru do wieży. Ruszajcie się, szybko! Poszukałem wzrokiem Leigha. Nay pomógł mu wstać na nogi, a jakiś mężczyzna zarzucił sobie jego lewą rękę na ramiona i właś- nie odprowadzał go na bok. Minęła chwila, zanim zdałem sobie spra- wę, kim był człowiek, który pomagał Leighowi, a potem cały się zjeżyłem. Scrainwood! Ten tchórz wykorzystywał mojego przyja- ciela jako wymówkę, aby uciec z pola bitwy. Właśnie ruszyłem za nimi, przeskakując nad przewróconym wo- zem i jakimiś płonącymi kłodami, kiedy nastąpiła ta druga rzecz. Sullancir zaczął promieniować strachem, który rozchodził się wo- kół niego jak echo w wielkiej hali. Wszędzie dookoła mnie w oczach ludzi pojawiło się szaleństwo. Niektórzy rzucili broń i ukryli twarz w dłoniach, zbyt przerażeni, by patrzeć na zbliżającego się potwora. Inni odwracali się i wymiotowali, podczas gdy jeszcze inni zaczęli wrzeszczeć. Czułem, jak jego magiczna energia mnie bada, starając się zna- leźć jakiś lęk, który znalazłby we mnie oddźwięk. Każdy, poważny czy błahy, nadawał się do wykorzystania. Potrzebny był tylko jakiś punkt zaczepienia, by otworzyć ranę w mojej duszy. Potem czar mógł już działać dalej, wpędzając mnie w panikę, żebym stracił rozum i stał się bezbronną ofiarą aurolańskiej hordy. Przebiegłem obok balisty w chwili, kiedy książę Kirył pociągał za sznurek i wypuszczał pół tuzina długich na półtora metra włóczni na zataczającego się olbrzyma. Wiele z nich trafiło w cel, przeszy- wając uda i ramiona, brzuch i pierś. Jedna nawet przeszła przez gar- dło monstrum. Pod wpływem uderzeń sullancir zatoczył się w tył i wpadł na komin. Ten pękł pod jego ciężarem, ale potwór zaczął znów powoli gramolić się na nogi. Biegnąc, wydostałem się z zasiągu wzroku potwora, ale lęk na- dal mnie gnębił. Sądzę, że wówczas nie oszalałem tylko dlatego, bo bardziej przejmowałem się Leighem niż sobą. W pewien sposób magia sullancira wywarła na mnie jakiś wpływ, ale i ona, i ja mieli- śmy ten sam cel, więc nie zdołała mi zaszkodzić. O mało ich nie przegapiłem, bo Scrainwood zaciągnął Leigha w boczną uliczkę i posadził przy ścianie. Książę kucał właśnie przy moim przyjacielu, a obie jego ręce zaciskały się na schowanym w po- chwie Temmerze. Leigh trzymał rękojeść miecza jedną ręką, a dru- gą słabo próbował odepchnąć napastnika. Moje uderzenie trafiło Scrainwooda w twarz i odrzuciło go na bruk. Wylądował na pośladkach, z kolanami podciągniętymi do pier- si. Zobaczyłem, że ma rozciętą wargę. Różowy koniuszek języka wysunął się, posmakował krwi, a potem cofnął się, jakby rana była pokrzywą, która go ukłuła. Ukląkłem na jedno kolano obok Leigha i położyłem ręce na jego ramionach. - Leigh. Leigh! Musisz wstać. Musisz zabić sullancira. Przyjaciel gwałtownie potrząsnął głową, patrząc na mnie, ale mnie nie widząc. - Nie, nie, nie! - Leigh! - Uniosłem ręce, aby go uderzyć. Warknął na mnie i zrobił ruch, jakby chciał wyciągnąć miecz, ale zakaszlał i zwinął się z bólu. To przywróciło mu przytomność. - Nie mogę, Hawkins. - Musisz. Ty masz Temmera. Ty możesz go zabić. - Nie mogę, Hawkins. - Leigh schwycił mnie za kolczugą. - Czy nie rozumiesz, Temmer nie ochronił mnie przed magią. On ni- gdy mnie nie chronił. Jeśli ja... ten sullancir... Hawkins, nie mogę tego zrobić. Zginę. Klątwa się wypełni. - Jeśli nie użyjesz tego miecza, twoi przyjaciele i twój ojciec zginą! - Potrząsnąłem nim, niezbyt gwałtownie, ale stanowczo. - Musisz to zrobić, Leigh. - Nie mogę! Scrainwood przyczołgał się do nas na czworakach. - On nie jest w stanie tego zrobić, Hawkins, sam widzisz. Le- igh, daj mi miecz. Ja się tym zajmę. Oczy Leigha rozszerzyły się i w jego głosie zabrzmiało przerażenie. - Nie, nie, nie, nie! - Mocno przycisnął do siebie Temmera. - Nie, nie, nie! - Leigh! - Chwyciłem go za głową i zmusiłem, aby na mnie spojrzał. - Musisz wrócić do walki. On jednak znów patrzył niewidzącymi oczami. - Nie, nie, nie, nie... - On tego nie zrobi, Hawkins. Daj mi ten miecz. Prychnąłem i raz jeszcze wymierzyłem Scrainwoodowi policzek. - Jesteś głupcem. Książa znów przykucnął i przyłożył lewą dłoń do twarzy. - Ja, głupcem? Bez tego miecza... - Tak, wiem. - Spojrzałem na przyjaciela, który kulił się przy ścianie. Trzymał się Temmera jak bluszcz drzewa, jak niemowlę matki. Przypomniałem sobie dawnego Leigha. Śmiejącego się, kom- ponującego wiersze, przybywającego na przyjęcie, szarmanckim gestem przyjmującego w nagrodę szal Ryhope... Tamten Leigh był mi bliski jak rodzony brat. Ten człowiek u moich stóp, przytulony do miecza, nie był moim Leighem. - Przepraszam, przepraszam - to mówiąc, mocno uderzyłem go w żebra. Leigh zawył z bólu, który w jednej chwili wyssał z jego ciała całą siłę, dzięki czemu łatwo mogłem wyrwać Temmera z jego uścisku. Potem warknąłem i pogroziłem mieczem oriosańskiemu księciu. - Jesteś głupcem, Scrainwood, bo o niego prosiłeś. Taki miecz można jedynie brać siłą. Wyciągnąłem Temmera z pochwy i zobaczyłem swoje odbicie w jego złotym ostrzu. Zrobiło mi się bardzo żal Leigha, bo nagle zrozumiałem, z czym musiał żyć. Temmer był jednocześnie cudow- ny i straszny. Najlepszy przyjaciel i najgorszy wróg. Pożądałem go, nienawidziłem, podziwiałem. Kiedy ścisnąłem w dłoni jego rękojeść i obnażyłem złote ostrze, cały świat zmienił się w moich oczach. Nagle zacząłem dostrzegać tęczę kolorów, których przedtem nie widziałem. Leigha otaczały barwy strachu i bólu, podczas gdy wokół ciała Scrainwooda płonęła nienawiść. W jednej chwili poznałem w nim nieprzyjaciela i wie- działem, że zabicie go byłoby usprawiedliwione, zdawałem sobie jednak sprawę, że w pobliżu znajduje się bardziej wartościowy łup i Temmer żąda, abym go znalazł. Odrzuciłem swój stary miecz. Miałem Temmera, nie potrzebowa- łem żadnej innej broni. Mogła mi tylko przeszkadzać, sprawiać, że będę się potykał, kraść mi chwałę, którą mógłbym zdobyć z Temmerem. Wybiegłem z alejki i powstrzymałem falę uciekających wojow- ników. Kiedy skręciłem i wkroczyłem na dziedziniec, sullancir wła- śnie pochylał głowę i przechodził przez bramę. Kilka strzał, w więk- szości elfich, poleciało w jego stronę. Olbrzym był już nimi cały naszpikowany, ale jego twarz o luźno zwisającej szczęce i pustych oczach nie zdradzała, czy odczuwa ból, czy też nie. Kiedy się zbliżał, każdy jego ciężki krok kruszył bruk ulicy. Mia- zmaty strachu stały się jeszcze potężniejsze. Ataki magicznej energii zwiększyły tempo i intensywność, szukając w umyśle każdego czło- wieka jakiegoś lęku, który mogłyby wykorzystać. W jednej sekundzie przeżyłem na nowo niezliczone straszne sytuacje. Każda z nich mog- łaby mnie złamać, ale w prawej dłoni dzierżyłem Temmera. Mam Temmera. Czego miałbym się bać? Jakiś mężczyzna przeskoczył przez barykadę i ruszył naprzód z mieczem w dłoni. Wiedziałem, że to Kirył, Temmer jednak nało- żył na niego nowe kolory. Odwaga unosiła się wokół niego jak para nad jeziorem, a wściekłość gorzała w jego sercu jak ogień. Miecz księcia błyskał w lewo i w prawo, przecinał mięśnie i łamał kości, gdy unikając uderzenia maczugi, wymierzał ciosy w nogi szrońca. Dostał się za plecy olbrzyma i ciął go w nogę od tyłu, mając nadzie- ję, że okuleje. I udałoby mu się, gdyby jego przeciwnik był po pro- stu stworzeniem z krwi i kości. On jednak był sullancirem, a jego najbardziej niebezpieczna broń znalazła wreszcie jakiś słaby punkt. Lęk. Strach o los córki. Obawa, co się z nią stanie, jeśli jej oj- ciec zginie. Strach ten podniósł głowę w jego sercu i uderzył jak wąż. Kirył zawahał się, zatrzymał. Widziałem, jak lęk, że nigdy już nie zobaczy Alexii, narasta w nim i jak na moment go paraliżuje. O jeden moment za długo. Maczuga Czarnego Lansjera zatoczyła łuk i rozmiażdżyła Kiry- ła na murze fortecy. Nogi księcia drgały na ziemi, a reszta ciała wy- lewała się z krateru, jaki wielka głowica wybiła w murze. Kiedy zbliżyłem się na odległość uderzenia, Temmer w pełni zaprezentował mi swoją moc. Sullancir zdawał się poruszać jakoś wolniej, ja zaś widziałem wokół niego fale ruchu, wskazujące, w któ- rą stronę się zwróci i gdzie znajdzie się jego maczuga. Robienie uni- ków było bardzo proste. Uchyliłem się od uderzenia i przebiegłem pomiędzy nogami potwora. Uniosłem miecz w górę i zatoczyłem nim łuk, ściskając ręko- jeść obiema rękami i celując w lewe kolano Czarnego Lansjera. Kiedy ostrze zagłębiło się w ciało nieprzyjaciela, skóra i mięśnie stały się dla mnie niemal przezroczyste. Widziałem, jak miecz przecina ścięg- na. Przekręcając go nieco lub poruszając na boki poprowadziłem go przez staw kolanowy tak, by nie zaklinował się w kości. Temmer wydostał się po drugiej stronie, rozpryskując na ścianie śmierdzący płyn, który służył Czarnemu Lansjerowi jako krew. Skoczyłem naprzód, kiedy szroniec zaczął się przewracać, i ob- róciłem się, aby znów zaatakować. Ciąłem do tyłu w jego lewe udo, aby czubek Temmera zaledwie zadrapał kość. Podskoczywszy, wy- lądowałem na pośladkach sullancira, kiedy jego biodra uderzyły o zie- mię, i przebiegłem po jego plecach. Potwór próbował odepchnąć się od ziemi rękami, ale szybkie cięcie przez lewą pachę, a potem tro- chę piłowania wystarczyło, aby to ramię odpadło. Sullancir padł na lewy bok, zrzucając mnie na ziemię, ale wylą- dowałem bez problemu. Zrobiłem koziołka, przetoczyłem się, sta- nąłem na nogi i wróciłem ku głowie potwora. Sullancir, unosząc się na prawym ramieniu, zdołał wznieść głowę na wysokość półtora metra. Chociaż był ogromny, brzydki i śmierdział śmiercią, podbieg- łem i pchnąłem sztychem w górę. Wbiłem Temmera w pusty oczo- dół i głębiej, w to, co pozostało mu z mózgu. Z rany trysnął ciemny, śmierdzący płyn, oblewając mnie całego. Próbowałem wyrwać Temmera, ale mi się nie udało, a tłusta posoka sprawiła, że rękojeść wyślizgnęła się z mego uchwytu. Gwałtowne ruchy sullancira wyrwały mi miecz z ręki i poleciałem w tył, pada- jąc ciężko na bruk. Odwróciłem się, wstrząsany strachem, i patrzy- łem, jak szroniec staje na nogi. To było dowodem straszliwej siły monstrum. Używając tylko jednej ręki, zdołało podnieść do pozycji pionowej. Jego prawa noga wyprostowała się i olbrzym pozostałby w tej pozycji, ale bez le- wego ramienia nie mógł się podeprzeć o ziemię ani oprzeć na mu- rze. Rąbnął głową w blanki nad bramą, potem zatoczył się w pra- wo, postawił na ziemi kikut swej lewej nogi i padł na brzuch po raz drugi. Czaszka potwora uderzyła w bruk. Usłyszałem trzask i zobaczy- łem czubek Temmera wystający z jej szczytu. Sekundę później rę- kojeść miecza z kilkucentymetrowym fragmentem ostrza potoczyła się po kamieniach i zatrzymała wreszcie przy mojej prawej ręce. Horda jazgotników przy bramie zawyła i ruszyła naprzód, ma- chając długimi nożami. - Hawkins, nie wstawaj! Rozpłaszczyłem się na ziemi, bo balisty stojące za mną rozpoczę- ły ostrzał, wypuszczając strzały i włócznie ponad ciałem sullancira. Tworzyły one wyrwy w aurolańskich szeregach, ale jazgotniki nadal parły naprzód. Próbowałem wstać, ale nie udało mi się, bo bruk był śliski od krwi Czarnego Lansjera. Leżałem tam, mając do obrony je- dynie złamany miecz z ostrzem długości pięciu centymetrów. Nagle pojawił się nade mną pan Norrington, z mieczem w dło- ni, i rozciął pysk najbliższego jazgotnika. Odparował cios następne- go, kopnął go w brzuch, a potem roztrzaskał mu łeb rękojeścią. Jego ostrze zataczało szerokie łuki, przecinając czaszki, odrąbując koń- czyny, otwierając brzuchy i rozlewając krew - samotny bohater, przy- party do muru, ratował mnie przed nawałą wroga. Przetoczyłem siew prawo, unikając ciosówjego miecza, przywłasz- czyłem sobie jakiś długi nóż, a potem przekręciłem się w lewo i ciąłem w gardło jazgotnika zakradającego się do pana Norringtona od tyłu. Zabulgotał i zdechł, ale musiałem go odrzucić kopniakiem, bo nawet w agonii próbował jeszcze chwycić mojego obrońcę za nogi. Ustawi- łem się za plecami pana Norringtona, a on powitał mnie skinieniem głowy. Razem staliśmy tam i zabijaliśmy każdego, kto się zbliżył. Powinniśmy byli zginąć, bo cała aurolańska horda wlała się przez tę bramę, a przynajmniej tak mi się wydawało. Wszędzie słyszałem krzyki mężczyzn i kobiet. Dźwięczały łuki, trzaskały katapulty, cię- ły miecze, waliły topory, dźgały włócznie i skwierczały magiczne pociski, aleja dookoła widziałem tylko jazgotniki. Szereg za szere- giem przepływał wokół nas jak wody strumienia wokół głazu. Ciała zbierały się przy nas jak muł, budując barierę nie do przekroczenia, zza której nasze ostrza nadal wyskakiwały, aby wyrządzić tyle szkód, ile tylko się dało. Gdy nasze oddziały rozproszyły się, myślałem, że przegraliśmy. Jednak wojownicy, uwolnieni od lęku, powrócili na pole walki. Przed- tem ogarnęło ich takie przerażenie, że teraz nawet ta straszna sytu- acja była zmianą na lepsze. Pozbycie się strachu stało się dla wielu namiastką odwagi, wrócili więc, aby walczyć i płynąca wokół nas rzeka zwolniła, a potem zaczęła się przerzedzać i zawracać. Huk końskich kopyt na bruku wypełnił dziedziniec. To August i jego kawaleria zaatakowali tłum jazgotników. Łucznicy, stojący na murach, schodach czy dachach pobliskich domów, strzelali do wro- ga z góry. Bojowe wrzaski jazgotników zmieniły się w piski bólu, a potem gdzieś w oddali, trąby zagrały rozkaz odwrotu i wrogowie zaczęli uciekać. Wśród naszych ludzi rozległy się okrzyki radości, ale to trwało tylko przez chwilę. Wezwany przez te same trąby, które nakazały aurolańczykom odwrót, smok skoczył w powietrze i wzniósł się po- nad nami. Wrzasnął wyzywająco i zataczając koła o coraz mniejszej średnicy, wylądował na Wieży Koronnej. W jednej chwili zrozumiałem, co się stało. Chytrina chciała zrów- nać z ziemią fortecę Draconis, bo samo jej istnienie było dla niej policzkiem. Fortecę wzniesiono po porażce Kiruna, by zawsze już stawiała czoło wszystkim inwazjom z północy. Jej istnienie uwiera- ło władczynię północy jak kamyk w bucie, zdecydowała się więc ją zniszczyć. Forteca okazała się groźniejsza, niż się spodziewała. Po śmierci wszystkich generałów jej armia zaczęła iść w rozsypkę. Jednakże Chytrina nie straciła z oczu wielkiego skarbu, który był tutaj ukryty. W Draconis przechowywano trzy fragmenty Smo- czej Korony. Razem z tym, który już zdobyła, stanowiły one połowę tego magicznego klejnotu. Mając władzę nad jednym zaledwie smo- kiem, już była niezmiernie niebezpieczna, bo bez problemu mogła wykorzystać go do zdobycia pozostałych części Korony. My wygraliśmy bitwę, ale ona i tak zdobędzie to, czego pragnie. Smok rozwinął skrzydła, potem usiadł na wieży. Wszystkie cztery łapy wsparły się na podporach, a szczyt dachu ledwo dotykał jego brzucha. Bestia odchyliła głowę do tyłu, zaryczała triumfalnie, po czym wysunęła swoją długą szyję naprzód i w dół. Jak pies zjadają- cy kurze jajko, smok zacisnął szczęki na dachu wieży, pokruszył go i zdarł. Machnął łbem, rozsypując jego resztki po całej fortecy i po- zwalając, polecieć im w dół, do oceanu. Dwie rzeczy pamiętam z krystaliczną j asnością. Jedną z nich był blask bijący od fragmentów korony, który połyskiwał na pokrytym złotymi łuskami brzuchu smoka. Bestia spojrzała pod siebie, niemal tak jak suka łagodnie trącająca pyskiem ssące szczenięta. Przez chwilę zdawało się, że ten blask ją oślepił. Drugą rzeczą, jaką pamiętam, była spokojna twarz Dothana Ca- varre, który razem ze wszystkimi obserwował szczyt wieży. Chociaż inni patrzyli w górę z otwartymi ustami, przerażeni i przekonani, że ponieśliśmy klęskę, on spoglądał na smoka bez strachu, z wyrazem oczekiwania na twarzy. Wiedział, co się stanie, i czekał, by zoba- czyć, czy stulecia przygotowań się opłacą. Przechowywanie przedmiotów o dużej wartości na wieży może wydawać się rozsądne ludziom, ponieważ jesteśmy rasą, która nie ma skrzydeł. W wypadku fragmentów Smoczej Korony nie miało to jednak większego sensu, szczególnie jeśli jakiś smok mógł przybyć, aby je ukraść. Architekci, którzy zaplanowali fortecę od samego początku zdawali sobie z tego sprawę i podjęli pewne środki ostroż- ności. Mijający czas skrył je przed wszystkimi z wyjątkiem baro- nów Draconis i kilku ich zaufanych doradców. Kiedy dach został zerwany, w ruch poszły cztery masywne prze- ciwwagi, które opadły w dół przez szyby wykute w zewnętrznych murach wieży. Pociągnęły za sobą kable magicznie skręcone ze sta- li. Kable te były połączone poprzez system wielokrążków z ostrym jak igła stalowym szpikulcem o długości ponad dziesięciu metrów, umieszczonym w centralnym trzpieniu spiralnych schodów prowa- dzących na szczyt wieży. Kiedy ciężary spadały w dół, szpikulec poleciał w górę. Wysunął się przez palenisko w komnacie koronnej i dźgnął smoka prosto w serce. Bestia skoczyła w górę. Nadal mogłoby skończyć się jedynie utratą pewnej ilości krwi, gdyby nie to, że podlegała kontroli Chytri- ny. Smok dwa razy mocno uderzył skrzydłami, wzniósł się ponad wieżę i poleciał na pomoc. Potem zaczął machać z bólu ogonem i raz jeszcze ryknął, ale dźwięk ten był stłumiony i gwałtownie się urwał. Jedno skrzydło zaczęło spazmatycznie walić, podczas gdy drugie jedynie na wpół się rozwinęło, i potwór runął w dół. Spadł do stworzonego przez ludzi jeziora na północ od fortecy. Nikt z nas nie widział jego upadku, ale rozpryśnięte kropelki wody dotarły aż do nas, chociaż znajdowaliśmy się tak daleko. Wszyscy staliśmy w pełnym oszołomienia milczeniu. Nikt z nas nie mógł uwierzyć w to, co zobaczyliśmy. Tu i ówdzie ktoś zaklął lub krzyk- nął, a potem wiwaty zaczęły zagłuszać jęki, kwilenie i skowyty ran- nych i umierających. Ja zacząłem się śmiać i wziąłem w objęcia pana Norringtona, a on oddał mi uścisk. Wszyscy, którzy przeżyli oblężenie, zaczęli wrzeszczeć z rado- ści. Potem pandemonium ucichło tak szybko, jak wybuchło, i po- wróciliśmy do ciężkiego zadania wypędzania aurolańskiej hordy z na- szych ziem. Rozdział 38 Smok zginął niedługo po południu. Książę August wyprowadził kawalerią z fortecy, nękając serią ataków aurolańską straż tylną, ale Chytrina nie pozwoliła, żeby odwrót zmienił się w bezładną ucieczką. Na flankach umieściła vylaeny i temeryksy, więc kiedy konni atakowali, zagrożenie atakami z boku zmuszało ich do prze- rywania szarż na nieprzyjaciela. Mimo to jeźdźcy zdołali odpadzie strażników metalowego smoka i dzięki niewielkiemu szwadronowi kawalerii z Nalesk udało się zdobyć tę broń. Ludzie Augusta wypę- dzili potem siły aurolańskie do lasu na drogę prowadzącą ku pomo- cy. Ścigali je przez dwie godziny, aż wreszcie zawrócili. Do ich powrotu aurolańską flota rozsypała się już i nasze statki mogły wylądować. Co ważniejsze, z południa przybyli oriosańscy zwiadowcy, murosońscy ciężcy gwardziści i sebska lekka piechota. Mieli oni położyć kres oblężeniu, ale i te spóźnione posiłki zostały powitane z radością. Poszedłem na poszukiwanie Leigha, żeby go przeprosić za to, co zrobiłem. Ruszyłem najpierw do stacji medycznej, gdzie znala- złem go poprzednio. Tym razem wypełniali ją ranni. Niektórzy pa- trzyli w przestrzeń szklanym wzrokiem, inni wyli głosami, które nie przypominały ludzkich, ale były pełne bólu. Wszędzie leżały ciała. Ludzie chwytali mnie, kiedy przechodziłem, myląc mnie ze swoich przyjaciółmi. Wysuwałem się z dłoni, które się mnie czepiały, i szu- kałem dalej. Wreszcie, w tym samym pokoju co przedtem, znalazłem swego przyjaciela. Zobaczyłem go już zza drzwi. Siedział na łóżku i cały się trząsł - przynajmniej to zwykłe dygotanie, pomyślałem sobie, nie te paraliżujące drgawki wywoływane przez Temmera. Otulono go szarymi kocami, które podkreślały bladość jego skóry. Siedział tam, kołysząc się w tył i w przód, przyciskając do siebie jakiś patyk i gładząc go, jakby to był jego ukochany miecz. Coś nawet do niego szeptał. Zrobiłem ruch, jakbym chciał wejść do pokoju, ale ktoś schwy- cił mnie za nadgarstek i obrócił ku sobie. Jilandessa, znużona i po- krwawiona, potrząsnęła głową. - Nie możesz tam wejść. - AleLeigh... - Pod wzglądem fizycznym jest zdrów, Hawkins. - Kobieta na moment spuściła oczy. - Odniósł jednak inne rany, których ja nie jestem w stanie uleczyć. To zajmie dużo czasu. - Być może ja mogę... - Nie, Hawkins. W tej chwili spotkanie z tobą mu nie pomo- że. - Ujęła mnie za ramiona. - Musisz mu dać czas... Jej słowa, choć wygłoszone miękkim, pełnym współczucia gło- sem, sprawiły, że poczułem pustkę w sercu. Leigh zapłacił cenę, jaką musieli uiścić wszyscy, którzy używali Temmera. Został złamany w swojej ostatniej bitwie. Problem polegał na tym, że to ja go zła- małem. Zawiodłem jego zaufanie, zdradziłem go, i w żaden sposób nie potrafiłem sobie wyobrazić, jak mogę tę krzywdę naprawić. Spojrzałem na przyjaciela, który nadal się kiwał, i przeszedł mnie dreszcz. - Dziękuję, Jilandesso. Opiekuj się nim dobrze. Skinęła głową. Minąłem ją i wyszedłem na słońce. Znalezienie Naya okazało się łatwiejsze. Ucieszyłem się, że wi- dzę go w dobrym nastroju, chociaż czekał na pomoc w stacji me- dycznej . Olbrzym siedział na zwalonych resztkach muru z jedną nogą wyciągniętą do przodu. Lewą kostkę miał poharataną, a bandaże, którymi została obwiązana, były nasiąknięte krwią. Nawet spodnie nią przesiąkły. Nay trzymał maczugę tak, jak stary człowiek trzyma laskę i uśmiechał się do mnie. - Zabiłeś sullancira i nie jesteś ranny? Ty naprawdę jesteś bo- haterem, Hawkins. - Po prostu kimś, kto zdołał przeżyć, Nay. Co ci się stało? Roześmiał się pomimo bólu. - Grzmociłem jazgotniki na prawo i na lewo. Jeden przeczoł- gał się naprzód i złapał szczękami moją kostkę. Zmiażdżył mi ją. Jak siedzę, to tak nie boli. 1 - Oni ci pomogą. - Rzuciłem okiem na budynek, gdzie Leigh dochodził do siebie. - Widziałeś już Leigha? Poważnie skinął głową. - Pokuśtykałem tam. Przeżyje. - Tak słyszałem - wbiłem wzrok w ziemię. - Powiedzieli, że spotkanie ze mną mu nie pomoże. Nay też spuścił oczy. - On ma rany w głowie, Hawkins. Jest zdezorientowany i prze- rażony. A i towarzystwo Scrainwooda niezbyt mu pomaga. - Jego akurat nie zauważyłem. No to cudownie. - Potrząsną- łem głową i obróciłem w rękach rękojeść Temmera. - Wiem, że nie powinienem był... Nay mocno uderzył w ziemię swoją maczugą. - Natychmiast skończ z takim gadaniem. Zrobiłeś to, czego wszyscy potrzebowaliśmy. Leigh o tym wie. Powiedziałem mu. Myślę, że mnie słyszał. - Nay zniżył głos do szeptu. - Tego pierw- szego dnia naszego księżycowego miesiąca modliłem się o odwagę. Kedyn mi ją dał, ale kiedy sullancir się zbliżył, zawiodła. Trząsłem się jak liść, naprawdę. Nalałem w portki. Zaśmiał się i uniósł lewą nogę. - Jedyną dobrą stroną tego ugryzienia była dziura w bucie. Już mi w nim stopa nie pływa. - Wszystko ma swoje dobre strony. Spojrzenie Naya stało się surowsze. Wyciągnął dłoń i zabrał mi rękojeść miecza. - Pewnie bym się i posrał, kiedy ten potwór minął bramę, ale zobaczyłem, jak ty wychodzisz zza rogu z Temmerem. Widziałem, jak go zabiłeś. Jak miecz pękł. Myślałem o tym i mam wyjaśnienie. - Dlaczego się złamał? Powoli skinął głową. - Temmer miał złamać każdego człowieka w jego ostatniej bit- wie. Nie wiem, jak inni, ale Leigh został złamany. Wziął tę broń, mając nadzieję, że zostanie bohaterem. Wziął ją dla siebie, więc miała na niego wpływ. Ty zabrałeś ją nie dla siebie, ale po to, by ocalić innych. Nie miała nad tobą władzy, nie mogła cię złamać, więc zła- mała się sama. Zimne ciarki przebiegły mi po plecach. - Nie wiem, czy masz rację, ale będę szczęśliwy, jeśli się oka- że, że tak. Nie mogę powiedzieć, żebym się martwił, że Temmera już nie ma. - To był po prostu miecz. We właściwych rękach stawał się nie- bezpieczny. - Nay przechylił głowę i uśmiechnął się. - W niewłaś- ciwych był jeszcze niebezpieczniejszy. Powoli skinąłem głową, a potem gestem uniesionej dłoni pow- strzymałem go przed oddaniem mi rękojeści. - Nie, zatrzymaj to. Ja jej nie chcę. Tego ostrza pewnie nie da się zreperować, ale nawet gdyby to było możliwe, po tym, co ten miecz zrobił Leighowi, nie sądzę, żebym był w wystarczającym stop- niu mężczyzną, aby go używać. - Tu nasze opinie się różnią, ale... - Nay skinął głową i wsunął rękojeść za pas. - Już po mnie idą. Postąpiłeś właściwie, Hawkins. Nigdy w to nie wątp. Do widzenia. Stałem tam, kiedy zbliżyli się dwaj mężczyźni, którzy pomogli mojemu przyjacielowi pokuśtykać do stacji medycznej, a potem wy- ślizgnąłem się z wewnętrznej części fortecy i powędrowałem na północ przez ruiny miasta garnizonowego. Wszędzie dookoła wi- działem oznaki życia - psy szarpiące trupy, obszarpanych ludzi, któ- rzy okradali ciała, kruki, które wydziobywały im oczy. Oddziały żoł- nierzy krążyły po całym mieście, zbierając zwłoki i układając je w sterty, które potem polewano naphthalmem i podpalano. Starałem się trzymać od zawietrznej, bo od słodkiego smrodu płonącego ciała robiło mi się niedobrze. Wszedłem na schody i wydostałem się na szczyt muru, z które- go strzelałem do pierwszego sullancira. Smok wylądował na zalanej wodą równinie i leżał tam na lewym boku, zanurzony do połowy. Jego głowa opadła na bok i woda obmywała jego dolne zęby. Język bestii wytoczył się jak dywan po prawej stronie paszczy, a jego ko- niec znikał w wodzie. Trzej chłopcy płynęli ku niemu na prowizorycznej tratwie. Brudna woda zalewała pokład i ich bose stopy. Kłócili się między sobą, w jaki sposób najlepiej zbliżyć się do truchła. Najmniejszy upierał się głośno, że powinni podpłynąć do na wpół otwartej pasz- czy, bo on chciał się wczołgać do środka. Dwaj pozostali, większy i największy, wymienili spojrzenia, a potem skierowali tratwę w tym kierunku. Ich malutki towarzysz czekał niecierpliwie na jej przo- dzie. Naturalnie przyszło mi do głowy, że ci trzej chłopcy bardzo przypominają nas - Leigha, Naya i mnie - w czasie, kiedy rozpo- czynała się ta wielka przygoda. Wywoływała ona w nas tę samą fas- cynację, jaką odczuwały teraz te dzieci, i nie przejmowaliśmy się niebezpieczeństwami. Wszyscy przyjęliśmy wyzwanie, które nam rzucono, nie zdając sobie sprawy, że ma ono swoją cenę. Otoczyłem usta dłonią. - Hej, chłopcy, nie płyńcie tam! Trzymajcie się z dala. Możecie sobie zrobić krzywdę. Obrócili się i spojrzeli na mnie z tym pogardliwym wyrazem twarzy, jaki dzieci rezerwują dla starszych od siebie. Ty może się boisz, mówiły ich oczy, ale my nie. My jesteśmy nieśmiertelni. Na szczęście dla mnie i dla nich, trup jakiegoś jazgotnika wy- brał ten właśnie moment, aby wynurzyć się na powierzchnię tuż przed tratwą. Najmniejszy chłopiec wrzasnął i odskoczył w tył, zrzucając pozostałych dwóch do wody. Cała trójka zaczęła wrzeszczeć z prze- rażenia. Dwaj przemoczeni chłopcy wdrapali się na pokład i leżeli tam rozdygotani, a prądy opływające smoka powoli odpychały ich od niego. - Dobrze postąpiłeś. Oni naprawdę mogli sobie zrobić krzywdę. Odwróciłem się, a potem skłoniłem głowę. - Wielmożny panie, nie słyszałem, jak pan nadchodził. Pan Norrington uśmiechnął się i położył lewą dłoń na moim pra- wym ramieniu. - My dwaj walczyliśmy ramię w ramię. Wiele wytrzymaliśmy razem, a wytrzymamy jeszcze więcej. Powinieneś do mnie zwracać po imieniu: Kenwick. Uniosłem wzrok, otwierając usta ze zdumienia. - Dziękuję, wielmożny panie. To znaczy, Ken... nie, nie mogę. Uśmiech pana Norringtona wyrażał zdziwienie. - Dlaczego nie? - Mój ojciec zbiłby mnie na kwaśne jabłko, gdyby kiedykol- wiek usłyszał, że zwracam się do pana tak swobodnie. Czułby się urażony i... Dłoń pana Norringtona uścisnęła moje ramię. - Rozumiem, Tarrancie. Żaden z nas nie chce zranić twego ojca. Wobec tego umówmy się, że kiedy będziemy sami, tak jak teraz, nie musisz zachowywać się tak ceremonialnie. - Jak sobie życzysz, Kenwicku - powiedziałem na próbę. Jego imię przeszło mi przez usta bez większego kłopotu. - Niemniej jed- nak uważam, że zbyt łatwo przyznajesz mi ten zaszczyt. Skrzyżował ręce na piersiach. - Co masz na myśli? - To, co zrobiłem twojemu synowi... Pan Norrington uniósł wzrok, jego oczy zwęziły się, potem ski- nął głową. - Uwolniłeś go od klątwy, Tarrancie, i za to nigdy nie zdołam ci wystarczająco podziękować. Od dnia, kiedy opuściliśmy Atval, ciągle obawiałem się, że Leigh zginie podczas tej kampanii. Wiem, że mój syn nie jest ideałem, ale mimo to go kocham. Jego rozpacz sprawia mi ból, jednak świadomość, że choć będzie cierpiał, nie spłonie jed- nak na tym stosie, raduje moje serce. On dojdzie do siebie, Tarran- cie, i ród Norringtonów przetrwa. To, co zrobiłeś, uratowało naszą przyszłość, więc nie mam ci tego za złe. - Kochasz go i bałeś się o niego z powodu tego miecza, ale pozwoliłeś mu walczyć? Pan Norrington skinął głową, odwrócił się i oparł na sterczynie, by spojrzeć ku pomocy. - Obowiązki, jakie mam wobec naszego kraju i Rady Królów - ba, wobec wszystkich cywilizowanych narodów - wymagały, żebym w każdej bitwie wykorzystywał te z posiadanych przeze mnie sił, które najlepiej do tego się nadawały. Leigh uzbrojony w ten miecz był jedynym człowiekiem, który mógł zniszczyć sullancirów. Bar- dzo pragnąłem chronić go przed wszelkimi niebezpieczeństwami, ale musiałem go narażać i ciągle mieć nadzieję, że następna bitwa nie będzie dla niego ostatnią. Nienawidziłem również narażać na niebezpieczeństwo ciebie i Naya, ale bez was dwóch Leigh nie postępowałby tak, jak postępo- wał. Czy wiesz, że kiedy pobiegł przez las, by sprowadzić pomoc dla was i dla Rounce'a, to była chyba pierwsza zupełnie bezintere- sowna rzecz, jaką w życiu zrobił? Coś w nim nie chciało się poddać, dopóki wy byliście w niebezpieczeństwie. Chociaż tak bardzo bola- ły go stopy, chociaż był zmęczony, widziałem jego troskę i radość z tego, że zrobił coś, aby was ocalić. Wówczas wziął na siebie odpo- wiedzialność za wasze bezpieczeństwo i w trakcie całej tej kampa- nii świadomość tej odpowiedzialności pchała go naprzód. Spojrzał przez ramię, kiedy oparłem się obok niego na sterczy- nie. - Pewnego dnia, Tarrancie, kiedy sam będziesz miał dzieci, dostrzeżesz ich możliwości i ich ograniczenia. Zapragniesz je po- prowadzić ku zadaniom, które mogą wykonać, i chronić przed tymi, które okażą się ponad ich siły. Trudność polega jednak na tym, że one same będą to postrzegały zupełnie inaczej. Nie będą się przy- znawać do tych talentów i słabości, które ty dostrzeżesz. A potem, w którymś momencie, zaskoczą cię, osiągając coś, czego nigdy się po nich nie spodziewałeś. Tak jak Leigh tutaj, podczas tej ekspedy- cji. Jego przygoda nie skończyła się zbyt dobrze, ale on żyje i nadal może wykorzystać ten swój nowy potencjał. W tej chwili rozległ się inny głos, ostry, przypominający war- czenie. - Jak pan śmie, Kenwicku Norringtonie, odmawiać mi tego, do czego mam prawo? - Książę Scrainwood wchodził na blanki, ma- chając zaciśniętymi pięściami. - Nie zgodził się pan, abym uczest- niczył w ekspedycji na północ. I dlaczego? Aby mógł pan zabrać tego kundla, który napadł na pańskiego syna, który napadł na mnie? Zmarszczyłem brwi. - Co? Pan Norrington położył dłoń na mojej piersi, żeby mnie powstrzy- mać. - A jak się pan o tym dowiedział, książę? Scrainwood machnięciem ręki wskazał wieżę. - Wszyscy o tym mówią. Mnie pan zostawia, ale zabiera Augu- sta i pozostałych. Poprosiłem Augusta, by zażądał, żeby mnie za- brano, on jednak wyjaśnił, że pan się uparł, aby mnie tu porzucić. I wziąć ze sobą Hawkinsa. - Rozumiem. - W głosie pana Norringtona zabrzmiał chłód, aż się zatrząsłem. - Jest kilka rzeczy, o których powinien pan pamię- tać, książę. Po pierwsze i najważniejsze, to ja dowodzę ekspedycją, której celem jest zniszczenie Chytriny, nie pan. - Z powodu przeklętej przepowiedni elfów. - Owszem, ale niezależnie od powodu to mnie uczyniono wo- dzem. Myli się pan zresztą, sądząc, że moje wojskowe doświad- czenie nie miało żadnego wpływu na tę decyzję. Rzecz w tym, ksią- żę, że w trakcie całej tej ekspedycji nie stać pana było na nic więcej, jak tylko zabijanie rannych i upadek z konia. Teraz może pan za- trudnić bardów, aby komponowali pieśni chwalące pana czyny, ale i pan, i każdy żołnierz, który widział pańską ucieczkę, wie, że mó- wię prawdę. Ta część twarzy Scrainwooda, która nie była zakryta maską, zbla- dła. - Ależ to jest... to jest... to jest podłe oszczerstwo! - Wskazał mnie palcem. - To on nakładł panu do głowy kłamstw na mój temat. Widziałem, jak napadł na pańskiego syna i ukradł mu miecz. Próbo- wałem go powstrzymać, ale... - Ale się panu nie udało, podobnie jak w wypadku wszystkich innych bojowych zadań, jakich kiedykolwiek pan się podjął. - Pan Norrington zbył machnięciem ręki bełkot Scrainwooda. - I to nie Hawkins mówił o panu źle, ale wszyscy pozostali. Mój własny syn opowiedział mi, co się wydarzyło w tej alejce, i nawet jego relacja nie przynosi panu chwały. Pańska obecność, książę, kosztuje nas życie żołnierzy, a ja nie będę ich narażał na niebezpieczeństwo, żeby pana ocalić. Jeśli uprze się pan, by wyegzekwować swoje prawa i uda się panu z nami pojechać, zginie pan. To mogę panu zagwa- rantować. - To jest groźba, mój panie! - Nie, po prostu realna ocena sytuacji. - Pan Norrington złożył dłonie. - Proszę wybierać. Może pan się zgodzić, aby mówiono, że zostawiłem tu pana z oriosańskimi zwiadowcami, byś wziął udział w odbudowaniu fortecy Draconis, albo mogę zwołać tu całą armię i publicznie ogłosić pana tchórzem. Ponadto, w nagrodę za to, cze- go tu dokonaliśmy, zażądam wówczas, aby królowa wydała pańską siostrę za mojego syna, a pana wydziedziczyła, oddając koronę Ry- hope. I niech pan się nie łudzi, że matka nie zgodzi się. Scrainwood zatoczył się w tył i przycisnął dłonie do serca. - Nie zrobi pan tego! - Zrobię, bez wahania. - Obrócił się do mnie. - Znajdź mi maga, który potrafi obsługiwać arcanslata. - Nie! Stój, Hawkins, zostań tutaj. - We wzroku Scrainwooda dojrzałem to samo napięcie, które brzmiało w jego głosie. - A więc tak to ma wyglądać? Zostanę tutaj, a wtedy pan mnie nie upokorzy? Pan Norrington skinął głową. - Owszem, chociaż nie zasługuje pan na taką łaskawość. To jednak nie oznacza, że jest pan zupełnie wolny. Jeśli kiedykolwiek nie spodoba mi się sposób, w jaki rządzi pan Oriosą, opublikuję swoje pamiętniki i zostanie pan zdyskredytowany. - Czy będzie pan naciskał, aby pański syn ożenił się z moją siostrą? Pan Norrington zawahał się przez moment. - Tę sprawę trzeba będzie zbadać, kiedy mój syn dojdzie do siebie. Omówimy to, kiedy wrócę. Scrainwood na chwilę wydął usta, a potem skinął głową. - Jest pan pewien, że chce się w ten sposób bawić w politykę? - Nie, ale skoro pan chce się bawić w żołnierkę, nie pozostawia mi pan wyboru. - Pan Norrington machnięciem ręki nakazał mu odejść. - Niech pan już idzie, książę. Proszę denerwować kogoś in- nego. Scrainwoodowi najwyraźniej nie spodobało się, że tak się go odsyła, ale odszedł. Na odchodnym rzucił mi gniewne spojrzenie. Milczałem, a moja twarz była bez wyrazu. Kiedy wówczas widzia- łem go po raz ostatni, odchodził wściekły, spowity dymem z pogrze- bowych stosów. Pan Norrington z uśmiechem odwrócił się do mnie. - No cóż, jak właśnie dowiedziałeś się, wysyłamy armię na pół- noc, aby ścigać Chytrinę. Wyjeżdżamy rano. Chcę, żebyś mi towa- rzyszył. Wściekła, Faryaah-Tse Kimp i niektórzy z naszych towa- rzyszy pojadą z nami. - Nay też? - Nie, on niestety nie może. - Westchnął. - Jego noga zostanie wyleczona z pomocą magii. Jeśli Chytrina w Aurolanie znów użyje zaklęcia, które odbiera moc czarom, nie będziemy w stanie nic zro- bić dla jej ofiar. W skład naszej ekspedycji wejdą ludzie, których rany były powierzchowne i leczono je tradycyjnymi sposobami. Resz- ta zostanie tutaj i będzie służyć w garnizonie albo zostanie wysłana z powrotem do domu. Nay wróci do Valsiny. - Wyślesz go z Leighem? - Tak. Skinąłem głową. - Jak Chytrinie udało się zneutralizować lecznicze zaklęcia? Wzruszył ramionami. - Magia ma wiele aspektów, których nie rozumiem. Zaklęcia są ponoć podobne do węzłów. Jeśli wiesz, w jaki sposób dany węzeł został zawiązany, możesz go łatwo rozplatać. Niektóre są bardzo skomplikowane i niełatwo sobie z nimi poradzić, ale zaklęcia uzdro- wicielskie są stosunkowo proste, więc wielu magów potrafi je roz- szyfrować. To może trwać lata, ale Chytrina miała dość czasu. Ma- gowie są przekonani, że mędrcy z Vilwan zdołają wymyślić nowe zaklęcia uzdrowicielskie, których ona nie zdoła zneutralizować, jed- nak to wymaga czasu. - Czasu, którego nie mamy, jeśli chcemy ją dogonić. - Niestety. Skinąłem głową i założyłem kciuki za pas. - Jeśli jutro wyruszamy, lepiej pobiegnę się przygotować. - Dobry pomysł, ale zaczekaj z tym. - Pan Norrington wskazał wieżę. - Twój brat Sallitt przybył ze Zwiadowcami. Pomyślałem, że będziesz chciał się z nim zobaczyć przed wyjazdem, więc zarządzi- łem, abyście razem zjedli obiad. - Dołączysz do nas? - Nie. Bardzo bym chciał, ale podczas gdy ty będziesz spędzał czas ze swoją rodziną, ja odwiedzę swoją. - Leniwie machnął ręką ku pomocy. - Naciesz się ciepłymi wspomnieniami, Tarrancie, bo tam znajdziesz ich niewiele. Rozdział 39 Nieco denerwowałem się przed spotkaniem z bratem i nie jestem pewien, dlaczego. Wróciłem do swojego pokoju w wieży, umy- łem się i przebrałem w lekki strój, w rodzaju tych, które tak lubił Cavarre. Wiedziałem, że w drodze nie będę miał okazji nosić cze- goś takiego, i w jakiś sposób założenie ubrań, które nie miały nic wspólnego z wojną, pomogło mi uwierzyć, iż armia Chytriny rze- czywiście została rozbita. Moje obawy nasiliły się, gdy znalazłem brata czekającego pod salą jadalną w towarzystwie kilku innych oriosańskich zwiadowców. Sallitt spojrzał na mnie trochę niepewnie, po czym uśmiechnął się szeroko, kiedy jeden z przyjaciół popchnął go naprzód. Objęliśmy się, poklepaliśmy się nawzajem po plecach. Później przedstawił mnie swoim towarzyszom. Natychmiast zapomniałem wszystkie ich imio- na, ale to nie miało znaczenia, bo zaraz pożegnali się i zostawili nas samych. Wzięliśmy jedzenie i znaleźliśmy sobie pusty stolik, a takich było aż nazbyt wiele, oblężenie bowiem kosztowało nas wiele ofiar. Sal wydawał się zmęczony, i nic dziwnego, bo zwiadowcy byli w drodze przez ponad dwa tygodnie. Pomimo tego jego orzechowe oczy błyszczały, a w trakcie rozmowy odzyskał żywość, do której tak się przyzwyczaiłem. - A kiedy doszły nas wieści, kto ma przewodzić ekspedycji, no cóż, ojciec o mało nie pękł z dumy. Wiedział również, że ty i Leigh weźmiecie w niej udział, i nieźle się musieliśmy natrudzić, aby go zmusić do pozostania i dalszego sprawowania urzędu Strażnika Po- koju. Chciał zebrać własną milicję i ruszać z nami na północ. Uśmiechnąłem się. - Byłoby świetnie, gdybym go tutaj spotkał. - Na pewno. - Brat wyciągnął rękę i poklepał mnie po lewej dłoni. - Zobaczysz go już niedługo, kiedy wrócisz razem z Leighem. Potrząsnąłem głową. - Jadę na północ z panem Norringtonem. Z Leighem wróci Nay. Sal poznał z mojego beznamiętnego tonu, że z tym wiąże się coś nieprzyjemnego, ale nie wypytywał mnie. - My będziemy służyć w garnizonie, pod komendą księcia Scra- inwooda. - Wyświadcz sobie przysługę, Sal, i nie pozwól mu odkryć, że jesteś moim bratem. A gdyby jakoś dowiedział się, powiedz, że ni- gdy mnie nie lubiłeś. - Co? - Sal roześmiał się w głos. - Nie lubiłem cię? Przecież jesteś bohaterem. Ty o tym nie wiesz, ale kiedy przybyliśmy i kapi- tan Cross wywołał mnie po nazwisku, mnóstwo ludzi zaczęło wiwa- tować. Myśleli, że ja to ty. Sama wzmianka o nazwisku Hawkins wystarczyła, by wywołać uśmiech na ich twarzach. Co książę może mieć przeciwko tobie? Mało brakowało, a powiedziałbym mu, ale się powstrzymałem. - Prawda jest taka, Sal, że nam się nie układało. Dla niego je- stem tylko wiejskim prostakiem, nawet nie szlachcicem. Proszę, po prostu go unikaj. Brat przyglądał mi się przez jakiś czas, a potem skinął głową. - Bardzo wydoroślałeś, Tarrancie, a ja jestem z ciebie dumny. - Dzięki. Resztę obiadu spędziliśmy, rozmawiając na tematy bardziej bła- he niż preferencje książąt i wojna. Musiałem znieść kilka żartów o mojej elfijskiej kochance. W końcu jednak Sal przyznał mi się, że sam zalecał się do dwóch kobiet w Valsinie, i szybko przeszliśmy od swoich miłosnych podbojów do innych spraw. Opowiedział mi mnóstwo historii o Zwiadowcach i o tym, co przydarzyło im się w drodze, wszystkie bardzo zabawne. Byłem mu wdzięczny za te opowieści, bo w ten sposób nie musiałem się z nim dzielić opisami moich przygód, z których żadna nie skłaniała do śmiechu. Po obiedzie rozstaliśmy się. Wróciłem do pokoju, spakowałem całe swoje wyposażenie i przygotowałem się do drogi. Najwięcej czasu zajęło mi zwinięcie koca, który podarował mi Leigh. W głębi serca czułem, że na niego nie zasłużyłem, ale z drugiej strony nie chciałem go zostawić. Kiedy już wszystko spakowałem, przyszedł służący, by zabrać moje rzeczy. Wziął też moje noże do ostrzenia. Później poszedłem do pokoju Wściekłej. Spędziliśmy wieczór w rozkosznym zapamiętaniu, jakby następny ranek miał nigdy nie nadejść. Razem wykąpaliśmy się, potem wróciliśmy do jej pokoju i kochaliśmy się długo i powoli przy świetle całej konstelacji świec. Sądzę, że oboje odczuwaliśmy pewną niecierpliwość, powstrzyma- liśmy jąi staraliśmy się, aby każda chwila trwała tak długo, jak było to możliwe. Pamiętam złoty blask świec na jej ciele, jego siłę, gdy poruszało się obok mojego, słodkie ciepło szeptanych przez nią słów. Nasze palce splatały się tak samo jak ciała. Wiedziałem, że już za- wsze, kiedy dotknę jej ręki, pamięć zabierze mnie z powrotem do tego dnia. Obudziliśmy się o świcie, ubraliśmy się i dołączyliśmy do po- zostałych członków zespołu dowodzenia na dziedzińcu przed wie- żą. Ludzie, którzy chcieli nam życzyć szerokiej drogi, zebrali się na dole. Dothan Cavarre porzucił badanie odbitego Chytrinie metalo- wego smoka, by pożegnać się z nami. Panu Norringtonowi dał srebrną flaszkę pełną brandy. Mnie wręczył kołczan z trzydziestoma strzała- mi o szerokich posrebrzanych grotach. - Szerokość grotu powinna ułatwić zabijanie temeryksów, Haw- kins. Dobrego polowania. - Dziękuję. - Przywiązałem kołczan do siodła i wsunąłem łuk do pochwy. Miałem właśnie wskoczyć na konia, kiedy zauważyłem, że chociaż jeden z moich noży wisi przy pasie zarzuconym na łęk siodła, nie ma przy nim miecza. Zmarszczyłem brwi i właśnie mia- łem się poskarżyć, kiedy powstrzymał mnie czyjś głos. - Czego ci brakuje, Hawkins? Odwróciłem się i uśmiechnąłem na widok zbliżającego sięNaya. Przyjaciel wręczył mi miecz w pochwie, a ja wiedziałem, że nie jest to ten, który wcześniej odrzuciłem. Na pewno nie był to również Temmer. - Cóż to takiego? Nay uśmiechnął się lekko. - Przy moście Radooya złożyłem pewne przyrzeczenie, ale do- tąd go nie wypełniłem. Teraz wracam do domu, wiesz, razem z Le- ighem. Chcę cię poprosić o przysługę. Weź Tsamoca. On cię nie zawiedzie. Przyj ąwszy miecz, wysunąłem go z pochwy powoli i z pewną obawą. W ostrzu tkwił zwornik, który był sercem weiruna. Jarzył się drobnymi iskierkami. Wiedziałem, że zaklęta jest w nim magia, ale nie czułem się tak jak wtedy, kiedy miałem w ręku Temmera. Ostrze wokół kamienia zostało wzmocnione, nie obawiałem się więc, że się złamie. Na jelcu i głowicy wzór zwornika został powtórzony w brązie. Rękojeść wyłożona skórą dawała pewność, że ten miecz nie wyślizgnie mi się z dłoni, nawet jeżeli obie ręce będę miał zala- ne świńskim tłuszczem i zgrabiałe z zimna. Wsunąłem Tsamoca do pochwy i przełknąłem ślinę, bo coś mnie ścisnęło w gardle. - Ty zaopiekuj się Leighem, a ja zajmę się Tsamocem. Nay skinął głową. - To uczciwa wymiana. Potem uśmiechnął się lekko i poklepał mnie po plecach. - Tego wieczora, kiedy po raz pierwszy się spotkaliśmy, to cie- bie uznałem za najlepszego z nas. Nie myślałem, że Leigh tak skoń- czy. Nie sądziłem, że ja sam zajdę tak daleko. Ale wiedziałem, że ty dokonasz wielkich rzeczy. Cieszę się, że się nie pomyliłem. Potrząsnąłem głową. - Wszyscy dokonaliśmy wielkich rzeczy, Zabójco Olbrzyma. To wszystko zostanie zapamiętane, nie tylko ja. Nay przytrzymał mi konia, kiedy wsiadałem, i poklepał mnie po nodze. - Kiedy wrócisz do Valsiny, zajrzyj do mnie. Opowiesz mi, jak się sprawował Tsamoc i jak zginęła Chytrina. - To też uczciwa wymiana. - Potrząsnąłem jego dłonią, a po- tem zawróciłem konia i ruszyłem truchtem ku pozostałym członkom ekspedycji, którzy właśnie opuszczali dziedziniec. Kiedy przejeżdża- liśmy przez miasto, ludzie wiwatowali, stojąc na chodnikach, w drzwiach, na dachach i w oknach. Krzyczeli tak, jakby widzieli zwycięską armię wracającą do domu, a nie oddziały wyruszające ścigać wroga. Ich entuzjazm wydawał mi się jeszcze dziwniejszy na tle poczerniałych ruin i pól zasłanych trupami. Oszołomieni faktem, że przeżyli, wiwatowali nam, choć mieliśmy przed sobą zadanie, które skończy się śmiercią wielu innych ludzi. Ale to nie oni zginą. Wzruszyłem ramionami, szturchnąłem konia ostrogą i wyjecha- łem z fortecy Draconis u boku Wściekłej. Chciałem spojrzeć do tyłu, zobaczyć, czy Leigh stoi w oknie i obserwuje nasz odjazd, ale pow- strzymałem się w obawie przed tym, co mógłbym wyczytać w jego twarzy. Po prostu wyobraziłem go sobie, jak siedzi na moście w ogro- dzie, patrzy na rzekę, w której nie ma wody, i powoli dochodzi do siebie. Bardowie, którzy śpiewali o tej wyprawie na północ, unieśmier- telnili kompanię dowodzenia w niezliczonych pieśniach. O panu Nor- ringtonie, Wściekłej, Faryaah-Tse Kimp i księciu Auguście napisa- łem już wiele. Pojechała z nami również Winfellis, mistrzyni magii z Crocąuellynu, która od początku brała udział w naszej ekspedycji. Pozostali również wsławili się bohaterstwem, nie brali zaś udziału w naszych wcześniejszych przygodach, bo byli zajęci gdzie indziej. Książę Brencis Galacos służył w fortecy Draconis w jevaneń- skiej Gwardii Koronnej, która właśnie kończyła swoją służbę, kiedy zaczęła się aurolańska inwazja. Gwardia Koronna poniosła ciężkie straty w pierwszym dniu zmagań przy południowej wyrwie w mu- rze, ale ten siwowłosy wojownik zebrał wokół siebie żołnierzy i tyl- ko dzięki niemu nie zginęło ich więcej. Włączając go do ekspedycji, nie tylko zyskaliśmy dobrego taktyka, ale uhonorowaliśmy ofiarę, jaką jego wojownicy złożyli w fortecy. Pani Jeturna Costasi z Viarki była w pewnym sensie najemnikiem. Podobnie jak pan Norrington w Oriosie, poprowadziła gwardię przy- boczną swojej rodziny panującej przeciwko jazgotnikom, które dotar- ły aż do Viarki. Ścigając je na północ, znalazła się w końcu w Nybalu, gdzie połączyła swe siły z oddziałami tamtejszego Strażnika i razem z nim ruszyła do fortecy Draconis. Dołączyli oni po drodze do na- szych posiłków i byli gotowi ruszyć w pogoń za Chytriną. Nybalski Strażnik nazywał się Aren Asvaldget. Niższy ode mnie i szczupły, z długimi jasnymi włosami i niebieskimi oczami, nieco przypominał mi wilka, i to nie tylko dlatego, że miał płaszcz uszyty ze skóry tego drapieżnika. Aren był szamanem, szaman zaś -jak się dowiedziałem -jest wobec vilwanejskiego maga tym, czym uliczny zabijaka wobec wyćwiczonego żołnierza. Jego główną zaletą - oprócz tego, że chętnie się śmiał - była bardzo dobra znajomość pomocnych terytoriów, a także różnych roślin i sztuki leczniczej. Widziałem w nim następcę Naya w naszej kompanii. Dwoje pozostałych uczestników ekspedycji przeważnie opisuje się w pieśniach pobieżnie, jednak znałem ich i nie sądzę, żeby mog- li mieć coś przeciwko temu. Drugi Oldach był wojownikiem z dale- kiego Valsogonu, który służył w fortecy Draconis jako najemnik, a potem zamieszkał w niej na stałe. Ze swojej bazy w mieście często wyruszał na północ i spędzał tam wiele czasu. Zastawiał sidła, szu- kał złota lub rzadkich roślin, które mógł ususzyć i wysłać na połu- dnie. Twierdził, że ma czterdzieści pięć lat, jednak siwe włosy i po- marszczona skóra sugerowały, że po prostu nie potrafił liczyć i dawno już przestał próbować się nauczyć. W walce używał topora o po- dwójnym ostrzu, a futro jazgotników zdobiące jego ubranie świad- czyło, iż potrafi skutecznie używać tej broni. Złotowłosa Edamis Vilkaso pochodziła z dalekiego Naliserro. To ona poprowadziła oddział naliserrskiej kawalerii, który wypadł z fortecy i zdobył metalowego smoka Chytriny naleskiej i dał go sobie odbić. Pan Norrington zaprosił ją na tę wyprawę, bo okazała się na tyle rozsądna, by zrozumieć, że ta machina to najprawdopodobniej najbardziej wartościowy przedmiot, jaki widzieliśmy podczas całej inwazji. Inni przywódcy przeoczyli ten fakt. Kiedy metalowy smok przestał strzelać i szeregi jazgotników się załamały, powrócili do sta- rego sposobu myślenia. Tylko Edamis wykazała się darem przewi- dywania, a ja nie miałem wątpliwości, że ta cecha przyda się nam podczas ekspedycji. Zabraliśmy ze sobą trzy jednostki: murosońską ciężką gwardię, sebską lekką piechotę i oddział kawalerii złożony zarówno z tych konnych, którzy przyjechali z nami z Yslinu, jak tych z fortecy Dra- conis. Oddział ten nazwano Lansjerami Draconis, a na ich tarczach w pośpiechu wymalowano lancę, która bardzo przypominała wieżę koronną fortecy. Przewodził im książę August. Liczebność całej naszej armii wynosiła około tysiąca pieszych i pięciuset konnych. Dodatkowo trzystu ludzi zajmowało się zapasami, które jechały na czterdziestu wozach, i ponad tysiącem koni. Słońce przedarło się przez chmury, by nas ogrzać, kiedy poma- szerowaliśmy na północ. Większość z nas uznała to za dobry omen. Ja chyba też wówczas tak myślałem. Teraz pamiętam tylko tyle, że wtedy po raz ostatni było mi ciepło. Rozdział 40 Iuż wcześniej bywało nam niełatwo, ale podróż na północ sprawi- ła, że wcześniejsze przygody wydały mi się podobne do igraszek iecka bawiącego się w ogrodzie. Przełęcz w górach Borealnych leżała niezbyt daleko, zaś z fortecy wzięliśmy mnóstwo jedzenia, innych zapasów, a także ubrań chroniących przed zimnem. Powin- niśmy pokonać ten dystans w ciągu tygodnia, a tymczasem pięć dni po wyruszeniu znajdowaliśmy się zaledwie w połowie drogi do na- szego celu. Pamiętam, że kiedy wyjeżdżaliśmy, odwróciłem się w siodle i spojrzałem przez ramię na fortecę Draconis. Miasto garnizonowe wyglądało jak pierścień z węgla. Igła, która zabiła smoka błyszczała w słońcu. Ludzie kłębili się wokół bestii, rozcinając ją na części. Wiedziałem, że to Cavarre nakazał tę sekcję, żeby się dowiedzieć, jak jest zbudowany smok, ale z tej odległości jego rzeźnicy wyglą- dali jak robaki żerujące na trupie. Jechaliśmy na północ, ani na chwilę nie osłabiając czujności. Przydały się nam nasze wcześniejsze doświadczenia, kiedy starali- śmy się uniknąć zasadzki. Gdy zbliżaliśmy się do miejsca, gdzie łatwo można było urządzić pułapkę, szwadrony szły w las rozciąg- niętą linią, żeby wypłoszyć stamtąd aurolańskie siły. Odkryliśmy i roz- proszyliśmy kilka oddziałów, które miały zabić pana Norringtona i innych naszych przywódców. Pokrzyżowanie planów Chytriny spra- wiło nam wszystkim dużą przyjemność. Jednakże władczyni północy umiała uczyć się na własnych błędach. Po jakimś czasie, kiedy wysyłaliśmy w las naszych ludzi, zaczęły na nich napadać czekające w ukryciu jazgotniki, spowalniając nasz pochód. Niekiedy walka bywała zażarta, ale w końcu nieprzyjaciel zawsze zos- tał pokonany. Leśne potyczki były jednak na tyle trudne, że nie mogli- śmy dobrze wykorzystać kawalerii, a także łuczników. Wśród drzew wrzała więc walka wręcz, z którą nasi ludzie radzili sobie całkiem nie- źle, ale wyprowadzanie oddziałów, odnoszenie rannych i ponowne wy- ruszanie w drogę zmniejszało szybkość posuwania się naprzód. W trzy dni po wyjściu z fortecy Draconis, około południa pogo- da pogorszyła się i zimny wiatr przyniósł z północy śnieg. Przed nami leżała przełęcz. Mogliśmy do niej dotrzeć do końca tego tygodnia, ale w tej chwili ledwie ją widzieliśmy. Chmury otulały skalne iglice, a śnieg pokrywał bielą wszystkie widoczne zbocza. Gdyby śnieżyca zelżała, moglibyśmy się jeszcze przedrzeć na drugą stronę. Jednak jeśli potem znów zacząłby padać śnieg, musielibyśmy zostać w Au- rolanie na pięć zimowych miesięcy, bo wcześniejszy powrót na po- łudnie nie był możliwy. Chytrina zmusiła nas, żebyśmy podjęli decyzję, która okazała się równie brzemienna w skutki, jak wszystkie powzięte dotychczas. Nasi zwiadowcy znaleźli mnóstwo dowodów, że główna część au- rolańskiej armii ruszyła na zachód, na Widmowe Pogranicze. Ksią- żę August i pan Norrington natychmiast zrozumieli, że władczyni północy wysłała armię w tym kierunku, aby odciągnąć nas od prze- łęczy. Istniało prawdopodobieństwo, że jej oddziałom uda się do- trzeć do Okrannelu i połączyć z armią, która tam została. To stwo- rzyłoby zagrożenie dla Jerany, nie wspominając już o ludziach mieszkających na Widmowym Pograniczu. Jednocześnie znaleźliśmy ślady wskazujące, że sama Chytrina i jej świta pojechali na pomoc. Gdybyśmy ruszyli za nią, moglibyśmy ją dogonić i zabić. Nikt nie wątpił, że to ona jest źródłem zła i jej śmierć uczyni nasz świat bezpiecznym na długie lata. Jednak niezależnie od tego, czy uda nam się pochwycić władczynię, aurolańska armia nadal będzie działała na naszych tyłach. Mogła zawrócić i złapać nas w pu- łapkę w górach Borealnych. Mogła znów zaatakować fortecę Draco- nis lub przeprowadzić kampanię w Okrannelu. Dopóki aurolańczycy przebywają na południu, ludzie będą umierać. I właśnie świadomość tego skłoniła pana Norringtona do roz- dzielenia naszej armii i oddania przywództwa nad jej częścią księ- ciu Augustowi. Do fortecy Draconis wysłano jeźdźców z polece- niem przyprowadzenia oriosańskich zwiadowców - ale bez księcia Scrainwooda - a także naszej floty, która miała wylądować na Wid- mowym Pograniczu. W wielu popularnych pieśniach zawarta jest historia Kampanii Widmowego Pogranicza, więc nie muszę jej opo- wiadać ze szczegółami. Na pewno żadna ze znanych mi pieśni nie popada w przesadą, opisując bohaterskie wysiłki księcia Augusta podjęte w celu wytropienia i zniszczenia aurolańskiej armii. Jego żołnierze walczyli od rzeki Durgrue aż do granic Jerany. Fakt, że po drodze książę zdobył dla siebie żonę i ocalił okrannelskich uchodźców, którzy mają teraz swoje dzielnice we wszystkich cy- wilizowanych miastach, świadczy doskonale o jego odwadze i in- teligencji. Reszta armii, znana później jako kompania dowodzenia, miała wyruszyć na pomoc z największą możliwą szybkością, by schwytać Chytrinę i zabić ją. Było nas dziesięciu. Każdy wziął sobie jednego dodatkowego konia i dużo zapasów, żeby przetrwać miesiąc podró- ży. Wszyscy żartowaliśmy, że będziemy się świetnie odżywiać, bo już za jakiś tydzień wrócimy i dołączymy do Augusta. Ci, którzy ruszali na zachód, sekundowali nam w tych żartach, wszyscy prze- cież wiedzieliśmy, że możemy nigdy nie wrócić. To, co teraz powiem, może wydać się samochwalstwem, szcze- gólnie dlatego, że udało mi się przeżyć, ale August - obecnie król August - może to potwierdzić. To on bowiem zwrócił się do mnie w wigilię dnia, w którym mieliśmy odłączyć się od głównej grupy. Kompania dowodzenia zebrała się właśnie wokół wielkiego ogni- ska i jadła gotowaną fasolą z soloną wieprzowiną, gdy August po- chylił się naprzód i wycelował widelcem w pana Norringtona. - Wielmożny panie, jest jeszcze jedna rzecz, którą chciałbym od pana uzyskać. Pan Norrington ledwo uniósł wzrok znad talerza. - A cóż to takiego, książę? - Wiemy, że aurolańscy wojownicy to ponura i głupia hałastra, łatwo ulegająca panice i uciekająca w popłochu. - August spojrzał na mnie zmrużonymi oczami. - Chciałbym więc mieć ze sobą czło- wieka, który zabił sullancira. Niech mi pan da swojego przyboczne- go, młodego Hawkinsa. Jego obecność wystarczy za batalion żoł- nierzy. Pan Norrington skinął głową. - Pańskie rozumowanie jest przekonujące, książę. Moje dłonie drżały, kiedy odstawiałem talerz. - Nie rób tego, panie, nie odsyłaj mnie. Pan Norrington uniósł wzrok i wbił we mnie spojrzenie pełne współczucia. - Myślisz, że chcę cię odesłać, bo zadanie, które mamy przed sobą, prawdopodobnie skończy się naszą śmiercią, prawda? Sądzisz, że chcę ci oszczędzić bólu i ocalić życie. - Tak, wielmożny panie. - Mylisz się, Hawkins. - Rozejrzał się po siedzących wokół ogniska ludziach, patrząc na nich ponad tańczącymi płomykami, które syczały i trzaskały. Wszyscy przestali jeść i obserwowali nas ostroż- nie. Pamiętam, jak Drugi wierzchem dłoni wycierał jedzenie ze swojej białej brody, przypatrując mi się, by zobaczyć jak zareaguję. Wszys- cy wiedzieli, że pan Norrington naprawdę próbuje ocalić mi życie, i najwyraźniej byli gotowi go wesprzeć. - Mylisz się, Hawkins, bo bitwy, które stoczy książę August, równie łatwo mogą zakończyć się twoją śmiercią, jak te, w które my się zaangażujemy. Nie zostanie ci oszczędzona niebezpieczna służ- ba. Nic nie zostanie ci oszczędzone. Wstałem powoli, starając się powstrzymać łzy. - Z całym szacunkiem, wielmożny panie, twierdzę, że się pan myli. Zaoszczędzona mi zostanie szansa położenia kresu złu, które zawładnęło moim życiem. Na pewno nie zapomniał pan, jak już pierwszej nocy po założeniu księżycowej maski, zabiłem temeryk- sa, żeby ocalić przyjaciela. Tylko po to, by w końcu się dowiedzieć, że bestia zabrała mu przyszłość. Moja rodzina, daleko w Valsinie, z radością słucha opowieści o tej ekspedycji, ale ja wiem, że gnębi ich strach, taki sam jak ten, który męczy każdego z nas. Z powodu Chytriny niektórzy nasi przyjaciele zginęli, inni zostali złamani. Całe moje dorosłe życie jak dotąd kręci się wokół powstrzymywania jej. To, co ma zrobić książę August, jest słuszne, a jednocześnie koniecz- ne, by ograniczyć straszne skutki jej knowań, ale to wy ostatecznie położycie im kres. Jeśli pojadę z nim, a pan z jakiegoś powodu po- niesie klęskę, będę wiedział, że stało się tak dlatego, bo mnie z wa- mi nie było. Pan Norrington zmrużył oczy. - A co, jeśli razem poniesiemy klęskę, Hawkins? Jeśli zabije nas mróz? Jeśli jej nigdy nie odnajdziemy, zagubimy się w górach i będziemy czekać, aż umrzemy z głodu? Możemy zawieść na ty- siąc sposobów. My, którzy tam jedziemy, przeżyliśmy już swoje i jes- teśmy w stanie ocenić ryzyko. Wiemy, na co się porywamy. Ty nie. Uniosłem brodę. - A ja odpowiem, że w ciągu ostatnich miesięcy również swoje przeżyłem. Wiem, na czym polega ryzyko. Ta ekspedycja może ponieść klęskę na tysiąc sposobów, ale tysięcznym pierwszym będzie pozby- cie się mnie. Przynajmniej o tyle zwiększcie swoje szansę. Pan Norrington przez jakiś czas patrzył w ogień, a potem spoj- rzał na księcia Augusta. - Dziękuję ci, przyjacielu, że poprosiłeś mnie o Hawkinsa. I przepraszam, że cię do tego namówiłem. August skinął głową. - Z przyjemnością panu pomogłem. Ty zaś, Hawkins, wiedz, że to, co o tobie powiedziałem, było prawdą. Z przyjemnością wziął- bym cię ze sobą. Pan Norrington uśmiechnął się i znów potoczył wzrokiem po zebranych. - Powinienem był się domyślić i nie prosić o to, o co poprosi- łem. Przepraszam was wszystkich za to małe przedstawienie. Znam Tarranta Hawkinsa od czasu, kiedy nie potrafił jeszcze chodzić. W Oriosie, jak zapewne wiecie, istnieje zwyczaj, że kiedy młodzie- niec otrzymuje swoją pierwszą dorosłą maskę - taką, jaką nosi teraz Tarrant - przyjaciele dają mu prezenty. Ja zgodziłem się, żeby sam wybrał sobie coś, co byłbym w stanie mu ofiarować. Hawkins po- prosił tylko o jedno: moje zaufanie. Dałem mu je, co teraz potwier- dzam. Mam nadzieję, że wy również mu je ofiarujecie, będzie bo- wiem wartościowym towarzyszem podczas tej wyprawy. Ludzie zebrani przy ogniu, ci, którzy gotowi byli stawić czoło niebezpieczeństwom Aurolanu, pomrukami i skinieniami głów dali do zrozumienia, że się zgadzają, a później wrócili do jedzenia. Od czasu do czasu ktoś spoglądał na mnie i kiwał mi głową- nie tak, jak dorosły wobec rozkapryszonego dziecka, ale jak równy równe- mu. W tym ognisku spłonęły wszystkie wątpliwości, jakie mogli żywić wobec mnie. Przez lata miałem dość czasu, żeby się zastanowić nad tym wy- darzeniem. Nie wiem, czy pan Norrington naprawdę chciał dać mi szansę, bym się wycofał, czy też szukał sposobu na pokazanie pozos- tałym, że jestem równie zaangażowany w naszą sprawę jak oni. Być może chodziło i o to, i o to, jednak istota całej sytuacji polegała na tym, że pozwolił mi wziąć odpowiedzialność za swoje życie. Czy w tamtej chwili sam uwierzyłem w swoją legendę? W towa- rzystwie takich bohaterów nietrudno było zachować skromność, ale łatwość, z jaką mnie zaakceptowali pozwoliła mi uwierzyć, że zasłu- żyłem, by z nimi być. Naprawdę sądziłem, że odegram decydującą rolę w schwytaniu Chytriny, chociaż nigdy bym się nie spodziewał, jaki charakter ta rola przybierze. I choć nie mogę twierdzić, że nigdy nie żałuję, iż nie pojechałem wówczas z Augustem, wierzę jednak, że wybór, jakiego dokonałem przy ognisku był właściwy, pomimo tego, jak się to skończyło. Następnego dnia pożegnaliśmy się wśród wiwatów i wesołych przechwałek. Owego ranka obiecano sobie chyba z tysiąc loków włosów Chytriny, i dwa razy tyle ciosów mieczem w jej serce. Je- stem pewien, że większość żołnierzy uważała nas za bohaterów, któ- rzy odjeżdżają, aby zdobyć chwałę, ale mimo to sądzę, że gdyby im zaproponowano, aby nam towarzyszyli, zdecydowałaby się zaled- wie garstka. Dotarcie do przełęczy zajęło nam trzy dni. W tym czasie życie biegło prostym, normalnym trybem, a padający śnieg złagodził kra- jobraz tak skutecznie, że można było zapomnieć, na czym polega nasze zadanie. Śnieg przyniósł ze sobą ciszę, która zmieniała każdy las, przez który przejeżdżaliśmy, w świątynię spokoju. Odważyłem się rozmyślać o przeszłych przyjemnościach i przenosić je w przy- szłość, widząc u swojego boku Wściekłą. W takich chwilach nie wątpiłem, że zdołam przeżyć i - dość niemądrze - założyłem, że skoro ja zachowam życie, podobnie będzie z moimi towarzyszami. Z powodu śniegu nie jechaliśmy tak szybko, jak mogliśmy. Cho- ciaż podczas oriosańskich zim nauczyłem się radzić sobie ze śnie- giem, Drugi i Aren dali mi wiele cennych wskazówek, jak przetrwać na mroźnej pomocy. Czasem były to drobnostki, na przykład rada, aby nie budować ogniska pod ośnieżonymi gałęziami, bo śnieg, ogrza- ny przez ogień, spadnie i zasypie je. Pokazali mi też, jak odczyty- wać tropy na śniegu. Wszyscy cieszyliśmy się, że nie miałem okazji poznać śladów temeryksów. Inne nauki były poważniejszej natury. Razem pozyskiwaliśmy wodę, topiąc śnieg i mieszając go, żeby nie wyparował. Co ważniej- sze, nigdy go nie łykaliśmy i w miarę możności piliśmy tylko herba- tę lub podgrzaną wodę. W tym celu trzymaliśmy bukłaki pod ubra- niem, gdzie ogrzewały się od naszych ciał. Zimna woda ochłodziłaby nas, co w tych okolicznościach mogłoby się okazać zabójcze. W nocy spaliśmy po dwie osoby w namiocie, dzieląc się ciepłem naszych ciał pod grubymi kocami i skórami. Drugi pokazał nam, jak stawiać budowle ze śniegu, często więc budowaliśmy ścianę od zawietrz- nej naszych namiotów. Ja dzieliłem namiot z Wściekłą. Byliśmy czymś więcej niż tylko towarzyszami, ale mniej niż kochankami. Chociaż tuliliśmy się, przyciskając do siebie nagie ciała, nie uprawialiśmy mi- łości. To nie było konieczne. Mieliśmy siebie i to wystarczało. Spali- śmy w swoich ramionach, budziliśmy się przy wtórze ciepłych i ser- decznych powitań, a potem dołączaliśmy do pozostałych towarzyszy i kontynuowaliśmy podróż. W południe trzeciego dnia, kiedy weszliśmy na szczyt jakiegoś wzgórza, pan Norrington kazał nam się zatrzymać. Niebo przejaśni- ło się i na wprost, w odległości pół dnia drogi, zobaczyliśmy prze- łęcz. Śnieg zacierał szczegóły jej stromych zboczy, ale nie niszczył ogólnego wrażenia, że góry zostały tam jakby rozcięte ogromnym toporem. Środek przełęczy również był zasypany, i chociaż widzie- liśmy wszystko bardzo wyraźnie, nie dostrzegliśmy ani śladu Chyt- riny i jej świty. - Albo już przejechała, albo zakopała siew śniegu. - Drugi od- gryzł kęs suszonej wołowiny, wsunął go pod lewy policzek, a pozos- tałym kawałkiem wskazał przełęcz. - Może złapała ją lawina. Oddech pana Norringtona wypływał jak biała mgła spod jego zielonego wełnianego szalika. - Nieważne, co zrobiła, jeśli'tylko nie zawróciła. Pytanie brzmi: czy my zdołamy się przedrzeć? Aren Asvaldget zrzucił kaptur w kształcie głowy wilka i spoj- rzał na pomoc. - Być może ona się przemknęła, ale nam się to nie uda. Widzi- cie, jak wiatr buduje nawisy śniegowe po wschodniej stronie? Jeśli te masy spadną, nikt nas już nigdy nie znajdzie. Drugi potwierdził skinieniem głowy. Pan Norrington ściągnął lejce. - Faryaah-Tse, góry po wschodniej stronie tej przełęczy należą do Boragulu, prawda? Malutka urZethi skinęła głową. - Ochłodzenie klimatu wygnało stąd naszą rasę dawno temu. Boragul został opuszczony. - Zupełnie opuszczony? Nikogo tam nie ma? Drugi potrząsnął głową. - Widywałem znaki w tych górach. Coś tam mieszka. Faryaah-Tse uniosła dłoń. - Mówiąc opuszczony, mam nam myśli, że ci, którzy mogli odejść na południe i mieli na to dość odwagi, zrobili to. Ci, których zostawiono, po prostu się nie liczyli. Nie wiem, czy wymarli. - Czy można się dostać do Boragulu? - Pan Norrington pokle- pał konia po karku. - Czy Chytrina mogła wykorzystać korytarze urZethich, by się przedostać na północ albo poprowadzić na połu- dnie posiłki? UrZethi przesunęła siew siodle, unosząc lewą nogę i kładąc łyd- kę na karku konia. - Istnieją wejścia do Boragulu, chyba że zawaliły się ze staro- ści. Zapewne będziemy w stanieje znaleźć. Co do Chytriny, nie wiem. Zawahała się na moment, a potem zaczęła wyjaśniać: - Dla was, ludzi, wszyscy urZethi lub elfy są tacy sami. Przy- znaję, że i mnie ludzie często wydają się jednakowi. Jednakże wy pochodzicie z różnych narodów i macie różne zwyczaje. Czy byli- byście zaskoczeni spotkawszy człowieka z Valsogonu, który nic nie wie o Oriosie? Podobnie jest z nami. Ja pochodzę z Tsagulu. Mój naród dotarł najdalej na południe i jesteśmy z tego dumni. Niewiele nas obchodzą ci, którzy zostali z tyłu. - Rozumiem i nie uważam twojej niewiedzy za niedociągnię- cie. - Pan Norrington otworzył ramiona. - Mamy więc do wyboru: albo teraz zawrócimy, albo ruszymy naprzód i będziemy próbowali dostać się do Boragulu. Na miejscu zobaczymy, czy uda nam dostać się na północ, a jeśli mieszkają tam jeszcze jacyś urZethi, dowiemy się, co wiedzą o losie Chytriny. Ja jestem za tym, aby iść naprzód, ale dostosuję się do woli większości. Nikt się nie sprzeciwiał, więc pod przewodem Faryaah-Tse Kimp ruszyliśmy ku przeznaczeniu, które miało nas wszystkich zniszczyć. Rozdział 41 Faryaah-Tse poprowadziła nas wybraną przez siebie drogą, naj- pierw przez godziną na wschód, a potem na północ ku Boragu- lowi, wzdłuż brzegu strumienia bulgoczącego pod śniegiem i lodem. Przed nami otworzył się głęboki, wąski kanion, którego południowa ściana wystawiona była na słońce. Śnieg dawno już się stopił, zasi- lając strumień. Kiedy zbliżała się noc, dotarliśmy do wejścia do ka- nionu. - Tutaj musimy się zatrzymać. - UrZethi obróciła się w siodle i uniosła dłoń. - W tej chwili nie możecie jechać dalej. Drugi ściągnął z twarzy szary szalik i splunął. - Tutaj nie ma żadnego wejścia. Byłem tu przedtem i niczego nie widziałem. - To mnie wcale nie dziwi. - Faryaah-Tse rzuciła mi swoje lej- ce i zaczęła ściągać buty. Zanim ktokolwiek z nas zdążył zapytać, co robi, jej stopy rozszerzyły się, przybierając kształt łyżki, nogi zaś wydłużyły się tak, że nie musiała zeskakiwać z wierzchowca. Gdy stanęła na śniegu, nie zapadła się. Zbliżyła się do głazu, który leżał po zachodniej stronie wejścia do kanionu, dotknęła go, a potem po- deszła do tego po wschodniej stronie i jego też dotknęła. W końcu wróciła na środek i machnięciem ręki dała nam znak, żebyśmy ru- szyli naprzód. Nie dostrzegłem żadnej różnicy, dopóki nie dotarłem do linii łączącej dwa kamienie. Kiedy jąminąłem, nagle oślepiło mnie świat- ło, zupełnie jakby zachodzące słońce znowu wstało i rozświetliło śnieg. W żołądku coś mnie ścisnęło, a w ustach poczułem smak ro- sołu, który jedliśmy na obiad, udało mi się jednak nie zwymiotować. Kiedy rozejrzałem się, zobaczyłem ten sam mały kanion, ale dalej, nieco niżej, skręcał on na zachód. Faryaah-Tse wzięła ode mnie swoje lejce i poprowadziła konia. - Już niedaleko. Drugi rozglądał się dookoła i jakoś skurczył się w siodle. - Nigdy przedtem tego nie widziałem, a przecież bywałem tutaj. UrZethi spojrzała na niego. - Nie miałeś prawa tego zobaczyć, Drugi Oldachu. Ani żaden człowiek, ani żaden elf. Ten widok miał być jedynie dla oczu urZe- thich. Kiedy minęliśmy zakręt i mogliśmy już zajrzeć do zachodniego rozgałęzienia wąwozu, aż dech mi zaparło. Niecałe sto metrów od nas wznosił się tam masywny kamienny portal. Był zupełnie okrąg- ły, a woda, która skapywała z góry, okryła lodem jego obrzeża, wy- kute w litej skale i pokryte dziwnymi runami i magicznymi znaka- mi. Same drzwi, które wyglądały jak wielki, okrągły czarny kamień, były cofhięte w głąb o jakiś metr. Szerokie schody prowadziły w górę na podest. Jeszcze bardziej imponujące niż sam portal wydały mi się dwa po- sągi ustawione obok niego. Były to dwie postacie kobiece, nagie, na klęczkach. Zamiast ramion miały skrzydła, które uniosły wysoko nad głowy, jakby chciały nimi dotknąć słońca. Biły od nich spokój i moc. - Kim one są? Faryaah-Tse odwróciła się, słysząc moje pytanie. - UrZethi wierzą, że naprawdę potężny i w pełni zrealizowany przedstawiciel naszej rasy będzie w stanie przybrać kształt, który po- zwoli mu latać. Zależy to nie tyle od wielkości skrzydeł, ile od natury jego ducha, który pozwoli mu wznieść się w górę. Zapewne nie trud- no zrozumieć, że ci, którzy mieszkają pod ziemią, marzą o lataniu. Powoli skinąłem głową, myśląc jednocześnie, że ten mit wyjaś- nia również, dlaczego urZethi narazili się na gniew elfów, budując Gyrvirgul jako dom dla Gyrkymów. Podczas gdy elfy uważały swo- ich skrzydlatych braci za zwierzęta i czuły do nich odrazę, urZethi zapewne widzieli w nich ucieleśnienie swego mitu. Tak czy owak, nawet Winfellis wydawała się oszołomiona pięknem tych posągów. W pełnym powagi milczeniu podjechaliśmy do portalu. Pan Norrington zsiadł z konia i razem z Faryaah-Tse wszedł na schody. UrZethi obejrzała runy wokół wejścia, które miało co najmniej czte- ry metry średnicy, a potem zsunęła rękawicę i wyciągnęła ramię w gó- rę, wydłużając je, by dotknąć zwornika. Oboje odsunęli się o krok do tyłu, kiedy wewnątrz rozległ się trzask. Czarny kamień powoli odtoczył się w lewo i zalała nas fala ciepłego powietrza. Ciepło było miłe, zapach nie. Z wnętrza powiało ostrą wonią stęch- lizny. Przypominało mi to smród stajni, której od dawna nie czyszczo- no. Pewnie powinienem był uznać ten odór za dobry znak, oznaczał on bowiem, że znajdowały się tam żywe stworzenia. I pewnie bym tak po- myślał, ale urZethi z Boragulu ukazali się nam zbyt szybko. Na zewnątrz wykuśtykała ich czwórka. Ubarwienie ich ciała wa- hało się od żółtego odcienia starych kości do szaro-białej barwy po- piołu. Niektóre miały różniące się od siebie stopy, inne dodatkowe stawy w nogach, a jedna nawet drugą, dodatkową parę ramion wyras- tających z talii. Były to wyłącznie samice, to znaczy miały piersi, cho- ciaż czasem zbyt liczne. Ich oczy zazwyczaj leżały po obu stronach nosa i często w jednej linii, czego nie można było powiedzieć o uszach, to znaczy u tych, które je w ogóle miały. Ich dziwaczne kształty wy- stawione były na widok każdego, kto chciałby je obejrzeć, bo obszar- pane ubrania zaledwie w niewielkim stopniuje zakrywały. Wkrótce domyśliłem się na czym polegał ich problem. Przypom- niałem sobie jak Faryaah-Tse wspominała, że zmienianie kształtu męczy i wymaga energii. Ci urZethi wszyscy wydawali mi się źle odżywieni, więc doszedłem do wniosku, że po prostu nie są już w sta- nie się odmienić. Jedna z kobiet, niosąca zardzewiałą włócznię i przedmiot, który kiedyś zapewne był okrągłą tarczą, wysunęła się naprzód i zatrzy- mała nas. - Kto odważył się otworzyć drogę do Boragulu? Faryaah-Tse wysunęła swe żółte ramię i przycisnęła lewą dłoń do serca. - Ja. Nazywam się Faryaah-Tse Kimp, pochodzę z Tsagulu. Pro- szę dla siebie i moich towarzyszy o gościnność Boragulu. Przywódczyni urZethich nie dała po sobie poznać, że Faryaah- -Tse zrobiła na niej wrażenie, ale jej dwie przyboczne zaczęły się trząść. Oglądały nogi i prawe ramię naszej towarzyszki. Ich oczy zrobiły się wielkie, bo Faryaah-Tse skróciła rękę, by zmieściła się w rękawie. Patrzyły na nią, a potem wskazywały na niebo i paplały między sobą. Przywódczyni odwróciła się szybko i uderzyła jedną z nich w tył głowy drzewcem włóczni. - Cicho! Powściągnijcie języki albo skurczą wam się w ustach. To jest sprawa dla królowej. Wracając do nas, na chwilę straciła równowagę, ale zaraz się wyprostowała. - Królowa zadecyduje. Chodźcie za mną. Zsiedliśmy z koni i wprowadziliśmy je do wnętrza góry. Wściek- ła, rozejrzawszy się dookoła, szybko wciągnęła powietrze i przycis- nęła dłoń do gardła. Widziałem niewiele, bo cienie skrywały przed moim wzrokiem te wysokie, pięknie rzeźbione galerie o łukowych sklepieniach, ale nawet to, co zobaczyłem na dole, zrobiło na mnie wrażenie. Fryzy przedstawiające bitwy były tak zmyślnie wyrzeź- bione, że figury zdawały się zmieniać pozycje, kiedy przechodzili- śmy obok. Z każdego kąta i wnęki uśmiechały się do nas rozbawio- ne twarze lub marszczyli brwi wojownicy. Widziałem posągi przedstawiające urZethich o normalnych kształtach, jak Faryaah-Tse, a także innych, odmienionych, przystosowanych do walki, prac gór- niczych i niezliczonych innych zajęć. Poza tym komnaty Boragulu nie sprawiały jednak przyjemne- go wrażenia - wręcz przeciwnie, wywoływały litość, zaskoczenie i gniew. Sal tych nie można opisać innym słowem niż brudne. Na wpół obgryzione kości i odłamki potrzaskanej ceramiki zalegały na chodnikach. Pióra, kurz i włosy zbite w kłęby toczyły się za nami. Muchy unosiły się nad stertami śmieci i krążyły nad kupka- mi odchodów. Kudłate psiska warczały na nas z ciemności, a zdzi- czałe koty, które łatwo było dostrzec ze względu na ich błyszczące oczy, parskały i syczały. Ptasie guano brukało posągi i posadzkę, gdzieś z wysoka, z ciemności, dobiegało mnie bicie nietoperzych skrzydeł. Przez chwilę dziwiły mnie te pióra i ptasie odchody, a później przeżyłem największy szok w swoim życiu, gdy stadko miniaturo- wych temeryksów wybiegło i zaczęło dotrzymywać nam kroku. Moja ręka opadła na rękojeść Tsamoca i byłbym go wyciągnął, gdyby nie to, że nasza przewodniczka wyciągnęła rękę i podrapała jednego z nich pod brodą. Mała bestia, cała brązowa jak grzybek, zapiszcza- ła zadowolona z pieszczoty. UrZethi poprowadziła nas dalej. Wybrana przez nią trasa, zawi- ła i pełna zakrętów, prowadziła nas przez mniejsze komnaty, gdzie prawie mogłem dostrzec sufit, i z powrotem do większych i wspa- nialszych. Stało się oczywiste, że w miarę jak zbliżamy się do sie- dziby królowej, wszystko jest coraz czystsze i lepiej oświetlone. Mimo to nie mogłem się pozbyć wrażenia, że śmieci zostały po prostu zamiecione do najbliższego rzadko używanego przejścia. Mocniejsze oświetlenie pozwoliło mi zobaczyć to, na co wcześ- niej patrzyła Wściekła. Korytarze zdobiły ogromne mozaiki przed- stawiające bitwy, sceny z romansów i historii, a nawet mitów, takich jak stopniowa ewolucja urZethich od form pierwotnych do tych zdol- nych do latania. Każdy malutki element mozaiki wykonano ze szla- chetnych kamieni; nawet najmniejszy jej kawałek umożliwiłby czło- wiekowi dostatnie życie przez dziesiątki lat. Chociaż przyszło mi to do głowy, nie mogłem sobie jednak wyobrazić, że można by znisz- czyć coś tak pięknego. Wreszcie dotarliśmy do kolejnego okrągłego portalu, który ja- rzył się złotym światłem. Kilku urZethich przejęło lejce naszych koni i odprowadziło je, podczas gdy my zaczęliśmy się wspinać do sali tronowej. Nazywam to pomieszczenie salą, bo nią było, ale po wej- ściu do środka łatwo się o tym zapomniało. Pierwszą rzeczą, jaką dostrzegłem, były ogromne ilości złota. Nie było powierzchni, która nie zostałaby pozłocona, blatu, na któ- rym nie stałaby złota urna lub statuetka albo nie leżała złota kolczu- ga. Nawet sam tron, który wyglądał jak gigantyczne jajo pozbawio- ne jednej połowy, pokryty był warstwą złota i szlachetnych kamieni, w środku zaś leżały złociste poduszki z aksamitu. Drugą cechą tego pomieszczenia, na którą nie sposób było nie zwrócić uwagi, były motywy związane z ptakami. Ściany, od podło- gi aż do sufitu, pokrywały złote gałązki i konary, większe niż w rze- czywistości i posplatane tak, jakby tworzyły ptasie gniazdo. Kom- nata nawet rozszerzała się u dołu, imitując kształt gniazda, zaś złote inkrustacje na podłodze powtarzały ten motyw. Z sufitu zwisały na niemal niewidzialnych drutach złociste liście, ponad nimi zaś były gwiazdy, księżyc i słońce. Wzór piór zdobił chodniki i poduszki, zaś wszystkie statuetki i inne bibeloty przedstawiały ptaki, miały na so- bie ich wizerunki albo odzwierciedlały w jakiś sposób ich cechy. Nawet szata, którą miała na sobie królowa, została wykonana ze złotogłowiu i ozdobiona wyhaftowanymi ptakami. Dopiero po kilku chwilach zdałem sobie z tego sprawę, bo w miejscu, gdzie kończyły się rękawy, dostrzegłem jej ramiona pokryte piórami. Ich szary ko- lor pasował do jej twarzy i widocznej w innych miejscach skóry, za- łożyłem więc, że wyrastają one z jej ciała. Królowej brakło tej peł- nej godności postawy, jaką widziałem u Gyrkymów spotkanych w Okrannelu i fortecy Draconis, miała jednak pióra. Nasza przewodniczka pobiegła naprzód i niezgrabnie opadła na kolana u podnóża tronu. Przemówiła szybko do królowej, która od- powiedziała ostrym, podobnym do krakania głosem. Nasza przewod- niczka szarpnęła się w tył, a potem obróciła się i uklękła z czołem przyciśniętym do podłogi, podczas gdy królowa wstała. - Jestem Tzindr-Coraxoc Vlay, królowa Boragulu. - Władczy- ni, która miała przygarbione ramiona i figurę jak beczułka brandy, spojrzała na naszą przewodniczkę. - Powiedziano mi, że ty, która należysz do wyrzutków mieszkających w Tsagulu, poprosiłaś o na- szą gościnność. Faryaah-Tse zesztywniała na dźwięk słowa wyrzutki, ale tylko skłoniła głowę. - Szczodrość Boragulu i jego królowej jest szeroko znana, na- wet w dalekim Tsagulu, chociaż drżymy na wieść o twej wielkości i nie mamy odwagi wypowiedzieć twego imienia. Tzindr-Coraxoc wydała się udobruchana tymi słowami. - Rozważę waszą prośbę. Na razie przydzielę wam pomiesz- czenia mieszkalne. Będziecie musieli przyrzec, że pozostaniecie w nich, dopóki was nie wezwę. Faryaah-Tse skinęła głową. - Będzie tak, jak sobie życzysz, królowo. Królowa rzuciła jakiś rozkaz naszej przewodniczce, która na- tychmiast wyprowadziła nas z sali tronowej i powiodła dalej ciem- nym korytarzem. Weszliśmy na szerokie schody i przez jakiś czas szliśmy w górę. Potem wskazano nam okrągłe wejście. - Tam macie zaczekać. Faryaah-Tse poprowadziła nas przez wejście, które po drugiej stro- nie rozszerzało się, tworząc okrągły tunel o długości około dziesięciu metrów. Pasek biegnący wzdłuż sufitu rozjarzył się żółto-pomarańczo- wym blaskiem, dając dość światła, bym mógł obejrzeć obrazy namalo- wane na ścianach. Przypominały mi one posągi przodków w Alcydzie, pomyślałem więc, że przedstawiają członków jednego rodu. Nie potra- fiłem odczytać runów urZethich, ale zauważyłem powtarzający się wzór, który uznałem za nazwisko rodowe przedstawionych tu osób. Portrety te, teraz pokryte brudem i pajęczynami, miały bardzo heroiczny charakter. Ukazywały urZethich miażdżących stopami wro- gów albo otoczonych przez kwiaty zwracające ku nim swe kielichy jakby do słońca. Ich barwy były różne, a oświetlenie nie pozwalało dobrze im się przyjrzeć, ale w większości wydawali się podobni do Faryaah-Tse. Tunel kończył się niezwykłą komnatą w kształcie dwóch kul połączonych jak bańki mydlane. Kula, przez którą weszliśmy, była większa. Po lewej stronie, tuż obok wejścia, znajdował się kominek. Wysoko, ponad naszymi głowami, pomieszczenie otaczał pierścień jarzących się paneli, który przebiegał tuż nad okrągłym portalem osadzonym na złączeniu obu kul. Oba pokoje miały kamienną pod- łogę, ale w drugim jej poziom znajdował się o dobry metr wyżej niż w tym, przez który się wchodziło. Oba miały też okrągłe portale pro- wadzące do bocznych komnat i były ozdobione malowidłami prze- stawiającymi kwiaty i zwierzęta - także ptaki, ale nie tylko - powią- zane razem, że tworzyły skomplikowane warkocze nóg, ogonów i ciał. Podążanie wzrokiem za jedną z takich linii wprowadzało w ro- dzaj transu. Było to zajęcie, któremu mogłem oddawać się przez wiele godzin. Kiedy Faryaah-Tse weszła na środek większej kuli, kamienie na palenisku zaczęły się jarzyć słabym czerwonym blaskiem, od którego biły fale ciepła. UrZethi uśmiechnęła się, tym ciepłym uśmiechem, który wywołują przyjemne wspomnienia lub nieoczekiwane odkry- cia. Wyciągnęła ręce w stronę paleniska, a potem skinęła nam głową. - Witajcie w domu. Rozeszliśmy się po pomieszczeniu i zaczęliśmy zdejmować cięż- kie zimowe ubrania. Pan Norrington rozpiął swój wełniany płaszcz i strząsnął krople stopionego śniegu. - Mówisz tak, jakbyś rozpoznała to miejsce. - To ono raczej rozpoznało mnie. - Odwróciła się i zmieniła w ciemną sylwetkę na tle coraz jaśniejszego paleniska. - Bardzo dawno temu ten pokój zaczarowano, aby reagował na obecność ko- goś z rodu Kimp. Kiedy opuszczaliśmy Boragul wiele pokoleń temu, by wyruszyć na południe, nigdy nie spodziewaliśmy się, że wróci- my - przynajmniej tak mi mówiono. Przydzielając nam to pomiesz- czenie, królowa chce nam okazać szacunek... albo szydzi ze mnie, bowiem jestem urZethi czystej krwi. Bencis Galacos pogładził białą bródkę. - Czystej krwi? Faryaah-Tse zawahała się przez moment, a potem odwróciła się i wbiła wzrok w palenisko. - UrZethi nie podchodzą do życia tak jak ludzie czy elfy. To pomieszczenie nazywa się coric. Tutaj rezydowała matka rodu, tam na tyłach, w jednym z pokoi odchodzących od drugiej kuli. Jej córki mieszkały razem z nią, podobnie jak siostry, i wszystkie pomagały wychowywać jej dzieci. Od czasu do czasu, gdyby ktoś życzył sobie zawrzeć przymierze z tą rodziną, innym siostrom lub córkom po- zwalano rodzić dzieci, tworząc w ten sposób związki pomiędzy róż- nymi rodami. Wściekła uniosła brew. - Dzieci płci męskiej odsyła się, aby mieszkały u krewnych swoich matek? - Zazwyczaj tak, kiedy osiągną dojrzałość. - Faryaah-Tse wy- ciągnęła ramiona i wskazała pomieszczenia odchodzące od niższej kuli. - W tych pokojach mieszkali chłopcy, a także mężczyźni, za- równo członkowie rodziny, jak goście, którzy przybyli tutaj, żeby spłodzić dziecko. Większość mężczyzn akceptuje taki stan rzeczy. Jeśli się buntują, idą na wygnanie. Ci samotni urZethi, o których zapewne słyszeliście, pracujący w kopalniach lub kryjący się pod mostami, to właśnie tacy wygnańcy. Zmarszczyłem brwi. - Ale w tych opowieściach przedstawia się ich jako potwory. - Bo nimi są lub stają się nimi. - Faryaah-Tse wzruszyła ramio- nami. - Odcięci od cywilizacji degenerują się. Obawiam się, że to samo miało miejsce tutaj. Odwróciła się z powrotem do paleniska i przeszła na bok, aby- śmy mogli zobaczyć jej twarz. - Wyobraźcie sobie, że jakieś miasto, na przykład Yslin, zosta- je opuszczone i zostają w nim tylko kalecy, żebracy i przestępcy. Po tysiącu lat mielibyście to samo co tutaj. Jeturna zaśmiała się w głos. - Nie doceniasz naszego talentu do powodowania społecznego rozkładu. U nas mielibyśmy coś takiego po miesiącu lub dwóch. Wszyscy roześmieliśmy się - ludzie, urZethi i elfy - i napięcie zos- tało rozładowane. Wyjaśnienia te najwyraźniej nie przyszły Faryaah- -Tse łatwo, ale dzięki nim dowiedziałem się więcej o urZethich niż wcześniej przez całe życie spędzone w cieniu Boragulu. Rasa ta sły- nęła z zamiłowania do prywatności. Nasza towarzyszka udzieliła nam zaś wielu informacji, co uznałem za dowód, jak bardzo nam zaufała. Boragulscy tragarze wkrótce przynieśli nasze bagaże, które za- braliśmy do swoich pokoi. Ja i Wściekła dzieliliśmy jedno z gór- nych pomieszczeń. Były one bardziej eleganckie niż te długie, pros- tokątne cele przydzielane urZethi płci męskiej. Chociaż wszystkie elementy wyposażania wyciosano z kamienia, w naszym pokoju kra- wędzie zostały zaokrąglone, a ściany pomalowane. Mieliśmy nawet niewielkie palenisko, które nieco ogrzewało pokój, i dość miejsca pod pryczami, by tam umieścić nasze bagaże. i Pokoje dla mężczyzn z kolei przypominały raczej magazyny, wyposażone w półki, które służyły do spania. Miejsca starczyłoby dla dziesięciu ludzi - i zapewne dwa razy tylu urZethich - zaś kra- wędzie i rogi były ostre niczym oręż. Pokoje te nie były ogrzewane, ale znajdowaliśmy się głęboko we wnętrzu góry, dlatego nigdy nie docierał tu prawdziwy mróz. Koce i futra wystarczały więc, by za- pewnić ludziom przyjemne ciepło. Kiedy się rozgościliśmy, Tzindr-Coraxoc przysłała po nas. Znie- kształcona przewodniczka, utykając, poprowadziła nas przez kory- tarze do kolejnego pomieszczenia, które musiało mieć jakiś związek z rodziną Kimp, bo natychmiast zareagowało na obecność Faryaah- -Tse napełniając się ciepłem. Ten długi pokój miał sklepiony sufit, pokryty malowidłami przedstawiającymi postacie urZethich i me- dalionami ozdobionymi tym samym zawiłym wzorem, jaki widzia- łem w coricu. Pośrodku wznosił się kamienny stół, który najwyraź- niej wyciosano z litej skały podczas tworzenia tego pomieszczenia. Obok stały drewniane krzesła i ławy, a na środku stołu rząd grubych świec. Przy każdym miejscu ustawiono talerze, miski i kielichy ze złota, zaś gorące, parujące jedzenie - w części, jak sądzę, ukradzio- ne z naszych zapasów - nałożono na talerze tak wielkie, że podczas bitwy mogłyby posłużyć jako tarcze. Tzindr-Coraxoc wstała z wysokiego krzesła ustawionego u szczytu stołu i wyciągnęła ramiona. - Poprosiliście o gościnność Boragulu, więc ją otrzymacie. To najlepsze, co mamy do zaoferowania. Każdemu z nas przydzielono służącą. Moja ujęła mnie za rękę i poprowadziła do przydzielonego mi miejsca przy stole. Usiadłszy na krześle, stwierdziłem, że kolana mam wyżej niż biodra, bo te meble wykonano dla urZethich. Na dodatek znajdowałem się teraz zbyt wysoko w stosunku do stołu, więc po prostu odsunąłem krzesło i usadowiłem się na podłodze. Królowa Boragulu zmierzyła mnie zimnym spojrzeniem i wark- nęła coś w języku, którego nie rozumiałem. Faryaah-Tse, siedząca obok niej po prawej stronie, pochyliła się naprzód. - To nie jest afront, królowo. Ci ludzie złożyli przysięgę, że nie usiądą na niczym oprócz siodła, dopóki ich misja nie zostanie za- kończona. Królowa skinęła głową i reszta naszej kompanii również odsunę- ła krzesła, tylko Wściekła i Winfellis zostały na ławie. Przesuwając się trochę naprzód, zdołały wsunąć nogi pod siebie i prawie uklękły przy stole. Drugi wymamrotał coś o zimnej podłodze, która przejmuje chłodem jego stare kości. Brencis spojrzał na niego i prychnął. - Biorąc pod uwagę, skąd przybywamy, to raczej twoje kości oziębią podłogę, a nie na odwrót, stary przyjacielu. Nawet królowej spodobał się ten żart. Roześmiała się, klasnęła w dłonie i uczta się zaczęła. Nie potrawy jednak były jej najdziwniej- szym elementem, tylko służąca, której ciało zmieniało się, przybiera- jąc kształty różnych przyborów. Jej prawa ręka zmieniła się w cho- chlę, którą nalała mi zupę, a potem w szczypce, którymi podała mi mięso. Jedząc, dostrzegłem, że kobieta pożądliwie obserwuje potra- wy. Już wcześniej domyśliłem się, że tutejsi urZethi nie odżywiają się zbyt dobrze i dlatego nie zdołali zakończyć transformacji, zacząłem więc zostawiać na talerzu resztki, które mogła zjeść później. Mimo dziwacznego otoczenia i jeszcze dziwniejszej służby, je- dzenie okazało się dobre i świetnie przyprawione. Zupa - rzadki ro- sół z grzybami, odrobiną warzyw i innymi składnikami, których wolałem nie rozpoznać - była pożywna i tak gorąca, że poparzyła mi wargi. Pozostawienie resztki dla służącej okazało się trudniejsze, niż się spodziewałem. Większość pozostałych potraw polano brązowymi sosami. Uzna- łem to za zaletę, bo w ten sposób nie mogłem zidentyfikować nie- których kości, które tkwiły w mięsie. Jego smak, choć egzotyczny, okazał się całkiem niezły, jednak mogłem przysiąc, że nie jest to kurczak, wieprzowina, wołowina czy baranina. Niezależnie od tego, z jakiego zwierzęcia pochodziło, smakowało lepiej niż suszone, więc jadłem, aż mi się uszy trzęsły. Wino również było zaskakująco dobre. Nie umiałem tak jak Leigh zgadnąć rocznika i pochodzenia po samym zapachu, ale smakowało mi. Ciemne, w dobrym gatunku, miało lekki posmak jagód. Nie od- niosłem wrażenia, że leżało w beczkach od stuleci, więc albo urZe- thi z Boragulu uprawiali winnice na wysokich górskich łąkach, albo utrzymywali ograniczone stosunki handlowe z ludami żyjącymi na nizinach. Główna atrakcja uczty pojawiła się później, po zupie i kilku da- niach wstępnych. Z punktu widzenia smakosza była to zapewne nie- zwykła potrawa, ale podano ją w sposób, który nie pozostawiał żad- nych wątpliwości co do pochodzenia mięsa. Zwierzę spoczywało na tacy w takiej pozycji, jaką mogłoby przybrać, leżąc przed kominkiem. I Nadziano je mniejszym zwierzakiem, a tego jeszcze mniejszym, zu- pełnie jakby po kolei pożerały się nawzajem. Co najgorsze, ten pies nadziany kotem, który został nadziany szczurem, był tak delikatnie przyprawiony, że aż pociekła mi ślinka, chociaż jednocześnie mia- łem ochotę uciec od stołu. Królowa spojrzała na mnie. - O ile wiem, Tarrancie Hawkinsie, ty jesteś tutaj najmłodszy. Tobie więc przypadnie zaszczyt wybrania najlepszego kąska. Zakaszlałem w dłoń, by ukryć zaskoczenie. Zerknąłem na Fary- aah-Tse, ale ona po prostu wbiła we mnie wzrok i raz szorstko ski- nęła głową. W głowie mi się zakręciło. Nigdy przedtem nie zastana- wiałem się nad jedzeniem psów, więc wyobrażenie ich sobie jako potrawy było ponad moje siły. Który kąsek jest najlepszy? Nie by- łem rzeźnikiem, nie znałem się na tym, które części zwierzęcia naj- lepiej smakują. Nie wiedziałem, co wybrać, byłem jednak pewien, że na coś muszę się zdecydować. Nie pomagała mi w tym wyobraź- nia, która natychmiast przywołała obrazy wszystkich psów, jakie w życiu głaskałem. Niemal czułem ich łby pod swoją dłonią, wi- działem wlepione w siebie pełne entuzjazmu oczy. Byłem zupełnie zdezorientowany. Faryaah-Tse raz jeszcze skinęła głową, zmuszając mnie do pod- jęcia decyzji. - Królowo, w Oriosie, z której pochodzę, tylko jedna część może zostać uznana za najlepszy kąsek. - Wskazałem głowę psa. - Ten mały odcinek mięśnia, tu na górze. Wezmę tylko ten z prawej stro- ny, zostawiając ten z lewej dla kogoś innego. Na twarz królowej powoli wychynął uśmiech. - Doskonały wybór. Skłoniłem się. - Dziękuję. Postukała palcem w stół. - A teraz powiesz mi, dlaczego ten kąsek jest najlepszy. Mocno zacisnąłem szczęki, starając się ukryć zaskoczenie i kon- sternację. Raz mi się udało, ale dwa razy? Spojrzawszy na królową, starałem się uspokoić. Nagle błysnęła mi pewna myśl. - Ten kąsek jest najlepszy, bowiem jest to mięsień, którego pies używa podczas żucia. Ponieważ i my musimy go żuć, jest to jedyny kawałek, który działa na nas tak samo, jak na psa. Królowa zaklaskała w dłonie. - Doskonale, doskonale! A teraz wszyscy możemy się rozko- szować głównym daniem. Wszyscy go spróbowaliśmy, ale z umiarem. Wydało mi się dziw- ne, że urZethi jadająpsy, koty i szczury, za to temeryksy trzymająjako zwierzęta domowe. Oni z kolei zapewne byliby zdziwieni, że ja ja- dłem temeryksy, a możecie być pewni, że mięso temeryksa jest znacz- nie lepsze niż psa, choć w smaku bardziej przypomina dziczyznę. Kiedy główne danie zostało spożyte, podano słodkie wino i ciasto z jagodami i orzechami. Dzięki temu deserowi pozbyłem się z ust smaku psa. Tym razem nie zostawiłem ani trochę dla służącej. Wino rozluźniło nas i rozwiązało nam języki. Zaczęliśmy opowiadać o na- szych przygodach, a królowa zachwycała się wszystkim, czego do- konaliśmy i jak daleko zaszliśmy. Wśród wiecznego półmroku, który zalegał Boragul, nie mieli- śmy pojęcia, ile czasu minęło. Wkrótce jednak ziewnięcia zaczęły się mieszać ze śmiechem i wiedzieliśmy, że już czas udać się na spo- czynek. Podziękowawszy naszej gospodyni, ruszyliśmy za Faryaah- -Tse z powrotem do naszych pokoi i, z wyjątkiem Drugiego, który chciał trochę pochodzić, póki jedzenie nie ułoży mu się w żołądku, poszliśmy do łóżek. Wściekła i ja kochaliśmy się tej nocy, winiąc za swoją namięt- ność po części wino, a po części czary, którymi urZethi nasycili te pomieszczenia dla wygody swoich kobiet, które chciały się rozmna- żać. Wszystko tej nocy było bardzo spokojne, delikatne, ciepłe i po- wolne. Nie było niecierpliwości, świadomości, że w ten sposób od- suwamy od siebie śmierć lub straszny los. Po prostu szansa dla nas obojga, byśmy nawzajem dawali sobie przyjemność. Obudziwszy się, uznałem, że jest ranek, chociaż nie miałem moż- liwości tego sprawdzić. Naciągnąłem na siebie ubranie i wyszedłem do głównego pomieszczenia, gdzie znalazłem pozostałych członków naszej kompanii, którzy właśnie wstali i przecierali senne oczy. Nikt z nas nie miał kaca, co nas cieszyło. Wszyscy też zgodziliśmy się, że taka ilość psiego mięsa wystarczy nam już na całe życie. Brencis rozejrzał się i zmarszczył brwi. - Hawkins, czy widziałeś Drugiego? Potrząsnąłem głową. - Nie wrócił do swego pokoju? - Jego koce są rozłożone, ale zrobił to, zanim poszliśmy na ucztę. ii! Pan Norrington zszedł po schodach z górnej kuli. - Czy ktokolwiek widział, jak Drugi wczoraj wracał? Okazało się, że nikt. Zadrżałem. - Nie podoba mi się to. - Mnie też. - Pan Norrington przyjrzał się tym z nas, którzy już się obudzili. - Musimy go poszukać. Zrobimy to pod pretekstem podziwiania Boragulu. Ruszymy parami. Aren Asvaldget uniósł dłoń. - Bez Drugiego została nas nieparzysta liczba. Ja pójdę sam. - Nie, to ja pójdę sam. - Pan Norrington uśmiechnął się. - Ty doskonale współpracujesz z Edamis. Wolałbym, żebyście poszli ra- zem. Wszyscy niech idą uzbrojeni. Nie wiemy, co się stało. Jeśli mamy szczęście, być może okaże się, że wszystko jest w porządku, ale ja nie chcę ryzykować. Wróciłem do pokoju, który dzieliłem z Wściekłą, obudziłem ją i wyjaśniłem, co się stało. Szybko ubrała się, ja tymczasem przypa- sałem Tsamoca, wsunąłem do pochwy na prawym biodrze długi nóż, zaś do prawego buta sztylet, który podarował mi Nay. Ona założyła pas, przy którym wisiały miecz i sztylet, i razem ruszyliśmy na po- szukiwania. Pretekst, który wymyślił dla nas pan Norrington, nie był tak sła- by, jak mogłoby się wydawać. Sale Boragulu były niewątpliwie wspa- niałe i chociaż ja niewiele mogłem dostrzec, Wściekła wszystko szczegółowo mi opisywała. Słyszałem w jej głosie podziw, który wzbudzały te arcydzieła, a także obrzydzenie, bo pozwolono, aby zanieczyściły je nietoperze i inne zdziczałe stworzenia. - To zaniedbanie przypomina mi, co Aurolańczycy zrobili z Vor- ąuellynem. To jest złe. Kiedy tak szliśmy, na wszelki wypadek zacząłem rozglądać się dookoła i zapisywać w pamięci mijane zakręty. Tam, gdzie leżała gruba warstwa kurzu, wydrapywałem w niej stopą krzyżyki. Kurz również okazał się przydatny, bo zachowały się na nim ślady stóp, szukałem więc tropów Drugiego, gdy tylko schodziliśmy z główne- go szlaku komunikacyjnego. Weszliśmy na górę po jakichś schodach i minęliśmy kilka za- krętów. Wtedy dostrzegłem jakieś ślady, których nie byłem w stanie rozpoznać. Nie zostawiły ich obute stopy, a chociaż większość urZe- thich najwyraźniej chodziła boso, ich stopy były mniejsze niż te tu- taj. Ponadto układ śladów wskazywał na to, że nieznajomy szedł prosto, a tymczasem większość urZethich kulała. Wściekła przykuc- nęła i przyglądała się im przez chwilę, po czym w milczeniu gestem dłoni wskazała mi ciemny korytarz, do którego skręcał trop. Ślady biegły dalej przez jakieś dwadzieścia metrów, mijając kil- ka wejść, a potem skręciły ku portalowi po prawej stronie. Zamyka- ły go wielkie kamienne drzwi i chociaż nasłuchiwaliśmy pod nimi, niczego nie zdołaliśmy usłyszeć. Gestem pokazałem, że chcę zastu- kać, ale Wściekła zaprzeczyła ruchem głowy. Zamiast tego kazała mi się schylić i złapać ją za nogi pod kolanami. Kiedy wstałem, ona mogła wyciągniętymi rękami dotknąć zwornika u szczytu portalu. Kiedy kamienne drzwi odtoczyły się na bok, z pokoju wionął dobrze mi znany zapach, nieco podobny do piżma. Zatoczyłem się w tył i upadłem, a Wściekła wylądowała na mojej piersi. Zakaszla- łem, chociaż starałem się powstrzymać, i pozwoliłem jej stoczyć się na lewo. Odwróciłem się, jednocześnie podnosząc się na kolana, i wyciągnąłem Tsamoca. - To niemożliwie - szepnęła Wściekła, wyciągając broń. - A jednak. - Żółć paliła mi gardło. - To wszystko jest wielką pułapką. Za portalem otwierała się wielka komnata. W jej głębi tańczyły przytłumione światełka, zaś z podłogi wznosiły się platformy, które jednak były ledwo widoczne ze względu na pokrywający wszystko jakby gruby dywan. Problem w tym, że ten dywan poruszał się, to jest wił się, i jego małe cząstki wdrapywały się na szczyt każdej plat- formy. Na górze siedziały wielkie stworzenia, grube jak świnie, ale wiel- kości wołów. Wśród białego futra na brzuchu każdej sterczał tuzin czerwonych sutków. Te samice rzadko się poruszały, ale ich potom- stwo, setki cętkowanych maluchów, atakowało się nawzajem pazu- rami i kłapało na siebie, szukając pożywienia. - Boragul, wylęgarnia jazgotników. - Wściekła potrząsnęła gło- wą. - Uciekaj, Hawkins, i módl się, żebyśmy zdołali pobiec wystar- czająco daleko i szybko. Rozdział 42 Pobiegliśmy więc, ale nie dość daleko i szybko. Tsamoc dźwię- czał, parując ciosy krótkich włóczni, a potem rozcinał brzuchy jazgotników. Jeden z nich chciał mnie z kolei rozpłatać brzuch, ale trzymając Tsamoca obiema rękami, odbiłem jego nóż i wyrzuciłem go w powietrze. Zmieniłem uchwyt i mocno ciąłem w dół. Moje uderzenie pozbawiło bestię jednej trzeciej twarzy i jazgotnik zato- czył się w tył, próbując ją poskładać. Wściekła uśmiechała się strasznym uśmiechem; jej białe zęby błyszczały na twarzy obryzganej krwią wroga. Zostawiliśmy za sobą tę grupę martwych i poranionych bestii i popędziliśmy dalej przez korytarze. Ścigały nas przede wszystkim jazgotniki, ale od czasu do czasu również urZethi ze stadami małych temeryksów. Przybierali oni kształty, które uważali za odpowiednie dla wojowników, w re- zultacie byli więc słabo opancerzeni i kiepsko uzbrojeni. Faryaah- -Tse wyśmiałaby ich, gdyby mogła to zobaczyć. Atakowali nieostrożnie, pewnie dlatego, że uważali nas za istoty niższe. Wykorzystaliśmy więc to ich poczucie wyższości i posiekali- śmy je na małe kawałeczki, zostawiając za sobą na kamiennych podło- gach trupy, które ich czworonożni ulubieńcy od razu zaczynali skubać. Wiedzieliśmy, że w gruncie rzeczy jesteśmy już martwi i to do- prowadziło nas do takiego szaleństwa, że oboje wyliśmy. Nasze wrzaski zlewały się z głosami ścigających nas jazgotników. W odpowiedzi wyliśmy jeszcze głośniej, rzucając im wyzwanie, a one nam odpo- wiadały. Gdyby to byli ludzie, powiedziałbym, że zaskoczyła ich zajad- łość i odwaga naszych ataków, ale te bestie nie posiadały wielkiej inteligencji. Były zaskoczone, że nie uciekaliśmy przed ich warko- tem, że odważaliśmy się zaatakować, zalani krwią ich pobratymców. Podążałem za Wściekłą, biegnąc co sił, by nie stracić jej z oczu. Mając wzrok elfa, widziała więcej ode mnie, aleja w gruncie rzeczy cieszyłem się, że dostrzegam tak niewiele. Trzepoczące skrawki jej tuniki wskazywały, że była poharatana równie mocno jak ja. Nie odniosłem jeszcze śmiertelnych ran, było ich jednak wystarczająco dużo. Powoli zacząłem zwalniać i w końcu pozwoliłam się dopaść. Wołając, abym nie zwalniał, Wściekła pobiegła naprzód i wpadła na skrzyżowanie dwóch korytarzy. Kiedy obróciła się w prawo, ja- kiś jazgotnik rzucił się na nią z włócznią i przebił jej pierś, wysoko, nieco z boku. Usłyszałem jej wrzask i zobaczyłem ostrze, które wy- szło przez tunikę na plecach. Potwór uniósł ją w górę, wierzgającą nogami i machającą rękami, i potrząsnął włócznią, aby jeszcze tro- chę pokrzyczała. W sekundę byłem przy nim. Tsamoc ciął w dół, roztrzaskując drzewce włóczni, a ja uderzyłem jazgotnika prawym ramieniem, rzu- cając go w tył i na ziemię. Obróciłem się w lewo i uniosłem miecz w górę. Ostrze przesu- nęło się pod następną włócznią, tym razem wymierzoną we mnie. Ciąłem jazgotnika przez brzuch, a potem odbiłem w lewo jeszcze jedną włócznię. Robiąc unik w prawo, pozwoliłem, aby napastnik przebiegł obok mnie. Zatoczyłem mieczem niski łuk. Tsamoc za- śpiewał, odcinając mu z tyłu kawał czaszki. Czyjeś cięcie trafiło mnie od tyłu w lewą nogę, ale naruszyło tylko skórę. Odwróciłem się i machnąłem Tsamocem w dół. Trafi- łem jazgotnika pomiędzy ramieniem a szyją i na tyle głęboko, że trysnął gejzer krwi. Wróg padł, ja zaś obróciłem się znowu, tnąc na skos, z prawa na lewo i z góry na doł. Tym razem moją ofiarą padł ten jazgotnik, który nadział Wściekłą na włócznię. Odciąłem mu ręce i przeorałem szyję. Otworzyłbym go od ramienia do biodra, gdyby nie to, że klęczał miaucząc o miłosierdzie. Potem podbiegłem do Wściekłej, która tymczasem doczołgała się do ściany, zostawiając za sobą krwawy szlak. Złamane drzewce włóczni drżało przy każdym jej oddechu, a dookoła niego narastała błyszcząca czerń. Wyciągnąłem rękę, żeby jąprzyłożyć do rany, żeby coś zrobić, cokolwiek, ale ręce kobiety zacisnęły się na moich. - Idź, Tarrancie, idź. Zostaw mnie. - Nie mogę cię zostawić. Jej pierś unosiła się ciężko z każdym wysilonym oddechem. '¦¦' - Nie możesz mnie nieść, a ja nie jestem w stanie biec. Idź! Idź! Łzy zacierały mi jej obraz, rozmywały go. - Nie mogą odejść. Kocham cią. Zaśmiała się. Gdyby nie ból, który zabrzmiał w jej śmiechu, byłby on prześliczny. - Drogi Tarrancie, musisz iść. Jeśli mnie kochasz, zrób to dla mnie. - Zakaszlała lekko i krew pojawiła się na jej wargach. - Po- zwól mi umrzeć, wiedząc, że ty jesteś wolny. Skinąłem głową. - Nie umieraj mi. Wrócę po ciebie. - Wiem, że wrócisz. - Kopnęła mnie słabo. - Pośpiesz się, Tar- rancie. Znajdź pozostałych. I wróć. Podniosłem Tsamoca i wstałem, a potem odwróciłem się, bo nie chciałem patrzeć na jej śmierć. Rozejrzałem się, ale niczego wokół nie rozpoznawałem, więc na chybił trafił wybrałem jakiś kierunek i zacząłem biec. Zmusiłem się, by biec szybko i zdecydowanie, by Wściekła widziała, że udaję się po pomoc. Oboje wiedzieliśmy, że pomoc nie przyjdzie na czas, ale to nie miało znaczenia. Po prostu chciałem, aby umarła z nadzieją, i żebym mógł później pocieszać się myślą, że to ja tę nadzieję wzbudziłem. Tak jak mi nakazała, znalazłem niektórych z naszych towarzy- szy - tu i tam, czasem w kawałkach. Winfellis dobrze się sprawiła, zostawiając za sobą długi rząd popalonych magicznymi wyładowa- niami jazgotników i vylaenów. W końcu jednak zapewne zabrakło jej sił, jazgotniki zdołały więc ją dogonić i powalić. Brencis Galacos i Jeturna Costasi zginęli, walcząc obok siebie. Jego powaliło pół tuzina włóczni. Ona straciła prawe ramię, a po- tem głowę. Nie miałem pojęcia, gdzie się potoczyła, ale jej ciało spoczywało na jego nogach. Zamknąłem mu oczy i pobiegłem dalej. Podczas poszukiwań natrafiałem czasem na jazgotniki, nie czu- łem się jednak ofiarą, ale drapieżnikiem. Zasady tej gry były proste: musiałem zabić każdego, na kogo się natknąłem, bo inaczej sam bym zginął. Nie miałem powodu, by się hamować czy zachowywać ostrożność. Warczałem i kłapałem zębami z tą samą zaciekłością co moi wrogowie. Szatkowałem ich mieczem, kłułem nożem, kopałem i waliłem pięścią, gryzłem i kląłem. Robiłem wszystko, co mogłem, korzystałem z każdej okazji, jaka mi się nawinęła i to pozwoliło mi się przedrzeć. Wreszcie odnalazłem pozostawione wcześniej znaki, zszedłem po schodach i zawlokłem się z powrotem do naszej komnaty. Jeden jazgotnik leżał martwy przed portalem. Z układu jego ciała domyśli- łem się, że wyczołgał się na zewnątrz. Ostrożnie przeszedłem nad trupem i wkroczyłem do tunelu. Zaścielały go kolejne ciała, same jazgotniki. W dolnej kuli znalazłem jeszcze więcej zwłok. Jedno ciało leża- ło na plecach na schodach. Krople krwi znaczyły drogę do pomiesz- czenia, w którym zamieszkał pan Norrington. Rzuciłem się ku por- talowi, szybko wciągnąłem powietrze, a potem wskoczyłem do środka i opadłem na kolana. Pan Norrington leżał oparty o półkę, na której spędził poprzed- nią noc. Krew rozsmarowana na jej obrzeżu powiedziała mi, że pró- bował się na nią wczołgać, ale nie miał dość siły. Przez sekundę myślałem, że nie żyje, ale jedna powieka się uniosła. - Hawkins? - ledwo udało mu się wyszeptać. - Żywy? - Tak, żywy. - Pozostali? - Niektórzy nie żyją, co stało się z resztą, nie wiem. - Zarzuciłem sobie na szyję jego prawe ramię. - Trzymaj się, położę cię na łóżku. Zasyczał z bólu, kiedy go podnosiłem. Zdołał położyć prawe ramię na brzuchu, a wtedy zobaczyłem, że przedramię ma złamane. Ostrożnie ułożyłem go na półce. Wyprostował się i westchnął. Wów- czas zauważyłem, że z jego prawą kostką również coś jest nie tak. - Wielmożny panie, przyniosę zioła z plecaka Arena. Znam się na nich na tyle, żeby rozpoznać metholanth. - Nie, Tarrancie. - Chwycił mnie za ramię prawą dłonią. - Nie odchodź. - Ależ ty potrzebujesz lekarstwa, żeby lepiej się poczuć. Powoli potrząsnął głową. - Jajuż nie poczuję się lepiej. Powiedziawszy to, uniósł lewy łokieć. - Zostałem trafiony w brzuch. Bez magii nie ozdrowieję. Już czuję infekcję. - Ale metholanth ci pomoże. - Za mało i zbyt późno. - Pan Norrington rzucił mi odważny uśmiech. - Chcę, abyś coś dla mnie zrobił. Rycerz Feniksa musi zos- tać spalony, nie pochowany. Spalony. Będziesz musiał spalić moje ciało. Skinąłem głową. - Rozumiem, spalić. Zrobię to, ale najpierw przyniosę zioła, dzięki którym wytrzymasz do czasu, aż sprowadzę pomoc. - Nie chciałem myśleć o tym, że Winfellis nie żyje. Musiał istnieć jakiś sposób, by go ocalić. - A potem, w Valsinie, po wielu, wielu latach, spalę twoje cia- ło. Obiecuję to z serca i duszy. Jego brązowe oczy zabłysły. - Zdejmij mi maskę. Chcę, abyś dowiedział się, jak wyglądam. - Nie, mój panie. Nie mógłbym... - Zrób to, Tarrancie. I wypowiedz moje imię. Skinąłem głową i zsunąłem mu maskę. To, co zobaczyłem, tak naprawdę mnie nie zaskoczyło, chociaż nie sądziłem, że jego nos jest taki prosty i że nad czołem zaczął już łysieć. Powinienem mieć wrażenie, że patrzę na kogoś całkiem obcego, ale tak nie było. Zda- wało mi się, że znałem tę twarz przez całe życie. - Już lepiej, Kenwicku? - Tak. Dziękuję. -Wcisnął mi maskę w dłonie. -OddaszjąLei- ghowi. - Jak sobie życzysz. Zamknął oczy. - Chciałbym, żebyś coś jeszcze dla mnie zrobił, Tarrancie. - Co, Kenwicku? Jego dłoń odszukała mój lewy nadgarstek i ścisnęła go mocno. - Chcę, abyś mnie zabił. - Co? Nie! - Tak, Tarrancie. Po prostu otwórz tętnicę. Pozwól, abym się wykrwawił i zapadł w sen. - Nie mogę. - Musisz. - Usta pana Norringtona otworzyły się, jego oczy roz- warły się szeroko, a całym ciałem wstrząsnął dreszcz. Nie sposób było nie dostrzec wyrazu strasznego bólu na jego twarzy. Kiedy jego mięśnie rozluźniły się, poczułem, jak siła jego uścisku słabnie. - Ten ból. Nie mogę... - Przecież jesteś Kenwickiem Norringtonem. Jak możesz pod- dać się bólowi? Z jego ust wydobył się krótki, świszczący śmiech. - Mówisz o legendzie. Ja jestem człowiekiem z krwi, kości i cia- ła. Bolącego ciała. Uciekającej krwi. Nie pozwól, abym umarł w ten sposób. - Nie. Ty obiecałeś mi swoje zaufanie, a ja nie zwolnię cię z tej obietnicy. Znajdę sposób, by cię ocalić. Musisz mi zaufać. - Hawkins, Hawkins. - Uśmiechnął się do mnie i zaniknął oczy. - Musisz mnie zabić. A oto dlaczego... I umierający pan Norrington wyjawił mi sekret, który, jak twier- dził, oprócz niego znała tylko jedna żyjąca osoba. Ów sekret -wyjaś- nił mi - był przyczyną, dla której ostatni etap naszej przygody mu- siał się zakończyć porażką. Od samego początku zdawał sobie z tego sprawę, ale wszystkie zwycięstwa, jakie udało nam się osiągnąć, sprawiły, iż wmówił sobie, że może być inaczej. W ten sposób swo- ją arogancją skazał nas wszystkich na śmierć. Poprowadził Wściek- łą na śmierć, mnie naraził na niebezpieczeństwo tylko dlatego, bo chciał coś udowodnić sobie i całemu światu. To, czego się dowiedziałem, zmroziło mnie, stanowiło jednak odpowiedź na wiele pytań, których nigdy przedtem nie odważyłem się zadać. Nie wyjawię tej tajemnicy tutaj, na tych stronach. Nadal żyją ludzie, których mogłoby to zranić. Wspominam o tym jedynie dlatego, bo właśnie ten sekret, który w przekonaniu pana Norringto- na miał mnie skłonić, bym go zabił, ostatecznie przekonał mnie, że nie mogę zrobić nic innego, jak tylko podjąć wszelkie możliwe kro- ki, aby ocalić mu życie. Ta spowiedź zmęczyła ojca Leigha, więc wysunąłem rękę z jego uścisku i przyniosłem zioła z pakunku Arena. Zmieszałem metholanth z wodą i pokryłem nim jego rany, włącznie z dwoma bardzo poważ- nymi cięciami w brzuch. Zabandażowałem je najlepiej jak umiałem, a potem zacząłem przenosić wszystkie nasze bagaże i zapasy do jego pokoju. Jedzenia mogło nam wystarczyć na długo, ale wody mieliśmy bardzo mało. Oczywiście Tzindr-Coraxoc mogła po prostu nadal wy- syłać na nas jazgotniki, które w końcu skruszyłyby mój opór. W pewnej chwili, siedząc obok pana Norringtona, zapadłem w sen. Wiem, że tak było, bo obudziłem się, kiedy jakaś urZethi szturchnęła mnie długim palcem. Zaskoczony, omal nie dźgnąłem jej mieczem, jednak poznałem w niej służącą, która obsługiwała mnie podczas uczty. - Masz przyjść - powiedziała, po czym odwróciła się i szura- jąc, wyszła z pokoju. Wstałem, wsunąłem Tsamoca do pochwy i spojrzałem na pana Norringtona. Jego równy oddech sprawił mi pewną satysfakcję. Po- całowałem go w czoło, sprawdziłem, czy miska z wodą stoi wystar- czająco blisko jego prawej ręki, żeby mógł się napić, gdyby miał ochotę, a potem wyszedłem z pokoju. Szedłem pewnym krokiem za moją przewodniczką, mijając po drodze trupy. Dlaczego zaufałem jednej z urZethich? Po prostu nie mogłem zrobić nic innego. Gdyby pragnęli mojej śmierci, mogli mnie zabić, kiedy spałem. Jeśli zaś chcieli ze mną rozmawiać znaczyło to, że istnieje szansa uratowania pana Norringtona i ja musiałem z niej skorzystać. To była moja jedyna nadzieja. Przez długi czas szliśmy przez różne sale, podążając okrężną drogą, która wiodła nas długimi korytarzami, w górę i w dół po scho- dach, przez galerie. Z przyjemnością słuchałem stukania swoich obcasów na posadzce i echa, które odbijało się od ścian. Szukałem śladów walki, ale niczego nie zauważyłem. Zniknął nawet brud, który poprzednio zalegał w kątach i przy krawędziach chodników. Posą- gi, wcześniej pokryte odchodami nietoperzy i ptaków, teraz wyda- wały się czyste. Światło było nieco mocniejsze, cienie ostrzejsze, a pod wieloma względami to miejsce zdawało się bardziej surowe i ponure niż przedtem. Zimne. Sterylne. Martwe. Moja przewodniczka wprowadziła mnie do długiego pomiesz- czenia, które uznałem za właściwą salę tronową. Kolumny podtrzy- mujące sufit miały kształt urZethich o potężnych barach i ramionach. W ścianach zobaczyłem nisze, a w nich mnóstwo figur, przedstawia- jących słynnych przedstawicieli tej rasy podczas legendarnych bi- tew. W jednej z nich jakiś bohater zmagał się ze smokiem. Zdołał mu nawet wbić kolce w szczękę. Myśl o tym, że jakiekolwiek stwo- rzenie mogło podejść do smoka na tyle blisko, aby go zabić, oszoło- miła mnie. Przewodniczka zostawiła mnie przy wejściu, ale otwarta droga do złotego tronu na środku pomieszczenia nie pozostawiała żadnych wątpliwości, gdzie powinienem się udać. Starałem się jak mogłem, żeby ignorować rzędy jazgotników i vylaenów między kolumnami. Przeróżne temeryksy - brązowe maluchy, które hodowali urZethi, większe, podobne do tych, które zabijałem, a także te wielkie, kolo- rowo upierzone - przechadzały się w tę i z powrotem przed tymi rzędami. Te najmniejsze od czasu do czasu wysuwały głowy pomię- dzy nogami wojowników i spoglądały na mnie. W cieniu ostatnich kolumn stała para szrońców. Ich mięśnie naprężały się, kiedy po- tworce, które trzymali, szarpały się na łańcuchach. Już te rzędy bestii, między którymi szedłem, były straszne, ale to, co zobaczyłem na końcu, przeraziło mnie jeszcze bardziej. Tzindr- -Coraxoc siedziała tam na wielkim tronie, o wiele dla niej za dużym. Za plecami władczyni wisieli moi towarzysze, po pięcioro z każdej strony, włącznie z panem Norringtonem i czarownikiem Heslinem. Wściekła, pan Norrington i Heslin chyba jeszcze żyli, podobnie jak inni, chociaż Brencis i Jeturna niewątpliwie byli martwi. Nie do- strzegłem Drugiego, ale to nie dodało mi otuchy. Kiedy zbliżyłem się do tronu na odległość kilkunastu kroków głowa Tzindr-Coraxoc uniosła się i jej ciało zaczęło się przekształ- cać. Jej nogi i ramiona, z których zniknęły pióra, stały się pełniejsze i zgrabniej sze. Tors, wcześniej przysadzisty, wydłużył się i wypełnił złotą suknię, którą miała na sobie. Włosy, przedtem krótkie i siwe, rozlały się kaskadą złota. Rysy zaostrzyły się, z twarzy zniknął ob- wisły tłuszcz, zaś oczy przybrały egzotyczny odcień niebieskawej zieleni, w której tańczyły małe zawirowania. Kobieta oparła się ciężko na jednej z poręczy tronu i spojrzała w dół na mnie. - Okazałeś się bardzo zabawny, Tarrancie Hawkinsie. - Jej głos był miękki jak aksamit, ale brakowało mu ciepła. - Nie sądziłem, że cokolwiek może cię rozbawić, Chytrino. - Ty jednak mnie rozbawiłeś, jesteś bowiem sprytny i nie tra- cisz przytomności umysłu, tak jak z tym psem. - Jej swobodny śmiech był jak szelest wiatru w gałęziach drzew, chociaż mnie wydał się raczej podobny do szelestu martwych liści, przez które sunie wąż. - Ja widzę wszystko, na co patrzą oczy moich sullancirów, a twoje zachowanie wydało mi się zabawne. Chociaż dopiero niedawno sta- łeś się mężczyzną, zaatakowałeś mojego sullancira. Hak do aborda- żu i kotwica. To był pomysłowy wybieg. Strzał z łuku również. Wy- korzystanie mojej strzały przeciwko jednemu z moich sług było bardzo dobre. A ten ostatni atak za pomocą magicznego miecza - świetny. Sama bym tego nie zrobiła lepiej. - Rozumiem, że to pochwała. Zmrużyła oczy, a zawirowania w nich nasiliły się. - Owszem, chłopcze, owszem. Tak to powinieneś potraktować. - Przeceniasz mnie. - Starałem się jak mogłem, żeby patrzeć na nią tak jak ona na mnie, ale udało mi się to tylko dlatego, bo ukrywałem się za swoją maską. - Twojego sullancira zabił Leigh, ja zrobiłem tylko to, co było konieczne, by ocalić jego i pozostałych. - Och, wiem, Tarrancie. Twoja bezinteresowność wzruszyła mnie głęboko - mówiąc to, przesunęła dłoń w dół, pomiędzy pier- si. -1 z tego powodu dam ci szansę ocalenia przyjaciół. Machnęła ręką do tyłu i wszystkie ciała zaczęły drgać, jakby niewi- dzialna błyskawica wyleciała z jej palców. Wściekła na wpół otworzyła oczy i spojrzała na mnie, ale nie sądzę, że mnie naprawdę widziała. Pan Norrington jednak mnie dostrzegł i zmarszczył brwi, lecz już za chwilę jego twarz znów była bez wyrazu. Głowy pozostałych po prostu poru- szyły się, nawet głowa Jetumy, którą niezgrabnie przyszyto do tułowia. - Niektórzy z nich są martwi. - I takimi pozostaną, sąjednak rzeczy gorsze niż śmierć, a ja dam twoim przyjaciołom zakosztować każdej z nich, jeśli teraz zawie- dziesz. - Niedbale machnęła ręką, a potem przywołała kogoś gestem, zaciskając zakrzywione palce prawej dłoni. Z prawej strony usłysza- łem parsknięcie i jeden z ogromnych temeryksów przebiegł truchtem obok potworców. Jego pazury szczękały o podłogę. Bestia zatrzyma- ła się obok mnie, mało brakowało, a oparłaby pysk na moim prawym ramieniu. Jej oddech dźwięczał mi w uszach jak grom. Chytrina świdrowała mnie wzrokiem. - Zasady tej gry są takie: jeśli ci się powiedzie, ci, którzy żyją, przeżyją, a ci, którzy są martwi, takimi pozostaną. Rozumiesz? - Rozumiem. - Przyjmujesz to wyzwanie? Spojrzałem na wiszące ciała i skinąłem głową. - Przyjmuję. - Doskonale. Twoim zadaniem jest pokazanie mi, jak jesteś sil- ny. Jeśli podczas tej próby nie wydasz głosu ani nie poruszysz się, ocalisz swoich przyjaciół. Potem sykiem wydała jakiś rozkaz i wielki temeryx stał naprze- ciw mnie, nieco w prawo. Bestia uniosła prawą łapę i sięgnęła ku mnie wielkim zakrzywionym szponem. Poczułem, jak wbija się on w skórę na mojej głowie i rusza w dół, powoli, a przed nim ściekają kropelki krwi. Na moment zaczepił się o coś, potem przesunął się dalej po mojej masce. Kiedy mijał prawe oko, zobaczyłem, jak zwija się przed nim skórzana wstążeczka. Później znów zagłębił się w ciało. Przeorawszy skórę pod kością policzkową, pazur przeszedł na szczękę. Temeryx wysunął łapę nieco w przód, żeby zahaczyć o gar- dło, i przesunął ją w dół na mostek. W tym momencie Chytrina wy- dała jakiś rozkaz, a bestia otworzyła dwa pozostałe szpony. Wszyst- kie darły moje ciało, rozdzierały ubranie, orały krwawe bruzdy na moim ciele. Nie mogę powiedzieć, że odczuwałem nieopisany ból, bo rana ta nie była poważniejsza od tych, które odniosłem wcześniej tego samego dnia. Nie był to również najbardziej intensywny ból, jakie- go kiedykolwiek doświadczyłem. Po prostu trwał znacznie dłużej i zwiększał się z każdym kolejnym centymetrem. Chciałem wrzesz- czeć, wzdrygać się, coś robić, byle co, tylko po to, by odwrócić uwa- gę od tych palących szlaków wytyczanych na moim ciele. Patrząc ponad głową Chytriny, znalazłem wreszcie coś, na czym mogłem oprzeć wzrok. Aren Asvaldget wyglądał tak, jakby każda kość w jego ciele została strzaskana. W piersi Wściekłej nadal drga- ła włócznia. Lewe ramię pana Norringtona zwisało jak bezużytecz- ny przedmiot, a jego stopa sterczała pod nienaturalnym kątem. I jesz- cze Heslin, przebity strzałą sullancira... im wszystkim było gorzej niż mnie, a jednak się nie odzywali. Wytrzymując ten ból, mogłem ich ocalić, i musiałem to zrobić. Gdybym się wzdrygnął lub krzyk- nął, Chytrina odniosłaby zwycięstwo. Miałem wrażenie, jakbym oddzielił się od swego ciała. Nie mog- łem z niego wyjść i spojrzeć na nie z zewnątrz, jednak oddaliłem się od niego tak, jakby było ono maską, w którą ubrano moją duszę. Nadal czułem ból, ale nie sprawiał on na mnie większego wrażenia niż pluskanie kropelek krwi, które spadały ze szczęki na pierś. Ból był po prostu częścią mnie, częścią człowieka, którym się stałem. Nie mogłem przed nim uciec, nie widziałem też powodu, żeby to robić. Gdybym uciekł, ucierpieliby moi przyjaciele, a na to nie mo- głem pozwolić. Pazury wielkiego temeryksa cofnęły się, natrafiwszy na mój but. Bestia odskoczyła o krok i przyjrzała mi się ciekawie, a potem wy- sunęła nos i powąchała krew, sączącą się z zadrapań. Gorąco jego oddechu było dalekim echem ognia płonącego w krwawej bruździe, którą wyorał w moim ciele od głowy aż do łydki. Monotonne kapanie krwi cieknącej z policzka odmierzało mi czas. Miałem wrażenie, że staje się ono wolniejsze, w miarę jak krew za- czyna krzepnąć, ale nie ufałem swoim zmysłom. Chytrina patrzyła na mnie swymi pełnymi zawirowań oczami, a w moim bucie zbierała się krew. Przez porwane ubranie zaczaj mnie nękać chłód, ale ogień w mo- im ciele nie słabnął i wiedziałem, że rany będą się jątrzyć. Wreszcie Chytrina poprawiła się na tronie, a jej oczy nieco się rozszerzyły. - Wcześniej mnie rozbawiłeś, teraz mi zaimponowałeś. Twój stoicyzm jest zdumiewający. Pozwoliłem sobie na jedno skinięcie głową, siłą powstrzymując się, by nie rozpocząć szalonego tańca, który miał zagłuszyć ból. Nie wątpiłem, że takie zachowanie by ją rozbawiło, doszedłem jednak do wniosku, iż w tych okolicznościach lepiej będzie jej zaimponować. - Nasza umowa...? Skinęła głową. - Dotrzymam jej. Ci z twoich przyjaciół, którzy są martwi, po- zostaną martwi. Ci, którzy żyją, pozostaną żywi. - Z jej gardła wy- dobył się lekki chichot. - Naturalnie to twoje działania przesądziły 0 ich losie. To jasne, że inwazja na południe była przedwczesna, bo moi wodzowie okazali się zbyt głupi, a wojska nie dość liczne, żeby dokonać tego, co im nakazałam. Zniszczyłeś moich sullancirów, więc muszę ich kimś zastąpić. Chciałabym, aby ich miejsce zajęli dosko- nali przywódcy, bohaterowie. Twoi przyjaciele dobrze mi przysłużą się w tej roli. - Nie, nie, nie możesz tego zrobić. - Moje dłonie zwinęły się w pięści. - Oni zasłużyli na coś lepszego. Zasłużyli na wolność. - Naprawdę? - prychnęła Chytrina, rozdymając nozdrza, co nieco przyćmiło jej urodę. - Może więc dokonamy zamiany? Poda- ruję im wolność w zamian za coś, co tylko ty możesz mi dać. Poczułem się tak, jakby kolczaste pnącza owinęły się wokół mojego serca. - Czyli...? - Swoją lojalną służbę. - Pochyliła się naprzód i uśmiechnęła nader uwodzicielsko. - Zostaniesz moim nowym sullancirem. Bądź co bądź zyskałeś do tego prawo, zniszczywszy wszystkich pozosta- łych. Ja zrobię z ciebie bohatera, którym pragniesz być, a dodatko- wo obdarzę wolnością twoich przyjaciół. Będziesz moim generałem 1 księciem małżonkiem i cały świat będzie nasz. Taka oferta niewątpliwie wymagała dłuższego namysłu przed podjęciem decyzji. Jeśli się zgodzę, moi przyjaciele otrzymają wol- ność. Przewyższali mnie wiedzą i tak dobrze mnie znali, więc z pew- nością zdołają zebrać wystarczające siły i przygotować odpowied- nią strategię, aby mnie pokonać. Przybycie na czele armii, na widok której Scrainwood zmieniłby się w rozdygotaną kałużę, też miało swój urok. Mógłbym nawet tak pokierować inwazją, że chociaż Chytrina osiągnęłaby swoje cele, szkody, jakie ponieśliby moi współ- plemieńcy zostałyby ograniczone do minimum. Takie myśli przyszły mi wówczas do głowy, ale w jednej sekun- dzie zniknęły, wiedziałem bowiem, że nie mogę ufać władczyni Aurolanu. Zgodziłem się na jej pierwszą próbę, ona zaś dotrzymała słowa, ale zgodnie z jego literą nie duchem. Raz mnie oszukała i by- łem przekonany, że już szykuje następne oszustwo. Zgadzając się, pozwoliłem jej odnieść małe zwycięstwo, i nawet jeśli odmówienie jej następnego będzie mnie kosztować życie, uznałem, że cel jest tego wart. Potrząsnąłem głową. - Nie, nie przyłączę się do ciebie. Nigdy się do ciebie nie przy- łączę. Chytrina wyprostowała się na swoim tronie. - Każdy człowiek ma swoją cenę. Sądziłam, że twoja cena to ratunek dla przyjaciół. - I tak by było, gdyby nie przekonanie, że twoja oferta będzie pułapką, dzięki której obrabujesz mnie z tej zapłaty. Władczyni północy roześmiała się. Chyba zabrzmiało to bar- dziej szorstko, niż zamierzała. - Bardzo dobrze, Hawkins, bardzo dobrze. Teraz mogę ci po- wiedzieć. Każdy z twoich przyjaciół przyszedł do mnie z własnej woli. Kobieta z Vorquellynu w ostatnich chwilach życia uwierzyła, że ją porzuciłeś, przyjęła więc moją przyjaźń. Twój pan Norrington nękany bólem poszukiwał ukojenia, którego ty mu odmówiłeś. Obie- całam, że położę kres jego męce, a on przysiągł mi służyć. Podobnie było z pozostałymi, nawet tymi, którzy są martwi. Ci po prostu chcieli pozostać na tym świecie. Tak więc miałeś rację. Gdybym dała im wolność, nadal służyli- by mi jako sullancirowie. Służyliby również tobie, ale ty zdecydo- wałeś, że stawisz mi opór. - Jej grube powieki prawie się zamknę- ły. - Jak dotąd okazałeś się sprytny i odważny, ale czy starczy ci sił na to, co cię teraz czeka? Połączyłem swój ból z tym, który ona sprawiła tak wielu innym, a gniewem nasyciłem swoje słowa. - Jeśli dzięki temu łatwiej będziemy mogli cię pokonać, z chę- cią zrobię, co do mnie należy. Nigdy nie przestanę stawiać ci oporu. - Jestem pewna, że tak sądzisz, ale powinieneś unikać tak irracjo- nalnych przekonań. Mogą sprawić, że zrobisz jakieś głupstwo. - Otwo- rzyła ramiona, obejmując tym gestem salę. - UrZethi z Boragulu wie- rzyli, że tylko oni zasługują na to, by otrzymać pióra. Pojawiłam się wśród nich jako Tzindr-Coraxoc, opierzona na ramionach i nogach, oni zaś przyjęli mnie jako swoją władczynię. Wy, ludzie z południa, jesteście równie głupi i potraficie niszczyć się nawzajem, z korzyścią dla mnie. - Nawet najgłupszy przywódca na południu zdaje sobie sprawę z zagrożenia, jakie stanowisz, Chytrino. - Czy rzeczywiście? Zobaczymy. - Znów uśmiechnęła się, po- chylając się do przodu jak dorosły, który ma zamiar wyświadczyć jakąś przysługą dziecku. - Dają ci dwa dni, potem wyślę za tobą myśliwych. Jeśli zdołasz dotrzeć na południe, możesz ostrzec swo- ich władców, że nadchodzę. Możesz im przekazać to ostrzeżenie w najstraszliwszej formie, jaką zdołasz obmyślić, a ja ci obiecuję - to też możesz im powiedzieć - że mój następny atak będzie jeszcze gorszy. Wasi bohaterowie są teraz moimi bohaterami. O ile nie znaj- dziecie sposobu na to, aby hodować herosów w takim tempie, w ja- kim ja hoduję grichothki - które wy nazywacie jazgotnikami - ci, którzy teraz są dziećmi, nie zdołająjuż zobaczyć, jak ich dzieci osią- gają dojrzałość. Usadowiwszy się wygodniej, Chytrina uniosła brew. - Czy rozumiesz tę wiadomość? - Tak, i przekażę ją. - A może moi myśliwi dopadną cię wcześniej? - Zmierzyła mnie spojrzeniem swych płonących oczu. - Właściwie mam nadzieję, że przeżyjesz. - Przeżyję, a ty tego pożałujesz. - Nigdy, Hawkins. - Wstała i opuściła tron. - Ja zawsze zwy- ciężam, a zwycięstwo odniesione nadtobąbędzie osiągnięciem, któ- rym będę się długo rozkoszować. Pochyliła się ku mnie i zlizała krew z mojego policzka. Cofną- łem się przed dotykiem jej języka, ale nie byłem wystarczająco szybki. Chytrina przytrzymała moją twarz jedną ręką, a potem pocałowała mnie w usta. Ból, który sprawiły mi rany, był niczym w porównaniu z ogniem, jak i mnie teraz ogarnął i cały świat zniknął w czerni. Rozdział 43 Fakt, że jednak ocknąłem się to cud, którego nie potrafią wytłu- maczyć. Być może jedno z bóstw - Arel, dawca szczęścia, prze- wrotna Nilin, a nawet Fesyin władająca bólem - zdecydowało, że jestem dość zabawny, by dalej kontynuować życie śmiertelnika. Być może to przysięga, którą złożyłem Nieustępliwemu, że pomogę mu oswobodzić Vorquellyn, okazała się na tyle potężna, by mnie obu- dzić. W gruncie rzeczy jednak przyczyna nie ma znaczenie. Ważny jest sam fakt, że odzyskałem przytomność. Chytrina najwyraźniej nie sądziła, że się ocknę. Wyniesiono mnie z sali tronowej i wyrzucono z Boragulu, ubranego tylko w to, co miałem na sobie podczas tej strasznej audiencji. Palce u rąk i nóg, nos i policzki zdrętwiały mi od odmrożeń, które przeżarłyby mnie na wskroś, gdybym nie odzyskał przytomności. Zimno zagłuszało ból, ale to nie była wielka pociecha. Znajdowałem się w cieniu Boragulu, co wydało mi się bardzo niepokojące, bo cienie tych gór kładą się tylko ku północy. Dalej rozciągała się wielka lodowa pustynia, pozbawiona jakichkolwiek znaków szczególnych z wyjątkiem zasp śnieżnych widocznych tyl- ko jako błękitne cienie. Żeby dostać się do domu, musiałbym ruszyć na zachód, ku przełęczy, którą poprzednio uznaliśmy za niemożliwą do przebycia, i przedrzeć się na południe, podczas gdy legiony jaz- gotników będą mi deptać po piętach. Zmusiłem się, by wstać. Z trudem udało mi się utrzymać równo- wagę na grubej lodowej skorupie pokrywającej śnieg. Wyciągnąłem Tsamoca i zacząłem ciosać ze śniegu potężne bloki, z których na- stępnie zbudowałem chatkę, tak jak wcześniej pokazał mi Drugi. Niewiele wiedziałem o technice wznoszenia kopuły, ale Tsamoc wycinał bloki idealnie do siebie pasujące. Podczas pracy moje ciało się rozgrzewało. Po dwóch godzinach miałem już domek nieco więk- szy od trumny. Mogłoby się wydawać, że schronienie zbudowane ze śniegu nie uchroni człowieka przed zamarznięciem, jednak ciało samo produ- kuje ciepło, a chatka zatrzymuje je wewnątrz. Było dla mnie jasne, że ukrywszy się przed wiatrami z pomocy, które już zaczynały wyć, nie zamarznę tak szybko, jednak powolne zamarzanie też nie miało wielkiego uroku. Postanowiłem ruszać się, przynajmniej na tyle, na ile pozwalały mi rozmiary chatki, jednak kiedy zapadła noc, znuże- nie i ból podkopywały moją wolę. Mówiłem sobie, że zamknę oczy tylko na moment lub dwa, by oszczędzać siły, i jakoś udało mi się uwierzyć, że siła, która obudziła mnie wcześniej, zrobi to znowu. I rzeczywiście obudziłem się po raz drugi. Na dodatek było mi znacznie cieplej, zapewne z powodu łojowej świeczki, która płonę- ła przy mojej głowie i grubego koca, którym byłem nakryty. Przy stopach znalazłem ciężkie zimowe ubranie, to samo, które miałem na sobie, wyruszając na północ i plecak pełen zapasów, a w nim buk- łak wina, paczkę suszonego mięsa, chleb i suchary. Najważniejsza była jednak sakiewka z metholanthem. Mój łuk ze srebrnodrzewu i kołczan ze strzałami, które podarował mi Cavarre leżały obok Tsa- moca na śniegowej półce, którą dla niego wyciosałem. Nie mniej ważny był złoty talerz pełen mięsa, a obok niego dru- gi, z jagodowym ciastem. Mogę się jedynie domyślać, że moją dob- rodziejką była służąca, która usługiwała mi podczas uczty i z którą podzieliłem się swoim jedzeniem. To mięso nie mogło być psie, jego smak był zbyt dobry. A ciasto już wcześniej bardzo mi smakowało, ale teraz wydało mi się pożywieniem bogów. Zmieszałem metholanth z odrobiną wina i posmarowałem nim najpoważniejsze rany. Tunikę i spodnie podarłem na szmaty, któ- rych użyłem zamiast bandaży, po czym założyłem ciepłe ubrania. Przez jakiś czas trzymałem dłonie nad małym żółtym płomykiem, rozkoszując się jego ciepłem. Wymamrotałem modlitwę do Arela, błagając, by moja dobrodziejka nie poniosła kary. Do dziś dnia mam nadzieję, że zostałem wysłuchany. Następnego ranka zebrałem swoje rzeczy i wyruszyłem. Śniego- wa skorupa nie zapadała się pode mną, a ponieważ starałem się za- wsze mieć Boragul po lewej strome, wiedziałem, że podążam na za- chód. Jednolitość krajobrazu okazała się dokuczliwa, uniemożliwiała mi ocenę, jak daleko zaszedłem. Pogodziłem się z tym jednak, bo z tego samego powodu moi wrogowie nie mogli ukrywać się przede mną. Ktokolwiek chciałby mnie schwytać - a przynajmniej około trzydziestu pierwszych napastników - musiałby być lepszym strzel- cem ode mnie. Nie sądziłem zaś, żeby którykolwiek jazgotnik miał wystarczająco silną motywację, by celnie strzelać. Zgodnie z danym słowem Chytrina nie wysłała za mną myśliwych przez dwa dni. Miałbym nad nimi przewagę - choćby do czasu dotar- cia do przełęczy - gdyby nie wściekły sztorm, który nadleciał z pół- nocy. Zdołałem wykopać sobie kolejne schronienie i skuliłem się w środku, żeby przeczekać zawieruchę. Nie miałem pojęcia, ile czasu minęło, zanim burza przeszła, ale ten czas wystarczył, by niektóre z moich ran zaczęły ropieć i wkrótce dostałem gorączki. Wiedziałem, że ta gorączka to znak infekcji, ale moje zapasy metholanthu się skończyły. Wraz z podnoszącą się temperaturą cia- ła przyszło delirium. Byłem przekonany, że to mnie zabije, ale, jak się okazało, ocaliło mi życie. Z dni spędzonych w kryjówce pamiętam bardzo niewiele. Zacho- wały się jedynie urywki wspomnień. Burza najwyraźniej tak dobrze zamaskowała moje ślady, że myśliwi Chytriny minęli moje schronie- nie, nie zauważając go. Potem, oszołomiony gorączką, ruszyłem prosto na zachód i nieświadomie minąłem wejście do przełęczy. Jakoś uświa- domiłem sobie swój błąd i zawróciłem na południowy wschód, gdzie natknąłem się na straż przednią wysłanej za mną grupy. Łucznik trawiony gorączką rzadko bywa dobrym strzelcem. Nie pamiętam nawet, do kogo strzelałem i kiedy, choć z mojego zapasu strzał zostało tylko pięć. Wiem tylko, że nie zabiłem wszystkich myśliwych, bo później stoczyliśmy kilka bitew. Zachowywałem się bardziej jak zwierzę niż jak człowiek, chowając się przed myśliwy- mi, kiedy biegli grupą, a potem wyskakując z ukrycia, by dopaść maruderów. W końcu dotarłem do północnego pogórza Gór Borealnych, na zachód od przełęczy. Przedzierałem się właśnie przez rzadki zagaj- nik, gdy oddział, który mnie ścigał, wreszcie mnie wytropił. Pamię- tam, że spostrzegłem cienie migające pomiędzy sosnami i usłysza- łem skrzypienie śniegu pod ich stopami. Kamień osadzony w ostrzu Tsamoca zajaśniał, łącząc swój blask ze słabym światłem księżyca. Co prawda w ten sposób przyciągał do mnie nieprzyjaciół, ale nie miałem nic przeciwko temu, bo mogłem sobie z nimi poradzić tylko wtedy, gdy znajdą się w zasięgu mego miecza. Ostatni jazgotnik, a było ich chyba cztery, rzucił się na mnie szybko i zajadle. Odbiłem cios jego włóczni w dół i na prawo, po czym zatoczyłem Tsamocem łuk i wymierzyłem cięcie, które roz- trzaskało kręgosłup napastnika. Padając, przebił się przez skorupę lodu, ja tymczasem już obracałem się w lewo, aby lewą ręką w mi- tence odbić ostrze noża. Potem ciąłem słabo, raniąc jazgotnika w bok. Kiedy próbowałem kontynuować obrót w lewo, aby dalej z nim wal- czyć, lodowa skorupa rozstąpiła się pod moimi nogami i zapadłem się w śnieg po kolana. Moje ciało obracało się nadal, ale stopy już nie mogły i przewróciłem się na prawo, a Tsamoc zarył się głęboko w śnieg. Jazgotnik stanął nade mną, unosząc obiema rękami nóż, aby wbić mi go brzuch. Warcząc, próbowałem wyszarpnąć miecz, potem chcia- łem kopnąć napastnika obiema nogami, ale zakopały się zbyt głębo- ko. Spojrzałem w górę, w zwierzęce ślepia bestii, i wiedziałem, że moja walka dobiegła końca. W tej chwili rozległ się przeszywający świst i coś błysnęło w ciemności. Jazgotnik wrzasnął i przycisnął łapy do oczu, po czym zatoczył siew tył, miażdżąc lodową skorupę. Znów usłyszałem świst, nieco inny, który narastał i słabł, aż wreszcie skończył się mokrym pacnięciem. Wycie oślepionego jazgotnika ucichło. Bestia wygięła się w łuk, a ja zobaczyłem metalowy krzyżyk, w połowie zagłębio- ny w jej plecach. Jazgotnik padł na pysk i leżał nieruchomo. Świst zabrzmiał ponownie. Doszedłem do wniosku, że znajduję się w ostatnim, zapewne śmiertelnym, stadium gorączki, bo tylko delirium mogłem wytłumaczyć to, co wylądowało na moim brzu- chu. Stworzonko, wysokie na prawie pół metra i pokryte błyszczą- cymi czarnymi łuskami jak owad, złożyło wszystkie cztery odnóża na piersi, a poczwórne skrzydła, przypominające skrzydła ważki, na plecach. Z jego czoła sterczały dwa czułki, a głowę pokrywała szcze- ciniasta czupryna. Istotka przyjrzała mi się dwojgiem oczu roziskrzo- nych jak drogie kamienie. - Szybko, szybko - zapiszczała. - Żywy, on żywy. Szybko, szybko! Usłyszałem skrzypienie śniegu pod ciężkim stopami, które przy każdym kroku miażdżyły lodową skorupę. - Przeklęte jazgotniki zniszczyły warstwę lodu. Rozpoznałem ten głos i zwróciłem ku niemu głowę. W świetle księżyca białe włosy i srebrne oczy Nieustępliwego zdawały się opa- lizować. Wyciągnąłem do niego lewą rękę. Chciałem wypowiedzieć jego imię, ale słowa nie przychodziły. Ręka opadła mi na pierś i za- cząłem płakać. Nieustępliwy przykucnął obok mnie i uśmiechnął się. - Nie martw się, Hawkins. Obiecałeś oswobodzić Vbrquellyn, a ja zamierzam dopilnować, żebyś żył na tyle długo, by tego dokonać! Nieustępliwy położył mnie na saniach używanych do zimowych podróży, takich, do jakich zazwyczaj zaprzęga się psy. Biorąc pod uwagę mój stan, mogłem się pomylić, jestem jednak pewien, że przez jakiś czas ciągnęły je jazgotniki, które elf przywrócił do życia za pomocą magii. Magia Vorquelfa nie mogła mnie uleczyć, ale jego towarzysz pomógł mi dojść do siebie. Sprynt, który był sprithą, potrafił odszu- kać metholanth i inne zioła, nawet zakopane pod grubą warstwą śnie- gu. W jakiś sposób odgadywał, że tam są. Nieustępliwy wyjaśnił mi, że tak właśnie jest ze sprithami. Czasami czują, że po prostu muszą gdzieś polecieć i lecą. - Kiedy opuściłeś Yslin, Sprynt mnie odnalazł i oznajmił, że musi- my się udać do Aurolanu, aby cię ocalić. - Vorquelf potrząsnął głową. - Nie pozwolił mi na żadne wątpliwości. Sam możesz sobie wyobrazić, jaki potrafi być nieznośny, kiedy próbuje się go ignorować. - Konsekwentny, konsekwentny. - Spritha wziął się pod boki jedną parą ramion, podczas gdy jego górne odnóża nie przestawały zaszywać rany na mojej głowie. W migotliwym świetle niewielkie- go ogniska, które rozpalił Nieustępliwy, dostrzegłem, że jego mały towarzysz nie jest czarny, ale jaskrawoczerwony, a oczy ma jak ru- biny. Jego włosy były czarne, a ciało widoczne pomiędzy segmenta- mi zewnętrznego szkieletu miało kolor zaschłej krwi. Stworzenie uśmiechało się często i pracowało nad moimi obrażeniami z deli- katnością, która miała mi chyba zrekompensować blizny. Nieustępliwy przybył na północ przez przełęcz. Z początku jego sanie ciągnęły oswojone z pomocą magii wilki, ale wymienił je na jazgotniki, gdy już wystarczająco dużo ich pozabijał. - Żal mi było tak wykorzystywać zwierzęta. Mój wybawca uznał - a kiedy gorączka minęła, zgodziłem się z nim - że Chytrina ustawi na przełęczy wojska, by uniemożliwić mi ucieczkę. Żeby pokrzyżować jej szyki przedzieraliśmy się więc na południe przez Góry Borealne. Nasz szlak prowadził przez wyso- kie przełęcze, które, choć zdradzieckie, nie zawiodły nas. Wreszcie dotarliśmy na Widmowe Pogranicze dokładnie na północ od Vorqu- ellynu. Tutaj Sprynt doprowadził nas do koni, na których pojechali- śmy dalej do Fortecy Draconis. Musiałem być już bardzo osłabiony, bo forteca wydała mi się najpiękniejszym budynkiem, jaki kiedykolwiek widziałem. Chociaż minął dopiero miesiąc od mojego wyjazdu, wywieziono już prawie cały gruz z miejsc, gdzie napastnicy wybili wyrwy w murach, a sa- me obwarowania były w trakcie odbudowy. Ponadto fortecę powięk- szano i nowe mury rosły zygzakiem wokół niej. W obrębie miasta również trwała rekonstrukcja. Tu i ówdzie puste place przypominały o zniszczeniach, jakich dokonały siły Chy- triny, ale ulice zostały oczyszczone i życie biegło normalnym torem. Na sznurach wisiało pranie, w oknach stały doniczki z kwiatami, wiele budynków pomalowano na nowo. Z całej kompanii wróciłem tylko ja, jednak ci, którzy mnie roz- poznali, najwyraźniej nie zdawali sobie sprawy ze znaczenia faktu, że jestem sam. Żołnierze mi salutowali, a dzieci biegły przede mną, wrzaskiem ogłaszając wieść o moim powrocie. Sprynt poleciał przo- dem, prawdopodobnie by zawiadomić o moim przybyciu barona Draconis, bo Dothan Cavarre powitał mnie przy bramie wieży. Po- mógł mi zsiąść z konia i wejść do środka. Przydzielił mi pokoje, w których mieszkałem przedtem. Odpocząwszy nieco, opowiedziałem historię naszej ekspedycji Cavarre'owi i księciu Scrainwoodowi. Nie przedstawiłem jej w spo- sób tak uporządkowany jak na tych stronach i prawdopodobnie przy- pominała paplaninę szaleńca. Byłem wówczas naprawdę wyczerpa- ny, a gdy opowiadałem im, co się stało, żal za utraconymi przyjaciółmi nękał mnie i przytłaczał swym ciężarem moją duszę. Wkrótce znów zacząłem gorączkować. Dothan Cavarre opieko- wał się mną troskliwie. Nalegał, bym pozostał u niego w gościnie, dopóki nie wrócę do zdrowia. Dopiero później dowiedziałem się, że zrobił to z rozkazu księcia Scrainwooda, chociaż prawdę mówiąc, taki człowiek jak baron Draconis i tak by mnie tam zatrzymał, gdy- by uznał, to za najlepsze wyjście. I z pewnościąnie było ono złe. Nay i Leigh dawno już wyruszy- li na południe do Valsiny, żeby dotrzeć do domu przed nastaniem zimy. Mimo to w fortecy przebywało wiele osób, które znałem, mia- łem więc wielu gości, a Cavarre z wielką przyjemnością pokazywał mi wszystko, "co zrobił dla przywrócenia świetności fortecy Draco- nis. Nawet Nieustępliwy i Sprynt przez jakiś czas zatrzymali się tam. Odpłynęli statkiem do Yslinu, kiedy doszły nas wieści, że książę August wrócił do domu po swej triumfalnej kampanii w Okrannelu Książę Scrainwood wyruszył do Yslinu dzień po tym, jak opo- wiedziałem im swoją historię. Nie zmartwiłem się, gdy powiedziano mi o jego wyjeździe. Znałem oczywiście stare powiedzenie, że przy- jaciół należy trzymać blisko siebie, ale wrogów jeszcze bliżej, jed- nak wówczas wydawało mi się, że jedyni nieprzyjaciele, jakich mam, mieszkają na północy. Swój błąd zrozumiałem dopiero wiosną, kiedy do fortecy Draco- nis przypłynął statek z rozkazem odtransportowania mnie do Yslinu. Rozdział 44 Zapewne powinienem zorientować się, że coś jest nie tak, zanim wkroczyłem na pokład „Tectusa", aby popłynąć do Yslinu. Pod- czas mojego pobytu w fortecy Draconis ani razu nie wezwano mnie do siedziby Rycerzy Feniksa. Mówiąc zupełnie szczerze, sam nie próbowałem nawiązać kontaktu z Rycerzami, bo w mojej pamięci zbyt mocno wiązali się z Leighem, Nayem i panem Norringtonem. Mimo to sądziłem, że Rycerze powinni byli mnie wezwać, aby pochwalić za to, że udało mi się przeżyć, dowiedzieć się czegoś o zgo- nie pana Norringtona, czy może nawet zganić mnie za to, iż nie po- ległem wraz z innymi. A może choćby tylko po to, bym dowiedział się czegoś więcej o obowiązkach związanych z moją pozycją w To- warzystwie. Tymczasem nikt nie próbował się ze mną skontakto- wać. Spędzałem wiele czasu z Cavarre'm, ale on nigdy nie dał po sobie poznać, że wie, kim są Rycerze Feniksa, nie mówiąc już o tym, że przewodzi ich loży w Fortecy Draconis. „Tectus", statek, który po mnie wysłano, był nieduży, miał tylko jeden maszt i osiem par wioseł. Nie mógł rozwijać dużej szybkości, chyba że wiatr i morze mu sprzyjały. Tagothcha nie nękał nas w dro- dze, a wiatr z pomocy, rzadkość o tej porze roku, popychał nas na południe. Opłynęliśmy Vorquellyn, potem minęliśmy Wruonę, Vael i Vilwan, zupełnie jakbyśmy byli niewidzialni. Żywność składająca się z suszonego mięsa, duszonych ryb i twar- dych sucharów okazała się lepsza niż towarzystwo, które mi przy- dzielono. Załoga ignorowała mnie niemal całkowicie, a kapitan od- zywał się do mnie tylko wtedy, gdy udawanie, że nie istnieję, stawało się zbyt niezręczne. Jedyną osobą, która regularnie odzywała się do mnie, był ten Oriosańczyk, przez którego przysłano mi wezwanie. Cabot Marsham był obrzydliwym typem i takim pozostał. Z upły- wem lat stawał się tylko coraz większym i bardziej zgorzkniałym in- trygantem. Mylnie uznałem pogardę, jaką dla mnie żywił, za zazdrość lub irytację wywołaną faktem, że przeze mnie, chłopaka młodszego o dobre pięć lat, musi znosić dwa długie tygodnie morskiej podróży podczas takich chłodów. Jego włosy - wówczas jeszcze je miał - były rzadkie i słabe, a ramiona i nogi chude i cherlawe. Pod wieloma wzglę- dami wydawał mi się dzieckiem udającym dorosłego, a słaby wąsik sypiący się nad jego górną wargą jeszcze pogłębiał to wrażenie. Marsham nieustannie dopytywał się o moje przygody, a mnie doskwierał brak towarzystwa, dlatego popełniłem ten błąd i zaspo- koiłem jego ciekawość. Podałem mu wiele szczegółów, rozmów i wy- darzeń, które są tak banalne, że nie uwzględniłem ich w tej historii, on jednak zdołał z nich uwić sieć, w którą całkiem mnie zaplątał. Dotarliśmy do Yslinu bez żadnych problemów, a ja zostałem od razu poprowadzony do fortu Gryps. Tam przydzielono mi oddzielny apartament i dwóch służących, żebym ani na chwilę nie został sam. Zaspokajano wszystkie moje potrzeby, odkryłem nawet, że wiele z nich przewidziano zawczasu. Szafa w moim pokoju pełna była ubrań, które doskonale na mnie pasowały. Dwa dni po naszym przybyciu uznano, że na tyle już doszedłem do siebie po długiej podróży, że mogę zostać wezwany. W towarzys- twie strażników zszedłem do Wielkiej Sali i znalazłszy się tam prze- żyłem pierwszy poważny szok. Pamiętałem to pomieszczenie jako siedzibę Rady Królów tuzina narodów, którzy zebrali się tu w czasie Święta Zbiorów. Tym razem jednak w sali stały długie rzędy stołów, jak ławy wioślarzy na galerze, a przy nich zasiadali reprezentanci wszystkich narodów świata. Każda delegacja zajmowała miejsce pod swoim sztandarem zwisającym z sufitu. Byli nawet przedstawiciele trzech krajów elfów i kilku klanów UrZethich. Książę Reed Larner, szambelan królowej Lanivette, przedstawił mnie dostojnemu zgromadzeniu. Rozkazał, bym przysiągł, że będę mówił prawdę, co też uczyniłem, a potem poprosił, abym opowie- dział władcom świata o naszej ekspedycji. Zrobiłem to, najlepiej jak umiałem, i niewątpliwie poszło mi lepiej niż wówczas, kiedy po raz pierwszy rozmawiałem z Dothanem Cavarre i księciem Scrainwo- odem w fortecy Draconis. Sądzę, że zrozumiałem, iż jestem sądzony, kiedy skończyłem swoją opowieść i zaczęły padać pytania. Ambasador z Nybalu, sie- dzący w tyle sali, podniósł się i zapytał: - Czy to prawda, że w Fortecy Draconis uderzyłeś księcia Scra- inwooda, i to nie raz, ale dwa razy? Zawahałem się, bo to wydarzenie nie było częścią mojej opowieści. - To prawda. Uciekł przerażony, zamiast stawić czoło wrogo- wi. Chciałem, żeby się opamiętał, więc uderzyłem go w twarz. Dwu- krotnie. Po tej odpowiedzi wśród zgromadzonych rozległy się pomruki. Zrozumiałem - niestety za późno - że opowiadanie osobom krwi królewskiej o tym, jak uznałem, iż jednemu z nich należy się poli- czek, nie było dobrym pomysłem. Miałem tylko nadzieję, że ich sprze- ciw wzbudziło samo uderzenie. Jeśli na dodatek nie mogli uwie- rzyć, że członka ich grona trzeba było przywieść do opamiętania, no cóż, to bardzo źle wróżyło światu. Ktoś inny zapytał, czy to prawda, że pozbyłem się potężnej bro- ni, którą można było zabić sullancira, beztrosko wrzucając ją do morza. Jeszcze inny chciał wiedzieć, jak to się stało, że moi towa- rzysze, o wiele bardziej doświadczeni ode mnie, zginęli w Boragu- lu, podczas gdy ja przeżyłem. - To pytanie zadaję sobie codziennie. - A odpowiedź, którą wymyśliłeś, brzmi...? - Gdybym znał odpowiedź, czy nadal zadawałbym sobie to py- tanie? Pytania padały coraz rzadziej. Zgromadzeni chcieli jeszcze po- znać jakieś mało ważne szczegóły, chyba tylko po to, aby członkowie każdej delegacji mogli udowodnić, że mnie wysłuchali, podobnie jak tych, którzy mówili im o mnie. Kiedy przesłuchanie się skończyło, odprowadzono mnie do apartamentu i zamknięto na klucz. Chociaż moje cielesne potrzeby były zaspokajane, utrata wolności ciąży czło- wiekowi bardziej niż jakiekolwiek łańcuchy. Nie pozwolono mi przyj- mować gości, nie mogłem też odbierać ani wysyłać żadnych listów. A tymczasem, jak sądzę, przynajmniej jedna osoba chciała ze mną rozmawiać. To, że odwiedziny były zakazane, nie oznaczało, że nikt nie mógł dostać się do moich apartamentów. Obudziwszy się ostatniego po- ranka znalazłem na podłodze drobny czarny popiół. Rozsypano go w kształcie odświętnego płaszcza, a ja wiedziałem, że z tego popio- łu nie powstanie już żaden Rycerz Feniksa. Wiadomość przekazana w ten sposób zraniła mnie tak, jak nie mogłoby mnie zranić nic in- nego. Sądzę, że w tamtej chwili wydoroślałem o wiele bardziej, niż podczas wszystkich wydarzeń poprzedniego roku. Dla władców świata stanowiłem problem. Poprzedniego roku zgod- nie z ich rozkazami, grupa operacyjna wyruszyła z Yslinu i wielkim kosztem złamała aurolańską armię. Książę August wziął na siebie ope- rację wojskową, dzięki której uratowani zostali uchodźcy z Okrannelu chociaż siły aurolańskie, sprowadzone do włóczących się band i pry- watnych armii lokalnych kacyków, nadal kontrolowały Okrannel. Jera- na powstrzymała ich na granicy i okrannelscy uchodźcy zebrali się tam, przygotowując się do odbicia swojej ojczyzny. Przerwano oblężenie fortecy Draconis, a Chytrina uciekła. Ogólnie biorąc, wszystko poszło świetnie, z wyjątkiem tego ostat- niego pościgu za samą władczynią, ja zaś byłem jedyną osobą, któ- rej relacja stanowiła skazę na pięknym obrazie bohaterów tej wiel- kiej ekspedycji. To ja twierdziłem, że dali się skusić. To ja przyniosłem wieść, że stali się sługami Chytriny, ale nie mogłem przedstawić żad- nego dowodu. Potrafię zrozumieć, że moja historia mogła się wydać podejrzana... ... lub łatwo można ją było przedstawić tak, aby zaczęła się taka wydawać. Tego dnia wezwano mnie znów przed oblicze Rady. Musiałem stanąć przed zgromadzeniem, podczas gdy książę Larner odczytał listę wniosków, które miały obalić moje wcześniejsze zeznania. - Osoby krwi królewskiej tutaj zgromadzone uznały za fakty rze- czy następujące: po pierwsze, jest rzeczą niewyobrażalną, by dowód- cy, którym powierzono dobro narodów, których przedstawiciele tutaj zasiadają, mogli, kiedykolwiek i w jakichkolwiek okolicznościach sta- nąć po stronie zła, którego zniszczenie było ich zadaniem. Po drugie, zgodnie z zeznaniami innych świadków, przełęcz w górach Boreal- nych została tak zasypana śniegiem, że dopiero za trzydzieści lat bę- dzie można tamtędy przejść, co oznacza, że wszelkie zagrożenie ze strony Aurolanu - z wyjątkiem bandytów, którzy od czasu do czasu przemykają się na naszą stronę - zostało wyeliminowane. Roześmiałem się w głos. - Możecie tak mówić, aby uciszyć lęki pospólstwa, ale sami wiecie, że to nieprawda. A nawet gdyby tak było, Chytrina może przejść przez Boragul. Książę wbił wzrok w papier, na którym napisano odpowiedzi, i nie chciał podnieść na mnie oczu. - Po trzecie, według zwiadowców urZethich, którzy w towa- rzystwie Vorquelfa Nieustępliwego udali się do Boragulu, tamtejsza warownia tej rasy jest całkowicie opuszczona. Porzucona na pastwę żywiołów, zupełnie nie nadaje się do zamieszkania. Nie znaleziono w niej wylęgarni jazgotników, temeryksów, ani żadnych innych stworzeń, nie mieszkają tam również żadni urZethi. Po czwarte, nasuwa się wniosek, że Tarrant Hawkins z Oriosy, człowiek, który przyznał się do uderzenia księcia swego narodu i o którym wiadomo, że w fortecy Draconis ukradł miecz Temmer, aby zdobyć dla siebie chwałę, najwyraźniej nieprzygo- towany na trudności, jakie czekały go podczas wyprawy na północ, rze- czywiście odłączył się od kompanii bohaterów i nie padł ofiarą okrop- nego losu, jaki ich czekał. Można założyć, że go odesłano, aby uratować mu życie lub nawet po to, aby przyprowadził pomoc. Zagubiony i zdez- orientowany stał się celem ataku i poniósłby śmierć, gdyby nie inter- wencja Vorquelfa. Jest to jedyne możliwe wytłumaczenie. W innym wy- padku pozostaje jedynie uwierzyć, że celowo zdradził swoich towarzyszy i stał się wspólnikiem Chytriny, w ten sposób dopuszczając się zdrady wobec wszystkich cywilizowanych narodów, za co zasłużyłby na karę, która sprawiedliwie czeka zdrajców. Zesztywniałem, kiedy odczytano te ostatnie słowa. Zdumiewa- łem się tym dziełem polityków, bo było ono śmiertelnie niebezpieczne i jednocześnie na swój sposób piękne, jak ruchy mistrza fechtunku. Pozwolą mi przyznać, że moi towarzysze mnie odesłali i że nie z włas- nej winy nie zdołałem sprowadzić dla nich pomocy! Inaczej musiał- bym pozwolić, aby obwołano mnie zdrajcą, zaś samo obwołanie byłoby najmniejszą z kar, jakie by mnie czekały za to przestępstwo. W istocie rzeczy dawali mi w ten sposób do zrozumienia, że jeśli sprzeciwię się ich wnioskom, zostanę stracony. Nawet ja byłem w stanie zrozumieć, jak czczym gestem byłby tutaj sprzeciw. Książę Larner podniósł na mnie wzrok. - Czy rozumiesz to, co zostało ci odczytane? - Rozumiem. - Czy przyjmujesz te wnioski za prawdę? - A czy to jest prawda? - Rozejrzałem się po zgromadzeniu władców. - Przełęcz w końcu znów się otworzy, wszyscy o tym wie- my. Być może Boragul jest teraz opuszczony, ale czy zawsze tak było? Wy wiecie, że historia, którą wam opowiedziałem jest praw- dziwa, ale nie możecie pozwolić, aby ludzie ją poznali. Gdyby ją poznali, gdybym ja zaczął o tym wszystkim opowiadać, wasi podda- ni zrozumieliby, że bezpieczeństwo, które rzekomo osiągnęli, jest oszu- stwem. Być może to pokolenie jest bezpieczne, ale co z następnym? Otworzyłem ramiona. - Zaakceptuję to, co o mnie mówicie, jeśli wy przyjmiecie do wiadomości, że Chytrina powróci, nieważne czy za pięć lat, czy za trzydzieści. Jeśli nie zrobicie nic, by się przygotować na jej powrót, krew tysięcy, nawet setek tysięcy ludzi splami wasze ręce. Niezależ- nie od tego, czy jeszcze będziecie na tym świecie, wasze imiona zostaną przeklęte, a wasza pamięć wyszydzona. Scrainwood, siedzący obok matki, zerwał się na nogi. Dolna potowa jego twarzy była fioletowa z wściekłości, a palec, który we mnie wycelował, trząsł się. - Nie masz prawa dyktować nam warunków, zdrajco! W jego głosie był jad, który miał mnie zranić, ale zamiast tego rozśmieszył. - Mości książę, ze wszystkich tu obecnych pan wie najlepiej, jakie okropności nas czekają, kiedy Chytrina powróci. Niech tchó- rzostwo nie skłania pana do tego, by zamykał pan oczy na prawdę, która jest panu znana. Scrainwood zniżył głos do pełnego okrucieństwa szeptu. - Oto prawda, która jest mi znana, Tarrancie Hawkinsie: wiem, że zgromadzeni tutaj władcy zdecydowali w swej mądrości, że pusz- czą cię wolno i pozwolą ci żyć tak, jak chcesz. Ale my w Oriosie nie jesteśmy tak łaskawi wobec ludzi, którzy sprzeciwiają się władzy, biją lepszych od siebie i szargają reputację bohaterów. Ogłaszam więc, że zostajesz wygnany z Oriosy. Powiedziawszy to, machnięciem ręki wezwał kogoś do sali. Usły- szałem stukanie obcasów na posadzce i nagle znalazłem się oko w oko z ojcem. Uśmiech, który rozświetlił moją twarz, powoli zgasł, bowiem nie znalazł oddźwięku w jego twarzy. W jego oczach nie dostrzegłem ciepła. - Ojcze...? - Porzuciłeś pana Kenwicka Norringtona, pozwalając mu zgi- nąć i próbowałeś zasłonić się kłamstwem. - Ojcze, ja... Uniósł dłoń, jakby chciał mnie uderzyć. - Nie mam syna o imieniu Tarrant. Wyciągnąwszy dłoń, schwycił górny brzeg mojej maski i zerwał mi ją z twarzy. W dniu kiedy zabrano mi maskę. Tarrant Hawkins umarł.