ROBIN HOBB Wyprawa skrytobójcy Tom III Przełożyła: Agnieszka Ciepłowska I, 1. PROLOG OKRYTY NIEPAMIĘCIĄ Każdego ranka dłonie mam uwalane inkaustem. Niekiedy budzę się z twarzą na stok, pomiędzy zwojami i arkuszami papieru. Chłopiec, przynosząc jedzenie na tacy, ośmiela się czasem besztać mnie, że wieczorem nie poszedłem do łóżka. Bywa jednak, że tylko na mnie spogląda z wyrzutem i milczy. Nie próbuję się przed nim tłumaczyć ze swoich uczynków. Podobnego doświadczenia nie sposób przekazać; każdy musi je zdobyć sam. Człowiekowi potrzebny jest w życiu cel. Prawda to znana wszem wobec nie od dzisiaj. Minęło ładne kilka lat, nim ją pojąłem, jednak raz wyuczywszy się lekcji, nigdy już jej nie zapomniałem. Znalazłem sobie, choć nie bez wahań i rozterek, pożyteczne zajęcie na jesień życia. Podjąłem się zadania, które dawno chcieli spełnić księżna Cierpliwa oraz nadworny skryba Koziej Twierdzy, Krzewiciel. Zacząłem mianowicie tworzyć kompletną historię Królestwa Sześciu Księstw. Niestety, trudno mi się dłużej skupić na jednym wątku. Wciąż odchodzę od tematu, pogrążam się w rozważaniach o magii, roztrząsam układy politycznych sil, snuję refleksje nad innymi kulturami. W chwilach gdy ból dokucza mi najmocniej, gdy nie potrafię sformułować myśli dość jasno, by je przelać na papier, pracuję nad tłumaczeniami albo próbuję stworzyć czytelny zapis starych dokumentów. Daję zajęcie dłoniom w nadziei ofiarowania odpoczynku umysłowi. Pisanie mi służy, podobnie jak księciu Szczeremu rysowanie map. Trzeba się skupić, trzeba być starannym — stąd niekiedy omal udaje mi się zapomnieć o samotności, o poświęceniu, o zadawnionym bólu. Można się w takiej pracy zatracić. Można też pójść jeszcze dalej i utonąć w powodzi wspomnień. Zbyt często porzucałem historię Królestwa Sześciu Księstw, zbaczając ku losom Bastarda Rycerskiego. Owe nawroty do przeszłości boleśnie mi uświadamiają, kim byłem niegdyś oraz kim się stałem. Gdy człowiek pogrąży się w rozpamiętywaniu, zadziwiająco wiele szczegółów odżywa mu w pamięci. Nie wszystkie wspomnienia są bolesne. Miałem przecież wiernych przyjaciół i przekonałem się, że darzyli mnie uczuciem głębszym, niż wolno mi było oczekiwać. Oprócz tragedii i złego łosu poznałem także jasne strony życia — miłe chwile napełniały serce odwagą, choć z moim losem zostało związane —jak przypuszczam — więcej nieszczęść, niż można znaleźć w przeciętnym ludzkim żywocie; mało kto poznał śmierć w lochu albo wnętrze trumny zagrzebanej w zmarzniętej ziemi. Rozum wzdraga się przed przywołaniem na pamięć szczegółów podobnych zdarzeń. Co innego wiedzieć, że książę Władczy pozbawił mnie życia, a co innego rozpamiętywać, jak wlokły się godziny, dni i noce, gdy morzył mnie głodem albo kazał bić do nieprzytomności. Na myśl o tamtych wypadkach jeszcze dzisiaj — po tyłu łatach — obezwładniający strach ściska mi serce lodowatą dłonią. Dobrze pamiętam oczy człowieka, który złamał mi nos. Nigdy nie zapomnę chrzęstu miażdżonej kości. W koszmarach sennych nadal robię wszystko co w mej mocy, by się utrzymać na nogach, próbuję nie myśleć, że zbieram siły do ostatecznego ataku na samozwańca. Właśnie wtedy książę Władczy wymierzył mi siarczysty policzek, głęboko rozdął napuchniętą skórę. Do dziś pozostała w tym miejscu blizna. Nigdy sobie nie wybaczę, że pozwoliłem mu triumfować — że połknąłem truciznę i umarłem. Gorsze niż tamte wypadki jest wspomnienie utraconych na zawsze przyjaciół. Bastard Rycerski został zabity przez księcia Władczego, toteż nie mógł się pojawić znowu. Nie odnowiłem więzi z mieszkańcami Koziej Twierdzy, którzy znali mnie jeszcze jako sześcioletniego chłopca. Nigdy więcej nie zamieszkałem w królewskim zamku, nie usługiwałem księżnej Cierpliwej, nie siadywałem na stopniu kominka u stóp Ciernia. Tamto życie się skończyło. Moi przyjaciele ginęli albo łączyli się w pary, jedne dzieci dorastały, inne się rodziły... ja zostałem z tych zdarzeń na zawsze wyłączony. Jeszcze i teraz żyją ludzie niegdyś mi bliscy. Niekiedy ogarnia mnie przemożna chęć, by ich zobaczyć, by zamienić choć słowo... położyć kres wiecznej samotności. Nie mogę. Tamte lata stanowią zamknięty rozdział. Niedostępne są dla mnie także przyszłe losy dawnych przyjaciół. Mam też za sobą czas — wieczność, choć nie trwała nawet miesiąca — gdy pogrzebano mnie w lochach, potem w trumnie. Król Roztropny zmarł mi na rękach, a nie uczestniczyłem w jego pogrzebie. Nie byłem także obecny na posiedzeniu Rady Królestwa, która pośmiertnie uznała mnie winnym uprawiania magii Rozumienia, a co za tym idzie, zasługującym na śmierć, która już stała się moim udziałem. O ciało Bastarda Rycerskiego upomniała się księżna Cierpliwa. Kobieta ekscentryczna, wdowa po moim ojcu, niegdyś żywiąca wiele urazy, gdyż małżonek spłodził przed ślubem bękarta. Ona właśnie zabrała mnie z celi; z niewiadomego powodu oczyściła mi rany i starannie je opatrzyła, jakbym ciągle byl żywy. Własnymi rękoma obmyła zwłoki, przygotowała je do pochówku, wyprostowała pod- kurczone kończyny, owinęła trupa całunem. Kazała wykopać grób i dopiłnowała złożenia ciała w trumnie. Pochowały mnie tylko we dwie: księżna oraz jej pokojowa, Lamówka. Wszyscy inni — ze strachu lub przeniknięci wstrętem — opuścili mnie w ostatniej drodze. Księżna Cierpliwa nie wiedziała, że kilka nocy później Brus wraz z Cierniem, moim mistrzem w nauce skrytobójczego fachu, wykopał mnie spod śniegu, wydobył spod zwałów zmarzniętej ziemi przygniatających trumnę. Tylko oni dwaj byli obecni, gdy Brus wyłamał wieko drewnianej skrzyni i wyciągnął trupa, a potem — magią Rozumienia — wezwał wilka, któremu powierzyłem duszę. Wtłoczyli ją na powrót w zmaltretowane ciało. Podnieśli mnie i w ludzkiej postaci poprowadzili do życia, przypominając jak to jest, gdy się podlega królowi i jest się związanym przysięgą. Po dziś dzień nie mam pewności, czy jestem im za to wdzięczny. Możliwe że —jak twierdzi królewski trefniś — nie mieli wyboru. Może nie ma tu miejsca na wdzięczność czy obwinianie, lecz tylko na próbę poznania sil, które nami rządzą. 2. NARODZINY W GROBIE W Krainie Miedzi panuje ustrój niewolniczy. Ludzie pozostający własnością innych osób wykorzystywani są do najcięższych prac: w kopalniach, przy wytopie stali, na galerach, przy uprzątaniu i wywożeniu odpadków, na polach albo w domach publicznych. Co zastanawiające, pracują także jako opiekunowie i nauczyciele dzieci, kucharze, skryby czy rzemieślnicy. U podstaw imponujących osiągnięć cywilizacyjnych Krainy Miedzi — od wielkich bibliotek miasta Jep, po osławione fontanny i łaźnie w Sinjonie — leży trud niewolników. Miasto Wolnego Handlu jest największym rynkiem obrotu niewolnikami. Swego czasu znakomita ich większość była rekrutowana spośród jeńców wojennych. Dziś utrzymuje się oficjalnie, że to jedyna droga pozyskiwania tego rodzaju służby, skądinąd wiadomo jednak, iż w bliższych nam czasach wojny przestały zaspokajać popyt na wykształconych niewolników, a ponieważ kupcy z Miasta Wolnego Handlu wykazują wiele pomysłowości, nie dziwota, iż w tym właśnie kontekście wspomina się o pirackich napadach w okolicy Wysp Kupieckich. Nabywcy niewolników zazwyczaj nie wykazują zainteresowania sposobami pozyskiwania żywego towaru dopóty, dopóki jest on w dobrym zdrowiu. W Królestwie Sześciu Księstw niewolnictwo nigdy nie istniało. Bywa, że człowiek skazany za przestępstwo służy temu, komu wyrządził krzywdę, ale zawsze określa się czas trwania kary i nigdy nie odbiera skazańcowi wolności. Jeśli zbrodniarz popełni czyn zbyt ohydny, by go odkupić pracą —płaci życiem. Nasze prawo nie zezwala też na przywożenie niewolników z innych krajów i na wykorzystywanie ludzi w tej roli. Nic dziwnego zatem, że wielu służących z Krainy Miedzi, takim czy innym sposobem uzyskawszy wolność, wybiera na swoją nową ojczyznę Królestwo Sześciu Księstw. Wyzwoleńcy od wieków przywozili do nas pradawne tradycje oraz legendy swoich narodów. Jedno z zapamiętanych przeze mnie podań traktowało o dziewczynie „vecci", czyli — w języku mieszkańców Królestwa Sześciu Księstw — skażonej Rozumieniem. Chciała opuścić dom rodzinny i udać się za ukochanym, pragnęła zostać jego żoną. Zdaniem rodziców kandydat nie był wart ich córki, nie dali więc młodym swego przyzwolenia. Posłuszna dziewczyna nie śmiała złamać zakazu, lecz kochała wybranka tak gorąco, że nie potrafiła bez niego żyć. Zle- gla w łożu i wkrótce umarła ze smutku. Rodzice, pogrążeni w żałobie, pochowali ją, wyrzucając sobie, że nie pozwolili córce iść za głosem serca. Nie wiedzieli, iż była ona związana Rozumieniem z pewną niedźwiedzicą. Zwierzę zaopiekowało się duszą dziewczyny: nie pozwoliło jej ulecieć z tego świata i w trzecią noc po pogrzebie rozkopało mogiłę, a wówczas duch powrócił do ciała. Z tych narodzin w grobie przyszła na świat nowa osoba, nie skrępowana obowiązkiem posłuszeństwa wobec rodziców. Zakochana opuściła trumnę i podążyła śladem swej jedynej prawdziwej miłości. Opowieść ma smutne zakończenie, gdyż jej bohaterka, będąc przez jakiś czas niedźwiedzicą, nigdy do końca nie stała się na powrót człowiekiem i ukochany już jej nie chciał. Pamiętając o tej pradawnej legendzie, Brus powziął decyzję, by spróbować uwolnić mnie z lochów księcia Władczego za pomocą śmiertelnej trucizny. * * * W izbie było za gorąco. I za mało miejsca. Dyszenie już nie pomagało. Wstałem od stołu, podszedłem do stojącej w kącie beczki z wodą. Zdjąłem pokrywę, pociągnąłem głęboki łyk. Serce Stada warknął. — Kubikiem, Bastardzie. Woda kapała mi z brody. Patrzyłem na niego bez zmrużenia powieki. — Otrzyj twarz. — Serce Stada odwrócił wzrok, zajął się pracą. Wcierał tłuszcz w skórzane paski. Wciągnąłem nosem smakowitą woń, oblizałem wargi. — Jestem głodny — powiedziałem. — Usiądź i skończ pracę. Potem zjemy. Próbowałem sobie przypomnieć, czego ode mnie chciał. Wreszcie rozjaśniło mi się w głowie. Na blacie stołu, od mojej strony, leżało kilka skórzanych pasków. Podszedłem, usiadłem na twardym taborecie. — Jestem głodny teraz — wyjaśniłem mu. Znowu popatrzył na mnie w ten sposób. Zupełnie jakby warknął, choć przecież nie pokazał zębów. Serce Stada potrafił warczeć oczyma. Westchnąłem. Łój pachniał wyjątkowo apetycznie. Przełknąłem ślinę. Opuściłem wzrok. Przede mną leżały skórzane paski i jakieś drobne metalowe przedmioty. Przyglądałem im się, aż Serce Stada przerwał pracę, wytarł dłonie w szmatę. — Tutaj masz. — Trącił palcem kawałek skóry. — W tym miejscu napra wiałeś. — Stał nade mną, aż wróciłem do przerwanego zajęcia. Pochyliłem się, żeby powąchać rzemień, a wtedy Serce Stada szturchnął mnie mocno w ramię. — Przestań! 6 Górna warga sama mi się uniosła, ale nie warknąłem. Kiedy zdarzało mi się warknąć, Serce Stada stawał się bardzo zły. Jakiś czas trzymałem paski w rękach, a potem moje dłonie przypomniały sobie, co mają robić. Trochę zdziwiony patrzyłem na własne palce borykające się z rzemieniami. Gdy skończyłem, uniosłem swoje dzieło i mocno pociągnąłem na boki, by pokazać, że nie puści, nawet jeśli koń zarzuci łbem. — Ale nie ma konia — zreflektowałem się. — Wszystkie konie zniknęły. „Bracie?" „Już idę". — Podniosłem się z taboretu i ruszyłem do drzwi. — Wróć! — rozkazał Serce Stada. — Siadaj. „Ślepun czeka" — powiedziałem i przypomniałem sobie, że w ten sposób Serce Stada mnie nie słyszy. Byłem pewien, że mógłby, gdyby tylko spróbował — ale nie chciał próbować. Wiedziałem też, że jeśli znowu tak się do niego odezwę, zostanę ukarany. Nie pozwalał mi za często rozmawiać w ten sposób ze Ślepunem. Ukarałby nawet Ślepuna, gdyby wilk za dużo mówił do mnie. Wydawało mi się to niezrozumiałe. — Ślepun czeka — powiedziałem ustami. — Wiem. — Teraz jest dobry czas na polowanie. — Zostaniesz. Mamy jedzenie. — Ślepun i ja możemy znaleźć nowe mięso. — Ślinka napłynęła mi do ust. Świeżo upolowany królik. Wnętrzności parujące w chłodzie zimowej nocy. Tego chciałem. — Ślepun będzie musiał zapolować sam — oznajmił Serce Stada. Podszedł do okna, uchylił okiennice. Do wnętrza wtargnęło chłodne powietrze. Poczułem zapach Slepuna, a gdzieś dalej śnieżnego kota. Wilk zaskowyczał. — Odejdź — rozkazał mu Serce Stada. — Idź stąd. Idź polować, idź się najeść. Naszego mięsa nie wystarczy dla ciebie. Ślepun odskoczył przed światłem wylewającym się z okna. Nie uciekł daleko. Czekał na mnie, ale wiedziałem, że nie będzie czekał długo. On też był głodny. Serce Stada podszedł do ognia, odsunął kociołek od płomieni, zdjął pokrywę. Uniosła się para, zapachniało w całej izbie. Ziarno, korzenie, prawie rozgotowane mięso. Byłem głodny, więc wąchałem. Zacząłem popiskiwać, wtedy Serce Stada znowu warknął na mnie oczyma. Wróciłem na twardy stołek. Usiadłem. Czekałem. Długo to trwało. Najpierw pozbierał ze stołu skórzane paski i odwiesił je na hak. Potem odsunął garnczek z łojem. Potem ustawił na stole gorący kociołek. Potem jeszcze dwie miski i dwa kubki. Do kubków nalał wody. Położył nóż i dwie łyżki. Z szafki przyniósł chleb i garnuszek konfitury. Postawił przede mną miskę z gulaszem, ale wiedziałem, że nie wolno mi go tknąć. Musiałem siedzieć, a nie wolno mi było ruszać jedzenia; on ukroił chleb i podał mi kawałek. Mogłem trzy- mać chleb, lecz nie wolno mi było go jeść, dopóki Serce Stada także nie usiądzie, ze swoją miską, ze swoim gulaszem i ze swoim chlebem. — Weź łyżkę — przypomniał mi. Wolno usiadł na stołku obok mnie. Trzymałem łyżkę i chleb i czekałem, czekałem, czekałem. Nie spuszczałem z niego wzroku, ale nie potrafiłem pohamować ruchów szczęki. Rozgniewało go to. Zacisnąłem zęby. Wreszcie powiedział: — Teraz będziemy jedli. Na tym jednak nie koniec udręki. Wolno mi było ugryźć tylko raz. Potem musiałem przeżuć i połknąć, zanim wsadziłem do ust następną porcję. W przeciwnym wypadku czekała mnie bura. Wolno mi było brać tylko tyle gulaszu, ile się mieściło na łyżce. Podniosłem kubek. Napiłem się z niego. Serce Stada nagrodził mnie uśmiechem. — Dobry Bastard. Dobry. Ja też się uśmiechnąłem, ale zaraz odgryzłem zbyt duży kęs chleba i Serce Stada ściągnął brwi. Próbowałem łykać wolno, lecz byłem strasznie głodny, a przede mną stało jedzenie i nie rozumiałem, dlaczego on mi nie pozwala zwyczajnie wszystkiego zjeść. Jedzenie na sposób ludzki zajmowało bardzo dużo czasu. Serce Stada specjalnie robił gulasz o wiele za gorący, żebym się sparzył, jeśli będę wkładał do ust za dużo naraz. Myślałem o tym przez chwilę. — Specjalnie robisz za gorące jedzenie — powiedziałem. — Żebym się spa rzył, jeśli będę za szybko jadł. Tym razem uśmiech wypełzł na jego twarz znacznie wolniej. Serce Stada pokiwał głową. Mimo wszystko zawsze kończyłem jako pierwszy. Musiałem potem siedzieć i czekać, aż on skończy. — Bastardzie, masz dzisiaj dobry dzień — odezwał się w końcu. — Chłopcze? — Podniosłem na niego wzrok. — Powiedz coś. — Co? — Cokolwiek. — Cokolwiek. Zmarszczył brwi, a ja miałem ochotę warknąć, bo przecież zrobiłem, co kazał. Po chwili wstał i przyniósł butelkę. Nalał czegoś do swojego kubka. Wyciągnął flaszkę w moją stronę. — Chcesz trochę? Zapach kłuł w nozdrza. Odsunąłem się. — Odpowiedz — przypomniał mi. — Nie. Nie. To zła woda. — Nie. To podły trunek. Okowita z jeżyn, najtańsza. Kiedyś jej nie znosiłem, a ty uwielbiałeś. Wydmuchnąłem z nosa drażniący zapach. — Nigdy tego nie lubiliśmy. 8 Serce Stada wstał i podszedł do okna. Otworzył je ponownie. — Kazałem ci iść polować! Ślepun poderwał się i uciekł. Ślepun boi się Serca Stada tak samo jak ja. Kiedyś rzuciłem się na Serce Stada. Byłem długo chory, a tamtego dnia poczułem się lepiej i chciałem wyjść, chciałem polować, a on mi nie pozwolił. Stał pomiędzy mną a drzwiami, więc na niego skoczyłem. Uderzył mnie pięścią, a potem przycisnął do ziemi. Nie jest większy ode mnie. Ale jest uparty i mądrzejszy. Zna dużo sposobów, żeby wymusić posłuch, a większość z nich sprawia ból. Przycisnął mnie do ziemi, leżałem na grzbiecie, miałem odsłonięte gardło i długi, bardzo długi czas czekałem na błysk jego zębów. Za każdym razem, kiedy się poruszyłem, wymierzał mi mocnego szturchańca. Ślepun warczał, ale nie za blisko drzwi — i nie próbował wejść. Kiedy zaskowyczałem o litość, Serce Stada uderzył mnie jeszcze raz. — Cisza! — rozkazał. A kiedy ucichłem, powiedział: — Ty jesteś młodszy. Ja jestem starszy i mądrzejszy. Walczę lepiej niż ty i le piej poluję. Będziesz robił, co ci każę. Zrozumiano? „Tak — odpowiedziałem. — Tak, to jest prawo stada, rozumiem, rozumiem". Znowu mnie uderzył i przyciskał do ziemi, z odsłoniętym gardłem, dopóki nie powiedziałem ustami: — Tak, rozumiem. Serce Stada wrócił teraz do stołu, nalał okowity do mojego kubka. Postawił go przede mną; musiałem wąchać. Prychnąłem. — Skosztuj — nastawał. — Odrobinę. Kiedyś to lubiłeś. Pijałeś ten trunek w mieście jeszcze w czasach, gdy nie pozwalałem ci samemu włóczyć się po tawernach. A potem żułeś miętę i sądziłeś, że niczego nie podejrzewam. Pokręciłem głową. — Nie zrobiłbym czegoś, czego mi zabroniłeś. Ja rozumiem. Wydał z siebie dziwny dźwięk. Ni to czknięcie, ni kichnięcie. — O, często łamałeś zakazy. Bardzo często. Raz jeszcze pokręciłem głową. — Nie pamiętam. — Jeszcze nie. Przypomnisz sobie. — Znowu wskazał okowitę. — No, spró buj. Odrobinę. Może dobrze ci zrobi. Skoro kazał, spróbowałem. Płyn zapiekł mnie w ustach i w nosie, nie mogłem się pozbyć przykrego smaku. Niechcący rozlałem resztkę z kubka. — No tak. Księżna Cierpliwa byłaby uszczęśliwiona. — Tylko tyle powie dział. Kazał mi wziąć szmatę i zetrzeć stół. A potem wyczyścić naczynia wodą i na koniec wytrzeć je do sucha. * * * Niekiedy się trząsłem i zaraz przewracałem na ziemię. Bez żadnego powodu. Serce Stada próbował mnie przytrzymywać. Czasami trząsłem się tak, że aż zasypiałem. Kiedy się później budziłem, wszystko mnie bolało. I brzuch, i grzbiet... Czasami przygryzałem sobie język. Bardzo mi się to nie podobało. Ślepun był wystraszony. A czasem był razem ze mną i ze Slepunem jeszcze jeden, który myślał z nami. Malutki, ale był. Nie chciałem go tam. Nikogo tam nie chciałem mieć znowu, oprócz siebie i Slepuna. On o tym wiedział i robił się taki malutki, że właściwie prawie go nie było. * * * Później ktoś przyszedł. — Ktoś idzie — powiedziałem Sercu Stada. Było ciemno, ogień w kominku przygasł. Najlepszy czas na polowanie już minął. Zapadły całkowite ciemności. Wkrótce mieliśmy się kłaść spać. Serce Stada nie odpowiedział. Zerwał się cicho, chwycił wielki nóż, który zawsze leżał na stole. Gestem rozkazał mi usunąć się z drogi, ukryć w kącie. Kocim krokiem podkradł się do drzwi. Czekał. Słyszeliśmy kroki człowieka brnącego przez śnieg. Potem wyczułem jego zapach. — To szary — powiedziałem. — Cierń. Serce Stada prędkim ruchem otworzył drzwi; szary wszedł. Zakręciło mnie w nosie od woni, które wniósł ze sobą. Jak zawsze: pył suszonych liści i różne rodzaje dymu. Szary był wychudzony i stary, a przecież Serce Stada zawsze zachowywał się przy nim, jakby to on był ważniejszy. Teraz dołożył drew do ognia. W izbie zrobiło się jaśniej. I jeszcze goręcej. Szary zsunął z głowy kaptur. Przyjrzał mi się jasnymi oczyma, jakby na coś czekał. Potem odezwał się do Serca Stada: — Co z nim? Lepiej? Serce Stada wzruszył ramionami. — Kiedy cię wyczuł, wymienił twoje imię. Od tygodnia nie miał ataku. Trzy dni temu naprawił uprząż. I zrobił to dobrze. — Nie próbuje już zjadać rzemieni? — W każdym razie nie przy mnie. — Serce Stada roześmiał się krótko. — Trzeba pamiętać, że zna swoją pracę bardzo dobrze — dodał po chwili. — Może 10 poruszyła w nim jakąś strunę. W najgorszym razie będziemy żyć z naprawiania uprzęży. Szary stanął przy ogniu, wyciągnął ręce nad płomieniami. Na dłoniach miał mnóstwo plamek. Serce Stada wyjął butelkę okowity. Nalał trunku do kubków i mnie też podał jeden, z odrobiną okowity na dnie, ale nie kazał pić. Rozmawiali długo, bardzo długo — o rzeczach, które nie miały nic wspólnego zjedzeniem, spaniem ani polowaniem. Szary podobno słyszał coś ważnego o jakiejś kobiecie. To mógł być przełomowy, zwrotny moment w historii królestwa. Serce Stada powiedział: — Nie będę o tym rozmawiał przy Bastardzie. Dałem mu słowo. Szary zapytał, czy jego zdaniem rozumiem, o czym rozmawiają, a Serce Stada odpowiedział, że to nie ma znaczenia. Chciałem się położyć, ale kazali mi siedzieć. Kiedy szary musiał iść, Serce Stada powiedział: — Dużo ryzykujesz przychodząc tutaj. W dodatku masz przed sobą ładny kawałek drogi. Jak dasz radę wrócić? Szary się uśmiechnął. — Mam swoje sposoby, Brus. I ja się uśmiechnąłem, przypominając sobie, jak dumny był zawsze ze swoich sekretów. * * * Jednego dnia Serce Stada wyszedł i zostawił mnie samego. Nie związał mnie. Powiedział tylko: — Jest trochę owsa. Jeśli zgłodniejesz przed moim powrotem, będziesz musiał sobie przypomnieć, jak ugotować ziarno. Jeśli wyjdziesz, jeśli chociaż uchylisz drzwi albo okno, ja się o tym dowiem. I będę cię tłukł, aż zdechniesz. Zrozumia łeś? — Tak. Zdawał się mocno rozgniewany, choć nie pamiętałem, żebym zrobił coś, na co mi nie pozwalał. Otworzył skrzynię i wyjął z niej różne przedmioty. Większość była okrągła, z metalu. Monety. I jeszcze jedną rzecz, tę pamiętałem. Była błyszcząca, zakrzywiona jak księżyc, a kiedy pierwszy raz miałem ją w rękach, pachniała krwią. Musiałem o nią walczyć. Nie przypominałem sobie, żebym jej chciał, ale walczyłem i wygrałem. Serce Stada podniósł ją za łańcuch, wsadził do sakiewki. Zanim wrócił, zrobiłem się bardzo głodny. Gdy nareszcie się zjawił, przyniósł na sobie pewien zapach... Zapach samicy. Nie bardzo silny i zmieszany z woniami łąki. To był dobry zapach. Kiedy wąchałem, chciało mi się czegoś... czegoś, 11 ale nie jeść, nie pić i nie polować. Zbliżyłem się do Serca Stada, obwąchałem go, ale tak by nic nie zauważył. Ugotował owsiankę i zjedliśmy. Potem zwyczajnie siedział przed ogniem i był bardzo smutny. Przyniosłem mu flaszkę okowity. Razem z kubkiem. Wziął ode mnie jedno i drugie, lecz się nie uśmiechnął. — Może jutro nauczę cię usługiwania — mruknął. — Pewnie do tego okażesz się zdatny. Wypił wszystko z jednej flaszki, otworzył następną. Siedziałem i na niego patrzyłem. Kiedy zasnął, wziąłem jego płaszcz, na którym był ten zapach. Rozpostarłem go na podłodze i ułożyłem się na nim, wdychając tę woń, aż usnąłem. Śniłem, lecz snu nie rozumiałem. Była w nim samica, pachnąca jak płaszcz Brusa, i nie chciałem, żeby odeszła. To była moja samica, ale kiedy odeszła, nie poszedłem za nią. Więcej nie pamiętam. Pamiętanie nie jest dobre, tak samo jak głód albo pragnienie. * * * Kazał mi zostawać. Kazał mi zostawać na długi czas, choć bardzo chciałem wyjść. Tamtego razu padał rzęsisty deszcz, tak gęsty, że śnieg prawie cały stopniał. Nagle zrobiło mi się miło, że nie wychodzę. — Brus — powiedziałem, a on raptownie poderwał głowę. Myślałem, że za atakuje, tak gwałtownie się poruszył. Zdołałem się nie skulić. Czasami go roz wścieczało, jak się kuliłem. — Co takiego, Bastardzie? — zapytał, a głos miał łagodny. — Jestem głodny — powiedziałem. — Teraz. Dał mi kawał mięsa. Ugotowanego, ale to był duży kawał. Zjadłem zbyt szybko, a on mi się przyglądał, lecz nic nie mówił ani mnie nie uderzył. Wtedy nie. * * * Ciągle drapałem się po twarzy. Po brodzie. Wreszcie podszedłem do Brusa. Stałem przed nim i się drapałem. — Nie lubię tego — powiedziałem mu. Wyglądał na zdziwionego, ale dał mi gorącą wodę, mydło i bardzo ostry nóż. Dał mi też okrągłe szkło z człowiekiem w środku. Patrzyłem w nie przez długi czas. Przechodziły mnie ciarki. Oczy tego człowieka były podobne do oczu Brusa — tak samo z białkami dookoła, tylko jeszcze ciemniejsze. To nie były wilcze 12 oczy. Włosie miał ten człowiek ciemne, jak Brus, ale na brodzie nierówne i skołtunione. Dotknąłem swojej brody i zobaczyłem palce na twarzy tamtego. Dziwne. — Ogol się, tylko ostrożnie — powiedział Brus. Prawie pamiętałem, jak się to robi. Zapach mydlin, gorąca woda na twarzy. Tylko ten groźny, bardzo groźny nóż ciągle mnie kaleczył. Drobne cięcia, okropnie szczypiące. Na koniec obejrzałem człowieka w okrągłym szkle. „Bastard — pomyślałem. — Prawie jak Bastard". Krwawiłem. — Wszędzie krew — powiedziałem Brusowi. Roześmiał się. — Zawsze jesteś pocięty po goleniu. Niepotrzebnie się śpieszysz. — Wziął ode mnie groźny nóż. — Nie ruszaj się — rozkazał. — Ominąłeś kilka miejsc. Siedziałem nieruchomo, a on mnie nie skaleczył. Trudno było tkwić bez ruchu, kiedy podszedł tak blisko i patrzył na mnie uważnie. Po wszystkim wziął mnie pod brodę. Podniósł mi głowę i dokładnie mnie obejrzał. Potem wbił wzrok w moje źrenice. — Bastard... — Pokręcił głową i uśmiech mu zblakł, bo ja tylko patrzyłem. Podał mi szczotkę. — Nie ma koni do szczotkowania — przypomniałem mu. Robił wrażenie zadowolonego. — Wyszczotkuj tę strzechę — powiedział, czochrając mi włosy. Kazał mi je czesać dotąd, aż wszystkie będą leżeć płasko. Bolała mnie skóra na głowie. Brus odebrał mi szczotkę i polecił stać spokojnie, oglądał skórę pod włosami. — Bękart! — warknął ochryple, a kiedy się skuliłem dodał: — Nie ty. — Poklepał mnie po ramieniu. — Za jakiś czas przestanie boleć — oznajmił. Pokazał mi, jak ściągać włosy do tyłu i związywać je skórzanym rzemieniem. Długość miały odpowiednią. — Tak lepiej — ocenił. — Znowu wyglądasz jak człowiek. * * * Zbudziłem się z koszmaru skamląc i drżąc ze strachu. Usiadłem raptownie i zacząłem krzyczeć. Podskoczył do mojego łóżka. — Co ci jest, Bastardzie? Co się dzieje? — Zabrał mnie od matki! — poskarżyłem się. — Byłem o wiele za mały! — Wiem — odezwał się łagodnie — Wiem. Ale to było dawno. Teraz jesteś bezpieczny. — Chyba się przestraszył. — Napuścił dymu do nory — skamlałem. — Z moich braci i sióstr zrobił skóry! 13 Twarz mu się zmieniła, głos stracił łagodność. — Nie, Bastardzie, to nie była twoja matka. To sen wilka. Ślepuna. To się zdarzyło Ślepunowi. Nie tobie. — Tak, rzeczywiście — powiedziałem. Nagle ogarnął mnie gniew. — Prawda, to sen Ślepuna, ale mój tak samo. Zupełnie tak samo. Wyskoczyłem z łóżka i zacząłem krążyć po izbie. Chodziłem z kąta w kąt długi czas, aż udało mi się przegnać tamto uczucie. On siedział i tylko mi się przyglądał. W czasie gdy chodziłem, wypił dużo okowity. * * * Pewnego wiosennego dnia wyglądałem przez okno. Świat pachniał bardzo ładnie, życiem i świeżością. Rozprostowałem ramiona, aż zatrzeszczało w stawach. — Ładny dzień na konną przejażdżkę — powiedziałem. Brus mieszał owies w kociołku zawieszonym nad ogniem. Podszedł do mnie, stanął przy oknie. — W górach jeszcze zima. Chciałbym wiedzieć, czy księżna Ketriken dotarła bezpiecznie do domu. — Jeśli nie, to na pewno nie z winy Sadzy — oznajmiłem. Drgnęła we mnie jakaś bolesna struna, przez chwilę aż nie mogłem zaczerpnąć tchu. Co to było? Szybko minęło. Nie chciałem tego roztrząsać, choć wiedziałem, że powinienem. Zupełnie jak z polowaniem na niedźwiedzia. Jeśli się podejdzie zbyt blisko, można wpaść w kłopoty. A jednak coś kazało mi chcieć iść za tym bolesnym uczuciem. Otrząsnąłem się, odetchnąłem głęboko. Wciągnąłem powietrze jeszcze raz, w gardle utknął mi dziwny dźwięk. Brus był tuż obok, cichy i nieruchomy. Czekał. „Bracie, jesteś wilkiem. Wracaj, uciekaj, bo będzie bolało" — ostrzegł Ślepun. Odskoczyłem. Wtedy Brus jak burza ruszył wokół izby, długo przeklinał na czym świat stoi i w końcu przypalił owsiankę. Musieliśmy ją zjeść mimo wszystko — nie było nic innego. * * * Nadszedł czas, gdy Brus zaczął mnie dręczyć. — Pamiętasz? — powtarzał ciągle. 14 Nie chciał mnie zostawić w spokoju. Podpowiadał mi różne imiona i kazał zgadywać, kogo oznaczają. Czasami trochę wiedziałem. — Kobieta — odpowiedziałem, gdy zapytał o księżnę Cierpliwą. — W izbie z roślinami — próbowałem dalej, ale ciągle był niezadowolony. Jeśli w nocy spałem, przychodziły sny. Obrazy o drżącym świetle, o blasku tańczącym na kamiennej ścianie. I o oczach w maleńkim okienku. Te sny mnie paraliżowały i pozbawiały oddechu. Gdybym potrafił krzyknąć, mógłbym się obudzić. Czasami bardzo długo trwało, zanim udało mi się nabrać tyle powietrza, ile trzeba, żeby zacząć krzyczeć. Brus wtedy też się budził i chwytał za długi nóż ze stołu. — Co to? Co się stało? — pytał. Nie umiałem mu wyjaśnić. Bezpieczniej było spać na dworze, w świetle dnia, w soczystym zapachu trawy i ziemi. Sny kamiennych ścian wtedy nie przychodziły. Zamiast nich pojawiała się kobieta i słodko się do mnie przytulała. Pachniała polnymi kwiatami, a jej usta smakowały miodem. Ból tych snów przychodził po obudzeniu; wiedziałem, że odeszła na zawsze, zabrana przez innego. Nocami siedziałem i patrzyłem w ogień. Próbowałem nie myśleć o zimnych kamiennych ścianach, ciemnych oczach ani słodkich ustach, ciężkich od gorzkich słów. Nie spałem. Nie śmiałem się nawet położyć. A Brus mi nie kazał. * * * Pewnego dnia wrócił Cierń. Zapuścił długą brodę, na głowie miał kapelusz z szerokim rondem; wyglądał na wędrownego handlarza, ale i tak go poznałem. Brusa nie było akurat w chacie, lecz wpuściłem Ciernia. Nie wiedziałem, dlaczego przyszedł. — Chcesz okowity? — zapytałem, sądząc, iż może po to się zjawił. Przyjrzał mi się uważnie, na dnie jego źrenic rozbłysły iskierki uśmiechu. — Witaj, Bastardzie. — Przekrzywił głowę, zajrzał mi w oczy. — Jak ci było? Nie znałem odpowiedzi na takie pytanie, więc tylko patrzyłem. Po dłuższej chwili Cierń zakrzątnął się w izbie: nastawił wodę, wyjął z tobołka różne paczuszki — herbatę, trochę sera, wędzoną rybę. I jeszcze wiązki ziół, które rzędem ułożył na stole. Potem skórzany woreczek. W środku był żółty kryształ, wielki jak pięść. Na samym dnie tobołka znajdowała się szeroka płytka misa, glazurowana wewnątrz na niebiesko. Postawił ją na stole, napełnił czystą wodą. Wtedy wrócił Brus. Był na rybach. Złowił sześć, niezbyt dużych. To były ryby z zatoki, nie z oceanu. Śliskie i połyskliwe. Już je oczyścił. — Zostawiasz go samego? — zapytał Cierń, gdy się przywitali. 15 — Musimy coś jeść. — Więc masz do niego zaufanie? Brus uciekł wzrokiem. — Wytresowałem niejedno zwierzę. Jest posłuszny, ale wolę mu nie ufać. Brus ugotował ryby w rondlu, zjedliśmy. Do ryb był ser i herbata. Potem ja czyściłem naczynia, a oni rozmawiali. — Chcę zaaplikować kurację ziołową — oznajmił Cierń. — Może zastosuję wodę lub kryształ. Sam nie wiem. Chwytam się wszystkiego. Zaczynam podej rzewać, że on nie jest tak naprawdę... z nami. — Daj mu trochę czasu — uspokajał go Brus. — Kuracja ziołowa to chyba nie najlepszy pomysł. Zanim... zanim się zmienił, za bardzo się do ziół przyzwy czaił. Pod koniec ciągle był albo chory i obolały, albo nienaturalnie pełen energii. Jeśli nie pogrążony w głębokim smutku, to wyczerpany po walce lub po dziele niu się energią z królem Roztropnym czy księciem Szczerym. A potem, zamiast spokojnie odzyskiwać siły, wzmacniał się ziołami. Zapomniał, jak się odpoczy wa, by pozwolić ciału wrócić do zdrowia. Nigdy nie czekał. Tamtej nocy... dałeś mu nasiona kopytnika, prawda? Naparstnica powiedziała, że w życiu nie widziała nikogo w podobnym stanie. Chyba więcej ludzi przyszłoby mu z pomocą, gdy by się go nie przestraszyli. Biedny stary Brzeszczot wziął Bastarda za szaleńca. Nie może sobie wybaczyć, że go powalił. Gdyby mógł teraz wiedzieć, że chłopak żyje... — Nie było czasu na przebieranie w środkach. Dałem mu, co miałem pod ręką. Nie wiedziałem, że postrada zmysły od nasion kopytnika. — Mogłeś mu nic nie dawać — rzekł Brus cicho. — To by go nie powstrzymało. Poszedłby wycieńczony i zabiliby go na miej scu. Usiadłem przy palenisku. Położyłem się, po jakimś czasie przetoczyłem na grzbiet. Tak dobrze. Zamknąłem oczy, ogień grzał mnie w bok. — Podnieś się i usiądź na taborecie — rozkazał Brus. Westchnąłem ciężko, lecz posłuchałem. Brus podjął przerwany wątek. — Chcę zapewnić mu spokój. Moim zdaniem potrzebuje czasu, żeby sobie z tym poradzić. On pamięta. Czasami. Chociaż ucieka przed wspomnieniami. Nie chce pamiętać. Nie chce być znowu Bastardem Rycerskim. Może spodobało mu się życie wilka. Może spodobało mu się tak bardzo, że już nigdy nie będzie sobą. — Musi — oznajmił Cierń spokojnie. — Jest nam potrzebny. Brus, który do tej pory opierał stopy o zapas drewna przy kominku, teraz opuścił nogi na podłogę. Pochylił się do Ciernia. — Masz jakieś wieści? — Ja nie, ale księżna Cierpliwa chyba się czegoś dowiedziała. Irytująca jest niekiedy rola zamkowego szczura. — Co usłyszałeś? 16 — Cierpliwa rozmawiała z Lamówką o wełnie. — To ważne? — Szukały delikatnej wełny na wyjątkowo miękki kocyk. Dla małego dziecka. Mówiły: „Urodzi się w czas naszych żniw, a w górach to już początek zimy. Kocyk musi być cieplutki". Może dla dziecka Ketriken? Brus wyglądał na zdumionego. — Księżna Cierpliwa ma wieści od księżnej Ketriken? Cierń się roześmiał. — Trudno zyskać pewność. Kto by tam trafił za kobietami? Cierpliwa bardzo się ostatnio zmieniła. Faktycznie dowodzi żołnierzami Koziej Twierdzy, a prze cież książę Żwawy nawet tego nie podejrzewa. Teraz wydaje mi się, że powinni śmy byli wtajemniczyć ją w nasze plany, włączyć ją w nie od samego początku. Choć może się mylę. — Byłoby mi łatwiej, gdybyśmy się na to zdecydowali — rzekł Brus. Cierń pokręcił głową. — Naprawdę mi przykro. Musiała wierzyć, że opuściłeś Bastarda, że się go wyrzekłeś z powodu Rozumienia. Gdybyś wystąpił o jego ciało, książę Władczy nabrałby podejrzeń. A nie mógł pozostać nawet cień wątpliwości, że tylko ona jedna gotowa jest pogrzebać Bastarda. — Księżna mnie nienawidzi. Kiedyś powiedziała, że nie wiem, co to wier ność czy odwaga. — Brus opuścił wzrok na dłonie. — Przestała mnie kochać już wiele lat temu, gdy oddała serce księciu Rycerskiemu. Pogodziłem się z losem. Książę był wart jej miłości. Porzuciłem ją, bo chciałem żyć obok, wiedząc, że choć mnie nie kocha, to szanuje jako człowieka. Teraz mną gardzi... — Pokrę cił głową, zacisnął powieki. Na długi czas zapadła martwa cisza. Wreszcie Brus wyprostował się wolno i odwrócił do Ciernia. Głos miał spokojny. — Sądzisz, że księżna Cierpliwa wie o ucieczce księżnej Ketriken? — Nie byłbym zdziwiony. Oficjalnie nic się, rzecz jasna, na ten temat nie mó wi. Władczy wysłał umyślnych do króla Eyoda, żądając informacji, czy Ketriken uciekła do niego, lecz władca Królestwa Górskiego odpowiedział jedynie, że jego córka jest monarchinią Królestwa Sześciu Księstw, a co za tym idzie, jej uczynki nie dotyczą państwa, którym rządzi on. Księżna Cierpliwa ma zdumiewająco dużo wieści spoza murów twierdzy. Może dochodzą do niej także słuchy, co się dzieje w Królestwie Górskim. Ja sam bardzo chciałbym się dowiedzieć, jak zamierza wysłać tam kocyk. To długa i niebezpieczna droga. Przez jakiś czas Brus milczał. — Powinienem był znaleźć sposób, żeby pojechać z księżną Ketriken i z tref- nisiem — odezwał się wreszcie cicho. — Niestety, były tylko dwa konie i zapasy dla dwojga. Więcej nie udało mi się zdobyć. W końcu wyruszyli sami. — Zapa trzył się w ogień. Wreszcie spytał: — Pewnie nie ma żadnych wieści o następcy tronu, księciu Szczerym? 17 Cierń wolno pokręcił głową. — O królu Szczerym — przypomniał Brusowi spokojnie. — A jego małżon ka jest teraz królową. Wiele bym dał, żeby był tutaj... Gdyby wracał, powinien już chyba dotrzeć do domu. Jeszcze kilka równie ciepłych dni i będziemy mieli szkarłatne okręty w każdej zatoce. Już nie wierzę w powrót Szczerego. — Więc książę Władczy jest prawdziwym królem — stwierdził Brus z go ryczą. — Przynajmniej do czasu, gdy dziecko pani Ketriken przyjdzie na świat i osiągnie odpowiedni wiek. A skoro tylko potomek wystąpi o koronę, czeka nas wojna domowa. Jeśli Królestwo Sześciu Księstw będzie jeszcze istniało. Książę Szczery... Żałuję, że wyruszył na poszukiwanie Najstarszych. Dopóki żył, mieli śmy jakąś ochronę przed najeźdźcami. Teraz, gdy go zabrakło, a wiosna nadcho dzi wielkimi krokami, nic nie powstrzyma szkarłatnych okrętów... Książę Szczery. Zadrżałem. Odepchnąłem od siebie chłód. Wrócił i odepchnąłem go znowu. Trzymałem go od siebie z dala. Po dłuższej chwili wziąłem głęboki oddech. — Wobec tego woda? — zapytał Cierń Brusa. Najwyraźniej przez jakiś czas nie słuchałem rozmowy. Brus wzruszył ramionami. — Proszę bardzo. Na pewno nie zaszkodzi. Zdarzało się, że czytał z wody? — Nigdy nie sprawdzałem, ale zawsze podejrzewałem, że mógłby. Ma Rozu mienie i Moc, może potrafi coś jeszcze? — Nawet jeśli ktoś coś potrafi, nie oznacza jeszcze, że to zrobi. Jakiś czas mierzyli się wzrokiem. Wreszcie Cierń wzruszył ramionami. — Może mój fach nie jest tak finezyjny jak twój — stwierdził oschle. Po dłuższej chwili Brus mruknął: — Zechciej mi wybaczyć. Wszyscy służyliśmy królowi na miarę swoich sił. Cierń pokiwał głową. Wreszcie się uśmiechnął. Uprzątnął stół, zostawiając na nim jedynie misę z wodą oraz kilka świec. — Chodź tutaj — rozkazał mi cicho, więc zbliżyłem się do stołu. Posadził mnie na taborecie, ustawił przede mną misę. — Patrz w wodę — polecił. — Mów, co widzisz. Widziałem wodę w misie. Widziałem na dnie błękit. Żadna z tych odpowiedzi mu się nie spodobała. Ciągle mi powtarzał, żebym spojrzał jeszcze raz, ale ja zawsze widziałem to samo. Kilka razy przestawiał świece i kazał mi patrzeć znowu. — Przynajmniej odpowiada, kiedy się do niego mówi — powiedział w końcu do Brusa. Brus pokiwał głową, ale wyglądał na zniechęconego. — Może innym razem się uda — rzekł. Zorientowałem się, że już ze mną skończyli i mogę odpocząć. 18 Cierń zapytał, czy może u nas zostać na noc. Brus oczywiście się zgodził i przyniósł okowitę. Nalał do dwóch kubków. Cierń przyciągnął mój taboret do stołu i usiadł. Ja też usiadłem i czekałem, ale oni zaczęli rozmawiać. — A ja? — zapytałem po jakimś czasie. Umilkli i popatrzyli na mnie ze zdzi wieniem. — Co ty? — zapytał Brus. — Dostanę okowity? Dłuższą chwilę przyglądali mi się bez słowa. — Chcesz okowity? — zapytał Brus niepomiernie zdumiony. — Myślałem, że nie lubisz. — Nie lubię. Nigdy nie lubiłem. — Zastanowiłem się chwilę. — Ale była tania. Brus wybałuszył na mnie oczy. Cierń uśmiechnął się lekko, spuścił powieki. Brus postawił jeszcze jeden kubek i nalał dla mnie. Po jakimś czasie zaczęli znowu rozmawiać. Pociągnąłem łyk okowity. Zapiekło mnie w ustach i w nosie, ale w brzuchu rozgrzało. Nie chciałem więcej. Potem pomyślałem, że chcę. Wypiłem jeszcze. Już nie było takie nieprzyjemne. Trochę jak lekarstwo na kaszel, które wmuszała we mnie księżna Cierpliwa. Nie. Odsunąłem od siebie to wspomnienie. Odstawiłem kubek. Brus rozmawiał z Cierniem. — Najłatwiej podejdziesz sarnę udając, że jej nie widzisz. Będzie tkwiła w miejscu jak wykuta w kamieniu, będzie cię obserwowała i nie drgnie nawet, póki nie spojrzysz na nią prosto. — Podniósł flaszkę i nalał do mojego kubka. Prychnąłem, podrażniony ostrą wonią. Chyba coś się poruszyło. Cudza myśl w mojej głowie. Sięgnąłem do wilka. „Ślepunie?" „Bracie? Śpię. To nie jest dobry czas na polowanie". Brus obrzucił mnie groźnym spojrzeniem. Przestałem. Nie chciałem już okowity. Ktoś inny uważał, że chcę. Kazał mi podnieść kubek; tylko wziąć go w rękę. Zakręciłem płynem. Książę Szczery miał zwyczaj kręcić winem w kielichu i spoglądać w trunek. Zajrzałem do ciemnego naczynia. „Bastardzie". Odstawiłem kubek. Wstałem i okrążyłem izbę. Chciałem wyjść, ale Brus nigdy nie pozwalał mi wychodzić samemu, zwłaszcza nocą. Chodziłem więc dookoła izby, aż wreszcie znowu usiadłem. Kubek z okowitą stał na miejscu. Po jakimś czasie podniosłem go, cudza myśl w mojej głowie kazała mi go podnieść. Ale gdy tylko wziąłem naczynie do ręki, ktoś kazał mi myśleć, że chcę wypić. Wypić szybko, smak nie będzie trwał długo, a potem już tylko ciepłe, miłe uczucie w środku. Wiedziałem, do czego zmierza. Zaczynałem być zły. 19 „W takim razie tylko jeden łyk. — Uspokajająco. Szeptem. — Łatwiej po tym odpoczniesz, Bastardzie. Ogień grzeje, jedzenia masz w bród. Brus będzie cię bronił. Cierń jest przy tobie. Nie musisz się mieć na baczności. Jeszcze jeden łyk. Tylko jeden". „Nie". "Jeden łyczek, malutki, wystarczy zwilżyć usta". Wypiłem, żeby już przestał mnie do tego nakłaniać. Ale on nie umilkł, więc wypiłem znowu. Nabrałem pełne usta okowity i przełknąłem. Coraz trudniej mi było się opierać. A Brus ciągle dolewał. „Bastardzie, powiedz: Szczery żyje. Tylko tyle. Powiedz". „Nie". „Okowita tak miło rozgrzewa. Tak ci dobrze. Wypij jeszcze trochę". — Wiem, czego chcesz. Próbujesz mnie upić. Żebym ci się nie mógł sprzeci wić. Nic z tego. — Twarz miałem wilgotną od potu. Brus i Cierń spojrzeli na mnie obaj. — Nigdy dotąd nie upijał się na smutno — zauważył Brus. — W każdym razie nie przy mnie. — Najwyraźniej obu ich zaciekawiło nowe zjawisko. „Powiedz to. Powiedz: Szczery żyje. Wtedy zostawię cię w spokoju. Przyrzekam. Tylko powiedz. Jeden raz. Chociaż szeptem. Powiedz to. Powiedz". — Szczery żyje — powiedziałem bardzo cicho. — Tak? — rzucił Brus od niechcenia. Zbyt szybko pochylił się, by nalać mi więcej okowity. Flaszka okazała się pusta. Dolał z własnego kubka. Nagle chciałem się napić. Ja sam tego chciałem. Podniosłem naczynie i wypiłem wszystko. Potem wstałem. — Szczery żyje — powiedziałem. — Cierpi od mrozu, ale żyje. Nic więcej nie mam do powiedzenia. — Podszedłem do drzwi, odsunąłem rygiel i wyszedłem w noc. Nie próbowali mnie zatrzymać. * * * Brus miał rację. Wszystko to było we mnie, jak piosenka niegdyś słyszana zbyt często, melodia, której nie sposób już nigdy wyrzucić z pamięci. Wyzierało to zza każdej mojej myśli, barwiło każdy sen. Wracało, nie dawało spokoju. Wiosna zmieniła się w lato. Dawniejsze wspomnienia zaczynały wypełzać zza nowszych. Moje życie zrastało się w całość. Ciągle jeszcze znaczyły je dziury i białe plamy, ale coraz trudniej mi było nie wiedzieć. Imiona przestały być pustymi dźwiękami, kojarzyły się z twarzami. Księżna Cierpliwa, Lamówka, księżniczka Hoża, Sadza — nie były już tylko słowami; budziły silne emocje i wspomnienia. 20 — Sikorka — powiedziałem wreszcie na głos pewnego dnia. Gdy wymówiłem to słowo, Brus nieomal upuścił sidła, które właśnie trzymał w dłoniach. Nabrał tchu, jakby miał coś powiedzieć, ale się nie odezwał; czekał, co ja powiem. A ja milczałem. Zacisnąłem powieki, ukryłem twarz w dłoniach. Tęskniłem za zapomnieniem. Później wiele czasu spędzałem stojąc przy oknie i wyglądając na łąkę. Nic tam nie było do oglądania. Brus mi nie przeszkadzał i nie kazał wracać do obowiązków. Pewnego dnia, gdy patrzyłem na soczystą trawę, przyszło mi do głowy pytanie: — Co zrobimy, kiedy wrócą pasterze? Gdzie będziemy mieszkać? — Zastanów się, co mówisz. — Brus kołkami przytwierdził do podłogi kró liczą skórkę, czyścił ją z resztek mięsa i z tłuszczu. — Nikt. nie przyjdzie na letnie pastwiska, bo w okolicy nie ma bydła. Książę Władczy splądrował Kozią Twierdzę, zabrał ze sobą wszystko, co tylko dało się wywieźć, a kilka owiec po zostawionych w zamku na pewno przemieniło się zimą w pieczeń baranią. I wtedy coś mi rozbłysło w głowie, coś straszniejszego niż odzyskane dotąd wspomnienia; pojawiło się samo, wbrew mojej woli. Raptownie wróciło wszystko, czego dotąd jeszcze nie pamiętałem, przestały istnieć pytania bez odpowiedzi. Wyszedłem z chaty — na łąkę, potem nad brzeg strumienia i dalej, aż na bagniste rozlewisko, gdzie rosły pałki wodne. Zebrałem trochę ich zielonych liści, dzięki którym owsianka nabierała smaku. Od nowa znałem nazwy roślin. Mimo woli znowu wiedziałem, które zabijają i jak je preparować. Cała zapomniana wiedza w jednej chwili powróciła; żądała pamiętania, czy chciałem, czy nie. Gdy znowu pojawiłem się w chacie, Brus gotował ziarno. Położyłem liście na stole, nalałem do kociołka wody z beczki. Obmyłem je i przebrałem. — Co się działo tamtej nocy? — zapytałem wreszcie. Obrócił się wolno, jakbym był zwierzęciem, które łatwo spłoszyć zbyt gwałtownym ruchem. — Tamtej nocy? — Król Roztropny miał uciec z księżną Ketriken. Dlaczego nie czekały na nich konie ani lektyka? — A, wtedy. — Westchnął boleśnie. Odpowiedział przyciszonym głosem, chyba się bał mnie przestraszyć. — Byliśmy śledzeni, Bastardzie. Przez cały czas. Książę Władczy znał każdy nasz ruch, każde zamierzenie. Nie mogłem tego dnia przemycić ze stajni źdźbła słomy, a co dopiero trzech szkap, lektyki i muła. Nie śmiałem nawet pójść cię uprzedzić. Wszędzie kręcili się strażnicy z Księstwa Trzody. Udawali, że oglądają puste boksy. Doczekałem początku uroczystości, a gdy książę Władczy obwołał się królem, wymknąłem się z twierdzy po jedyne konie, jakie mogłem zdobyć. Po Sadzę i Fircyka. Ukryłem je wcześniej u pewne go kowala, żeby najmłodszy królewski syn ich nie sprzedał. Prowiantu też miałem niewiele, tyle co podkradłem w żołnierskiej jadalni. Nic innego nie wymyśliłem. 21 — Księżna Ketriken i trefniś. — Nie chciałem o nich myśleć, nie chciałem ich sobie przypominać. Kiedy ostatnio widziałem błazna, szlochał zrozpaczony i oskarżał mnie o zamordowanie ukochanego władcy. Kazałem mu uciekać z zam ku, ratować własne życie. Nie było to najmilsze wspomnienie osoby, którą niegdyś nazywałem przyjacielem. Brus przeniósł kociołek z owsianką na stół. Trzeba było odczekać, aż zgęstnieje. — Trafili do mnie prowadzeni przez twojego wilka i Ciernia. Chciałem jechać z nimi, ale nie było sposobu. Opóźniałbym ich w drodze. Moja noga... nie mógł bym długo dotrzymać kroku koniom, a dwóch jeźdźców na jednym wierzchowcu w taką pogodę to za duże obciążenie. Pozostało mi tylko ich wyprawić. — Cisza. — Gdybym wiedział, kto nas zdradził przed księciem Władczym... — warknął, groźniej niż wilk. — Ja. Spojrzał na mnie z przerażeniem i z niedowierzaniem. Spuściłem wzrok na dłonie. Zaczynały drżeć. — Wszystko to moja wina. Mojej głupoty. Ta pokojóweczka księżnej, Ró życzka. .. zawsze w pobliżu, zawsze pod ręką... Szpiegowała dla księcia Wład czego. Przy niej prosiłem księżnę, by się przygotowała do drogi, ciepło ubrała. Powiedziałem, że wraz z nią wyruszy monarcha. Książę Władczy odgadł bez tru du, że małżonka jego brata zamierza uciec z Koziej Twierdzy. Oczywiście po trzebowała koni. — Wziąłem głęboki oddech. — Może miła pokojóweczka była kimś więcej niż tylko szpiegiem? Może zaniosła koszyk pełen zatrutych wiktu ałów pewnej starej kobiecie? Może nasmarowała tłuszczem stopień schodów, gdy jej pani miała wkrótce schodzić z wieży? — Zmusiłem się do podniesienia wzroku znad liści. Napotkałem zdumione spojrzenie Brusa. — A czego nie podsłuchała Różyczka, tego się dowiedzieli Prawy i Pogodna. Żyli przyssani do umysłu króla Roztropnego jak pijawki. Pozbawiali go energii i znali każdą myśl przesłaną do księcia Szczerego lub od niego otrzymaną. Gdy tylko się dowiedzieli, że służę mo narsze jako człowiek króla, zaczęli Mocą szpiegować również mnie. Konsyliarz musiał odkryć, jak tego dokonać, i przekazał tę wiedzę swoim uczniom. Pamiętasz Stanowczego, syna Gospodarnego? Członka kręgu Mocy? On był najzdolniejszy. Potrafił siłą sugestii sprawić, że go nie widziałeś, choć stał o krok przed tobą. Och, jakżebym chciał się uwolnić od przerażających wspomnień! Niosły ze sobą cienie lochów oraz szczegóły, których nadal nie chciałem pamiętać. Czy zabiłem Stanowczego? Wątpliwe. Zapewne nie udało mi się wmusić w niego dostatecznej ilości trucizny. Podniosłem wzrok na Brusa. — Tamtej nocy król w ostatniej chwili postanowił zostać — rzekłem cicho. — Dla mnie książę Władczy był zdrajcą, samozwańcem, który przywłaszczył sobie koronę należną starszemu bratu, ale zapomniałem, iż monarcha zawsze widział w nim najukochańszego syna. Nasz król nie chciał żyć ze świadomością, że naj- 22 młodszy książę okazał się zdolny do tak niewyobrażalnie podłych czynów. Poprosił mnie, bym mu ponownie służył jako człowiek króla, bym dał mu energię niezbędną do pożegnania się, drogą Mocy, z księciem Szczerym. Prawy i Pogodna tylko na to czekali. — Pogrążyłem się w milczeniu, kolejne fragmenty układanki znajdowały właściwe miejsca. — Powinienem był się czegoś domyślić. Zbyt łatwo mi szło. Nie zastałem przy królu ani jednego strażnika. Dlaczego? Ponieważ nie byli potrzebni. Prawy i Pogodna, przyssani do umysłu monarchy, niecierpliwie czekali na mój następny krok. Książę Władczy skończył już ze swoim ojcem — przecież się ogłosił następcą tronu! Więcej od starca nie potrzebował. Dlatego słudzy księcia odebrali królowi resztki życiowej energii. Samozwaniec kazał im zyskać pewność, że władca nie porozumie się z prawowitym dziedzicem. Zamordowali monarchę, nim zdołał pożegnać się z drugim synem. Musiałem zabić Prawego i Pogodną! Zabiłem ich tak samo, jak oni mojego pana! Bez litości! Bez szansy na obronę! — Spokojnie, spokojnie. — Brus podszedł, położył mi ręce na ramionach, lekko mnie pchnął na taboret. — Trzęsiesz się jak przed atakiem. Spokojnie. Nie mogłem wydobyć z siebie słowa. — Tego właśnie nie potrafiliśmy z Cierniem rozwikłać — ciągnął Brus. — Kto zdradził nasze plany? Podejrzewaliśmy każdego. Nawet trefnisia. Baliśmy się, że księżna Ketriken ruszyła w drogę w towarzystwie zdrajcy. — Jak mogliście? Nikt nie kochał króla Roztropnego mocniej niż błazen. — Nikt inny nie znał wszystkich naszych planów — odparł Brus szczerze. — Nie karzeł je wydał. To ja. Chyba właśnie w tamtym momencie na powrót stałem się całkowicie sobą. Powiedziałem rzecz najbardziej niemożliwą do wymówienia, stawiłem czoło prawdzie, której uznać było nie sposób. Przyznałem na głos, że to ja zawiodłem. — Ostrzegał mnie błazen. Powiedział, że jeśli nie nauczę się pozostawiać spraw ich własnemu biegowi, stanę się śmiercią królów. Ostrzegał mnie Cierń. Próbował wymóc na mnie przyrzeczenie, że nie będę się samowolnie do niczego mieszał. Nie posłuchałem. Wiele moich czynów zabiło króla. Gdybym nie poma gał mu w korzystaniu z Mocy, nie padłby tak łatwo ofiarą zabójców. Uczyniłem go bezbronnym, gdy sięgaliśmy ku księciu Szczeremu. Zamiast ukochanego kró lewskiego syna pojawiły się dwie pijawki. Sprowadziłem śmierć na mego pana. Och, na tak wiele sposobów sprowadziłem na ciebie śmierć, królu Roztropny! Ża łuję, mój panie. Tak bardzo żałuję. I po dziś dzień nie znam powodów, dla których książę Władczy cię zabił. — Bastardzie — odezwał się Brus — książę Władczy nie musiał szukać po wodu, żeby zabić ojca. Po prostu ustały przyczyny, dla których zależało mu na jego życiu. Na to nie miałeś wpływu. — Pionowa zmarszczka przecięła mu czo ło. — Dlaczego zabili go akurat wtedy? Dlaczego nie czekali, by dostać księżnę Ketriken? 23 Uśmiechnąłem się. — Ty ją ocaliłeś. Książę Władczy sądził, że ma księżnę w garści. Był prze konany, że zniweczył nasze plany, gdy ci uniemożliwił wyprowadzenie koni ze stajni. Nawet się tym przede mną chełpił, odwiedziwszy mnie w lochu. Mówił, że księżna musiała wyruszyć pieszo. I bez ciepłych ubrań. Brus wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. — Księżna z trefnisiem wzięli rzeczy przygotowane dla króla Roztropnego. A wyruszyli na dwóch spośród najlepszych koni, jakie wyszły z zamkowych stajni w Koziej Twierdzy. Gotów jestem własną głowę dać w zakład, chłopcze, że dotarli bezpiecznie do celu. Sadza i Fircyk pasą się teraz na górskich pastwiskach. Nikła pociecha. Tej nocy wyszedłem z chaty i biegałem z wilkiem, a Brus mnie nie skarcił. Nie mogliśmy jednak biec tak szybko ani tak daleko, jak bym chciał, krew, przelana tej nocy, nie była krwią, której chciałbym utoczyć, a świeże gorące mięso nie mogło zaspokoić mojego łaknienia. * * * Tak więc przypomniałem sobie minione życie. W miarę upływu czasu Brus zaczął znowu traktować mnie jak przyjaciela, choć zrezygnował z dyrygowania mną nie bez kpiącego żalu. Wspominaliśmy minione dni, dawne zabawy i sprzeczki, a kiedy wróciły stare nawyki, obaj zaczęliśmy — tym ostrzej — tęsknić za wszystkim, co utraciliśmy. Brus się nudził. W Koziej Twierdzy cieszył się ogromnym autorytetem i miał zawsze pełne ręce roboty, a teraz ledwie zabijał czas byle jakimi zajęciami. Bardzo mu brakowało ukochanych zwierząt. I ja tęskniłem za wartkim strumieniem życia twierdzy, ale najciężej znosiłem nieobecność Sikorki. W myślach prowadziłem z nią długie rozmowy. Za dnia zbierałem tawułę i kwiatki lawendy, pachnące jak ona, a nocami leżałem bezsennie, wspominając dotyk jej dłoni na mojej twarzy. O tym nie rozmawiałem z moim ostatnim przyjacielem. We dwóch staraliśmy się ze strzępów dawnego istnienia poskładać jakąś całość. Dnie mijały na łowieniu ryb i polowaniu, praniu i cerowaniu, wyprawianiu skór i noszeniu wody. Samo życie. Raz Brus próbował mi wyjaśnić, jak to było, kiedy z trucizną przyszedł do mnie do lochu. Jego ręce, zajęte pracą, poruszały się miarowo, a on mówił, jak odchodził, zostawiwszy mnie w celi. Nie mogłem słuchać. — Chodźmy na ryby — zaproponowałem raptownie. Nabrał głęboko powietrza i pokiwał głową. Poszliśmy nad rzekę i tego dnia już nie rozmawialiśmy. 24 Nie zmieniało to jednak faktu, że przecież byłem i więziony, i głodzony, i bity do nieprzytomności. Goląc się, starannie omijałem szramę na policzku. Nad brwią, w miejscu gdzie rozbito mi głowę, wyrosło pasmo siwych włosów. O moich bliznach także nigdy nie rozmawialiśmy. Nie chciałem o tym nawet myśleć. Nikt nie mógł przejść takich tortur nie zmieniony na duszy. Zacząłem nocami śnić. Nawiedzały mnie krótkie sny, do złudzenia przypominające rzeczywistość: zmrożone momenty ognia, przypalanie bólu, beznadziejne przerażenie. Budziłem się zlany zimnym potem, ze zlepionymi włosami, drżący ze strachu. Nic nie zostawało z tych snów, kiedy zrywałem się w ciemnościach, nawet najcieńsza nitka, dzięki której mógłbym je rozwikłać. Tylko uczucia: ból, strach, gniew i zawód. Lecz ponad wszystko strach. Przytłaczający strach. Trząsłem się, z trudem chwytałem powietrze, oczy mi łzawiły, w gardle dusiła kwaśna żółć. Za pierwszym razem, kiedy się to stało, za pierwszym razem, kiedy w środku nocy poderwałem się z bezgłośnym krzykiem, Brus zeskoczył z łóżka, chwycił mnie za ramię i gorączkowym szeptem spytał, co się stało. Odepchnąłem go tak gwałtownie, że wpadł na stół i prawie go przewrócił. Strach i gniew wybuchły nagłą furią, mało brakowało, a byłbym zabił Brusa, tylko dlatego że był w zasięgu ręki. W tamtej chwili gardziłem sobą tak bardzo, że pragnąłem zniszczyć wszystko, co było mną albo mnie dotyczyło. Jak najmocniej odepchnąłem cały zewnętrzny świat, przesunąłem własną świadomość. „Bracie, bracie, bracie!" — zawył rozpaczliwie Ślepun, ukryty gdzieś w moim wnętrzu. Brus wydał z siebie jakiś nieartykułowany okrzyk, zatoczył się do tyłu. Po chwili odzyskałem głos. — To tylko zły sen — wydukałem. — Przepraszam. Myślałem, że jeszcze śnię. — Rozumiem — powiedział Brus i jeszcze dodał po namyśle: — Rozumiem. — Wrócił do łóżka. Rozumiał, że nie może mi pomóc, nic więcej. Koszmary nie przychodziły co noc, lecz na tyle często, że zacząłem się bać snu. Brus udawał śpiącego, ale w rzeczywistości czuwał, podczas gdy ja samotnie toczyłem nocne bitwy. Nie pamiętam samych snów, tylko koszmarne przerażenie, jakie ze sobą niosły. Znałem strach. Często go przeżywałem. Bałem się, gdy walczyłem z ofiarami kuźnicy, bałem się w czasie bitew z Zawyspiarzami, bałem się podczas starcia z Pogodną. Znałem strach, który ostrzegał, który spinał ostrogą, który kazał tonącemu chwytać się brzytwy. Natomiast nocne koszmary były nienazwanym przerażeniem, nadzieją na jak najszybszą śmierć, która położy im kres, ponieważ — zupełnie złamany — wiedziałem, że zrobię wszystko, byle więcej nie musieć znosić bólu. 25 Nie ma sposobu na taki strach ani na wstyd, który się po nim zjawia. Próbowałem być zły, próbowałem nienawidzić. Strachu nie utopiły łzy ani okowita. Penetrował mnie jak niemiła woń, podbarwiał każde wspomnienie, zacieniał moje pojęcie o tym, kim niegdyś byłem. Żadne ze wspomnień: radości, namiętności czy odwagi nie było już tym czym onegdaj, gdyż mój umysł zawsze dodawał zdradziecko: „Tak, tak właśnie było, niegdyś, ale potem nastał tamten czas i oto jaki jesteś teraz". Ten paraliżujący strach był we mnie obecny stale. Wiedziałem z bolesną pewnością, że niewiele trzeba, bym stał się samym strachem. Nie byłem już Bastardem Rycerskim. Byłem tym, co z niego zostało, kiedy strach wygnał go z jego ciała. * * * Drugiego dnia po tym, jak Brusowi skończyła się okowita, powiedziałem: — Nic mi się nie stanie, jeśli pójdziesz do Koziej Twierdzy. — Nie mamy pieniędzy na zakupy i nie mamy już co sprzedać — oznajmił głosem bez wyrazu i trochę naburmuszony, jakby to była moja wina. Siedział przy ogniu. Złożył ręce i ścisnął je kolanami. Drżały odrobinę. — Zwierzyny w lesie dostatek. Jeśli nie będziemy potrafili się wyżywić, zasługujemy na głodówkę. — Dasz sobie radę? — spytałem obojętnym tonem. Popatrzył na mnie zmrużonymi oczyma. — Co masz na myśli? — zapytał. — Nie ma już okowity. — I wydaje ci się, że bez niej nie potrafię żyć? — wzbierał w nim gniew. Nietrudno o to było, od kiedy zabrakło trunku. Bardzo leciutko wzruszyłem ramionami. — Tylko spytałem. Nic więcej. — Starałem się na niego nie patrzeć, mając nadzieję, że nie wybuchnie. Odezwał się dopiero po dłuższej chwili. — Chyba obaj będziemy musieli się czegoś nauczyć — powiedział bardzo cicho. Odczekałem długi czas. Potem zapytałem: — Co zrobimy? Popatrzył na mnie rozdrażniony. — Powiedziałem ci już: będziemy polować. Tyle chyba potrafisz zrozumieć. Uciekłem wzrokiem. — Rozumiem. Chodziło mi o to, co zrobimy... później. Nie jutro czy poju trze. 26 — Na razie będziemy polować. Trochę pomoże nam Cierń, jeśli zdoła. Za mek przecież złupiony. Może będę musiał na jakiś czas przenieść się do Koziej Twierdzy, poszukać pracy. Na razie... — Nie o to mi chodziło — przerwałem mu. — Nie możemy ukrywać się tutaj do końca życia. Co będziemy robić? — Chyba się nad tym jeszcze nie zastanawiałem. Z początku po prostu przy nieśliśmy cię tutaj, żebyś miał się gdzie podziać, zanim wydobrzejesz. Potem wy dawało się, że nigdy... — Ale już jestem sobą. — Zamilkłem na krótki moment. — Księżna Cierpli wa. .. — Jest pewna, że nie żyjesz — uciął Brus, chyba ostrzej niż zamierzał. — Tylko Cierń i ja znamy prawdę. Upewniliśmy się co do tego, jeszcze zanim wy ciągnęliśmy cię z grobu. Co by było, gdyby dawka trucizny okazała się za silna i umarłbyś naprawdę? Albo gdybyś zamarzł pod ziemią? Poza tym widziałem, co z tobą zrobili — przerwał. Wydawał się zakłopotamy. Lekko pokręcił głową. — Nie dawałem ci wielkich szans, a jeszcze i trucizna... Dlatego nikomu nie robi liśmy nadziei. A kiedy cię wykopaliśmy... — potrząsnął głową gwałtowniej. — Byłeś nieludzko skatowany. Nie wiem, co opętało księżnę Cierpliwą, żeby opa trywać rany zmarłemu, ale gdyby tego nie zrobiła... Potem znowu... nie byłeś sobą. Po tych pierwszych kilku tygodniach nie mogłem odżałować, że cię przy wróciliśmy do życia. Miałem wrażenie, że wtłoczyliśmy w ludzkie ciało wilczą duszę. — Znowu podniósł na mnie wzrok, na jego twarzy odmalował się wyraz niedowierzania. — Któregoś razu skoczyłeś mi do gardła! Tego dnia, gdy stanąłeś na własnych nogach, chciałeś uciec. Zagrodziłem ci drogę, a ty skoczyłeś mi do gardła. Nie mógłbym pokazać księżnej Cierpliwej tego warczącego, kłapiącego zębami potwora, a co dopiero... — Czy Sikorka... ? Odwrócił wzrok. — Prawdopodobnie słyszała o twojej śmierci. — Zamilkł. Potem dodał z ocią ganiem: — Ktoś zapalił świecę na twoim grobie. Znalazłem resztkę wosku, kiedy przyszedłem cię odkopać. — Jak pies po kość. — Bałem się, że nie zrozumiesz. — Nie zrozumiałem. Zaufałem Ślepunowi. Wtedy nie byłem w stanie znieść więcej. Próbowałem zakończyć rozmowę, niestety, Brus był nieugięty. — Gdybyś wrócił do Koziej Twierdzy, wszystko jedno, do miasta czy do zam ku, długo byś nie pożył. Ludzie powiesiliby cię nad wodą i spalili twoje ciało. Albo je rozczłonkowali. Tym razem upewniliby się, że jesteś martwy. — Aż tak mnie nienawidzą? 27 — Nienawidzą? Nie. Lubili cię ci, którzy cię znali. Ale gdybyś wrócił, baliby się ciebie. Przecież skonałeś i zostałeś pochowany. Nie sposób wykręcić się żadną sztuczką. Ludzie nie pochwalają Rozumienia. Skoro człowiek oskarżany o uży wanie tej magii umiera i zostaje pogrzebany, musi pozostać martwy. Jeśli zobaczą cię żywego, zyskają dowód, że książę Władczy miał rację: uprawiasz zwierzęcą magię i użyłeś jej do zamordowania króla. Będą musieli cię zabić ponownie. Tym razem skutecznie. — Zerwał się z miejsca, dwukrotnie okrążył izbę. — Niech to... — wycedził przez zęby — napiłbym się. — Ja też — przyznałem cicho. * * * Dziesięć dni później na dróżce pojawił się Cierń. Stary skrytobójca szedł wolno, podpierając się kijem, na plecach niósł spory tobół. Dzień był gorący, więc Cierń odrzucił kaptur. Długie siwe włosy powiewały na wietrze, broda zakrywała większą część twarzy. Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie wędrownego druciarza. Poznaczony bliznami stary człowiek, ale nie Ospiarz. Twarz mu ogorzała od wiatru i słońca. Brus poszedł na ryby, wolał oddawać się temu zajęciu w samotności. Pod jego nieobecność Ślepun wygrzewał się w słońcu na progu izby, ale pochwyciwszy pierwszą smugę zapachu Ciernia, umknął między drzewa. Zostałem sam. Dłuższą chwilę patrzyłem, jak się zbliża. Zima go postarzyła, zmarszczki miał głębsze, włosy bardziej posiwiałe. Poruszał się jednak żwawiej niż zwykle, jak gdyby niedostatek go wzmocnił. W końcu ruszyłem mu na spotkanie, przedziwnie zawstydzony i zakłopotany. Podniósł wzrok, przystanął w pół kroku. — Chłopcze? — zagadnął ostrożnie. Udało mi się kiwnąć głową i rozciągnąć kąciki ust na boki. Upokorzył mnie blask uśmiechu, który w odpowiedzi rozjaśnił mu twarz. Cierń upuścił tobołek, chwycił mnie w objęcia, gładził po głowie, jak gdybym ciągle jeszcze był dzieckiem. — Och Bastardzie! Bastardzie, mój chłopcze! — wykrzyknął z ulgą. — My ślałem, że cię straciliśmy! Myślałem, że lepiej było pozwolić ci umrzeć. — Choć leciwy, obejmował mnie mocno i pewnie. Byłem życzliwy dla starego człowieka. Nie powiedziałem mu, że miał rację: powinien był pozwolić mi umrzeć. 3. ROZSTANIA Książę Władczy z rodu Przezornych, ogłosiwszy się monarchą Krółestwa Sześciu Księstw, opuścił krainy nadbrzeżne, porzucając je na pastwę losu. Ponadto ograbił z zapasów Księstwo Kozie oraz złupił Kozią Twierdzę. Powysprzedawał zamkowe konie i bydło; najwspanialsze okazy przeniósł w głąb ładu, do swej nowej rezydencji — Kupieckiego Brodu. Wywiózł zbiory biblioteczne i meble, w tym także królewski tron. Część zagrabionego mienia uświetniła nową siedzibę królewską, reszta została sprzedana lub rozdzielona pomiędzy władców oraz szlachtę księstw śródlądowych jako dowody łaskawości. Spichlerze, piwnice, zbrojownie Koziej Twierdzy opustoszały — wszelkie dobra wywieziono w głąb lądu. Książę Władczy poczynił owe spustoszenia pod pretekstem działania dla dobra króla Roztropnego. Złożony boleścią monarcha oraz księżna Ketriken, ciężarna wdowa po następcy tronu, mieli dla własnego bezpieczeństwa zostać wywiezieni do Kupieckiego Brodu, z dala od wybrzeża nękanego przez szkarłatne okręty. Te same powody stanowiły przykrywkę dla plądrowania Koziej Twierdzy. Wraz ze śmiercią króla Roztropnego oraz zniknięciem księżnej Ketriken owe kruche pozory przestały spełniać swą rolę. Pomimo wszystko książę Władczy wkrótce po koronacji opuścił stolicę. Rada Królestwa zakwestionowała jego decyzję. Nowy władca odrzekł ponoć, iż księstwa nadbrzeżne są dla niego synonimem wojny oraz workiem bez dna; dodał, że zawsze pasożytowały na księstwach śródlądowych, a na ostatek oznajmił, że życzy Zawyspiarzom powodzenia, jeśli szczytem ich pragnień jest podbój kilku ponurych skal. W późniejszym czasie książę Władczy zaprzeczał, jakoby użył podobnych sformułowań. Znalazł się w sytuacji nie mającej precedensu w historii Królestwa Sześciu Księstw. Nie narodzone dziecię księżnej Ketriken było bez wątpienia prawowitym dziedzicem korony i choć potomek mógłby się ubiegać o tytuł dopiero po ukończeniu szesnastego roku życia, trudno się dziwić podejrzeniom, iż książę Władczy przyłożył rękę do tajemniczego zniknięcia wdowy po następcy tronu. Najmłodszy syn królewski pragnął jak najszybciej włożyć monarszą koronę, lecz zgodnie z panującym prawem potrzebował zgody władców wszystkich sześciu księstw. Kupił sobie tron licznymi ustępstwami wobec księstw nadbrzeżnych. Największym z nich 29 było przyrzeczenie, iż Kozia Twierdza pozostanie obsadzona zbrojnymi i gotowa do obrony wybrzeża. Władzę w dawnej stolicy przejął najstarszy siostrzeniec nowego monarchy, dziedzic Księstwa Trzody, książę Żwawy. W wieku dwudziestu pięciu lat nie mógł się już doczekać przejęcia schedy po ojcu, toteż z radością powitał tytuł władcy Koziej Twierdzy oraz Księstwa Koziego. Osiadł w Koziej Twierdzy z grupą doborowych zbrojnych z Księstwa Trzody, łecz nie miał dużego doświadczenia w sprawowaniu rządów, a przy tym, jak wieść niesie, nie dostał od samozwańca żadnych funduszy, wobec czego zmuszony był szukać dochodów u kupców oraz u chłopów i pasterzy, szykujących się do kolejnego roku wałki z Zawyspiarzami. Nie istnieją przekazy świadczące o jakichkolwiek złośliwych postępkach młodego władcy wobec mieszkańców Księstwa Koziego lub innych księstw nadbrzeżnych, lecz próżno też szukać dowodów na godną pochwały dbałość o lud. Skoro baronowie musieli na swoich włościach przygotowywać obronę poddanych, oprócz nowego władcy rezydowała w Koziej Twierdzy tylko garstka drobniejszej szlachty oraz ostatnia wysoko urodzona osoba pozostała w stolicy księstwa, księżna Cierpliwa —połowica następcy tronu, nim jej małżonek, książę Rycerski, zrezygnował z praw do korony na rzecz młodszego brata, księcia Szczerego. Ona to zadbała o obsadzenie twierdzy żołnierzami z Księstwa Koziego: gwardią osobistą księżnej Ketriken, strażą zamkową oraz weteranami gwardii przybocznej króla Roztropnego. Książę Żwawy ściągnął własną gwardię przyboczną i, co naturalne, faworyzował swoich ludzi. Racje żywnościowe były skąpe, a pobory wypłacane nieregularnie, toteż morale żołnierzy spadło do żenującego poziomu. Sytuacja komplikowała się jeszcze bardziej z powodu niejasnej hierarchii zwierzchności. W teorii wojska Księstwa Koziego podlegały kapitanowi Toporowi z Księstwa Trzody, zwierzchnikowi gwardii osobistej księcia Żwawego. W rzeczywistości Naparstnica, kapitan gwardii przybocznej księżnej Ketriken, Rębacz, dowódca straży Koziej Twierdzy, oraz stary wiarus, Rudzielec, z gwardii przybocznej króla Roztropnego, trzymali się razem i słuchali tylko własnych rad. Jeśli w ogóle komuś składali raporty, to właśnie księżnej Cierpliwej. W tamtym czasie żołnierze Księstwa Koziego mówili o niej: pani na Koziej Twierdzy. Samozwaniec od pierwszych chwil panowania obawiał się utraty tytułu monarchy. Na wszystkie strony świata porozsyłał umyślnych w poszukiwaniu księżnej Ketriken noszącej pod sercem nie narodzonego dziedzica. Podejrzewając, że mogła ona znaleźć schronienie u swego ojca, zażądał od władcy Królestwa Górskiego wydania córki. Król Eyod odpowiedział, że miejsce pobytu członka rodu panującego Królestwa Sześciu Księstw w najmniejszym stopniu nie dotyczy Królestwa Górskiego. W rewanżu książę Władczy wycofał się z wszelkich umów handlowych zawartych z ojczyzną księżnej Ketriken i próbował zniechęcić do przekraczania granic nawet pospolitych podróżnych. W tym samym czasie pojawiły się plotki — niemal na pewno rozpuszczone przez niego — że dziecko księżnej Ketriken nie zo- 30 stało poczęte przez księcia Szczerego, a co za tym idzie, nie ma żadnych praw do tronu Królestwa Sześciu Księstw. Dla ludu Księstwa Koziego byl to czas wyjątkowo trudny. Poddani, opuszczeni przez króla, pod opieką nielicznych oddziałów źle zaopatrzonych żołnierzy, ledwie trwali, miotani wichrami dziejów niczym okręt bez steru na wzburzonym morzu. Czego nie ukradli i nie zniszczyli najeźdźcy, to zajął na podatki książę Żwawy. Na drogach zaroiło się od rozbójników, bo gdy człowiek nie może wyżyć z uczciwej pracy, zapomina o uczciwości. Chłopi, porzuciwszy wszelką nadzieje, uciekali z wybrzeża, by zasilić szeregi żebraków, złodziei i dziewek w miastach śródlądzia. Nawet handel zamarł, gdyż statki wypływające w morze nieczęsto wracały do portu. * * * Siedziałem z Cierniem na ławce przed chatą i rozmawialiśmy. Nie o zdarzeniach ponurych, nie o nabrzmiałych powagą wypadkach z przeszłości ani o moim powrocie zza grobu czy o polityce. Rozmawialiśmy o sprawach drobnych, jakie się omawia po powrocie z długiej podróży. Cichosz zaczynał się starzeć: zimą wkradła mu się w stawy jakaś sztywność i nawet nadejście wiosny nie przyniosło poprawy. Nie wiadomo było, czy dożyje następnego roku. Cierniowi udało się wreszcie osuszyć liście horągwia, nie dopuszczając do pleśnienia, ale okazało się, że sproszkowana roślina nie ma tej mocy co świeża. Obaj tęskniliśmy za słynnymi pasztecikami nadwornej kucharki. W pewnym momencie Cierń spytał, czy chciałbym coś odzyskać ze swojej zamkowej komnaty. Przeszukano ją na rozkaz księcia Władczego i został w niej straszny bałagan, ale chyba nic nie zabrano. Zapytałem o gobelin przedstawiający króla Mądrego przy spotkaniu z Najstarszym. Cierń go pamiętał, ale ocenił, że nie da rady przydźwigać. Spojrzałem tak żałośnie, że natychmiast zmienił zdanie i podjął się znaleźć jakiś sposób. Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu. — Żartowałem. Ten gobelin przyprawiał mnie o koszmarne sny. Nie, w mojej komnacie nie zostało nic ważnego. Stary skrytobójca obrzucił mnie smutnym spojrzeniem. — Żegnasz się z dawnym życiem, biorąc tylko to co na grzbiecie i kolczyk? Niczego więcej nie chcesz? Czy to nie dziwne? Czy dziwne? Zastanowiłem się. Co miałem? Miecz podarowany przez księcia Szczerego. Srebrny pierścień od króla Eyoda; wcześniej należał do jego syna, księcia Ruriska. Broszę od księżnej Gracji. Fletnię Pana — miałem nadzieję, że księżna Cierpliwa ją odzyskała. Farby i arkusze papieru. Skrzyneczkę na trucizny 31 zrobioną własnymi rękoma. Od Sikorki nie miałem nic. Ona nie chciała ode mnie prezentów, a ja nigdy nie pomyślałem, żeby skraść jej chociaż wstążkę do włosów. Gdybym... — Nie. Chyba lepiej skończyć z tym całkowicie. Chociaż zapomniałeś o jesz cze jednym przedmiocie. — Odwróciłem kołnierz szorstkiej koszuli i pokazałem mu rubin osadzony w srebrze. — Klejnot ten dał mi król Roztropny, gdy nazna czył mnie jako swego. Ciągle go mam. — Księżna Cierpliwa spięła broszą mój całun. Myśl tę zdecydowanie od siebie odsunąłem. — Nie mogę się nadziwić, że strażnicy księcia Władczego nie obrabowali twojego ciała. Najpewniej Rozumienie wzbudza taki strach, że obawiali się ciebie równie mocno martwego jak żywego. Przesunąłem palcem po grzbiecie nosa, tam gdzie został złamany. — Raczej nie wyglądało na to, żeby się mnie obawiali. Cierń uśmiechnął się krzywo. — Nos cię martwi? Moim zdaniem przydaje twojej twarzy wyrazistości. — Naprawdę? — Spojrzałem na niego, mrużąc oczy przed słońcem. — Nie. Ale uprzejmość wymagała takiego stwierdzenia. W rzeczywistości nie jest bardzo źle. Chyba go ktoś próbował nastawiać. Pojawił się jakiś strzępek wspomnienia. Zadrżałem. — Nie chcę o tym myśleć — wyznałem szczerze. Współczucie zachmurzyło mu twarz. Odwróciłem wzrok, niezdolny udźwignąć jego litości. Łatwiej było znieść wspomnienie pobicia, jeśli mogłem udawać, że nikt inny o nim nie wiedział. Czułem się przez księcia Władczego upokorzony. Oparłem głowę o nagrzaną słońcem ścianę chatynki. — Cóż się dzieje wśród żywych? Cierń odchrząknął, przystał na zmianę tematu. — A ile wiesz? — Niewiele. Wiem, że księżna Ketriken i trefniś uciekli. Że księżna Cierpliwa jakoby słyszała, iż księżna Ketriken dotarła bezpiecznie w góry. Ze książę Wład czy jest wściekły na króla Eyoda i odciął mu szlaki handlowe. Że król Szczery nadal żyje, ale nikt nie ma od niego wieści. — Hola! Hola! — Cierń wyprostował się gwałtownie. — Plotki o Ketriken... przecież ty to pamiętasz z mojej rozmowy z Brusem! Odwróciłem wzrok. — Tak samo mógłbym pamiętać dawny sen. Rozmyte kolory, wypadki ułożo ne w przypadkowej kolejności. Wiem tylko, że o tym rozmawialiście. — A co ze Szczerym? — Nagłe napięcie w głosie Ciernia przyprawiło mnie o zimne ciarki na grzbiecie. — Tamtej nocy sięgnął do mnie Mocą — rzekłem spokojnie. — Powiedziałem wam wtedy, że książę nadal żyje. 32 — Psiakrew!!! — Cierń skoczył na równe nogi. W życiu nie widziałem go w podobnym stanie, toteż gapiłem się na niego, unieruchomiony zdumieniem, a jednocześnie przestrachem. — Myśmy ci nie uwierzyli! Och, tak, byliśmy za dowoleni, że to powiedziałeś, a kiedy wyszedłeś, Brus rzekł: „Dajmy chłopakowi spokój, przypomniał sobie ukochanego księcia". Niczego więcej nie podejrzewa liśmy! Psiakrew! Po stokroć psiakrew!!! — Wycelował we mnie palcem. — Ra portuj. Opowiadaj wszystko. Poszukałem w pamięci. Niełatwo mi było przebrnąć przez wizje, zupełnie jakbym patrzył wilczymi oczyma. — Był zmarznięty. Ale żywy. Wycieńczony lub ranny. Poruszał się bardzo wolno. Próbował mnie dosięgnąć, lecz ja go odpychałem, więc narzucił mi chęć wypicia okowity... Pewnie by pokonać mój opór... — Gdzie był? — Nie wiem. W lesie. W śniegu. — Przywoływałem nawet najbardziej mgli ste wspomnienia. — Chyba nie wiedział, gdzie jest. Cierń świdrował mnie wzrokiem. — Wyczuwasz go? Czujesz go w ogóle? Możesz mi powiedzieć, czy nadal żyje? Potrząsnąłem głową. Serce zaczęło mi łomotać w piersiach. — Możesz do niego sięgnąć Mocą? Znowu potrząsnąłem głową. Cierń był coraz bardziej zawiedziony. — Bastardzie, musisz! — Nie chcę! — krzyknąłem. Już byłem na nogach. „Uciekaj! Uciekaj prędko!" Tak zrobiłem. Nagle wszystko było proste. Uciekłem od Ciernia i od chatki, jakby mnie goniły wszystkie demony Zawyspiarzy. Cierń wołał za mną, ale nie chciałem go słyszeć. Biegłem, a gdy tylko znalazłem schronienie pośród drzew, u mojego boku zjawił się Slepun. „Nie tam, tam jest Serce Stada" — ostrzegł mnie. Pognaliśmy w górę wzgórza, daleko od strumienia, w gąszcz jeżyn zwisający z nasypu, pod którym Slepun chronił się w burzliwe noce. -„Co się stało? Gdzie niebezpieczeństwo?" — spytał. „Chciał, żebym wrócił — odpowiedziałem po jakimś czasie. Próbowałem ująć to w myśli zrozumiałe dla wilka. — Chciał, żebym, już nigdy nie był wilkiem". Zmroziło mnie nagłe uczucie chłodu. Wyjaśniając Ślepunowi, sam stanąłem z prawdą twarzą w twarz. Wybór był prosty. Mogłem być wilkiem, bez przeszłości, bez przyszłości, żyjącym tylko dniem dzisiejszym, albo człowiekiem, naznaczonym przez przeszłość, człowiekiem, którego serce wraz z krwią pompowało strach. Mogłem chodzić na dwóch nogach, znać wstyd i zgarbione plecy. Mogłem biegać na czterech łapach i zapomnieć o wszystkim do tego stopnia, że nawet 33 Sikorka będzie tylko wspomnieniem przyjemnego zapachu. Usiadłem pod jeżynami, dłoń wsparłem lekko na grzbiecie Ślepuna, zapatrzyłem się w miejsce, które tylko ja mogłem zobaczyć. Światło z wolna odmieniało swój blask i wieczór przeradzał się w zmierzch. Decyzja dojrzewała we mnie powoli, lecz nieuchronnie, na podobieństwo podpełzających ciemności. Serce we mnie wyło sprzeciwem, lecz inne wyjścia były nie do przyjęcia. Umocniłem się w postanowieniu. Kiedy wróciłem, było już zupełnie ciemno. Z podkulonym ogonem podkra-dłem się do chatki. Dziwnie było podchodzić do tego schroniska pod postacią wilka, czuć dym unoszący się z drewna jako rzecz ludzką i mrugać od oślepiającego blasku wydobywającego się przez szpary w okiennicach. Niechętnie oddzieliłem się od Ślepuna. „Nie wolałbyś polować ze mną?" — zapytał wilk. „Wolałbym. Ale dziś nie mogę". „Dlaczego?" Tylko pokręciłem głową. Decyzja była tak świeża, tak jeszcze niepewna... nie śmiałem jej poddawać sprawdzianowi, ubierając powody w słowa. Przystanąłem na skraju lasu, strzepnąłem z ubrania liście i ziemię, przygładziłem włosy, ponownie związałem je w kucyk. Miałem nadzieję, że nie pobrudziłem twarzy. Wyprostowałem ramiona, zmusiłem się, by podejść do chatki i otworzyć drzwi. Czułem się przerażająco słaby. Oni dwaj znali omal wszystkie moje sekrety. Jak mogłem oczekiwać, że będą we mnie widzieli człowieka? Nie mogłem ich winić. Próbowali mnie ocalić. Przede mną samym, to prawda, lecz jednak ocalić. Nie ich wina, że ten, kogo uratowali, niewart był zachodu. Siedzieli przy stole. Gdybym tak uciekł kilka tygodni temu, po powrocie Brus skoczyłby do mnie, chwycił za kark, potrząsał gwałtownie, a może by mi nawet przyłożył. Teraz już tak mnie nie traktował, ale same wspomnienia wystarczały, żebym zachował ostrożność, której nie potrafiłem zataić. O dziwo, twarz Brusa wyrażała tylko ulgę, a Cierń patrzył na mnie ze wstydem i zatroskaniem. — Nie zamierzałem naciskać cię tak mocno — wyznał, nim zdążyłem się odezwać. — Po prostu dotknąłeś bolesnego miejsca — rzekłem cicho. — Czasami czło wiek sam nie wie, jak głęboka jest rana. Przystawiłem sobie taboret do stołu. Po długich tygodniach żywienia się najprostszym jedzeniem widok sera, miodu oraz wina z bzu wywarł na mnie wstrząsające wrażenie. Do tego jeszcze bochenek chleba, no i pstrąg złowiony przez Brusa. Przez jakiś czas jedliśmy, odzywając się niewiele, tylko w razie konieczności. Napięcie jakby zelżało. Niestety, gdy posiłek dobiegł końca, wróciło. — Teraz rozumiem twoje pytanie — rzekł niespodziewanie Brus. Cierń i ja spojrzeliśmy na niego zdziwieni. — Kilka dni temu zapytałeś, co będziemy robić. Widzisz, sądziłem, że straciliśmy króla Szczerego. Królowa Ketriken nosi pod sercem jego dziedzica i jest bezpieczna w górach. Nic nie mogę dla niej uczynić. 34 Gdybym podjął jakiekolwiek działanie, zdradziłbym ją przed innymi. Najlepiej pozwolić jej pozostać w ukryciu pomiędzy ludem ojca. Do czasu gdy dziecko osiągnie wiek stosowny, by sięgnąć po tron... jeśli nie będę jeszcze w grobie, zapewne będę mógł coś zrobić. Uznałem, że na razie nie mam komu służyć. Dlatego sądziłem, że pytasz tylko o nas obu. — A teraz? — zapytałem cicho. — Skoro król Szczery żyje, to jego tron zagarnął samozwaniec. Przysiągłem służyć prawowitemu władcy. Tak samo Cierń. Tak samo ty. — Obaj patrzyli na mnie bez drgnienia powiek. „Ucieknij znowu". „Nie mogę". Brus drgnął. Czy gdybym teraz skoczył do drzwi, rzuciłby się na mnie i próbował zatrzymać? Nie poruszył się, nie odezwał, czekał. — Ja nie — oznajmiłem. — Bastard nie żyje — rzekłem bez ogródek. Brus spojrzał na mnie, jakbym go uderzył. A Cierń zapytał cicho: — Dlaczego więc ciągle nosi broszę króla Roztropnego? Wypiąłem ją z kołnierza. Chciałem powiedzieć: „Proszę bardzo. Weź ją i niech się to wszystko skończy. Ja mam dosyć. Zbrakło mi sił". Ale milczałem, obracając klejnot w palcach. — Wina? — zapytał Cierń, ale nie mnie. — Zimny dziś wieczór — odparł Brus. — Zaparzę herbaty. Cierń skinieniem głowy wyraził aprobatę. Ciągle ściskałem w ręku srebrną broszę z czerwonym kamieniem. Pamiętałem dłonie mojego króla, gdy przypinał mija do chłopięcej koszuli. „Masz — powiedział. — Teraz należysz do mnie". Król Roztropny już nie żył. Czy jego śmierć zwalniała mnie z przysięgi? A co mi powiedział w ostatniej chwili swego życia? „Cóż z ciebie uczyniłem?" Znowu odepchnąłem od siebie to pytanie. Ważniejsze, kim byłem teraz? Czy tym, kogo uczynił ze mnie książę Władczy? Czy mogłem od tego uciec? — Książę Władczy powiedział mi — odezwałem się zamyślony — że w jego oczach jestem bezimiennym chłopakiem od psów. — Podniosłem wzrok na Brusa. — Byłoby dobrze zostać po prostu psiarczykiem. — Naprawdę? Swego czasu miałeś odmienne zdanie na ten temat. Bastardzie, nie jesteś człowiekiem króla? To kim jesteś? Dokąd pójdziesz? Dokąd bym poszedł, gdybym był wolny? Serce mi się rwało do Sikorki. Potrząsnąłem głową, odrzucając tę myśl, nim zaczęła mnie palić żywym ogniem. Nie. Straciłem Sikorkę jeszcze przed śmiercią. Zamyśliłem się nad swoją pustą, gorzką wolnością. Istniało wiele miejsc, gdzie mógłbym się udać. Utwierdziłem się w postanowieniu, podniosłem wzrok i odpowiedziałem Brusowi twardym spojrzeniem. 35 — Wyjadę. Dokądkolwiek. Do Krainy Miedzi, do Miasta Wolnego Handlu. Umiem dbać o zwierzęta, jestem biegłym skrybą. Jakoś przeżyję. — Bez wątpienia. Ale przeżyć, to nie znaczy żyć — zauważył Brus. — Co wobec tego jest życiem? — zapytałem, niespodziewanie naprawdę roz wścieczony. Dlaczego oni zawsze muszą wszystko utrudniać? Słowa i myśli za częły we mnie kipieć, trysnęły jak trucizna z ropiejącej rany. — Każesz mi po święcić królowi siebie i wszystko, na czym mi zależy, podobnie jak to zrobiłeś ty. Twój pan cię opuścił. I co? Przełknąłeś to, bez słowa sprzeciwu wychowałeś jego bękarta. Wreszcie straciłeś wszystko: stajnie, konie, psy, podwładnych. Kró lowie, którym wiernie służyłeś, nic ci nie zostawili, nawet dachu nad głową. Co wtedy robisz? Ponieważ nie pozostało ci nic innego, czepiasz się mnie, wyciągasz z grobu i przymuszasz do życia. Do życia, którego nie chcę, którego nienawidzę! Patrzył na mnie nieruchomy jak słup soli. Chciałem zamilknąć, ale coś kazało mi mówić dalej. Gniew mi pomagał, oczyszczał jak ogień. Zacisnąłem pięści. — Dlaczego ciągle tu jesteś? Dlaczego bez przerwy stawiasz mnie na no gi? Tylko po to, żeby wróg znowu mógł mnie pokonać? Po co to robisz? Żebym był ci winien wdzięczność? Żeby zyskać prawo do mojego życia, bo nie masz odwagi sam żyć? Chcesz mnie ukształtować na swoje podobieństwo, chcesz ze mnie zrobić człowieka pozbawionego własnego losu, człowieka, który wszystko podporządkowuje królowi. Nie widzisz, że można żyć inaczej, że można żyć dla siebie? Hardo patrzyłem mu w oczy, ale w końcu musiałem odwrócić wzrok od bolesnego zdumienia, które w nich ujrzałem. — Nie — podjąłem tępo, schwyciwszy oddech. — Nie widzisz. Nie wiesz. Nawet nie potrafisz sobie wyobrazić, co mi odebrałeś. Powinienem być martwy, ale ty nie pozwoliłeś mi umrzeć. Przepełniony najlepszymi chęciami, zawsze wie rzysz, że postępujesz właściwie, bez względu na to, jak mnie przy tym ranisz. A kto ci dal prawo rządzić moim życiem? Kto ci pozwolił mi to zrobić? Cierń milczał ze skamieniałą twarzą. Brus próbował wziąć się w garść. — Twój ojciec zlecił mi to zadanie, Bastardzie — rzekł spokojnie, z dumą i powagą. — Starałem się z niego wywiązać jak najlepiej, chłopcze. Ostatnie sło wa mego księcia brzmiały: „Wychowaj go dobrze". I ja... — Poświęciłeś dziesięć lat, wychowując cudzego bękarta — uciąłem z pieką cą ironią. — Zajmowałeś się mną, bo jedynie to naprawdę potrafiłeś robić. Brus, ty zawsze istniałeś dla innych, stawiałeś kogoś innego przed sobą, poświęciłeś ostatni strzępek normalnego istnienia dla cudzych korzyści. — Mówiłem coraz głośniej. — Oddany jak pies. Czy to jest życie? Czy nigdy nie chciałeś sam o so bie decydować? Czy może strach każe ci rezygnować z własnego losu?! — krzyk nąłem. Zabrakło mi słów, z wściekłości oddech wiązł mi w gardle. 36 Będąc jeszcze chłopcem, obiecywałem sobie nieraz, że Brus zapłaci mi za każdego szturchańca, którego od niego oberwałem, za każdy boks, który musiałem oczyścić z gnoju, choć byłem tak zmęczony, że ledwie trzymałem się na nogach. Obrzucając go gniewnymi słowami, po wielekroć spełniłem obietnicę nadąsanego dziecka. Brus oczy miał szeroko otwarte, oniemiał z bólu. Jego pierś uniosła się ciężko; z trudem zaczerpnął tchu, jakbym go uderzył. Równie dobrze mógłbym niespodziewanie ugodzić go nożem. Nie byłem pewien, skąd mi się wzięły podobne słowa, ale nie mogłem ich już cofnąć. Powiedzenie „wybacz" też by ich nie zniszczyło, w najmniejszym stopniu by ich nie odmieniło. Nagle ogarnęła mnie nadzieja, że Brus mnie uderzy, że dla nas obu zrobi przynajmniej tyle. Podniósł się niepewnie, zaszurał taboretem po podłodze; niebacznie go przechylił i wywrócił z łoskotem. Brus, który nawet pijany w sztok szedł zawsze pewnym krokiem, teraz chwiejnie ruszył do drzwi i zniknął w ciemności. A ja siedziałem i czułem, jak coś we mnie zamiera. Miałem nadzieję, że to serce. Przez jakiś czas panowała cisza. Przez długi czas. Wreszcie Cierń westchnął. — Dlaczego? — zapytał cicho. — Nie wiem. — Tak dobrze potrafiłem kłamać. Sam mnie wyuczył. Zapatrzy łem się w ogień i przez moment prawie zebrałem się w sobie, żeby mu wszystko wytłumaczyć. Zdecydowałem jednak, że nie mogę. Nim się zorientowałem, już mówiłem co innego: — Może musiałem się od niego uwolnić. Od wszystkiego, co dla mnie zrobił, nawet jeśli nic od niego nie chciałem. Musi przestać wyświad czać mi przysługi, za które nigdy nie będę się mógł odwdzięczyć. Dość mam jego szlachetnych czynów, na które żaden człowiek nie powinien się zdobywać dla drugiego, poświęcenia, którego nie sposób spłacić. Nie chcę mu być nic więcej winien. Cierń siedział z dłońmi na udach, spokojny, lecz jego zielone oczy nabrały złotawego połysku. — Od powrotu z Królestwa Górskiego zachowywałeś się, jakbyś bez przerwy szukał zaczepki. Obojętne z kim. Kiedy jako dziecko byłeś ponury albo nadąsa- ny, mogłem to przypisać młodzieńczemu buntowi, chłopięcym humorom i roz czarowaniom. Z Królestwa Górskiego wróciłeś... pełen gniewu. Jakbyś rzucał wyzwanie całemu światu, jakbyś domagał się śmierci, jeśli świat zdoła cię zabić. Nie mówię o tym, że wchodziłeś w drogę księciu Władczemu, że się pakowałeś w największe niebezpieczeństwa. Nie tylko Brus to dostrzegał. Popatrz uważnie na miniony rok: gdziekolwiek się obróciłem, widziałem Bastarda szydzącego ze świata, uwikłanego w bijatykę, w wirze walki, omotanego bandażami, pijanego jak bela albo słabego niczym niemowlę i kwilącego o kozłek. Kiedy miałeś czas na spokój, na myślenie? Gdzie twoje radości dzielone z przyjaciółmi? Kiedy czas na zwykłą chwilę spokoju? Jeśli nie zadzierałeś z wrogiem, przepędzałeś przyj a- 37 ciół. Co się wydarzyło między tobą a błaznem? Gdzie jest Sikorka? Przed chwilą pozbyłeś się Brusa. Kto będzie następny? — Pewnie ty. — Słowa pojawiły się same, nieuchronnie. Nie chciałem ich wypowiedzieć, ale nie mogłem zatrzymać. Nadszedł czas. — Mówiąc w ten sposób do Brusa, zrobiłeś już duży krok w tym kierunku. — Wiem — przyznałem szczerze. — Od dawna już żaden mój czyn nie zna lazł uznania w twoich oczach. Ani w oczach Brusa. Ani niczyich innych. Ostatnio chyba nie potrafię zachowywać się mądrze. — Nie przeczę — zgodził się Cierń. I nagle znowu żar gniewu rozpalił się we mnie jasnym płomieniem. — Może stało się tak dlatego, że nigdy nie dano mi szansy być dorosłym. Może za długo byłem ciągle czyimś „chłopcem". Chłopcem stajennym Brusa, twoim uczniem, pupilkiem księcia Szczerego, paziem księżnej Cierpliwej. Kiedy miałem być sobą? — zapytałem gwałtownie. — A kiedy nie byłeś? — odparował Cierń równie żarliwie. — Od powrotu z Królestwa Górskiego robiłeś, co chciałeś. Poszedłeś do Szczerego i oznajmiłeś, że masz dosyć roli skrytobójcy. Akurat wtedy, gdy dyskretna praca była najbar dziej potrzebna. Cierpliwa próbowała cię przestrzegać, co będzie, jeśli się zbliżysz do Sikorki, ale ty wiedziałeś lepiej. Zrobiłeś z dziewczyny cel dla swoich wrogów. Wciągnąłeś Cierpliwą w spisek, który i ją naraził na wielkie niebezpieczeństwo. Mimo ostrzeżeń Brusa związałeś się z wilkiem. Podważałeś każdą moją decyzję w kwestii zdrowia Roztropnego. A jeden z ostatnich twoich pomysłów to uczest niczenie w rebelii przeciwko koronie. Od wieków nie byliśmy tak blisko wojny domowej. — A mój ostatni głupi pomysł? — zapytałem z ciekawością zabarwioną go ryczą. — Zabicie Prawego i Pogodnej — odparł z beznamiętnym oskarżeniem w gło sie. — Oni zamordowali króla, o ile sobie przypominasz — zauważyłem lodowa to. — Umarł na moich rękach. Co miałem zrobić? Wstał. Górował nade mną jak za dawnych czasów. — Po tylu latach szkolenia w fachu skrytobójcy biegasz po twierdzy z ob nażonym ostrzem. Jednemu podrzynasz gardło, a drugie zakłuwasz na śmierć w wielkiej sali biesiadnej przed zgromadzeniem szlachty... Mój ty uzdolniony czeladniku! Potrafiłeś wymyślić tylko jeden sposób wypełnienia zadania? — Byłem wściekły! — ryknąłem. — Właśnie! — zagrzmiał w odpowiedzi. — Ty byłeś wściekły. Więc znisz czyłeś naszą bazę w Koziej Twierdzy. Cieszyłeś się zaufaniem władców księstw nadbrzeżnych, a wolałeś im się objawić jako szaleniec! Odebrałeś im ostatnią iskrę wiary w ród Przezornych! — Przed chwilą miałeś mi za złe, że cieszyłem się zaufaniem książąt. 38 — Nie. Miałem ci za złe, że się nad nich wynosiłeś. Nie powinieneś był nigdy dopuścić, żeby ci zaoferowali władanie Kozią Twierdzą. Gdybyś właściwie wy konywał swoje obowiązki, nigdy by im to w głowach nie postało. Ciągle na nowo zapominasz, gdzie twoje miejsce. Nie jesteś księciem. Jesteś skrytobójcą. Nie je steś graczem, jesteś pionkiem w grze. Rozgrywając partię po swojemu, niszczysz strategię i narażasz na niebezpieczeństwo wszystkie inne kamienie na planszy! Nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi, co nie znaczyło, że zgadzam się z jego słowami. Pod badawczym spojrzeniem Ciernia gniew raptownie we mnie wygasi, pozostawiając jedynie gorycz. Mój sekretny podskórny prąd strachu raz jeszcze wypłynął na powierzchnię. Opuściła mnie pewność siebie. Nie miałem dość siły, by walczyć i z Cierniem, i z własną bojaźnią. — Dobrze więc — odezwałem się ponuro. — Bardzo dobrze. Ty i Brus jak zwykle macie rację. Przyrzekam, że więcej nie będę myślał, będę zwyczajnie słu chał. Co mam robić? — Nie. — Co: nie? Wolno pokręcił głową. — Jedno dziś nareszcie pojąłem: nie wolno na tobie polegać. Nie będziesz ode mnie dostawał poleceń, nie będziesz już wtajemniczany w moje plany. To przeszłość. — Nie potrafiłem uchwycić w jego głosie zdecydowania. Odwrócił się ode mnie, zapatrzył w okno. — Kocham cię, chłopcze. Nigdy nie przestanę cię kochać. Trzeba jednak pamiętać, że jesteś niebezpieczny. A to, na co musimy się poważyć, jest wystarczająco trudne. — Co zamierzacie? — spytałem wbrew sobie. Wolno, milcząco pokręcił głową. Zatrzymując sekret dla siebie, zerwał łączące nas więzi. Nagle poczułem się jak łódź bez steru; pozostawiony sam sobie dryfowałem bez żadnego oparcia. Cierń sięgnął po swój tłumok i płaszcz. — Już ciemno — przypomniałem mu. — Do Koziej Twierdzy daleko i droga trudna nawet za dnia. Cierń, zostań przynajmniej na noc. — Nie mogę. Nie dałbyś mi spokoju. Dość już ciężkich słów dzisiaj padło. Najlepiej będzie, jeśli pójdę zaraz. Jak powiedział, tak zrobił. Zostałem zupełnie sam i patrzyłem w dogasający ogień. Za daleko się posunąłem, o wiele dalej niż zamierzałem. Chciałem się od nich uwolnić, a zamiast tego zatrułem każde ich związane ze mną wspomnienie. Stało się. Nie sposób tego naprawić. Wstałem i zacząłem pakować swoje rzeczy. Zajęło mi to niewiele czasu. Zrobiłem tobołek z zimowego płaszcza. Nie byłem pewien, czy kieruje mną dziecięca uraza, czy niespodziewana stanowczość. Co za różnica? Znowu usiadłem przed kominkiem, tym razem ściskając tobołek w dłoniach. Chciałem, żeby Brus wrócił. Niechby zobaczył, że mi przykro... że było mi przykro, kiedy odchodziłem. 39 Przemyślałem wszystko raz jeszcze. Potem rozpakowałem tobołek i położyłem się na pledzie przed ogniem. Od czasu gdy Brus wyciągnął mnie z grobu, zawsze spał pomiędzy mną a drzwiami. Może po to, żeby mnie w razie potrzeby zatrzymać. Zdarzały się noce, kiedy chyba tylko on stał pomiędzy mną a ciemnością. Teraz go nie było. Mimo ścian chaty kuliłem się, bezbronny wobec świata. „Masz mnie". „Wiem. I ty masz mnie". Próbowałem, ale nie potrafiłem natchnąć słów szczerością. Nie zostało już we mnie żadnych uczuć, byłem pusty. I taki zmęczony. A tyle musiałem zrobić. „Szary rozmawia z Sercem Stada. Mam słuchać?" „Nie. Ich słowa należą do nich". Cierpiałem z zazdrości, że oni są razem, a ja sam. Jednocześnie było to dziwnie przyjemne uczucie. Może Brus namówi Ciernia, żeby został do rana. Może Cierń zdoła odrobinę osłabić trujący jad słów, które wylałem na Brusa. Patrzyłem w ogień. Nie miałem o sobie najlepszego mniemania. Istnieje taki martwy punkt nocy, ten najzimniejszy, najczarniejszy czas, kiedy świat zapomina o zmierzchu, a brzask nie jest jeszcze nawet obietnicą. Czas, kiedy za wcześnie, by wstać, a za późno, by kładzenie się do łóżka miało jakiś sens. O takim czasie wrócił Brus. Nie spałem, ale się nie poruszyłem. Nie zmyliłem go. — Cierń odszedł — oznajmił spokojnie. Postawił przewrócony taboret. Usiadł na nim i zaczął ściągać buty. Nie wyczuwałem od niego wrogości ani urazy. Zu pełnie jakby gniewne słowa nigdy nie padły. Albo jakby rana była tak wielka, że na gniew nie pozostało już miejsca i istniało tylko odrętwienie. — Za ciemno, żeby teraz ruszać w drogę — odezwałem się do płomieni. Ostrożnie dobierałem słowa, nie chciałem zniszczyć cudu spokoju. — To prawda. Na szczęście ma ze sobą latarenkę. Powiedział, że bardziej obawia się zostać, bo mógłby nie dotrzymać postanowień powziętych względem ciebie. Zamierza pozwolić ci odejść. Wolność, za którą jeszcze niedawno tak tęskniłem, teraz zdała mi się wygnaniem. Strach zachwiał moją pewnością siebie. Usiadłem gwałtownie. — Brus, musisz wiedzieć, że byłem wściekły... Ja... — Trafiłeś w dziesiątkę. — Niby się roześmiał, ale w jego głosie słyszałem wiele goryczy. — Wiem, zraniłem cię mocno. Im lepiej się zna człowieka, tym łatwiej go skrzywdzić... — Nie o tym mówię. Mówię, że masz rację. Chyba naprawdę jestem jak pies, który musi mieć pana. — Te słowa pełne żalu gorsze były niż wszystko, co ja mu nagadałem. Nie mogłem wydobyć z siebie głosu. Brus popatrzył na mnie spokojnie. — Nie chciałem, byś był taki jak ja, Bastardzie. Nikomu bym tego nie życzył. Chciałem, żebyś był podobny do swojego ojca. Czasami wyglądało na to, że co- 40 kolwiek bym robił, ty i tak wzorowałeś swoje życie na moim. — Zapatrzył się na roztańczone iskry w palenisku. W końcu zaczął mówić znowu, głosem łagodnym i cichym. Zupełnie jakby opowiadał sennemu dziecku starą baśń. — Urodziłem się w Krainie Miedzi. W małym nadmorskim miasteczku. W porcie rybackim Aliaż matka była praczką; utrzymywała z tego zajęcia swoją matkę i mnie. Ojciec zmarł, zanim przyszedłem na świat. Zabrało go morze. Opie kowała się mną babka, stara i schorowana. — Uśmiechnął się boleśnie. — Żywot niewolnicy nie sprzyja zdrowiu. Kochała mnie i wychowywała najlepiej, jak umia ła. Nie należałem do chłopców, którzy zajmują się spokojną zabawą w chacie, a że w domu nie było silnego autorytetu, który by się sprzeciwił mojej woli, już jako dziecko związałem się z jedyną istotą rodzaju męskiego ważną w moim świecie. Z ulicznym kundlem. Sparszywiałym. Pokrytym bliznami. Jego jedynym celem było przeżycie, jedyną lojalnością — miłość do mnie. Podobnie i ja byłem wierny tylko jemu. Jego świat, jego sposób życia stał się dla mnie wszystkim, wyzna waliśmy jedną filozofię: bierz, co chcesz, wtedy, gdy ci trzeba i nie martw się, co będzie dalej. Bez wątpienia doskonale mnie rozumiesz. Sąsiedzi mieli mnie za niemego. Matka uważała, że jestem niespełna rozumu. Babka podejrzewała prawdę. Próbowała mnie rozdzielić z psem, ale, podobnie jak ty, tak i ja miałem własne zdanie w tej sprawie. Skończyłem chyba osiem lat, kiedy pies stracił życie pod końskimi kopytami. Właśnie ukradł połeć bekonu. — Brus wstał z krzesła, podszedł do łóżka. Gdy odebrał mi Gagatka, nie miałem nawet ośmiu lat. Byłem przekonany, że zabił szczeniaka. Teraz dowiedziałem się, że sam doświadczył rzeczywistej, gwałtownej śmierci swego drugiego ja. Niewiele się to uczucie różni od prawdziwego umierania. — Co zrobiłeś? — zapytałem cicho. Słyszałem, jak ścieli łóżko. — Nauczyłem się mówić — odparł po chwili. — Przeżyłem śmierć Ciosa, bo babka mnie do tego zmusiła. W jakimś sensie na nią przeniosłem tę więź. Co nie oznacza, że zapomniałem lekcje brane u mistrza. Zostałem złodziejem, i to bardzo dobrym. Dzięki mojemu zajęciu życie babki oraz matki stało się nieco lżejsze. Nawet nie podejrzewały, czym się trudniłem... Kilka lat później przeszła przez Krainę Miedzi zaraza krwi. Wtedy spotkałem się z tą chorobą po raz pierwszy. Matka i babka zmarły, zostałem sam. Poszedłem na żołnierza. Słuchałem zdumiony. Zawsze znałem Brusa jako milczka. Nawet okowita nie rozwiązywała mu języka, przeciwnie, jeszcze mocniej sznurowała usta, a teraz słowa płynęły z jego warg wartkim strumieniem, zmywając lata moich zdziwień i podejrzeń. Dlaczego nagle postanowił mówić ze mną tak otwarcie? — Najpierw walczyłem dla Rzekto, jednego z pomniejszych wodzów Krainy Miedzi. Nie wiedziałem ani mnie obchodziło, dlaczego walczymy, czy jest ku te- 41 mu słuszna lub choćby i wymyślona przyczyna. — Zaśmiał się niewesoło. — Jak ci już mówiłem, przeżyć nie — znaczy żyć, ale mnie było dobrze. Szybko zyskałem sobie opinię awanturnika. Nikt nie oczekuje, by młody chłopak walczył ze zwierzęcym okrucieństwem i zajadłością, lecz dla mnie był to jedyny klucz do przeżycia pomiędzy ludźmi, z którymi wtedy służyłem. Pewnego dnia przegraliśmy starcie. Spędziłem kilka miesięcy... prawie rok, ucząc się nienawiści niewolnika do pana, którą tak dobrze poznała moja babka. Gdy udało mi się zbiec, dokonałem tego, o czym ona zawsze marzyła: przedostałem się do Królestwa Sześciu Księstw, gdzie nie ma niewolnictwa ani niewolników. Władcą Księstwa Dębów był wówczas książę Wrażliwy. Zaciągnąłem się u niego. Podobała mi się służba. W porównaniu z zakapiorami Rzekto, ludzie księcia Wrażliwego byli rycerzami z prawdziwego zdarzenia. Mimo to nadal przedkładałem towarzystwo zwierząt nad kompanię ludzi. Po zakończeniu wojny na Piaszczystych Kresach książę Wrażliwy zabrał mnie do siebie, do zamku i zatrudnił w stajniach. Związałem się tam z młodym ogierem, Miłośnikiem. Książę Wrażliwy jeździł na nim na polowania. Czasami używano Miłośnika do krycia klaczy. Książę nie był człowiekiem szczególnie subtelnym; bywało, że dla własnej uciechy kazał mu walczyć o klacz z innymi ogierami, podobnie jak pospolici ludzie zabawiają się oglądaniem walk psów albo kogutów. Niech się ranią, niech się zabijają, niech zwycięży najlepszy! A ja... ja byłem z Miłośnikiem związany Rozumieniem. Żyliśmy jednym życiem. Mniej więcej wtedy wszedłem w wiek męski. W każdym razie moje ciało dojrzało. Brus zamilkł. Nie musiał mi nic wyjaśniać. Po jakimś czasie westchnął i podjął wątek. — Książę Wrażliwy sprzedał Miłośnika oraz sześć klaczy, a ja powędrowałem razem z nimi wzdłuż wybrzeża, do Księstwa Cypla. — Odchrząknął. — Przez stajnie nowego właściciela przeszła jakaś końska zaraza. Miłośnik umarł w drugim dniu choroby. Udało mi się ocalić dwie klacze. Chyba tylko dzięki temu sam przetrwałem. Straciłem jednak chęć do życia. Potrafiłem tylko pić. Do niczego innego się nie nadawałem. Swoją drogą, tak mało zwierząt ocalało z pomoru, że stajnie opustoszały. Kazano mi odejść. Ostatecznie znowu zostałem żołnierzem, tym razem pod wodzą młodego księcia imieniem Rycerski. Przybył rozsądzić spór graniczny pomiędzy Księstwem Cypla a Księstwem Dębów. Akurat trzy dni wcześniej skończyły mi się pieniądze, więc byłem boleśnie trzeźwy. Do dziś nie wiem, dlaczego sierżant mnie zaciągnął. To było doborowe wojsko, gwardia książęca. Nie odpowiadałem ich wymogom jako człowiek, a co dopiero żołnierz. W pierwszym miesiącu służby dla księcia Rycerskiego dwukrotnie stawałem do raportu z przyczyn dyscyplinarnych. Za bijatyki. Rozumując jak pies albo jak ogier, sądziłem, że to jedyny sposób ustalenia swego miejsca w grupie. Kiedy pierwszy raz zostałem postawiony przed obliczem księcia, byłem zakrwawiony i jeszcze się rwałem do bitki. Przeżyłem wstrząs, gdy ujrzałem, że władca jest 42 moim rówieśnikiem. Niemal wszyscy gwardziści byli starsi ode mnie, toteż spodziewałem się konfrontacji z człowiekiem przynajmniej w średnim wieku. Stałem przed księciem i śmiało patrzyłem mu w oczy. Połączyło nas wtedy szczególne zrozumienie... każdy z nas dostrzegł, kim mógłby się stać w odmiennych okolicznościach. Co nie znaczy, że książę obszedł się ze mną łagodnie. Zmniejszono mi żołd, a dołożono obowiązków. Za drugim razem wszyscy byli pewni, że stracę zajęcie. Stałem przed księciem Rycerskim, gotów go nienawidzić, a on milczał tylko, przekrzywił głowę jak pies, kiedy nadsłuchuje czegoś z daleka. Znowu obciął mi płacę i narzucił jeszcze więcej obowiązków, ale zostałem w jego gwardii. Wszyscy powtarzali, że powinien był mnie wyrzucić. I wszyscy czekali, że zdezerteruję. Sam nie wiem, dlaczego zostałem. Po co służyć w wojsku, jeśli się ma górę dodatkowych obowiązków, a nie dostaje żołdu? Brus odchrząknął ponownie. Zakopał się głębiej w posłaniu. Przez jakiś czas milczał. W końcu podjął znowu, prawie niechętnie. — Za trzecim razem zaciągnęli mnie przed niego za burdę w tawernie. Stanąłem przed księciem zakrwawiony, pijany i żądny walki. W tamtych dniach moi kompani z drużyny nie chcieli już mieć ze mną nic wspólnego. Sierżant się mnie brzydził, pośród szeregowych żołnierzy też nie miałem przyjaciół. Stąd zajęła się mną straż miejska. Powiedzieli księciu Rycerskiemu, że dwóch ludzi rozciągnąłem na ziemi, a przed pięcioma innymi broniłem się kijem, póki nie zjawili się oni i nie poradzili sobie ze mną na swój sposób. Książę zapłacił za szkody wyrządzone w tawernie i odprawił strażników. Siedział za stołem, przed nim leżało jakieś nie dokończone pisanie. Zmierzył mnie wzrokiem. Potem bez słowa wstał i odepchnął stół w róg komnaty. Ściągnął koszulę, z kąta wziął pikę. Myślałem, że będzie mnie tłukł aż zdechnę, a on rzucił mi drugą. Rozkazał: „Pokaż mi, jak walczyłeś przeciwko pięciu", i ruszył na mnie. — Brus odchrząknął znowu. — Byłem pijany i wykończony, ale nie zamierzałem się poddawać. W końcu on wygrał. Rozłożył mnie na obie łopatki. Kiedy odzyskałem przytomność, pies znowu miał pana. Zupełnie innego rodzaju. Słyszałeś od ludzi, że książę Rycerski był sztywny i przesadnie poprawny. Nieprawda. Był taki, jaki jego zdaniem powinien być człowiek. Więcej. Był taki, jakim jego zdaniem człowiek powinien chcieć być. Spotkał złodziejaszka, nieokrzesanego łotra i... — Zamilkł, westchnął przeciągle. — Następnego dnia zerwał mnie z łóżka przed świtem. Ćwiczyliśmy tak długo, aż obaj ledwie trzymaliśmy się na nogach. Do tamtej pory nigdy nie uczyłem się władania bronią. Zwyczajnie dostawałem do ręki pikę i szedłem na wroga. On mnie musztrował, uczył władania mieczem. Nie przepadał za toporem, ale że lubiłem to narzędzie, nauczył mnie tyle, ile sam potrafił, a potem posłał na naukę do człowieka biegłego we władaniu tą bronią. Przez całe dnie trzymał mnie przy sobie. Jak psa. Nie wiem dlaczego. Może brakowało mu towarzystwa kogoś w jego wieku. Może tęsknił za księciem Szczerym. Może... nie wiem. Nauczył mnie liczyć, potem czytać. Powierzył mojej opiece konie. Później psy i sokoły. 43 Potem już wszystkie zwierzęta. Uczył mnie wszystkiego. Czystości. Uczciwości. Przekonał do wartości, które tak dawno temu próbowały mi wpoić matka i babka. Pokazał mi je jako cechy męskie, a nie tylko zwyczaje przestrzegane w domu, w którym królują kobiety. Nauczył mnie być mężczyzną, człowiekiem, nie zwierzęciem w ludzkim kształcie. Pokazał mi, że ważne jest coś więcej niż reguły, ważny jest rodzaj posłuszeństwa. Życie, a nie przeżycie. Podniósł się, wziął ze stołu butelkę wina zostawioną przez Ciernia. Kilkakrotnie obrócił ją w dłoniach. I odstawił. Usiadł, zapatrzył się w ogień. — Cierń powiedział, że powinienem stąd odejść. Moim zdaniem, ma rację. Przygasające płomienie rzucały na twarz Brusa głęboki cień. Nie potrafiłem odczytać wyrazu jego oczu. — Cierń mówi — podjął — że za długo byłeś niedorostkiem. Moim chłop cem stajennym, jego czeladnikiem, paziem księcia Szczerego, chłopcem na posył ki księżnej Cierpliwej. Nie dawaliśmy ci dorosnąć i krępowaliśmy cię nadmierną opieką. Zdaniem Ciernia, podejmowałeś męskie decyzje po chłopięcemu. Impul sywnie. Chciałeś się za wszelką cenę sprawdzić, mieć rację. Same zamiary nie wystarczają. — Wysyłanie z rozkazem zabijania ludzi to robienie ze mnie dziecka? — nie dowierzałem własnym uszom. — Czy ty w ogóle słuchałeś, co mówiłem? Zabijałem jako młody chłopak. Nie stałem się przez to mężczyzną. — Więc co mam robić? — spytałem wyzywająco. — Wyruszyć na poszuki wanie księcia, który się zajmie moją edukacją? — No właśnie. Widzisz? Tak odpowiada nieopierzony młodzik. Nie rozu miesz, więc się złościsz. I stajesz się zgryźliwy. Zadajesz mi pytanie, choć znasz odpowiedź. — To znaczy? — Posłucham rady Ciernia i nie będę ci podpowiadał, choć moim zdaniem nie jesteś bardziej niedorosły niż ja w twoim wieku. Przyczyna niebezpieczeństwa leży gdzie indziej: ty rozumujesz jak zwierzę. Zawsze tkwisz w teraźniejszości, nie myślisz o przyszłości ani nie pamiętasz dnia wczorajszego. Doskonale wiesz, o czym mówię. Przestałeś się zachowywać jak wilk, bo cię do tego zmusiłem. Teraz nadszedł czas, żebyś sam zdecydował, jak chcesz żyć. Jak zwierzę czy jak człowiek. Rozumiał zbyt wiele. Przerażała mnie myśl, że mógł rzeczywiście wiedzieć, przed jakim stoję wyborem. Zaprzeczyłem tej możliwości, odepchnąłem ją od siebie. Odwróciłem się do Brusa tyłem, prawie mając nadzieję, że znowu ogarnie mnie gniew. On milczał. W końcu podniosłem na niego wzrok. Patrzył w ogień. Długo trwało, nim przełknąłem dumę i zapytałem: — Co zrobisz? 44 — Powiedziałem ci już. Jutro stąd odejdę. Jeszcze trudniej było zadać następne pytanie. — Dokąd pójdziesz? Odchrząknął, nagle jakby stracił pewność siebie. — Mam przyjaciółkę. Jest zupełnie sama. Przyda się jej mężczyzna do po mocy. Trzeba naprawić dach, znajdzie się zajęcie na roli... Zostanę tam na jakiś czas. — Twoja wybranka... — ośmieliłem się unieść brew. — Nic podobnego — odparł głosem bez wyrazu. — Po prostu przyjaciółka. Pewnie powiedziałbyś, że wziąłem sobie kogoś innego pod opiekę. Może i tak. Może czas ofiarować pomoc temu, komu jest naprawdę potrzebna. Teraz ja zapatrzyłem się w ogień. — Brus, naprawdę cię potrzebowałem. Zawróciłeś mnie znad krawędzi prze paści, dzięki tobie znowu jestem człowiekiem. Prychnął. — Gdybym pokierował tobą właściwie, nigdy byś się na krawędzi przepaści nie znalazł. — Pewnie. Raczej od razu w grobie. — Tak uważasz? Książę Władczy nie mógłby wysunąć przeciw tobie oskarżeń o używanie Rozumienia. — Znalazłby inny pretekst, żeby mnie zabić. Albo tylko okazję. On naprawdę nie szuka usprawiedliwienia, by robić, co zechce. — Może tak. Może nie. Siedzieliśmy i patrzyliśmy w dogasające płomienie. Sięgnąłem do ucha, wymacałem kolczyk. — Chcę, żebyś go wziął. — Wolałbym, żebyś go zatrzymał. — To była prawie prośba. Dziwnie się poczułem. — Nie wiem, co on dla ciebie oznacza, ale z pewnością na niego nie zasługuję. Nie jestem go wart, nie mam do niego prawa. — Na to, co on dla mnie oznacza, nie sposób zasłużyć. Już ci to ofiarowałem, zasłużenie czy nie. I będziesz to miał, czy będziesz go nosił, czy nie. Zostawiłem kolczyk w uchu. Błękitny kamyk schwytany w cieniutką srebrną siatkę. Niegdyś Brus ofiarował go memu ojcu. Księżna Cierpliwa, nieświadoma prawdziwej wartości klejnotu, podarowała kolczyk mnie. Nie wiedziałem, czy mój opiekun chce, bym nosił błękitny kamień z tego samego powodu, dla którego dał go mojemu ojcu. Nie zamierzał mi nic wyjaśniać, a ja nie chciałem pytać. Po długim czasie Brus się podniósł i wrócił do łóżka. Czułem się urażony, że nie zadał mi bardzo ważnego pytania. W końcu i tak na nie odpowiedziałem. 45 — Jeszcze nie wiem, co zrobię. Całe życie dostawałem polecenia, miałem mistrzów, którzy mnie rozliczali z wykonania zadań, a teraz... dziwne uczucie. Myślałem, że w ogóle się nie odezwie, lecz wreszcie rzekł: — To uczucie i ja poznałem. Spojrzałem w mrok. — Często myślę o Sikorce. Czy wiesz, dokąd odeszła? — Tak. Ponieważ nie powiedział nic więcej, nie pytałem. — Sikorka wierzy, że straciłem życie. Oby jej wybranek zaopiekował się nią lepiej niż ja. Mam nadzieję, że obdarzy ją gorącą miłością. Dobiegł mnie szelest koców. — Co masz na myśli? — zapytał Brus ostrożnie. Trudniej było to powiedzieć, niż przypuszczałem. — Tamtego dnia, gdy ode mnie odeszła, powiedziała, że w jej życiu pojawił się ktoś inny. Ktoś tak dla niej ważny, jak dla mnie król Roztropny, ważniejszy niż wszyscy i wszystko inne. — Głos mi się załamał. Wziąłem głęboki oddech, by trochę się uspokoić. — Księżna Cierpliwa miała rację — powiedziałem. — Tak. Miała rację — zgodził się Brus. — Mogę winić wyłącznie siebie. Powinienem był zostawić Sikorkę w spo koju, kiedy już zyskałem pewność, że jest bezpieczna. Zasługuje na mężczyznę, który będzie mógł jej poświęcić cały swój czas, całą uwagę. — Tak, zasługuje — potwierdził Brus bezwzględnie. — Wstyd, że nie pomy ślałeś o tym, zanim zrobiłeś z niej swoją nałożnicę. Co innego przyznać się do potknięcia, a zupełnie co innego, kiedy przyjaciel nie tylko się z tobą zgadza, ale jeszcze wytyka ci błąd. Nie zaprzeczyłem jego słowom, nie zapytałem, skąd wie. Jeśli od Sikorki, nie chciałem wiedzieć, co powiedziała mu jeszcze. Jeżeli domyślił się sam, nie chciałem otrzymać potwierdzenia, że byłem aż tak niedyskretny. Wezbrała we mnie gwałtowna złość, miałem ochotę warknąć na Brusa. Zagryzłem wargi i zmusiłem się do przemyślenia własnych emocji. Czułem się winny, wstyd mi było, że skrzywdziłem Sikorkę. Gdy byłem już pewien swego głosu, odezwałem się cicho: — Nigdy nie żałowałem, że pokochałem tę dziewczynę. Żałowałem tylko, że nie mogłem z niej uczynić żony wobec wszystkich ludzi, skoro była nią w moim sercu. Nic na to nie odpowiedział. Po jakimś czasie cisza zaczęła dzwonić w uszach. Nie mogłem przez nią spać. Wreszcie odezwałem się znowu: — Jutro najpewniej każdy z nas pójdzie swoją drogą. — Najpewniej — przytaknął Brus. A po chwili dodał: — Powodzenia. — I zabrzmiało to szczerze. Jakby zdał sobie sprawę, ile szczęścia będę potrzebował. 46 Zamknąłem oczy. Taki byłem zmęczony, taki zmęczony. Zmęczony krzywdzeniem ludzi, których kochałem. Stało się. Jutro Brus odejdzie i będę wolny. Będę mógł iść za głosem serca i nikt mi nie przeszkodzi. Będę mógł pójść do Kupieckiego Brodu i zabić księcia Władczego. 4. WYPRAWA Moc jest tradycyjną magią królewskiego rodu Przezornych. Zdaje się płynąć najsilniejszym strumieniem wraz z krwią błękitną, lecz nie tak rzadko daje się obserwować jej przejawy, choć w słabszej formie, u ludzi bardzo odległe spokrewnionych z rodem Przezornych łub u tych, którzy pośród swoich przodków mają zarówno Zawyspiarzy, jak i mieszkańców Królestwa Sześciu Księstw. Moc jest magią umysłu, pozwalającą człowiekowi na porozumiewanie się bez słów nawet na znaczne odległości. Możliwości jej wykorzystania jest wiele; w najprostszej postaci bywa używana do przesyłania wieści, do wpływania na myśli wrogów (lub przyjaciół), do powodowania uczynkami ludzi. Ujemne strony królewskiej magii są dwie: wymaga ona ogromnej energii, a przy częstym używaniu mami człowieka utalentowanego nieprzepartym przyciąganiem, błędnie nazwanym rozkoszą. Przypomina ono raczej euforię, która przybiera na sile wraz z czasem oraz intensywnością używania Mocy. Może spowodować uzależnienie, które niszczy fizyczne i umysłowe zdrowie człowieka, aż w końcu przemienia go w bezradne duże dziecko. * * * Brus odszedł rankiem. Kiedy się zbudziłem, był już ubrany i kręcił się po izbie, pakując rzeczy. Nie zabrało mu to dużo czasu. Wziął osobiste drobiazgi i niewiele więcej. Zostawił mi lwią część zapasów jedzenia. Minionego wieczoru nie piliśmy okowity, a jednak tego ranka obaj mówiliśmy cicho i poruszaliśmy się ostrożnie, niczym trapieni boleścią. Prawiliśmy sobie grzeczności jak nigdy, aż wreszcie wydało mi się to gorsze, niż gdybyśmy się do siebie w ogóle nie odzywali. Chciałem go przepraszać, błagać, by jeszcze raz przemyślał decyzję, chciałem coś zrobić, cokolwiek, by nasza przyjaźń nie zakończyła się w ten sposób. Jednocześnie pragnąłem, żeby już odszedł, żeby już było jutro. Niech wstanie nowy dzień, a ja będę sam. Trzymałem się swego postanowienia jak tonący brzytwy. Brusowi było chyba trochę wstyd; od czasu do 48 czasu spoglądał na mnie, jakby miał zacząć mówić, ale dzieliło nas zbyt wiele niedopowiedzeń. W przerażająco krótkim czasie był gotów do drogi. Na ramiona zarzucił tłu-mok, w dłoń ujął kostur stojący obok drzwi. Dziwnie wyglądał: Brus, zawsze koniarz — pieszo. Słońce wczesnego lata wlewało się przez drzwi szerokim strumieniem, ukazując mężczyznę w późnych latach wieku średniego. Białe pasemko włosów, porastające bliznę, zapowiadało siwiznę, która już zaczęła tu i ówdzie połyskiwać w brodzie. Był silny i sprawny, ale dni jego młodości bezspornie należały do przeszłości. Mnie poświęcił najlepszy czas swego życia. — Żegnaj, Bastardzie — odezwał się mrukliwie. — I powodzenia. — Powodzenia, Brus. — Objąłem go, nim zdążył się usunąć. Oddał uścisk, omal nie miażdżąc mi żeber, a potem odgarnął mi włosy z twarzy. — Uczesz się. Wyglądasz jak dzikus. — Prawie się uśmiechnął. Odwrócił się, wyszedł. Stałem w drzwiach i patrzyłem. Sądziłem, że się nie obejrzy, ale na drugim końcu pastwiska odwrócił się i uniósł dłoń. Odpowiedziałem tym samym gestem. A potem zniknął, wchłonięty przez las. Jakiś czas siedziałem na progu, wpatrując się w miejsce, gdzie widziałem go po raz ostatni. Zapewne lata całe przeminą, nim ujrzę go ponownie. Jeżeli w ogóle kiedykolwiek jeszcze Brusa zobaczę. Był obecny w moim życiu od czasu gdy skończyłem sześć lat, zawsze mogłem na niego liczyć, nawet jeśli nie chciałem. A teraz przestał dla mnie istnieć. Podobnie jak Cierń, Sikorka, książę Szczery, księżna Cierpliwa... Przemyślałem wszystko, co mu powiedziałem minionej nocy, i aż się wzdrygnąłem zdjęty obrzydzeniem do samego siebie. Owszem, chciałem, żeby odszedł. Tylko niepotrzebnie dałem ujście zadawnionym urazom, które tak długo zatruwały mi duszę. Nie miałem zamiaru poruszać dawnych spraw. Zamierzałem skłonić Brusa do odejścia, ale nie zranić do żywego. Podobnie jak Sikorka, teraz i on będzie pełen zwątpienia. Na dodatek, próbując ocalić jego dumę, zniszczyłem resztki szacunku, jakim jeszcze darzył mnie Cierń. Niczym dziecko zacząłem żywić iskierkę nadziei, że mimo wszystko któregoś dnia znowu będę żył między nimi. Mrzonki. — To koniec — powiedziałem cicho. — Tamto życie się skończyło i niech tak zostanie. Uwolniłem się od nich obu. Od ich nakazów i ograniczeń, od ich wyobrażeń o honorze i obowiązku. Od ich oczekiwań. Nigdy już więcej nie będę musiał żadnemu z nich patrzeć w oczy i zdawać sprawy z własnych uczynków. Uwolniłem się, by dokonać jedynego czynu, do którego została mi chęć i odwaga, jedynego, który mógł zakończyć moje minione życie. Zabiję księcia Władczego. Jedynie takie podsumowanie wydawało się słuszne, w końcu najpierw to on mnie pozbawił życia. Owszem, prześladowało mnie widmo obietnicy złożonej 49 królowi Roztropnemu, przysięgi, że nie skrzywdzę członka jego rodu, ale uspokoiłem je przypomnieniem, iż Władczy zabił człowieka, który dał to słowo, a także tego, któremu je złożono. Tamten Bastard już nie istniał. Nigdy więcej nie stanę przed starym królem Roztropnym, by mu zdać raport z rezultatów mej misji, nie stanę u boku księcia Szczerego, by użyczyć mu energii jako człowiek króla. Księżna Cierpliwa nigdy nie wyśle mnie z tuzinem błahych zleceń, jej zdaniem najważniejszych na świecie. Dla niej byłem martwy. Dla Sikorki także. Łzy za-kłuły mnie pod powiekami, coś chwyciło za serce. Sikorka odeszła ode mnie, jeszcze zanim zginąłem z ręki Władczego, ale obwiniałem go także i o tę stratę. Skoro nie pozostało mi nic, chciałem przynajmniej zemsty. Przyrzekłem sobie, że książę Władczy umrze wiedząc, że to ja go zabiłem. Nie będzie to śmierć zadana skrycie, nie będzie to dzieło anonimowej trucizny. Sam wykonam wyrok. Uderzę jak strzała, jak nóż, ciśnięty prosto w cel. Nie krępował mnie strach o bliskich. Moje działanie nikomu nie zaszkodzi. Jeśli mi się nie powiedzie... cóż, przecież i tak nie miałem już po co żyć. Warto będzie spotkać swój kres, byle zabić księcia Władczego. Będę dbał o własne istnienie tylko do czasu, gdy odbiorę ostatnie tchnienie wrogowi. Co się stanie później — nie miało dla mnie znaczenia. Gdzieś w głębi mego umysłu poruszył się zaniepokojony Ślepun. „A pomyślałeś, co będzie ze mną, jeśli ty umrzesz?" — zapytał. Na moment mocno zacisnąłem powieki. Tak. Zastanawiałem się nad tym. „A jak by to było, gdybym żył jako łup?" Zrozumiał. „Jesteśmy myśliwymi. Żaden z nas nie urodził się łupem". „Nie mogę być myśliwym, jeśli się ciągle obawiam, że zostanę łupem. Dlatego muszę upolować jego, zanim on upoluje mnie". Pogodził się z moimi planami zbyt spokojnie. Chciałem, żeby pojął wszystkie moje zamierzenia. Niech nie podąża za mną bezrozumnie. „Mam zamiar zabić księcia Władczego. I członków jego kręgu Mocy. Zabiję ich, bo oni zabili mnie". „Książę Władczy? Tego mięsa nie da się zjeść. Ludzie dziwnie polują". Przywołałem na myśl obraz księcia Władczego i połączyłem z wizerunkiem handlarza zwierzętami, który więził Ślepuna w klatce i okładał go pałką wybijaną mosiądzem. Wilk przemyślał podpowiedz. „Jak tylko mogłem, miałem tyle rozumu, żeby się trzymać od niego z daleka. Polowanie na niego jest równie mądre jak polowanie na jeżozwierza". „Slepunie, nie mogę tego tak zostawić". „Rozumiem. Ze mną i z jeżozwierzami jest tak samo". I tak pojął moją pomstę na księciu Władczym jako odpowiednik własnej słabości do jeżozwierzy. Ja podchodziłem do tego planu ze znacznie mniejszym spokojem. Raz podjąwszy postanowienie, nie umiałem się już skupić na niczym in- 50 nym. Gorzkim echem wróciły do mnie własne słowa wypowiedziane minionej nocy. Jak górnolotnie rozprawiałem o niezależnym życiu! Cóż, może będę żył dla siebie, jeśli zakończę dawne sprawy i przetrwam. Mogłem żyć dla siebie. Nie mogłem natomiast pogodzić się z myślą, że książę Władczy trwa w przekonaniu, iż mnie pokonał, a co więcej, że ukradł tron starszemu bratu. Pragnąłem odwetu. Najzwyklejszej zemsty. Tego mi było trzeba. Jeśli miałem kiedykolwiek rozliczyć się z własnym strachem i wstydem, musiałem wywrzeć zemstę na księciu Władczym. „Możesz wejść do środka" — zaproponowałem. „Po co?" Nie musiałem się odwracać, by wiedzieć, że Ślepun podszedł do chaty. Przycupnął obok mnie, po jakimś czasie zajrzał przez drzwi. „Phi! W twojej norze strasznie cuchnie. Nic dziwnego, że masz taki słaby węch". Ostrożnie wkradł się do środka i zaczął oglądać wnętrze. Przyglądałem mu się od progu. Dawno już nie patrzyłem na niego inaczej niż jak na brata w Rozumieniu. Był dorosły, w sile wieku. Ktoś inny mógłby powiedzieć, że to płowy wilk. Dla mnie mienił się wszystkimi należnymi wilkowi kolorami: prawie czarne oczy, ciemno podpalany pysk, żółtawa sierść u nasady uszu i na gardzieli, reszta przetykana czarnymi sztywnymi włosami, zwłaszcza na barkach i na zadzie. Łapy miał prawdziwie potężne, ogon bardziej wymowny niż twarz niejednej kobiety, a białe zębiska w potężnych szczękach mogły bez trudności zmiażdżyć nogę sarny. Poruszał się ze skrytą energią, charakterystyczną dla doskonale zdrowych zwierząt. Samo patrzenie na niego podnosiło człowieka na duchu. Zaspokoiwszy z grubsza ciekawość, usiadł przy mnie. Po kilku chwilach wyciągnął się w słonecznej plamie, zamknął oczy. „Trzymasz wartę?" — Będę cię strzegł — zapewniłem. Zastrzygł uszami, słysząc po ludzku wypowiedziane słowa. Wkrótce zapadł w przesiąknięty słonecznym ciepłem sen. Wolno się podniosłem, wszedłem do izby. Bardzo niewiele czasu zajęło mi przejrzenie dobytku. Dwa koce i płaszcz. Drugie ubranie — ciepłe wełniane rzeczy, wyjątkowo nieodpowiednie na czas letniej podróży. Szczotka do włosów. Nóż i osełka. Krzemień. Proca. Kilka wyprawionych skórek drobnej zwierzyny. Nici ze ścięgien. Siekiera. Lusterko Brusa. Kociołek i kilka łyżek, jedna wystrugana przez Brusa. Woreczek kaszy i drugi z mąką. Resztka miodu. Butelka wina z bzu. Niewiele, jak na początek nowego życia. Czekała mnie daleka droga do Kupieckiego Brodu. Przede wszystkim musiałem przygotować wędrówkę, dopiero potem zaplanować, jak ominąć strażników księcia Władczego oraz jego krąg Mocy, jak zabić wroga. Trudne zadanie. 51 Nie nadeszła jeszcze pełnia lata. Nastał najlepszy czas na zbieranie i suszenie ziół, na wędzenie ryb oraz mięsa, na szykowanie prowiantu. Musiałem się jednak liczyć z tym, że będę potrzebował pieniędzy. Butnie oznajmiłem Cierniowi i Brusowi, że sam dam sobie radę, że zarobię na życie jako opiekun zwierząt albo skryba. Oby te umiejętności pozwoliły mi dotrzeć aż do Kupieckiego Brodu. Byłoby mi może łatwiej, gdybym mógł pozostać Bastardem Rycerskim. Znałem przewoźników trudniących się handlem rzecznym i mógłbym u nich pracą zapłacić za podróż do pałacu księcia Władczego. Tylko że tamten Bastard Rycerski zmarł. Nie mógł w dokach szukać pracy. Nie mogłem w ogóle się tam pojawić, bo zostałbym rozpoznany. Uniosłem dłoń do twarzy, przypominając sobie, co ukazało mi lusterko Brusa. Siwe pasmo we włosach znaczyło miejsce, gdzie żołdak księcia Władczego rozciął mi głowę. Przesunąłem palcami po nosie o zupełnie nowym kształcie. Na prawym policzku, pod okiem, tam gdzie książę Władczy rozciął mi skórę, miałem ślad po szyciu. Nikt nie znał Bastarda o takim obliczu. Zapuszczę brodę, a także, zwyczajem skrybów, zgolę brwi. Wątpliwe, żeby mnie ktoś rozpoznał przy przypadkowym spotkaniu. Nie zamierzałem jednak rozmyślnie wchodzić pomiędzy ludzi, którzy znali Bastarda Rycerskiego. Będę podróżował pieszo. Nigdy nie odbywałem długiej pieszej wędrówki. „Dlaczego nie możemy zostać tutaj? — senne pytanie Slepuna. — W strumieniu pełno ryb, w lesie za chatą mnóstwo zwierzyny. Czego więcej nam trzeba? Po co mamy stąd ruszać?" „Muszę iść. Żeby znowu naprawdę być człowiekiem". „Na pewno chcesz być człowiekiem? — Czułem jego niedowierzanie, ale także uznanie, że spróbuję. Nie wstając przeciągnął się leniwie, rozcapierzył paluchy przednich łap. — Dokąd się wybieramy?" „Do Kupieckiego Brodu. Do księcia Władczego. Daleko w górę rzeki". „Są tam wilki?" „W samym mieście na pewno nie, ale w Księstwie Trzody są. W Księstwie Kozim także, tylko nie tutaj". „Poza nami dwoma — poprawił mnie. A potem dodał: — Chciałbym spotkać inne wilki". Przekręcił się na drugi bok i znowu zasnął. Wilcza natura. Nie będzie się martwił o podróż, póki nie ruszymy w drogę, a potem zwyczajnie pójdzie za mną, ufny, że jakoś damy sobie radę. We mnie za dużo już było cech ludzkich, abym mógł postępować jak on. Od następnego dnia zacząłem gromadzić zapasy. Mimo protestów Ślepuna codziennie zabijałem więcej zwierzyny, niż potrzebowaliśmy do jedzenia, a wieczorami nie pozwalałem mu żreć do przesytu, lecz wędziłem mięso. Od Brusa nauczyłem się oporządzać skórę, a dzięki naprawianiu uprzęży nabrałem wprawy, stąd potrafiłem sam uszyć sobie buty na lato. Długie buty zimowe natłuściłem dobrze i schowałem. 52 Dniami, gdy Ślepun drzemał w słońcu, zbierałem zioła. Zbierałem powszechnie znane zioła lecznicze, które chciałem mieć pod ręką: korę wierzby na gorączkę, liście malin na kaszel, bananowiec na zakażenie, pokrzywę na złą krew i tak dalej. Zbierałem też inne zioła, nie tak zdrowe. Wyrzeźbiłem cedrową szkatułkę i napełniłem ją skarbami innego rodzaju. Złożyłem w niej trucizny, o których uczył mnie Cierń: cykutę, muchomory, psianki, miąższ owoców czarnego bzu, wilcze jagody i czarne serce. Wybrałem jedne dlatego, że nie miały smaku ani zapachu, inne, ponieważ można je było podać w postaci drobniutkiego proszku albo przejrzystego płynu. Zbierałem także kozłek, silny środek pobudzający, którego Cierń używał pomagając księciu Szczeremu przetrwać dni wypełnione używaniem Mocy. Książę Władczy będzie chroniony przez krąg Mocy. Najbardziej obawiałem się Stanowczego, ale żadnego z członków kręgu nie mogłem lekceważyć. Mocarnego znałem niegdyś jako wielkiego, krzepkiego chłopaka, a Bystry swego czasu odgrywał na dworze rolę bawidamka. Dawno jednak nie widziałem się ani z Bystrym, ani z Mocarnym i trudno mi było snuć jakiekolwiek przypuszczenia na ich temat. Wszyscy członkowie kręgu zostali solidnie wyuczeni posługiwania się Mocą i choć mój wrodzony talent wydawał się niegdyś znacznie silniejszy niż uzdolnienia któregokolwiek z nich, doświadczyłem na własnej skórze, że potrafili używać królewskiej magii na różne sposoby, jakich nie znał nawet stryj Szczery. Jeśli się zdarzy, że zetrę się z nimi Mocą i przeżyję tę bitwę, będę bardzo potrzebował kozłka. Wyrzeźbiłem jeszcze drugą skrzynkę, na tyle dużą, by w niej zmieścić szkatułkę z truciznami, oznaczoną insygniami skryby — chciałem stworzyć odpowiednie pozory. Miała ona też pomagać mi zawierać przypadkowe znajomości. Lotki do piór zyskałem ze schwytanej w zasadzkę gęsi. Niektóre proszki do barwienia inkaustu potrafiłem przyrządzić, przygotowałem sobie do ich przechowywania kościane tuby z zatyczkami. Ślepun niechętnie użyczył mi sierści na szorstkie pędzelki. Delikatniejsze zrobiłem z włosia króliczego, choć nie do końca spełniały moje oczekiwania. Zaczynałem popadać w zniechęcenie. Skryba z prawdziwego zdarzenia powinien być solidnie wyposażony w atramenty, pędzle i pióra, stosowne do uprawianego fachu. Niechętnie przyznałem, że księżna Cierpliwa miała rację twierdząc, iż dysponuję lekką ręką, ale nie mogę się uważać za prawdziwego skrybę. Oby tylko moje zapasy wystarczyły na prace, jakie zdołam znaleźć w drodze do Kupieckiego Brodu. Przyszedł czas, gdy byłem już wyszykowany do drogi, i jeśli miałem podróżować latem, powinienem wyruszyć wkrótce. Marzyła mi się zemsta, ale wcale nie chciałem opuszczać dotychczasowego schronienia, rezygnować z wygodnego życia. Odkąd sięgałem pamięcią, po raz pierwszy wstawałem dopiero wówczas, gdy sam się obudziłem, i jadłem, kiedy byłem głodny. Nie miałem innych obowiązków poza tymi, które sam na siebie nałożyłem. Z pewnością nic by nie 53 zaszkodziło, gdybym przeznaczył trochę czasu na polepszenie zdrowia. Choć siniaki zostawione przez żołdaków księcia Władczego dawno już zbladły i jedyną zewnętrzną oznaką moich obrażeń pozostały blizny, niekiedy rankiem czułem się dziwnie zeszty wniały, a od czasu do czasu własne ciało zaskakiwało mnie niespodziewanym bólem, gdy się raptowniej poruszyłem albo zbyt szybko obróciłem głowę. Szczególnie udane polowanie przyprawiało mnie o drżenie i przepełniało obawą przed atakiem choroby. Zdecydowałem, że nim ruszę w podróż, mądrzej będzie wyzdrowieć do końca. Tak więc odwlekałem moment opuszczenia chaty. Dni były ciepłe, łowy obfite. Czas przepływał obok, a ja doprowadzałem do porządku własne ciało. Nie byłem już silnym wojownikiem, jak poprzedniego lata, ale podczas nocnego polowania potrafiłem dotrzymać kroku Ślepunowi. Kiedy rzucałem się na zwierzynę, poruszałem się szybko i pewnie. Moje ciało zdrowiało; zostawiałem za sobą bolesną przeszłość. Pamiętałem cierpienia, ale już nie były moim udziałem. Koszmarne sny opadały ze mnie, jak ze Ślepuna ostatnie kłaki zimowej szaty. Nie znałem dotąd życia tak prostego. W końcu doszedłem ze sobą do ładu. Taki stan nigdy nie trwa długo. Wybił mnie z niego straszny sen. Tego dnia Ślepun i ja wstaliśmy przed świtem, polowaliśmy i zabiliśmy kilka tłustych królików na zboczu wzgórza podziurawionym norami. Szybko nałapaliśmy tyle, by napełnić żołądki, więc potem łowy zmieniły się w zabawę, skakanie i rozkopywanie dziur. Nim skończyliśmy, dawno minął świt. Rozłożyliśmy się w cętkowanym cieniu brzozy, jeszcze raz podjedliśmy i zapadliśmy w drzemkę. Wtedy właśnie coś — może nierówne światło słońca na zamkniętych powiekach? — wciągnęło mnie w ten sen. Znowu byłem w Koziej Twierdzy. W dawnej wartowni, rozciągnięty na zimnej kamiennej podłodze, otoczony przez ludzi o okrutnych spojrzeniach. Posadzka pod moim policzkiem lepiła się od krwi. Dyszałem otwartymi ustami, a wtedy woń i smak posoki wypełniał moje zmysły. Znowu do mnie szli. Nie tylko ten człowiek o ogromnych pięściach w skórzanych rękawicach, ale także Stanowczy — nieuchwytny, niewidzialny Stanowczy, zakradający się do mego umysłu. — Czekajcie, czekajcie — prosiłem. — Przestańcie, błagam. Nie trzeba się mnie bać, nie trzeba mnie nienawidzić. Jestem tylko wilkiem. Tylko wilkiem! Nie stanowię dla was zagrożenia. Nic wam nie zrobię, pozwólcie mi odejść. Dla was jestem niczym. Nigdy więcej nie będę wam sprawiał kłopotów. Jestem tylko wilkiem — uniosłem pysk do nieba i zawyłem. Obudziło mnie własne wycie. Dźwignąłem się na kolana, otrząsnąłem, potem wstałem na nogi. „To sen — powiedziałem sobie. — Jedynie sen". Spadł na mnie strach i wstyd. We śnie błagałem o litość, jak tego nie uczyniłem w rzeczywistości, bo nie byłem tchórzem. Czy rzeczywiście? Ciągle jeszcze czułem w ustach smak krwi. 54 „Dokąd idziesz?" — spytał leniwie Ślepun. Leżał głębiej w cieniu, zadziwiająco skutecznie ukryty. „Do wody". Poszedłem do strumienia, zmyłem z twarzy i z dłoni lepką króliczą krew, a potem się napiłem. Obmyłem twarz ponownie, wydrapałem krew z brody. Nagle poczułem, że nie chcę mieć brody. I tak nie zamierzałem się pokazywać w miejscach, gdzie mogłem napotkać kogoś, kto by mnie rozpoznał. Ruszyłem do chaty, żeby się ogolić. W drzwiach przywitał mnie zapach pleśni. Ślepun miał rację. Spanie pod dachem przytępiało węch. Aż trudno mi było uwierzyć, że w ogóle tu wytrzymywałem. Wszedłem do środka niechętnie, prychaniem wypychając z nosa człowiecze zapachy. Dwie noce wcześniej padał deszcz. W suszone mięso wkradła się wilgoć; część zdążyła się nadpsuć. Posortowałem żywność, krzywiąc nos z obrzydzenia. Miejscami zalęgły się robaki. Sprawdzając pozostałe zapasy, odpychałem od siebie dokuczliwe uczucie niepewności. Dopiero gdy sięgnąłem po nóż i musiałem oczyścić ostrze z grubej warstwy rdzy, poddałem się i dopuściłem do siebie przykrą myśl: Nie było mnie w tej chacie od ładnych paru dni. Raczej tygodni. Nie miałem pojęcia o upływie czasu. Popatrzyłem na zepsute mięso, potoczyłem wzrokiem po kurzu, który zalegał na moich rozrzuconych drobiazgach. Wsadziłem palce w brodę, zaskoczony jej długością. Brus i Cierń odeszli stąd całe tygodnie, a nie dni wcześniej. Stanąłem na progu, wyjrzałem. Gdzie niegdyś wydeptaliśmy na łące ścieżki, teraz rosła wysoka trawa. Wiosenne kwiaty, zielone jagody na krzewach — dawno zniknęły. Obejrzałem własne ręce; brud na nadgarstkach, stara krew zaschnięta pod paznokciami. Kiedyś jedzenie surowego mięsa budziło we mnie wstręt. Teraz myśl o gotowaniu wydawała się dziwna i obca. Nie miałem ochoty zastanawiać się nad sobą. — Może później — usłyszałem własny głos. — Jutro, kiedy indziej. Teraz poszukam Ślepuna. „Jesteś zmartwiony, bracie?" „Tak. — I dodałem z wysiłkiem: — Nie możesz mi pomóc. To człowiecze zmartwienie, muszę mu sprostać sam". „Lepiej bądź wilkiem" — poradził mi leniwie. Zbrakło mi siły, by odpowiedzieć. Popatrzyłem na siebie, na brudną koszulę i spodnie. Ubranie miałem oblepione błotem i zaskorupiałą krwią, na kolanach podarte w strzępy. Z drżeniem serca przypomniałem sobie nieszczęśników dotkniętych kuźnicą i okrywające ich łachmany. Czy stałem się taki jak oni? Ściągając koszulę, skrzywiłem się od smrodu. Wilki to czyste stworzenia. Ślepun codziennie odprawiał toaletę. 55 — Wystarczyło, że Brus zostawił mnie samego. Jestem gorszy niż zwierzę — powiedziałem na głos, przez co słowa nabrały większej mocy. — Niepomny mijającego czasu, brudny, bez celu w życiu, dbam tylko o jedzenie i spanie. Oto przed czym mnie ostrzegał przez długie lata. Postąpiłem wbrew jego naukom, potwierdziłem jego obawy. Pracowicie rozpaliłem ogień w kominku. Wiele razy chodziłem po wodę do strumienia, nim napełniłem ciężki kocioł, w którym swego czasu pasterze wytapiali tłuszcz. Gdy woda się grzała, zbierałem mydlnicę i skrzyp. Wreszcie napełniłem do połowy koryto ustawione przed chatą. Nigdy w życiu nie byłem taki brudny. Szorstkim skrzypem zeskrobałem z siebie kilka warstw naskórka i długo się szorowałem, zaciskając zęby, nim w końcu uznałem, że jestem czysty. W wodzie pływało mnóstwo pcheł. Odkryłem także kleszcza na karku; przypaliłem go rozżarzoną gałązką z kominka. Umyłem włosy, rozczesałem je i znowu związałem w kucyk, na żołnierską modłę. Ogoliłem się przed lusterkiem zostawionym przez Brusa, a potem długo oglądałem własną twarz. Opalone czoło, blada broda i policzki. Nim zagrzałem więcej wody, namoczyłem ubranie i z dużym trudem je uprałem, zacząłem rozumieć fanatyczne upodobanie Brusa do czystości. Jedynym sposobem ocalenia spodni okazało się obcięcie ich na wysokości kolan, a i tak nie wyglądały najlepiej. W następnej kolejności sprałem spleśniały zapach z łóżka i zimowych ubrań. Część mojego ciepłego płaszcza przydała się na gniazdo jakiejś myszy. Zacerowałem dziurę, najlepiej jak potrafiłem. Gdy wkładałem wilgotne spodnie, podniosłem wzrok i dostrzegłem pod krzakiem Ślepuna. „Znowu pachniesz jak człowiek". „Dobrze czy źle?" „Nie tak dobrze jak wilk, ale wolę to niż smród zepsutego łupu. — Wstał, przeciągnął się, jakby kłaniając przede mną: wysunął przednie łapy, wyciągnął szyję. Palce rozczapierzył szeroko. — Więc w końcu chcesz jednak być człowiekiem. Ruszamy niedługo?" „Tak. Pójdziemy na zachód, w górę Rzeki Koziej". „Aha". — Kichnął, potem nagle przewrócił się na bok, przetoczył na grzbiet. Tarzał się po ziemi, uszczęśliwiony niczym szczeniak, wbijając pył w sierść, wreszcie zerwał się na nogi i otrząsnął od nosa po czubek ogona. Tak spokojnie przyjął moją nagłą decyzję, że aż zrobiło mi się nieswojo. W co ja go wciągałem? O zmierzchu wszystkie ubrania i reszta mojego skromnego dobytku były jesz-cze wilgotne. Wysłałem Slepuna na samotne łowy. Wiedziałem, że nieprędko wróci. Księżyc w pełni płynął po czystym niebie, zwierzyny będzie w bród. Wróciłem do chaty, dorzuciłem do ognia i upiekłem ciasto. Do mąki dostały się robaki, więc lepiej było ją teraz zjeść, niż potem wyrzucić. Zwykłe ciasto z resztką miodu smakowało wybornie. Wiedziałem, że powinienem zapewnić sobie do jedzenia 56 coś innego niż mięso i garść jakiejś zieleniny. Zaparzyłem herbatę z dzikiej mięty oraz kwiatów pokrzywy i ona także mi smakowała. Rozpostarłem przed kominkiem koc, który już prawie wysechł, ułożyłem się wygodnie. Trochę drzemałem, trochę patrzyłem w ogień. Sięgnąłem ku Ślepuno-wi Rozumieniem, proponując, by przyszedł do mnie, ale z pogardą odrzucił moje towarzystwo, wybierając świeże mięso i miękką trawę pod dębem na przeciwległym krańcu łąki. Byłem sam i po raz pierwszy od kilku długich miesięcy byłem człowiekiem. Wrażenie trochę dziwne, ale przyjemne. W pewnym momencie odwróciłem się na drugi bok i wówczas dostrzegłem tobołek pozostawiony na stołku. Znałem na pamięć wszystkie, nawet najdrobniejsze przedmioty w izbie. Kiedy ostatnio stąd wychodziłem, tego tobołka tutaj nie było. Podniosłem go, obwąchałem, odkryłem na nim leciutką woń Brusa i trochę własnego zapachu. W chwilę później zorientowałem się, co zrobiłem i sam siebie zganiłem. Powinienem zacząć się zachowywać, jakby mnie cały czas ktoś obserwował, inaczej znowu zostanę oskarżony o używanie Rozumienia i zabity. Nie był to duży tłumoczek. W środku znajdowała się jedna z moich koszul z zamkowej skrzyni, brązowa i miękka — moja ulubiona. Do niej para wąskich spodni. W koszulę zawinięty był gliniany garnczek z maścią leczącą skaleczenia, oparzenia i siniaki, robioną przez Brusa. Prócz tego solidny skórzany pas. I jeszcze cztery srebrne monety w sakiewce. Błazen wyhaftował na niej kozła. Dłuższy czas wpatrywałem się w ozdobę. Kozioł miał głowę spuszczoną nisko — przypominał herb Przezornych, ale szykował się do walki z wilkiem. Trudno nie zrozumieć. Ubrałem się w rzeczy z tobołka. Przykro mi było, że nie spotkałem się z Brusem, a jednocześnie odetchnąłem z ulgą. Przypuszczam, że on musiał się czuć podobnie, gdy dotarłszy tutaj, nikogo nie zastał. Czy przyniósł to piękne ubranie, bo chciał mnie przekonać, żebym z nim poszedł? Czy raczej zamierzał mi iycTyi szczęśliwej drogi? Próbowałem się nie zastanawiać nad jego intencjami ani nad reakcją na widok opuszczonej chaty. Znowu odziany w czyste rzeczy czułem się o wiele bardziej jak człowiek. Założyłem pas z przywieszonym nożem w pochwie oraz sakiewką. Przyciągnąłem stołek do kominka, usiadłem. Zapatrzyłem się w ogień. W końcu pozwoliłem sobie pomyśleć o tamtym śnie. Żelazna obręcz ścisnęła mi pierś. Czy byłem tchórzem? Nie miałem co do tego pewności. Zamierzałem się udać do Kupieckiego Brodu i zabić księcia Władczego. Czy tchórz by się podjął takiego zadania? „Może tak — podszepnął mi mój zdradziecki umysł. — Może tchórz by się tego podjął, jeśli byłoby to łatwiejsze niż poszukiwanie prawowitego władcy". Odsunąłem od siebie niewygodną myśl. Wróciła od razu. Czy zamiar zabicia księcia Władczego był koniecznością, czy tylko moim pragnieniem? Dlaczego miałoby to mieć jakiekolwiek znaczenie? Chyba powinienem raczej odszukać króla Szczerego. 57 Podobne rozmyślania nie miały najmniejszego sensu, dopóki nie zyskałem pewności, że król Szczery żyje. Gdybym zdołał sięgnąć ku niemu Mocą, mógłbym łatwo rozwiązać ten problem. Niestety, nigdy nie umiałem rozporządzać własną Mocą. Dopilnował tego Konsyliarz, naznaczył mnie piętnem, odebrał mi siłę wrodzonego talentu, przemienił go w zdolność kapryśną i zawodną. Czy mogłem to jeszcze odwrócić? Skoro chciałem pokonać członków kręgu księcia Władczego, musiałem doskonale opanować władanie królewską magią. Czy można tego dokonać samemu? Jak człowiek może się czegoś wyuczyć, skoro nawet nie zna pełnych możliwości wiedzy, którą chciałby posiąść? Nie wiedziałem, czego Konsyliarz pozbawił mnie na zawsze, czym obciążył mnie do końca życia, czego król Szczery nigdy nie miał czasu przede mną odsłonić. Jak miałem się tego wszystkiego nauczyć sam? Nie chciałem myśleć o królu Szczerym. Stąd właśnie wiedziałem, że zdecydowanie powinienem. Spowinowacony z nim przez więzy krwi i więzy Mocy przywykłem, że znam go jak nikogo innego. „Być otwartym na Moc — powiedział mi kiedyś — to po prostu nie być zamkniętym". Prowadzona Mocą walka z Zawy-spiarzami stała się jego życiem, odebrała mu młodość i siły. Nigdy nie miał czasu nauczyć mnie panowania nad talentem do korzystania ze starodawnej królewskiej magii; udzielił mi jedynie kilku krótkich lekcji. Moc miał tak silną, że potrafił narzucić mi więź i być ze mną przez całe dni, a nawet tygodnie. Pewnego razu, gdy siedziałem w jego pracowni, w jego krześle, przed jego roboczym stołem, udało mi się ku niemu sięgnąć. Przede mną leżały przyrządy używane przez niego do tworzenia map oraz osobiste drobiazgi. Myślałem wtedy o nim, pragnąłem, żeby był w domu, żeby władał królestwem — i zwyczajnie sięgnąłem ku niemu Mocą. Łatwo, bez żadnych przygotowań, właściwie bezwiednie. Próbowałem teraz wprowadzić siebie w podobny stan. Nie było tutaj biurka króla Szczerego, nie było jego ulubionych przedmiotów, ale gdy zamknąłem oczy, wyraźnie stryja widziałem. Wziąłem głęboki oddech i przywołałem znajomy wizerunek. Król Szczery był szerszy w ramionach ode mnie, chociaż odrobinę niższy. Miał podobnie jak ja ciemne oczy i włosy rodu Przezornych, lecz jego oczy osadzone były głębiej, a niesforne włosy i brodę przetykały nitki srebra. Za moich chłopięcych czasów imponował siłą. Miecz albo pióro trzymał w dłoni z równą łatwością. Mijające lata zrobiły swoje. Zbyt wiele czasu spędzał bez ćwiczeń fizycznych, Mocą ochraniając nasze wybrzeże przed najeźdźcami. Kiedy jego muskuły wiotczały, aura królewskiej magii rosła w siłę, aż stojąc przy nim człowiek czuł się jak przy rozpalonym piecu. W obecności stryja znacznie bardziej byłem świadom jego Mocy niż cielesnej powłoki. Pachniał — pamiętałem dobrze — ostrymi woniami barwnych inkaustów, których używał do rysowania map, szlachetnym pergaminem, a później w jego oddechu często odnajdywałem woń kozłka. 58 — Stryj Szczery — powiedziałem miękko. Słowa odbiły się echem od murów obronnych wzniesionych w moim umyśle. Otworzyłem oczy. Nie mogłem sięgać Mocą, póki nie zburzyłem tych murów. Przypominanie sobie króla Szczerego nic nie da, póki nie otworzę drogi dla Mocy, póki nie dam jemu dostępu do swego umysłu. Dobrze więc. To przecież łatwe. Wystarczy się zapomnieć. Patrzyłem w ogień, na wzlatujące w górę iskierki. Tańczące, pływające w powietrzu iskierki. Uśpić własną czujność. Nie pamiętać, jak Stanowczy grzmocił Mocą w te mury i omal ich nie rozbił. Nie pamiętać, że obrona tych ścian była dla mnie najważniejsza, nawet wówczas, gdy katowali moje ciało. Nie pamiętać tego przyprawiającego o mdłości uczucia zniewolenia, kiedy Prawy wtargnął do mojego umysłu. Nie pamiętać, jak Konsyliarz okaleczył i poznaczył bliznami mój talent do korzystania z królewskiej magii, kiedy nadużył pozycji mistrza Mocy, by narzucić mi swoją wolę. Wróciły do mnie w pamięci słowa stryja; brzmiały tak wyraźnie, jakby stał tuż obok. „Konsyliarz cię okaleczył. Otoczyłeś się potężnymi murami, których nie potrafię skruszyć, choć jestem silny we władaniu Mocą. Będziesz musiał je zburzyć sam, a to trudne przedsięwzięcie". Słowa te zostały wypowiedziane wiele lat temu, na długo przed atakiem Stanowczego. Uśmiechnąłem się gorzko. Czy moi wrogowie wiedzieli, że udało im się pozbawić mnie talentu do korzystania z królewskiej magii? Prawdopodobnie niewiele ich to obchodziło. Powinienem to zapisać dla potomności. Pewnego dnia jakiś władca może skorzysta z mojego przekazu, wiedząc, że jeśli się człowieka obdarzonego Mocą zrani dostatecznie mocno, można go zamknąć w nim samym i całkowicie pozbawić magicznych zdolności. Król Szczery nigdy nie znalazł czasu, by mnie nauczyć, jak burzyć własne mury obronne. O ironio, zdążył mi pokazać, jak je umacniać, bym mógł przed nim chronić swe intymne marzenia. Może byłem zbyt pojętnym uczniem? Czy kiedykolwiek znajdę czas, aby odmienić ten stan rzeczy? „Mieć czas, nie mieć czasu, co za różnica? — przerwał mi Ślepun, wyraźnie znudzony. — Ludzie strasznie się przejmują czasem. Tyle o nim myślisz, że aż zaczyna mi się kręcić w głowie. Po co w ogóle wracasz do dawnych śladów? Szukaj nowych, na końcu może być zdobycz. Jeśli chcesz upolować zwierzynę, musisz ją znaleźć. To wszystko. Nie możesz powiedzieć: tropienie zabiera za dużo czasu, chcę od razu jeść. To się ze sobą łączy. Tropienie oznacza początek jedzenia". „Nie rozumiesz — zbyłem go znużony. — Dzień ma określoną liczbę godzin, a moje istnienie pewną liczbę dni". „Dlaczego dzielisz życie na kawałki i nadajesz im nazwy? Godziny, dni... Jeśli upoluję królika, jem królika. — Zaspane prychnięcie pełne pogardy. — A kiedy ty upolujesz królika, dzielisz go i nazywasz: kości, mięso, futro, wnętrzności. Dlatego nigdy nie masz dosyć". 59 „Co więc mam czynić, mędrcze ty mój?" „Przestań skamleć i rób swoje. Żebym wreszcie mógł się przespać". Trącił mnie lekko myślą, jak kompan szturcha łokciem w bok drugiego, gdy ten na ławie w karczmie za bardzo się przysunie. Nagle zdałem sobie sprawę, jak blisko byliśmy przez ostatnie tygodnie. Swego czasu ja burczałem na niego, że ciągle tkwił w moim umyśle. Nie chciałem jego towarzystwa, kiedy byłem sam na sam z Sikorką, i próbowałem mu wytłumaczyć, że takie spotkania muszą należeć tylko do mnie. Teraz jego szturchaniec uświadomił mi dobitnie, że przywarłem do niego tak mocno, jak on do mnie, będąc szczeniakiem. Pohamowałem pierwszy impuls, by się go kurczowo przytrzymać. Poprawiłem się na stołku i zapatrzyłem w ogień. Obniżyłem mury. Długi czas siedziałem bez ruchu, nawet nie oblizałem wyschniętych warg. Oczekiwałem ataku. Skoro nic się nie stało, ostrożnie znowu opuściłem mury. Odrobinę. Mieli mnie za zmarłego, przypomniałem sobie. Nie będą czatowali, żeby wciągnąć w zasadzkę trupa. Nadal jednak nie było mi łatwo borykać się z własną obroną. O wiele łatwiej nie mrużyć oczu, kiedy się patrzy na roziskrzoną słońcem wodę, albo stać nieruchomo w oczekiwaniu na cios. W końcu jednak mi się powiodło, poczułem Moc przepływającą przez wszystko dookoła, obmywającą mnie, jakbym był kamieniem wystającym z rwącej rzeki. Wystarczyło się zanurzyć, by znaleźć króla Szczerego. Albo Stanowczego, albo Mocarnego, albo Bystrego. Zadrżałem i rzeka się cofnęła. Wziąłem się w garść, wróciłem do nurtu. Długi czas stałem niezdecydowany na brzegu, zbierając się na odwagę. Trzeba by sprawdzić tę rzekę. Wejść, czy nie wejść? Wejść. Porwany przez wartki prąd obracałem się i obracałem, rozpadłem jak przegniła konopna lina. Poszczególne nitki przerywały się i odkręcały ode mnie, znikały kolejne warstwy mojego jestestwa: wspomnienia, uczucia, najskrytsze, najważniejsze myśli, odpryski poezji, którą się czuje, która uderza głębiej niż zrozumienie, pamięć powszednich dni... wszystko to odpadało ode mnie w strzępach. Było mi tak dobrze. Wystarczyło nic nie robić. Lecz to by oznaczało, że Konsyliarz ocenił mnie właściwie. „Królu Szczery!" Nie doczekałem się odpowiedzi. Nie było go tutaj. Wróciłem. A więc mogłem to zrobić, potrafiłem utrzymać się w rwącej rzece Mocy. Dlaczego do tej pory było to takie trudne? Odsunąłem na bok niewczesne pytanie i rozważyłem najgorsze. Zaledwie kilka miesięcy temu król Szczery był żywy. Mówił do mnie: „Powiedz im, że Szczery żyje". Powiedziałem, ale oni nie zrozumieli i nie podjęli żadnego działania. A czymże był ten przekaz, jeśli nie wołaniem o pomoc? Mój król wzywał ratunku i nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Nagle zupełnie łatwo: krzyk przesłany Mocą, który wydobył się ze mnie, jak gdyby życie wyprysnęło mi z piersi w tęsknym, przestraszonym wołaniu. 60 „Królu Szczery!!!" „... Rycerski?" Cichy szept musnął moją świadomość, ledwie wyczuwalny, niczym ćma uderzająca w grubą okiennicę. Nadeszła moja kolej, by sięgnąć, pochwycić i wydobyć na powierzchnię. Rzuciłem się w jego stronę, odnalazłem. Jego obecność migotała niepewnie, jak płomień świecy tonący w kałuży wosku. Wiedziałem, że wkrótce zgaśnie. Miałem tysiąc pytań. Zadałem najważniejsze. „Królu Szczery, czy możesz zaczerpnąć mojej energii, nie dotykając mnie?" „Bastardzie? — Pytanie jeszcze słabsze, jeszcze bardziej niepewne. — Myślałem, że wrócił Rycerski... — Chwiał się na progu ciemności. — ... Że zdejmie ze mnie ten ciężar..." „Królu mój, pomyśl i odpowiedz, czy możesz zaczerpnąć ze mnie energii? Czy możesz to zrobić teraz?" „Nie... nie mogę... sięgnąć. Bastardzie..." Przypomniałem sobie króla Roztropnego, który czerpał ze mnie energię, by sięgnąć Mocą ku swemu synowi i pożegnać się z nim na zawsze. I przypomniałem sobie, jak Prawy oraz Pogodna zaatakowali władcę, jak wyssali z niego całą siłę —jak go zamordowali. Przypomniałem sobie jak zmarł, jak przestał istnieć — na podobieństwo mydlanej bańki. Jak gasnąca iskierka. „Królu Szczery!!!" Rzuciłem się do niego, owinąłem się dookoła, umocniłem go, tak samo jak on często czynił ze mną. „Weź moją energię, panie" — poleciłem i otworzyłem się przed nim szeroko. Kazałem sobie uwierzyć, że dotknął dłonią mego ramienia, próbowałem sobie przypomnieć, co czułem w chwilach, gdy on lub król Roztropny brali ode mnie energię. Płomyk życia króla Szczerego podskoczył nagle w górę, a po chwili już palił się równo i wysoko. „Dosyć — ostrzegł mnie, zaraz dodał silniej: — Uważaj na siebie, chłopcze!" „Jestem mocny" — zapewniłem go i przesłałem następną porcję energii. „Dosyć!" — Odsunął się ode mnie zdecydowanie. Odniosłem wrażenie, jakbyśmy odstąpili o krok jeden od drugiego. Nie widziałem jego ciała, lecz wyczuwałem ogromne znużenie. Nie było to zdrowe zmęczenie, przychodzące po długim dniu pełnym zajęć, ale wielkie osłabienie człowieka, który dzień po dniu wykonywał ciężką, monotonną pracę, nie mając wystarczającej ilości jedzenia, nie znając odpoczynku. Dałem królowi energię, lecz nie zdrowie, więc szybko zużyje siły zaczerpnięte ode mnie, gdyż nie dawały prawdziwego pokrzepienia, podobnie jak napar z kozłka nie zastąpi pożywnego posiłku. „Gdzie jesteś, panie?" — spytałem. „W górach — odparł z ociąganiem i dodał: — Nie mogę zdradzić więcej. Nie powinniśmy używać Mocy. Są tacy, którzy będą próbowali nas podsłuchać". 61 Przecież jednak nie zerwał kontaktu, a ja wiedziałem, że równie gorąco jak ja pragnie zadawać pytania. Co mogłem mu powiedzieć? Nie wyczuwałem w naszym strumieniu Mocy nikogo poza nami, ale nie byłem pewien, czybym się zorientował, gdyby nas ktoś szpiegował. Przez długi czas po prostu utrzymywaliśmy kontakt w formie zwykłej świadomości wzajemnego istnienia. „Musisz być ostrożniejszy — rzekł wreszcie król Szczery. — Ściągniesz na siebie kłopoty. Mimo wszystko cieszę się, że ku mnie sięgnąłeś. Dawno już nie miałem obok siebie przyjaznej duszy". „Wobec tego warto było ryzykować. — Po krótkim zastanowieniu zdecydowałem, że nie zdołam tej myśli zatrzymać dla siebie: — Królu, muszę wykonać pewne zadanie. Natychmiast potem przyjdę do ciebie". Coś od niego poczułem... Chyba wdzięczność, tak wielką, że aż upokarzającą. „Mam nadzieję, że nadal tutaj będę. — Potem dodał bardziej surowo: — Nie wymieniaj imion, sięgaj Mocą, tylko kiedy jest to absolutnie konieczne. — I jeszcze kilka słów, łagodniej: — Uważaj na siebie, chłopcze. Bądź bardzo ostrożny. Oni nie znają litości". Zniknął. Całkowicie zerwał kontakt. Miałem nadzieję, że gdziekolwiek jest, użyje energii, której mu użyczyłem, do znalezienia żywności oraz bezpiecznego schronienia. Wyczuwałem, że żyje jak ścigana zwierzyna, że wiecznie jest ostrożny, zawsze głodny. Łup, podobnie jak ja. Odbierałem coś jeszcze. Był ranny? Miał gorączkę? Drżałem. Starczyło mi rozumu, żeby nie próbować wstawać. Zwykłe sięganie Mocą wymagało ode mnie niemałego wysiłku, a przecież dodatkowo otwarłem się na króla Szczerego i oddałem mu energię. Po kilku chwilach, gdy drżenie osłabnie, zaparzę sobie kozłka, odzyskam siły. Na razie siedziałem, patrzyłem w ogień i myślałem o ukochanym stryju. Opuścił Kozią Twierdzę minionej jesieni. Zdawać się mogło, że od tamtego dnia upłynęła wieczność. Gdy ruszał na wyprawę, król Roztropny żył jeszcze, a księżna Ketriken była w odmiennym stanie. Szkarłatne okręty z Wysp Zewnętrznych napadały wybrzeże kraju trzeci już rok, a wszystkie nasze wysiłki przegnania ich od granic spełzały na niczym. Dlatego właśnie książę Szczery, następca tronu Królestwa Sześciu Księstw, wypuścił się w góry. Chciał odszukać naszych legendarnych sojuszników, Najstarszych. Wedle dawnych przekazów, dziesiątki lat temu odnalazł ich król Mądry. Pomogli wówczas Królestwu Sześciu Księstw pokonać wroga. Przyrzekli powrócić, gdybyśmy jeszcze kiedykolwiek ich potrzebowali. I tak książę Szczery zostawił tron, małżonkę i królestwo — i wyruszył na poszukiwanie dawnych sprzymierzeńców, by przypomnieć im przyrzeczenie. Jego wiekowy ojciec, król Roztropny, został w kraju. Został także najmłodszy syn królewski, książę Władczy. 62 Gdy tylko następca tronu opuścił stolicę, książę Władczy powstał przeciwko niemu. Nadskakiwał księstwom śródlądowym, a ignorował potrzeby księstw nadbrzeżnych. Podejrzewałem, że był także źródłem plotek, które z wyprawy księcia Szczerego czyniły temat drwin, a samego następcę tronu przedstawiały jako nieodpowiedzialnego głupca, jeśli nie człowieka szalonego. Krąg Mocy, choć zaprzysiężony następcy tronu, od dawna pozostawał na usługach księcia Władczego. Najmłodszy królewski syn wykorzystał ludzi utalentowanych do obwieszczenia, że książę Szczery w drodze stracił życie. Następnie ogłosił się następcą tronu. Nad schorowanym królem Roztropnym miał władzę absolutną. Oznajmił ludowi, że przeniesie dwór w głąb lądu, pozostawiając Kozią Twierdzę na łaskę i niełaskę szkarłatnych okrętów. Gdy zdecydował, że król Roztropny oraz księżna Ketri-ken mają wyruszyć wraz z nim, Cierń doszedł do wniosku, że pora przystąpić do działania. Wiedzieliśmy, iż żadnemu z tych dwojga książę Władczy nie pozwoli stanąć na drodze do tronu. Dlatego też ułożyliśmy plan, wedle którego oboje mieli zniknąć w wieczór, gdy najmłodszy królewski syn obwołał się następcą tronu. Nic nie poszło zgodnie z planem. Najpierw władcy księstw nadbrzeżnych, bliscy buntu, próbowali zwerbować mnie dla swojej rebelii. Zgodziłem się poprzeć ich cele, w nadziei utrzymania Koziej Twierdzy jako warownego miasta wiernego księciu Szczeremu. Potem, nim zdołaliśmy króla wyprowadzić z zamku, dwóch członków kręgu Mocy odebrało mu życie. Z Koziej Twierdzy uciekła tylko księżna Ketriken. Zabiłem dwoje morderców króla. Zostałem pochwycony. Byłem torturowany i obwiniony o używanie magii Rozumienia. Księżna Cierpliwa, małżonka mojego ojca, wstawiała się za mną, ale bezskutecznie. Gdyby Brus nie zdołał przemycić do lochu trucizny, zostałbym powieszony nad wodą i spalony. Moja dusza zamieszkała w Ślepunie, a księżna Cierpliwa odebrała z więziennej celi martwe ciało Bastarda i pochowała je w grobie. Nie wiedziała, że wkrótce potem Cierń oraz Brus wydobyli mnie z mogiły. Zamrugałem, odwróciłem wzrok od ognia. Płomienie przygasały. Podobnie wyglądało teraz moje życie — zostały po nim tylko popioły. Nie miałem sposobu na odzyskanie ukochanej kobiety: Sikorka wierzyła, że umarłem, i bez wątpienia ze wstrętem myślała o moim Rozumieniu. Zresztą odeszła ode mnie, zanim jeszcze zakończyłem życie jako Bastard Rycerski. Znałem ją od dzieciństwa, razem dokazywaliśmy na ulicach i w dokach Koziej Twierdzy. Nazywała mnie wtedy Nowy, sądziła, że byłem najpierw chłopcem stajennym, a potem paziem skryby. Pokochała mnie, nim się dowiedziała, że w rzeczywistości jestem królewskim potomkiem z nieprawego łoża, którego ujawnienie zmusiło księcia Rycerskiego do rezygnacji z praw do tronu. Gdy poznała moje prawdziwe pochodzenie, omal jej nie straciłem. Cudem udało mi sieją wówczas przekonać, by mi zaufała raz jeszcze. Przez rok z okładem byliśmy razem, na przekór wszelkim przeciwnościom losu. Musiałem przedkładać obowiązki wobec króla ponad nasze wspólne pragnienia, ale ona znosiła wszystko z niewiarygodną cierpliwo- 63 ścią. Król nie dał mi pozwolenia na małżeństwo — Sikorka przyjęła to z cichą rezygnacją. Przeznaczył mnie innej kobiecie — nawet z tym się pogodziła. Była straszona, nazywana dziewką Bastarda, cierpiała wzgardę, a ja nie potrafiłem jej obronić. Przetrwała wszystko... aż pewnego dnia mi powiedziała, że pojawił się w jej życiu ktoś inny, ktoś, kogo darzy miłością, kto jest dla niej najważniejszy na świecie, tak jak dla mnie król. I wtedy ode mnie odeszła. Nie mogłem jej za to winić. Mogłem tylko tęsknić. Zamknąłem oczy. Byłem zmęczony, do cna wyczerpany. Król Szczery zabronił mi używać Mocy, chyba że w razie absolutnej konieczności. Z pewnością nikomu nie stanie się krzywda, jeśli spróbuję zerknąć na Sikorkę. Tylko na nią spojrzę, tylko sprawdzę, czy ma się dobrze... Pewnie nawet mi się nie uda, ale nikomu nic się nie stanie, jeżeli spróbuję. Powinno to być łatwe. Bez wysiłku przypominałem ją sobie w najdrobniejszych szczegółach. Tak często wdychałem jej zapach — woń ziół, których używała do robienia pachnących świec, i ciepła jej skóry. Znałem każdy odcień głosu, wiedziałem, jak dźwięczał niższymi tonami, kiedy się śmiała. Pamiętałem zarys policzka, pamiętałem, jak unosiła brodę, kiedy była na mnie zła. Znałem połysk gęstych brązowych włosów i wyzywające spojrzenie ciemnych oczu. Pamiętałem, jak ujmowała moją twarz mocno w obie dłonie, kiedy mnie całowała... Podniosłem rękę do twarzy, chciałem tam znaleźć jej dłoń, którą mógłbym schwycić i zatrzymać na zawsze. Zamiast niej poczułem nierówne zgrubienie blizny. Głupie łzy sparzyły mnie pod powiekami. Zamrugałem, przez chwilę ogień był zamglony, nim odzyskałem ostrość widzenia. „Jestem zmęczony" — pomyślałem. Zbyt zmęczony, żeby szukać Sikorki królewską magią. Powinienem się przespać. Przez chwilę zapragnąłem się uwolnić od tych zbyt trudnych emocji, ale przecież są nieodłączną częścią ludzkiego życia. Zgodziłem się na nie, kiedy postanowiłem być znowu człowiekiem. Może rozsądniej było zostać wilkiem. Zwierzęta na pewno nie doświadczają podobnych rozterek. Gdzieś daleko, w gęstej ciszy nocy, samotny wilk uniósł pysk wysoko do nieba i zawył przeciągle, śląc ku gwiazdom rozpaczliwą samotność. 5. DROGA NADRZECZNA Linia brzegowa Księstwa Koziego, najstarszego pośród należących do Królestwa Sześciu Księstw, ciągnie się od Wysokich Doków daleko na południe aż po ujście Rzeki Koziej i Zatokę Kozią. Wyspa Rogowa także należy do Księstwa Koziego. Zamożność tej ziemi ma dwa główne źródła: bogate obszary połowów, z których korzysta lud zamieszkujący nad samym brzegiem morza, oraz handel rzeczny rozkwitający wzdłuż Rzeki Koziej, po której do księstw śródlądowych płyną najróżniejsze towary. Rzeka Kozia jest szeroka, bystra, wije się meandrami, a wiosną często wylewa. Dzięki wartkiemu nurtowi pozostaje spławna przez okrągły rok. W całej historii Księstwa Koziego zanotowano tylko cztery przypadki odstępstwa od tej reguły, a wszystkie w czasie wyjątkowo srogich zim. W górę rzeki odprawiane są nie tylko ładunki z Księstwa Koziego wysyłane do księstw śródlądowych; jej wodami podróżują wszelkie dobra z księstw Cypla oraz Dębów, a także, co oczywiste, egzotyczne wytwory z Krainy Miedzi i z samego Miasta Wolnego Handlu. W dól rzeki płynie wszystko, co mają do zaoferowania księstwa śródlądowe, oraz wspaniale futra i bursztyny Królestwa Górskiego. * * * Obudziłem się, bo Ślepun szturchnął mnie zimnym nosem w policzek. Właściwie nie tyle się obudziłem, ile odzyskałem mglistą świadomość otoczenia. W głowie czułem łupanie, twarz miałem dziwnie zesztywniałą. Kiedy dźwignąłem się i usiadłem na podłodze, odtoczyła się ode mnie pusta flaszka po winie z bzu. „Bardzo mocno śpisz. Jesteś chory?" „Nie, tylko głupi". „Nigdy dotąd nie zauważyłem, żebyś z tego powodu tak mocno spał". Znowu trącił mnie nosem, a ja go odsunąłem. Zacisnąłem powieki, po chwili otworzyłem oczy. Nic nie pomogło. Dorzuciłem kilka patyków do żaru w kominku. — Już rano? — spytałem nieprzytomnie. 65 „Światło właśnie zaczyna się zmieniać. Powinniśmy wracać do króliczych nor". „Idź sam. Nie jestem głodny". „Jak wolisz". Ruszył do drzwi, zatrzymał się w progu. „Wiesz, co myślę? Że to sypianie między ścianami nie wychodzi ci na zdrowie". — I zniknął. Szary cień za progiem. Położyłem się wolno, zamknąłem oczy. Musiałem się koniecznie zdrzemnąć, chociaż kilka chwil. Gdy ponownie otworzyłem oczy, przez otwarte na oścież drzwi wlewało się światło dnia. Sięgnąwszy Rozumieniem, znalazłem sytego wilka, drzemiącego w cętkowanym cieniu pomiędzy wielkimi korzeniami dębu. Dla Ślepuna jasny słoneczny dzień miał niewielką wartość. Dzisiaj wyjątkowo byłem skłonny się z nim zgodzić, lecz mimo wszystko nie zrezygnowałem z powziętego wczoraj postanowienia. Zacząłem doprowadzać chatę do porządku. Po jakimś czasie przyszło mi do głowy, że najprawdopodobniej nigdy tu nie wrócę. Wiedziony nawykiem skończyłem zamiatanie, a na koniec jeszcze opróżniłem palenisko z popiołów i przyniosłem z lasu nowych drew na rozpałkę. Może do chaty zawita ktoś szukający schronienia. Poskładałem wyprane, suche już ubranie i ułożyłem na stole wraz z innymi przedmiotami codziennego użytku, które zamierzałem zabrać. Żałośnie mało, jeśli się na to patrzyło jak na cały mój majątek. Przerażająco dużo, gdy sobie uzmysłowiłem, że będę musiał wszystko dźwigać na własnych plecach. Zanim przystąpiłem do pakowania dobytku, ruszyłem jeszcze nad strumień; chciałem się napić i obmyć. Wracając do chaty rozmyślałem o tym, że Ślepun będzie niezadowolony z podróży za dnia. Nagle spostrzegłem, że z niewiadomej przyczyny zostawiłem świeżo wyprane spodnie na progu. Podniosłem je, rzuciłem na stół. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że nie jestem sam. Powinienem był się wcześniej domyślić, ale dawno wyzbyłem się wszelkiej ostrożności. Zdążyłem już zapomnieć o czasach, gdy żyłem w ciągłym niebezpieczeństwie. Zbyt polegałem teraz na zmyśle Rozumienia, za mocno ufałem, że da mi on znać, jeżeli się ktoś pojawi. Nieszczęśników dotkniętych kuźnicą nie sposób wyczuć Rozumieniem. Z Mocy także nie ma w ich wypadku żadnego pożytku. Pojawili się we dwóch; obaj młodzi i — sądząc z wyglądu — stosunkowo niedawno okaleczeni straszną przypadłością. Ubrania mieli w nie najgorszym stanie, a choć niezbyt czyści, nie byli obrośnięci brudem i włosy mieli raczej potargane, niż splątane w kołtuny, co zwykłem utożsamiać z ludźmi przeklętymi kuźnicą. Nikomu nie udało się odkryć, jakiej czarnej magii używali najeźdźcy przybywający na szkarłatnych okrętach. Brali jeńców, a po niedługim czasie ich wypuszczali, zmienionych w istoty pozbawione odczuć. Wiedzieliśmy tylko, że jedy- 66 nym lekarstwem na tę chorobę była miłosierna śmierć. Ludzie dotknięci kuźnicą stanowili najgorsze przekleństwo w czas wojny z Zawyspiarzami. Jeszcze długo po tym, jak wraże okręty znikały za horyzontem, w Królestwie Sześciu Księstw toczyła się bratobójcza walka. Nie wiadomo było, co gorsze: dniem i nocą nie spuszczać krewniaka z oka, wiedząc, że nie cofnie się on przed kradzieżą, morderstwem albo gwałtem, czy zabić go własnymi rękami. Do tej pory spotykałem podobnych nieszczęśników zimą, gdy byli osłabieni i wycieńczeni. Do moich obowiązków królewskiego skrytobójcy należało oczyszczanie z tych ludzi terenów wokół Koziej Twierdzy. Teraz przerwałem im grzebanie w moich rzeczach. Ręce mieli pełne podsuszonego mięsa i jedli. Zerkali podejrzliwie jeden na drugiego — ludzie dotknięci kuźnicą, choć niekiedy razem podróżują, nie znają lojalności. Może towarzystwo innej istoty ludzkiej jest dla nich ledwie nawykiem. Widywałem, jak skakali sobie do gardeł, skłóceni o zagrabiony dobytek albo dlatego, że byli głodni. Spojrzeli na mnie, zamarłem w bezruchu. Przez dłuższą chwilę nikt nawet nie mrugnął. Zawładnęli całym moim majątkiem. Nie mieli powodu mnie atakować tak długo, jak długo nie rzucałem im wyzwania. Bardzo wolno zacząłem się cofać. Poruszałem się ostrożnie, ręce przezornie trzymałem opuszczone. Zachowywałem się tak, jakbym się niespodziewanie natknął na ucztującego niedźwiedzia — nie patrzyłem na nich prosto, udając spokój wycofywałem się z ich terytorium. Byłem prawie w drzwiach, gdy jeden gniewnie ryknął: — Za głośno myśli! Obaj cisnęli zdobycz i skoczyli do mnie. Obróciłem się na pięcie, rzuciłem do ucieczki. W tej samej chwili wpadłem na trzeciego. Miał na sobie moją dopiero co wypraną koszulę i chyba nic więcej. Odruchowo zamknął mnie w uścisku. Nie wahałem się ani przez mgnienie oka. Dobyłem noża wiszącego u pasa. Wbiłem go w brzuch napastnika przynajmniej dwa razy, zanim ode mnie odpadł. „Bracie!" — usłyszałem, i wiedziałem, że Slepun nadciąga, ale był za daleko, aż na grzbiecie wzgórza. Któryś wyrżnął mnie w głowę; upadłem na ziemię. Wiłem się, uwięziony w stalowym uchwycie, wrzeszczałem ochryple, śmiertelnie przerażony, bo nagle zbudziły się we mnie wszystkie wspomnienia czasu spędzonego w lochu. Panika rozlewała się po moim ciele niczym trucizna. Tonąłem w koszmarze. Paraliżował mnie strach. Serce mi łomotało, nie mogłem złapać tchu, ręce mi zdrętwiały, nie wiedziałem, czy jeszcze ściskam nóż w dłoni. Przeciwnik sięgnął mi do gardła. Młóciłem ramionami na oślep, myśląc tylko o ucieczce, o wyzwoleniu od miażdżącego uścisku. Uratował mnie kompan napastnika. Chciał mi wymierzyć kopniaka, ale chybił: mnie ledwo musnął, za to towarzysza trafił z całej siły w żebra. Wtedy przetoczyłem się w bok, poderwałem na nogi i rzuciłem do ucieczki. 67 Pędziłem, gnany strachem tak wielkim, że aż nie mogłem myśleć. Słyszałem jednego z nich tuż za sobą, zdawało mi się, że i drugi biegnie niedaleko. Znałem okoliczne wzgórza i pastwiska równie dobrze jak wilk. Powiodłem moich prześladowców na strome zbocze za chatką. Nim zdołali się wspiąć, zmieniłem kierunek. Niedaleko sroga burza powaliła minionej zimy dąb, który splątanymi korzeniami podniósł ścianę ziemi. Konarami przywalił mniejsze drzewa. Powstała wielka plątanina gałęzi, a wokół niej spora słoneczna polana. Powalonego giganta zaczęły obrastać jeżyny. Padłem na ziemię tuż obok niego. Pełzając między ciernistymi pędami, skryłem się w ciemnościach przy dębowym pniu i ległem bez ruchu. Słyszałem ich gniewne pokrzykiwania. W panice wysoko wzniosłem mury obronne wokół umysłu. Cierń i stryj Szczery dawno podejrzewali, że Moc przyciąga ludzi dotkniętych kuźnicą. Może przerysowanie doznań, jakie powodowało korzystanie z królewskiej magii, coś w nich poruszało, może przypominało o utraconych zdolnościach. I budziło w nich pragnienie uśmiercenia każdego, kto jeszcze potrafił czuć. „Bracie..." To Slepun, zmieniony, z bardzo daleka. Ośmieliłem się odrobinę dla niego otworzyć. „Gdzie jesteś?" „Tutaj. — Usłyszałem szelest i nagle był tuż, leżał na brzuchu obok mnie. Trącił mnie nosem w policzek. — Zranili cię?" „Nie. Uciekłem". „Rozsądnie" — zauważył, a ja wyczułem, że naprawdę tak myśli. Wyczuwałem jednak także, iż jest zdziwiony. Nigdy nie widział mnie uciekającego przed ludźmi dotkniętymi kuźnicą. Dotąd zawsze z nimi walczyłem, a on stawał u mego boku. Tyle że zazwyczaj byłem dobrze uzbrojony i syty, a oni wygłodzeni i cierpiący od chłodu. Nie zamierzałem walczyć sam przeciw trzem, mając tylko nóż u pasa, nawet jeśli wilk nadciągał z pomocą. Nie było w tym żadnego tchórzostwa. Każdy na moim miejscu zachowałby się tak samo. Powtórzyłem to sobie kilka razy. „Już dobrze — uspokoił mnie wilk. Potem dodał: — Może byśmy wyszli?" „Za chwilę. Kiedy odejdą na dobre" — tchnąłem do niego. „Odeszli dawno — oświadczył. — Słońce było jeszcze wysoko". „Chcę tylko być pewien". „Ja jestem pewien, szedłem za nimi. Chodź, bracie". Pozwoliłem mu się wyprowadzić z jeżyn. Rzeczywiście, słońce chyliło się już ku zachodowi. Ile godzin spędziłem w ukryciu, z wygaszonymi zmysłami, jak ślimak schowany w skorupie? Otrzepałem ziemię z ubrania, które jeszcze niedawno było czyste. Zobaczyłem na nim krew, krew tamtego młodego mężczyzny. Będę musiał znowu zrobić pranie. Przez chwilę zastanowiłem się, czyby od razu nie 68 przynieść wody do zagrzania, lecz zdałem sobie sprawę, że nigdy już nie wejdę do tej pułapki, jaką się dla mnie stała pasterska chata. Tylko że tam był cały mój dobytek. A raczej to, czego nie zabrali nieszczęśnicy dotknięci kuźnicą. Nim księżyc rozpoczął wędrówkę po niebie, zdobyłem się na odwagę, by podejść do chatki. Miesiąc w pełni osrebrzył łąkę jasnym blaskiem. Jakiś czas kucałem przyczajony na szczycie wzgórza, spoglądając w dół i czekając na drgnienie pośród cieni. W wysokiej trawie, niedaleko drzwi leżał człowiek. Patrzyłem na niego długo, czekałem, by się poruszył. „Nie żyje. Powąchaj" — podpowiedział mi Slepun. To pewnie ten, którego spotkałem w drzwiach. Musiałem go poważnie zranić; nie zaszedł daleko. Bardzo ostrożnie podkradałem się do niego w ciemnościach, zupełnie jakbym podchodził rannego niedźwiedzia. Wkrótce poczułem słodkawą woń martwego ciała zostawionego cały dzień na słońcu. Leżał twarzą do dołu. Nie odwróciłem go. Ominąłem szerokim łukiem. Zajrzałem do chaty przez okno, przebijając wzrokiem nieruchomą ciemność. „Nikogo tam nie ma" — przypomniał mi Slepun niecierpliwie. „Jesteś pewien?" „Tak samo jak tego, że mam wilczy nos, a nie bezużyteczną bryłę między oczyma. Bracie..." Nie dokończył myśli, ale i tak wyczułem jego zaniepokojenie. Martwił się o mnie, a ja gotów byłem się z nim zgodzić. W zasadzie wiedziałem, że nie ma się czego bać, że nieszczęśnicy dotknięci kuźnicą zabrali, co chcieli, i odeszli. Z drugiej jednak strony nie potrafiłem zapomnieć ciężaru człowieka przygniatającego mnie do ziemi i siły kopniaka. Podobnie byłem powalony na kamienną podłogę tam w lochach, unieruchomiony, okładany pięściami i kopany. Bezbronny. Teraz, kiedy znowu wróciło tamto wspomnienie, nie wiedziałem, jak z nim żyć. W końcu wszedłem do chaty. Nawet zmusiłem się do zapalenia ognia, kiedy już po omacku odnalazłem krzesiwo. Dłonie mi drżały, gdy pośpiesznie zbierałem resztki swego dobytku i upychałem w tłumok zawiązany z płaszcza. Otwarte drzwi za plecami kojarzyły mi się z groźną czarną dziurą, przez którą oni mogli w każdej chwili wrócić. Nie wolno mi było zamknąć drzwi, bo wtedy byłbym w pułapce. Nawet Slepun, pełniący wartę na progu, mnie nie uspokajał. Wzięli tylko tyle, ile potrzebowali w tamtej chwili. Ludzie skażeni kuźnicą nie snują planów na przyszłość. Całe suszone mięso zjedli lub porozrzucali. Nie chciałem niczego, czego dotknęli. Otworzyli moją szkatułkę skryby, ale prędko ją porzucili, skoro nie znaleźli w środku nic do jedzenia. Mniejszą skrzyneczkę, z truciznami i ziołami, wzięli najpewniej za składzik garnczków z kolorowymi inkaustami. Nawet jej nie ruszyli. Spośród ubrań straciłem tylko jedną koszulę. Nie miałem najmniejszej ochoty jej odzyskiwać. Zresztą i tak była już dziurawa. 69 Zgarnąłem pozostałości mojego majątku i wyszedłem. Przeciąłem łąkę, wspiąłem się na szczyt wzgórza, skąd miałem doskonały widok na wszystkie strony świata. Tam usiadłem i drżącymi dłońmi zapakowałem to, co zostało mi na podróż. Owinąłem wszystko zimowym płaszczem, związałem rzemieniami. Osobny pas pozwolił mi zarzucić tobołek na ramię. Gdybym miał więcej światła, pewnie wymyśliłbym coś lepszego. — Gotowy? — zapytałem Slepuna. „Chcesz teraz polować?" „Nie. Ruszamy w drogę. — Zawahałem się. — Jesteś głodny?" „Trochę. Spieszno ci stąd odejść?" Nie musiałem się zastanawiać. — Tak. Bardzo. „No to nie przejmuj się mną. Możemy przecież polować w drodze". Pokiwałem głową, spojrzałem w górę. Znalazłem na nocnym nieboskłonie Rolnika i w nim poszukałem otuchy. — W tamtą stronę — powiedziałem, wskazując odległe górskie pasmo. Wilk wstał i potruchtał ku górom. Ruszyłem za nim. Oczy i uszy miałem szeroko otwarte, wszystkie zmysły wyostrzone do granic możliwości. Czujnie sprawdzałem, czy cokolwiek się ruszy pośród nocy. Szedłem cicho. Nic za nami nie podążało. Nic, poza moim strachem. Podróżowanie nocą weszło nam w nawyk. Planowałem raczej maszerować dniem, ale po tej pierwszej nocy, gdy truchtem przemierzałem lasy w ślad za Śle-punem, tropiącym od czasu do czasu zwierzynę, której ślady prowadziły z grubsza we właściwym kierunku, zdecydowałem, że w ten sposób będzie lepiej. I tak nie mogłem spać. Przez kilka pierwszych dni podróży miałem kłopoty z zaśnięciem nawet przy dziennym świetle. Znajdowałem jakieś schronienie i kładłem się, pewien, że padnę z wyczerpania. Zwijałem się w kłębek, zamykałem oczy i leżałem, dręczony przez własne zmysły. Każdy dźwięk mnie przerażał, każdy zapach alarmował, nie potrafiłem odzyskać spokoju, póki nie wstałem i się nie upewniłem, że nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo. Po jakimś czasie nawet Ślepun zaczął się skarżyć na moją bezustanną czujność. Jeśli w końcu udawało mi się zasnąć, to co jakiś czas budziłem się drżący i zlany potem. Przez brak snu coraz trudniej mi było dotrzymać Ślepunowi kroku. A przecież te długie bezsenne godziny, kiedy biegłem za wilkiem, z głową tętniącą od bólu, nie były stracone. Rosła we mnie wówczas nienawiść do księcia Władczego i jego kręgu Mocy. Oto co mi zrobił najmłodszy syn króla Roztropnego. Nie tylko odebrał życie i ukochaną kobietę, nie tylko pozbawił towarzystwa przyjaciół i przepędził z miejsc drogich memu sercu, nie tylko poznaczył bliznami i zniszczył zdrowie. Wszystko to mało. Jeszcze mnie przemienił w trzęsącego się ze strachu królika. Nie miałem nawet odwagi przypomnieć sobie dokładnie, co mi uczynił, wiedziałem tylko, że gdy dojdzie co do czego, owe wspomnienia 70 obudzą się same i wypłyną na powierzchnię pamięci, by ponownie zabić we mnie człowieka. Wspomnienia, których nie mogłem wezwać za dnia, nocą torturowały mnie pod postacią dźwięków, kolorów i kształtów. Policzek pamiętał dotyk kamienia śliskiego od grubej warstwy ciepłej krwi. Błysk światła, który wybuchł mi w głowie, gdy jakiś żołnierz pięścią uderzył mnie w skroń. Gardłowe pomruki mężczyzn, gwizdy i ochrypłe okrzyki, które wydają ludzie oglądający walkę. Oto były ostrza, które przecinały nitki mego snu. Z piekącymi oczyma, cały rozdygotany, leżałem obok wilka i myślałem o księciu Władczym. Niegdyś kochałem kobietę i wierzyłem, że ta miłość pomoże mi przetrwać wszystko. Książę Władczy mija odebrał. Teraz żyłem potężną nienawiścią. Polowaliśmy w drodze. Postanowiłem nie jadać surowego mięsa, ale szybko okazało się to niemożliwe. Może w jedną noc na trzy ośmielałem się rozpalać ogień, kiedy znalazłem jakieś zagłębienie w ziemi, by blask nie przyciągnął niczyjej uwagi. Z drugiej strony nie pozwalałem sobie na popadniecie w stan gorszy od zezwierzęcenia. Dbałem o czystość i o ubranie, na ile się dało w tych prymitywnych warunkach. Plan podróży był prosty. Mieliśmy podążać przez Królestwo Sześciu Księstw aż do Rzeki Koziej. Wzdłuż niej prowadziła droga do Jeziora Smolnego. Był to uczęszczany trakt; możliwe, że niełatwo będzie ukryć wilka, ale szybsza droga nie istniała. Od jeziora już niedaleko do Kupieckiego Brodu nad Rzeką Winną. W Kupieckim Brodzie zabiję księcia Władczego. Na tym kończył się mój plan. Nie miałem ochoty rozważać, jak go wprowadzę w życie. Nie chciałem się rozwodzić nad wszystkimi niewiadomymi. Zamierzałem po prostu iść naprzód, dzień po dniu, aż dotrę do celu. Tyle się nauczyłem jako wilk. Wybrzeże naszego kraju poznałem owego lata, gdy wiosłowałem na okręcie wojennym księcia Szczerego, „Rurisku", ale ziem w głębi Księstwa Koziego nie znałem właściwie wcale. Prawda, przemierzyłem owe tereny raz, w drodze do Królestwa Górskiego, gdy miałem uczestniczyć w ceremonii, podczas której księżna Ketriken była zaślubiona księciu Szczeremu. Wówczas jechałem z karawaną, na dobrym koniu, świetnie wyposażony. Teraz podróżowałem sam, pieszo i miałem czas zastanowić się nad tym, co widzę. Przemierzaliśmy dziki kraj, choć wielkie jego połacie były niegdyś letnimi pastwiskami dla stad bydła, owiec i kóz. Co jakiś czas mijaliśmy łąki porośnięte trawą sięgającą mi do piersi, na skraju spotykaliśmy pasterskie chaty, opustoszałe od minionej jesieni. Czasami mijaliśmy jakieś stada, ale nieliczne, zupełnie niepodobne do tych, jakie sobie przypominałem z zeszłego roku. Gdy zbliżyliśmy się do Rzeki Koziej, ujrzeliśmy pola uprawne — znacznie mniejsze niż sobie przypominałem; wielkie obszary nawet nie zaoranej ziemi porastała trawa. Niewiele z tego rozumiałem. Widziałem już podobne objawy zubożenia wzdłuż wybrzeża, gdzie stada i zbiory były stale dziesiątkowane przez najeźdź- 71 ców na szkarłatnych okrętach. W minionych latach czego nie zabrali Zawyspiarze lub ogień, pochłaniały podatki na budowę okrętów wojennych oraz na zapłatę dla żołnierzy, którzy ledwie dawali sobie radę z ich obroną. W górze rzeki, poza zasięgiem szkarłatnych okrętów, spodziewałem się zastać Księstwo Kozie w lepszej kondycji. To, co widziałem, mocno mnie przygnębiało. Szybko dotarliśmy do szlaku wiodącego wzdłuż Rzeki Koziej. Ruch był znacznie mniejszy niż dawniej — zarówno na lądzie, jak i na wodzie. Ludzie spotykani w drodze byli szorstcy i nieprzyjaźni, nawet gdy Slepun trzymał się poza zasięgiem wzroku. Raz przystanąłem przy jakiejś zagrodzie i spytałem, czy mogę zaczerpnąć chłodnej wody ze studni. Zezwolono mi, ale nikt nie odwołał warczących psów, a kiedy mój bukłak był już pełen, jakaś kobieta poradziła mi, bym ruszał w drogę. Widać było, że robi to nie po raz pierwszy. Im dalej szedłem, tym było gorzej. Nie spotykałem na drodze kupców z wozami pełnymi towarów ani rolników wiozących płody na targ, lecz cale rodziny w łachmanach; ich dobytek mieścił się na jednym, czasem na dwóch wózkach. Dorośli patrzyli twardo i nieprzyjaźnie, spojrzenia dzieci były najczęściej puste i nieobecne. Szybko porzuciłem nadzieję na znalezienie pracy. Ludzie, którzy nadal mieli domy i ziemię, zazdrośnie chronili swą własność. Na podwórzach groźnie warczały psy, a po zmroku rolnicy pilnie strzegli pól i sadów przed złodziejami. Minęliśmy też kilka „żebraczych miast"; zbiorowiska prowizorycznych chat i namiotów rozstawionych wzdłuż drogi. Nocą jasno płonęły ogniska pod gołym niebem, a ludzie trzymali wartę z pałkami i pikami w dłoniach. Za dnia dzieci siedziały na drodze i żebrały. Pojąłem wtedy, dlaczego nieliczne wozy z towarami są tak dobrze strzeżone. Kilka nocy posuwaliśmy się drogą, mijając bezszelestnie wiele siół, nim zbliżyliśmy się do jakiegoś miasta. Dotarliśmy do jego krańców o świcie. Gdy wyprzedziło nas kilku wczesnych kupców z drobiem w klatkach, pojęliśmy, że czas się skryć. Na jasne godziny dnia znaleźliśmy sobie miejsce na niewielkim wzniesieniu, z którego roztaczał się widok na miasto, w połowie wyrosłe na wodzie. Nie mogłem spać, więc siedziałem i patrzyłem. W dokach cumowały mniejsze i większe statki. Od czasu do czasu wiatr przynosił mi okrzyki załóg rozładowujących towary. Raz nawet usłyszałem strzęp piosenki. Ku własnemu zdumieniu stwierdziłem, że ciągnie mnie do ludzi. Zostawiłem śpiącego Ślepuna i poszedłem, ale tylko do strumienia u stóp wzgórza. Zabrałem się do prania koszuli i spodni. „Powinniśmy ominąć to miejsce z daleka. Będą cię próbowali zabić" — stwierdził Ślepun. Siedział na brzegu obok mnie i patrzył, jak się myję. Nadciągał już zmrok. Moje ubranie prawie wyschło. Musiałem spróbować wytłumaczyć wilkowi, dlaczego chcę iść do miasta, do gospody, a jemu każę czekać. „Czemu mieliby mnie zabić?" „Jesteśmy obcy, wchodzimy na ich terytorium. Czemu nie mieliby nas zabić?" 72 „Ludzie nie są tacy" — wyjaśniałem cierpliwie. „Nie są, masz rację. Raczej wsadzą cię do klatki i będą bili". „Nie zrobią tego" — upierałem się, żeby zamaskować własny strach. „Już raz zrobili. Nam obu. Twoje własne stado". Nie mogłem zaprzeczyć. „Będę bardzo ostrożny — przyrzekłem. — Szybko wrócę. Tylko posłucham, 0 czym rozmawiają, co się dzieje". „A czy nas obchodzi, co się z nimi dzieje? Ważne, że my nie polujemy, nie śpimy ani nie wędrujemy. Oni nie są dla nas stadem". „Chcę się wywiedzieć, czego oczekiwać w dalszej wędrówce: czy dużo ludzi na drogach, czy dam radę znaleźć jakąś pracę i zarobić parę groszy..." „Możemy równie dobrze ruszyć w drogę i wszystkiego dowiedzieć się sami" — dowodził Ślepun uparcie. Naciągnąłem ubranie na wilgotną skórę. Wyżąłem włosy, zgarnąłem do tyłu 1 związałem w żołnierski kucyk. Zaraz jednak przyszła refleksja: czy aby dobrze zrobiłem? Planowałem przedstawiać się jako wędrowny skryba. Włosy miałem trochę za długie. Skryba zazwyczaj obcina włosy krótko, a z przodu nawet podga- la, żeby przy pracy kosmyki nie wpadały w oczy. Cóż, skoro miałem też odrośnię- tą brodę, mogłem uchodzić za skrybę, który dłuższy czas pozostawał bez pracy. Niezbyt to dobra rekomendacja dla moich umiejętności, ale wziąwszy pod uwagę mój skromny stan posiadania, może tak było i lepiej. Obciągnąłem i wygładziłem koszulę, zapiąłem pas, sprawdzając, czy nóż tkwi bezpiecznie w pochwie. Zważyłem w dłoni lichą sakiewkę. Krzemień był cięższy niż cztery srebrne monety od Brusa. Kilka miesięcy temu uważałbym, że to śmieszna suma. Teraz stanowiła cały mój majątek. Postanowiłem nie wydawać tych pieniędzy, póki nie będę musiał. Poza nimi na całe moje bogactwo składał się kolczyk od Brusa i brosza od króla Roztropnego. Moja dłoń sama powędrowała do ucha. Choć kolczyk przeszkadzał, kiedy z wilkiem uganiałem się po chaszczach za zwierzyną, zawsze dotknięcie go dodawało mi pewności siebie. Podobnie było z broszą wpiętą w koszulę. Broszy nie było. Zdjąłem koszulę i obmacałem kołnierz, potem resztę tkaniny. Rozpaliłem niewielki ogień — potrzebowałem światła. Rozwiązałem tobołek, systematycznie przeszukałem wszystko — nie raz, lecz dwa razy. Robiłem to, mimo że już wiedziałem, gdzie jest brosza. Niewielki rubin osadzony w srebrze był wpięty w kołnierz koszuli, którą włożył na siebie człowiek dotknięty kuźnicą, pozostawiony martwy przed chatą pasterską. Byłem tego zupełnie pewien, a jednak nie potrafiłem przyjąć owego faktu do wiadomości. Przez cały czas, gdy szukałem, Ślepun krążył wokół ognia, popiskując niespokojnie — czuł moje rozdrażnienie, a go nie pojmował. — Spokój! — zgromiłem go zirytowany. 73 Zmusiłem się do rozważenia minionych wypadków, jak gdybym miał składać raport królowi Roztropnemu. O ile pamiętałem, miałem broszę tej nocy, gdy wypędziłem Brusa i Ciernia. Wypiąłem ją z kołnierza koszuli, obracałem w palcach. Następnie wpiąłem ją na miejsce. Nie przypominałem sobie, żebym jej później dotykał. Nie odpiąłem jej od koszuli na czas prania. Powinienem był wyczuć ją przy tym w dłoniach, ale zazwyczaj wkłuwałem ją głęboko w szew, żeby się mocniej trzymała. Tak wydawało mi się bezpieczniej. Nie miałem pewności, czy jej gdzieś nie zgubiłem, polując z wilkiem, czy nadal tkwiła w koszuli na martwym nieszczęśniku. Może została na stole i któryś z niespodziewanych gości zainteresował się błyszczącym cacuszkiem? To tylko brosza. Brakowało mi jej jednak, żałowałem, że nie tkwi wetknięta w podszewkę płaszcza albo ukryta w cholewie wysokiego buta. Ponownie sprawdziłem buty. Zwykła brosza, kawałek metalu z błyszczącym kamykiem. Podarunek, który król Roztropny ofiarował mi na znak, że do niego należę, kiedy zawarliśmy umowę mającą zastąpić więzy krwi, do jakich nie mógł się przyznać. Tylko brosza, a przecież wszystko, co mi zostało po moim królu i dziadku. Ślepun zaskowyczał znowu. Poczułem irracjonalną chęć, żeby na niego warknąć. Musiał o tym wiedzieć, a jednak podszedł, wetknął mi nos pod łokieć i dotąd wwiercał się pod pachę, aż potężny szary łeb znalazł się na mojej piersi. Ramieniem obejmowałem wilcze barki. Podrzucił pyskiem do góry i boleśnie trafił mnie w szczękę. Ścisnąłem go mocno, a on zaczął się podgardlem ocierać o moją twarz. Najwspanialszy gest ufności u wilka. Odsłonięcie gardła. Po chwili westchnąłem głęboko, już się nieco oswoiłem z utratą bezcennej pamiątki. „To była tylko rzecz z wczoraj? — spytał Slepun niepewnie. — Rzecz, której już nie ma? Nie cierń w łapie ani ból w brzuchu?" — Tylko rzecz z wczoraj — musiałem potaknąć. Brosza podarowana chłopcu, który już nie istniał, przez człowieka, który już nie żył. Może i dobrze się stało. Jedyna rzecz wiążąca mnie z Bastardem Rycerskim skażonym Rozumieniem. Rozczochrałem futro na karku Ślepuna, podrapałem go trochę za uszami. Kiedy dłoń mi opadła, usiadł i trącił mnie nosem, domagając się dalszych pieszczot. Drapałem go dalej, lecz nieobecny duchem. Może powinienem zdjąć kolczyk Brusa i schować do sakiewki? Nie, wiedziałem, że tego nie zrobię. Niech będzie jedyną nicią łączącą minione życie z obecnym. — Chcę wstać — powiedziałem wilkowi. Niechętnie uwolnił mnie od swego ciężaru. Raz jeszcze spakowałem cały swój dobytek w tobołek, zadeptałem wątły ogień. 74 „Mam wrócić tutaj, czy spotkamy się po drugiej stronie miasta?" — spytałem. „Po drugiej stronie?" „Jeśli ominiesz miasto, a potem zawrócisz w stronę rzeki, natrafisz na tę samą drogę — wyjaśniłem. — Możemy się tam spotkać?" „Dobrze. Im mniej czasu spędzimy w pobliżu ludzkiej sfory, tym lepiej". „Odszukam cię przed świtem". „Raczej ja odszukam ciebie, ty bezwęchowcu. I to ja będę miał pełny brzuch". Musiałem przyznać, że było to bardzo prawdopodobne. „Uważaj na psy" — przestrzegłem go, gdy znikał w krzakach. „Uważaj na ludzi" — odwdzięczył mi się i przestał istnieć dla wszystkich moich zmysłów prócz Rozumienia. Zarzuciłem tobołek na ramię, wyszedłem na trakt. Zapadła już ciemność. Poprzednio zamierzałem dotrzeć do miasta przed nocą, zatrzymać się w gospodzie, by nadstawić ucha i może wysączyć kufelek piwa, a potem ruszyć w drogę. Chciałem się przejść po rynku i posłuchać, o czym gadają przekupki. Wszedłem do miasta już prawie uśpionego. Na rynku nie znalazłem żywej duszy, tylko kilka psów szukało resztek pośród opustoszałych straganów. Skierowałem się w stronę rzeki. Tam gospod i tawern pobudowano bezliku; były nieodłączną częścią handlu rzecznego. Tu i ówdzie płonęła jakaś pochodnia, ale w większości noc ledwie rozjaśniała blada poświata wydostająca się przez nieszczelne okiennice. Brukowane ulice były źle utrzymane: kilka razy nie zauważyłem ciemnej dziury i omal się nie przewróciłem. Zatrzymałem strażnika miejskiego, zanim on zatrzymał mnie, i poprosiłem, by mi polecił jakąś nadbrzeżną gospodę. Powiedział, że w lokalu „Pod Rozwagą" zgodnie z nazwą uczciwie traktuje się podróżnych, a w dodatku łatwo do niego trafić. Uprzedził mnie także, iż żebractwo jest w tym mieście niedozwolone i że złodziej może mówić o szczęściu, jeśli zostanie tylko pobity. Podziękowawszy mu za rady, ruszyłem swoją drogą. Istotnie, gospodę „Pod Rozwagą" znalazłem bez trudu. Wnętrze jaśniało od światła, zza otwartych drzwi dochodziły głosy dwóch kobiet śpiewających wesołą piosenkę. Nabrałem ducha, słysząc te radosne dźwięki; wszedłem bez wahania. Znalazłem się w wielkim pomieszczeniu o niskiej powale, zasnutym ciężką wonią pieczonego mięsa, dymu i ludzi pracujących na rzece. W przepastnej otchłani paleniska obracał się na rożnie słuszny kawał mięsiwa. Goście zgromadzili się w przeciwnym końcu izby, korzystając z ciepła letniego wieczoru. Dwie śpiewające w duecie kobiety siedziały na zydlach ustawionych na blacie stołu. Ich siwowłosy kompan z harfą, najwyraźniej także członek grupy minstreli, przy sąsiednim stole mozolił się nad założeniem nowej struny. Domyśliłem się w tej trójce rodziny wędrownych pieśniarzy. Stałem, patrzyłem, słuchałem i wróciłem wspomnieniami do Koziej Twierdzy oraz do czasów, gdy po raz ostatni słyszałem muzykę i widziałem zebranych razem ludzi. Nie zdawałem sobie sprawy, że bezczelnie się gapię, póki nie dostrzegłem, jak jedna z kobiet ukradkiem trąca łok- 75 ciem drugą i wskazuje mnie ledwie zauważalnym gestem. Ta druga odpowiedziała mi twardym spojrzeniem. Spuściłem oczy, poczerwieniałem. Przypuszczając, że zachowałem się nieuprzejmie, odwróciłem wzrok. Stałem na skraju grupy ludzi. Po skończonej pieśni przyłączyłem się do oklasków. W tym czasie mężczyzna z harfą był już gotów. Uraczył słuchaczy spokojniejszą melodią, o rytmie przywodzącym na myśl uderzenia wioseł. Śpiewające kobiety siadły tym razem na brzegu stołu, plecami do siebie, ich długie czarne włosy spływały jedną falą. Goście rozsiedli się po gospodzie, pogrążeni w cichej rozmowie. Śledziłem palce harfiarza tańczące po strunach, zdumiony ich zręcznością. Po krótkiej chwili wyrósł przede mną chłopiec o zaczerwienionych policzkach, pytając, co życzę sobie zamówić. Poprosiłem tylko o kufel piwa, a on wkrótce zjawił się ponownie — z moim piwem oraz garścią miedziaków, stanowiących resztę ze srebrnej monety. Wyszukałem sobie stół niedaleko minstreli, mając nadzieję, że dosiądzie się do mnie jakiś ciekawski. Kilku mężczyzn, najwyraźniej stałych bywalców, oszacowało mnie wzrokiem, lecz niestety, żaden nie wydawał się szczególnie zainteresowany przybyszem. Pieśniarze skończyli występ i zaczęli rozmawiać między sobą. Spojrzenie starszej z dwóch kobiet uświadomiło mi, że znowu się na nich gapię. Utkwiłem wzrok w blacie stołu. W połowie kufla zdałem sobie sprawę, że nie jestem już przyzwyczajony do picia piwa, zwłaszcza na pusty żołądek. Gestem przywołałem chłopaka i poprosiłem o talerz jedzenia. Przyniósł mi plaster mięsa świeżo ucięty z pieczeni nad paleniskiem, do tego gotowane warzywa, a wszystko zalane rosołem. Owo danie oraz ponowne napełnienie kufla sprawiło, że zniknęła większość z pozostałych mi miedziaków. Gdy zaskoczony ceną uniosłem brwi, chłopak wydał się urażony. -„Pod Reją" wzięliby dwa razy tyle, panie — obruszył się. — A mięso dostałeś, panie, soczyste, baranie, a nie kozę, która zdechła ze starości. Próbowałem załagodzić sprawę. — Cóż, najwyraźniej srebro ma dzisiaj mniejszą wartość niż kiedyś. — Może i tak, ale to przecież nie moja wina — rzucił zuchwale i wrócił do kuchni. — W ten sposób pozbyłem się srebrnej monety szybciej, niż przypuszczałem — mruknąłem do siebie. — Oto refren, który wszyscy dobrze znamy — zauważył harfiarz. Siedział odwrócony plecami do swego stołu. Sprawiał wrażenie, jakby mi się przyglądał. Jego dwie towarzyszki zajęte były roztrząsaniem jakiegoś kłopotu z fletnią Pana. Skinąłem mu z uśmiechem, a potem użyłem słów, gdyż dostrzegłem, że jego oczy przesłania szarawa mgiełka. — Jakiś czas przebywałem z dala od rzecznych szlaków. Dłuższy czas... Pew nie to już ze dwa lata. Dawniej strawa w oberży nie była tutaj tak kosztowna. — Założę się, że to samo można powiedzieć w każdym innym zakątku Kró lestwa Sześciu Księstw... przynajmniej w księstwach nadbrzeżnych. Ludzie ga- 76 dają, że podatków przybywa z każdą odmianą księżyca. — Powiódł wzrokiem dookoła, zupełnie jakby mógł coś zobaczyć. Odgadłem z tego, że ślepcem jest od niedawna. — A inni gadają też, że połowa podatków idzie na świnie, które je zbierają. — Rapsodzie! — zgromiła go jedna z kobiet. Odwrócił się do niej z uśmiechem na ustach. — Delicjo, nie powiesz mi przecież, że choć jeden z tych wieprzy jest teraz w pobliżu. Wyczuwam ich na sto kroków. — Czujesz także, z kim rozmawiasz? — zapytała młoda kobieta z grymasem na twarzy. Delicja była starszą z dwóch śpiewaczek, chyba mniej więcej w moim wieku. — To młody człowiek, od którego ostatnio odwróciła się fortuna. Co za tym idzie — nie tłusty żołdak z Księstwa Trzody przybyły ściągać podatki. Zresztą rozpoznałem, że nie jest poborcą księcia Żwawego, od chwili gdy zaczął kręcić nosem na cenę jadła. Widziałyście kiedyś, żeby któryś z nich płacił w gospodzie czy w tawernie? Zdumiały mnie słowa harfiarza. Gdy na tronie zasiadał król Roztropny, jego żołnierze i poborcy podatkowi niczego nie brali darmo. Najwyraźniej książę Żwawy nie uznawał tego zwyczaju. Nagle uświadomiłem sobie, że moje zachowanie pozostawia wiele do życzenia. — Czy pozwolisz, harfiarzu, ugościć się kuflem piwa? I czy twoje towarzyszki nie odmówią mi tego zaszczytu? — Cóż to za zwyczaje? — zdziwił się starzec z uśmiechem. — Najadło dla siebie skąpisz miedziaków, a nam chcesz napełniać kufle? — Niech się wstydzi pan, który słucha występu pieśniarzy, a pozwala, by za sychało im w gardłach — odparłem pogodnie. Kobiety wymieniły za plecami Rapsoda znaczące spojrzenia. — Kiedy to ostatnio byłeś panem, młody człowieku? — spytała Delicja kpią co. — Tak się tylko mówi — odparłem niezręcznie. — Nie będę żałował gro sza na wasze śpiewanie, zwłaszcza jeśli wraz z nim uraczycie mnie najnowszymi wieściami. Podążam w górę rzeki. Czy może za sprawą szczęśliwego przypadku stamtąd przychodzicie? — Nie, my także zdążamy w górę rzeki — rzekła młodsza z dwóch kobiet. Miała najwyżej czternaście lat, a oczy niebieskie i błyszczące. Druga uciszyła ją gestem. — Jak już słyszałeś, dobry panie, oto jest harfiarz Rapsod. Ja mam na imię Delicja, a to moja kuzynka, Fletnia. Ty, panie, masz na imię... ? Dwa błędy w jednej krótkiej rozmowie. Po pierwsze, przemawiałem, jakbym ciągle rezydował w Koziej Twierdzy i podejmował tam podróżnych minstreli. Po 77 drugie, nie wymyśliłem sobie imienia. Zastanowiłem się i zaraz odpowiedziałem, jednak pauza i tak była zbyt długa. — Gruzeł. I w tej samej chwili z drżeniem zapytałem samego siebie, dlaczego przybrałem imię człowieka, którego znałem i zabiłem. — Aha... Gruzeł. — Delicja uczyniła przed imieniem taką samą pauzę jak ja. — Może będziemy mieli dla ciebie garść informacji i z przyjemnością czegoś się napijemy, bez względu na to, czy byłeś ostatnio szlachetnym panem, czy nie. Powiedz tylko, co masz nadzieję usłyszeć. Czy ktoś cię szuka na drodze? — Nie rozumiem, o co ci chodzi — zdziwiłem się, unosząc pusty kufel, by przywołać chłopaka kuchennego. — Ojcze, on uciekł z terminu — oznajmiła Delicja z wielką pewnością sie bie. — Ma przywiązaną do tobołka szkatułkę skryby, ale włosy mu odrosły, a na jego palcach próżno szukać choćby najmniejszej plamki inkaustu. — Roześmiała się na widok zmartwionego wyrazu mojej twarzy, choć źle odgadła przyczynę. — Daj spokój... Gruzeł, przecież jestem pieśniarką. Jeśli nie śpiewamy, bacznie obserwujemy, by znaleźć temat kolejnej pieśni. — Nie jestem zbiegłym terminatorem — powiedziałem spokojnie, lecz nie miałem przygotowanego żadnego wiarygodnego wyjaśnienia. Ależ Cierń dałby mi po uszach za podobną niezdarność! — Nie dbamy, kim jesteś, chłopcze — pocieszył mnie Rapsod. — Tak czy inaczej, nie natknęliśmy się na żadnego rozgniewanego skrybę poszukującego za ginionego terminatora. W dzisiejszych ciężkich czasach większość mistrzów jest zapewne uszczęśliwiona, jeśli się zdarzy, że któryś z uczniów ucieknie... jedna gęba mniej do wyżywienia. — No a poza tym uczeń skryby, skoro jest u cierpliwego mistrza, nieczęsto miewa złamany nos i twarz poznaczoną bliznami — zauważyła ze współczuciem Fletnia. — Więc jeśli nawet uciekłeś, trudno cię winić. Chłopak kuchenny pojawił się w końcu, a minstrele okazali litość dla mojej mizernej sakiewki, zamawiając tylko po kuflu piwa. Najpierw Rapsod, a potem kobiety przesiedli się do mojego stołu. Kuchcik musiał zmienić zdanie na mój temat, gdy zobaczył, że dobrze traktuję wędrownych muzyków, bo kiedy przyniósł im napitek, mój kufel napełnił także, a nie wziął zań zapłaty. Tak czy inaczej, żeby uregulować należność, musiałem rozmienić na miedziaki drugą srebrną monetę. Postanowiłem podejść do sprawy filozoficznie i pamiętać jeszcze, by wychodząc zostawić napiwek dla chłopca. — Jakie są wieści z dolnego biegu rzeki? — zagadnąłem, gdy kuchcik się oddalił. — Czyż ty sam nie podążasz z tamtej strony? — spytała Delicja zgryźliwie. 78 — Nie, pani. Przemierzałem kraj z dala od rzecznego szlaku, wracam od przy jaciół pasterzy — zaimprowizowałem. Zachowanie Delicji zaczynało mnie draż nić. — Pani — powtórzyła Delicja i wywróciła oczyma, a Fletnia zachichotała. — W dole rzeki jest podobnie jak tutaj, tylko jeszcze gorzej — rzekł Rapsod. — Ciężkie mamy czasy, a nadejdą jeszcze cięższe. Dobrym ziarnem płaci się po datki, ziarnem pod zasiewy żywi dzieci, więc tylko resztkami obsiewa pola, a ni gdy nie wyrośnie więcej, gdy zasiewa się mniej. To samo jest z bydłem i trzodą, w stadach pozostają najmarniejsze sztuki. I próżno wypatrywać znaku, że podatki zostaną zmniejszone po tegorocznych zbiorach. Nawet gęsiareczki, dziewuszki, które nie potrafią zliczyć własnych wiosen, wiedzą, że jeśli oddadzą więcej, na stole zostanie tylko głód. Wzdłuż morskiego brzegu jest jeszcze gorzej. Gdy czło wiek wyrusza na połów, któż wie, co się wydarzy w domu pod jego nieobecność? Rolnik, obsiewający pole, ma pewność, że nie wystarczy mu i na podatki, i dla rodziny, a jeśli nadpłyną szkarłatne okręty, nie zostanie mu nic. Jest nawet pew na mądra pieśń o rolniku, który mówi poborcy podatków, że szkarłatne okręty wykonały już jego zadanie. — Tyle że mądrzy minstrele jej nie śpiewają — przypomniała mu cierpko Delicja. — A więc szkarłatne okręty wciąż nękają wybrzeże Księstwa Koziego — szepnąłem. Rapsod zaśmiał się gorzko. — Koziego, Niedźwiedziego, Cypla, Dębów... wątpię, by sprawiało im jakąś różnicę, gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie. Gdzie morze łączy się z lądem, tam na nas napadają. — A okręty wojenne? — zapytałem cicho. — Te, które nam odebrali Zawyspiarze, są w doskonałym stanie. Te, które zo stały nam do obrony... cóż, są równie skuteczne jak komary walczące z bykiem. — Czy nikt już nie broni stolicy? — Usłyszałem w swym głosie nuty rozpaczy. — Broni jej pani na Koziej Twierdzy. Stanowczo i uparcie. Niektórzy gadają, że potrafi tylko krzyczeć i łajać, ale inni wiedzą, że nie każe ludziom robić te go, czego nie zrobiłaby sama. — Harfiarz Rapsod przemawiał, jakby miał wieści z pierwszej ręki. Byłem zdziwiony, ale nie chciałem okazać się zbyt wielkim ignorantem. — Opowiedz o niej jeszcze. — Robi co w jej mocy. Nie nosi już biżuterii. Wszystką sprzedała, a pieniądze przeznaczyła na opłacenie statków patrolowych. Zamieniła na brzęczącą mone tę własne majątki rodowe i opłaciła najemników na obsadzenie wież. Mówi się, że sprzedała naszyjnik otrzymany od księcia Rycerskiego — rubiny jego matki. Sprzedała je samemu królowi Władczemu, by kupić ziarno i drzewo dla wiosek Księstwa Koziego, na odbudowanie. 79 — Księżna Cierpliwa — szepnąłem. Widziałem te rubiny jeden raz, dawno temu, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Księżna uważała je za zbyt cenne, by nimi ozdabiać swą szyję, ale pokazała mi naszyjnik i obiecała, że pewnego dnia włoży go moja oblubienica. Było to dawno temu. Odwróciłem twarz, opanowałem się z wysiłkiem. — Gdzieś mieszkał przez ostatni rok, panie... Gruzeł, że o niczym nie wiesz? — odezwała się Delicja. — Daleko — odparłem spokojnie. Udało mi się spojrzeć jej w oczy. Miałem nadzieję, że moja twarz nic już nie wyraża. Młoda kobieta przechyliła głowę na bok, uśmiechnęła się do mnie. — Gdzie? — naciskała. Nie lubiłem jej. — Żyłem samotnie w lesie — powiedziałem w końcu. — Dlaczego? — uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Na pewno wiedziała, w ja kiej niezręcznej stawia mnie sytuacji. — Taką miałem ochotę — odparłem. Słowa żywcem wyjęte z ust Brusa. Omal się za nim nie obejrzałem. Ściągnęła wargi w dzióbek, pokręciła głową, zupełnie nie speszona, ale harfiarz Rapsod odstawił kufel na stół bardzo zdecydowanym gestem. Nie powiedział nic, a spojrzenie jego oślepłych oczu było zaledwie przy gaszonym lśnieniem, lecz młoda kobieta nagle ucichła. Niczym skarcone dziecko złożyła dłonie na brzegu stołu i przez jakąś chwilę zdawała się przy gaszona — póki nie spojrzała na mnie spod rzęs. Na jej usta wypełzł wyzywający uśmieszek. Uciekłem wzrokiem, kompletnie skołowany. Czymże jej zawiniłem? Zerknąłem na Fletnię i przekonałem się, że tłumi śmiech. Opuściłem wzrok na własne dłonie wsparte na blacie, nienawidząc rumieńca, który zdradziecko okrasił mi twarz. Zdecydowany byłem na nowo rozpocząć rozmowę. — Są jeszcze jakieś wieści z Księstwa Koziego? Harfiarz Rapsod prychnął krótkim śmiechem. — Stara bieda. Wieści ciągle te same, zmieniają się tylko nazwy wiosek i miast. Chociaż nie, jest jedna nowina. Powiadają, że król Władczy zamierza powiesić samego Ospiarza. Właśnie przełykałem piwo. Zakrztusiłem się gwałtownie. — Co?! — Głupi żart — wtrąciła się Delicja. — Król Władczy kazał rozgłosić, że wy nagrodzi złotą monetą tego, kto wyda mu starca poznaczonego bliznami po ospie. Srebrną monetę zarobi ten, kto dostarczy informacji, gdzie można go znaleźć. — Starzec poznaczony bliznami po ospie? Czy to już cały opis? — zapytałem ostrożnie. — Ma być chudy, siwowłosy, czasami przebiera się za kobietę. — Rapsod za chichotał wesoło, nie domyślając się, jak zmroziły mnie jego słowa. — Jest winien 80 najwyższej zdrady. Wieść niesie, że król obarcza go winą za zniknięcie wdowy po następcy tronu, księżnej Ketriken. Niektórzy twierdzą, że jest on po prostu zmęczonym starym człowiekiem, który utrzymuje, iż niegdyś był doradcą króla Roztropnego i czuł się upoważniony do wystosowania odezwy do władców księstw nadbrzeżnych, błagając ich o dzielność, utrzymując, że książę Szczery wróci, a jego potomek obejmie tron Przezornych. Inna znowu plotka, równie prawdopodobna, głosi, że król Władczy ma nadzieję przez powieszenie Ospiarza położyć kres nieszczęściom Królestwa Sześciu Księstw. — Zachichotał znowu, a ja zmusiłem się do głupiego uśmiechu i jak byle prostak pokiwałem głową. Cierń. Książę Władczy wpadł na jego ślad. Skoro wiedział, że Cierń jest poznaczony bliznami po ospie, cóż wiedział jeszcze? Odkrył, że mój mistrz pokazywał się pod przebraniem wielmożnej pani Tymianek. Gdzie Cierń był teraz? Czy nic mu się nie stało? Pożałowałem, że nie znam jego planów, że nie wiem, z jakiej intrygi mnie wykluczył. Z nagłym drżeniem serca przypomniałem sobie własne postępki. Czy odepchnąłem od siebie Ciernia, by uchronić go przed skutkami własnych zamierzeń, czy raczej opuściłem go, gdy potrzebował pomocy czeladnika? — Jesteś tu jeszcze? Gruzeł! Zdaje mi się, że widzę jakiś cień, ale w miejscu, gdzie byłeś, przy stole zrobiło się bardzo cicho. — Jestem, jestem, harfiarzu. — Próbowałem tchnąć nieco życia w swoje sło wa. — Zamyśliłem się nad tym, coś powiedział, i tyle. — Sądząc z wyrazu jego twarzy, zastanawia się, jakiego ospowatego starca sprzedać królowi Władczemu — przycięła mi Delicja. Niespodziewanie olśniło mnie, że uważała nieustające docinki za rodzaj flirtu. Szybko zdecydowałem, że dość już mam na ten wieczór towarzystwa i rozmów. Wyszedłem z wprawy w obcowaniu z ludźmi. Czas się zbierać. Niech raczej uważają zbiegłego skrybę za nieuprzejmego dziwaka, niżby mieli się zbyt nim interesować. — Przyjmijcie moje podziękowania za pieśni i rozmowę — rzekłem z wdzięcznością. Wsunąłem pod kufel miedziaka dla chłopca kuchennego. — Po ra mi ruszać w drogę. — Przecież jest zupełnie ciemno! — wykrzyknęła zdumiona Fletnia. Odsta wiła kufel, spojrzała na Delicję, równie jak ona zaskoczoną. — I chłodno, drogie panie — zauważyłem pogodnie. — Lepiej mi się podró żuje nocą. Księżyc nieomal w pełni, więc światła nie zbraknie na tak szerokiej drodze. — Nie znasz strachu przed szaleńcami dotkniętymi kuźnicą? — zapytał Rap sod z niedowierzaniem. Tym razem ja się zdumiałem. — Tak daleko od morza? 81 — Rzeczywiście mieszkałeś w leśnej głuszy! — wykrzyknęła Delicja. — Wszystkie drogi ich pełne. Niektórzy podróżni najmują strażników, łuczników i szermierzy. Inni, jak my, starają się wędrować grupami i wyłącznie za dnia. — Czy patrole straży nie potrafią odsunąć zagrożenia od szlaków? — Patrole straży? — Delicja prychnęła pogardliwie. — Te uzbrojone bandy z Księstwa Trzody tyle samo warte co ofiary kuźnicy. Jedni drugim nie przeszka dzają. — Po co więc patrolują drogi? — W poszukiwaniu przemytników — odparł Rapsod, zanim Delicja zdążyła się odezwać. — Tak w każdym razie twierdzą. Nie należy do rzadkości, że za trzymują uczciwych kupców i biorą, co im się żywnie podoba. Twierdzą, że to kontrabanda lub towary ukradzione w pobliskim mieście. Można odnieść wraże nie, że książę Żwawy nie płaci im dobrze, stąd pobierają sobie zapłatę sami. — A książę... król Władczy nie robi nic? — Ani tytuł, ani pytanie nie chciały mi przejść przez gardło. — Jeśli ci się uda dotrzeć aż do Kupieckiego Brodu — rzekła ironicznie De licja — będziesz mógł przedstawić skargę samemu władcy. Jestem pewna, że cię wysłucha, podobnie jak dziesiątków innych posłańców, którzy wybrali się tam wcześniej. — Zamilkła, pogrążyła się w zamyśleniu. — Choć słyszałam, że jeśli jakiś nieszczęśnik dotknięty kuźnicą zapuści się głęboko w ląd, król potrafi się z nim rozprawić. Czułem się podle. Punktem honoru króla Roztropnego była pewność, że podróżny w Księstwie Kozim nie musi się obawiać opryszków, przynajmniej na głównych szlakach. Teraz usłyszałem, że ci, którzy powinni strzec królewskich traktów, sami rabowali niczym pospolici rozbójnicy. Jakby mi ktoś wbił nóż prosto w serce. Czy nie dość, że książę Władczy zagarnął tron i opuścił Kozią Twierdzę? Nie stwarzał nawet pozorów sprawowania władzy. Czy zamierzał ukarać całe Księstwo Kozie za to, że niechętnie powitało go na tronie? Bezpodstawne wątpliwości. Oczywiście, że tak. — Cóż... Ofiary kuźnicy czy patrole straży... Czas mi ruszać w drogę — oznajmiłem. Dopiłem piwo, odstawiłem kufel. — Może byś zaczekał choć do świtu, chłopcze, a potem wyruszył z nami? — zaproponował niespodziewanie Rapsod. — Podróż dniem nie jest bardzo uciąż liwa, zawsze powiewa bryza od rzeki. W dzisiejszych czasach czworo wędruje bezpieczniej niż troje. — Bardzo ci dziękuję... — zacząłem. — Nie dziękuj — przerwał Rapsod — bo nie była to propozycja, lecz prośba. Jestem ślepy... prawie ślepy. Z pewnością zauważyłeś, iż moje towarzyszki to urodziwe młode kobiety, choć kiedy słyszę, jak Delicja ci dokucza, domyślam się, że uśmiechałeś się częściej do Fletni. 82 — Ojcze! — wykrzyknęła Delicja oburzona, lecz Rapsod nie zwrócił na nią uwagi. — Nie ofiarowałem naszej ochrony tobie, ale prosiłem ciebie, byś zechciał nam użyczyć ramienia. Nie jesteśmy bogaci. Nie mamy pieniędzy na wynajęcie straży. A podróżować musimy, bez względu na ofiary kuźnicy. Rapsod wbił zamglone spojrzenie w moje źrenice. Dwie kobiety patrzyły na mnie z niemą prośbą w oczach. Ofiary kuźnicy. Przygnieciony do ziemi, okładany pięściami. Spuściłem wzrok. — Nie walczę zbyt dobrze — wyznałem szczerze. — Przynajmniej widzisz, w którą stronę się obrócić — nalegał harfiarz. — I na pewno dostrzeżesz ich nadejście wcześniej niż ja. Czy tak trudno byłoby ci wędrować przy blasku słońca choć przez kilka dni? — Ojcze, przestań go błagać! — rozgniewała się Delicja. — Wolę błagać jego, by z nami podróżował, niż zabijaków dotkniętych kuźni cą, żeby was nie krzywdzili! — odparł szorstko. Ponownie zwrócił ku mnie twarz. — Spotkaliśmy kilku dwa tygodnie temu. Dziewczęta miały na tyle rozumu, że by uciec, kiedy im kazałem, gdy nie mogłem już dać sobie rady z napastnikami. Zrabowali zapasy, uszkodzili harfę i... — I pobili ojca — dokończyła Delicja cicho. — Poprzysiągłyśmy sobie, Flet nia i ja, że następnym razem nie uciekniemy, jeśli wówczas będziemy musiały zostawić tatę. — Figlarność i przekora zniknęły z jej głosu bez śladu. Mówiła zupełnie poważnie. „Będę wędrował wolniej — westchnąłem do Ślepuna. — Pilnuj się mnie. Uważaj, żeby cię nikt nie widział". — Pójdę z wami — przystałem. Nie mogę stwierdzić, bym to uczynił z ochotą. — Choć w walce nie radzę sobie najlepiej. — Zastrzega się, jakby człowiek nie wiedział o tym od pierwszego rzutu oka — zauważyła Delicja, zwracając się do Fletni. Drwina znowu dźwięczała w jej głosie, lecz zapewne dziewczyna nie zdawała sobie sprawy, jak głęboko rani mnie tymi słowami. — Mogę ci się odwdzięczyć jedynie podziękowaniem, chłopcze. — Rapsod sięgnął do mnie przez stół; uścisnąłem jego dłonie w pradawnym geście potwier dzenia zawartej umowy. Harfiarz odetchnął z wyraźną ulgą. — Przyjmij więc mo je podziękowania i dziel z nami wszystko, co ludzie ofiarują nam za muzykowa nie. Dziś nie starczyło na wynajęcie izby, ale gospodarz pozwolił nam spędzić noc w stodole. Nie tak dawniej bywało, onegdaj minstrele zawsze mogli liczyć na izbę i posiłek. Cóż, mimo wszystko stodoła ma przynajmniej drzwi, które od dzielą nas od nocy. A właściciel gospody to człowiek o złotym sercu. Nie odmówi schronienia i tobie, jeśli mu powiemy, że podróżujesz z nami jako strażnik. 83 — Od dawna już nie spałem w tak wspaniałych warunkach — rzekłem uprzejmie. Serce jednak miałem skute lodem strachu. „W coś ty się znowu wpakował?" — dziwił się Ślepun. Ja także się nad tym zastanawiałem. 6. KONFRONTACJA Czymże jest Rozumienie? Niektórzy nazywają je perwersją, zboczeniem, uleganiem skłonnościom, dzięki którym człowiek zyskuje możliwość władania jeżykiem zwierząt oraz poznaje ich życie do tego stopnia, że w końcu sam staje się niełedwie bestią. Moje studia nad tą magią oraz nad ludźmi ją praktykującymi doprowadziły mnie do odmiennej konkluzji. Rozumienie wydaje się formą umysłowego połączenia, zazwyczaj z jednym zwierzęciem, pozwalającego na pojmowanie jego myśli i uczuć. Nie daje ono, jak twierdzą niektórzy, znajomości mowy ptaków i zwierząt. Człowiek dysponujący Rozumieniem jest świadom życia we wszelkich jego przejawach, łącznie z istotami ludzkimi, a nawet z niektórymi potężniejszymi i starszymi pośród drzew. Nie może jednak nawiązać „ rozmowy" z przypadkowo napotkanym zwierzęciem. Wyczuje obecność żywej istoty, z dużym stopniem prawdopodobieństwa potrafi określić, czy jest ona spłoszona, nastawiona wrogo czy zaciekawiona, ale nie ma władzy nad zwierzętami ani nad ptakami, jak każą wierzyć podania. Rozumienie może być ludzką akceptacją zwierzęcej natury w samym człowieku, a co za tym idzie, świadomością istnienia pierwiastków ludzkich w zwierzęciu. Legendarna wierność, charakteryzująca zwierzę związane z człowiekiem obdarzonym Rozumieniem, nie jest tym samym, czym wierność zwierzęcia wobec pana. Jest to raczej odbicie uczuć, jakimi człowiek obdarza zwierzę, z którym jest związany. * * * Nie spałem dobrze — nie dlatego że się odzwyczaiłem od sypiania w nocy, lecz najnowsze wieści o ofiarach kuźnicy napełniały mnie przerażeniem. Minstrele wspięli się na stryszek, ja natomiast znalazłem sobie kąt, gdzie miałem ścianę za plecami, a równocześnie dobry widok na drzwi. Dziwnie się czułem nocą we wnętrzu budynku. Stodoła była solidna, zbudowana z rzecznego kamienia spojonego zaprawą murarską, dach miała z grubych belek. Gospodarz trzymał w niej krowę i kilka kurczaków, prócz nich były jeszcze konie do wynajęcia 85 i wierzchowce gości. Znajome dźwięki, woń siana, zapachy zwierząt nieodmiennie przywodziły mi na myśl stajnie w Koziej Twierdzy. Nagle zatęskniłem za nimi, jak nigdy nie tęskniłem za komnatą w zamku. Co się działo z Brusem? Czy wiedział o poświęceniu księżnej Cierpliwej? Kiedyś się kochali, ta miłość legła u podstaw jego poczucia obowiązku. Księżna poślubiła mego ojca, człowieka, któremu Brus poprzysiągł wierność po kres swoich dni. Czy kiedykolwiek myślał, by się o księżnę ubiegać ponownie, by ją odzyskać? Nie, wiedziałem to z absolutną pewnością. Duch księcia Rycerskiego pozostanie między nimi na zawsze. A teraz także i mój. Od takich rozmyślań niedaleko już było do wspomnień o Sikorce. Sikorka mnie opuściła. Zdecydowała tak samo, jak swego czasu Brus. Uznała, że moja niezachwiana wierność królowi nie pozwoli nam nigdy należeć do siebie naprawdę. Znalazła kogoś, kto okazał się dla niej tak ważny, jak dla mnie stryj Szczery. Gdy znęcano się nade mną w lochach, nie mieszkała już w Koziej Twierdzy, nie była świadkiem mego upadku i hańby. Nie potrafiłem się pogodzić z odejściem ukochanej, ale starałem się pamiętać, że dzięki temu ocalała. Niepewnie sięgnąłem ku niej Mocą, lecz zaraz się wycofałem. Czy naprawdę chciałem ją zobaczyć szczęśliwą w ramionach innego mężczyzny? Jako cudzą żonę? Coś mnie zakłuło w piersiach. Nie miałem prawa jej szpiegować. Mimo wszystko myślałem o niej, gdy przysnąłem, i beznadziejnie tęskniłem za utraconą miłością. Przewrotny los przyniósł mi sen o Brusie. Wyraźny, przejrzysty — i pozbawiony sensu. Siedzieliśmy naprzeciw siebie, przy stole, w pobliżu ognia, i zajmowaliśmy ręce pracą, jak to zwykle bywało wieczorami. Tyle że przed nim zamiast kubka z okowitą stała herbata, a skóra, którą trzymał w dłoniach, okazała się nie uprzężą, lecz ciepłym pantoflem, o wiele za małym na Brusa. Zbyt mocno wepchnął szydło w miękką skórkę, skaleczył się w palec. Zaklął szpetnie, a potem nagle podniósł wzrok i niezgrabnie poprosił o przebaczenie za używanie brzydkich słów w mojej obecności. Obudziłem się skołowany i troszkę rozbawiony. Brus często robił dla mnie buty, gdy jeszcze byłem mały, ale nie przypominałem sobie, by kiedykolwiek przepraszał za przeklinanie w mojej obecności, choć często mnie karał, jeśli ośmieliłem się przy nim używać wulgarnego języka. Rozśmieszył mnie niemądry sen, senność uleciała. Delikatnie sięgnąłem umysłem wokół i znalazłem tylko zamglone marzenia śpiących zwierząt. Wszędzie spokój, tylko nie we mnie. Dręczyły mnie myśli o Cierniu. Mój mistrz był stary pod wieloma względami. Za życia króla Roztropnego korzystał z opieki monarchy, więc żył względnie bezpiecznie. Nieczęsto się wynurzał ze swej tajemnej komnaty, chyba tylko gdy miał do wykonania jakieś ważne zadanie. Teraz był skazany na własne siły, robił El jeden wie co, a jeszcze 86 tropiły go hordy księcia Władczego. Potarłem czoło. Niepokój nie zdawał się na nic, ale nie potrafiłem go uciszyć. Usłyszałem lekkie kroki, a potem głuche stuknięcie, kiedy ktoś zeskoczył z ostatniego stopnia drabiny. Pewnie któraś z kobiet szła do wygódki. W następnej chwili usłyszałem szept Delicji: — Gruzeł? — Tu jestem! Usłyszałem w ciemnościach ciche stąpanie. Czas spędzony z wilkiem wyostrzył mi zmysły. Słabiutki promyk miesiąca, sączący się przez szparę w okiennicy, wystarczył, bym dostrzegł zarys postaci młodej kobiety. — Tutaj — podpowiedziałem, gdy się zawahała. Drgnęła, zaskoczona blisko ścią mego głosu. Po omacku dotarła do mojego kąta, wreszcie usiadła obok na słomie. — Nie mam odwagi zasnąć — szepnęła. — Śnią mi się koszmary. — Wiem, jak to jest — przyznałem, zdumiony własnym współczuciem. — Wystarczy, że zamkniesz oczy, a natychmiast toniesz. — No właśnie. — Umilkła. Czekała. Tyle że ja nie miałem już nic do powiedzenia. Siedziałem bez słowa. — Jakie koszmary cię dręczą? — zapytała cicho. — Paskudne — rzekłem oschle. Nie miałem zamiaru ich ożywiać opowiada niem. — Ja śnię, że uciekam przed ofiarami kuźnicy, a nogi przemieniły mi się w wo dę. Ciągle próbuję, oni są coraz bliżej... — Straszne — przyznałem, choć wolałbym to, niż śnić, że jestem bity i bity, bez końca... Nie chciałem o tym myśleć. — Człowiek jest taki samotny, kiedy nocą obudzi się w strachu. „Ona chyba chce mieć z tobą młode. Czy możliwe, żeby tak łatwo przyjęli cię do stada?" — Co takiego? — spytałem zaskoczony, ale odpowiedziała mi dziewczyna, nie Slepun. — Powiedziałam, że człowiek czuje się bardzo samotny, kiedy musi sam wal czyć z nocnym strachem. Tęskni wtedy za poczuciem bezpieczeństwa. Za towa rzystwem. — Nie znam lekarstwa na nocne koszmary — odparłem sztywno. Z całego serca pragnąłem, żeby odeszła. — Czasami pomaga odrobina serdeczności — odezwała się cicho. Pogładziła mnie po dłoni. Strząsnąłem jej rękę, zupełnie odruchowo. — Wstydzisz się, terminatorze? — Straciłem bliską osobę — odparłem szczerze. — Ciągle jeszcze cierpię i nie chcę się z nikim wiązać. 87 — Rozumiem. — Wstała raptownie, otrząsnęła słomę ze spódnicy. — Przykro mi, że ci przeszkodziłam. Była raczej rozgniewana niż skruszona. Odeszła. Obraziłem ją, a przecież nie czułem się winny. Wolno wspinała się na kolejne szczeble drabiny; przyszło mi do głowy, że czeka, aż ją zawołam. Nie zawołałem. Żałowałem, że w ogóle wszedłem do miasta. „Polowanie takie sobie, za dużo tutaj ludzi. Długo jeszcze będziesz z nimi?" „Obawiam się, że przez kilka dni. Przynajmniej do następnego miasta". „Nie chcesz mieć z nią młodych, więc ona nie jest stadem. Dlaczego musisz iść z nimi?" Nie próbowałem mu tłumaczyć. Potrafiłbym przekazać tylko poczucie obowiązku, a on by nie pojął, dlaczego lojalność wobec króla Szczerego każe mi pomóc wędrownym muzykantom. Los tych ludzi leżał mi na sercu, gdyż byli poddanymi mego władcy. Nawet mnie owo wyjaśnienie zdawało się naciągane, choć przecież było prawdziwe. Zamierzałem bezpiecznie doprowadzić minstreli do najbliższego miasta. Zasnąłem ponownie, ale nie spałem dobrze. Jakby słowa skierowane do De-licji otworzyły furtkę nocnym zmorom. Doświadczyłem uczucia, że jestem obserwowany. Skuliłem się w jakiejś norze, zanosząc modły o niewidzialność. Nie śmiałem drgnąć. Zacisnąłem mocno powieki jak dziecko, które wierzy, że kiedy nie widzi, nie jest widziane. Oczy, które mnie wypatrywały, miały niezmiernie intensywne spojrzenie: to Stanowczy. Szukał mnie zupełnie tak samo, jakby obmacywał derkę, pod którą się ukryłem. Był bardzo blisko. Ogarnął mnie wielki strach. Nie mogłem nabrać powietrza, nie mogłem się poruszyć. W panice uciekłem z siebie, odsunąłem się na bok, wślizgnąłem w czyjś inny strach, w obcy koszmar. Tkwiłem skulony za beczką z marynowanymi rybami, w składzie starego Haka. Za drzwiami płomienie rozszczepiały ciemności, wznosiły się w niebo krzyki pojmanych i umierających. Powinienem uciekać. Wrogowie na pewno przyjdą splądrować i podpalić skład. To nie była dobra kryjówka, ale nie miałem się gdzie schować, a skończyłem dopiero jedenaście lat, nogi ze strachu zrobiły mi się całkiem miękkie, więc i tak nie mógłbym wstać, co dopiero uciekać. Gdzieś tam, na zewnątrz, był mistrz Hak. Gdy podniosły się pierwsze krzyki, chwycił w dłonie stary miecz i ruszył do drzwi. — Smoluch, pilnuj składu! — zawołał przez ramię, zupełnie jakby się wybie rał na chwilkę do piekarza. Usłuchałem z radością. Wrzawa i zamieszanie dobiegały z daleka, zrodziły się gdzieś u stóp wzgórza, nad samą zatoką, a skład wydawał się solidny i bezpieczny. Tak było przed godziną. Teraz wiatr od przystani niósł zapach dymu, noc nie była już ciemna, lecz lśniła strasznym blaskiem wielkiego ognia. Płomienie i krzyki podchodziły coraz bliżej. Mistrz Hak nie wracał. 88 „Uciekaj! — krzyczałem do chłopca, w ciele którego się skryłem. — Uciekaj czym prędzej! Ratuj siebie!" Nie słyszał. Podpełznąłem do drzwi, ciągle otwartych na oścież, jak je zostawił mistrz Hak. Wyjrzałem ostrożnie. Ulicą biegł jakiś człowiek. Cofnąłem się, skuliłem. Pewnie to jednak mieszkaniec miasta, a nie Zawyspiarz, bo biegł, nie oglądając się za siebie, wyraźnie myślał tylko o tym, żeby się znaleźć jak najdalej stąd. Zupełnie wyschło mi w ustach. Jakoś zdołałem podnieść się na nogi, przywarłem do framugi. Spojrzałem w dół, na miasto i na przystań. Wiele domów stało w ogniu. Ciepła letnia noc dusiła się od dymu i popiołu niesionego gorącym wiatrem. W przystani paliły się statki. W świetle płomieni widziałem nieliczne postacie umykające przed Zawyspiarzami. Ktoś pojawił się na rogu, koło warsztatu garncarza. Niósł latarnię i szedł powoli, spacerkiem. Poczułem nagły przypływ nadziei. Jeśli był tak spokojny, losy bitwy musiały się odwrócić. Zacząłem wstawać, lecz natychmiast skuliłem się znowu — przechodzień rzucił latarnią o drewniany front sklepu. Lampa się rozbiła, nafta prysnęła na wszystkie strony, ogień popędził wesoło w górę po wyschniętym na wiór drewnie. Osłoniłem oczy przed jasnym blaskiem. Wiedziałem, że ukrywanie się nie jest bezpieczne, że powinienem uciekać. Rozsądek dodał mi nieco odwagi, zdołałem skoczyć na równe nogi i przemknąć za róg składu. Przez jedną chwilę byłem znowu Bastardem. Chłopiec chyba w ogóle mnie nie wyczuwał. Nasze połączenie nie zostało nawiązane dzięki mnie, to on sięgnął jakimś szczątkowym talentem królewskiej magii. Nie miałem żadnej władzy nad jego ciałem, tylko uwiązłem w cudzych doznaniach. Byłem tym chłopcem, znałem jego myśli i odbierałem bodźce wysyłane przez zmysły — byłem z nim połączony jak niegdyś stryj Szczery łączył się ze mną. Nie miałem czasu rozważać, jak tego dokonałem ani dlaczego zostałem tak niespodziewanie zespolony z tym obcym człowiekiem, gdyż szorstka dłoń chwyciła Smolucha za kołnierz. Chłopak zamarł, sparaliżowany strachem, a kiedy podnieśliśmy wzrok, ujrzeliśmy brodatą twarz uśmiechniętego Zawyspiarza. U jego boku pojawił się drugi, który szyderczo szczerzył zęby. Smoluch zwiotczał w uścisku napastnika. Bezradnie patrzył na nóż, ostrze lśniące coraz bliżej twarzy. Poznałem parząco lodowaty ból, jaki zadaje stal podrzynająca gardło, przeżyłem męczarnię świadomości, że oto moja własna ciepła krew spływa mi po piersiach, że to już koniec, już za późno, już jestem martwy. Potem, gdy Smoluch, bez głowy, osunął się w uliczny pył, moja świadomość uwolniła się od jego ciała. Unosiłem się nad tamtym miejscem. Przez jedną przerażającą chwilę wyczuwałem myśli Zawyspiarza. Słyszałem szorstkie, gardłowe dźwięki, jakie wydawał jego towarzysz, który trącił butem martwe ciało chłopca. Wiedziałem, że karci mordercę za zmarnowanie dobrego materiału na ofiarę kuźnicy. Ten prychnął pogardliwie i odpowiedział coś, co oznaczało, że chłopak był za młody, przeżył za 89 mało, niewart był czasu mistrza. Odczytałem także z delikatnego zawirowania emocji, że morderca pragnął dwóch rzeczy: okazać chłopakowi litość i własnoręcznie zabić. Zajrzałem w serce wroga. I nadal nie rozumiałem. Podążałem za nimi, bezcielesny, niematerialny. Jeszcze chwilę wcześniej miała mnie w mocy jakaś nieprzeparta potrzeba. Teraz już jej sobie nie przypominałem. Płynąc na podobieństwo mgły, byłem świadkiem upadku i plądrowania Srogich Błot w Księstwie Niedźwiedzim. Raz za razem coś mnie pociągało w coraz to inną stronę — ku któremuś z mieszkańców miasta, bym się stał świadkiem walki, śmierci lub wątpliwego zwycięstwa ucieczki. Jeszcze dziś, gdy zamknę oczy, potrafię sobie dokładnie przypomnieć tamtą noc, dziesiątki przerażających momentów w żywotach, które na krótko poznałem. Wreszcie trafiłem do jakiegoś człowieka z wielkim mieczem w dłoni, stojącego przed płonącym domem. Zagradzał drogę trzem Zawyspiarzom, a żona z córką próbowały unieść rozżarzoną belkę i oswobodzić uwięzionego w pułapce chłopczyka. Żadne z nich nie chciało opuścić pozostałych, a mężczyzna był już zmęczony. Zbyt zmęczony, za bardzo osłabiony przez upływ krwi, żeby choć unieść miecz, a co dopiero walczyć. Czułem też, jak Zawyspiarze bawią się jego kosztem, jak go zwodzą, żeby w efekcie pojmać i zarazić kuźnicą całą rodzinę. Czułem, jak tego człowieka powoli ogarnia chłód śmierci. Głowa zaczynała mu opadać na piersi. Nagle się wyprostował. Dziwnie znajome światło rozbłysło w jego oczach. Chwycił miecz w obie dłonie i z rykiem skoczył na wroga. Dwóch legło od pierwszego wypadu; śmierć nie zdążyła zetrzeć z ich twarzy grymasu zaskoczenia. Trzeci podniósł miecz, ale nie potrafił zatrzymać furii atakującego. Po łokciu mieszczanina spływała lepka krew, która przemoczyła koszulę, ale jego miecz dźwięczałjak dzwon, gdy zderzał się z ostrzem Zawyspiarza, gdy pokonywał jego obronę i gdy potem nagle zatańczył leciutko niczym pióro, by wyrysować czerwoną linię w poprzek gardła. W mgnieniu oka obrońca skoczył do boku żony. Nie bacząc na ogień, dźwignął płonącą belkę i wydobył syna z pułapki. Ostatni raz spojrzał ukochanej w oczy. — Uciekaj! — wychrypiał. — Weź dzieci i uciekaj. Runął na ziemię. Był martwy. Kobieta chwyciła dzieci za ręce i puściła się biegiem, a ja poczułem, jak z ciała martwego mężczyzny unosi się jakieś widmo. „To przecież ja" — pomyślałem, lecz już wiedziałem, że to nieprawda. Duch mnie wyczuł, obrócił się w moją stronę. Jakbym spojrzał we własną twarz, tyle że postarzałą. Wstrząsnęło mną, że król Szczery nadal postrzegał siebie w taki sposób. „Ty tutaj? — Pokręcił głową niezadowolony. — Chłopcze, to niebezpieczne. Nawet ja nie powinienem tego robić... Z drugiej strony, cóż innego mogę uczynić, 90 gdy wzywają? — Patrzył na mnie, oniemiałego. — Kiedy zdołałeś zebrać siły? Kiedy się nauczyłeś wędrować Mocą?" Nie odpowiedziałem. Nie miałem odpowiedzi, nie znałem własnych myśli. Czułem się jak wilgotne prześcieradło trzepoczące na nocnym wietrze, nie bardziej materialny niż niesiony morską bryzą liść. „Bastardzie, to niebezpieczne dla nas obu. Wracaj. Pora na ciebie". Czy rzeczywiście nazwanie człowieka jego imieniem wyzwala działanie sił magicznych? Wiele pradawnych nauk utrzymuje, iż tak właśnie się dzieje. Nagle przypomniałem sobie, kim jestem i że nie przebywam we właściwym miejscu. Nie wiedziałem jednak, jakim sposobem się tam znalazłem, a co dopiero, jak wrócić do własnego ciała. Bezradnie wlepiałem wzrok w króla Szczerego, niezdolny nawet ująć w słowa prośbę o pomoc. Domyślił się. Wyciągnął w moją stronę widmową rękę. Odniosłem wrażenie, że wnętrzem dłoni dotknął mego czoła i lekko pchnął. Uderzyłem głową o ścianę, aż mi rozbłysły przed oczyma tysiące jasnych gwiazd. Siedziałem w stodole, za gospodą „Pod Rozwagą". Otaczała mnie cisza i ciemność, śpiące zwierzęta, kłująca słoma. Powoli przekręciłem się na bok. Poczułem fale zawrotów głowy i nudności. Słabość, która zwykle pojawiała się po używaniu Mocy. Otworzyłem usta, chciałem wykrzyczeć prośbę o łyk wody, lecz spomiędzy spieczonych warg wydarł się tylko ochrypły skrzek. Zamknąłem oczy, zapadłem w niebyt. Obudziłem się tuż przed świtem. Podpełzłem do swojego tobołka, znalazłem w nim, co mi było potrzebne, a potem wieczność całą brnąłem do tylnych drzwi gospody, gdzie od kucharki wybłagałem kubek gorącej wody. Patrzyła na mnie z niedowierzaniem, gdy kruszyłem do wrzątku zasuszony kozłek. — To nic dobrego — przestrzegła mnie, patrząc w osłupieniu, jak piję parzący, gorzki napar. — W Mieście Wolnego Handlu dają to niewolnikom. Mieszają im ze strawą i napitkiem, żeby mieli więcej siły do pracy, a tracili wolę sprzeciwu. Ledwie jej słuchałem. Czekałem na skutki działania wywaru. Zbierałem młode rośliny, więc obawiałem się, czy miały dostateczną moc. Miały. Jakiś czas upłynął, ale wreszcie po moim ciele rozlało się ożywcze ciepło, ręce przestały drżeć, odzyskałem ostrość widzenia. Podniosłem się ze schodów, podziękowałem kucharce i oddałem kubek. — To bardzo zły nawyk, zwłaszcza u młodego człowieka — oznajmiła zacna kobiecina i wróciła do gotowania. Gdy brzask zaróżowił niebo nad wzgórzami, wyszedłem z gospody. Chciałem się przejść po ulicach miasta. Przez jakiś czas podświadomie czekałem widoku ludzi o pustym spojrzeniu, spalonych budynków oraz wypatroszonych wnętrz domów. Szybko jednak nocny koszmar przegrał z letnim porankiem i świeżym wiatrem znad rzeki. 91 W świetle dnia zły stan miasta bardziej rzucał się w oczy. Odniosłem wrażenie, że więcej tu żebraków niż w Koziej Twierdzy, ale nie wiedziałem, czy nie jest to naturalne w osadach nadrzecznych. Co się ze mną działo tej nocy? Jak to w ogóle było możliwe? Postanowiłem nigdy więcej nie dopuścić do czegoś podobnego. Dodawała mi otuchy świadomość, że król Szczery żyje, nawet jeśli martwiło mnie, że tak nierozważnie marnotrawił energię niezbędną do korzystania z Mocy. Nie wiedziałem, gdzie jest tego ranka i czy — podobnie jak ja — stawia czoło nowemu dniu z gorzkim smakiem kozłka w ustach. Gdybym potrafił używać Mocy wedle uznania, nie musiałbym się nad tym zastanawiać. Nieszczególnie pocieszająca refleksja. Wróciwszy do gospody, znalazłem grupkę minstreli gotową do drogi. Właśnie kończyli jeść owsiankę. Przysiadłem się do nich, a wtedy Rapsod wyznał otwarcie, że obawiali się, iż ruszyłem bez nich. Delicja w ogóle się do mnie nie odzywała, a Fletnię kilka razy przyłapałem na wyraźnie szacującym spojrzeniu. Było jeszcze wcześnie, gdy opuściliśmy gospodę. Choć nie maszerowaliśmy może jak żołnierze, Rapsod narzucił forsowne tempo. Myślałem, że trzeba go będzie prowadzić, ale on ze swej laski uczynił przewodnika. Niekiedy rzeczywiście szedł z ręką na ramieniu Delicji lub Fletni, lecz wydawało się to gestem podyktowanym raczej potrzebą towarzystwa niż koniecznością wsparcia. Podróż nie była także nudna, gdyż harfiarz opowiadał historię mijanych ziem, kierując słowa zwłaszcza do Fletni. Zadziwiał mnie wszechstronnością wiedzy. Gdy słońce stanęło wysoko na niebie, zatrzymaliśmy się na czas jakiś i podzieliliśmy prostym jadłem. Czułem się nikczemnie, korzystając z ich zapasów i nie dając nic w zamian, lecz przecież nie miałem sposobu się wymówić, żeby zapolować z wilkiem. Od kiedy miasto na dobre zniknęło nam z oczu, Ślepun podążał za nami jak wierny cień. Dobrze było wiedzieć, że jest w pobliżu. Jednocześnie żal mi było, że nie podróżujemy tylko we dwóch. Kilkakrotnie tego dnia mijali nas inni wędrowcy, piesi, na koniach albo na mułach. Poprzez drzewa widzieliśmy niekiedy łodzie płynące w górę rzeki, uparcie walczące z prądem. Gdy minął ranek, zaczęły nas wyprzedzać dobrze strzeżone wozy. Za każdym razem Rapsod wołał, prosząc o podwiezienie. Dwukrotnie nam grzecznie odmówiono. Innymi razy nie odpowiadano w ogóle. Piesi szli grupami, a w jednej z nich było kilku gburowatych mężczyzn w pospolitych szatach, zapewne najemnych strażników. Popołudnie zeszło nam na recytowaniu „Poświęcenia kręgu Mocy baronowej Ognistej" — długiego poematu o kręgu służącym królowej Proroczej i o tym, jak jego członkowie oddali życie, by pomóc władczyni wygrać rozstrzygającą bitwę. Słyszałem ten utwór już kilkakrotnie w Koziej Twierdzy. Nim dzień począł się chylić ku wieczorowi, usłyszałem go jeszcze dwa razy. Rapsod z nieskończoną cierpliwością powtarzał kolejne wersy, by się upewnić, że Fletnia będzie śpiewała bez najmniejszej omyłki. Wdzięczny byłem losowi za tę recytację bez końca, gdyż pozwalała uniknąć rozmowy. 92 Zmierzch zastał nas daleko od jakiejkolwiek ludzkiej osady. W miarę jak przygasało światło dnia, trójkę minstreli ogarniał coraz większy niepokój. W końcu przejąłem komendę. Oznajmiłem, że przy najbliższym strumieniu musimy zejść z drogi i poszukać miejsca na nocleg. Delicja z Fletnią szły z tyłu, za mną i Rapsodem; słyszałem ich nerwowe szepty. Ja byłem spokojny — Ślepun zapewniał, że w pobliżu nie ma innego podróżnego. Poprowadziłem w górę strumienia i znalazłem miejsce pod wielkim cedrem, gdzie mogliśmy bezpiecznie wypocząć przez noc. Pod pozorem załatwienia naturalnej potrzeby poszedłem do wilka. Dobrze spożytkowaliśmy czas spędzony razem, gdyż Ślepun odkrył miejsce, gdzie wartki nurt podmył brzeg — doskonałe do łapania ryb. Patrzył z dużym zainteresowaniem, gdy ległem na brzuchu, wsadziłem ręce do wody i ostrożnie przeczesywałem zasłonę wodorostów. Już przy pierwszej próbie zyskałem sporą, tłustą zdobycz. Kilka chwil później — drugą, nieco mniejszą. Kiedy w końcu uznałem, że mamy ich dosyć, było już prawie ciemno. Zabrałem ze sobą trzy ryby, dwie zostawiwszy Slepunowi. „Łowienie ryb i drapanie za uszami. Oto dwa powody, dla których ludziom dano ręce" — oznajmił wesołkowato, zabierając się do ucztowania. Wcześniej już połknął wnętrzności z moich trzech ryb. „Uważaj na ości" — przypomniałem mu po raz kolejny. „Matka wychowała mnie na łososiach — przypomniał. — Ościami martwić się nie muszę". Zostawiłem go sam na sam z łakomstwem i wróciłem do obozowiska. Min-strele rozpalili niewielki ogień. Słysząc moje kroki, wszyscy troje zerwali się na równe nogi i chwycili w dłonie kije, którymi podpierali się w drodze. — To ja! — krzyknąłem. Powinienem był zrobić to wcześniej. — Chwała Edzie! — westchnął Rapsod i usiadł ciężko. — Długo cię nie było — odezwała się Fletnia. Delicja tylko zmierzyła mnie wzrokiem. — Przyniosłem kolację. — Pokazałem im lup, nawleczony na wierzbową wit kę. Delicja przyszykowała suchary oraz woreczek soli, ja w tym czasie wyszukałem spory płaski kamień. Owinąłem ryby liśćmi, ułożyłem na kamieniu w żarze. Miałem nadzieję, że smakowity zapach nie przyciągnie do naszego obozowiska żadnego nieszczęśnika dotkniętego kuźnicą. „Przecież stoję na warcie" — przypomniał mi Ślepun, a ja mu podziękowałem. Gdy pilnowałem ryb, Fletnia przepowiadała sobie pod nosem wersy „Poświęcenia kręgu Mocy baronowej Ognistej". -„Milkliwy był chromy, Oddany ślepcem"... — poprawiłem ją odruchowo, próbując jednocześnie przewrócić rybę tak, żeby się nie rozpadła. — Nieprawda! — obruszyła się Fletnia. 93 — Racja jest po stronie Gruzła — odezwał się ślepy minstrel. — Milkliwy miał zniekształconą stopę, a Oddany był niewidomy od urodzenia. Gruzeł, po trafisz wymienić imiona pozostałej piątki? — Jakbym słyszał Krzewiciela w cza sie dawnych lekcji. Sparzyłem się w palec; wsadziłem go do ust i dlatego dopiero po chwili zacytowałem: — „Płomienny kręgowi Mocy przewodził, a ci, co z nim razem władali kró lewską magią, jemu samemu podobni byli: na ciele ułomni, lecz o sercach go rących i rozumach wielkich. A zatem niechże mi będzie dane wspomnieć kolej no ich wszystkich. Milkliwy był chromy, Oddany ślepcem, Dybel zbłąkany miał umysł, Łącznik wargę zajęczą. Głuchy był Mocny, a Ciemny, którego wrogowie na pewną śmierć porzucili — bez rąk był i bez oczu. A jeśli sądzicie, że możecie gardzić takimi jak oni, to pozwólcie mi rzec..." — Proszę, proszę! — wykrzyknął Rapsod zaskoczony. — Czy jako dziecko praktykowałeś u minstrela? Frazujesz bardzo dobrze i słowa znasz doskonale. Ro bisz może zbyt wyraziste pauzy. — Nie uczyłem się u minstrela. Po prostu mam dobrą pamięć. — Niełatwo było zachować powagę wobec jego pochwał, nawet jeśli Delicja mierzyła mnie zjadliwym spojrzeniem. — Czyżbyś potrafił wyrecytować całość? — spytał Rapsod wyzywająco. — Sam nie wiem... — Potrafiłbym. Zarówno Brus, jak i Cierń często ćwiczy li mi pamięć, a poemat o poświęceniu kręgu Mocy baronowej Ognistej słyszałem tyle razy, że w ogóle nie mogłem go wyrzucić z myśli. — Wobec tego spróbuj, ale nie recytuj. Śpiewaj. — Nie mam dobrego głosu. — Jeśli możesz mówić, możesz śpiewać. Zrób przyjemność staremu człowie kowi. Może posłuszeństwo wobec starców tkwiło zbyt głęboko w mej duszy? A może to przez pełną szyderczego zwątpienia minę Delicji? Odchrząknąłem i zacząłem balladę, z początku cicho, aż Rapsod gestem nakazał mi śpiewać głośniej. Kiwał głową z uznaniem, lecz także kilka razy się skrzywił, gdy fałszywie wziąłem nutę. Mniej więcej w połowie Delicja zauważyła oschle: — Ryba się przypala. Zapomniałem o pieśni, rzuciłem się ratować kolację. Ogony rzeczywiście przywarły do liści, ale reszta upiekła się doskonale. Podzieliliśmy danie między siebie. Pochłonąłem swoją część zbyt gwałtownie. Nawet dwukrotnie większa porcja nie napełniłaby mi żołądka, lecz przecież musiałem się zadowolić tym, co miałem. Suchary były zadziwiająco smaczne. Na koniec Fletnia zaparzyła nam herbaty. Wreszcie ułożyliśmy się wokół ognia na kocach. 94 — Gruzeł, dobrze ci się wiodło jako skrybie? — zapytał niespodziewanie Rap sod. — Mogło być lepiej — burknąłem niechętnie — ale dało się przeżyć- -„Mogło być lepiej" — mruknęła Delicja do Fletni, przedrzeźniając mój ton. Rapsod udał, że nie słyszy. — Jesteś trochę za stary na takie nauki, ale jeszcze nic straconego, mógłbyś zacząć śpiewać. Głos masz nie najgorszy: śpiewasz jak chłopiec, nie wiesz, że masz męską głębię tonu i potężne płuca. Pamięć wymarzona. Grasz na jakimś instrumencie? — Na fletni Pana. Niezbyt dobrze. — Mógłbym cię douczyć. Gdybyś do nas dołączył... — Ojcze! Ledwie go znamy! — zaprotestowała Delicja. — Mogłem być równie oburzony, gdy minionej nocy zeszłaś ze stryszku — zauważył Rapsod łagodnie. — Tylko rozmawialiśmy. — Rzuciła mi miażdżące spojrzenie, pewna, że ją zdradziłem. Język stanął mi kołkiem w gębie. — Wiem — oznajmił Rapsod. — Ślepota wyostrzyła mi słuch. Skoro jednak uznałaś go za człowieka, z którym można bezpiecznie rozmawiać w środku nocy, to może uszanujesz moje przekonanie, że bezpiecznie jest mu zaoferować nasze towarzystwo? Co ty na to, Gruzeł? Pokręciłem wolno głową. — Nie. Bardzo dziękuję. Doceniam propozycję, zwłaszcza że jestem dla was obcy. Pójdę z wami do najbliższego miasta, tam na pewno znajdziecie inne towa rzystwo. Szczerze mówiąc, wolałbym... — Straciłeś bliską osobę. Zrozumiałe, że nie garniesz się do ludzi, ale zupełna samotność nikomu nie służy — rzekł Rapsod cicho. — Kogo straciłeś? — zapytała Fletnia, jak zwykle bez ogródek. — Umarł mój dziad. Opuściła mnie żona — odparłem krótko. Chciałem, żeby mnie już zostawili w spokoju. — Na każdego przychodzi czas — odezwał się cicho Rapsod. — To jest ta twoja utracona miłość? — wtrąciła się obcesowo Delicja. — Co jesteś winny kobiecie, która cię zostawiła? Chyba że dałeś jej do tego powód? — Zbrakło powodu, by chciała zostać — przyznałem niechętnie. — Nie chcę o tym mówić — dodałem po chwili, wiedziony odruchem szczerości. — Nie chcę. Odprowadzę was do miasta i stamtąd pójdę już swoją drogą. — Oto jasno postawiona sprawa — rzekł Rapsod, wyraźnie rozżalony. Może byłem nieuprzejmy, ale nie miałem ochoty zmienić zdania. Potem niewiele rozmawialiśmy, co bardzo mi odpowiadało. Fletnia objęła pierwszą wartę, Delicja drugą. Nie protestowałem, choć wiedziałem, że Ślepun będzie przez całą noc grasował w okolicy. Niewiele mogło ujść jego uwagi. 95 Na świeżym powietrzu lepiej spałem. Przyszedł czas zmienić Delicję na warcie. Przeciągnąłem się, skinąłem jej, że już może iść spać. Poruszyłem drwa w ognisku i usiadłem przy pełzających płomieniach. Delicja przysiadła obok. — Nie lubisz mnie, prawda? — spytała. — Nie znam cię — odparłem, najtaktowniej jak potrafiłem. — I nie masz ochoty poznać — stwierdziła. Zmierzyła mnie zimnym spojrze niem. — Ja natomiast chciałam cię poznać, od momentu gdy w gospodzie spiekłeś raka. Nic tak nie wyzwala mojej ciekawości jak czerwieniejący mężczyzna. Rzad ko który rumieni się tylko dlatego, że go przyłapano na przyglądaniu się kobiecie. — Głos jej nabrał tonów niskich i gardłowych, pochyliła się ku mnie poufale. — Chciałabym wiedzieć, o czym takim myślałeś, że twarz miałeś niczym piwonia. — O tym, że byłem niegrzeczny, gapiąc się bez umiaru — odparłem szczerze. Obdarzyła mnie zmysłowym uśmiechem. — Ja myślałam o czymś zupełnie innym, patrząc na ciebie. — Zwilżyła wargi czubkiem języka, przysunęła się bliżej. Nagle boleśnie zatęskniłem za Sikorką. — Nie mam serca do takich zabaw. — Wstałem. — Przyniosę więcej drewna. — Chyba wiem, dlaczego żona cię porzuciła — oznajmiła Delicja jadowicie. — Mówisz, że nie masz do tego serca? Moim zdaniem, źródło twoich kłopotów tkwi nieco niżej. — Podniosła się i wróciła na swoje posłanie. Nareszcie zostawiła mnie w spokoju. Tak jak powiedziałem, poszedłem nazbierać opału. Następnego ranka zapytałem Rapsoda: — Jak daleko do najbliższego miasta? — Jeśli będziemy szli w tym samym tempie co wczoraj, powinniśmy dotrzeć jutro około południa. Odwróciłem się, bo nie mogłem znieść rozczarowania w jego głosie. Gdy wreszcie zarzuciliśmy tobołki na ramiona i ruszyliśmy w drogę, naszła mnie gorzka refleksja, że zraziłem do siebie ludzi, których znałem i kochałem, właśnie by uniknąć takich sytuacji jak ta, w której znalazłem się teraz z powodu obcych. Czy można żyć między ludźmi, a jednocześnie nie być krzywdzonym przez ich oczekiwania, przez wzajemne zależności? Dzień nastał ciepły, ale nie gorący. Gdybym podróżował sam, pewnie bym z przyjemnością szedł lasem obok drogi, gdzie śpiewnie nawoływały się ptaki na gałęziach. Po drugiej stronie szlaku, przez rzadko rosnące drzewa prześwitywała woda; od czasu do czasu przesuwały się po niej barki niesione prądem albo łodzie wiosłowe brnące z wysiłkiem w górę rzeki. Rozmawialiśmy niewiele, a po jakimś czasie harfiarz Rapsod kazał Fletni znowu powtarzać „Poświęcenie kręgu Mocy baronowej Ognistej". Chociaż dziewczyna często się myliła, milczałem. 96 Odbiegłem myślami daleko. Jakże cudownie łatwo było mi żyć dawniej, gdy nie musiałem się martwić o następny posiłek ani o czystą koszulę. Uważałem siebie za przemyślnego, za biegłego w skrytobójczym fachu, a nie dostrzegałem, jak ważne było to, że zawsze mogłem liczyć na pomoc i radę Ciernia, że miałem czas się zastanowić, co powiem oraz jak się zachowam. Zdany na własne siły, mając za cały majątek tyle, ile zdołałem unieść na grzbiecie, nie byłem już taki sprytny. Pozbawiony drobiazgów, z których niegdyś korzystałem zupełnie bezwiednie, zacząłem wątpić nie tylko we własną odwagę, lecz i w sens mojego istnienia. Skrytobójca, człowiek króla, wojownik, mężczyzna... Czy dzisiaj zdołałbym się sprawdzić w którejś z tych ról? Próbowałem sobie przypomnieć zuchwałego młodzika, który wiosłował na okręcie wojennym księcia Szczerego, „Rurisku", nie znając wahania rzucał się z toporem w dłoni w wir nąjzajadlejszej walki. Nie potrafiłem pojąć, że on i ja to ta sama osoba. W południe Delicja rozdzieliła pomiędzy nas resztkę prowiantu. Nie było tego wiele. Potem dziewczęta szły pierwsze, rozmawiając cicho, chrupiąc suchary i popijając je wodą. Powiedziałem Rapsodowi, że powinniśmy trochę wcześniej niż poprzedniego wieczoru rozłożyć się obozem, żebym miał czas coś upolować lub złowić kilka ryb. — Jeśli uczynimy zgodnie z twoją radą — rzekł harfiarz poważnie — nie dotrzemy do miasta przed południem. — Wystarczy, jeśli zdążymy przed wieczorem — zapewniłem. Odwrócił do mnie głowę, pewnie by mnie lepiej słyszeć, ale zasnutymi mgłą oczyma zdawał się zaglądać mi do wnętrza duszy. Trudno było znieść kryjące się w nich wołanie, lecz nie odpowiedziałem. Gdy minął największy skwar, zacząłem się rozglądać za miejscem na biwak. Slepun truchtał przodem. Nagle poczułem, że sierść jeży mu się na karku. „Tam są ludzie, trąci od nich padliną i nieczystościami. Chwytam zapach, widzę ich, ale poza tym nie czuję". Popłynęło ku mnie zaniepokojenie, jakie go ogarniało zawsze w obecności ofiar kuźnicy. Podzielałem je. Niegdyś byli oni ludźmi, nosili w sobie iskierkę Rozumienia, ukrytą w każdym żyjącym stworzeniu. Przechodziło moje wyobrażenie, jak mogli się poruszać, rozmawiać, jeść — skoro nie było od nich czuć życia. Dla Ślepuna byli kamieniami, które nie wiedzieć jakim sposobem naśladowały zachowanie żywych istot. „Ilu ich jest? Młodzi? Starzy?" Jest ich więcej niż nas i są więksi niż ty. — Wilczy sposób postrzegania rzeczywistości. — Polują na drodze. Tuż za zakrętem". — Rozbijemy się tutaj — oznajmiłem nagle. Trzy głowy odwróciły się w moją stronę, trzy pary oczu spojrzały na mnie ze zdziwieniem. „Za późno. Zwąchali was, już nadciągają". Za późno, żeby się ukryć, za późno na wymyślenie jakiegoś kłamstwa. 97 — Przed nami są ofiary kuźnicy. Więcej niż dwóch. Czatowali na drodze, teraz się zbliżają. Bądźcie gotowi. — Skąd wiesz? — nastroszyła się Delicja. — Uciekajmy! — krzyknęła Fletnia. Jej nie obchodziło, skąd wiem. Oczy miała wielkie jak spodki, ze strachu drżała jak listek. — To na nic. Dopadną nas i zabiją. Nawet gdybyśmy zdołali uciec, i tak jutro będziemy musieli ich ominąć. — Rzuciłem tłumok na drogę, solidnym kopnia kiem odtrąciłem na bok. Nie był cenniejszy niż moje życie. Jeśli wygramy, wów czas go podniosę. Jeśli nie, znajdą mój dobytek następni podróżni. Delicja, Fletnia i Rap sod byli jednak muzykantami. W tobołkach nieśli instrumenty. Żadne z nich nie uczyniło gestu, by się pozbyć ciężaru. Dziewczęta, wiedzione instynktem, sta nęły po bokach starca. Wszyscy troje zbyt kurczowo ściskali kostury. Mój pasował do dłoni jak ulał, gotów do użycia. Czekałem. Na kilka chwil przestałem myśleć. Moje ręce żyły własnym życiem i doskonale wiedziały, co robić. — Gruzeł, chłopcze, broń dziewcząt. Mną się nie przejmuj, nie pozwól tylko, żeby im stało się coś złego — rozkazał Rapsod. Słowa harfiarza przerwały jakąś tamę. Zatopiła mnie fala przerażenia. Ciało straciło gotowość, w głowie miałem tylko jedno: porażka będzie bolesna. Nade wszystko na świecie pragnąłem rzucić się do ucieczki, nie myśląc wcale o min-strelach. „Zbliżają się od krzewów — ostrzegł Slepun. — Dwóch idzie szybko, jeden zostaje w tyle. Ten chyba będzie mój". Słyszałem. Idąc, łamali gałązki krzewów. Poczułem smród. W następnej chwili dostrzegła ich Fletnia. Krzyknęła ostro, a oni ruszyli do ataku. Obaj byli więksi ode mnie. Ubranie na nich cuchnęło, ale poza tym było w niezłym stanie. Najwyraźniej niedawno padli ofiarami kuźnicy. Obaj uzbrojeni byli w maczugi. Więcej nie zauważyłem, nie miałem czasu. Człowiek dotknięty kuźnicą nie jest głupszy ani bardziej powolny niż zdrowy. Nie potrafi odbierać uczuć i emocji innych ludzi ani —jak mi się wydaje — nie pamięta, do jakiej reakcji może przeciwnika zmusić jego działanie. Dlatego też ofiary kuźnicy często zachowują się nieobliczalnie. Odmiana ducha nie odbiera im inteligencji, nie pomniejsza umiejętności władania bronią. Więcej: działają oni pod przemożną presją zaspokojenia potrzeby, podobni w tym do zwierząt. Mogą ukraść konia pod wierzch, a następnego dnia go zjeść, tylko dlatego że konieczność zaspokojenia głodu będzie pilniejsza niż pragnienie wygodnego podróżowania. Ludzie ci nigdy nie współdziałają. Nie ma między nimi żadnej lojalności. Jeśli walczą o zdobycz, równie dobrze mogą nękać wspólnego wroga, jak i zwrócić się jeden przeciwko drugiemu. Mogą razem podróżować i razem atakować, jednak nie jest to wspólny wysiłek. Mimo wszystko w dążeniu do celu są brutalni, przebiegli oraz bezlitośni. 98 Wiedziałem o tym wszystkim, toteż nie byłem zaskoczony, gdy obaj mnie wyminęli, atakując słabszych. Zdumiało mnie natomiast własne uczucie ulgi. Tchórzyłem. Ta świadomość sparaliżowała mnie jak jeden z tak dobrze mi znajomych nocnych koszmarów. Pozwoliłem napastnikom przebiec mimo. Delicja i Fletnia, rozwścieczone, a równocześnie przerażone, broniły się co sił. Nie miały do walki talentu, niewiele potrafiły, nie miały doświadczenia w obronie jako zespół, nie potrafiły się nawet ustawić tak, żeby jedna nie skrzywdziła drugiej albo Rapsoda. Uczyły się muzykowania, nie bicia. Rapsod stał pośrodku, ściskał w dłoniach kostur, lecz nie uderzał, by nie trafić Delicji albo Fletni. Jego twarz wykrzywiała wściekłość. Mogłem wtedy uciec. Mogłem chwycić swój tłumok i pobiec drogą, nie oglądając się za siebie. Nieszczęśnicy dotknięci kuźnicą na pewno by mnie nie gonili — zawsze zadowalali się najłatwiejszą zdobyczą. Nie zrobiłem tego. Pozostał we mnie jeszcze jakiś strzęp odwagi, a może dumy. Zostawiłem Delicji i Fletni szamotaninę z większym przeciwnikiem, sam zaatakowałem mniejszego, bo wydawał się bardziej zaprawiony w walce. Najpierw uderzyłem w nogi. Chciałem go okaleczyć, choćby powalić. Zaryczał z bólu i ze strasznym grymasem na twarzy odwrócił się do mnie, ale wcale nie poruszał się wolniej. Dawno poczyniłem pewną ważną obserwację dotyczącą ofiar kuźnicy: ból wywierał na nich znacznie mniejsze wrażenie niż na innych ludziach. Pamiętałem, że gdy byłem bity w zamkowych lochach, nie tylko zwyczajnie bałem się bólu, ale też obawiałem się o swoje ciało. Dziwne to było uczucie, tak silnie sobie uzmysłowić związek z własnymi członkami. Człowiek czerpie dumę ze swej cielesnej powłoki. Gdy ulega ona uszkodzeniu, jest to coś więcej niż tylko uraz fizyczny. Książę Władczy doskonale o tym wiedział. Każdy cios, zadany mi przez jego żołdaków, wraz z bólem przynosił strach, że znowu się przemienię w chorowitego słabeusza, drżącego po byle wysiłku, targanego napadami choroby odbierającej władzę nad ciałem i nad umysłem. Ów strach okaleczył mnie równie mocno jak ciosy. Ofiary kuźnicy chyba nie znają tego rodzaju przerażenia. Może jednocześnie z utratą wszelkich uczuciowych więzi tracą też przywiązanie do własnego ciała? Mój przeciwnik zamachnął się gładko i uderzył pałką tak mocno, że gdy sparowałem cios kosturem, zadygotały mi ramiona. „To nic" — uzmysłowiłem sobie. Moje ciało czekało na więcej. Uderzył znowu i znowu zablokowałem cios. Od momentu gdy wdałem się z nim w potyczkę, nie było już sposobu, żeby się odwrócić i rzucić do ucieczki. Mój przeciwnik dobrze używał pałki — prawdopodobnie był swego czasu wojownikiem, i to żołnierzem wyuczonym w walce toporem. Rozpoznawałem charakterystyczne uderzenia. Blokowałem je, niekiedy udawało mi się uchylić. Bałem się przeciwnika, nie potrafiłem zaatakować. Lękałem się odsłonić choć- 99 by na mgnienie oka, żeby nie wykorzystał luki w obronie. Ustępowałem pola tak ochoczo, że raz i drugi obejrzał się przez ramię; pewnie rozważał, czy nie lepiej zostawić mnie, a zająć się kobietami. Gdy przypadkiem zdołałem niepewnie odpowiedzieć na jeden z ciosów, cofnął się ledwie pół kroku. Nie męczył się, nie zostawiał mi miejsca na wykorzystanie przewagi, jaką dawała dłuższa broń. Nie rozpraszały go krzyki walczących o życie minstreli. Zupełnie odwrotnie niż mnie. Gdzieś spomiędzy drzew dobiegały stłumione przekleństwa i gardłowe powar-kiwanie. To Ślepun podkradł się do trzeciego napastnika i skoczył, mając nadzieję go okaleczyć. Nie zdołał, więc teraz zataczał wokół niego ciasne kręgi, trzymając się ledwie poza zasięgiem miecza. „Nie jestem pewien, czy dam radę pokonać jego ostrze, bracie, ale chyba zdołam go trochę zatrzymać. Nie ośmieli się odwrócić do mnie plecami, by ruszyć na ciebie". Nie odpowiedziałem, gdyż całą uwagę musiałem skupić na napastniku. Zasypywał mnie gradem ciosów i wkrótce zdałem sobie sprawę, że przykłada się w dwójnasób, wkłada w ciosy więcej siły. Uznał, że nie musi się obawiać ataku, stąd całą energię przeznaczył na przełamanie obrony. Każde uderzenie zablokowane wędrownym kosturem odbijało się w moich ramionach bolesnym echem. Wstrząsy obudziły zapomniane cierpienia, odnowiły zadawnione rany. Nie miałem już takiej wytrzymałości jak niegdyś. Polowanie i chodzenie nie wzmacnia ciała i nie buduje muskułów w takim samym stopniu jak całodzienna praca przy wiośle. Zalała mnie fala zwątpienia, straciłem koncentrację. Pojawiła się pewność klęski, a zaraz za nią strach przed nieuniknionym bólem, który nadejdzie wraz z przegraną. Niezłomne postanowienie uniknięcia krzywdy to zupełnie co innego niż wola zwycięstwa. Nadal próbowałem dawać sobie radę z napastnikiem, zyskać pole do walki, ale napierał bezwzględnie. Zerknąłem na minstreli. Rapsod stał pośrodku drogi niczym skamieniały, kostur trzymał w dłoniach, ale nie miał z kim walczyć. Delicja uciekała, utykając i uchylając się przed pałką, a Fletnia biegła za potężnym napastnikiem, bezskutecznie grzmocąc go po ramionach niezbyt grubym kijem. On tylko się przygarbił i z determinacją dążył za ranną Delicja. Coś we mnie drgnęło. — Fletnio, po nogach! — krzyknąłem. W tej samej chwili dostałem w bark. Odpowiedziałem kilkoma szybkimi ciosami, którym brakowało siły i zdecydowania, odskoczyłem od napastnika. Miecz ciął mnie przez łopatkę i zdarł ciało z żeber. Wrzasnąłem z bólu, ze zdumienia. Omal nie upuściłem kija. W ostatniej chwili zdałem sobie sprawę, że nie ja zostałem zraniony. Bardziej poczułem, niż usłyszałem skowyt Slepuna. I zaraz kopnięcie w głowę. Oszołomiony, przyparty do muru. „Ratuj!" 100 Istniały we mnie dawniejsze obrazy przeszłości, głębiej ukryte, zagrzebane pod wspomnieniami pobicia przez żołdaków księcia Władczego. Wiele lat wcześniej poznałem cięcia ostrzem i kopnięcia w głowę. Nie na własnym ciele. Byłem wówczas związany Rozumieniem z Kowalem, młodym terierem. Pies zaatakował człowieka, który chciał zabić Brusa. Walczył i zmarł od ran, a ja nie zdążyłem nawet się z nim pożegnać. Teraz nagle odkryłem, że istnieje zagrożenie potężniejsze niż groźba własnej śmierci. Strach o własne życie zmienił się w strach przed utratą Ślepuna. Zrobiłem to, co zrobić musiałem. Stanąłem pewniej, wyprostowałem się — dzięki temu zyskałem większy zasięg ramion. Od silnego uderzenia zdrętwiał mi bark, przez chwilę nie czułem dłoni. Skróciłem uchwyt, gwałtownie poderwałem do góry kostur, trafiając przeciwnika w szczękę. Nie był przygotowany na nagłą zmianę taktyki. Głowa mu odskoczyła do tyłu, ujrzałem przed sobą odsłonięte gardło, więc ostro wbiłem kij w dołek u nasady szyi. Poczułem, jak łamią się drobne kostki. Mój przeciwnik wrzasnął z bólu, zakrztusił się krwią. Odskoczyłem, poprawiłem chwyt, zatoczyłem kijem krąg, trafiłem nieszczęśnika w czaszkę. Upadł na ziemię, a ja pobiegłem do lasu. Prowadziły mnie odgłosy warkotu i jęki wysiłku. Ślepun lewą łapę trzymał podciągniętą pod pierś. Krew cieknąca z barku lśniła niczym rubiny rozsiane po sierści na całym boku. Wycofał się głęboko w gąszcz jeżynowych gałęzi. Kłujące krzewy i nieprzebyta ściana rozłóg, pośród których szukał schronienia, otoczyły go ze wszystkich stron i zagrodziły drogę ucieczki. Wepchnął się pomiędzy nie jak najgłębiej, kolce powbijały mu się w łapy. Szczęściem, te same kolce trzymały napastnika na dystans, a gęste zarośla brały na siebie część uderzeń miecza. Widząc, że nadciągam z odsieczą, Ślepun zebrał się na odwagę i obrócił raptownie; warknął głucho z głębi gardzieli. Człowiek odwiódł rękę do tyłu, szykował się do ciosu, który miał przebić wilka na wylot. Kostur wędrowny zakończony był tępo, ale z dzikim okrzykiem wraziłem go w plecy przeciwnika z taką siłą, że przebiłem ciało i dosięgnąłem płuc. Mężczyzna zaryczał, rozwścieczony, plując czerwonymi kropelkami. Próbował stanąć ze mną twarzą w twarz, lecz ja trzymałem kij mocno. Naciskałem z całych sił, wpychałem człowieka w jeżynowy gąszcz. Wyciągnięte ręce nie znalazły podpory. Przyszpiliłem go do kłujących krzewów całym swoim ciężarem, a Ślepun skoczył mu na plecy. Zacisnął szczęki na karku i szarpał dotąd, aż obu nas spryskała ciepła krew. Zdławione krzyki napastnika zmieniły się stopniowo w charczenie. Zapomniałem całkiem o minstrelach. Nagle poderwał mnie na nogi głośny krzyk bólu. Chwyciłem miecz upuszczony przez ofiarę kuźnicy i pobiegłem z powrotem na trakt, zostawiając wyczerpanego Ślepuna, który osunął się na ziemię i zaczął lizać ranę. Gdy wypadłem spomiędzy drzew, moim oczom ukazał się przerażający widok. Trzeci napastnik powalił Delicję i zadzierał jej spódnicę. Opodal Fletnia klęczała w pyle drogi, przyciskając do boku ramię. Głośno pła- 101 kała. Rapsod, brudny i obolały, właśnie zdołał się podnieść na nogi. Pozbawiony kija, z wyciągniętymi rękoma, potykając się, brnął w stronę Fletni. Kopniakiem zrzuciłem napastnika z Delicji, zanurzyłem w nim ostrze — prosto, z góry do dołu, trzymając broń w obu rękach. Zaciekle walczył o życie, kopał i czepiał się mnie kurczowo, aleja ległem na rękojeści, wpychając mu żelazo coraz głębiej w piersi. Miotał się na ziemi, przebity ostrzem miecza — i powiększał ranę. Przeklinał mnie okrzykami bez słów, bryzgał z ust śliną i krwią. Sięgnął do mojej łydki, próbował mnie przewrócić. Ja tylko mocniej nacisnąłem na miecz. Bardzo chciałem wyciągnąć ostrze i zabić tego człowieka szybko, ale był wyjątkowo silny — nie śmiałem go oswobodzić nawet na chwilę. Wreszcie Delicja położyła kres tej męczarni; wbiła mu w twarz koniec swojego kostura. Nagłe znieruchomienie nieszczęśnika było wybawieniem w równej mierze dla niego, jak i dla mnie. Znalazłem jeszcze siłę, żeby wyciągnąć z niego ostrze, potem zatoczyłem się i usiadłem na środku drogi. Wzrok mi się zmącił. Fletnia wyła z bólu, ale jej biadanie było dla mnie odległe niczym skargi mew krążących daleko nad falami. Nagle czułem zbyt wiele. Byłem wszędzie. W lesie pod drzewami lizałem ranę na barku, przesuwałem jęzorem między gęstą sierścią, ostrożnie badałem cięcie i pokrywałem je śliną. Jednocześnie siedziałem na słońcu, w zapachu kurzu, krwi, ekskrementów i wnętrzności zaszlachtowanego człowieka. Czułem każdy cios, jaki otrzymałem i jaki zadałem, byłem wyczerpany i obolały od uderzeń pałki. Gwałtowna śmierć niespodziewanie nabrała zupełnie innego charakteru. Dowiedziałem się, jak smakuje ból, który sam zadałem. Wiedziałem, co czuli ludzie przeze mnie powaleni i walczący bez żadnej nadziei, ze świadomością, że śmierć jest dla nich jedyną ucieczką od cierpienia. Mój mózg wibrował rozciągnięty pomiędzy krańcowo różnymi odczuciami: z jednej strony ofiara, z drugiej zabójca. Byłem jednym i drugim. I byłem zupełnie sam. Nigdy dotąd nie zaznałem takiej samotności. Zawsze do tej pory w podobnych sytuacjach miałem jakieś oparcie. Towarzyszy z okrętu u schyłku bitwy czy Brusa, który pomagał mi się pozbierać i ciągnął do domu po strasznym dniu. Miałem wtedy dom. Czekała mnie też księżna Cierpliwa, wiecznie pełna wymówek, i Cierń, i stryj Szczery, zatroskany, że o siebie nie dbam należycie. Sikorka — w ciszy i ciemności, delikatna i czuła. Tym razem bitwa się skończyła, przeżyłem, ale nikogo prócz wilka to nie obchodziło. Kochałem go, lecz nagle zdałem sobie sprawę, że potrzebna mi także bliskość człowieka. Brakowało mi czyjegoś zainteresowania, zwykłej ludzkiej sympatii. Gdybym był wilkiem, podniósłbym nos do nieba i zawył. Ponieważ nie byłem, sięgnąłem umysłem na ślepo, sam dobrze nie wiem jak. Nie Rozumieniem, nie Mocą, ale jakimś obrazoburczym połączeniem obu tych magii, strasznym poszukiwaniem kogokolwiek, kogo mogłoby obchodzić, że przetrwałem, że jestem żywy. Prawie coś poczułem. Czy rzeczywiście Brus podniósł głowę znad pracy na roli, czy naprawdę przez moment poczuł zapach kurzu i krwi, a nie płodnej zie- 102 mi, którą rozkopywał, zbierając uprawne bulwy? Czy Sikorka wyprostowała się nad balią z praniem, pomasowała bolący krzyż i rozejrzała się dookoła, zdziwiona niespodziewanym wrażeniem beznadziejnej pustki? Czy przyciągnąłem znużoną świadomość króla Szczerego? Czy przez chwilkę przeszkodziłem księżnej Cierpliwej w sortowaniu ziół rozłożonych do suszenia na tacach? Czy Cierń zmarszczył brwi w zastanowieniu, odkładając na bok papirusowy zwój? Niczym ćma bijąca w grubą okiennicę kołatałem do ich umysłów. Tak bardzo chciałem znaleźć w nich uczucie, które niegdyś miałem za oczywiste. Nawet prawie ku nim sięgnąłem, po to tylko, by całkowicie wyczerpany zapaść się w samego siebie, by samotnie siedzieć w pyle drogi — pełen goryczy zwycięzca, umazany krwią trzech ofiar. Ktoś kopnął na mnie żwirem i piachem. Podniosłem wzrok. Z początku Delicja była tylko ciemną sylwetką na tle zachodzącego słońca. Kiedy zamrugałem, dostrzegłem na jej twarzy wściekłość i odrazę. Dziewczyna miała poszarpane ubranie, włosy pełne kurzu. — Uciekłeś! — Krzyczała, rozpalona pogardą dla tchórza. — Uciekłeś, a on złamał Fletni rękę, obił mojego ojca i mnie próbował zhańbić. Co z ciebie za człowiek? Jak mogłeś się tak zachować? Nawet nie myślałem nad odpowiedzią. Byłem tak pusty w duszy, że rozmowa z Delicja nie miała czego ratować. Z trudem dźwignąłem się na nogi. Czy to możliwe, że tak niedawno odtrąciłem tłumok od swoich stóp? Podniosłem go i poszedłem do Rapsoda, który próbował dodawać Fletni otuchy. Delicja otworzyła bagaże minstreli. Z harfy została plątanina strun i kawałków drewna. Instrument Fletni ocalał, ale dziewczyna nie będzie na nim grała, dopóki nie wyleczy ręki, a to potrwa kilka tygodni. Tych faktów nie można już było zmienić. Zrobiłem więc, co mogłem, choć mogłem niewiele. Na poboczu drogi rozpaliłem ogień, przyniosłem z rzeki wody, wstawiłem ją do zagrzania. Znalazłem w bagażu zioła, które miały uspokoić Fletnię i złagodzić jej ból. Wyszukałem suche proste patyki, zrobiłem z nich łupki. A tam, na zboczu wzgórza, w lesie? „Boli, bracie, ale nie głęboko. Tylko że rana ciągle się otwiera, kiedy próbuję chodzić. No i kolców tyle we mnie, co much na padlinie". „Zaraz przyjdę i wszystkie ci powyciągam". „Nie trzeba. Dam sobie radę. Zajmij się tamtymi. — Chwila milczenia. — Bracie, powinniśmy byli uciec". „Wiem". Dlaczego tak trudno było podejść do Delicji i zapytać spokojnie, czy ma ubrania, które można by podrzeć na bandaże dla Fletni? Nawet nie raczyła mi odpowiedzieć. Ślepy Rapsod bez słowa podał mi miękką tkaninę, w którą niegdyś owinięta była jego harfa. Delicja mną gardziła, Rapsod zdawał się oniemiały od wstrząsu, a Fletnia tak się zatraciła w bólu, że prawie mnie nie zauważała. Ja- 103 koś jednak udało mi się zgromadzić ich przy ogniu. Podprowadziłem tam Fletnię, napoiłem pierwszym wywarem. — Mogę nastawić kości i unieruchomić w łupkach — powiedziałem bardziej do Rapsoda niż do niej. — Robiłem to już nieraz żołnierzom po bitwie. Nie jestem jednak medykiem. Kiedy dotrzemy do miasta, może się okazać, że trzeba będzie nastawić ramię jeszcze raz. Rapsod wolno pokiwał głową. Obaj wiedzieliśmy, że nie ma innego wyjścia. Ukląkł za Fletnią i chwycił ją za ramiona, a Delicja przytrzymała mocno rękę dziewczyny w łokciu. Zacisnąłem zęby, osłoniłem się przed bólem Fletni i mocno pociągnąłem za przedramię. Dziewczyna krzyknęła, oczywiście, bo byle wywar nie może całkowicie uśmierzyć takiego bólu, ale przecież nie próbowała się wyrywać. Łzy płynęły jej po twarzy i oddech się rwał, kiedy usztywniałem i bandażowałem przedramię. Pokazałem, jak ma nosić rękę częściowo schowaną w koszuli, żeby na inne części ciała rozłożyć ciężar chorej kończyny i uchronić ją od gwałtownych ruchów. Potem napoiłem dziewczynę jeszcze jednym kubkiem wywaru i zająłem się Rapsodem. Dostał kilka ciosów w głowę, ale pozostał przytomny. W jednym miejscu znalazłem opuchnięcie, harfiarz skrzywił się przy dotyku, lecz skóra nie była rozcięta. Przemyłem mu głowę chłodną wodą i poradziłem, by także napił się wywaru. Podziękował mi, a ja, nie wiedzieć czemu, poczułem wstyd. Wreszcie podniosłem wzrok na Delicję, która nad płomieniami przyglądała mi się zmrużonymi oczyma. — Jesteś ranna? — zapytałem. — Na brodzie nabił mi siniaka wielkości śliwki. Rozorał mi paznokciami szy ję i piersi. Sama zajmę się swoimi obrażeniami, ale oczywiście dziękuję ci... Gru- zeł. Choć niewiele zrobiłeś, żebym w ogóle przeżyła. — Delicjo! — odezwał się Rapsod. W jego głosie znać było znużenie, ale i gniew. — Ojcze, on uciekł! Powalił jednego przeciwnika, a potem czmychnął w krza ki. Gdyby od razu przyszedł nam z pomocą, Fletnia nie miałaby złamanej ręki, a ty pogruchotanej harfy. On uciekł! — Ale wrócił. Wolę sobie nie wyobrażać, co by się stało, gdyby tego nie zrobił. Rzeczywiście, dostało się nam, ale powinnaś mu podziękować, że żyjemy. — Nie będę mu za nic dziękowała — oznajmiła zawzięcie. — Nie zdobył się na odwagę i dlatego nasze życie legło w gruzach. Co my teraz mamy? Harfiarza bez harfy i Fletnię, która nie może utrzymać instrumentu. Wstałem i odszedłem. Nie miałem siły słuchać wyrzutów Delicji ani odwagi się tłumaczyć. Poszedłem ściągnąć z drogi dwa martwe ciała; zawlokłem je na trawę na brzegu rzeki. Wróciłem do lasu i odnalazłem Slepuna. Poradził już sobie z własnymi ranami, lepiej niż ja bym to zrobił. Przeczesałem mu sierść palcami, strząsnąłem z niej jeszcze jakieś kolce i kawałki jeżynowych rozłóg. Jakiś czas po prostu siedziałem obok niego. Położył się, wsparł łeb na moim kolanie, a ja dra- 104 pałem go za uszami. Rozumieliśmy się bez słów. Wreszcie wstałem, znalazłem trzecie ciało, chwyciłem je pod ramiona i zaciągnąłem w miejsce, gdzie złożyłem pozostałe dwa. Bez najmniejszych wyrzutów sumienia przeszukałem sakiewki. Dwaj mieli tylko po garści drobniaków, ale u tego z mieczem znalazłem dwanaście srebrnych monet. Zabrałem wszystko, a także zniszczony pas z pochwą. Z pyłu drogi podniosłem miecz. Potem aż do ciemnej nocy przynosiłem kamienie znad rzeki. Ułożyłem z nich kopczyk kryjący ciała. Kiedy skończyłem, poszedłem na brzeg rzeki, obmyłem dłonie, ramiona, spryskałem wodą twarz. Zdjąłem okrwawioną koszulę, uprałem ją i od razu włożyłem — mokrą i chłodną. Przez chwilę czułem ulgę, potem z zimna zaczęły mi sztywnieć mięśnie. Wróciłem do ogniska. Płomienie oświetlały twarze siedzących przy nim ludzi. Sięgnąłem po dłoń Rapsoda, włożyłem w nią sakiewkę. — Może wystarczy, dopóki nie zdobędziesz nowej harfy — rzekłem. — Pieniędzmi ofiar chcesz uciszyć wyrzuty sumienia? — szydziła Delicja. Tego już było za wiele. — Gdyby przeżyli, to wedle prawa Księstwa Koziego, musieliby przynajmniej zapłacić odszkodowanie. Jeśli wam te pieniądze niepotrzebne, możecie je rzucić do rzeki. — Gardziłem tą kobietą znacznie bardziej niż ona mną. Choć byłem cały posiniaczony i obolały, jeszcze obejrzałem zdobyczny pas. Slepun miał rację. Szermierz był znacznie potężniejszy ode mnie. Ułożyłem skórę na kawałku drewna i nożem wywierciłem dodatkową dziurkę. Znowu poczułem u boku miły ciężar miecza. Wydobyłem ostrze, obejrzałem je w świetle ognia. Nie było wyjątkowo piękne, ale praktyczne i solidnie wykonane. — Skąd go masz? — zapytała Fletnia trochę niewyraźnie. — Od trzeciego, z lasu — odparłem krótko. Na powrót wsunąłem miecz do pochwy. — Co takiego? — zapytał harfiarz Rapsod. — Miecz — rzekła Fletnia. Rapsod obrócił na mnie zamglone spojrzenie. — W lesie był trzeci napastnik? Z mieczem? — Tak. — Zabiłeś go? — Tak. Pokiwał wolno głową. — Kiedy podałeś mi rękę, poznałem, że to nie dłoń skryby. Pióro nie zosta wia podobnych stwardnień ani nie wyrabia takich muskułów na przedramieniu. Widzisz, Delicjo, on nie uciekł. On ruszył... — Postąpiłby mądrzej, gdyby najpierw zabił tego, który nas atakował — upie rała się Delicja. Zawinąłem się w derkę, położyłem przy ogniu. Byłem głodny, ale nic na to nie mogłem poradzić. Byłem też zmęczony i to mogłem zmienić. 105 — Zamierzasz spać? — spytała Fletnia. Mimo narkotycznego otępienia była przerażona. — Tak. — A jeśli pojawią się inni? — Wtedy Delicja zabije ich w kolejności, jaką uzna za stosowną — odrzekłem kwaśno. Układałem się na derce dotąd, aż miecz znalazł się we właściwym miej scu, tuż pod ręką, w każdej chwili gotów do użycia. Zamknąłem oczy. Słyszałem, jak Delicja wolno się podnosi i zaczyna szykować posłanie dla pozostałych. — Gruzeł... — odezwał się cicho Rapsod. — Zostawiłeś sobie jakiś grosz? — Nie potrzebuję pieniędzy — odpowiedziałem równie cicho. Mogłem dodać, że nie zamierzam więcej mieć do czynienia z ludźmi, ale nie chciałem już nikomu się tłumaczyć. Nie obchodziło mnie, czy zrozumiał, czy nie. Znowu zamknąłem oczy i sięgnąłem po omacku Rozumieniem, krótko dotknąłem Ślepuna. Podobnie jak ja, był głodny, lecz wolał odpocząć. „Jutro wieczór znowu zapolujemy razem" — obiecałem. Westchnął zadowolony. Ukrył się niedaleko. Ognisko widział jak iskierkę pośród drzew. Oparł pysk na przednich łapach. Byłem tak zmęczony, że myśli popłynęły swoją drogą, straciły wyrazistość. Zostawiłem przykre sprawy i odpłynąłem, wolny, daleki od bólu prześladującego moje ciało. „Sikorka — pomyślałem tęsknie. — Sikorka". Nie znalazłem jej. Na sienniku przed paleniskiem spał Brus. Widziałem go zupełnie wyraźnie, wrażenie było podobne do sięgania Mocą, tyle że nie potrafiłem utrzymać obrazu. Blask płomieni migotał na twarzy królewskiego koniuszego: była szczuplejsza, spalona słońcem — widać wiele czasu spędzał na polu. Wirując oddaliłem się od niego. Moc brała mnie w swoje objęcia, a ja nie potrafiłem się jej oprzeć. Gdy moje sny dotknęły księżnej Cierpliwej, zastałem ją, ku swemu zdumieniu, w prywatnej komnacie księcia Żwawego. Władca wyglądał niczym zaszczute zwierzę. Młoda kobieta w ślicznej sukience była najwyraźniej równie zdumiona widokiem księżnej Cierpliwej jak on. Księżna zaś, uzbrojona w jakąś mapę, perorowała potoczyście, odsuwając na bok tacę ze smakołykami oraz winem, żeby rozłożyć pergamin na stole. — Nie uważam cię ani za głupca, ani za tchórza, książę, a co za tym idzie, mu szę przyjąć, iż pozostajesz w nieświadomości. Zamierzam zmienić ten stan rzeczy i dopilnować, by twoja edukacja nie pozostawała dłużej tak karygodnie zaniedba na. Jak dowiedzie ci, książę, ta oto mapa, sporządzona przez księcia Szczerego na krótko przed wyruszeniem na wyprawę, jeżeli wkrótce nie podejmiesz odpowied nich działań, wybrzeże Księstwa Koziego zostanie wydane na łaskę szkarłatnych okrętów. A nasi wrogowie nie znają łaski. — Przewiercała księcia spojrzeniem. 106 Znałem je doskonale. Tak samo patrzyła na mnie, gdy się domagała całkowitego posłuszeństwa. Prawie było mi żal księcia Żwawego. Zaraz straciłem wątły kontakt i z tym obrazem. Jak niesiony wiatrem liść poszybowałem w dal. Nie wiem, czy uniosłem się wyżej, czy opadłem niżej, wiem jedynie, że więź z własnym ciałem zmieniła się wiotką nitkę. Obracałem się i wirowałem w nurcie, który wciągał mnie i zachęcał, by zapomnieć o wszystkim innym. Gdzieś daleko wilk zawył przestraszony. Ledwie wyczuwalne palce czepiały się mnie, jakby próbowały przyciągnąć moją uwagę. „Bastardzie. Ostrożnie. Wracaj". Król Szczery. Lecz jego sięgnięcie Mocą nie było silniejsze niż tchnienie, choć kosztowało go tak wiele wysiłku. Coś nas rozdzielało, jakaś zimna mgła, ulotna, lecz nie do przebycia, oplątywała mnie, czepiała się niczym kolczaste rozłogi. Chciałem, żeby mnie to obchodziło, chciałem znaleźć w sobie tyle strachu, żeby wrócić do ciała. Zupełnie jakbym schwytany w pułapkę snu próbował się obudzić. Nie potrafiłem. Nie miałem w sobie woli, żeby próbować. „Proszę, proszę! Pojawił się odorek psiej magii i popatrzmy, co tutaj mamy. — Stanowczy wbił we mnie szpony niczym kot w niebaczną ofiarę, przyciągnął do siebie. — Witaj, bękarcie. — Jego głębokie zadowolenie obudziło we mnie każdy odcień strachu. — Obaj żyją. I Bastard ze swoją wypaczoną magią, i Szczery, książę uzurpator. No, no, no. Król Władczy będzie zmartwiony, kiedy się dowie, że w rzeczywistości nie odniósł druzgoczącego zwycięstwa. Tym razem dopilnuję, żeby wszystko potoczyło się po jego myśli. Na mój sposób". Badał moje mury obronne. Poczułem zdradliwe macki, bardziej intymne niż pocałunek. Stanowczy szukał moich słabych punktów, jakby obracał ciało bezwolnej dziewki. Zwisałem w jego silnej dłoni niczym schwytany królik, czekając tylko na skręcenie karku, które zakończy moje życie. Czułem, że od czasu naszego ostatniego spotkania Stanowczy nabrał sił i umiejętności. „Królu Szczery!" — zawyłem, ale mój władca nie mógł mnie usłyszeć ani odpowiedzieć. Stanowczy zważył mnie w dłoni. „Jaka dla ciebie korzyść z tej siły, nad którą nigdy nie nauczyłeś się panować? Żadna. Lecz mnie doda skrzydeł i pazurów. Możesz mi dać tyle siły, że odnajdę Szczerego, obojętnie w jakiej dziurze się skryje". Zaczęła ze mnie wyciekać energia, zupełnie jak woda z przedziurawionego bukłaka. Nie miałem pojęcia, w jaki sposób Stanowczy pokonał moją obronę, i nie znałem sposobu, żeby się od niego uwolnić. Wpił się w mój umysł i wysysał energię. W taki sam sposób Prawy wraz z Pogodną zabili króla Roztropnego. Monarcha odszedł szybko, jakby pękła mydlana bańka. Nie miałem siły ani ochoty walczyć, gdy Stanowczy wciskał do mego umysłu własne myśli, orał szponami po moich najgłębszych wspomnieniach i cały czas pozbawiał mnie energii. Nie wiedział tylko, że gdzieś w moim wnętrzu czeka na niego wilk. 107 „Bracie!" — zawył Ślepun i skoczył na niego z zębami i pazurami. Gdzieś bardzo daleko Stanowczy wrzasnął z przerażenia. Nieważne, jak silny był w używaniu Mocy — nie miał żadnego pojęcia o Rozumieniu. Był bezsilny wobec ataku Ślepuna, tak samo jak ja byłem bezsilny wobec niego. Dawno temu, gdy padłem ofiarą ataku Prawego, Ślepun wybawił mnie z opresji. Widziałem na własne oczy, jak Prawy padł na podłogę, zupełnie jakby rzeczywiście zaatakował go wilk. Stracił koncentrację i panowanie nad Mocą, a wówczas ja zdołałem się od niego uwolnić. Nie widziałem teraz, co dzieje się ze Stanowczym, ale czułem, jak Ślepun szarpie i gryzie. Odepchnęła mnie siła przerażenia Stanowczego. Uciekłem, przerywając połączenie Mocą tak gwałtownie, że przez kilka chwil nie byłem pewien własnej tożsamości. Potem znalazłem się, zupełnie rozbudzony, we własnym ciele. Siedziałem na derce, po plecach spływały mi strumienie zimnego potu. W panice bezładnie wznosiłem znowu mury obronne. — Gruzeł? — Rapsod usiadł gwałtownie, wyrwany ze snu. Delicja przyglą dała mi się z drugiej strony ogniska, gdzie siedziała na derce, pełniąc wartę. Zdusiłem szloch. — To tylko zły sen — wychrypiałem. — Miałem zły sen. — Z ogromnym trudem dźwignąłem się na nogi. Byłem bardzo osłabiony. Świat wokół mnie za wirował. Ledwie stałem. Dodał mi sił strach przed własną słabością. Chwyciłem kociołek i ruszyłem nad rzekę. Potrzebowałem mocnego wywaru z kozłka. Z dale ka okrążyłem spiętrzone kamienie, pod którymi pogrzebałem ciała ofiar kuźnicy. Zanim dotarłem nad brzeg rzeki, Ślepun był przy mnie, kulejąc na trzech łapach. Rzuciłem kociołek i osunąłem się na ziemię obok wilka. Oplotłem go ramionami, pamiętając o ranie na barku, ukryłem twarz w gęstej sierści. „Tak się bałem. Prawie umarłem". „Już teraz wiem, dlaczego musimy ich pozabijać — oznajmił spokojnie. — Jeśli tego nie zrobimy, nigdy nie będziemy mieli spokoju. Musimy ich wytropić w ich własnym legowisku i zabić wszystkich". Jedynie takie pocieszenie potrafił mi ofiarować. 7. MOC I ROZUMIENIE Wędrowni muzycy oraz skryby zajmują w społeczności Królestwa Sześciu Księstw miejsce szczególne. Są skarbnicami wiedzy — chronią od zapomnienia historię Królestwa Sześciu Księstw, i to nie tylko tę wielką, która wpływa na losy naszego państwa, lecz także dzieje miast, a nawet poszczególnych rodów zakładających osady. Każdy minstreł marzy, że będzie jedynym świadkiem jakiegoś ważkiego wydarzenia i zostanie autorem nowej sagi, ale tak naprawdę ich rola polega na czymś innym — opowiadają o codziennym ludzkim życiu. Gdy pojawiają się spory w kwestiach dziedziczenia, przynależności rodowej albo nawet długoterminowej umowy, wówczas wzywa się minstreli, gdyż przypominają szczegóły, które innym mogły ulecieć z pamięci. Minstreli wspierają, ale nie rugują, wędrowni pisarze. Za niewielką opłatą stworzą zapis aktu ślubu, narodzin czy przekazania ziemi, uwiecznią pod postacią liter wielkość dziedzictwa albo przyrzeczonego posagu. Takie zapiski mogą być niekiedy dość zawile, każda bowiem z zainteresowanych stron musi zostać określona w sposób nie budzący żadnych wątpliwości — nie tylko z imienia i fachu, ale także przez pokrewieństwo, miejsce zamieszkania oraz z wyglądu. Nie należy do rzadkości wzywanie minstrela, by postawił swój znak jako świadek zapisu dokonanego przez skrybę, dlatego też nikogo nie dziwi, jeśli minstreł i pisarz podróżują razem albo jeśli jeden człowiek jest biegły w obu tych rzemiosłach. Minstrele i skryby są dobrze traktowani w domach szlacheckich, gdzie znajdują schronienie na zimę, a z czasem kąt i miskę na stare lata. Żaden możny nie życzy sobie być źle wspominany w opowieściach pieśniarzy i skrybów, czy — co jeszcze gorsze — nie być wspominany w ogóle. Szczodrość wobec tych ludzi jest pojmowana jako zwyczajowa grzeczność. Jeśli gościsz w twierdzy, w której próżno szukać minstreli, wiesz, że zasiadasz do stołu ze skąpcem. * * * Następnego dnia po południu pożegnałem muzykantów w lichym miasteczku zwanym Kruczy Przesmyk. W zasadzie to pożegnałem się z Rapsodem. Delicja 109 wmaszerowała do gospody, nawet nie rzuciwszy na mnie okiem. Fletnia się obejrzała, ale spojrzenie miała tak nieodgadnione, że trudno było z niego cokolwiek wyczytać. Zaraz poszła za Delicja. Razem z Rapsodem zostałem na ulicy. Staliśmy jakiś czas, nie zdjął ręki z mojego ramienia. — Przed wejściem jest schodek — uprzedziłem go cicho. Podziękował skinieniem głowy. — Przyda się nam parę ciepłych kęsów — zauważył i wskazał drzwi ruchem brody. Pokręciłem głową i zaraz ubrałem odmowę w słowa. — Dziękuję, ale nie idę z wami. Ruszam dalej. — Tak natychmiast? Przynajmniej wypij kufel piwa i coś przegryź. Wiem, De licja jest czasem... trudna do zniesienia, ale chyba nie uważasz, że mówi w imie niu nas wszystkich. — Nie w tym rzecz. Po prostu mam coś do zrobienia. Odkładałem to już bardzo długo. Wczoraj zdałem sobie sprawę, że dopóki się z tym nie uporam, nie zaznam spokoju. Rapsod westchnął ciężko. — Wczoraj był zły dzień. Nie podejmowałbym na jego podstawie życiowej decyzji. — Przekrzywił głowę, spojrzał mniej więcej w moją stronę. — Coś cię dręczy, Gruzeł, ale z czasem będzie lepiej. Czas jest dobrym lekarzem. — Zazwyczaj tak, ale niekiedy pomaga tylko... załatwienie sprawy. W taki czy inny sposób. — Wobec tego powodzenia, chłopcze. — Uścisnął mi rękę. — Cieszy mnie, że ta dłoń wojownika ma teraz miecz, który może ująć. To nie może być dla ciebie zła wróżba. — Tu jest wejście — powiedziałem i otworzyłem przed nim drzwi. — I ja wam życzę powodzenia — dorzuciłem, kiedy mnie mijał. Stanąłem na ulicy, swobodny, jakbym w progu gospody zrzucił wielki ciężar. Znowu wolny. Nieprędko wezmę sobie na kark podobne brzemię. „Idę do ciebie — powiedziałem Slepunowi. — Dziś wieczór polujemy razem". „Będę się za tobą rozglądał". Poprawiłem tłumok na ramieniu, chwyciłem mocniej podróżny kostur i ruszyłem ulicą. Nic mnie nie trzymało w Kruczym Przesmyku, a przecież nogi same zaprowadziły mnie prosto na rynek. Przyzwyczajenie jest drugą naturą. Nadsłuchiwałem tęsknie okrzyków i biadań ludzi dobijających targu. Nabywcy narzekali na wysokie ceny, sprzedawcy odpowiadali, że towary od ujścia rzeki nadpływają coraz rzadziej, a te, które dotrą aż do Kruczego Przesmyku, są bardzo kosztowne. Zapewniali też, że dalej w górę rzeki ceny są jeszcze wyższe. Nie dość, że wszyscy wyrzekali na drożyznę, niemało było takich, którzy szukali towarów, jakich w ogóle na rynku nie było. I to nie tylko ryb morskich czy grubych wełnianych 110 tkanin z Księstwa Koziego. Stało się tak, jak przewidywał Cierń: brakowało jedwabiu, okowity, biżuterii z Miasta Wolnego Handlu, nie było nic z księstw nadbrzeżnych ani z krain rozciągających się za nimi. Zablokowanie górskich szlaków zagrodziło drogę handlarzom Królestwa Górskiego wiozącym kamienie szlachetne, futra i inne tamtejsze dobra. Kruczy Przesmyk był miasteczkiem kupieckim. Teraz panowała w nim stagnacja, dusiło się nadmiarem własnych towarów, których nie było na co wymienić. Przynajmniej jeden powłóczący nogami pijaczyna wiedział, kogo obarczyć winą za obecny stan rzeczy. Wlókł się przez rynek na niepewnych nogach, obijał 0 stragany, zataczał między towarami rozłożonymi na matach na ziemi. Długie czarne włosy plątały mu się z gęstą brodą. Idąc śpiewał, czy może raczej ryczał, bo jego głos był bardziej donośny niż śpiewny. Melodia nie zostawała w pamię ci, a i rytmu próżno by szukać w tej piosence, lecz sens pozostawał jasny. Gdy Królestwem Sześciu Księstw władał król Roztropny, rzeki płynęły mlekiem i mio dem, a teraz, gdy książę Władczy nałożył koronę, wybrzeża spłynęły krwią. Druga zwrotka mówiła o tym, że lepiej płacić podatki na walkę ze szkarłatnymi okręta mi niż na króla, który się tchórzliwie skrywa, ale tę część przyśpiewki przerwało nadejście straży miejskiej. Strażników było dwóch. Spodziewałem się, że zatrzy mają pijaka i uwolnią go od ostatnich groszy, by nimi opłacił karę za wszystkie przekroczone prawa. Powinna mnie była zastanowić nagła cisza na rynku. Ruch zamarł, ludzie usuwali się z drogi, przyciskali do straganów, by zrobić przejście. Wkrótce strażnicy dotarli do pijaka. Milczący tłum, a wraz z nim ja, patrzył, jak go pochwycili. Przerażony człeczyna powiódł po ludziach rozpaczliwym spojrzeniem, wzrokiem wzywając pomocy. Jeden ze strażników zamachnął się solidnie i pięścią w skórzanej grubej rękawicy wymierzył biedakowi cios prosto w żołądek. Pijak z pewnością był kiedyś potężnie zbudowany, z wiekiem dopiero utył 1 przybyło mu brzucha. Ktoś słabszy byłby upadł na ziemię. On zgiął się wpół, powietrze ze świstem uciekło mu przez usta. Gwałtownie zwymiotował skwaśnia- łym piwem. Strażnicy z obrzydzeniem odstąpili na bok, jeden kopnął go z całej siły i przewrócił na stragan. Spadły na ziemię dwa koszyki z jajkami. Właściciel towaru nie rzekł słowa, tylko głębiej schronił się w półmrok kramu, jakby pragnął pozostać niezauważony. Strażnicy znowu podeszli do nieszczęśnika. Jeden chwycił go z przodu za koszulę, postawił na nogi i wymierzył szybkie uderzenie prosto w twarz. Pijaczyna poleciał prosto na drugiego strażnika. Tak się z nim zabawiali, bijąc i kopiąc na zmianę, aż upadł na ziemię i nie miał już siły wstać. Nie wiedziałem, że ruszyłem na pomoc, póki nie poczułem na ramieniu czyjejś dłoni. Obejrzałem się i spojrzałem prosto w pomarszczoną twarz starej kobiety. — Spokojnie — szepnęła. — Jeśli nikt ich nie rozwścieczy, poprzestaną na biciu. W przeciwnym wypadku go zabiją. Albo, co gorsza, zabiorą na królewską arenę. 111 Spuściła powieki, jakby zawstydzona, lecz nie zdjęła ręki z mojego ramienia. W końcu odwróciłem wzrok od bitego nieszczęśnika i próbowałem nie słyszeć uderzeń ani zduszonych krzyków ofiary. Dzień był gorący, a strażnicy mieli na sobie grube kolczugi — znacznie bardziej zabudowane niż zazwyczaj nosili członkowie straży miejskiej. Może dzięki temu pijaczyna ocalał. Nikt nie lubi się pocić w zbroi. Spojrzałem na nich akurat w chwili, gdy jeden odciął nieszczęśnikowi sakiewkę, zważył ją w dłoni i schował do kieszeni. Drugi rozejrzał się po tłumie. — Czarniak został ukarany za zdradziecki akt kpienia z miłościwie nam panującego króla Władczego — oznajmił. — Niech jego los będzie dla innych przestrogą. Zostawili go, leżącego w kurzu i odpadkach, ruszyli dalej na obchód. Na rynku nikt nawet nie drgnął, póki nie zniknęli za rogiem. Potem stopniowo bazar wrócił do życia. Staruszka cofnęła dłoń z mojego ramienia i wróciła do targowania się o cenę rzepy. Właściciel strąconych koszyków okrążył swój kram i zaczął zbierać ocalałe jajka. Nikt nie patrzył na leżącego człowieka. Jakiś czas stałem bez ruchu, czekając, aż opuści mnie drżący chłód. Dlaczego straż miejską w ogóle obchodziły przyśpiewki podchmielonego prostaka? Zdecydowałem, że najwyższy czas opuścić Kruczy Przesmyk. Poprawiłem tobołek na ramieniu i ruszyłem w stronę drogi prowadzącej za miasto. Gdy zbliżyłem się do jęczącego człowieka, uderzył mnie jego ból. Im bliżej podchodziłem, tym lepiej go czułem, zupełnie jakby ktoś wpychał moją rękę coraz głębiej w piekące płomienie. Nieszczęśnik uniósł chwiejnie głowę, spojrzał na mnie. Twarz miał umazaną kurzem, przylgniętym do jego krwi i wymiotów. Chciałem iść dalej. „Pomóż". Odebrałem tę myśl jako kategoryczny rozkaz własnego umysłu. Zatrzymałem się jak rażony piorunem, niewiele brakowało, żebym stracił równowagę. Ten niespodziewany rozkaz nie nadszedł od Slepuna. Pijak podparł się ręką, podciągnął odrobinę wyżej. Zatopił w moich źrenicach spojrzenie przepełnione niemym błaganiem i przejmującym smutkiem. Widziałem już takie oczy. Tak patrzy ranne zwierzę. „Czy nie powinniśmy mu pomóc?" — zapytał Ślepun niepewnie. „Ciii..." — uciszyłem go. „Pomóż, tak trzeba" — prośba nabrała mocy i wyrazistości. Pradawna krew błaga pradawną krew. Głos w mojej głowie brzmiał wyraźniej, nie słowami, lecz obrazami. Wyczuwałem znaczenie Rozumieniem. Trochę jak szyfr członków jednego klanu. „Czy oni są stadem z nami?" — zapytał Ślepun. Wyczuwał moje zmieszanie, więc nie odpowiedziałem. Czarniak zdołał się podeprzeć i usiąść. Bez słowa wyciągnął do mnie rękę. Pomogłem mu wstać. Zachwiał się lekko. Nadal go trzymałem i pozwoliłem, by 112 opierając się o mnie złapał równowagę. Równie niemy jak on, ofiarowałem mu swój kostur wędrowca. Ujął go, ale nie puścił mojego ramienia. Wolnym krokiem wyszliśmy z rynku. Stanowczo zbyt wielu ludzi oglądało się za nami z zaciekawieniem. Kiedy szliśmy ulicami, ludzie spoglądali na nas, a potem szybko odwracali wzrok. Pijany nie odezwał się do mnie słowem. Wciąż oczekiwałem, że mi wskaże, w którą iść stronę, zaprowadzi do jakiegoś domu, który nazwie swoim — lecz nie mówił nic. Na przedmieściach droga zbliżyła się do rzeki. Słońce przeświecało między gałęziami drzew, rzucając na wodę złote błyski. Mielizna podchodziła aż do trawiastego brzegu. Kilka osób z koszami z mokrym praniem właśnie wybierało się z powrotem do domu. Pijaczyna trącił mnie lekko ramieniem, by wskazać, że chce się dostać nad samą wodę. Tam opadł na kolana, pochylił się i zanurzył w rzece nie tylko twarz, ale całą głowę, a nawet szyję. Potem przetarł oczy rękoma i zanurzył się raz jeszcze. Otrząsnął się energicznie, jak pies, rozpryskując wodę we wszystkie strony. Usiadł na piętach i popatrzył na mnie łzawiącymi oczyma. — Mam na imię Czarniak — oznajmił głucho. — Jak już pójdę do miasta, to zawsze wypiję za dużo Tylko pokiwałem głową. — Dasz już sobie radę? — zapytałem. Teraz on pokiwał głową. Przesunął językiem po wewnętrznej stronie warg — sprawdzał, czy nie ma obluzowanych zębów. Wezbrało we mnie zadawnione wspomnienie bólu. Zapragnąłem się znaleźć od tych obrazów jak najdalej. — No to powodzenia. — Nieco w górę rzeki napiłem się i napełniłem bu kłak. Podniosłem tobołek. Nagłe ukłucie Rozumienia kazało mi odwrócić głowę w stronę lasku. Jakiś pień się poruszył i raptem przemienił w niedźwiedzia. Wy prostowane zwierzę uniosło łeb, kilkakrotnie pociągnęło nosem, po czym opadło na cztery łapy i ruszyło w naszą stronę. — Uwaga! — zawołałem cicho, cofając się powoli. — Niedźwiedź! — Ona jest ze mną — odparł spokojnie. — Nie trzeba się jej bać. Stałem nieruchomo jak skała, a niedźwiedzica, szurając łapami, wychynęła spomiędzy drzew. Zbliżywszy się do Czarniaka, wydała z siebie niski dźwięk, dziwnie podobny do muczenia krowy wzywającej cielaka. Potem trąciła go wielkim łbem. Czarniak wstał, wspierając się na pochyłych niedźwiedzich barkach. Czułem, że rozmawiają ze sobą, ale nie wiedziałem o czym. Wreszcie niedźwiedzica uniosła łeb i spojrzała na mnie badawczo. „Pradawna krew" — oznajmiła wyraźnie. Malutkie oczka osadzone były głęboko. Słońce połyskiwało w jej futrze. Nie śmiałem nawet drgnąć. Gdy podeszli do mnie blisko, uniosła nos i zaczęła głęboko wciągać powietrze. „Bracie?" — Ślepun był zaniepokojony. 113 „Chyba wszystko dobrze". — Ledwie tchnąłem. Nigdy nie byłem tak blisko żywego niedźwiedzia. Łeb miała wielkości dwóch sporych wiader. Gorący oddech moczący mi pierś czuć było rybami. Wreszcie odstąpiła. Usiadła, kilka razy wciągnęła powietrze pyskiem — nadal sprawdzała mój zapach. Wolno zakołysała łbem i wreszcie poszła do lasu. — Chodź! — Czarniak, przywoławszy mnie gestem, ruszył za niedźwiedzicą. — Starczy jedzenia dla wszystkich. Wilka też zapraszamy. Posłuchałem go. „Czy to rozsądne?" — Slepun był już niedaleko, lawirując pędził między drzewami. „Chciałbym pojąć, kim są. Czy są podobni do nas? Nigdy nie rozmawiałem z nikim podobnym do nas". Szydercze prychnięcie. „Opiekował się tobą Serce Stada. On jest bardziej podobny do nas niż ci dwoje. Nie jestem pewien, czy chcę być tak blisko niedźwiedzia albo człowieka, który myśli z niedźwiedziem". „Chcę wiedzieć więcej — nalegałem. — Jak niedźwiedzica mnie pojmuje, jak ku mnie sięgnęła..." Mimo zaciekawienia trzymałem się jednak w słusznej odległości za dziwną parą. Człowiek i niedźwiedź człapali przodem. Kierowali się na skroś wierzbowych zarośli, nie wychodzili na drogę. W miejscu gdzie po drugiej stronie szlaku gęsty las podchodził do samego traktu, przeszli pośpiesznie. Ja za nimi. W głębokim cieniu większych drzew wkrótce natrafiliśmy na ścieżkę leśnej zwierzyny. Ślepuna wyczułem, zanim się przy mnie pojawił. Dyszał z pośpiechu. Serce mi się krajało, gdy patrzyłem, jak biegnie na trzech łapach. Zbyt często odnosił rany w mojej obronie. Jakie miałem prawo tego żądać? „Nie jest tak źle, jak wygląda". Nie miał ochoty iść jako drugi, a ścieżka była za wąska dla nas obu, więc ustąpiłem mu miejsca, a sam szedłem obok, uchylając się przed gałęziami, przeskakując nad zwalonymi pniami i pilnując przewodników. Żaden z nas nie czuł się swobodnie w obecności niedźwiedzia. Jeden cios łapy mógł okaleczyć albo i zabić, a choć o niedźwiedziach nie wiedziałem wiele, z pewnością nie miały zrównoważonego charakteru. Marsz w strumieniu zapachu niedźwiedzicy sprawiał, że Ślepunowi jeżyła się sierść na karku, a ja dostawałem gęsiej skórki. Po jakimś czasie doszliśmy do skromnej chatki przycupniętej u stóp wzgórza. Zbudowana była z kamienia i drewnianych kłód, uszczelniona ziemią oraz mchem. Drewniany dach obłożono dodatkowo darnią. Wyrosły na niej nawet niewielkie krzaczki. Drzwi do chatki były niezwykle szerokie i na dodatek otwarte na oścież. Człowiek oraz niedźwiedź weszli do wnętrza. Ślepun zwolnił kroku, sierść miał nastroszoną, uszy postawione, skierowane do przodu. 114 Czarniak wyjrzał przez drzwi. — Wejdźcie, czujcie się jak u siebie — zaprosił. Gdy spostrzegł moje wahanie, dodał: — Pradawna krew nie zwraca się przeciw pradawnej krwi. Bardzo wolno wszedłem do wnętrza. Na środku stał niski okrągły stół zrobiony z pnia wielkiego drzewa, po dwóch jego stronach ustawiono ławy. W kącie pomiędzy dwoma szerokimi, wygodnymi krzesłami był kominek, zbudowany z rzecznego kamienia. Drugie drzwi prowadziły do mniejszego pomieszczenia, pełniącego rolę sypialni. Czuć było niedźwiedzią norą: zjełczałym tłuszczem i ziemią. W jednym z kątów walały się rozrzucone kości, na ścianach znać było ślady potężnych pazurów. Jakaś kobieta zamiatała podłogę, na nasz widok odstawiła miotłę. Ubrana była w brązowy strój, a jej krótkie, brązowe włosy przylegały do czaszki gładko, na podobieństwo miseczki żołędzia. Obróciła głowę szybkim ruchem i spojrzała na mnie brązowymi oczyma. Nie mrugała. Czarniak skinął w moją stronę. — Jeżyno, oto goście, o których wspominałem. — Jestem wdzięczny za zaproszenie — odezwałem się grzecznie. Kobieta zdawała się zdziwiona. — Pradawna krew zawsze chętnie wita pradawną krew — zapewniła. Zatopiłem wzrok w lśniącej czerni oczu Czarniaka. — Nigdy dotąd nie słyszałem o pradawnej krwi — przyznałem. — Ale wiesz, co to jest. — Uśmiechnął się, a mina ta przypominała grymas niedźwiedzia. Czarniak przypominał niedźwiedzia z postury, z rozkołysanego chodu. Kolebał głową z boku na bok, jednakowo podnosił brodę i patrzył w dół, jakby mu nos między oczyma zasłaniał widok. Kobieta za jego plecami uniosła głowę, popatrzyła gdzieś w górę. Poszedłem za jej spojrzeniem i ujrzałem sokoła przycupniętego na krokwi. Świdrował mnie wzrokiem. Belki były białe od jego odchodów. — Mówisz o Rozumieniu? — zapytałem. — Nie. Tak nazywają pradawną krew ci, którzy nie mają o niej pojęcia. To nazwa pogardliwa. Ci, którzy mają w sobie pradawną krew, nie nazywają jej w ten sposób. Z kredensu stojącego pod ścianą zaczął wyjmować jedzenie. Długie, solidne płaty wędzonego łososia. Bochen słodkiego chleba, ciężki od zapieczonych w cieście orzechów i owoców. Niedźwiedzica podniosła się na zadnie łapy, z uznaniem pociągając nosem. Obróciła łeb bokiem i ściągnęła ze stołu kawał ryby. W jej szczękach wyglądał niepozornie. Ciężko stąpając poszła w swój kąt, odwróciła się do nas tyłem i zaczęła jeść. Kobieta w milczeniu przysiadła na krześle, z którego mogła obserwować całe wnętrze. Kiedy na nią spojrzałem, gestem zaprosiła 115 mnie do stołu, i zaraz ponownie zastygła w bezruchu, obserwując otoczenie bez mrugnięcia powieką. Na widok jedzenia ślina zaczęła mi cieknąć z ust. Dawno już nie zaznałem sytości, a przez ostatnie dwa dni nie jadłem prawie nic. Cichy skowyt od drzwi chatki przypomniał mi, że Ślepun też jest głodny. — Nie ma sera ani masła — stwierdził smętnie Czarniak. — Straż miejska zabrała mi pieniądze, zanim zdążyłem kupić. Za to ryb i chleba mamy ile dusza zapragnie, jest też miód w plastrach. Można jeść do woli. Mimowolnie zerknąłem w stronę drzwi. — Mówię do was obu — rzekł. — Pomiędzy nami, z pradawną krwią w ży łach, para jest traktowana jak jedno. Zawsze. — Śnieżek i ja także witamy was z radością — dodała cicho kobieta, Jeżyna. Gestem podziękowałem za zaproszenie. „Ślepunie? — sięgnąłem ku wilkowi. — Wejdziesz?" „Tylko na próg". W następnej chwili pojawił się szary cień. Zniknął jeszcze, poszedł sprawdzić najbliższe otoczenie chaty, poznając zapachy, ciągle na nowo odnajdując niedźwiedzia. Podszedł do drzwi, zajrzał do wnętrza, potem znowu okrążył chatę. Niedaleko odkrył częściowo pożartą padlinę jakiejś płowej zwierzyny, przysypaną liśćmi i ziemią. Typowa spiżarnia niedźwiedzia. Nie musiałem go przestrzegać, żeby zostawił ją w spokoju. Wreszcie podszedł do drzwi, usiadł na progu, cały czas w gotowości. — Zanieś mu jedzenie, jeśli nie chce wejść — podpowiedział Czarniak. — Nie należy walczyć z naturalnymi instynktami — dodał. — Dziękuję — odpowiedziałem odrobinę niezręcznie. Nie wiedziałem, jakie zwyczaje obowiązują w tym domu. Wziąłem ze stołu płat łososia. Rzuciłem Slepunowi, schwytał go w locie. Siedział i trzymał łakomy kąsek w zębach. Nie mógł równocześnie jeść i pozostać czujnym. Z pyska zaczęły mu spływać długie strumienie śliny. „Jedz — poradziłem. — Nie życzą nam źle". Nie potrzebował dalszej zachęty. Upuścił rybę, przycisnął ją do ziemi przednią łapą i oddarł słuszny kęs. Połknął go, prawie nie przeżuwając. Zdałem sobie sprawę, że sam zjadłbym konia z kopytami. Czarniak ukroił dla mnie gruby plaster chleba i suto posmarował miodem. Sobie nalał kubas pitnego miodu. Napitek dla mnie już stał obok talerza. — Jedz, nie czekaj na mnie — zachęcał Czarniak. Spojrzałem pytająco na kobietę. — Zapraszam — rzekła cicho. Podeszła do stołu, wzięła talerz, ale nałożyła nań tylko odrobinę ryby i kawałeczek słodkiego chleba. Czułem, że zrobiła to, by mnie ośmielić, z uprzejmości. — Czujemy wasz głód. — Uśmiechnęła się. — Smacznego. — Nie została z nami przy stole, usiadła na krześle przy kominku. 116 Posłuchałem jej z ochotą. Wykazałem się podobnym brakiem dobrego wychowania jak Ślepun. On był przy trzecim płacie łososia, a ja kończyłem trzeci kawał chleba i drugą porcję ryby, zanim przypomniałem sobie o gospodarzu. Czarniak dolał mi miodu. — Kiedyś próbowałem trzymać kozę. Na mleko, ser, sam rozumiesz. Nic z te go nie wyszło. Nie mogła się przyzwyczaić do Potyczki. Biedne zwierzę, zawsze było tak zdenerwowane, że nie dawało mleka. Wobec tego pijamy miód. Potyczka ma do niego niezłego nosa, toteż w ten napój możemy się zaopatrzyć sami. — Wspaniały — westchnąłem. Odstawiłem kubek, w ćwierci już opróżniony. Jeszcze nie skończyłem jedzenia, ale zaspokoiłem pierwszy głód. Czarniak mimochodem wziął ze stołu kawał ryby i rzucił Potyczce. Złapała go w zęby oraz pazury i odwróciła się od nas, żeby zjeść w spokoju. Gospodarz rzucił drugi kawał Ślepunowi, który stracił już całą nieufność. Skoczył po smakołyk, a potem rozłożył się wygodnie, z łososiem pomiędzy łapami. Obrócił łeb, tylnymi zębami odgryzał kawały i łykał. Jeżyna dziobała swoją porcję: odrywała paseczki suszonej ryby, a wkładając je do ust, szybkim ruchem pochylała głowę. Gdy spoglądałem w jej stronę, okazywało się za każdym razem, że patrzy na mnie ptasimi brązowymi oczyma o przenikliwym spojrzeniu. — Jak to się stało, że związałeś się z niedźwiedzicą? — zapytałem Czarnia- ka. — Nie chcę być niegrzeczny. Po prostu nigdy nie spotkałem kogoś, kto jest związany z jakimś zwierzęciem i otwarcie się do tego przyznaje. Czarniak rozsiadł się wygodniej, ręce oparł na brzuchu. — Nie przyznaję się do tego przed byle kim. Uważałem, że o mnie wiecie, bo Potyczka i ja zawsze rozpoznajemy innych pradawnej krwi. A wracając do twojego pytania... moja matka była z pradawnej krwi i dwoje jej dzieci tę cechę odziedziczyło. Wyczuwała ją w nas, rzecz jasna, i wychowywała w odpowiedni sposób. Gdy osiągnąłem wiek męski, udałem się na poszukiwanie. Niewiele rozumiałem. Pokręcił głową, litościwy uśmiech dotknął jego warg. — Wyruszyłem samotnie w świat na spotkanie z moim zwierzęciem od pary. Niektórzy szukają w miastach, inni w lesie, słyszałem nawet o takich, którzy wy ruszają na morze. Mnie ciągnęło do lasu. Poszedłem zupełnie sam, szeroko otwo rzywszy zmysły, poszcząc, pijąc tylko wodę i zażywając zioła, które zwiększają moc pradawnej krwi. Tutaj, gdzie jesteśmy teraz, usiadłem pomiędzy korzenia mi starego drzewa i czekałem. Po jakimś czasie przyszła Potyczka, która szukała towarzysza, podobnie jak ja. Sprawdziliśmy się nawzajem, zyskaliśmy swoje za ufanie i tak to już minęło siedem lat. — Popatrzył na Potyczkę z taką miłością, jakby była jego ukochaną żoną. — Szukałeś zwierzęcia, z którym się miałeś połączyć? — powtórzyłem zdu miony. 117 „Myślę, że ty także mnie szukałeś i że ja wołałem ciebie, chociaż wtedy żaden z nas o tym nie wiedział" — dumał Ślepun, spoglądając w nowym świetle na dzień, gdy go wybawiłem z rąk handlarza. „Trudno uwierzyć — odparłem nie bez żalu. — Przed tobą już dwukrotnie byłem związany z psami i zbyt dobrze poznałem ból utraty towarzysza. Postanowiłem nigdy więcej nie wiązać się z żadnym zwierzęciem". Czarniak był zdziwiony, nieomal przerażony. — Jeszcze przed wilkiem byłeś związany z dwoma psami? I straciłeś obu towarzyszy? — Potrząsnął głową, nie potrafił tego pojąć. — Jesteś bardzo młody, nawet na pierwszą więź. Wzruszyłem ramionami. — Byłem jeszcze dzieckiem, gdy połączyła mnie więź z Gagatkiem. Zabrał go ode mnie człowiek, który wiedział o tym porozumieniu i uważał, że nie jest właściwe dla żadnego z nas. Później jeszcze spotkałem tego psa, ale było to już u schyłku jego dni. A drugi szczeniak, z którym się związałem... Czarniak popatrzył na mnie z niesmakiem, jaki często widziałem na obliczu Brusa. Jeżyna w milczeniu kręciła głową. — Zadzierzgnąłeś więź jako dziecko? Wybacz mi, ale to wynaturzenie. Po dobnie można by pozwolić małej dziewczynce poślubić dojrzałego mężczyznę. Dziecko nie jest gotowe dzielić życia zwierzęcia. Wszyscy rodzice pradawnej krwi, jakich znam, najstaranniej chronią swe potomstwo przed takim związkiem. — Na jego twarzy pojawiło się współczucie. — Dla twego towarzysza rozłąka musiała być tragedią. Ten, kto do niej doprowadził, zrobił rzecz właściwą, bez względu na to, jakie nim kierowały racje. — Przyjrzał mi się uważniej. — Dziw ne, że przeżyłeś, skoro nic nie wiesz o pradawnej krwi. — W moich rodzinnych stronach niewiele się o tym mówi. A jeśli już, nazywa się to Rozumieniem i uważa za hańbiące. — Nawet rodzice tak ci mówili? Wiem, że ludzie źle się odnoszą do pradawnej krwi, znam kłamstwa, jakie się o niej opowiada, ale przecież rodzice z pewnością powiedzieli ci prawdę. Rodzice nas miłują i z nadejściem odpowiedniego czasu pomagają znaleźć właściwych towarzyszy, by pradawna krew nie utraciła mocy. Spuściłem wzrok. — Nie znałem swoich rodziców. — Słowa te nie przychodziły mi łatwo. — Matka oddała mnie rodzinie ojca, kiedy miałem sześć lat. A ojciec... w ogóle mnie nie znał. Podejrzewam, że pradawną krew odziedziczyłem po matce. Nie wiem nic o niej ani o jej rodzinie. — Miałeś sześć lat, powiadasz? I nie pamiętasz nic? Przecież chyba matka czegoś cię nauczyła, zanim oddała ojcu? Powiedziała ci, jak się bronić... Westchnąłem ciężko. 118 — W ogóle jej nie pamiętam. — Od dawna miałem dosyć uwag, że muszę coś pamiętać, że większość ludzi ma wspomnienia sięgające trzeciego roku życia, a nawet wcześniejsze. Czarniak wydał z siebie dziwny gardłowy dźwięk, ni to warknięcie, ni westchnienie. — Ktoś cię przecież czegoś nauczył. — Nie — odparłem obojętnie, zmęczony tą bezowocną wymianą zdań. Chcia łem położyć jej kres, toteż wybrałem starą sprawdzoną metodę, która pomagała mi odwrócić uwagę ludzi, gdy zadawali mi zbyt wiele pytań. — Opowiedz mi o sobie — poprosiłem. — Czego nauczyła cię matka? W jaki sposób? Uśmiechnął się, tłuste policzki zwęziły mu oczy w szparki. — Zajęło jej to dwadzieścia lat. Masz tyle czasu na słuchanie? — Widząc moją minę, podjął: — Wiem, że zapytałeś tylko dla podtrzymania rozmowy, ale oferuję ci to, czego moim zdaniem bardzo potrzebujesz. Zostańcie z nami jakiś czas. Nauczymy was, co obaj powinniście wiedzieć. Nie pojmiecie tego w godzinę ani w jeden dzień. Zajmie to kilka miesięcy. Może rok. Niespodziewanie z kąta dobiegł cichy głos Jeżyny. — Moglibyśmy mu znaleźć partnerkę. Pasowałby do córki Oliwki. Jest od niego starsza, więc byłaby mu podporą... Czarniak uśmiechnął się szeroko. — Prawdziwa kobieta! Ledwie cię poznała, a już swata! — Dola jest związana z krukiem. — Jeżyna mówiła tylko do mnie. Jej usta okrasił ciepły uśmiech. — Dobrze byłoby wam polować we czwórkę. Zostań z na mi. Poznasz ją i polubisz. Pradawna krew powinna się łączyć z pradawną krwią. „Odmów uprzejmie — wtrącił się do rozmowy Ślepun. — Niedobrze jest mieszkać z ludźmi, a jeśli jeszcze będziesz sypiał przy niedźwiedziach, zaczniesz tak cuchnąć, że już nigdy nie będziemy mogli razem polować. Poza tym nie mam zamiaru dzielić się zdobyczą z krukiem. — Umilkł. — A może znają jakąś kobietę związaną z waderą?" Czarniak uśmiechnął się kącikiem ust. Odniosłem wrażenie, że słyszy z naszej rozmowy więcej, niż daje poznać, i przekazałem to Ślepunowi. — Tego też mógłbym was nauczyć, gdybyście zdecydowali się zostać — rzekł Czarniak. — Kiedy rozmawiacie między sobą, wasze słowa są dla innej istoty pra dawnej krwi tak wyraźne, jakbyście przekrzykiwali wóz druciarza. A przecież nie trzeba wołać tak głośno. Zwracasz się do jednego wilka, nie do całego wilczego rodu. Moim zdaniem, słyszą was wszystkie stworzenia mięsożerne. Powiedzcie mi, kiedy ostatnio widzieliście większe zwierzę mięsożerne? „Niedawno goniły mnie psy" — powiedział Ślepun. — Psy bronią swojego terytorium — zauważył Czarniak. — Chodzi mi o dzi kie zwierzę. 119 — Chyba nie widziałem żadnego od czasu, gdy się związaliśmy — przyzna łem z ociąganiem. — Unikają was z równą łatwością, z jaką podążają za wami ofiary kuźnicy — oznajmił Czarniak spokojnie. Mrówki przeszły mi po krzyżu. — Ofiary kuźnicy? Przecież ofiary kuźnicy nie mają Rozumienia. Nie wyczu wam ich Rozumieniem, muszę używać oczu, nosa albo... — Wszystkie żywe istoty wydzielają ciepło pokrewieństwa, które odbierasz dzięki pradawnej krwi. Wszystkie prócz ofiar kuźnicy. Prawda? Pokiwałem głową. — Istoty dotknięte kuźnicą utraciły to ciepło — mówił dalej Czarniak. — Nie wiem w jaki sposób, ale taki właśnie jest skutek zarażenia kuźnicą. W tych nieszczęsnych istotach zostaje tylko pustka. Tyle wiadomo pomiędzy nami, po łączonymi pradawną krwią. Wiemy także, iż jesteśmy najbardziej ze wszystkich narażeni na ataki ze strony ofiar kuźnicy. Zwłaszcza jeśli korzystamy z naszych talentów zbyt beztrosko. Dlaczego tak się dzieje, nikt nie wie. Jest to jeszcze jeden powód, dla którego musimy zachować szczególną ostrożność. — Chcesz powiedzieć, że Ślepun i ja powinniśmy przestać używać Rozumie nia? — Chcę powiedzieć, że powinniście zostać tu na jakiś czas i nauczyć się pa nować nad talentem pradawnej krwi. W przeciwnym wypadku stoczysz więcej takich walk jak wczorajsza. — Pozwolił sobie na nikły uśmiech. — Nie wspominałem wam o wczorajszym ataku — powiedziałem cicho. — Nie musiałeś. Jestem pewien, że w tej okolicy każda istota pradawnej krwi słyszała was, gdy walczyliście o życie. Dopóki obaj nie nauczycie się rozmawiać tylko we dwóch, nic pomiędzy wami nie pozostanie tylko wasze. — Zastanawiał się przez chwilę. — Nigdy nie wydało ci się dziwne, że ofiary kuźnicy tracą czas na atakowanie wilka, skoro nic na tym nie zyskają? Zauważają go wyłącznie dla tego, że jest związany z tobą. Spojrzałem na Slepuna przepraszająco. — Dziękuję za troskę — odezwałem się do Czarniaka — ale czeka nas zadanie nie cierpiące zwłoki. Podejrzewam, że im dalej zajdziemy w głąb kraju, tym mniej ofiar kuźnicy będziemy spotykać. Powinniśmy dać sobie radę. — Rzeczywiście. Zwłaszcza że nieszczęśnicy dotknięci kuźnicą, którzy zapę dzą się zbyt daleko, mają do czynienia z królem. Mimo wszystko będą do was ściągali. Jeśli nawet jednak nie spotkacie już ofiar kuźnicy, najpewniej natknie cie się straże królewskie. Ostatnimi czasy strażnicy są szczególnie zainteresowani ludźmi pradawnej krwi. Wielu spośród nas wydali w ręce króla zawistni sąsiedzi, a nawet rodzina. Król płaci szczerym złotem i nie wymaga niezbitych dowodów. Od wielu już lat nie byliśmy tak mocno prześladowani. 120 Czułem się fatalnie. Doskonale wiedziałem, dlaczego książę Władczy nienawidzi ludzi obdarzonych Rozumieniem. Jego krąg Mocy podsycał w nim tę nienawiść. Zrobiło mi się niedobrze, gdy pomyślałem o niewinnych ludziach sprzedawanych samozwańcowi, żeby mógł się na nich mścić za mnie. Ze wszystkich sił próbowałem maskować gniew. Potyczka zbliżyła się do stołu, ujęła w przednie łapy garniec z plastrami miodu. Chwiejnym krokiem odeszła na swoje miejsce w kącie i zaczęła starannie wylizywać naczynie. Jeżyna patrzyła na mnie nieustannie, ale nie potrafiłem nic wyczytać z jej twarzy. Czarniak podrapał się w brodę i skrzywił się z bólu, gdy natrafił na bolące miejsce. Uśmiechnął się do mnie smutno, niepewnie. — Mogę sprzyjać twojemu pragnieniu zabicia króla Władczego, ale jesteś naiwny myśląc, że będzie to proste zadanie. Milczałem, lecz Ślepun warknął cicho z głębi gardzieli. Potyczka stanęła na dwóch łapach, garniec potoczył się po podłodze. Czarniak ją uspokoił. Nie ma chyba nic bardziej przerażającego niż wściekłe spojrzenie niedźwiedzia. Nie śmiałem drgnąć. Jeżyna wyprostowała się w krześle, ale nie zrobiła nic więcej. Nad naszymi głowami, na krokwi, Śnieżek nastroszył pióra. — Jeśli na cały głos pomstujecie na krzywdy i ujadacie o swoich planach do nocnego księżyca — ciągnął Czarniak — nie możecie się dziwić, że inni o nich wiedzą. Nie przypuszczam, żebyście spotkali istoty pradawnej krwi przychylne królowi Władczemu... Wielu chętnie by wam pomogło, gdybyście poprosili. Na dal jednak dyskrecja jest przy podobnych zamierzeniach najrozsądniejsza. — Sądząc po twojej przyśpiewce, której miałem okazję posłuchać w mieście, mogę się domyślać, że podzielasz moje uczucia — rzekłem spokojnie. — Dzię kuję za ostrzeżenie. Nieraz już musieliśmy ze Slepunem pilnować własnych słów, więc teraz, gdy wiemy, że można nas podsłuchać, jakoś damy sobie radę. Chciał bym cię jeszcze o coś zapytać. Dlaczego straż miejska w Kruczym Przesmyku interesuje się człowiekiem, który po kilku piwach śpiewa kpiącą piosenkę o... królu? — Niełatwo mi było wymówić ostatnie słowo. — Straż miejska to nie mieszkańcy Kruczego Przesmyku ani żadnego inne go z pobliskich miast nadrzecznych. To ludzie króla. Paradują w barwach straży miejskiej, opłacani są z miejskiej kasy, ale to ludzie króla. Władczy był na tronie nie dłużej niż dwa miesiące, gdy wydał dekret w tej sprawie. Uznał, że prawo będzie egzekwowane skuteczniej, jeśli żołnierze ze straży miejskich zostaną za przysiężeni królowi, a prawa ogólne Królestwa Sześciu Księstw będą ważniejsze niż wszelkie inne. Jak żołnierze niosą tę sprawiedliwość między lud, sam wi działeś. .. Ograbiają każdego biednego opoja, który nadepnie królowi na odcisk. A słyszałem, że straż miejska w Kruczym Przesmyku nie jest jeszcze taka zła. Podobno w Piaszczystym Zakolu rabusie i grabieżcy mają złote życie, jeśli tyl- 121 ko dzielą się łupem z kim trzeba. Władze miasta są bezsilne. Nie mogą odprawić ludzi wyznaczonych przez króla. Nie mogą też dołączyć do tych służb własnych żołnierzy. Tego można się było spodziewać po księciu Władczym. Jak daleko mógł się posunąć? Czy będzie też kazał szpiegować własnych szpicli? Może już się tak działo? Nie wróżyło to dobrze Królestwu Sześciu Księstw. Czarniak wyrwał mnie z zamyślenia. — Teraz ja chciałbym zadać pytanie tobie. — Pytaj, proszę — zgodziłem się skwapliwie, ale nie uprzedziłem, że tylko ode mnie będzie zależało, ile mu zdradzę w odpowiedzi. — Zeszłej nocy, już późno... po walce z ofiarami kuźnicy, zaatakował cię ktoś jeszcze. Nie wiem, kto to był, wiem tylko, że wilk cię obronił, że jakimś spo sobem gdzieś... się przeniósł. Że cisnął swoją siłę w tunel, którego istnienia nie potrafię pojąć, którym nie potrafię podążyć. Wiem tylko, że wilk i ty odnieśliście zwycięstwo. Kogo pokonaliście? — Królewskiego sługę — odparłem krótko. Nie chciałem odmawiać odpo wiedzi, a tyle pewnie sam wiedział. — Wykorzystałeś w tej walce magię, którą zwą Mocą, nie mylę się, prawda? — Ponieważ nie odpowiadałem, ciągnął dalej: — Wielu pośród nas chciałoby się dowiedzieć, jak tego dokonałeś. W przeszłości ludzie obdarzeni Mocą tępili nas jak robactwo. Nie ma jednego pradawnej krwi, którego rodzina by nie ucierpia ła za ich sprawą. Teraz powracają te straszne czasy. Jeśli istnieje sposób wyko rzystania magii pradawnej krwi przeciwko tym, którzy noszą w sobie Moc rodu Przezornych, wiedza o nim jest dla nas wiele warta. Jeżyna wychynęła ze swojego kąta, stanęła za Czarniakiem i zerkała na mnie znad jego ramienia. Wiedziałem, że moja odpowiedź jest dla nich bardzo ważna. — Nie potrafię was tego nauczyć — odparłem zgodnie z prawdą. Nie uwierzyli. — Dzisiejszego wieczoru dwukrotnie zaofiarowałem ci naukę wszystkiego, co sam wiem o pradawnej krwi, obiecałem, że otworzę przed tobą wszystkie drzwi, które pozostają dla ciebie zamknięte tylko z powodu niewiedzy. Odmówiłeś mi, lecz, na Edę, przecież ci to dawałem, nie żądając nic w zamian. Teraz proszę tylko o jedno, o odpowiedź na jedno jedyne pytanie, dzięki której można by ocalić wiele istnień pradawnej krwi, a ty mi mówisz, że nie możesz mnie nauczyć? Zerknąłem na Potyczkę. Oczy miała lśniące jak paciorki. Czarniak najpewniej nie zdawał sobie sprawy, jak jego postura i mimika odzwierciedla zachowanie niedźwiedzicy. Zmierzyłem wzrokiem odległość od drzwi. Slepun już stał, gotów do ucieczki. Jeżyna przyglądała mi się, przekrzywiwszy głowę. Spod powały obserwował nas sokół. Zmusiłem się do zachowania spokoju, którego nie czułem. Rozluźniłem ramiona, wyciszyłem myśli. Nauczyłem się takiego postępowania od Brusa i stosowałem zawsze przy cierpiącym zwierzęciu. 122 — Powiedziałem ci prawdę — rzekłem ostrożnie. — Nie mogę cię nauczyć czegoś, czego działania sam nie pojmuję. — Podniosłem na Czarniaka spokoj ne spojrzenie, świadom, że jestem szczery. Nie wspomniałem tylko, iż w moich żyłach płynie krew rodu Przezornych. Zyskałem właśnie pewność czegoś, co do tej pory jedynie podejrzewałem. Można było użyć Rozumienia do zaatakowania człowieka obdarzonego Mocą, jeśli trwało połączenie królewską magią. Nawet gdybym zdołał opisać, czego wraz ze Ślepunem dokonałem, nikt nie potrafiłby tego powtórzyć, gdyż aby pokonać Rozumieniem człowieka obdarzonego Mocą, trzeba mieć w sobie i jedną magię, i drugą. Potyczka opadła znowu na cztery łapy i zaczęła węszyć za rozlanym miodem, Czarniak wolno rozprostował przygarbione plecy. — Gdybyś jakiś czas został z nami — nastawał z uporem — i nauczył się ode mnie wszystkiego, co mogę ci przekazać, zacząłbyś rozumieć własne czyny. Wówczas mógłbyś przekazać mi tę ważną wiedzę. Co o tym sądzisz? — Byłeś świadkiem, jak zeszłej nocy zaatakował mnie jeden ze sługusów kró la. Sądzisz, że ścierpią, żebym się tutaj uczył lepiej przed nimi bronić? Nie. Moją jedyną szansą jest odnaleźć ich i zniszczyć, zanim przyjdą po mnie. — Zawaha łem się, potem dodałem: — Choć nie potrafię cię nauczyć tego, co sam robię, mogę cię zapewnić, że będę tej siły używał przeciwko wrogom pradawnej krwi. Takie rozumowanie w końcu mógł pojąć. W zamyśleniu kilka razy pociągnął nosem. Zaniepokoiłem się, czyja sam mam tyle wilczych odruchów, co on niedźwiedzich, a Jeżyna sokolich. — Zostaniecie przynajmniej na noc? — zapytał nagle. — Lepiej nam się podróżuje nocą — odparłem przepraszająco. — To dla nas obu najwygodniejszy czas. Pokiwał głową ze zrozumieniem. — Cóż mogę powiedzieć? Życzę wam szerokiej drogi i powodzenia. Jeśli ze chcecie, odpocznijcie z nami do wschodu księżyca. Porozumiałem się ze Ślepunem i z wdzięcznością przyjęliśmy zaproszenie. Sprawdziłem jeszcze cięcie na wilczym barku. Nie wyglądało dobrze. Posmarowałem je maścią, a potem rozciągnęliśmy się w cieniu drzewa i przespaliśmy cale popołudnie. Obu nam dobrze zrobiła drzemka w miejscu, gdzie byliśmy pewni, iż ktoś dba o nasze bezpieczeństwo. Po raz pierwszy od rozpoczęcia podróży spaliśmy tak dobrze. Kiedy wstaliśmy, okazało się, że Czarniak przygotował dla nas na drogę ryby, miód i słodki chleb. Sokoła nie widziałem. Najpewniej przysnął na krokwi. Jeżyna stała w mroku tuż obok domu i ziewała. — Wędrujcie ostrożnie i po cichu — poradził nam Czarniak, gdy podzięko waliśmy za podarunki i spakowaliśmy je do tobołka. — Niech was Eda prowadzi. — Zamilkł, jakby czekał na odpowiedź. Najwyraźniej odprawiał jakiś nie znany mi rytuał. 123 — Powodzenia — odpowiedziałem po prostu. Przyjął życzenie skinieniem głowy. — Wrócisz tutaj — powiedział. — Raczej nie. Dziękuję za wszystko. — Wrócisz. Wiesz o tym. Nieważne, czy chcesz się czegoś ode mnie nauczyć, będziesz tego potrzebował. Nie jesteś zwykłym człowiekiem. Ludzie zazwyczaj uważają, że mają prawo panować nad zwierzętami: że mają prawo na nie polo wać, zjadać je, podporządkowywać sobie i rządzić ich życiem. Ty wiesz, że nie masz takiej władzy. Koń, który cię niesie, robi to dlatego, że chce, wilk też poluje z tobą z własnej woli. Masz głębsze poczucie własnego istnienia pośród innych stworzeń. Wiesz, że nie masz prawa rządzić światem, lecz musisz żyć w zgodzie z jego prawami. Bywasz drapieżnikiem lub ofiarą. Nie wstyd być żadnym z nich. Wraz z upływem czasu przekonasz się, że nurtują cię ważkie pytania. Co zrobić, gdy twój towarzysz zechce odejść z wilczą watahą? A wiedz, ten czas nadejdzie. Co ma uczynić on, jeśli się ożenisz i będziesz miał dziecko? A gdy dla jedne go z was nadejdzie kres jego dni — tak przecież stać się musi — jak ten, który pozostanie, ma odzyskać spokój i dalej żyć bez bratniej duszy? W swoim czasie zatęsknisz za innymi istotami pradawnej krwi. Będziesz musiał wiedzieć, jak je wyczuwać, jak odnajdywać. Na wszystkie te pytania są odpowiedzi, odpowiedzi pradawnej krwi, odpowiedzi, które mogę ci podać, a dzięki mnie poznasz w jeden dzień tyle, ile sam nie pojąłbyś przez tydzień. Wrócisz. Wbiłem wzrok w udeptaną ziemię leśnej ścieżki. Straciłem pewność siebie. — Wierzę w słuszność twoich decyzji — z mroku odezwała się Jeżyna. — Życzę ci powodzenia i pomogę, jeśli zdołam. — Zerknęła na Czarniaka. Odnio słem wrażenie, że o tym dyskutowali, lecz nie osiągnęli porozumienia. — Jeśli będziesz w potrzebie, krzycz głośno, jak krzyczysz do Slepuna, wołaj, żeby każda istota pradawnej krwi przesłała wieść do Jeżyny i Śnieżka z Kruczego Przesmyku. Kto usłyszy, spróbuje przyjść ci z pomocą. Jeśli nawet tego nie uczyni, zawiadomi mnie, a ja zrobię co w mojej mocy. Czarniak prychnął poirytowany. — Zrobimy co w naszej mocy — poprawił jej słowa. — Ale mądrzej by było, gdybyś został i nauczył się lepiej chronić. Pochyliłem głowę przed jego mądrością, lecz w duszy poprzysiągłem sobie żadnego z nich nie angażować w moją zemstę na księciu Władczym. Czarniak uśmiechnął się do mnie krzywo i wzruszył ramionami. — Ruszajcie więc. Ale bądźcie ostrożni. Nim zajdzie księżyc, opuścicie Księ stwo Kozie i znajdziecie się w Księstwie Trzody. Jeśli wam się wydaje, że król Władczy rządzi tutaj żelazną ręką, poczekajcie, aż znajdziecie się na ziemiach, gdzie ludzie uważają, że władca ma do tego prawo. Ponuro skinąłem głową i wraz ze Ślepunem ponownie ruszyłem w drogę. 8. KSIĘSTWO TRZODY Księżna Cierpłiwa — w czasie wojny ze szkarłatnymi okrętami ochrzczona mianem pani na Koziej Twierdzy — zyskała władze w sposób niepowszedni. Urodziła się w rodzinie szlacheckiej, jako baronówna. Niespodziewane małżeństwo z księciem Rycerskim, najstarszym synem królewskim, wyniosło ją do rangi małżonki następcy tronu. Nigdy nie wykorzystywała swojej pozycji dła pozyskania władzy. Dopiero gdy została sama, przez wszystkich opuszczona — ekscentryczna księżna Cierpłiwa zaczęła przejmować władzę. Robiła to, podobnie jak wszystko w całym swoim życiu, niby od niechcenia, w sposób osobliwy, nie praktykowany przez inne kobiety. Nie powoływała się na powiązania wypływające ze szlachetnego urodzenia, nie opierała na wpływach, jakie dawała jej pozycja zmarłego męża. Zamiast tego zdobyła zaufanie ludzi pod bronią, wśród których wiele było kobiet. Zaczęła od żołnierzy gwardii osobistej króla Roztropnego oraz straży przybocznej księżnej Ketriken — oddziałów znajdujących się w szczególnej sytuacji strażników, którzy nie mieli kogo strzec. W podobnym położeniu byli wartownicy Koziej Twierdzy, wyrugowani ze swoich obowiązków przez wojska księcia Żwawego sprowadzone z Księstwa Trzody i oddelegowani do mniej ważnych zadań — do utrzymywania porządku w mieście oraz naprawiania umocnień. Żołd otrzymywali nieregularnie, tracili szacunek w oczach innych i zbyt często nie mieli pracy lub obciążani byli obowiązkami niegodnymi ich statusu. Księżna Cierpliwa poczęła dła nich wynajdywać różne zajęcia. Najpierw, całkowicie niespodziewanie, zaczęła się wypuszczać na konne przejażdżki na swojej wiekowej kłączy, Aksamitce. Rzecz jasna, potrzebowała wówczas asysty. Stopniowo krótkie przejażdżki przekształciły się w całodzienne wypady, a potem w dłuższe wizyty połączone z noclegiem w osadach napadniętych przez Zawyspiarzy. Księżna wraz z pokojową, Lamówką, opatrywały rannych, tworzyły zapisy o pomordowanych lub skażonych kuźnicą, a żołnierze pomagali przy uprzątaniu ruin i wznoszeniu tymczasowego schronienia dla ludzi, którzy stracili dach nad głową. Chociaż pracom tym daleko było do prawdziwego żołnierskiego rzemiosła, dzięki nim wojacy zyskiwali ludzką wdzięczność, która dawała im poczucie godności i umacniała ich jedność. Niewielkie oddziały stacjonujące w osadach, które uniknęły napaści, były widomym znakiem, że ród 125 Przezornych dba o poddanych. Kilka osad i miasteczek otoczono prowizorycznymi palisadami, za którymi mieszkańcy mogli się schronić przed najeźdźcami i zyskać jakąś szansę obrony. Nie istnieją żadne zapiski świadczące o stosunku księcia Żwawego do wypadów księżnej Cierpliwej. Ona sama nigdy nie nadawała tym ekspedycjom charakteru oficjalnego. Nazywała je wycieczkami, a towarzyszyli jej wyłącznie żołnierze, którzy ochotniczo zgadzali się asystować księżnej w drodze i wykonywać powierzone zadania. Niektórzy, zyskawszy jej zaufanie, dostępowali zaszczytu wyprawiania „ na posyłki". Owe posyłki obejmowały dalekie wyprawy do zamków w Księstwie Cypla, Niedźwiedzim, a nawet w Księstwie Dębów. Posłańcy nieśli prośby o wiadomości, w jakim położeniu znajdują się miasta nadbrzeżne, oraz rozpowszechniali informacje o kondycji Koziej Twierdzy. Przemierzali okupowane ziemie, gdzie drogi roiły się od niebezpieczeństw. Często jako znak rozpoznawczy dla odbierającego wiadomość i pomoc otrzymywali od księżnej gałązkę bluszczu. O bluszczowych — bo tak nazwano zaufanych wysłanników księżnej Cierpliwej — powstawały ballady wysławiające ich męstwo oraz pomysłowość i przypominające, że nawet najpotężniejsze mury muszą się z biegiem czasu poddać upartemu bluszczowi. Najbardziej chyba znanym bohaterskim wyczynem było dokonanie Stokrotki, najmłodszej pośród posłańców. Miała jedenaście lat, a przebyła długą drogę do Księstwa Niedźwiedziego — aż do Lodowych Jaskiń, w których się schroniła władczyni tych ziem. Dziewczynka zaniosła jej wieści, gdzie i kiedy przybije do brzegu łódź z pomocą. Część drogi Stokrotka pokonała na wozie Zawyspiarzy, ukryta między workami ziarna. Uciekła z nieprzyjacielskiego obozu, ale przedtem jeszcze podłożyła ogień pod namiot dowódcy — w zemście za skażonych kuźnicą rodziców. Stokrotka nie dożyła trzynastego roku życia, lecz jej czyny pozostaną w ludzkiej pamięci na zawsze. Inni pomagali księżnej Cierpliwej wymieniać kosztowności i ziemie rodowe na brzęczącą monetę, którą ona następnie używała „wedle swych potrzeb i własnego uznania", jak poinformowała księcia Żwawego. Kupowała w księstwach śródlądowych ziarno oraz owce, a wówczas znowu wkraczali do akcji ochotnicy, którzy pilnowali przewozu i podziału dóbr. Niewielkie łodzie niosły na swych pokładach nadzieję obrońcom szykującym się do boju. Księżna płaciła kamieniarzom i cieślom odbudowującym spustoszone osady. Z tych samych pieniędzy opłacała także, nie bardzo sowicie, lecz ze szczerego serca, żołnierzy, którzy jej służyli. Symbol bluszczu stal się powszechny pośród straży w Koziej Twierdzy. Księżna Cierpliwa miała swoje wojsko. Żołnierze żołd dostawali tylko od niej, ona ich leczyła, gdy odnieśli rany, ona ich broniła swym ciętym językiem przed każdym, kto się o wojsku wypowiadał nieprzychylnie lub z lekceważeniem. Takie były podstawy wpływów księżnej Cierpliwej oraz źródło jej siły. „ Wieża nieczęsto się kruszy od fundamentów" — mawiała księżna. Podobno było to powiedzenie księcia Rycerskiego. 126 * * * Z pełnymi brzuchami spaliśmy doskonale. Ponieważ nie musieliśmy polować, podróżowaliśmy całą noc. Trzymaliśmy się obok drogi i byliśmy znacznie bardziej ostrożni niż do tej pory. Nie napotkaliśmy żadnych ofiar kuźnicy. Wielki jasny księżyc srebrzył nam szlak między drzewami. Poruszaliśmy się jak jedno istnienie, nawet do siebie nie myśleliśmy, jedynie czasem porównywaliśmy intrygujące zapachy i zasłyszane dźwięki. Moja niezłomna determinacja udzieliła się Slepunowi. Nie miałem zamiaru obwieszczać wilkowi swych intencji, ale wyczuwaliśmy je wspólnie, nawet nie skupiając się na nich szczególnie. Był to jakby inny rodzaj instynktu myśliwskiego, powodowany głodem odmiennego rodzaju. Tamtej nocy pokonaliśmy długą drogę. Kierowałem się jakąś żołnierską logiką, strategią, którą pochwaliłby król Szczery. Stanowczy wiedział, że żyję. Czy zdradził swoje odkrycie innym członkom kręgu Mocy? Czy podzielił się nim ze swoim panem? Raczej nie. Prawdopodobnie pragnął sam pozbawić mnie energii Mocy w taki sam sposób, w jaki Prawy i Pogodna wyssali ją z króla Roztropnego. Domyślałem się przewrotnej ekstazy w tym wysysaniu sił żywotnych, przypuszczałem, że Stanowczy będzie chciał ją smakować w samotności. Na pewno będzie mnie szukał, będzie chciał mnie odnaleźć za wszelką cenę. Wiedział, że się go boję. Nie będzie się spodziewał, że ruszę prosto do niego, zdecydowany zabić nie tylko każdego członka kręgu Mocy, ale także samego księcia Władczego. Szybki marsz w stronę Kupieckiego Brodu mógł się okazać najlepszą bronią. Mówi się, że Księstwo Trzody jest tak płaskie i pustynne, jak Księstwo Kozie górzyste i zalesione. Świt zastał nas w dziwnym lesie, mniej mrocznym i składającym się głównie z drzew liściastych. Ułożyliśmy się do snu w brzozowym zagajniku, na niewielkim wzgórzu ponad rozległymi pastwiskami. Po raz pierwszy od dnia walki z ofiarami kuźnicy zdjąłem koszulę i w świetle dnia obejrzałem ramię, gdzie napastnik trafił mnie pałką. Poznaczone było czarnymi i fioletowymi plamami, bolało, gdy próbowałem podnieść je nad głowę, ale to wszystko. Trzy lata temu uznałbym takie obrażenia za poważne. Przemywałbym ramię chłodną wodą i okładałbym ziołami. Teraz zostawiłem je własnemu losowi. Ślepun do swojego cięcia przez łopatkę nie miał tyle cierpliwości. Rana zaczynała się zrastać. Któregoś razu, gdy odsuwałem sierść od brzegów cięcia, nagle obrócił łeb i chwycił mnie zębami za nadgarstek. Nie bardzo mocno, ale zdecydowanie. „Zostaw. Samo się zagoi". „W ranie jest brud". Pociągnął nosem, przejechał po cięciu jęzorem. „Nie tak dużo". 127 „Daj mi obejrzeć". „Zawsze dotykasz, kiedy oglądasz". „Więc siedź spokojnie i pozwól mi dotykać". Zgodził się, lecz niechętnie. W ranie ugrzęzły źdźbła trawy; trzeba je było powyjmować. Jeszcze kilkakrotnie wilk chwycił mnie zębami, aż wreszcie burknął groźniej, nie pozostawiając wątpliwości, że ma już serdecznie dość. Ja jednak nie byłem zadowolony z efektów. Slepun ledwie mi zezwolił posmarować bark maścią Brusa. „Za bardzo się martwisz drobiazgami" — oznajmił poirytowany. „Trudno mi się pogodzić z myślą, że jesteś ranny z mojego powodu. To niesprawiedliwe. Nie takie życie powinien prowadzić wilk. Nie powinieneś być sam, nie powinieneś ciągle wędrować z miejsca na miejsce. Powinieneś być z watahą, polować na własnym terytorium, może kiedyś znalazłbyś sobie waderę do pary". „Kiedyś może tak będzie, a może nie. Ludzka rzecz martwić się o to, co może się nigdy nie zdarzyć. Nie sposób zjeść mięsa, zanim sieje upoluje. Poza tym nie jestem sam. Jesteśmy razem". „To prawda. Jesteśmy razem". Ułożyliśmy się do snu. Przyszła mi na myśl Sikorka. Zdecydowanie postanowiłem o niej zapomnieć i próbowałem zasnąć. Nic z tego. Wierciłem się, przewracałem z boku na bok, aż Slepun warknął niezadowolony, wstał, odszedł kilka kroków i tam się położył. Jakiś czas siedziałem zapatrzony na lesistą dolinę. Wiedziałem, że jestem bliski szalonej decyzji. Nie miałem zamiaru roztrząsać, jak bardzo była szalona i nierozważna. Wciągnąłem głęboko powietrze, zamknąłem oczy i sięgnąłem ku Sikorce. Obawiałem się znaleźć ją w ramionach innego mężczyzny. Obawiałem się usłyszeć, jak mówi o mnie ze śmiechem. A nie znalazłem jej wcale. Raz i drugi skupiłem myśli, zebrałem wszystkie siły, sięgnąłem... Wreszcie zostałem nagrodzony obrazem Brusa pokrywającego strzechą dach jakiejś chatynki. Był bez koszuli, letnie słońce spaliło mu skórę na kolor drewna wiązu. Spojrzał na kogoś stojącego niżej i na jego twarzy pojawił się wyraz irytacji. — Wiem, możesz to zrobić sama, ale mam dosyć zmartwień i bez obawy o to, że oboje spadniecie. Gdzieś daleko dyszałem z wysiłku i nagle znowu odzyskałem świadomość własnego ciała. Odepchnąłem się od niego i sięgnąłem do Brusa. Przynajmniej dam mu znać, że żyję. Chciałem do niego dotrzeć, ale widziałem go jak przez mgłę. „Brus! — zawołałem. — Brus, to ja, Bastard!" Jego umysł pozostał dla mnie zamknięty na cztery spusty. Nie mogłem nawet zerknąć na jego myśli. Przekląłem swą zawodną umiejętność władania Mocą i sięgnąłem ponownie w kłębiące się opary. 128 Przede mną stał król Szczery. Ręce założył na piersi, kręcił głową z dezaprobatą. Ledwie go widziałem, a przecież czułem, że sięganie ku mnie wiele go kosztuje. „Nie rób tego, chłopcze — ostrzegł mnie cicho. — To cię tylko zrani". Nagle znalazłem się w zupełnie innej rzeczywistości. Król oparł się plecami o wielką płytę czarnego kamienia, na jego twarzy malowało się znużenie. Potarł skronie, jakby chciał z nich wygonić ból. „Ja także nie powinienem tego robić. Czasami jednak tak bardzo tęsknię... Ach, nieważne. Jedno wiedz: czasami lepiej o czymś nie wiedzieć, a używanie Mocy wiąże się teraz ze zbyt wielkim ryzykiem. Skoro ja cię wyczuwam i potrafię znaleźć, może to uczynić także kto inny. Zaatakuje cię wszystkimi siłami. Nie ujawniaj swych bliskich. Bez najmniejszych skrupułów wykorzysta ich przeciwko tobie. Zapomnij o nich. Tylko w ten sposób możesz ich ochronić. — Niespodziewanie wydał się odrobinę silniejszy. Uśmiechnął się gorzko. — Wiem, co oznacza zapomnieć, żeby chronić. Tak uczynił twój ojciec. Ciebie też na to stać. Zapomnij o nich, chłopcze. Przyjdź do mnie. Jeśli nadal masz taki zamiar. Przyjdź do mnie, a ja ci pokażę, co można zrobić". Obudziłem się w południe. Leżałem w pełnym słońcu, bolała mnie głowa i byłem rozdygotany. Rozpaliłem niewielki ogień. Musiałem naparzyć kozłka. Postanowiłem oszczędzać zapasy — użyłem tylko trochę ziela i dodałem sporo pokrzywy. Nie przypuszczałem, że będę potrzebował pokrzepienia tak często, a podejrzewałem, że później, po spotkaniu z kręgiem Mocy księcia Władczego, kozłek będzie mi bardziej potrzebny. Ta myśl nie nastrajała mnie radośnie. Ślepun otworzył oczy, popatrzył na mnie, zasnął znowu. Siedziałem, siorbiąc gorzki wywar i wodząc wzrokiem po dolinie. Po tym dziwnym śnie zatęskniłem za domem, za czasem, gdy kogoś obchodził mój los. Wszystko to zostało już za mną. Chociaż nie, nie do końca. Położyłem rękę wilkowi na grzbiecie. Przeszedł go dreszcz. „Spij nareszcie" — rzucił gderliwie. „Jesteś dla mnie wszystkim" — oznajmiłem, przepełniony melancholią. „I niczego więcej ci nie trzeba. Śpij. Spanie to poważna sprawa". — Ziewnął szeroko. Wyciągnąłem się obok, obejmując go ramieniem. Był szczęśliwy: miał pełny brzuch i spał w ciepłym słońcu. Racja. Do takich spraw warto podchodzić poważnie. Zamknąłem oczy i spałem bez żadnych snów aż do wieczora. Wędrowaliśmy, a krajobraz się zmieniał. Gęste lasy się przerzedziły, w końcu ustąpiły rozległym łąkom. Miasta otaczały sady i łany zboża. Raz już podróżowałem przez Księstwo Trzody, dawno temu. Wówczas podążyłem wraz z karawaną w poprzek tych ziem, a nie wzdłuż rzeki. Byłem wtedy zadufanym młodym skrytobójcą, zdążającym dopełnić ważnego morderstwa. Podróż zakończyła się pierwszym starciem z księciem Władczym. Ledwie je prze- 129 żyłem. Teraz znowu przemierzałem ziemie Księstwa Trzody, mając za cel u kresu podróży morderstwo. Tym razem jednak sam ciągnąłem w górę rzeki, człowiek, którego zamierzałem zabić, był moim wujem, a zabójstwo miałem popełnić z własnej woli. Niekiedy odnajdywałem w tym głęboką satysfakcję. Innymi razy czułem strach. Dotrzymałem danego sobie słowa i bacznie unikałem towarzystwa ludzi. Posuwaliśmy się wzdłuż rzeki i równolegle do drogi, ale gdy na naszym szlaku pojawiały się miasta czy osady, starannie je omijaliśmy. W tej krainie, tak otwartej i odsłoniętej, było to niełatwe. Co innego okrążać jakiś przysiółek wciśnięty w łuk koryta Rzeki Koziej i otoczony gęstym lasem, a co innego przemknąć przez uprawne pola albo się skradać przez sady i nie zaalarmować przy tym psów. Czasem udawało mi sieje przekonać, że nie mamy złych zamiarów. Jeśli były skłonne mi wierzyć. Większość z nich jednak tak bardzo obawia się wilków, że nie sposób ich uspokoić. A starsze psy podejrzliwie patrzą na człowieka podróżującego w towarzystwie wilka. Niejeden raz byliśmy przepędzani. Rozumienie dawało mi możliwość porozumienia się z niektórymi zwierzętami, ale nie gwarantowało, że będą mnie chciały słuchać albo zechcą uwierzyć. Psy nie są głupie. Polowanie także wyglądało całkiem odmiennie. Drobna zwierzyna żyła w norach, stadami, a większe zwierzęta zwyczajnie nas prześcigały na otwartych przestrzeniach. Czas przeznaczony na polowanie był czasem nie wykorzystanym na podróż. Zdarzało się, że natrafialiśmy na nie strzeżone kurniki, a wtedy podkradałem się bezszelestnie i wybierałem jajka spod śpiącego drobiu. Bez skrupułów częstowałem się śliwkami i wiśniami w mijanych sadach. Naszą największą, choć zupełnie przypadkową zdobyczą był głupiutki młody haragar — zwierzę wielkości świni, hodowane przez niektóre ludy koczownicze na mięso. Skąd przybłąkał się ten jeden, nie pytaliśmy. Kłami i mieczem daliśmy sobie z nim radę. Tej nocy pozwoliłem Slepunowi nażreć się bez opamiętania, a potem się z nim drażniłem, tnąc resztę mięsa na pasy do suszenia i wędzenia. Minął prawie cały dzień, nim zapasy były w odpowiednim stanie, ale dzięki temu przez jakiś czas wędrowaliśmy szybciej. Jeśli zwierzyna wchodziła nam w drogę, polowaliśmy, ale gdy jej nie było, mieliśmy wędzonego haragara. Zdążaliśmy na północny zachód wzdłuż Rzeki Koziej. Zbliżywszy się do jednego z większych miast nad Jeziorem Smolnym, ominęliśmy je szerokim łukiem i przez jakiś czas kierowaliśmy się tylko położeniem gwiazd. Ślepun był zachwycony wędrówką przez szerokie otwarte równiny pokryte kobiercem turzycy. Często widywaliśmy w oddali stada owiec, bydła i gęsi, a także, rzadziej, haragarów. Moje kontakty z wędrownymi ludami wypasającymi te stada były bardzo ograniczone: czasem dostrzegłem człowieka na koniu, kiedy indziej stożkowate namioty na horyzoncie i błysk ognisk — to wszystko. 130 W te długie noce znowu byliśmy wilkami. Odmieniłem się raz jeszcze, lecz teraz byłem odmiany świadomy i uważałem, że dopóki tak jest, w niczym mi ona nie zaszkodzi. Właściwie chyba mi nawet pomagała. Gdybym podróżował z innym człowiekiem, życie byłoby bardziej skomplikowane. Musielibyśmy omawiać marszrutę, uwzględniać kwestię zapasów oraz uzgadniać, co poczniemy po przybyciu do Kupieckiego Brodu. Wilk i ja po prostu biegliśmy przed siebie. Łączyła nas coraz głębsza przyjaźń. Słowa Czarniaka zapadły mi głęboko w pamięć. Do tej pory w pewnym sensie traktowałem więź między wilkiem i mną jako sprawę niekwestionowaną. Niegdyś był szczeniakiem, teraz wyrósł na mojego rówieśnika. I przyjaciela. Ludzie myślą o psach czy koniach w taki sposób, jakby wszystkie były jednakowe. Pewien żołnierz traktował wierzchowca, którego miał od siedmiu lat, jak przedmiot, jak krzesło. Nigdy tego nie pojmowałem. Nie trzeba mieć Rozumienia, żeby pojmować przyjaźń zwierzęcia i wiedzieć, iż jest równie bogata jak uczucie łączące mężczyznę i kobietę. Gagatek był przyjacielskim, wścibskim psiakiem. Kowal — twardy i agresywny, nastawiony na tyranizowanie każdego, kto by mu na to pozwolił, a do tego miał przyciężkie poczucie humoru. Slepun nie przypominał żadnego z nich, podobnie jak nie przypominał Brusa ani Ciernia. I nie uwłaczę nikomu, jeśli powiem, że on jest mi najbliższy. Nie potrafi liczyć. Ale umie wychwycić zapach zwierzyny i ocenić, czy to kozioł, czy łania. Nie potrafi snuć planów poza dzień jutrzejszy, aleja nie mam tej nieprawdopodobnej koncentracji przy podchodzeniu zwierzyny. Są między nami różnice, lecz żaden z nas się nie wywyższa. Żaden nie wydaje drugiemu rozkazów ani nie oczekuje bezmyślnego posłuszeństwa. Ja mam dłonie, niezastąpione przy wyciąganiu kolców jeżozwierza czy drapaniu swędzących, a trudno dostępnych miejsc na wilczym grzbiecie. Wzrost daje mi pewną przewagę w dostrzeganiu zwierzyny i rozglądaniu się po okolicy. Więc nawet jeśli wilk użala się nade mną z powodu moich „krowich zębów" albo słabego wzroku nocą, a mój nos porównuje do guza pomiędzy oczyma, nie traktuje mnie z wyższością. Obaj zdajemy sobie sprawę, że głównie dzięki niemu mamy co jeść. A przecież nigdy nie odmówił mi równego podziału. Nawet nie marzę, by taką wielkoduszność okazał mi człowiek. Któregoś razu nalegał, żebyśmy upolowali jeżozwierza, i w końcu dopiął swego. On go wytropił, ja zabiłem pałką, a potem obdzierałem ze skóry, bardzo uważając na kolce. Ślepun nie mógł się już doczekać mięsa, kręcił się i przeszkadzał, wtykał mi nos pod ręce, mało brakowało, żebyśmy w końcu obaj zostali solidnie pokłuci. — Siad! — rozkazałem wtedy żartem. Przycupnął na piętach, drżąc z niecierpliwości. „Dlaczego ludzie mówią w ten sposób?" — zapytał, gdy ostrożnie ciągnąłem kolczastą skórę. — W jaki sposób? 131 „Rozkazująco. Co daje człowiekowi prawo rozkazywać psu, jeśli nie są stadem?" — Zazwyczaj są stadem. Hm... prawie — zastanawiałem się na głos. Ciągną łem skórę równo naprężoną, trzymałem ją za futrzasty brzeg wycięty z brzucha, gdzie nie było kolców, i stopniowo podcinałem przy tłustym mięsie. Wydawa ła dziwny dźwięk, przypominający prucie szwów. — Niektórzy ludzie sądzą, że mają do tego prawo — podjąłem po chwili. „Dlaczego?" — naciskał Ślepun. Dziwne, ale nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiałem. — Niektórzy ludzie uważają się za lepszych od zwierząt — powiedziałem z namysłem. „Czy ty też tak uważasz?" Nie odpowiedziałem wprost. Przesuwałem ostrze pomiędzy tłuszczem a naciągniętą skórą, zdejmując ją z łopatki. Dosiadałem konia niejeden raz, prawda? Tak, jeśli tylko miałem okazję. Czy jestem lepszy od konia i dlatego naginałem zwierzę do swojej woli? Używałem do polowania psów, a niekiedy także sokołów. Jakie miałem prawo im rozkazywać? I oto siedziałem, obdzierając ze skóry jeżozwierza, którego miałem zamiar zjeść. — Czy jesteśmy lepsi od tego jeżozwierza, którego za chwilę zjemy? — ode zwałem się wolno. — Czy po prostu akurat dzisiaj jesteśmy górą? Ślepun przekrzywił łeb, obserwował nóż i moje dłonie obnażające dla niego soczyste mięso. „Chyba jestem mądrzejszy od jeżozwierza. Ale nie lepszy. Może zabijamy i zjadamy dlatego, że możemy. — Ślina lała mu się z pyska lepkim strumieniem. — Ha, mam dobrze ułożonego człowieka, który mi to kolczaste zwierzę obedrze ze skóry, żebym mógł się najeść". — Wywalił ozór i uśmiechnął się od ucha do ucha. Obaj wiedzieliśmy, że to tylko część odpowiedzi. Przeciągnąłem nożem po grzbiecie jeżozwierza i w końcu odpadła cała skóra. — Powinienem upiec mięso nad ogniem, by wyciekł tłuszcz — rozważałem. — Inaczej się rozchoruję. „Ze swoją częścią rób, co ci się podoba, a moją dawaj, dawaj już!" — niecierpliwił się Ślepun. Przejechałem nożem wokół zadnich łap, wyłamałem kości ze stawów. Dla mnie mięsa aż nadto. Położyłem je na skórze. Ślepun odciągnął swoją część na bok. Rozpaliłem niewielki ogień i ponabijałem łapy na patyki, żeby je upiec. On z apetytem chrupał kości. — Nie uważam, żebym był lepszy od ciebie — rzekłem cicho. — Nie jestem lepszy od żadnego zwierzęcia. Chociaż, jak sam zauważyłeś, od niektórych jestem mądrzejszy. „Na przykład od jeżozwierza" — przyznał łaskawie. 132 Znaliśmy się na wylot. Czasami największą rozkosz sprawiało nam polowanie, podchodzenie zwierzyny i zabijanie — wtedy gnaliśmy przez świat niebezpieczni i niepowstrzymani. Kiedy indziej tarmosiliśmy się niczym szczeniaki, spychaliśmy z udeptanej ścieżki, podszczypywaliśmy się i podgryzaliśmy, płosząc zwierzynę. Bywały dni, gdy drzemaliśmy późnym popołudniem, by potem ruszyć na polowanie i w dalszą drogę. Słońce grzało nas w brzuchy i w plecy, owady brzęczały sennie. W takich chwilach potężny wilk mógł się przetoczyć na grzbiet niczym psiak, błagając mnie o skrobanie po brzuchu, o wyjmowanie kolców powbijanych w skórę za uszami, o iskanie z pcheł albo zwyczajnie o drapanie po gardle i po całej szyi. W chłodne mgliste poranki przytulaliśmy się do siebie, szukając ciepła przed snem. Czasami budziło mnie gwałtowne trącenie zimnym nosem w policzek, a kiedy próbowałem usiąść, odkrywałem, że wilk rozmyślnie stanął na moich włosach, przyszpilając mi głowę do ziemi. Pewnego razu obudziłem się i zobaczyłem Ślepuna siedzącego w pewnym oddaleniu, zapatrzonego w dal — czarny cień na tle zachodzącego słońca. Wyczuwałem w nim samotność, na którą nie potrafiłem nic zaradzić. Zawstydzało mnie to, więc zostawiłem go tak, nawet nie sięgając ku niemu Rozumieniem. Dla niego, w pewnym sensie, byłem gorszy od wilka. Okrążywszy Jezioro Smolne wraz z otaczającymi je miastami, skierowaliśmy się znowu na północ, ku Rzece Winnej. Różni się ona od Rzeki Koziej tak jak krowa od ogiera. Jest szara i płaska, płynie między bezkresnymi polami, zakręcając to w prawo, to w lewo, wiedziona szerokim korytem. Po naszej stronie rzeki wiódł trakt, ale korzystały z niego głównie gęsi i bydło. Zawsze słyszeliśmy, kiedy zbliżały się do nas stada i z łatwością ich unikaliśmy. Rzeka Winna nie jest tak spławna jak Kozia, ponieważ jest płytsza i gęsto poznaczona piaszczystymi wysepkami, lecz mimo wszystko dał się na niej dostrzec pewien ruch. Po drugiej stronie, przez ziemie należące do Księstwa Rolnego, wiodła gęsto uczęszczana droga, łącząca wiele osad i miast. Widywaliśmy barki ciągnięte przez muły — przeprawiano je w ten sposób przez płycizny. Po naszej stronie rzeki rzadko widywaliśmy zabudowania — czasem przystań promową, czasem jakiś kram z towarami dla koczowników, gospodę i kilka domów. Omijaliśmy osady z daleka, choć o tej porze roku były wyludnione, gdyż pasterze wygnali stada na niziny środkowej części księstwa, wędrując przez ziemię porośniętą soczystą trawą od jednego wodopoju do następnego. Koczownicze ludy mieszkały w czasie cieplejszych miesięcy w namiotach. Wąskie uliczki oraz ściany domów porastała teraz trawa. W opuszczonych wioskach panował spokój, a przecież ich pustka ciągle przypominała mi osady najechane przez wroga. Nigdy nie wchodziliśmy do ludzkich siedlisk. Obaj wyszczupleliśmy, a jednocześnie nabraliśmy krzepy. Zdarłem buty, więc w końcu musiałem je łatać niewyprawną skórą. Spodnie mi się wystrzępiły, trzeba je było cerować na kolanach. Dosyć miałem ciągłego prania koszuli — wciąż od 133 nowa plamiłem ją krwią zdobyczy, więc w końcu cały przód i mankiety pokryły się brązowymi cętkami. Była równie postrzępiona i połatana jak koszula byle żebraka, a że się nierówno odbarwiła, wyglądała jeszcze bardziej żałośnie. Pewnego dnia wsadziłem ją do tłumoka i dalej szedłem z nagim torsem. Dnie były ciepłe, więc mi jej nie brakowało, a w nocy byliśmy przecież w ruchu, wówczas moje ciało ogrzewało się samo. Słońce spaliło mnie na ciemny brąz. Nie byłem tak silny jak wówczas, gdy pracowałem przy wiośle i walczyłem, nie byłem tak muskularny, ale czułem się zdrowy, zwinny i sprawny. Mogłem przez całą noc biec u boku wilka bez zadyszki. Przemieniłem się w szybkie i podstępne zwierzę i ciągle od nowa udowadniałem sobie, że potrafię przetrwać. W dużym stopniu odzyskałem wiarę w siebie, której pozbawił mnie książę Władczy. Nie oznacza to jednak, że zapomniałem albo mu przebaczyłem bestialskie uczynki, lecz przywykłem do blizn. Prawie nie wracałem do wspomnień o lochu. Nie pozwalałem, żeby mroczna cela kładła się cieniem na te złote dni. Ślepun i ja, zawsze we dwóch parliśmy naprzód, polowaliśmy, spaliśmy i znowu parliśmy naprzód. Tak prosta była ta egzystencja i tak cudowna, że nie pomyślałem, iż powinienem ją cenić. Dopóki jej nie utraciłem. Pewnego wieczoru, który już zmieniał się w noc, podeszliśmy do rzeki. Chcieliśmy się dobrze napić przed drogą. Nagle Ślepun przywarował, uszy postawił na sztorc. Ja też się przyczaiłem, nawet mój mało wrażliwy nos pochwycił nieznaną woń. „Co to i gdzie?" — spytałem. Zobaczyłem, zanim odpowiedział. Zwierzę podobne do sarny, szczupłe i wiotkie, z gracją kroczyło dróżką ku wodzie. Za nim pojawiły się następne. Były niewiele wyższe od Ślepuna, na głowach miały rogi podobne do koźlich, błyszczące w świetle krągłego miesiąca lśniącą czernią. Znałem takie zwierzęta jedynie ze starych podań, które czytywałem u Ciernia. Nie przypominałem sobie nazwy tych stworzeń. „Jedzenie" — określił je Ślepun zwięźle. Zgodziłem się bez dyskusji. Szlak miał zaprowadzić zwierzęta w nasze pobliże. Wystarczyło skoczyć. Obaj ze Ślepunem czyhaliśmy cierpliwie. Zwierzyna podeszła bliżej, stadko liczyło jakieś dziesięć sztuk. Niefrasobliwe stworzenia, śpieszące do chłodnej wody. Już ją czuły. Przepuściliśmy przewodnika, czekaliśmy na młode sztuki, idące w stadzie. I akurat, gdy wilk sprężył się do skoku, noc przecięło długie, przejmujące wycie. Ślepun usiadł, pisnął niespokojnie. Nasza niedoszła zdobycz rozprysnęła się na boki w chmarze kopyt i rogów, uciekając co sił, choć nikt nie gonił. Obaj byliśmy zbyt zajęci czym innym. W mgnieniu oka po naszym posiłku został tylko lekki tupot w oddali. Ślepun chyba w ogóle nie zwrócił na to uwagi. 134 Wydawał z siebie dziwny dźwięk, podobny do wycia, lecz podszyty zawodzeniem. Szczęki mu drżały, jakby próbował sobie przypomnieć wymawianie dawno porzuconych słów. Był wstrząśnięty) dalekie wycie wilka odebrało mu spokój. Serce zadrżało mi w piersi. Gdyby nagle z nocnych ciemności zawołała mnie własna matka, nie byłbym poruszony mocniej. Z niewielkiego wzniesienia na północ od nas wybuchła odpowiedź w postaci poszczekiwań i skowytów. Dołączył do niej głos pierwszego wilka. Ślepun zapiszczał cicho, zakołysał się w przód i w tył. Nagle poderwał łeb i zawył głośno, na niską nutę. Po tej deklaracji zapadła cisza. Minął jakiś czas, nim stado na wzgórzu odezwało się znowu. Tym razem nie był to zew myśliwych, lecz oznajmienie istnienia. Ślepun rzucił mi przepraszające spojrzenie i ruszył biegiem. Patrzyłem z niedowierzaniem, jak mknie w stronę wzgórza. Po chwili minęło pierwsze zaskoczenie; zerwałem się na nogi i pognałem za nim. Był już dość daleko, ale kiedy zdał sobie sprawę, że go gonię, zwolnił, wreszcie się do mnie odwrócił. „Muszę iść sam — oznajmił z mocą. — Zaczekaj na mnie tutaj". — Obrócił się i ruszył dalej. Przeraziłem się. „Zaraz! Nie możesz iść sam! Oni nie są twoim stadem. Jesteśmy dla nich obcy, oni cię napadną! Lepiej tam nie iść!" „Muszę!" Nic nie mogło zmienić jego decyzji. Odbiegł kłusem. Rzuciłem się za nim. „Ślepunie!" — Bałem się o niego, bałem się, że jak opętany pcha się prosto w lwią paszczę. Przystanął, znowu na mnie spojrzał, zajrzał mi prosto w oczy, a jak na wilka było to spojrzenie bardzo długie. „Przecież rozumiesz. Teraz ty mi zaufasz, tak jak ja zaufałem tobie. Muszę do nich iść. I muszę iść sam". „A jeśli nie wrócisz?" — spytałem zrozpaczony. „Ty wróciłeś z miasta. I ja wrócę do ciebie. Idź dalej razem z rzeką. Odszukam cię. Idź już. Wracaj". Stanąłem. On pobiegł dalej. „Bądź ostrożny!" — rzuciłem za nim błagalnie. To był mój skowyt wycelowany w rozgwieżdżone niebo. Potem stałem i patrzyłem, jak wilk gna po równinie; potężne mięśnie falujące pod gęstym futrem, ogon wyciągnięty prosto na znak niezłomnego postanowienia. Z trudem się powstrzymałem przed krzykiem, wołaniem, błaganiem, żeby wracał, żeby mnie nie zostawiał. Dysząc ciężko, patrzyłem, jak znika w oddali. Tak mocno chciał spełnić swe pragnienie, że poczułem się zupełnie nieważny. Po raz pierwszy doświadczyłem zazdrości i oburzenia, które on poznał w czasie moich nauk z księciem 135 Szczerym albo gdy byłem sam z Sikorką i kazałem mu się trzymać z dala od moich myśli. W dorosłym życiu Ślepuna był to pierwszy kontakt z osobnikami tego samego gatunku. Rozumiałem, że musi się spotkać z nimi, przekonać, jacy są, nawet jeśli mieliby go zaatakować i przegonić. Miał rację. Tylko że aż wyłem w duszy ze strachu o niego, chciałem biec za nim, być przy jego boku, być przynajmniej niedaleko, na wszelki wypadek. Prosił mnie, żebym tego nie robił. Nie. On nie prosił. On mi zabronił iść z sobą. Zabronił mi, korzystając z tego samego przywileju natury, z jakiego i ja skorzystałem swego czasu. Ze ściśniętym sercem odwróciłem się i ruszyłem z powrotem nad rzekę. Nagle poczułem się jak ślepy. Brakowało mi wilka kłusującego obok lub przodem, brakowało mi wszystkich jego odczuć, którymi uzupełniał moje, mniej wrażliwe zmysły. Teraz wyczuwałem gdzieś w oddali jego drżenie oczekiwania, niepokój i ciekawość. W tej chwili zbyt był zajęty własnym życiem, żeby się dzielić wrażeniami ze mną. Nagle zastanowiłem się, czy było to pokrewne z uczuciem, jakie miał książę Szczery, gdy ja wiosłowałem na pokładzie „Ruriska", gdy walczyłem z Za-wyspiarzami, a on musiał siedzieć w wieży i zadowalać się napływającymi ode mnie szczątkowymi wieściami. Dawałem mu znacznie pełniejszy obraz zdarzeń, świadomie starałem się kierować ku niemu strumień informacji, a przecież, mimo wszystko, musiał odczuwać coś podobnego do tego bolesnego odtrącenia. Dotarłem do brzegu rzeki. Zatrzymałem się tam, usiadłem i czekałem. Powiedział, że wróci. Wpatrywałem się w horyzont ponad ciemną wodą. Życie we mnie przygasło. Powoli zwróciłem wzrok w stronę źródeł rzeki. Nie miałem ochoty polować. Cóż to byłyby za łowy bez Ślepuna... Siedziałem i czekałem bardzo długo. Wreszcie wstałem i ruszyłem przez noc, niewielką uwagę poświęcając sobie i otoczeniu. Szedłem w ciszy piaszczystym brzegiem, towarzyszył mi tylko szept drobnych fal. Gdzieś w oddali Slepun wyczuł inne wilki, znalazł ich zapach niewątpliwy i silny, tak wyraźny, że wiedział, ile ich jest i jakiej są płci. Gdzieś tam w dali pokazał się im: nie chciał ich straszyć, nie wchodził pomiędzy watahę, zwyczajnie dał znać, że jest. Jakiś czas go obserwowały. Wielki samiec, przewodnik stada, podszedł nieco bliżej, uniósł tylną łapę i zaznaczył kępkę trawy. Potem sypnął na nią ziemią, drąc ściółkę pazurami, zostawiając na ziemi grube bruzdy. Jakaś samica wstała, przeciągnęła się i ziewnęła, potem usiadła, patrząc na mojego wilka zielonymi ślepiami. Dwa podrośnięte szczeniaki, obgryzające sobie wzajemnie łapy, zrobiły przerwę w zabawie. Jeden ruszył w stronę obcego, ale niski warkot z głębi gardzieli matki natychmiast go zawrócił. Ponownie zajął się podgryzaniem brata. Slepun usiadł, mocno, na tylnych łapach, co było oznaką pokojowych zamiarów. Pozwolił się oglądać. Jakaś chuda młoda wilczyca zaskowyczał bez większego przekonania, przerwała kichnięciem. 136 Po jakimś czasie większość wilków zaczęła wstawać i wyraźnie się gromadzić. Polowanie. Koścista wadera została ze szczeniakami. Ślepun wahał się chwilę, wreszcie w dyskretnej odległości ruszył za stadem. Od czasu do czasu oglądał się na niego któryś z wilków. Przewodnik zatrzymywał się często, zaznaczając teren, a potem przysypując mocz ziemią. Ja zaś szedłem brzegiem rzeki coraz czarniejszą nocą. Księżyc wolno wędrował po niebie. Wyjąłem z tłumoka pasek wędzonego mięsa i żułem go w drodze, zatrzymawszy się tylko raz, by zaczerpnąć wody. Rzeka w żwirowym korycie zbliżyła się do mnie. Byłem zmuszony wędrować po trawiastym wale wznoszącym się nad brzegiem. Kiedy świt utworzył horyzont, znalazłem sobie miejsce do spania. Ułożyłem się na wyższym fragmencie wału i zwinąłem w kłębek pośród szorstkiej trawy. Trzeba by mnie prawie nadepnąć, żeby znaleźć. Byłem równie bezpieczny tutaj, jak gdzie indziej. Czułem się bardzo samotny. Nie spałem dobrze. Jakaś część mnie obserwowała inne wilki, ciągle z dystansu. Nie zaakceptowały mnie, ale też nie przeganiały. Nie podszedłem na tyle blisko, żeby je zmuszać do podjęcia decyzji. Upolowały kozła. Nie znałem takiego zwierzęcia. Chyba było za małe dla wszystkich. Chciałem jeść, ale jeszcze nie aż tak, żebym sam musiał polować. Ciekawość okazała się silniejsza niż głód. Siedziałem i patrzyłem, jak układali się do snu. Moje sny odpłynęły od Ślepuna. Znowu poczułem rozdwojoną jaźń, którą śniłem, lecz nie umiałem się obudzić. Coś mnie wzywało, ciągnęło z przerażającą siłą. Odpowiedziałem na to wezwanie, niechętnie, lecz nie potrafiąc odmówić. Znalazłem gdzieś inny dzień i ten obrzydliwie znajomy dym, te straszne krzyki wznoszące się do błękitnego nieba nad oceanem. Kolejna osada w Księstwie Niedźwiedzim walczyła z Zawyspiarzami. Kolejna osada im uległa. Raz jeszcze zostałem wezwany na świadka. W tamtym śnie, a potem prawie w każdym następnym, wracała do mnie, wbrew mojej woli, wojna ze szkarłatnymi okrętami. Tamta bitwa i każda następna zostały wyryte w moim sercu, w najdrobniejszych okrutnych szczegółach. Wszystkiego doznałem węchem, słuchem i dotykiem. Za każdym razem gdy zapadałem w sen, coś ciągnęło mnie bezlitośnie tam, gdzie walczył lud Królestwa Sześciu Księstw, gdzie umierał za swoją ziemię. Miałem doświadczyć więcej klęsk Księstwa Niedźwiedziego niż każdy z jego mieszkańców, bo dzień po dniu, gdy tylko zasypiałem, natychmiast byłem powoływany na świadka. Nie widziałem w tych wezwaniach żadnego logicznego powodu. Może skłonność do Mocy drzemała w wielu mieszkańcach Królestwa Sześciu Księstw? W obliczu śmierci i bólu krzyczeli do księcia Szczerego i do mnie głosami, których istnienia nawet nie podejrzewali. Niejeden raz wyczuwałem króla Szczerego kroczącego po tej samej rujnowanej osadzie, choć nigdy już nie ujrzałem go tak wyraźnie jak za pierwszym razem. Kiedyś przypomniał mi się sen dzielony z królem Roztropnym, gdy monarcha, podobnie jak ja teraz, zo- 137 stał wezwany, by świadczyć upadkowi Wodnej Osady. Zastanawiałem się od tego czasu, jak często dręczyły go podobne doświadczenia. W jakimś sensie wiedziałem, że śpię na brzegu Rzeki Winnej, daleko od zgiełku bitwy, otoczony wysoką trawą, muskany przez lekki wietrzyk. Nieważne. Ważna była tylko walka Królestwa Sześciu Księstw z Zawyspiarzami. Ta maleńka bezimienna osada w Księstwie Niedźwiedzim nie miała najpewniej żadnego znaczenia strategicznego, lecz padła na moich oczach -jeszcze jedna cegła wybita z muru. Z chwilą gdy szkarłatne okręty zdobędą wybrzeże Księstwa Niedźwiedziego, Królestwo Sześciu Księstw nigdy się od nich nie uwolni. Najeźdźcy zajmowali coraz większą część naszego kraju: miasto za miastem, wioskę za wioską. Król zaś rezydował w Kupieckim Brodzie. Dawno temu, gdy pchałem wiosło na okręcie wojennym, wojna była bliska i groźna. Przez kilka ostatnich miesięcy zapomniałem o ludziach, którzy nią żyli na co dzień. Byłem równie nieczuły jak książę Władczy. Wieczór zaczął wykradać kolory z rzeki i równiny. Wreszcie się zbudziłem. Nie byłem wypoczęty, a przecież przywitałem jawę z prawdziwą ulgą. Usiadłem, rozejrzałem się dookoła. Ślepuna nie było. Sięgnąłem ku niemu krótko. „Bracie" — odpowiedział. Czułem jednak, że mu przeszkadzam, że go irytuję. Obserwował dwa tarmoszące się szczeniaki. Znużony wróciłem do własnego umysłu. Kontrast pomiędzy nami dwoma nagle stał się trudny do zniesienia. Najeźdźcy na szkarłatnych okrętach, kuźnica, knowania księcia Władczego, nawet mój plan zabicia samo-zwańczego króla — wydały się nagle wstrętne i tak bardzo ludzkie. Jakie miałem prawo kalać życie wilka? Teraz był na właściwym miejscu. Choć bardzo mi się to nie podobało, wykonanie zadania należało wyłącznie do mnie. Próbowałem o wilku zapomnieć. Zawsze jednak zostawała uparta iskierka nadziei. Powiedział, że wróci. Postanowiłem, że jeśli to zrobi, musi to być tylko jego decyzja. Nie będę go do siebie wzywał. Wstałem i ruszyłem w drogę. Powiedziałem sobie, że jeśli Slepun zechce do mnie wrócić, odnajdzie mnie bez trudności. Wilk jest niezmordowany w truchcie. Na dodatek ja bez Ślepuna nie podążałem tak szybko. Bardzo mi brakowało jego wzroku nocą. Doszedłem do miejsca, gdzie brzeg rzeki obniżył się do poziomu wody i przekształcił w trzęsawisko. Nie mogłem się z początku zdecydować, czy wędrować na przełaj, czy raczej próbować je okrążyć. Mogło się ciągnąć bardzo daleko. W końcu postanowiłem trzymać się możliwie najbliżej rzeki. Przeżyłem fatalną noc, chłostany sitowiem i pałkami wodnymi, potykałem się o splątane korzenie, nogi miałem częściej mokre niż suche, a komary obsiadały mnie całymi chmarami. Jakimż trzeba być głupcem, żeby wędrować w ciemnościach przez nieznany, bagnisty teren? Dużo miałem szczęścia, że się nie utopiłem w jakimś grząskim bajorze. Nade mną były tylko gwiazdy, a wokół niezmiennie ściany pałek wod- 138 nych. Po prawej przebłyskiwała niekiedy szeroka, ciemna wstęga wody. Uparcie dążyłem w górę rzeki. Świt zastał mnie w drodze. Buty i spodnie zalepione miałem rzęsą wodną, klatkę piersiową czerwoną od ukąszeń insektów. Idąc, posiliłem się odrobiną suszonego mięsa. Nie miałem gdzie odpocząć, więc szedłem. Postanowiwszy odnieść jakieś korzyści z tej podróży, zebrałem trochę pałek wodnych, kiedy się przez nie z trudem przedzierałem. Minęło południe, nim rzeka na powrót odzyskała suchy, twardy brzeg, a ja szedłem jeszcze godzinę, żeby uciec przed komarami i moskitami. Potem zmyłem rzęsę, bagnisty szlam oraz błoto ze spodni, z butów i ze skóry, nim wreszcie rzuciłem się na ziemię i zasnąłem. Gdzieś tam Ślepun stał nieruchomo, wstrzymując oddech, gdy koścista samica podeszła do niego nieco bliżej. Wtedy położył się na brzuchu, przetoczył na grzbiet i odsłonił gardło. Samica podeszła jeszcze bliżej, za każdym razem tylko 0 krok. W pewnej chwili się zatrzymała, usiadła. Ślepun zaskamlał cicho. Skuliła uszy, odsłoniła zęby, warknęła, odwróciła się i odeszła. Po jakimś czasie Ślepun wstał i ruszył polować na myszy polne. Wydawał się zadowolony. I znowu jego obecność odpłynęła ode mnie w niebyt, zostałem wezwany do Księstwa Niedźwiedziego. Płonęła następna osada. Obudziłem się zniechęcony. Zamiast ruszyć w drogę, rozpaliłem z drzewa wyrzuconego przez rzekę nieduży ogień. Nastawiłem w kociołku wodę, pociąłem część wędzonego mięsa na mniejsze kawałki. Ugotowałem je z dodatkiem korzeni, odrobiną cennej soli oraz jakąś zieleniną. Niestety, okazało się, że w efekcie dominował kredowy smak rzecznej wody. Napełniwszy żołądek, wydobyłem z tłumoka zimowy płaszcz, owinąłem się nim, chroniąc przed nocnymi owadami, 1 ponownie zapadłem w drzemkę. Ślepun stał naprzeciwko przewodnika stada. Na tyle daleko, by nie rzucać wyzwania, ale ogon trzymał luźno opuszczony. Przewodnik był smukłej szy i miał czarną sierść. Nie był tak dobrze odżywiony, a jego ciało znaczyły blizny — ślady walk i pamiątki z polowań. Był pewny siebie. Ślepun stał bez ruchu. Po jakimś czasie ten drugi zrobił kilka kroków w bok, podniósł tylną łapę. Potem odszedł, nie oglądając się za siebie. Ślepun usiadł, posłuszny najstarszemu prawu. Obudziwszy się następnego ranka, ruszyłem w drogę. Ślepun zostawił mnie dwa dni temu. Tylko dwa dni, a przecież dla mnie minęła wieczność samotności. Jak on mierzył czas naszego rozstania? Nie dniami i nocami. Odszedł, by znaleźć odpowiedzi na pytania, i kiedy osiągnie cel, nastanie dla niego czas powrotu. Czego tak naprawdę chciał się dowiedzieć? Czy tego, jak to jest być wilkiem pomiędzy wilkami, członkiem stada? Jeśli go zaakceptują, co dalej? Czy zostanie z nimi, na dzień, na tydzień, na rok? Jak długo potrwa, nim zatrę się w jego pamięci wraz z jednym z niezliczonych „wczoraj"? Po co miałby chcieć do mnie wracać, jeśli wataha go przyjmie? Minął jakiś czas, nim sobie uświadomiłem, że jestem strapiony, czuję się zraniony tak samo, jakby przyjaciel człowiek porzucił mnie dla towarzystwa innych 139 ludzi. Chciało mi się wyć, pragnąłem sięgać ku Ślepunowi swoją tęsknotą. Powstrzymywałem się od tego najwyższym wysiłkiem woli. Ślepun nie był psim szczeniakiem, nie przybiegnie na gwizdnięcie. Był moim przyjacielem; spędziliśmy razem wiele czasu. Jakie miałem prawo go prosić, żeby dla mnie zrezygnował z szansy znalezienia partnerki, z prawdziwej więzi we własnym stadzie wyłącznie po to, żeby żyć u mojego boku? Żadnego. Absolutnie żadnego. W południe dotarłem do szlaku wiodącego wzdłuż brzegu rzeki. Pod wieczór minąłem kilka niewielkich zagród. Na polach dominowały melony i zboże. Ziemia pocięta była siecią rowów nawadniających. Chaty kryte darnią postawiono w słusznej odległości od rzeki, najpewniej w obawie przed zalaniem. Zostałem obszczekany przez psy i pogoniony przez stada tłustych białych gęsi, ale ludzi nie widziałem. Szlak przemienił się w szerszą drogę z głębokimi koleinami wyrytymi przez koła wozów. Słońce prażyło mnie w plecy. Gdzieś wysoko w przestworzach usłyszałem sokoła — szybował po niebie z szeroko rozpostartymi skrzydłami. Krzyknął raz jeszcze, zwinął skrzydła i zanurkował. Traf chciał, że dostrzegłszy na polu jakiegoś gryzonia, spadał prosto na mnie. Dopiero w ostatniej chwili zdałem sobie sprawę, że ja jestem jego celem. Zasłoniłem twarz przedramieniem, akurat gdy on ponownie rozłożył skrzydła. Wyhamował, rzucając mi wiatr w oczy. Jak na ptaka tych rozmiarów, lekko wylądował mi na ręku. Ścisnął mnie boleśnie pazurami. Pomyślałem, że to czyjś ptak — niegdyś ułożony, a następnie zdziczały, teraz zobaczywszy mnie, zdecydował się wrócić do człowieka. Strzępek skóry na jego łapce mógł być pozostałością po obrączce. Ptak, wspaniały pod każdym względem, siedział na moim ramieniu, mrugając z rzadka. Dostrzegłem pod skórzaną obrączką na nodze malutki zwój pergaminu. — Czy niesiesz komuś wiadomość? — zapytałem. Obrócił głowę i jedno błyszczące oko spojrzało prosto na mnie. To był Śnieżek. „Pradawna krew". Więcej nie pojąłem z jego myśli, ale i to wystarczyło. W Koziej Twierdzy nie radziłem sobie z sokołami. Brus kazał mi w końcu zostawić je w spokoju, bo moja obecność zawsze je drażniła. Pomimo to teraz sięgnąłem leciutko do ptasiego umysłu, jasnego niczym płomień. Wydawał się spokojny. Udało mi się oswobodzić pergamin. Sokół poprawił się na moim ramieniu, wbijając szpony w ciało. Nagle bez ostrzeżenia rozłożył skrzydła i frunął w górę. Zatoczył koło, nabierając wysokości, jeszcze raz krzyknął coś po swojemu i skośnym lotem zniknął na nieboskłonie. Po ręku ciekła mi krew, a w jednym uchu dzwoniło od bicia jego skrzydeł. Zerknąłem przelotnie na czerwone ukłucia, lecz ciekawość kazała mi zaraz zająć się pergaminem. Przecież do roznoszenia poczty układa się gołębie, nie sokoły. 140 Litery były zwarte, prowadzone cienką kreską i w myśl dawnej mody splątane niczym pajęczyna. W blasku słońca trudno było je rozszyfrować. Usiadłem, ocieniłem pergamin dłonią. Po pierwszych słowach serce zamarło mi w piersiach. „Pradawna krew ostrzega pradawną krew". Dalszy ciąg trudniej było odczytać. Pergamin był wystrzępiony, pisownia osobliwa, zdania oszczędne. Ostrzeżenie pochodziło od Jeżyny, choć podejrzewałem, że Czarniak je przelał na papier. Król Władczy prześladował wszelkie istoty pradawnej krwi. Schwytanym ofiarowywał brzęczącą monetę za pomoc w odnalezieniu szczególnej pary: młodego mężczyzny z wilkiem. W przypadku odmowy groził śmiercią. Rozszyfrowałem jeszcze coś, o podawaniu mojego tropu innym istotom pradawnej krwi i o prośbie, by mi pomogły, jeśli zdołają. Dalsza część zwoju była zbyt postrzępiona, nic już nie dało się odczytać. Ukryłem go w pasie. Słońce nadal świeciło, a mnie się zdało, że jasny dzień spochmurniał. Stanowczy zdradził księciu Władczemu, że żyję. A książę Władczy się mnie boi, więc wprawił w ruch koła machiny. Może i dobrze się stało, że Ślepun i ja rozstaliśmy się na jakiś czas. Z nastaniem zmroku wszedłem na niewielkie wzniesienie. Przede mną wtulone w zakole ciemnej wody błyszczały światła. Najpewniej kolejna osada kupiecka albo przystań promu, dzięki któremu chłopi i pasterze mogli łatwo przekraczać rzekę. Poszedłem ku światłom. Miałem nadzieję wśród nich znaleźć ciepłą strawę i schronienie na noc. Jeślibym nabrał ochoty, mogłem się tam zatrzymać i zasięgnąć języka. Zostało mi trochę pieniędzy. I nie było wilka, który by mi bez ustanku zadawał pytania, nie było Ślepuna, który by się czaił w pobliżu, mając nadzieję, że żaden pies nie pochwyci jego zapachu. Nie musiałem się martwić o nikogo poza sobą samym. Może nadszedł czas, żeby się sobą zająć. Może rzeczywiście powinienem tam zejść, wypić kufelek i zamienić z kimś kilka słów. Może powinienem się zorientować, jak daleko do Kupieckiego Brodu, i posłuchać plotek. Może już czas zacząć kreślić prawdziwy plan rozliczenia z księciem Władczym. Zacząłem polegać tylko na sobie. 9. KUPIECKI BRÓD Gdy lato miało się ku końcowi, Zawyspiarze zdwoili wysiłki, by przed nastaniem zimowych sztormów zagarnąć jak największą część wybrzeża Księstwa Niedźwiedziego. Od kiedy zajęli główne porty, mogli wedle uznania uderzać wzdłuż całego wybrzeża Królestwa Sześciu Księstw. Toteż, choć w ciągu łata nękali nasz kraj aż po Księstwo Dębów, gdy upalne dni stawały się coraz krótsze, skupili wysiłki na opanowaniu wybrzeża Księstwa Niedźwiedziego. Taktykę obrali szczególną. Nie próbowali zajmować miast ani podbijać ziem. Nie pozostawiali po sobie kamienia na kamieniu. Osady, które wpadły im w ręce, palili aż do fundamentów, mieszkańców wyrzynali lub brali w niewolę. Jeńców zmuszali do pracy nad siły, traktowali gorzej niż bydło, a następnie — gdy ludzie ci nie byli im już potrzebni albo tylko dla rozrywki — zarażali ich kuźnicą. Na podbitych terenach wznosili własne, prymitywne schronienia, gardząc budynkami, w których mogli przecież zamieszkać, zamiast równać je z ziemią. Nie zakładali stałych siedzisk, jedynie obsadzali wojskiem najlepsze porty, chcąc zyskać pewność, że nie zostaną odbite. Księstwa Cypla oraz Dębów wspomagały Księstwo Niedźwiedzie, łecz musiały bronić także własnych wybrzeży, a ciężko było wszystkim, jednakowo. Księstwo Kozie radziło sobie, jak mogło. Książę Żwawy dostrzegł nareszcie, jak wiele zależy od jego działań, lecz wówczas było już późno na bronienie całego wybrzeża. Zaangażował zatem ludzi i środki w umocnienie samej Koziej Twierdzy. W ten sposób ostatnim bastionem, chroniącym Księstwo Kozie przed Zawyspiarzami, okazało się wojsko podległe księżnej Cierpliwej, wspierane przez prosty lud. Księstwo Niedźwiedzie nie mogło wiele oczekiwać z tej strony, lecz z wdzięcznością przyjmowało każdą pomoc docierającą pod znakiem bluszczu. Władca Księstwa Niedźwiedziego, książę Krzepki, dawno już miał za sobą najlepsze lata, a jednak w potrzebie stanął do walki, dzierżąc w dłoni ostrze, siwe jak jego włosy i broda. Poświęcenie księcia godne było podziwu. Bez wahania opróżnił skarbiec, dla obrony swej ziemi nucił na szalę życie własne oraz najbliższych. Spotkał swój kres broniąc rodzinnego zamku w Wysokiej Fali. Po śmierci księcia i po upadku twierdzy dwie jego córki nadal stawiały opór najeźdźcy. 142 * * * Moja koszula, długi czas noszona w tłumoku, nabrała dziwnego kształtu. Tak czy inaczej, włożyłem ją, krzywiąc się lekko od woni pleśni. Materia trąciła też zastarzałym dymem z ogniska. Pocieszałem się, że na powietrzu smrodek wkrótce wywietrzeje. Poprawiłem włosy i brodę — ściągnąłem włosy w kucyk, a brodę przeczesałem palcami. Nie lubiłem nosić zarostu, ale też nie chciałem codziennie marnować czasu na golenie. Zostawiłem za sobą brzeg rzeki, nad którym dokonałem krótkich ablucji, i ruszyłem w stronę świateł. Tym razem byłem lepiej przygotowany niż poprzednio. Wybrałem sobie imię Wesołek. Byłem wojownikiem, miałem pewne doświadczenie z końmi oraz z piórem, po napadzie Zawyspiarzy straciłem dach nad głową. Udawałem się do Kupieckiego Brodu, gdzie chciałem rozpocząć życie na nowo. Taką rolę mogłem odegrać przekonywająco. Gdy gasły ostatnie blaski dnia, w nadrzecznej osadzie rozbłysło więcej lamp i wówczas zdałem sobie sprawę, że źle oceniłem jej rozmiary. Miasto rozciągało się daleko w górę rzeki. Poczułem drżenie niepewności, ale zaraz sobie wytłumaczyłem, że przechodząc przez nie stracę mniej czasu, niż gdybym miał je okrążać. Skoro nie było ze mną Ślepuna, trudno szukać powodu, by nadkładać drogi i marnować czas. Uniosłem wyżej głowę i pewnym krokiem ruszyłem przed siebie. Mimo późnej pory miasto było ożywione, panował świąteczny nastrój. Ludzie tłumnie zdążali na rynek. Drzwi domów ozdobiono kwiatami. Po jakimś czasie wyszedłem na jasno oświetlony plac. Płonęły tu dziesiątki pochodni, wokół rozbrzmiewały śmiechy i muzyka, artyści w jaskrawych strojach rozweselali gapiów, na spragnionych czekały pełne beczułki, a stoły się uginały od chleba i owoców. Ślinka nabiegła mi do ust na widok tych pyszności, zwłaszcza chleb pachniał wyjątkowo cudownie dla kogoś, kto tak dawno go nie próbował. Trzymałem się na uboczu i nadstawiałem ucha. Wkrótce się dowiedziałem, że tutejszy koronarz celebruje właśnie swoje zaślubiny. Najwyraźniej koronarz był w Księstwie Trzody tytułem szlacheckim, a ten pan, dzięki swej szczodrości, cieszył się miłością i szacunkiem poddanych. Jakaś staruszeczka wetknęła mi w dłoń trzy miedziane monety. — Idź do stołu, najedz się, młody człowieku — rzekła. — Kor