ERIC KNIGHT LASSIE WRÓĆ! PRZEŁOŻYŁ CZESŁAW DEMBIŃSKI ILUSTROWAŁ LUDWIK MA CIĄG NASZA KSIĘGARNIA WARSZAWA 1971 I Tytuł oryginału angielskiego "Lassie come-home" Rozdział 1 NIE NA SPRZEDAŻ Każdy mieszkaniec Greenall Bridge znał psa Sama Carra-clough, Lassie. Można śmiało powiedzieć, że była najpopularniejszym psem w miasteczku — i to z trzech powodów: Przede wszystkim niemal wszyscy byli zgodni co do tego, że nigdy nie widzieli piękniejszego owczarka szkockiego niż Lassie. Była to nie lada pochwała, gdyż Greenall Bridge leży w hrabstwie York, a ze wszystkich miejscowości na świecie tam właśnie psom najlepiej się dzieje. Ostry klimat północnej Anglii sprzyja ich hodowli jak żaden inny. Nieustanne chłodne wiatry i deszcze, hulające po wrzosowiskach, sprawiają, że sierść psa staje się gęsta, i hartują go podobnie jak tamtejszych ludzi. A ludzie ci kochają psy i mają wielkie doświadczenie w ich hodowli. Warto się przejść po jakiejkolwiek miejscowości górniczej tego największego w Anglii hrabstwa, aby podziwiać, jak rasowe psy o arystokratycznych manierach spacerują u boku skromnych górników czy robotników, wywołując powszechną zazdrość zamożnych hodowców z innych okolic. Greenall Bridge nie ustępowało pod tym względem innym miasteczkom Yorkshire. Mieszkańcy jego znali, rozumieli i kochali psy, wśród których było wiele wspaniałych okazów; lecz wszyscy, jak już rzekliśmy, byli zgodni co do tego, że jeśli w Greenall Bridge był kiedykolwiek piękniejszy pies niż trójbarwny „collie" (szkocki owczarek) Sama Carraclough, musiało to być bardzo, bardzo dawno temu — w każdym razie nie za naszych czasów. Była jeszcze inna przyczyna powszechnej popularności Lassie w miasteczku. Otóż utarło się tam powiedzenie: „Możesz regulować zegarek według Lassie". Powstało ono przed kilku laty, kiedy Lassie była jeszcze wesołym, figlarnym szczeniakiem. Zdarzyło się pewnego dnia, że synek Sama Carraclough, Joe, wrócił do domu niesłychanie podniecony. — Mamo! — zawołał od progu. — Wychodzę dziś ze szkoły i jak ci się zdaje, kto siedzi pod drzewem i czeka na mnie? Lassie! Jak myślisz, skąd ona wiedziała, gdzie ja jestem? — Musiała pójść twoim śladem, Joe. Inaczej nie umiem sobie tego wytłumaczyć. Tak czy owak, nazajutrz Lassie znów czekała pod szkolną bramą i na trzeci dzień również. Od tego czasu mijały tygodnie, miesiące, lata — i co dzień było to samo. Kobiety wyglądające z okien swoich domków lub sklepikarze stojący w drzwiach na High Street przywykli z czasem do widoku pysznego, czarno, biało i złotawo lśniącego psa, biegnącego równym truchtem, i mówili: —r- Musi już być za pięć czwarta, bo Lassie biegnie! W deszcz czy pogodę pies tkwił zawsze na miejscu i czekał na chłopca — jednego z wielu harcujących po dziedzińcu szkolnym. Ale dla psa ów chłopiec był jednym jedynym. Chwila przywitania była zawsze radosna, a potem szli razem do domu. Od czterech lat codziennie tak samo. Lassie była powszechnie lubiana i w życiu miasteczka zajmowała uprzywilejowane stanowisko. Prawie wszyscy ją znali. Mieszkańcy Greenall Bridge do pewnego stopnia pysznili .się nawet piękną Lassie, chociaż może nie umieliby dokładnie określić, dlaczego tak jest. Zdawali sobie jednak sprawę, że duma ich wiąże się ściśle z kwestią pieniędzy. Jeżeli ktoś wychowa sobie psa rzadkiej piękności, to po pewnym czasie przestaje on być dla niego zwyczajnym psem, a staje się czymś, co ma cztery nogi i przedstawia wartość pieniężną. Oczywiście jest on nadal psem, lecz równocześnie jeszcze czymś więcej. Może bowiem zasłyszeć o nim jakiś bogacz czy wiecznie węszący handlarz lub hodowca psów i może zechcieć go kupić. Bogaty czy biedny, każdy może jednakowo kochać psa; pod tym względem nie ma między nimi różnicy. Powstaje natomiast wielka różnica, gdy chodzi o pieniądze. Biedak obliczy, ile węgla będzie potrzebował tej zimy, ile par bucików, ile żywności dla dzieci, aby je zachować w zdrowiu — a potem pójdzie do domu i powie: — Ha, trudno! Muszę psa sprzedać, nie ma rady! Później wychowamy sobie innego, którego kochać będziemy tak samo. W taki sposób wiele wspaniałych psów odeszło z Greenall Bridge — lecz nie Lassie. Całe miasteczko wiedziało, że nawet księciu Rudling nie udało się nabyć Lassie od Sama Carraclough. A książę, którego rozległe posiadłości leżały zaledwie o milę* drogi od miasteczka, słynął ze swej psiarni i z pięknych w niej okazów. Przez trzy lata ubiegał się książę o Lassie, lecz Sam Carraclough był nieugięty. — Nie ma celu podwyższać ceny, wasza wysokość — powtarzał. — Lassie nie jest na sprzedaż. Za żadną cenę. Miasteczko doskonale znało całą tę historię. I dlatego właśnie mieszkańcy spoglądali na Lassie z podziwem. Stanowiła przedmiot ich dumy, ponieważ nikt za żadne pieniądze nie był w stanie jej im odebrać. Jednakże psy są własnością ludzi, a ludzie bywają doświadczani przez los. Czasami nadchodzi taka chwila i los z taką bezwzględnością chłoszcze człowieka, że musi się w końcu ugiąć i wyrzec swej dumy, byle tylko jego rodzina miała co do ust włożyć. Rozdział 2 NIE CHCĘ MIEĆ NIGDY INNEGO PSA! Psa nie było! To wszystko, co wiedział Joe Carraclough. Tego dnia wychodząc z kolegami ze szkoły Joe pędził przez dziedziniec pełen radości, jak to się zdarza chłopcom wszystkich szkół na całym świecie, kiedy skończy się ostatnia lekcja. Z przyzwyczajenia, jak codziennie od wielu miesięcy, wybiegł przed bramę szkolną, gdzie pod drzewem oczekiwała go zwykle Lassie. Lecz tam jej nie było! Rosły, o miłej powierzchowności chłopiec przystanął i zastanawiał się, co też mogło się stać, że Lassie go nie oczekuje. Jego szerokie czoło nad bystro patrzącymi, ciemnymi oczami marszczyło * Mila angielska = 1609,33 m. się z wysiłku. W pierwszej chwili był tak zaskoczony, że nie mógł uwierzyć w to, co widział. Rozglądał się na wszystkie strony. A może Lassie spóźniła się tylko? Lecz nie — to niemożliwe! Wiedział, że zwierzęta nie są jak istoty ludzkie: ludzie bowiem posługują się zegarkami, a mimo to spóźniają się często. Zwierzęta nie potrzebują mechanizmu pokazującego godziny. W nich samych tkwi coś, co jest o wiele dokładniejsze niż chronometr. To jakby „zmysł czasu", który ich nigdy nie zawodzi. Wiedzą z nieomylną dokładnością, kiedy nadchodzi czas na takie czy inne czynności powtarzające się każdego dnia. Joe wiedział o tym. Często rtozmawiał na ten temat z ojcem. Pytał go, jak się to dzieje, że Lassie wie dokładnie, kiedy ma wyruszyć na spotkanie pod szkolną bramę. Było zatem niemożliwe, żeby się spóźniła. Stał więc Joe Carraclough w ten słoneczny dzień wczesnego lata i rozmyślał... Nagle zaświtało mu w głowie: „A może Lassie została przejechana?" Zaledwie jednak zrodziła się w nim ta potworna myśl — odrzucił ją z oburzeniem. Lassie była zbyt dobrze wychowana i nie włóczyła się po ulicach. Zawsze szła z godnością, pewna siebie, nie zatrzymując się przed sklepami, których było zresztą niewiele w Greenall Bridge. Główna autostrada omijała miasteczko i biegła o milę stąd wzdłuż doliny nad rzeką. Do miasteczka prowadziła tylko jedna droga, która zwężała się, w miarę jak dochodziła do wrzosowisk. „A może ktoś ukradł Lassie?" Lecz i to było nieprawdopodobne. Lassie nie dawała się dotknąć obcemu człowiekowi, jeżeli nie pozwolił jej na to ktoś z rodziny Carraclough. Zresztą Lassie była zbyt dobrze znana w promieniu kilku mil wokół miasteczka, aby ktoś mógł się odważyć ją ukraść. „Gdzież więc mogła się podziać?" Daremnie głowił się Joe i w końcu, chcąc rozwikłać ten problem, postąpił tak, jak zazwyczaj postępują wszyscy chłopcy w jego wieku: pobiegł do domu, aby opowiedzieć matce, co zaszło. Jak wiatr pędził główną ulicą. Nie zatrzymując się po drodze, mijał sklepy na High Street, wypadł z miasteczka na ulicę idącą pod górę, wbiegł przez furtkę do ogródka i zdyszany otworzył drzwi niewielkiego domku wołając już od progu: — Mamo! Mamo!... Coś się stało z Lassie! Nie było jej dziś przed szkołą! Zaledwie Joe wyrzucił z siebie te słowa, już wiedział, że coś rzeczywiście zaszło. Nikt się nie poruszył, aby go zapytać, o co mu chodzi. Nikt nie okazał nawet cienia obawy, że coś złego mogło przytrafić się ulubionemu psu. Joe zauważył to natychmiast. Oparty o drzwi, czekał. Matka nakrywała do podwieczorku. Spuściła oczy i przez krótką chwilę stała nieruchomo, po czym spojrzała na męża. Ojciec siedział na niskim stołku przed kominkiem i spoglądał na chłopca. Powoli, ¦ bez słowa odwrócił głowę i zapatrzył się w ogień. — Co to znaczy, mamo?! — zawołał Joe gwałtownie. — Co się stało?! Pani Carraclough postawiła powoli talerz na stole, potem dopiero przemówiła. — Ktoś przecie musi to powiedzieć chłopcu — odezwała się jakby sama do siebie. Mąż jej milczał nadal i trwał w bezruchu. Zwróciła się przeto sama do syna. — Posłuchaj, Joe, musisz dowiedzieć się prawdy — wykrztusiła. — Lassie nie będzie już więcej czekała na ciebie przed szkołą. I nie ma sensu rozpaczać z tego powodu. -— Dlaczego? Co się z nią stało? Pani Carraclough podeszła do piecyka i postawiła na nim im-bryk z wodą. Nie odwracając się mówiła dalej: — Sprzedaliśmy ją. Nie należy jednak z tego powodu rozpaczać. — Sprzedaliście! — wyszeptał chłopiec łamiącym się głosem. — Sprzedaliście! Dlaczego?... O biedna Lassie! Dlaczego?... Matka odwróciła się gniewnie. — Została sprzedana, i na tym koniec. Nic już nie można zmienić. Nie ma Lassie, stało się — i ani słowa więcej. — Ależ, mamo... Głos chłopca łamał się z bólu. Matka przerwała mu: 10 — Uspokój się! Siadaj teraz i napij się herbaty. No, chodźże wreszcie i siadaj! Joe podszedł posłusznie do stołu i usiadł na swoim miejscu. Matka zwróciła się do męża: — Chodź, Samie, i jedz. Zresztą Bóg widzi, że skromny jest ten nasz podwieczorek... Kobieta umilkła, gdy jej mąż zerwał się jakby w przypływie nagłego gniewu. Nie przemówiwszy słowa podszedł do drzwi, zdjął czapkę z wieszaka i wyszedł. Drzwi zatrzasnęły się za nim z hałasem. Przez krótką chwilę w domu panowała cisza. Potem rozległ się głos matki. — Teraz widzisz — rzekła z wyrzutem — coś nabroił! Rozgniewałeś ojca. Zadowolony jesteś? Znużona opaSła na krzesło nie patrząc na chłopca. Przez długą chwilę panowało w izbie milczenie. Joe wiedział, że matka strofowała go niesłusznie. Ale wiedział także, że był to właśnie jej sposób ukrywania uczuć. Taki już był zwyczaj tutejszych ludzi. Byli surowi, uparci, nawykli do twardego życia. Jeżeli coś wzruszało ich do głębi, ukrywali swoje uczucia. Kobiety wymyślały zazwyczaj podniesionym głosem, aby nie okazać bólu. Po chwili wszystko znów mijało... — Jedzże, Joe, herbata wystygnie! Głos matki był teraz łagodny i serdeczny. — Dlaczego nie bierzesz chleba z masłem? Spójrz, Joe, jaki świeżutki, sama go dziś upiekłam. Nie jesteś głodny? Chłopiec opuścił głowę. — Nie jestem głodny, mamo — szepnął. — Ach, te psy! — zaczęła matka. Głos jej zabrzmiał znowu gniewnie. — Tyle zawracania głowy z powodu jednego owczarka! Żebyś wiedział, jestem zadowolona, że Lassie już nie ma. Tak, zadowolona. Ile miałam kłopotu z jej wychowaniem — jak z małym dzieckiem. Nareszcie się to skończyło: pozbyłam się jej i teraz jestem zadowolona... tak, i to nawet bardzo zadowolona! Pani Carraclough westchnęła i zatrzęsła się cała. Następnie wyjęła chusteczkę z kieszeni i głośno wytarła nos. W końcu spojrzała na milczącego wciąż syna, posępnie pokiwała głową i powiedziała znowu łagodnym i serdecznym tonem: 11 — Joe, chodź do mnie. Chłopiec podniósł się z krzesła i stanął przy matce. Objęła go czule swym pulchnym ramieniem i odwracając głowę w stronę płonącego na kominku ognia, powiedziała: — Posłuchaj mnie, Joe, jesteś już przecież dużym chłopcem, więc zrozumiesz. Widzisz, ostatnimi czasy sprawy nie układają się dla nas pomyślnie. Sam wiesz zresztą, jak to jest. Musimy żyć, trzeba kupować jedzenie i płacić komorne, a Lassie była warta dużo pieniędzy i — rozumiesz — nie mogliśmy już dłużej jej trzymać. To wszystko. Ciężkie czasy nadeszły. Nie powinieneś drażnić ojca, i tak ma teraz dużo kłopotów, które go dręczą. A Lassie nie wróci. Mały Joe stał u boku matki. Zrozumiał wszystko. Nawet dwunastoletni chłopiec z Greenall Bridge wiedział doskonale, co znaczą słowa „ciężkie czasy". Jak daleko dzieci sięgały wstecz pamięcią, ojcowie ich pracowali w kopalni Wellington za miasteczkiem. Szli szychta za szychtą, zabierając z sobą paczki z prowiantem i latarki górnicze. Potem nadeszły gorsze czasy. Kopalnie czynne były z przerwami i- górnicy zarabiali mniej. Czasami tylko podejmowano pracę na dłuższy okres i wówczas pracowali znowu na pełnej zmianie. Wtedy każdy był zadowolony. Nie znaczy to jednak, żeby mogli żyć beztrosko, bo życie górników w Anglii było i jest zawsze ciężkie. Ale było to życie wymagające odwagi i zgody w rodzinie, i choć skromne posiłki zjawiały się ria stole, nikomu chleba nie brakło. Od kilku miesięcy kopalnie były jednak zamknięte. Duże koło na wieży wyciągowej nie obracało się. Górnicy przestali chodzić tłumnie na zmiany. Godzinami natomiast wystawali przed urzędem pośrednictwa pracy. Ale, niestety, pracy nie było. Miasteczka roiły się od bezrobotnych. Nie było żadnych możliwości zarobku. Państwo musiało wypłacać ludności tygodniowe zapomogi, aby mogła jako tako przeżyć te ciężkie czasy. Joe wiedział o tym wszystkim. Słyszał, jak ludzie w miasteczku utyskiwali. Widział tłumy górników wyczekujących przed urzędem pracy i wiedział, że jego ojciec również jest bezrobotny. Lecz ani ojciec, ani matka nie wspominali nigdy o swej ciężkiej doli 12 w jego obecności. Starali się ukrywać przed nim zmartwienia, by nie obarczać nimi jego dziecięcych ramion. Chociaż rozum wszystko to chłopcu wytłumaczył, serce jego rozpaczało za utraconą Lassie. Nie zdradzał jednak swoich uczuć. Stał spokojnie i milczał, lecz w końcu zapytał: — Mamo, czy jest możliwe, abyśmy kiedyś odkupili Lassie? — Nie, Joe! Lassie jest bardzo wartościowym psem, a więc dla nas za drogim. Najwyżej możemy później kupić innego psa. Zaczekaj. Czasy mogą się zmienić, a wtedy kupimy sobie małe szczenię. Dobrze? Joe schylił głowę jeszcze niżej i potrząsnął nią powoli. Jego głos był już tylko szeptem: — Nie chcę mieć nigdy innego psa. Nigdy! Ja chcę tylko Lassie! Rozdział 3 STARY DZIWAK Przy żywopłocie z rododendronów stał książę Rudling i rozglądał się na wszystkie strony. Po chwili ponowił wołanie: — Hynes! Hynes! Gdzie się podział ten nicpoń? Hynes! W tej chwili, z poczerwieniałą od gniewu twarzą i rozwichrzoną, siwą czupryną, książę wyglądał tak, jak go powszechnie określano: najdziwaczniejszy stary maniak w całym Yorkshire. Czy zasługiwał na taką reputację? Wystarczy powiedzieć, że przysporzyły mu jej jego słowa i czyny. Być może, powodem tej opinii była częściowo okoliczność, że książę był głuchy jak pień i odzywał się do każdego tak głośno, jakby dowodził brygadą piechoty na defiladzie, co zresztą istotnie robił przed wielu laty. Stale nosił z sobą ciężką, czarną laskę z tar-nośliwy i wywijał nią zamaszyście dla podkreślenia i tak już dosadnych słów. Na koniec wypada jeszcze nadmienić, że jego zły humor pochodził z tego, iż był wiecznie niezadowolony z całego świata. Wierzył bowiem niezachwianie, że świat — jak mówił — schodzi na psy. W obecnej dobie nic już nie było tak dobre jak za cza- 13 sów jego młodości. Konie nie były tak szybkie, młodzi ludzie tak dzielni ani tak rycerscy, kobiety nie były tak piękne, kwiaty nie kwitły tak wspaniale, a co do psów — to jeśli w ogóle pozostały na świecie godne uwagi okazy — były to jedynie te, które znajdowały się w jego własnej psiarni. Ludzie nie potrafią nawet wyrażać się dzisiaj tak pięknie jak dawniej, kiedy książę był młodym człowiekiem. Twierdził stanowczo, że nie słyszy dziś dobrze nie dlatego, że jest głuchy, lecz że ludzie dzisiejsi przywykli do mruczenia i mielenia słów zamiast wyraźnego ich wymawiania, jak to dawniej czynili, w latach jego młodości. A wreszcie co do młodej generacji! Książę godzinami potrafił rozprawiać na temat niezdarności każdego, kto urodził się w dwudziestym wieku. To ostatnie twierdzenie było tym śmieszniejsze, że jedyną osobą, którą książę tolerował (i która, jak się zdaje, znosiła także księcia), była najmłodsza latorośl jego rodu, dwunastoletnia wnuczka Priscilla. Właśnie w tej chwili przybiegła mu na pomoc, gdy stał bezradnie pod żywopłotem z rododendronów, gderając i wymachując laską, aż świszczało. Zręcznie unikając zasięgu jego pałki zbliżyła się od tyłu i pociągnęła go za połę płaszcza. Książę odwrócił się z najeżonymi wąsami. — Ach, to ty! — zawołał. — To istny cud, że ktoś tu się wre-1 szcie zjawił. Żle się dzieje na świecie. Służba do niczego! Wszyscy głusi, nic nie słyszą! Kraj schodzi na psy. — Głupstwo — odparła Priscilla. Była to niewątpliwie z natury spokojna i powściągliwa panienka. Lecz pod wpływem ciągłego obcowania z dziadkiem upodobniła się do niego. — Co takiego? — fuknął książę spojrzawszy na nią z góry. — Powtórz raz jeszcze! Tylko nie mrucz pod nosem! Priscilla przyciągnęła jego głowę ku sobie. — Powiedziałam, że to głupstwo! — huknęła mu wprost do ucha. — Głupstwo?! — wrzasnął książę. 14 Przez chwilę patrzył na dziewczynkę badawczo, potem wybuchnął głośnym śmiechem. Dziwnie rozumował na temat Priscilli. Był przekonany, że jeśli posiada dość odwagi, aby mu oponować, to musiała tę cechę odziedziczyć po nim. Toteż humor poprawił mu się znacznie, gdy tak spoglądał na swoją wnuczkę. Podkręcał przy tym długie, siwe wąsy, okazalsze od noszonych w dzisiejszych czasach. — Cieszę się, żeś się zjawiła — mruknął. — Pokażę ci nowego psa. Jest wspaniały! Cudowny! Piękniejszego collie oczy moje nigdy nie oglądały. — Zapewne nie jest tak piękny jak te, które żyły dawnymi czasy, prawda? — spytała Priscilla. — Nie mrucz! — zagrzmiał książę. — Nie słyszę ani słowa. Co prawda usłyszał bardzo dobrze, ale nie chciał się do tego przyznać. — Wiedziałem, że zdobędę tę sukę — mówił dalej. — Trzy lata ubiegałem się o nią. — Aż trzy lata! — powtórzyła Priscilla wiedząc, że o tym właśnie dziadek chciał z nią pomówić. — Tak, trzy lata. On myślał, że wyciśnie ze mnie więcej, lecz to mu się nie udało. Przed trzema laty ofiarowałem za nią dziesięć funtów, ale nie chciał jej sprzedać. W rok później podwyższyłem cenę do dwunastu funtów, lecz znowu nie chciał się zgodzić. W roku ubiegłym ofiarowałem mu piętnaście funtów i dodałem, że nieodwołalnie jest to moje ostatnie słowo, czego się też trzymałem. On jednak był innego zdania. Zwlekał jeszcze pół roku, lecz w zeszłym tygodniu dał mi znać, że się zgadza. Książę był z siebie zadowolony, lecz Priscilla potrząsnęła głową. — Skąd wiesz, że ona nie jest „maskowana"? Pytanie to miało swoje uzasadnienie, gdyż ludzie z Yorkshire nie tylko znają się na hodowli psów, lecz tę sztukę posuwają niekiedy zbyt daleko, stosując sobie tylko znane sposoby ukrywania psich błędów: prostują skrzywione uszy lub wadliwie trzymane ogony. Podobne wady usuwają niedostrzegalnie na tak długo, aż niedoświadczony nabywca nie zapłaci i nie zaprowadzi psa do domu. Tego rodzaju kruczki i zabiegi znane są jako „maskowanie"; stosuje się je zarówno przy sprzedaży psów, jak koni. 15 Lecz książę, usłyszawszy zastrzeżenie Priscilli, ryknął jeszcze głośniej: — Skąd wiem, że ona nie jest „maskowana"? Ponieważ sam pochodzę z Yorkshire i znam wszystkie ich oszukańcze chwyty, a może nawet jeszcze więcej. Zapewniam cię: to jest pies najczystszej rasy. Nabyłem go przecież od — jak on się nazywa? Aha! Carraclough. Znam tego człowieka zbyt dobrze. Nie odważyłby się na coś podobnego w stosunku do mnie. O, nie! I książę machnął sękatą pałką w powietrzu, aż świsnęło — na przestrogę każdemu, kto by się ośmielił użyć jakiegokolwiek podstępu przeciw niemu. Potem udał się z wnuczką w stronę psiarni. Tam stanęli przed drucianą siatką, za którą znajdował się pies. Priscilla zobaczyła dużego, czarno, biało i złotawo lśniącego collie. Była to Lassie. Leżała z głową na przednich łapach. Subtelna czerń szlachetnej głowy odcinała się wyraźnie od śnieżnej bieli szerokiej kryzy na karku. Książę cmoknął, lecz Lassie nie zareagowała. Jedynie lekkie drgnięcie ucha wskazywało, że słyszała. Leżała bez ruchu, nie spojrzawszy nawet w ich stronę. ' Priscilla przykucnęła, klasnęła w dłonie i zawołała: — Chodź, piesku! Chodź do mnie! No, chodźże! Na krótką chwilę duże, brązowe oczy Lassie spoczęły na dziewczynce, oczy wyrażające głęboką zadumę i smutek. Potem odwróciły się i znieruchomiały. Priscilla podniosła się. — Nie podoba mi się jej wygląd, musi być chora, dziadku. — Pleciesz głupstwa! — zaśmiał się książę. — Nic jej nie jest. Hynes, Hynes! Gdzie podział się ten chłopak? Hynes! — Idę już, sir, idę! Ostry, nosowy głos psiarczyka odezwał się za węgłem i po chwili zjawił się on sam. — Słucham, sir. Pan mnie wołał? — Oczywiście, oczywiście, czyś ogłuchł? Hynes, co się dzieje z tym psem? Jakoś dziwnie wygląda. — Tak jest, sir, bo nie chce żreć — tłumaczył Hynes pośpiesznie. — Kaprysi, powiedziałbym, że jest znarowiona. Zepsuli ją 16 tam na wzgórzu. Karmili za dużo i dawali łakocie. Ale dopilnuję, żeby to minęło. Za kilka dni będzie już żarła jak wszystkie nasze psy, sir. — No dobrze, miej na nią oko, Hynes! — huknął książę. — Pilnuj jej szczególnie dobrze! — Tak jest, sir, będę się nią troskliwie opiekować — odpowiedział Hynes posłusznie. — Radzę ci nie zaniedbywać swoich obowiązków — ostrzegł go książę. Mrucząc jeszcze coś pod nosem, książę odszedł. Był rozczarowany. Pragnął, aby Priscilla podziwiała wspaniałą zdobycz, a tymczasem zobaczyła osowiałego psa. Priscilla powiedziała coś, czego książę nie dosłyszał. — Co mówiłaś? Dziewczynka podniosła głowę. — Pytałam, dlaczego ten człowiek sprzedał ci swego psa. Książę przystanął na chwilkę i podrapał się za uchem. — Hm, widocznie zrozumiał, że zaofiarowałem mu najwyższą sumę, tak przypuszczam. Powiedziałem mu zresztą, że ani pensa więcej nie dam, i to widocznie przekonało go w końcu. To wszystko. Gdy oboje odeszli kierując się w stronę starego dworu, Hynes zwrócił się do psa z furią. — Będziesz ty mi żarła, pókim dobry! — wrzasnął. — Uch, nauczę cię żreć, choćbym miał przemocą wpychać ci jadło do gardła! Lassie nawet nie drgnęła. Przymrużyła tylko oczy, jakby chciała pokazać, że lekceważy człowieka stojącego-za siatką. Poszedł sobie wreszcie. Lassie dalej leżała na słońcu bez ruchu. W końcu cienie się wydłużyły. Wtedy powstała ociężale. Podniosła głowę i węszyła wiatr. I jakby nie wyczytawszy w nim tego, czego pragnęła, cicho zaskomlała. Następnie zaczęła chodzić wzdłuż siatki — tam i z powrotem, tam i z powrotem. Lassie była psem, nie mogła więc myśleć kategoriami, które my, ludzie, wyrażamy słowami. W jej mózgu i w całym jej organizmie zrodziło się jakieś mgliste pragnienie. Stopniowo przybrało ono wyrazistsze formy. Zmysł czasu szarpnął jej mózg i mięśnie. Rozdział 4 LASSIE WRACA DO DOMU Młody Joe Carraclough wyszedł ze szkoły i minął bramę, własnym oczom nie chciał wierzyć. Przez chwilę stał jak przygwożdżony, potem z piersi jego wyrwał się radosny okrzyk: — Lassie! Lassie! Podbiegł do psa i w przystępie szalonej radości ukląkł przy nim, głęboko zanurzając palce w jego bujnej sierści. Przytulił twarz do szyi Lassie i głaskał ją pieszczotliwie. Po chwili zerwał się i z radości zaczął tańczyć dokoła niej. Uderzająca była różnica między zachowaniem się chłopca a psa. Chłopiec ze skóry wyłaził z radości, gdy tymczasem Lassie siedziała spokojnie. Poruszała jedynie ogonem, wyrażając w ten sposób zadowolenie, że widzi znowu swego małego przyjaciela. Wyglądało to tak, jakby chciała powiedzieć: „Co jest powodem twego podniecenia? Że mnie widzisz? Powinnam tu być — i oto jestem. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego". — Lassie, chodź — powiedział chłopiec. Zawrócił i pobiegł ulicą. Ani przez chwilę nie zastanawiał się nad przyczyną jej powrotu. A gdy mu się nasuwała tego rodzaju myśl, odpędzał ją czym prędzej. Po co się zastanawiać nad przyczyną cudownej odmiany? Wystarczyło wiedzieć, że tak się stało. Mimo woli najróżniejsze myśli cisnęły mu się do głowy, ale starał się je odsunąć. Czy ojciec wykupił psa? Możliwe, że tak było! Joe zaczął szybko biec po High Street i teraz Lassie zaraziła się jego entuzjazmem. Zrównała się z nim, skacząc przy tym wysoko i poszczekując radośnie. Zwyczajem zadowolonych owczarków rozwierała szeroko pysk, co te psy robią tak zabawnie, że ich posiadacze przysięgają, iż każdy collie potrafi się śmiać, gdy zechce. Dopiero gdy mijali urząd pośrednictwa pracy, Joe zwolnił kroku. Z grupy wyczekujących przed urzędem -ludzi zawołał ktoś głośno: — Hej, chłopcze! Jakże się to stało, że masz psa z powrotem? Słowa te zostały wypowiedziane w miejscowej gwarze, więc 18 Joe użył tej samej gwary w odpowiedzi. W szkole wszystkie dzieci mówiły poprawnym językiem, lecz grzeczność wobec dorosłych wymagała odpowiedzi w gwarze, w której postawiono pytanie. — Oczekiwała mnie przy szkolnej bramie! — zawołał Joe. Lecz chłopiec zrozumiał już całą prawdę. Ojciec jego nie odkupił psa — w przeciwnym razie wszyscy wiedzieliby o tym. W takiej dziurze jak Greenall Bridge każdy znał doskonale sprawy sąsiadów; tym bardziej nie dałoby się ukryć tak ważnego wydarzenia jak wykupienie Lassie. W takim małym miasteczku wiadomość o powrocie ulubionego psa rozniosłaby się w jednej chwili. A zatem Lassie uciekła! To było jasne! I Joe Carraclough nie mógł już biec tak radośnie. Szedł powoli i ani się obejrzał, jak znalazł się na ścieżce wiodącej pod górę, do domu. Przy drzwiach spojrzał na psa ze smutkiem. — Siadaj, Lassie, i czekaj na mnie — powiedział cicho. Ze zmarszczonym czołem, zamyślony, stał chwilę przed drzwiami. Potem rozpogodził twarz, aby ukryć wzruszenie, i wszedł do domu. — Mamo! — zawołał ód progu. — Co za niespodzianka! Równocześnie wyciągnął do matki rękę, jakby ten ruch przyczynić się miał do tego, czego pragnął najbardziej. — Lassie wróciła — powiedział. Zobaczył wystraszone oczy matki, zwrócone na siebie. Ojciec, siedzący przy kominku, również spojrzał na niego. Potem zauważył, że oboje skierowali wzrok na psa idącego posłusznie za nim. Przyglądali mu się w głębokim milczeniu. Lassie jak gdyby zrozumiała to milczenie, gdyż na chwilę przystanęła. Potem spuściła głowę i posuwała się naprzód powoli, jak to robi pies, gdy czuje, że popełnił coś złego, ale nie zdaje sobie jeszcze sprawy, co mianowicie. Podeszła do dywanika leżącego przed kominkiem, poruszyła ogonem na znak, że nawet jeżeli coś zrobiła, to przeprasza i już więcej nie będzie. Przebaczenia jednak nie uzyskała, gdyż ojciec siedzący przy kominku odwrócił się i zapatrzył w ogień. Tym ruchem dał do zrozumienia, że pies go nic nie obchodzi. Lassie okręciła się powoli dokoła siebie i opadła na dywanik, dotykając ciałem stopy swego pana. Ten cofnął nogę natychmiast. Wtedy Lassie położyła głowę na wyciągniętych łapach i zapatrzyła 2« 19 się w buzujący ogień, jakby w czarodziejskiej krainie złotych płomieni szukała pociechy w swoich kłopotach. Matka poruszyła się pierwsza. Wsparła ręce na biodrach i westchnęła głośno a przeciągle — było to westchnienie wymownie wyrażające jej złość. Joe spojrzał na matkę. Chcąc złagodzić przykrą sytuację, pełen nadziei, zaczął mówić wesoło: — Gdy wychodziłem ze szkoły, Lassie już czekała na mnie na tym samym miejscu, gdzie zwykle. Tak radosnego spotkania nie było nigdy przedtem. Na mój widok machała ogonem, widocznie była bardzo uradowana. Joe mówił bez przerwy, z ożywieniem. Wyczuwał, że dopóki będzie mówić, ani matka, ani ojciec nie wypowiedzą okropnego zdania, którego się bał. Potokiem słów pragnął powstrzymać ostateczny wyrok. — Wiedziałem od razu, że Lassie tęskniła za mną, za wszystkimi, za całym domem. Pomyślałem więc, że będzie najlepiej, gdy zabiorę ją do domu, moglibyśmy... — Nie! Przenikliwy głos matki przerwał nagle potok jego wymowy. Było to pierwsze słowo wypowiedziane przez jedno z rodziców. Joe zamilkł na chwilę, lecz wnet zagadał znowu, jakby chciał wywalczyć to, czego pragnął w głębi duszy, a co bał się utracić na zawsze. -— Ależ, mamo! Lassie wróciła do domu. Możemy ją ukryć. Oni się nie dowiedzą. Możemy powiedzieć, że nie widzieliśmy jej, a potem oni... — Nie! — powtórzyła matka surowo. Odwróciła się gniewnie i podjęła przerwaną pracę przy stole. Jeżeli mogła trochę pozrzędzić, sprawiało jej to ulgę, jak zresztą wszystkim kobietom z miasteczka. W miarę jak padały jej ostre i zimne słowa, podnosiła głos, ukrywając w ten sposób własne uczucia. — Psy, psy, wiecznie psy! — wołała. — Chora jestem, gdy o nich słyszę. Nie chcę ich więcej widzieć! Lassie została sprzedana, zabrana, i koniec! Im prędzej zniknie z moich oczu, tym lepiej. A teraz zabieraj ją stąd! Spiesz się! A może sądzisz, że Hynes, ten wścibski mądrala Hynes, sprawi mi przyjemność, gdy sam się tu po nią zgłosi? 20 Ostatnie słowa wymówiła ostro, naśladując głos Hynesa. Psiar-czyk księcia Rudlinga pochodził z Londynu, a jego południowa gwara, połykająca samogłoski, drażniła miejscową ludność, której wymowa była rozlewna i powolna. — Oto, co chciałam powiedzieć — mówiła dalej matka i zwracając się do męża dodała: — Zapamiętaj to sobie raz na zawsze: Lassie jest sprzedana. Odprowadź więc ją do tego, kto ją kupił. Widząc, że ze strony matki żadnej pomocy spodziewać się nie może, Joe postanowił zwrócić się do ojca. Lecz ojciec siedział przy kominku na nic nieczuły, jakby nikogo nie słyszał. Dolna warga chłopca wysunęła się z grymasem zaciętości, gdy zastanawiał się nad nowymi argumentami. Z przykrej sytuacji wybawiła, go Lassie. Teraz, kiedy zapanowało milczenie, była przekonana, że spór ucichł. Podniosła się ociężale, podeszła do Sama Carra-clough i ostrożnie dotknęła jego ręki wąskim pyskiem. Tak postępują zwykle psy, gdy chcą na siebie zwrócić uwagę i szukają otuchy u swego pana. Lecz pan jej cofnął rękę i nadal wpatrywał się w ogień. Joe bacznie obserwował tę scenę. Wreszcie zwrócił się do ojca z nieśmiałą prośbą. — Ojcze — powiedział, a głos jego był pełen smutku — dlaczego nie przywitasz się z nią? Ona nie jest winna. Spójrz, jaka jest szczęśliwa, że wróciła do domu. Pogłaskaj ją chociaż. Ojciec nie drgnął, jakby nie słyszał słów syna. — Wiesz, ojcze, przypuszczam, że w psiarni nie dbają o Lassie jak należy — mówił Joe dalej jakby do siebie. — Jak sądzisz, czy oni wiedzą, jak trzeba ją karmić? Spójrz na przykład na jej włos — wygląda, jakby był trochę zaniedbany, nieprawdaż? A jak sądzisz, ojcze, czy nie należałoby domieszać wywaru lnianego siemienia do jej wody do picia, aby poprawić połysk sierści? Ja bym tak stanowczo zrobił, wtedy jej włos nabrałby szlachetniejszego połysku. Prawda, ojcze? Patrząc ciągle w ogień ojciec z lekka skinął głową. Pozornie nie domyślał się zamiaru syna, natomiast pani Carraclough zrozumiała. Wyczuła, do czego zdąża. — Aha! — huknęła w stronę chłopca. — Nie nazywałbyś się Carraclough anibyś nie pochodził z Yorkshire, gdybyś się nie znał lepiej na psach niż na zbijaniu bąków. 21 Głos jej rozbrzmiewał po całym domku. — O Boże! Nieraz wydaje mi się, że mężczyźni z naszego miasteczka myślą więcej o psach niż o własnej rodzinie. Tak jest w istocie. Nadeszły teraz ciężkie czasy, a czy mają pracę? Nie! Chodzą po zapomogi i przysięgam, że niejeden z nich dba więcej 0 swego psa niż o własne dzieci. Widząc, że ojciec poruszył się ociężale, chłopiec przerwał jej szybko: — Ależ naprawdę, mamo, ona wygląda mizernie. Założę się, że jej nie karmią jak należy. ¦— Prawda — odpowiedziała z przekonaniem matka — nie oddałabym nigdy psa pod opiekę temu wścibskiemu mądrali Hyne-sowi, który kradnie najlepsze mięso przeznaczone dla psów. W życiu nie widziałam większego nikczemnika i skąpca. Podczas tej przemowy wzrok matki padł na Lassie. I nagle ton jej się zmienił. — O Boże! — powiedziała. — Rzeczywiście, jak ona wynędzniała! Biedne stworzenie! Zaraz jej przyrządzę, co trzeba. To musi pomóc albo ja się nie znam na psach. Poniewczasie pani Carraclough zorientowała się, że jej współczucie nie zgadzało się ze słowami wypowiedzianymi przed chwilą. Dla odwrócenia uwagi i we własnej obronie podniosła głos ponownie. — Gdy ją nakarmię, musi zaraz odejść! — zawołała gniewnie. — A gdy sobie pójdzie, nie chcę więcej widzieć żadnego psa w swoim domu. Ileż to człowiek się namęczy, zanim go wychowa! Roboty ma się przy tym więcej niż z dzieckiem. A w końcu co za korzyść z tej harówki! Tak gderając pani Carraclough zagrzała miskę jedzenia. Potem postawiła ją przed psem i przyglądała się wraz z synem, jak Lassie zjada ze smakiem. Ojciec natomiast, chociaż był przedtem właścicielem psa, nie spojrzał w jego stronę ani razu. Gdy pies wylizał miskę, pani Carraclough odniosła ją do kuchni." Joe podszedł do szafy, wyjął z niej szczotkę i kawałek sukna złożonego w kilkoro. Potem usiadł na dywaniku przed kominkiem 1 zaczął psa szczotkować i czyścić. Początkowo ojciec patrzył wciąż w ogień. Po krótkiej jednak chwili, wbrew postanowieniu, zaczął spoglądać ukradkiem na syna 22 i psa, siedzących tuż u jego nóg. Wreszcie, jak gdyby nie mógł się już dłużej opierać, zwrócił się w ich stronę i wyciągnął rękę. — Nie, tak się tego nie robi, chłopcze — powiedział głosem grubym, ciepłym. — Jeżeli się do czegoś bierzesz, trzeba od razu nauczyć się robić to prawidłowo. O, patrz, jak się rozczesuje. Odebrał z rąk syna szczotkę i sukno i ukląkłszy na dywaniku zaczął umiejętnie wycierać i czesać gęsty włos. Jedną ręką tulił pieszczotliwie szlachetny łeb, a drugą rozczesywał śnieżnobiały kołnierz i jedwabisty puszek na piersi i łapach. Jakby za dotknięciem różdżki czarodziejskiej do małego domku wstąpiła radość. Zdawało się, że tłumacząc synowi, na czym polega umiejętne czesanie, Sam Carraclough zapomniał o wszystkim. Joe siedział tuż obok i przyglądał się każdemu pociągnięciu szczotką, aby je dobrze zapamiętać. Wiedział — co zresztą każdy mieszkaniec miasteczka mógł potwierdzić — że w promieniu kilku mil dokoła nie było człowieka, który by potrafił czy na co dzień, czy na wystawę tak wystroić owczarka jak Sam Carraclough, jego ojciec. Największym marzeniem chłopca było zasłynąć kiedyś jako hodowca, tak jak ojciec. Dopiero pani Carraclough przypomniała im to, o czym wszyscy zapomnieli: że Lassie nie należy już do nich. — No, proszę! — zawołała ostro. — Wyprowadzicie mi tego psa z domu czy nie? Ojciec odwrócił się gniewnie. Jego gruby głos miał charakterystyczny akcent, cechujący mowę mężczyzn tego miasteczka: — Czy chcesz, abym odprowadził tak zaniedbanego brudasa, który wygląda jak karczma po niedzielnej pijatyce? — Posłuchaj, Samie — wtrąciła żona — jeżeli nie pośpieszysz się z odprowadzeniem... Urwała nagle i wszyscy zaczęli nasłuchiwać. W ogrodzie zadudniły zbliżające się kroki. — Otóż masz! — zawołała matka z goryczą. — Idzie ten przeklęty Hynes! Podbiegła do drzwi, lecz zanim zdążyła do nich podejść, otworzyły się i wszedł Hynes. Mała, szczupła figurka w kratkowanej kurtce, bryczesach i sukiennych kamaszach zatrzymała się na progu. Oczy jego zlustrowały całą izbę i spoczęły na Lassie siedzącej przy kominku. \ — Aha! — zawołał Hynes. — Nie omyliłem się. Wiedziałem, gdzie ją znajdę. Sam Carraclough podniósł się powoli. — Szczotkowałem ją właśnie — powiedział z naciskiem — a potem chciałem ją odprowadzić. — O, tak, tego byłem pewny — drwił Hynes. — Chcieliście ją odprowadzić, oczywiście. Lecz to już zbyteczne. Sam zabiorę psa, skoro go odnalazłem. Wyjąwszy smycz z kieszeni, Hynes podszedł szybkim krokiem do owczarka i założył mu obrożę przez głowę. Pociągnięta smyczą Lassie podniosła się posłusznie i z podwiniętym ogonem poszła za nim. Przy drzwiach Hynes się zatrzymał. — Żebyście wiedzieli — powiedział wychodząc — nie od wczoraj żyję na świecie i znam się na tym fortelu i na wielu innych. Na szczęście znam także yorkshirskich hodowców i wasze wracające do domu psy. Zaprawiacie je do ucieczki, aby je sprzedać ponownie. Ale mnie*w butelkę nie nabijecie, o, nie. Znam parę takich sposobów... Zamilkł nagle. Sam Carraclough poczerwieniał z oburzenia, podniósł się i ruszył ku drzwiom. — Już, już idę, do widzenia! — rzucił Hynes pośpiesznie. Szybko zamknął za sobą drzwi i poszedł z psem. Na długą chwilę cisza zaległa w domku, potem dał się słyszeć podniecony głos pani Carraclough. — Nie chcę więcej widzieć tego wstrętnego człowieka, nie ścier-pię go! — wołała. — Wchodzi sobie taki pachołek do mojego domu bez pukania i nie raczy nawet czapki zdjąć z głowy. Widocznie mu się zdaje, że jest samym księciem. A to wszystko z powodu tej Lassie. Dobrze przynajmniej, że już sobie poszła! Jestem szczęśliwa, że pozbyliśmy się jej raz na zawsze. Teraz na jakiś czas będzie spokój. Mam nadzieję, że już więcej Lassie nie zobaczę! Gdy kłótliwa pani Carraclough paplała bez przerwy, nie mogąc powstrzymać języka, Joe z ojcem usiedli przy kominku. Cierpliwie słuchając jej narzekań, znieruchomiałym wzrokiem patrzyli w ogień, ogarnięci głęboką troską. Rozdział 5 JUŻ WIĘCEJ DO DOMU NIE WRACAJ! Jeśli pani Carraclough myślała, że wszystko się nareszcie ułożyło, myliła się bardzo: zaraz następnego dnia Lassie zjawiła się przed bramą szkoły i jak zwykle czekała na chłopca. I Joe znowu przyprowadził ją do domu. W powrotnej drodze postanowił walczyć o nią. Teraz nie widział już żadnych trudności. Był pewny, że gdy rodzice przekonają się o jej wierności, zmiękną i w nagrodę za przywiązanie pozwolą jej pozostać w domu. Wiedział jednakże, że nie będzie dla niego rzeczą łatwą ich przekonać. Powoli wspiął się po ścieżce wiodącej ku drzwiom i otworzył je. W małym domku było tak samo jak zawsze: matka przyrządzała wieczerzę, a ojciec, jak zwykle, odkąd nie pracował w kopalni, całymi godzinami siedział dumając przy kominku. — Lassie... znowu wróciła do domu — wykrztusił Joe. Cała jego nadzieja rozwiała się przy pierwszych słowach matki. Mimo to postanowił się nie poddawać. — Nie chcę jej widzieć! Nie, nie! — krzyczała matka. — Nie przyprowadzaj jej do domu, nie ma celu prosić mnie i dręczyć. Wypędź ją natychmiast, ale to już! Słowa matki spadły na chłopca jak struga zimnej wody. Według zasad yorkshirskiego wychowania, w domu o surowych obyczajach oponować rodzicom było nie do pomyślenia. Lecz Joe czuł, że tym razem musi przeciwstawić się ich woli, i spróbował się tłumaczyć: — Ależ, mamo, tylko na chwilę. Proszę cię, tylko na chwilę. Pozwól mi zatrzymać ją tylko na krótką chwilę. Miał nadzieję, że gdy uda mu się zatrzymać psa choć na krótki czas, serca rodziców zmiękną. Być może, Lassie wyczuwała to samo, bo kiedy Joe prosił matkę, wsunęła się do izby i poszła na ulubione miejsce przed kominkiem. I jakby zrozumiała, że to o niej mowa, ułożyła się tam i spoglądała kolejno na domowników, którzy zwykle rozmawiali spokojnie, a teraz głosy ich brzmiały cierpko. 25 — To jest bezcelowe, Joe. Im dłużej ją zatrzymamy, tym trudniej nam będzie rozstać się z nią. A odejść musi stanowczo. — Ależ, mamo, ojcze, proszę spojrzeć na nią. Jak ona wygląda? Na pewno karmią ją nieodpowiednio. A może... Ojciec wstał i spojrzał na syna. Był blady, lecz w głosie jego brzmiała nuta współczucia i zrozumienia. — To do niczego nie doprowadzi, Joe — wypowiedział powoli, z naciskiem. — Zrozumże, chłopcze, to jest bezcelowe. Odprowadzimy ją zaraz po podwieczorku. — Nie! W tej chwili ją stąd zabierzcie! — zawołała matka. — Inaczej zjawi się tu znów Hynes. A ja nie chcę widzieć, jak wchodzi do mego domu, jakby tu był gospodarzem. Bierz czapkę, Samie, i odprowadź ją natychmiast. — Lassie wróci do domu, mamo. Czy ty tego nie widzisz, ona na pewno wróci. To jest nasz pies... Joe urwał widząc, że matka osuwa się z wyrazem wyczerpania na krzesło. Patrzyła zdziwiona na męża, który potakiwał głową, jakby chciał powiedzieć, że Joe ma rację. — Lassie wraca jedynie do chłopca, to zrozumiałe — rzekł ojciec. — Nic na to nie poradzę, Samie. Lassie musi stąd odejść — cedziła słowa matka. — Jeżeli wraca tu z powodu chłopca, musisz go zabrać ze sobą. Idźcie razem, niech Joe zaprowadzi ją do psiarni i rozkaże jej tam pozostać. Gdy do niej przemówi, Lassie na pewno zrozumie, uspokoi się, będzie posłuszna i już więcej nie ucieknie. — Niezła myśl — odpowiedział ojciec. — Bierz czapkę, Joe, i chodź ze mną. Chłopiec ociągając się włożył czapkę, a ojciec gwizdnął łagodnie na psa. Lassie posłusznie wstała, po czym ojciec, Joe i pies wyszli z domu. Chłopca doszedł jeszcze pełen smutku i żalu głos matki, jakby za chwilę miała się rozpłakać: — Jeśli Lassie nie wróci, będę miała, być może, trochę spokoju w domu, choć w dzisiejszych czasach Bóg wie, jak sprawy się ułożą. Nie zanosi się na... Głos matki rozpływał się i gasł, w miarę jak Joe się oddalał idąc za ojcem i Lassie. 26 — Dziadku — zapytała Priscilla — czy zwierzęta mogą słyszeć to, czego my nie słyszymy? — O, tak, oczywiście! — wrzeszczał książę. — Chociażby pies — słyszy pięciokrotnie lepiej od człowieka. Jako przykład weźmy jednego z naszych psów. Choć nam się zdaje, że milczy, wydaje jednak jakiś głos, może to być dźwięk o bardzo wysokiej częstotliwości. My oczywiście tego nie słyszymy. Żaden człowiek. Natomiast inny pies, nawet z pewnego oddalenia, usłyszy go i przybiegnie na wezwanie. Dlatego też... Dziadek urwał nagle. Priscilla zobaczyła, jak się wyprostował i groźnie wymachując kijem z tarnośliwy, oddalił się ścieżką. — Carraclough! Co wy tu robicie z moim psem? Na końcu ścieżki Priscilla dostrzegła rosłego człowieka, a obok niego krzepkiego chłopca, którego ręka miękko spoczywała na grzywie owczarka. Usłyszała przytłumione warczenie, jakby pies ostrzegał zbliżającego się i wygrażającego dziadka, a potem — cichy, uspokajający głos chłopca. Priscilla poszła za dziadkiem w stronę przybyszów. Sam Carraclough zdjął czapkę przed zbliżającą się dziewczynką i trącił syna, żeby zrobił to samo. Nie był to w żadnym razie gest uniżoności. Wielu prostych mieszkańców miasteczka szczyciło się dobrym wychpwaniem i grzecznością. — Oto Lassie — rzekł Carraclough. — Oczywista, że to Lassie — zagrzmiał książę. — Każdy głupiec to widzi. Co wy z nią wyprawiacie? 1— Uciekła ponownie i przyprowadzam ją panu. — Ponownie? To ona już raz uciekła? Sam Carraclough milczał. Jego umysł pracował powoli — jak u większości mieszkańców miasteczka. Z ostatnich słów księcia zrozumiał, że Hynes przemilczał poprzednią ucieczkę psa. Gdyby teraz odpowiedział na ostatnie pytanie, musiałby powiedzieć coś niecoś o Hynesie. Chociaż nie lubił psiarczyka, nie chciał mu szkodzić. Prawy charakter górnika nakazywał mu milczenie, aby, jak się wyrażał, „nie wygryźć człowieka z pracy". Hynes mógł łatwo utracić posadę, a w dzisiejszych czasach bardzo trudno było uzyskać inną. Sam Carraclough wiedział o tym. Z kłopotliwej sytuacji wykręcił się typowo yorkshirskim sposobem — powtórzył po prostu ostatnie słowa: 27 I I — Przyprowadziłem ją z powrotem, to wszystko. Książę groźnie wytrzeszczył na niego oczy. Potem zawołał podniesionym głosem: — Hynes! Hynes! Ten człowiek wiecznie ucieka i chowa się, ile razy go potrzebuję! Hynes! — Już idę, sir, już idę — dał się słyszeć nosowy głos. Hynes nadbiegł spoza krzaków rosnących dokoła psiarni. — Hynes, czy pies uciekał już przedtem? Hynes wił się jak piskorz. — Ach, sir, jeśli o to chodzi... — Uciekał czy nie, pytam. — Poniekąd uciekał, sir,s lecz nie chciałem waszej wysokości niepokoić taką drobnostką — odpowiedział Hynes, nerwowo miętosząc czapkę w rękach. — Ale postaram się, żeby więcej już nie uciekał. Tylko zrozumieć nie mogę, w jaki sposób się wydostał. Głęboko odrutowałem wszystkie miejsca, które wykopał pod siatką. Zobaczę... — Pilnować go lepiej! — krzyknął książę. — Skończony bałwan! Oto czym jesteś! Zaczynam wierzyć, że jesteś skończonym bałwanem. Zamknij go z powrotem, a jeśli raz jeszcze ucieknie, to ja... to ja... Książę nie skończył i nie dopowiedział, co zamierza uczynić Hy-nesowi. Był wściekły i odszedł ociężałym krokiem, nie powiedziawszy nawet „dziękuję" Samowi Carraclough. Priscilla zauważyła ten nietakt. Szła już za dziadkiem, ale po chwili przystanęła. Odwróciła się i w milczeniu obserwowała pozostałych. Hynes kipiał z wściekłości. — Ja ją zamknę — warczał. — A jeśli znowu spróbuje uciekać, to ja ją... Nie dokończył zdania. Zrobił gwałtowny ruch ręką, jakby chciał chwycić psa za grzywę. Zamiaru jednak nie wykonał, bo w tej chwili ciężki, podkuty but Sama Carraclough przycisnął jego nogę przygważdżając go na miejscu. Carraclough najspokojniej tłumaczył: — Przyprowadziłem ze sobą chłopca. Tym razem on ją zamknie w zagrodzie. Lassie uciekała, bo jest przywiązana do chłopca; jego też usłucha, gdy do niej przemówi i każe jej zostać. 28 Po tych słowach tubalny głos górnika złagodniał, jakby dopiero teraz zauważył przydepniętą nogę. — Och, bardzo przepraszam! Doprawdy, nie zauważyłem, że nastąpiłem ci na nogę. Otwórz psiarnię, Hynes, a my zaprowadzimy Lassie. Chodź, Joe. Priscilla stała ukryta za krzakiem bukszpanu, skąd dobrze widziała psa idącego z psiarni do zagrody. Gdy chłopiec przechodził obok siatki, Lassie podniosła głowę i zbliżyła się do niego. Przycisnęła się do drutów. Chłopiec przesunął palce przez druciane oka i dotykał jej chłodnego nosa. Stali tak przez długą chwilę. W końcu ojciec przerwał ciszę: — Chodź, chłopcze, wracajmy. Otrząśnij się. Nie ma sensu się rozczulać. Każ jej tu zostać i powiedz, że nie powinna już więcej wracać do domu. Priscilla widziała, jak chłopiec rzucił okiem na ojca, potem rozejrzał się dokoła, jakby szukając pomocy. Daremnie jednak — pomocy znikąd nie było. Z trudem przełknął kilka razy ślinę i zaczął mówić głosem powolnym i niskim, lecz z każdą chwilą coraz bardziej krzepnącym. — Pozostań tu i bądź szczęśliwa, Lassie — rozpoczął ledwo do-słyszalnie. — I... i nie wracaj już do domu. Nie uciekaj stąd... i nie przychodź więcej po mnie do szkoły. Pozostań i żegnaj... bo... bo nie należysz już do nas i... i nie życzymy sobie zobaczyć cię kiedykolwiek. Jesteś niedobra... i już nie kochamy cię i... i nie chcemy cię widzieć. Więc nie dręcz nas i nie wracaj do domu... Pozostań tu na zawsze, a nas zostaw w spokoju... I... i... już więcej-do domu nie wracaj. A Lassie jakby zrozumiała, powlokła się w najdalszy kąt zagrody i położyła na piasku. Chłopiec odwrócił się raptownie i odszedł. Dławił go straszny żal. Nie patrząc pod nogi potknął się. Ojciec, który szedł obok niego z wysoko podniesioną głową i patrzył przenikliwym wzrokiem przed siebie, pochwycił go za ramię, potrząsnął nim i rzekł szorstko: — Uważaj! Jak ty idziesz! Joe biegł u boku ojca idącego szybkim krokiem. Myślał tylko, że zapewne nie zrozumie nigdy, dlaczego ludzie dorośli są nieczuli w chwili, kiedy najbardziej potrzebuje się ich pomocy. 29 Joe zastanawiał się nad tym, ale nie zrozumiał, że jego ojciec pragnął jedynie uciec przed głosem, który go prześladował — głosem Lassie szczekającej przeciągle i przyzywającej swego pana, aby jej nie porzucał. Tego właśnie Joe nie zrozumiał. Była jeszcze inna istota, która również wielu rzeczy nie mogła zrozumieć — Priscilla. Podeszła do ogrodzenia, za którym stała Lassie, nieruchoma, wpatrzona w daleką ścieżkę, gdzie na zakręcie po raz ostatni widziała swego pana. Z podniesioną głową Lassie szczekała wołając go. Priscilla śledziła psa do chwili pojawienia się Hynesa w drzwiach psiarni. — Hynes! — zawołała na niego. — Słucham, miss Priscillo. — Dlaczego Lassie do nich uciekała? Czyż jej u nas niedobrze? — Ależ nie, miss Priscillo, bardzo jej tu dobrze, ma u nas wszelkie wygody. A że ucieka do domu, to dlatego, że ją tak nauczyli. To jest ich sposób wykradania psów, aby je sprzedać komu innemu, zanim człowiek się spostrzeże. Priscilla zmarszczyła nosek w zamyśleniu. — Ale jeśli zamierzali ją ukraść, to nie pojmuję, dlaczego przyprowadzili ją z powrotem. — Proszę nie trapić się takimi sprawami, śliczna panienko — powiedział Hynes. — Ludziom z miasteczka ufać nie można. Zawsze są skorzy do kawałów, no tak, lecz my też nie w ciemię bici. Priscilla zamyśliła się znowu. — Jeżeli chłopiec pragnął mieć Lassie, to dlaczego sprzedali ją? Gdyby ona była moja, nie sprzedałabym jej nigdy. —. Oczywiście, że nie, miss Priscillo. — Dlaczego więc sprzedali ją? __Dlaczego? Ponieważ dziadek panienki zapłacił za nią dużo pieniędzy. To ich skusiło — bardzo dużo pieniędzy. Oczywiście, dla księcia była to drobnostka. Gdyby to ode mnie zależało, czekaliby trochę dłużej na pieniądze, oj, czekaliby! Zadowolony ze swego wyjaśnienia, Hynes zwrócił się do Lassie, która stała na tym samym miejscu wpatrzona w dal i szczekała bez przerwy. — Będziesz cicho, ty suko! Do budy, leżeć! 30 A gdy Lassie nie zwracała na niego uwagi, Hynes podszedł do siatki i zamierzył się na nią. Lassie zwróciła się powoli w jego stronę wydając z głębi piersi głuche warczenie. Wargi jej podniosły się obnażając ostre, białe kły. Uszy położyła po sobie, a sierść na grzbiecie się zjeżyła. Warczenie stawało się coraz groźniejsze. Hynes zastygł w bezruchu i mełł językiem między szczerbatymi zębami. — Aha! Kąsać chciałabyś, złośnico, kąsać! — wycedził ironicznie. Priscilla podeszła bliżej. — Ostrożnie, miss Priscillo! Nie radzę teraz podchodzić zbyt blisko, pies może ugryźć. Złość wyłazi z jego ślepiów, znam się na tym. Proszę stać na uboczu, zanim nie wejdę do zagrody przez psiarnię. A ty, podła suko, trzymaj się z dala od panienki. Gdy Hynes odszedł, Priscilla stała przez chwilę na miejscu. Potem podeszła powoli do zagrody. Przesunęła rękę przez oczka drucianej siatki, jej palce dotykały prawie głowy psa. — Chodź do mnie, piesku! — przemówiła łagodnie. — Chodź do mnie! Ja ci krzywdy nie zrobię. Lassie przestała warczeć i położyła się na piasku. Jej ciemne, duże oczy skrzyżowały aę na krótką chwilę z niebieskimi oczami dziewczynki. Leżała spokojnie, z szlachetną godnością tłumiąc w sobie cierpienie. Błyszczącymi ślepiami wpatrywała się uparcie w zakręt ścieżki, na której po raz ostatni widziała Sama Carra-clough i jego syna. Rozdział 6 KRYJÓWKA WŚRÓD WRZOSOWISK Nazajutrz Lassie leżała znowu w swojej zagrodzie i wygrzewała się w promieniach wiosennego słońca. Na przednich łapach ułożyła głowę, zwróconą tam, gdzie znikł wczoraj Sam Carraclough z synem. Strzygła uszami, a choć robiła wrażenie zupełnie obojętnej, jednak zmysły jej czujnie chwytały każde poruszenie, szmer czy woń, które mogłyby zwiastować powrót pana. 31 Lecz dzień mijał spokojnie. W powietrzu brzęczały jedynie pszczoły i rozchodził się zapach wilgotnych łąk. Ta hyło wszystko. Zapadał wieczór i Lassie niecierpliwiła się coraz bardziej. Dręczył ją jakiś podświadomy niepokój. Był to instynkt, niewyraźny jeszcze, dający się porównać ze stanem człowieka pogrążonego w głębokim śnie, który słyszy głuchy dzwonek budzika, a jednak nie może się przebudzić. Nagle Lassie podniosła głowę i zaczęła węszyć. Nie dało jej to jednak odpowiedzi na nieokreślony niepokój wewnętrzny. Po chwili wstała i wolnym krokiem przeszła pod ścianę budynku, gdzie ułożyła się w cieniu. Ale i tam nie doznała ulgi. Podniosła się więc ponownie i wróciła na słońce, lecz i to nie było tym, czego pragnęła. Dziwne napięcie całej jej istoty wzrastało coraz bardziej. Wstała i zaczęła krążyć wzdłuż wysokiej siatki drucianej. Jakaś wewnętrzna siła nakazywała Lassie bezustanny ruch, wciąż wzdłuż ogrodzenia. Zatrzymała się wreszcie przy jednym narożniku i zaczęła drapać siatkę. Ta czynność była dla niej jakby sygnałem. Nadszedł czas! Czas spotkania z chłopcem. Nie była to myśl jasna i wyraźna jak u człowieka, Lassie jedynie wyczuwała ją niewyraźnie. Impuls trzymał ją w stałym napięciu, odsuwając z kręgu jej zmysłów wszystko inne. Czuła, że nadeszła chwila pójścia do szkoły, jak to codziennie robiła przez wiele lat. Lassie drapała niecierpliwie drucianą siatkę, lecz bezskutecznie. Przecież w ten sposób uciekła poprzednio, drapiąc i szarpiąc siatkę, potem rozkopując ziemię i przeciskając się pod spodem, podnosząc siatkę silnym karkiem i muskularnym zadem, dopóki nie znalazła się na wolności. Lecz Hynes uniemożliwił tę drogę ucieczki. Wzmocnił siatkę grubym drutem i wzdłuż niej powbijał w ziemię pale. Choć Lassie wytężała wszystkie siły, nie było tędy drogi. Czas uchodził na daremnym zmaganiu się z przeciwnościami, co zdwajało jej zawziętość. Obchodziła zagrodę i próbowała w różnych miejscach rozkopać ziemię ostrymi pazurami. Instynkt wskazywał jej sposoby uwolnienia się, lecz Hynes zabezpieczył się przed wszelkimi możliwościami. 32 Zawiedziona w swych nadziejach, Lassie podniosła głowę i zaszczekała gniewnie. Stanęła na tylnych łapach, oparła się przednimi o siatkę i spojrzała w górę, węsząc. Jeżeli można było wydostać się dołem, równie dobrze pójdzie górą! Psy dowiadują się o czymś nie w wyniku logicznego rozumowania ani dlatego, że im ktoś o tym powiedział. Nawet najzmyślniej-sze uświadamiają sobie każdą sprawę powoli, dzięki instynktowi i doświadczeniu, jakie zdobywają w swoim krótkim życiu. Lassie skoczyła na siatkę i opadła z powrotem. Ogrodzenie miało sześć stóp wysokości: było za wysokie, aby owczarek mógł je przeskoczyć, chociaż chart przedostałby się przez nie z łatwością. Długie lata hodowli rozwinęły w psach najróżniejsze cechy. Owczarek należy do gatunku psów tak zwanych „roboczych", przez stulecia przyzwyczajonych do pracy z człowiekiem. Rozumie jego słowa i znaki, jest inteligentny i pomaga mu; pod tym względem wyróżnia się nawet. Lecz nie potrafi brać wysokich przeszkód ani przodować w biegach jak psy innej rasy, specjalnie w tym kierunku wytresowane. Skoki Lassie nie sięgały nawet do górnej krawędzi siatki. Cofała się więc na długość ogrodzenia celem nabrania rozpędu, lecz za każdym razem opadała z powrotem. Trudno uwierzyć, z jaką odwagą i wytrwałością rasowego zwierzęcia próbowała skakać raz po raz z różnych miejsc, aby przekonać się, skąd jest najdogodniej. Wreszcie znalazła jedno takie miejsce! Skoczyła w samym narożniku, gdzie siatka tworzyła kąt prosty. W chwili skoku, gdy zawisła w powietrzu, tylne jej łapy znalazły oparcie na siatce bocznej. Jak człowiek wchodzący po drabinie wspinała się z dziką energią, pospiesznie w górę. Już docierała do szczytu, gdy straciła oparcie i znowu opadła na ziemię. Lecz szybko zorientowała się, na czym polegał jej błąd. Zawróciła i rozpędziła się ponownie, kierując się wprost na narożnik. Zaczepiła pazurami o siatkę, w chwili gdy osiągnęła w skoku punkt najwyższy. Z wysiłkiem podciągała się wyżej i wyżej, aż dosięgnęła przednimi łapami górnej krawędzi. Zawisła tam na chw^^IlSjęm podciągnęła się powoli w górę. Na samym szczycie, ś przewieszona przez siatkę, zakołysała się. Poprzeczny drut wrzynał się jej w brzuch, ale nie czuła tego nawet. Jedno tylko pragnienie kierowało nią. Nadszedł już czas — czas przyjścia na spotkanie. Przechyliła się do przodu i opadła na ziemię po zewnętrznej stronie zagrody. Była wolna! Teraz, kiedy pokonała przeszkodę, zawziętość ją opuściła. Miała przed sobą wolną drogę, a instynkt pchał ją do dalszego działania. Jakby wiedząc, że pochwyciliby ją ponownie, gdyby została dostrzeżona, posuwała się ostrożnie naprzód jak pies polujący lub ścigany. Dotykając prawie brzuchem ziemi przeczołgała się cichutko przez ścieżkę do gąszczu rododendronów i zaszyła się w listowiu. Po chwili sunęła już w cieniu muru jak duch. Miała doskonale wyrobiony zmysł orientacyjny, jak zresztą wszystkie zwierzęta. Biegła cicho, lecz z zadziwiającą szybkością do miejsca, gdzie kończył się mur i rozpoczynało żelazne ogrodzenie. Tam pod sztachetami znajdował się otwór, który znalazła już poprzednio i przez który przecisnęła się teraz na zewnątrz. Zdawała się rozumieć, że przekroczyła już granicę nieprzyjacielskiego terenu, bo zmieniła teraz chód. Biegła spokojnie, z podniesioną głową, puszysty ogon falował powabnie w rytm miarowego kołysania się jej tułowia. Była znów wspaniałym owczarkiem, gdy tak biegła, bez pośpiechu i zdenerwowania, po utartej drodze swego życia. Joe Carraclough nie spodziewał się już zobaczyć Lassie. Od chwili kiedy jej rozkazał pozostać w psiarni i wyłajał za ucieczki, był przekonany, że już nie powróci, aby spotkać się z nim przed szkołą. Co prawda gdzieś w głębi jego duszy tliła się iskierka nadziei, ale marzył o spotkaniu bez głębszego przekonania. I kiedy tego dnia wyszedłszy ze szkoły zobaczył Lassie, oczekującą go jak zwykle na tym samym miejscu, był przekonany, że to tylko złudzenie, a nie rzeczywistość. Joe wpatrywał się w psa, a jego szeroka, chłopięca twarz wyrażała zdumienie. Dla Lassie milczenie chłopca zdawało się być 34 potwierdzeniem, że zasłużyła na naganę. Zwiesiła głowę i machała powoli ogonem, prosząc o przebaczenie za występek, który nieświadomie popełniła. Joe Carraclough dotknął ręką jej karku. — No dobrze, dobrze, Lassie — powiedział cicho. — Wszystko już w porządku. Nie patrzył teraz na psa. Mózg jego pracował gorączkowo, myśli odbiegały daleko. Przypomniał sobie, jak dwukrotnie przyprowadzał Lassie do domu. A przecież wbrew nadziejom i prośbom odprowadzano ją z powrotem. Tak więc tym razem ani się nie cieszył, ani też nie śpieszył do domu. Stał niezdecydowany, z ręką wspartą na karku psa. Marszczył czoło i głowił się nad rozwiązaniem tego trudnego i ważnego problemu. Hynes zabębnił pięścią w drzwi małego domku i wszedł nie czekając na odpowiedź. — A więc gdzie jest pies? — zapytał szorstko. Górnik i jego żona spojrzeli na psiarczyka, a potem zwrócili zdziwione oczy na siebie. Pani Carraclough, wystraszona, zdawała się nie zwracać uwagi na Hynesa. — Więc dlatego nie wrócił jeszcze do domu! — powiedziała. — Aha — przytaknął mąż. — Rozumiem teraz i domyślam się. Joe i Lassie są razem. Ponownie uciekła i Joe boi się wracać do domu, wiedząc, że oddamy ją znowu. Teraz oboje uciekli z obawy, aby ich nie rozłączono. Pani Carraclough opadła ciężko na krzesło. — O Boże! — zawołała, a głos jej się załamał. — Czy ja już nigdy nie zaznam spokoju w tym domu? Nigdy? Mąż jej wstał ociężale. Podszedł do drzwi, zdjął czapkę z wieszaka i zwrócił się do żlony. — Nie martw się, kochanie — powiedział. — Joe nie odszedł daleko. Na pewno ukrył się na wrzosowiskach. Tam nie przepadnie... Joe, zarówno jak Lassie znają teren aż nazbyt dobrze. Hynes nie zważał na rozpacz mieszkańców małego domku. — Więc jak będzie?! — zawołał. — Gdzie ukrywa się mój pies? 36 Sam Carraclough z wolna zwrócił się do małego człowieczka. — Wybieram się właśnie, aby ich odnaleźć — odpowiedział łagodnie. — Dobrze, pójdę z wami — oświadczył Hynes. — Przekonam się osobiście, czy nie kryje się za tym jakieś gałgaństwo. Na krótką chwilę wezbrał w Samie Carraclough straszny gniew; oburzony podszedł do małego człowieczka. Hynes cofnął się pośpiesznie. — Nie wszczynajcie awantury! — zawołał piskliwym głosem. — Lepiej nie wszczynajcie awantury! Carraclough spojrzał z góry na wątłego człeczynę, a następnie, jakby gardząc człowiekiem o tyle niższym wzrostem i ograniczonym umysłowo, skierował się ku drzwiom. U progu zatrzymał się raz jeszcze i odwrócił. — Lepiej będzie, gdy pójdziecie wprost do domu, mister Hynes — powiedział z naciskiem. — Kiedy odnajdę Lassie, sam ją przyprowadzę. Po tych słowach Sam Carraclough wyszedł. Nadchodziła noc. Nie zawrócił w stronę miasteczka, lecz wspinał się pod górę boczną ścieżyną, aż doszedł do wielkiego, ponurego płaskowyżu, rozciągającego się jak okiem sięgnąć na północ. Miarowym krokiem szedł wciąż naprzód w zapadającej nocy. Wkrótce ściemniło się zupełnie, lecz jego nogi wyczuwały instynktownie ledwie dostrzegalną ścieżynę, którą wydeptali ludzie, od niepamiętnych czasów chodzący przez to ponure pustkowie. W tej posępnej okolicy, w której nie było żadnego drogowskazu, z łatwością mógł zabłądzić człowiek obcy, ale nie mieszkaniec miasteczka. Przez całe życie — już od lat dziecięcych zabaw — poznawali swój kraj. Znali dokładnie każdą piędź wrzosowisk, gdzie nawet nieznaczny zakręt ścieżki był dla nich tak samo wyraźnym znakiem orientacyjnym, jak dla mieszkańców miast napis na rogu ulicy. Sam Carraclough szedł więc pewnym krokiem wiedząc, gdzie szukać syna. Pięć mil drogi przez wrzosowiska prowadziło do pewnego rodzaju wyspy powstałej ze skał i ostro poszarpanych głazów. Wyglądały one, jakby w zamierzchłych czasach jakieś dziecko olbrzymów zaczęło spiętrzać bloki wież, a potem widocz- 37 nie porzuciło zabawę, ponieważ budowla była doprowadzona tylko do połowy. Tu przychodzili nieraz mieszkańcy miasteczka w chwilach dla nich smutnych i ciężkich. Nagie, odstraszające skalne wieżyce z labiryntem przejść tworzyły wygodny schron dla samotnego człowieka, który pragnął rozmyślać nad sprawami tego świata i własnego życia. Tam właśnie podążał Sam Carraclough, wytrwale brnąc w ciemnościach. Zaczął siąpić drobny, mglisty i przenikliwy deszcz, pędzony wiatrem przez wrzosowisko, lecz nie powstrzymał kroków nocnego wędrowca. W końcu zamajaczyły sterczące głazy. A potem, gdy kroki zadudniły na pierwszych skałach, Sam Carraclough usłyszał ostre, przeciągłe warczenie. Był to sygnał ostrzegawczy psa na straży. To' wspinając się po skałach, to omijając je — a przypominał sobie dobrze te miejsca z własnego dzieciństwa — Sam szedł w stronę, skąd dochodziło warczenie. I tam w załomie skały, chroniącej przed wiatrem i deszczem, znalazł psa i swego syna. Na krótką chwilę zatrzymał się. Ciszę przerywał jedynie jego oddech Potem zawołał: — Chodź, Joe! I to było wszystko. Chłopiec wstał posłusznie i w milczeniu poszedł za ojcem. Wracali razem z psem ścieżyną przez splątane wrzosowisko, które obaj znali tak dobrze. Gdy zbliżyli się wreszcie do miasteczka, ojciec odezwał się ponownie: — Idź teraz do domu, Joe, i zaczekaj na mnie. Zaprowadzę psa do Hynesa, a gdy wrócę, chciałbym z tobą pomówić. Co to oznaczało, Joe wiedział doskonale. Ponadto wiedział, że swoją ucieczką zakłócił spokój rodziców. A jak głęboko ich dotknął, przekonał się, gdy powrócił do domu. Matka nie odezwała się do niego, gdy zdejmował ociekającą wodą kurtkę i przemoczone trzewiki ani gdy układał je następnie w pobliżu kominka do wysuszenia. Podała mu wieczerzę i kubek gorącej herbaty, lecz przez cały czas milczała. W końcu powrócił ojciec. Stanął przy kominku, a jego ponura, mokra od deszczu twarz połyskiwała w świetle lampy, które odbijało się ostrym refleksem na jego nosie, policzkach i brodzie. 38 — Joe — przemówił ojciec — czy ty wiesz, jaką krzywdę wyrządziłeś uciekając z Lassie... krzywdę swojej matce i mnie? Joe patrzył spokojnie na ojca. Podniósł nieco głowę i odpowiedział wyraźnie: — Tak, ojcze. Ojciec pokiwał głową i westchnął głęboko. Potem rozpiął marynarkę i zaczął zdejmować gruby, skórzany pas. Joe śledził każdy ruch ojca. Nagle, ku swemu zdziwieniu, usłyszał krzyk matki: — Nie, nie! Ja nie chcę! Stanęła na wprost ojca. Nigdy przedtem Joe nie widział matki tak stanowczej jak teraz. Stała patrząc twardo prosto w twarz ojca. Raptem odwróciła się. — Joe, idź zaraz na górę, do łóżka. Ale zaraz! Joe skwapliwie usłuchał i wstał. Matka odwróciła się znów do ojca i powiedziała spokojnie: — Są pewne rzeczy, które należy wpierw wyjaśnić. Chciałabym teraz z tobą pomówić. Nadszedł czas, aby ktoś wreszcie to uczynił. Oboje milczeli, a gdy Joe przechodził koło matki, pochwyciła go za ramiona i na krótką chwilę uśmiechnęła się do niego. W przypływie czułości przytuliła jego głowę do siebie, potem łagodnym ruchem popchnęła go w stronę schodów. Idąc na górę Joe zastanawiał się, jak to jest, że ludzie dorośli wyrozumiali są przeważnie wtedy, kiedy najbardziej potrzebuje się ich pomocy. Następnego dnia przy śniadaniu, dopóki ojciec siedział przy stole, nikt nie wspomniał słowem o wczorajszym zajściu. Joe rozpamiętywał ubiegły wieczór. Gdy poszedł na górę i leżał już w łóżku, słyszał, jak ojciec długo rozmawiał z matką. A kiedy po pewnym czasie przebudził się, słyszał wciąż jeszcze ich szepty. Nie rozróżniał oczywiście słów, dochodziły go jedynie ich głosy: głos matki był nalegający i stanowczy, a głos ojca niski, nierówny i cierpliwy. Dopiero gdy ojciec wstał od stołu i wyszedł do miasta, matka przemówiła do syna: 39 — Joe, obiecałam ojcu, że pomówię z tobą. Joe zapatrzył się w stół i czekał. — Zapewne zrozumiałeś, synku, że postąpiłeś źle. No, powiedz sam. — Tak, mamo. Przepraszam. — No tak, ale przepraszać poniewczasie, to nie odmieni już tego, co zaszło, Joe. Wiesz, co jest najważniejsze? Abyś nie dręczył ojca. Szczególnie teraz w tych ciężkich czasach, tego nie wolno ci stanowczo. Siedziała swobodnie przy stole i spoglądała w twarz syna z czułością. Potem wzrok utkwiła w dali. — Widzisz, Joe, czasy się zmieniły. Musisz o tym pamiętać, chłopcze. Ojciec twój ma teraz dużo kłopotów. Jesteś już dużym chłopcem, masz przecie dwanaście lat, a zrozumiesz wszystko jeszcze lepiej, gdy trochę podrośniesz. Mamy teraz bardzo wiele trudności, aby powiązać koniec z końcem. Utrzymanie psa dużo kosztuje, jeśli dać mu to, co trzeba. Lassie ma dobry apetyt i dzisiaj nie stać nas na podobny wydatek. Czy zrozumiałeś teraz? Joe wolno pokiwał głową. Nie wszystko jeszcze rozumiał. Gdyby dorośli mogli się zniżyć do poziomu jego myślenia, powiedziałby im o tym. Lecz matka pogłaskała go pieszczotliwie, a ręka jej była taka czysta, dobra i miękka — ta ręka, która miesiła ciasto, która z taką wprawą i zręcznością poruszała się przy szydełkowaniu i cerowaniu skarpetek. — Jesteś dobrym chłopcem, Joe. — Twarz jej rozjaśniła się. — A gdy nadejdą znowu dobre dni, kiedy wszystko się odmieni... i powrócą znowu dawne czasy... wówczas w pierwszym rzędzie postaramy się o nowego psa. Cieszysz się? Joe nie wiedział dlaczego, lecz owsiana kasza, którą jadł, utknęła mu nagie w gardle. — Ale ja nie chcę innego psa! — krzyknął. — Nigdy! Ja nie chcę innego psa! Chciał jeszcze dodać: „Chcę jedynie Lassie". Powstrzymał się jednak, wyczuwając, że zasmuciłby tym matkę. Zerwał się od stołu, chwycił czapkę i książki i wybiegł z domu na drogę, którą codziennie chodził do szkoły. Rozdział 7 BĄDŹ UCZCIWY! Było rzeczywiście tak, jak matka powiedziała. Życie nie układało się jak dawniej. Joe odczuwał to z każdym dniem coraz bardziej. A co najważniejsze, Lassie nie przychodziła już więcej przed szkołę. Widocznie Hynes tak zabezpieczył pomieszczenia psiarni, że uniemożliwił jej ponowną ucieczkę. Codziennie, gdy wychodził ze szkoły, Joe łudził się nadzieją i spoglądał na miejsce przed bramą, gdzie zwykle oczekiwała go Lassie. Lecz nie było jej tam. W szkole podczas lekcji Joe silił się na uwagę, ale myśli jego krążyły stale dokoła Lassie. Starał się zwalczać swoje roztargnienie. Postanowił nie myśleć o niej i nie łudzić się nadzieją, że ujrzy ją kiedykolwiek. Lecz ilekroć po lekcjach wychodził ze szkoły, oczy jego mimo woli biegły w stronę miejsca przed bramą. Teraz jej tam nie było i dlatego właśnie życie nie układało się jak dawniej. Ale nie chodziło tylko o Lassie. Joe zauważył, że wiele spraw wzięło inny obrót niż dawniej. Rodzice karcili go teraz za błahostki, na które dawniej nie zwracali najmniejszej uwagi. Nieraz, na przykład, przy jedzeniu matka śledziła go bacznie, gdy sięgał po cukier do herbaty. Zaciskała wówczas wargi i czasem mówiła: — Nie bierz tyle cukru, Joe. To... niezdrowo używać tyle cukru. To może ci zaszkodzić. Od pewnego czasu matka była stale w złym humorze. To także jedna z tych spraw, których dawniej nie było. Pewnego dnia pod koniec tygodnia, gdy matka wybierała się do miasta po zakupy, zachowała się bardzo dziwnie. A stało się to z tej przyczyny, że Joe przypomniał, aby pamiętała o wołowinie na pieczeń. — Dlaczego w niedzielę nie ma teraz wołowej pieczeni, mamo... i leguminy? Już tak dawno nie jadłem ani mięsa, ani słodyczy. Żołądek mi się wprost ściska z głodu, kiedy pomyślę o mięsie... Dawniej rodzice zachwycali się jego wspaniałym apetytem. Śmiali się i żartowali, że Joe ma żołądek jak słoń, a matka podsuwała mu dodatkowe porcje. Teraz nawet nie uśmiechnęła się ani 41 nie odpowiedziała. Stała przez chwilę jak posąg, a potem upuściła na ziemię siatkę na zakupy i pobiegła na górę do sypialni. A ojciec, spojrzawszy na nią, zerwał się nagle z krzesła, wcisnął czapkę na głowę i wyszedł z domu zatrzaskując za sobą drzwi. Poza tym wiele jeszcze spraw toczyło się inaczej niż dawniej. Zdarzało się teraz dość często, że kiedy Joe wracał ze szkoły do domu, zastawał ojca i matkę spoglądających na siebie gniewnie. Przerywali rozmowę, gdy wchodził, lecz ich twarze i zachowanie zdradzały, że się sprzeczali. Pewnej nocy, a było już późno, Joe przebudził się i usłyszał rozmowę rodziców na dole w kuchni. Nie były to głosy spokojne i przyjemne, jakie słyszał dawniej, w dobrych czasach. Ton rozmowy był jakiś dziwny, pełen złości. W pewnej chwili głos/ na dole podniosły się jeszcze i Joe usłyszał wyraźnie słowa ojca: — Mówię ci, nabiegałem się po całej okolicy, aż mi nogi spuchły, i nigdzie nic... Potem rozmowa przycichła i Joe usłyszał głos matki, który nagle zrobjł się łagodny i kojący. Wiele było teraz spraw, które nie istniały dawniej. Doprawdy, wszystko tak się odmieniło, że Joe nie dostrzegał nic, co by przypominało dawne czasy. Ale dla niego wszystko sprowadzało się do jednej rzeczy. Lassie. Gdy była z nim, dom był przytulny i ciepły, miły i przyjazny. Teraz, kiedy jej nie było, wszystko szło na opak. Wyjście było więc proste. Gdyby Lassie wróciła, wszystko byłoby znów jak dawniej. Joe rozmyślał często nad tą sprawą. Matka prosiła go, aby zapomniał o Lassie, lecz tego uczynić nie mógł. Mógł udawać i.nie rozmawiać o niej, lecz w jego pamięci Lassie pozostała na zawsze. Myśl o psie nie opuszczała go nigdy. W szkole podczas lekcji dumał o nim. Marzył, że kiedyś może urzeczywistni się jego sen i zastanie Lassie warującą u bramy szkolnej. W rojeniach tych widział ją jak na jawie z najdrobniejszymi szczegółami: jej biało--żółte futro lśniące w słońcu, jej błyszczące oczy, nastawione uszy, wchłaniające odgłos zbliżających się kroków pana, zanim dostrzeże go jej oko. Jej puszysty ogon poruszałby się na powitanie, a jej wargi ułożyłyby się w „uśmiech" szczęśliwego psa. 42 I Potem biegliby do domu — do domu, do domu! -— w radosnych podskokach, biegliby przez miasteczko razem, szczęśliwi. Tak marzył Joe. Jeśli nie było mu wolno rozmawiać o Lassie, mógł przynajmniej o niej marzyć i mieć nadzieję, że kiedyś, może kiedyś... Zapadł wczesny zmrok, gdy Joe wrócił do domu. Ojciec i matka spojrzeli na niego badawczo. — Gdzie byłeś tak długo? — zapytała matka. Jej głos brzmiał ostro i krótko. Joe spostrzegł, że przerwał rodzicom znowu jedną z tych rozmów, jakie prowadzili często w ostatnich czasach — rozmów przepojonych niecierpliwością i rozdrażnieniem. — Musiałem pozostać w szkole po lekcjach — odpowiedział. — A coś zbroił, że cię zatrzymali? — Nauczyciel kazał mi siadać, a ja tego nie słyszałem. Matka wzięła się pod boki. — Tak, a dlaczego wstawałeś? — Aby wyjrzeć przez okno. — Przez okno? A co tam było ciekawego? Joe milczał. Czy mógł im to wytłumaczyć? Lepiej nic nie odpowiadać. — Słyszysz, co matka mówi? Ojciec wstał podrażniony. Joe skinął głową. ., — No to odpowiadaj. Dlaczego patrzyłeś przez okno podczas lekcji? — Nie mogłem się powstrzymać. — To nie jest odpowiedź. Co to znaczy: nie mogłeś się powstrzymać. Joe czuł całą beznadziejność sytuacji, w jakiej się znalazł. Ojciec, zazwyczaj wyrozumiały, stał teraz nad nim rozgniewany. Nie widząc innej rady, chłopiec zaczął mówić szybko i nerwowo: — Nie mogłem się powstrzymać. Dochodziła już godzina czwarta. To był zwykle jej czas. Usłyszałem szczekanie psa. Było podobne do głosu Lassie. Zdawało mi się, że to ona. Nawet nie zastanawiałem się, co robię, mamo. Doprawdy. Spojrzałem przez okno. Chciałem przekonać się, czy to ona, i nie słyszałem pana 43 Timmsa wołającego, abym usiadł. Sądziłem, że to Lassie — ale to nie była ona. Joe usłyszał podniesiony, pełen rozdrażnienia głos matki: — Lassie, Lassie, Lassie! Stale tylko słyszeć muszę to imię. Czy doprawdy już nigdy nie zaznam spokoju i ciszy w moim domu?! Nawet matka nie mogła tego pojąć! Joe odczuł to boleśnie. Gdyby choć matka go zrozumiała! Sytuacja stawała się nie do zniesienia. Czuł, jak krew uderza mu do głowy. Odwrócił się nagle i wypadł z domu. Biegł przez ogródek w zapadającą noc, ścieżyną prowadzącą na wrzosowiska. Już nigdy nie będzie dobrze! Ciemna noc zapadła na pustkowiu, gdy Joe usłyszał szelest kroków i głos ojca: — Czy to ty, Joe? — Tak, ojcze. Głos Sama Carraclough. nie brzmiał już gniewnie. W serce chłopca wstąpiła nagle otucha, gdy poczuł obok siebie wysoką, silną postać ojca, która zamajaczyła w mroku. — Wybrałeś się na przechadzkę, chłopcze? — Tak, ojcze — odpowiedział Joe. Joe wiedział, że ojcu zawsze było trudno „nawiązać rozmowę'", jak to sam określał. Trwało też dość długo, zanim znowu przemówił. Oparł rękę na ramieniu chłopca i tak szli razem przez płaskowyż. Milczeli obaj, jakby zadowoleni, że są razem. Potem odezwał się ojciec: — O tej porze przechadzka to rzecz niezwykła, czy nie uważasz, Joe? — Tak, ojcze. Ojciec skinął głową. Zdawał się być zadowolony z tego, co sam powiedział, i z odpowiedzi syna. Szedł swobodnie, a Joe starał się dorównać jego dużym, miarowym krokom. Tak weszli w milczeniu na niewielkie wzgórze. Pod stopami wyczuli kamienisty grunt: byli wśród skał. Wreszcie usiedli na krawędzi upłazu. Sierp księżyca wypłynął spoza chmur i odsłonił przed ich oczami rozległe wrzosowisko. 44 Ojciec włożył do ust krótką glinianą fajkę i odruchowo zaczął szukać po kieszeniach tytoniu. Wreszcie przypomniał sobie, że to bezcelowe. Zaprzestał szukania i siedział ssąc pustą fajkę. — Nie masz tytoniu, ojcze? — zapytał Joe. — Niestety, chłopcze. Ale to nic, nastały teraz inne czasy i... przestałem palić. Joe uniósł brwi. — Czy dlatego, że teraz jesteśmy biedni i nie możesz kupować tytoniu? — Nie, chłopcze, nie jesteśmy biedni — odpowiedział ojciec stanowczo. — Tylko, widzisz, czasy odmieniły się i teraz nie jest tak, jak było dawniej... A zresztą paliłem za dużo. Wyjdzie mi to na zdrowie, gdy na pewien czas porzucę fajkę. Joe zamyślił się. Siedząc w ciemnościach u boku ojca wiedział, że mówi on tak tylko dlatego, aby go nie martwić. Był przekonany, że ojciec ukrywa przed nim kłopoty, jakie od pewnego czasu nawiedziły ich dom. I nagle w sercu chłopca wezbrała wdzięczność dla tego silnego i rosłego człowieka, który odszukał go na wrzosowisku, aby go pocieszyć. Pochwycił w ciemności rękę ojca i uścisnął ją. — Nie gniewasz się już na mnie, tatusiu, prawda? — Nie, Joe, żaden ojciec nie może gniewać się poważnie na swoje dziecko. Pragnie jedynie, aby zrozumiało pewne rzeczy. To właśnie chciałem ci powiedzieć. Nie myśl, że jesteśmy okrutni dla ciebie. Nigdy tego nie chcieliśmy. Tylko, widzisz, chłopcze, podstawą życia jest uczciwość. O tym nie zapominaj nigdy, cokolwiek by cię spotkało. Zawsze bądź uczciwy. Joe siedział spokojnie, gdy ojciec mówił jakby do samego siebie, bez gestykulacji, nie poruszając się, a słowa jego ulatywały w ciemną noc. — Gdy człowiek nie posiada zbyt wiele, Joe, tym bardziej musi strzec swej uczciwości, bo jest ona wszystkim, co mu poziostaje. Przynajmniej jest uczciwy. Dziwna to rzecz — prawość, uczciwość. Nie ma dla niej dwóch dróg, jest tylko jedna. Prawość jest prawością. Rozumiesz? Joe nie bardzo rozumiał, co ojciec miał na myśli. Wiedział jedynie, że musiała to być dla niego bardao ważna sprawa, ponieważ tłumaczył ją tak szczegółowo. Zazwyczaj ojciec był małomówny, odpowiadał jedynie „tak" lub „nie", a teraz tak się rozgadał. I Joe wyczuł doniosłość tego, co ojciec silił się wyjaśnić w swym długim przemówieniu. — Widzisz, Joe. Siedemnaście lat pracowałem w kopalni Clara-bella. Siedemnaście długich lat. Były czasy dobre i złe, chude lata i tłuste aż do niedawna, kiedy ostatecznie, kopalnię zamknięto. A byłem dobrym górnikiem, co niejeden z moich towarzyszy może poświadczyć. W ciągu tych siedemnastu lat na tuziny miałem towarzyszy, którzy pracowali ze mną ramię przy ramieniu. Ale, chłopcze, nie znajdziesz wśród nich ani jednego, który by mógł powiedzieć, że w ciągu tych długich lat Sam Carraclough wziął coś, co nie było jego własnością, lub mówił coś, co nie było prawdą. Zapamiętaj to sobie, Joe. W całej okolicy West Riding nie ma człowieka, który mógłby powiedzieć, że Carraclough był kiedykolwiek nieuczciwy. I to właśnie mam na myśli, że tego, co wyniosło się z domu rodzicielskiego, trzeba strzec jak oka w głowie. Uczciwość zna tylko jedną drogę. Nie może być dwóch dróg. Jesteś już dość duży, żeby zrozumieć, iż jeśli ooś sprzedałeś i otrzymałeś pieniądze, to rzecz ta jest dla ciebie stracona. A Lassie została sprzedana, i basta... — Ależ, ojcze, ona... — Spokojnie, Joe. Tego już nie zmienisz, choćbyś nie wiem jak chciał to tłumaczyć. Lassie została sprzedana, otrzymaliśmy za nią od księcia pieniądze i wydaliśmy je. Teraz Lassie należy do niego. Na chwilę Sam Carraclough zamilkł. Potem mówił dalej, jakby do siebie: — I dobrze, że tak się stało. Nie było innego wyjścia, bo z wyżywieniem jej było coraz trudniej. Taki pies jak Lassie wymaga tyle jedzenia, ile duży chłopiec. — Ale dawniej nie było trudności z jej karmieniem. — Ach, Joe, widocznie zapomniałeś, że dawniej pracowałem. Czy mam ci przypominać, że jestem bezrobotny i otrzymuję zapomogę? Z tych dochodów psa wyżywić nie można... nie wystarczy nawet na utrzymanie rodziny. Tak więc dla psa jest lepiej. Zastanów się tylko, chłopcze. Nie chciałbyś zapewne, aby Lassie chodziła wygłodniała, chuda i zabiedzona. Nie życzyłbyś sobie, aby wyglądała jak psy niektórych górników, którzy pomimo biedy nadal je trzymają. — Nie głodzilibyśmy jej, ojcze. Można temu zaradzić. Ja nie potrzebuję tyle jedzenia... —¦ Nie, Joe, to na nic. Nastała chwila ciszy, po czym ojciec odezwał się znowu: — Posłuchaj, chłopcze. Ty bardzo lubisz Lassie, prawda? — Przecież wiesz, ojcze, że tak. — A więc dobrze. Jeżeli tak, to powinieneś być szczęśliwy, że Lassie jest teraz w dobrych rękach. Pomyśl tylko, że otrzymuje jedzenia do syta, mieszka w obszernej psiarni, ma własną zagrodę, własny wybieg i wszyscy troszczą się o nią. Widzisz, teraz Lassie żyje jak księżniczka. Czyż nie powodzi się jej wspaniale? — Ależ, ojcze, byłaby szczęśliwsza, gdyby... Ojciec sapnął rozgoryczony: — Ach, Joe! Nie ma o czym mówić. Otrząśnij się wreszcie z takich myśli. Raz na zawsze wybij sobie z głowy, żebyś ją miał kiedykolwiek zobaczyć. To już nigdy nie nastąpi. — Ależ ona może znowu uciec... — Nie, chłopcze, nie! To był ostatni raz. Zbyt często to robiła. Więcej już nie ucieknie... już nigdy nie ucieknie. Joe wykrztusił pytanie: — Co oni z nią zrobili? — Posłuchaj •— powiedział ojciec. — Kiedy ostatnim razem odprowadziłem Lassie, książę był strasznie zły na mnie, na Hynesa i w ogóle na wszystko. To mnie rozgniewało, bo nie jestem mu winien pensa, i — książę czy nie książę — powiedziałem mu prosto w oczy, że jeżeli Lassie ucieknie ponownie, już jej więcej nie zobaczy. Na to książę odpowiedział, że Lassie już uciekać nie będzie, bo on zabiera ją do swojej posiadłości w Szkocji. Tam przygotuje ją na wystawę. Hynes już wyjechał zabierając ze sobą Lassie i pół tuzina innych psów pokazowych. Po wystawie Lassie wróci do Szkocji i nigdy już nie zobaczy Yorkshire. Tak więc pozostanie tam na zawsze. Trzeba się z nią pożegnać i życzyć jej szczęścia. Do nas więcej już nie wróci. Nie miałem 46 47 właściwi3 zamiaru mówić ci o tym, ale lepiej się stało, że wiesz wszystko. Teraz radzę ci zapomnieć o niej. Czego w życiu odmienić nie można, to należy znosić cierpliwie. Bądź mężny i otrząśnij się. Nigdy o niej nie wspominaj, jak długo żyć będziemy... szczególnie w obecności matki. , Joe był oszołomiony. Jakby dostał obuchem po głowie. Oprzytomniał dopiero, gdy potknął się o kamienie schodząc na wrzosowisko. Ojciec nie podtrzymał go, szedł przodem i ciągle ssał pustą fajkę. i Dopiero gdy doszli do miasteczka i ujrzeli oświetlone okna, ojciec odezwał się ponownie: — I jeszcze jedno, Joe, zanim wrócimy do domu; chciałbym, abyś pomyślał o matce. Jesteś już dużym chłopcem, staraj się więc postępować z nią jak dorosły i miej dla niej dużo wyrozumiałości. Kobiety to nie mężczyźni. Spędzają cały czas w domu i starają się gospodarzyć jak najlepiej. A czego dostać nie mogą, za tym będą długo tęsknić. Gdy piętrzą się trudności i nie wszystko idzie po ich myśli, stają się kapryśne i skutki tego spadają na głowę męża. Lecz mężczyzna wie, że kobieta nie myśli serio, gdy utyskuje, swarzy się, miele językiem. Nie myśl więc źle 0 matce, gdy nieraz odnosi się do mnie cierpko albo powie ci jakie przykre słowo. Ma ona teraz dużo kłopotów i one to wystawiają na próbę jej cierpliwość. Tak więc obaj musimy być wyrozumiali 1 cierpliwi, Joe, ty i ja. A kiedyś, mam nadzieję; wszystko się odmieni i wówczas nadejdą lepsze dla nas czasy. Rozumiesz mnie, chłopcze? Ojciec objął ramieniem syna i mocno przycisnął do siebie, jakby mu chciał dodać otuchy. — Tak — odpowiedział Joe i przystanąwszy na chwilę, zapatrzył się w oświetlone okna miasteczka. — Ojcze — zapytał nagle — czy daleko jest do Szkocji? Ojciec zatrzymał się, głowa mu opadła na szeroką pierś. Westchnął głęboko i z goryczą. — Daleka, daleka to droga, Joe. Tak daleka, że niemożliwością jest, abyś tam kiedykolwiek mógł pojechać. O, tak, bardzo daleka to droga. Wrócili do domu przygnębieni. Rozdział 8 WIĘZIEŃ W GÓRACH SZKOCJI jjyło istotnie tak, jak Sam Carraclough powiedział do syna — daleka, daleka to droga z miasteczka Greenall Bridge w Yorkshire do posiadłości księcia Rudling w górach Szkocji. Za daleka, aby można ją było przebyć pieszo. Chcąc się tam dostać, należałoby iść prawie prosto na północ, przez wrzosowiska i równiny hrabstwa York, potem, zbaczając nieco na wschód, minąć pustkowia i nieużytki, a dalej bogate okręgi rolnicze. Jadąc natomiast koleją widzi się z okna*po prawej stronie Morze Północne, przebłyskujące między wysokimi skałami. Z lewej strony ukazują się wieżyce starych miast, a potem mglista zasłona dymu unoszącego się nad ośrodkiem przemysłowym Dur-hamu, gdzie stoją wielkie okręty wzdłuż ujścia rzeki i gdzie pociągami płynie węgiel do doków portu. Zimą ciemna noc zapada tam wcześniej, gdyż kraj ten leży na znacznej wysokości północnej, gdzie słońce wcześnie zachodzi i późno wstaje. A pociąg mknie wśród nocy z łoskotem przez mosty nad rzekami i na koniec przetacza się nad rzeką Tweed, stanowiącą granicę Anglii, i pozostawia ją za sobą. Całą noc pędzi pociąg mijając przemysłowe miasta nizinnej Szkocji, gdzie piece hutnicze i kuźnie żarzą się jaśniej w ciemnościach niż wśród dnia. Przejeżdża przez mosty, unosząc się ponad bardzo szeroką rzeką, zwaną w mowie szkockiej ludności „ujściem". Nad ranem pociąg mknie wśród odmiennego krajobrazu. Nie ma tu już dymiących miast. Podróżny widzi dokoła przepiękną szkocką krainę, którą poeci zachwycali się przez wiele wieków: błękitne góry, uśpione wśród zieleni jeziora i faliste łąki, na których pasą się trzody owiec. I dalej sunie pociąg przez kraj o coraz dzikszym wyglądzie, wśród urwisk i jezior wtłoczonych między lasy. Podróżnego otacza coraz większa samotność na rozległych wrzosowiskach, gdzie trudno spotkać ludzi, gdzie koczują tylko jelenie. I wyżej, coraz wyżej wspina się pociąg aż do północnego krańca Szkocji. Tam, w najodleglejszym zakątku północy, leży obszerna posiadłość księcia Rudling. Ponura, z ciosanych kamieni, wysoko 4 Lassie wróć 49 I wznosząca się budowla spogląda ponad morzem w stronę Wysp Szetlandzkich, tych dzikich skalnych urwisk, gdzie życie je^t tak twarde i klimat tak ostry, że natura przystosowała organizmy do tamtejszych warunków, by mogły istnieć; gdzie konie i psy są małego wzrostu, lecz silne i wytrwałe, aby mogły żyć w tym ponurym kraju. Tam właśnie, daleko, daleko, na północy zamieszkała Lassie. Opiekowano się nią troskliwie i żywiono racjonalnie. Codziennie czesano ją i szczotkowano, aby była w jak najlepszej formie, gdy pojedzie na wystawę zdobywać dla księcia i jego psiarni jeszcze jedną nagrodę. Lassie poddawała się z rezygnacją zabiegom dokonywanym przez Hynesa, jakby wiedziała, że wszelki protest byłby bezcelowy. Lecz każdego dnia, na krótko przed godziną czwartą, jakiś niepokój budził się w niej, coś pchało ją do czynu, do ucieczki, do której już przywykła. Szarpała druty ogrodzenia, rozpędzała się do skoku, aby przesadzić wysoki parkan. Nie zapomniała. W czysty, chłodny, górski poranek książę Rudling odbywał konną przejażdżkę. Obok niego jechała Priscilla na żwawym kucyku, który prężył kark i brykał wesoło. — Lejce — mruknął książę. — Ściągnij lekko lejce. Spójrz, jak należy to robić, ot, tak. Priscilla uśmiechnęła się. Dziadek uważał się za autorytet w sprawach dotyczących zwierząt" i nie mógł się powstrzymać od ciągłych uwag i napomnień. Lecz w gruncie rzeczy był dumny ze swojej wnuczki doskonale jeżdżącej konno, o czym Priscilla dobrze wiedziała. — Powinnaś wiedzieć, po co natura obdarzyła cię rękami i nogami — zagrzmiał głos starego pana. — Nogi służą do pchnięcia konia naprzód, a ręce do ściągnięcia go. Nogi i ręce biorą udział w konnej jeździe. Książę wyprostował się w siodle, chcąc to pokazać, lecz jego stary, wysłużony gniadosz człapał cierpliwie, nie okazując żadnej chęci do zmiany chodu czy postawy. Gdyby książę mógł robić, co chce, jeździłby, mimo podeszłego wieku, na najdzikszych ru- 50 makach, jakie były w jego stajni; lecz rodzina zgodnie postanowiła ograniczyć dla bezpieczeństwa jego wierzchowce do łagodnego gniadosza, na którym teraz siedział. Priscilla i o tym wiedziała, toteż skinęła głową z zachwytem, jakby zobaczyła, że ociężały koń nabrał dumnej postawy i pląsa kokieteryjnie. — Ach, teraz rozumiem, dziadku, co miałeś na myśli — powiedziała; Książę wypiął pierś zadowolony. W tej chwili czuł się naprawdę szczęśliwy. Był już w podeszłym wieku i nikt nie sprawiał mu tyle radości, co jego wnuczka. Toteż zaliczał do najpiękniejszych dni te, w których wybierał się z nią na konne przejażdżki lub piesze spacery po północnej posiadłości. — Spójrz, co za pogoda, Priscillo! Wspaniała, cudowna! Książę wykrzyknął te słowa, jakby jedynie od niego zależały łagodne promienie słońca i świeże powietrze. — Całe lato spędzimy tutaj — zawyrokował radośnie. — Całe lato. A potem na jesień wrócimy do Yorkshire. — Ale ja pojadę jesienią do szkoły. Będę daleko stąd, w Szwajcarii, dziadku! — Szwajcaria! Książę wykrzyknął to słowo z takim naciskiem, że wystraszony kucyk Priscilli zręcznie uskoczył o kilka stóp w bok- — Ale ja muszę pojechać do szkoły, dziadku. — Bujda! — zagrzmiał głos księcia. — Wysyłać dziewczęta za granicę do szkół... uczyć je paplać w obcym języku jak papugi. Nigdy zrozumieć nie mogłem, dlaczego istnieją takie rzeczy jak obce języki... A jeżeli już istnieją, to dlaczego ludzie starają się uczyć cudzej paplaniny. Bierz przykład ze mnie. Język angielski wystarcza mi w zupełności. Przez całe życie ani słowa nie powiedziałem w obcym języku i wcale dobrze sobie radziłem, prawda? — Chyba nie życzyłbyś sobie, dziadku, abym była nieukiem. — Nieukiem! Jesteś już dostatecznie wykształcona. Wszystkie te nowoczesne bzdury nie są wykształceniem... Uczyć dziewczynę paplać jak papuga w jakimś tam bezsensownym języku, który jest zrozumiały jedynie dla cudzoziemca! Nowoczesna bzdura — oto jak ja to nazywam. Za moich młodych lat wychowywano kobiety właściwie. Sl — Co to znaczy „właściwie", dziadku? — To znaczy, że uczono je prowadzić dom. Za moich czasów wdrażano dziewczęta do ich powinności... do prowadzenia gAspo-darstwa domowego. Dziś natomiast nabijają im głowy mnóstwem niedorzeczności. Ach, ta młoda generacja! Wyrasta pełna zuchwalstwa, stale jest w opozycji do starszych, bez szacunku dla wieku, ot, co jest. Ty także oponujesz... Tak. Zabraniam ci tego. Nie życzę sobie tych impertynencji! Jesteś przecież impertynentką, prawda? — Tak, dziadku. — Tak? Tak? I śmiesz mi to mówić prosto w oczy? — Musiałam, dziadku. Sam powiedziałeś przed chwilą, żebym ci się nie sprzeciwiała. Gdybym powiedziała „nie", tobym ci się sprzeciwiła, nieprawdaż? — Okropność — powiedział książę. — Okropność, brrr!... Potem pogładził swoje długie, siwe wąsy triumfująco, jakby wygrał bitwę. Z wysokości swego gniadosza spojrzał na wnuczkę, której długie, płowe włosy wysypały się spod junacko osadzonego kapelusika i spływały potokiem na ramiona w obcisłym sweterku. Książę pochrząkiwał, sapał i gładził wąsy raz po raz, potem uśmiechnął się i skinął głową. — Jesteś nieznośna smarkata — powiedział. — Ale nie tracę nadziei. Wiesz przecież, że jesteś wykapaną moją wnuczką, taką samą, jakim ja byłem w twoim wieku. Jesteś do mnie zupełnie podobna. Wrodziłaś się we mnie... ty, jedyna z całej rodziny! Dlatego też wierzę w ciebie. Kopyta koni zadudniły na wybrukowanym dziedzińcu, a gdy stajenny przybiegł przytrzymać je, książę nadął się jak indyk. — Nie ruszaj uzdy, człowieku! — krzyknął do stajennego. — Nie znoszę, gdy ktoś przytrzymuje mi konia, kiedy zsiadam, doskonale daję sobie radę bez niczyjej pomocy. Hałasując i złoszcząc się na swój sposób książę zaczekał, aż Pri-scilla rozluźni popręgi kucykowi i odprowadzi go do stajni. __ To się chwali! — wołał z zachwytem. — Żadnej dziewczynie nie powinno się zezwolić na dosiadanie konia, jeżeli nie umie się z nim obchodzić i nie wie, jak go karmić i siodłać. Jeżeli czegoś sama nie umiesz, nigdy nie potrafisz nikomu wytłumaczyć, jak się to powinno porządnie robić. 52 Tak więc w dobrym humorze szedł starzec z wnuczką wzdłuż sta jen w stronę obszernego pałacu. Przechodząc koło niskiej, z kamienia pobudowanej psiarni, Priscilla zatrzymała się. Przed psiarnią ciągnęły się wybiegi dla psów. W każdym z nich skakał i szczekał pies. Zgiełk był niesamowity. W jednej tylko, ostatniej zagrodzie, znajdował się szkocki owczarek prześlicznej maści, który nie szczekał ani nie skakał. Stał nieruchomo, z głową zwróconą na południe. Patrzał w przestrzeń. Na tego właśnie psa zwróciła uwagę Priscilla. — A to co znowu?! — zawołał książę cierpko. — Cóż to ma znaczyć? — To ten nowy owczarek, Lassie. Dlaczego jest na łańcuchu, dziadku? Książę podszedł bliżej i uważnie przyjrzał się psu. Na chwilę zaniemówił, potem wydało się, jakby w nim nastąpił wybuch. Jego głos zagrzmiał tak, że stajnie i psiarnia zadrżały: — Hynes! Hynes! Gdzie się podział ten gamoń? Gdzie on jest? — Już idę, sir, już idę — dał się słyszeć głos Hynesa nadbiegającego z przeciwnej strony. — Jestem. Pan mnie wołał? Książę trząsł się z gniewu. — Co to za podchodzenie do mnie z tyłu, ty!... — wrzasnął książę. — Dlaczego pies jest na łańcuchu? — Ja... ja... musiałem ją przywiązać, sir. Rwie i szarpie drucianą siatkę. Wciąż musiałem naprawiać i co dzień było to samo. Pan polecił mi jej pilnować i... — Nigdy nie mówiłem o łańcuchu. Żaden z moich psów nie stoi na łańcuchu — zrozumiano? — Tak, sir! — A więc zapamiętaj sobie, żaden pies... nigdy! Książę wciąż trząsł się z oburzenia, następując przy tym Pri-scilli na nogę. Spojrzał na nią, gdy ta pociągnęła go za rękaw. — Dziadku, Lassie jakoś niedobrze wygląda. Brak jej ruchu. Czy nie mogłaby pójść z nami na przechadzkę? Taka jest miła! Książę potrząsnął głową. — To niemożliwe, moja droga. Nie doszłaby nigdy do formy. — Do formy? — No tak. Przecież pójdzie na wystawę. To cenny okaz. Gdy- 53 byśmy jej pozwolili przy sobie hasać... Ech! W sierści pełno bo-diaków, poszarpane i pokaleczone nogi... Pojmujesz, że do tego nie możemy dopuścić. — Ależ ona musi mieć trochę ruchu, prawda? Oboje przypatrywali się psu za drucianą siatką. Lassie stała nie zwracając na nich uwagi — jakby była królową, a oni istotami tak dalece niższymi, że zauważyć ich nawet nie mogła. Książę pogładził brodę. — To prawda, należałoby się jej więcej ruchu. Muszę dać polecenie. Hynes! — Słucham, sir. — Pies potrzebuje spaceru, rozumiesz? Codziennie masz ją wyprowadzać na spacer. — Będzie próbowała uciec, sir. — To załóż jej smycz, idioto! I sam będziesz z nią chodził. Pilnuj, żeby miała ruch. Chcę, aby była w jak najlepszej formie. — Rozumiem, sir. Książę i Priscilla odeszli w stronę pałacu. Hynes spoglądał za odchodzącymi. Gdy zniknęli mu z oczu, nacisnął ze złością czapkę na głowę. Grzbietem dłoni przeciągnął po ustach i zwrócił się do psa. — Ach tak, więc milady chce pójść na spacer? — powiedział drwiąco. — Dobrze, pójdę z tobą, ale wnet odechce ci się spacerów. Ale Lassie nie zwracała uwagi na jego gadaninę. Stała na wyciągniętym łańcuchu, wciąż patrząc przed siebie... patrząc na południe. Rozdział 9 NARESZCIE ZNOWU WOLNOŚĆ Powodem wszystkiego był zmysł czasu — ten nadzwyczajny zmysł, który mówi zwierzęciu dokładnie, jaka jest pora dnia. Gdyby to było o innej godzinie, Lassie na swym codziennym spacerze byłaby posłuszna rozkazom i powróciłaby na wezwanie Hynesa. Lecz tak się nie stało. 54 Podczas jednej z niedawno przez księcia nakazanych przechadzek Lassie szła posłusznie za nogą Hynesa. Miała na szyi obrożę, ale ani nie wybiegała naprzód, ani nie pozostawała w tyle, tak że smycz zwisała swobodnie. Jak dobrze wychowany pies, Lassie szła tuż przy lewej nodze, tak że jej głowa dotykała prawie kolana Hynesa. Wszystko byłoby w porządku, jakby tego należało sobie życzyć, tylko że Hynes nie zapomniał, że jego samego zmuszono do zażywania ruchu, byleby Lassie odzyskała dobrą formę. Pragnął czym prędzej wrócić do domu na herbatę — ale pragnął też pokazać psu, „kto tu pan". Dlatego też zupełnie niepotrzebnie szarpnął nagle za smycz. — Do nogi, kundlu, rozumiesz?! — krzyknął wściekle. Lassie poczuła nagłe szarpnięcie na karku i zawahała się. Zmieszała się. Pamiętała z czasów długiego treningu, że zrobiła ściśle to, czego od niej wymagano. Najwidoczniej więc człowiek ten spodziewał się od niej czegoś innego. Nie wiedziała jednak czego. Tak więc w chwili niepewności zwolniła kroku. Hynes stwierdził to z zadowoleniem. Odwrócił się i znowu szarpnął za smycz. — Do nogi! Marsz do nogi, kiedy ci mówię! — krzyknął. Lassie cofnęła się przed karcącym głosem. Hynes szarpnął ponownie. Lassie"— jak każdy pies w takim wypadku — oparła się szarpnięciu i zniżyła głowę. Hynes targnął jeszcze silniej i... obroża zsunęła się przez głowę psa. Lassie była wolna! Hynes zauważył to w ciągu ułamka sekundy i postąpił zgodnie ze swym charakterem, ale niezgodnie z zasadami hodowli psów. Skoczył, aby pochwycić psa. Było to najgorsze, co mógł uczynić. Lassie bowiem instynktownie odskoczyła, aby mu się wymknąć. Nierozważny krok Hynesa spowodował tylko jedno: Lassie zorientowała się, że musi jak najdalej trzymać się od niego. Gdyby odezwał się do niej zupełnie zwyczajnie, być może, wróciłaby. I gdyby jej kazał pójść za nogą, poszłaby za nim do psiarni, przyzwyczajona do bezwarunkowego posłuszeństwa względem człowieka. 55 Hynes był dostatecznym znawcą psów, by swój błąd zrozumieć. Wiedział również, że gdyby znów zaczął grozić, wystraszyłby psa jeszcze bardziej. Toteż postanowił uczynić to, od czego właśnie należało zacząć. — Chodź, Lassie, chodź tu! — zawołał łagodnie. Lassie stała niezdecydowana. Tresura nakazywała jej posłuszeństwo, ale zbyt świeżo miała jeszcze w pamięci nagłą brutalność psiarczyka. Hynes zauważył to. Złagodził głos jeszcze bardziej, sądząc, że tym ją zwabi. — Dobra Lassie, dobry piesek — zaszczebiotał słodko. — Grzeczna psina... Stój na miejscu. Nie ruszaj się. Dobra, dobra psina. — Przyklęknął na jedno kolano i strzelał palcami, trzymając uwagę psa w napięciu. Nieznacznie, cal po calu, przysuwał się coraz bliżej. — Stój, Lassie, stój spokojnie — powtarzał. Dobra szkoła, którą Lassie przez długie lata przechodziła u Sama Carraclough, wydawała teraz owoce. Pies czuł niechęć do Hy-nesa, ale wpojono w niego przecież ślepe posłuszeństwo rozkazom człowieka. Lecz drugi głos, na który była wyczulona, niepokoił ją, choć na razie jeszcze słabo. Było to poczucie czasu. Mglisto i mętnie coś się w niej budziło. Nie wiedziała i nie mogła osądzić ani pojąć tego rozumowo jak człowiek. Coś narastało w niej powoli. Był to jedynie słaby niepokój. Nadszedł czas — czas pójścia do... Obserwowała Hynesa, jak zbliżał się coraz bardziej. Uniosła odrobinę łeb. Nadszedł czas — czas pójścia do... Hynes przysuwał się coraz bliżej. Za kilka chwil będzie dość blisko, żeby ją pochwycić... zanurzy palce^w gęstej grzywie, przytrzyma ją i nałoży z powrotem obrożę. Lassie nie spuszczała z niego oka. Jej niepokój wzmagał się, parł coraz silniej. Nadszedł czas — czas pójścia do... Hynes zebrał się w sobie. Lassie, jakby czując niebezpieczeństwo, poruszyła się. Szybkim ruchem cofnęła się o dwa kroki przed pełznącym człowiekiem. Pragnęła być wolna. 56 — A, cholera! — wyrwało się Hynesowi. Spostrzegł poniewczasie, że znowu popełnił głupstwo; rozpoczął więc od nowa: — Dobra Lassie, stój spokojnie. Dobra psina, nie ruszaj się. Stój, stój. Jednak Lassie nie zważała już na jego słowa. Drobną tylko cząstką uwagi śledziła ponowne przysuwanie się człowieka, gdyż w naprężeniu i skupieniu słuchała swego wewnętrznego głosu. A ten stawał się coraz wyraźniejszy. Musiała zyskać na czasie. Wyczuwała instynktownie, że jeśli człowiek ten jej dosięgnie, jeszcze raz dozna od niego krzywdy. Znowu cofnęła się o kilka kroków. W tym momencie Hynes rzucił się naprzód. Lassie zręcznie uskoczyła w bok. Hynes, wściekły, wyprostował się. Podszedł ku niej, słodko przemawiając. Lassie cofała się utrzymując stale jednakową odległość między sobą a człowiekiem — odległość wyczuwaną instynktownie przez zwierzęta, która absolutnie wyklucza nagłe schwytanie ich przez nieprzyjaciela. Instynkt jej mówił: „Trzymaj się z daleka od niego. Nie daj się schwycić. Coś za tym się kryje — coś innego". Nadszedł czas — nadszedł czas — czas pójścia do... Odwróciła się i zaczęła biec — biec spokojnie, jakby odległość do szkoły wynosiła zaledwie kilkaset metrów, a przecież miejsce spotkania, na które spieszyła, oddalone było o setki mil i dziesiątki dni drogi. Miała jasny i prosty cel, zamierzała go osiągnąć jak najprędzej. Nagle usłyszała za sobą głos Hynesa. Biegł za nią i przywoływał ją. Przyspieszyła nieco kroku. Nie bała się wcale. Wiedziała z całą pewnością, że to dwunożne stworzenie nie dogoni jej nigdy. Nie potrzebowała nawet biec. Nastawione czujnie uszy mówiły jej dokładnie, w jakiej odległości za nią znajduje się Hynes. Poza tym każdy pies — jak większość innych zwierząt — ma oczy osadzone szerzej niż ludzie i dlatego może patrzeć poza siebie przy najmniejszym odchyleniu głowy. Lassie nie przejmowała się Hynesem. Równym truchtem biegła ścieżką, potem trawnikiem, jakby nic nie zaszło. Na chwilę serce Hynesa zabiło nadzieją. Może Lassie biegnie z powrotem do psiarni? 5T Lecz psiarnia, w której Lassie zamknięto i trzymano na łańcuchu, nie była dla niej domem. Było to miejsce znienawidzone. Nadzieje Hynesa rozwiały się, gdy zobaczył owczarka biegnącego w stronę szerokiej, wysypanej żwirem drogi, wiodącej do głównej bramy. Po chwili psiarczyk nabrał jednak otuchy. Główna brama była stale zamknięta, a mur, otaczający przyległy do pałacu teren, był wysoki, najeżony ostrymi kawałkami granitu. Prawdopodobnie zdąży jeszcze pochwycić zbiega. Priscilla wracała z dziadkiem konno gościńcem wiodącym ze wsi rybackiej; zatrzymali się przed żelazną bramą posiadłości. — Ja otworzę bramę, dziadku — powiedziała dziewczynka. Zanim książę zdołał zaprotestować, lekko zeskoczyła z wierzchowca. Wiedziała, że było jej znacznie łatwiej to zrobić niż dziadkowi. Mimo wszelkich protestów był on już starcem, toteż dosiadanie konia stanowiło dla niego wyczyn nie lada, połączony z irytacją, sapaniem i stękaniem. Przewiesiwszy cugle przez ramię dziewczynka odsunęła zasuwę i naciskając własnym ciężarem na kutą, żelazną bramę na ciężkich zawiasach, odpychała powoli jedno jej skrzydło. Dopiero wtedy usłyszała hałas. Spojrzawszy na drogę zobaczyła Hynesa. Biegł w jej stronę. Przed nim sadził wspaniały owczarek. Hynes wołał: — Zamknąć bramę, miss Priscillo! Zamknąć bramę! Owczarek się zerwał! Nie puszczać go! Zamknąć bramę! Priscilla obejrzała się. Przed nią była wielka brama. Wystarczało ją tylko przymknąć i Lassie byłaby w potrzasku wewnątrz terenu należącego do pałacu. Spojrzała na dziadka. Nie zauważył całego tego zamieszania. Jego przytępiony słuch nie uchwycił donośnego wołania Hynesa. Priscilla zaczęła ciągnąć wrota ku sobie. Za chwilę zamknie je z powrotem. Usłyszała niewyraźnie, jak dziadek, zdumiony do najwyższych granic, krzyczał na znak protestu. Lecz potem zapomniała o wszystkim, tylko jeden obraz wyłonił się żywo w jej pamięci. 58 Był to obraz chłopca z miasteczka, nieco wyższego od niej, stojącego przy drucianym ogrodzeniu i mówiącego do swego psa: „Pozostań tu na zawsze, zostaw nas — i do domu już więcej nie wracaj". Priscilla zrozumiała, że kiedy chłopiec wymawiał te słowa, wszystkie jego zmysły, każda cząsteczka jego jaźni wołała coś wręcz przeciwnego. Tak więc stała w zamyśleniu i przeżywała raz jeszcze całe zajście, słysząc najwyraźniej wszystkie słowa chłopca, jakby je w tej chwili wymawiał. A bramy wciąż jeszcze nie domknęła. Dziadek się irytował wyczuwając, że musiało zajść coś, w czym nie mógł się połapać. Tymczasem Hynes krzyczał bez ustanku: — Zamknąć bramę, miss Priscillo! Zamknąć! Priscilla wahała się i przez chwilę stała niezdecydowana. Następnie szybko zaczęła odpychać skrzydło bramy, aż rozwarła je na oścież. W tej chwili błyskawicznie przemknęła koło jej nóg jakaś plama. Priscilla stała patrząc na drogę, po której mknęła Lassie długimi susami, jak gdyby wiedziała, że czeka ją daleka, daleka wędrówka. Dziewczynka podniosła rękę. — Do widzenia, Lassie! — zawołała przyjaźnie. — Do widzenia i... szczęśliwej drogi. Książę siedział na koniu i nie patrząc na uciekającego owczarka wytrzeszczał oczy na wnuczkę. — Uf, jak mi duszno! — jęknął ciężko. — O jak duszno! Rozdział 10 POCZĄTEK WIELKIEJ WĘDRÓWKI Zapadł zmierzch, gdy Lassie biegła pełną kurzu drogą. Zwolniła kroku, niezdecydowanie. Po chwili przystanęła i odwróciła się w stronę, z której przybyła. Podniosła głowę i węszyła. Nie wiedziała, co dalej począć. Poczucie czasu, pobudzające ją do czynu, zniknęło. Pies nic nie wie o mapach i odległościach, jak wie o nich człowiek. O oznaczonej godzinie miała się spotkać z chłopcem, teraz powinni już wracać do domu — do domu na wieczerzę. 60 Był właśnie czas posiłku. Mówiło jej o tym długoletnie przyzwyczajenie. Tam w psiarni znalazłaby teraz miskę strawy z kawałkiem doskonałej wołowiny. Lecz powrót do psiarni oznaczał równocześnie łańcuch, który z psa czyni więźnia. Lassie stała niezdecydowana. Inne uczucie zaczęło się w niej budzić. Była to chęć powrotu do domu, jeden z najsilniejszych instynktów u zwierząt. Lecz domem jej nie była psiarnia, którą porzuciła. Był nim mały domek, w którym zwykle leżała na dywaniku przed kominkiem, gdzie było przytulnie i ciepło, gdzie otaczały ją znane głosy i pieściły dobre ręce. Ten domek utraciła i tam właśnie pragnęła powrócić. Im silniej budziła się w niej tęsknota za prawdziwym domem, tym wyżej podnosiła głowę. Węszyła, jakby pytając wiatru o wskazówkę co do kierunku. Potem bez wahania ruszyła drogą wprost na południe. Nie pytaj żadnej ludzkiej istoty, skąd Lassie mogła to wiedzieć. Zapewne i człowiek, zanim „wyćwiczył" swój mózg, wiele tysięcy lat temu posiadał taki sam instynkt; jeśli go jednak posiadał, to dziś utracił zupełnie. Najtęższe mózgi ludzkie nie odkryły jeszcze tajemnicy, jak to się dzieje, że ptak czy zwierzę, uprowadzone w ciemnościach na odległość wielu mil i wypuszczone potem na wolność, wracają nieomylnie do swego gniazda czy legowiska. Człowiek wie jedynie, że zwierzę potrafi to, do czego on sam nie jest zdolny i na co nie znajduje wytłumaczenia. Lassie nie wahała się ani chwili. Czuła w sobie spokój i ogromne zadowolenie. Szła przecież z całą pewnością do domu, była więc szczęśliwa. Nikt nie mógł też jej powiedzieć i nie było żadnego sposobu uświadomienia jej, że to, czego się podjęła, graniczyło wprost z niemożliwością, że przed nią leżały setki mil drogi przez dzikie wertepy, że była to podróż, która odstraszyłaby wielu ludzi, gdyby musieli odbywać ją pieszo. Człowiek mógł po drodze kupić sobie jedzenie, ale jaką monetę ma pies, aby zapłacić za żywność? Żadnej — prócz miłości do swego pana. Człowiek może czytać drogowskazy — pies musi iść na oślep, kierując się jedynie instynktem. Człowiek wiedziałby, w jaki sposób przedostać się przez wielkie jeziora rozciągające się ze wschodu na zachód w poprzek całego niemal kraju, a zagra- dzające drogę każdemu zwierzęciu idącemu na południe. I wreszcie, skąd pies mógł wiedzieć, iż stanowi cenną zdobycz, że po wsiach i miastach jest dużo chciwych ludzi pragnących z tego powodu go pochwycić? Było bardzo wiele różnych rzeczy, o których pies nie mógł wiedzieć, które miał poznać dopiero z doświadczenia. Lecz teraz Lassie była szczęśliwa i natychmiast ruszyła w drogę. Rozpoczęła się jej wielka wędrówka. U schyłku długiego, północnego zmierzchu dwóch ludzi siedziało przed wiejską chatą. Chata była podobna do innych, stojących szeregiem wzdłuż starej, wąskiej drogi. Jej ściany były grube od skorupy wapna nakładanego od wielu lat. Starszy mężczyzna, odziany w szorstki samodział, starannie zapalał fajkę, a gdy już dobrze ciągnęła, podniósł głowę. Spoglądał na dym unoszący się w powietrze łagodnego wieczoru. Nagle poczuł na swym ramieniu rękę młodszego towarzysza. — Wullie, patrz tam! Starszy spojrzał we wskazanym kierunku. Przez chwilę wytężał wzrok, a gdy oczy jego przywykły do zmierzchu, coraz wyraźniej widział psa zbliżającego się w ich stronę. Młodszy mężczyzna, odziany w kamasze i welwetowe ubranie, wstał. — Wygląda nieźle, Wullie — powiedział. — Rzeczywiście, Geordie, wspaniały owczarek. Obaj bacznie śledzili zbliżającego się psa. Nagle młodszy poruszył się gwałtownie. — O nieba, Wullie! Toć to owczarek z majątku. To ten sam. Przysiągłbym, że ten sam. Widziałem go przed dwoma dniami, gdy byłem u McWheena w sprawie połowu łososi. Uciekł niewątpliwie... — Och, to może będzie... — No tak, wynagrodzenie dla tego, kto go odnajdzie... •— Zapewne tak! — Fiuu! Młodszy świsnął przez zęby i skoczył, żeby zagrodzić psu drogę. — Do mnie, lass*! — wołał. — Do mnie, lass! Poklepał ręką swoje kolano na znak przyjaznych zamiarów. Lassie spojrzała na niego. Ucho jej pochwyciło dźwięk, który brzmiał niemal jak jej imię: „lass". Gdyby ten człowiek podszedł do niej wolnym krokiem, może pozwoliłaby mu położyć rękę na swej szyi. Ale on poruszał się zbyt gwałtownie. W tej chwili Lassie przypomniała sobie Hynesa. Skręciła nieco w bok i przyśpieszając kroku wyminęła go. Człowiek rzucił się ku niej. Lassie sprężyła mięśnie i — jak podrzucona piłka — puściła się pędem. Przez to pomieszała mu szyki. Po kilku długich susach wróciła do obliczonego na daleką drogę truchtu. Ale człowiek pędził za nią ulicą miasteczka. Lassie również zaczęła biec szybciej. Im dłużej trwała pogoń, tym wyraźniej czuła, że nie powinna dopuszczać do siebie żadnej ludzkiej istoty. Pogoń za gsem jest jedynie przyuczeniem go do ucieczki przed ludźmi. Skoro Szkot przekonał się, że nie ma nadziei na dopędzenie psa, zatrzymał się i podniósł kamień. Sądził, że uda mu się rzucić go przed uciekającego owczarka, a stuk kamienia powstrzyma go i zawróci. Zamachnął się i cisnął kamień. Lecz rzut był źle obliczony. Kamień padł z boku, tuż przy Lassie. W chwili upadku kamienia Lassie zmieniła kierunek, jak dobrze wyćwiczony kucyk przy grze w polo, i wyrzucając nagle przednią łapę skoczyła w bok do rowu. Dotykając prawie brzuchem ziemi pędziła z zadziwiającą szybkością. Równolegle do rowu ciągnął się płot. Lassie dojrzała w nim otwór. Przecisnęła się na drugą stronę i zbiegła z drogi na puste, ciemne pole. Znalazłszy się tam, znowu skręciła na południe i powróciła do równego truchtu. Wydarzenie* to nauczyło ją nowej rzeczy: musi trzymać się z dala od ludzi. Z przyczyn, których zrozumieć nie mogła, stali się jej wrogami. Ich głosy były teraz szorstkie i złe. Krzyczeli i rzucali czymś za nią. Było w nich coś groźnego. Dlatego musi ich unikać. Ta pewność utrwalała się w niej coraz bardziej. W pierwszym dniu wędrówki Lassie otrzymała pierwszą lekcję. Całą noc biegła bez wytchnienia. Przez pięć lat swego życia nie przebywała jeszcze nigdy tak długo w nocy sama na dworze. Nie * Lass (ang.) i— kochanie. 63 miała więc doświadczenia i polegać musiała jedynie na instynkcie. Lecz instynkt jej był wyostrzony i czujny. Bez przerwy biegła przez wrzosowiska ścieżyną, która napełniała ją błogim zadowoleniem, ponieważ prowadziła stale na południe. Pewna siebie, biegła spokojnie, nieprzerwanym truchtem, coraz dalej. Na koniec dotarła do wzniesienia, z którego szczytu zobaczyła w dolinie niewyraźne zarysy gospodarskich zabudowań. Zatrzymała się nagle, nastawiła uszy, a nozdrza jej drgały lekko. Jej wspaniale wyostrzone zmysły czytały dzieje mieszkańców doliny z taką samą dokładnością, z jaką człowiek czyta książkę. Wyczytała więc o koniach stojących w stajni, o owcach, o drugim psie, o pożywieniu, o ludziach. Ostrożnie zaczęła schodzić stromą ścieżką. Zapach jedzenia był nęcący — tyle już czasu upłynęło od ostatniego posiłku! Jednak musi być ostrożna, ponieważ tam na dole znajdowali się także ludzie. Musi trzymać się od nich z daleka. Biegła więc drogą. Wtem usłyszała alarmujące szczekanie psa. Wyczuła, że biegnie naprzeciw niej. Przystanęła i czekała. Może był to przyjaciel? Lecz tak nie było. Pies nadbiegł rozjuszony, ze zjeżoną sierścią i stulonymi uszami. Lassie przyczaiła się na jego spotkanie. Gdy obcy rzucił się ku niej, uskoczyła w bok. Pies zawrócił i szczekał zajadle, jakby mówił: „To jest mój dom, a ty jesteś intruzem. To jest mój dom i będę go bronił". Od strony zabudowań odezwał się przytłumiony, męski głos: — Co tam się dzieje, Tammie? Bierz go! Słysząc obcy głos ludzki Lassie wycofała się i pobiegła z powrotem. To nie był jej dom. Była tu intruzem. Gdy oddalała się sadząc długimi susami, owczarek o zmierzwionej sierści zaatakował ją od tyłu, szarpiąc jej boki. Wyszczerzywszy kły Lassie odwróciła się raptownie. Jak gdyby przestraszony jej groźną postawą, obcy pies zawrócił. Lassie biegła dalej. Zagrodę pozostawiła już daleko za sobą. Biegła wydeptaną przez zwierzęta ścieżyną przez odludną okolicę. W końcu w zagłębieniu terenu zwietrzyła wodę. Znalazła wąską strugę i chłeptała łapczywie. Na wschodzie niebo już szarzało. Lassie rozejrzała się po okolicy. Pod wystającą skałą z lekka rozdrapała łapą ziemię. Okręciła się trzykrotnie dookoła siebie i legła zwinięta w kłębek. Skała 64 chroniła ją od tyłu jak wystający daszek. Głowę zwróconą miała na zewnątrz. Tak więc nawet we śnie jej nos i uszy mogły ją ostrzec przed każdym zbliżającym się niebezpieczeństwem. Ułożyła głowę na przednich łapach i głośno westchnęła. Wczesnym rankiem następnego dnia Lassie znów była w drodze. Kołysząc się z boku na bok, biegła truchtem, przemierzając wytrwale jedną milę po drugiej. Jej mięśnie pracowały z nieugiętą rytmicznością, niezależnie od tego, czy biegła pod górę, czy w dół. Nie przystawała ani się nie wahała. Wyzyskiwała każdą drogę prowadzącą na południe, a gdy zbaczała, zawracała trzymając się ścieżyn wydeptanych przez zwierzynę wśród gęstych wrzosowisk i zarośli. Gdy droga wiodła do jakiegoś miasteczka czy na farmę, schodziła z niej, okrążając zabudowania, aby jak najdalej trzymać się od człowieka. Przez okolice zaludnione przechodziła ostrożnie, ukrywała się wiedziona instynktem. Sunęła wtedy jak duch w cieniu zarośli, wykorzystując każdą krzewinę. Droga prowadziła po większej części pod górę, gdyż przed Lassie rozciągało się pasmo błękitnawych grzbietów. Nieomylnie kierowała się ku najniższym partiom zboczy, gdzie wynajdywała przejścia. Pod koniec dnia teren zaczął się wznosić coraz bardziej, a niebo pokryła gęsta zasłona. Ciężkie, ołowiane chmury przewalały się leniwie. Nagle oślepiająca błyskawica przeszyła powietrze i rozległ się straszliwy grzmot. Lassie zawahała się i zaskomlała żałośnie. Bała się. Nie należy ganić psa za to, że się lęka. Ma on tyle innych zalet, że mała doza bojaźni nie przekreśla ich wcale. A prawdę mówiąc, niewiele znajdzie się owczarków, których nie przerażają pioruny i błyskawice. Dużo jest psów niewrażliwych na huk. Istnieją nawet pewne psy ras myśliwskich, które są najszczęśliwsze, gdy słyszą huk broni palnej. Lecz nie można do nich zaliczyć szkockich owczarków. Wydaje się, jak gdyby ta rasa, żyjąca od dawien dawna wśród ludzi, nauczyła się, że tego rodzaju gwałtowne huki mogą spowodować bolesne obrażenia. Dlatego może większość owczar- 5 Lassie wróć 65 ków ucieka na odgłos wystrzału i stara się ukryć. Każdemu innemu nieprzyjacielowi owczarek śmiało stawia czoło, ale nie dziwnemu niebezpieczeństwu grzmotów. Tak więc Lassie zawahała się. Dudniące odgłosy grzmotu toczyły się echem wśród gór, a strumienie deszczu rozpętały się w gwałtowną ulewę, tak charakterystyczną dla północnej Szkocji. Przez długi czas Lassie zwalczała w sobie strach, lecz w końcu było to ponad jej siły. W pobliskim rumowisku skalnym znalazła norę utworzoną przez wystające odłamy głazów. Tam się zaszyła w najdalszy kąt, gdy nieustający huk piorunów grzmiał roznoszony echem jak huraganowy ogień artylerii. Ale Lassie nie zatrzymała się na długo. Gdy nawałnica z pomrukiem przetoczyła się wzdłuż górskiego grzbietu, Lassie zerwała się na równe nogi. Przez chwilę stała z głową wzniesioną i węszyła badając powietrze. Potem ruszyła w dalszą drogę swoim długim, kołyszącym się truchtem. Deszcz i bryzgi błota zamieniły jej piękną, lśniącą sierść na brzydkie, pozlepiane kudły. Lecz Lassie szła naprzód — stale naprzód, na południe. Rozdział 11 WAŁKA O BYT Jr rzeź pierwsze cztery dni Lassie wędrowała bez przerwy, jedynie krótko odpoczywając nocami. Konieczność wędrówki na południe trawiła ją jak gorączka i nic się nie mogło temu pędowi przeciwstawić. Piątego dnia zaczęło ją dręczyć coś nowego. Był to zew głodu. Początkowo nakaz wędrówki tłumił go, lecz teraz stawał się coraz bardziej natarczywy. Bez trudu wyszukiwała strumyki, w których gasiła pragnienie, lecz sprawa zdobywania pokarmu nie istniała w jej dotychczasowym życiu. Lassie nigdy nie miała z tym kłopotu. Karmiono ją regularnie, w oznaczonych godzinach. Człowiek podawał jej pokarm na misce. Uczono ją przy tym, że tylko to jest dla mej ¦ przeznaczone i że nie wolno jej ruszać żadnego jedzenia, które znajdowało się gdziekolwiek indziej. Latami powtarzano tę naukę. O pokarm starać się nie potrzebowała — dostarczał go człowiek Lecz nagle cała jej życiowa praktyka stała się bezużyteczna. Nie było już człowieka, który by codziennie stawiał przed nią miskę strawy. Teraz to arystokratyczne zwierzę musi nauczyć się walczyć o byt. Lassie znalazła sposób. Nie doszła do tego dzięki rozumowaniu jak człowiek. Ludzkie istoty mają wyobraźnię — mogą sobie przedstawić zdarzenia i okoliczności, zanim one nastąpią. Psy muszą czekać bezradnie, aż zajdzie jakaś okoliczność, której przy odpowiednim wysiłku zdołają sprostać. W jaki sposób mogła Lassie rozwiązać to nowe zagadnienie? Nie miała ludzkiego rozumu, aby je rozważyć. Nie mogła też oprzeć swego postępowania na dawnym doświadczeniu innych, podobnych do niej istot, co stanowi odmianę ludzkiej metody. Małe dziecko nie potrzebuje doświadczać życiowych niebezpieczeństw, aby się przekonać o ich wyniku, gdyż jego rodzice lub inne starsze osoby, opierając się na własnym doświadczeniu, mogą je pouczyć, co wyniknie w takim a takim wypadku. Żadne zwierzę nie może własnego doświadczenia przekazać swoim młodym. Każde z nich musi dostosować się do każdego nowego doświadczenia, jakby to doświadczenie nie przytrafiło się jego rodzajowi nigdy w całej przeszłości świata. W jaki sposób miała się Lassie nauczyć zdobywać pokarm bez niczyjej pomocy? Lassie posiadała przymiot właściwy zwierzętom, który, być może, posiadał kiedyś i człowiek, lecz dziś go utracił: instynkt. Przy pomocy instynktu i nauki wyciągniętej z własnych doświadczeń zwierzę dochodzi do wniosków, do których człowiek dochodzi rozumowaniem. Ten właśnie instynkt pchał codziennie Lassie w jednym kierunku. Ostatnie przeżycia nauczyły ją wystrzegać się ludzkich istot. Instynkt mówił jej, w jaki sposób należy ich unikać — biec wąwozami, czołgać się na brzuchu przez drogi i inne widoczne miejsca. Instynkt nauczył ją wreszcie zdobywać żer. Piątego dnia, gdy Lassie biegła szybkim, kołyszącym się truchtem, zmysły ostrzegły ją nagle. Zatrzymała się ria ledwo dostrzegalnym tropie, wydeptanym przez dzikie zwierzęta na odludnym 66 67 wrzosowisku, i z wyciągniętą głową stanęła jak wryta. Tylko oczy, uszy i nos chwytały znaki — tak słabe, że człowiek nie wyczułby ich wcale. Jej zmysł powonienia zwietrzył pierwszy tę zagadkę. Był to ciepły, suty zapach — zapach żeru. Przyzwyczajenie nakazywało biec natychmiast w tym kierunku. Lecz instynkt przemógł przyzwyczajenie. Przywarła do ziemi i na brzuchu czołgała się pod wiatr w kierunku zapachu. Sunęła bezszelestnie przez wrzosowisko, zbliżając się coraz bardziej i bardziej. Nagle zobaczyła na tropie to, oo wyczuła węchem. Z przeciwnej strony pełzła jak wąż łasica. W podniesionym pysku wlokła za sobą świeżo zabitego królika. Zdobycz była znacznie większa od łasicy, a mimo to mały, silny drapieżnik ciągnął ją z zadziwiającą szybkością. Teraz zmysły ostrzegły również łasicę. Uczyniła zwrot gotując się do ataku. Puściła królika i zwróciła się w stronę nieprzyjaciela. Wyszczerzyła ostre, białe kiełki, wydała przenikliwy pisk, który brzmiał jak wściekłe wyzwanie. Przypłaszczona do ziemi Lassie uważnie patrzyła na łasicę. Nigdy przedtem nie widziała podobnego zwierzęcia. Rasa owczarków nie ma tak wyrobionego instynktu jak na przykład jamniki, które szybciej od myśli człowieka rzucają się na każdego gryzonia. Lassie należała do rodzaju psów spokojnych, ale głód pchał ją teraz do czynu. Powoli zjeżyła się sierść na jej karku. Rozchyliła wargi i wyszczerzyła ostre kły. Uszy przywarły do głowy. Tylne łapy zebrała pod siebie. W chwili gdy Lassie rzuciła się na nią, łasica jakby wiedziała, kiedy ten moment nastąpi, odskoczyła ze skrzekiem w bok. Z błyskawiczną szybkością mknęła przez plątaninę wrzosów tak cicho i zwinnie, jakby płynęła. Lassie skręciła, aby spojrzeć za uciekającym drapieżnikiem, lecz coś innego przyciągnęło jej uwagę, zapach ciepłej krwi królika leżącego na tropie. Przez długą chwilę przyglądała się zdobyczy. Podeszła bliżej, zgięła przezornie kark, gotowa odskoczyć w każdej chwili. Bo choć nęcił ją zapach krwi, powstrzymywała ją ostra woń łasicy. Ostrożnie przysuwała się bliżej, aż nosem dotknęła zabitego królika. Nieufnie cofnęła się i obeszła zdobycz dookoła. Potem zbliżyła się znowu i pochwyciła zwierzę. Wyprostowała się i czekała. 68 Czekała^ jakby w tym dzikim, odludnym pustkowiu spodziewała się usłyszeć nagle głos swego pana: „Nie ruszaj tego, Lassie! Rzuć to!" Czekała daremnie: nie doszedł jej żaden głos. Stała niezdecydowana przez dobre pół minuty, ale potem wszelkie wahanie znikło. Lekkim kłusem pobiegła dalej, unosząc królika. Biegnąc rozglądała się w lewo i prawo. Znalazła, czego szukała: splątany gąszcz, który tworzył doskonałą kryjówkę. Wcisnęła się do środka i wtuliła tak, że była osłonięta z trzech stron. Przysiadła położywszy królika przed sobą. Powąchała go znowu. Zapach był przyjemny. To już był pokarm. W tej przygodzie Lassie wzbogaciła się o nowe doznanie: zapach królika. Instynkt dopowiedział jej resztę. W dalszej wędrówce, ilekroć jej wrażliwe powonienie odczuło bliskość zwierzyny, Lassie zamieniała się w myśliwego. Tropiła, goniła, chwytała i zjadała. Było to proste prawo natury. Nie zabijała dla sprawienia sobie przyjemności, jak to ludzie nieraz czynią. Zabijała z konieczności, aby żyć — oto wszystko. Taki pokarm wystarczał jedynie do podtrzymania życia, i na tym koniec. Nie było teraz bacznego oka, które by doglądało Lassie, które by sprawdzało jej wagę, badało jej dziąsła, pilnowało wyglądu jej sierści. Nie było nikogo, kto by powiedział: „Biedna Lassie, schudła o kilka funtów — trzeba ją lepiej odżywiać dodając do jej pożywienia nieco więcej wołowej wątroby!" ..Wygląda jakoś niewyraźnie — dobrze by było dawać jej każdego rana miskę mleka. Można wbić do niego surowe jajko, jeśli to jej będzie smakowało!" „Hm, nie podoba mi się kolor jej dziąseł. Sądzę, że dobrze jej zrobi łyżka tranu raz dziennie. To doprowadzi ją znowu do formy!" Teraz nie było nikogo, kto by opiekował się szlachetnym owczarkiem, przyzwyczajonym do miękkiego legowiska i wszelkich wygód w suchej psiarni. Lassie była teraz psem wychudłym, z zapadniętymi bokami, z brudną rozczochraną sierścią, z kołnierzem i ogonem pokrytym bodiakami. Lecz była zarazem psem, ktprego życie płynęło dotychczas pod troskliwą opieką i który nigdy nie chorował. Owe lata troskliwej opieki teraz wydały owoce, (59 ponieważ Lassie była silnej budowy, jej mięśnie były twarde i wytrzymywały codzienne milowe wędrówki. Była odważną, instynkt miała rozwinięty. Tak więc biegła dzień po dniu nieprzerwanie na południe przez górzystą Szkocję; przez wrzosy i paprocie, przez wzgórza i doliny, przez rzeki i lasy — wciąż naprzód, wciąż na południe. Rozdział 12 CO WIDZIAŁ PEWIEN MALARZ Z bliżała się pełnia lata. Leslie Freeth siedział leniwie rozparty na dziobie łodzi. Palił z zadowoleniem fajkę i śledził dym równo unoszący się w chłodnym powietrzu poranka i spokojnie płynący ku tyłowi łodzi, gdzie rybak McBane wiosłował rytmicznie. — Lepiej by było, gdybym siedział z tyłu, mr McBane — powiedział malarz. — Nie, tak ciągnie lepiej, już o tym wspominałem, mr Freeth. Jest to bardzo osobliwa łódź — odpowiedział rybak. Freeth palił spokojnie dalej, rezygnując z przekonywania przygłuchego Szkota. Jeżeli McBane uparł się, że to on ma siedzieć na dziobie... Wodząc oczami po wspaniałym krajobrazie Szkocji, Freeth czuł się szczęśliwy. Liczne jeziora — wspaniałe tereny łowów dla brytyjskich wędkarzy — znaczyły dla niego coś więcej. Są to okolice, których piękno, długo ukrywane przez Szkotów, przyciąga angielskich malarzy jak magnes. I Leslie Freeth był jednym z tych, których nie nudziła ustawiczna zmiana świateł i cieni przesuwających się nad szerokimi wodami i szkarłatnymi wzgórzami. Każdego lata powracał w te strony, aby malować i mieszkać znów u McBane'a, który co roku witał go pozornie szorstko i odstępował mu schludną, kamienną stodołę na pracownię malarską. Tak więc zadowolony z pięknego dnia siedział Freeth rozparty na dziobie aż do chwili, kiedy łódź przybiła do piaszczystego brzegu małej wysepki. Pomógł McBane'owi wydobyć z łodzi sztalugi, płótna i blaszane pudełka z farbami, potem ustawił rozpoczęty 70 obraz i składane krzesło. Przechylił głowę w jedną stronę i spoglądał na niedokończony pejzaż. — -Wrócę po pana w południe — powiedział McBane. — Dobrze, mr McBane. Popracuję jeszcze kilka godzin nad obrazem. Jak się panu podoba? McBane podszedł ciężkim krokiem i ustawił się w odpowiedniej odległości przed płótnem. Przymrużył oko i wykręcał głowę to w jedną, to w drugą stronę. Podczas długich wieczorów zimowych w małej gospodzie nad jeziorem McBane mógł w razie potrzeby godzinami rozprawiać o tym, że jego letnik, mr Freeth, był jednym z najlepszych pejzażystów Wielkiej Brytanii, przed którym wszyscy malarze szkoły holenderskiej i francuskiej winni bić czołem — oczywiście, gdyby jeszcze żyli. Lecz w obecności samego artysty McBane nigdy nie ośmielał się wypowiadać swojej z góry przesądzonej i nie podlegającej dyskusji opinii. — Hm, ponieważ mnie pan pyta, powiem, że wydaje mi się trochę nienaturalny, za jaskrawy. Jezioro jest nieco za burzliwe i mętne — no i takiego koloru nigdy nie widziałem, a pańskie chmury są wręcz niesamowite. Ale nie wątpię, że poza tym jest to wspaniały obraz. Leslie Freeth uśmiechnął się. Do krytyki McBane'a był przyzwyczajony. Niezależnie od tego cenił go bardzo, ponieważ twardy Szkot miał dobre oko i trzeźwo patrzył na swój piękny kraj. Tak więc Freeth skinął głową, a oczy jego przebiegały z płótna na krajobraz i z powrotem. Pomyślał przy tym, jaka niezwykła cisza panuje dokoła. Nigdzie śladu ruchu poza łagodnym pluskiem wody o dno łodzi przy brzegu. Siadu ruchu — wyjąwszy... Freeth przysłonił oczy. — Niech pan tam spojrzy, McBane... czy to rogacz? Szkot spojrzał w kierunku wyciągniętej ręki Freetha. Jego oczy szukały czegoś wzdłuż północnego brzegu. Ściągnął krzaczaste brwi, jakby chciał nimi osłonić szaroniebieskie oczy. — Czy to rogacz? — powtórzył pytanie artysta. McBane potrząsnął głową. Jego oczy, przywykłe patrzeć w dal, były bystrzejsze niż oczy Anglika. — Nie, to nie rogacz — powiedział stanowczo. — Więc co? — Pies — stwierdził stary krótko. 71 Przysłonił oczy ręką. Artysta uczynił to samo. — Tak jest. I ja teraz poznaję. Zadowolony, że rozpoznał psa, Freeth zamierzał powrócić do swego obrazu, lecz zainteresowanie starego człowieka, który nie ruszał się z miejsca i nadal patrzył, zwróciło uwagę artysty, więc ponownie spojrzał w tę stronę. — To collie, szkocki owczarek — powiedział McBane. — Co on tu robi?... — Prawdopodobnie to jakiś pies z sąsiedztwa, z któregoś folwarku. Szkot potrząsnął głową. Widział, jak owczarek podszedł do brzegu jeziora i wszedł kilka kroków do wody. Potem pies zawrócił, pobiegł dalej brzegiem i znowu wszedł do wody. Powtarzał to kilkakrotnie, jakby się spodziewał, że w innym miejscu znajdzie suche przejście. — Oho, mr Freeth! Wygląda na to, że pies zamierza przepłynąć jezioro. — Może chce się dostać na naszą wysepkę? — Nie. Zamierza przepłynąć. Jakby dla usunięcia wszelkich wątpliwości, usłyszeli żałosne skomlenie — kilka przeciągłych skowytów, jakie wydaje pies, gdy staje przed przeszkodą przekraczającą jego możliwości. — Tak, koniecznie chce przepłynąć — powtórzył Szkot. — Zobaczę, popłynę łódką w jego stronę i... Zszedł spiesznie na brzeg i zepchnął łódź na wodę. Zawieszone na dulkach wiosła szczęknęły głucho i dźwięk ten potoczył się po spokojnej tafli jeziora. W tej chwili malarz zobaczył, że pies nastawił uszy i wybiegł z wody. — Pies ucieka! — zawołał do McBane'a. Szkot podniósł oczy i wyprostował się. Obaj obserwowali znikającego w zaroślach owczarka. Przez chwilę widzieli go biegnącego równym krokiem wzdłuż jeziora na zachód. Pies biegł pewnie, jakby zaniechał poprzedniego zamiaru. — Puścił się w dalszą drogę — powiedział McBane. — Biedne psisko, będzie miało daleko dookoła. — Jak to, sądzicie, że pies zamierza obejść jezioro? Dlaczego? To przecież mile a mile... — Przebył już poprzednio setki mil, może więc przebyć i te. Artysta z pewnym niedowierzaniem spojrzał na starego człowieka. — Chce pan we mnie wmówić, że pies biegnie setki mil po to tylko, aby obejść jezioro? Dlaczego?... Freeth roześmiał się, lecz umilkł na głos McBanea. — Mr Freeth, owczarek rasy collie jest psem pochodzenia szkockiego. Posiada on dwie właściwości tego kraju — odwagę i upór. McBane wypowiedział te słowa z pewnym wyrzutem i Freeth wyczuł w nich naganę. Pragnął jednak dowiedzieć się czegoś więcej. — Mr McBane... — No? — Jak pan sądzi, dlaczego pies chce się przedostać na drugi brzeg? Z jakiego powodu? Szkot zamyślił się przez dłuższą chwilę, potem odpowiedział: — Któż to może wiedzieć? Prawdopodobnie ma jakiś wytknięty cel, do którego zmierza nie zastanawiając się i nie prosząc nikogo o pomoc. I... McBane zawrócił do łodzi i usiadł w niej. Potem dokończył przerwanego zdania: — ...jest to przykład dla nas wszystkich, abyśmy postępowali tak samo. Freeth uśmiechnął się do siebie. Stary dziwak miał zwyczaj z wszystkiego, co się działo w naturze, wysnuwać poważną naukę dla ludzi. Myśli malarza powróciły do obrazu, a jego oczy śledziły niknącą łódź, w której McBane płynął przez jezioro, pozostawiwszy go w samotności. Instynkt jest jak lot ptaka, jego wskazania wytyczają dalekie, proste linie. Toteż Lassie w poszukiwaniu drogi do domu biegła niemal jak pszczoła w prostej linii powietrznej do miasteczka Greenall Bri-dge, leżącego daleko na południu. Czasami zawracała lub zbaczała z drogi, gdy miasta lub góry nie do przebycia stawały jej na przeszkodzie, zawsze jednak idąc za głosem instynktu powracała do wyczuwanego kierunku — na południe. Tak wędrując zeszła wreszcie z górzystego kraju na niziny, przemierzając dzień po dniu 73 szmat drogi nie kończącej się i Uciążliwej. Kierunek jej był stale prosty. Lecz Lassie nie mogła przewidzieć, jaki kraj leżał przed nią. Nie mogła wiedzieć, że instynkt, prowadzący w prostej linii do domu, zapędzi ją w ślepy zaułek wielkich jezior szkockich. Można spojrzeć na mapę i przekonać się, co to za przeszkody: są to wielkie, podłużne połacie wód, ciągnące się prawie symetrycznie na wschód i zachód, jakby przerzynały kraj na dwie części. A choć na mapie wyglądają one jak cienkie palce, w rzeczywistości wcale nie są tak wąskie. Są to szerokie, ogromne rozlewiska, których żadne zwierzę przepłynąć nie może. Często nie widać nawet przeciwległego brzegu albo w najlepszym razie rysuje się on jak cienka, nisko leżąca smuga bladego błękitu. Jeziora te stanowczo są groźną przeszkodą. Człowiek może przeprawić się na drugi brzeg łodzią lub promem, ale zwierzę nie. Mimo to, znalazłszy się nad brzegiem wielkiego jeziora, Lassie nie porzuciła swego zamiaru. Instynkt nakazywał jej biec w kierunku południowym. Ponieważ jednak droga ta była zamknięta, musiała szukać innego wyjścia. Tak więc rozpoczęła swoją długą wędrówkę dokoła jeziora. Dzień po dniu biegła na zachód, przedzierając się przez gęstwiny, omijając przysiółki i wsie, lecz zawsze potem powracając nad brzeg jeziora i kierując się na zachód. Czasami wydawało się, że przeszkoda została okrążona i droga jest wolna. Wówczas na krótkiej przestrzeni biegła Lassie niezachwianie na południe. Lecz był to pagórkowaty przylądek wrzynający się w wodę. Wówczas Lassie biegła w stronę cypla, wysuniętego najdalej na południe, brodziła po wodzie badając okolicę, podnosiła głowę w kierunku południowym i wydawała krótkie, pytające skomlenie. Potem zawsze musiała zawracać na północ, biec brzegiem i znowu przedzierać się na zachód w poszukiwaniu dalszej drogi okrążającej jezioro. Dziesiątki zatok, dziesiątki przylądków i tyleż rozczarowań! Upłynął tydzień od dnia, w którym malarz Freeth i McBane widzieli psa, a Lassie ciągle jeszcze przedzierała się na zachód. Wielkie, podłużne jezioro rozciągało się przed nią jako przeszkoda, której pies nie mógł zrozumieć. T4 Rozdział 13 GDY PIES JEST CHORY Lassie wysunęła się z gąszczu i podeszła do brzegu. Szła teraz znacznie wolniej, ponieważ poduszeczki łap miała poobijane i obolałe, a na domiar złego przekłuła sobie cierniem delikatną błonkę między palcami prawej łapy. Już nie podnosiła tak wysoko głowy i jej chód stał się niepewny. Chwilami zdawać się mogło, że zapomniała, w jakim celu odbywa swą nieskończenie długą podróż. Lecz ten stan obojętności nie trwał nigdy zbyt długo i chód jej stawał się znowu równy, a nawet przyśpieszała go stąpając tak, aby obolała łapa dźwigała mniej ciężaru. Pełna nadziei odwróciła głowę, ponieważ po lewej stronie nareszcie nie było ogromnej, nieprzebytej masy wód. Jezioro zwęziło się do szerokości rzeki. Lecz była to rzeka wzburzona, wartko płynąca, pełna wirów, rwąca po skalistym łożysku. Lassie podeszła do brzegu i spojrzała znowu na zachód. Tam, niżej, w niewielkiej odległości widać było jakieś osiedle. Z mostu chłopcy łowili ryby, hałasowali przy tym, napełniając krzykiem powietrze. Lassie wciąż jeszcze odnosiła się podejrzliwie do ludzkich istot. Przez dłuższy czas przyglądała się chłopcom. Potem spojrzała ponownie na białą, pieniącą się wodę. Łoskot nurtu huczał nieprzyjemnie w jej uszach. A mimo to wahała się tylko krótką chwilę. Odważnym skokiem wyrzuciła swe ciało daleko w wodę. Prąd porwał Lassie, jak wiatr porywa kawałek papieru wyrzucony z pędzącego pociągu, i znosił ją w dół rzeki. Na chwilę wynurzyła się z wody. Siła prądu przewaliła ją, lecz Lassie wypłynęła znów na powierzchnię kierując się do odległego brzegu. Wyciągnąwszy głowę pracowała zawzięcie łapami wyrzucając je przed siebie. Raz po raz prąd przewalał ją z przemożną siłą, a gwałtowne wiry niejednokrotnie wciągały pod wodę. Lecz doskonały psi zmysł orientacyjny nie zawiódł jej ani na chwilę i ilekroć wynurzała się na powierzchnię, borykała się dalej, płynąc we właściwym kierunku. Człowiek uganiający się za piłką nożną po boisku może niekiedy kopnąć ją w niewłaściwą stronę, lecz u zwierzęcia 75 zmysł kierunku rzadko kiedy zawodzi. Tak przedzierała się Lassie na południowy brzeg. Mimo to rzeka zniosła ją w pobliże wioski. Chłopcy na moście obserwowali walkę psa z prądem i wirami. To było widowisko w sam raz dla nich. Krzyczeli i szczuli go. Z bezmyślnym okrucieństwem, które nieraz cechuje rozbrykaną młodzież, zbierali na drodze kamienie i ciskali nimi w psa. A gdy prąd przeniósł go pod mostem, przebiegli na drugą stronę i w dalszym ciągu bezmyślnie rzucali kamieniami. Lassie ciągle jeszcze walczyła z nurtem. Wreszcie znalazła się blisko drugiego brzegu. Poniżej był próg wodospadu. Jej utrudzone nogi pracowały szybciej, ale sił już nie starczyło na ten wyczyn. Pochwycił ją wir i poczuła, że wciąga ją szumiąca kipiel. Silny prąd zepchnął ją na skałę i w tej chwili doznała bolesnego ukłucia, które jak ogień przeszyło jej bok. Bystrzyna porwała ją w dół i Lassie zniknęła pod wodą. Chłopcy, patrzący z mostu na to widowisko, wydali okrzyk dzikiej radości — okrzyk taki mogła wydać armia etruska na chwilę przed ciszą, jaka zapanowała, kiedy Horacjusz skoczył do Tybru. Następnie zastygli w bezruchu. Stali patrząc w kotłującą się wodę. Nareszcie, kiedy się zdawało, że upłynęło bardzo dużo czasu, krzyknęli ponownie. Tam, na zakręcie rzeki, znowu wynurzyła się głowa Lassie; pies ciągle jeszcze pracował nogami. Rzeka w tym miejscu była spokojniejsza i Lassie mogła oprzeć się prądowi. Borykając się, płynąc i dobywając ostatka sił dotarła do braegu. Łapami wyczuła dno. Jej suta sierść, nasiąkła wodą, zdawała się być zbyt wielkim ciężarem, gdyż Lassie zatoczyła się na moment, a jej znużone mięśnie nie mogły utrzymać ciała. Zaczęła się gramolić na brzeg. Lecz teraz po raz pierwszy uświadomiła sobie nowe niebezpieczeństwo. Gromada łobuzów krzycząc na cale gardło pędziła brzegiem rzeki w jej stronę. Lassio zebrała resztki sił. Wdarła się na wał. Nie zatrzymała się nawet, aby wytrząsnąć wodę z sierści. Nie zważała na dawny ból w przedniej łapie ani na nowy, który palił ją ogniem w boku. Pochłaniało ją tylko jedno pragnienie. Nareszcie przebyła jezioro. Po uciążliwych dniach, gdy zmysł kierunku nie mógł jej prowadzić, natrafiła wreszcie na wolną drogę — drogę na południe. Wodna przeszkoda leżała już za nią. 76 \ Ociężałym cwałem biegła naprzód. Wrzaski gromady chłopców zamierały w oddali. Teraz gdy przezwyciężyła wielką przeszkodę jeziora, Lassie puściła się swobodnie w upragnionym kierunku. Wkrótce oddaliła się od miasteczka i daleko za sobą pozostawiła krzyczących chłopców. Zwolniła biegu przechodząc z wytężonego cwału w umiarkowany kłus, którym poprzednio przemierzała możliwie największe przestrzenie z jak najmniejszym wysiłkiem. Ból w boku i w przedniej łapie nie ostudził jej zapału. Przystosowała swój bieg, jak mogła najlepiej, aby oszczędzać obolałe miejsca. Wkrótce zostawiła za sobą gościniec i biegła przez łąki i płaskie pola. Jeszcze o zachodzie słońca biegła wciąż naprzód, jak gdyby teraz, kiedy znów mogła iść w kierunku południowym, po tylu dniach marszu na zachód, nie mogła się tym dość nacieszyć. Noc już dawno zapadła, kiedy Lassie ułożyła się do snu pod rozłożystym krzakiem jałowca rosnącym na skraju miedzy. Przywarła ściśle do ziemi. Przyjemny chłód pod krzakiem, gdzie za dnia słońce nie dochodziło, uśmierzał piekący ból w boku. Zaczęła starannie wylizywać przednią łapę, usiłując językiem wydostać cierń tkwiący w błonce między poduszeczkami. Cierpliwie lizała blisko godzinę, lecz cierń nie dał się usunąć. Z westchnieniem podobnym do westchnienia zmęczonego człowieka wcisnęła nos między wyciągnięte łapy i zamknęła oczy. Przebudziła się jeszcze przed świtem. Ziewnęła i próbowała wstać. Podniosła się na przednich łapach, lecz tylne nie poruszyły się. Przez krótką chwilę siedziała zaskoczona tym nowym, przykrym odkryciem. Następnie wysiliła się ponownie, napinając mięśnie przednich łap. Na chwilę udało się jej stanąć prosto. Postąpiła jeden krok naprzód, podskakując przy tym na zdrowej tylnej łapie. Druga była bezwładna. W ciągu nocy zesztywniało potłuczone miejsce w boku. W czasie ostatniego silnego uderzenia o skałę w rwącej rzece złamała sobie żebro, boleśnie obiła mięśnie i stawy tylnej łapy. Teraz ze-sztywniały one tak, że były prawie nieruchome. Kulejąc Lassie zawróciła do legowiska pod jałowcem. Ciężko osunęła się na ziemię. Zwinęła się w kłębek i leżała spokojnie, patrząc przez poskręcane badyle na pole, gdzie budził się pierwszy 77 brzask poranka. W takim stanie nie mogła ruszyć w dalszą drogę. Instynktownie wyczuła, że musi pozostać na miejscu. Gdy człowiek jest chory, często okazuje swoje cierpienia, tak że wzbudza w innych litość i współczucie. Zwierzę żyjące na wolności postępuje wręcz przeciwnie. Nikogo nie prosząc o współczucie uważa swoją chorobę za coś, czego należy się wstydzić, zaszywa się więc w niedostępnej kryjówce i tam w samotności oczekuje wyniku choroby — wyzdrowienia lub śmierci. Ta właśnie siła trzymała Lassie w legowisku pod jałowcem. Często dręczyło ją pragnienie, by wyruszyć w dalszą drogę, lecz prawo natury, nakazujące pozostać w ukryciu na czas niemocy, przemogło. Przez szereg następnych dni leżała zwinięta pod krzakami. Znieruchomiałe jej oczy błyszczały. Świat dokoła niej toczył się swoją koleją. Dnie i noce następowały po sobie, ptaki świergotały. Kiedyś, opodal jej kryjówki przeszli wieśniacy wracający z pola. Czasami wiatr przynosił wyraźną, ciepłą woń bliskiego królika. Innym razem łasica, myszkująca po polu, przedarła się przez gąszcz jałowca i podeszła do legowiska. Bystre jej ślepia zobaczyły zwiniętą w kłębek sierść. Nozdrza jej zadrgały. Na chwilę stanęła bez ruchu; potem zawróciła spokojnie i poszła swoją drogą, jakby wiedziała, że chore zwierzę nie zechce jej ścigać. Wszystko to działo się w najbliższym sąsiedztwie, lecz Lassie nawet nie drgnęła. Trawiła ją gorączka. Przez sześć dni leżała prawie bez ruchu. Wreszcie pod wieczór siódmego dnia, gdy słońce chyliło się ku zachodowi, Lassie poruszyła się i uniosła nieco głowę. Osłabiona, powoli zaczęła lizać przednią łapę. Natura dokonała swego. Cierń znalazł ujście z jątrzącej się rany. Lassie stopniowo usunęła go, po czym starannie znów wylizała ranę. Rozejrzała się dokoła. Z trudem stanęła. Obolała tylna łapa zwisła bezwładnie, nie dotykając ziemi. Powoli Lassie wydostała się z kryjówki. Utykając zeszła po łagodnym zboczu, wietrząc w pobliżu wodę. Znalazła nikły strumyk, pochyliła się nad nim i zaczęła chłeptać. Pierwszy raz od tygodnia gasiła pragnienie. Chłeptała wodę długo i chciwie. Potem położyła się nad strumykiem, trzymając wysoko głowę. Wietrzyła przez chwilę, wreszcie szczeknęła krótko, lecz ostro, jakby protestując przeciwko 78 czemuś. Znowu wstała, zwróciła się ku południowi, ale zaraz spojrzała wstecz na gąszcz jałowca. Na koniec, utykając, weszła z powrotem na pagórek. Odrętwienie częściowo ustąpiło i Lassie starała się chodzić możliwie swobodnie na trzech łapach. Wróciwszy do jałowcowego gąszczu wpełzła do swego schroniska, czekając cierpliwie nadejścia nocy. Przez dalsze dwa dni pozostała jeszcze w kryjówce, odbywając jedynie krótkie wycieczki do strumyka dla ugaszenia pragnienia. Innego pożywienia nie miała, nie czuła też potrzeby zaspokojenia głodu. i Dziewiątego dnia od przepłynięcia rwącej rzeki Lassie opuściła kryjówkę i zeszła do wodopoju. Zdawałoby się, że może już chodzić normalnie na czterech łapach, lecz okaleczona tylna łapa nie mogła udźwignąć jej ciężaru — poruszała się bezwładnie, naśladując jedynie swoje normalne ruchy. Lassie chłeptała z zadowoleniem czystą wodę. Jak za pierwszym razem podniosła głowę i patrzyła w stronę południa. Coś ją zaniepokoiło. Był to zmysł czasu. Podczas choroby zmysł ten nie objawiał się zupełnie, lecz teraz zbudził się ponownie. Nadszedł czas — czas pójścia — czas pójścia do... Na koniec Lassie ocknęła się. Był to właśnie czas, w którym oczekiwała chłopca przed szkołą. Lecz szkoła była tam — w tym kierunku. Tam więc prowadziła droga, którą pójść należało. Raz jeszcze odwróciła się i spojrzała na pole i gąszcz jałowca przy miedzy. Chwila wahania była krótka. Stanowczym ruchem odwróciła się i przeszła przez strumyk. Idąc z wolna, skierowała się wprost na południe. Lassie była znowu na właściwej drodze. Teraz nie był to już wspaniały okaz owczarka biegnącego odważnie naprzód. Był to utrudzony podróżą, osłabiony po wielodniowym głodowaniu i cierpiący rozbitek, do niedawna jeszcze trawiony gorączką. Zamiast biec śmiało jak dawniej, wlókł się teraz z wysiłkiem. Nie trwało to zresztą długo. Krótko po zachodzie słońca Lassie zatrzymała się przed niewielkim, zacisznym, częściowo zamaskowanym wykopem. Była to kryjówka myśliwych, w której chowali się, kiedy nad nimi przelaty- 79 wały cietrzewie; lecz Lassie o tym nie wiedziała. Dla niej był to jedynie ciepły i bezpieczny schron. Nie wiedziała również, że przebyła tylko trzy mile od ostatniego legowiska w gąszczu jałowców. Żadne zwierzę nie posiada wyczucia, czy przebyło drogę długą, czy krótką. Lassie odczuwała jedynie zadowolenie. Przebyła część drogi w kierunku upragnionym przez nią bardziej niż cokolwiek innego w życiu. Odetchnęła z ulgą. Nastawiła uszy i czubek jej nosa drgnął. Doszedł ją wyraźnie zapach królika. Jedzenie! Lassie z całą gwałtownością zapragnęła pokarmu. Poczuła nagle tak silny głód, że ślina pociekła jej z pyska. Przezornie wychyliła się zza węgła wykopu. Wnet zaspokoi głód, siły jej powrócą i będzie mogła puścić się w dalszą drogę. Ostrożnie posuwała się naprzód. Jeśli będzie zbyt powolna w zdobywaniu pokarmu, musi zginąć, bo z głodu będzie coraz słabsza. Jeśli teraz okaże się dość mocne i szybka, aby zdobyć łup, siły jej powrócą prędko. Jak duch sunęła naprzód w stronę zdobyczy. Rozdział 14 NA CZATACH Owaj ludzie siedzieli skuleni w prymitywnej chacie z kamienia. Światło księżyca, przedostając się przez otwór w ścianie zastępujący okno, słabo ich oświetlało. Obaj byli odziani podobnie w szorstki samodział, z tą tylko różnicą, że młodszy miał na głowie podniszczoną czapkę, a starszy — wełniany beret. Przez długi czas nic nie było słychać oprócz ich oddechów. Po pewnym czasie młodszy się poruszył. W tej chwili starszy podniósł rękę, aby go uspokoić. — Ciszej! — zawołał. I znowu zastygli w bezruchu. — Słyszałeś co, Andrew? — zapytał młodszy szeptem. - Słyszałem... 80 Podnieśli się bez słowa i wyjrzeli przez prostokątny otwór w ścianie. Poniżej rozciągał się zalany księżycową poświatą krajobraz i łąki podobne do trawników pięknie utrzymanego parku, w błękitnej, delikatnej mgle. Przez dłuższą chwilę bacznie śledzili całą okolicę, wytężając wzrok i słuch. — Chyba się przesłyszałeś, Andrew, bo ja nic nie słyszę. Starszy skinął głową tak energicznie, że pompon na jego berecie podskoczył w tył i w przód. — Zdawało mi się, że coś słyszałem. Młodszy pastuch, nadsłuchując nadal bacznie, wyjął machinalnie fajkę z kieszeni. Starszy spojrzał na niego niezadowolony. — Jack, nie paliłbyś teraz. Poczują dym od razu. — Tak, masz słuszność. Ale stęskniłem się za fajką. Zwęszyłyby nas, co? Jack skinął przy tym głową w stronę zagrody leżącej na niżej położonej łące. Tam w blasku księżyca stała nieruchomo i cicho wielka trzoda owiec. Skupiły się tak blisko siebie, że grzbiety ich tworzyły jedną zbitą masę, podobną do szarej powierzchni jeziora. — Zapewne usłyszałyby znacznie wcześniej od nas — mówił dalej Jack, a potem wskazawszy głową przez ramię dodał: — Mój Donnie także. Usłyszawszy swe imię jeden z dwóch psów leżących w chatce wyczekująco podniósł łeb. Drugi sapnął przeciągle i spojrzał uważnie na swego pana, chcąc się upewnić, czy długie, nocne czuwanie jeszcze się nie skończyło. — Nie widzę konieczności trzymania psów w chacie, Andrew. Raczej należałoby je zostawić na dworze przy owcach. — Co to, to nie, Jack. Gdy psy są na dworze, żadna bestia się nie zbliży. Te diabły są tak ostrożne, mój chłopcze, że to przechodzi wszelkie pojęcie. — A niech tam będą ostrożne — żachnął się młodszy. Czatowaliśmy sześć nocy z rzędu i ani jeden się nie pokazał. A gdy siódmej nocy poszliśmy spać do domu, ledwie zdążyliśmy oczy zamknąć, już te diabły przyszły mordować. Siedmioro jagniąt i dwie owce! Siedmioro jagniąt! Co ty na to? Dlaczego te bestie nie przychodzą akurat wtedy, kiedy na nie czekamy? Starszy pastuch zignorował ostatnie pytanie. 8 Lassie wróć 81 — Bogu powinieneś dziękować, Jack, że tylko tyle. Pamiętasz, Archie Forsythe stracił ostatniej niedzieli szesnaście owiec, a poprzedniej nocy McKenzie — trzynaście. — Ohydne bestie! Niedziela czy nie, to wszystko jedno dla tych diabłów. Ach, te kudłate, czarne, piekielne potwory! Niech tylko złapię choć jednego z nich... Młodszy nie dopowiedział reszty. — A co byś ty z nim zrobił, Andrew? — Ach! Jack, to jest jedna z tych rzeczy, której nie możemy zrozumieć. W dzień udaje taki kundel prawdziwego dżentelmena, a gdy tylko zapadnie noc, staje się tym, czym jest w rzeczywistości — wcieleniem diabła. — Tak, Andrew. Ty wiesz dobrze i niebo nade mną wie także, ile serca mam dla psów. Co do mej bestyjki, Donnie, nie odmówiłbym jej niczego i zawsze najtroskliwiej się nią opiekuję. Ale dusiciele owiec to diabelskie nasienie — to nie są psy. Czy wiesz, Andrew, co sobie nieraz myślę? — Co, Jack? — Pewnie będziesz się ze mnie śmiał, ale ja myślę nieraz, że dusiciele owiec to nie psy, tylko duchy morderców, których powieszono. Po śmierci wracają na świat wcieleni w zwierzęta. Młody pastuch wypowiedział te słowa z taką wiarą i powagą, że lęk obleciał ich obu. Po chwili jednak starszy się otrząsnął. — Nie, Jack, ty bajesz, to są prawdziwe psy. Niech no jeden wpadnie nam w ręce, to wykończymy go bezlitośnie. — Och, już ja nie będę mieć litości. Gdy go tylko zobaczę, wpakuję mu kulę w łeb i... — Pst! Obaj znieruchomieli, gdy starszy dał ostrzegawczy znak. — Tam... — Gdzie? — Dał właśnie nura za wzniesienie. Jack, bierz sztucer, człowieku, szybko! Młodszy pochwycił broń opartą o ścianę i obaj zastygli w oczekiwaniu. Cisza przedłużała się. — Widziałeś chyba ducha, Andrew — powiedział młodszy po chwili. — Ja nic nie widzę. Dopóki tu siedzimy, nikt do zagrody 82 nie przyjdzie. Te szatany wiedzą, że na nich czatujemy, wiedzą dobrze! — Cicho, Jack! Uspokój się wreszcie! Młodszy usłuchał. Lecz długie minuty wlokły się bez końca. Nareszcie znudzony milczeniem odezwał się ponownie: — Andrew... — Co takiego? — Wiesz, pomyślałem w tej chwili o śmiesznej rzeczy: z jednej strony pies jest naszym najwierniejszym przyjacielem, a równocześnie ma być naszym największym wrogiem... — Tak jest, Jack. Psy chętnie nam pomagają, lecz mogą również szkodzić, gdy stają się złośliwe. Każdy pies może zamienić się w bestię, nie zapomnij o tym, Jack. Nawet twoja bestyjka, którą wciąż tresujesz. Raz skosztowawszy owczej krwi stają się dusicielami. — Ale nie mój Donnie! — I mój Vic także nie. Lecz to jest prawda: jeżeli pies raz zagryzie owcę, już po nim, będzie dalej zabijać nie dla żeru, lecz dla przyjemności mordowania. — Mój Donnie nigdy tego nie zrobi. — Nie możesz tego wiedzieć, Jack. Są na przykład psy żyjące w najlepszej zgodzie z własną trzodą. A mimo to, gdy nadchodzi noc, oddalają się od swego stada i przyłączają się do innych psów tego rodzaju, jakby były w zmowie. Wówczas niczym wilki rzucają się na cudze owce, gryzą, szarpią, mordują i czynią wśród nich straszne spustoszenia. Zanim nadejdzie pomoc, znikają. Potem rozdzielają się i cichaczem każdy biegnie do swego domu. A następnego dnia strzec będą swojej własnej trzody z taką gorliwością, jakby nigdy nic nie zaszło. — Ach, ale mój Donnie nigdy tego nie zrobi. Gdybym wiedział, że mógłby... Jack zamilkł na chwilę, potem odezwał się znowu: — Przykre to bardzo, że właśnie my, którzy tak lubimy psy, musimy je zabijać. — Tak, ale żadnego nie ustrzelimy, gdy będziemy całą noc gadać. Wtedy te juchy nigdy nie przyjdą. Rozmowa się urwała i znowu zaległa cisza. Plama księżycowego światła przesuwała się po podłodze prymitywnej chaty. 83 Po dłuższej chwili odezwał się wreszcie Andrew, a głos jego drżał ze Wz,rus^enia: — Tam../ nadchodzą... Młodszy poderwał się kładąc sztucer na parapecie. Z zapartym tchem wpatrywali się przez otwór z lewej strony. — Tam, tam! Jack śledził horyzont ponad lufą. Coś poruszało się przy kamiennym nasypie. Potem zobaczył nad muszką psa. Nie robił on wrażenia,: że skrada się do owiec. Przeszedł przez nasyp i swobodnym truchtem biegł dalej. Była to Lassie. Tydzień już minął od chwili, gdy porzuciła legowisko pod krzakiem jałowca, lecz wciąż jeszcze utykała. Teraz biegła przez pole w jasnym świetle księżyca nie zbaczając z drogi, jakby podążała do wytkniętego celu. W kamiennej chatce starszy człowiek, który stał dotąd wstrzymując oddech, prychnął głośno. — Wal do niego, Jack! — zawołał ochrypłym głosem. Młodszy kurczowo ściskał broń, lecz nie strzelał. — Ą gdzie reszta? — Co za różnica? Nie zwlekaj! Strzelaj wreszcie! — To owczarek, czy poznajesz, co to za jeden? — Nie, to włóczęga, jeden z tych zdziczałych włóczęgów. Wal wreszcie do niego, chłopcze. Tylko nie spudłuj. Jack odwrócił głowę. — Trzymałem w garści podobną broń na wojnie, Andrew. Nie chybiałem nigdy, tym bardziej i teraz nie chybię, skoro sam płacę za amunicję. — Więc pal do niego, Jack! Młodszy przycisnął kolbę do ramienia. Wstrzymał oddech i dokładnie wycelował. Na muszce zobaczył drobną postać biegnącego truchtem owczarka. Muszka posuwała się równo z biegnącym psem. Jack położył palec na cynglu. Lekko nacisnął do pierwszego oporu. — Spiesz się, Jack, strzelaj! Jack podniósł gtewe; i opuścił broń. - Nie mogę strzelać, Andrew. 84 — Strzelaj, człowieku, strzelaj! — Nie, nie mogę. Andrew. On nie wygląda na jednego z tych diabłów. Patrz, na nic nie zwraca. uwagi. Zaczekajmy, czy się nie zbliży do owiec. Wygląda raczej na to, że w ogóle nic go nie obchodzą. Patrz. — Ależ to włóczęga! Mamy prawo go zastrzelić. — Zobaczymy, czy podejdzie do owiec. Jeżeli tak... — Ach, ty durniu! Strzelajże! Głos starszego podniósł się ze zniecierpliwienia. Okrzyk jego rozległ się w cichej nocy i dotarł do Lassie. Przystanęła i zwróciła głowę w ich stronę. Skupiła całą uwagę — głos człowieka, jego zapach, ruch w otworze kamiennej chatki. Tam jest człowiek — człowiek, który więził ją na łańcuchu, człowiek, którego musi się wystrzegać. Lassie zawróciła i susami rzuciła się w bok. — Poszedł! Zwęszył nas! Strzelaj do niego! Nagła ucieczka Lassie niemal przekonała młodszego pastucha,. że się pomylił w ocenie psa, ponieważ zachowanie jego wskazywało wyraźnie, że należy do dusicieli. Szybko podniósł sztucer, wycelował i wypalił. Gdy nagły huk rozdarł ciszę nocy, Lassie uskoczyła w bok. Z przeraźliwym świstem kula przeleciała blisko jej lewej łopatki, odskoczyła więc raptownie w prawo. Gnała przez pola. Rozległ się drugi strzał i Lassie poczuła piekące ukłucie w boku. — Ha! Trafiłem go! — Nie trafiłeś. Patrz, ucieka! Ludzkie głosy wewnątrz chatki zmieszały się z ujadaniem psów, powstał wściekły zgiełk. — Wypuść psy! Andrew skoczył do drzwi i otworzył je. Psy, a za nimi obaj strzelcy wybiegli za uciekającą Lassie. — Bierz go! Bierz go! — szczuł Andrew. Psy puściły się w pogoń szczekając zajadle. Wydłużone, jakby rozciągnięte w biegu, w szalonym pędzie gnały z pagórka. Za nimi biegli ludzie, lecz wkrótce pozostali daleko w tyle. Nagle psy zboczyły i głośniej zaszczekały: wpadły na ślad i zwęszyły ciepłą woń świeżej krwi. 86 I Na przedzie pędziła Lassie. Dwukrotnie zatrzymywała się, aby polizać miejsce, gdzie kula drasnęła mięśnie tylnej łapy. Słyszała za sobą nadbiegające psy, lecz nie przyśpieszała kroku. Nie bała się ich wcale. Natomiast ludzi pragnęła zostawić w tyle. Zmysły mówiły jej, że nie są blisko. Teraz bała się człowieka bardziej niż kiedykolwiek. Jego ręce umiały nie tylko nakładać obrożę i więzić psa na łańcuchu, lecz i wywoływać przerażający huk, który raził uszy i smagał jak długi, niewidzialny bicz, sprawiający nieznośny ból, taki, jaki w tej chwili szarpał Lassie. Doprawdy, człowiek był groźnym niebezpieczeństwem. Biegła wciąż dalej i dalej, czując, że uda się jej wkrótce zostawić ludzi daleko poza sobą. Lecz ścigające psy były wypoczęte. Nie odbyły dalekiej wędrówki, nie były zgłodniałe, nie przemierzyły setek żmudnych mil. Wkrótce ją dopędziły. Ujadały coraz głośniej i mimo najszybszego biegu, na jaki Lassie mogła się zdobyć, były tuż przy niej. Jeden z nich zaatakował ją z boku, szarpiąc kłami i popychając piersią, aby ją powalić na ziemię. Lecz Lassie miała jedną przewagę nad swoimi przeciwnikami. Mogła być wyczerpana i zgłodniała, lecz nie była tchórzem. Błyskawicznie zawróciła i stanęła bez trwogi do walki. Jej sierść zje-żyła się, wargi obnażyły ostre kły. Postawa ta powstrzymała oba psy, bo chociaż były znacznie gorszego pochodzenia, miały w sobie również krew owczarków. Zrozumiały ostrzeżenie. Ich przeciwnik nie był zwykłym kundlem, za którym można było uganiać jak za królikiem. A Lassie jakby zignorowała tę drobną zaczepkę; słuchała już wołania wielkiej wewnętrznej siły: ma iść dalej swoją drogą, na południe, ciągle na południe. Lecz napastnicy wzięli ten odruch za oznakę strachu i oba psy zaatakowały ją równocześnie. Zwyczajem owczarków rzuciły się na nią szarpiąc ją w biegu, ponieważ psy te nie zatrzymują przeciwnika. Ich sposób walki jest odmienny od sposobu buldogów; odmienny też od sposobu foksterierów, które zwinnie unikają ciosów, doskakują, szarpią i potrząsają ofiarą. Owczarki starają się raczej pędzić za nią, zadając jej w biegu długie, głębokie rany, które w końcu wyczerpują całkowicie przeciwnika. Lassie również stosowała ten sposób walki, dlatego instynktownie wiedziała, jak ma postąpić. Gdyby kołowała atakując jednego przeciwnika, drugi dopadłby jej z przeciwnej strony i ukąsił. Zawróciła więc i oczekiwała najbliższego. Z podniesioną głową stanęła w świetle księżyca gotowa do walki. Najbliższy z napastników zaatakował ją z tyłu. Lassie odskoczyła zręcznie w bok i biegła dalej swoją drogą. Teraz natarł na nią drugi, Lassie odwróciła się ponownie — niestety, o sekundę za późno. Atakujący wpadł na nią z taką siłą, że aż się zatoczyła i na wpół przysiadła. Zanim zerwała się na nogi, rzucił się na nią drugi. Cała trójka zwarła się w jedno warczące kłębowisko. Wreszcie Lassie wyrwała się z tej gmatwaniny. Potem wszystko rozpoczęło się od nowa — jeden pies atakował, a gdy Lassie odwracała się, by się z nim zmierzyć, dopadał jej drugi. Walka była długa i jeszcze trwała, gdy nadbiegli zziajani pasterze. Przystanęli i śledzili jej przebieg. — Teraz nie strzelaj, Jack! — zawołał dysząc Andrew. — Mógłbyś postrzelić mojego Vica. Jack skinął głową i zawiesił broń na ramieniu. Z wyciągniętą szyją, z bliska obserwował walkę, którą jeden pies, zmordowany długą drogą, podjął przeciw dwom przeciwnikom — krzepkim, brutalnym i ciężkim, wyćwiczonym przy tym wieloletnią pracą. Był przekonany, że te dwa muszą zwyciężyć. Lecz Lassie posiadała coś, czego nie miały tamte. W jej żyłach . płynęła szlachetna krew. Była psem najczystszej rasy; za nią stały całe pokolenia najwspanialszych i najlepszych okazów. I ta właśnie krew, płynąca w żyłach Lassie, zadecydowała o jej zwycięstwie. Gdy jeden z psów ją zaatakował, stawiła mu czoło. Nie bacząc na drugiego, atakującego z boku, powaliła pierwszego na ziemię: W jednej chwili leżał zwyciężony. Teraz Lassie postąpiła bardzo dziwnie. Choć łatwo jej było odnieść całkowite zwycięstwo rzucając się powalonemu do gardła, postawiła na nim przednią łapę, przyciskając go do ziemi, jak to czyni zapaśnik. Jak długo się nie poruszy, nic mu nie grozi. Potem, gdy zwyciężony leżał spokojnie i nie protestował, Lassie zwróciła się ku drugiemu psu. Podniosła łeb i wyszczerzyła błyszczące kły, a z piersi jej wydobyło się głuche, powolne warczenie, jakby wyzwanie. 86 87 Drugi pies spojrzał na Lassie, a potem również położył się na ziemi i najspokojniej zaczął wylizywać ranę na łapie. To oznaczało zawieszenie broni. W tej pozycji pozostały psy przez pewną chwilę — jeden leżał przyciśnięty łapą Lassie, a drugi lizał swoją ranę z takim spokojem, jakby chciał powiedzieć: ,,Z,całą tą awanturą nie mam nic wspólnego!" Scena ta trwała krótko. Szał walki ostygł i w Lassie. Zamarło głuche warczenie w jej piersi, przypomniała sobie, co było jej obowiązkiem. Odwróciła się spokojnie i pobiegła dalej. Teraz dopiero starszy pastuch ochłonąwszy poderwał się i krzyknął: — Jack! Strzelaj do niej! Lecz młodszy nawet nie drgnął,. W wyobraźni swej widział walczących ludzi, nie psy. Przypomniał sobie pewien dzień. I gdy tak stał w zamyśleniu, zmęczony owczarek zniknął za pagórkiem. —> Szkoda, Jack! Dlaczego nie strzelałeś? — Bo nie mogłem, Andrew. — Dlaczego nie mogłeś? — Myślałem o marcu... o marcu 1918 roku, gdy tamci szturmowali, a nasz pułk stał. Wówczas było podobnie, jak tu z tym collie. On walczył tak samo jak Black Watch, Andrew. To było w marcu, dawno temu... w 1918 roku... — Czyś ty zgłupiał, Jack? -— Nie, Andrew. — Młodszy pastuch ściągnął brwi. — Marzec 1918 — zadrwił starszy. — Ach, tak czy owak, to był wspaniały pies, szkoda go, Andrew. I... i poszedł sobie swoją drogą... a zresztą ja... ja... nie mogłem strzelać, bo zapomniałem nabić broń. — Och, to mi dopiero! Zapomniał nabić! Sądzę, że żołnierz nie powinien nigdy zapominać o ponownym nabiciu broni zaraz po wystrzale. — Daj pokój, Andrew... musimy przecież pamiętać o tylu rzeczach — odpowiedział Jack i zamyślił się. Gdy szli już z powrotem, Jack nieznacznie otworzył zamek, wyjął nabój i cicho wsunął go do kieszeni. Z psami biegnącymi nie opodal wracali obaj mężczyźni do kamiennej chatki rysującej się w świetle księżyca na stoku. 88 Rozdział 15 UWIĘZIONA K rajobraz zmienił się teraz. Ustąpiły wzgórza i wrzosowisk3* znikły faliste tereny i pastwiska z trzodami owiec. Daleko cia~ gnęła się równina, na której wznosiły się jedynie hałdy nagr0" madzone dookoła szybów górniczych wielkiego okręgu przemysłowego. W tej części kraju było znacznie więcej miast i dróg. Toteż Pies nie mógł ich omijać nie dostrzeżony ani ukrywać się przed łudź1"1-których wszędzie było pełno. W jakikolwiek sposób Lassie usił°~ wała ich uniknąć, musiała się znaleźć w kręgu ich widzenia, ab>r móc odbywać swoją drogę na południe. Zastosowała więc nową taktykę: trzymała się możliwie najdalej od ludzi, ale gdy już koniecznie musiała przechodzić w poblizU> nie zwracała na nich uwagi. W istocie czuła się swobodniej pośród ludzi tego kraju, gdyż Pod wieloma względami przypominali jej tych, wśród których się wy~ chowała. Ich twarze pokrywała często sadza i pył węglowy tak samo jak twarze mieszkańców Greenall Bridge. Ich ubrania były zabłocone, w rękach albo na głowach mieli górnicze lampy. A najważniejsze było to, że dokoła tych ludzi i miast unosił się specjalny zapach — charakterystyczna woń ludzi pracujących pod zie" mią. Ta woń przypominała Lassie jej pana, choć nikt tu nie był jej panem. Każdy jednak przechodzień był podobny do miesZ^81*" ców jej rodzinnego miasta. Z tych względów, choć zawsze jeszcze ostrożna, Lassie odnos"a się do mijanych ludzi podobnie jak do swych ziomków w Gre^nall Bridge: nie unikała ich, lecz nie zbliżała się zbytnio, nie pozwalała, aby jej dotykali, i nie reagowała na ich rozkazy. A przywoływali ją często. W miasteczkach przemysłowy0*1 okręgów Szkocji, podobnie jak w hrabstwie York, kręci się wielu znawców psów. Jednym spojrzeniem potrafią zarówno ocenić ic" zalety, jak i rozpoznać, że zwierzę jest przybłędą. Toteż c^sto można było słyszeć, jak mówili do siebie: — Patrz, Archie! Przybłąkany pies! A w dodatku rasowy- Do mnie, lass! Chodź do mnie! i 89' Zazwyczaj wyciągali do niej ręce, strzelali palcami i przywoływali łagodnym głosem. Nieraz zdawało się Lassie, że wołali ją po imieniu, ale i na to nie reagowała. Wymykała się spod rąk jak żywe srebro. Czasem ludzie uganiali się za nią. Wówczas, mimo zmęczenia i obolałych mięśni, uchodziła wyciągniętym kłusem, oddalając się od dwunożnych prześladowców. A kiedy uwolniła się od niebezpieczeństwa, wracała do normalnego truchtu, kierując się znowu na południe. Jej bieg był teraz powolniejszy, gdyż ze zmianą krainy wystąpiła nowa troska: brak pokarmu. Dawniej żywiła się królikami, teraz było ich coraz mniej. Rzadko kiedy jej nos chwytał ich przyjemną, ciepłą woń. Mimo wewnętrznego impulsu, pobudzającego ją do pośpiechu, mięśnie wypowiadały posłuszeństwo, bieg stawał się powolniejszy i bardziej ociężały. I jeszcze jedno: mimo wewnętrznego nakazu było jej coraz trudniej trzymać się z dala od człowieka. Wyczerpana była tak bardzo, że zobojętniała na ludzką natarczywość — chyba że czyjaś ręka zanadto się do niej zbliżała. Lecz jeden impuls w niej nie zamarł: impuls nakazujący jej biec na południe. Nigdy w żadnym innym kierunku, lecz tylko na południe. Tak więc, chociaż powoli, Lassie przebiegła Szkocję nizinną. Jej droga prowadziła przez ponury kraj przemysłowy. Trawiona jednym pożądaniem, szła wytrwale na południe — i tylko na południe. A za sobą, w swej żmudnej wędrówce, pozostawiała przygody, o których rozprawiano po domach i chatach. * W małym górniczym miasteczku młoda kobieta siedząc w swoim mieszkaniu przy stole i przyglądając się mężowi, spożywającemu wieczerzę, powiedziała: — Miałam dziś dziwną przygodę, Iworze... przygodę z psem. — Z psem? A czyim? — Nie wiem, czyj to był pies. Siedziałam z dzieckiem przed domem na słońcu, gdy przechodził drogą. Był zaniedbany i opuszczony, wyglądał strasznie, a mimo to w swoim rodzaju miło... — Jak pies może wyglądać strasznie i jednocześnie miło? — Tego nie umiem ci wytłumaczyć, ale tak było. I wyglądał na zmęczonego. Tak nieraz wyglądają powracający z szychty gór- i « 90 nicy. Taki był wyczerpany, że ledwo trzymał się na nogach. Zawołałam na niego, ale nie chciał podejść. Przystanął tylko i z daleka patrzył na mnie i na małego Iworka. Wtedy przyniosłam z kuchni miskę wody i wystawiłam ją na ulicę. Pies podszedł i wychłeptał wodę. Potem zgarnęłam do miski resztki jedzenia. Pies przyglądał się misce przez dłuższą chwilę, podchodził z jednej strony, z drugiej, w końcu przysunął się blisko, powąchał i zaczął jeść... ach, jak łakomie żarł! Odniosłam wrażenie, że był na pół żywy z głodu, taki wyglądał zbiedzony i wynędzniały. Nagle, i to było najdziwniejsze, przestał jeść, podniósł głowę i pobiegł drogą, jakby sobie coś przypomniał. — No dobrze, a cóż innego miał zrobić? Może podejść do ciebie i powiedzieć „dziękuję"? — Nie o to chędzi. Zdziwiło mnie to, że poszedł sobie akurat w środku jedzenia. Dlaczego tak uczynił? — Ach, Peggy, skąd ja mogę wiedzieć? Wiem tylko jedno, że gdybyś mogła, karmiłabyś wszystkie przybłąkane psy i koty, a w dodatku włóczęgów z całego świata. Po tych słowach mąż roześmiał się serdecznie i żona jego również, bo po ciepłym tonie jego głosu poznała, że sobie z niej żartuje. Wnet też zapomniała o przybłędzie, któremu okazała tyle współczucia. =:- W innym znowu miasteczku, odległym o pięćdziesiąt mil na południe, pewna chorowita niewiasta pisała list do męża będącego w podróży za interesami. List brzmiał, jak następuje: Onegdaj przeżywaliśmy straszne chwile. W mieście pojawił się wściekły pies. Pierwszym, który go zobaczył, był policjant Mac-gregor. Pomyślał od razu o wściekliźnie, bo pies miał płaty piany na pysku. Macgregor chciał go pochwycić, lecz pies zręcznie wywinął mu się spod rąk. Widziałam go na własne oczy biegnącego ulicą — wracałam z wizyty od pani Tamson — wyglądał okropnie. Ź szeroko rozwartym pyskiem pędził jak oszalały. Policjant z gromadą chłopców biegł za nim. Wpadłam do sklepu włókienniczego Jamisona i nie wychodziłam blisko godzinę, bo omal mi serce nie pękło z przerażenia. 91 Dowiedziałam się później, że zagrodzili psu drogę u wylotu alei Fennela i już go mieli pochwycić, gdy w ostatniej chwili przeskoczył przez mur, który — jak ci wiadomo — ma co najmniej sześć stóp wysokości. Z tego wynika, że musiał to być wściekły pies, bo żadne normalne zwierzę nie zdobyłoby się na podobny wyczyn. Od "tej chwili powstał szalony popłoch w mieście. Urządzono natychmiast obławę na wszystkie bezpańskie psy i pozamykano je. Należałoby wszystkie takie włóczęgi powystrzelać, bo człowiek nigdy nie wie, na co jest narażony. Mówię ci, że odchorowałam całą tę historię, dlatego spodziewam się, że wrócisz od razu, skoro tylko załatwisz swoje sprawy... Tym podobne historie pełne tchórzostwa i strachu — jak również pełne współczucia i miłości — zdarzały się podczas tej długiej podróży, w czasie której Lassie cierpliwie wywalczała sobie drogę na południe, do domu. W pobliżu pewnego wielkiego przemysłowego miasta w Szkocji szerokim korytem płynie rzeka. Wzdłuż jej brzegów wznoszą się wysokie obmurowania i ogrodzenia, gdyż obszar przybrzeżny jest ogromnie ważny— decyduje nieomal o życiu okręgu. Strzeliste żurawie nad rzeką dźwigają olbrzymie słupy metalowe przenosząc je na miejsce, gdzie wyrastają stalowe szkielety. Codziennie wchodzą robotnicy na rusztowania tych budowli; wiercą dziury, przecinają, rozszczepiają, dopasowują naznaczone części, a następnie z hukiem puszczają w ruch parowe młoty. Tam powstają wielkie statki handlowe, które przepływają później Atlantyk. Miasto i liczne stocznie zajęły każdy cal szerokiego brzegu rzeki. Łączność między brzegami utrzymują promy, a w samym mieście — stare mosty, które od wieków już przenosiły towary na północ i; na południe kraju. Przez jeden z tych ruchliwych mostów biegła Lassie. Od kilku dni wędrowała po północnym brzegu rzeki, usiłując przedostać się na drugą stronę. Ostatecznie przekonała się, że jest to jedyne rozwiązanie, że musi po prostu przejść przez most wraz z tłumem ludzi. Gdy tak biegła, niejeden z licznych przechodniów przemawiał do niej, przywoływał ją, lecz Lassie nie zwracała na nikogo uwagi, biegła dalej i wkrótce zniknęła w tłumie. Ale dwóch ludzi nie traciło jej z oczu. Siedzieli w krytym wozie, który przejeżdżał właśnie przez most. Mężczyzna na koźle obok woźnicy trącił sąsiada w bok, wskazując na psa, który przyśpieszył biegu. Woźnica tylko skinął głową i podciął konia, aby nie dać się psu wyprzedzić. U wylotu mostu Lassie biegła raźnie naprzód. Jej krok był nieco żwawszy, ponieważ uspokoiła się mogąc zgodnie ze swym pragnieniem zawrócić na południe. Rzeka pozostała wreszcie za nią. Na chwilę przepłynął przez Lassie jakby potok nowych sił, uniosła wyżej ogon i od razu zmienił się jej wygląd. Poweselała. Skręciła w ulicę prowadzącą na południe i biegła chodnikiem. Nie zważała na wóz, który jechał w tę samą stronę, tuż za nią. Wśród zgiełku i ostrej woni miasta jej bystre oko i subtelny węch nie mogły zauważyć żadnego niebezpieczeństwa. Dopiero w ostatniej chwili wyczuła je i odskoczyła w bok. Coś zawirowało nad nią w powietrzu. Chciała biec dalej — nie mogła, przebierała łapami — bezskutecznie. Niespodzianie spadła na nią siatka udaremniając wszelkie próby ucieczki. Przez dobrą chwilę rzucała się usiłując rozerwać krępujące więzy, lecz skutek był taki, że sieć trzymała ją tym mocniej. Jeden z dwóch ludzi zszedł z wozu i ukląkł obok Lassie. Przytrzymał ją doświadczonym chwytem, okręcił rzemień dookoła jej pyska i ściągnął go mocno. Drugi rzemień zarzucił psu na kark, a trzecim związał mu łapy. Lassie leżała spokojnie. Teraz otoczył ją tłum. Poczuła, że sieć się rozluźnia. Potężnym szarpnięciem usiłowała ponownie wyrwać się z matni. Przednie łapy były wolne. Jedna tylna noga była też wolna! Zaczęła się wyrywać. Borykając się i wijąc walczyła z człowiekiem, który ją trzymał. Teraz drugi przygniótł Lassie ciężarem swego ciała. Gdyby choć mogła uwolnić szczęki ściągnięte rzemieniem! Jeden z oprawców chwycił ją za przednią łapę i ścisnął boleśnie. Potem poczuła, że ją biją po głowie. 92 93 Lassie leżała na wpół przytomna. Nareszcie człowiek ów przestał ją bić, gdyż z tłumu doszedł go czysty, donośny głos. Był to głos kobiety, głos pełen hamowanego oburzenia: — Jak pan śmie tak dziko znęcać się nad psem! Jeden z klęczących rakarzy podniósł głowę. — A co to panią obchodzi? — zapytał. Ktoś w tłumie zachichotał, lecz śmiech jego zamarł, gdy młoda kobieta wysunęła się do przodu. Jej głos zabrzmiał surowo: — Jeśli pan sądzi, że impertynencja panu pomoże, to się pan grubo myli. Jestem świadkiem tej brutalnej sceny od początku do końca i złożę na pana zażalenie za jedno i drugie, to znaczy za impertynencję i okrucieństwo. Stanowcze słowa speszyły człowieka, toteż odezwał się zmienionym już głosem: — Żałuję bardzo, madame, lecz spełniam jedynie swój obowiązek. Człowiek nie może w takich wypadkach obchodzić się delikatnie. Zbyt dużo wściekłych psów wałęsa się po mieście, a my, rakarze, spełniamy tylko swoją powinność. Tego wymaga bezpieczeństwo publiczne. — Głupstwa pan plecie. Ten pies nie ma żadnych oznak wścieklizny. — Tego pani twierdzić nie może. Ostatecznie jest to pies włóczęga, a my jesteśmy od tego, aby wszystkie wałęsające się psy wyłapywać. A ten właśnie nie ma obroży ze znaczkiem. Młoda kobieta chciała coś odpowiedzieć, lecz towarzyszący jej mężczyzna pociągnął ją za rękaw. — Ten człowiek ma słuszność, Etheldo. Nie można dopuścić, aby zgraja bezpańskich psów wałęsała się po mieście. Jakiś nadzór musi być, pojmujesz to sama. — To prawda, szanowny panie — odezwał się rakarz. Kobieta rozejrzała się wokoło. Jej zapał mentorski przygasł nieco. — Rozumiem, że nadzór musi być wykonywany, ale nie w ten sposób. Odstąpcie obaj. Sama wsadzę go wam do wozu. — Ucieknie pani, na pewno. — Nic podobnego. Wstawajcie! — No dobrze, ale będziemy musieli znowu za nim uganiać, madame, na pewno ucieknie. — Wstawać! — zawołała kobieta stanowczym tonem. Klęczący rakarze spojrzeli na zgromadzonych przechodniów jakby chcieli powiedzieć, że nie warto sprzeczać się z kobietą która ma niedorzeczne pomysły. Kiedy wstali, młoda pani uklękła przy owczarku. Lassie poczuła, delikatny dotyk ręki, która gładziła ją pieszczotliwie, a łagodny głos przemawiał do niej uspokajająco. — W porządku — powiedziała kobieta podnosząc głowę. — Podajcie mi smycz i zdejmijcie z psa siatkę. Rakarze usłuchali. Kobieta ostrożnie nałożyła obrożę na szyję Lassie. Jedną ręką głaskała ją przyjaźnie, drugą pociągnęła nieznacznie za linkę.. — Chodź, wstań! — powiedziała łagodnie. Lassie spełniła rozkaz, którego uczono ją przez długie lata. Usłuchała. Za lekkim pociągnięciem smyczy spokojnie podeszła do krytego wozu. Gdy woźnica otworzył drzwi, mfoda pani podniosła wycieńczonego owczarka i wsunęła go do wozu. Zakratowane drzwi Zatrzasnęły się ze zgrzytem. — Widzicie — powiedziała marszcząc czoło. — Nawet bezpańskich psów nie należy traktować jak dzikie bestie. Potem odwróciła się i odeszła nie zwracając uwagi na towarzysza idącego u jej boku. — To okropne, Etheldo! Urządzać publicznie taką scenę... ^_ odezwał się wreszcie. Kobieta nie odpowiedziała. Oboje szli powoli przez most. Na środku mostu mężczyzna spojrzał na towarzyszkę i przystanął. — Wybacz mi, Etheldo — powiedział. — To ja zasługuję na naganę. Postąpiłaś bardzo szlachetnie. Zatrzymali się i w milczeniu spoglądali w dół, na ożywiony ruch na rzece. — Nie mogę się nadziwić — powiedział młody człowiek p0 chwili — dlaczego mężczyzna boi się wystąpić publicznie. Nieraz chciałby tak uczynić, właśnie tak, jak ty to zrobiłaś przed chwik a mimo to milczy. Sądzę, że jest to po prostu tchórzostwo. Kobiety są odważniejsze. A ty byłaś wspaniała — i właśnie to powinienem był powiedzieć przede wszystkim. Ethelda spojrzała na niego przyjaźnie i na znak zgody wsunęła rękę pod jego ramię. — To nie moja zasługa, musiałam ująć się za tym owczarkiem — powiedziała skromnie. — Ach, jakże on mi przypomina naszą Bonnie! Pamiętasz Bonnie, tego wspaniałego owczarka, którego miałam w dzieciństwie? — Oczywiście, teraz sobie przypominam, zapomniałem o niej zupełnie. Doprawdy, to było wspaniałe stworzenie, Etheldo. — Kiedyś i ten owczarek musiał być wspaniały, Michale. Ten biedak, zamorzony głodem, istny szkielet, przypomina mimo okropnego wyglądu naszą Bonnie. Taka sama cierpliwość i... jakby żałował, że nie umie mówić, aby o tym opowiedzieć. Mężczyzna skinął głową i wydobył fajkę z kieszeni. Oboje oparli się łokciami o parapet mostu. — Co też oni z nim zrobią? — zapytała Ethelda po pewnej chwili. — Kto? Rakarze? — Tak. — Po prostu odstawią go do miejskiej psiarni. — O tym słyszałam, lecz co robią potem z takimi bezpańskimi psami? — Tego nie wiem. Przypuszczam, że trzymają je tam przez pewien czas, a gdy nikt się po nie nie zgłosi, likwidują je. — To znaczy, że i tego psa zabiją? — Nie przejmuj się, to się odbywa całkiem humanitarnie. Komora gazowa lub jakiś inny, zupełnie bezbolesny sposób. Po prostu je usypiają. Takie jest prawo. — Czy nikt nie może go uratować?... Mam na myśli wypadek, gdy właściciel nie dowie się o całej sprawie. — Sądzę, że nie. — A czy nie można nabyć bezpańskiego psa po opłaceniu kosztów utrzymania i innych? Mężczyzna wypuszczał kłęby dymu z fajki i milczał. — Przypuszczam, że takie prawo istnieje albo przynajmniej istnieć powinno. Spojrzał na swoją towarzyszkę. Potem uśmiechnął się. — Zobaczymy — powiedział. 96 Rozdział 16 NIE DOWIERZAJ NIGDY PSU! .Duda z okratowanymi drzwiami wjechała na podwórze. Żelazna brama, osadzona w wysokim murze, zamknęła się za nią ze zgrzytem. Woźnica podjechał tyłem do ściany budynku w ten sposób, że okratowane drzwi znalazły się ściśle naprzeciw podwyższonego wejścia. Wewnątrz, w kącie, spokojnie leżała Lassie. W wozie było jeszcze kilka innych psów. Podczas jazdy przez miasto ujadały głośno. Lassie natomiast zachowywała się spokojnie — jak wzięta do niewoli królewna wśród pośledniejszych więźniów. Leżała tam wodząc jedynie czujnymi oczyma i odgradzając się od zewnętrznego świata jak wtedy, gdy leżała chora pod krzakiem jałowca. Zachowała nawet powagę i spokój wówczas, gdy otworzono okratowane drzwi wozu. Inne psy, mieszańce, zaczęły natychmiast ujadać i rzucać się. Dwaj rakarze chwytali je kolejno i zapędzali do obszernej, betonowej komory. Lecz Lassie nie poruszyła się. W końcu pozostała w wozie sama. Być może, że spokój i wyniosłe zachowanie się Lassie wprowadziły rakarza w błąd. Możliwe też, że przypomniał sobie, z jaką łatwością młoda kobieta umieściła psa w wozie. Wszedł tam z krótką linką. Lassie leżała spokojnie, a ponieważ była za dumna na to, aby szczekać i walczyć o swoją wolność, jak to robiły inne psy, i teraz zniosła ze spokojem dotknięcie obcych rąk, które przesuwały jej obrożę przez głowę. Gdy obroża miała się zacisnąć, wstała posłusznie i, jak była nauczona czynić od młodości, podążyła za człowiekiem. Zeszli po tylnej zastawie wozu do długiego korytarza, gdzie każdy odgłos rozlegał się głośnym echem. Lassie szła spokojnie, nie ociągając się ani nie wysuwając do przodu. Takie zachowanie się psa najprawdopodobniej uśpiło czujność rakarza, bo gdy doszli do miejsca, gdzie jego pomocnik właśnie otwierał zaryglowane drzwi, pochylił się, żeby rozluźnić smycz. W oka mgnieniu Lassie była wolna. 7 Lassie wróć 97 Odskoczyła jak błysk światła. Rakarz porwał się, aby zagrodzić jej drogę, lecz jego ruch był ślimaczy w porównaniu do szybkości psa. Lassie wykonała błyskawiczny zwrot i przecisnęła się między jego nogami a ścianą. Pobiegła korytarzem i zatrzymała się na końcu. Droga była zamknięta. Przed nią zamajaczyło niewyraźne wnętrze wozu, z którego przed chwilą wyszła. Przylegało ono tak ściśle do futryny drzwi, że po obu bokach nie pozostał ani cal wolnej przestrzeni. Odwróciła się i pobiegła z powrotem — wprost na prześladowców, którzy pędzili za nią. Wymijając zagradzające drogę ręce i nogi łudzi przeleciała obok nich. Z lewej strony prowadziły schody na piętro. Lassie pobiegła na górę. Na piętrze krzyżowały się dwa korytarze. Jeden z nich szedł na południe. Lassie pobiegła tamtędy. Teraz cały budynek rozbrzmiewał echem okrzyków. W korytarzu stali ludzie, którzy wyciągali do niej ręce, gdy tak pędziła. Wyminęła ich zręcznie i biegła dalej. Nagle zatrzymała się: korytarz kończył się ślepą ścianą. Było tam okno, lecz zamknięte. Lassie zawróciła. Z tyłu gromadzili się ludzie. Z wolna posuwali się naprzód. Lassie spojrzała dokoła. Po obu stronach korytarza było dużo drzwi, lecz wszystkie zamknięte. Nie było mowy o ucieczce. Jej prześladowcy byli tego pewni, gdyż w tej chwili nadbiegli schodami dwaj rakarze w spiczastych czapkach i rozległ się głos jednego z nich: — Stójcie, panowie! Teraz nam już nie ujdzie. Zostańcie tylko tam, gdzie jesteście, aby nie mógł dostać się z powrotem do schodków. On nikogo nie ugryzie, to nie jest zły pies. Rakarz powoli posuwał się naprzód, a za nim szedł jego pomocnik z siatką w ręku. Zbliżali się krok za krokiem. Lassie stała dumnie w zasadzce. Czekała z podniesioną głową. I właśnie wtedy nadszedł ratunek. Z prawej strony obok Lassie znajdowały się drzwi z napisem „wstęp wzbroniony", które w tej chwili otwarły się i zagrzmiał w nich głos donośny, urzędowy: — Co tu się dzieje? Czy nie wiecie, że za tymi drzwiami odbywa się rozprawa sądowa?... Tyle tylko zdołał powiedzieć ów człowiek, bo w tej chwili jakieś rudawe stworzenie mignęło w przelocie, a grzmotnąwszy o niego, omal nie zwaliło go z nóg. Twarz osoby urzędowej wykrzywiła się z przerażenia i poczucia obrażonej godności. Z wyrazem najwyższej pogardy spojrzał na ludzi z siatką, potem odwrócił się i zatrzasnął za sobą drzwi. Na sali powstał rumor, gdyż Lassie biegała dokoła, szukając jakiegoś wyjścia. Lecz w obszernym pomieszczeniu wyjścia takiego znaleźć nie mogła. Wszystkie drzwi były zamknięte. Wreszcie stanęła w kącie jak w potrzasku i czekała. Ludzie cofnęli się zostawiając ją samą. Rumor odsuwanych krzeseł oraz ludzkie głosy powoli ucichły; dał się tylko słyszeć donośny stukot drewnianego młotka przewodniczącego. Potem odezwał się niski głos: — Czy to ma być ten niespodziewany świadek, którego obiecała obrona? Sala zatrzęsła się od śmiechu. Młodzi sędziowie w ciemnych togach również śmiali się serdecznie. Najpoważniejsza figura, mająca na głowie wielką, białą perukę, raczyła się zaśmiać także, ponieważ daleko i szeroko słynęła z ciętego dowcipu. Ponadto rozprawa przeciągała się i była nudna. Pan ten spodziewał się więc, że jego uwaga zostanie powtórzona i wydrukowana we wszystkich gazetach jak kraj długi i szeroki. Już czytał w myślach notatkę w dzienniku porannym: „Dzisiejsze sprawozdanie z sali sądowej potwierdza pogłoski o humorze i błyskotliwym dowcipie słynnego sędziego McQuarrie, który na rozprawie..." Przy tym tak przyjaźnie kiwał głową, że jego peruka zsunęła się prawie na czoło. W tym momencie Lassie zaszczekała krótko, lecz ostro. Znakomity człowiek promieniał. — Przypuszczam, że odpowiedź ta jest wyraźnym potwierdzeniem. Dodać muszę, że jest to najinteligentniejszy świadek, jakiego kiedykolwiek spotkałem w ciągu dwudziestoletniej praktyki. Jest on bowiem pierwszym, który bez żadnych wykrętów potrafił odpowiedzieć krótko i jasno — tak lub nie. Wielka sala ponownie zatrzęsła się od śmiechu. Młodzi panowie w togach kiwali głowami jak mandaryni i zwracali się jeden do drugiego. Stary sędzia McQuarrie był dziś w doskonałej formie. A że od 98 99 niego jedynie zależało, jak długo śmiech trwać może, uderzył młoteczkiem. Zmarszczył brwi. Jego twarz spoważniała. — Woźny! — zawołał donośnie. — Woźny! Starszy woźny w mundurze pośpieszył przed trybunał i stanął na baczność. — Woźny, co to jest? — To jest pies, panie sędzio. — Pies! Sędzia skierował spojrzenie w stronę zwierzęcia, ciągle jeszcze stojącego w kącie jak w pułapce. — Potwierdzacie moje własne przypuszczenia. Tak, to jest pies — powiedział sędzia dobrodusznie. Potem roześmiał się głośno. — No dobrze, ale co ja mam z nim począć? — Przypuszczam, że wiem, co pan sędzia ma na myśli. •— A co ja mam na myśli? — Pan sędzia życzy sobie, by usunięto psa. — Tak jest. Wyprowadźcie go, i to niezwłocznie! Woźny był widocznie zakłopotany i spoglądał ze zdumieniem na sędziego. Przez długie lata jego służby w sądzie nie zdarzył się jeszcze podobny wypadek. Prawdopodobnie nie zdarzył się nigdy w całej historii prawa. Z pewnością nie istniała żadna urzędowa i uznana procedura, ustalona przez jakąkolwiek księgę lub statut, dla właściwego rozwiązania takiej sytuacji. Wszystkie inne możliwe zagadnienia zostały przemyślane — lecz psy?-Usuwanie psów z sali sądowej? Być może, że było to gdzieś zapisane, lecz woźny nie mógł sobie tego przypomnieć. A jeżeli nie było żadnego paragrafu czy przepisu postępowania, to jak mógł on... Twarz woźnego nagle się rozjaśniła. Znalazł rozwiązanie: hierarchia urzędowa! Zwrócił się do młodszego woźnego, który otworzył drzwi i wpuścił Lassie na salę rozpraw. — McLosh! — zawołał. — Wyprowadź tego psa. Skąd on się tu wziął? Młodszy woźny o czerwonej twarzy spojrzał z wyrzutem na przełożonego. — Ano, tam — wskazał ręką na drzwi — drapnął Fairgus-sonowi i Donnellowi. Obaj czekają teraz na korytarzu z całą masą sznurów. 100 Starszy woźny odwrócił się do sędziego i powtórzył, co usłyszał, w bardziej urzędowym języku: — Pies uciekł z rakami na parterze, panie sędzio. Dwóch ludzi czeka teraz za drzwiami. A ponieważ chwytanie i zatrzymywanie bezpańskich psów jest właśnie obowiązkiem rakarzy... — Nie chciałbym w tej sprawie wydawać oficjalnego zarządzenia, lecz nieoficjalnie... I znów ubawieni młodzi sędziowie uśmiechali się do siebie. — ...nieoficjalnie mogę wam powiedzieć, że to należy do zakresu ich zajęć. Wpuśćcie więc tych ludzi i każcie im wyprowadzić psa. — Tak jest, panie sędzio. Odwróciwszy się pośpiesznie, starszy woźny podszedł do drzwi. — Zabierajcie stąd psa, ale szybko, zanim sędzia straci cierpliwość — wyszeptał ochrypłym głosem. Z siatką w ręku weszli dwaj rakarze na salę rozpraw. Sędziowie i ławnicy powstali w oczekiwaniu widowiska. Była to bezsprzecznie-wspaniała rozrywka w monotonii tego nudnego dnia. Rakarze posuwali się powoli i ostrożnie w stronę kąta sali. — My ją stąd wnet usuniemy, panie sędzio — rzekł jeden z nich tonem pojednawczym. Ledwo jednak wypowiedział te słowa, Lassie uskoczyła w bok. Znała już siatkę. Był to jej znienawidzony wróg. Musi jej unikać. I znów sala sądowa zmieniła się w dom wariatów. Aplikanci i młodzi sędziowie wykorzystywali każdą sposobność i jak ucz-niacy głośno wykrzykiwali i szczuli: — Huź, huź! Poszła! — Halo! Watson, spójrz tam, przy pulpicie! — Ho-ho! Hiii! Och, moja łydka! Pokrzykując wesoło, zbytkowali w najlepsze, aby udaremnić ludziom z siatką pochwycenie Lassie — przy tym starali się wprowadzić jak największe zamieszanie, choć udawali, że pomagają zapędzić psa do kąta. Nareszcie zabawa się skończyła. Lassie została przyparta do muru. Pierścień ludzi zacieśniał się coraz bardziej. Nad nią było otwarte okno. Skoczyła na parapet i tam zatrzymała się w nie- 101 pewności, gdyż pod nią znajdował się dziedziniec, gdzie stał "jeszcze kryty wóz. Odległość od bruku na dole wynosiła dwadzieścia stóp. Rakarze, pewni siebie, posuwali się naprzód. Wiedzieli, że było za wysoko na skok w dół. Już rozciągnęli sieć. Drżąc stała Lassie na parapecie. Pod nią z lewej strony był dach wozu. Wysokość wynosiła tu tylko dziesięć stóp, lecz odległość była zbyt wielka. Lassie sprężyła się i przebierała łapami, jakby szukała lepszego punktu odbicia. Jej mięśnie drgały. Pies nie posiada właściwości kota. Tak jak człowiek boi się przepaści. A tu skok był jedyną drogą do wolności. Skurczona, z naprężonymi mięśniami, Lassie stała. I nagle, jak wyrzucona z procy, skoczyła możliwie najdalej w stronę dachu wozu. Lecąc w powietrzu, już wiedziała, że skok jest za krótki. Zmysł czasu i równowagi mówił jej, że nie wyląduje bezpiecznie. Wysunąwszy przednie łapy możliwie najdalej do przodu, zaledwie dosięgła brzegu budy. Przez krótką sekundę zawisła przednimi łapami na krawędzi daszka, drapiąc tylnymi po bocznej ścianie wozu. Potem upadła ciężko na ziemię i leżała ogłuszona. Na górze okna sali sądowej zaroiły się od głów. Rakarz wrzasnął na całe gardło: — Teraz już ją mamy! Zawrócił ze swoim pomocnikiem, lecz powstrzymał ich groźny głos. Sędzia patrzył na nich chmurno, a kiedy przemówił, wydawało się, jakby wesoły nastrój dnia prysł bezpowrotnie. — To jest sala sądowa, w której odbywa się rozprawa, moi panowie. Wyjdźcie spokojnie. Chcę ogłosić wyrok. Młotek uderzył głucho o blat stołu i wszyscy powstali, gdy zabrzmiał tradycyjny, starodawny okrzyk: „Oyez!" „Słuchajcie!" Mrucząc pod nosem, obaj rakarze opuścili salę. Na korytarzu puścili się biegiem w pogoń za psem. •— A, przeklęte psisko — sapał starszy. — Już ja jej pokażę. Poczekaj, niech ją tylko pochwycę... Gdy jednak zbiegli na dziedziniec, w zdumieniu rozejrzeli się dookoła. Tam stał ich wóz, a obok niego leżała przed chwilą ogłuszona Lassie. Lecz teraz jej tam nie było. Dziedziniec był pusty. — Do diabła — sapnął starszy — czyż ten kompletnie zwariowany dzień nie będzie miał końca, Donnell? Tak, tu powinna leżeć martwa. I gdzie się podziała? — Uciekła przez mur, panie Fairgusson! — Wysoki na sześć stóp? Powinna przecież być martwa! Czyż nie jest to przeklęty pies, Donnell? Toż to istny wampir! Zawrócili do swej kwatery w suterenie. — Panie Fairgusson, czy wampir nie ma przypadkiem skrzydeł? — Tak jest, Donnell, to właśnie miałem na myśli. By przedostać się przez tak wysoki mur, zwierzę musiałoby mieć skrzydła. Donnell podrapał się w głowę. — Byłem raz w kinie — powiedział — i widziałem film o wampirze. Starszy skarcił go poważnie: — Słuchaj, Donnelł, chcę się tu czegoś dorozumieć, bo to ważna sprawa, a ty mi bajesz o kinie. Nigdy nie dochrapiesz się lepszego stanowiska w miejskiej służbie, jeżeli tak będziesz postępował. Chodzi teraz o to, co mamy począć z tym psem. Donnell wydął wargi. — Nie mam pojęcia. — To pomyśl. Co byś zrobił, gdybyś był sam? Donnell zastanowił się głęboko. W końcu twarz jego rozjaśniła się. — Siadajmy do wozu i jedźmy jej szukać na nowo! Fairgusson pokiwał głową, jakby zwątpił w całą ludzkość. — Donnell, czy ty już nigdy niczego się nie nauczysz? — Nauczyć się? A czegóż ja się teraz nie nauczyłem? — Przestrzegać czasu, czasu pracy — powiedział Fairgusson z naciskiem. — Ileż razy ci o tym mówiłem! Skoro jesteś urzędnikiem, przestrzegaj godzin pracy. Jeżeli zaczniesz dręczyć się dniem i nocą poza godzinami urzędowania, to wówczas pomyślą sobie zwierzchnicy, że tak być musi zawsze. — To prawda. Zapomniałem o tym. — „Zapomniałem, zapomniałem" — przedrzeźniał Fairgusson. — A więc nie zapominaj. Bierz przykład ze mnie, mój chłopcze, wówczas, być może, czegoś się dochrapiesz. Pomocnik spoglądał na niego zawstydzony. 102 103 — No, a teraz — powiedział Fairgusson — uważaj, by głowa ratowała nogi. Trzeba nam spisać protokół. Wydobył ołówek i papier. Przez dłuższą chwilę ssał koniec ołówka. — Niełatwo to zrobić — powiedział na koniec. — Jest to pewnego rodzaju czarna plama na tarczy naszego wydziału. Już od dwudziestu lat piastuję ten urząd i dotąd nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się, aby pies uciekł. Doprawdy, nie wiem, jak o tym napisać w protokole. Donnell podrapał się w głowę. Wtedy przyszło natchnienie. — Już wiem, panie Fairgusson. Czy nie można przemilczeć tej sprawy? Po prostu nic o tym nie pisać? Fairgusson spojrzał na pomocnika z podziwem. — A może masz słuszność, Donnell. Jak widzę, czegoś zaczynasz się uczyć. Lecz zapomniałeś o jednej ważnej rzeczy. Zajście to miało miejsce w sądzie. Będą hałasować na ten temat — i to bez wątpienia! — Aha — powiedział Donnell ożywiony. — Lecz na to może pan oświadczyć, że schwytaliśmy włóczęgę. Gdy zechcą sprawdzić, pokażemy im tego dużego, dzikiego psa, którego złapaliśmy dziś rano. Podaj pan w protokole o jednego psa mniej, a nie trzeba będzie wymieniać uciekiniera, tej plamy na pańskiej.., tarczy. — Masz rację, Donnell. Fairgusson zabrał się z zapałem do pracy. Przez pół godziny pisał skrupulatnie. Właśnie skończył, gdy odezwał się dzwonek. Drzwi się otworzyły i do izby wszedł policjant. Za nim ukazała się młoda kobieta i mężczyzna, którzy niedawno rozmawiali na moście. — Oto jest rakarnia — rzekł policjant. Mężczyzna wysunął się naprzód. — Poinformowano mnie — powiedział — że za opłatą jednego funta za koszty utrzymania i jako należność za pozwolenie mogę nabyć psa, do którego nikt nie zgłasza pretensji. — To prawda, panie. — A więc dobrze. Ja... to jest ta pani chciałaby nabyć owczarka, którego schwytano dziś rano. 104 — Owczarka? — Fairgusson powtórzył jak echo, myśląc z natężeniem. — Owczarka? Nie, dziś rano nie schwytałem żadnego owczarka. Teraz wystąpiła młoda kobieta. — Co pan wygaduje? Pan wie bardzo dobrze, że byłam przy tym, kiedy złapał pan dziś rano owczarka. Przypominam panu ponadto, że obchodził się pan z psem brutalnie. Jeżeli pan ma na myśli jakieś machinacje, to obecny tu kapitan McKeith będzie musiał zainteresować się tą sprawą. Fairgusson podrapał się w głowę. — A więc powiem prawdę. Owczarek dał nogę. — Co zrobił? — zapytała kobieta. — Uciekł, proszę pani. Wszyscy mogą to poświadczyć. Wyrwał się, pobiegł na piętro i wpadł na salę rozpraw sędziego McQuarrie. Stamtąd wyskoczył przez okno, a następnie przez wysoki mur — i poszedł. — Poszedł! Przez chwilę kobieta patrzała przenikliwie na Fairgussona. Potem twarz jej się rozjaśniła. — Nie wiem, czy mówicie prawdę, czy nie — powiedział jej towarzysz. — Aby się upewnić, napiszę jednak podanie w sprawie tego psa. Zapisał coś w notesie i wyszedł. Kobieta ruszyła za nim bardzo zadowolona. — Żałuję, Etheldo, że się tak stało — powiedział młody człowiek, gdy szli po schodach w górę. Ethelda zaśmiała się. — To nic nie szkodzi! Jestem zadowolona. Rozumiesz, ona jest znów wolna. Wolna! Nie mogę jej nabyć, ale przynajmniej jest wolna! Na dole, w podziemnym urzędzie, Fairgusson pienił się przed swoim pomocnikiem. — Teraz muszę napisać protokół o ucieczce psa, bo ci nudziarze niezawodnie złożą podanie i trzeba będzie się tłumaczyć, dlaczego nie mogłem go sprzedać. Z wściekłością podarł z takim trudem napisany fałszywy protokół. 105 — Cała ta żmudna pisanina na nic się zdała. Lecz z tej awantury możesz się czegoś nauczyć, Donnell. Jaki wysnułbyś wniosek z tego wszystkiego? — Nigdy nie pisać fałszywego protokołu — odpowiedział Donnell gorliwie. — Och, nie — zawołał Fairgusson pogardliwie. — Ty nigdy nie zaawansujesz, Donnell. Wniosek z tego jest taki: „Nie dowierzaj nigdy psu!" A po chwili mówił dalej: — Rozważ tylko jedno. Ta suka obłudnie udawała potulną jak niemowlę, jak byś pewnie powiedział. Uwierzyłem jej przez jedną sekundę, a ona zamieniła się w kulę ognistą w dzień Sądu Ostatecznego. Potem stojąc na oknie powinna się bać skoczyć w dół — a co zrobiła? — Skoczyła — odpowiedział Donnell. — Prawda. Potem powinna była leżeć martwa, a co było w rzeczywistości? — Była żywa. — Znowu prawda. A potem nie powinna móc przeskoczyć przez ten mur, a co zrobiła? — Przeskoczyła. — Jeszcze raz prawda. A zatem morał jest taki, Donnell, że jak długo będziesz w tym psim urzędzie, nigdy nie dowierzaj takiemu narwanemu psu. Psy nie są... jak by to powiedzieć? Psy nie są ludźmi! Po prostu nie są ludźmi! Rozdział 17 LASSIE PRZECHODZI PRZEZ GRANICĘ X owoli, lecz niestrudzenie szła Lassie przez pola. Teraz już nie biegła kłusem. Każdy krok sprawiał jej ból. Głowa opadła nisko, a ogon zwisał jak martwy. Wychudzone ciało chwiało się z boku na bok, jakby potrzebny był wysiłek całego kośćca, aby umożliwić nogom ich pracę. Lecz kierunek był prosty. Lassie szła stale na południe. 106 Wlokła się umęczona przez łąki. Nie zważała na bydło, które pasło się dookoła i odrywało łby od trawy, aby spojrzeć na nią, gdy przechodziła. W miarę jak Lassie posuwała się naprzód, trawa stawała się coraz^ bujniejsza i bardziej soczysta. Wydeptana ścieżka była błotnista. Niebawem błoto ustąpiło miejsca bagnistemu trzęsawisku, które przylegało do rzeki. Lassie zatrzymała się na wydeptanym miejscu. Bydło przychodziło tutaj do wodopoju i szukało ochłody w upalne dni. W pobliżu, w bocznym korycie z wolna płynącej rzeki, brodziło kilka krów zanurzonych powyżej kolan. Odwróciły się i przyglądały psu, bez przerwy poruszając żuchwami. Lassie zaskomlała z cicha i podniosła głowę, jakby chciała uchwycić zapach oddalonego, przeciwległego brzegu. Przez chwilę przebierała łapami. Potem brodząc ostrożnie, zanurzała się coraz bardziej. Jej łapy nie czuły już gruntu. Boczny prąd zaczął ją znosić w przeciwnym do nurtu kierunku. Popłynęła, a jej ogon zostawiał za nią ślad na wodzie. Na szczęście rzeka nie była wartka jak tam, w górzystej Szkocji. Nie była taka brudna ani też wzdłuż brzegów obsadzona gęsto fabrykami jak tamta, o wiele mil oddalona, w wielkim przemysłowym mieście. Była natomiast szeroka, a jej silny prąd unosił Lassie w dół. Jej zmęczone nogi pracowały rytmicznie, przednie łapy uderzały z wysiłkiem o wodę. Południowy brzeg przesuwał się przed nią, nie zdawała się jednak do niego zbliżać. Z osłabienia i wyczerpania Lassie drętwiała, jej ruchy stawały się powolniejsze. Wysunięta głowa zanurzała się częściej pod wodę. To jakby ją budziło ze snu: zaczynała gwałtownie pracować nogami, jej głowa podnosiła się do góry, a pod uderzeniami przednich łap pieniła się przed nią woda. Wyglądała jak pływak ogarnięty panicznym strachem. Ale jej głowa znów się utrzymywała na powierzchni i Lassie, jeszcze raz opanowawszy swe ruchy, płynęła stale naprzód. Był to długi wyczyn pływacki — długi i wymagający odwagi. A gdy wreszcie dopłynęła do drugiego brzegu, była zbyt wyczerpana, aby się wydostać na nasyp. W jednym miejscu przednie łapy zsunęły się i wpadła z powrotem do wody. Brzeg był za wy- 107 I soki. Wir zaczął ją unosić w górę rzeki. Lassie próbowała wyskoczyć znowu. Ześliznęła się i znów wpadła do wody. Wreszcie uniósł ją przybrzeżny prąd i jej nogi poczuły pochyły* grunt. Brodząc wydostała się na brzeg. Lassie zatoczyła się, jakby woda w sierści była nadmiernym ciężarem, niemożliwym do uniesienia. Następnie, wlokąc się raczej niż idąc, wdrapała się na wysoki brzeg. I tu upadła. Dalej nie mogła iść. Lecz znajdowała się już na ziemi angielskiej! Tego oczywiście nie mogła wiedzieć. Była jedynie psem zdążającym do swego domu, a nie człowiekiem znającym się na geografii i mapach. Toteż nie miała pojęcia, że droga, którą przebyła, prowadziła przez górzystą Szkocję, a potem przez jej niziny; że rzeka, którą dopiero co przepłynęła, nazywa się Tweed i stanowi granicę między Anglią i Szkocją. Tego wszystkiego nie wiedziała. Uczuła natomiast, gdy stanęła na wysokim brzegu, że dzieje się z nią coś dziwnego. Mimo wysiłku nie mogła ani ustać na nogach, ani postąpić kroku naprzód. Wyczerpane mięśnie ostatecznie wypowiedziały posłuszeństwo. Zwaliła się na ziemię, potem usiłowała się zerwać, ale przewróciła się na bok. Przez chwilę skomlała żałośnie. Przednimi łapami drapała ziemię, ciągle jeszcze wlokąc się na południe. Teraz leżała w szorstkiej trawie. Podciągnęła się jeszcze jeden jard... jeszcze jedną stopę... i jeszcze kilka cali. Na koniec mięśnie przestały pracować. Lassie leżała na boku ze sztywno wyciągniętymi łapami, w pozycji „zdechł pies". Jej ślepia zaszły mgłą. Jedyną oznaką życia było kurczowe podnoszenie się i opadanie zapadniętych boków. Przez cały dzień Lassie leżała na tym samym miejscu. Mu- bzykały dokoła niej, lecz nie podnosiła głowy, aby je pochwycić. Nadszedł wieczór. Z drugiej strony rzeki dochodziły głosy pa-ituchów i ryk bydła. Śpiew ptaków zamierał; w zapadającym zmroku, gdzieś w krzakach, dało się jeszcze słyszeć ostatnie pogwizdywanie drozda. 108 : -i,, ¦sfo IM 1 Nastała noc ze swymi zwykłymi odgłosami: rozlegał się krzyk sowy, dochodził tajemniczy szelest polującej wydry, gdzieś z dala ujadanie podwórzowego psa i poszum drzew... Powoli budził się świt z nowymi głosami. Z pluskiem podskoczył pstrąg, gdy rzeka była jeszcze otulona mgłą. Następnie poderwały się z ostrzegawczym krzykiem gawrony, gdy wieśniak wyszedł z drzwi chaty stojącej na polu. Wreszcie zabłysło słońce i gdy cienie snuły się jeszcze sennie po ziemi, korony drzew błyszczały już w pierwszym oddechu budzącego się dnia. Kiedy promienie słońca ogrzały jej ciało, Lassie dźwignęła się powoli. Oczy miała zamglone. Wolno powlokła się naprzód, oddalając się od rzeki i dążąc na południe. Cisza zalegała schludną, małą izbę. Przy stole, na którym płonęła lampa, siedział Daniel Fadden i powoli czytał gazetę. Bliżej kominka, na którym buzował ogień, siedziała jego żona w fotelu na biegunach i robiła na drutach. Kołysała się bez przerwy tam i z powrotem, przy czym jej palce migały nad wełną i drutami — tak że ruchy te zdawały się być skoordynowane — jedno wychylenie się bujaka, trzy oczka na drutach. Oboje byli starzy i żyli razem tak długo, że już nie odczuwali potrzeby rozmawiania ze sobą. Byli zadowoleni z istniejącego stanu rzeczy, po pros'tu wystarczała im świadomość, że jedno żyje u boku drugiego. W końcu starzec przesunął okulary w stalowej oprawie na czoło i spojrzał na kominek. — Trzeba dorzucić trochę węgla — powiedział. Jego żona, nie odrywając oczu od robótki, skinęła tylko głową. Liczyła po cichu oczka i poruszała przy tym ustami. Właśnie kończyła stopę pończochy i skupiła całą uwagę na oczkach, aby się nie pomylić. Starzec wstał ociężale. Wziąwszy wiaderko wyszedł do kuchni, gdzie stała skrzynia z węglem. Małą szufelką nabrał z jej dna kilka kawałków. — Ach — powiedział, gdy wrócił do izby — węgiel prawie się wyczerpał. 110 Żona spojrzała na męża. W myślach każde z nich obliczało nowy wydatek na węgiel. Jak szybko zużyli ostatnią partię! Ich życie było mocno związane z tymi sprawami, musieli ograniczać wydatki. Utrzymywali się z niewielkiej renty po synu poległym na wojnie we Francji. Prócz tego pobierali od państwa starczą rentę w wysokości dziesięciu szylingów tygodniowo na osobę. Nie było to bogactwo, ale gospodarzyli oszczędnie i nikomu nic nie byli winni. Aby żyć taniej, mieszkali w skromnym domeczku przy szosie, daleko od miasta. Na małym skrawku ziemi dokoła domku stary Fadden uprawiał warzywa. Miał stadko kur, kilka kaczek i jedną gęś, którą tuczył na święta Bożego Narodzenia. Ta gęś sprawiała im największą i najtrwalszą radość. Przed kilku laty Fadden wymienił tuzin wczesnych kurzych jaj na jedną marną gąskę. Pieczołowicie ją hodował marząc o wspaniałej pieczeni na gwiazdkę. I stało się, jak oczekiwał — gąska wyrosła na dużą, tłustą gęś. Na krótko przed świętami Fadden wziął siekierkę, usiadł w izbie i długo się jej przyglądał. W końcu żona, zrozumiawszy, o co chodzi staremu, spojrzała na niego dobrotliwie. — Danielu — rzekła — przyznam ci się, że w tym roku wcale nie łaknę gęsiny na święta. Gdybyś zamiast niej wybrał jedną kurę i... — Tak, Daily — podchwycił Fadden — masz słuszność, to byłoby marnotrawstwem zarzynać taką dużą gęś tylko dla nas dwojga. Uważam, że kura wystarczy nam w zupełności... Tak więc gęś została uratowana od śmierci. W następnych łatach znów starannie tuczono ją na święta. __W tym roku będzie z niej na pewno pieczyste — powtarzał Fadden stale. — Nie po to ją tuczę przez cały rok, aby potem chodziła z zadartym dziobem i przewalała się z boku na bok jak jakaś królowa, do której świat należy. Tego roku pójdzie pod nóż. Ale gęś żyła dalej. Żona z góry wiedziała, że tak będzie. Gdy mąż głosił wojowniczo, że gęś jest przeznaczona do świątecznego pieca, mawiała pokornie: „Tak, Danielu". A gdy w ostatniej chwili powstrzymywał się i twierdził, że gęś jest stanowczo dla nich dwojga za duża, powtarzała znowu: „Tak, Danielu". W skry- 111 I i tości cieszyła się z takiego obrotu sprawy i myślała sobie nieraz, że ukochana jej gęś żyć będzie długo, dłużej może od nich, kiedy oni spoczną już dawno głęboko w ziemi, złożeni do snu wiecznego. Inaczej nie miałaby gęsi. Gdyby Daniel wykonał w istocie swój zamiar w myśl stanowczych, rokrocznie powtarzanych zapowiedzi, czułaby, że świat się wokół niej zapada. Niewątpliwie, jak na ich stosunki, karmienie dużej i żarłocznej gęsi było kosztowne, ale można było oszczędzać na innych rzeczach. Przy zakupach urwać pens tu, pens tam i odkładać uciułane miedziaki. Tak płynęło ich życie spokojnie i ku wielkiemu zadowoleniu, ale zawsze z myślą o drobnych oszczędnościach, jak to miało miejsce tego wieczora, gdy oboje obliczali ilość węgla i na jak długo wystarczy jego zapas. — Ach, Danielu, nie pomoże już poprawianie ognia — powiedziała staruszka. — Zgarnij po prostu popiół dokoła żaru i połóżmy się wcześniej spać. Jakoś za długo przesiadujemy wieczorami. — Posiedź jeszcze trochę — odpowiedział Daniel, ponieważ wiedział, że żona bardzo lubi siedzieć przy kominku i robić na drutach do późnego wieczora. — Jest jeszcze wcześnie. Tylko trochę dołożę. Doprawdy, dzisiaj jest chłodno, pada taki przykry, zimny, wschodni deszcz. Daily skinęła głową. Kołysała się słuchając, jak wiatr wyje od wschodniej strony niskiego domku i deszcz siecze o okiennice. — Prędko już chyba jesień nadejdzie, Danielu. — Tak, zdaje się, że niedługo. Wiatr wschodni to pierwszy zwiastun jesieni. Już zimno i przewiewa człowieka do szpiku kości. W taką pogodę nie lubię na długo wychodzić na dwór. Staruszka kołysała się bez przerwy, a jej myśli wędrowały daleko. Ilekroć ktoś mówił o złej pogodzie, zawsze wracała myślą do swojego Dannie. Tam w strzeleckich rowach nie było ciepłych piecyków. Pierwszą wojenną zimę żołnierze spędzili w wilgotnych norach, wykopanych naprędce w twardej ziemi, śpiąc nocami pod gołym niebem. W takich warunkach, zdawałoby się, że powinni pomrzeć wkrótce. A tymczasem, gdy Dannie 112 przyjechał na urlop, wyglądał czerstwo, był zdrowy i silny. Gdy matka dopytywała się troskliwie, czy ubierał się ciepło chroniąc przed przeziębieniem płuca i gardło, chłopak śmiał się tylko, trzymając się za boki, a śmiech jego był szczery, głośny i silny. — Ach, mamo, kto przeżył "taką zimę we Francji, temu już zimno nie dokuczy i nieprędko zapadnie na jakąś chorobę! — wołał głośno. Toteż nie zmogły go ani mrozy, ani choroba, lecz karabiny maszynowe, jak to pułkownik napisał w liście, który Daily przechowywała złożywszy go razem ze swą metryką ślubu. Ach, te wojny! Te mordercze, maszyny! Kule zabrały wszystkich. Walecznych i tchórzliwych, słabych i silnych — tak silnych jak jej Dannie. Na wojnie umierać nie było bohaterstwem, bo i tchórze umierali. Wytrwać przy życiu — to było bohaterstwo; żyć w tych błotach, w deszczu i zimnie i zachować pogodę ducha mimo wszystko — to było bohaterstwo. Jak często wspominała o tym, gdy dął silny wiatr i siekł zimny deszcz! Takie to już było odległe, a jednak ciągle wspominała robiąc na drutach, wyszywając, bujając się na fotelu. Przez chwilę siedziała spokojnie z podniesioną głową. Potem wróciła do przerwanej pracy kołysząc się i rozmyślając... Znowu się zatrzymała. Przestała oddychać, aby lepiej słyszeć, pochwycić jakiś dziwny odgłos poprzez buzowanie ognia. Tam na kominku syczały węgle i popiół spadał ze szmerem do wgłębienia pod rusztem; obok słychać było szelest składanej gazety; nieco dalej stukała obluźniona okiennica, wzmagał się plusk deszczu. Ale oprócz tych szmerów było coś.jeszcze tam dalej, wśród hulającego wiatru. A może było to tylko złudzenie wywołane tym, że tak długo myślała o Dannie'm? Pochyliła głowę nad robótką, lecz wnet ją znów podniosła. — Danielu! Coś się rusza przy kurach. Na chwilę usiadła wyprostowana. __ Zdaje ci się, Daily, masz bujną wyobraźnię — zrzędził Daniel. __¦ Co by tam mogło być? Wiatr hula i jedna okiennica jest trochę obluzowana. Muszę ją przymocować. Zabrał się znowu do czytania, lecz drobna, siwa kobieta siedziała nadal z podniesioną głową. Po chwili powtórzyła: 8 Lassie wróć lii I — O! Słyszę wyraźnie! Tam coś jesti Wstała. — Skoro ty nie chcesz pójść do kurnika, Danielu Fadden, to ja pójdę. Zarzuciła chustkę na głowę, lecz mąż jej wstał także. — Zaraz, zaraz — zamruczał. — Siadaj z powrotem. Jeśli tak nalegasz, to pójdę zobaczyć, aby cię uspokoić. Zaraz się rozejrzę. — Wpierw włóż szalik na szyję — odparła staruszka. Przyglądała się, jak mąż wychodzi, potem została sama w domku. Jej uszy, wyczulone przez samotność na wszelkie dźwięki, wyraźnie słyszały oddalające się kroki, a w parę chwil później — poprzez szalejącą wichurę — te same kroki wracające z pośpiechem. Daniel biegł. Kobieta zerwała się z bujaka i wpatrywała się w drzwi, zanim e mąż otworzył. — Bierz chustkę i chodź ze mną! — zawołał. — Znalazłem... Gfdzie jest latarnia? Razem wypadli w ciemną noc, opierając się porywom wi-:hru i deszczu. Minąwszy żywopłot z dzikich róż, który ciągnął się wzdłuż szosy, Daniel zatrzymał się i zszedł do rowu. Żona aodniosła latarnię w górę. W nikłym świetle zobaczyła to, co malazł jej mąż — psa leżącego na dnie rowu. Widziała, jak ńes z trudem odwrócił głowę i ha krótką chwilę światło latar-li odbiło się w jego ślepiach. — Biedne, biedne stworzenie! — powiedziała ze współczułem. — Co za niegodziwość zostawiać psa na dworze w taką szkaradną noc! Jej słowa porwał wicher, lecz stary człowiek pochwycił ton ej głosu. — Jest zbyt wyczerpany, aby mógł iść! —zawołał głośno. — Frzymaj wyżej latarnię. — Mam ci podać rękę? — Hę? Pochyliła się i krzyknęła: — Czy mam ci podać rękę? — Zbyteczne, sam sobie poradzę! Kobieta zobaczyła, jak mąż schylił się i wziął psa na ręce Przytrzymując chustkę,; którą targał wiatr, szła obok niego z wysoko podniesioną latarnią. — Idź ostrożnie, Danielu! — zawołała. — Och, biedne, biedne stworzenie! Pobiegła przodem, aby otworzyć mężowi. Daniel, dysząc ciężko, dowlókł się po chwili do domu. Wiatr zatrzasnął za nimi drzwi. Oboje zanieśli Lassie do ciepłego pokoju i ułożyli ją na dywaniku przed kominkiem. * Na chwilę odstąpili wpatrując się w psa. Lassie leżała z zamkniętymi oczyma. — Wątpię, czy dożyje do rana — powiedział Daniel i otarł sobie twarz. — To nie powód, abyśmy stali bezczynnie. Możemy przynajmniej czegoś próbować. Ale najpierw zdejmij szybko przemoczoną marynarkę, Danielu, bo i ty się rozchorujesz. Patrz, jak ten pies się trzęsie — żyje więc jeszcze. Przynieś worek, leży na dole w kredensie, i wytrzyj nim biedaka do sucha. Daniel ukląkł ociężale i zaczął wycierać przemoczoną sierść Lassie. — Spójrz, Daily, jak strasznie jest zabłocona — odezwał się po chwili. — Twój ślicznie wyczyszczony dywanik będzie pełen błota. — To nieważne, wytrzepiesz go jutro i znów będzie czysty — odpowiedziała żona cierpko. — Ciekawa jestem, czy uda nam się ją nakarmić. Daniel spojrzał w górę. Jego żona trzymała w ręce puszkę skondensowanego mleka. Nie wypowiedziane myśli staruszków biegły tam i z powrotem jak niema rozmowa. To była ich ostatnia puszka mleka. — Nie patrz tak, Danielu, możemy pić na śniadanie herbatę bez mleka — przekonywała go. — Nie zużywaj całej puszki, Daily, zachowaj trochę dla siebie. Przecież nie lubisz herbaty bez mleka. — Ach, to nie ma znaczenia — odpowiedziała żona i zaczęła ogrzewać mleko w wodzie. 116 — Często myślę, że niejedno robimy tylko z przyzwyczajenia — ciągnęła dalej. — Podobno w Chinach zawsze piją herbatę bez mleka. — Przypuszczalnie dlatego, że nie wiedzą, co dobre — mruknął Daniel pod nosem. Ciągle nacierał zziębnięte ciało psa, gdy żona mieszała nad ogniem mleko w misce. Cisza zaległa izbę. Lassie leżała jak martwa. Pomimo zamroczenia i całkowitego wyczerpania ogarnęło ją niewyraźne poczucie błogiego spokoju. Tyle dawnych rzeczy wróciło z przeszłości i ukoiło ją! Jak tu ślicznie pachniało! Była to zmieszana woń węglowego dymu i świeżego chleba. Ręce, które jej dotykały, nie więziły i nie wyrządzały krzywdy. Przeciwnie, uspokajały i przynosiły ulgę nadwerężonym i obolałym mięśniom. Obecni tu ludzie nie poruszali się gwałtownie, nie krzyczeli, nie rzucali przedmiotami, które kaleczą. Chodzili spokojnie, nie budząc w psie strachu. A przede wszystkim było tu ciepło — to najważniejsze! Było to kojące ciepło, które znieczulało zmysły i usypiało czujność jak cichy strumyk, którego nurt unosi w niepamięć i śmierć. Lassie wyczuwała niewyraźnie stojącą tuż obok miskę z ciepłym mlekiem. Nie odzyskała jeszcze pełnej świadomości, nie mogła się otrząsnąć z odrętwienia. Usiłowała podnieść głowę, lecz ta nie chciała się poruszyć. Potem uczuła, że ktoś podnosi jej głowę. Ciepłe mleko podawane łyżką spływało jej do gardła. Łyknęła raz, drugi, trzeci... Struga ciepła przeniknęła do jej wnętrzności. I to uśpiło ostatecznie jej zmysły. Lassie leżała cicho, a podawane łyżką mleko wyciekało z jej pyska na dywanik. Staruszka podniosła się z kolan i stanęła obok męża. — Czy ona zdycha, Danielu, jak sądzisz? Przestała łykać. — Tego nie wiem, Daily. Może jeszcze przeżyć noc. Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy. Teraz możemy ją tylko zostawić w spokoju. Staruszka spoglądała na psa. — Wiesz co, Danielu, posiedzę przy niej. — Ach, nie, Daily! Zrobiłaś wszystko, coś mogła, i... — Ale ona może potrzebować pomocy i... jest przecież taka śliczna, Danielu. 117 I W -— Śliczna? Taki obrzydliwy mieszaniec, a w dodatku włóczęga... — Och, nie mów tak, Danielu! To jest najpiękniejszy pies, jakiego kiedykolwiek widziałam. Stanowczym ruchem staruszka usiadła w fotelu na biegunach i przygotowała się do nocnego czuwania. W tydzień po tym zdarzeniu pani Fadden siedziała na swoim ulubionym bujaku. Przez okno świeciło poranne słońce, a wspomnienie ostatniej burzy wydawało się dalekim snem. Staruszka rzuciła spojrzenie sponad okularów i rozpromieniła się na widok Lassie leżącej na dywaniku z nastawionymi uszami. — To on wraca — powiedziała głośno. — Poznajesz go po chodzie, prawda? Po chwili dały się słyszeć kroki i stary Fadden stanął w otwartych drzwiach. — Wiesz, Danielu, ona już poznaje twoje kroki! — zawołała żona z dumą. — Czyżby? — odpowiedział stary z niedowierzaniem. — Tak jest — twierdziła Daily. — Onegdaj, gdy przechodził tędy wędrowny handlarz, powiadam ci, od razu podniosła rwetes. Słowo daję, na pewno chciała go ostrzec, że ktoś jest w domu, gdyś ty był w mieście. Ale kiedy ty wracasz, nawet nie piśnie — musi więc znać twoje kroki. — Czyżby? — powtórzył mąż. — Ona jest bystra, ona jest śliczna — rzekła żona zwracając się raczej do psa niż do męża. — Powiedz sam, Danielu, czy nie jest śliczna? — No tak, oczywiście, jest śliczna. — A poprzednio twierdziłeś, że jest brzydka. . — Ale to było przedtem. — Widzisz! A ja wzięłam stary grzebień, czesałam ją codziennie i teraz ma taką piękną sierść! Oboje przyglądali się Lassie leżącej z podniesioną głową, w pozycji przypominającej lwa, jaką szkockie owczarki często przy- 118 I bierają. Jej zgrabny pysk wdzięcznie się odcinał od krezy, która ponownie zaczęła lśnić śnieżną białością. — Czyż nie wygląda teraz zupełnie inaczej? — zapytała dumnie żona. — Tak, Daily — odpowiedział mąż niechętnie. Staruszka podchwyciła coś złowróżbnego w tonie jego głosu. — Co się stało? — Ach, Daily, widzisz... to jest tak. Z początku myślałem, że ona jest zwykłym kundlem, mieszańcem. Ale teraz... no tak, teraz okazuje się, że jest rasowym psem czystej krwi. — Oczywiście, że jest rasowym psem — podchwyciła uszczęśliwiona staruszka. — Niewiele jej było potrzeba: trochę ciepła, trochę jedzenia i kogoś, kto by obchodził się z nią serdecznie. Stary Daniel potrząsnął niecierpliwie głową, jakby miał żal do żony, że nie pojmuje, do czego on zmierza. — Ach, Daily, czy nie rozumiesz, co to znaczy? Oczywiście jest wspaniałym psem i teraz, kiedy wydobrzała, kiedy jest zdrowa i czyściutka, okazuje się, że to nawet bardzo wartościowy pies i... — I co dalej? — Rzecz prosta, wartościowy pies musi mieć swoich właścicieli. — Właścicieli? Hm, piękni mi właściciele, którzy pozwolili biednej psinie tułać się o chłodzie i głodzie — i to w taką noc, w jakąśmy ją znaleźli. Doprawdy, piękni właściciele! Daniel potrząsnął głową i ociężale usiadł na krześle. Potem wyjął z kieszeni glinianą fajkę i napchał ją tytoniem. — Nie, Daily, tak nie jest dobrze. Bez wątpienia suka jest wartościowym zwierzęciem, teraz muszę to przyznać. Dlatego też nie wolno ci zbytnio przywiązywać się do niej, bo-każdego dnia może się zgłosić właściciel... Staruszka osunęła się na krzesło. Umysł jej dręczyła nowa, okropna myśl: jej wspaniały pies — jej pies! • Patrzyła w ogień, a potem przez długą chwilę na Lassie. W końcu powiedziała: — A więc dobrze, Danielu. Jeżeli pies ma stąd odejść, to im wcześniej się to stanie, tym lepiej. Że też musi mieć właściciela! Ale odszukaj go, dobrze? Idź i rozpytuj się wszędzie. 119 ,z skinął głową. — Tak będzie uczciwie, Daily — powiedział. — Jutro pójdę do miasta i będę się rozpytywał. —- Nie, nie, Danielu, idź dzisiaj, najlepiej zaraz. Bo nie zaznam chwili spokoju i oka nie zmrużę, dopóki nie będę miała pewności. Idź dzisiaj, rozpytuj się wszędzie i jeśli pies ma odejść, to niech idzie od razu. Gdyby jednak nikt się nie zgłosił, wówczas zatrzymamy ją z czystym sumieniem, bo obowiązek będzie spełniony. Mąż pykał w milczeniu fajkę, lecz żona nie dała mu spokoju, dopóki się nie zgodził iść zaraz tego samego dnia. Po obiedzie Daniel udał się wolnym krokiem do miasta odległego o cztery mile. Przez całe popołudnie staruszka siedziała w fotelu na biegunach. Od czasu do czasu podchodziła do drzwi i wpatrywała się w gościniec. Było to długie popołudnie. Minuty wlokły się kobiecie w nieskończoność. Już zmierzch zapadał, gdy nareszcie usłyszała kroki. Zaledwie drzwi się otworzyły, zapytała: — No i co, Danielu? — Pytałem wszędzie, gdzie tylko mogłem. Wszędzie, każdego... i nie znalazłem nikogo, komu by zginął pies. — A zatem jest naszą własnością! Staruszka ożywiła się i z dumą spojrzała na Lassie, która, choć jeszcze chuda i wygłodzona, była w jej oczach szczytem psiej de-skonałości. — Ona jest nasza! — zdwołała. — Nasza, nasza! Zrobiliśmy, co było możliwe. A teraz jest naszą własnością! — Dobrze, Daily, zaraz. Może się zdarzyć, że właściciel przypadkowo będzie przechodzić koło naszego domu i zobaczy psa, dlatego też nie... — Teraz już ona jest nasza — powtórzyła staruszka z mocą. W głębi duszy była przekonaną, że właściciel nigdy tu nie dotrze i nie zobaczy psa. Już oria się o to postara! Pies będzie stale siedzieć przy niej, i to w domu. Nie pozwoli mu biegać sam opas po dworze: ten. straszny, nieznany właściciel mógłby go zobaczyć, gdyby przechodził tędy! Rozdział 18 NAJSZLACHETNIEJSZY DAR — WOLNOŚĆ JLassie leżała na dywaniku. W ciągu tych trzech tygodni spędzonych w nowym domu odzyskała siły. Jej zmysły też zaczęły normalnie pracować, a mięśnie stały się niemal tak silne jak dawniej. Wróciły jeszcze inne rzeczy. Jak długo była chora, wszystko to poszło niejako w zapomnienie. Lecz teraz, gdy wróciła do zdrowia, narastało z każdym dniem — uparcie i natarczywie. Zbudziła się główna siła napędowa jej życia i nie dawała jej spokoju. Najsilniej narastała w godzinach popołudniowych. Gdy dochodziła czwarta, Lassie ogarniał jak gdyby szał. Był to zmysł czasu. Nadszedł czas... czas, aby iść... czas, aby iść po chłopca! Lassie wstawała i podchodziła do drzwi. Skomlała i podnosiła głowę. — Ej, panienko, cóż to znowu? — odezwała się staruszka. — Chodziłaś już dziś ze mną na smyczy na długą przechadzkę. Nie widzę potrzeby, abyśmy raz jeszcze wychodziły. Wracaj na dywanik i poleź sobie. Lecz Lassie nie słuchała. Pyskiem popychała drzwi. Podchodziła do okna i stawała na tylnych łapach. Spadała na wszystkie cztery łapy i znów wracała do drzwi. Potem, jak zamknięte w klatce zwierzę, zaczynała chodzić tam i z powrotem. Robiła to nieskończoną ilość razy, idąc do drzwi i zawracając, idąc do okna i zawracając. Głośno stąpała po kamiennej posadzce chaty, a szczękanie jej pazurów było tak rytmiczne jak szczękanie drutów staruszki. Po godzinie Lassie kończyła swoją wędrówkę. Powoli wracała na dywanik przed kominkiem. Jej czas minął, kładła się i patrzyła w ogień nie mrużąc oczu. Zwierzęta są istotami mającymi pewne przyzwyczajenia, ale można też wyrobić w nich nowe. Istniała możliwość, że Lassie zapomni i będzie zadowolona ze swego nowego domu. Starasz- 121 kowie otaczali ją najczulszą opieką, na jaką zdobyć się mogli w swych skromnych warunkach, a Lassie była im posłuszna, przychodziła do nich na zawołanie i pozwalała się głaskać i pieścić. Czyniła to jednak jak gdyby z łaski, czując, że mą tylko jednego pana — chwilowo nieobecnego. Lassie nie zapomniała o nim. W miarę jak powracała do zdrowia, przypominała go sobie coraz wyraźniej, a jej codzienne wędrówki po pokoju w godzinach wieczornych stawały się coraz dłuższe i wyrażały coraz większe podniecenie. Nie uszło to uwagi dwojga starych ludzi. Staruszka, która tak ceniła ten nowy przedmiot miłości, jaki znalazła w swym życiu, dostrzegała najdrobniejsze poruszenia Lassie. Toteż codzienne spacery psa od okna do drzwi nie mogły pozostać nie zauważone. Kobieta łudziła się nadzieją i marzyła o tym, że pies zapomni o świecie zewnętrznym i będzie szczęśliwy w ich małym, zacisznym i skromnym światku, domku kur i gęsi. Lecz wkrótce zorientowała się, że jej marzenie się nie spełni, gdyż Lassie zaczęła odmawiać przyjmowania pokarmu. Wtedy staruszka zrozumiała wszystko. Pewnego wieczora długo siedziała zamyślona w fotelu na biegunach. Wreszcie przerwała milczenie i rzekła: — Danielu! — Co? — Ona nie jest u nas szczęśliwa. — Szczęśliwa? Kto nie jest szczęśliwy? O czym ty mówisz? — Wiesz dobrze, o czym mówię. O „Jejmości". O niej. Ona nie jest szczęśliwa. Ona się męczy. — Cóż znowu, co za niedorzeczność! Za dużo myślisz o tym psie. Ilekroć Jejmość zmruży powiekę, ty już podejrzewasz, że ma odrę lub jakąś inną zarazę, albo,., już sam nie wiem co... Staruszka spojrzała na Jejmość — jak ochrzciła Lassie — i pokiwała głową. — Nie. Nie mówiłam ci, Danielu, o tym, że Jejmość od trzech dni nic nie je. Mąż podniósł okulary na czoło i przyglądał się psu. Potem spojrzał na swoją starą żonę. 122 — Zaraz, zaraz, Daily. Już rozumiem. Karmiłaś ją tak obficie, nic więc dziwnego, że teraz odwraca nos od miski godnej królewskiego stołu. Oto przyczyna. — Nie, Danielu, nie o to chodzi. Zresztą ty sam wiesz dobrze... Powiedz, dlaczego trzymasz ją zawsze tak mocno na smyczy, ilekroć ją wyprowadzasz? Czy nie tak było wczoraj wieczorem? — Przyznaję, ale czynię to do czasu, dopóki się pies nie przyzwyczai do naszego domu. Gdybym go puścił wolno, mógłby zabłądzić, a nie znając dobrze okolicy nie znalazłby drogi powrotnej i... — Ach, Danielu, to bajki! Wiesz tak samo dobrze jak ja, że gdyby była na wolności, poszłaby sobie, zostawiłaby nas samych i nie wróciłaby już nigdy. Mąż nic nie odpowiedział. Żona mówiła dalej: — Ona nie jest szczęśliwa, Danielu. Ty jej nie widzisz tak często jak ja. Szczególnie każdego popołudnia: od okna do drzwi, od drzwi do okna, tak spaceruje stale i dziwię się, że nie wydeptała jeszcze głębokiej ścieżki w kamiennej posadzce... — Nic dziwnego, to przecież zwykły sposób psa, gdy prosi, aby go wypuścić na dwór. — Mylisz się, Danielu, już próbowałam. Wzięłam ją na smycz, sądziłam, że będzie się wyrywać lub nie zechce pójść. A tymczasem szła posłusznie. Wiesz, co ja myślę? — Co takiego? — Jej postępowanie wskazuje na to, że nie chce nam sprawić przykrości. Obchodzimy się z nią dobrze i dlatego nie chce obrazić naszych uczuć, bo przywiązała się do nas. Wydaje się, że jest zbyt dobrze wychowana, aby uciec, chyba że sami pozwolimy jej odejść... — Ach, nie, Daily, przesadzasz! Żaden pies nie może mieć takich uczuć jak człowiek... — Ale moja Jejmość ma je, Danielu. Ty jej jeszcze nie znasz. — A więc? Staruszka zniżyła głos. — Posłuchaj mnie, ja wiem coś o tym psie, wiem na pewno. — Co takiego? — Przekonana jestem, że ona dokądś idzie. Ona jest jakby w drodze. 123 — Ależ, Daily! Co ci też przychodzi do głowy! — Mniejsza z tym, Danielu. Ja wiem — ja i Jejmość — my )bie wiemy. Ona wędrowała dokądś, Danielu, i zmęczyła się. Tu się zatrzymała, jakby to był szpital lub przydrożna gospoda -— jak w bajce. A teraz, po wyzdrowieniu, pragnie pójść dalej. Tylko jest tak grzeczna i wyrozumiała, że nie chciałaby nas skrzywdzić. Jednakże w głębi serca już odeszła. Ona nie jest tutaj szczęśliwa. Daniel milczał. Wystukał popiół ze swej glinianej fajki na dłoń i długo wpatrywał się w psa. Wreszcie się odezwał: — Tak, Daily, masz słuszność, masz słuszność. Są ludzie, których serca są tak pełne nikczemnego strachu, że gdy zobaczą spragnione zwierzę z płatem piany na spieczonym pysku, uciekają przed nim w przerażeniu i krzyczą: „Wściekły pies!" Są także inni, co widzą w każdym zwierzęciu wroga, którego należy zniszczyć choćby rzuconym kamieniem. Lecz na szczęście są jeszcze inni — i tym psie społeczeństwo winno być wdzięczne — co są pełni przywiązania i głębokiego zrozumienia dla zwierząt i wnoszą poczucie godności i honoru w stosunki między człowiekiem a psem. Do tych ostatnich należeli staruszkowie, którzy następnego dnia po południu zasiedli, aby obserwować psa. Gdy nadeszła czwarta i Lassie zerwała się z podłogi, ich oczy poszły za nią. A gdy zaskomlała pod drzwiami, a potem podeszła do okna, oboje westchnęli. — A więc tak — powiedział Daniel. To było wszystko. Oboje wstali. Staruszka otworzyła szeroko drzwi. Lassie wybiegła. Trzymając się pod rękę Daniel i jego żona poszli za Lassie aż do drogi. Na krótką chwilę Lassie się zatrzymała, jakby nie dowierzała, że wreszcie zaspokoić może dręczące ją pragnienie. Odwróciła się i spojrzała na kobietę, której ręce głaskały ją, pieściły i karmiły. Przez chwilę staruszka chciała ją przywołać — przywołać do siebie z powrotem i spróbować oderwać jej myśli od dawnych wspomnień. Lecz kobieta była zbyt uczciwa. Podniosła głowę, a jej starczy głos zabrzmiał donośnie: — Już dobrze, piesku. Jeżeli musisz pójść — to idź... W tym zdaniu Lassie pochwyciła słowo „idź". Tego właśnie najbardziej pragnęła. 124 Raz jeszcze się odwróciła, spojrzała na staruszków, jakby ich żegnała, i poszła nie gościńcem na wschód ani na zachód, lecz prosto przez pola. Szła na południe. Lassie przeszła wnet w kłus — taki sam, jaki przeniósł ją szczęśliwie przez wyżyny Szkocji. Nie był on ani szybki, ani powolny — był to równomierny krok, który pochłaniał milę za milą i który utrzymać mogła godzinami. Tak sunęła na przełaj przez pola, wspięła się na skarpę i zbiegła po drugiej stronie w dół. Z tyłu na szosie stała staruszka. Usta miała zaciśnięte. Machała ręką i wołała: — Do widzenia, Jejmość, do widzenia! I szczęśliwej drogi! Chociaż Lassie dawno już znikła z oczu, staruszka wciąż jeszcze stała na szosie, aż wreszcie Daniel objął ją ramieniem. — Zimno się robi na dworze, Daily — powiedział. — Wracajmy raczej do domu. Wrócili do małego domku i zwykłe ich życie potoczyło się dalej. Staruszka przyrządziła skromną wieczerzę. Zapaliła lampę. Oboje zasiedli do stołu. Lecz żadne z nich nie jadło. Po chwili mąż spojrzał na żonę i powiedział ze współczuciem: —• Na dzisiejszą noc postawię lampę w oknie, Daily. Na wszelki wypadek, gdyby poszła tylko na daleki spacer. A wtedy, gdyby chciała znaleźć drogę powrotną... Daniel wiedział, że pies już nigdy nie wróci, lecz pomyślał sobie, że sprawi ulgę swojej Daily, jeśli to powie. Przerwał jednak, gdy spojrzał na żonę. Siedziała z opuszczoną głową, a łzy spływały jej po policzkach. Zerwał się z krzesła. — Ach, nie płacz, Daily, nie płacz! Przytulił ją do siebie i głaskał pieszczotliwie. — No, Daily, nie rozpaczaj. Posłuchaj, kochanie, coś ci powiem. Mam odłożonych kilka szylingów i jutro zabiorę z tuzin jaj do miasta. Sprzedam je, a potem pójdę na rynek, tam gdzie sprzedają psy. Kupię ci innego pieska, dobrze? Takiego małego, ślicznego szczeniaka, który pozostanie przy nas i nie zechce uciekać. Bo widzisz, Daily, Jejmość była za duża jak na nasze środki, za wiele jadła, a, a... taki mały, miły psiak... Staruszka spojrzała na męża. Chciała wypowiedzieć słowa, które zawsze wygłasza miłośnik psów, gdy traci ulubieńca: „Nie 18S cę żadnego innego psa!" Jednakże, nie chcąc urazić męża, słów ch nie wypowiedziała. — Tak, masz słuszność, Danielu, utrzymanie dużego psa jest sztowne. —- Oczywiście, bardzo kosztowne — podchwycił Daniel. — mały piesek albo kotek prawie nic nie kosztuje... — Wolę już kota, Danielu. Jeżeli możesz, to przynieś mi ma-$o, ślicznego kociaka. — Tak, takiego, który sypiać będzie przed kominkiem i nie uści cię przez cały dzień. Tak jest. Przyniosę ci ślicznego kotka najpiękniejszego, jakiego mógłby ktokolwiek zapragnąć. ;oda? Staruszka podniosła oczy. — Ach, Danielu, jakiś ty dobry dla mnie. Potem otarła łzy i uśmiechnęła się. — Aj, aj, zagadaliśmy się, a tymczasem herbata wystygła! — wołał staruszek. — Nie mogę jeść, Danielu. — Już dobrze, Daily, za to napijesz się gorącej her.baty. — Z przyjemnością — odparła żona. — Szklanka dobrej her-ty poprawi nam humor. — Zapewne. A w sobotę dostaniesz najładniejszego kociaka ze izystkich, jakie kiedykolwiek widziałaś. Czyż tak nie będzie brze? Staruszka uśmiechnęła się z otuchą. — Tak, tak będzie dobrze — powiedziała. Rozdział 19 PODROŻ W TOWARZYSTWIE ROWLIE PALMERA owlie Palmer właśnie się ogolił i wycierał swoją staroświecką astą brzytwę. 3ył to człowiek wesoły, niskiego wzrostu, a jego czerwona arz wyglądała jak ozdobiona guzikami. Miał oczy jak dwa ziki, spalone na wietrze usta przypominały duży guzik, na jego czole i podbródku było sporo szyszek i brodawek, też podobnych do guzików. To guzikowe podobieństwo upodobał sobie tak dalece, że zastosował je nawet w ubiorze. Miał na sobie flanelową koszulę ozdobioną wieloma perłowymi guzikami. Na nią wkładał plisowaną kurtkę ze skórzanymi rękawami i licznymi, mosiężnymi guzikami, które, gdyby się im kto uważnie przyjrzał, okazałyby się bardzo podobne do noszonych swojego czasu na mundurach armii Jego Królewskiej Mości. Oryginalną postać Rowliego i jego osobliwą twarz znała cała północna Anglia. Mieszkał w krytym, zaprzęgniętym w jednego konia wozie, wypełnionym miskami i garnkami, i tak bez pośpiechu podróżował po kraju. Gdy zajeżdżał do wioski lub miasteczka, Brał do ręki pałkę i uderzał nią w największą, kamienną miskę zdobną w glazurowane, brunatno-żółte paski. Donośny jej dźwięk podobny był do bicia wielkiego dzwonu. Wówczas Rowlie wychwalał swój towar śpiewając na całe gardło: Tu nadjeżdża Rowlie Palmer! Wiozę miski, garnki trwałe, Nietłukące, duże, małe! Kto ma pensy, niech kupuje, A kto nie ma, pożałuje. U Palmera, gospodynie, Miski; garnki, są jedynie! Rowlie lubił urządzać cyrkową paradę przy wjeździe do małych miasteczek, położonych na północy kraju, dzwoniąc energicznie w dużą miskę. Czynił to z dwóch przyczyn — po pierwsze, był to sygnał jego przybycia, a po drugie, chciał pokazać, jak odporne są owe garnki, które mimo tak silnych uderzeń nie pękają. Raz do roku przemierzał tę drogę. Gdy wcześniej sprzedał-, towar, zawracał do rodzinnej wioski, gdzie jego starszy brat, Mark, trudnił się garncarstwem. Mark witał go zwykle skinieniem głowy nie przerywając pracy przy warsztacie w obszernej szopie, gdzie modelował staromodne garnki i miski. Rowlie za- 127 I opatrywał się w nowy towar: począwszy od małych miseczek, w których podawano dzieciom owsiankę, a skończywszy na dużych miskach o średnicy trzech stóp, chętnie używanych przez gospodynie północnej prowincji do wyrabiania ciasta na chleb albo nawet do kąpania niemowląt. Gdy napełnił wóz brunatno-żółtymi, połyskującymi glazurą naczyniami, ruszał ponownie w drogę. — No to jadę — mawiał zwykle. A Mark spojrzawszy tylko na brata i skiną wszy głową wracał do swojej pracy. Rowlie wybierał się znów w drogę podróżując jedynie dniem, a na noc zjeżdżając na bok, gdzie znajdował dogodne miejsce spoczynku dla siebie i swojej klaczy, Bessy. Takie życie było wygodne i przyjemne, bo w swoim wozie miał Rowlie kompletne gospodarstwo. Zdawało się rzeczą niemożliwą, aby na tak szczupłej przestrzeni, szczelnie w dodatku wypełnionej garnkami, można było żyć wygodnie. Nieraz, jako dowód specjalnych względów, pozwalał Rowlie swoim nabywcom zajrzeć do części mieszkalnej wozu. Nawet najlepsze gospodynie podziwiały wzorowy ład i porządek, jaki tam panował. Wszystko miało wyznaczone miejsce: brzytwa, którą Rowlie w tej chwili odkładał, miednica i mały wieszaczek na ręcznik. Polowe łóżko było zasłane, śniadanie spożyte, naczynia pochowane, Bessy zaprzęgnięta, jej worek z obrokiem wisiał pod wozem. Rowlie usiadł na koźle. — Wio, Bessy, naprzód! — zawołał. Gdy Rowlie znalazł się na drodze, zeskoczył z kozła i szedł obok wozu, Bessy miała i tak znaczny ciężar do ciągnięcia bez niego. Zresztą lubił iść obok wozu, jeżeli pogoda na to pozwalała. A dzień był piękny. Rowlie szedł w porannej mgle snującej się po polach i śpiewał: Ojcze, mój ojcze, łopatę bierz I kop mi mogiłę na trzy łokcie wszerz; A na mogile, tam pod lasem, Niech mi turkawka grucha czasem. Pękło mi serce z tęsknoty, miłości, Bo nie zaznałem w życiu radości. 128 Była to okropna piosenka, lecz Rowliemu to nie przeszkadzało. Po prostu jego własny głos dotrzymywał mu towarzystwa w samotnych wędrówkach od miasteczka do miasteczka. Nie miał innego towarzystwa prócz swej klaczy, Bessy, i Toots. A Toots była jedyna w swoim rodzaju, jak twierdził Rowlie. Właśnie siedziała na koźle — drobniutka, biała psina, która przypominała pudla, foksteriera lub szpica; na pewno miała w sobie coś z nich wszystkich. I Toots nie mniej była znana od Rowliego. Umiała stać na tylnych łapkach na odwróconej do góry dnem misce i równocześnie balansować mniejszą miską na nosie; umiała wskakiwać na drewnianą kulę i toczyć ją idąc po niej i ciągle utrzymując równowagę. Umiała zbierać pieniądze rzucone na ziemię i oddawać je Rowliemu. Nadto jeszcze umiała skakać przez obręcz. Ilekroć Rowlie zajechał do większej wsi, urządzał widowisko z Toots — nie zwyczajem wydrwigroszy w celach zarobkowych, lecz po prostu dlatego, że lubił beztroski śmiech i szczerą radość dzieci, które się przy tej sposobności gromadziły. W drodze między jedną a drugą miejscowością Toots siedziała dumnie na koźle, tak jak teraz, i patrzyła na gościniec, gdy tymczasem Rowlie śpiewał smutną piosenkę o nieszczęsnej wiejskiej dziewczynie. Gdy śpiewał, nie myślał o słowach. Czujnie natomiast obserwował wszystko, co się działo dokoła niego. Podróżując i żyjąc pod otwartym niebem, Rowlie wiele wiedział o świecie. Wiedział na przykład, gdzie gnieżdżą się sroki, kiedy powracają jaskółki i kiedy odlatują. I żaden myśliwy w kraju nie miał bystrzejszego oka, jeśli chodziło o to, aby stwierdzić na podstawie czubka czerwonej kity, że pokazał się lis. I tego poranka Rowlie czujnie wodził oczami po okolicy. Gdy w pewnej chwili spojrzał na pole, piosenka zastygła na jego ustach. Szybkim krokiem przeszedł na drugą stronę gościńca i stanął na stopniu, przy dyszlu jadącego wozu. Tak jechał przyciśnięty do przedniej ścianki wozu i patrzył. Przez pole równomiernym krokiem biegł pies, który teraz zbaczał w stronę drogi. Była to Lassie. Szła nie zatrzymując się na widok jadącego wozu, który był dla niej rzeczą tak naturalną jak przydrożne 9 Lassie wróć 129 drzewo lub sarna. Rowlie spostrzegł to i trzymał się w ukryciu mrucząc pod nosem: — Skąd się ten pies tu wziął? Lassie podchodziła coraz bliżej i w miejscu, gdzie kończyło się ogrodzenie ugoru, wyszła na drogę, gdy wóz akurat przejeżdżał tamtędy. — A ty czego sobie życzysz?! — zawołał Rowlie głośno. Lassie spojrzała na człowieka i zawróciła przez rów na pole. — Nie odpowiada ci moje towarzystwo, co? — żartował Rowlie. Zeskoczył ze stopnia i szedł dalej obok wozu. Przy tym śledził psa idącego polem z lewej strony, niemal równolegle do drogi. Po pewnym czasie Lassie zatrzymała się nad niewielką rzeką. Skierowała się więc znowu ku drodze, gdzie mogła przejść przez most. Rowlie wszedł do wozu i po chwili ukazał się niosąc w ręce małe kawałki świeżej wątroby. Toots podniosła nos i zamerdała swym nie dającym się bliżej określić ogonem. — To nie dla ciebie, moja mała — powiedział Rowlie. Nie spuszczał Lassie z oka. Powinna była dojść do mostu w chwili, kiedy i jego wóz tam się znajdzie. — Doskonale, tym razem będziemy udawać, żeśmy się wcale nie zauważyli — powiedział głośno. Idąc dalej obok wozu, zaśpiewał wesoło: Mój stary ojciec mawiał tak: — Nie przekręcaj nigdy wspak Myśli, sensu dobrej rady, Bo to młodych ludzi wady... Nagle przerwał piosenkę. — Aj, Bessy, dokąd to ciągniesz? Nie w prawo,.nie do rowu! Jedź drogą, prosto na most, o, tak! — zawołał. I śpiewał dalej: Choć się tobie nieraz zdaje, Że twój ojciec bzdury baje, Dam ci radę dzisiaj jedną: Prostą, jasną, niepowszednią... 130 Tak podśpiewując i regulując szybkość konia, Rowlie dojechał do mostu, w chwili gdy pies był już blisko. Z wesołą piosenką na ustach jechał dalej i udawał, że nie widzi owczarka. Lassie zatrzymała się u przyczółka, aby przepuścić wóz. Rowlie nie odwracał głowy. Wywijał natomiast kawałkiem wątroby, aby zapach świeżego mięsa mógł się rozejść w powietrzu. Potem — jakby od niechcenia — upuścił wątrobę na ziemię. Gdy przejechał przez most, zerknął nieznacznie za siebie, aby się przekonać, co zrobi pies. Z tyłu, przy moście Lassie z wolna zbliżała się do kawałka mięsa. Zapach wątroby nęcił ją. Głód ściskał jej wnętrzności i ślina nabiegła do pyska. Podeszła bliżej. Zniżyła nos, aby dotknąć mięsa. Lecz nauka i tresura ubiegłych lat nie poszły w zapomnienie. Sam Carraclough starannie ją uczył nie ruszać pokarmu, którego on jej nie podał. Czynił to w ten sposób, że kładł w różnych miejscach kawałki mięsa z ukrytym wewnątrz ziarnkiem piekącego pieprzu. Jeszcze jako szczeniak Lassie złakomiła się i zjadła porzucone kęsy, lecz wnet się przekonała, że zawierają coś, co pali jej wnętrzności żywym ogniem. A prócz tego, że ją w pysku piekło, dostała w dodatku burę od swego pana. — To jest drakoński sposób — mówił Sam Carraclough do syna — lecz niezawodnie skuteczny. Gdybym stosował go dawniej, wychowałbym niejednego psa, który zdechł od trutek podrzucanych umyślnie przez złośliwych ludzi. 0 tej nauce Lassie pamiętała dziś jeszcze. Pies nie.powinien łakomić się na porzucone kęsy! 1 teraz wspomnienie dawnej nauki było silniejsze od głodu-Nozdrza psa drgały, gdy dotykał kawałka wątroby. Pokusa była silna, lecz Lassie przezwyciężyła ją. Zostawiła nie tknięte mięso i ruszyła przez most, A Rowlie Palmer śledząc jej zachowanie pokiwał głową. — Wspaniały, doskonale wychowany owczarek! — powiedział. —; Świetnie się spisałeś, mój piesku, ale zobaczymy... Zadowolony ze swego odkrycia, Rowlie śpiewał dalej, idąc obok wozu, lecz nie przestawał wywijać wątrobą, tak że w powietrzu rozchodziła się nęcąca woń, co dla psa było nie lada próbą. 9' ' 131 Lassie szła" teraz owiana zapachem upragnionego pokarmu. Gdy minęły most, impuls nakazał jej porzucić drogę i dalej iść przez pole. Lecz nie mogła oprzeć się pokusie wdychania nadal nęcącego zapachu. Zeszła więc tylko z drogi, przeskoczyła rów i szła brzegiem pola równolegle do wozu. Rowlie Palmer zaimprowizował naprędce piosenkę, którą zaśpiewał swojej Toots siedzącej na koźle: Idzie śliczna dama, Idzie całkiem sama Miedzą obok drogi, Zgrabnie stawia nogi. Idzie śliczna .Collie Za wozem powoli, Jeszcze sią nas boi, Lecz wnet się oswoi. — Jak ci się podoba moja piosenka, Toots? Chciałabyś mieć towarzyszkę? Dobrze, zobaczymy... Tak wędrował Rowlie Palmer. Od czasu do czasu odwracał głowę w stronę Lassie idącej z tyłu polami. Chwilami znikała na krótko, a niekiedy na dłuższy czas. Ale zawsze wracała, przywabiona zapachem mięsa. I za każdym razem podchodziła bliżej do wozu i człowieka, który — zdawałoby się — nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. Do samego południa wóz toczył się przez nieurodzajną, bezludną równinę. Słońce było już wysoko, gdy Rowlie zjechał z drogi i stanął w cieniu grupki drzew. Lassie, idąca stale w pobliżu wozu, zatrzymała się również. — Czas na obiad, Toots — powiedział Rowlie. Szybko ustawił mały piecyk i rozniecił ognisko. Zagotował wodę i zrobił herbatę. W garnku odgrzał duszone mięso. Dla Toots nakrajał nieco wątroby i włożył do miski. Potem sam zasiadł do obiadu. Przez cały czas obserwował owczarka, podchodzącego coraz bliżej i bliżej, i ostentacyjnie dorzucał po kawałku wątroby swojej małej psinie. Lassie siedziała już zaledwie o dziesięć kroków od 132 Rowliego i śledziła każdy ruch jego ręki. Raz czy dwa razy Toots szczeknęła piskliwie, lecz jej pan uspokoił ją szybko. Po skończonym posiłku Rowlie wstał od ogniska. — A teraz uważaj, Toots — powiedział — znamy się przecież na różnych sztuczkach. Zobaczymy, czy ta śliczna pani nie będzie jadła. Wyjął z wozu płaską miskę i położył na niej pokrajaną wątrobę. Potem — jakby tę czynność wykonywał codziennie od wielu lat — podszedł wpół drogi do owczarka i postawił miskę na ziemi. — Oto twój obiad — powiedział krótko. — Zjedz go. * Lassie przyglądała mu się uważnie, gdy wracał do piecyka. Następnie, ponieważ zdawał się nie zwracać na nią uwagi, wstała i ostrożnie zbliżyła się do miski. Psu nie wolno zjadać porzuconych kęsów! Lecz w tym wypadku sprawa przedstawiała się inaczej. To nie były porzucone kęsy, lecz jadło podane na misce. A jeżeli miskę lub talerz postawił człowiek, znaczyło to, że pies może jeść bez obawy. Takie mięso na pewno nie będzie zawierało żywego ognia. Lassie spokojnie podeszła do miski. Pochwyciła kawałek mięsa i uniosła go w górę. Potem z błogim uczuciem zaspokojenia głodu zabrała się do uczty. Nie pozostawiła ani kawałeczka. Następnie wylizała miskę. Gdy skończyła, usiadła i popatrzyła na człowieka, jakby chciała powiedzieć: „Na zakąskę było to w sam raz. Lecz gdzie jest właściwy obiad?" Rowlie pokiwał głową przecząco i zawołał: — O, nie! Jeśli chcesz dostać więcej, wpierw musisz się do nas przyłączyć. Czy nie mówiłem, Toots, że znam się na różnych sztuczkach z psami? Rzuć mięso na drogę, nie ruszy! Ktoś cię doskonale wyuczył, mój przyjacielu owczarku! Lecz podaj na misce — tu właśnie tkwi sekret! — wtedy wszystko jest w porządku. No, ruszajmy, czas nam w drogę! Rowlie zdjął worek z obrokiem z głowy Bessy, opróżnił piecyk i starannie przydeptał żar. Nie spiesząc się pochował wszystko w wozie. Przez ten czas obserwował owczarka siedzącego jakby w oczekiwaniu cudu w postaci nowej miski wypełnionej smaczną wątrobą. A gdy na koniec Rowlie Palmer ruszył w dalszą drogę, chrząkał z zadowolenia. Lassie bowiem nie szła już brzegiem pola, lecz tuż za wozem. Zachowywała jeszcze pewną odległość, lecz Rowlie tym się nie przejmował. Wiedział doskonale, że zbliżenie nastąpi później. I zaśpiewał wesoło: Przyszli nocą i przemocą Z łóżka mnie zabrali. I prowadzą przez ulicę, Ach, na szubienicę. Kat już czeka i nie zwleka, Pętlę mi zarzuca, Ciągnie wolno mnie ku górze, Ach, na grubym sznurze. Minęło kilka dni, a Lassie nie opuszczała Palmera. Biegła teraz drogą, zawsze o kilka kroków za wozem. Rowlie chciał ją nauczyć, aby szła pod wozem, między tylnymi kołami, zwyczajem dalmatyńskich psów, które według ówczesnej mody towarzyszyły lekkim dwukółkom i faetonom; Lassie jednakże uczynić tego nie chciała. Nie znosiła również bębnienia i okrzyków przy wjeździe do wiosek, choć przyzwyczaiła się już do tych hałasów, wiedząc, że trwają krótko. Dopóki Rowlie jechał na południe, Lassie była zadowolona. Lecz pewnego razu, na rozstajnych drogach, skierował swój wóz na wschód. Niejasne poczucie ostrzegło garncarza, że brak kogoś z jego zwierzęcej rodziny. Obejrzał się. I rzeczywiście, Lassie siedziała na skrzyżowaniu dróg. Rowlie przywołał ją i Lassie podeszła o kilka kroków, lecz wnet zawróciła i usiadła na poprzednim miejscu. Na koniec Rowlie był zmuszony ustąpić. Usiadł na koźle, zawrócił Bessy i pojechał drogą na południe. — Nie stracę, gdy pojadę drogą okrężną przez Godsey zamiast przez Menlip — powiedział dobrodusznie. A po chwili zwrócił się do Toots: — Widzisz, moja mała, ile kłopotu ma mężczyzna z niewiastami? Z tobą, z Bessy i z tą księżniczką tam za wozem? Co 134 może zrobić samotny kawaler wobec takiej trójki? Bessy chce iść na północ, ponieważ tam jest jej dom. Księżniczka znów dąży na południe — prawdopodobnie zamierza spędzić zimę na sło^-necznej Riwierze. A ty... no, ty jesteś zadowolona, dopóki podróżujesz ze mną. Tak, Toots, ty jedna kochasz mnie dla mnie samego. A mały piesek merdał ogonkiem, który nie był ani prosty, ani zakręcony, ani krótkowłosy, ani puszysty. Było to piękne życie tak podróżować po nieuczęszczanych równinach północnej części kraju, z dala od głównych dróg, gdzie spotykało się pędzące wozy, ciężarówki lub samochody, których Rowlie nienawidził tak bardzo. I Rowlie śpiewał przemierzając milę za milą. — Hej, Księżniczko! Czy pozwoli wasza wysokość, że my, prości ludzie, przeprowadzimy tu mały, pospolity interes handlowy? Tymi słowy zwrócił się Rowlie do owczarka. Lecz Lassie szła spokojnie za wozem, jakby słowa te nie do niej były skierowane. — Przepraszam, Księżniczko — ciągnął Rowlie uniżenie. — Widocznie obraża to jej uszy, gdy mówię o takich rzeczach jak pieniądze, ale my, biedni ludzie, musimy także żyć, więc za pozwoleniem, Księżniczko, za pozwoleniem — ja i panna Toots musimy zarobić nieco grosza. Zadowolony ze swego wczucia się w rolę, Rowlie zdjął czapkę przed Lassie i nisko się jej pokłonił. Następnie wrócił do wozu i wyjął największą miskę oraz pałkę. Zbliżywszy się do pierwszych chałup zaczął bębnić energicznie. Głos podobny do dzwonu 'rozlegał się po wsi, a Rowlie wołał śpiewnie: Wiozę miski, garnki trwałe, Nietłukące, duże, małe! Kto ma pensy, niech kupuje, A kto nie ma, pożałuje. U Palmera, gospodynie, Miski, garnki są jedynie! 136 W drzwiach chałup ukazywały się wieśniaczki, a Rowlie pozdrawiał je. Kiedy zatrzymywał wóz w środku wioski, kobiety wskazywały palcami jego towary, rozprawiały głośno i dowcipkowały na temat cen. — Moje miski i garnki są tak trwałe, że nie sposób ich rozbić! — wychwalał Rowlie. —*¦ A ja zbiłam jedną miskę, którą kupiłam w ubiegłym roku! — zawołała jakaś kobieta. — Doskonale! Każda dobra gospodyni musi od czasu do czasu zbić miskę — żartował Rowlie. — Gdybym wyrabiał zupełnie nietłukące się garnki, nikt by nie kupował nowych" i wówczas sam ¦ bym się wykierował na bezrobotnego. Mrugnął przy tym filuternie, a kobiety piszczały ze śmiechu i trącając się mówiły: — Ach, co za wydrwigrosz z tego garncarza Palmera! — A teraz — zawołał Rowlie, gdy gospodynie zaopatrzyły się w naczynia — kto chce zobaczyć kilka sztuczek mojego pieska? Dzieci zaczęły krzyczeć i klaskać w dłonie. Rowlie wyniósł z wozu różne manatki i rozłożył je na zieini. Widząc to Toots zeskoczyła pośpiesznie z siedzenia. Rowlie klasnął w ręce raz i drugi, lecz nic się nie stało. Mała Toots siedziała wyczekująco. — Co się z tobą dzieje, Toots? — zapytał Rowlie. — Na co czekasz? Ach, prawda! Naszej Księżniczki jeszcze nie ma. Ale już ją widzę, oto nadchodzi. Lassie, starannie wyuczona przez Rowliego, przedefilowała dumnie przed publicznością i usiadła obok Toots. W nagrodę otrzymała kawałek wątroby. — Jak widzę, jej książęca mość raczyła nas zaszczycić swoją obecnością, wobec czego możemy już zaczynać — trajkotał Rowlie dalej. Na dany ręką znak Toots zaszczekała ostro i rozpoczęła swój program. Skakała przez obręcze. Na pytanie, ile ma lat, odpowiadała szczekaniem. Udawała „zdechłego psa". W licznej gromadzie dzieci wyszukiwała najładniejszą dziewczynkę — wszystko oczywiście odbywało się przy pomocy dyskretnych znaków Rowliego. A na zakończenie występowała z najlepszą sztuczką, 13T balansując na tylnych łapkach na drewnianej kuli i równocześnie trzymając w pyszczku maleńką chorągiewkę o barwach narodowych. — Czy owczarek nie potrafi żadnych sztuczek? — zapytała jakaś dziewczynka. — Chcielibyście, aby Księżniczka występowała publicznie jak w cyrku? — zapytał Rowlie. ~— Ale zdaje mi się, że Księżniczka zastrajkowała, bo siedzi uporczywie na swoim miejscu. Rowlie z Toots na ręku podszedł do Lassie. —¦ Czy wolno prosić waszą dostojność, aby nam także coś pokazała? — zapytał. Lassie siedziała nie mrugnąwszy okiem. — Wobec tego może raczy pani pozbierać przybory po występach naszej artystki, miss Toots. Lassie i tym razem nie drgnęła. — Podnieś te rzeczy! — rozkazał Rowlie grzmiącym głosem. Lassie nadal siedziała sztywno, nawet okiem nie mrugnęła, a rozbawione dzieci krzyczały z radości. Rowlie podrapał się po głowie z udanym zakłopotaniem. Nagle oczy jego zabłysły. Uniósł palec w stronę dzieci na znak ciszy. Potem zwrócił się ponownie do Lassie: — Czy mogę prosić jej książęcą mość — będzie to oczywiście wielkim dla mnie zaszczytem — aby łaskawie zechciała pozbierać te drobiazgi? Tym razem Rowlie dał znak ręką, gdyż słowa nie miały nic wspólnego z tą sztuczką, i Lassie podniosła się dumnie. Popychała drewnianą kulę swym zgrabnym nosem w stronę wozu. Zbierała jedną obręcz po drugiej i zawieszała je na kołku przy drzwiach. Rowlie ukłonił się jej nisko. Lassie odkłoniła się wyciągając sztywno do przodu przednie łapy, jak to robi pies po przebudzeniu. — A widzicie — odezwał się Rowlie do dzieci. — Zapamiętajcie sobie raz na zawsze, że należy grzecznie prosić, a wtedy osiągniecie w życiu o wiele więcej. A teraz... komu w drogę, temu czas. Nie zapominajcie o Palmerze, wędrownym handlarzu misek i garnków. Wrócę tu w przyszłym roku. Żegnam was i do widzenia! Cała wioska żegnała go machając rękami, a wóz ruszył w dalszą drogę. Rowlie był zadowolony i śpiewał. Toots wdrapała się na przednie siedzenie i rozłożyła się wygodnie. Bessy stąpała swoim miarowym krokiem. A Lassie dreptała beztrosko za wozem, zadowolona, że znowu jechali drogą. Czuła niechęć do wiejskich postojów i nie lubiła przedstawień, w których odgrywała tak małą rolę. Nie miała tych samych upodobań, co Toots, która uwielbiała swoje sztuczki i doczekać się nie mogła występów. Toots była urodzona do cyrkowych popisów. Lassie natomiast była psem zupełnie innego pokroju. Rowlie Palmer wiedział o tym i czule spoglądał na Toots pogrążoną w półśnie. — Nasza nowa towarzyszka jest wspaniałym psem, bez wątpienia, ale nigdy nie dorówna tobie, moja mała pieszczotko, Toots zaczęła się kręcić gwałtownie, co miało oznaczać tyle, co merdnięcie ogonem. Rowlie zakończył wieczorny posiłek i przygotował wóz do dalszej drogi. — Tak, wiem, że nie chce ci się teraz ruszać — powiedział do Bessy: — Ale trudno, mamy jeszcze daleką drogę i niejedną milę musimy przemierzyć. Jest zresztą dosyć widno. Rowlie spojrzał ponownie na niebo. Księżyc świecił jasno, lecz w powietrzu czuło się również wyraźny chłód. — Zapowiada się marna pogoda i, jeśli się nie mylę, wnet nadejdzie zima. Trzeba pomyśleć o powrocie do domu. Dlatego musimy dodać gazu i jeszcze dzisiejszej nocy nadrobić kawał drogi. Wyprowadził wóz na szosę i niebawem dały się słyszeć równo-. mierne uderzenia kopyt Bessy po twardej nawierzchni. Toots spała mocno na przednim siedzeniu. Lassie biegła kłusem za wozem, szczęśliwa, że znowu jest w drodze. Rowlie obliczał w pamięci. Jeszcze cztery godziny i przed dziesiątą stanie u celu. Jest tam wygodne miejsce na obozowisko, w lesie niedaleko Abden. W drodze będzie trochę zimno. Na postoju zaparzy gorącej herbaty na rozgrzewkę, potem do łóżka, a jutro ze wschodem słońca znowu w dalszą wędrówkę. 138 139 Rozdział 20 ODWAŻNE SERCE. POŻEGNANIE Uwóch ludzi szło w nocy drogą zalaną światłem księżyca, na którą drzewa rzucały tajemnicze cienie. — A więc dobrze, Snickers. Jeżeli ci się nie podoba, masz wolną drogę. Słowa te wypowiedział człowiek barczysty i krępy. Jego ramiona uwydatniały się pod moleskinową kurtką. Wysoka, spiczasta czapka ocieniała szeroką twarz o kwadratowych szczękach. Towarzysz, do którego się zwracał, był mniejszego wzrostu i miał delikatne rysy. Na końcu jego wydłużonego nosa błyszczała kropelka, która mimo częstego pociągania nosem nie znikała, jakby wisiała przytwierdzona tam na zawsze. — Zawiodłem się na tobie, Snickers — mówił dalej barczysty człowiek. — Wiecznie zrzędzisz. Przystałem na twoje towarzystwo, zgodziłem się na wspólną wędrówkę, starałem się dla ciebie o żarcie w tym przeklętym kraju, a co za to mam? Wiecznie gderasz, wiecznie nudzisz, wiecznie utyskujesz. Raz jesteś zmęczony, to znów nogi cię bolą albo trzęsie cię zimno! Do stu diabłów z takim... — Hej, Buckles, patrz! Barczysty człowiek przestał karcić towarzysza i spojrzał przed siebie. W leśnym gąszczu, na lewo od drogi zobaczył ciepły odblask ogniska. Buckles otarł powoli usta wierzchem dłoni. Rozejrzał się. Przy drodze leżała tęga gałąź. Otworzył swój składany nóż, z grubsza poobcinał mniejsze gałęzie. Wreszcie uznał robotę za skończoną. Zważył w ręce mocną pałkę. Obejrzał się na Snicker-sa, który zrobił to samo. Nie przemówili ani słowa. Buckles skinął tylko głową i obaj, skradając się, poszli brzegiem drogi. Po pięciu minutach leżeli ukryci w gąszczu. Dym ogniska ciągnął wprost na nich. — „Rowlie Palmer, wędrowny garncarz" — przesylabizował Snickers po cichu napis na wozie. — Mizerny wędrowny kramarz, i tyle. — Wędrowny kramarz? — szepnął Buckles. — Tacy wożą pieniądze ze sobą. 140 — To prawda, Buckles. Tacy mają zwykle forsę przy sobie. — To chodź! Buckles wstał i zaczął się ostrożnie skradać. Uszedł zaledwie dziesięć kroków, gdy nagle wśród ciszy nocnej rozległo się głuche, ostrzegawcze warczenie. — Postarał się o psa — szepnął Snickers dysząc ciężko. — To mnie nie odstrasza — odpowiedział Buckles. Szedł teraz śmiało w stronę ogniska, ponieważ ich obecność została już odkryta, i zbliżył się do miejsca, gdzie ogień płonął w piecyku. — Hej, przyjacielu, zawołaj psa! Nie ma się czego obawiać. Nic wam nie zrobimy! — zawołał Buckles. Gdy zbliżył się do ogniska, Lassie zaszczekała. Buckles zamachnął się pałką i pies uskoczył w bok. Rowlie chciał go przytrzymać, lecz i jemu wymknął się spod rąk i warcząc zatrzymał się w kręgu ogniska. Teraz znowu Toots przeraźliwym ujadaniem przyłączyła się do ogólnej wrzawy. — Cicho! — zawołał Rowlie. — Cicho tam obie! Psy zamilkły. Wtedy Buckles uśmiechnął się szyderczo. Usłyszał sapanie Snickersa stojącego tuż za nim. — To mi się podoba — zwrócił się Buckles ponownie do Row-liego, nadając swej mowie rozbrajający i przyjacielski ton. — Jak widzę, naparzyliście sobie herbaty. To wspaniale, może uraczycie dwóch bezdomnych biedaków szukających pracy? Choć po jednym kubku dla rozgrzewki... I przybliżał się z uśmiechem. Rowlie który siedział na pieńku, nagle wstał. Mimo słodkich słów Buckles mu się nie podobał. Podczas długoletnich, samotnych wędrówek nauczył się odgadywać charaktery ludzi i był ostrożny wobec spotykanych na pustkowiach włóczęgów. — Jak to, odmawiacie?! — krzyknął Buckles. Skoczył pomiędzy Rowliego a wóz, dokąd cofał się handlarz. W ręce ważył pałkę uśmiechając się drwiąco. Teraz wszelkie pozory odpadły. ... — Może nam powiesz, przyjacielu, gdzie przechowujesz pieniądze, hę? — zapytał przymilnie. — Jeżeli będziesz posłuszny i oddasz je bez awantur, zaręczam, że włos .ci z głowy nie spadnie. Snickers może poświadczyć. 141 — Tak jest, krzywdy ci nie zrobimy. — Naturalnie, tylko dawaj pieniądze. Gdybyś jednak nie chciał ch oddać dobrowolnie, to żałuję bardzo, nie będzie wówczas na-zą winą, jeżeli skrupi się wszystko na twojej głowie. A więc, ;dzie pieniądze? — No dobrze — rozpoczął Rowlie spokojnie, aby zyskać na cza-ie. — Zaraz wam oddam wszystko... Urwał nagle i jednym skokiem znalazł się przy wozie. Teraz on miał w rękach swoją grubą pałkę. Plecami oparł się o ścianę 'ozu. Splunął w garście. Nic nie mówił ani też nie potrzebował tiówić. — Ach, tak, więc tę drogę obrałeś? — dyszał Buckles. — No iobrzę,. chcesz mieć awanturę, to ją-masz. Zamierzył się i z całych sił uderzył pałką. Rowlie odparował latychmiast i trafił ogromnego napastnika w przegub ręki. Suckles ryknął z bólu. — Do mnie, Snickers! Nie stój tam! Zajdź go z drugiej strony, y przeklęty tchófzu! Dwaj napastnicy natarli teraz równocześnie, a Rowlie, osło-ięty od tyłu wozem, starał się trzymać ich w odległości zasię-;u swojej pałki. Ale uderzenia zaczęły padać na jego głowę i raniona. Był bezsilny. W tej rozpaczliwej sytuacji rozejrzał się za Lassie. Stała teraz ió drugiej stronie ogniska i szczekała. — Chodź tu, bierz" go I— zawołał na psa. Lassie nadbiegła pędem i rzuciła się na barczystego człowieka, ;cz ten odwrócił się i grzmotnął ją pałką. Cios spadł na jej rzbiet, prawie ja obalając. Na krótką chwilę walka ustała i obaj mężczyźni zwrócili się w stronę psa. Widzieli, jak stanął patrząc a nich. W mózgu Lassie walczyły sprzeczne podniety. Jedna z nich wzięła górę. Oto znów spotkała ludzi, których ręce niosły zło, mogły jej do-ięgnąć i sprawić ból. Oto były ręce, które .mogły pochwycić Uwięzić. Takim ludziom należy zejść z drogi, jak to tyle razy zyńiła dawniej. Pies powinien uciec i ukryć się przed nimi. W tej chwili Buckles postąpił pół kroku ku Lassie i podniósł a&ę. 12 —Pójdziesz ty! — krzyknął. — Zmykaj, póki nie zdzielę cię drugi raz! Lassie uskoczyła w bok. Następnie, kryjąc się w podszyciu, pobiegła w gór.ę po zboczu w głąb lasu. Buckles wrócił do Rowliego. — To mi dopiero pies! — szydził śmiejąc się głośno. — Widzisz, nawet twój najleps2y przyjaciel porzucił cię. Ach, co za tchórz z tego owczarka! Lecz dość tego, oddaj pieniądze dobrowolnie, a co było, puścimy w niepamięć. Rowlie z przykrością patrzał za znikającą Lassie. Teraz odwrócił się w stronę napastników i ponownie splunął w garść. Podczas krótkiej przerwy w walce nieco ochłonął. — Przyjdź i weź — powiedział stanowczo. Walka rozgorzała na nowo. Przeciwnicy następowali na Rowliego przezorniej. W blasku ogniska zachodzili go ostrożnie, ponieważ handlarz nie był słabeuszem, a oparty plecami o wóz musiał bronić jedynie półkola przed sobą. Gdy tak walczył odpierając uderzenia napastników i zadając ciosy swoją pałką, nagle nadbiegła mu na pomoc mała Toots, ufna w swe nikłe siły. Litość brała patrzeć na wysiłki małej psiny. Śmieszna była ruchliwość tego białego, szczekającego i piszczącego kłębuszka energii. Zajadle rzucała się do walki i w pewnej chwili zdołała zatopić ostre kiełki w kostce barczystego napastnika. Zaskoczony, Buckles jednym kopnięciem strząsnął psinę. — Ach, ty przeklęty mały szczurze! — wrzasnął. Toots ruszyła ponownie do ataku, ale Buckles podniósłszy swą ciężką pałkę uderzył ją z całych sił. Psina zwaliła się w krzaki bez życia, ze strzaskanym grzbietem. Na ten widok straszny okrzyk wydarł się z piersi Rowliego. Jak oszalały natarł na brutala i zmusił go do cofnięcia się. Atakował kijem z taką wściekłością, że zdawało się, iż przepędzi obu napastników. Na kilka chwil zostali odparci, lecz zapalczywość Rowliego mogła się źle skończyć: opuścił osłonięte stanowisko przy wozie i teraz został zaatakowany z obu stron. Buckles, cierpiąc dotkliwie od wściekłych ciosów pałki handlarza, złamał jego obronną postawę i ciężkim uderzeniem w ramię rzucił na kolana. 143 Usiłując powstać Rowlie zasłaniał głowę kijem i zgiętym ramieniem. Lecz teraz poczuł uderzenie z tyłu. Odwróciwszy się szybko, pochwycił Snickersa i przycisnął się do niego. Chciał, aby jeden nieprzyjaciel zasłaniał go od ciosów drugiego, zanim nie oprzytomnieje. Poczuł, jak krople ciepłej krwi zalewają mu lewo oko, i uświadomił sobie, że ma głęboką ranę na głowie. Gdy Lassie zniknęła w leśnej gęstwinie uciekając przed pałką Bucklesa, oddaliła się od ogniska i odruchowo skierowała na południe. Nie czuła jednak w sobie owej radości, jak zwykle, gdy zdążała w upragnionym kierunku. Coś ją dręczyło. Zatrzymała się na drodze i spojrzała wstecz. Tam, między drzewami, majaczyło ledwie widoczne ognisko, ale słyszała wyraźnie krzyki mężczyzn i piskliwe ujadania Toots. To przeraźliwe ujadanie wzywało ją najbardziej natarczywie, brzmiało jak okrzyk gniewu i rozpaczy. Lassie skręciła, zbiegła z góry przemknąwszy się przez gąszcz i wróciła na miejsce walki. Tam zatrzymała się na nasypie. Już nie słyszała piskliwego ujadania Toots. Mogła natomiast widzieć walczących ludzi oraz ich olbrzymie cienie chwiejące się przed nią. Widziała również, jak Rowlie upadł na kolana. Dwa sprzeczne odruchy walczyły w Lassie: jeden doradzał jej trzymać się z dala od ludzi, drugi natomiast nakazywał bronić swego domu — do pewnego stopnia wóz i ognisko były przecież jej domem. Ten drugi odruch był w niej starszy i silniejszy, jego początków należało szukać u dalekich przodków. Jej nieufność do ludzi była czymś znacznie późniejszym, nabytym dopiero w ciągu ostatnich miesięcy jej życia. Tak więc starszy odruch wziął w niej górę. Nigdy w swym życiu Lassie nie rzuciła się na człowieka i'obce jej były wszelkie dzikie instynkty. Lecz teraz, gdy już się zdecydowała, nie wahała się ani nie bawiła w ostrożność. Z głębokim, groźnym szczekaniem, wydobywającym się z jej piersi, ze zje-żoną grzywą zeskoczyła z nasypu i runęła do ataku. Ludzie przy ognisku dowiedzieli się o powrocie psa, gdy kudłaty cień jak błyskawica przeleciał przez oświetlony krąg. Lassie 144 skoczyła Bucklesowi prosto na pierś. Siła pierwszego uderzenia powaliła ogromnego napastnika na ziemię. Lassie nie zatrzymała się. Wypadła z kręgu światła, okrążyła zarośla i wróciła z innej strony. Przebiegła obok Snickersa, którego Rowlie wciąż jeszcze ' trzymał jako osłonę, i w przelocie wbiła kły w jego nogę. Siłą rozpędu kły weszły głęboko w ciało i rozdarły je, a przeraźliwy krzyk opryszka rozległ się wśród nocy. Lassie zawróciła znów w stronę Bucklesa. — A, jesteś — syknął przez zęby. Przekonany, że ucieknie jak za pierwszym razem, zamierzył się jna nią. Lecz Lassie uniknęła ciosu pałki i przebiegła mimo Bucklesa rozdzierając mu łydkę. I znów zatoczyła łuk i rzuciła się ponownie do ataku. Za każdym razem przebiegając przez polankę szarpała napastników, jak to jest w zwyczaju walczących owczarków. Co chwila ginęła w ciemnym podszyciu, robiła łuk i niespodziewanie wypadała z coraz to innej strony. Rowlie okrzykami zagrzewał Lassie do dalszej walki, a sam, nabrawszy otuchy, ponowił ataki na obu opryszków. Tłukł rabusiów goniąc ich dookoła ogniska. Obaj napastnicy przekonali się, że dokądkolwiek uciekali przed ciosami Rowliego, tam nadbiegał trójbarwny zwierz, który wypadał z coraz to innej strony, z ciemności, szarpał ich swymi kłami i znikał, zanim zdołali dosięgnąć go pałkami. Chwilami zdawało się, jak gdyby tam były dwa albo nawet trzy psy, które atakowały ich zewsząd. Wobec takiej taktyki napastnicy byli bezsilni. W końcu, pędzeni i bici, usiłowali ratować się ucieczką. Snickers znikł pierwszy, nie bacząc na towarzysza. .Uciekał w panicznym strachu, jak przed wcielonym diabłem. Pędził na oślep przez zarośla i wnet usłyszał za sobą Bucklesa umykającego przed groźnym a nieuchwytnym przeciwnikiem, zadającym tak bolesne rany. Z ciemności, z tyłu, dolatywał do Snickersa straszny odgłos szarpania. Potem rozległo się wołanie wędrownego handlarza: — Chodź tu, do nogi! Daj już pokój temu nicponiowi. Zasłużył sobie co prawda na lepszą pamiątkę, lecz nie chciałbym, abyś go zagryzła na śmierć. Chodź tu! Snickers uciekał dalej. Był sam i bez przyjaciół. Nie pragnął spotkać ponownie Bucklesa, który na pewno obwiniłby go o opusz- 10 Lassie wróć 145 czenie towarzysza w potrzebie. Nie miał też ochoty spotkać handlarza lub jego psa. Zdecydował, że kto podróżuje samotnie, podróżuje najszybciej. Natychmiast więc ruszył na zachód. Tymczasem przy ognisku Rowlie Palmer przykucnął nad małym, białym ciałkiem. Obok stanęła Lassie na wyprężonych nogach i dotknęła go nosem. Przez długą chwilę Rowlie nie poruszał się. Do głowy cisnęły mu się wspomnienia szczęśliwych minionych dni, kiedy mała Toots była jedynym jego towarzyszem. Na koniec powstał, podszedł do wozu i wydostał łopatę. Zaczął kopać mały grób. Lassie przystanęła na skrzyżowaniu dróg. Padał zimny, przenikliwy deszcz. Zaskomliła żałośnie i zobaczyła, że wóz się zatrzymał. ' Rowlie wychylił się i zawołał na nią. Lassie dreptała na miejscu jak w tańcu, lecz nie zbliżała się. W końcu Rowlie zeskoczył z kozła i poszedł w jej stronę. — Chodź do mnie, Księżniczko! — zawołał. Lassie zrozumiała pieszczotliwe wołanie i podeszłą do człowieka, który przykucnął na rozmokłej drodze. Przez długą chwilę głaskał ją pieszczotliwie, potem wstał. — A więc nie chcesz pójść ze mną? — zapytał łagodnie. Lassie podniosła głowę, znów podreptała na miejscu, lecz nadal nie chciała się ruszyć. — Tak — powiedział w końcu Rowlie — może w ten sposób będzie najlepiej. Chętnie pojechałbym z tobą dalej, ale nie mam już towaru i muszę wracać do domu, do Marka, bo zima nadchodzi. A zresztą... nie byłabyś dla mnie nigdy tym, czym była Toots, chociaż przypominałabyś mi ją stale. Jednak to nie znaczy, że nie byłaś dobrym pieskiem. Lassie wyłowiła ostatnie dwa słowa i poruszyła ogonem na znak zgody. __ Tak, ty, jak widzę, rozumiesz, co do ciebie mówię. A więc wybacz mi. Z początku myślałem, że jesteś tchórzem, ale okazało się, że nie. Pamiętasz naszą ostatnią przygodę w lesie? Ponadto dzieje się z tobą coś dziwnego, lass. Z całej duszy chciałbym cię przejrzeć i zrozumieć, co to jest. 146 Lassie uchwyciła słowo „lass", które jej przypomniało własne imię, i szczeknęła krótko. Rowlie potrząsnął głową. — Nie, nie wiem, co to jest, a szkoda. Ty możesz zrozumieć coś niecoś z mowy człowieka, ale człowiek nie jest dość zdolny, by zrozumieć twoją mowę. A mimo to mniema, że jest najinteligentniejszym stworzeniem! Tak czy inaczej, moja panienko, dobrze nam było razem, nieprawdaż? A teraz — niestety — wszystko skończone! No, trudno. Będę znów samotny. Bez ciebie i bez Toots. Przekonałem się, że człowiek, który nie lubi samotności, nie powinien wybierać się kramarskim wozem na włóczęgę. Oto, o czym powinienem był pamiętać. I jeszcze coś. Myślę czasami, że to nie ty przyłączyłaś się do mnie, lecz, przeciwnie, mnie pozwoliłaś się przyłączyć do siebie, dopóki nasza droga była wspólna. A teraz... no tak, teraz chcesz pójść swoją drogą, bo masz w tym widocznie jakiś ceŁ Lassie oczywiście nic z tego nie rozumiała. Wiedziała jedynie, że głos człowieka, który ją karmił i głaskał, był ciepły, kojący. Toteż wtuliła pysk w jego dłoń. — Ma to oznaczać pożegnanie? — zapytał. — No dobrze, życzę ci szczęśliwej drogi. A teraz idź! Lassie zrozumiała słowo „idź". Wolnym krokiem doszła do skrzyżowania dróg i odwróciła się. Spojrzała wstecz. Człowiek skinął ręką. — Idź, idź! Szczęśliwej drogi! — wołał za nią. Stał dłuższą chwilę na drodze i patrzał za oddalającym się owczarkiem. Zimny, przedwieczorny deszcz smagał jego ogorzałą twarz. Rowlie potrząsnął głową, jakby mówił do siebie, że nie zrozumie nigdy tego zagadkowego psa. Wkrótce Lassie zniknęła mu z oczu. W milczeniu wrócił do wozu. Wspiął się na siedzenie, cmoknął na Bessy i pojechał na wschód. A drogą wiodącą na południe biegła samotnie Lassie. Deszcz ściekał po jej sierści, błoto obryzgiwało jej łapy. W tydzień później wóz Rowliego posuwał się wolno naprzód. Teraz garncarz już nie śpiewał ani nie szedł obok swego ruchomego domu, ponieważ w powietrzu wirowały gęste, białe płatki. 10* 147 Rowlie siedział na koźle opięty powyżej kolan nieprzemakalną płachtą, z guzikowatą twarzą wystawioną na porywy burzy. Od przodu wyglądał jak jednolita biała bryła. Przed sobą mógł widzieć parę unoszącą się z boków Bessy człapiącej żwawo przed siebie. — Tak, to mi się podoba, Bessy! ¦— zawołał głośno. — Już czujesz, że zbliżamy się do domu. Ja także jestem zadowolony, że niebawem skończy się nasza wędrówka, bo do przyjemności nie należy wałęsać się w taką pogodę. Nic, tylko deszcz, deszcz ze śniegiem i znów deszcz, a teraz śnieg. Zbyt długo zamarudziłem w drodze i oto, co mnie spotkało. Tak mruczał Rowlie sam do siebie i nagle zamilkł. Wspomnienia o owczarku, który odszedł niedawno na rozstaju dróg, cisnęły mu się do głowy. — Ach! — zaczął mówić głośno po chwili zamyślenia. — Niebawem będę w domu. A ty, moja przyjaciółko, mam nadzieję, że znalazłaś na koniec to, czegoś pragnęła. Spokój lub coś innego; za czym tęskniłaś. A gdzie bądź się teraz znajdujesz — tam zapewne jest ci wygodnie, przytulnie i ciepło. Żałuję nieraz, że nie zamknąłem cię w wozie i nie przywiozłem do mego domu, lecz nie miałem sumienia. Zresztą nie chcę już mieć innego psa po utracie Toots. Może kiedyś... ale na razie nie mogę. Toots była nie mniej wierna od ciebie, lecz ty byłaś wierna czemuś innemu. Więc żegnaj, Księżniczko, bądź szczęśliwa! Mam nadzieję, że jesteś równie blisko swego domu jak ja. Nareszcie dojeżdżamy, Bessy! Już mijamy „Twelve Corners". Do domu dotrzemy akurat na podwieczorek i spożyjemy go z Markiem. Gdy Bessy poczuła bliskość stajni, przyśpieszyła kroku i wóz potoczył się raźniej w stronę domu — na zimowisko. * W tym samym czasie Lassie, oddalona o wiele mil na południe, brnęła naprzód. Szła wśród zadymki, przez rozległe wrzosowisko, gdzie silny wiatr dął nieprzerwanie. Śnieżyca popędzała ją z tyłu, zbijając w mokre kosmyki sierść na jej zapadniętych bokach. Lassie z wysiłkiem trzymała się na nogach. Przy każdym kroku zapadała coraz głębiej w śnieg i z coraz większą trudnością po- 148 suwała się naprzód. Wreszcie zachwiała się i upadła. Zwinąwszy się w kłębek odgryzła zlodowaciały śnieg przymarznięty do sierści pomiędzy pazurami. Po chwili wstała usiłując iść dalej, ale zapadła się w głęboką zaspę. Zaczęła nurkować w śniegu jak koń, stawała dęba i skakała do. przodu, lecz wnet poczuła, że wyczerpała swe siły do reszty. Stała z opuszczoną głową i ciężko dyszała otoczona kłębami pary. Potem podniosła głowę i zawyła żałośnie, a tumany śniegu pędzące z wiatrem tłumiły jej rozpaczliwe wołanie. I znowu wyrzucała tułów i zapadała się próbując przeskoczyć przez zaspy. I znowu zatrzymywała się nie mając sił iść dalej. Wreszcie podniosła głowę i zawyła przeciągle, błagalnie — był to skowyt opuszczonego, zziębniętego, pozbawionego pomocy psa. Przeciągłe, donośne wołanie rozeszło się po bezkresnym wrzosowisku wśród wirującego śniegu, w ciemnościach zapadającego zmierzchu. Śnieg tłumił wszelkie odgłosy. Przy takiej pogodzie trudno znaleźć żywą istotę na tych rozległych pustkowiach. A choćby nawet ktoś przechodził o kilkadziesiąt kroków, wątpliwe, czy usłyszałby rozpaczliwy skowyt psa. Na koniec, nie mogąc dłużej ustać, Lassie osunęła się na ziemię. Powoli zasypywał ją biały, miękki puch śniegu. Pod tym białym kobiercem leżała Lassie wyczerpana, lecz było jej ciepło. Rozdział 21 KONIEC WĘDRÓWKI oam Carraclough powiedział prawdę, kiedy z początkiem wiosny tłumaczył swemu synowi, że droga z miasteczka Greenall Bridge w hrabstwie York do siedziby księcia Rudling w północnej Szkocji była ogromnie daleka. Oczywiście, droga powrotna stanowi tę samą odległość — odległość wynoszącą około czterystu mil. Lecz byłaby to odległość dla człowieka podróżującego prosto gościńcem lub koleją. A ile wynosiłaby dla zwierzęcia, które musi kluczyć i omijać napotykane przeszkody, mylić się, błądzić, cofać, 149 zbaczać dopóty, dopóki nie znajdzie wreszcie właściwej drogi? Dosięgłaby z pewnością tysiąca mil! Tysiąc mil przez obcy teren, na którym nigdy przedtem się nie było, z jedynym drogowskazem — instynktem! A poza tym owe tysiąc mil prowadzą przez góry i doliny, ścierniska i mokradła, przez orne pola i ugory, jary i rzeki, potoki i strumyki; tysiąc mil drogi w deszczu i śniegu, we mgle i słońcu; przez druty kolczaste, oset i cierniste krzaki, przez piaski, żwir i skały ścierające łapy! I któż by pomyślał, że pies to wszystko przezwycięży? A jednak, choć graniczyło to z niemożliwością, Joe Carraclough wierzył w taki cud — wierzył mianowicie, że kiedyś doczeka się tej chwili, gdy jego pies pojawi się przed szkolną bramą. Co dzień wychodząc ze szkoły spoglądał w stronę drzewa, pod którym zwykle oczekiwała go Lassie. Lecz niestety, nigdy jej tam nie było i Joe wracał do domu milczący, zamyślony i poważny jak większość ludzi w tych stronach. Codziennie postanawiał nie łudzić się więcej, choć trudno mu było pogodzić się z myślą, że nigdy już nie ujrzy swego psa. I dopiero po długich tygodniach, gdy w sercu jego wygasła ostatnia iskierka nadziei, przekonał się, jak złudne były jego marzenia. Trwał w nadziei tak długo, aż uczucie to zaczęło zamierać. Ale jeśli nadzieja może zgasnąć w człowieku, nie umiera ona w zwierzęciu. Dopóki zwierzę żyje, nadzieja i wiara żyją w nim również. Toteż pewnego dnia, gdy Joe przechodził przez dziedziniec szkolny, oczom swoim nie chciał wierzyć. Potrząsnął głową, zmrużył oczy i przetarł je pięścią, bo to, co zobaczył, wydało mu się snem. Oto, o kilka zaledwie kroków od bramy, szedł jego pies! Joe stanął jak wryty, gdyż chód Lassie był straszny — przy każdym kroku dyszała ciężko, jej głowa i ogon zwisały niemal do ziemi. Każdy ruch wymagał osobnego wysiłku. Było to raczej pełzanie niż chód. Mimo to stawiała kroki — jeden, drugi, trzeci — aż wreszcie osunęła się na ziemię i legła bez ruchu. Joe ocknął się z odrętwienia. Pomyślał, że choćby to był sen, musi coś zrobić. Nawet we śnie należy działać. Jak strzała wybiegł przed bramę i upadł na kolana pod drzewem. Teraz, gdy dotykał psa rękami, wiedział, że to była rzeczywistość. Lassie, jego Lassie wróciła, aby się z nim spotkać! Lecz cóż to był za pies! Nie przypominał niczym wspaniałego owczarka z lśniącą trójbarwną sierścią, strzygącego wesoło uszami, z dumną, wysmukłą głową, z regularnym czarnym trójkątem nad nosem. Nie był to pies o mądrych, czujnych oczach, który zazwyczaj szczekał radośnie i podskakiwał na powitanie chłopca. Był to pies, który leżąc, z trudem próbował podnieść głowę i nie mógł tego dokonać, który na próżno usiłował poruszyć zmierzwionym, pełnym ostów i cierni ogonem, pies, niezdolny wydobyć z siebie nic poza słabym, jakby pełnym łez skomleniem szczęścia. Lassie wiedziała bowiem, że to straszne pragnienie, które ją popychało do wędrówki, nareszcie zostało zaspokojone. Była u celu. Spełniła swoje zadanie i znów dotykały jej przyjazne ręce, których nie czuła na sobie przez tak długi czas. Przed biurem pośrednictwa pracy stał Jan Cawper w gromadzie innych bezrobotnych górników, czekających, aż przyjdzie pora posiłku, żeby powrócić do domów. Jan wyróżniał się nawet wśród słynnych z olbrzymiego wzrostu mieszkańców Yorkshire. Znany był zresztą w całej okolicy nie tylko ze swego wzrostu, lecz także i z siły. Był przy tym łagodnego usposobienia, powolny w myśleniu i mówieniu. Toteż Jan uprzytomnił sobie o kilka sekund później od innych, że coś nadzwyczajnego zdarzyło się w miasteczku. Po chwili i on zobaczył to, co zwróciło uwagę wszystkich — biegnącego ulicą i wykrzykującego coś, zmęczonego chłopaka. Na rękach dźwigał on przedmiot nieokreślonego kształtu. Mężczyźni poruszyli się i podeszli bliżej. Gdy chłopiec był już niedaleko, usłyszeli jego krzyk: — Wróciła! Wróciła! Mężczyźni spojrzeli po sobie, sapnęli, a potem wpatrzyli się w chłopca i jego brzemię. Tak, to prawda. Stała się rzecz nie do wiary: owczarek Sama Carraclough powrócił z dalekiej Szkocji. — Muszę ją zanieść czym prędzej do domu! — zawołał chłopiec do cisnących się górników i chwiejnym krokiem pobiegł dalej. Jan Cawper przepchał się do przodu. 150 151 — Zatrzymaj się! — krzyknął. — Pozwól, że ja poniosę psa, i ty biegnij szybko i powiedz rodzicom, niech się przygotują. Ostrożnie odebrał Lassie z rąk chłopca i objął ją potężnymi ra-¦nionami, które zdolne były unieść ciężar dziesięciokrotnie większy >d wynędzniałego owczarka. — Och, pośpiesz się, Janie! —¦ wołał chłopiec podskakując 5 radości. — Pośpieszę się, chłopcze, a ty biegnij przodem. Joe skinął głową i jak strzała popędził ulicą, potem skręcił n boczny zaułek, wbiegł na ścieżkę wiodącą przez ogródek i jak aomba wpadł do domu. — Matko! Ojcze! — Co się stało, synku? Joe zaniemówił. Nie mógł słowa wydobyć, wzruszenie ścisnęło nu gardło. Wreszcie wykrztusił: — Lassie! Wróciła! Lassie wróciła do domu! Otworzył drzwi i Jan Gawper, schyliwszy głowę, aby nie zawadzić o framugę, doniósł psa do płyty przed kominkiem i tam ?o złożył. Od owego popołudnia wiele rzeczy się wydarzyło, które żywo ltkwiły w pamięci chłopca. Nigdy nie miał zapomnieć wyrazu twarzy ojca, gdy ten po raz pierwszy ukląkł obok psa, który przez tyle lat był jego własnością, i powoli przesuwał rękami po jego wychudzonym ciele. Zapamiętał na zawsze, jak matka biegała po kuchni — tym razem bez gderania i wymówek, ale w milczeniu i w jakimś natężonym skupieniu — i szybko rozniecała ogień, mieszała skondensowane mleko, wstawione do gorącej wody, klękała przy Lassie, aby podtrzymać jej głowę i rozewrzeć pysk. Podczas tych zabiegów rodzice słowa do niego nie przemówili. Jakby całkiem zapomnieli o jego istnieniu. Krzątali się natomiast przy Lassie w skupieniu, które zdawało się przenosić ich w inny, odrębny świat. Joe śledził każdy ruch ojca; Sam Carraclough łyżką wlewał ciepłe mleko do pyska Lassie, ale płyn nie mógł się przedostać przez zaciśnięte gardło psa, wyciekał z powrotem i spływał kroplami na dywanik. Chłopiec widział, jak matka nagrzała koc, 152 którym otuliła następnie psa. Widział, jak rodzice ponawiali wysiłki, aby go nakarmić. Widział, jak na koniec ojciec wstał zrezygnowany. — Wszystko na nic, kochanie — powiedział do matki. Matka i ojciec wymienili wiele pytań i odpowiedzi bez słów — wyrażając je tylko oczami. — Zapalenie płuc — powiedział wreszcie ojciec. — Nie jest dość silna, aby... Przez chwilę rodzice stali w milczeniu. Matka pierwsza otrząsnęła się i powiedziała stanowczo, z mocą: — Nie, nie poddam się! Właśnie teraz nie ulegnę! Zacisnęła usta i jakby ten grymas coś w niej przełamał, podeszła do kominka, zdjęła z gzymsu porcelanową skarbonkę, przewróciła ją i potrząsnęła. Posypały się miedziaki. Wyciągnęła je na otwartej dłoni w stronę męża tak wymownym gestem, że zbyteczne były wszelkie słowa. Lecz ojciec patrzył jedynie na miedziaki w wyciągniętej ręce. — Spiesz się, Samie — powiedziała matka. — To oszczędności na opłacenie raty ubezpieczeniowej. — A z czego zapłacimy ratę, jeśli... — Już dobrze, Samie, bądź cicho i bierz. Potem oczy matki przesunęły się po twarzy syna i Joe zrozumiał, że dopiero teraz, po godzinie, rodzice spostrzegli jego obecność. Ojciec spojrzał na niego, potem znów na miedziaki w ręce żony i wreszcie na psa. Nagle wziął pieniądze, nacisnął czapkę na głowę i wybiegł w ciemną noc. Gdy wrócił po pewnym czasie, niósł małą paczkę — jajka i buteleczkę koniaku — rzeczy rzadkie w tym domu. Joe przyglądał się, jak matka ubijała jajka z koniakiem, a potem, jak ojciec próbował raz po raz wlać łyżką nieco płynu do pyska Lassie. Wreszcie matka, zniecierpliwiona, odsunęła męża na bok i odebrała mu łyżkę. Położyła głowę Lassie na kolanie, wlała do rozwartego pyska trochę napoju i zaczęła gładzić gardło. Gładziła i gładziła tak długo, aż ostatecznie Lassie połknęła płyn. — Aaach! To ojciec wydał ten długi, triumfalny okrzyk. Płomień na kominku zajaśniał złotym odblaskiem we włosach matki, gdy klę- 153 czała tak na podłodze trzymając w rękach głowę psa, gładząc jego gardło i przemawiając pieszczotliwie miękkim, pełnym miłości głosem. Joe nie pamiętał dokładnie wszystkiego, co działo się potem. Pozostało mu jedynie mgliste wspomnienie, jak zaprowadzono go późno w nocy do łóżka, nieprzytomnego z senności. Gdy przebudził się rano i zszedł na dół, ojciec siedział przy jominku, a matka wciąż jeszcze klęczała na dywaniku obok psa. Na kominku palił się jasny ogień, było przyjemnie i ciepło. Lassie eżała spokojnie, okryta starannie kocami. — Czy ona... żyje? — zapytał Joe zaniepokojony. Matka uśmiechnęła się słabo. — Cicho, sza! — powiedziała. — Dopiero co usnęła. Trzeba jomyśleć o śniadaniu. Jestem strasznie zmęczona, przydałaby mi :ię teraz szklanka dobrej, mocnej herbaty... I tego poranka — niebywała rzecz! — śniadanie przyrządził >jciec. Zagotował wodę, naparzył herbatę i nakrojł chleba. V. matka, oczekując na śniadanie, odpoczywała przy kominku. Po południu, gdy Joe wrócił ze szkoły, zastał Lassie leżącą ia tym samym miejscu, gdzie ją zostawił wychodząc. Przysiadł->y chętnie koło niej, aby ją pogłaskać, lecz wiedział, że chore >sy najlepiej jest zostawić w spokoju. Przez cały wieczór wpa-rywał się w Lassie. Leżała wyciągnięta na dywaniku, a słaby ddech był jedyną oznaką, że jeszcze żyje. Tego dnia chłopiec ie chciał iść do łóżka. — Nic już jej nie grozi, wszystko będzie dobrze — posiedziała matka. — Idź spać, Joe, kryzys minął. Lassie wy-drowieje. — Czy jesteś tego pewna, mamo? — Tak, synku. Czy nie widzisz sam, że lepiej wygląda? — Ale czy na pewno wyzdrowieje? Matka westchnęła. — Oczywiście, jestem tego pewna. Ale już pora do łóżka, idź ?ać, Joe. Wtedy dopiero Joe, zaufawszy słowom rodziców, poszedł spać. To był jeden z tych pamiętnych dni. A było ich jeszcze więcej, ikże godnych wspomnienia. Był na przykład dzień, w którym 14 Joe powrócił ze szkoły i kiedy zbliżył się do kominka, zauważył, że Lassie poruszyła się słabo, co widocznie oznaczać miało machanie ogonem. I był jeszcze inny dzień, kiedy matka odetchnęła z ulgą: przy nalewaniu mleka do miski Lassie poruszyła się i, choć z trudem, wyczekująco podniosła głowę. Gdy matka postawiła miskę na podłodze, Lassie pochyliła się nad nią i chłeptała, a zapadnięte jej boki drżały. I na koniec nadszedł jeszcze jeden dzień, w którym Joe zrozumiał, że nawet teraz Lassie nie miała pozostać jego własnością. Wtedy to w małym domku rozległy się znowu lamenty i protesty, znowu dał się słyszeć znużony i podrażniony głos matki: — Czy doprawdy już nigdy nie zaznam spokoju w tym domu? Kiedy Joe poszedł do łóżka, długo jeszcze słyszał rozmowę rodziców. Głos matki — dźwięczny, czasem podniecony, czasem przyciszony; głos ojca — równy i jednostajny, nigdy nie zmieniający się i zawsze wracający do jednego i tego samego zdania: — Ale nawet gdyby książę chciał ją odprzedać, skąd bym wziął pieniądze, aby ją kupić? Skąd mam wziąć pieniądze? Wiesz dobrze, że nie możemy ich zdobyć. Życie Sama Carraclough opierało się na prostych zasadach. Gdy miał pracę, pracował, jak mógł najlepiej, i uzyskiwał możliwie największy zarobek. Jeśli hodował psa, hodował go, jak mógł najlepiej. Jeśli zaś miał żonę i dzieci, troszczył się o nich, jak mógł najlepiej. W umyśle tego prawego bezrobotnego górnika nie było krętactwa w stosunku do zasad życia. Jak większość prostych ludzi, wszystkie te rzeczy widział jasno. Kłamstwo, oszustwo, kradzież — to nieprawości, których żadne wykrętne rozumowanie nie może zamienić w cnotę. Toteż ilekroć stawał wobec jakiegoś zagadnienia, tylekroć zestawiał je ze. swoimi prawdami podstawowymi. „Uczciwość jest uczciwością i nie ma dla niej dwóch dróg" —mawiał. Miał zwyczaj dodawać jeszcze: „Prawda jest prawdą" albo: „Oszustwo jest oszustwem". 155 Sprawa Lassie była jasna w świetle jego prostych zasad moral-ch. Sprzedał psa, otrzymał pieniądze i wydał je. Dlatego pies niego już nie należy i — choćby nie wiem jak sprawę tłuma-ft — zmienić tego już niepodobna. Lecz z drugiej strony, człowiek musi żyć w zgodzie ze swoją iziną. A gdy żona zacznie sprzeczać się z mężem, wówczas... Następnego dnia, gdy Joe zszedł na dół na śniadanie, a matka milczeniu podawała owsiankę, ojciec odchrząknął i zaczął mó-ć, jakby powtarzał ułożone już i wiele razy ubiegłej nocy prze-fślane zdania. — Joe — powiedział — posłuchaj mnie, chłopcze. Postanowimy — to jest twoja matka i ja -— że Lassie może pozostać u nas chwili zupełnego wyzdrowienia. Tak będzie najlepiej, po-;waż jestem przekonany, że nikt nie potrafi staranniej ani viększą troskliwością jej doglądać. I tak jest uczciwie. Ale gdy ;s wydobrzeje, to wówczas... Tak więc będziesz ją miał jeszcze zez krótki czas. Bądź z tego zadowolony i nie dręcz nas wię-i, chłopcze. Mamy dość innych kłopotów, które nam życie ;ruwają. Staraj się być mężczyzną w tej sprawie... i bądź zado-ilony. Dla chłopca pojęcie „przez krótki czas" ma dwa znaczenia, dziane z jednej strony — jest .to długi, rozciągający się w nie-reśloną przyszłość okres. Z drugiej strony — jest to krótki od-lek, liczący zaledwie kilka dni, który mija błyskawicznie, zanim ńe z tego zdołamy zdać sprawę. Łe chodziło o tę ostatnią możliwość, Joe przekonał się pew-»o poranka, kiedy idąc do szkoły usłyszał potężny, huczący is. Gdy się odwrócił, zobaczył samochód, a w nim groźnego rszego pana i dziewczynkę o jasnych włosach wymykających spod beretu. Starszy pan ze srogimi, białymi wąsami, wyglą-jącymi jak zniekształcone kły zwierzęce, wywijał groźnie setą laską z tarnośliwy na postrach samochodowi, kierowcy i całe-i światu, wołając:. — Hej, hej, ty tam! Tak, ciebie wołam, mój chłopcze. Do kroć-, Jenkins, zatrzymaj że na chwilę ten smrodliwy wynalazek! zie się zatrzymujesz, Jenkins? Tam stań! Prędzej konia na-tysz niż człowieka z takim rozumem. Świat schodzi na psy, ot, jest. Tu do mnie, chłopcze! Chodź no tu! Przez chwilę Joe pomyślał o ucieczce. Pragnął coś uczynić, aby uniknąć tych przykrych spraw, które ostatnio go dręczyły i których się bał, chciał w jakiś cudowny sposób wymazać je z pamięci. Lecz samochód biegnie szybciej od chłopca, a Joe był potomkiem ludzi o powolnym sposobie myślenia, wiernych starym zasadom i cierpliwie znoszących kłopoty, którzy jednak nigdy nie byli tchórzami i nie bronili się ucieczką. Stanął więc twardo na chodniku i przypominając sobie, jak matka uczyła go postępować, powiedział: — Słucham, sir. — Ty jesteś... jakże on się nazywa? Czy to ty? Joe spojrzał na dziewczynkę. To była ta sama, którą widział dawno temu, kiedy odprowadzał Lassie do psiarni księcia. Jej twarz nie była tak ogorzała jak jego. Była blada, o cerze wpadającej w odcień lekko błękitnawy. Na jej wątłej ręce, wspartej na krawędzi samochodu, wyraźnie wystąpiły niebieskie żyłki. Ręka ta była cienka. Patrząc na nią chłopiec pomyślał, że — jak to matka zwykła mawiać — taka dziewczynka nasyciłaby się odrobiną budyniu. I ona również spoglądała na niego. Coś skłoniło chłopca do tego, by się dumnie wyprostować. — Moim ojcem jest Sam Carraclough — powiedział chłodno. — Wiem, wiem! — zawołał starszy pan niecierpliwie. — Nigdy nie zapominam żadnego nazwiska, nigdy! Dawniej znałem wszystkich mieszkańców, do najmłodszego, w tym miasteczku. Ale teraz zbyt dużo jest tu dorastającej młodzieży — tej nowej generacji. Zresztą — na Jowisza! — wszyscy razem wzięci, cała ta paczka, nie są warci jednego ze starego pokolenia, o nie! Nowoczesna młoT dzież to... Urwał, bo siedząca obok niego dziewczynka pociągnęła go za rękaw. — Co znowu? Nie przeszkadzaj. Ach, tak! Właśnie miałem o tym mówić. Gdzie jest twój ojciec, chłopcze, w domu? — Nie, sir. — A gdzie? — Nie- ma go w domu, poszedł do Allerby, sir. — Do Allerby? A co on tam robi? 157 — Kolega starał się, aby przyjęto ojca do kopalni. Przypuszczam, że poszedł dowiedzieć się, czy są jakie widoki na otrzymane pracy. — Ach, tak... no, oczywiście. A kiedy wróci? — Nie wiem, sir. Przypuszczam, że na podwieczorek. — Nie mrucz tak pod nosem. Nie dogadza mi czekać do podwieczorku. Do kroćset — to bardzo niewygodne, bardzo! Ale do-jrze, wpadnę tu koło piątej. Powiedz ojcu, aby czekał na mnie v domu; muszę się z nim zobaczyć — sprawa jest bardzo ważna, dowiedz, niech zaczeka. Potem samochód odjechał, a Joe pobiegł do szkoły. Jeszcze ligdy nie dłużyły mu się tak godziny jak owego dnia. Podczas •annych lekcji minuty wlokły się w nieskończoność. Joe miał tylko jedno pragnienie — aby już było południe. I gdy areszcie ołowiane chwile, które ciągnęły się niby lata, przeminęły, >opędził jak wicher do domu i jak bomba wpadł przez drzwi, kilatka usłyszała tylko jeden okrzyk: — Mamo! Mamo! — O Boże! Nie łam drzwi. I zamknij je wpierw — mógł->y kto pomyśleć, że wychowałeś się w stodole. Cóż znowu się tało? — Mamo, on tu przyjdzie, chce nam zabrać Lassie! — Kto przyjdzie? — Książę... on tu przyjdzie... — Książę? Jak to, a skąd się dowiedział, że ona tu jest? — Nie wiem. Zatrzymał mnie dziś rano. Przyjdzie tu w porze >odwieczorku... — Przyjdzie tu? Jesteś tego pewny? — Tak, powiedział mi, że przyjdzie około piątej. Och, ma-no, proszę... — Co to, Joe? Znowu zaczynasz? Proszę cię, przestań! — Mamo, wysłuchaj mnie. Proszę, proszę! — Słyszałeś, co powiedziałam? Raz na zawsze... — Nie, mamo. Proszę cię, pomóż mi. Proszę! Kobieta spojrzała na syna i westchnęła znużona i rozgoryczona, 'otem gestem rozpaczy wzniosła ręce do góry. — O Boże! Czy doprawdy nigdy nie zaznam spokoju w tym omu? Już nigdy? Opadła na krzesło i utkwiła wzrok w podłodze. Chłopiec podszedł do niej i dotknął jej ramienia. — Mamo, zrób coś! — błagał. — Czy nie możemy jej ukryć? On kazał mi zawiadomić ojca, że będzie tu koło piątej. Och, mamo... — Nie, Joe. Twój ojciec nie zechce... — Poproś go, mamo. Błagam cię... poproś ojca... — Joe! — krzyknęła matka zniecierpliwiona. Potem jej głos uspokoił się znowu. — Zrozum, synku, że to nie ma sensu. Przestań mnie dręczyć. O to właśnie chodzi, że twój ojciec nie chce kłamać. W tym wypadku przyznaję mu rację. Czy z tego wyniknie dobro, czy zło, ojciec kłamać nie będzie. — Ale tylko ten jeden raz, mamo. Matka ze smutkiem potrząsnęła głową i usiadła przy kominku patrząc w ogień, jakby tam szukała upragnionego spokoju. Syn podszedł do niej i dotknął jej odsłoniętego ramienia. — Proszę cię, mamo. Poproś ojca. Tylko ten jeden raz. Przecież to jedno kłamstwo nie może mu Zaszkodzić. Ja odwdzięczę mu się za to, na pewno odwdzięczę! Słowa zaczęły płynąć z jego ust coraz szybciej: — Ja się za to odwdzięczę wam obojgu. Gdy podrosnę, będę pracował. Zarobię dużo pieniędzy. Nakupię ojcu różnych rzeczy... i tobie również! Wszystko, czego zapragniecie, kupię wam, tylko zechciej uprosić ojca... I nagle, po raz pierwszy w czasie tej całej żałosnej historii, Joe Carraclough stał się znów małym dzieckiem, stanowczość go opuściła i łzy zdławiły jego głos. Matka słyszała to szlochanie i pogłaskała jego rękę, ale nie patrzyła na syna. Z czarodziejskich płomieni zdawała się odczytywać jakąś głęboką mądrość. Wreszcie wyrzekła z wolna łagodnym głosem: — Nie powinieneś, Joe... Nie powinieneś wymagać czegoś podobnego. Tak postępować nie wolno. Poczuła, że ręka syna zadrżała z niecierpliwości. Powiedział stanowczo: — Ty tego nie rozumiesz, mamo. Nie ja pragnę Lassie, lecz ona nas tak strasznie pragnie. I to właśnie nie dało jej spokoju i gnało ją z tak daleka do domu. To ona nas tak strasznie pragnie. Dopiero teraz matka spojrzała na syna. Zobaczyła jego zmie- 160 nioną twarz i łzy otwarcie spływające po policzkach. I mimo jego dziecinnej rozpaczy wydało się jej, że chłopiec stał się nagle zupełnie dojrzały, jakby czas zrobił gwałtowny skok i matka zobaczyła syna po raz pierwszy po wielu latach. Spojrzała na niego uważnie, potem klasnęła w ręce. Jej usta zwarły się w prostą linię. Postanowiła coś i powstała. — Joe, siadaj i jedz. A potem wracaj do szkoły i bądź dobrej myśli. Załatwię to z ojcem. Podniosła głowę, a jej słowa brzmiały zdecydowanie: — Tak, pomówię z nim. Przemówię do pana Samuela Carraclough, i to stanowczo. Tego dnia o piątej po południu książę Rudling, paląc cygaro i pomrukując na swój sposób, wysiadł z samochodu, który zatrzymał się przed furtką małego domku. Za bramką stał chłopiec. Stał, mocno rozkraczywszy nogi, jakby chciał zagrodzić drogę przybyszom. — No, jak tam, chłopcze? Rozmawiałeś z ojcem? — Nie, niech pan stąd odejdzie — powiedział chłopiec twardo. — Niech pan stąd odejdzie! Pańskiego psa tu nie ma. Po raz pierwszy'w swoim życiu książę Rudling zrobił krok wstecz. W osłupieniu wytrzeszczył na chłopca oczy. — Uf! Priscillo, trzymaj mnie, bo upadnę — wykrztusił. — Ten chłopiec jest chyba pomylony. Tak, on jest doprawdy pomylony! — Pańskiego psa tu nie ma. Precz stąd, czego tu pan szuka?! — zawołał chłopiec ostro. I zdawało się, że właśnie wskutek tej determinacji przemówił w powszechnie używanym tutaj dialekcie, którym władał biegle. — Co on mówi? — zapytała Priscilla. — Mówi, że mojego psa tu nie ma. Priscillo, trzymaj mnie. Czyś ty ogłuchła, dziewczyno? Podobno ja mam być głuchy, a jednak słyszałem dobrze. A więc, mój chłopcze, o jakim to moim psie mówisz, że go tu nie ma? Książę zwrócił się do chłopca również w najpowszechniej używanym dialekcie "ftorkshire, jak zwykł był czynić rozmawiając z prostymi ludźmi i co było ostro potępiane przez wielu członków jego rodziny. > 11 Lassie wróć 161 — Podejdź bliżej, chłopcze. Gadajże! Jakiego psa tutaj nie ma? Mówiąc to książę wymachiwał laską i zbliżał się do chłopca. Joe Carraclough cofał się powoli przed groźnym starszym panem, lecz wciąż jeszcze zagradzał mu drogę. — Nie ma tu pańskiego psa! — krzyknął stanowczo. Lecz książę dalej nacierał. Z ust Joego buchnęły słowa rozpaczliwym potokiem. — Nie mamy jej! Tutaj jej nie ma. Skąd by się tu wzięła? Żaden pies nie może tego dokonać. Żaden pies nie mógłby przebyć tylu mil drogi. To nie Lassie! To jest... to jest zupełnie inny pies, choć podobny do niej! To nie Lassie. — Tak. I któż by to powiedział — sapnął książę — i któż by to powiedział! Gdzie jest twój ojciec, chłopcze? Joe potrząsnął głową ponuro. W tej chwili z tyłu, za chłopcem, otworzyły się drzwi i odezwał się głos matki: — Jeśli szuka pan mego męża, to w tej chwili nie ma go w domu. Wyszedł do składu i tam będzie całe popołudnie. — O czym mówił ten chłopiec? Że mój pies jest tutaj? — Nie. Pan się myli — odpowiedziała kobieta stanowczo. — Ja się mylę?! — ryknął książę. ' — Tak. On nie powiedział, że pański pies jest tutaj. On powiedział, że go tutaj nie ma. — Trzymajcie mnie, bo zemdleję — pienił się książę. — Nie przekręcaj pani moich słów. Potem przymrużył oczy i postąpił krok naprzód. — A więc dobrze, jeżeli powiedział, że nie ma tu mojego psa, to bądź pani tak uprzejma i powiedz mi, którego z moich psów tu nie było? A więc? — kończył z triumfem. — Proszę, proszę, niech mi pani odpowie. Joe patrząc na matkę widział, jak przełknęła ślinę, a potem rozejrzała się, jakby szukając pomocy. Zacisnęła usta. Książę stał czekając na odpowiedź i patrząc gniewnie spod krzaczastych brwi. Potem pani Carracłough odetchnęła głęboko i chciała odpowiedzieć. Lecz słowa — zawierające prawdę czy kłamstwo — nie zostały wypowiedziane. W tej chwili bowiem usłyszeli wszyscy szczęk zdejmowanego z drzwi łańcucha, a głos Sama Carraclough odezwał się donośnie: 162 — Zaręczam słowem, że jest to jedyny pies, jakiego tutaj mam. Proszę mi powiedzieć, czy jest on podobny do któregoś z psów należących do pana? Joe otworzył szeroko usta chcąc wydać ostatni okrzyk protestu, lecz gdy spojrzał na psa, stojącego obok ojca, okrzyk jego zamarł. Chłopiec patrzył w osłupieniu. Zobaczył bowiem swego ojca Sama Carraclough, hodowcę owczarków, stojącego z psem przy nodze. Pies był okazem, jakich mało. Siedział wprawdzie spokojnie przy lewej nodze swego pana — jak nakazuje dobra tresura, tak jak zwykła siadywać Lassie — lecz, doprawdy, śmieszne byłoby porównywać te dwa psy. Głowa Lassie była arystokratyczna i zgrabna, a łeb tego psa — brzydki i niekształtny. Gdy uszy Lassie wdzięcznie sterczały z wygiętymi ku przodowi, bliźniaczo podobnymi czubkami, jedno ucho tego psa było dziwnie wykręcone, a drugie sterczało prosto jak u niemieckiego owczarka, co mogło przyprawić każdego hodowcę o zimne dreszcze. Lecz na tym nie koniec. Tam gdzie sierść Lassie przechodziła w delikatny brąz, u tego dziwnego stworzenia widniały szpetne, czarne plamy; a gdzie puszysty kołnierz Lassie falował bogactwem lśniącej bieli, tam pies miał mętne plamy bezbarwnej, nie-bieskoczarnej sierści. Lassie miała wszystkie cztery łapy białe, a ten pies miał tylko jedną łapę białą, dwie brudnobrązowe, a jedną — prawie czarną. Wreszcie ogon Lassie wdzięcznie płynął za nią, ogon zaś tego psa czynił wrażenie czegoś dodanego, jakby zbyt późno pomyślanego. I nagle przyglądając się psu stojącemu obok ojca, Joe zrozumiał wszystko. Wiedział dobrze, że jeśli sprytny hodowca umie „maskować" psa tak zręcznie, iż nikną jego wady, to z równym powodzeniem może zastosować zabiegi odwrotne i najwspanialszego owczarka potrafi zamienić w pokrakę — szczególnie gdy hodowcą tym jest jego ojciec, najlepszy znawca psów rasowych w hrabstwie York. W tej chwili zrozumiał także słowa ojca. Bo w handlu psami dzieje się to samo, co w handlu końmi. Dane słowo jest obowiązującą umową i żaden szanujący się handlarz od niego nie odstąpi, skoro raz zostało dane. Oto była droga, jaką obrał ojciec. Powolny i cierpliwy, starał się tak postępować, aby wyjść z całej tej afery z honorem. Nie ii* 163 r kłamał, niczemu nie zaprzeczał. Po prostu zapytał: „Proszę powiedzieć, czy owczarek jest podobny do któregoś z pańskich psów?" Odpowiedź księcia z konieczności musiała brzmieć: „Nie, to nie jest mój pies" — i raz na zawsze pies ten nie będzie do niego należał. Joe, jego matka i ojciec wpatrywali się z napięciem w starszego pana i czekali z zapartym tchem, gdy tymczasem ten uważnie przyglądał się psu. Lecz książę Rudling dużo widział w życiu, bardzo nawet dużo. Toteż nie dawał odpowiedzi, tylko wolnym krokiem zbliżał się postukując ciężką laską, ilekroć się na niej opierał. Ani na sekundę przy tym nie spuszczał oczu z psa. Powoli, jak we śnie, ukląkł i jego ręka zrobiła delikatny ruch. Podniósł przednią łapę psa i nieznacznie ją odwrócił. Tak klęczał przy owczarku patrząc oczyma, które tak samo znały się na psach jak oczy każdego mieszkańca Yorkshire. Oczy te nie dały się wprowadzić w błąd zniekształconym uszom, plamistym znamionom i niezgrabnej głowie. Dokładnie badał natomiast spód łapy, pięć czarnych podu-szeczek pokrytych bruzdami, pociętych na krzyż na pół zagojonymi bliznami, porozdzieranych przez ciernie i pokaleczonych kamieniami. Książę podniósł głowę, ale klęczał jeszcze przez jakiś czas, patrzył w dal, gdy oni czekali. Kiedy wstał, nie używał już york-shirskiego dialektu, lecz mówił tak, jak mówi wykształcony człowiek do równego sobie: — Samie Carraclough, to nie jest mój pies. Stwierdzam na honor, że nie należał do mnie nigdy. Nie! Nawet przez jedną sekundę nie był moją własnością. Potem odwrócił się i zamyślony począł kroczyć wolno ścieżką w stronę furtki, stukając laską i mrucząc do siebie: — To nieprawdopodobne! Nigdy bym nie uwierzył w coś po-iobnego. Wprost nie do pomyślenia! Czterysta mil! Nigdy bym v to nie uwierzył! Był już przy furtce, gdy wnuczka pociągnęła go za rękaw. — Dziadku, zapomniałeś, po coś tu przyszedł! — szepnęła mu lo ucha. — Przypomnij sobie. Książę, jakby przebudził się ze snu, otrząsnął się i nagle przyszedł do siebie. — Nie szepcz! O co chodzi? Ach tak, naturalnie. Nie potrzebujesz mi przypominać, nie zapomniałem. Odwrócił się, a głos jego zabrzmiał groźnie: — Carraclough! Carraclough! Do kroćset, gdzie pan jest? Dlaczego się pan ukrywa? — Stoję wciąż na tym samym miejscu. — No tak, oczywiście, pan tu jest. Czy pan pracuje? — Tak, teraz pracuję — odpowiedział górnik z pewnym wahaniem, nie wiedząc, do czego książę zmierza. — Tak. „Pracuję, pracuję"! Praca, praca! A ma pan pracę?! — gniewnie krzyczał książę. — Właściwie, teraz... to znaczy... rzecz przedstawia się tak, że...,— rozpoczął Carraclough. Widząc, jak mąż niezdarnie się plącze, pani Carraclough przyszła mu z pomocą, jak to zwykły czynić zaradne kobiety w Yorkshire i innych stronach świata. — Mówiąc ściśle, mój mąż jeszcze nie pracuje — wtrąciła się do rozmowy — lecz ma na widoku trzy czy cztery posady. Wpierw musi się rozejrzeć. Na razie nie związał się jeszcze z nikim i nie dał ostatecznej odpowiedzi. — Zrobiłby lepiej, gdyby odmówił, i to niezwłocznie — podchwycił książę. — Potrzebuję kogoś do swej psiarni. No i sądzę, Carraclough... — książę spojrzał na psa siedzącego wciąż jeszcze przy nodze swego pana — ...sądzę, że pan musi się doskonale znać na psach. Myślę, że sprawa załatwiona. — Przepraszam, chwileczkę — powiedział Carraclough pośpiesznie — to niemożliwe. Nie chciałbym, aby ktoś pomyślał, że wygryzłem człowieka z posady i sam ją objąłem. Mam na myśli Hynesa... — Hynes! — parsknął książę. — HynesIAleż to skończony półgłówek! Dawno powinienem był go spławić. Ten niezdara nie potrafi odróżnić psa od źrebaka. Powinienem był wiedzieć, że żaden londyńczyk nigdy nie potrafi prowadzić psiarni według gustu mieszkańców Yorkshire. Teraz chciałbym pana widzieć przy tej pracy. 165 — Nie można zdecydować sdę tak prędko — zaprotestowała pani Carraclough — jest jeszcze jedna ważna rzecz do omówienia. — A cóż jeszcze? — Jaka będzie płaca? Książę wydął usta. — Ile pan żąda, Carraclough? — Siedem funtów tygodniowo i ani pensa mniej — odpowiedziała pani Carraclough pośpiesznie, zanim mąż jej zdołał zaczerpnąć tchu. Lecz książę pochodził także z Yorkshire, a to znaczyło, że gardziłby sobą, gdyby opuścił sposobność okazania się „praktycznym", jak tam powiadają, w sprawach pieniężnych. — Pięć — huknął książę — ani pensa więcej! — Sześć funtów i dziesięć szylingów — targowała się pani Carraclough. -— Okrągłe sześć — ofiarował książę przebiegle. -— Zgoda — odpowiedziała pani Carraclough z szybkością jastrzębia spadającego na ofiarę. Targujące się strony promieniały — każda była po swojemu z siebie zadowolona. Pani Carraclough już przy pierwszych słowach była skłonna zgodzić się na trzy funty tygodniowo, a co do księcia, to zdawał sobie sprawę, że pozyskał dla swojej psiarni człowieka wprost nieocenionego. — A więc zgoda, interes ubity — powiedział książę. — Niezupełnie jeszcze — odparła pani Carraclough. — Jest jeszcze jedno małe zastrzeżenie, oczywiście... — Lubowała się w słowach, które w jej pojęciu były dystyngowane, toteż powtórzyła je: — ...jeszcze jedno małe zastrzeżenie, to znaczy, że jako wynagrodzenie należałby się nam także domek na folwarku, w którym byśmy zamieszkali. *— Ale też ma pani wymagania! — powiedział książę zmarszczywszy brwi. — Niech zresztą i tak będzie. Dostaniecie i domek, lecz pod warunkiem, że jak długo będziecie u mnie mieszkać, nie chcę widzieć u siebie tego kanciastego łba z pokręconym uchem i nastroszonymi kudłami, tego, za pozwoleniem, potwora, co ma być owczarkiem! A więc, godzicie się? Książę czekał na odpowiedź chichocząc i trzęsąc się z zadowolenia. Sam Carraclaugh skłonił się zmieszany. 166 Lecz wyprzedził ojca uszczęśliwiony chłopiec: — Och, nie, sir! Codziennie będzie mnie ona oczekiwała przed szkołą. A zresztą za dzień lub dwa doprowadzimy ją do takiego wyglądu, że pan jej nie pozna. — Nie wątpię, wcale w to nie wątpię — zaśmiał się książę odwracając się w stronę samochodu. — Nie mam żadnych wątpliwości, że potraficie ją odmienić doskonale. Hm... a więc dobrze... nigdy nie... Gdy samochód ruszył, dziewczynka pochyliła się do dziadka. — Siedź spokojnie — zaprotestował książę. — Nie lubię, jak się wiercisz. — Dziadku — powiedziała Priscilla przymilnie. — Jesteś kochany... Mam na myśli tego psa... Książę zakaszlał, a potem odchrząknął. — Głupstwo — mruczał — głupstwo. Gdy podrośniesz, zrozumiesz, że jestem, jak mnie ogólnie przezywają, zatwardziałym realistą. Przed pięciu laty poprzysiągłem sobie, że muszę mieć tego owczarka. I teraz nareszcie go dostałem. Potem kiwając wolno głową dodał: — Lecz aby go zdobyć, musiałem zdobyć i tego człowieka. Ach, ba! Prawdopodobnie nie jest to najgorsza część tej całej transakcji. Rozdział 22 ZNOWU JAK DAWNIEJ Cj-dy Joe Carraclough powiedział, że za kilka dni nie poznacie jego psa, miał słuszność lub nie — w zależności od tego, do czego według was ten pies miał być podobny. . Oczywiście, gdybyście szukali straszydła ze skręconym uchem i nastroszonym ogonem, którego ojciec „zamaskował" chcąc uratować ulubienicę syna, nigdy byście go w Lassie nie poznali. Ale gdybyście szukali dumnego, pełnego wdzięku psa o zgrabnej głowie, znanego jako Lassie Sama Carraclough, tobyście znaleźli właśnie ją. 167 I Ona to była. Po tygodniach troskliwej opieki i odpowiedniego irmienia odżyła i wróciła powoli do pierwotnego wyglądu, ludość i zapadnięte boki znikły, a odpowiednie pożywienie ;rening w latach ubiegłych, które nadały jej silną budowę i od->rność, przyczyniły się teraz do jej szybkiego powrotu do zdro-ia. Jej gęsta sierść znowu falowała i połyskiwała jak dawniej, ; przyjemnie było patrzeć. Jedynie utykała nieznacznie — po-stałość od draśnięcia kulą. Wskutek postrzału mięśnie zesztyw-ały i mimo troskliwych zabiegów Sama Carraclough, który pró-iwał różnych, sobie tylko znanych sposobów leczenia, nie zdo-no jej całkowicie wykurować. Carraclough robił, co mógł, masował i rozcierał mięśnie psa; reszcie usztywnienie ustąpiło tak dalece, że jedynie znawca śgłby zauważyć nieznaczne oszczędzanie tej nogi podczas bie-.. Dla każdego innego pozostała Lassie nadal najdoskonalszym kockim owczarkiem. I znowu codziennie, kilka minut przed godziną czwartą, skle-karze w Greenall Bridge wychodzili przed drzwi, aby przyjść się wspaniałemu owczarkowi, który biegł ulicą. „Możesz stawić zegarek według Lassie" — mówili. A w kilka minut źniej wychodził ze szkoły Joe Carraclough, witał się serdecz-3 ze swoim psem i, szczęśliwi, wracali do domu. Lecz daj4c księciu obietnicę, że Lassie będzie go oczekiwać co-iennie przed szkołą — Joe się pomylił. Nadszedł czas, że Lassie zestala się zjawiać pod szkolną bramą. Jakkolwiek wydaje się dziwne, Joe zbytnio tym się nie przejął. Przeciwnie, był nawet rdzo zadowolony i pełen jakiegoś tajemnego szczęścia, gdy wra-t do domu. Pewnego dnia Joe szedł pogwizdując wesoło wysypaną żwirem 3gą koło parku i natknął się przypadkowo na wnuczkę księcia, jdy spojrzał na nią, ogarnęło go współczucie. Nie wyglądała rowo i czerstwo, nie była silnej budowy jak inne dziewczęta niasteczka. — Halo! — zawołał. — Halo! — odpowiedziała. ioe nie wiedział, co ma powiedzieć, ale przystanął. — Nie było mnie dłuższy czas w domu, wyjeżdżałam do szkoły zaczęła dziewczynka. po- — Tak? Byłaś w szkole? — Byłam. Ale teraz mam wakacje. Joe pomyślał ze smutkiem o swoich wakacjach. — Nasze wakacje zaczną się dopiero za dwa tygodnie wiedział. I znowu nastąpiła chwila milczenia, potem dziewczynka zap/~ tała: — A jak się czuje Lassie? Joe odpowiedział ciepłym uśmiechem. Rozejrzał się na wszystkie strony, jak gdyby chcąc się upewnić, że nikt ich nie podsłuchuje. — Jeżeli chcesz, możesz przyjść i zobaczyć — rzekł takim tonem, jakby wyświadczał dziewczynce wielką łaskę. Poprowadził ją boczną drogą do małego domku rodziców, gdzie po białej ścianie pięły się róże o soczystych kolorach. Otworzył drzwi. — Mamo! — zawołał. — Przyszła miss Prisciłla, chce zobaczyć Lassie. — Proszę wejść, miss Priscillo — zapraszała matka wygładzając fartuch; potem strzepnęła wyimaginowany pył z białego obrusa na stole. Joe zaprowadził dziewczynkę do chłodnej komory, gdzie w mrocznym kącie stała obszerna, płytka skrzynia. W skrzyni leżała Lassie, a koło niej — siedem śpiących, puszystych kłębus2" ków. — A widzisz — powiedział Joe z dumą. — Umieściliśmy 33 tutaj, bo w psiarni jest zbyt hałaśliwie i to by ją denerwował0-Ona lubi spokój, bo jest psem domowym. Dziewczynka przysiadła obok skrzyni i ostrożnie dotknęła palcem puszystego kłębuszka. Szczeniątka, dopiero co nakarmione przez matkę, dostały czkawki, co w pierwszej chwili wystraszy^0 dziewczynkę. Szybko cofnęła palec. Dzieci roześmiały się. — Czy one są jeszcze ślepe? — zapytała Prisciłla. Joe udzielił dokładnych objaśnień: — Oczywiście nie. Szczeniaki zaczynają widzieć, gdy mają dzie" sieć dni. A te mają już przeszło trzy tygodnie. Nawet potrafią jt biegać, ale wydaje mi się, że najchętniej śpią. j69 3dy Lassie podniosła głowę, uśmiechnął się i pogłaskał ją le. — Ty chyba dobrze znasz się na szczeniakach? — spytała ewczynka, której zaimponowały wyjaśnienia chłopca. — Nie bardzo się znam, ale ona miała już raz młode — odpo-?dział Joe zadowolony z uznania dziewczynki — i dobrze przy-ninam sobie tamte czasy. Dziś jest znowu tak samo jak dawniej nieprawdaż, Lassie? 'ochylił się nad skrzynią i z zadowoleniem przyglądał się szczekom i Lassie. Było teraz znowu jak dawniej. Ostatnio myślał ym często. V gdy dziewczynka odeszła, serdecznie żegnana i zapraszana, f wkrótce znowu zajrzała do małych piesków, Joe ciągle jeszcze ym myślał. Zdawało mu się, że znalazł jakąś prawdę o życiu, >rej będąc małych chłopcem — dotąd nie pojmował. Jyło teraz znowu jak dawniej. A choć mieszkali w innym dom- pod wieloma względami było jednak tak samo jak mniej wię-przed rokiem. 5dy na przykład przy śniadaniu nabierał kopiastą łyżkę cukru owsianych płatków, matka już go nie karciła i nie mówiła: strożnie z cukrem, synku, bo cukier drogi!" Ubo gdy wracał ze świeżego powietrza do domu i przechwalał jaki jest głodny, już nie widział dziwnie wystraszonych oczu tki, lecz jej dobrze znany, serdeczny uśmiech. - O Boże — mówiła — doprawdy, sama nie wiem, jak mam cię mić! Gdzie ty to wszystko pomieścisz, chłopaku? zawsze w jej głosie brzmiała nuta dumy, że jej syn ma taki :tyt. Zupełnie jak dawniej. todzice nie przerywali rozmowy, kiedy Joe wpadał nagle do nu, ich głosy nie podjiosiły się ani nie przycichały w czasie mżących sprzeczek, kiedy chłopiec leżał już w łóżku. Ojciec nie icał znużony, zniechęcony i milczący ani nie przesiadywał przy ninku patrząc godzinami w ogień. 'eraz, gdy jego kroki zachrzęściły na żwirowanej ścieżce, matka wała się z krzesła i wołała z ożywieniem: - Joe, zobacz, to na pewno ojciec wraca! Prędko do roboty! 'otem uwijała się między kuchnią a stołem, wycierała nagrzaną sę do zupy, przesuwała garnki na płycie, a wszystko to ro- biła z takim pośpiechem, jakby życie jej zależało od tego, czy jedzenie będzie gotowe z chwilą pojawienia się męża w drzwiach. Oczekiwała go ze wspartymi na biodrach rękami i wołała: — Spiesz się, Samie, prędko umyj ręce! Dziś mamy na obiad baraninę z kluskami, a z tym długo czekać nie można. Tak, teraz znów było jak za dawnych czasów. Ojciec, siedząc przy stole z głową pochyloną nad talerzem, podnosił oczy i pytał: — A jak sprawował się dziś Joe? Czy dobrze ci poszło z lekcjami w szkole? Dawniej było tak właśnie jak dziś. Potem odmieniło się wszystko. Lecz dziś jest znowu jak dawniej. Co się przyczyniło do tej nagłej zmiany? Joe rozmyślał właśnie o tych sprawach podczas wieczerzy. Potem, gdy matka sprzątała ze stołu, a do izby wsunęła się Lassie, Joe położył się przy niej na dywaniku i głaskał ją. Nagle zaświtało mu coś w głowie, znalazł odpowiedź na swoje pytanie. To było zasługą Lassie! Oczywiście, że jej! Jak długo Lassie była w domu, wszystko działo się jak najlepiej. Z chwilą gdy ją sprzedano, wszystko poszło na opak. A teraz, kiedy wróciła, znowu los się odmienił i wszyscy byli szczęśliwi. „Wróciła do domu i przyniosła nam szczęście — pomyślał chłopiec. — To ona to zrobiła. Tak, wróciła do domu i przyniosła nam szczęście". W radosnym uniesieniu zanucił coś, objął Lassie i wtulił twarz w jej jedwabistą sierść. Lassie westchnęła zadowolona. — Co ty wyrabiasz, Joe? — odezwała się matka. — Nie leż przy niej na dywaniku. Wiesz, że linieje, będziesz miał pełno sierści na ubraniu. A co się stało, że. tak milczysz dzisiaj? Joe uśmiechnął się do siebie zadowolony i nadal obejmował psa. — Ty jesteś moim odzyskanym skarbem, prawda, Lassie? — szeptał jej do ucha. — Na pewno tak jest, bo przyniosłaś nam szczęście. Ty moja odzyskana! „Lassie Odzyskana", tak będziesz się teraz nazywać! Matka upomniała go ponownie stanowczym tonem: — Czy słyszałeś, Joe? Co ty wyprawiasz! Nie męcz jej tak, przecież oszczeniła się niedawno. Powinieneś o tym pamiętać, Joe odsunął się odrobinę i dalej głaskał uszczęśliwioną Lassie. Potem spoważniał i popatrzył na rodziców. 171 — Och, ojcze! — zawołał. — Biedna Lassie schudła! Mogę wy-uć jej żebra. Ojciec przysunął krzesło bliżej kominka, wyprostował wygodnie igi i uśmiechając się do siebie, zapalił fajkę. — Czy nie zauważyłeś, że Lassie zmizerniała, ojcze? — mówił e zatroskany, — Powinna chyba dostawać trochę więcej woło-iny, a za to mniej mleka. — Ej, tak sądzisz? — odezwała się matka przerywając zmywa-e naczyń. — Uważasz, że powinna dostawać więcej wołowiny? >, tak, nie nazywałbyś się Carraclough i nie pochodziłbyś Yorkshire, gdybyś nie myślał, że lepiej znasz się na hodowli ów niż na zbijaniu bąków. Tak, tak — mówiła dalej. — Czasami mam wrażenie, że ludzie naszym miasteczku myślą więcej o swoich owczarkach niż własnych dzieciach. Owczarki! Wiecznie te owczarki! Gdy szcze-?ta podrosną trochę, wtedy fora ze dwora z Lassie! Niech idzie m, gdzie jest jej miejsce. Nie chcę więcej widzieć żadnego psa moim domu... Joe był zdziwiony nagłym rozdrażnieniem matki. Spojrzał na :a, który siedział z przymrużonymi oczami, zapatrzony w podło-. Potem ojciec podniósł rękę i przyłożył palec do nosa, co wy-^dało dość komicznie. Chłopiec zrozumiał, co ojciec chciał przez to powiedzieć, a mia-wicie: „Nie bierz jej słów do serca, Joe. Kobiety mają ciężkie życie, rują całymi dniami, szorują, gotują, uganiają się za sprawun-mi i dlatego są swarliwe, a my musimy to znosić cierpliwie, póki się nie uspokoją. Na szczęście nie są one takie złe. My dozę o tym wiemy — my, mężczyźni". Djciec się uśmiechnął, a Joe zatkał ręką usta, tak zabawna wy-wała mu się ta pobłażliwość ojca wobec utyskiwań matki. ~eszcie nie mógł powstrzymać się dłużej i roześmiał się głośno, dał się tak serdecznie, że matka spojrzała na niego surowo. — Jak to, i ty się ze mnie śmiejesz? Już ja cię nauczę respektu! m ci zaraz po łepetynie! [ zręcznie uderzyła go ściereczką po głowie, a Joe, ciągle się dejąc, potoczył się na drugi bok. — Ależ, mamo, ja się nie z ciebie śmiałem! ,¦•-" l.M. — A z czego się śmiałeś? — Z ojca, bo robi śmieszne miny. Pani Carraclough zwróciła się do męża: — Ach, więc to ty? Dobrze, zmyję i tobie głowę! Lecz gdy matka zbliżyła się do ojca, pochwycił ją jedną ręką r-a przegub mokrej dłoni, drugą zaś objął ją w pasie tak, że nie mogła się ruszyć. Potem spojrzał na syna i ze śmiechem zapytał: — Joe, spójrz na matkę i powiedz, która kobieta w całym miasteczku jest najlepsza? — Moja matka — odpowiedział Joe szczerze i bez namysłu. Twarz pani Carraclough rozjaśniła się. — Ach, wy łobuzy! — powiedziała udobruchana. — Ach, łobuzy, widać, że obaj jesteście wyciosani z jednego drzewa. Chcecie mnie, gałgany, zawsze nabierać. — Mylisz się, kochanie, chłopiec odpowiedział tylko szczerze na szczere pytanie. Ale to nie dość, że jesteś najlepszą kobietą pod słońcem: jesteś również najokazalszą, bo pod względem tuszy nie znajdziesz chyba równej sobie. — Ach, więc to tak! Sądzicie, że jestem gruba? Dobrze, puść mnie, panie Samuelu Carraclough. Muszę dokończyć wycierania naczyń. Lecz ojciec ani myślał jej puścić, więc matka zaczęła żartobliwie go boksować, ojciec zaś wykręcał głowę, bojąc się o całość swojej fajki. Potem roześmieli się oboje. I to także była jedna z chwil podobnych do dawniejszych, kiedy ojciec i matka byli szczęśliwi. Joe przytulił się do Lassie, szczęśliwszy niż kiedykolwiek, i szeptał jej do ucha. — Ty jesteś moja „Odzyskana", prawda? •i. «¦•-. SPIS ROZDZIAŁÓW 1. Nie na sprzedaż .......... 5 2. Nie chcę mieć nigdy innego psa!...... 7 3. Stary dziwak.......... . . 13 4. Lassie wraca do domu........ 18 5. Już więcej do domu nie wracaj!...... 25 6. Kryjówka wśród wrzosowisk ...... 31 7. Bądź uczciwy!.......... 41 8. Więzień w górach Szkocji....... 49 9. Nareszcie znowu wolność....... 54 10. Początek wielkiej wędrówki....... go 11. Walka o-byt ....'....... 66 12. Co widział pewien malarz......, 70 13. Gdy pies jest chory . . . . . , , . .75 14. Na czatach........... 80 15. Uwięziona........... 89 16. Nie dowierzaj nigdy psu!....... 97 17. Lassie przechodzi przez granicę...... 106 18. Najszlachetniejszy dar — wolność . . . . . 121 19. Podróż w towarzystwie Rowlie Palmera ... 126 20. Odważne serce. Pożegnanie....... 140 21. Koniec wędrówki......... 149 22. Znowu jak dawniej......... 167 PRINTED IN POLAND Instytut Wydawniczy ,,Naszą Księgarnia", Warszawa 1972 r. Wydanie IX. Nakład 30000 + 235.egz. Ark, wyd. 10,7. Ark. druk. A! — II. Papier -druk. sat. kl. V, 70 g 61 x 86/16 (Myszków). Przekazano do produkcji 20 V 1971 r. Pod pisano do druku 24. XI. 1971 r. Druk ukończono w sierpniu 1972 r. Poznańskie Zakłady Graficzne im. M. Kasprzaka Poznań. Zam. ¦ ¦ nr 7430/71 — Z-l/968 I