CZARODZIEJSKI IMBRYCZEK BAŚNIE I LEGENDY JAPOŃSKIE WYDAWNICTWA „ALFA" • WARSZAWA 1986 MARIA JUSZKIEWICZOWA CZARODZIEJSKI IMBRYCZEK BAŚNIE I LEGENDY JAPOŃSKIE Ilustracje i opracowanie graficzne Jacek Urbański Redaktor Elżbieta Lubańska Redaktor techniczny Elżbieta Suchocka Opracowano na podstawie publikacji Spółdzielni Wydawniczej „Czytelnik" COPYRIGHT BY WYDAWNICTWA „ALFA" WARSZAWA 1986 ISBN 83-7001-106-3 WYDAWNICTWA „ALFA" WARSZAWA 1986 Wydanie IV. Nakład 200. 000 + 200 egz. Format 95 _* 200 mm. Ark. wyd. 4,0. Ark. druk. 4,0. Zakład Poligraficzny Wydawnictw „Alfa" Zam. 3099/85 P-44 Cena zł 140,— Muszę Warn powiedzieć, mali czytelnicy, że wychowałam się od dziecka na Dalekim Wschodzie, a w samej Japonii mieszkałam około pięciu lat. Miałam więc możność przyjrzeć się dokładnie życiu ludu japońskiego, poznać jego ciekawe tradycje, zwyczaje i wierzenia. Wiele z nich znalazło odbicie w fantastycznych, uderzających swą odrębnością baśniach i legendach. Przebywając na wybrzeżu Oceanu Wielkiego, nasłuchałam się takich opowieści od różnych ludzi. Od starych rybaków, wieśniaczek, przekupniów... Ale najcieka-wiej potrafią opowiadać sędziwi bajarze, którzy wędrują z miejsca na miejsce, przygrywając sobie na instrumencie podobnym do lutni. Dawnych wojowników i rycerzy, szlachetnych i mężnych lub złych i okrutnych, piękne boginki, zwierzęta przybierające czarodziejskie postacie — trzpio-towatą małpkę, mądrego borsuka czy skrzętnego krabika — wielu bohaterów opowieści japońskich znajdziecie w tej książce. AUTORKA CZARODZIEJSKI IMBRYCZEK W ciemnym sosnowym lesie stała niegdyś drewniana świątynia. Obok niej w małym domku mieszkał bonza*, który odprawiał nabożeństwa i strzegł świętego przybytku. Pośród sprzętów należących do świątyni znajdował się stary imbryk do zaparzania herbaty. Na pozór naczynie to nie odznaczało się niczym szczególnym: ot, imbryk, jakich wiele. Chodziły jednak słuchy, że posiada on właściwości czarodziejskie, i pewnie dlatego nie używano go do przyrządzania herbaty. Pewnego dnia, kiedy bonza układał się do zwykłej poobiedniej drzemki, zapragnął napić się herbaty. Nie mając pod ręką innego naczynia, sięgnął po stary imbryk, nalał do niego wody i postawił na piecyku wypełnionym żarzącymi się węglami. Po chwili podszedł, aby zaparzyć herbatę, ale cofnął się przerażony. Stała się bowiem rzecz niezwykła. Tam gdzie był dziobek imbryka, bonza zobaczył kształtny łebek borsuka o rozwartym pyszczku, na miejscu uszka imbryka sterczał puszysty ogonek. Bonza osłupiał. A imbryczkowi-borsukowi widocznie zrobiło się na piecyku gorąco, bo żywo zeskoczył na matę i zaczął węszyć po kątach. Kiedy mu się to sprzykrzyło, * Bonza — kapłan lub mnich w Japonii. — 7 — podszedł do bonzy. Nie miał zapewne złych zamiarów, bo wesoło kręcił ogonkiem, a małe oczka iskrzyły mu się przyjaźnie. Ale bonza przestraszył się nie na żarty i zawołał rozpaczliwie: — Ratunku!... Na krzyk bonzy zbi-egli się jego uczniowie, którzy korzystając z przerwy w nauce odpoczywali w ogrodzie. Nie wiedzieli, co się stało, więc każdy porwał co miał pod ręką. I oto naprzeciw borsuka stanęła zbrojna gromadka: jeden trzymał miotłę, drugi szczypce, inny łopatę, a nad nimi, niby chorągiew, powiewały białe spodenki na bambusowej tyczce, takiej, na jakich zazwyczaj w Japonii suszy się bieliznę. Pośród zdumionych niezwykłym widokiem uczniów znalazł się śmiałek, który zawołał głośno: — Skoro nicpoń-borsuk dostał się do świątyni, trzeba go stąd wypędzić! Zapomniał on, że borsuk wcale nie jest złym stworzeniem, chociaż czasem lubi płatać ludziom figle. Tak to imbryk, który tymczasem przyjął swą zwykłą postać, został wyrzucony na śmietnik. Kiedy bonza ochłonął z pierwszego wrażenia, zaczął żałować, że pozwolił uczniom wyrzucić imbryk. Lepiej by było sprzedać go mieszkającemu w pobliżu staremu blacharzowi. Przydałoby się trochę grosza w skarbonce. A że omyłka była do naprawienia, wziąwszy imbryk, wyszedł o zmierzchu z domu. Blacharz, do którego skierował się chctwy bonza, był niezamożny, ale uczciwy. Zarabiał niewiele, a rodzinę miał liczną, toteż każdy wydatek był dla niego — 8 — przykrym ciężarem. Nie zachwycił się więc propozycją bonzy, ale nie okazał mu tego. Długo szperał w swojej połatanej sakiewce, aż wreszcie wydobył kilka miedziaków. W ten sposób imbryk stał się własnością ubogiego blacharza. Zapadła ciemna, głęboka noc. W domu blacharza wszyscy już twardo spali, kiedy staruszka obudził jakiś szmer. Przekonany, że to hałasują myszy albo szczury, zawołał sennie: — Szszu... szszu... wstrętne szkodniki! I byłby może spał dalej, lecz nagle coś go musnęło po twarzy. — To mi dopiero! — krzyknął rozgniewany nie na żarty i zerwał się z posłania. Zapalił lampkę i wzdrygnął się nie wierząc własnym oczom. Kupiony wieczorem imbryk stał przed nim w postaci borsuka. Blacharz nie był tchórzem, ale nie lubił mieć do czynienia z duchami. Chwycił więc pręt, który mu się nawinął pod rękę, i chciał wystraszyć zwierzątko. Ale borsuka już nie było — przed blacharzem znowu stał zwykły, stary imbryk. — Co za przywidzenie — przemówił staruszek przyglądając mu się z niedowierzaniem. Nie dostrzegłszy nic podejrzanego, zgasił lampkę i zasnął. Reszta nocy upłynęła spokojnie. Nazajutrz blacharz opowiedział żonie o nocnym zdarzeniu i po wspólnej naradzie postanowił zwrócić imbryk bonzie. Tego dnia jednak staruszek nie mógł się oderwać od roboty, gdyż jakimś dziwnym trafem u wszystkich sąsiadów popękały imbryki. — 10 — \i Nastała noc. I znów o północy powtórzył się dziwny hałas. — Jeśli cię nie oddam bonzie, to przynajmniej wyrzucę z domu! — zawołał gniewnie blacharz i wyskoczył z łóżka. — Ach, nie wyrzucaj mnie! — odezwał się nagle imbryczek. — Jak widzisz, nie jestem zwykłym naczyniem i jeżeli posłuchasz mej rady, wiele na tym skorzystasz. Wiem, że jesteś biedny i musisz utrzymywać liczną rodzinę, więc chciałbym ci dopomóc. Zostaw swoją robotę i chodź lepiej ze mną w szeroki świat. Nie musisz się o nic martwić, weź tylko z sobą jakikolwiek instrument muzyczny. Słowa te trafiły do przekonania staruszkowi. Zabrał bambusowy flet, parę drobiazgów w skromnym zawiniątku i wraz z imbrykiem ruszył w drogę. Wkrótce blacharz i jego czarodziejski imbryczek zasłynęli na całą Japonię. Gromady ludzi zbiegały się zewsząd, gdy imbryk puszczał się w tany i wyczyniał przedziwne sztuki, a blacharz przygrywał mu na flecie. Bogaci chętnie zapraszali ich do siebie, a razu pewnego sam cesarz wezwał blacharza, aby wraz z czarodziejskim imbrykiem wystąpił w jego pałacu. Staruszek nigdy nie marzył o tak wielkim zaszczycie. Przepyszne szaty rodziny cesarskiej i dam dworu — barwne, bogato haftowane srebrem i złotem — onieśmielały go. Cesarz z podziwem przyglądał się tańcom czarodziejskiego imbryczka i hojnie nagrodził blacharza. Poczciwy staruszek pośpieszył zaraz do domu, gdzie z utęsknieniem czekała na niego żona i dzieci. 12 Odtąd rodzina blacharza nie zaznała już biedy. Żyli w dostatku, wspierając ludzi ubogich, jakimi sami niegdyś byli. A sprawca ich szczęścia — czarodziejski imbryczek stał się jakby członkiem rodziny. Umieszczono go na honorowym miejscu, we wnęce obok posążka Buddy. ','— Czarodziejski imbryczek ZAJĄC I KROKODYLE Na wysepce przy brzegu wielkiej, szerokiej rzeki mieszkał kiedyś pewien zając. Lubił on bardzo dalekie wędrówki, nic więc dziwnego, że któregoś dnia postanowił udać się na przeciwległy brzeg rzeki. Ale jakże to zrobić? Mostu żadnego nie widać, nigdzie nawet marnego czółenka. Przepłynąć rzekę? Brr... woda taka mokra i żal futerka! A futerko miał tak piękne i puszyste, że każdy mu go zazdrościł. Siedzi zając i duma, aż tu naraz woda zaczyna się pienić. Wielkie bałwany podnoszą się w górę. Po chwili wyłazi na brzeg wysepki jakiś olbrzymi potwór. Łeb płaski, paszcza wydłużona i strasznie kłapie zębami, a ogon taki długi, długi... Strach ogarnął zająca. Już chciał uciekać, gdy zauważył, że potwór nawet nie patrzy w jego stronę. Ziewnął tylko potężnie i wyciągnął się na piasku w palących promieniach słońca. „Ach już wiem! Bierze kąpiel słoneczną" — domyślił się zając, bacznie śledząc każdy ruch straszydła. I wtedy, całkiem niespodziewanie, przyszło mu coś do głowy. „Nie będę sobą, jeśli nie skorzystam z odwiedzin tego gościa" — pomyślał i z uciechy fiknął dwa koziołki. Następnie w wesołych podskokach podążył — 14 — w stronę krokodyla, gdyż to on był właśnie. Mimo wszystko zając nie bardzo mu ufał, więc zatrzymał się w pewnej odległości i pozdrowił go uprzejmie. Krokodyl odpowiedział osobliwym powitaniem: zmrużył lewe oko i zaczął kręcić ogonem takiego młynka, że dokoła powstała straszna kurzawa. — Oj... oj... Jaki piękny ogon! — zachwycał się zając, nieznacznie przecierając łapką oczy. Słowa jego mile połechtały krokodyla, tak że raczył wdać się z nim w rozmowę. Po pewnym czasie zając zdobył się na odwagę: — Ty jesteś mieszkańcem rzeki, a ja wysepki. Jestem ogromnie ciekawy, który z nas ma więcej przyjaciół: ty czy ja? — I spojrzał na krokodyla spod oka. — Ależ nie ma dwóch zdań — zary-czał na to krokodyl. — Oczywiście, że ja mam więcej przyjaciół niż ty. — A to dlaczego? — spytał niewinnie zając. — Właśnie choćby dlatego, że ty jesteś mieszkańcem małej wysepki, a do mnie należy wielkie królestwo wodne! — mruknął dumnie krokodyl. — A czy twoich przyjaciół jest tak wielu, że potrafilibyście wszyscy razem stworzyć długi most od jednego brzegu rzeki aż do drugiego? — wskazał łapką zając. — Ho!... ho!... ho!... — krokodyl aż zatrząsł się ze śmiechu. — Jest ich o wiele więcej! — Och, jak bńrdzo chciałbym poznać twoich przyjaciół! Nigdy jeszcze nie wi- — 15 — działem tylu wspaniałych wielkich zwierząt — westchnął zając. — A więc dobrze. Uczynię ci tę łaskę — i krokodyl zniknął pod wodą. Nie upłynęło wiele czasu, gdy rzeka zaroiła się od potwornych cielsk. Krokodyle duże i małe ustawiały się szeregiem, tworząc długi, długi most. Po chwili wypłynął olbrzymi krokodyl i ryknął: — Widzisz, jak wielu mam przyjaciół? — O tak, przyjaciół masz wielu. Tak wielu, że chyba nie podobna ich zliczyć — odpowiedział chytrze zając. — Spróbuj policzyć, zaczekamy... — Jeden, dwa, trzy, cztery!... — wołał głośno zając, zręcznie przeskakując z grzbietu na grzbiet. Biegł coraz dalej i dalej, aż znalazł się na przeciwległym brzegu rzeki. Gdy poczuł pod łapkami twardy grunt, dał wielkiego susa i znikł w pobliskim lesie. KAGUJA-HIME W zamierzchłych czasach żył w Japonii pewien staruszek. Któregoś dnia, ścinając w lesie bambus, zwrócił uwagę na jeden z pędów, dziwnie świecący tuż nad korzeniem. Zaciekawiony ściął go i znalazł w środku prześliczną dziewczynkę, maleńką jak palec. — Powiedz mi, kim jesteś i kto cię uwięził w tym wielkim bambusie? — spytał staruszek, ostrożnie niosąc dziewczynkę na dłoni. — Ach, lepiej o to nie pytaj. Na razie nie mogę ci wyjawić mojej tajemnicy — szepnęło maleństwo. — Powiedz tylko, czy zgadzasz się, bym pozostała przez pewien czas u ciebie? Staruszek bardzo kochał dzieci, ale sam ich nie miał, więc chętnie przystał na propozycję dziewczynki. Zaniósł ją do domu i wychowywał jak córkę, nazwawszy Kaguja-hime, czyli Świetlista Księżniczka. Z czasem Świetlista wyrosła na dziewczynę tak piękną, że wielu rycerzy i książąt przyjeżdżało do niej w zaloty. Ale Świetlista wcale nie myślała o zamązpójściu. Pewnego razu przybraną córkę: — Powiedz mi, uporczywie wszystkim odmawiasz? Czy staruszek zagadnął dziecko, czemu tak — 17 - nie ma żadnego młodzieńca, który byłby godzien twojej ręki? — Może i są tacy — odrzekła smutnie — ale nie wolno mi o tym nawet myśleć. Zresztą, nie pytaj o to, ojcze. Czyż źle ci jest ze mną? Staruszek umilkł i nigdy już nie mówił o tym z przybraną córką. Każdemu ze swych zalotników Świetlista polecała spełnić jakieś życzenie. Pewnemu rycerzowi kazała przywieźć z Indii kamienny puchar, z którego za życia pił Budda, innego znów prosiła o zdobycie futra z odpornych na ogień skórek szczurzych, trzeci miał odszukać roślinę o korzeniach ze srebra, pniu złotym, a liściach i owocach z drogocennych kamieni, strzeżonych przez demony na górze Horai. Żaden z zalotników nie potrafił zdobyć tych darów. Rycerz, który miał odnaleźć cudowną roślinę, próbował podejść Świetlistą, ofiarowując jej specjalnie zrobioną gałązkę. Ale i jemu nie udało się nakłonić serca przepięknej dziewczyny. Pewnego dnia do domu staruszka zawitał sam cesarz i poprosił o rękę Świetlistej. I on jednak spotkał się z odmową. Rozgniewany monarcha kazał swoim żołnierzom porwać dziewczynę. Ale wtedy, spowitą obłokami, promieniejącą nieziemską pięknością, uprowadzili ją do nieba bogowie. Skończył się bowiem czas pokuty Świetlistej — boginki, uwięzionej za swe winy w bambusie i skazanej na życie "w postaci ludzkiej. — 18 — MAŁPKA I KRABIK Dawno, dawno temu żył sobie pewien krabik. Nie mieszkał on w piasku nad morzem, jak inne, zwykłe kraby, lecz wybudował sobie domek i założył niewielki ogród. W ogródku zasiał kwiaty i wykopał sadzawkę. Aby nikt nie niszczył roślin, otoczył swoją siedzibę żywopłotem z kamelii i uplótł małą furtkę z bambusa. Zawiesił przy niej dzwoneczek i przymocował podłużną deszczułkę ze swym imieniem. Krabik pędził żywot samotny, ale tak wzorowo prowadził swoje gospodarstwo, że wkrótce zasłynął na całą okolicę. Miał pełne spichrze. Czego tam nie było! Woreczki z ryżem i kukurydzą, suszone rybki i zielone żabki, morskie robaczki, ślimaki i wiele jeszcze podobnych smakołyków. Krabik nie był skąpy i chętnie dzielił się z każdym. Cieszył się bardzo, gdy mógł komuś przyjść z pomocą. Jednakże pośród obdarzanych przez niego zwierząt bywały i takie, które nie potrafiły docenić jego dobrego serca. Do tych niewdzięczników należała między innymi pewna małpka, która często korzystała z dobrodziejstw krabika. Był to wielki próżniak i brudas. Gdybyście zobaczyli jej chatkę! Stara, pokrzywiona, z dachem na wpół zapadłym. A podwórko? Jakby nigdy miotły nie widziało. — 20 - Małpka całe dnie spędzała poza domem w towarzystwie podobnych sobie leniuchów. A kiedy poczuła głód, szła sobie podjeść do sąsiadów. Tak żyła z dnia na dzień, nie troszcząc się wcale o przyszłość. Pewnego popołudnia krabik wybrał się na dłuższy spacer. Szedł powoli, aż tu nagle dostrzegł na drodze kawałek ryżowego placka. Jako skrzętny gospodarz podniósł go natychmiast. W pewnej chwili zjawiła się przed nim małpka. Była głodna. Chętnie by coś zjadła. A właśnie zauważyła w kleszczach krabika kawałek placka. Pokręciła się dokoła i powiada: — Czy wiesz, że na leśnej dróżce znalazłam pestkę kaki*? Chętnie bym ją zamieniła na placek ryżowy. Krabik zgodził się, a gdy wrócił do domu, zasadził pestkę w ogródku. Któregoś dnia spod ziemi wyjrzała zielona roślinka. Rosła tak szybko, że wkrótce zamieniła się w drzewo o gałęziach uginających się od dojrzałych, soczystych owoców. Krabik jednak nie cieszył się z pięknych kaki. Całymi dniami siedział pod drzewem smutny i zamyślony. Nie mógł dosięgnąć smacznych owoców, gdyż nie umiał wspiąć się na drzewo. I byłby może długo jeszcze dręczył się tak swoją bezradnością, ale pewnego ranka zadzwonił ktoś do jego furtki. Była to małpka. Zapewne przyszła z jakąś prośbą, gdyż minkę miała pokorną i żałosną. Zakłopotanie krabika nie uszło jednak jej uwagi. Niby to współczując, spytała, co * Kaki — ulubiony w Japonii i Korei owoc, przypominający brzoskwinię. Koloru złotawego, miąższ ma delikatny i słodki. — 22 — mu dolega. Krabik opowiedział jej o swoim zmartwieniu. — Ach, jeżeli tylko o to chodzi — zawołała — pomogę ci zaraz! — I nim się gospodarz obejrzał, już była na drzewie. Zniknęła wśród gałęzi, a na dole krabik długo i cierpliwie czekał na słodkie kaki. Ale prócz pestek i niedojrzałych owoców nic nie spadło na ziemię. „To dopiero oszustka!" — pomyślał zawiedziony krabik i krzyknął rozgniewany: — Jeżeli natychmiast nie zejdziesz, zawołam sąsiadów! Małpka spiesznie zbiegła z drzewa, aż owoce których nie zdążyła zjeść, posypały się na ziemię. Krabik zaczął zbierać je do koszyka. Małpa, uciekając, tak go jednak potrąciła, iż nieborak padł jak nieżywy. Zanim się ocknął i rozejrzał — niegodziwego gościa ani kosza z owocami już nie było. Właśnie obok domu krabika przechodzili jego przyjaciele: pani trawa morska, pani pszczoła, pan moździerz do tłuczenia ryżu i pan kasztan. Zdziwili się bardzo, że u gospodarnego stworzonka furtka na oścież otwarta, a kiedy się zatrzymali, posłyszeli z głębi ogrodu żałosne jęki. — Czyżby krabikowi stało się coś złego?! — zawołała trawa morska i wszyscy naraz pobiegli w stronę, skąd dochodził głos. Wspólnymi siłami zanieśli krabika do domu i złożyli na miękkim posłaniu z zielonego mchu. Krabik opowiedział im, co zaszło, i zasnął zmęczony. Przyjaciele postanowili ukarać małpkę, której zuchwałość przekroczyła już wszelkie granice. — 24 — Udali się więc do jej brzydkiego domku, a czekając na nią, pochowali się, (jdzie kto mógł. Kasztan wtoczył się do glinianego piecyka i zagrzebał w popiele, pszczoła schowała się na dnie filiżanki, trawa morska znalazła kryjówkę pod /łamanym stolikiem, a moździerz przyczaił się pod ścianą. Niedługo czekali na gospodynię. Wkrótce wróciła do domu z imbrykiem pełnym wody. Ale zaledwie zaczęła rozniecać ogień, kasztan pękł z hukiem, aż popiół rozsypał się na wszystkie strony. Nie zdążyła przetrzeć oczu, gdy z filiżanki wyleciała pszczoła z groźnym brzęczeniem. Spod stolika wypełzła trawa morska i niby wąż oplatała jej łapy. Moździerz mocno stukając narobił wiele hałasu. Przestraszona małpka uciekła z chatki. Przyjaciele zaś powrócili do krabika, który przez wdzięczność przygarnął ich do siebie. Odtąd pani trawa morska, pani pszczoła, pan moździerz i pan kasztan zamieszkali razem z krabikiem. A co się stało z małpką? Czy zaczęła wreszcie pracować uczciwie? Bajka mówi tylko, że od tej pory nikt już nie widział jej w tamtych stronach. 3 — Czarodziejski imbryczek SŁOŃCE CZY SZCZUR? W pobliżu chłopskiego spichrza, pośród pól ryżowych, mieszkała szczurza rodzina. Były to szczury bardzo zamożne i cieszyły się wielkim poważaniem nie tylko wśród najbliższych sąsiadów, ale i w dalszej okolicy. Aczkolwiek rodzina ta opływała w dostatki, miała jedno wielkie zmartwienie. Szczur i szczurowa od dawna nade wszystko pragnęli córki, a tymczasem — jakby na złość — rodzili im się sami synowie. Stracili już nadzieję, że w ich bogatej posiadłości pojawi się kiedyś mała szczurówna. Starzeli się oboje. Na grzbiecie szczurowej ukazało się srebrzyste pasmo, a szczurowi cały pyszczek pobielał. Widocznie jednak bogowie opiekujący się szczurzym rodem ulitowali się nad strapionymi rodzicami, gdyż wreszcie urodziła im się córeczka. Ach, jakież to było prześliczne stworzenie! Zgrabne, o sierści połyskującej jak jedwab, o oczkach iskrzących w ciemności jak dwa rubiny. Kiedy córka dorosła, zaczęły się kłopoty z wyszukaniem dla niej męża. Była bowiem tak mądra, że rodzice postanowili wydać ją za mąż tylko za wszechwładnego mocarza. — Nie ma godniejszego małżonka dla — 26 — waszej córki nad samo słońce — rzekł pewnego razu stary szczur, ich najbliższy sąsiad. — Ono jest bowiem najpotężniejsze. — Ach, słońce, tylko słońce może zostać mężem naszej ślicznotki! — radośnie zapiszczeli szczur i szczurowa i natychmiast udali się w drogę. Słońce zdziwiło się ogromnie, gdy poznało cel dalekiej wędrówki szczurów. Podziękowało im grzecznie, ale odrzekło, że jest na świecie ktoś potężniejszy od niego. — Któż może być potężniejszy od ciebie? — zapytały zdumione szczury. Ale nim słońce zdążyło odpowiedzieć, ni stąd, ni zowąd przesłoniły je kłębiaste czarne chmury. Na ziemi zrobiło się szaro i smutno. Przestraszone szczury nie wiedziały, co począć. Nagle spoza ciężkich zwałów chmur usłyszały słaby głos słońca: — Oto przekonałyście się, że chmury mają większą ode mnie władzę. Żaden z moich promieni nie może przebić ani rozproszyć ciemności. Wtedy szczury udały się do chmur. Usłyszawszy ich propozycję, chmury odrzekły smutnie: — Mylicie się bardzo, sądząc, że jesteśmy najpotężniejsze na świecie. Prawda, potrafimy przesłonić słońce, ale jesteśmy bezsilne wobec wiatru. Nagle, jakby na potwierdzenie tych słów, zerwał się wiatr, rozpędził chmury i omal nie przewrócił zdziwionych szczurów. Jedna z chmur, gnana wiatrem, zdążyła jeszcze zawołać: — Udajcie się lepiej do niego! — I znikła. — 28 — Głęboki, pełen szacunku ukłon złożyły szczury przed obliczem wiatru. Oznajmiły, iż pragną oddać mu za żonę swą piękną córkę, gdyż uważają go za najpotężniejszego na świecie. Westchnął wiatr, aż drzewa w pobliżu ugięły się do samej ziemi, i odpowiedział: — Bardzo bym chciał być tak potężny, lecz niestety... Widzicie ten mur otaczający ogród? Myślicie może, iż potrafię go przeniknąć i przewiać na wskroś?... Mur jest potężniejszy ode mnie — dodał po chwili. Wtedy szczury stanęły przed murem i zapytały, czy nie zechciałby poślubić ich córki. — Zaszczyt mi przynosi wasza propozycja — odrzekł mur. — Ale pomyślcie tylko: nie jestem wcale potężniejszy od waszych braci. Spójrzcie — oto dziś w nocy podkopał mnie jakiś szczur. Radzę wam, wydajcie lepiej córkę za szczura! Zwierzątka w zadumie poskrobały się łapkami po pyszczkach, a po chwili zawołały radośnie: — Masz słuszność, murze, szczur jest najpotężniejszy na świecie! Wkrótce rodzice wydali swą córkę za pewnego młodego szczura. I nie pożałowali tego. Była ona szczęśliwa, mając męża ze szczurzego rodu. MOMO-TARO Dawno, dawno temu żyło sobie w Japonii dwoje staruszków. W ich małej, ubogiej chatce nigdy nie rozbrzmiewał śmiech dziecięcy, gdyż bogowie nie okazali im swej łaski i odmówili upragnionego potomstwa. Pewnego ranka staruszek udał się do lasu po chrust, a jego żona poszła nad rzekę prać bieliznę. Nagle pośrodku wody ukazała się niesiona prądem wielka brzoskwinia. Kobieta ułamała z nadbrzeżnego krzewu gałąź i przyciągnęła nią piękny owoc. Potem troskliwie zaniosła go do domu. Gdy staruszek wrócił na obiad, położyła przed nim brzoskwinię i opowiedziała, jak ją znalazła. — Nigdy jeszcze nie widziałem tak pięknego owocu! — zawołał staruszek z zachwytem. Po spożyciu skromnego posiłku poprosił żonę o nóż. — Musimy spróbować, jak smakuje ta wspaniała brzoskwinia. Zaledwie jednak rozkroił owoc na połowę, zobaczył w środku małego, ślicznego chłopczyka. Uradowani staruszkowie zajęli się nim troskliwie i pokochali jak własne dziecko. Nadali mu imię Momo-taro, co znaczy Brzoskwiniowy Chłopiec. Momo-taro rósł i mężniał z dnia na — 30 — dzień. Wkrótce też zasłynął z niezwykłej siły i odwagi. Pewnego dnia chłopiec oświadczył swoim przybranym rodzicom, że wybiera się na wyspę diabłów, Oni-gasima, które były prawdziwą udręką dla ludności. Dniem i nocą niepokoiły mieszkańców kraju, wykradając im, co tylko mieli cenniejszego. — Chcę ukarać, te niegodziwe istoty za wszystkie krzywdy, jakie wyrządziły ludziom — powiedział Momo-taro. Matka dała mu na drogę kluski z prosa, od ojca dostał miecz ostry. Pożegnawszy się z rodzicami, Momo--taro wyruszył w drogę. Szedł i szedł, aż napotkał psa. — Dokąd idziesz? — zapytał pies chłopca. — Na wyspę diabłów. — A co niesiesz w woreczku? — Kluski z prosa — odparł Momo-taro. — Jak mi dasz jedną, pójdę z tobą. Momo-taro rzucił psu kluskę i poszli dalej razem. Nie upynęło wiele czasu, gdy zobaczyli małpkę. — Dokąd idziesz? — zwróciła się małpka do chłopca. — Na wyspę diabłów. — A co masz w woreczku? — Kluski z prosa. — Daj mi jedną, to pójdę razem z tobą. Chłopiec dał kluskę małpie i poszli dalej już we troje. Szli tak i szli, aż tu nagle coś nad nimi zaszumiało, zatrzepotało i po chwili osiadł na ziemi wspaniały bażant. — Dokąd idziesz? — zapytał chłopca. — Na wyspę diabłów. — A co tam masz w woreczku? — Kluski z prosa. — Gdybyś mi dał jedną, poleciałbym z tobą. Momo-taro nie pożałował i dał bażantowi kluskę. Ruszyli dalej razem: Momo-taro, pies i małpa, a nad nimi leciał bażant. Po długiej, długiej wędrówce znaleźli się na wyspie diabłów. Przed nimi czerniał warowny zamek, brama była zamknięta. — Jakże tu wejść? — zastanawiał się zmartwiony Momo-taro, aż nagle małpka zapiszczała: — Słuchajcie!... Słuchajcie! Wdrapię się na mur, otworzę wam bramę. — I nie zwlekając zaczęła piąć się w górę jak po drabinie. Pies, warujący u nóg chłopca, aż drżał cały. Pilno mu było stoczyć walkę z diabłami. Bażant, siedząc na ramieniu Momo-taro, rozglądał się dokoła, czy gdzieś w pobliżu nie czai się wróg. Wkrótce małpka otworzyła bramę i wszyscy troje wpadli na dziedziniec. Oczom ich ukazał się straszny widok — wszędzie kłębiły się gromady diabłów. Pierwszy rzucił się na nie bażant, silnie łopocąc skrzydłami i dziobiąc, gdzie popadło. Za nim w podskokach pędziła małpa z wielkim krzykiem i pies groźnie szczerzący zęby. Momo-taro wyciągnął z pochwy miecz ostry i śmiało zaatakował potwory. Było ich wiele, lecz okazały się tchórzliwe. Nawet sam diabli generał zmykał, aż się kurzyło. Kiedy diabły zostały już pokonane, "" Ol — 33 — Momo-taro rozkazał im wynieść z piwnic zamkowych wszystkie skarby. Bijąc nieustannie pokłony, diabły wyładowały po brzegi wielki dwukołowy wóz i Momo-taro triumfalnie opuścił bramy zamczyska. Kiedy wracali do domu, pies i małpa ciągnęły wóz, chłopiec go popychał, a piękny złocisty bażant leciał w górze nad nimi. Tak to dzielny Momo-taro uwolnił swą krainę od złych diabłów, a zrabowane przez nie skarby rozdał biednym ludziom. CHŁOPIEC Z URASIMA Za panowania cesarza Juriaku na jednej z wysp japońskich w wiosce Urasima mieszkał ubogi rybak z żoną i jedynym ukochanym synem. Chłopiec ten, imieniem Taro, silny, odważny i mądry, z biegiem lat stał się podporą starości rodziców. Często wraz z ojcem wypływał łowić ryby na otwartym morzu, a wkrótce całkowicie zastąpił go w pracy. Kiedyś, późną jesienią, gdy na wysmukłych klonach poczerwieniały i rozzłociły się liście, Taro jak zwykle samotnie udał się na połów, aby powrócić przy blasku pochodni. Dnia tego jednak nie miał szczęścia. Za każdym razem, gdy zanurzał sieć w wodną otchłań, wyciągał tylko mech i brunatne wodorosty. W pewnej chwili wyłowił dużego żółwia, ale wnet zwrócił mu wolność, bo żółw w Japonii jest zwierzęciem czczonym i nikt go bezmyślnie nie krzywdzi. Taro nie chciał wracać do domu z pustymi sieciami, płynął więc coraz dalej. Nagle zerwał się silny wiatr. Fale piętrzyły się w ogromne szare góry, to znów opadały z hukiem, tworząc głębokie otchłanie, jakby chciały pochłonąć łódkę młodego rybaka. Lecz Taro zręcznie wypływał z przepaści i wznosił się na grzbiety bałwanów. Po długiej walce — 35 — z żywiołem, kiedy zwątpił już w swoje siły, wezwał pomocy boga morskiego Riudzin. Wówczas spod spienionych fal wypłynęła na tarczy żółwia piękna dziewczyna. Wyciągnęła ku chłopcu ręce i przemówiła w te słowa: — Jestem córką boga morza. Twoja dzielność podoba mi się, młodzieńcze. Zawiozę cię do ojca. W naszej krainie zaznasz prawdziwego szczęścia. Zaledwie to powiedziała, Taro oczarowany jej głosem postąpił krok naprzód i wraz z piękną dziewczyną, na grzbiecie żółwia pogrążył się w falach. Po jakimś czasie znaleźli się na dnie, przed zamkiem morskiego boga, gdzie mieli zamieszkać na zawsze. Długo, długo przebywał młody rybak w podwodnym królestwie, otaczany wspaniałym przepychem i miłością córki boga morza. Nigdy jednak nie zaznał pełnego szczęścia, bo nieustannie i coraz silniej tęsknił do swych starych, ubogich rodziców. Pewnego razu poprosił ukochaną, aby mu pozwoliła chociaż na jeden dzień powrócić na ziemię, zobaczyć się z ojcem i matką. Królewna zasmuciła się głęboko. Pokochała bowiem rybaka tak bardzo, że żal jej było rozstać się z nim nawet na chwilę. Nie mogła jednak odmówić swej zgody. Przy pożegnaniu podała mu małą szkatułkę. — Zaklinam cię na wszystko, nie otwieraj jej, kiedy będziesz na ziemi — błagała. — Nie mógłbyś już nigdy powrócić do mnie. Taro przyrzekł ukochanej, że spełni jej życzenie. 36 Żółw, na którym przybył do morskiego królestwa, wyniósł go znów na światło dzienne... Te same góry i lasy, ten sam brzeg zasłany bursztynowym piaskiem. Lecz gdzie rodzinna wioska? Gdzież chatka jego ojca? Wszystko to znikło jak sen... Chodząc bez celu po wybrzeżu morskim, Taro dostrzegł starego rybaka, zbierającego muszle i kraby. Zbliżył się ku niemu i zapytał: — Czy nie wiesz, gdzie są moi rodzice? Staruszkowi dziwne się wydało to.pytanie. Bacznie "przyglądając się nieznajomemu, odpowiedział po chwili namysłu: — Ludzie, o których pytasz, zmarli już bardzo dawno, przed czterystu chyba laty. Ale na wyspie jeszcze dotąd krążą wieści, że zmarli ze smutku i zgryzoty, gdyż ich jedyny syn zginął podczas burzy na morzu. — A więc moi rodzice nie żyją! — zawołał Taro w rozpaczy, nie mogąc się pogodzić z myślą, że nie zobaczy ich już nigdy więcej. Nagle wzrok jego padł na szkatułkę, którą dostał przy pożegnaniu od ukochanej. Kurczowo uchwycił się myśli, że może ona zawiera w sobie tajemnicę jego rozłąki z rodzicami. Ostrożnie podniósł wieczko i natychmiast srebrzysty obłoczek popłynął ku krainie boga mórz. Taro z jękiem upadł na ziemię. Na jego pięknej młodej twarzy nagle pojawiły się głębokie bruzdy, czarne włosy przyprószył szron siwizny. Po chwili siły opuściły go zupełnie i zmarł w głębokiej starości. — 38 — •«** gm Pamięć o chłopcu z Urasima, który tak kochał rodziców, że wyrzekł się dla nich własnego szczęścia, przetrwała nie tylko wśród mieszkańców wyspy, ale i w całej Japonii. DEMONY I CHYTRY SĄSIAD Na skraju wioski, pośród żyznych pól ryżowych, graniczących z gęstym czarnym lasem, stała bambusowa chatka, kryta słomianą strzechą. Żył w niej stary drwal — niegdyś człowiek pogodny i wesoły, lubiany przez wszystkich mieszkańców wioski. Od wielu lat jednak staruszek unikał ludzi i krył się w lesie, szukając samotnych ustroni. Miał bowiem olbrzymią narośl na prawym policzku i nie chciał jej widokiem razić sąsiadów. Pewnego dnia, kiedy drwal ścinał drzewo w lesie, zajęty pracą nie zauważył, jak chmury zaciągnęły niebo i dokoła zrobiło się ciemno. Nagle zerwał się wicher i pierwsze wielkie krople ulewy spadły na ziemię. Staruszek ukrył się w dziupli drzewa, którego szerokie gałęzie rozpościerały się nad polaną. Ulewa trwała długo i znużony drwal zasnął wreszcie w swoim przygodnym schronieniu. Kiedy się zbudził, była już noc. Deszcz przestał padać, gwiazdy zabłysły na niebie, nad wierzchołkami drzew jasno świecił księżyc. Nagle do uszu drwala doszły dźwięki wesołej muzyki. Nie, to nie był sen. W takt przedziwnej, urzekającej melodii w barwnym korowodzie tańczyły na polanie wokół drzewa demony. Noc stała się kolorowa — czerwona, niebieska, — 41 — 3 w tańcu przesuwały się przed oczyma staruszka potworne głowy — jednookie, bezuste, rogate. Drwal ogromnie się przeraził, ale bojąc się poruszyć, jednocześnie coraz bardziej poddawał się zachwytowi. Staruszek kochał muzykę i taniec, toteż zapominając o strachu, bezwiednie wysunął się z dziupli i przyłączył do korowodu. Tak tańczyli razem aż do świtu. Zaniepokojone nastającą jasnością demony przyjaźnie pożegnały drwala prosząc, aby znów przyszedł je odwiedzić. Dawno już nie widziały tak wesołego i ładnie tańczącego człowieka. — Czy tylko dotrzymasz swej obietnicy? — zapytał jeden z nich z powątpiewaniem. Aby się upewnić, iż drwal przyjdzie następnej nocy, po naradzie z innymi demonami odjął mu narośl z prawego policzka i zabrał jako zastaw. Nim pierwszy promień słońca rozświetlił leśną gęstwinę, demony znikły bez śladu. Staruszek pozostał sam w lesie. Nie czuł żadnego bólu w policzku, który był zdrowy i gładki jak niegdyś. Słońce jasno świeciło na niebie, gdy uszczęśliwiony drwal wracał do wioski. Po raz pierwszy od wielu lat nie krył się przed ludźmi, którzy cieszyli się widząc go uleczonym i zdrowym. Niedaleko chatki drwala mieszkał pewien wieśniak, który miał podobną narośl na lewym policzku. Kiedy posłyszał, że jego sąsiad łatwo pozbył się przykrego guza i że demony prosiły go, by je *nów odwiedził — nic nikomu nie mówiąc, postanowił ubiec staruszka. Gdy — 42 — zmrok spowił ziemię, udał się do lasu na tajemniczą polankę. Usiadł pod wielkim drzewem i czekał. O północy pojawiły się nagle demony i rozpoczęły swój taniec. Wieśniak przyłączył się do nich, wciąż myśląc o tym, jak chytrze pozbędzie się narośli. Nie potrafił jednak opanować strachu i tańczył tak brzydko, że wzbudził w demonach tylko niechęć. Nie chcąc już, by do nich przychodził, postanowiły zwrócić mu zastaw. Nim zdążył cokolwiek powiedzieć, prawy jego policzek ozdobiła narośl sąsiada, a tańczące demony zniknęły w jednej chwili. FUDZI-SAN I TSUKUBA-JAMA Dawno, bardzo dawno temu zdarzyło się pewnego razu, że na ziemię japońską zstąpił jeden z bogów pod postacią starego pielgrzyma. Długo przemierzał kraj, nie mogąc wyjść z podziwu, że jest tak piękny i bogaty. Zachwycał się błękitem wielkiego oceanu, upajał zapachem sosnowych lasów, zgrzybiałą ręką pieścił kwiaty chryzantem i w myślach chwalił swój naród za wytrwałość w pracy. Był cichy wieczór sierpniowy. Słońce dobiegało kresu swej całodziennej wędrówki, zabarwiając szkarłatem obłoki, kiedy bóg' zatrzymał się u stóp góry Fudzi. Długa droga znużyła staruszka, zapragnął wypoczynku. Zwrócił się więc do góry, prosząc o nocleg. Skrzywiła się na to Fudzi-san. — Niemożliwe! Mam pokój maleńki, sama ledwie, ledwie się w nim mieszczę. A zresztą tyś taki obdarty i brudny! Boję się, że poplamisz moje nowe, czyste maty — odpowiedziała pogardliwie. A że wędrowiec wciąż stał i jakby na coś czekał, krzyknęła rozgniewana: — Idźże sobie precz, brudasie! Jutro mamy wielkie święto, i bez ciebie dość jest w domu roboty. — Takaś gościnna, Fudzi-san? Dobrze, pójdę sobie, ale pamiętaj, że tego pożałujesz. — Wcale się nie boję twoich pogró- 45 żek! — zuchwale odrzekła góra. — Mało to się tu włóczy takich jak ty żebraków! — mruknęła jeszcze, rada, że tak łatwo pozbyła się nieproszonego gościa. — Hej, wiatry, moje wierne sługi! Spędźcie chmury nad niegodziwą Fudzi--san! Niech śnieg pokryje ją białym całunem, a mróz niech ją chwyci w ostre szpony. Niech zginie każdy, kto odważy się wejść na tę górę przeklętą... — rozległ się gniewny głos boga. Zahuczały wichry, skłębiły się złowrogie chmury. Rozszalała się śnieżna zawieja. A wszystko, co dotąd żyło na szczycie góry i uśmiechało się do słońca, nagle zamarło zwarzone lodowatym tchnieniem. Fudzi-san zrozumiała swój błąd. Ale na próżno jęczała żałośnie i błagała 0 przebaczenie. Bóg był nieubłagany 1 twardy w swych postanowieniach. Nie zważając na jej rozpaczliwe wołania, ruszył prosto przed siebie i znikł w jednym z wąwozów. Zbliżała się północ, gdy zatrzymał się w skalistej okolicy. Czarne zwały chmur posępnie zwisały nad pustkowiem, a zimny deszcz siekł kamienistą ziemię, tu i ówdzie tylko porosłą suchymi badylami. Na zboczu góry Tsukuba stała mała skromna chatka. Przez okiennicę sączyło się światło. Bóg zapukał do okienka. — Kto tam? — odezwał się głos ze środka. — Ubogi pielgrzym prosi o nocleg. — Wejdź, wejdź! — i w tej chwili uchyliły się drzwi. Tsukuba-jama ofiarowała gościowi najlepszy kącik w swej izdebce. — 46 — — A może jesteś głodny? Właśnie upiekłam placki z mąki ryżowej. Jutro mamy wielkie święto. Smaczne są, spróbuj! — zachęcała. — Dziękuję ci serdecznie. Nie jestem głodny. Chciałbym się tylko przespać po uciążliwej drodze... Nazajutrz, gdy Tsukuba-jama się zbudziła, spostrzegła, że gościa nie ma już w chatce. Prędko wyjrzała na świat. Staruszka nigdzie w pobliżu nie było. Powitało ją czyste, pachnące powietrze, jasne słońce i łagodny wiatr. Dokoła rozkwitały barwne krzewy i kwiaty, soczyście zieleniły się drzewa. Zewsząd śpieszyli podróżni, zachwyceni łagodnym klimatem okolic góry Tsukuba i pięknym krajobrazem. Wsłuchiwali się w szczebiot ptaków, podziwiali roje niezliczonych motyli i w duchu błogosławili ten piękny zakątek, gdzie mogli odpocząć strudzeni pracą lub znużeni wędrówką. Tsukuba-jama zrozumiała, że biedny pielgrzym był bogiem i obdarzyłją hojnie. Ale za co? — zastanawiała się poczciwa góra. Przecież nie za to, że przygarnęła go na noc. Wszak każdy, będąc na jej miejscu, tak by uczynił. I dziwiła się Tsukuba-jama, czemu góra Fudzi nagle pokryła się śniegiem. Ale chyba nigdy tego się nie dowie, gdyż Fudzi-san głęboko chowa swą tajemnicę. Minęły tysiące lat, a szczyt Fudzi-san pokryty jest wiecznym śniegiem. Kiedy góra nie może już znieść wyrzutów sumienia, wzdycha głęboko i ciężko, aż ziemia drży i dokoła rozlega się głuchy pomruk. — 48 — ALEJA MATSUDAIRA MASATSUNA Dawno, dawno temu mieszkał w Nikko pewien daimio* imieniem Matsudaira Masatsuna. Nie był on bogaty, ale duma nie pozwoliła mu nigdy, nawet w największej potrzebie, zwrócić się do nikogo o pomoc. Razu pewnego przystąpiono do budowy świątyni w okolicach Nikko. Wybrano niewielki plac, do którego prowadził szeroki gościniec. Gdy posłyszeli 0 tym daimiowie, pośpieszyli z hojnymi darami. Niezliczone posążki bóstw, latarnie kamienne i dzwony wypełniały wózki, które długim szeregiem dzień 1 noc toczyły się drogą. Niejeden z możnych panów pysznił się, że dzięki bogatym darom imię jego na zawsze zostanie w pamięci potomnych. Tylko Matsudaira nie mógł nic ofiarować, toteż bogaci książęta spoglądali nań z pogardą i odwracali się od niego nawet wtedy, gdy kornie klęczał u kamiennych progów świątyni. Daimio cierpiał nad tym bardzo i szukał pociechy " w modlitwie. Pewnego dnia postanowił pójść w świat szeroki i porzucić na zawsze rodzinne strony. Wszedł na wzgórze, aby ostatnim spojrzeniem pożegnać Nikko i jego piękne okolice. Nagle wzrok jego Daimio — książę. 5 — Czarodziejski imbryczek 49 — padł na gościniec rojący się od ludzi. Szli zmęczeni i wyczerpani długą pielgrzymką. Słońce prażyło niemiłosiernie, a dokoła nie było ani skrawka cienia. I wtedy pewna myśl przyszła daimiowi do głowy. Już następnego dnia przystąpił do pracy. Wczesnym rankiem znosił z sąsiednich gór małe drzewka krypto-merii i sadził je po obu stronach szerokiego gościńca. Możni książęta śmiali się i drwili z jego pracy twierdząc, że jest całkiem zbyteczna. Upływały lata. Głowa Matsudaira Ma-satsuna pokryła się siwizną, policzki zapadły, oczy straciły blask, a on wciąż sadził i sadził drzewka. Któregoś dnia, gdy już większa część drogi osłonięta została zbawiennym cieniem, znaleziono daimia martwego u stóp małej, dopiero posadzonej kryp-tomerii. Pochowano go w ziemi należącej do świątyni. Minęło trzysta lat. Pożar kilkakrotnie trawił świątynię, zniszczeniu uległy dary bogatych daimiów. Jedynie aleja Matsudaira Masatsuna przetrwała wieki. Co roku "niezliczone tłumy pielgrzymów z całej Japonii dążą, by podziwiać wspaniałą aleję, ciągnącą się na przestrzeni trzydziestu pięciu kilometrów, i uczcić pamięć daimia, który długą i mozolną pracą wystawił sobie ten żywy pomnik. SIWY KOŃ W Krainie Wschodzącego Słońca, w Japonii, koń był powszechnie czczonym zwierzęciem. Przy świątyniach, za drewnianym ogrodzeniem, nieraz można było zobaczyć białego konia lub przynajmniej jego drewniany posąg, pomalowany na biało i przystrojony kwiatami, papierowymi wstęgami przez pielgrzymów składających ofiary! Wnętrze świątyni często ozdabiano malowidłami przedstawiającymi rumaki. Zwyczaj ten powstał w bardzo dawnych czasach, kiedy w Japonii rozpowszechniona była wiara w duchy — karni. Rokrocznie w określony dzień wyznawcy religii shinto obchodzili święto oczyszczenia — Harai. Tego dnia od wczesnego ranka tłumnie spieszyli do świątyni, gdzie zwierzali koniowi swe troski, zmartwienia i zanosili prośby, bijąc głębokie pokłony. W skromnej ofierze składali mu wiązki i naręcza siana. Koń był dla Japończyków symbolem czystości i szlachetności. Ma on czuły słuch, długie uszy i dobrą pamięć, potrafi więc wysłuchać wiernych, zapamiętać wszystko, co do niego mówią. Zdarzyło się raz, że Kose-no Kanaoka, słynny malarz japoński IX wieku, który szczególnie lubił malować konie, ofiarował pewnej świątyni jedno ze swych cennych malowideł. Siwy rumak na obrazie był tak piękny, że sprawiał wra- — 51 — żenię żywego. Tłumy wiernych ściągały do świętego przybytku, by podziwiać wspaniałe zwierzę. Po jakimś czasie, kiedy minęły pierwsze zachwyty i ludzie rzadziej już zaglądali do świątyni, zauważono, że ktoś po nocach niszczy pola i ogrody. Wieśniacy postanowili schwytać nieznanego szkodnika. Jakże wielkie było ich zdziwienie, gdy pewnej nocy ujrzeli na łąkach siwego konia, niezwykle podobnego do rumaka na obrazie Kose-no. Zaczęli go ścigać, ale silne i zwinne zwierzę z łatwością przesadzało najwyższe żywopłoty. Już-już mieli mu zarzucić pętlę na szyję, kiedy koń wymknął się zręcznie i popędził przed siebie. Innej nocy, gdy wieśniacy zawzięcie ścigali rumaka, ku zdziwieniu wszystkich ostatkiem sił schronił się w murach świątyni. Ludzie pobiegli za nim, lecz nigdzie go nie znaleźli. Zawiedzeni, chcieli już się rozejść, gdy nagle jeden z nich, przechodząc obok obrazu Kose-no, zawołał: — Spójrzcie, koń Kanaoki ledwie dyszy ze zmęczenia i cały jest pokryty pianą! Wieśniacy zgromadzili się dokoła i po chwili któryś z nich powiedział: — Jak można było, malując obraz, nie uwiązać siwego rumaka! Nic dziwnego, że nocami zrywa się z płótna i hasa po naszych polach. Przyniósł skądsiś wiadro z farbą i jednym pociągnięciem pędzla namalował postronek. W ten sposób rumak został uwiązany do drzewa na obrazie. Od tego czasu siwy koń nigdy już nie zrywał się z płótna i nie wyrządzał szkód wieśniakom. t O CHŁOPCU KTÓRY LUBIŁ MALOWAĆ KOTY W jednej z wiosek japońskich mieszkał pewien ubogi rolnik. Miał on dużo dzieci. Wszystkie, jak mogły, pomagały mu w pracy. Dziewczynki gospodarowały razem z matką, starszy syn sadził z ojcem ryż, tylko najmłodszy ciągle przesiadywał w domu i czytał książki. Był on mądry, najmądrzejszy spośród dzieci w całej wiosce. Rodzice zastanawiali się, czy nie należałoby go oddać na naukę do znajomego bonzy. Któregoś dnia ojciec zaprowadził syna do pobliskiej świątyni. Stary bonza przypatrzył się chłopcu, porozmawiał z nim, a że malec wydał mu się roztropny, przyjął go do siebie. Upłynął miesiąc i drugi... Chłopiec uczył się dobrze i wykazywał niezwykłe zdolności. Jedną miał tylko wadę: nade wszystko lubił malować koty. Gdy oddawał się temu ukochanemu zajęciu, zapominał, gdzie i na czym maluje. Malował na ścianach i kolumnach świętego przybytku, nawet na księgach, z których się uczył. Kiedy nauczyciel robił mu wymówki, chłopiec przyrzekał, że już się poprawi. Pewnego razu namalował parę kotów na ulubionym parawanie bonzy. Staruszek rozgniewał się na dobre. Przywołał do siebie ucznia i rzekł ostro: — Widzę, że nie ma na ciebie rady. - 54 — Zabieraj swoje rzeczy i wynoś się ze świątyni. Zrozpaczony chłopiec zarzucił na plecy tobołek i powędrował przed siebie. Do domu bał się wrócić. Gdyby ojciec dowiedział się, co się stało, srodze by go ukarał. Szedł więc pogrążony w smutku i rozmyślał nad swoim losem. Mijał pola ryżowe, wzgórza herbaciane i głębokie wąwozy. Zapadła już noc, księżyc wyjrzał spoza chmur i zabłysło kilka gwiazd na niebie, kiedy chłopiec zatrzymał się w sosnowym lesie przed bramą dużej świątyni. „Może tutaj mnie przyjmą!" — pomyślał nie wiedząc, że świątynia ta od dawna była opuszczona. Zapukał raz, drugi... Nikt się nie odezwał. „Jak mocno śpią!" — zdziwił się chłopiec. Poczekał jeszcze chwilę i pchnął drzwi, które ustąpiły bez większego oporu. Gdy wszedł do środka, jeszcze bardziej się zdziwił nie dostrzegłszy ani jednej żywej istoty, choć na małym stoliku paliła się oliwna lampka. — Z pewnością bonzowie poszli dokądś — powiedział głośno. — Zaczekam na nich. Był strudzony drogą i pragnął odpocząć. Rozejrzał się dokoła. W jednym z kątów zobaczył biały parawan. Zapo-• minając o zmęczeniu, zawołał radośnie: — Jak to dobrze! Mogę tu malować koty! Czym prędzej wyjął z zawiniątka pędzel, pudełko z tuszem i zabrał się do pracy. Na parawanie jeden za drugim pojawiały się koty, duże i małe, każdy w innej pozie. — Dość, na dzisiaj wystarczy. — Zmęczony i senny chłopiec chciał się położyć obok parawanu, lecz nagle poczuł się w świątyni dziwnie nieswojo. Popatrzył wokoło, szukając jakiegoś kącika, i dostrzegł boczne drzwiczki. Uchylił je i znalazł się w małym schowku. O północy zbudził go nagły hałas. Świątynia zatrzęsła się od dzikich pisków, bieganiny i szurgotu. Przestraszony chłopiec nie miał odwagi nawet się poruszyć. Och, jak bardzo w tej chwili zapragnął znaleźć się w domu, blisko ojca i matki, ukochanych sióstr i braci... Gdy zapiał pierwszy kur, w świątyni zapadła cisza. Chłopiec jednak nie mógł już zasnąć. Rankiem, wyszedłszy ze swego schowka, przeraził się ogromnie. Na podłodze leżał niezwykle wielki, martwy szczur. „Któż go zabił? — zdziwił się chłopiec. — Przecież oprócz mnie nikogo tutaj nie było..." Ale gdy spojrzał na parawan, nie mógł poznać swojego wczorajszego malowidła. Koty pozmieniały miejsca i wyglądały jakby po ciężkiej walce. Na pyszczkach miały nawet ślady krwi. Chłopiec domyślił się, że to widocznie one dokonały bohaterskiego czynu, zagryzając potwornego szczura. Tak to mały chłopiec razem ze swoimi kotami na zawsze uwolnił świątynię od złego demona. Upłynęło wiele lat... Chłopiec ów stał się sławnym malarzem. Jego koty można i dzisiaj podziwiać w Krainie Wschodzącego Słońca. — 56 — — 57 — ZWIERCIADŁO Z MATSUJAMA W niepozornej mieścinie Matsujama mieszkał pewien rycerz imieniem Hoitsu wraz z piękną, młodą żoną i małą córeczką. Zdarzyło się razu pewnego, że rycerz ów musiał udać się do stolicy. Czekała go długa, niebezpieczna droga i rozstanie z najbliższymi. Młoda Japonka lękała się bardzo o męża. Ona sama nigdy nie wyjeżdżała poza mury miasteczka. W głębi duszy cieszyła się jednak, że jej pan i władca zobaczy stolicę, gdzie mieszka sam cesarz. Mijały tygodnie i miesiące. Matka i córeczka z wielką niecierpliwością czekały na powrót Hoitsu. Wreszcie nadszedł ten szczęśliwy dzień. W bambusowym domku zapanowała radość, wszyscy znów byli razem. Rycerz opowiadał o podróży i o przepychu, jaki widział w Kioto. O pięknych pałacach cesarza i bogatych panów, o wspaniałych świątyniach i ogrodach, 0 sklepach pełnych rozmaitych towarów. — Przywiozłem wam ze stolicy upominki — powiedział wyjmując z torby podróżnej kilka pięknych lalek w dworskich strojach oraz okrągłe pudełko. Żona jego ostrożnie uniosła wieczko 1 wyjęła ze środka tarczę z brązu. Z jednej strony zdobiła ją płaskorzeźba — 58 — fA przedstawiająca ptaszka na gałązce wiśniowego drzewa, z drugiej powierzchnia była gładka i błyszcząca. — W stolicy ludzie nazywają ten przedmiot zwierciadłem. Spójrz w nie i powiedz, co widzisz — rzekł Hoitsu do żony. W gładkiej powierzchni młoda kobieta ujrzała prześliczną twarz, radosne oczy i usta odpowiadające uśmiechem na jej uśmiech. — Cóż widzisz? — powtórzył mąż, dumny z wrażenia, jakie sprawił jego podarek. — Widzę... widzę ładną, młodą kobietę... Patrz! Jak ona spogląda na mnie, porusza ustami! Nawet kimono ma takie samo jak ja. — Jest to twoje własne odbicie — wyjaśnił Hoitsu. Od tego dnia kobieta przez pewien czas nie rozstawała się ze zwierciadłem. Potem jednak obawiając się je uszkodzić, schowała drogocenny podarek wśród swoich kosztowności. Mijały lata... Szczęśliwi rodzice z dumą spoglądali na dorastającą córkę, która stawała się coraz podobniejsza do matki. Pewnego dnia wielkie nieszczęście spadło na kochającą się rodzinę. Żona rycerza ciężko zaniemogła. Dzień i noc czuwała córka przy łożu chorej. Nie pomagała ani troskliwa opieka, ani miłość męża i dziecka. Coraz szybciej zbliżał się koniec. — Córeczko droga! — przemówiła któregoś wieczoru matka. — Przyrzeknij, że gdy dusza moja uleci w zaświaty, codziennie spojrzysz w zwierciadło. Będzie ci się zdawało, że jestem z wami. — 60 Z tymi słowy wręczyła dziewczynie okrągłe niewielkie pudełko. Córka ze łzami przyrzekła spełnić jej „ życzenie. Wkrótce chora umarła. Od tej pory, codziennie rano i wieczorem, dziewczynka długo wpatrywała się w zwierciadło. Za każdym razem widziała twarz ukochanej matki, nie bladej i wychudzonej, jak podczas choroby, lecz zdrowej i zawsze uśmiechniętej. Po kilku latach Hoitsu ożenił się po raz drugi. Macocha nie była dobra dla swej pasierbicy. O byle co gniewała się na dziewczynkę i zapędzała ją do najcięższych domowych zajęć. W czasie posiłku dawała jej najgorsze kąski. Ojciec, dbając o spokój w domu, ulegał złej kobiecie i nawet nie bronił swej córki przed macochą. Biedna sierota, kryjąc się przed nimi w oddalonej komnatce, co dzień szukała pociechy w odbiciu swej matki — w zwierciadle. Któregoś dnia Hoitsu za namową żony skarcił swoją córkę, że unika rodziców. Dziewczynka, klęcząc przed ojcem, opowiedziała szczerze, iż w zwierciadle ukazuje się jej twarz ukochanej matki. Powtórzyła mu ostatnie słowa zmarłej i daną jej obietnicę. Hoitsu ze łzami w oczach uściskał córkę — istotnie, jak dwie krople wody podobna była do jego pierwszej żony. Macocha, która słyszała wyznanie dziewczynki, wzruszona jej wielką miłością do matki, stała się dla niej odtąd wyrozumialsza i lepsza. 6 — Czarodziejski imbryczek KARP DAJE PRZYKŁAD WYTRWAŁOŚCI Żył niegdyś w Kioto znakomity malarz Marujama Okio, który już za życia osiągnął wielką sławę. Jego piękne krajobrazy zdobyły mu tylu wielbicieli i uczniów, że założył własną szkołę. Do grona jego uczniów należał także Nagasawa Rosetsu. Malował z zamiłowaniem, był zdolny, lecz niecierpliwy i roztargniony. Podczas gdy jego rówieśnicy dawno już ukończyli szkołę i stali się samodzielnymi malarzami, Rosetsu robił niewielkie postępy. Wreszcie wyczerpała się cierpliwość Marujama Okio. Któregoś dnia oświadczył uczniowi: — Jeżeli nie będziesz się starał, usunę cię na zawsze z mojej szkoły! Przygnębiony Rosetsu wybiegł z pracowni i ruszył przed siebie. Długo błądził w głębokiej zadumie po polach przysypanych śniegiem. Księżyc w pełni wytoczył się już na ciemnomodre niebo, zalewając tajemniczym światłem nietknięty, puszysty kobierzec i wysmukłe sosny, iskrzące się od srebrnego szronu. Natura ukoiła smutek młodzieńca. Zmęczony skulił się pod drzewem i zasnął. Wkrótce obudził go jakiś szmer. Zerwał się i spojrzał dokoła. W pobliżu był staw, pokryty grubą warstwą lodu. Przy brzegu Rosetsu spostrzegł przerębel, w pobliżu którego wielki karp daremnie — 62 - raz po raz uderzał o twardy, ostry lód, by pochwycić kawałek ryżowego placka leżącego na powierzchni. Upływały długie minuty. Wreszcie jednak, dzięki swej wytrwałości, karp osiągnął cel. Brocząc krwią, zmęczony, lecz ze zdobytym kawałkiem placka w pyszczku, powoli znikł pod wodą. Wypadek ten wywarł wielkie wrażenie na Rosetsu. Powiedział on sobie: „Stanę się podobny do tego karpia!" Następnie udał się do świątyni, gdzie po gorących modłach położył bóstwu monetę w ofierze. Od tej pory z prawdziwą wytrwałością zabrał się do pracy. Po kilku latach Nagasawa Rosetsu stał się sławnym malarzem. W głębi serca zachował na zawsze przykład wytrwałości karpia. JAK GODAIGO ZWYCIĘŻYŁ Przed wielu, wielu laty cesarz Godai-go, prześladowany przez okrutnego krewniaka, schronił się ze swoją drużyną w północnej części Japonii. Daleko, pośród dzikich gór wybudował niewielką twierdzę. Mściwy krewniak odnalazł jednak jego ślad. Pewnego dnia pod murami zamku ukazali się zbrojni jeźdźcy. Drużyna Go-daigo walecznie stawiła im czoła, ale pomimo bohaterskiej obrony twierdza została zdobyta. Godaigo wraz z pięcioma wiernymi rycerzami ledwie uszedł z życiem. Ukryli się w niedostępnych, gęstych lasach, porastających zbocza gór. Tam zamieszkali w niewielkiej pieczarze i przez jakiś czas ani na chwilę nie opuszczali swej kryjówki. Gdy niebezpieczeństwo pościgu minęło, któregoś ranka cesarz wyszedł odetchnąć świeżym powietrzem. Stojąc pod rosochatą jodłą, usłyszał żałosne brzęczenie. Obejrzał się. Na jednej z gałęzi pszczółka daremnie usiłowała wyrwać się z pajęczyny, którą omotał ją wielki pająk. Godaigo pożałował owada i jednym ruchem ręki zerwał pajęczynę. — Leć sobie, mała przyjaciółko! — zawołał w ślad za oddalającą się pszczołą. — Chciałbym i ja powrócić w swe rodzinne strony! Następnej nocy pojawiła się przed cesarzem niewielka postać w brunatnym płaszczyku i kapturku na głowie. — Kto jesteś? — spytał zdziwiony Godaigo unosząc się na posłaniu. — Jestem pszczółka, ta sama, którą poratowałeś w nieszczęściu. Przyszłam ci podziękować, dobry i szlachetny panie! Teraz ja chciałabym tobie dopomóc. — Jakże to uczynisz? — spytał Godaigo zdumiony. — Słuchaj uważnie i zrób tak, jak ci mówię. Zbuduj chatkę, w której mógłbyś się schronić ze swoimi pięciu rycerzami, a po obu stronach ścieżki postaw dwa ule dla dziesięciu tysięcy moich podwładnych. Kiedy to uczynisz, zawiadom swego prześladowcę, że go oczekujesz. I zanim cesarz zdążył cokolwiek odrzec, brunatna postać znikła. Godaigo natychmiast obudził towarzyszy i opowiedział im o tym dziwnym zdarzeniu. Nazajutrz po krótkiej naradzie, przystąpili do pracy. Po kilku dniach stanęła w lesie chatka i dwa ule. Jednego ze swych rycerzy Godaigo wysłał z wiadomością do krewniaka. Po pewnym czasie rozległy się odgłosy nadciągającego wojska. Bezgraniczny gniew ogarnął prześladowcę, kiedy zamiast zbrojnych hufców i silnej fortecy ujrzał małą chatkę i dwa ule. Wściekłe okrzyki nieprzyjaciół i szczęk oręża dolatywały,do oblężonych, którzy drżeli z trwogi o życie. Nagle rozległo się brzęczenie tysięcy owadów. To pszczoły wyleciały z uli i rzuciły się na wrogów. Zaskoczeni niezwykłą napaścią wojownicy zakrywali twarze rękami i uciekali w popłochu. Pszczoły, tnąc bezli- - 66 - tośnie, pędziły ich coraz dalej i dalej, a za nimi biegł uradowany Godaigo i jego pięciu rycerzy. Mijały lata. Zwycięski cesarz odbudował swój zamek i zamieszkał w nim wraz z wierną drużyną. DUCH WIERZBY W pobliżu małej japońskiej wioski rosła stara, rozłożysta wierzba płacząca. W cieniu swym dawała gościnne schronienie każdemu, kto go potrzebował. Rano pod zielonym namiotem jej gałęzi bawiły się dzieci, wieczorem odpoczywali strudzeni drogą wędrowcy i zakochani. Nie było człowieka, który by nie miał dobrych i miłych wspomnień związanych z wierzbą, nawet najstarsi nie pamiętali czasów, kiedy tu nie rosła. Ze wszystkich wieśniaków najbardziej chyba kochał wierzbę młody Heitaro. Codziennie o zachodzie słońca, wracając do domu po ciężkiej pracy, siadywał w chłodzie i ciszy pod ulubionym drzewem, nigdy go nie ominął. Zdawało się, że między sędziwą wierzbą i wieśniakami zawiązała się głęboka, trwała przyjaźń. Ale serca ludzkie nie zawsze potrafią dochować przyjaźni. Któregoś dnia mieszkańcy wsi postanowili ściąć wierzbę do budowy mostu. Jeden tylko Heitaro pozostał jej wierny. Dowiedziawszy się o zamiarze sąsiadów, gotów był raczej poświęcić wszystkie drzewa rosnące w swym ogrodzie niż dopuścić do spełnienia niegodziwego czynu. — Ojcowie naszych ojców wyrośli w cieniu tej wierzby, a my mielibyśmy ją — 69 — zniszczyć? — przekonywał i błagał, aż w końcu wieśniacy ulegli jego prośbom. Drzewo zostało ocalone. Nazajutrz Heitaro, wracając jak zwykle po pracy, spostrzegł na swym ulubionym miejscu młodą i piękną dziewczynę. Wiedziony jakimś dziwnym uczuciem, podszedł i pozdrowił ją uprzejmie. Rozmawiali potem tak serdecznie, jak gdyby znali się od dawna. Odtąd Heitaro zawsze spędzał wieczory pod wierzbą w towarzystwie pięknej dziewczyny. Na imię jej było Higo. Po jakimś czasie zrozumiał, że ją kocha, i spytał, czy nie zechciałaby zostać jego żoną. Dziewczyna z ujmującą prostotą przyjęła wyznanie ukochanego. Postawiła jeden tylko warunek, że nigdy nie spyta ją o przeszłość. — Nie mam na świecie nikogo prócz ciebie — powiedziała. — Jestem biedna. Mogę dać ci tylko moje serce, nic więcej. Jeżeli chcesz mieć dobrą, wierną żonę, weź mnie z sobą. I została Higo żoną Heitaro, a nim rok upłynął, urodził im się śliczny chłopczyk, któremu nadali imię Masao. W domu ich zagościło prawdziwe szczęście. Tak upłynęło lat pięć. Masao chował się zdrowo i był najładniejszym dzieckiem w całej wiosce. W tym czasie mikado* Tobą postanowił wznieść w Kioto świątynię i poświęcić ją bogini miłosierdzia Kannon. Ze wszystkich okolicznych wiosek zaczęto dostarczać budulca. Między innymi postanowiono ściąć starą wierzbę. Tym razem na nic się zdały prośby Heitaro. * Mikado — dawny tytuł cesarza japońskiego. Mieszkańcy wsi pragnęli uczcić dobrą boginię, chcieli jej ofiarować swe ulubione drzewo. Była późna noc, gdy Heitaro, rozbudzony stukiem siekier, zobaczył swą ukochaną żonę, siedzącą na futonie* całą we łzach. — Drogi mój"— przemówiła Higo łkając — czas, żebym wyznała ci wszystko. Przypomnij sobie chwilę, kiedy ujrzałeś mnie po raz pierwszy. Jestem duchem wierzby, którą kochałeś tak wiernie i długo, broniąc od zniszczenia. Z wdzięczności przybrałam postać kobiety, by przynieść ci miłość i szczęście. Ach, słyszysz ten stuk siekier? Każde uderzenie czuję w swym sercu. Smutno mi, że muszę porzucić na zawsze ciebie i nasze biedne kochane dzieciątko. Słyszysz, tną coraz mocniej, coraz głębiej. Zbliża się koniec... żegnaj! I zniknęła jak mgła rozwiewająca się w powietrzu. Długi czas Heitaro siedział oszołomiony, nie zdając sobie sprawy, czy to, co widział i słyszał, było snem czy rzeczywistością. Ale płacz rozbudzonego Masao wyrwał go z zadumy. Rozejrzał się po chacie — była pusta. Higo zniknęła naprawdę. Z oczyma pełnymi łez zbliżył się ku pościeli dziecka, uciszając je i pieszcząc, jak umiał. — Chodź, synku — powiedział łagodnie. — Pójdziemy pożegnać naszą mamusię. Wziął dziecko na ręce i spiesznie ruszył w stronę, gdzie rosła wierzba płacząca. Nastawał już świt. Stare drzewo leżało Futon — pościel rozkładana na noc na podłodze. — 70 — — 71 — na ziemi z obciętymi gałęziami. Kilku robotników usiłowało zepchnąć je do rzeki. Daremne jednak były ich próby... — Przyjaciele — odezwał się Heitaro — pozwólcie synowi podejść do wierz1 by. Jest ona dla nas droższa, niżbyście mogli sądzić! Ze zdumieniem przyglądali się drwale, jak za dotknięciem drobnej rączki dziecka drzewo lekko, bez oporu zsunęło się do wody. Zakołysała się wierzba na fali, a Heitaro z bolesnym westchnieniem zaśpiewał uta*: O, jakże trudne Życie się teraz stanie! Dziecię me wierzba Poiła rano rosą... Któż je dziś karmić będzie? „Joi, joi, joi-to-na" — powtarzało żałosny przyśpiew dalekie echo. * Uta — poemat, pieśń nierymowana, najczęściej pięciowierszowa, o określonym rytmie. KAMELIA BOGINI OKINAGA O kilka mil od góry Fudzi, której szczyt nawet w lecie pokryty jest śniegiem, w małej zielonej dolinie leżała wioska Kamiide. Od paru miesięcy panowała tu straszliwa ospa, we wszystkich chatach byli chorzy. Zaraza nie ominęła także ubogiej lepianki, w której mieszkał chłopiec imieniem Josodzi wraz z matką. Stara kobieta nie mogła zwalczyć choroby, zdawało się już, że nie ma dla niej ratunku. Josodzi udał się więc do znachora, mieszkającego w jaskini w sosnowym lesie, i taką usłyszał radę: — Idź na południowe zbocze góry Fudzi i przynieś wody ze strumyka, który przepływa obok świątyni Okinagi. Przy pożegnaniu znachor uprzedził Josodzi, że droga jest bardzo niebezpieczna. Następnego ranka chłopiec pożegnał chorą matkę i wziąwszy z sobą trochę ryżu oraz dzbanek na wodę, ruszył w daleką drogę. Szedł trzy dni i trzy noce, aż zatrzymał się przy zbiegu trzech ścieżek, nie wiedząc, którą z nich wybrać. Nagle na skraju pobliskiego lasu ukazała się młoda kobieta o długich czarnych włosach, otulona w białe szaty. W ręce trzymała rozkwitłą gałąź kamelii. — Chodź ze mną — powiedziała. — Zaprowadzę cię tam, gdzie dojść prag- __ 70 __ ki imbryczek niesz. Uprzedzam tylko, że droga jest trudna, a las pełen dziwadeł. — Niczego się nie boję! — odrzekł śmiało. Ze zwinnością sarny młoda kobieta wspinała się pod górę; gąszcz leśny otwierał się przed nią, a zamykał tuż przed Josodzi. On jednak odważnie i wytrwale szedł naprzód, nie bacząc na ciernie, które darły jego ubogie odzienie i raniły ręce. Uważał tylko, żeby nie zgubić śladu pięknej nieznajomej. Szkaradne małpy i inne potwory szczerzyły na niego zęby i wyciągały łapy, chcąc go pochwycić, ale chłopiec mężnie przedzierał się przez gęstwinę, myśląc jedynie o ocaleniu matki. Wreszcie posłyszał cichy szmer strumyka. Po jakimś czasie stanęli oboje przed małą świątynią. — Nabierz prędko wody i uchodź stąd, nim zajdzie słońce. Po trzech dniach wróć na miejsce, gdzieśmy się dzisiaj spotkali. Nim chłopiec zdążył zanurzyć dzbanek w chłodnej przezroczystej wodzie, nieznajoma znikła. Zdumiony tym zdarzeniem Josodzi szybko wracał do wsi. Tym razem droga wydawała mu się znacznie łatwiejsza"! Gdy dotarł do swej lepianki, natychmiast wlał orzeźwiającej wody w usta chorej matki. Po upływie trzech dni, jak poleciła tajemnicza nieznajoma, Josodzi poszedł na umówione miejsce. W ten sposób pięć razy chodził na górę Fudzi, zawsze wracając z dzbankiem pełnym wody. Wkrótce wyzdrowiała nie tylko matka chłopca, ale i wszyscy mieszkańcy wioski Kamiide, z którymi - 74 - Josodzi chętnie dzielił się ożywczą wodą. Od chwili wyzdrowienia matki nieznajoma zabroniła chłopcu przychodzić na górę Fudzi. Ale wieśniacy koniecznie chcieli wiedzieć, kto ich ocalił, i wyrazić mu swą wdzięczność. Ulegając namowom, Josodzi znów udał się do cudownego strumyka. Kiedy jednak znalazł się przed świątynią, zamiast cicho szemrzącej wody ze zdumieniem ujrzał wyschłe koryto. Padł na kolana przed posągiem bogini i długo modlił się żarliwie. Kiedy podniósł się z ziemi, stała przed nim tajemnicza nieznajoma z przepyszną ka-melią w ręce. Tym razem nie uśmiechała się jak zwykle, lecz ze smutkiem patrzyła na chłopca i wreszcie przemówiła surowo: — Czemu nie posłuchałeś mnie i przyszedłeś do strumyka? Wszak zakazałam ci tego! — O, wybacz mi nieposłuszeństwo! Przyszedłem nie z własnej woli, lecz z woli mieszkańców Kamiide. Wszyscy bowiem pragnęliby wiedzieć, komu zawdzięczają cudowne ocalenie. Nie widząc ciebie, modliłem się tutaj i dziękowałem bogini Okinaga. Na te słowa nieznajoma uśmiechnęła się łagodnie i rzuciła do nóg młodzieńca rozkwitłą gałąź kamelii. W okamgnieniu spowiła się w lekki biały obłok i uniosła w przestrzeń. Josodzi zrozumiał, że była to właśnie boginii Okinaga, patronka małej świątyni, znajdującej się na południowym zboczu góry Fudzi. -Gdy Josodzi powrócił do domu, zasadził u progu swej lepianki świętą gałązkę kamelii. Pielęgnował ją starannie i tros- kliwie. Po paru latach wyrosło z niej wspaniałe drzewo, okrywające się kwiatami barwy rubinów. Wdzięczni mieszkańcy wioski Kamiide wznieśli obok kamelii niewielką świątynię, którą można oglądać po dziś dzień. - 76 — PROCESJA STU DUCHÓW W okolicach Kioto, w cieniu drzew kamforowych, stała niegdyś skromna świątynia z nie ciosanego drzewa. Mieszkało przy niej kilku kapłanów. Ich codziennym głośnym modlitwom wtórowało zwykle gruchanie dzikich gołębi. Liczne rzesze wiernych ściągały do świętego przybytku, składając w ofierze ciastka, oliwę i żywe ptaki. Pewnego razu na świątynię ową napadli bandyci, wymordowali kapłanów, zrabowali wszystkie skarby i uszli w niedostępne góry. Odtąd ludzie przestali tu zaglądać i nawet kapłani bali się przebywać w świątyni. Budynek stał opuszczony i samotny, dzikie zielsko pięło się po jego ścianach, pokrytych pajęczyną i pleśnią. Chodziły słuchy, że jest to siedziba nie tylko nietoperzy i jadowitych pająków, lecz także duchów i potworów, chociaż nikt ich nigdy nie widział. W owych czasach żył słynny malarz japoński Tosa Mitsunobu. Lubił on malować przeróżne stwory: demony, karły, duchy i inne dziwadła. Któregoś dnia, wędrując od miasteczka do miasteczka, znalazł się w okolicach Kioto. Słońce chyliło się ku zachodowi, kiedy Mitsunobu napotkał gromadę wieśniaków. Z przejęciem słuchali oni opowiadania pewnego mnicha-pielgrzy- — 78 — rna, który widział podobno duchy w opuszczonej świątyni. Tegoż samego wieczora Tosa Mitsu-nobu udał się do tajemniczej siedziby duchów. Daremnie jednak czekał na ich zjawienie się. Tylko jęk puchaczy i granie świerszczy mąciły ciszę głębokiej nocy. Nad ranem, gdy przez szpary okiennic przeniknęły pierwsze promienie słońca, rozczarowany malarz otworzył drzwi świątyni. Jasność dnia w jednej chwili wypełniła mroczny, ponury przybytek. Malarz powiódł dokoła zmęczonym wzrokiem... I nagle oniemiał z zachwytu: ze ścian wychylały się ku niemu niesamowite postacie duchów i dziwadeł. Zdawało się, że suną w długiej procesji. Uradowany Mitsunobu zaczął szkicować pospiesznie. Zapominając o całym świecie, aż do wieczora szedł bliżej, by dokładnie zbadać ściany, na których widział lekko zarysowane fantastyczne kontury. Ku wielkiemu zdziwieniu zobaczył jednak tylko duże plamy wilgoci i szarozieloną pleśń. Tosa Mitsunobu zrozumiał, że jedynie blask słońca nadawał owym plamom pozór twarzy i postaci. W ten sposób powstało jedno z arcydzieł malarstwa japońskiego. POSĄŻEK BOGINI KANNON Żył niegdyś w Japonii siogun* pochodzący ze słynnej rodziny Tokugawa. Pewnego razu przesłał on trzem książętom kosztowne podarki — trzy złote po-sążki bogini miłosierdzia Kannon. Oczywiście, było to dowodem wielkiej życzliwości wspaniałomyślnego sioQu-na, toteż każdy z książąt po otrzymaniu tak cennego daru strzegł go jak oka w głowie. Jeden z nich nawet postawił straż przy posążku bogini. Żył wówczas w Krainie Wschodzącego Słońca słynny złodziej imieniem Jaegu-mo. Okradał zwykle domy bogate i zabierał tylko kosztowne przedmioty. Im trudniej było dostać się do jakiegoś pa-łacu, tym uporczywiej starał się go okraść. I oto pewnej nocy z pałacu księcia zginął strzeżony posążek bogini Kannon. Domyślano się, że kradzieży dokonał Jaegumo. Jak jednak wdarł się do pokoju, gdzie znajdował się złoty posążek, pozostawało tajemnicą. Możliwe, Le dopomógł mu ktoś ze służby. Rozgniewany książę natychmiast wezwał rycerza Iganosuke, który pełnił nocną straż przy bogini miłosierdzia. — Jak to się stać mogło, żeś nie dostrzegł złodzieja? — zawołał porywczo. * Siogun — generał. — 81 — że zawiniłem — odparł ze smutkiem Iganosuke. — Byłem bardzo zmęczony. Zasnąłem... Zasłużyłem na śmierć t jestem gotów ją ponieść. — Posłuchaj, szaleńcze — rzekł książę ujęty odwagą rycerza. — Jeszcze nie wszystko stracone. Jako twój pan i władca zabraniam ci umierać. Niezwłocznie udasz się na poszukiwanie Jaegumo i odbierzesz jtiu złoty posążek. , Iganosuke złożył niski ukłon i bez słowa' opuścił komnatę. Miał przed sobą niezwykle trudne zadanie. Odszukać słynnego złodzieja było prawie niepodobieństwem — tyle posiadał kryjówek. Po jakimś czasie rycerz dowiedział się, że Jaegumo przebywa na wyspie Siko-ku- Nie tracąc czasu, udał się tam statkiem. -Na pokładzie prócz Iganosuke znajdowało się kilku podróżnych. Morze, spokojne jak tafla lustrzana, błękitem swoim przyciągało wzrok. Po niebie płynęły . srebrzyste obłoki. Białoskrzydłe mewy zataczały w powietrzu wielkie koła.' łganosuke stał oparty o burtę obok młodzieńca, który trzymał w ręku piękną złotą fajkę. W pewnej chwili nadszedł stary samuraj* i skłoniwszy się dwornie, powiedział: — Zgubiłem na statku fajkę i woreczek z tytoniem. Tak bardzo bym prag-nąt zaciągnąć się chociaż parę razy. Czy mógłbyś mi, panie, pożyczyć swojej fajki? — Z największą przyjemnością — odparł młodzieniec. -Chcąc wysypać z fajki nie dopalony '* Samuraj — szlachcic. ' ' ;• - ;• - -i — 82 — tytoń, stary samuraj uderzył nią o burtę. Ku jego rozpaczy główka fajki wpadła do wody, a w ręku pozostał mu tylko cybuch. — Ach, tę złotą fajkę dostałem od mojego księcia w nagrodę za zwycięstwo w bitwie! — zawołał zrozpaczony młodzieniec. — Nie wiem, czy będę miał odwagę mu wyznać, co się z nią stało. Stary samuraj spuścił oczy i milczał. Doprawdy, nie miał ani słowa na swe usprawiedliwienie. Wtedy iganosuke, nie namyślając się wiele, podszedł do nich i rzekł: — Byłem świadkiem tego, co się stało. Pozwólcie, że wam dopomogę. Pływam dobrze i umiem nurkować. W tym miejscu nie jest zbyt głęboko, z pewnością uda mi się wydobyć fajkę. Szybko zrzuciwszy kimono, rycerz skoczył do wody. Rzeczywiście był doskonałym nurkiem. Jego bystre oczy z łatwością dostrzegły na dnie złotą fajkę pośród morskich wodorostów. Podniósł ją i trzymając w zębach już miał wypłynąć na powierzchnię, gdy wtem coś zabłysnęło pomiędzy kamieniami. Zbliżył się w tamtą stronę, i o dziwo... zobaczył złoty posążek bogini Kannon. Skwapliwie go pochwycił i natychmiast powrócił na statek, gdzie oczekiwano go ze zrozumiałą niecierpliwością. Iganosuke wręczył fajkę młodzieńcowi, pokazał podróżnym posążek bogini i opowiedział historię jego zaginięcia, wymieniając imię podejrzanego o kradzież. — Doprawdy dziwny zbieg okoliczności! — zawołał sędziwy samuraj. — Przed kilku dniami Jaegumo zamierzał — 84 — okraść zamek mego księcia na wyspie Sikoku. Pełniłem wówczas straż. Noc była dziwnie cicha, a niebo pokryte chmurami. Przesycone wilgocią powietrze zapowiadało, że lada chwila zerwie się tajfun. Nagle jakiś podejrzany szmer w pobliżu sypialni księcia rozbudził moją czujność. Spoza chmur wychylił się właśnie rąbek księżyca i w jego świetle ujrzałem skradającego się człowieka. Był to Jaegumo. Rzuciłem się na niego jak tygrys. Na odgłos naszej walki nadbiegła służba zamkowa. Nie udało się go jednak złapać. Zwinnie jak lis wymknął się nam z rąk. Przy blasku pochodni udaliśmy się za nim w pogoń. Dopadł brzegu morza, wskoczył do pierwszej lepszej łodzi rybackiej i znikł nam z oczu. W jakiś czas potem zerwał się wściekły tajfun, który szalał przez parę dni. Ludzie powiadają, że Jaegumo nie uszedł kary niebios i zginął w rozkołysanych falach. Wzruszony Iganosuke uścisnął ręce starego samuraja. Pierwszym statkiem powrócił do pałacu księcia. Uradowany niezwykłym odnalezieniem posążka bogini, książę wyprawił wspaniałą ucztę, która trwała trzy dni i trzy noce. 8 — Czarodziejski imbryczek ŻYCIE OCALONE PRZEZ PAJĄKA ! DWA GOŁĘBIE Dawno, dawno temu żyło w Krainie Wschodzącego Słońca dwóch chłopców: Minamoto Joritorno i Oba Kageto-ki. Od najmłodszych lat łączyła ich wielka przyjaźń. Kiedy jednak dorośli, los ich rozdzielił. W owym czasie nękały Japonię długotrwałe wojny domowe. Najpotężniejszym z przywódców wojskowych był okrutny i powszechnie znienawidzony Taira Kijomori. Nie mogąc ścierpieć dłużej jego tyranii, kilku książąt wznieciło bunt, na czele którego stanął słynny z odwagi i szlachetności Minamoto Jori-tomo. Przyjaciel jego, Oba Kagetoki, służył w wojsku Kijomori. Powstańcy zgromadzili się w górach i stanęli oko w oko z przeciwnikiem, którego wojska znacznie przewyższały szczupłe siły Joritomo. Wywiązała się zacięta walka. Wściekłym okrzykom towarzyszył szczęk oręża. Nad polem bitwy unosiły się żarłoczne kruki, z gór ściągały wilki węsząc żer. Mimo niezwykłego męstwa powstańcy musieli ulec. Uchodząc przed wrogiem, Joritomo wraz z kilkoma rycerzami szukał schronienia w górach porośniętych gęstym lasem. Po długiej wędrówce stanęli przed starym drzewem kryptomerii, w którym 86 — znajdowała się duża dziupla. Postanowili ukryć się w niej, gdyż nie mieli już sił uciekać dalej. Tymczasem jeden z dowódców wojsk Kijomori, nazwiskiem Oba Kagecika, rozłożył się obozem na skraju lasu. Wysłał on swego kuzyna Oba Kagetoki, aby przetrząsnął gąszcz w poszukiwaniu zbiegów. Rycerz wypełnił rozkaz z ciężkim sercem — przecież Joritomo był jego najbliższym przyjacielem. ¦Powróciwszy do obozu, nie przyznał się jednak dowódcy, że odnalazł kryjówkę towarzysza lat dziecinnych. Ale stary rycerz dobrze pamiętał rozkaz okrutnego Kijomori. Nieustannie dźwięczało mu w uszach: „Nie wracaj bez głowy Joritomo!" Wezwał więc kilku wojowników, a wśród nich ponownie Oba Kagetoki,' i po naradzie wyruszyli w ias. W milczeniu przedzierali się przez zarośla, z trudem torując sobie drogę mieczami. Długo błądzili, nie napotykając śladu stopy ludzkiej, aż wreszcie zatrzymali się przed wielką kryptomerią. Stratowana dookoła trawa, nadłamane gałązki świadczyły o tym, że tutaj właśnie schronili się zbiegowie. Przed bystrym okiem doświadczonego wojownika nic się ukryć nie mogło. Już ruszył w stronę wiekowego drzewa... Zadrżało serce Oba Kagetoki. Za wszelką cenę pragnął ocalić przyjaciela. — Niepodobna, aby tutaj mogli być ludzie! Przecież otwór dziupli jest zasnuty nietkniętą pajęczyną! - zawołał. Stary dowódca zawahał się przez chwilę, ale mimo to postanowił zajrzeć 87 — W do spróchniałego pnia kryptomerii. Nagle z dziupli wyfrunęły dwa białe gołębie i wzbiły się wysoko w błękit. — Miałeś rację — powiedział z uśmiechem stary rycerz zwracając się do Oba Kagetoki. — To drzewo było kryjówką tylko d,wóch pięknych gołębi i pająka. W ten sposób ocalał Joritomo. Po śmierci okrutnego Kijomori został on wielkim wodzem. Osiadł w pięknej nadmorskiej miejscowości Kamakura, gdzie sprawował rządy jako siogun. Tam, na wzgórzu Tsuruga-oka, pośród malowniczych, rozłożystych sosen, wzniósł dwie małe świątynie w podzięce za swe ocalenie. Jedną z nich poświęcił cesarzowi Nintoki, synowi Oodżina*, drugą białym gołębiom. Zwie się ona odtąd Siro-Hata, czyli Biały gołąb. Godzin — japoński bóg wojny. BOTAN-HIME Przed wielu, wielu laty stał w prowincji Orni wspaniały zamek, otoczony potężnymi murami i głęboką fosą. Powierzchnię wody pokrywały kwiaty lotosu o długich łodygach i ciemnozielonych liściach. Władcą zamku był stary książę. Po śmierci żony pozostała mu osiemnastoletnia córka Aja, którą kochał nad życie. O piękności młodej księżniczki szły słuchy daleko poza prowincję Orni, toteż wielu spośród szlachetnie urodzonych ubiegało się o jej rękę. Stary ojciec uważał, że nadeszła już pora, by wydać córkę za mąż. Wkrótce też, ku wielkiemu zadowoleniu obu rodzin, bogaty książę Ako został wybrany na przyszłego męża księżniczki. Młodych w owych czasach nie pytano o zgodę, nawet się nie widywali — wola ojców była święta. Piękna księżniczka tylko z opąwiadań starej piastunki znała narzeczonego. Pewnego wieczora, gdy księżyc oblał swym mlecznym światłem potężne mury zamku, Aja w towarzystwie służebnic udała się do parku. Błądząc wśród tysiąca ścieżek, skierowała w końcu swe kroki ku klombom ulubionych przepysznych piwonii, otaczających staw pokryty zieloną rzęsą. Powietrze przesycone było mocnym zapachem, w stawie grały — 89 — żaby, a świętojańskie robaczki migały w ciemności niby różnobarwne lataren-ki. Aja zamyślona szła brzegiem stawu, wtem pośliznęła się i byłaby wpadła do wody, gdyby nie piękny młody rycerz, który zjawił się skądsiś i podtrzymał ją. Zanim zdążyła szepnąć mu słowo podzięki, znikł równie nagle, jak się ukazał. — Jakiż on był młodziutki! Nie miał chyba,dwudziestu lat! — zawołała księżniczka zwracając się ku swej przyjaciółce 0'Sadajo. — I z pewnością należy do jakiegoś możnego rodu. Szaty miał haftowane w moje ulubione piwonie, a miecz bogato zdobiony. O, jakżebym pragnęła zobaczyć go raz jeszcze i podziękować mu! Kimże, kimże on być może i którędy wszedł do pilnie strzeżonego parku? Ani 0'Sadajo, ani inne służebnice nie mogły jednak odpowiedzieć na jej pytania. Nazajutrz Aja zachorowała. Bladła i marniała w oczach. W zamku zapanowała cisza pełna trwogi. Dzień ślubu z młodym księciem został odłożony. Wezwano najsławniejszych lekarzy z Kio-to, lecz żaden nie mógł znaleźć właściwej rady ani odgadnąć przyczyny choroby. Tymczasem księżniczka słabła coraz bardziej. Zmartwiony książę przywołał do siebie 0'Sadajo. — Czy nie domyślasz się, co mogło się stać twojej przyjaciółce? Jest ciężko chora, ale i smutna bardzo — powiedział do klęczącej przed nim dziewczyny. Po chwili milczenia 0'Sadajo podnios- - 90 — 0 ła na starego księcia swe skośne czarne oczy i wyszeptała: — O panie, nigdy nie zdradzam cudzych tajemnic, ale tym razem jest to moim obowiązkiem. Pewnej księżycowej nocy wyszłyśmy razem z księżniczką do parku. Byłyśmy nad stawem, gdzie rosną purpurowe piwonie... Księżniczka nagle pośliznęła się... mogłaby wpaść do wody... Niespodziewanie ukazał się jakiś piękny młodzieniec i uratował jej życie. Znikł, zanim zdążyłyśmy ochłonąć z wrażenia. Kto to był i skąd przyszedł — nie wiadomo. Od tego dnia księżniczka zapadła na zdrowiu. O, szlachetny książę, może dobrze byłoby odszukać tego młodzieńca? — szepnęła błagalnie 0'Sadajo zakrywając twarz szerokimi rękawami i szlochając żałośnie. Rozgniewany starzec podniósł się ze swego dzabutonu* i chwycił leżący obok miecz, jak gdyby już ujrzał nieznajomego. — Jak on się dostał do mojego parku? Jak moja czujna straż mogła go nie spostrzec? Chyba że był to borsuk albo lis, które czasem przybierają postać ludzką! — I długo jeszcze nie mógł się uspokoić. Pewnego wieczora, chcąc rozweselić chorą córkę, książę polecił wynieść ją do parku, aby mogła tam wraz z przyjaciółkami posłuchać niewidomego muzykanta grającego pięknie na biwie**. Słońce kryło się już za murami zamku, gdy nad stawem rozległ się stary rycerski rapsod „O bitwie w zatoce Dannou- * Dzabuton — poduszka, na której siedzi się na podłodze. ** Biwa — strunowy instrument muzyczny, przypominający lutnię, ;__ qo __ ra". Nagle pośród piwonii ukazał się piękny rycerz, jakby go zwabiły dźwięki bi-wy. — To on, to on! — krzyknęła księżniczka Aja. W jednej chwili nieznajomy zniknął. Kiedy stary książę dowiedział się o tym zdarzeniu wezwał znanego z odwagi i waleczności Maki Hiogo i długo szeptali w cztery oczy. Któregoś wieczora znowu wyniesiono chorą księżniczkę do parku, gdzie niewidomy grał na biwie. Pośród zgromadzonej służby przechadzał się Maki Hiogo w czarnym kimonie, z mieczem u pasa. Zaledwie rozległy się pierwsze akordy starej pieśni „Sofuren", wśród purpurowych piwonii znowu ukazał się nieznajomy rycerz. Ze zwinnością tygrysa Maki Hiogo rzucił się ku niemu i schwycił go swymi silnymi rękami, lecz nagle poczuł na twarzy jak gdyby silny podmuch wiatru, stracił równowagę i upadł na klomby kwiatów. Służba natychmiast pośpieszyła z pomocą, ale kiedy go podniesiono, ku wielkiemu zdumieniu obecnych okazało się, że nieznajomy rycerz przepadł bez śladu. Maki Hiogo trzymał w ręku tylko przepiękny kwiat piwonii. W chwilę potem nadbiegł stary książę, a dowiedziawszy się, co zaszło, rzekł do córki: — Słusznie sądziłem, że żaden śmiałek nie mógł wtargnąć do mojego parku! Był to duch piwonii, który przyjął postać _ 94 — rycerza. Weź, Aja, ten kwiat i zachowaj na pamiątkę. Księżniczka zabrała purpurową piwonię do swojego pokoju i postawiła w wazie przy łożu. Od tego dnia czuła się coraz zdrowsza i piękniała w oczach. Zdawało się jej, że ma przy sobie ukochanego rycerza. A piwonia nie więdła, przeciwnie, z dnia na dzień kwitła wspanialej. Gdy Aja powróciła do zdrowia, odbył się jej ślub z księciem Ako. Podczas uroczystości weselnej wbiegła na chwilę do swego pokoju, by spojrzeć raz jeszcze na ulubiony kwiat. Ale dokoła wazy leżały zwiędłe purpurowe płatki... Mieszkańcy prowincji Orni nazwali Aję Botan-hime, co znaczy Księżniczka-Pi-wonia. SPIS TREŚCI Do czytelników............................. 5 Czarodziejski imbryczek...................... 7 Zając i kfokodyle............................ 14 Kaguja-hime................................ 17 Małpka i krabik ............................. 20 Słońce czy szczur?................-.......... 26 Momo-taro ................................. 30 Chłopiec z Urasima......................... 35 Demony i chytry sąsiad...................... 41 Fudzi-san i Tsukuba-jama................... 45 Aleja Matsudaira Masatsuna................. 49 Siwy koń................................... 51 O chłopcu, który lubił malować koty.......... 54 Zwierciadło z Matsujama.................... 58 Karp daje przykład wytrwałości .............. 62 Jak Godaigo zwyciężył...................... 65 Duch wierzby............................... 69 Kamelia bogini Okinaga..................... 73 Procesja stu duchów........................ 78 Posążek bogini Kannon ..................... 81 Życie ocalone przez pająka i dwa gołębie..... 86 Botan-hime................................. 89 I