Tom Clancy Kwant Net Force - Tom 3 Powieści Toma Clancy'ego w Wydawnictwie AiB Patrioci Polowanie na „Czerwony Październik" Kardynał z Kremla Stan zagrożenia Suma wszystkich strachów Dług honorowy Dekret Tęcza sześć Bez skrupułów Czerwony Sztorm w przygotowaniu Niedźwiedź i Smok Przy współpracy Steve'a Pieczenika Centrum Zwierciadło Racja stanu Casus belli Równowaga Oblężenie Net Force Net Force Akta Kwant Zwiadowcy Wandale Śmiercionośna gra Walka kołowa TŁUMACZYŁ ANDRZEJ ZIELIŃSKI Kwant WYDAWNICTWO ADAMSKI I BIELIŃSKI WARSZAWA 2000 Tytuł oryginału Tom Clancys NET FORCE™: Knight Moves Copyright ę 2000 by Netco Partners NET FORCE is trademark of Netco Partners, a partnership of Big Entertainment, Inc., and CP Group Redaktor Andrzej Kamiński Skład i łamanie Wydawnictwo Adamski i Bieliński, Andrzej Pytka Projekt graficzny okładki Klaudiusz Majkowski For the Polish edition Copyright ę 2000 by Wydawnictwo Adamski i Bieliński Wydanie pierwsze ISBN 83-87454-73-7 Wydawnictwo Adamski i Bieliński E-mail: aibpubli@it.pl ark. wyd. 16,5; ark. druk. 26,5 Druk i oprawa: Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca SA w Krakowie, ul. Wadowicka 8 Podziękowania Pragniemy gorąco podziękować Steve'owi Perryemu za jego inspirujące pomysły, jakże przydatne podczas przygotowywania maszynopisu. Pragniemy również podziękować następującym osobom: Martinowi G. Green-bergowi, Larryemu Segriffowi, Denise Uttle, Johnowi Helfersowi, Robertowi Youdelmanowi, Esq., Richardowi Hellerowi, Esq. i Tomowi Mallonowi, Esq.; Mitchell Ru-binstein i Laurie Silvers z BIG Entertainment; cudownym ludziom z Penguin Putnam Inc., a zwłaszcza Phyllis Grann, Davidowi Shanksowi i Tomowi Colganowi; naszym producentom miniserialu ABC, Gilowi Catesowi i Dennisowi Doty; reżyserowi i scenarzyście Robowi Li-bermanowi i wszystkim wspaniałym ludziom z ABC. Jak zawsze, pragniemy podziękować Robertowi Gottliebowi z agencji Williama Morrisa, naszemu przyjacielowi i agentowi, bez którego ta książka nigdy nie ujrzałaby światła dziennego, oraz Jenyemu Katzmanowi, wiceprzewodniczącemu agencji Williama Morrisa i jego kolegom z telewizji. Ale, co najważniejsze, to ty, Czytelniku, rozstrzygniesz, czy nasze przedsięwzięcie zakończy się sukcesem. Historia miecza jest historią ludzkości. Richard Burton Zakładanie okularów nauki w nadziei na znalezienie odpowiedzi na wszystkie pytania świadczy o wewnętrznej ślepocie. J. Frank Dobie* *James Frank Dobie (1888-1964), amerykański historyk i etnograf [przyp. tłum.]. NAD IMPERIUM BRYTYJSKIM SŁOŃCE NIGDY NIE ZACHODZI * * * Prolog Piątek, 1 kwietnia 2011 roku, godz. 02.15 w pobliżu Sahiwal w Pakistanie Nawet teraz, w środku nocy, temperatura przekraczała 30 stopni Celsjusza. Wilgotność powietrza była tak duża, że pot nie mógł wyparowywać; nasiąkały nim czarne mundury, które mieli na sobie mężczyźni. Był dopiero kwiecień, a tu, w Pendżabie, padł już kolejny rekord temperatury: 45 stopni w dzień. Na jutro zapowiedziano podobny upał. Uff. Trzej mężczyźni w przesiąkniętych potem czarnych mundurach polowych czekali, leżąc za karłowatymi krzakami, kilka metrów od torów kolejowych. Z oddali dobiegł gwizd lokomotywy, sygnalizujący zbliżanie się pociągu. - Już niedługo - powiedział Bhattacharya. Był tak gruby, że pozostali nazywali go czasem Ganesia*, ale tylko kiedy nie mógł ich usłyszeć. Bhattacharya, chociaż dość korpulentny, łatwo wpadał w gniew, szybko się poruszał i biada temu, kto mu się naraził. Jeszcze dwa lata temu był pułkownikiem. Ale pewnego dnia, * Ganesia - w hinduizmie bóg mądrości, przedstawiany jako brzuchaty mężczyzna z głową słonia [przyp. tłum.]. na przyjęciu w Panipat, pchnął nożem innego oficera, który go obraził. Szczęśliwym trafem na miejscu był lekarz i tylko dzięki temu grubas uniknął oskarżenia o zabójstwo. Zdegradowano go, aresztowano i dano do wyboru: więzienie albo przeniesienie do Jednostki Specjalnej. Jednostka Specjalna, podobnie jak inne tajne formacje na całym świecie, oficjalnie nie istniała. Żaden z mężczyzn, którzy w niej służyli, nie był wyposażony w broń i sprzęt regularnej armii. Mieli karabiny Kałasznikowa wyprodukowane w Chinach, niemieckie pistolety i japońskie noże. Ich sprzęt łącznościowy pochodził z Nowej Zelandii, buty z Indonezji, mundury z Australii. Żaden nie miał przy sobie niczego, co pozwalałoby na identyfikację, a już na pewno nie jako indyjskiego żołnierza. A podczas akcji żadnemu z nich nie wolno było dać się wziąć żywcem. Gdyby pojawiła się taka groźba, oczekiwano po nich, że sami pozbawią się życia, za pomocą broni palnej lub noża. Nie było to zresztą takim bohaterstwem, jakim mogłoby się wydawać. Każdy, kto nie spełniłby tego obowiązku i tak wkrótce by nie żył. Przed wyruszeniem na akcję wszyscy zażywali powolnie działającą truciznę. Kiedy wracali po wykonaniu zadania, otrzymywali antidotum i przez kilka dni czuli się, jakby złapali grypę. Jeśli ktoś z jakiegoś powodu nie wrócił, musiał umrzeć, konając długo i w takich cierpieniach, że samobójstwo wydawało się przy nich piknikiem w parku. Członkowie grupy wiedzieli, że jeśli przyjdzie co do czego, lepiej skończyć ze sobą szybko i bezboleśnie. Kiedy w Indiach trzeba było załatwić pewne wyjątkowe sprawy wojskowe, wzywało się do tego Jednostkę Specjalną. Prawie wszystkie kraje mają takie formacje, ale większość zdecydowanie temu zaprzecza. Ta misja też miała charakter specjalny. Wypad na terytorium Pakistanu w celu przeprowadzenia tajnej operacji był co najmniej ryzykowny. Pakistańczycy mieli się na baczności, co w obecnej sytuacji politycznej było zupełnie zrozumiałe. Obok Ganesii leżał Rahman, czterdziestolatek, pochodzący z Delhi, nie należący do żadnej konkretnej kasty. Wysoki i szczupły, był przeciwieństwem Bhattacharii. Rahman znał ten region Pakistanu, ponieważ służył kiedyś w indyjskich Granicznych Siłach Bezpieczeństwa - formacji, która stała twarzą w twarz naprzeciw pakistańskich Rangersów, po drugiej stronie zasieków z drutu kolczastego, na punkcie granicznym Wagah. Co wieczór obie strony odprawiały tam stylizowany rytuał agresji, pobrzękując szabelką podczas opuszczania flag przy dźwiękach trąbek. Tłumy ściągały z całej okolicy, żeby oglądać ten spektakl, zagrzewając swoich okrzykami, jakby to był mecz piłki nożnej. Trzecim mężczyzną był Harbhajan Singh i oczywiście wołano na niego Sikh. Wśród sikhów imię Singh było bardzo popularne, ale Harbhajan Singh otrzymał swoje na cześć słynnego żołnierza, który w latach 60. osiągnął stan moksza - wyzwolenie pierwiastka duchowego z materii - podczas patrolowania granicy z Chinami w rejonie NathuLa. Po tamtym Singhu odnaleziono tylko gogle przeciwsłoneczne, hełm i karabin. Do dziś duch Singha patroluje podobno tamten rejon; Chińczycy często widzieli go, stojącego na szczycie góry lub idącego po powierzchni strumienia. Armia przez długi czas nie chciała uwierzyć w tę historię, aż kiedyś pewien generał, wizytujący tamten rejon, okazał duchowi brak szacunku i szybko został za to ukarany: zginął w katastrofie śmigłowca w drodze powrotnej do domu. Od tamtego czasu kolejni dowódcy rejonu raz do roku wysyłali tam swe samochody, oferując udającemu się na doroczny urlop duchowi podwiezienie do stacji kolejowej. Duch miał też zawsze zarezerwowane miejsce w pociągu. Dla kierowców musiały to być interesujące wyprawy, chociaż żaden z nich nigdy nie chwalił się, że widział Singha w swoim samochodzie, czy w pociągu. Wszystko to było bardzo fascynujące, ale w niczym nie poprawiało samopoczucia brodatego Singha, pocącego się pod turbanem w tę upalną noc. Wprawdzie jego pradziad mieszkał koło Lahore, zaledwie kilkanaście kilometrów na północ od miejsca, w którym się teraz znajdowali, jednak Singh większość życia spędził w Madrasie, nad Zatoką Bengalską, i choć w tym mieście było gorąco przez cały rok, to przynajmniej wiatr od morza przynosił jakąś ulgę. Prawda, mieszkał też przez kilka lat w Kalkucie, gdzie było goręcej niż w Madrasie, ale nawet Kalkuta nie była takim rozpalonym piecem jak Pendżab. Mówiło się o tym regionie, że jest najgorętszym miejscem na Ziemi. Wierzył w to bez zastrzeżeń. - Nadjeżdża - sapnął Bhattacharya. - Widzicie światło? Singh i Rahman skinęli głowami, mrucząc coś na potwierdzenie. Wzdłuż torów pozostali członkowie Jednostki Specjalnej szykowali się do ataku. Było ich sześćdziesięciu i część z nich najprawdopodobniej zginie podczas tej akcji, ale oprócz kolegów nie mieli nikogo, kto by ich potem żałował. Ci, którzy wstępowali do Jednostki, nie mieli żon ani rodzin, ani w ogóle żadnych więzów ze światem. Jakby wcale nie istnieli. Znów rozległ się gwizd lokomotywy, tym razem bliżej. Singh zacisnął ręce na swym Kałasznikowie i odetchnął głęboko rozpalonym, cuchnącym powietrzem nocy. Nie był zbyt religijnym sikhiem, i to już od wielu lat, ale i tak kilka razy przywołał imię Boga. W końcu nie mogło to przecież zaszkodzić. Zobaczyli nadjeżdżający pociąg. Natomiast maszynista nie mógł zauważyć żelaznych sztab, przyspawanych do szyn w miejscu, w którym tory skręcały nieco w lewo. Ich zadaniem było wykolejenie pociągu. Pociąg specjalny z Multanu do Lahore czekał nieplanowany i bardzo gwałtowny przystanek. Singh wstrzymał oddech, kiedy lokomotywa najechała na sztaby. Rozległ się głośny huk i jęk protestującego metalu, lokomotywa wypadła z szyn i zaryła się w ziemię, wyrzucając w górę fontanny piachu. Metal znów zazgrzytał, kiedy lokomotywa przewróciła się na bok i sunęła dalej. Pierwszych pięć wagonów też wypadło z szyn, jakby pociąg był dziecinną zabawką. Noc wypełniła się zgrzytem metalu i wielkimi kłębami dymu oraz kurzu. Singh poderwał się, biegł w kierunku pociągu, który jeszcze sunął do przodu. Kilka wagonów pozostało na szynach; jeden z nich, kryty wagon towarowy, zatrzymał się naprzeciw Singha. Drzwi się otworzyły i ze środka wyskoczyło pięciu pakistańskich Rangersów. Singh otworzył ogień, wodząc lufą z lewa na prawo. Obok niego odezwała się broń Rahmana i Ganesii. Pakistańczycy padli, skoszeni gradem pocisków. Macie pecha, patałachy, może następnym razem wam się poszczęści. Rozległy się kolejne strzały, ciemności nocy rozświetliły płomienie wylotowe i eksplodujące granaty. Oślepiającym blaskiem rozkwitły granaty fosforowe i czerwone race. Pakistańskich żołnierzy było tyle samo, co napastników, ale ludzie z Jednostki Specjalnej mieli po swojej stronie element zaskoczenia i wykolejony pociąg. Jeszcze chwila i wszystko się skończyło. Kilku rannych krzyczało z bólu, ale strzały szybko ich uciszyły. Singh, Bhattacharya i Rahman zgodnie z planem ruszyli do wagonu towarowego. Stał pusty, ale nie miało to znaczenia. Podłożyli ładunki wybuchowe i uaktywnili zapalniki czasowe. - Znikamy stąd! - rzucił Rahman. - Szybko! Całą trójką dołączyli do pozostałych żołnierzy Jednostki Specjalnej, biegiem oddalających się od wraku pociągu. Mieli tylko kilka sekund na to, żeby znaleźć się w bezpiecznej odległości. Zapalniki czasowe zostały nastawione tak, żeby nikt nie zdążył rozbroić podłożonych ładunków wybuchowych, o ile w ogóle ktoś tam jeszcze pozostał przy życiu. Z lewej strony dobiegł odgłos strzału. Singh odwrócił się i zaczął strzelać krótkimi, trzystrzałowymi seriami ze swego Kałasznikowa w miejsce, w którym dostrzegł płomień wylotowy, dopóki nie usłyszał krzyku bólu. Jeden z Pakistańczyków, jak się okazało, udawał trupa. No, teraz już nie musiał udawać. Ale ostatni pocisk Pakistańczyka dosięgnął celu. Bhattacharya upadł. Singh zatrzymał się gwałtownie, natomiast Rahman biegł dalej. Grubas został trafiony w pierś. Jego mundur był już przesiąknięty krwią. Bhattacharya spojrzał na Singha. - Koniec ze mną - Powiedział. - Pomóż mi, Sikh. Sikh skinął głową, przystawił lufę Kałasznikowa do głowy grubasa i ściągnął spust, oddając pojedynczy strzał. Ciało Bhattacharii wyprężyło się na chwilę, po czym zwiotczało. Nie było czasu na modlitwę za zmarłego. Singh pobiegł dalej. Kilka sekund później gorącą, wilgotną noc rozdarły jaskrawe błyski i odgłosy eksplozji, z pewnością widoczne w promieniu paru kilometrów, jeśli ktoś akurat patrzył w tamtą stronę. W pewnym sensie fala uderzeniowa, towarzysząca tym eksplozjom, przetoczyła się przez cały świat. Piątek, 1 kwietnia Hampton Court, Anglia Posiadłość, której pierwszym królewskim mieszkańcem został Henryk VIII, była ogromna. Same kamienne budynki zajmowały dwa i pół hektara, a trawniki i ogrody dziesięć razy tyle. Całość otaczał mur. Sale były wielkie, z wysokimi oknami, a w kilku znajdowały się kamienne kominki tak duże, że mieścił się w nich wyprostowany człowiek. Większość pomieszczeń pozostała pusta. Z sufitów zwieszały się barokowe żyrandole, a ściany ozdabiały wielkie, stare obrazy. W kilku salach stały monstrualne łoża z baldachimami, w innych stoły i krzesła. Tę część posiadłości nazywano Apartamentami Królewskimi. W połowie lat osiemdziesiątych strawił ją pożar, ale odrestaurowano ją, przywracając Apartamentom wygląd, jaki zapewne miały w XVIII wieku. Alex Michaels rozglądał się z szacunkiem. Trudno było sobie wyobrazić, że kiedyś ktoś naprawdę mieszkał w takim miejscu. Za wejście do pałacu musieli zapłacić po piętnaście euro. Przyjechali metrem z Londynu, przeszli przez Tamizę mostem Hamton Court i dotarli do głównego wejścia. Michaels sporo podróżował, od kiedy został dyrektorem Net Force, samodzielnej jednostki FBI, ale dotychczas jakoś nigdy nie dotarł do Anglii. On i Toni postanowili zostać tu jeszcze prywatnie po tygodniu obrad Międzynarodowej Konferencji w sprawie Przestępczości Komputerowej. Potrzebowali kilku dni wolnego czasu; przez ostatnie parę tygodni jakoś nie bardzo się między nimi układało w życiu prywatnym. I oto byli tutaj, w wielkiej rezydencji królów, ale cały ten ogrom pałacu Hampton Court nie był w stanie stłumić gniewu, od którego aż gotowało się w Toni Fiorelli. Michaels spodziewał się, że Toni lada chwila eksploduje. Nie byli małżeństwem, ale i tak wydawało się, że ich miodowy miesiąc szybko dobiega końca, chociaż Michaels bynajmniej tego nie chciał. Piętnaście euro to dużo pieniędzy za spacer przez kilka godzin po zatęchłych pałacowych wnętrzach. Gdyby nie kalkulator, wbudowany w elektronicznego virgila*, którego miał przy pasku, Michaels potrafiłby obliczyć, ile to jest w dolarach. Mnożenie ułamków nie było jego ulubionym sposobem spędzania wolnego czasu. Zwrócił uwagę Toni na laserowy promień, który, podobnie jak liny z aksamitu, miał powstrzymywać turystów przed siadaniem na antycznych krzesłach. - Zrób krok w tę stronę, a założę się, że zawyją syreny alarmowe - powiedział. Toni nie zareagowała. *Wirtualny Interfejs Komunikacyjny o Zasięgu Globalnym [przyp. tłum.]. Boże, co ja znowu zrobiłem? - Wszystko w porządku? „ - Nic mi nie jest. Michaels odetchnął głęboko, powoli. Ruszyli dalej. Pod obrazem, przedstawiającym jakąś brzydką parę i dwa znacznie lepiej prezentujące się psy, człowiek w kostiumie z epoki, wyglądający jak dworzanin Henryka, objaśniał grupie turystów sens malowidła. Mówił z akcentem, o którym Michaels zdążył się już dowiedzieć, że jest charakterystyczny dla angielskich wyższych sfer. Michaels miał już za sobą małżeństwo i rozwód, zanim on i Toni zostali kochankami. Wiedział, że jeśli kobieta mówi „nic mi nie jest" takim tonem, jak przed chwilą Toni, znaczy to, że coś jej jest, i to bardzo. Życie nauczyło go, że nie należy drążyć tematu, chyba że naprawdę gotów był usłyszeć, co jest nie w porządku; czasem bywało w takich sytuacjach bardzo głośno, jakby człowiek stał przy baterii głośników na koncercie zespołu rockowego Twój Mózg Na Prochach. Czy Toni zacznie na niego krzyczeć tu, w Wielkiej Sali? Czy też zaczeka, aż znajdą się w mniejszych komnatach Tudorów, w których kardynał Wolsey snuł kiedyś swoje intrygi? Michaels był przekonany, że gdyby się odważył dotknąć Toni w tej chwili, na pewno poparzyłby sobie palce. Była potężnie wkurzona, a on był pewien, że to przez niego. Dlaczego życie nie może być proste? Dwoje ludzi się kocha, są razem i szczęśliwie dożywają sędziwego wieku? Pewnie tak samo myślała Anna Boleyn, kiedy się spiknęła z tym grubym facetem, nie sądzisz? - spytał go wewnętrzny głos. Powiedział swemu wewnętrznemu głosowi, żeby się zamknął. Milczała, dopóki nie znaleźli się na zewnątrz i nie ruszyli przez mokry trawnik w kierunku Ogrodów Północnych i wypielęgnowanego labiryntu z żywopłotu. Spoglądał na nią spod oka, podziwiając prężny chód, piękną twarz i smukłą figurę. Była jego zastępczynią, od kiedy przeszedł do Net Force, i bardzo dobrze wykonywała swoją pracę. Była też młodsza od niego o dobre dziesięć lat. Inteligentna, twarda, urocza włoska dziewczyna z Bronxu, adeptka indonezyjskiej sztuki walki zwanej pentjak silat. Uczyła go tej sztuki i robił niezłe postępy, jednak gdyby przyszło co do czego, a ona byłaby naprawdę rozgniewana, mogłaby zamieść nim podłogę i nawet się przy tym nie spocić. To było trochę dziwne uczucie, świadomość, że kobieta, którą kochał, mogłaby mu dokopać, gdyby przyszła jej na to ochota. Kiedy się odezwała, cicho, spokojnie, w jej głosie nie było ani śladu gniewu. - Dlaczego na konferencję w sprawie zorganizowanej przestępczości wysłałeś do Kabulu Marshalla? Michaels znów głęboko zaczerpnął powietrza. Dlaczego nie ją tam wysłał? Bo Afganistan nie był miejscem, w którym chętnie widziałby Toni. To zacofany kraj, w którym kobiety należały do istot czwartej kategorii, po mężczyznach, chłopcach i koniach, gdzie często dochodziło do terrorystycznych ataków na cudzoziemców, zwłaszcza na Amerykanów. Nie chciał jej narażać. Nie mógł też jej o tym powiedzieć. - Marshall chciał tam polecieć. Wydawało mi się, że ty nie miałaś ochoty. - Rzeczywiście, niespecjalnie mi na tym zależało. - No więc nie musiałaś. Żaden problem, prawda? Mówiąc to, nie wierzył, że sprawa jest zakończona. Toni powiedziała: - To była moja kolej. Ja powinnam polecieć. - Ale przecież przed chwilą powiedziałaś, że wcale ci na tym nie zależało. „ Stanęła i wbiła w niego wzrok. Boże, jakże była piękna, nawet, kiedy się na niego wściekała. A może zwłaszcza wtedy. - Nie o to chodzi. To była moja kolej i powinieneś był mnie wysłać, czy chciałam tego, czy nie. Dlaczego tego nie zrobiłeś? Michaels miał całkiem dobrą pamięć, co jest niezbędne, kiedy człowiek musi się uciekać do wykrętów, ale i tak nie potrafił kłamać. Jasne, stać go było oczywiście na powiedzenie kobiecie, że ma ładną fryzurę, chociaż była okropna. Potrafił też bez słowa, tylko uśmiechem i skinieniem głowy skwitować zły gust przełożonego w kwestii ubrań, ale poza niewinnymi kłamstewkami, żeby nie ranić czyichś uczuć, mówienie nieprawdy nie leżało w jego naturze. Teraz tylko pokręcił głową i zdecydował się powiedzieć prawdę. - Bo nie chciałem cię wysyłać gdzieś, gdzie mogłoby ci grozić niebezpieczeństwo. - Tak też myślałam. - Ruszyła dalej. Pośpieszył za nią. - Hej, Toni, przecież ja cię kocham. Co w tym złego, że nie chcę, żeby ci się coś stało? - Taka postawa jest w porządku dla mojego kochanka. Byłabym nieszczęśliwa, gdybyś myślał inaczej. Ale w wypadku kolegi ze służby wywiadowczej to nie jest w porządku. Dobrze wiesz, że potrafię zatroszczyć się o siebie. - Wiem - przyznał. Parę razy był świadkiem, kiedy demonstrowała swe umiejętności. W walce wręcz była lepsza od niego, ale przecież nie była żadną Superwoman... - Chciałabym, żebyś mnie traktował tak samo, jak chłopaków. Uśmiechnął się. - Musiałbym udawać. Nie potrafię na ciebie patrzeć w taki sposób, a gdybym potrafił, hm... nie zainteresowałbym się tobą. Ja lubię dziewczyny, a zwłaszcza ciebie. Uśmiechnęła się w odpowiedzi, blado, ale jednak. Pomyślał, że może nie jest na niego aż tak strasznie wkurzona. - Mam na myśli sprawy zawodowe - powiedziała. - Bardzo pragnę, żebyś mnie traktował jak kobietę, ale po służbie. - Rozumiem. - Mam nadzieję, że rzeczywiście rozumiesz. Chcę, żebyś mnie trzymał za rękę, kiedy spacerujemy w świetle księżyca, ale nie w pracy. Alex, musisz oddzielić nasze życie prywatne od spraw służbowych. - W porządku, postaram się. Następnym razem, kiedy będzie twoja kolej, polecisz, nawet jeśli to będzie Antarktyda. Tym razem jej uśmiech nie był już taki blady. - Doskonale. Myślisz, że uda nam się znaleźć tu gdzieś czekoladę? Roześmieli się oboje, a on poczuł wielką ulgę. Żadne z nich nie było przedtem w Anglii i jedną z pierwszych rzeczy, jakie rzuciły im się w oczy zaraz po przybyciu były automaty z cukierkami czekoladowymi, poustawiane dosłownie wszędzie, w sklepach, na dworcach, nawet w pubach. Zabawiali się, które z nich dostrzeże następny taki automat. Oboje podejrzewali, że zanim wrócą do Stanów, przytyją po kilkanaście kilo i będą wyglądać jak pączki w maśle. Jego virgil odegrał „Fanfary dla zwykłego człowieka" Aarona Coplanda, sygnalizujące przychodzącą rozmowę. Odpiął aparat od paska, spojrzał na wyświetlacz i zorientował się, że dzwonią z biura dyrektora FBI. - Fajna muzyczka - powiedziała Toni, machając rękami, jakby dyrygowała orkiestrą. - To na pewno sprawka Jaya. Zakradł się do mojego gabinetu i znów przeprogramował sygnał. I tak jest lepiej niż ostatnim razem, kiedy ustawił mi „Złego do szpiku kości" George'a Thorogooda. - Tra ra ra ra bum! - zanuciła Toni. - Wszyscy, z którymi przychodzi mi pracować, mają spaczone poczucie humoru - mruknął. - Alex Michaels, słucham. - Łączę z panią dyrektor - powiedziała sekretarka. Toni spojrzała na niego pytająco. Zakrył dłonią virgila i szepnął: - Szefowa. - Jaka szkoda, że Walt Carver miał ten atak serca - powiedziała Toni. - A ja myślę, że w sumie jest zadowolony. Ma wreszcie powód, żeby przejść na emeryturę i zająć się wędkowaniem. To dopiero miesiąc, powinniśmy dać jej szansę... - Dyrektorze, tu Melissa Allison. Przykro mi, że przerywam panu urlop, ale mamy tu do czynienia z sytuacją, o której powinien pan wiedzieć. Na ciekłokrystalicznym wyświetlaczu virgila pojawiła się jej twarz, więc i Alex przeszedł na tryb wideo i trzymał aparat tak, żeby w rogu ekranu widzieć ikonę własnej twarzy. Allison miała czterdzieści sześć lat, była ruda, a jej głos i zachowanie charakteryzowały się chłodem, graniczącym z oziębłością. Nominację dostała z klucza politycznego, jako prawnik nie miała żadnego doświadczenia w sprawach FBI, ale za to dysponowała encyklopedyczną wiedzą na temat mnóstwa ciemnych sprawek w świecie polityki. Krążyła plotka, że kilku wpływowych kongresmanów skutecznie nalegało na prezydenta, żeby powierzył jej stanowisko dyrektora FBI, zwolnione przez Walta Carvera, który przeszedł niewielki zawał serca. Liczyli na to, że Allison będzie trzymała buzię na kłódkę w sprawach, których lepiej nie ruszać. Michaels nie miał z nią dotąd wiele do czynienia. - Słucham. - Kilka godzin temu niezidentyfikowany oddział wojska zaatakował pakistański pociąg w pobliżu granicy z Indiami. Napastnicy zabili kilkunastu żołnierzy ochrony i wysadzili jeden z wagonów w powietrze. Przewoził on supertajny ładunek: podzespoły elektroniczne, które miały być wykorzystane w pakistańskim programie nuklearnym. - Myślałem, że Indie i Pakistan podpisały układ o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej. - Podpisały, ale żadna ze stron nie przywiązuje do tego większej wagi. Rząd Pakistanu jest przekonany, że atak terrorystyczny przeprowadziła jednostka specjalna armii indyjskiej. - Mają na to jakieś dowody? - Nie na tyle, żeby rozpoczynać wojnę, przynajmniej na razie, ale szukają z całych sił. Michaels spojrzał na maleńki wizerunek twarzy Melissy Allison. - Z całym szacunkiem, pani dyrektor, ale co my mamy z tym wspólnego? Czy to nie robota dla CIA? - Pracują już nad tym, ale jeśli można wierzyć im i Pakistańczykom, nie istniała żadna możliwość, żeby ktokolwiek niepowołany wiedział o tym pociągu i ładunku, jaki przewoził. Terroryści mieli najwyraźniej mnóstwo czasu na zorganizowanie zasadzki, a tymczasem Pakistańczycy upierają się, że to wykluczone. - Więc nie mają racji - powiedział Michaels. - Pakistański oficer łącznikowy w CIA twierdzi, że tylko czterech ludzi wiedziało o tym ładunku i znało jego trasę. Skrzynie były nieoznakowane, ludzie, którzy je ładowali, nie wiedzieli, co znajduje się w środku, obsługa pociągu nie wiedziała, co przewozi. - A może to po prostu zbieg okoliczności? Może terroryści przypadkiem zaatakowali właśnie ten pociąg? - W ciągu dwudziestu czterech godzin przed napadem przejechało tamtędy dziewiętnaście pociągów. Zniszczony został dwudziesty - jedyny, którym przewożono strategicznie ważne podzespoły. - Więc musiał być przeciek. - Pakistańczycy mówią, że to niemożliwe. Nikt nie miał szansy powiedzenia czegokolwiek. Kiedy operacja się rozpoczęła, trzech z tej czwórki, która znała szczegóły, było razem, a czwarty - przypadkiem jest to szef ich tajnej policji - dopiero na godzinę przed atakiem rozszyfrował wiadomość, informującą go o wysyłce. Miał awarię komputera. Nawet gdyby chciał kogoś powiadomić, nie miałby na to czasu. - Więc ktoś przechwycił tę wiadomość i złamał szyfr - stwierdził Michaels. - I dlatego nas to interesuje - powiedziała Allison. - Problem w tym, że szyfr był nie do złamania, oparty na czynnikach pierwszych liczby złożonej z setek cyfr. Według speców od kryptografii z CIA, SuperCray pracujący pełną parą potrzebowałby około miliona lat na złamanie tego szyfru. Cudownie, pomyślał Michaels. - Każę się tym zająć moim ludziom - powiedział. - Dobrze. Proszę mnie informować na bieżąco. Jej twarz znikła z ekranu, kiedy Allison przerwała połączenie. Toni, która przysłuchiwała się rozmowie, pokręciła głową. - Niemożliwe - powiedziała. - Masz rację. Sprawy trudne załatwiamy od ręki. Rzeczy niewykonalne zabierają nam trochę więcej czasu. Chodź, obejrzymy ten labirynt. - Nie zadzwonisz do Jaya? - Nic się nie stanie, jeśli zrobię to trochę później. Piątek, 1 kwietnia Londyn, Anglia Kelner przyniósł bombajski gin z tonikiem i postawił go na stoliku koło skórzanego fotela, na którym siedział lord Geoffrey Goswell, czytając „Timesa". Japońskie rynki leciały na łeb, na szyję, amerykański rynek akcji jakoś się trzymał, cena złota rosła. Prognoza pogody na następny dzień dla Londynu mówiła o opadach deszczu. Nic, czym trzeba by się niepokoić. Goswell uniósł wzrok znad gazety. Kelner stał z boku, nie wiedząc, czy nie będzie trzeba przynieść jeszcze czegoś. Goswell skinął mu głową, krótko, po wojskowemu. - Dziękuję, Paddington. - Do usług, milordzie. Kelner oddalił się bezszelestnie. Dobry człowiek z tego starego Paddingtona. Roznosił tu, w klubie, gazety i drinki już od... trzydziestu lat? Trzydziestu pięciu? Był uprzejmy, sprawny, znał swoje miejsce i nigdy nie przeszkadzał. Żeby tak wszyscy służący mieli choć w połowie tak dobre maniery. Paddingtonowi należy się przyzwoita premia na Boże Narodzenie. Trzeba o tym pamiętać. Po drugiej stronie orientalnego dywanu, ciemnego i wytartego, Bellworth czytał jakiegoś szmatławca w rodzaju „The Sun", czy „New York Times", pochrząkując i wydmuchując wonny dym kubańskiego cygara. Opuścił nieco gazetę i spojrzał na Goswella. - Wprost nie mogę uwierzyć w to, co dziś powiedział ten amerykański prezydent. Nie pojmuję, dlaczego tolerują tam takie bzdury. Gdyby nasz premier zrobił coś takiego, zostałby wytargany za uszy, i słusznie. Sir Harold Bellworth miał osiemdziesiąt dwa lata; był o osiem lat starszy od Goswella. Goswell posłał mu uprzejmy uśmiech. - No cóż, to przecież Amerykanie, czyż nie tak? - Hm, tak, oczywiście. - Była to standardowa odpowiedź na tak wiele rozmaitych pytań. Istniał brytyjski sposób życia i... wszystkie inne. Cóż, przecież to Amerykanie, prawda? Albo Francuzi, albo Niemcy, albo, Boże uchowaj, Hiszpanie. Czegóż można się było spodziewać po cudzoziemcach, oprócz tego, że niczego nie potrafią zrobić, jak należy? - Hm. - Harry uniósł gazetę i wrócił do lektury. Goswell zerknął na wielki okrągły zegar nad półką z książkami. Już wpół do szóstej. Czas kazać Paddingtonowi, żeby zawołał Stephensa. Jazda do Cisów będzie długa i nużąca, zwłaszcza w piątek wieczorem, kiedy cała ta hołota wyjeżdża z miasta na weekend, ale cóż, nie ma na to rady. W normalnych warunkach zostałby po prostu w mieście, w Portman House, do soboty, a potem spokojnie pojechał do swej posiadłości w Sussex, ale dziś ten zaprzyjaźniony naukowiec Peter Bascomb-Coombs miał przyjechać na kolację o wpół do dziewiątej, więc nie było rady. Goswell doszedł do wniosku, że będzie miał szczęście, jeśli w ogóle zdąży "na czas. Zamknął gazetę, odłożył ją na stolik obok ginu z tonikiem, wziął drinka i pociągnął spory łyk, po czym odstawił szklaneczkę. Chwilę później pojawił się Paddington. - Milordzie? - A, tak, powiedz Stephensowi, żeby podstawił samochód, dobrze? - Oczywiście, milordzie. Może herbatę i kanapki na drogę? - Nie, czeka mnie kolacja, kiedy przyjadę na wieś. - Machnął niedbale ręką, żeby go odprawić. Paddington odszedł poszukać szofera. Goswell wstał, wyjął zegarek z kieszonki kamizelki i porównał czas z tym, który pokazywał zegar klubowy. Harry znów spojrzał znad gazety. - Opuszczasz nas? - Tak, mam spotkanie z moim naukowcem w rezydencji na wsi. - Naukowcy. - W ustach Harry"ego zabrzmiało to jak „złodzieje" albo „dziwki". Pokręcił głową. - No to bywaj. Aha, tak przy okazji, wyciąłeś już tego parszywego cisa za oranżerią? - Oczywiście, że nie. Mam nadzieję, że już niedługo cię pod nim zakopię. Harry zaśmiał się ochryple. - To raczej ja zatańczę jeszcze na twoim grobie, młodziku. I ogrzeję sobie ręce tym parszywym cisem, kiedy będzie wesoło płonął w moim kominku. Obaj mężczyźni uśmiechnęli się szeroko. Nie pierwszy raz tak żartowali. Cisy często sadziło się na cmentarzach i zdawały się szczególnie dobrze rosnąć w takich miejscach, panowało więc przekonanie, żerozkładające się zwłoki są dobrym nawozem dla tych drzew. Wielki cis za oranżerią w posiadłości Goswella miał ponad dwadzieścia pięć metrów wysokości i liczył sobie zapewne dobre czterysta lat. Goswell od lat groził Harry'emu, że go pod nim zakopie. Spojrzał na zegarek. Śpieszył się trochę, może minutę, ale nie więcej. Był to złoty Waltham z dewizką, niezbyt kosztowny, ale należał kiedyś do jego wuja Patricka, który zginął pod niemieckimi bombami w czasie drugiej wojny światowej. Goswell dostał ten zegarek jako mały chłopiec. Miał lepsze chronometry, które chodziły absolutnie dokładnie, Rollexy i Cartiery, a także kilka ręcznie robionych zegarków szwajcarskich, z których każdy kosztował tyle, co nowy samochód. Waltham był dość prostym urządzeniem. Nie podawał daty ani informacji giełdowych, nie można go było użyć jako telefonu. Był to po prostu zegarek i Goswellowi nawet się to podobało. Wsunął Walthama z powrotem do kieszonki kamizelki i ruszył do wyjścia. Wiedział, że kiedy znajdzie się na ulicy, Stephens będzie już tam czekał w Bentleyu z 1954 roku. Wolał Bentleya niż Rollsa. W zasadzie był to ten sam samochód, ale bez ostentacyjnej chłodnicy, a przecież dżentelmenowi ostentacja nie przystoi, czyż nie tak? W drodze do wiejskiej rezydencji zamierzał posłuchać wiadomości BBC. Chciał się dowiedzieć, czy te brudasy w Indiach i Pakistanie zaczęły już do siebie strzelać w związku z... tym drobnym incydentem, który im zaaranżował. Jakże byłoby pięknie, gdyby zbombardowali się nawzajem, cofnęli do poziomu z czasów brytyjskich rządów kolonialnych i Imperium musiałoby tam wrócić, żeby znów ich ucywilizować. To by była sprawiedliwość, czyż nie tak? Epoka Imperium Brytyjskiego, piątek gdzieś w Indiach Jay Gridley, mistrzowski cybernauta, wędrował po sieci. Był w tej chwili w rzeczywistości wirtualnej, w scenariuszu, który opracował specjalnie w związku z tym nowym zadaniem, które powierzył mu Alex Michaels. W świecie realnym siedział przy konsoli komputera w centrali Net Force w Quantico w stanie Wirginia. Na oczach i w uszach miał sensory wejściowe, ręce i klatkę piersiową podłączył do przewodów tak, że najmniejsze ruchy ciała mogły być przekładane na impulsy kontrolne. Za to w rzeczywistości wirtualnej Jay miał na głowie chroniący przed słońcem korkowy hełm, ubrany był w szorty i wykrochmaloną koszulę koloru khaki, podkolanówki, mocne buty, a przy pasie miał rewolwer Webley Mark Ul .38. Siedział na grzbiecie indyjskiego słonia, wewnątrz howdah*, obok miejscowego radży. Popołudniowe słońce bezlitośnie lało żar na ludzi, zwierzęta i rośliny. Przed nimi ciemnoskórzy tubylcy w przepaskach na biodrach uderzali kijami w kawałki blachy, potrząsali puszkami, w których były kamienie i pokrzykiwali głośno, żeby z wysokich, sięgających człowiekowi po pierś traw wypłoszyć tygrysa, który mógł się tam ukrywać. Jay uśmiechnął się na ten widok, nie przejmując się, że jego scenariusz nie jest politycznie poprawny. Nie spodziewał się napotkać nikogo ze znajomych, a poza tym, był przecież w połowie Tajem. W dawnych czasach, w ówczesnym Syjamie, któryś z jego przodków w linii męskiej szedł prawdopodobnie * Platforma dla dwóch lub więcej osób na grzbiecie słonia, często z baldachimem [przyp. tłum.]. boso wśród traw, robiąc hałas i modląc się do wybranych bogów, żeby tygrys wybrał sobie inną okolicę. Tak, czy inaczej, lepiej było siedzieć w ocienionej chatce na grzbiecie trzymetrowego słonia, mając pod ręką dwulufowy sztucer Nitro Express, niż biec po ziemi, waląc kijem w blaszany talerz. W swoim scenariuszu Jay zawarł jeszcze pewien subtelny drobiazg - małego chłopca, który siedział na zadzie słonia i machał wachlarzem, zamocowanym na końcu długiej tyczki, robiąc ciepłą, ale przyjemną bryzę. Wszystko pierwsza klasa. Najlepszy, jedyny sposób podróżowania. W rzeczywistości Jay poszukiwał informacji, ale stukanie w klawiaturę i rozsyłanie zakodowanych kwerend z pewnością nie było tak zabawne, jak polowanie na bengalskiego tygrysa-ludojada. Oczywiście, nie natrafili jeszcze na wielkiego tygrysa, chociaż ludzie z nagonki zdążyli się już nieźle nabiegać. Radża nie ukrywał zakłopotania. - Tak mi przykro, sahib - powtarzał, choć nie była to jego wina. Nie można wypłoszyć tygrysa, jeśli nie ma go w okolicy. Widzieli trochę mniejszej zwierzyny, uciekającej przed myśliwymi. Jay zauważył jelenie, dziki, najrozmaitsze węże, w tym dwie wielkie kobry. Dostrzegł nawet młodego tygrysa, ale nigdzie nie było tego wielkiego kota, którego miał nadzieję znaleźć. Tygrys pojawił się i uciekł, porwał swoją ofiarę i znikł, nie zostawiając po sobie wyraźnego tropu. W rzeczywistości wirtualnej ofiarą był w tym wypadku kozioł, zamknięty w klatce ze stali i z tytanu, której pręty były grube jak uda kulturysty. I tyranozaur nie mógłby się dostać do tej klatki, nawet gdyby jego wielkie zębiska były twarde jak diament. Nie miałby szans. Kozioł - w rzeczywistości zaszyfrowany plik komputerowy z informacjami o zaatakowanym pociągu w Pakistanie, łącznie z dokładnym czasem wyjazdu, trasą i innymi szczegółami - powinien być bezpieczny przed każdą bestią. A jednak coś wyłamało pręty klatki, jakby były zrobione z rozgotowanego makaronu, dostało się do środka i dobrało się do kozła. W pierwszej chwili Jay nie mógł w to uwierzyć, przypuszczał, że ktoś zdołał jakoś wejść w posiadanie unikatowego klucza do szyfru, ale kiedy spojrzał na klatkę - matematyczny szyfr - przekonał się, że do jej otwarcia użyto brutalnej siły, a nie klucza. To nie był jakiś prosty, standardowy szyfr nastolatka, który chce ukryć przed rodzicami pliki z pornografią, lecz przyzwoity produkt wojskowej kryptografii. Oczywiście nawet taki szyfr można złamać, jeśli się ma dużo czasu, ale tutaj ktoś uporał się z tym w ciągu niespełna doby. A to było zupełnie niemożliwe. Żaden komputer na świecie nie zdołałby tego dokonać. Kilkanaście SuperCrayów, pracujących równolegle, mogłoby dać sobie z tym radę w ciągu, powiedzmy, dziesięciu tysięcy lat, ale na pewno nie w ciągu tych niewielu godzin, jakie minęły od wysłania tej wiadomości, do jej przechwycenia i złamania szyfru. Nie ma mowy. Koniec. Kropka. Wykluczone... Jay zdjął korkowy hełm i ramieniem otarł pot z czoła. Gorąco tu, w Pendżabie, a howdah dawało wprawdzie trochę cienia, ale nie było wyposażone w klimatyzację. Mógłby, oczywiście, wprowadzić to do swego scenariusza, ale jaki miałoby to sens? Byle patałach potrafił sklecić scenariusz, pełen anachronizmów; artystów obowiązywało zachowanie czystości formy. Przynajmniej od czasu do czasu, żeby pokazać, że jeszcze to potrafią. Jak ten szyfr mógł zostać złamany? Nie mógł, a przynajmniej nie za pomocą wiedzy, jaką dysponował Jay. To mu przypomniało pewną starą opowieść z początków lotnictwa. Kilku inżynierów przeprowadzało badania nad trzmielami. Na podstawie powierzchni skrzydeł, masy i kształtu tych owadów, liczby mięśni i mocy, jaką dawały ustalili, po dłuższych wyliczeniach na suwaku logarytmicznym i na kartkach, że takie zwierzę po prostu nie może latać. Bzzzz! Oho, znów przeleciał trzmiel... To musiało być okropnie frustrujące - patrzeć na kartkę, zapisaną precyzyjnymi obliczeniami, dotyczącymi aerodynamiki, oporu powietrza, wznoszenia, wiedzieć, że trzmiele nie mogą latać, a zaraz potem przyglądać się, jak przelatują z kwiatka na kwiatek, nieświadome przekonania człowieka, że nie są w stanie tego robić. Nasuwał się oczywisty wniosek: badacze musieli coś pominąć. Wrócili więc do swych logarytmicznych suwaków i ogryzków ołówków, poczynili kolejne obserwacje, zapisali mnóstwo papieru i w końcu ustalili, na czym polega synergizm lotu trzmiela. Kiedy się już miało odpowiedź, wykoncypowanie pytania powinno być cholernie proste. Trzmiele latają od milionów lat, bez względu na to, co kto sobie o tym myśli i trzeba wziąć to pod... No więc istniał ten komputerowy plik, zabezpieczony szyfrem niemożliwym do złamania, a jednak złamanym z równą łatwością, jak człowiek łamie w palcach zapałkę. Jak powiedział Sherlock Holmes? Jeśli wyeliminowałeś to, co niemożliwe, to, co pozostanie, choćby nieprawdopodobne, musi być prawdą". Tego szyfru nie można było złamać za pomocą żadnej ze znanych Jayowi Gridleyowi metod, a - przy całej skromności - wiedział, że nikomu w tym biznesie nie ustępuje wiedzą. Skoro więc szyfr został jednak złamany, to znaczy, że w okolicy pojawił się nowy tygrys. Jay musiał teraz dociec, jak też to zwierze może wyglądać, wytropić je i schwytać. I nie dać się pożreć przy okazji. Uśmiechnął się, wspominając stary myśliwski przepis na gulasz z królika. Najpierw trzeba złapać królika... Stonewall Fiat, Newada Michaił Rużjo zmrużył oczy pod wpływem pustynnego słońca. Choć miał dość jasną karnację, opalił się, od kiedy tu zamieszkał. Jego skóra była teraz brązowa, miał pooraną bruzdami twarz i żylaste, odsłonięte ramiona. W Newadzie dni nie były jeszcze tak gorące; prawdziwy upał miał się zacząć dopiero za kilka miesięcy. Noce wciąż były chłodne, ale nie na tyle, żeby marzł. Stał przed niewielką przyczepą kempingową Airstream, którą kupił i przyholował na dwuhektarową, piaszczystą działkę, z rzadka porośniętą karłowatymi krzakami. Działkę też kupił. Był tu praktycznie sam. Tylko jedna z innych dwuhektarowych „posiadłości" w promieniu dwóch kilometrów była zabudowana, przy czym całą zabudowę stanowiła zielona szopa z plastiku, wyłożona od środka folią aluminiową i wypełniona paczkami liofilizowanej żywności, takiej, jaką wędrowcy zabierają na wyprawy. Rużjo bez trudu otworzył prosty zamek, zabezpieczający szopę i uważnie wszystko obejrzał. Co parę miesięcy jakiś stary człowiek podjeżdżał tam furgonetką GMC, przywożąc kolejną porcję liofilizowanej żywności. Chował ją w szopie, przekręcał klucz w zamku i odjeżdżał. Rużjo zastanawiał się, po co ten stary to robi. Zapasy na wypadek jakiejś katastrofy? Wojny? Zarazy? A może to jakiś biznes? Trudno czasem zrozumieć motywy, którymi kierowali się Amerykanie. Ani u siebie w domu, w Czeczenii, ani nawet w Rosji nigdy nie widział, żeby starzy ludzie gromadzili taką żywność. Może myśleli, że nie warto? A może chcieliby robić takie zapasy, ale nigdzie nie znaleźli liofilizowanej żywności? Rużjo wzruszył ramionami. Nieważne. Szopa była jedynym budynkiem w najbliższej okolicy; trochę dalej, jakieś pięć kilometrów, nad rzeczką, w której przez większą część roku nie było wody, stała jeszcze chata, należąca do Kościoła Metodystów. Od czasu, kiedy Rużjo się tu sprowadził, zaledwie trzy razy zatrzymali się tam wędrowcy, nie zostając dłużej niż na dwie noce. Żaden z nich nie zbliżył się do jego przyczepy. Rużjo był wdzięczny losowi za tę samotność. Od kiedy wycofał się z mokrej roboty, rzadko miał okazję rozmawiać z ludźmi, nie mówiąc już o tym, że wreszcie nie musiał ich zabijać. Miał pieniądze w banku i mógł z nich dowolnie korzystać, posługując się kartą komputerową. Mniej więcej raz w tygodniu jechał samochodem dwie godziny do miasta, żeby zrobić zakupy w jednym z wielkich supermarketów, gdzie był kimś zupełnie anonimowym. Nigdy nie zamienił słowa z żadną z kasjerek. Po zrobieniu zakupów tankował samochód i wracał do domu. Mijał Dolinę Śmierci od zachodu, po czym zjeżdżał z autostrady na piaszczystą drogę, która prowadziła do jego przyczepy. Najbliższym miastem - jeśli można tak było nazwać tę dziurę - było Scotty"s Junction. Po stronie wschodniej rozległe tereny zajmował wojskowy poligon artyleryjski Armii. Rużjo zapłacił gotówką za samochód, Toyotę Runner, używaną, ale niezbyt starą. Kupił ją, podobnie jak przyczepę, z ogłoszenia w jednej z gazet w Las Vegas. Działkę nabył pod Jednym z fałszywych nazwisk, którymi się posługiwał. Żeby uniknąć niepotrzebnego zainteresowania, wręczył poprzedniemu właścicielowi sporą zaliczkę, a resztę spłacał w miesięcznych ratach, przelewanych przez bank pierwszego każdego miesiąca z jego konta. W ten sposób nikomu nie rzucał się w oczy. Przyczepa była wyposażona w generator i akumulatory, a nawet w klimatyzator, z którego jednak rzadko korzystał. Lubił ciepło. Nie mógłby powiedzieć, że jest szczęśliwy - nie był szczęśliwy od czasu, kiedy nowotwór zabrał mu Annę i Rużjo nie oczekiwał, że jeszcze kiedykolwiek zazna szczęścia - ale na pewno był zadowolony. Prowadził proste życie, miał skromne potrzeby. Największym przedsięwzięciem, jakie sobie zaplanował, było wybudowanie kamiennego muru wzdłuż granic posiadłości. Mogło to potrwać nawet dziesięć lat, ale było mu to obojętne. Tak, był zadowolony, ale tylko do dzisiaj. Wodząc teraz wzrokiem po skalistej okolicy, po zakurzonych wzgórzach widocznych przez rozedrgane od upału powietrze, wiedział, że coś jest nie w porządku. Nie dostrzegł żadnych znaków, po których mógłby się zorientować, na czym polega problem. Śmigłowce nie przelatywały mu nad głową, nie zauważył tumanów kurzu, które zdradzałyby samochody, próbujące tu podjechać niepostrzeżenie. Uniósł silną lornetkę i powoli, uważnie obejrzał okolicę. Jego dwa hektary położone były na wznoszącym się terenie, jakieś dwadzieścia metrów wyżej, niż większość pozostałych działek, więc miał dobry widok. Stojąc przed swoją przyczepą widział zieloną szopę starego człowieka. Popatrzył uważnie. Nic. Wszedł na niewielkie, kilkumetrowe wzniesienie za przyczepą, z którego mógł zobaczyć dach chaty metodystów. Nic się tam nie działo. Opuścił lornetkę. Niczego nie widać, nie ma się czym przejmować. A jednak czuł, że coś jest nie w porządku. Ruszył z powrotem do przyczepy. Miał tam broń w płaskiej skrzynce, schowanej pod podłogą w sypialni - może czas już ją wyjąć i trzymać pod ręką? Nie, jeszcze nie. Nie było do czego strzelać. Może przeczucie go myliło; może tylko zjadł coś niestrawnego albo złapał jakieś zatrucie pokarmowe. Uśmiechnął się sam do siebie. Nie przeżyłby tak długo, gdyby próbował szukać takich racjonalnych wyjaśnień. U szczytu formy reagował jak karaluch, dostrzegający nagle światło w ciemnościach nocy. Najpierw uciekać, a potem martwić się o resztę. Pozwoliło mu to zostać przy życiu, podczas gdy wielu z jego branży zginęło. Z biegiem lat nauczył się ufać swemu instynktowi. Teraz z całą pewnością coś było nie w porządku. Prędzej czy później to coś będzie się musiało objawić. A wtedy on się tym zajmie. Wszedł do przyczepy. Sobota, 2 kwietnia Las Vegas, Newada Na pułkownika Johna Howarda, dowódcę oddziału szturmowego Net Force, czekały na lotnisku dwie niespodzianki, kiedy wysiadł ze starego Lear Jeta, jednego z tych, które po renowacji służyły im do krótszych podróży po kraju. Pierwszą niespodzianką była informacja, że Wydział Taktycznych Operacji Satelitarnych Armii USA - nazywany w skrócie USAT, a czasem, nieformalnie, Wielki Zez - jednoznacznie zidentyfikował wskazanego im faceta jako tego, którego poszukiwał Net Force. Niespodzianka nie była może aż tak wielka, ponieważ Net Force miała uzasadnione podejrzenia, wystarczające, żeby zwrócić się do tych z USAT o zmianę orbity jednego z satelitów i przyjrzenie się facetowi. Ale dobrze, że jest potwierdzenie. Za to druga niespodzianka była czymś w rodzaju szoku: Howard miał dostać awans. Stopnie wojskowe były w Net Force sprawą dość szczególną. Oficjalnie, wszyscy oficerowie i zwykli żołnierze pod dowództwem Howarda byli „oddelegowani" z Gwardii Narodowej, bez względu na to, w jakich formacjach służyli wcześniej. Tu, w Net Force, nie mieli już żadnych powiązań z Gwardią, czy też z siłami zbrojnymi USA. Wiązało się to z kwestią wykorzystywania wojska do rozwiązywania konfliktów cywilnych, co w kraju było w zasadzie niedozwolone, ale także z pewną dziwaczną ustawą podatkową. Howard jej nie rozumiał, jego szef zapewne też nie, jego księgowy nie rozumiał, ale istniała i działała. Jednym z jej efektów było praktyczne zamrożenie awansów oficerskich w Net Force. Jako dowódca, Howard mógł awansować szeregowych, ale tylko do stopni podoficerskich. Howard wiedział, że mógł pozostać w Armii i nawet w czasach pokoju przejść na emeryturę w randze o stopień, dwa stopnie wyższej od tej, którą miał obecnie. Pomocny mógł się okazać fakt, że był Afroamerykaninem; wśród białych liberałów wciąż jeszcze istniało dość poczucia winy, żeby czasem faworyzować trochę ludzi o czarnej skórze. Odchodząc z Armii i wstępując do Net Force nie oczekiwał, że kiedykolwiek wzniesie się ponad stopień pułkownika. Za to pieniędzy i, co ważniejsze, okazji do powojowania, miał znacznie więcej. Jego bezpośrednim szefem był cywil, więc wśród wojskowych Howard był najwyższy stopniem. Julio Fernandez, jego sierżant i przyjaciel przez cały okres służby w Net Force, a i przez długi czas przedtem, przekazał mu tę wiadomość, wyraźnie rozradowany. - Co takiego, sierżancie? Fernandez stał w zadaszonym przejściu do prywatnego hangaru. Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Której części pan generał nie zrozumiał? - Ujmę to dosadniej, bo strasznie tu gorąco. O czym ty, do diabła, mówisz? Ruszyli w stronę hangaru. Fernandez roześmiał się. - Cóż, sir, chodzą słuchy, że w ciągu trzydziestu dni od 1 kwietnia zostanie pan generałem brygady - to więcej niż pułkownik, a mniej niż generał major, sir - w tej cholernej przybudówce Gwardii Narodowej, do której mnie pan wciągnął. - Pewnie musiałem ci przystawić pistolet do głowy, co? - O ile mnie pamięć nie myli, sir. Howard uśmiechnął się. - Julio, co ty wygadujesz? Nic nie słyszałem o żadnym awansie, ani słóweczka. - Starał się ukryć podniecenie. Fernandez lubił się wygłupiać, ale przecież nie żartowałby z czegoś takiego. Howard zawsze pragnął zostać generałem, ale porzucił wszelką nadzieję, kiedy odszedł z Armii. - To dlatego, John, że nie jesteś zaręczony z najpiękniejszą i najinteligentniejszą kobietą na całej zachodniej półkuli, a pewnie i na wschodniej. Z kobietą, która bez najmniejszego wysiłku potrafi sprawić, że komputer śpiewa, tańczy i robi fikołki do tyłu. Sam widziałem ten rozkaz i możesz mi wierzyć, że jest jak najbardziej oficjalny. Mimo nagłego wzrostu poziomu adrenaliny we krwi, Howard zapytał: - A porucznik Winthrop, oczywiście, nie węszy tam, gdzie nie powinna, co? Fernandez rozłożył ręce w geście niewinności. - Co ja mogę? Jestem tylko sierżantem, ona jest moim przełożonym. Moja wiedza o komputerach jest guzik warta. Ale co za sens miałoby należenie do najlepszego na świecie zespołu komputerowych zapaleńców, gdyby człowiek nie mógł poszperać tu i tam, kiedy tylko przyjdzie mu na to ochota? Twój awans jest faktem, John. Gratulacje. - Dzięki, ale uwierzę, kiedy sam zobaczę. - Poczuł, że ogarnia go radosne podniecenie. Generał Howard. A to dopiero. Fernandez zachichotał, czytając w jego myślach. Howard ochłonął, powściągnął podniecenie i dumę, która go rozpierała. - No a co z Joan? - W ciąży, jak wszyscy diabli. Termin ma wyznaczony na wrzesień i muszę ci powiedzieć, że chyba tego nie przeżyję. Raz jestem jej aniołem, rycerzem bez skazy, a za chwilę dostaję po głowie, bo za głośno oddycham. Je ziemniaki puree, polane keczupem i posypuje lody solą. I chodzi siusiu czterdzieści dziewięć razy na dobę. Howard roześmiał się. - Dobrze ci tak. A kiedy zamierzasz uczynić z niej przyzwoitą kobietę? - Pierwszego czerwca, a przynajmniej tak mi powiedziano. Ona wolałaby oczywiście poczekać z rok, bo podobno tyle czasu potrzeba na przygotowanie wesela, ale ja uważam, że to bez sensu. A skoro tak, to Joan chce wyjść za mąż, zanim urodzi się dziecko, ale powiada, że nie chce wyglądać jak maciora, no więc ślub odbędzie się pierwszego czerwca. Mnie nikt nie pyta o zdanie, w końcu jestem tylko panem młodym. - Tak to już jest z ciążami i ślubami, Julio. - Ale przynajmniej będę mógł sobie wybrać świadka. Byłbyś zainteresowany? Howard entuzjastycznie skinął głową. - Żartujesz? Za nic nie odmówiłbym sobie widoku osławionego sierżanta Julio Fernandeza w chwili, kiedy wypowiada sakramentalne „tak". Znacie już płeć dziecka? - Chłopiec. - Uśmiechnął się szeroko. - A imię wybraliście? - Cztery imiona: Julio Garcte Edmund Howard. Howard zatrzymał się w pół kroku i spojrzał na przyjaciela. - Jestem zaszczycony. - To nie mój pomysł, całą winę ponosi Joan. Oprócz ciebie chłopak będzie jeszcze nosił imiona po dziadkach. Ja dałbym mu na imię Bud i na tym bym poprzestał. Aha, musisz być też ojcem chrzestnym - to jeden z tych jej zwariowanych pomysłów. Howard uśmiechnął się. Będzie świadkiem na ślubie swego najlepszego przyjaciela, ojcem chrzestnym chłopca, któremu nadano także jego imię i zostanie awansowany na generała w tej wersji armii, jaką jest Net Force. Co za dzień. - Nie chciałbym popsuć nastroju, ale co z naszym zbiegiem? - Bez obaw, sir. Mieszka w przyczepie kempingowej na pustkowiu, zupełnie sam, nawet psa sobie nie sprawił. Wydaje się, że najambitniejszym zadaniem, jakie wykonuje, jest budowa kamiennego muru wokół jego posiadłości. Z nikim się nie spotyka, z nikim nie rozmawia, po prostu układa kamienie na kupę. Aż trudno uwierzyć, że to były specjalista Spec-nazu od mokrej roboty, z czterdziestoma czterema potwierdzonymi zabójstwami na koncie. - Cóż, jeśli można wierzyć Władimirowi Plechanowowi - a nasi spece od przesłuchań mówią, że można - to umiejętności tego człowieka, którego znamy jako Michaiła Rużjo, nie ograniczają się do układania kamieni na pustyni. Musimy go zdjąć bez zbędnego huku; tylko żywy będzie nam mógł odpowiedzieć na kilka pytań. - To żaden problem. Pójdzie jak z płatka. Ale myślałem, że Rosjanie są teraz naszymi przyjaciółmi. - Puszczę tę żartobliwą uwagę mimo uszu, sierżancie. Nie muszę wam mówić, że im więcej wiemy o naszych przyjaciołach, tym lepiej dla nas. - Amen. - W porządku. Chodźmy zobaczyć, czy mają coś dla nas ci od Wielkiego Zeza. - Stanowisko dowodzenia w najchłodniejszym kącie, jaki udało mi się znaleźć, panie generale. - Sierżancie, zaczekajmy z tym awansem, dopóki go nie zobaczę na piśmie - odparł Howard z uśmiechem. - Coś zabawnego, sir? - spytał Julio. - Właśnie wyobraziłem sobie ciebie jako porucznika. - Nie zrobisz mi tego! - Jeśli zostanę generałem, moja opinia będzie miała pewne znaczenie... Przerażony wyraz twarzy Fernandeza był wart każdej ceny. Sobota posiadłość „Cisy", Sussex, Anglia Major Terrance Arthur Peel - Tap dla kolegów - stał koło oranżerii lorda Goswella, na tyłach rezydencji, patrząc na stare, sfatygowane Volvo, które właśnie przyjechało. Trzy psy zarządcy - para coli i owczarek alzacki - zaczęły szczekać. Peel lubił psy. W buszu, w namiocie, wolałby mieć przy sobie takiego czworonoga niż najlepszy system alarmowy. Pies potrafił powiadomić, kiedy ktoś się zbliżał, a dobrze wytresowany pies umiał odróżnić przyjaciół swego pana od wrogów. I gotów był, na rozkaz swego pana, rozszarpać wrogowi gardło. W odróżnieniu od ludzi, dobre psy były lojalne. Volvo stanęło, drzwi po prawej stronie otworzyły się ze skrzypnięciem i z samochodu wysiadł wysoki, chudy mężczyzna w wieku około pięćdziesięciu lat, z siwiejącymi włosami, o zapewne bardziej charakterystycznych rysach twarzy niż mogłoby to sugerować jego imię i nazwisko; Peel wiedział, że Peter Bascomb-Coombs ma domieszkę krwi żydowskiej. Major osobiście sprawdzał naukowca. Bascomb-Coombs miał na sobie kosztowny, ale źle dopasowany beżowy garnitur, żółtą jedwabną koszulę, niebieski krawat i szare, ręcznie robione włoskie półbuty. Nic w tym zestawie nie było tanie. Same buty musiały kosztować ze trzysta, czterysta funtów. Jego lordowska mość nie był skąpcem, kiedy przychodziło do płacenia ulubionym pracownikom, a do takich należał Bascomb-Coombs, bez względu na swe żydowskie korzenie. Zresztą pochodzenie naukowca nie miało w tym wypadku znaczenia. W niczym nie ograniczało umysłu tego człowieka, a Bascomb-Coombs został obdarzony umysłem nieprzeciętnym. Błyskotliwy, z ilorazem inteligencji świadczącym o geniuszu, tak dalece wyprzedzał innych w swej dziedzinie, że był jak Einstein, czy Hawking* klasą dla siebie; szkoda tylko, że przy całej tej genialności nie potrafił zapanować nad terminarzem spotkań. Został tu zaproszony na kolację poprzedniego wieczora i po prostu pomylił dni. A nawet, gdyby był to właściwy dzień, to i tak naukowiec przybył o całe pół godziny za późno. Stereotyp roztargnionego profesora niewątpliwie miał podstawy; Bascomb-Coombs był na to dowodem. Goswell skwitował ten afront wzruszeniem ramion. *Stephen Hawking (ur. 1942), brytyjski fizyk i matematyk, badacz problemów czasoprzestrzeni i jednolitej teorii pola, autor „Krótkiej Historii Czasu" (1988), popularyzującej trudne zagadnienia współczesnej fizyki [przyp. tłum.]. Z takimi rzeczami trzeba się po prostu pogodzić - czegóż innego można oczekiwać od ludzi pracy, choćby i byli geniuszami? Goswell nie był całkiem głupi, jeśli nie brać pod uwagę jego manii na tle Imperium i z pewnością miał dość zdrowego rozsądku, żeby wiedzieć, że Bascomb-Coombs był zbyt cenny, by go wyrzucić z powodu pomylenia terminu kolacji. Peel uśmiechnął się, poprawiając czarny, dziewięciomilimetrowy pistolet SIG w kaburze Galco na prawym biodrze. Był postawnym mężczyzną, więc kaburę z pistoletem łatwo ukrył pod białą sportową kurtką z Saville Row. Miał prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu, dziewięćdziesiąt kilo wagi i wciąż utrzymywał się w całkiem niezłej formie. Oczywiście Jego Lordowska Mość nie był typem człowieka, który wynająłby jakiegoś zbira w polowym mundurze i z pistoletem maszynowym, przeszkadzającego gościom samym swoim widokiem. Peel, chociaż odszedł ze służby u Jego Królewskiej Mości w dość nieprzyjemnych okolicznościach, niewątpliwie odznaczał się prezencją i manierami. Dobry pułk, przyzwoite szkoły. Był wciąż w dobrej formie fizycznej, mimo czterdziestu pięciu lat i w razie potrzeby potrafił dobrać odpowiednie sztućce do konkretnych potraw podczas uroczystej kolacji. Wykształcony, cywilizowany człowiek, który potrafi rozmawiać z bogatymi i sławnymi, nie sprawiając wrażenia, że znalazł się w nieodpowiednim miejscu. Byłby teraz pułkownikiem, gdyby nie tamta... nieprzyjemna sprawa w ostatnim okresie służby w Irlandii Północnej. Parszywy kraj, zamieszkały przez parszywych dzikusów. Usłyszał sygnał małego radia, które miał w kieszeni kurtki. Wiedział, że to Hawkins przy bramie, potwierdzający przyjazd Volvo i upewniający się, że z samochodu nie wyskoczyła przypadkiem na Peela zgraja terrorystów. - Tu P-1. Paczka dotarła? - Potwierdzam, P-1. Jesteśmy koło oranżerii. - Zrozumiałem. Tutaj też wszystko w porządku. Peel spojrzał na zegarek, czarny, analogowy model dla Sił Specjalnych, z fosforyzującymi w nocy wskazówkami, podarunek, który otrzymał od kolegów z jednostki, kiedy odchodził. Żaden z nich nie cieszył się z jego odejścia. Cóż... Reszta zespołu ochroniarskiego powinna się zgłosić mniej więcej... teraz... - P-1. Nic do zameldowania. - P-2. Mam do towarzystwa dwie krowy. Poza tym spokój. - Patrol-3. Wzdłuż ogrodzenia spokój od odcinka 4 do odcinka 7. - Brama-2. Nic się tu nie dzieje. Peel po kolei kwitował zgłoszenia strażników przy bramie i tych, którzy patrolowali wzdłuż ogrodzenia. Miał tu rozmieszczonych na całym terenie dziesięciu ludzi, samych byłych żołnierzy. O wiele za mało, gdyby doszło do wymiany ognia, ale większość wrogów Jego Lordowskiej Mości nie należała do ludzi, którzy byliby gotowi podjąć próbę wzięcia Cisów szturmem. Ich bronią były raczej transakcje giełdowe. Uśmiechnął się. Jego Lordowska Mość miał oczywiście wrogów, którzy nie wiedzieli, że znaleźli się na jego liście. Co jakiś czas należało się którymś z nich... zająć, oczywiście, w sposób bardzo oględny. Właśnie w związku z tym „Tap" Peel trafił na służbę do Goswella. Oczywiście także dlatego, że ojciec Peela i lord Goswell byli kolegami w Oxfordzie, a Peel senior doczekał się przed śmiercią tytułu szlacheckiego. Pewne sprawy załatwiało się w rodzinie, a jeśli nie było to możliwe - między starymi kumplami. Od północy nadciągały deszczowe chmury. Prognoza dla Londynu przewidywała opady, a i tutaj trochę deszczu przydałoby się roślinności, chociaż jego ludzie utyskiwaliby, co niemiara. Ale cóż, taki już jest los żołnierza. Zawsze na służbie, w deszczu, czy w słońcu, na mrozie, czy w upale. Sam Peel też nieraz wystał się na deszczu, ściekającym mu strugami za kołnierz i przeklinał oficerów, którzy wysłali go gdzieś w taką pogodę. Uśmiechnął się. Dobrze było być żołnierzem. Szkoda, że teraz pozostała mu tylko profesja najemnika. Alternatywą mogła być tylko służba w namiastce armii w jednej z republik Trzeciego Świata. Nie, to nie dla niego. W czasach jego dziadka żołnierz najemny był jeszcze w miarę szanowaną profesją, ale dziś byle głupek bez doświadczenia wojskowego mógł odpowiedzieć na ogłoszenie w którymś z amerykańskich magazynów i jako najemnik pilnować czyjegoś tyłka w afrykańskiej dżungli. Bardzo dziękuję. Brytyjscy żołnierze na pewno byli dziwaczną zgrają, ale mieli klasę i tym różnili się od żołdaków, których można znaleźć z ogłoszenia w jakimś parszywym piśmie. Pomyślał, że czas już wejść do środka. Kolacja miała się wkrótce rozpocząć, a przedtem będą jeszcze drinki. Bascomb-Coombs lubił białe wino, a Jego Lordowska Mość nie czuł się dobrze wśród ludzi, którzy w ogóle nie pili, więc Peel zwykle sączył whisky dla towarzystwa. Jego Lordowska mość nienawidził pić w samotności. Czyli mała whisky, nie więcej niż na dwa palce, żeby na pewno nie stracić jasności umysłu. Peel znów się uśmiechnął. Na pewno miewał już gorszą służbę. Sobota, 2 kwietnia Waszyngton, Dystrykt Columbia Krajowe zawody kwalifikacyjne w rzucie bumerangiem odbywały się na nowym boisku szkoły średniej im. Clintona. Tyrone Howard nawet nie próbował ukryć podniecenia. Był tu, i to nie jako widz, lecz jako jeden z zawodników. Zgoda, startował w kategorii juniorów i tylko w jednej dyscyplinie, w której liczył się czas, przez jaki bumerang utrzymywał się w powietrzu, ale i tak wszystko było niesamowicie fascynujące. W końcu poważnie zajął się rzucaniem dopiero pół roku temu. Koło Tyrone'a jego najlepszy przyjaciel Jimmy-Joe zamrugał zza grubych okularów, przyglądając się rozgrzewce zawodników. - Hej, Tyr, czy to nie jest trochę... niebezpieczne? Co będzie, jak ten patyk walnie cię w czaszkę? Przecież to się dzieje naprawdę, a nie w rzeczywistości wirtualnej. Jimmy-Joe był fanatykiem rzeczywistości wirtualnej, podobnie jak Tyrone jeszcze kilka miesięcy temu, ale Tyrone zaczynał nabierać przekonania, że ten świat realny jest... całkiem w porządku. Dobry tydzień zabrało mu namówienie przyjaciela, żeby oderwał się od komputera i poszedł na prawdziwe zawody. - Wywiniesz kozła i obudzisz się z guzem na głowie - odpowiedział. - W końcu i komputer może być niebezpieczny. Zrobisz zwarcie sterownika w wizjerze i możesz sobie usmażyć móżdżek. - Akurat. Są potrójne zabezpieczenia, a zresztą, jakie tam jest napięcie? Pół miliwolta? Żabiego skrzeku byś na tym nie usmażył. Nie ma porównania z jakimś wielkim, krzywym kijem, który cię wali w łeb. - Jimmy-Joe pokręcił głową. Niemal błyszczał w słońcu. Musiał używać kremu do opalania, żeby co rano bezpiecznie chodzić na przystanek autobusowy, a po dwóch tygodniach na słońcu „opalił się" z koloru śnieżnobiałego na biały. Skóra Tyrone'a miała czekoladowy odcień, nawet jeśli chłopiec w ogóle nie wychodził z domu. A ostatnio sporo wychodził. Jasne, kiedyś był zwariowanym komputerowcem, i to dobrym, ale wszystkie te perypetie z Bellą radykalnie przeniosły go z rzeczywistości wirtualnej do świata realnego. Długo nie mógł się pozbierać, kiedy go rzuciła. Trzynasty rok życia nie był dla niego łatwy, oj, nie był. - W porządku, przyciągnąłeś mnie tutaj - odezwał się Jimmy-Joe, kiedy Tyrone nie odpowiedział - więc przynajmniej wyjaśnij mi, o co w tym wszystkim chodzi. Co to za sprawa z tym zakrzywionym patykiem? Tyrone uśmiechnął się. - Są dwa podstawowe rodzaje bumerangów. Jeden wraca do ciebie, kiedy go rzucisz. Po drodze może jeszcze robić różne dziwne rzeczy, albo i nie, w zależności od typu. Najprostszy model wygląda jak przekrój banana, ale są i bumerangi podobne do śmigłowców, z sześcioma, albo ośmioma łopatkami. " Jimmy-Joe pokiwał głową. - Drugi rodzaj wywodzi się z bumerangów bojowych, jakimi posługiwali się australijscy aborygeni. Nie wraca do rzucającego, leci prosto, dopóki nie spadnie na ziemię - albo nie stuknie kogoś w głowę. Bumerangiem bojowym możesz rzucić dalej niż każdym innym równie ciężkim przedmiotem. Taki bumerang leci za sprawą żyroskopowej precesji, powodowanej przez asymetryczną siłę nośną. Siła nośna powstaje w wyniku połączenia rotacji z ruchem liniowym. - Przerwij tę transmisję danych! Nie mógłbyś tego wyrazić w moim ojczystym języku? - Bumerang leci, bo staje się skrzydłem, kiedy się obraca. Aha, zatacza krąg i powraca do rzucającego z powodu szczególnego profilu skrzydła. Obok nich przebiegł czarnorudy owczarek niemiecki, goniąc plastikowe Frisbee Jackarang. Tyrone zdjął plecak z ramion i wyjął swego podstawowego Wedderburna. - Widzisz skos tej krawędzi po stronie wewnętrznej? A po tej stronie skośna jest krawędź spływu. Kiedy bumerang obraca się, rzucony pod wiatr, zwrot siły pchającej zmienia się podczas każdego obrotu i bumerang zaczyna zataczać łuk. Rzucony prawą ręką, o, tak - Tyrone pokazał mu chwyt, z wklęsłą stroną do przodu i końcem do góry - zaczyna zataczać łuk w lewo w locie poziomym. Jimmy-Joe spojrzał na bumerang. Wziął go do ręki. - Hm, mógłbym napisać program, uwzględniający te wszystkie czynniki - masę, prędkość obrotową, prędkość liniową, aerodynamikę i tak dalej - i miałbym w rzeczywistości wirtualnej bumerang, działający dokładnie tak samo. - Witaj w przeszłości. Od niepamiętnych czasów poważni zawodnicy mieli opracowane szczegółowe scenariusze rzutów. Ja też mam dokładne wytyczne dla każdego z moich bumerangów. - Otworzył plecak, żeby pokazać przyjacielowi bumerangi. Miał trzy modele klasyczne i trzy do konkurencji maksymalnego czasu w powietrzu, ultracienkie i lekkie, z impregnowanymi kalafonią płóciennymi łopatkami w kształcie litery L, zaprojektowanymi tak, żeby zapewniały jak najdłuższy czas lotu. W tej grupie jego ulubionym bumerangiem był Ocean Indyjski Móllera, standardowy model, z którym radził sobie już całkiem nieźle. Tyrone wskazał na Móllera. - Z tym wystartuję w zawodach. - Hm, Nie wydaje się to takie trudne, jak DinoWarz*. - Zdarzenia analogowe w czasie rzeczywistym to coś innego niż świat cyfrowy, ty buraku. Trening, ocena prędkości wiatru, temperatury i tak dalej. Na przyjacielu nie robiło to większego wrażenia. - Mógłbym to wszystko włączyć do programu. Wystarczy jedna sesja. - Ale nie mógłbyś przejść o, tam i rzucić, jak należy. Pies przebiegł z powrotem z Frisbee w pysku i położył je u nóg swego pana, wysokiego faceta z zielonymi włosami. - Grzeczna dziewczynka, grzeczna Cady - pochwalił zwierzę zielonowłosy. - Jeszcze raz? Pies zaszczekał i odwrócił się, gotów do biegu. - A co to za konkurencja, w której ty startujesz? "Gra komputerowa [przyp. tłum.]. - Maksymalny czas w powietrzu. Rzucasz, bumerang leci do góry zaczyna krążyć, sędzia uruchamia stoper. Każdy ma jeden rzut, a wygrywa ten zawodnik, którego bumerang latał najdłużej. Trzeba go jeszcze złapać, kiedy będzie spadał, bo inaczej rzut jest nieważny, a lądowanie musi nastąpić w pięćdziesięciometrowym kręgu. Do tego potrzebny jest bumerang lekki i z wielką siłą nośną. Rekord, to nieco ponad cztery minuty... - Gorzej ci? Cztery minuty latania bez silnika? Nie zalewaj. - W dodatku to rekord oficjalny. Są faceci, którzy dociągają prawie do osiemnastu minut, tyle że nieoficjalnie. - Naprawdę? To chyba niemożliwe. - Możesz mi wierzyć. Tyrone uniósł Móllera. - Mój najlepszy czas, to niewiele ponad dwie minuty. Jeśli udałoby mi się go dziś powtórzyć, pewnie zakwalifikowałbym się do narodowej ekipy młodzieżowej. - To by było PDBZ. Tyrone uśmiechnął się. Tak, przepływ danych bez zakłóceń. Szkoda, że jego tato nie mógł tu dziś przyjechać. Okazał wiele pomocy, kiedy Tyrone zaczynał rzucanie bumerangiem, znalazł nawet w domu babci swój stary bumerang. Oczywiście teraz tato już nie mógł się z nim równać, ale to nie miało znaczenia. Nie był taki zły - jak na ojca. Z głośników dobiegła zapowiedź konkurencji Tyrone'a. Przełknął ślinę, czując, że nagle zaschło mu w ustach. Trening to jednak nie to samo, co zawody. Startował po raz pierwszy i nagle poczuł parcie pęcherza, chociaż wrócił z toalety zaledwie dziesięć minut temu. Jimmy-Joe zaczynał okazywać coraz większe zainteresowanie. -Kiedy przyjdzie twoja kolej? - Jestem osiemnasty. W mojej kategorii jest trzydziestu kilku zawodników. Niektórzy przyjechali z bardzo daleka. Kilku jest naprawdę dobrych. - Będziesz patrzył, jak inni rzucają? - O, tak. Może podpatrzę coś pożytecznego. Poza tym, chcę wiedzieć, jaki czas będę musiał pobić. - A co? Będzie ci łatwiej, jeśli się dowiesz, że ktoś ma, powiedzmy, trzy minuty? - To tak, jak znajomość najwyższego wyniku w DinoWarz. - A, to rozumiem. Rozgrywano kilka konkurencji jednocześnie - rzuty na odległość, rzuty precyzyjne, rzuty w stylu australijskim. Tyrone i Jimmy-Joe znaleźli sobie ocienione miejsce pod płóciennym daszkiem, osłaniających stragan jednego ze sprzedawców i przypatrywali się juniorom. Jako pierwszy startował wysoki, szczupły chłopak z ogoloną głową. Rzucał jaskrawoczerwonym bumerangiem z trzema łopatkami; nie był to optymalny model do tej konkurencji. Tyrone włączył stoper. Czterdzieści dwie sekundy. Tyle, co nic. Następnym zawodnikiem był niski i korpulentny chłopak z zielonym bumerangiem w kształcie litery L, wyglądającym na model Bailey MTA Classic, albo może Girvin Hang'Em High. Mógł to zresztą być jakiś klon; z tak daleka nie można tego było ocenić. Stoper Tyrone'a pokazał jedną minutę i dwanaście sekund. Z takim czasem nie ma co marzyć o zwycięstwie. Wiatr wiał słaby, z północnego wschodu i Tyrone uznał, że nie będzie musiał przyklejać taśmą monet do łopatek swego bumeranga; robiło się to przy silniejszym wietrze. Trzecia była dziewczyna. Miała tak samo ciemną skórę, jak Tyrone, była chyba w jego wieku i rzucała Móllerem, takim samym modelem, jak on. Zrobiła kilka kroków zamachnęła się i rzuciła. Bumerang poleciał wysoko, bardzo wysoko i zdawał się szybować bez końca, wirując, robiąc łuk, zawracając. To był piękny rzut i wzorowy lot. Tyrone oderwał wzrok od bumerangu i spojrzał na dziewczynę. Uśmiechała się, spoglądając na przemian na stoper i na bumerang. Miała powód, żeby się uśmiechać. Kiedy jej bumerang zakończył wreszcie swój niespieszny lot, stoper opalonej dziewczyny pokazał dwie minuty i czterdzieści osiem sekund. Taki wynik nie będzie łatwo poprawić. Obserwowali kolejnych ośmiu zawodników, z których żaden nie zbliżył się do czasu dziewczyny nawet na trzydzieści sekund, po czym Tyrone musiał rozgrzać się przed swoim rzutem. W ustach mu zaschło, w brzuchu burczało, oddychał za szybko. Powtarzał sobie, że nie ma się czego bać, że przecież rzucał bumerangiem codziennie, kiedy tylko pogoda na to pozwalała, dziesiątki razy. Ale kiedy trenował, nie przypatrywało mu się kilkuset ludzi, a dziś liczył się tylko jeden rzut... Żeby tylko przekroczyć dwie minuty, pomyślał, podchodząc do koła, z którego wykonywało się rzuty. Dwie minuty, to za mało, żeby zwyciężyć, ale przynajmniej nie będę ostatni i nie będę się czuł, jak ostatni patałach. Dwie minuty... Wyjął z kieszeni trochę błyszczącego proszku i roztarł go między kciukiem a palcem wskazującym i środkowym, pozwalając mu opaść, żeby sprawdzić kierunek wiatru. Spadający proszek, połyskujący w słońcu, pokazał mu, że wiatr, chociaż wciąż północno-wschodni, wiał teraz odrobinę bardziej z północy. Odrzucił resztę proszku, wyjął stoper i trzymając go w lewej ręce, prawą mocno chwycił Móllera. Wziął trzy głębokie oddechy, za każdym razem powoli wypuszczając powietrze, po czym skinął głową sędziemu. Gdyby teraz wyszedł z koła, zostałby zdyskwalifikowany. Sędzia skinął głową w odpowiedzi i uniósł własny stoper. Naprzód, Tyrone! Wziął jeszcze jeden głęboki oddech, zrobił krok do przodu, odchylił się, zamachnął i włożył w rzut tyle siły ramienia, ile - jak sądził - jego bumerang mógł wytrzymać. Uważał, żeby nie zniosło mu bumeranga na prawo i żeby rzut był dokładnie pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Włączył stoper. Dwie minuty i czterdzieści jeden sekund później jego bumerang zakończył lot. Chwycił go bezpiecznie w obie dłonie i to już było wszystko. Tyrone uśmiechnął się. Wprawdzie w kolejce stało jeszcze kilkunastu zawodników, ale on poprawił swój życiowy rekord o ponad trzydzieści sekund i znalazł się na drugim miejscu. Obojętne, co stanie się potem; był bardzo zadowolony ze swego rzutu. Ruszał właśnie z powrotem do czekającego Jimmy-Joe, kiedy podeszła do niego opalona dziewczyna, która była na pierwszym miejscu. Sprawiała wrażenie wysportowanej. W podkoszulku, szortach i sportowych butach wyglądała dość zwyczajnie. Na pewno nie była taką zabójczą pięknością, jak Bella. Ach, Bella... - Dobry rzut - powiedziała. - Gdybyś odchylił się trochę bardziej w lewo, zyskałbyś dodatkowe dziesięć, może dwanaście sekund i byłbyś lepszy ode mnie. - Tak myślisz? - Jasne. Teoretycznie Móller może latać przez sześć minut. Na treningu uzyskałem kiedyś trzy minuty i pięćdziesiąt jeden sekund. Cześć, nazywam się Nadine Harris. - Tyrone Howard. - Skąd jesteś, Tyr? - Stąd, z Waszyngtonu. - O, naprawdę? Ja też. Właśnie się tu przeprowadziliśmy z Bostonu. Chodzę do szkoły średniej im. Eisenhowera. A właściwie to będę chodziła, od przyszłego tygodnia. Tyrone spojrzał na nią uważniej. - Serio? - Serio. Słyszałeś coś o tej szkole? - Chodzę do niej. - O! Co za przypadek! Hej, może byśmy czasem razem trochę porzucali? W mojej poprzedniej szkole ja jedna miałam bumerang. - No pewnie. Świetnie. Zapisz sobie mój adres e-mailowy. Kiedy Tyrone wrócił do miejsca, w którym stał Jimmy-Joe, jego przyjaciel rozglądał się dookoła, jakby czegoś szukał. - Zgubiłeś coś, biały chłopcze? - Nie, tylko szukam jakiegoś grubego kija. - Po co ci kij? - Dla ciebie, palancie. Żebyś miał się czym opędzać od kobiet. - Machnął ręką w stronę oddalającej się dziewczyny, udając, że wali ją wyimaginowanym kijem. - Daj spokój, to po prostu zawodniczka! - Już to widzę. - Za dużo czasu spędzasz w rzeczywistości wirtualnej w tych lokalach dla zboczeńców, JJ. Zacznij wreszcie żyć naprawdę. - Niby po co? Zabawniej jest patrzeć na ciebie. Tyrone zamachnął się na niego, ale przyjaciel zręcznie odskoczył. Całkiem nieźle się ruszał, jak na takiego mięczaka. Kiedy juniorzy skończyli, Tyrone wpatrzył się w komputerowy ekran, na którym miały zostać wyświetlone wyniki. Nieoficjalnie wiedział już, że zajął trzecie miejsce - jakiś chłopak z Puerto Rico wcisnął się między niego a Nadine z czasem o trzy parszywe sekundy lepszym od Tyrone'a. Ale i tak nie było źle - trzecie miejsce na zawodach krajowych z udziałem trzydziestu czterech osób, a do tego rekord życiowy. Tyrone zakwalifikował się do ekipy narodowej. Ekran zaczął migotać, po czym zgasł. Chwilę później pojawiła się na nim jakaś flaga, łopocząca na wietrze. Tyrone spojrzał na przyjaciela. - Hakerzy ich dopadli. Może byś tak poszedł tam i zaproponował, że im to naprawisz? Oczy Jimmy-Joe zabłysły. - Myślisz? Tyrone roześmiał się. Sobota Las Vegas, Newada - Mamy problem, pułkowniku - powiedział Fernandez. Stali w miejscu, w którym ładowano właśnie ciężarówki do jazdy na pustynię. Kilkunastu żołnierzy, mężczyzn i kobiet, szykowało sprzęt, przygotowując się do akcji. - Jak to, sierżancie? Przecież jeszcze nie mieliśmy kontaktu z wrogiem. Kłopoty z miejscową policją? Czasem brali do pomocy miejscowych policjantów, w zależności od sytuacji. Tym razem w pobliżu miejsca, w którym znajdował się ich cel, w ogóle nie było gliniarzy, a Biuro Szeryfa w Okręgu Clark nie musiało wiedzieć o akcji, ponieważ ten obszar nie leżał już w jego jurysdykcji. Fernandez wzruszył ramionami. - Coś z komputerem. Zobacz. Howard podszedł do komputera taktycznego, przy którym siedział technik nazwiskiem Jeter, klnąc pod nosem. - To chyba flaga brytyjska, Union Jack - zauważył Howard. - Tak, sir - potwierdził Jeter. - A powinien być raport sytuacyjny z Wielkiego Zeza, z trójwymiarowym obrazem okolicy, w której znajduje się nasz cel. - Jeter uderzył w monitor otwartą dłonią. - Tak to jest, kiedy się kupuje urządzenia elektroniczne hurtem od tych cholernych Nowozelandczyków, za przeproszeniem pana pułkownika. Howard uśmiechnął się. - Liczę na ciebie. Musisz sobie z tym poradzić, zanim wyruszymy. - Tak jest, sir. Howard odwrócił głowę i głęboko odetchnął. Spojrzał na zegarek. Był ciekaw, jak Tyrone poradził sobie na tych bumerangowych zawodach. Miał chęć zadzwonić do niego, ale wiedział, że nie powinien tego robić. Łączność była wprawdzie bezpieczna, ale i tak nie powinien zdradzić swojej pozycji. W takiej sytuacji lepiej nie kusić licha. Zadzwoni do syna, kiedy już cel zostanie osaczony i zneutralizowany. Dobry chłopak z tego Tyrone'a, ale przecież to dopiero nastolatek. Jego życie robiło się bardziej skomplikowane i tak już miało pozostać. Jak ojciec mógł ustrzec przed tym syna? Nie mógł, niestety. Minęły czasy, kiedy tatuś wszystko wiedział i wszystko mógł. Howard nigdy się nad tym specjalnie nie zastanawiał, ale teraz uświadomił to sobie z całą jasnością: jego syn dorastał, zmieniał się, więc i on sam będzie się musiał zmienić, jeśli chce utrzymać z nim kontakt. Dziwne uczucie. - No, gotowe - powiedział Jeter. - Mamy satelitę z powrotem. Później będziesz rozmyślał nad wychowaniem dzieci, John. Teraz masz co innego do roboty. - Doskonale. Pracuj dalej. , Sobota, 2 kwietnia Anglia Toni Fiorella wchodziła wąskimi, skrzypiącymi schodami na pierwsze piętro trzypiętrowego budynku, stojącego między hinduską restauracją z czerwonej cegły a sklepem z używaną odzieżą, prowadzonym przez jakąś organizację charytatywną. Miejsce, do którego zmierzała, znajdowało się właśnie na tym piętrze, nad sklepikiem z urządzeniami elektrycznymi, w części miasta zwanej Clapham. Większość budynków miała odrapane fasady, może nie aż tak, jak w Bronxie, ale nie była to okolica, do której zabierałoby się babcię na spacer po zapadnięciu zmroku. Chyba że babcia zajmowała się handlem narkotykami i miała przy sobie broń. Pokonując ostatnie schody, Toni poczuła zapach potu, zatęchłego i świeżego. Ciężkie drewniane drzwi nie były zamknięte. Wewnątrz zobaczyła piętnaście, może szesnaście osób, kobiety i mężczyźni, wszyscy ubrani w ciemne spodnie od dresów, sportowe buty i białe podkoszulki. Podkoszulki miały na plecach czarno-białe logo, powtórzone z mniejszej wersji na lewej piersi: jawajski sztylet z falistym ostrzem - kris - usytuowany pod kątem około trzydziestu stopni od poziomu, ze słowami PENTJAK SILAT. Zebrani tu ludzie wykonywali różne djuru. Toni uśmiechnęła się. Forma tych ćwiczeń różniła się trochę od tej, którą ona praktykowała, ponieważ była to inna wersja indonezyjskiej sztuki walki. Toni ćwiczyła Serat, a ci tutaj jedną z odmian Tjikalong, czyli stylu z zachodniej Jawy. Ale istniały też podobieństwa, i to tak duże, że nie sposób było pomylić tych djuru z kata, praktykowanymi w karate. Sama szkoła nie robiła większego wrażenia, daleko jej było do przyjemnych sal treningowych FBI. Pomieszczenie miało co najmniej cztery i pół metra wysokości. Ciemne deski podłogi wyglądały na stare, ale lśniły czystością. W kącie sali leżały solidnie sfatygowane zwinięte maty z niebieskiej gumy piankowej, i kilka worków treningowych, poowijanych taśmą. Na brązowych drzwiach wisiał znak, wskazujący, że mieściła się za nimi toaleta. Wzdłuż tylnej ściany, na wysokości około trzech metrów biegły jakieś rury, pomalowane na przemian na czerwono, biało i niebiesko. Wielki wspornik na środku sali, podtrzymujący dach, owinięto czymś, co wyglądało na stare materace, mocno obwiązane kilkoma kawałkami czerwonej i niebieskiej linki. Pod sufitem w dwóch rzędach wisiały jarzeniówki. W jednym z okien obracał się wentylator, wydmuchując na zewnątrz powietrze, przesycone zapachem potu. Zwyczajna, prosta sala do ćwiczeń, bez żadnych bajerów. Wysoki mężczyzna, ubrany tak jak wszyscy, chodził dookoła, obserwując ćwiczących, poprawiając ich postawy i chwaląc, kiedy na to zasługiwali. Nie był tak muskularny jak kulturysta, ale ramiona miał szerokie, a biodra wąskie. Jego krótkie włosy, kiedyś rude, były przyprószone siwizną. Nosił okulary. Na pierwszy rzut oka wyglądał na faceta po trzydziestce, ale Toni uznała, że musiał już przekroczyć pięćdziesiątkę. Wskazywały na to jego ręce i zmarszczki wokół oczu. - Dzień dobry - odezwał się z typowo brytyjską intonacją. - Czym mogę pani służyć? - Dzień dobry. Nazywam się Toni Fiorella. Telefonowałam. - Ach, tak, nasz amerykański gość. Witaj! Jestem Carl Stewart, a to są moi studenci. - Machnął ręką w stronę ćwiczących. - Właśnie kończymy nasze djuru. - Proszę sobie nie przeszkadzać. Stanę z boku i popatrzę, jeśli nie macie nic przeciwko temu. - Oczywiście, proszę bardzo. - Dziękuję, guru. - Toni podeszła do sterty mat. Stewart odwrócił się do swoich uczniów. - Są jakieś pytania do djuru? Uniosło się kilka rąk. Stewart odpowiadał na pytania, dotyczące różnych ruchów. Był cierpliwy, nie traktował uczniów protekcjonalnie, a po wyjaśnieniach słownych demonstrował opisywane ruchy. Poruszał się lekko, świetnie zachowując równowagę. W silat precyzyjne wykonywanie djuru nie zawsze świadczyło o umiejętnościach w zakresie walki, ale wiele można się było o człowieku dowiedzieć, przyglądając się jego ruchom. Toni nie znała nikogo, kto poruszałby się sprawniej niż Carl Stewart. A nie była nowicjuszką w dalekowschodnich sztukach walki i widziała już niejedno. Ciekawe. Przez następne pół godziny Stewart pracował nad technikami obronnymi, wyprowadzonymi z djuru, pokazując, jak stosować je wobec napastnika, po czym polecił uczniom ćwiczyć parami. Jak w większości stylów silat, nie używano tu pasów dla oznaczenia rangi zawodnika, ale już po paru chwilach było oczywiste, kto jest nowicjuszem. Toni wiedziała, że jej słaby punkt stanowił brak treningu grupowego. Wiele nauczyła się na treningach ze swoją guru Indonezyjczycy określają tym terminem nauczyciela - ale rzadko miała okazję trenować w grupie, czy to jako uczennica, czy też nauczycielka. Guru zawsze jej powtarzała, że Toni sama musi uczyć, żeby odnieść pełnię korzyści z silat. W tej dziedzinie Toni była jeszcze na początku drogi. Po około trzydziestu minutach Stewart wytypował zaawansowanych uczniów do kontrolowanych walk jeden na jednego. Jeden uczeń atakował, drugi się bronił. Stewart zezwolił atakującym na zadawanie ciosów rękami i nogami z całą siłą, ale tylko w klatkę piersiową i uda, gdzie rezultatem nieprawidłowego bloku mógł być tylko ból, nie poważne uszkodzenia ciała. Toni przypatrywała się dwójce uczniów. Bronił się szczupły, wysoki mężczyzna z długimi, czarnymi włosami, atakował niski, krępy rudzielec. Szczupły odwrócił się prawym bokiem do atakującego, stojąc na ugiętych nogach, z szeroko rozstawionymi stopami; lewą rękę uniósł wysoko, do twarzy, a prawą osłaniał krocze. Rudy klepnął się dłonią w prawą pięść, pokazując, że właśnie pięścią będzie atakował. Dzieliło ich około dwóch metrów. Okrążali się poVoli. Rudy zrobił wypad, zadając pięścią cios w pierś chudego. Chudy wykonał półobrót, zablokował cios, sam uderzył prawą pięścią z bekhendu, po czym chwycił Rudego i podciął mu nogi, obalając go na podłogę. Nieźle. Rudy wstał, ukłonił się chudemu, kładąc otwartą dłoń na pięści, po czym zamienili się rolami. Chudy wyprowadził prawy prosty. Rudy zanurkował pod ciosem, wparł się prawym ramieniem w brzuch chudego, zrobił krok do przodu i wykonał biset, to znaczy atak piętą na nogi przeciwnika, pozbawiając go równowagi. Chudy znalazł się na ziemi. Zupełnie nieźle. Toni uznała, że obaj muszą już być zaawansowani. Stewart dał uczniom znać, żeby przerwali walkę, po czym odwrócił się w stronę Toni. - Odwiedziła nas dzisiaj Amerykanka, która ćwiczy silat - oznajmił. - Może zechciałaby nam zademonstrować swój styl? Toni uśmiechnęła się. Oczekiwała tego. Miała na sobie dżinsy i bawełnianą bluzkę z krótkimi rękawami, a na nogach tenisówki, więc nie musiała się przebierać. - Jasne - powiedziała. - Joseph, mógłbyś? - Stewart skinął na Rudego. - Joseph jest jednym z moich najbardziej zaawansowanych uczniów. Toni skinęła głową i ukłoniła się Stewartowi, a potem Rudemu, przykrywając pięść dłonią. Odprężona, opuściła ręce. Rudy zachodził ją z lewej strony. Cofnęła się o krok i odwróciła, żeby mieć go cały czas przed sobą. Rudy zrobił wypad, wyprowadzając prawy prosty, z lewą ręką gotową do uderzenia z bekhendu, gdyby zablokowała. Toni opadła do parteru, zadając Rudemu krótkie pchnięcie w brzuch lewą stopą, zahaczyła prawą stopę za jego prawe kolano i znów pchnęła lewą. Rudy upadł na plecy, a Toni poderwała się i potężnie machnęła mu nogą nad głową, uderzając się lewą ręką w udo, żeby zasygnalizować zadanie ciosu. Rudy czekał, chcąc się dowiedzieć, czy już skończyła, a kiedy cofnęła się, dając znak, że to koniec, wstał, uśmiechając się szeroko. - Nieźle! Stewart też się uśmiechał. Metoda, którą posłużyła się Toni, była nieco efekciarska, ale okazała się skuteczna wobec jego najlepszego ucznia, więc powinien być pod wrażeniem. - Bardzo dobrze, pani Fiorella. - Guru, proszę mi mówić Toni. - Czy mógłbym prosić, żeby zechciała pani zademonstrować kembangarił Toni skinęła głową. Oczywiście. Kembangan, „taniec kwiatów", w odróżnieniu od kata, czyli sekwencji ruchów, ćwiczonych w większości sztuk walki, był spontanicznym, indywidualnym wyrazem sztuki silat, całkowitą improwizacją. Ekspert nigdy nie wykonywał tego samego kembangan dwa razy. W odróżnieniu od buah, tańca najbardziej dynamicznego, w kembangan ruchy były łagodne, dłonie częściej otwarte, niż zaciśnięte w pięści, a całość robiła wrażenie subtelnego pokazu artystycznego, mogącego uświetniać wesela, czy okazje towarzyskie. Żeby się dowiedzieć, jak dobrzy są naprawdę zawodnicy silat, należało obserwować, jak wykonują kembangan. W dawnych czasach, kiedy walka była nieunikniona, ale adwersarze nie chcieli się nawzajem okaleczyć, czy pozabijać, bywało, że oferowano sobie współzawodnictwo w kembangan, zamiast prawdziwego pojedynku. Na podstawie umiejętności, zademonstrowanych w tańcu, eksperci potrafili ocenić, kto wygrałby faktyczną walkę i nie było już potrzeby zadawania ciosów. Pokonany w kembangan po prostu przepraszał, czy też w inny sposób usuwał przyczynę konfliktu i na tym sprawa się kończyła. Niehonorowe byłoby dalsze szukanie zwady z oponentem, który miał znacznie mniejsze umiejętności, a z drugiej strony tylko głupiec wyzywałby kogoś, kto był od niego wyraźnie lepszy. Zdarzało się, oczywiście, że najlepsi tancerze rozmyślnie popełniali drobne błędy, żeby wprowadzić przeciwnika w błąd, stworzyć wrażenie, że umieją mniej niż w rzeczywistości. Po rywalizacji w kembangan dochodziło do prawdziwej walki tylko w sytuacji, kiedy przeciwnicy byli przekonani, że reprezentują ten sam poziom. Toni głęboko nabrała powietrza i wypuściła je powoli. Wykonała pełny, formalny ukłon w stronę guru, wzięła drugi oczyszczający oddech, potem trzeci i zaczęła. Są dni, kiedy jesteśmy w kiepskiej formie i dni, kiedy wznosimy się na szczyt możliwości. Toni miała swój dobry dzień, czuła krążącą w niej energię i wiedziała, że stać ją na kembangan bez żadnej większej pomyłki. Kiedy była w połowie tańca, rozmyślnie wykonała krok nie całkiem taki jak trzeba, tracąc na chwilę równowagę, którą zresztą natychmiast odzyskała. Nie chciała swą perfekcją wprawić w zakłopotanie guru, prowadzącego szkołę, w której była gościem. Mógłby stracić nieco szacunku w oczach swoich uczniów; narażenie go na to byłoby z jej strony niezbyt grzeczne. Nie musiała tańczyć dłużej niż przez minutę. Skończyła i ukłoniła się ponownie. Wiedziała, że ten kembangan wypadł wspaniale, był jednym z jej najlepszych. Uczniowie spontanicznie zaczęli bić brawo. Toni zaczerwieniła się, zażenowana. Stewart uśmiechnął się do niej. - To było piękne. Wspaniały kembangan. Dziękuję ci... guru. Toni skinęła mu głową. Docenił jej umiejętności, nazywając ją „nauczycielem". A teraz ona była ciekawa jego umiejętności. Choć zdawała sobie sprawę, że postępuje może nieco zbyt śmiało, powiedziała: - Z przyjemnością obejrzałabym twój kembangan, guru. Uczniowie nagle ucichli. Wprawdzie nie było to otwarte wyzwanie, ale na pewno wyraźna sugestia: ja ci pokazałam, teraz ty mi pokaż. Uśmiechnął się szerzej. - Oczywiście. Złożył przed nią formalny ukłon, inny, niż jej, ale wyrażający te same intencje, skoncentrował się i rozpoczął. Toni zdawała sobie sprawę, że w wieku około pięćdziesięciu lat Stewart musi już mieć za sobą szczyt formy fizycznej. Taka była natura fizjologii człowieka. Mógł pogłębiać wiedzę, ale jego ciało już nie potrafiło nadążyć i powoli, ale nieustannie zostawało w tyle. Jej własna guru była fantastyczna, ale była starą kobietą, kiedy Toni ją poznała i na niektóre obszary nie mogła się już zapuszczać. Sądząc po wyglądzie, Stewart wciąż jeszcze nieźle się trzymał, ale zapewne nie wszystko przychodziło mu już z taką łatwością, jak kiedyś. Doszła do wniosku, że powinna była zrobić trochę więcej błędów w swoim tańcu. Już po pierwszych ruchach Stewarta Toni zdała sobie sprawę, jak bardzo się myliła. Komuś, kto dobrze gra na gitarze, łzy napływają do oczu, kiedy widzi nagranie z występu Segovii*, ponieważ uświadamia sobie, że nigdy nie osiągnie takiego mistrzostwa. Stewart był Segovią sztuki walki. Toni patrzyła, oczarowana. Ten człowiek poruszał się, jakby nie miał kości, jakby był kroplą gorącego oleju, spływającą po czystej tafli szkła, płynnie, bez wysiłku, fascynująco. Nigdy dotąd nie widziała kogoś, kto tak fantastycznie wykonywałby kembangan. W tym samym miejscu, co przedtem Toni, Stewart pozwolił sobie na pomyłkę. Postawił stopę nie całkiem dokładnie i musiał to szybko skorygować, żeby nie stracić równowagi. Toni ani przez chwilę w to nie uwierzyła. Ten mężczyzna, który był w takim wieku, że mógłby być jej ojcem, po prostu nie popełniał takich błędów. Zrobił to dla niej, dał jej w prezencie, żeby ona nie straciła twarzy. Była podekscytowana. Nie miała wątpliwości, że Stewart jest lepszy od niej. Był idealnym oponentem, takim, o którym zawsze mówiła jej guru: wyższym, silniejszym, prawdopodobnie szybszym i przewyższającym ją umiejętnościami. Nie trenuje się silat, żeby móc pokonać napastników, którzy niczego nie umieją; chodzi o to, żeby móc stawić czoło takim, którzy nam dorównują, albo przewyższają nas umiejętnościami i sprawnością. Tylko ktoś, kto potrafił sobie poradzić w takich okolicznościach, wie, na czym polega istota tej indonezyjskiej sztuki walki. *Andres Segovia (1893-1987), hiszpański wirtuoz gitary [przyp. tłum.]. W walce ze Stewartem zostałaby pokonana, nie miała co do tego wątpliwości. Gdy tylko zdała sobie z tego sprawę, zapragnęła takiej walki, chciała wystawić go na próbę i sama poddać się próbie, i uczyć się przy tym. Stewart skończył taniec i złożył formalny ukłon. Rozentuzjazmowani uczniowie zaczęli bić brawo i wiwatować, ale uciszył ich, unosząc rękę, po czym skinął głową Toni. - Zostanę tu przez tydzień, może trochę dłużej - powiedziała i byłabym zaszczycona, gdybyś pozwolił mi uczestniczyć w twoich zajęciach, guru. - To ja byłbym zaszczycony - odparł. Imperium Brytyjskie, sobota 2 kwietnia gdzieś w Indiach Jay Gridley szedł przez dżunglę, srebrzystą maczetą torując sobie drogę wśród bluszczu, porastającego ścieżkę. W upalnym, lepkim od wilgoci powietrzu była to ciężka praca. Całe jego ciało pokrywał lepki pot. Miał już pęcherze na dłoni od drewnianej rękojeści maczety, a woń świeżo ściętych łodyg i liści była taka... mdło zielona, że ta zieloność zdawała się żyć. Torowanie sobie maczetą drogi przez dżunglę nie było zbyt wygodne, ale skoro wybrał taki scenariusz, nie mógł przecież zaprogramować wędrówki jako przyjemnego spaceru. Z każdym innym scenariuszem byłoby tak samo. Gdyby szukał igły w stogu siana, byłby to ogromny stóg, a igła - mikroskopowej wielkości; gdyby stworzył plażę, próbowałby znaleźć jedyną nietypową muszelkę wśród tysięcy zwykłych muszelek. Po prostu musiało być niełatwo i kropka. A jednak zbliżał się do celu. Gruby pyton grzał się w słońcu na wielkiej gałęzi po lewej stronie, ale już poza szlakiem, więc nie stanowił zagrożenia. Gridley uśmiechnął się. Na właściwy kierunek naprowadził go pies, który nie zaszczekał tamtej nocy. Ktoś, kto złamał ten szyfrw Pakistanie na pewno był lepszy od wszystkich dotychczasowych przeciwników Gridleya. Lepszy od tamtego rasisty z Georgii, lepszy od szalonego Rosjanina i - choć Jayowi niełatwo było to przyznać - lepszy od niego samego. Ten facet był mistrzem, musiał być, skoro zrobił to, co zrobił, nie pozostawiając śladów. No, może niezupełnie tak. Brak śladów też może być śladem, nawet jeśli nie może tego zrozumieć ktoś, kto nie zna rzeczywistości wirtualnej jak własnych pięciu palców, a temu, kto ją zna, zrozumienie przychodzi z ogromnym trudem. Było to trochę podobne do próby poznania fizyki kwantowej - kłóciło się z intuicją. Tygrys, który pożarł kozła, przeszedł tędy, ponieważ nie było tu żadnych śladów... i ponieważ nikt nie mógł tędy przejść. Gridley ciął maczetą gałąź z ciemnymi liśćmi w kształcie serc, wielkimi jak półmiski. Gałąź upadła. Ciężar dwulufowego sztucera, który dźwigał na ramieniu, coraz bardziej dawał mu się we znaki, a rewolwer Webleya za pasem wrzynał mu się w bok. Nie było tu żadnego tropu, ale Jay był pewien, że tygrys przeszedł właśnie tędy. Ściął kolejną gałąź, odrzucił ją na bok... Miał rację. Tygrys rzeczywiście tędy przechodził. Zobaczył go zaledwie kątem oka, kiedy zwierz się na niego rzucił. Pomarańczowo-czarna błyskawica, wielkie zębiska, łapa jak u smoka. Tygrys łapą uderzył Gridleya w głowę. Świat poczerwieniał i znikł. Niedziela, 3 kwietnia Londyn, Anglia Z niespokojnego snu Alexa Michaelsa wyrwały fanfary Aarona Coplanda. Usiadł i spojrzał na virgila, którego podłączył do ładowarki i ustawił przy łóżku. Coś, co wydawało się zabawne po południu, nie było już takie śmieszne o drugiej nad ranem, nawet jeśli wyrwało człowieka z koszmarnego snu o jego byłej żonie. Leżąca obok Toni przekręciła się na drugi bok. Michaels wstał, złapał virgila, wyłączył sygnał i ruszył do łazienki. Zapalił światło, zamknął za sobą drzwi i dopiero wtedy nacisnął klawisz, odbierający rozmowę. Na widok swego odbicia w lustrze zrezygnował z uaktywniania trybu wideo. Nagi, z zaspaną twarzą i zwichrzonymi włosami nie wyglądał najlepiej. Dzwoniono z biura Allison. - Alex Michaels, słucham. - Proszę zaczekać, łączę z panią dyrektor. No tak. Wyciąga go z łóżka w środku nocy i nawet nie wybiera osobiście numeru. Zgłosiła się niemal natychmiast. - Michaels, mamy tu problem. Jeden z pańskich ludzi, niejaki... Jay Gridley, miał coś w rodzaju wylewu. Jest w szpitalu. - Co takiego? - Znaleziono go przy konsoli jego komputera, kiedy przyszli ludzie z drugiej zmiany. - Wylew? Ale... jak to możliwe? Przecież to jeszcze dzieciak! W jego rodzinie nigdy nie było problemów z nadciśnieniem. - O to będzie pan musiał spytać lekarzy. - Na chwilę zaległa cisza. - Jak rozumiem, Gridley jest pańskim czołowym specjalistą od scenariuszy dla rzeczywistości wirtualnej? - Tak. - Jezu, wylew? U Jaya? Michaelsowi nie mieściło się to w głowie. Przecież ten chłopak ma dopiero dwadzieścia kilka lat. - Czy to mogło mieć jakiś związek ze śledztwem, które prowadzimy w sprawie tych wydarzeń w Pakistanie? - spytała. O czym ona mówi? - Nie, to wykluczone. W rzeczywistości wirtualnej komputer nie może spowodować obrażeń, nawet jeśli wszystkie sensory ustawi się na maksimum. Po prostu za mała energia. Dlaczego w ogóle pani pyta? - Bo operator komputera w wywiadzie brytyjskim, a także pewien Japończyk, doznali podobnych obrażeń co Gridley, obaj w ciągu ostatnich paru godzin. - Niemożliwe. To znaczy, chcę powiedzieć, że nie jest możliwe, by obrażenia te spowodowały ich komputery. - Mimo wszystko, dyrektorze, zbieg okoliczności wydaje się zaskakujący. W dodatku dano mi nieoficjalnie do zrozumienia, że ci dwaj operatorzy komputerowi również zajmowali się śledztwem w sprawie tego, co zaszło w Pakistanie. - Jezu! - Może chciałby pan skrócić urlop? - T... tak, ma pani rację. Zarezerwuję sobie najbliższy lot. - Dobrze. Proszę mnie informować na bieżąco. Michaels przyglądał się swemu odbiciu w lustrze. W tej robocie na pewno nie groziła mu nuda. - Alex? Otworzył drzwi. Koło łazienki stała Toni, zaspana i cudownie naga. - Z kim rozmawiasz? - Z szefową. A potem przekazał jej złe wiadomości o Jayu. Sobota, 2 kwietnia las Vegas, Newada - Sukinsyn. - To do mnie, sierżancie? Howard uśmiechnął się do Fernandeza, ale był to uśmiech blady i wymuszony. Potrafił zrozumieć frustracje przyjaciela - sam też był solidnie wkurzony. Komputer taktyczny znowu wysiadł. Od czasu, kiedy na ekranie pojawiła się brytyjska flaga, kilkakrotnie wracał do normalnego funkcjonowania, ale potem zgubił sygnał satelitarny i nijak nie dawało się go odzyskać. Technicy sprawdzili to i owo, i okazało się, że winien jest nie ich system, lecz tych z USAT. Howard porozmawiał z ich oficerem operacyjnym, niczego jednak nie wskórał. Major Phillips był uprzejmy, ale oschły: Jego system zwariował, więc, za przeproszeniem pana pułkownika, on sam ma pełne ręce roboty, usiłując uporać się z tym draństwem. Ktoś od nas skontaktuje się z wami, jak tylko będzie to możliwe, dobrze? Od tego czasu minęło kilka godzin, a łączności z satelitą wciąż nie udawało się przywrócić. Howard spojrzał na zegarek, a potem na Fernandeza. - Koniec. Niczego tu na razie nie zdziałamy. Odwołaj stan gotowości. Tak, jak oczekiwał, sierżant nie był tym szczególnie zachwycony. - Pułkowniku, przecież informacje Wielkiego Zeza nie są nam potrzebne. Nasz cel siedzi na pustyni. Wystarczą nam oczy. - Nie, sierżancie, to byłoby sprzeczne z procedurą. - Sir, żołnierze zajmują teren bez wsparcia satelitarnego od tysięcy lat. Przecież to tylko samotny facet w przyczepie kempingowej, a my mamy dwa oddziały i dość sprzętu, żeby załadować nim wagon kolejowy! Gdzie tu problem? - Ejże, Julio, przecież znasz przepisy. Nie mamy tu do czynienia z sytuacją nadzwyczajną, w której można improwizować. Jak powiedziałeś, to tylko jeden facet. Siedzi tam od miesięcy, nie wie, że tu jesteśmy, kontrolujemy wszystkie drogi dojazdowe. Nie wymknie się nam, nie ma jak. Nie będziemy więc ryzykować bez potrzeby. Fernandez mruknął coś pod nosem. - Co takiego, sierżancie? - Sir, przecież to jest, za przeproszeniem, jakaś bzdura. Jeśli dwudziestu żołnierzy nie może zdjąć jednego faceta bez wsparcia z satelity, to powinniśmy przejść na emeryturę. Usiąść nad brzegiem sadzawki, moczyć robaki i czekać na śmierć. Sir. Tym razem uśmiech Howarda był szczery. - Rozumiem cię, Julio, ale regulamin postępowania w takiej sytuacji jest zupełnie jasny. Ci od satelitów prędzej czy później naprawią swój system. Powiedz żołnierzom, że mają na tę noc przepustkę. Niech zajrzą do kasyn, obejrzą występy, niech się nacieszą światłami Las Vegas. Bądźcie z powrotem o szóstej rano i spróbujemy jeszcze raz. Fernandez wzruszył ramionami. Nieoczekiwana przepustka zawsze jest dobra, a poza tym, są przecież w Las Vegas. Jeśli się tu ma trochę forsy, można popaść we wszelkiego rodzaju tarapaty, nawet się specjalnie nie wysilając. - Cóż, sir, skoro przedstawia pan to w ten sposób, nie pozostaje nam nic innego, jak przetrzymać okres oczekiwania. - Ale pamiętajcie, sierżancie, jesteście już praktycznie żonatym mężczyzną. - Tak jest, sir, oczywiście. Ale nie jestem jeszcze absolutnie żonaty. Jeszcze wolno mi popatrzeć. Uśmiechnęli się do siebie. Howard ruszył do pobliskiego motelu, gdzie Net Force wynajęła pokoje dla swoich ludzi. Trochę to było dziwne, biwakować nie w namiocie pod gwiazdami, lecz w klimatyzowanym motelu. Oczywiście ten drugi sposób był rozsądniejszy. Oddział wojska, rozbijający tu obóz, bardziej rzucałby się w oczy niż jego pojazdy w garażu i żołnierze na przepustce. Zamierzał zadzwonić do domu, porozmawiać z żoną i z synem. Prysznic, żeby trochę się odświeżyć w tym upale i zmyć z siebie kurz, a potem może kolacja w jakiejś przyjemnej restauracji. W Las Vegas można było dobrze zjeść, zwłaszcza w niektórych kasynach i w dodatku nie kosztowało to zbyt wiele. Zakładano, że ludzie i tak zostawią pieniądze w automatach do gry i przy stołach, więc równie dobrze można im uprzyjemnić pobyt dobrym jedzeniem, dając przy okazji więcej szans na grę. A w keno* można było grać nawet podczas posiłku. W większości kasyn podawano śniadania, obiady, albo kolacje dwadzieścia cztery godziny na dobę. Kiedy się przekroczyło granice Krainy Hazardu, czas stawał w miejscu. Nie rozwieszało się tu na ścianach zegarów, które przypominałyby, że czas do domu. Howard był tu ostatni raz kilka lat temu, ale nie przypuszczał, żeby zbyt wiele się zmieniło. Dzieciaki można zostawić pod opieką w bezpłatnej świetlicy, albo zostawić same sobie w Warner Bros. World, czy w Hard Rock Cafe i zabrać się do przegrywania pieniędzy, przeznaczonych na ich naukę. Świetna zabawa dla całej rodziny, zupełnie inaczej niż w dawnych czasach, kiedy wszystko znajdowało się w rękach mafii. Motel nie był luksusowy, ale za to tani; Net Force w tej kwestii kierowała się takimi samymi zasadami jak inne agendy rządowe. Uważano, że pracownicy nie muszą zatrzymywać się w luksusowych hotelach na koszt podatników. Nie wyglądałoby to dobrze - zwłaszcza w okresie wyborów. Obok automatu z Colą stał staromodny jednoręki bandyta. Howard pokręcił głową. Nie był hazardzistą. Co najwyżej kupił los na loterię albo postawił pięć dolarów w zakładach futbolu. Kibicował drużynie Orioles, czasem nawet stawiał coś na nią w zakładach wśród przyjaciół, ale nie dotknęła go gorączka hazardu. Szansę zawsze były po stronie kasyna i Howard uważał, że jedynym sposobem traktowania gier losowych jest traktowanie ich jak rozrywki. Jeśli ktoś chce pograć w kasynie, powinien wziąć parę dolarów i zabawić się tak, jakby * Gra hazardowa podobna do bingo [przyp. tłum.]. płacił za kolację z występami. Kiedy pieniądze się skończą, należało wrócić do domu. Koniec, kropka. Nie wolno wyciągać następnych pieniędzy, żeby się odegrać, a jeśli przypadkiem udało się coś wygrać, kiedy akurat nadeszła pora powrotu do domu, należało zabrać pieniądze i włożyć je na konto w banku. Ojciec nauczył go takiego podejścia. Jeśli uczestniczy się w grze, organizowanej przez kogoś innego, najczęściej wygrani będą właśnie organizatorzy. Lepiej wydać pieniądze na coś pożytecznego. Pokój Howarda był mały, czysty, a ciśnienie wody w prysznicu większe niż się spodziewał. Kiedy już się odświeżył, rozpakował swój worek, założył niemnące się spodnie koloru khaki i koszulę z krótkimi rękawami, sięgnął po czyste skarpetki i swoje stare mokasyny. Zawsze warto zabrać cywilne ubranie, kiedy się pracuje gdzieś koło miasta. W jednej chwili można się było zmienić z żołnierza w cywila. Przy tej ogromnej różnorodności fryzur, nikt nie potrafiłby rozpoznać go po wyglądzie. No więc najpierw telefon do domu, a potem warto coś zjeść. A później? Pomyślał, że może wróci do motelu i poczyta. W końcu musiał wcześnie wstać i chociaż wyleczył się już z infekcji, która jakiś czas temu sprawiała, że czuł się stary i zmęczony, zdawał sobie sprawę, że dawno minęły czasy, kiedy mógł bawić się całą noc, a rankiem, jakby nigdy nic, pójść do pracy. Jeśli o szóstej rano następnego dnia miał być gotów, musiał iść spać o przyzwoitej porze. Uśmiechnął się do odbicia w lustrze. Może Fernandez miał rację; może czas już przejść na emeryturę i zająć się łowieniem ryb w sadzawce? Nie, jeszcze nie teraz. Niedziela, 3 kwietnia Quantico, Wirginia Kiedy Jay Gridley odzyskał świadomość, poczuł, że ogarnia go panika. Nie wiedział, gdzie jest. Miał kroplówkę podłączoną do lewej ręki, z jego penisa plastikowy przewód prowadził do woreczka, zawieszonego przy łóżku, a do klatki piersiowej i do głowy przymocowano bezprzewodowe sensory. Wokół lewego ramienia owinięto mu mankiet. Jay miał na sobie krótką szpitalną koszulkę, z tych rozciętych z tyłu. Zrozumiał, że jest w szpitalu. I że coś mu się musiało przytrafić, skoro się tu znalazł. Wypadek? Nie mógł sobie przypomnieć. Zaczął się uważniej przypatrywać rękom i nogom, chciał ustalić, czy czegoś nie brakuje, albo czy coś nie zostało uszkodzone. Nie, wszystko pozostało na swoim miejscu i nie czuł żadnego bólu... Obok łóżka pojawiła się wysoka, krótkowłosa brunetka w zielonym kitlu. Uniosła rękę Jaya, trzymając go za prawy nadgarstek i patrzyła na swój zegarek. Miała około trzydziestki i była bardzo atrakcyjna. Uśmiechnęła się do niego. - Cześć - powiedziała. Nie czuł jej palców na swoim nadgarstku. Prawdę mówiąc, w ogóle nie czuł swojej prawej ręki. Jakby jej wcale nie miał. Jakby ręka, którą brunetka obejmowała w nadgarstku, należała do kogoś innego. Co, u...? - Jesteś na oddziale neurologicznym szpitala w bazie. Przeszedłeś udar mózgu. Ja mam na imię Rowena i jestem przełożoną pielęgniarek na tej zmianie. Rozumiesz mnie? Udar? Jak to możliwe? - Rozumiem - odpowiedział, a właściwie chciał odpowiedzieć, bo z ust wydobył mu się tylko niezrozumiały charkot. Uczucie paniki zmieniło się w skrajne przerażenie. Pielęgniarka położyła mu dłoń na piersi, po lewej stronie. Poczuł to. - Spokojnie. Pani doktor już tu idzie i wszystko ci wyjaśni, ale przede wszystkim nie martw się. Masz częściowo sparaliżowaną prawą stronę ciała, ale to minie. Na pewno. To, co ci się przytrafiło, nie spowodowało większych uszkodzeń. Lekarstwa, które dostajesz, uporają się z tym, ale trochę to potrwa, kilka dni, może kilka tygodni. Tylko pamiętaj, wszystko będzie dobrze. Wyjdziesz z tego. Gridley poczuł, że opuszcza go panika. Będzie zdrów. Wierzył w to, musiał w to wierzyć. Chyba że ona tylko tak mówi, żebyś nie zwariował - odezwał się jego wewnętrzny głos. Do pokoju weszła druga kobieta, tleniona blondynka, niska, przysadzista. Też miała na sobie zielony kitel, a w ręku trzymała płaski medyczny monitor. Bez żadnego wstępu powiedziała: - Jestem doktor West. Wczoraj po południu miał pan niewielki udar mózgu. Tomografia komputerowa ani encefalografia magnetyczna nie wykazały żadnych skrzepów ani większych krwawień, a przyczyna jest idiopatyczna - to znaczy, że nie wiemy, czym był spowodowany ten udar. Wszystkie funkcje życiowe ma pan w normie, ciśnienie krwi, oddech i puls są w porządku, krew też w normie. Oprócz tego udaru wszystko jest bez zarzutu. Przypuszczamy, że ma pan przejściową hemiplegię* albo hemiparezę** i oczekujemy pełnego wyzdrowienia. Rozumie mnie pan? Gridley tylko skinął głową, nie chcąc słuchać własnego głosu. - Dobrze. Zostanie pan tutaj parę dni i wypiszemy pana do domu. Fizykoterapię rozpocznie pan dziś po południu, ktoś tu przyjdzie, żeby panu pokazać parę ćwiczeń. Doktor West spojrzała na zegarek. - No, muszę lecieć. Przyjdę do pana później, z grupą studentów medycyny. Nasz personel będzie tu zaglądał częściej, będą panu pobierać krew, podawać lekarstwa. Niech pan spróbuje odpocząć. Doktor West podała monitor Rowenie i wyszła. Odpocząć? Akurat. Część mózgu mu eksplodowała, a on ma teraz odpoczywać? Nic z tego. Nie ma mowy. Nie chciał tak po prostu leżeć i martwić się, co będzie dalej, ale - jaki miał wybór? Był podłączony do aparatury medycznej i na razie musiał tu zostać. Boże, jak to się mogło stać? * Porażenie połowiczne [przyp. tłum.]. ** Niedowład połowiczny [przyp. tłum.]. Niedziela, 3 kwietnia posiadłość „Cisy", Sussex, Anglia Applewhite przyniósł tacę Goswella i postawił ją na stole. Z dziobka czajnika z herbatą wydobywała się para - w ogrodzie było dość chłodno, ale rześko i przyjemnie. Goswell skinął głową. -Dziękuję, Applewhite. Kamerdyner napełnił filiżankę herbatą, wrzucił bryłkę cukru i dolał trochę soku z cytryny. - Jeszcze bułeczkę, sir? - Myślę, że nie. Podaj mi, proszę, telefon. - Oczywiście, milordzie. Applewhite wyjął z kieszeni telefon komórkowy, jeszcze zanim Goswell zdążył wypić łyk herbaty. Lord pokręcił głową. Technika. Miała oczywiście swoje dobre i złe strony, ale na szczęście jemu dobrze służyła, finansowo i nie tylko. - Pamiętasz może, jak nazywa się ten nasz naukowiec? - Peter Bascomb-Coombs, sir. - Ach, tak, oczywiście. - Goswell powtórzył to nazwisko do telefonu, po czym przyłożył go sobie do ucha. Po drugiej stronie telefon zadzwonił trzy razy. - Słucham, o co chodzi? - Naukowiec sprawiał wrażenie poirytowanego. Cóż, tego rodzaju faceci są chyba wiecznie poirytowani. - Mówi Geoffrey Goswell. - Ach, lord Goswell. - Cóż za zmiana tonu. - Czym mogę panu służyć? - Nic wielkiego, chłopcze. Dzwonię, żeby spytać o tę... drobną sprawę, którą omawialiśmy ostatnio przy kolacji. - Ach, tak, wiem. Cóż, sprawa nabrała tempa, milordzie. Było trochę drobnych kłopotów, ale uporałem się już z nimi i teraz wszystko powinno przebiegać zgodnie z planem. Goswell z uznaniem pomyślał, że naukowiec jest przykładnie ostrożny. Wprawdzie Peel zapewniał, że telefony komórkowe jego i tego Bascomb-Coombsa są zabezpieczone przed podsłuchem, ale Goswell nie znosił głośnego nazywania tego rodzaju spraw po imieniu gdzie indziej, niż w czterech ścianach jego własnego domu. Skinął głową, ale przypomniał sobie, że naukowiec nie może go widzieć, ponieważ ten telefon nie był wyposażony w kamerę i co tam jeszcze. - To dobrze. A ci, hm, wścibscy faceci, o których mówiłeś? - Już nie są wścibscy, milordzie. W tej chwili mają co innego na głowie. - Doskonale. To by było na razie wszystko. Applewhite wziął od niego telefon i schował do kieszeni. - Coś jeszcze, milordzie? - Tak, znajdź mi, proszę, Peela, dobrze? Chciałbym zamienić z nim parę słów, jeśli to możliwe. - Natychmiast, milordzie. Applewhite poszedł poszukać majora. Goswell pomyślał, że wreszcie będzie się mógł napić herbaty, zanim ta zupełnie wystygnie. Kątem oka zauważył jakiś ruch. Spojrzał w tamtą stronę i zobaczył królika na kwiatowej rabatce, skubiącego soczystą zieleń. Bezczelny drań! Odległość, na jaką się zbliżył, była mniejsza niż piętnaście metrów! Oczywiście, te przeklęte króliki nigdy nie wychodziły z ukrycia, kiedy Goswell miał w ręku strzelbę; wiedziały, że nie byłoby to zbyt mądre. Nie miał już wprawdzie takiego wzroku, jak dawniej, ale, na Boga, potrafił jeszcze trafić złodziejskiego królika z piętnastu metrów, obojętne z której lufy swej dubeltówki Purdeya. Zastanawiał się przez chwilę, czy by nie zawołać Applewhite'a i nie kazać mu przynieść broni, żeby rozwalić tego natarczywego królika, ale uznał, że poranek był zbyt piękny, żeby rujnować go hukiem wystrzałów, mimo że z przyjemnością dałby temu królikowi nauczkę. Lepiej będzie kazać dozorcy, żeby spuścił psy. Wprawdzie psom rzadko udawało się złapać królika, ale pogoń sprawiała im tyle radości. Poza tym, po takiej pogoni króliki zwykle znikały na jakiś czas. Napił się herbaty. Kiedy zbliżył się Peel, królik uznał za stosowne zniknąć. Zapewne w jakiś sposób wiedział, że Peel świetnie strzela i zawsze ma przy sobie pistolet, więc pozostawanie tu dłużej mogłoby okazać się niemądre. - Milordzie? - Dzień dobry, majorze. Proszę, niech pan siada i napije się herbaty. - Dziękuję, milordzie. - Peel usiadł przy stole. Przyzwoity chłop z niego, kropla w kroplę jak jego ojciec, stary Ricky. Nalał sobie filiżankę kawy. Nie słodził. - Zastanawiałem się nad tym naszym naukowcem. - Bascomb-Coombsem - podpowiedział Peel. - Właśnie. Tak sobie myślę, że chyba powinniśmy mieć go na oku, jeśli pan rozumie, co mam na myśli. Jest dla nas wiele wart, z tym wszystkim co ma w głowie, i nie chcielibyśmy, żeby nasze stosunki stały się napięte, prawda? - Nie sądzę, żeby coś takiego było prawdopodobne, milordzie. - Ja też nie sądzę, ale musimy być przygotowani na każdą ewentualność, prawda? - Całkowicie rozumiem. Tak się składa, że przewidziałem, iż może pan sobie zażyczyć czegoś takiego i zleciłem obserwację pana Bascomb-Coombsa. - Naprawdę? Doskonale. Dobry z ciebie chłopak, Peel. - Dziękuję, milordzie. Doceniam zaufanie, jakie mi pan okazuje. Goswell uśmiechnął się, pociągając łyk herbaty. Dobrze było mieć koło siebie takich ludzi jak Peel, którzy sami wiedzieli, co i jak należy zrobić, więc nie trzeba było prowadzić ich za rękę. Ludzi z przyzwoitych rodzin, którzy nie wprawiają swego pryncypała w zakłopotanie towarzyskimi gafami, czy pochopnymi działaniami. Więcej takich jak Peel, a Imperium nie upadłoby tak nisko. - Oczywiście, gdyby pan Bascomb-Coombs miał się kiedykolwiek stać problemem, jesteśmy przygotowani do zajęcia się nim... w odpowiedni sposób. - O, to dobrze, bardzo dobrze. Niech się pan poczęstuje bułeczką. Peel uśmiechnął się i skinął Goswellowi głową. Dobrze jest mieć koło siebie takiego przyzwoitego faceta. Szkoda, że tam, w Irlandii Północnej sprawy ułożyły się tak fatalnie. Ale cóż, strata, jaką poniósł pułk, była wygraną dla Goswella. Chętnie przyjąłby jeszcze tuzin takich jak Peel. Tak trudno dziś o dobrych pomocników. - Doskonałe bułeczki, milordzie. - Powiem Applewhite'owi, żeby przekazał pańską opinię kucharzowi. Tak, gentleman właśnie tak powinien jadać śniadania. W słoneczny, wiosenny poranek, w swej wiejskiej posiadłości, herbata i doskonałe bułeczki, w towarzystwie przyzwoitych facetów. Niedziela, 3 kwietnia Londyn, Anglia Toni i Alex jedli śniadanie w małej restauracji koło hotelu. Toni powiedziała: - Nasz samolot odlatuje z Heathrow w południe. Nie udało mi się dostać biletów na Concorde'a, ani na żaden bezpośredni lot, więc w Nowym Jorku będziemy musieli złapać rejs do Waszyngtonu. Alex pociągnął łyk kawy. - Ty mogłabyś tu zostać. Nie ma żadnego powodu, żebyś przerywała urlop. - Miałabym tu zostać sama? A cóż to za przyjemność? - No, to, co opowiadałaś o tej szkole silat, brzmiało interesująco. - Dwie godziny wieczorem. Jeśli ty lecisz, to ja lecę z tobą. Będziesz mnie potrzebował w pracy. Grzebał widelcem w sadzonych jajkach, na które najwyraźniej nie miał ochoty. - Popatrz tylko, wysmażone na podeszwę. Gdyby je jeszcze trochę potrzymali na patelni, można by nimi grać w hokeja. - Przykro mi z powodu tego, co się stało z Jayem - powiedziała. - Lekarz mówi, że wyzdrowieje. Prawdopodobnie nie będzie żadnych trwałych uszkodzeń. - To niewielka pociecha. - Nie mogę uwierzyć, że przyczynę stanowiło coś, co się wydarzyło w rzeczywistości wirtualnej. - Alex zapatrzył się na swój talerz z jajkami. - Czytałeś raporty Brytyjczyków i Japończyków. Ich ludziom przytrafiło się to samo, i obaj węszyli na tym samym obszarze, co Jay. - Ale to przecież niemożliwe. - Złamanie szyfru wiadomości o tym pociągu w Pakistanie też nie było możliwe. Ci, którzy tego dokonali, kimkolwiek są, zdołali nas znacznie wyprzedzić. Dysponują wiedzą, o której my nie mamy pojęcia. - To naprawdę pocieszająca myśl. Spojrzała na niego. Wydawał się strasznie przygnębiony. - Martwisz się jeszcze czymś, Alex? Po raz ostatni dźgnął jajko, po czym odłożył widelec. - Tak, rzeczywiście, ale nie chciałem ci tym zawracać głowy. - No, mów. Co to takiego? - Dziś rano dostałem faksem wiadomość od adwokata mojej byłej żony. - No i...? - Megan zakłada sprawę o całkowitą opiekę nad Susan. - Och, nie. - Och, tak. Może nie powinienem był wtedy przyłożyć jej nowemu przyjacielowi. - Mówiłeś, że tylko uprzedziłeś jego atak. - Zgadza się, ale pewnie i tak nie poprawiło to mojej sytuacji. Ani ta groźba, że jeśli tamten choć raz zostanie u Megan na noc, kiedy Susie będzie w domu, oskarżę ją o demoralizowanie dziecka. - Byłeś wściekły. - Aha. I głupi. Megan nie jest złą kobietą, problem w tym, że zawsze wiedziała, jak mi zaleźć za skórę. - Nie usprawiedliwiaj jej. To suka. Uśmiechnął się smutno. - Niestety, ta suka jest matką mojego jedynego dziecka i teraz chce mi je odebrać. Tatusiem Susan ma zostać ten brodaty nauczyciel. - Co powiedział twój adwokat? - To, co zawsze mówią adwokaci. Mam się nie martwić, on się wszystkim zajmie, Megan nie wygra. Wzięła go za rękę. - Wszystko się jakoś ułoży, zobaczysz. Jesteś takim przyzwoitym człowiekiem, że każdy sędzia weźmie to pod uwagę. Znów się uśmiechnął i uścisnął jej dłoń. - Dzięki. Kocham cię. - I dlatego tu jestem. Kochała Alexa od dawna i chociaż czasem doprowadzał ją do rozpaczy, zamykając się w sobie, a także próbując ją osłaniać przed wszelkimi przeciwnościami losu, w sumie były to drobiazgi. Była pewna, że w końcu jakoś sobie z tym poradzą. Sobota, 2 kwietnia Las Vegas, Newada John Howard zamierzał wcześniej pójść spać, teraz, chociaż była już północ, skończył właśnie dłuższy spacer i stał na parkingu przed hotelem i kasynem „Luxor", patrząc w rozgwieżdżone niebo. Rześki, suchy wiatr wzbijał tumany kurzu spomiędzy samochodów. Parking był otoczony palmami i roślinnością, która nie występowała tutaj w naturalnych warunkach. Latem w Newadzie było dostatecznie gorąco, żeby palmy świetnie rosły, pod warunkiem, że regularnie je podlewano, ale te drzewa wokół betonowego parkingu, kołyszące się na wietrze, sprawiały wrażenie, jakby nie było im tu zbyt dobrze. Z wierzchołka ogromnej, czarnej piramidy, w której znajdował się hotel „Luxor", biły w nocne niebo wiązki reflektorów, zlewając się w jeden potężny promień. Żar, emanujący z tej świetlistej kolumny sprawiał, że zasysała ona powietrze i kurz, wystrzeliwując je w niebo fontanną fotonów. Noce musiały się trzymać z daleka od Las Vegas - miasto nie pozwalało się ogarnąć ciemnościom. Howard wpatrywał się w ten świetlny promień. Ćma, która podleciała zbyt blisko do białej kolumny, natychmiast została spopielona i wystrzelona w stronę księżyca. Całe Las Vegas miało w sobie coś niewiarygodnie dekadenckiego, a „Luxor" był tu dobrym przykładem. Ponad cztery tysiące pokojów, przynajmniej pięć wielkich restauracji, każda o innym charakterze, kasyno, które zawsze było otwarte, olimpijski basen i jeszcze dodatkowa atrakcja w atrium - wyprawa łodzią do Krainy Śmierci. To był starożytny Egipt w wydaniu Walta Disneya, gdzie za dolara można było pociągnąć za ramię któreś z egipskich bóstw, licząc na wielką wygraną. Proszę stawiać, panowie i panie, proszę stawiać... Wszedł do środka, rozejrzał się dookoła, zadziwił się, ale też poczuł się przytłoczony tym wszystkim. Stojąc teraz na zewnątrz wielkiej piramidy, której wejścia strzegł sfinks, znajdujący się w znacznie lepszym stanie, niż ten oryginalny w Egipcie i gdzie wznosił się gigantyczny obelisk, przy którym Iglica Kleopatry* wyglądała więcej niż skromnie, Howard *Jeden z dwóch egipskich obelisków wysokości 21,2 metra, które wzniesiono z czerwonego granitu w Heliopolis około roku 1500 p.n.e. Jeden z nich przeniesiono w 1878 roku do Londynu, na nabrzeże Tamizy, a drugi w 1880 roku do nowojorskiego Central Parku [przyp. tłum.]. poczuł, jak bardzo bogate są Stany Zjednoczone. Miejsca takie jak to, służące rozrywce milionów ludzi, których stać na to, żeby tu przylecieć i grać, wiele mówiły o kraju, w którym je stworzono. Nie miał niczego za złe właścicielom. Ich celem było odbieranie pieniędzy frajerom - robili swoje i to naprawdę ze znajomością rzeczy. Ale to miejsce, przy całej wspaniałości i nowoczesności, było jakieś... odrażające. Las Vegas przyciągało ludzi, kochających zabawę, pragnących cieszyć się chwilą, tym, co tu i teraz, i pal diabli jutro. Ale odwoływało się też do mrocznej strony ludzkiej psychiki, ściągając desperatów, ludzi ogarniętych żądzą bogactwa, ludzi uzależnionych od hazardu. Tania, tandetna Ameryka z plastiku i neonów. A jednak można się tu było dobrze zabawić. Howard roześmiał się i ruszył z powrotem do motelu. Na stare lata robi się z ciebie filozof, co, John? Ani się obejrzysz, jak zaczniesz siadywać w ciemnościach, oddając się kontemplacji własnego pępka. Znów się roześmiał. Nie, chyba jeszcze nie teraz. Sobota, 2 kwietnia Stonewall Fiat, Newada Rużjo zbudził się z niespokojnego snu, natychmiast czujny, jak się tego nauczył wiele lat temu podczas służby w oddziałach Specnazu. Nasłuchiwał, ale nie usłyszał nic niezwykłego. Po kilku minutach wstał, zajrzał do łazienki, a potem podszedł do drzwi przyczepy i otworzył je. Nagi, spoglądał na pustynię. Noc była przejrzysta, rozświetlona niezliczonymi gwiazdami na nieboskłonie. Wiatr poruszał krzakami i przesypywał piasek, ale poza tym nic się nie ruszało. Nie było żadnych oznak życia. Rużjo potarł ręką po brodzie, na której miał kilkudniowy zarost. Pomyślał, że może już czas się ogolić. Chwilę później zamknął drzwi. Coś było nie w porządku. Za drzwiami jego przyczepy czaiło się niebezpieczeństwo i nawet jeśli nie widział go, ani nie słyszał, to i tak wiedział, że tam jest. Westchnął. Nadszedł czas, żeby wyjąć broń. Trzeba też było sprawdzić inne rzeczy. Kiedy tu przybył, przede wszystkim poczynił pewne przygotowania. Jeśli w końcu przyjdzie po niego śmierć, nie będzie mu żal, a jeśli ma przegrać walkę, to przegra, ale dokładając wszelkich starań, żeby zwyciężyć. Jego umiejętności pewnie trochę zardzewiały, bo ostatnio nie miał okazji, żeby z nich korzystać, ale cóż, tylko one mu pozostały. Zrobi wszystko, na co go będzie stać. Wrócił do łazienki. Postanowił się umyć, ogolić, a potem ubrać i poczynić przygotowania do walki. Niedziela, 3 kwietnia Londyn, Anglia Michaels i Toni załatwiali ostatnie formalności w recepcji hotelu. Po wymeldowaniu się zamierzali złapać taksówkę na lotnisko. - Może powinni państwo zadzwonić najpierw do waszych linii lotniczych - powiedział recepcjonista. - Dlaczego? - Cóż, sir, dowiedzieliśmy się właśnie, że są jakieś kłopoty z odlotami z Heathrow. Obawiam się, że i z Gatwick też. Wkrótce okazało się, że recepcjonista był wręcz mistrzem niedomówień. Michaelsowi nie udało się nawet dodzwonić do British Airways. Automatyczna sekretarka powtarzała w kółko, że wszystkie numery są chwilowo zajęte i żeby spróbować później. Pozostawało mu tylko zaczekać. Toni chwyciła go za ramię i pociągnęła bliżej telewizora, stojącego w hotelowym pubie. BBC przerwała normalny program, podając pilną wiadomość: Najwidoczniej prawie wszystkie systemy komputerowe na największych lotniskach świata dostały kręćka. Dotyczyło to nie tylko komputerowej sprzedaży biletów i rezerwacji miejsc, lecz także systemów kontroli obszaru i systemów naprowadzających maszyny do lądowania. Problemy wystąpiły między innymi w Los Angeles, Nowym Jorku, Dallas-Fort Worth, Denver, Sydney, Auckland, Dżakarcie, Delhi, Hongkongu, Moskwie, Paryżu i Londynie. Awarie systemów komputerowych w wielkich portach lotniczych w ciągu zaledwie kilku minut praktycznie sparaliżowały ruch pasażerski na całym świecie. Personel linii lotniczych robił, co mógł, ale bez komputerów prawie nic nie mógł. W wielu portach lotniczych nie można było kupić biletu ani zarezerwować miejsca w samolocie. Tam, gdzie było to możliwe, na pasażerów zapewne nie czekały samoloty - o ile komuś w ogóle udało się znaleźć właściwe wyjście - a jeśli nawet samoloty istniały, to nikt nie potrafił powiedzieć, kiedy będą mogły odlecieć. Tego dnia człowiekowi najwyraźniej nie było dane latać. - Jezu! - mruknął Michaels. - Aha, niezły chaos. I wiesz co? Michaels z kwaśną miną pokiwał głową. - Chyba wiem. Coś mi mówi, że to my będziemy się musieli zająć przyczynami tego chaosu. Zdawał sobie sprawę, że nie powinien był tego mówić, wiedział, że znudzone bóstwo, oddelegowane do pilnowania głupców, tylko czekało na takie uwagi. Na skutki nie musiał długo czekać. - Dyrektor Michaels? Michaels spojrzał na wysoką, zielonooką blondynkę w wieku około trzydziestu lat. Miała krótkie tlenione włosy, a ubrana była w ciemny, klasyczny kostium, ze spódnicą sięgającą jej prawie do kolan. Na nogach miała buty na rozsądnych, płaskich obcasach. Kiedy zrobiła krok w jego kierunku, pomyślał, że to gimnastyczka albo może tancerka. Poruszała się z ogromnym wdziękiem.. - Tak? - Nazywam się Angela Cooper, jestem z MI-6*. - Sięgnęła po portfel i pokazała mu holograficzną legitymację służbową. - Czy pan i pani Fiorella zechcielibyście pójść ze mną? Minister Wood i dyrektor generalny Helms bardzo chcieliby z wami porozmawiać. - Czekamy na samolot - odpowiedział Michaels. Cooper spojrzała na telewizor, a potem uśmiechnęła się do Michaelsa. - Obawiam się, sir, że w najbliższym czasie nie zdołacie odlecieć. A jeśli mamy się uporać z tym problemem, to przydałaby się nam wasza pomoc. Załatwiliśmy to z waszą panią dyrektor. Michaels spojrzał na Toni. Uniosła brwi, jakby chciała powiedzieć: „Czemu nie?". No właśnie, czemu nie? Na pewno lepiej będzie robić coś pożytecznego niż siedzieć w zatłoczonej poczekalni na lotnisku. Poza tym, wiele się nasłuchał o siedzibie MI-6; teraz będzie ją miał przynajmniej okazję zobaczyć. Angela Cooper miała w sobie coś, co działało Toni na nerwy. Podczas gdy wiozła ich ulicami Londynu, prowadząc wielkie Mitsubishi w stronę Vauxhall * Wywiad brytyjski, formalnie Secret Inteligence Service - SIS - tajna służba wywiadowcza. Nazwa MI-6 pochodzi z lat trzydziestych i czterdziestych XX wieku, kiedy była to „section six of military inteligence", czyli szósta sekcja wywiadu wojskowego [przyp. tłum.]. Crossing, Toni usiłowała dociec, co jej w tej kobiecie przeszkadza. Cooper była atrakcyjna, uprzejma, dobrze się wysławiała. Miała zapewne tyle samo lat co Toni - rok w tę, czy w tę - a skoro była agentką MI-6, to pewnie miały wiele wspólnego. Na pierwszy rzut oka nie znajdowała żadnego powodu, żeby czuć do niej antypatię. Cóż, może to instynktowna niechęć. A może powodem był wyraz twarzy Alexa, kiedy ta kobieta podeszła do nich na lotnisku. To męskie zainteresowanie, które zresztą szybko zamaskował. Alex mówił, że ją kocha i Toni mu wierzyła, ale mężczyzn tak trudno jest czasem zrozumieć. Ciekawe, jak Alex zachowałby się wobec tej tlenionej blondynki, gdyby ona, Toni, nie stała obok? Zacząłby flirtować? A może coś więcej? Nie podobało jej się, że jest zazdrosna. Nie miała żadnych podstaw, żeby podejrzewać Alexa o niewierność, nawet w myślach, ale cóż, czuła to, co czuła. Nikt nigdy nie twierdził, że miłość trzyma się zasad logiki. A jeśli ktoś tak mówił, to po prostu kłamał. - Jesteśmy na Vauxhall Bridge Road - powiedziała Cooper. - Teraz musimy już tylko przejechać na drugą stronę Tamizy. Zaraz zobaczycie nasz budynek po lewej stronie, o tam. Koło stacji metra. - Wskazała ręką i Toni wychyliła się na tylnym siedzeniu, żeby popatrzeć. Siedziba MI-6 była imponującą i - jak na Londyn - dość niezwykłą budowlą. Kamień, z którego została zbudowana, wyglądał na kremowy, było tu mnóstwo okien, a na dachu posadzono zieleń. Alex, który siedział z przodu koło Cooper, powiedział: - Myślałem, że bezpieczeństwo wewnętrzne leży w gestii MI-5, a MI-6 operuje za granicą. - Coś jak FBI i CIA? - odparła Cooper. - Cóż, do pewnego stopnia rzeczywiście tak jest. Ale są też pewne obszary wspólne. W ciągu ostatnich kilku lat MI-5 przerzuciło wiele środków, koncentrując się na Irlandii Północnej i na walce z przestępczością zorganizowaną. W centrali zgodnie uznano, że to zagrożenie komputerowe pochodzi prawdopodobnie zza granicy, więc mamy trochę swobody działania. W końcu wszyscy jedziemy na tym samym wózku. Alex uśmiechnął się. - W takim razie niezbyt to przypomina relacje między FBI i CIA. Cooper odsłoniła w uśmiechu idealnie równe zęby. - Cóż, oczywiście my także mamy naszą rywalizację między służbami. Tym z MI-5 - my ich nazywamy Security Service* - nie bardzo się podoba, kiedy zapuszczamy się za daleko na ich terytorium. Ale nasi ministrowie są tym wszystkim trochę zaniepokojeni, więc my z MI-6, to znaczy SIS - trochę pomagamy. Prawdę mówiąc, nasz system komputerowy jest lepszy niż tych z MI-5, więc mamy nad nimi przewagę. Chociaż podejrzewam, że trochę nam w tej dziedzinie brakuje do was w Stanach. Słyszeliśmy tu wiele dobrego o waszej organizacji. Wywodzicie się z CITAC, prawda? Miała na myśli dawne Centrum Śledztw Komputerowych i Oceny Zagrożeń Infrastruktury**, utworzone przez FBI w połowie lat dziewięćdziesiątych do walki z przestępczością komputerową. - Niezupełnie - odparł Alex. - Ale istnieje pewien związek. Widać, że odrobiła pani lekcje. Cooper znów się uśmiechnęła, błyskając równymi, białymi zębami. * Służba bezpieczeństwa [przyp. tłum.]. ** Computer Investigations and Infrastructure Threat Assessment [przyp. tłum.]. Toni pomyślała, że zdecydowanie jej nie lubi. A jeśli Alex nie przestanie głupio się uśmiechać za każdym razem, kiedy ta Cooper coś powie, to pożałuje. Odrobiła pani lekcje. Myślałby kto. Niedziela, 3 kwietnia Stonewall Fiat, Newada Rużjo wolał krótką broń palną małego kalibru, przyzwyczaił się do takiej w oddziałach Specnazu. Była równie skuteczna, jak broń większego kalibru, jakiej chętnie używali Amerykanie - jeśli potrafiło się celnie strzelać. Pocisk kalibru 0,22 cala w oko był wart co najmniej tyle samo, co 0,357 cala w pierś, a z małokalibrowego pistoletu znacznie łatwiej się strzelało. Prawie nie było podrzutu, mniej hałasu, niewielki płomień wylotowy, dłuższa lufa - wszystko to sprawiało, że była to broń bardziej precyzyjna. Amerykanów uczono zwykle strzelać w pierś, więc większe pociski były tu uzasadnione, biorąc pod uwagę słabe strony wszelkiego rodzaju broni krótkiej. Ale Amerykanie mogliby się wiele nauczyć od Izraelczyków, czy od Specnazu. Po odpowiednim treningu, instynktownie strzelało się w głowę. Sprowadziwszy się tu, na pustynię, Rużjo kupił dwie sztuki broni, obie używane. Jedną z nich był pistolet sportowy, Browning 1MSA Silhouette, opracowany na podstawie modelu Buck Mark. Była to prosta konstrukcja samopowtarzalna, z dziesięcioma nabojami w magazynku, lufą długości 23 centymetrów i umieszczonym na niej celownikiem kolimatorowym Tasco ProPoint. Posługiwanie się tą bronią było proste: po wprowadzeniu naboju do lufy włączało się celownik, naprowadzało broń na cel i, jeśli strzelec ściągnął spust dostatecznie delikatnie, pocisk trafiał w miejsce, które wskazywał świetlny punkt w wizjerze celownika. Z odległości dziesięciu metrów Rużjo trafiał z tego Browninga w sam środek dziesięciocentówki. Z odległości stu metrów, strzelając z podpórki, bez najmniejszego trudu trafiał w cel wielkości dłoni. Na treningu trafił w cel wielkości człowieka z odległości prawie trzystu metrów, kiedy już wyczuł Browninga i wiedział, o ile pocisk opadnie i zboczy. Nawet taka pestka, jak te, którymi strzelało się z Browninga, mogła z tej odległości nabić solidnego guza. Nie była to najlepsza broń na duże odległości, ale amunicja, której używał - CCI Minimag - miała teoretyczny zasięg do dwóch i pół kilometra. Karabin był oczywiście lepszą bronią, ale pistolet łatwiej było w razie potrzeby ukryć pod kurtką, a i tak można było z niego trafić człowieka w głowę z odległości znacznie większej niż ta, do której przyzwyczajona była większość strzelców, posługujących się bronią krótką. W swoim małym arsenale miał też strzelbę powtarzalną Savage Model 69E o kalibrze wagomiarowym 12. Ją również kupił z drugiej ręki, w innym mieście niż pistolet. Nie była tak dobra, jak droższe modele ze zdwojonymi prowadnicami, minimalizującymi ryzyko zacięcia się zamka. W magazynku tej strzelby mieściło się pięć nabojów - Rużjo najchętniej używał grubego śrutu numer 4. Był to model o krótkiej lufie, zwany przez Amerykanów riot gun* i dostatecznie odpowiadał potrzebom Rużjo. Mógłby kupić dobry karabin myśliwski z celownikiem optycznym, żeby zwiększyć swój zasięg rażenia. Uznał jednak, że na kogoś, kto chciałby go zastrzelić z karabinu z odległości pięciuset metrów są lepsze sposoby niż pojedynek snajperski na długi dystans. Sprawdził dokładnie okolicę wokół swej przyczepy i ustalił, że znajdowało się tam zaledwie * Strzelba do tłumienia zamieszek [przyp. tłum.]. kilka miejsc, z których dobry strzelec mógłby go zobaczyć i trafić. Zainstalował w tych miejscach pewne środki obronne. Oczywiście mogli go zaatakować, kiedy będzie poza przyczepą, ale cóż, przed wszystkim i tak nikt nie zdoła się zabezpieczyć. Zeszłej nocy Rużjo oczyścił i naoliwił pistolet oraz strzelbę, po czym załadował je świeżą amunicją. Załadował też cztery zapasowe magazynki do Browninga, a w specjalny pas wsunął 10 dodatkowych nabojów do strzelby. Gdyby musiał użyć Savage'a, żeby się bronić, znaczyłoby to, że przeciwnik zbliżył się na bardzo małą odległość; w takiej sytuacji Rużjo nie miałby szansy na ponowne załadowanie strzelby, ale wolał się zabezpieczyć na wszelki wypadek. Prawdopodobnie szłoby mu wtedy już tylko o jak najdroższe sprzedanie własnej skóry. Liczył się z możliwością, że zostanie pokonany, ale też wiedział, że zrobi wszystko, co w jego mocy, by zwycięzca nie wyszedł z tego bez szwanku. Zrobił, co mógł. Co prawda mógłby też spróbować uciec, ale uznał, że było już na to za późno. Będzie, co ma być. On ze swej strony przygotował się, jak mógł najlepiej. Teraz pozostawało tylko czekać. Potrafił czekać, to była jego mocna strona. Na razie postanowił się przespać. Kto wie, kiedy znów będzie sobie mógł na to pozwolić. A może już nigdy? Podszedł do łóżka, położył strzelbę i pistolet na podłodze i włączył mały nadajnik radiowy. Wyciągnął się na łóżku. Wziął kilka głębokich oddechów, odprężył się najlepiej jak potrafił i po chwili zapadł w sen. Śnił o Annie. Niedziela, 3 kwietnia Las Vegas, Newada Ile jeszcze? - spytał Howard. - Około dwudziestu minut - odpowiedział Fernandez. - Przykręć trochę klimatyzację, nie jest aż tak gorąco. - Nie chcesz chyba, żebyśmy się tu upiekli, John? W południe będzie pewnie ponad trzydzieści stopni, a wiesz, jak nasz pojazd rozgrzewa się na słońcu. Jechali tylko we dwóch wojskowym Hunwee Special piaskowego koloru. - Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, w południe będziemy już na pokładzie samolotu, lecącego do Waszyngtonu. - Ale nie zaszkodzi się zabezpieczyć - zasugerował sierżant. Howard pokręcił głową. - Automatyczna skrzynia biegów, wspomaganie kierownicy, klimatyzacja, a ty się boisz, że później może być gorąco? Mięczak się z ciebie robi na stare lata, Julio. - A może pan generał wolałby następnym razem pojechać powozem z zaprzęgiem? Jestem pewien, że stara oślica Nelly bardziej przypadłaby panu generałowi do gustu, niż ja. - Przynajmniej nie narzekałaby na upał. - A gdyby jednak zaczęła narzekać, pan generał mógłby ją smagnąć batem. Jestem pewien, że ma pan w szafie całą kolekcję różnych biczów i pejczów. Howard uśmiechnął się. - W porządku, a teraz zreferuj mi wszystko jeszcze raz. Fernandez wzniósł oczy ku niebu. - Tak jest. Mamy trzy zespoły dwuosobowe w Parowie Krowiej Czaszki; prowadzą obserwację. Jeśli nasz Iwan wychyli głowę za drzwi, możemy go zgarnąć jak ślepego kociaka. Od ósmej rano będziemy mieli wsparcie Wielkiego Zeza, czeka też gotów do startu śmigłowiec Gwardii Narodowej, na wypadek, gdybyśmy go potrzebowali, chociaż na pewno nie będziemy. Mamy dwa oddziały znudzonych, gotowych do boju żołnierzy w transporterach przed nami i za nami, no i w przyczepie Airstream na pustkowiu jednego potłuczonego przez życie faceta ze Specnazu, który nie ma dokąd uciec, ani gdzie się schować. Howard skinął głową. - W porządku. Fernandez wyczuł nutę niepokoju w jego głosie. - O co chodzi, John? Moglibyśmy tam podjechać we dwóch i zwinąć tego palanta bez niczyjej pomocy; ty mógłbyś zaczekać w samochodzie. To tylko jeden facet, obojętne, jak dobry. - Niemcy tak samo pewnie myśleli o sierżancie Yorku* - odparł Howard. - Jezu. Niepotrzebnie się aż tak przejmujesz. - Fernandez przykręcił odrobinę klimatyzator. - Może mózg ci zamarzł. A jak tam poszło Tyrone'owi na tych zawodach z bumerangiem? Howard pomyślał, że nie była to najbardziej subtelna zmiana tematu, ale uznał, że Julio ma prawdopodobnie rację. Naprawdę nie trzeba się przejmować tym samotnym facetem na pustyni. Zdejmą go bez najmniejszego trudu, rozczarowani brakiem jakiegokolwiek oporu i oddadzą w ręce psychiatrów. - Zajął trzecie miejsce. - Naprawdę? Nieźle, jak na pierwszy raz, co? - O, tak. Poprawił swój życiowy rekord i był z tego bardziej dumny niż z dobrego miejsca. , jesteś całkiem niezłym ojcem jak na starego pryka. Może będę miał do ciebie kilka pytań kiedy - dołączę do klubu tatusiów. Howard Mógł sobie wyobrazić, co zrobi Fernandez kiedy dziecko Julio i Joan po raz pierwszy dostanie gorączki, czy też zwymiotuje nagle zielonym, albo będzie miało kolkę. Dobrze pamiętał, ile razy w panice dzwonił do matki, kiedy Tyrone był noworodkiem. - Co cię tak rozbawiło, John? - Wyobraziłem sobie was oboje o drugiej nad ranem przy płaczącym dziecku. Joan będzie musiała to sfilmować. *Alvin Cullum York (1887-1964), amerykański bohater pierwszej wojny światowej, wsławił się brawurowym atakiem w pojedynkę na przeważające siły niemieckie, podczas którego zabił 25 Niemców; w 1941 roku nakręcono o jego życiu film pt. „Sierżant York" [przyp. tłum.]. Nabrał głęboko powietrza i wypuścił je powoli. Normalne zdenerwowanie przed operacją, zawsze je odczuwał, dopóki nie nadszedł czas sięgnięcia po broń. Może gdyby miał doświadczenie z prawdziwej wojny, reagowałby inaczej. Był pewien, że tak. Niedziela, 3 kwietnia Quantico, Wirginia Jay Gridley siedział na wózku inwalidzkim z napędem elektrycznym, przypatrując się dwóm mężczyznom, którzy grali w ping-ponga. Jego wyobrażenia o konieczności leżenia w szpitalu całymi tygodniami, najwyraźniej nie odpowiadały rzeczywistości. Widział tu facetów, którzy poprzedniego dnia przeszli operacje serca, a dziś chodzili już o własnych siłach, popychając przed sobą po korytarzu stojaki z kroplówkami. Widocznie ruch był dla rekonwalescentów lepszy niż leżenie. Przynajmniej dla niektórych. Jego rodzice byli już w drodze, spodziewał się ich po południu, ale niezbyt cieszył się na ich wizytę. Będą się zamartwiać, będą chcieli się nim zaopiekować i... ee... tego... O czym właściwie przed chwilą myślał? Ze strachu znów oblał go zimny pot. Uraz fizyczny był poważny, na pewno, ale powiedziano mu tutaj, że da się go wyleczyć, że za kilka tygodni Jay będzie znów sobą, będzie mógł chodzić, mówić, machać rękami. Gorzej, że coś się działo z jego umysłem, najpierw czuł gonitwę myśli, a potem całkiem gubił wątek. Okropnie go to przeraziło. Mógł wędrować po rzeczywistości wirtualnej z uszkodzoną ręką, czy nogą - do diabła, nawet bez rąk i nóg - ale jeśli jego mózg nie... jeśli jego mózg nie... Co? Bał się, a przez chwilę nie wiedział nawet, dlaczego, ale zaraz sobie przypomniał. Jego umysł. Jego mózg. Miał trudności z zebraniem myśli. Czuł się, jakby próbował wykonywać w pamięci obliczenia tuż przed zaśnięciem, nie mógł się skoncentrować, gubił wątek, był rozkojarzony! Musiał zaraz znaleźć osprzęt VR* i ruszyć online w cyberprzestrzeń. Musiał się przekonać, czy potrafi jeszcze robić tę najważniejszą rzecz na całym świecie. Dla niego nie była to tylko praca, to było jego życie. Nie wyobrażał sobie życia bez pracy z komputerami. Gestem przywołał pielęgniarkę, która przechodziła akurat przez pokój wypoczynkowy. Nawet nie próbował mówić, co zresztą też go przerażało, ale posłużył się językiem znaków, żeby pokazać, że chodzi mu o dostęp do rzeczywistości wirtualnej: palce wskazujące na oczach, kciuki na uszach. Pielęgniarka skinęła głową. - Jasne. Tędy korytarzem, a potem w lewo. Chodźmy, zaprowadzę cię. Machnął ręką, dając jej znać, że nie trzeba, po czym posłużył się zdrową dłonią do manipulacji joystickiem wózka inwalidzkiego. Sam znajdzie komputer. Zaloguje się i zobaczy, co potrafi zrobić. Jeśli w ogóle jeszcze coś potrafi. Niedziela, 3 kwietnia posiadłość „Cisy", Sussex, Anglia Major Peel odchylił się na krześle przy biurku, w gabinecie, udostępnionym mu przez Jego Lordowską Mość w domku, w którym mieszkał kiedyś zarządca. Mniej więcej trzysta lat temu ten domek, w którym Peel miał teraz swoje biuro, został wybudowany jako * VR - Virtual Reality - rzeczywistość wirtualna [przyp. tłum.]. kościół katolicki. W tamtych czasach, kiedy kościół anglikański na dobre nabierał rozpędu, w niektórych częściach kraju praktykowanie katolicyzmu mogło człowieka kosztować głowę, więc bogaci katolicy budowali małe sanktuaria na swych włościach i zbierali się potajemnie z wybranymi braćmi w wierze, żeby praktykować swą religię. Jeśli robili to oględnie, a właściciel rezydencji ziemskiej był dostatecznie bogaty i cieszył się dobrą opinią, miejscowe władze przymykały oczy na te praktyki. To, że król chciał rozwodu nie było wystarczającym powodem do zrezygnowania - ot, tak po prostu - z wiary i obrzędów, praktykowanych od pokoleń. Okno, przy którym stało biurko Peela nie było wprawdzie witrażem, ale na ścianie znajdował się symbol Trójcy Świętej, a samo biurko umieszczono w miejscu, w którym kiedyś był ołtarz. Peel spoglądał na monitor komputera, słuchając raportu porucznika Wilsona, jednego ze swych najlepszych ludzi. Wilson dowodził ekipą, która prowadziła obserwację Bascomb-Coombsa. - Na pewno nie zorientował się, że jest pod obserwacją? - Na pewno, sir. Jest może inteligentniejszy niż audytorium pełne profesorów z Oxfordu, ale w takich sprawach nie należy do najbystrzejszych. Nie dobieraliśmy się do jego sprzętu komputerowego, ani oprogramowania - zainstalował zabezpieczenia, których lepiej nie ruszać - ale wszędzie mamy ukryte kamery. Te w jego laboratorium i w domu są umieszczone w suficie nad stacjami roboczymi, skierowane na monitory i klawiatury. Jego system komputerowy może być zabezpieczony najlepiej na świecie, a nam wystarczy, że widzimy, co wprowadza z klawiatury i słyszymy polecenia, wydawane głosem. I oczywiście nagrywamy wszystko, co pojawia się na jego monitorach. - A co ze sprawą tych portów lotniczych? Wszystkie ślady zatarte? - Tak jest, sir. Nie da się prześledzić niczego, co ten facet robi online. Wykombinował jakiś sposób, żeby spowodować przeciążenie osprzętu VR - nie mamy bladego pojęcia, jak to zrobił - i paru ludzi, którzy za nim węszyli, posłał do szpitala z czymś w rodzaju udaru mózgu. - Naprawdę? - Tak, sir. Ale jest pewna drobna sprawa, która nas trochę niepokoi. Wydaje się, że MI-6 skontaktowało się z szefem Net Force, tej agendy FBI do walki z przestępczością komputerową. Facet jest w Londynie i współpracuje z nimi. - Tak szybko? - Najwidoczniej ten Amerykanin jest tu już od jakiegoś czasu, przyleciał na konferencję, czy coś w tym rodzaju. - Hm, trzeba uważać. Informuj mnie na bieżąco. - Tak jest. - Coś jeszcze? - Nic związanego z naszym projektem, ale mam coś, co może pana zainteresować. Pamięta pan Plechanowa? - Tego Rosjanina, który chciał zawładnąć Azją? Oczywiście. - Nieźle zarobili, szkoląc swego czasu jedną z grup Plechanowa. - Paru jego ludziom udało się zniknąć - ciągnął Wilson. - Chodzi zwłaszcza o tego specjalistę od mokrej roboty ze Specnazu, Rużjo. - A, tak. Ostry facet. Więc zdołał uciec, tak? - Ale tylko tymczasowo, jak się dowiedział Bascomb-Coombs. Zaszył się gdzieś na zachodzie Stanów i zdaje się, że Amerykanie lada" chwila go zdejmą. - Jego pech. - Pomyślałem, że może to pana zainteresować. - Tak, tak. Informuj mnie, kiedy pojawi się coś nowego. Peel przerwał połączenie i wyjrzał przez stare okno. Tyle interesujących wydarzeń. Wprawdzie to nie to samo, co służba w pułku, ale i tu czasem się coś działo. O, tak. Niedziela, 3 kwietnia Stonewall Fiat, Newada - Wszystko gotowe? - Tak jest, sir - odpowiedział Fernandez. - Strzelcy wyborowi na miejscach, żołnierze zajmują pozycje. Otoczyliśmy to miejsce, a zespół uderzeniowy jest w drodze do przyczepy kempingowej. Nie korzystają z drogi, na wypadek, gdyby była zaminowana. - Fernandez uśmiechnął się ironicznie, dając do zrozumienia, że nie wierzy w żadne miny. Obaj mężczyźni stali w swych zmodyfikowanych kombinezonach S/PP* koło Hunwee, zaparkowanego kilkaset metrów od przyczepy Rużjo, na jedynej drodze, jaka tam prowadziła. Howard uniósł wizjer hełmu i przez polową lornetę Leupolda, zapewniającą dziesięciokrotne przybliżenie, oglądał cel. - Nigdzie go nie widać. Pewnie lubi dłużej pospać. - Jego sprawa - powiedział Fernandez. - Nasi chłopcy za chwilę tam będą z granatami ogłuszającymi i * Soldiers lntegrated Protective Ensemble - kombinezon ochronny, kuloodporny, ze skomputeryzowanym hełmem, zapewniającym łączność taktyczną [przyp. tłum.]. gazem obezwładniającym, który powoduje torsje. Nasz pan Zabójca obudzi się głuchy i ślepy, rzygając wczorajszą kolacją. Po uszy w gównie. Szkoda, że nie pozwoliłeś mi poprowadzić zespołu uderzeniowego, nie ma sensu, żebyśmy obaj tracili dobrą zabawę. - Niedługo masz zostać mężem i ojcem, Julio. Jeśli sądzisz, że mam chęć tłumaczyć Joan, że coś ci się przytrafiło, to bardzo się mylisz. Zacznij się przyzwyczajać do siedzenia za biurkiem. - Ach, cóż to będzie za dzień. - Nadejdzie szybciej, niż się wam wydaje, sierżancie. Spojrzał na przyczepę. Jak dotąd, wszystko w porządku. Rużjo nie spał już od dawna, kiedy wreszcie usłyszał zbliżający się pojazd. Wstał, zapiął pas z dodatkowymi nabojami, sięgnął po strzelbę i przewiesił ją sobie przez ramię. Wziął pistolet, mały nadajnik i podszedł do okna nad zlewem. Nadajnik przypiął do pasa i z Browningiem w ręku wyjrzał przez okno. Do przyczepy zbliżał się ze sporą prędkością niski, kanciasty samochód terenowy burego koloru. Podjeżdżał właśnie pod niewielkie wzniesienie, poruszając się dziesięć metrów na lewo od drogi i równolegle do niej. Za ciężarówką unosiła się chmura jasnożółtego kurzu. Operacja wojskowa? Kierowca nie korzysta z drogi, żeby nie wpaść na minę? Sprytnie. Jeśli to byli żołnierze, mieli prawdopodobnie na sobie kamizelki kuloodporne, więc Rużjo wiedział, że jego broń nie na wiele mu się przyda, chyba że będzie strzelał bardzo celnie. Musi mieć to na uwadze. Odetchnął kilka razy głęboko, sięgnął po szklankę, nalał odrobinę wody i przepłukał usta nad zlewem. Odstawił szklankę, wsunął pistolet za pas i podszedł do drzwi. Nadchodzili goście i czas już było zorganizować godne powitanie. Odpiął nadajnik od pasa. Urządzenie miało cztery przyciski, z których każdy służył do wysyłania sygnału, potęgowanego przez wzmacniacz, ukryty w antenie satelitarnej, zamontowanej na dachu przyczepy. Westchnął i nacisnął pierwszy przycisk. - A to co, u diabła? - spytał Howard. Wokół przyczepy pojawiła się ściana szarości, wzbijająca się w ciągle jeszcze chłodne powietrze poranka. W ciągu paru sekund ciemna chmura bez reszty spowiła przyczepę. - Zasłona dymna - powiedział Fernandez zupełnie niepotrzebnie do mikrofonu taktycznego zestawu łącznościowego LOSIR*, wbudowanego w hełm. - Zwolnijcie. Dowódca zespołu uderzeniowego mruknął sarkastycznie: - O kurwa, naprawdę? Howard słyszał tę wymianę zdań w słuchawkach swojego zestawu, ale był zajęty opuszczaniem wizjera i przestawianiem go na podczerwień. Nie na wiele się to przydało; urządzenie, robiące tyle dymu, generowało również ciepło i Howard nie mógł zobaczyć, co się dzieje za tą dymno-termiczną zasłoną. Przełączył się na transmisję z Wielkiego Zeza, ale na powiększonym komputerowo obrazie satelitarnym * Line-of-sight infrared tactical com unit - taktyczny zestaw łączności pracujący w paśmie promieniowania podczerwonego [przyp. tłum.]. wewnątrz pierścienia dymu nie było widać nic, oprócz przyczepy. - Jest w środku - powiedział Howard. - Możecie kontynuować, ale ostrożnie. - Zrozumiałem - potwierdził dowódca zespołu uderzeniowego. Rużjo wyglądał przez okienko nad drzwiami. Świece dymne skutecznie zasłoniły przyczepę. Za kilka sekund przestaną dymić i odpalą flary, które powinny wyeliminować wszelkie czujniki podczerwieni, jakimi tamci mogli dysponować. Spojrzał na drugi przycisk i pokiwał głową. Od dłuższego czasu nikogo nie zabił, ale było oczywiste, że ten atak zorganizowali wojskowi, więc ludzie, którzy - jak przypuszczał - zajęli pozycje wokół jego przyczepy w miejscach, nadających się dla strzelców wyborowych. Byli gotowi go zastrzelić, jeśli otrzymają taki rozkaz. Znali też ryzyko. A jeśli nie, to za chwilę mieli je poznać. W dziewięciu miejscach, z których strzelcy wyborowi mogliby mieć w polu ostrzału jego przyczepę, Rużjo ukrył łącznie dwadzieścia siedem min przeciwpiechotnych, umieszczając je w dużych papierowych kubkach, odwróconych dnem do góry i przysypując cienką warstwą piasku. Miny były odmianą starej Skaczącej Betty; mały ładunek sprężonego gazu podrzucał minę wielkości paczki papierosów na wysokość ponad półtora metra i wtedy następowała eksplozja materiału wybuchowego, rozrzucająca dookoła stalowe śruciny z niszczycielską siłą. Nieosłonięty człowiek, znajdujący się w odległości kilku metrów od eksplodującej miny z reguły ginął, albo zostawał ciężko ranny. A i u tych, którzy mieli na sobie osłony, stalowe śruciny mogły trafić w szwy, czy niechronione miejsca, powodując poważne, albo nawet śmiertelne obrażenia. Nacisnął guzik. W słuchawkach zestawu LOSIR Howarda rozległy się krzyki i jęki pośród niezbyt głośnych wybuchów. Sekundę, może dwie później te odgłosy dotarły do niego już nie online, lecz w rzeczywistości. - Meldować! - Mina, pułkowniku, Spalding dostał i mocno krwawi! - Wybuch na stanowisku drugim, sir, solidnie nami potrząsnęło, ale nikt nie został ranny! - Reader dostała w twarz...! - John, popatrz. Howard spojrzał na zasłonę dymną, w której wybuchały właśnie jaskrawe flary. Co tam się, u diabła, dzieje? Kiedy pierwsza świeca dymna odpaliła ładunek magnezji, Rużjo otworzył drzwi przyczepy i wyszedł na zewnątrz. Miał do pokonania zaledwie piętnaście metrów, ale musiał sie znaleźć tam, dokąd zmierzał, zanim jego ciało stanie się jedynym źródłem ciepła na tym obszarze. Na wypadek, gdyby tamci korzystali z rozpoznania satelitarnego, czy lotniczego. Ruszył biegiem. Jego kryjówka - jama, zamaskowana płytą ze sklejki - była wyłożona od środka materiałem pochłaniającym ciepło oraz warstwą metalowej folii. Zewnętrzną stronę sklejki Rużjo zamaskował, przyklejając do niej piasek i suche gałązki. Płyta była praktycznie niewidoczna, a zarazem na tyle wytrzymała, że można było po niej chodzić. Jama miała zaledwie metr szerokości i dwa metry dłógości, ale nie zamierzał pozostawać w niej zbyt długo. Kiedy znalazł się w jamie, ścisnął latarkę chemiczną, która dawała tyle światła, że mógł włączyć zasilany na baterie monitor telewizyjny. Dwie kamery - jedna na dachu przyczepy, również ukryta w antenie satelitarnej i druga w śmietniku - przesyłały zamglony, ale przydatny obraz przyczepy i okolicy, łącznie z jego Toyotą. W samochodzie zainstalowane były urządzenia, niezbędne do realizacji pozostałej części planu. Jeszcze chwilę, niech dym się rozwieje. - Dym rzednie - usłyszał Howard w słuchawkach LOSIR. - Kontynuować z maksymalną ostrożnością - rozkazał. - Wciąż chce go pan żywego? Howard zgrzytnął zębami. Miał, jak dotąd, czterech rannych i z tego, co mówił lekarz wynikało, że dwóch z nich trzeba szybko przetransportować do szpitala. Śmigłowiec Gwardii był już w drodze. - Tak, żywego, jeśli to możliwe. Ale przede wszystkim dbajcie o własne bezpieczeństwo. Nie chcę kolejnych rannych, zrozumiano? Jeśli będziecie musieli strzelać, strzelajcie. - Tak jest, sir. Teraz, pomyślał Rużjo, i wcisnął trzeci z czterech przycisków w swoim nadajniku. - Uwaga! - powiedział Fernandez. Howard uniósł wzrok. Zza rzednącej zasłony dymu na drogę wyjechał jakiś pojazd. Sportowy samochód Rużjo. - Próbuje uciekać! Rozległ się charakterystyczny odgłos strzałów z pistoletów maszynowych". Howard patrzył na uciekający samochód przez lornetkę. Widział, jak pociski uderzają w metal karoserii. Co za idiota! Sądził, że będzie mógł tak po prostu wskoczyć do samochodu i odjechać? Rużjo nacisnął ostatni przycisk. Zanim Howard zdążył nastawić ostrość, żeby przyjrzeć się kierowcy, samochód eksplodował. Od wybuchu zatrzęsła się ziemia, a fala uderzeniowa przetoczyła się z piekielnym hukiem. Chmura dymu w kształcie grzyba, z kulą ognia w środku, przypominała wybuch miniaturowej bomby atomowej. To nie była eksplozja zbiornika paliwa, w tym samochodzie musiały być materiały wybuchowe. - Jasna cholera! - mruknął Fernandez. - Co on tam, u diabła, miał w tym wozie? Kiedy dym trochę się przerzedził, zobaczyli, że z samochodu został jedynie kawałek karoserii i dwie dymiące opony. Płonące szczątki wybuch rozrzucił w promieniu kilkuset metrów. Howard przypatrywał się temu w milczeniu. Chryste! Co za burdel! - Wydaje się, że miał pan powody do niepokoju, panie pułkowniku. Myliłem się, przyznaję. Howard tylko pokiwał głową. (Niedziela, 3 kwietnia jLhasa, Tybet Jay Gridley siedział na podłodze ze skrzyżowanymi nogami, otulony w pomarańczową szatę. Chłodne powietrze ciężkie było od woni kadzideł. Cienka trzcinowa mata nie chroniła go przed zimnem kamieni, na których siedział. Czuł też chłód na ogolonej głowie. Przez otwarte okno widział grubą na trzy metry, połyskliwą pokrywę śniegu. Z oddali dochodził chóralny śpiew, niski, pulsujący. Wielką komnatę oświetlały setki świec. Na niskim drewnianym podium, wznoszącym się zaledwie kilkanaście centymetrów nad podłogę, naprzeciw mnichów siedział w pozycji kwiatu lotosu główny mnich Sojan Rinpoche. Też był łysy, miał około siedemdziesięciu lat, a jego twarz pokrywały drobne zmarszczki. Po kilku minutach słuchania tego guru Gridley zrozumiał, skąd wzięły się zmarszczki - Sojan Rinpoche dużo się uśmiechał. W tej chwili stary mnich mówił o jakimś buddyjskim bóstwie: - ...w sanskrycie nazywa się Yamantaka*. W Chinach nazywają go Yenantechia. W Tybecie mówimy na niego Gshinrjigshed. Wszędzie znany jest jako Ten, Który Pokonał Śmierć, jeden z Ośmiorga Straszliwych, Strażników Wiary i patron Dgelugspa**. - Budzi grozę, ten bodhisattwa*** Mańdżuśri. Dawno temu podczas pewnej wielkiej bitwy w Tybecie, Gshinrjigshed przybrał swą formę, żeby stawić czoło Bogu Śmierci i pokonać go. Ma dziewięć głów, trzydzieści cztery ramiona i szesnaście stóp. Jest Siejącym Grozę, Wielkim Przerażeniem, Pogromcą Demonów. - Jest kimś - ciągnął starzec z uśmiechem - kogo lepiej nie wkurwiać. Gridley był trochę zaskoczony tym ostatnim zdaniem. Dziwnie zabrzmiało w ustach świątobliwego Tybetańczyka. Westchnął. Cóż, to był scenariusz tego starca - o ile rzeczywiście był to stary człowiek, a nie ktoś, kto tylko wcielił się w taką postać - ale niezbyt ciekawy. Za prosty. Teraz, kiedy już się tu znalazł, Jay nie bardzo wiedział, po co właściwie przyszedł. Co miał tu nadzieję znaleźć? Pielęgniarka. To pielęgniarka powiedziała mu, żeby zajrzał do tego starego faceta. Po tym, kiedy Jay *W buddyzmie północnym jedno z ośmiu surowych bóstw opiekuńczych dharmapala [przyp. tłum.]. **W języku tybetańskim „wzór wartości", nazwa sekty Dalaj Lamy i panczenlamów, zwanej też Sektą Żółtych Czapek [przyp. tłum.]. *** Przyszły Budda - bóstwo lub istota, która doznała oświecenia, godnego nirwany, ale pozostaje przez jakiś czas w świecie ludzi, żeby nieść pomoc innym [przyp. tłum.]. zerwał osprzęt VR i cisnął nim o podłogę, niezdolny do koncentracji. Jasne, nadal potrafił korzystać z rzeczywistości wirtualnej, ale tylko jako bierny użytkownik. Zatracił zdolność jej tworzenia, manipulowania wirtualnymi światami. Kiedy zaczynał, wszystko było w porządku, ale po paru minutach tracił wątek, gubił się, zawodziła go wyobraźnia. Operator komputera, który nie potrafi pracować z komputerem. Ekspert w sprawach rzeczywistości wirtualnej, który nie radzi sobie z rzeczywistością wirtualną. Był skończony. Życie straciło sens. Ale pielęgniarka - była chyba buddystką, czy kimś w tym rodzaju - dała mu adres internetowy tego guru i poradziła, żeby tam zajrzał. Powiedziała, że guru niejednemu już pomógł. Gridley nie miał nic do stracenia, więc spróbował. Ale teraz nie wyobrażał sobie, w jaki sposób ten Gshinrjijakmutam mógłby cokolwiek pomóc. Stary mnich jakby czytał w jego myślach. Klasnął w ręce i wszyscy pozostali mnisi wyszli. Gridley został z nim sam na sam. Pomieszczenie zawirowało i nastąpiła zmiana scenerii - siedzieli teraz naprzeciwko siebie w wygodnych fotelach. Zamiast pomarańczowej szaty Jay miał na sobie spodnie, pulower i wysokie buty, a stary człowiek był ubrany w dżinsy i bawełnianą koszulę. Tybetańczyk założył nogę na nogę, prezentując sportowe obuwie firmy Nike i cały czas się uśmiechał. Wyglądał jak stary sympatyczny dziadek, który przyszedł w odwiedziny. - Tak lepiej? - spytał. Gridley zamrugał. - E... tak, chyba tak. - Mnóstwo ludzi woli scenerię tego tybetańskiego klasztoru. Czują się, jakby odnaleźli coś prawdziwego. Niestety, tamten Tybet można dziś zobaczyć tylko w kinie. Obrzucił Jaya uważnym spojrzeniem. - Coś cię gnębi. - Tak. - Twoja aura jest popękana. - Jezu, aura? Czas się wy... - To miało znaczyć, że wydajesz się mieć trudności z koncentracją. Narkotyki? A może jakieś problemy natury medycznej? Nowotwór? Wylew? Skąd u diabła mógł o tym wiedzieć? Czegoś takiego nie było widać w rzeczywistości wirtualnej! - Ee... - Nie śpiesz się. Jeśli wolisz się teraz wylogować i wrócić później, nie ma sprawy. Jay pokręcił głową. - Nie przypominasz żadnego guru, o jakim kiedykolwiek słyszałem. - Chcesz wrócić do klasztoru? - Nie, ja tylko... chodzi o to, że... - Oczekiwania - powiedział stary człowiek. - Potrafią nieźle namieszać. Miałeś jakieś wyobrażenie, oczekiwałeś, że będę konkretnie wyglądał, więc za każdym razem, kiedy robię coś, co nie odpowiada twoim oczekiwaniom, coś ci się gmatwa. A i bez tego masz już spory mętlik w głowie, prawda? - O, tak, to prawda. - Dojdziemy do tego. Ale po kolei. Jak mam się do ciebie zwracać? - Chodzi o pseudonim sieciowy, czy rzeczywiste imię? - Wszystko jedno, bylebyś na nie reagował. - Jay. - W porządku. Do mnie możesz mówić Saji. Przybyłeś tu w poszukiwaniu jasności, tak? - Nn... nie jestem pewien. Saji wybuchnął śmiechem. - Chcesz powiedzieć, że nie przyszedłeś tu po te wszystkie buddyjskie bzdury, demony, dharmę* i tak dalej. Ale pragniesz jasności, zrozumienia. - Tak. - Cóż, buddyzm w tym nie przeszkadza, a przeciwnie - nawet pomaga. Ale do tego też jeszcze dojdziemy, później. A teraz po kolei. Jakiego rodzaju obrażenia doznałeś? - Mówią, że to wylew. - Dobrze, możemy się tym zająć. - Cudownie, że możesz. - Nie ja, Jay, my. - Postukał się palcem w prawą skroń. - Nasz mózg charakteryzuje się znaczną redundancją**. Jeśli w jakimś miejscu wydarzy się zwarcie, możliwe jest przesłanie sygnału tam, gdzie połączenia są w lepszym stanie. Może zresztą wcale ci to nie będzie potrzebne, zobaczymy. Zadam ci teraz całą serię pytań, a ty odpowiadaj, o ile masz ochotę. - W porządku. - Ile jest osiemdziesiąt siedem minus trzynaście? - Chryste, arytmetyka? - Tak, arytmetyka. Na początek - powiedział stary człowiek z uśmiechem. Jay westchnął. Kiedy jest się na dnie, można już tylko spróbować wrócić na powierzchnię. - Siedemdziesiąt cztery - odpowiedział. - Kto jest prezydentem Stanów Zjednoczonych...? Niedziela, 3 kwietnia Stonewall Fiat, Newada - I co tu mamy, Julio? *Dharma - w buddyzmie: wieczna, uniwersalna prawda [przyp. tłum.]. **W teorii informacji: cecha wiadomości zawierającej więcej informacji, niż to jest niezbędne [przyp. red.]. - Niewiele, sir. Parę nadpalonych, świeżych kości, coś, co wygląda, jak spalone włosy i kilka zębów. Nie wiem, co miał w tym samochodzie, ale huknęło potężnie. Rozerwało go na kawałki i wątpię, żeby udało się je wszystkie znaleźć. Howard westchnął. No tak. Nie palił się do pisania raportu. - W porządku. Sprawdźcie do końca przyczepę, zostaw dwóch ludzi na warcie i zabieramy się stąd. Przyślemy tu chłopaków z laboratorium. - Tak jest, sir. Howard spojrzał na krater, wyrwany eksplozją samochodu. Plan był inny, ale przynajmniej unieszkodliwili faceta. To był zawodowy zabójca. Oprócz tego wszystkiego, co zrobił przedtem, miał jeszcze na sumieniu czterech ludzi Howarda. Reader była w złym stanie, a trzech innych wymagało leczenia szpitalnego. Ten Rużjo zasługiwał na to, żeby skazać go na tysiąc lat więzienia, ale cóż, stało się inaczej. Szybka i surowa sprawiedliwość. Howard nie miał zbyt wiele przeciw temu. Odwrócił się i ruszył do Hunwee. Julio dobrze zrobił, nie wyłączając klimatyzatora. Robiło się coraz goręcej. Niech to wszyscy diabli! Rużjo leżał w swojej norze, próbując zasnąć. Było gorąco, czuł się wyczerpany, ale nie potrafił się odprężyć na tyle, żeby zapaść w drzemkę. Kiedy przygotowywał swój system obronny, zastanawiał się nad zaminowaniem przyczepy tak, żeby wyleciała w powietrze razem z samochodem, ale nie zdecydował się na to. Może przyczepa jeszcze się kiedyś komuś przyda. Dla niego była domem. I, co ważniejsze, każdy, kogo zostawią tu na straży, na pewno schroni się w cieniu przyczepy przed palącym słońcem, a może i wejdzie do środka, żeby włączyć klimatyzator. Żadne z okien przyczepy nie wychodziło bezpośrednio na kryjówkę Rużjo - upewnił się o tym zawczasu. Do tej pory powinni już znaleźć szczątki tego, co zostawił dla nich w sterylnym, szczelnym pudle kartonowym, zamkniętym próżniowo: trochę ściętych włosów, kilka kości, surowe mięso i krew, zmieszaną z antykoagulantem, sporządzonym z trutki na szczury, wszystko ze świni. I na koniec jeszcze ludzka czaszka, skradziona ze szkieletu w szkole, ciasno owinięta świńską skórą i wypełniona świńskim mózgiem. Coś takiego ani na chwilę nie zmyliłoby patologa, ale ktoś, kto przed chwilą widział eksplodujący samochód, mógł pomyśleć, że kawałki kości, krew i mózg są ludzkie. Istniało prawdopodobieństwo, że wytrwają w tym przekonaniu dostatecznie długo, by mu umożliwić ucieczkę. Pewności nie było, ale zawsze to jakaś szansa. Kamery pokazały ludzi, wsiadających do pojazdów i odjeżdżających. Rużjo był przekonany, że tamci pozostawią na miejscu straże, zapewne nie więcej niż dwóch, może trzech żołnierzy. Upał sprawi, że strażnicy zdejmą hełmy i ciężkie kamizelki kuloodporne, albo wejdą do przyczepy. Kiedy to zrobią, on będzie gotowy. Sprawdzą, czy w przyczepie nie ma materiałów wybuchowych, a kiedy nic nie znajdą, poczują się bezpieczni. Trzymając pistolet w ręku, Rużjo znów spróbował zasnąć. Choćby na kilka minut. Był bardzo zmęczony. Niedziela, 3 kwietnia Londyn, Anglia Od wewnątrz centrala MI-6 wyglądała jak każdy inny nowoczesny biurowiec. Michaels sam nie wiedział, czego miał się spodziewać, zwłaszcza, że centrala Net Force też była dość typowa, a mimo wszystko w głębi duszy oczekiwał, że zobaczy tu Jamesa Bonda, O, czy kogoś w tym rodzaju, wyruszającego do akcji w służbie Jego Królewskiej Mości. Siedzieli na wygodnej kanapie w gabinecie dyrektora generalnego Matthew Helmsa. Oprócz Michaelsa i Helmsa, była tu jeszcze Angela Cooper oraz minister do spraw kontaktów z parlamentem Clifton Wood. Toni wyszła na chwilę, żeby zadzwonić do dyrektora FBI. - ...więc jak najszybsze rozwiązanie tej sprawy leżałoby w naszym wspólnym interesie - mówił minister. - Zgadzam się - powiedział Michaels - chociaż nie bardzo wiem, w czym moglibyśmy wam tutaj pomóc. Macie przecież swoich ludzi. Wood i Helms wymienili spojrzenia. Helms odchrząknął i przejął inicjatywę. - No cóż, mamy tu pewien problem. Zarówno MI-5, jak i MI-6 chcą się ostro do tego zabrać i występuje coś w rodzaju... rywalizacji zawodowej. Cooper uśmiechnęła się przepraszająco do Michaelsa. A tak się starała zbagatelizować tę kwestię. - Pomyśleliśmy, że połączona grupa operacyjna pod dowództwem szefa Net Force może szybciej osiągnąć rezultaty. Nasza służba bezpieczeństwa i wywiad są gotowe strzec swej autonomii wobec siebie nawzajem, ale gdyby do gry wszedł sojusznik z zewnątrz... - zawiesił głos, uniósł brwi i rozłożył ręce. Michaels skinął głową. Oczywiście, polityka. A spory kompetencyjne musiały być poważniejsze, niż sugerowano, skoro MI-5 i MI-6 były gotowe włączyć do sprawy obcą służbę, żeby załagodzić sytuację. Nie wyobrażał sobie, żeby FBI i CIA zezwoliły wywiadowi brytyjskiemu na objęcie dowodzenia wspólną operacją. Musiało tu iskrzyć o wiele bardziej niż się do tego przyznawali. Drzwi otworzyły się i do gabinetu weszła Toni, przypinając virgila do paska. Skinęła Michaelsowi głową. Pani dyrektor kazała im współpracować z Brytyjczykami. Odpowiedział Toni skinieniem głowy i spojrzał na Helmsa. -Oczywiście z przyjemnością wam pomożemy, jak tylko będziemy mogli. Wywołało to uśmiechy zadowolenia na twarzach całej trójki Brytyjczyków. Za to Michaelsowi daleko było do zadowolenia. Chciał wracać do domu. Miał problemy z byłą żoną Jaya w szpitalu, a w czasie jego nieobecności na pewno pojawiło się też mnóstwo innych spraw. Zaćwierkał jego virgil. Michaels zmarszczył brwi. Aparat był ustawiony na przyjmowanie jedynie rozmów sygnalizowanych jako pilne. Odpiął virgila od paska i spojrzał na wyświetlacz. Pułkownik Howard. - Panowie, przepraszam na chwilę. Minister i szef MI-6 z uśmiechem skinęli głowami. Michaels wyszedł na korytarz. Może wreszcie jakieś dobre wiadomości. Poniedziałek, 4 kwietnia Waszyngton, Dystrykt Columbia Tyrone szedł do swojej szafki, uważając, czy nie kręci się gdzieś Dino, postrach korytarza. Od kiedy Bella go rzuciła, kontakty Tyrone'a z „Bykiem" LeMottem, zwalistym licealistą, który był przyjacielem tej dziewczyny, znacznie się rozluźniły. Dino wiedział, że w starciu z Bykiem nie ma najmniejszych szans, więc dopóki Tyrone chodził z Bellą i miał układy z jej przyjacielem, korzystał z czegoś w rodzaju immunitetu. Ale te czasy już minęły. Dino - skrót od dinozaura, bo też ten dureń odznaczał się inteligencją i wdziękiem dinozaura na środkach nasennych - równie dobrze mógł na człowieka spojrzeć, albo go rozdeptać, a szansę Tyrone'a w walce z tym durniem były równe zeru, więc lepiej uważać. Dotarł do swojej szafki, nie zobaczywszy nigdzie Dino. Może znów wyrzucili go ze szkoły za palenie papierosów. To by było piękne. Zajął się upychaniem torby w szafce, kiedy za jego plecami ktoś powiedział: - Cześć, Tyrone! Odwrócił się i zobaczył Nadine Harris, dziewczynę z bumerangiem. - Cześć, Nadine. Podeszła, torując sobie drogę przez tłumek uczniów. Poruszała się z wdziękiem, jakby płynęła. - Też chodzisz na poranną zmianę? Super. - Aha. Kto jest twoim wychowawcą? - Peterson - odpowiedziała. - W porządku facet. Byłem u niego na zajęciach z mediów. Jaki masz program? - Angielski poziom drugi, matma trzeci, biologia pierwszy, media drugi, fizyka trzeci, historia drugi. - Spore obciążenie, jak na jeden okres - powiedział. Wzruszyła ramionami. - Dobrze wypadłam na testach bo w mojej starej szkole wyprzedzaliśmy trochę w stosunku do was. A ty? drugi, matma trzeci, media trzeci, czwarty i... no... HW pierwszy. mi mówisz o sporym obciążeniu?! Rety, Tyr, komputery poziom czwarty? Myślałam, że to dopiero w liceum. A HW, to historia wojskowości, tak? Jego kolej na wzruszenie ramionami. - Mój tata jest wojskowym. Pomyślałem, że warto się czegoś o tym dowiedzieć; opowiadał mi ciekawe rzeczy. Wiesz, on też kiedyś rzucał, a na tych zajęciach jest coś o bumerangach. - Naprawdę? Ho, ho. Tata, który rzuca bumerangiem. Dobry jest? - No... raczej nie. Bawił się tym jako mały chłopiec, miał parę bumerangów dla początkujących, wiesz, takich ze sklejki. Ale wie mnóstwo o różnych bitwach i o tym, jak aborygeni posługiwali się bumerangami w walce. - Fantastyczne - powiedziała. Kiedy tak sobie rozmawiali, Tyrone nagle doznał dziwnego uczucia, że ktoś go oBserwuje. Rozejrzał się dookoła, ale ostrożnie, żeby nie rzucało się to w oczy. Może Dino się napatoczył i wbił w niego wzrok... Belladonna Wright zbliżała się korytarzem w towarzystwie dwóch koleżanek i patrzyła prosto na Tyrone'a. Zesztywniał cały, poczuł, że się czerwieni i że zaczyna mu burczeć w żołądku. Nagle zapragnął uciec, wpełznąć pod jakiś głaz, żeby się schować. Bella była piękna, jak zawsze, a może nawet jeszcze piękniejsza. Pamiętał, jak siedział na jej łóżku, całując ją, dotykając rękoma jej ciała... Przestań Tyrone, to niebezpieczny obszar. Będzie to po tobie widać. Najesz się wstydu do potęgi, pomyślał. Ale było już za późno. Opuścił torbę, zasłaniając się nią poniżej pasa. - Coś nie tak, Tyrone? - spytała Nadine. - Wyglądasz, jakbyś połknął żabę. - T... tak, to znaczy, nie, nic mi nie jest. Po prostu o czymś sobie przypomniałem. Mam coś pilnego do zrobienia. W domu. Kiepsko, Tyrone, mało inteligentna wymówka! Bella przepłynęła obok jak pancernik pod eskortą dwóch niszczycieli. Nie patrzyła już na niego. Nadine musiała coś wyczytać w jego twarzy, bo odwróciła się, żeby popatrzeć. - Ho, ho! A to co za zjawisko? - Belladonna Wright - powiedział Tyrone, starając się ze wszystkich sił, żeby głos mu się nie załamał. Prawie mu się udało. - Nie moja liga - powiedziała Nadine. - Zabójcza tapeta. - Tapeta? - Aha, wiesz, nie musi nic robić, wystarczy że jest i że ładnie wygląda. I tak wszędzie ją zapraszają, żeby było na co popatrzeć. Znasz ją? - Przelotnie - mruknął Tyrone. Kiedyś wydawało mu się, że ją zna, ale jakże się mylił. Rzuciła go, jak zużytą papierową chusteczkę. - Te piękne wszystko dostają za darmo, a takie jak ja muszą sobie zapracować. - Co to znaczy „takie jak ty"? Nie jesteś brzydka, czy kulawa. Wzruszyła ramionami i odwróciła wzrok. - Postaw mnie koło takiej - skinęła głową w stronę Belli - a po prostu zniknę. Tyrone nic nie powiedział, ale w duchu przyznał jej rację. - Mam nadzieję, że przynajmniej nie jest zbyt inteligentna. Tego byłoby już za wiele, piękna i mądra. Tyrone wiedział, że akurat tym Nadine nie musi się przejmować. Bella nie była zupełnie tępa, ale na pewno nie była też mistrzynią intelektu. Nie chciał jednak powiedzieć tego głośno. Nawet po tym, co Bella mu zrobiła, byłoby to jakieś... nielojalne. Poza tym, gdyby Byk się dowiedział, że Tyrone chlapie ozorem na temat Belli, byłoby z nim kiepsko. Miała na orbicie kilku facetów, ale Byk był na pewno jednym z nich. Tyrone dobrze o tym wiedział. A Byk nie dostał swojego przezwiska przypadkiem. - Hej, muszę lecieć - powiedziała Nadine. - Bądźmy w kontakcie, dobrze? Spotkamy się i porzucamy razem. - Jasne - odparł. - Koniecznie. Patrzył za nią, kiedy odchodziła. Miała chód sportsmenki, elastyczny i elegancki, ale wyglądem nie mogła dorównać Belli, co to, to nie. No i dobrze. Dla niego Bella należała do historii. Koniec, kropka i wcale nie szukał zastępstwa. Może spotkają się z Nadine i porzucają bumerangami. Dlaczego nie? Była w tym dobra, może będzie się mógł czegoś od niej nauczyć. Dobrze byłoby mieć kogoś, z kim można potrenować rzucanie, nawet jeśli Nadine wyglądała... zwyczajnie. Potrafiła rzucać i o to chodziło. Nie musiał się z nią całować. Poniedziałek, 4 kwietnia Wirginia - Pułkowniku? - To Julio przerwał Howardowi, biedzącemu się nad raportem. Howard oderwał wzrok od obrazu holograficznego nad swoim biurkiem. Jak by tego nie przedstawić, to, co się stało w Newadzie nie wyglądało dobrze. Jedyną pociechą było to, że żaden z jego żołnierzy nie zginął. Reader będzie musiała poddać się rozległej operacji plastycznej twarzy, ale jej życiu nic nie groziło. Kiedy usłyszała wybuch, leżała na ziemi, patrząc w inną stronę, odwróciła się jednak, żeby zobaczyć, co się dzieje. Osłonę hełmu miała opuszczoną, ale z uwagi na kąt kilka śrucin przeszło pod dolną krawędzią. Pech. Gdyby nachyliła głowę centymetr, albo dwa więcej, osłona z lexanu zatrzymałaby stalowe kulki. Cóż, dobrze przynajmniej, że śruciny nie wbiły się głębiej. Uniknęła uszkodzenia mózgu... - Przykro mi, John, ale mamy prawdziwy problem. - Gorszy od wczorajszego? - Obawiam się, że tak - Cudownie. Wykrztuś to z siebie. - Lindholm i Hobbs nie żyją, obaj zabici strzałami w głowę z niewielkiej odległości. Pociski małego kalibru. - Co?! - Ich pojazdu nigdzie nie ma. Szukamy z powietrza i na ziemi, z pomocą ludzi miejscowego szeryfa i policji stanowej. Jak dotąd, ani śladu. Howard patrzył na niego, niczego nie pojmując. Jak to możliwe? - Ci z patologii mówią, że zęby i fragmenty czaszki, które im dostarczyliśmy są ludzkie, ale należą do kogoś, kto nie żyje już od bardzo dawna. Krew i inne kości, a także ten kawałek mózgu należą do przedstawiciela rodziny Suidae, do zwyczajnej świni domowej. Howard zrozumiał wszystko z przerażającą jasnością. - Więc on żyje. - Tak jest, sir, to jedyne rozsądne wytłumaczenie. Musiał się gdzieś ukryć - moi ludzie przeczesują tamten teren - zaczekać, aż nasi nabiorą przekonania, że nic im nie grozi, a potem skasować ich i zabrać samochód. - Kurwa mać - mruknął Howard. - Nie potrafiłbym lepiej tego ująć, sir. Nie doceniliśmy tego faceta, John. Wywiódł nas w pole. - Nie „nas", Julio. Mnie. To ja ponoszę odpowiedzialność. Fernandez wbił wzrok w podłogę. Howard zapatrzył się gdzieś w przestrzeń. To było straszne. Przez te wszystkie lata, kiedy dowodził formacją zbrojną Net Force, miał kilku rannych w różnych strzelaninach, ale nie stracił nigdy żadnego ze swych ludzi. A teraz, dlatego, że on spieprzył sprawę, dwóch żołnierzy nie żyło. Niech to szlag trafi! Co gorsza, facetowi, który ich zabił, udało się uciec. I co teraz robić? (Poniedziałek, 4 kwietnia Londyn, Anglia - Na pewno nie chcesz tam pójść? - spytała Toni. - Chciałbym, naprawdę - odpowiedział Alex - ale muszę się zająć całym tym gównem. - Machnął ręką w kierunku laptopa na nocnym stoliku. - Mogłabym zostać i trochę ci pomóc. - Doceniam to, ale przecież nie możesz tego za mnie przeczytać, więc zrób sobie przerwę, dopóki masz szansę. Idź, poćwicz, odreaguj trochę. Poczujesz się lepiej i później będziesz mnie mogła oczarować. Te zajęcia są dla ciebie ważne. Widziałem wyraz twojej twarzy, kiedy stamtąd wróciłaś. Idź, baw się dobrze. Skinęła głową. Alex miał rację. Naprawdę chciała iść na ten trening silat, a poza tym, po treningu jej umysł zawsze lepiej pracował. - W porządku - powiedziała. - Wrócę za trzy godziny. Pochylił się i pocałował ją delikatnie w usta, a potem uśmiechnął się do niej. - Nie śpiesz się. Nigdzie się nie wybieram. Już jazda taksówką do szkoły w Clapham była przygodą. Kiedy Toni w końcu tam dotarła, zaczynało się ściemniać. Ale przyjechała piętnaście minut za wcześnie. Wystarczająco, żeby się rozgrzać przed treningiem. Wewnątrz ośmiu, może dziesięciu uczniów robiło rozgrzewkę, wykonując djuru, albo ćwicząc parami. Toni poszła do łazienki, przebrała się w spodnie od dresu, buty do zapasów, sportowy biustonosz i podkoszulek. Dołączyła do uczniów i zaczęła robić ćwiczenia na rozciąganie mięśni i ścięgien. Wciąż potrafiła zrobić szpagat, przodem i bokiem, ale musiała się przedtem rozgrzewać dłużej, niż kiedy miała piętnaście lat. Elastyczność nóg była przydatna, może nie w Bukti, ale na pewno w Serak. Podstawowy zwrot wymagał zejścia do parteru w trakcie obrotu, i to im niżej, tym lepiej. Trudno byłoby to zrobić, nie mając elastycznych ścięgien podkolanowych. Pojawił się guru Stewart, już przebrany do treningu. Podszedł do Toni. - Cieszę się, że udało ci się przyjść, guru. Jestem pewien, że możemy się od siebie nawzajem wiele nauczyć. Toni uśmiechnęła się. - Nie wiem, jak dużo ja cię mogę nauczyć, guru, ale na pewno mogę się mnóstwo nauczyć od ciebie. Odpowiedział jej uśmiechem, a ona poczuła małą satysfakcję, że potrafiła to sprawić. Stewart przeszedł na środek sali i odwrócił się. - No, dobrze. Możemy zaczynać? Zginając się w ukłonie, Toni poczuła gwałtowny przypływ energii. Dotychczas uczyła się i nauczała silat tylko prywatnie. Nigdy dotąd nie uczestniczyła w oficjalnych zajęciach od początku do końca. Była zachwycona, że oto nadarzyła się okazja. Michaels ślęczał nad holograficznymi raportami, przeglądając akta brytyjskiego śledztwa w sprawie hakerskiego zamachu. Była to żmudna praca, utrudniona jeszcze różnicami w pisowni angielskiej i amerykańskiej. Podświadomie „poprawiał" nieprawidłowo napisane słowa, kiedy się na nie natknął, co jeszcze bardziej spowalniało mu tempo. Virgil zgłosił przychodzącą rozmowę. - Dzwoni Angela Cooper - poinformował syntetyzator głosu, na który Michaels przestawił aparat, rezygnując z muzycznego żartu Jaya. Nie chciał słuchać fanfar, od kiedy się dowiedział, że Jay jest w szpitalu. - Połącz - powiedział Michaels. - Dyrektor Michaels? Tu Angela Cooper. Mam dla pana trochę ściśle tajnych materiałów. Może przynieść je panu? - Oczywiście. Będę tu siedział przez cały wieczór. - Jeśli o mnie chodzi, nie potrwa to tak długo. Jestem na dole. Uśmiechnął się. - Proszę wjechać na górę. Dwie minuty później rozległo się pukanie do drzwi jego hotelowego pokoju. Michaels otworzył i od razu przekonał się, że Cooper potrafi się ubierać w różnych stylach. Miała na sobie obcisłe niebieskie dżinsy, ciemnoczerwone wysokie buty Doca Martina i czarny golf. Trzymała w ręku laptopa, a jeśli była uzbrojona, nie potrafiłby powiedzieć, jakim cudem schowała pistolet lub taser pod tak obcisłym ubraniem. - Dobry wieczór. - Proszę wejść. Weszła i podała mu laptopa. - Niewiele jest tu nowego, ale dostaliśmy od Pakistańczyków trochę materiałów, które mogą pana zainteresować. Wziął od niej laptopa. - A jak sytuacja w portach lotniczych? - Już lepiej. Większość zaatakowanych systemów komputerowych przywrócono już do stanu używalności. Gdyby pan musiał lecieć dziś w nocy do Rio, to tylko z naprawdę dobrym pilotem, ale ogólnie sytuacja się poprawia. W Auckland rozbił się transportowiec, zginęło trzech ludzi. Jak dotąd to jedyne ofiary. Skinął głową. Agentka MI-6 rozejrzała się dookoła. - Przyjemny pokój. Pani Fiorella jest gdzieś tutaj? - Nie, poszła na trening sztuk walki. - Aha. Muszę uważać, żebym się jej przypadkiem nie naraziła. No, pójdę już, nie chcę panu przeszkadzać w pracy. Jesteśmy bardzo zadowoleni z pańskiego udziału w tej operacji, sir. - Proszę mi mówić „Alex". Wszystkie te „sir" i „panie dyrektorze" brzmią tak oficjalnie. - To prawda. Ale skoro tak, proszę i do mnie zwracać się po imieniu. Angela. Spojrzała na zegarek. - Jakaś randka? Spojrzała zdziwiona. - Co? A, nie. Zastanawiałam się po prostu, czy by czegoś nie zjeść, zanim pojadę do siostry. Mam się dziś wieczorem zaopiekować siostrzenicą. Ma osiem lat. Michaels znów się uśmiechnął. - Prawie tyle, co moja córka. - Nie wiedziałam, że jesteś żonaty. - Już nie jestem. Wzięliśmy rozwód. - O, przepraszam. - Nie ma za co. To była ulga. Tak było lepiej dla wszystkich, z wyjątkiem Susan, to znaczy mojej córki. - Rozumiem. Sama też mam za sobą nieudane małżeństwo. Okropne doświadczenie, zwłaszcza pod koniec. Na szczęście nie mieliśmy dzieci, chociaż bardzo je lubię. No, moja siostra to nadrobiła. Co za frajda, być „ciocią Angie", która przynosi prezenty i rozpieszcza siostrzenicę. Jak was tu karmią w hotelu, da się wytrzymać? - W pubie podają niezłą pieczeń wołową i kanapki Reubena* - powiedział, zerkając na dwa laptopy z tajnymi informacjami. - Też przydałaby mi się przerwa. Mógłbym pójść z tobą? - Ależ oczywiście, bardzo proszę. Uśmiechnęła się, a Michaels już po raz drugi poczuł się trochę nieswojo. Toni wyszła, a on wybierał się na kolację z piękną panią Cooper. No, nie miała to być żadna intymna kolacyjka przy świecach. W końcu człowiek musi jeść. Jasne. * Opiekana na grillu kanapka z żytniego pieczywa z peklowaną wołowiną, kwaszoną kapustą, serem szwajcarskim i specjalnym sosem z majonezu oraz keczupu, z siekanym ogórkiem, cebulką i przyprawami [przyp. tłum.]. Zabrał oba laptopy. Wolał nie zostawiać ich w pokoju hotelowym, nawet jeśli oba były zabezpieczone hasłami. Sądząc po zdolnościach czarnych charakterów, których ścigała Net Force, hasła nie były najlepszym zabezpieczeniem. Angela podeszła do drzwi, otworzyła je i znów się do niego uśmiechnęła. Pomyślał, że ma sympatyczny uśmiech. Tylko kanapka, nic więcej. Miał Toni kobietę, którą kochał, i nikogo więcej nie potrzebował. Wtorek, 5 kwietnia Londyn, Anglia Peel zatrzymał się przy barze kanapkowym na Oxford Street, otwartym dwadzieścia cztery godziny na dobę. Można tu było zjeść śniadanie o północy, jeśli komuś przyszła na to ochota. Po wojskowym jedzeniu wszystko, co podawano na względnie świeżym pieczywie, smakowało po prostu wspaniale. Upodobał sobie zwłaszcza sałatkę jajeczną. Wziął swoją kanapkę, paczkę chipsów, puszkę Coli i usiadł przy jednym z okrągłych stolików przy oknie. Jedząc, przyglądał się przechodniom; głównie byli to zabiegani cywile. Przyjemnie było popatrzeć na dziewczyny; najwidoczniej w modzie znów królowały buty na koturnach. Niektóre nastolatki, przechodzące koło baru miały obuwie z zelówkami grubymi na dobre piętnaście centymetrów. Do czego to ludzie się nie zmuszą w imię mody. Peel lubił seks, ale nie lubił spędzać potem czasu z kobietą. Ani przedtem. Tam, dokąd żołnierze chodzili na przepustkę, zawsze były dziewczyny na jeden wieczór i jeśli facet zabezpieczył się przed chorobami, mógł mieć tyle kobiet, na ile było go stać. Dzięki obecnemu pracodawcy, Peel mógł sobie pozwolić na tyle seksu, ile mu go było potrzeba, co oznaczało godzinkę z dziewczyną raz, albo dwa razy w tygodniu. Za każdym razem była to inna dziewczyna; zamawiał je w różnych agencjach, żeby nie popaść w rutynę, którą mogliby zaobserwować i wykorzystać jego wrogowie. Facet, który za bardzo słucha swojego penisa, a za mało głosu rozsądku, łatwo może stracić głowę. Był właśnie w połowie kanapki, zaabsorbowany erotycznymi myślami, kiedy spotkała go przykra niespodzianka. Pojawił się koło niego Peter Bascomb-Coombs, uśmiechnął się i powiedział: - Pozwoli pan, majorze, że się przysiądę? Nie czekając na odpowiedź, naukowiec usadowił się na jednym z wysokich stołków z chromowanego żelaza i plastiku. - Da się to zjeść? - spytał, pokazując ręką na kanapkę Peela. Co za niesympatyczny zbieg okoliczności. Skąd wziął się tutaj ten Bascomb-Coombs? Od czasu, kiedy był pod obserwacją, nie zajrzał tutaj ani razu, a to już parę tygodni. Cóż, Peel uznał, że można to złożyć na karb przypadku... Jakby czytając mu w myślach, naukowiec powiedział: - Nie, nie trafiłem tu przypadkiem, stary. Przyszedłem, żeby się z panem zobaczyć. - Doprawdy? A to w jakiej sprawie? - zdołał wykrztusić Peel. Odłożył resztę kanapki, straciwszy nagle apetyt. Otarł usta serwetką. Wyczuwał niebezpieczeństwo. Skąd ten człowiek mógł wiedzieć, gdzie go szukać? - W sprawie, która może być korzystna i dla pana, i dla mnie - powiedział Bascomb-Coombs. - Obawiam się, że nie rozumiem. - Ejże, Peel! Naprawdę dałeś się nabrać na tę pozę roztargnionego naukowca? Nie sądzę. Tak jak ja od samego początku zorientowałem się, że wziąłeś mnie pod obserwację. - Profesorze, obawiam się, że nie wiem, o czym pan... - Dajmy sobie z tym spokój, dobrze? Ile? - Przepraszam, nie rozumiem. - Peel grał na zwłokę, próbując znaleźć jakieś rozsądne wytłumaczenie dla tej nieoczekiwanej metamorfozy naukowca. Coś tu było bardzo nie w porządku. - Ile pan żąda, żeby przejść do mojej ekipy, majorze? Obaj wiemy, że Goswell ma kręćka z tym swoim wariackim planem przywrócenia złotego okresu Imperium. On naprawdę sobie wyobraża, że jeśli napuści na siebie tych brudasów z Trzeciego Świata, namiesza u Amerykanów, Chińczyków i Rosjan, to Brytania w jakiś sposób znów będzie władczynią mórz. Pan przecież nie może w to wierzyć. Peel nie był głupi. Przyszło nieprzewidziane, potężne trzęsienie ziemi, które, przynajmniej chwilowo, zmieniło stan rzeczy, jeśli chodzi o jego pracę. Był pragmatykiem; pomyślał, że najlepiej będzie zobaczyć, dokąd to zmierza. - Nie, oczywiście, że nie - odpowiedział. Bascomb-Coombs uśmiechnął się szeroko. - Tak właśnie myślałem. Jest pan na to zbyt inteligentny. Widzi pan, Jego Lordowskiej Mości wydaje się, że ma mnie - naiwnego naukowca, młodego geniusza, który zapomina zapiąć rozporek, kiedy wychodzi z kibla - pod kontrolą i trzeba go utrzymać w tym przekonaniu. W tej chwili ma kontrolę nad moim projektem, ale zaradzę temu, i to już niedługo. Prędzej, czy później, pańska ekipa inwigilacyjna mogłaby mi wejść w drogę, więc uznałem, że najrozsądniej będzie załatwić to bezpośrednio z panem. Pana podwładni to lojalni ludzie, prawda? - Prawda - potwierdził Peel. - To dobrze. Pozostaje mi więc spytać, ile pan chce za dalsze informowanie Goswella, jaki to ze mnie głupek, kiedy tylko odejdę od komputera. Nie będzie go pan musiał oszukiwać zbyt długo, ale na razie sprawa jest żywotnej wagi. Peel był oficerem sił zbrojnych i wiedział, kiedy należy działać. Bywało, że człowiek mógł sobie pozwolić na luksus medytacji, spokojnego planowania ataku i obrony, ale zdarzało się również, że trzeba było błyskawicznie unieść broń i strzelić, zostawiając rozważania na później. Teraz zdecydował się w jednej chwili. Moja cena? Udział w pańskim przedsięwzięciu - powiedział. Naukowiec znów uśmiechnął się promiennie. - O, jest pan sprytniejszy, niż myślałem. Przecież nie wie pan nawet, co to za przedsięwzięcie. Skoro się powiedziało A, trzeba powiedzieć i B. - To nie ma większego znaczenia, nieprawdaż? Goswell płaci mi dobrą pensję, ale nie zamierzałem pozostać u niego zbyt długo. Nie tęsknię do tego, żeby za dwadzieścia lat przejść na emeryturę, kupić sobie domek w Farnham, czy Dorking i spędzić resztę życia na grzebaniu w ogrodzie i przycinaniu róż. To może mi zapewnić Goswell, ale sądzę, że pańska oferta jest lepsza. - O, tak, majorze Peel. O wiele lepsza. Mogę dać panu tyle pieniędzy, że wystarczy na zbudowanie całej kolonii domków. Może pan mieć inny domek na każdy dzień reszty pańskiego życia. I wystarczy jeszcze na armię służących do przycinania róż. - Obudził pan moje zainteresowanie - powiedział Peel. - Proszę mówić dalej. Wtorek, 5 kwietnia Jackson, Missisipi Rużjo siedział na łóżku w „Holiday Inn", oglądając wiadomości w telewizji. Ani słowa o nim i o tych dwóch żołnierzach, zabitych na pustyni w Newadzie. Tak zresztą przypuszczał. Organizacja, odpowiedzialna za atak na jego przyczepę, stanie na głowie, żeby ukryć swą porażkę, przynajmniej przed opinią publiczną. Pod tym względem Amerykanie byli bardzo podobni do Rosjan. Opinia publiczna nie mogła zrobić problemu z czegoś, o czym nie miała pojęcia. Będą go, oczywiście, szukać, będą chcieli wziąć go żywcem, żeby odcierpiał za swoje czyny. Przyszli po niego, ponieważ wiedzieli, kim jest. Może powinien był zastrzelić dyrektora Net Force, kiedy miał okazję? Nie, wtedy byłoby to przejawem braku profesjonalizmu. Plechanow wpadł, a wyeliminowanie człowieka, który go schwytał niczemu by nie służyło. Miejsce zabitego z pewnością szybko zająłby kto inny, a cała organizacja ścigałaby zabójcę jednego ze swoich szefów, a nie jednego z ludzi Plechanowa, w dodatku nie mając pewności, czy nie wyjechał ze Stanów. Rużjo nie po raz pierwszy uciekał przed wrogiem depczącym mu po piętach. Był już zmęczony. Ale odczuwał też jakąś ponurą satysfakcję. Nie zapomniał tego, co kiedyś potrafił, a przynajmniej nie do końca. Gdy zaszła potrzeba, mógł jeszcze pokazać, na co go stać. Nie był już tak dobry jak przed pięciu, czy nawet przed dwoma laty, ale wiedział, że jeśli da z siebie wszystko, niewielu będzie mu mogło dorównać. Choć nie tak sprawny, jak kiedyś, wciąż był jednym z najlepszych. To nie egotyzm, to po prostu fakt. Westchnął. Zostało mu jeszcze kilka fałszywych nazwisk, miał też ukryte w różnych miejscach pieniądze, prawdziwe i elektroniczne. I co teraz? Może powinien wrócić do domu. Do Czeczenii. Jeszcze raz zobaczyć przed śmiercią tamto miejsce. Nieraz już się nad tym zastanawiał, ale nigdy nie zdecydował się na powrót. Amerykańska pustynia bardziej mu chyba odpowiadała. Zbliżał się koniec, przeczuwał to. Chociaż każde miejsce było dobre na spotkanie ze śmiercią, może stosowne byłoby spotkanie się z nią tam, skąd zabrała Annę. A jeśli nie miało to znaczenia, to tamto gospodarstwo w Czeczenii było równie dobrym miejscem, jak inne, prawda? Postanowił wracać do domu. A jeśli go tam znajdą, cóż, kiedyś musi przyjść koniec. Wtorek, 5 kwietnia powierzchnia Księżyca - Księżyc? - zapytał z niedowierzaniem Jay. - Zabrałeś mnie na Księżyc? Saji roześmiał się, co było nie lada osiągnięciem, biorąc pod uwagę, że nie było tu powietrza, którym można by oddychać i które niosłoby dźwięki. A przynajmniej nie byłoby w świecie realnym. - Trudno o spokojniejsze miejsce, a chcę, żeby nic nie odwracało twojej uwagi. Wolałbyś może mroczną jaskinię? Albo komorę izolacyjną? Jay pokręcił głową. - Nie. Sądzę, że to bez znaczenia. - Też tak sądzę. Znajdź sobie jakieś wygodne miejsce, siadaj i zaczynamy. Jay znów pokręcił głową. Wygodne miejsce na powierzchni Księżyca. Jasne. Ale ruszył przed siebie, przy każdym kroku wzbijając tumany szarego kurzu w powietrze, nie, przecież tu nie było powietrza, aż dotarł do skalistego występu, który kształtem bardzo przypominał krzesło. Usiadł. Saji zniknął, ale pozostawił swój szeroki uśmiech, który też się rozpłynął ze słowami: - Pamiętaj, o czym ci mówiłem. Jay został sam, na Księżycu i było tu bardzo, bardzo cicho. Miał tak siedzieć, zostawiając swobodę swoim myślom, a potem zapanować nad nimi za pomocą techniki medytacji, której nauczył go Saji. Technika wydawała się dość łatwa, miał tylko liczyć swoje oddechy, a właściwie wydechy. Od jednego, do dziesięciu i od początku. Co w tym trudnego? Jay zamknął oczy. Jeden... dwa... trzy... Poczuł się bardzo głupio. Czy Saji nie mógł zaproponować jakiegoś lepszego scenariusza, niż ten pieprzony Księżyc? To było... no tak, zgubił się. Saji ostrzegł go przed tym. Kiedy pojawi się jakaś natarczywa myśl, należało wziąć głęboki, oczyszczający oddech, łagodnie odsunąć ją na bok i wrócić do liczenia. Dobrze, już dobrze. Przecież potrafi to zrobić. No, dalej, stary... Jeden... dwa... trzy... cztery... pięć... Czemu to miało służyć? Tak po prostu siedzieć i liczyć? Jaki to ma sens? Przecież.... O, do diabła, znów się zgubił. Jeden... dwa... trzy... Zobaczył tygrysa, tylko przez chwilę i przestał liczyć, bo podświadomie wstrzymał oddech. Jezu, tygrys...! Otworzył oczy. Nie widział nic, oprócz martwego księżycowego krajobrazu, nie słyszał nic, oprócz bicia własnego serca. Zorientował się, że jego serce bije coraz szybciej. Cholera. To było o wiele trudniejsze, niż mogłoby się wydawać... Usłyszał pojedynczy, wysoki ton. Przychodząca rozmowa. Zostawił instrukcje, żeby łączono go tylko z trojgiem ludzi: matką, ojcem i szefem. Księżycowy krajobraz zniknął. Jay siedział na kanapie w szpitalnej sali. Sięgnął po słuchawkę. Wtorek, 5 kwietnia Londyn, Anglia - Jak się czujesz, Jay? - spytał Michaels. - Bywało lepiej, szefie - padła odpowiedź, tak niewyraźna, że prawie niezrozumiała. Skutki przebytego wylewu. Michael miał włączony tryb wideo i na ekranie hotelowego telefonu wyraźnie widział Jaya. Chłopak wyglądał normalnie, może tylko jedna strona twarzy była jakby sztywna. - Wybacz, że nie zadzwoniłem wcześniej. MI6 poprosiło mnie i Toni o pomoc w tej sprawie. Wiesz o tych kilku operatorach, którym przydarzyło się to samo, co tobie? - Słyszałem. - Zapamiętałeś coś, co mogłoby się okazać pomocne? - Przykro mi, szefie, niestety nie. Nie pamiętam niczego, oprócz tygrysa. - Pokręcił głową. - Nawet nie jestem pewien, czy ten tygrys ma jakiś związek ze sprawą. - W porządku, nie przejmuj się. - Szefie, chcę nad tym popracować, ale... - Najpierw musisz wyzdrowieć, a jeśli do tego czasu nie złapiemy sprawcy, będziesz się mógł włączyć. Szuka go cały cywilizowany świat. Dostaniemy go. - Nie sądzę, szefie. Jeszcze nigdy... nie widziałem... czegoś takiego. Michaels zorientował się, że nawet ta krótka rozmowa jest dla Jaya męcząca. - Odpocznij, Jay. Będziemy cię informować, co się dzieje. Rozłączył się. Boże, co za koszmar. Virgil zasygnalizował przychodzącą rozmowę. Spojrzał na sygnaturę. Cooper. - Tak? - Panie dyrektorze... to znaczy, Alex. Chciałam tylko przekazać najnowsze wiadomości. Nasz personel techniczny opracował scenariusz, wyjaśniający, w jaki sposób osprzęt VR mógł spowodować uszkodzenie mózgu. - Naprawdę? - Tak. Okazuje się, że jest to teoretycznie możliwe. Nie dysponuję wystarczającą wiedzą matematyczną i elektroniczną, żeby to zrozumieć, ale w uproszczeniu rzecz polega na tym, że niektóre podzespoły osprzętu VR mogą zostać zaprogramowane tak, że działają jak kondensatory. Mogą się ładować, jak lampa błyskowa w aparacie fotograficznym, a potem uwolnić całą zgromadzoną energię w jednym impulsie. Takie wyładowanie, gdyby ktoś potrafił je odpowiednio ukierunkować, mogłoby uszkodzić połączenia nerwowe. Teoretycznie, bo nasi ludzie nie potrafią tego zrobić. - Czy to możliwe, że ktoś tak bardzo wyprzedził resztę komputerowego świata?, - Wszystko na to wskazuje. - Niezbyt mi się to podoba. - Nam też nie. I jak dotąd, nie mamy pojęcia, jak trafić na ślad tego, kto to zrobił. Mamy nadzieję, że przyda się tu twoje doświadczenie. Michaels westchnął. Akurat. Jego najlepszy ekspert leżał w szpitalu z mózgiem, przypieczonym przez tego, kogo ścigali. Jakby i bez tego nie miał dość na głowie. - To tyle - powiedziała Cooper. - Zobaczymy się potem w centrali? - Tak, wpadnę tam. Kiedy rozłączyła się, jego virgil znów zadzwonił. Boże, co za ruch. Tym razem była to Melissa Allison. Tylko tego mu było trzeba. - Słucham, pani dyrektor. - Coś do zameldowania? Cóż, tak, oczywiście, siedzimy w gównie po uszy i nie wiemy, jak się wydostać. - Nie, proszę pani - powiedział. - Jeszcze nic konkretnego. Ci z MI-5 i MI-6 udostępnili nam swoje systemy i zapoznajemy się właśnie z ich materiałami. - Proszę mnie informować o postępach. - Oczywiście. Odkładał właśnie virgila do ładowarki, kiedy otworzyły się drzwi łazienki i Toni, w kłębach pary, owinięta ręcznikiem, wyszła spod prysznica. - Ktoś dzwonił? - O, tak - powiedział. Spojrzał na nią i uśmiechnął się. - Ale może porozmawiamy o tym później? Ona też się uśmiechnęła, odwiązała ręcznik i pozwoliła mu opaść na podłogę. - Nie teraz? - Chodź tu. - Wypowiedz magiczne zaklęcie. - Chodź tu, szybko! Roześmiała się. Chwycił ją, kiedy tylko podeszła bliżej i przez następne kilkanaście minut nie zaprzątał sobie głowy żadnymi problemami. Wtorek, 5 kwietnia Quantico, Wirginia Tor przeszkód był wolny, ale po stu przysiadach, pięćdziesięciu pompkach i dziesięciu podciągnięciach na drążku, John Howard, choć wciąż daleki od rozładowania całej frustracji, nie bardzo miał chęć biegać. Był za bardzo spięty, za bardzo wkurzony, za bardzo... diabli wiedzą, co. Miał chęć komuś przyłożyć, mocno, bezlitośnie, wybić zęby, rozkrwawić nos, patrzeć, jak przeciwnik pada, najlepiej na coś ostrego. Nie na wiele się zdała świadomość, że jest wściekły przede wszystkim na samego siebie. Spieprzył sprawę, potężnie i awans, o którym pozwolił sobie pomarzyć, zostanie zapewne cofnięty, zanim on dowie się o nim oficjalnie. Szkoda, ale, prawdę mówiąc, nie miało to takiego znaczenia, jak śmierć tych dwóch żołnierzy. Można stracić ludzi w walce, zdarza się. Ale żeby zginęli w miejscu, uznanym za bezpieczne, z rąk jednego człowieka, przez którego wyszło się na idiotę, to było gorzkie. W ogóle strata ludzi... Stał tak, spoglądając na jakiegoś agenta FBI, czy żołnierza piechoty morskiej, przebiegającego obok w drodze na tor przeszkód i czuł się bezsilny. Rużjo zniknął i nie natrafili dotąd na żaden ślad. No, znaleźli pojazd tych dwóch nieszczęsnych wartowników, stał przed supermarketem w Las Vegas, z otwartymi oknami i kluczykami w stacyjce. Rużjo mógł już być w dowolnym zakątku Stanów lub w dowolnym miejscu na kuli ziemskiej. Na zlecenie Net Force najlepsze komputery analizowały połączenia lotnicze, kolejowe i autobusowe, dane z firm, wynajmujących samochody, informacje o sprzedaży samochodów i motocykli, o kradzieżach pojazdów w Las Vegas i okolicy, ale nie udało się dotąd natrafić na nic, co pasowałoby do profilu zbiega. Chciał dostać tego faceta w swoje ręce; dawno już niczego tak nie pragnął. Gdyby ustalono miejsce jego pobytu, Howard zamierzał złapać najbliższy samolot, oficjalnie, czy nieoficjalnie, i własnoręcznie przyskrzynić drania. - Pułkowniku? Wyrwał się z zamyślenia i uniósł wzrok. Julio. - Mam coś, co cię może zainteresować. Mówiąc to, uśmiechał się do Howarda. Cholera, może nareszcie jakieś dobre wieści. Wtorek, 5 kwietnia Posiadłość „Cisy", Sussex, Anglia Wiadomości w telewizji były, jak zwykle, okropne. Co za czasy. Amerykański prezydent paplał coś o moralności; akurat ten temat był mu całkiem obcy. Prezydenci USA słynęli z notorycznego braku samokontroli, od Warrena G. Hardinga, po Kennedy"ego i Clintona. Myśl, że przywódca kraju z takimi nędznymi wartościami duchowymi i moralnymi mógł sobie rościć pretensje do mówienia komukolwiek, jak należy postępować, wydawała się po prostu śmieszna. Zwłaszcza, jeśli ów przywódca znany był z tego, że w sprawach seksu ma moralność królika. Obecny prezydent USA niczym nie różnił się pod tym względem od swoich poprzedników, tyle, że jeszcze go na tym nie przyłapano. Goswell zamyślił się, patrząc w telewizor. Cóż, będzie musiał coś z tym zrobić, o, tak. Zadzwoni do swojego naukowca i spyta, czy nie dałoby się wykorzystać tej nowej zabawki, żeby wywlec na światło dzienne trochę brudnych sprawek prezydenta. Jeśli istniały jakieś informacje w którymkolwiek z systemów komputerowych na świecie - a przecież musiały istnieć - jego naukowiec potrafi je wydobyć. Trzeba dać Amerykanom następny skandal, oni to wprost uwielbiają, i niech ten sukinsyn prezydent ma pełne ręce roboty, broniąc swojego tak zwanego honoru, żeby nie starczyło mu już czasu na wtykanie nosa w nie swoje sprawy. Ale najpierw czekała go inna rozmowa telefoniczna. - Applewhite? Służący pojawił się natychmiast. - Milordzie? - Telefon, proszę. Taki z tarczą do wybierania numerów, jeśli łaska. - Oczywiście, milordzie. Służący poszedł po aparat. Goswell nienawidził zajmowania się takimi sprawami, ale taka już była natura rzeczy, że jeśli człowiek chciał się utrzymać na wzburzonej powierzchni morza, musiał czasem robić coś, czego wolałby nie tykać. Applewhite wrócił z telefonem. Aparat wyglądał jak jeden z tych starych, bakelitowych modeli z tarczą, które Goswell pamiętał z dzieciństwa, ale była to tylko replika. Wewnątrz mieścił się aparat pełen nowoczesnej elektroniki i nie wystawał z niego czarny, gruby kabel. Podnosząc słuchawkę, Goswell spytał: - A nie pojawił się gdzieś znowu ten królik? - Kucharka widziała go dziś rano, kiedy wyszła do ogrodu, milordzie. - Aha. Więc przynieś mi strzelbę. Pójdziemy tam zaraz i spróbujemy dać łobuzowi nauczkę. - Tak, milordzie. Applewhite podreptał do szafki, w której zamknięta była broń. Goswell wybrał numer. W słuchawce rozległ się pojedynczy sygnał, a potem szorstki głos, niewątpliwie prostacki. - Ta... czego? - Tu Goswell. Masz dla mnie jakieś informacje? - Jasne, że mam, psze pana. - Więc spotkamy się tam, gdzie zawsze. O siódmej? - Może być. Goswell odłożył słuchawkę na widełki, westchnął i pokręcił głową. Że też musiał się zadawać z takimi ludźmi... Cóż, tej sprawy nie mógł nikomu zlecić. Wrócił Applewhite, niosąc złamaną dubeltówkę i dwa specjalnie elaborowane naboje z mosiądzu i zielonej woskowanej tektury. Dwa strzały - to wszystko, na co Goswell sobie pozwalał podczas jednego epizodu. Jeśli chybi, królik zostanie przy życiu i następnego dnia znów będzie mógł dewastować ogród. Trzeba dać mu szansę. Dubeltówka ręcznej roboty, szesnastka* firmy Rigby Bros., była w zasadzie przeznaczona do polowań na ptactwo, ale z pewnością nadawała się i na króliki. * Kaliber wagomiarowy, oznaczający liczbę kul, którą można odlać z jednego funta ołowiu [przyp. tłum.]. Piękna broń, nie przystosowana jednak do nowoczesnej amunicji, więc zlecił swemu rusznikarzowi elaborowanie nabojów, które nie groziły rozerwaniem luf. Naboje całkiem mocno dymiły przy każdym strzale, o, tak. Rusznikarz, George Walker, mówił, że może zastąpić Pyrodex czarnym prochem strzelniczym, żeby dymu było mniej, ale Goswellowi nie zależało na tym aż tak bardzo. Dwie porcje drobnego śrutu numer 8 poślą Pana Królika do wszystkich diabłów, jeśli tylko Goswell zdoła go wziąć na muszkę. Na tym polegała cała sztuka, ponieważ królik zdawał się wiedzieć, kiedy Goswell jest uzbrojony, a kiedy nie. Applewhite podsunął mu ochraniacze na uszy. Goswell spiorunował go wzrokiem. - Doktor nalega, milordzie. Goswell skinął głową. - W porządku, daj mi te przeklęte nauszniki. - W duchu był z nich nawet bardzo zadowolony. Elektroniczne ochraniacze, produkowane przez jedną z firm Goswella we Francji - niech diabli wezmą żabojadów - musiał przyznać, że okazały się bardzo użyteczne. Czujniki wykrywały zbliżający się hałas i natychmiast go pochłaniały, redukując głośny strzał do cichego stuknięcia. Natomiast kiedy nie było żadnych eksplozji, ochraniacze wzmacniały normalne dźwięki, więc słyszało się w nich nawet lepiej, niż zwykle. Prawdę mówiąc, jego słuch nie był już taki, jak kiedyś i Goswell poważnie zastanawiał się nad implantatami, które przywróciłyby mu zdolność słyszenia zwykłych rozmów, znacznie już osłabioną. Implantaty wystarczały na pięć, sześć lat. Były zasilane z miniaturowych akumulatorów, które w jakiś sposób same się ładowały, wykorzystując energię fal dźwiękowych. Znał paru facetów i jedną leciwą damę, którzy poddali się takiej operacji chirurgicznej i wszyscy byli w najwyższym stopniu zadowoleni z rezultatów. Może i on powinien się na to zdecydować. Przeszedł już laserową operację obu oczu i teraz nie potrzebował nawet okularów do czytania, chyba że był bardzo zmęczony. Z osiągnięciami techniki różnie bywało, ale niektóre naprawdę mogły się do czegoś przydać. - Kiedy już skończę z tym królikiem, niech Stephens przyprowadzi samochód. Wybieram się do klubu. - Tak, milordzie. Pomyślnych łowów. Goswell uśmiechnął się. - Dziękuję, Applewhite. Już ja dopadnę tego parszywca! Wtorek, 5 kwietnia Londyn, Anglia Peel jechał na spotkanie pod adres, który podał mu Bascomb-Coombs, wciąż trochę niespokojny z powodu tego nieoczekiwanego zwrotu w swojej karierze. Był jednak pewien, że Fortuna uśmiecha się do niego. Rano Bascomb-Coombs zlecił otwarcie nowego rachunku w jednym z indonezyjskich banków, numerycznego konta, z którego Peel mógł korzystać, i na którym znalazła się suma w indonezyjskich rupiach, stanowiąca równowartość jednego miliona euro. W jednej chwili Peel stał się milionerem, a miał obiecane znacznie więcej, jeśli będzie właściwie spełniał swoje nowe obowiązki. Niewielkie biuro znajdowało się za Old Kent Road, niedaleko starej Gazowni PołudniowoWschodniej. Peelowi niezbyt podobała się ta okolica, ale pomyślał, że może tak jest lepiej, bo w żadnym z raportów od swoich ludzi nie natrafił dotąd na wzmiankę o tym budynku. Wjechał na parking, zgasił silnik i poszedł w stronę szarego piętrowego budynku. Okna były zakratowane, a wewnątrz, tuż przy wejściu, siedział strażnik. Kiedy Peel wszedł, strażnik spytał go o nazwisko, porównał fotografię na ekranie komputera z oryginałem i nacisnął guzik, otwierający drzwi na schody. Peel szybko wszedł na piętro i ruszył do biura na końcu korytarza. Mijając drzwi innych biur, niektóre przeszklone, odniósł wrażenie, że pomieszczenia te są opustoszałe. Ostatnie drzwi po prawej stronie były uchylone. Pchnął je i wszedł do środka. - Ach, majorze, co za punktualność. Doceniam to. Proszę bliżej, oprowadzę pana. Peel pomyślał, że niewiele jest tu do oglądania. W kącie stało biurko ze stacją roboczą i projektorem holograficznym. Przy biurku znajdował się skórzany fotel na kółkach. Po przeciwnej stronie pokoju stała niewielka lodówka i kuchenka, a obok rozkładana kanapa. Znak na drzwiach koło kanapy informował, że za nimi jest ubikacja. Peel uniósł brwi w niemym pytaniu: - Co też chce mi pan tu pokazać, sir? Bascomb-Coombs uśmiechnął się. - Nie sprawia to zbyt imponującego wrażenia, prawda? Ale prawdziwa pracownia mieści się gdzie indziej, w zakładach komputerowych Goswella w Chelmsford. Mamy połączenie linią telefoniczną i, uprzedzając pańskie pytanie, powiem od razu, że jest to bardzo bezpieczne połączenie. Mogę stąd robić to samo, co w Chelmsford, i nikt się w niczym nie zorientuje. - Proszę wybaczyć moją ignorancję, panie Bascomb-Coombs, ale czym konkretnie pan się zajmuje? Wiem o tym urządzeniu tyle, ile powiedział mi Goswell i widziałem rezultaty, z pewnością bardzo spektakularne, ale wciąż nie wiem, jak to działa. Naukowiec zaśmiał się. - Mam poważne wątpliwości, czy potrafiłbym to panu wytłumaczyć. Maksyma Turnera głosi, że „Można coś wyjaśnić w przystępny sposób, pod warunkiem, że wyjaśniający dobrze rozumie istotę rzeczy", a ja nie jestem pewien, czy sam do końca to wszystko rozumiem. I proszę się na mnie nie obrazić, ale wątpię, czy pańska znajomość matematyki oraz fizyki wystarczyłaby do zrozumienia tego, nawet gdybym ja potrafił to do końca wyjaśnić. Na tym etapie mój komputer jest czymś w rodzaju zapałki. Mogę jej użyć, żeby zapalić gaz na kuchence, ale trudno by mi było szczegółowo opisać procesy chemiczne, które to umożliwiają. Uśmiechnął się, a Peel odpowiedział uśmiechem, zastanawiając się, czy właśnie w nieco zawoalowany sposób został nazwany idiotą. - Jeśli pan chce, przedstawię panu podstawowe założenia. Jest pan obeznany z tradycyjnym komputerem? - Trochę. - Więc wie pan, że większość komputerów, to maszyny Turinga*, które posługują się logiką Boole'a**, opartą na operacjach binarnych. Są zera i jedynki - bity * Opracowany w 1936 roku przez angielskiego matematyka i logika Alana Turinga matematyczny model, określający podstawy struktury logicznej urządzeń do przetwarzania danych. Maszyna Turinga miała decydujące znaczenie dla powstania współczesnych komputerów [przyp. tłum.]. ** Opracowana przez angielskiego matematyka George Boole'a (1815-1864) forma algebry, zajmująca się funkcjami logicznymi zmiennych, które mogą przyjmować wartości: prawda lub fałsz, odpowiednio „1" lub „0"; zależności między wyrażeniami określają operatory logiczne Boole'a, takie jak „AND", „OR" i „NOT", bez których nie sposób sobie wyobrazić jakiegokolwiek mikroprocesora czy programu komputerowego [przyp. tłum.]. informacji - i jest to jedyny wybór. Albo zero, albo jeden, kropka. Ale w komputerze kwantowym mamy kwantowe bity informacji, zwane qubitami. Można otrzymać superpozycję zera i jedynki, to znaczy, że qubit może mieć w tym samym momencie wartość „0" i „1". Na pierwszy rzut oka nie brzmi to sensownie, ale dzięki temu fenomenowi równoległości kwantowej można się posługiwać równocześnie wszystkimi możliwymi wartościami wszystkich rejestrów wejściowych. Peel skinął głową, nie mając najmniejszego pojęcia, o czym ten facet mówi. Naukowiec kontynuował: - Algorytm Shora* pokazuje, że rozłożenie wielkiej liczby na czynniki pierwsze zajmie komputerowi kwantowemu drobny ułamek czasu, potrzebnego normalnemu komputerowi do uporania się z takim problemem. Mój komputer kwantowy poradzi sobie w ciągu kilku sekund z zadaniem, którego rozwiązanie zajęłoby SuperCrayowi kilka milionów lat. A więc w zastosowaniach praktycznych, takich jak łamanie szyfrów, komputer kwantowy ma ogromną przewagę. Podstawą współczesnej kryptografii są tak zwane klucze publiczne; złamanie ich kodu wymaga faktoryzacji - rozłożenia na czynniki pierwsze - wielusetcyfrowych liczb, czego żaden „tradycyjny" superkomputer nie zdoła wykonać w rozsądnym czasie. *Peter Shor z AT&T w 1994 roku przedstawił algorytm rozwiązania pierwszego praktycznego zadania przez komputer kwantowy, polegającego na tzw. faktoryzacji, tzn. rozkładaniu wielkich liczb na czynniki pierwsze. Według różnych teorii, komputer kwantowy może w ciągu kilku sekund, czy nawet w ułamku sekundy, uporać się z zadaniem tego typu, które komputerowi tradycyjnemu zajęłoby więcej czasu, niż liczy sobie Wszechświat [przyp. tłum.]. Peel skinął głową. - Skoro tak, to dlaczego te komputery kwantowe nie są w powszechnym użyciu? Bascomb-Coombs znów się zaśmiał. - Och, mnóstwo ludzi bardzo by tego pragnęło! Ale to nie takie proste, jak budowanie domków z drewnianych klocków. Problem w tym, że tak zwany koherentny stan komputera kwantowego jest bardzo krótkotrwały i zwykle niszczy go otaczające środowisko. To znaczy, komputer kwantowy ulega dekoherencji w momencie, kiedy próbuje się uzyskać do niego dostęp. Nie jest łatwo obejść to ograniczenie. Od lat próbuje się najróżniejszych rozwiązań: lasery, wzbudzanie fotonów, pułapki jonowe, pułapki optyczne, jądrowy rezonans magnetyczny, polaryzacja, czy nawet rezonans spinowy, czy wreszcie kwantowe fusy herbaciane, ale to już w ostatniej kolejności. Peel uśmiechnął się uprzejmie. - Wineland i Monroe opracowali pojedynczą bramkę kwantową, chwytając w pułapkę jony berylu. Kimble i Turch osiągnęli to samo, stosując polaryzację fotonów. W NTC osiągano początkowo niezłe rezultaty, posługując się jądrowym rezonansem magnetycznym, a Chuang i Gershenfeld zastosowali algorytm Grovera* do modelu o dwóch bitach kwantowych, posługując się atomami węgla i wodoru w cząsteczce chloroformu. Ale problemem zawsze była mnogość i stabilność. Aż do chwili, kiedy powstał mój komputer kwantowy. - A jak się to panu udało, skoro rzecz jest tak trudna? *Lov Grover z Bell Labs opracował w 1997 roku algorytm, umożliwiający zastosowanie komputera kwantowego do wyszukiwania informacji w ogromnych bazach danych [przyp. tłum.]. - Ponieważ jestem inteligentniejszy od tamtych - odparł Bascomb-Coombs. Nie zabrzmiało to, jak przechwałka i chyba nią nie było, sądząc po rezultatach. - Przestał pan cokolwiek rozumieć w momencie, kiedy użyłem słowa "qubit", prawda? - Obawiam się, że jeszcze wcześniej - przyznał Peel. Bascomb-Coombs uśmiechnął się. - Proszę się tym nie przejmować, majorze. Na całym świecie jest zaledwie garstka fizyków, którzy potrafiliby zrozumieć, jak dokonałem tego, czego dokonałem, nawet gdyby mieli przed sobą działający model. Pan posiada inne talenty. Nie próbowałbym napaść na pana w ciemnej uliczce i nie chciałbym mieć pana za przeciwnika na polu bitwy. Peel skwitował komplement skinieniem głowy. - W każdym razie, wszystko sprowadza się do tego, że mam komputer, który potrafi robić fantastyczne rzeczy, a łamanie szyfrów i haseł jest jego główną specjalnością. Nie ma na Ziemi komputera, do którego nie mógłbym się włamać, chyba że byłby całkowicie odcięty od jakiejkolwiek łączności. Pieniądze nic nie znaczą, kiedy można wejść do dowolnego skarbca. Tajemnice wojskowe? Nic prostszego. Nikt nie zdoła ukryć przed nami czegokolwiek. - Doprawdy? No to dlaczego nie jest pan królem świata? Naukowiec znów się zaśmiał. - Lubię pana, Peel, działa pan na mnie orzeźwiająco po latach, spędzonych z moimi wrednymi kolegami-naukowcami. A odpowiedź na pańskie pytanie jest prosta: mój komputer nie jest jeszcze doskonały. Wciąż występują pewne zakłócenia, a od czasu do czasu system pada. Nawet dość często. Mniej więcej połowę czasu, jaki przy nim spędzam, zajmuje mi przywracanie go do stanu używalności. Nie mam więc ochoty tracić tego cennego czasu, kiedy mój komputer działa, na takie błahostki jak pieniądze i władza - przynajmniej, dopóki nie poprawię jego stabilności. To komputerowi kwantowemu poświęcam całą moją energię. Ponieważ to Goswell jest właścicielem urządzenia i pilnie go strzeże, nie mogę na razie odrzucać jego próśb. Ale to się wkrótce zmieni. I będę potrzebował ludzi z pańskimi umiejętnościami. Peel pomyślał o milionie euro na koncie w indonezyjskim banku. Był już bogatszy, niż kiedykolwiek oczekiwał. Jego ojciec, bez względu na tytuł, był nieudacznikiem i całą ziemię - a nie było jej wiele - stracił przed śmiercią. Milion euro to sumka nie do pogardzenia, a jeśli będzie się trzymał tego dziwaka, bardzo możliwe, że uzyska jeszcze więcej. - Jestem do pańskich usług, panie Bascomb-Coombs. - Och, mów mi Peter, Terrance. Jestem pewien, że będzie się nam dobrze współpracować. Środa, 6 kwietnia Seattle, stan Waszyngton Rużjo jechał metrem przez port lotniczy SeaTac do swojego wyjścia. Miał zarezerwowane miejsce na pokładzie Boeinga 747 British Airways, lecącego do Londynu. Z Missisipi pojechał autobusem do Nowego Orleanu, a stamtąd, przez Portland, przyleciał tutaj. Gdyby ktoś śledził go kiedyś w drodze do Missisipi, doszukałby się podobieństw w dziwnym wyborze trasy z Las Vegas do Jackson: pojechał wtedy wynajętym samochodem do Oklahoma City, a stamtąd złapał pierwszą z trzech rejsowych maszyn, lecących na południowy wschód. Śledzący oczekiwałby zapewne, że Rużjo uda się dalej na wschód, lub na południe, powiedzmy do Miami, ale on zmienił kierunek. Podobnie zamierzał postępować i teraz. Z Londynu chciał lecieć do Hiszpanii, albo do Włoch, a stamtąd do Indii, albo do Rosji i dopiero stamtąd do domu. Kiedy się ucieka, lepiej nie biec w linii prostej. Zwłaszcza jeśli psy są szybsze od uciekającego. Wagon metra był zatłoczony, a kiedy pociąg zatrzymał się po raz kolejny, żeby zabrać jeszcze więcej pasażerów, Rużjo wstał, ustępując miejsca młodej kobiecie w zaawansowanej ciąży z dwiema torbami podróżnymi. Oboje z Anną pragnęli dzieci, ale los zrządził inaczej. Kobieta podziękowała mu i usiadła. Trzymał się poręczy, patrząc na ścianę tunelu, przesuwającą się za oknem. Pociąg się zatrzymał, pasażerowie wysiedli i Rużjo ruszył do swojego wyjścia. Do odlotu pozostało kilka godzin, ale uznał, że najprościej będzie poczekać w porcie lotniczym. Chciał coś zjeść, odświeżyć się w toalecie, a potem usiąść gdzieś i może trochę pospać. W wojsku nauczył się spać przy każdej nadarzającej się okazji, a na wygodnym krześle spało się całkiem dobrze. Lot na Heathrow był bezpośredni, dziewięć, może dziesięć godzin. Rużjo zarezerwował sobie miejsce w klasie biznesowej. Miał na sobie średnio drogi garnitur, błękitną koszulę i krawat, a całości wyglądu dopełniała aktówka, zapakowana czasopismami i czystymi kartkami papieru. Przypominał zwyczajnego biznesmena w podróży, jeszcze jeden trybik w gospodarczej machinie, kogoś, na kogo nie zwraca się uwagi. Linie British Airways nie należały do najgorszych, a już na pewno były lepsze niż którekolwiek z rosyjskich czy chińskich linii krajowych. Jego ostatni lot brytyjskimi liniami przebiegał całkiem spokojnie, aż do momentu lądowania. Wielki odrzutowiec opadł na pas z takim impetem, że wypadły maski tlenowe, a na pasażerów posypały się bagaże z półek. Nikt nie odniósł wtedy obrażeń, co było pewnym zaskoczeniem. Piloci posadzili pewnie, za sterami stewardesę, żeby sobie poćwiczyła lądowanie. Albo może zasnęli. Wzruszył ramionami. Zdarzały mu się twardsze lądowania. Kiedyś, podczas monsunu, maszyna JAL, którą leciał do Tokio wylądowała tak twardo, że złamało się przednie podwozie i chociaż pas był mokry, pasażerowie przez kilkanaście sekund oglądali za oknami fontannę iskier. Innym razem stary rosyjski turbośmigłowiec, którym leciał do Moskwy, wylądował bezpiecznie, ale zawadził o cysternę, kołując do budynku dworca. Kierowca cysterny zginął, a kilku pasażerów, którym tak się śpieszyło, że odpięli już pasy i wstali z miejsc, impet rzucił na podłogę. Kilka osób połamało sobie kości. A jeszcze innym razem przyleciał małą Cessną na odległe lotnisko polowe w Czeczenii. Wysiadł, a samolocik zawrócił i kołował z powrotem na pas startowy, kiedy wpadł na minę w odległości zaledwie sześćdziesięciu metrów od niego. Wybuch rozerwał Cessnę na kawałki. Już dawno przestał się przejmować takimi rzeczami. Jeśli przyjdzie na człowieka kolej, to nie ma odwołania. A do tego czasu obowiązywała stara zasada: każde lądowanie, po którym wychodzi się z samolotu o własnych siłach, to dobre lądowanie. Mały pub w budynku dworca lotniczego miał w menu kanapki Reubena. Rużjo zamówił jedną i piwo. Telewizor był nastawiony na kanał sportowy. Potwornie brzydkie kobiety, nadęte jak ludzkie ropuchy i przebarwione na ciemny brąz, paradowały w tę i z powrotem po scenie, prężąc muskuły. Wyglądały jak faceci w kostiumach bikini. Za sceną jedna z tych kobiet udzielała wywiadu; głos miała grubszy niż operowy bas. Co też ludzie ze sobą wyprawiają. Rużjo trenował kiedyś, przez krótki czas, z kadrą olimpijską rosyjskich biegaczy i wiedział coś o specyfikach, które zażywali, żeby poprawić swe wyniki. Męskie sterydy, którymi szprycowały się te kulturystki, powodowały trwałe zmiany w ich organizmach - grube głosy, trądzik, zarost i powiększone organy płciowe. Można wyprawiać ze swoim ciałem różne rzeczy, kiedy ma się dwadzieścia pięć lat, ale jak te biedne kobiety będą wyglądały po pięćdziesiątce, czy po sześćdziesiątce? Żadna z nich nie pomyślała o przyszłości. - Rety, nie można wyłączyć tego gówna? - odezwał się jeden z klientów do faceta za kontuarem. Kilku innych uniosło szklanki na znak poparcia. Barman wzruszył ramionami i zmienił kanał. Rużjo jadł swoją kanapkę, popijając piwem. Środa, 6 kwietnia Londyn, Anglia Alex i Toni dostali w MI-6 spore biuro i pełen dostęp do systemów komputerowych. No, przynajmniej w zakresie, dotyczącym tego konkretnego problemu. Toni natknęła się na mnóstwo plików, do których nie miała uprawnień. Alex wyszedł porozmawiać z Helmsem. Toni była sama w biurze, zajęta analizą danych z komputera linii lotniczych, kiedy do drzwi zastukała Angela Cooper. - Proszę - zawołała Toni. - Przepraszam, że przeszkadzam, pani Fiorella, ale Alex pyta, czy nie dołączyłaby pani do niego i do dyrektora generalnego. Alex? Ona mówi o nim „Alex", pomyślała. - Jasne - odparła Toni i zaczęła się wylogowywać ze stacji roboczej. Cooper czekała uśmiechnięta, ale jakby trochę zniecierpliwiona. - Proszę za mną. Toni poczuła się niska i niezgrabna obok tej blondynki, ubranej w ciemnozielony kostium, którego spódnica odsłaniała spory kawałek ud, i w czółenka na rozsądnych, pięciocentymetrowych obcasach. Ale nogi miała niezłe. Toni pomyślała, że gdyby ona była wysoka i miała nogi do samej szyi, też by je pewnie pokazywała, zamiast ubrać się w prostą bluzkę z niebieskiego jedwabiu, dżinsy i buty na płaskim obcasie. Cóż, kiedy się pakowała, nie wiedziała, że przyjdzie jej tu pracować. Po konferencji oddała do pralni oba kostiumy, które przywiozła na tę okazję, a w walizce zostały jej już tylko sportowe ciuchy. W końcu to miał być urlop. Postanowiła jednak zadzwonić do pralni, żeby szybciej przysłali jej kostiumy. Nie pozwoli sobie na to, żeby przy tej Cooper wyglądać jak Kopciuszek. - Przykro mi, że przerwaliśmy państwu urlop. Toni wyrwała się z rozmyślań nad ciuchami. - Słucham? Ach, nie, to przecież nie wasza wina. Zresztą, kawałek waszego kraju i tak nam się uda zobaczyć. - Inaczej tutaj, niż w Stanach, prawda? - Była pani w Stanach? - Tak, oczywiście. Kilka razy, służbowo. A kiedy jeszcze studiowałam, spędziłam lato na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles. Cudowny klimat, po raz pierwszy się wtedy opaliłam. Nie wątpię. Toni wyobraziła sobie tę Cooper w bikini. Na pewno było na co popatrzeć. Faceci z pewnością ustawiali się do niej w kolejce, kiedy tak się opalała w słońcu południowej Kalifornii. Pewnie musiała się od nich kijem opędzać, chyba że chciała, żeby zwracali na nią uwagę. To pewnie bardziej prawdopodobne. - Alex mówi, że pochodzi pani z Bronxu? Och, naprawdę? Po co Alex jej o tym mówi? - Tak. Obawiam się, że Nowy Jork w niczym nie przypomina Kalifornii. - Spędziłam kiedyś tydzień na Manhattanie, w końcu sierpnia. Było okropnie parno. - We wrześniu jest jeszcze gorzej. Kolejne dziesięć metrów przebyły bez dalszej konwersacji. Cisza zaczynała się robić niezręczna, kiedy Cooper powiedziała: - Jak rozumiem, Alex jest rozwiedziony i ma córkę. Poznała ją pani, mam na myśli córkę? Jezu, co ten Alex wyprawia? Opowiadać jej takie rzeczy? I kiedy miał okazję do takich zwierzeń? Tylko patrzeć, jak zacznie tej Cooper pokazywać zdjęcia, na których jest z Toni w łóżku! - Nie, nie poznałam jej. Rozmawiałam z nią parę razy przez telefon. Widziałam też jej zdjęcia. Mieszka z matką w Idaho. - To na zachodzie, prawda? - Tak. Na zachodzie. - No, jesteśmy. To już tutaj. - Wskazała drzwi ręką. - Pani nie wchodzi? - Obawiam się, że nie. Inne obowiązki. Zobaczymy się później. Cooper zrobiła w lewo zwrot i odeszła, kołysząc biodrami. Suka. Wewnątrz Alex stał obok Helmsa przy stole i obaj wpatrywali się w jakieś fotografie, jasno oświetlone lampą. Alex spojrzał na nią. Nie uśmiechnął się. - Toni. Podejdź i spójrz na to. Podeszła i stanęła obok niego. Były to satelitarne zdjęcia jakiegoś obiektu wojskowego, powiększone komputerowo. Na krańcu obiektu zauważył coś, co przypominało dwie międzykontynentalne rakiety balistyczne na wyrzutniach, umieszczonych na wagonach kolejowych. - Co to za obiekt? Helms odpowiedział: - To eksperymentalna baza rakietowa w Xinghua na wybrzeżu Morza Wschodniochińskiego. Chińczycy prowadzą tam prace nad nową rakietą dalekiego zasięgu, przystosowaną do przenoszenia głowic nuklearnych. Postukał palcem w rakiety na fotografii. - Wczoraj wieczorem komputer postawił w stan gotowości dwa funkcjonalne prototypy i rozpoczął dziewięćdziesięciominutowe odliczanie przed startem. Rakiety były wymierzone w Tokio. - Boże! - zawołała Toni. - No właśnie. W dodatku komputer zablokował się i nie mogli go wyłączyć. Na szczęście obie głowice bojowe były tylko atrapami, a technikom udało się w końcu ręcznie przerwać sekwencję startową. Chińczycy, choć zwykle nie mówią o swoich rakietach, tym razem są przerażeni. Ktoś z zewnątrz przedarł się przez zabezpieczenia ich systemu komputerowego, złamał kody i rozpoczął procedurę odpalania rakiet. Amerykańskie satelity szpiegowskie, które prowadzą obserwację tej bazy, wykryły przygotowania do startu rakiet i siły zbrojne USA poderwały myśliwce bombardujące stealth z bazy na południowo-koreańskiej wyspie Czedżudo. Gdyby chińskie rakiety wystartowały, amerykańskie maszyny spróbowałyby je zestrzelić i najprawdopodobniej zbombardowałyby też bazę, żeby zapobiec dalszym startom. Toni popatrzyła na Alexa. Miał ponury wyraz twarzy. - Nawet bez głowic nuklearnych takie dwie rakiety wyrządziłyby znaczne szkody, gdyby spadły na centrum Tokio - powiedział Alex. - To sprawka naszego hakera, tego samego, który namieszał na lotniskach? - spytała Toni. - Albo kogoś o tej samej mentalności. Ale nie wierzę, żeby mogło być dwóch takich. Toni pokręciła głową. - Musimy namierzyć tego faceta, i to szybko. A tymczasem nasz najlepszy pies gończy, Jay, jest niedysponowany. - Nieszczęścia zawsze chodzą parami, prawda? - powiedział Helms. Toni spojrzała na Anglika, po czym przeniosła wzrok na Alexa. Paskudna sprawa. Środa, 6 kwietnia Waszyngton, Dystrykt Columbia Tyrone obliczył, że jeśli pójdzie na boisko piłkarskie zaraz po lekcjach, będzie je miał dla siebie przez czterdzieści minut, zanim przyjdzie druga zmiana. Czterdzieści minut to dość czasu na dziesięć, może piętnaście dobrych rzutów. Stał w pobliżu środka boiska, poślinionym palcem sprawdzając wiatr. Całkiem nieźle wiało z północy, więc postanowił obciążyć łopatki kilkoma drobnymi monetami. Po chwili był już gotów. Ustawił się pod wiatr, odetchnął kilka razy głęboko i potrząsnął rękoma, żeby rozluźnić mięśnie. Zastanawiał się, czy nie zacząć podnoszenia ciężarów - czołowi zawodnicy byli w świetnej formie fizycznej, a jemu przydałoby się trochę więcej siły w ramionach. Sztuka polegała na rzuceniu bumeranga z odpowiednią siłą. Jeśli rzuciło się za lekko, bumerang szybko spadał, a jeśli za mocno - mógł od razu zaryć w ziemię. Ale czasem trzeba było rzucać z większą siłą, tak jak teraz, kiedy wiatr robił się porywisty, a Tyrone nie miał wystarczająco umięśnionych ramion. Nie musiał być od razu Herkulesem, czy kimś w tym rodzaju, ale trochę masy mięśniowej na pewno by nie zaszkodziło. Pierwszy raz rzucił tylko po to, żeby sprawdzić kąt natarcia i poprawność rozmieszczenia monet. Jego czerwony bumerang - model Ocean Indyjski, w kształcie litery L - zawirował, ale przekrzywił się w powietrzu i wrócił za szybko. Podniósł go, poprawił kąt ustawienia łopatek, ostrożnie je wyginając. Przesunął monetę na dłuższym ramieniu o kilka milimetrów bliżej punktu, w którym łopatki stykały się pod kątem prostym, przykleił ją z powrotem taśmą i rzucił jeszcze raz. Lepiej, ale jeszcze nie całkiem dobrze. Cóż, można było spędzić cały dzień, dokonując drobnych poprawek, zwłaszcza, kiedy wiatr był porywisty. Uznał, że na potrzeby treningu wystarczy to, co jest. Rzucił właśnie po raz siódmy i wreszcie uzyskał ponad minutę w powietrzu - mniej więcej takiego czasu spodziewał się w tych warunkach - kiedy usłyszał wołanie Nadine. - Hej, Tyr! Podeszła do niego przez boisko, zrzuciła plecak i wyjęła z niego swój bumerang, długi, w kształcie litery L, pomalowany w białoniebieskie pasy. Tyrone od razu rozpoznał ten model: Quark Synlin. Nigdy dotąd nie miał go w ręku, ale napatrzył się na obrazy holograficzne, a kilka widział też z daleka na turniejach. - Rety, skąd ty go masz? Myślałem, że Quark wycofał się z interesu. - Zgadza się, ale trochę modeli jest jeszcze w sprzedaży. Moja mama powiedziała, że jeśli pokażę, że naprawdę potrafię rzucać, pożyczy mi pieniądze na Quarka. Kiedy wygrałam zawody, uznała, że czas nadszedł. Przysłali mi go dziś rano pocztą lotniczą. - Wyciągnęła bumerang w jego stronę. Tyrone wziął go ostrożnie, jakby to było małe dziecko. - Jak się nim rzuca? - Nie wiem, jeszcze nie miałam okazji. A może ty byś spróbował? Spojrzał na nią. - Nie, powinnaś rzucić pierwsza, jest twój. - Nie, rzucaj ty, jesteś już rozgrzany. - Naprawdę? - Jasne. Poślinił palec i sprawdził kierunek wiatru. - Rzut powinien być dość mocny, kąt w górę, jakieś pięćdziesiąt stopni, uważaj, nie przeciągnij - powiedziała. - Pięć do dziesięciu pod wiatr. Skinął głową i ustawił się. Odetchnął głęboko, odchylił się do tyłu i rzucił. Wielki Quark przeleciał około pięćdziesięciu metrów, zanim zaczął zawracać i nabierać wysokości. Wzbił się bardzo wysoko, na trzydzieści, może trzydzieści pięć metrów i zaczął krążyć. Kilka razy wzlatywał jeszcze wyżej, unoszony prądem wstępującym. - Rety! Popatrz tylko! To był piękny lot. Bumerang zdawał się szybować całą wieczność, a kiedy w końcu opadł w odległości dwudziestu metrów od miejsca, w którym stali, Tyrone bez trudu chwycił go w obie dłonie. Nie mierzył czasu, ale zrobiła to Nadine. - Dwie minuty pięćdziesiąt jeden - powiedziała. - Nieźle. Nieźle? To mój życiowy rekord! Z takim czasem pokonałby ją wtedy na turnieju. Do licha! Spojrzał na bumerang, a potem uśmiechnął się do Nadine. - Dzięki. - Podał jej go z powrotem. - Twoja kolej. Mamy jeszcze jakieś dwadzieścia minut, zanim rozdepczą nas ci fanatycy piłki nożnej. - Myślisz, że wystarczy na dwa rzuty? - Chciałabyś! - Oboje się roześmieli. Nadine była w porządku. Zwłaszcza, jak na dziewczynę. Środa, 6 kwietnia góry Alamo Heuco, Nowy Meksyk Jay Gridley stał na pustynnym płaskowyżu, wsłuchując się w ciszę wśród skał i karłowatych krzewów. Oślepiające słońce paliło bezlitośnie. Zupełne pustkowie. Na Wschód, Zachód i Południe kończyły się Stany Zjednoczone i zaczynał Meksyk. Do najbliższej granicy było tylko kilka kilometrów. Saji stał obok niego, wyglądając bardziej na rdzennego mieszkańca Ameryki niż na Tybetańczyka. Miał na sobie spłowiałe niebieskie dżinsy, kowbojskie buty, koszulę z długimi rękawami i ogromny biały kapelusz z opaską z wężowej skóry. - Czujesz zapach wody? - spytał Saji. Jay, ubrany podobnie jak Saji, z tą różnicą, że na głowie miał meksykańskie sombrero z szerokim rondem, pokręcił głową. - Czuję tylko zapach pustyni. Kurz, piasek i spieczone skały, to wszystko. Rzeczywiście, każdy krok podrywał tu kolejną chmurę czerwonawego kurzu, miałkiego jak talk. Ten kurz pokrył mu już buty i ubranie, szczypał w oczy i kręcił w nosie, utrudniał oddychanie. Nie było wiatru, więc przynajmniej szybko opadał. Bardzo realistyczny scenariusz. Zaprojektował go Saji; takie rzeczy wciąż przerastały możliwości Jaya. - No, dobra, poszukajmy jakichś śladów. Jay pokręcił głową. - Gdzie ty się nauczyłeś sztuki tropienia? Saji znów wciągnął na twarz ten swój idiotyczny uśmiech. - Jerry Pierce z plemienia Navajo, mój kumpel, jest Synem Cienistych Wilków. Tropicielem w Straży Granicznej. Nauczył mnie tego, a ja nauczyłem go Drogi Środka. - Indianin buddystą? - Dlaczego nie? Buddyzm nie kłóci się z większością innych wierzeń religijnych, przynajmniej tych, które nie głoszą wojującego monoteizmu. Chodź. Ruszyli ostrożnie po piaszczystym terenie. Po kilku metrach Saji powiedział: - Zatrzymaj się. Widzisz to? Byli o trzy metry od krawędzi stromego spadku, kończącego się dobre dwadzieścia metrów poniżej. - Co widzę? Koniec świata? - Nic aż tak dramatycznego. Tutaj, prosto przed tobą. Jay wytężył wzrok, patrząc na ziemię. Były tu trzy rzeczy: piasek, pojedyncze, złamane źdźbło bladozielonej trawy i zakurzona, rudawa skała. - Nic nie widzę. - Naprawdę nic? - No dobrze, coś tam widzę. Piach, skała i zwiędłe źdźbło trawy. To wszystko. - Rozejrzyj się? Jest tu jakaś roślinność? Jay wyprostował się i powiódł wzrokiem dookoła. - Widzę coś, co wygląda na kreozotowe krzaki*, jakieś dziesięć metrów stąd. - Podszedł do krawędzi urwiska i wyjrzał. Na dole nic nie rosło. - Nic poza tym w najbliższej okolicy. Zauważył wielki kaktus, ale strasznie daleko. Tutaj ziemia jest martwa. - Dobrze, zastanów się nad tym przez chwilę. - Bez urazy, Saji, ale gdybym był w stanie myśleć dłużej niż trzydzieści sekund i nie zgłupieć zupełnie, wcale bym cię nie potrzebował! - Zamknij oczy, licz oddechy. Jay westchnął i wykonał polecenie. - Jeden... dwa... trzy... co... tam... było...? Otworzył oczy. - Trawa. Saji skinął głową. - Co z tą trawą? - Nie pasuje tutaj. Skąd się wzięła? Nigdzie w pobliżu nie rośnie. - Dobrze. Mógł ją tu przywiać wiatr? Jay pokręcił głową. - Nie ma wiatru. A gdyby to źdźbło leżało tutaj od dawna, byłoby suche jak pieprz, a tymczasem jest wciąż zielone. - Co oznacza, że...? - Jakoś się tu dostało. Może wypadło komuś z buta albo było przyczepione do czyjejś nogawki od spodni? - Bardzo dobrze. I co teraz? Jay zaczął się zastanawiać. Saji już mu o tym mówił, ale teraz nie mógł sobie przypomnieć. W porządku, myśl logicznie, Jay. Nie było to łatwe, ale przecież nie musiał pisać żadnego wielkiego programu, a tylko zrobić kolejny mały krok. Czyli... * Larrea tridentata, żywiczna roślina pustynna występująca na południowym zachodzie USA i w Meksyku, jej liście pachną kreozotem [przyp. tłum.]. - Trzeba zacząć krążyć, szukając śladów na każdym podłożu, na jakim mogły się zachować. - Dobrze. Rozejrzyjmy się. Ostrożnie, nie chciałbyś przecież zadeptać żadnego śladu. Jay zaczął zataczać coraz większe kręgi wokół źdźbła trawy, powoli, uważnie, szukając śladów. Nie znalazł niczego w promieniu piętnastu metrów. Pokręcił głową. - Żadnych śladów. - Jesteś pewien? - Do diabła, tak! Jestem pewien! Saji odczekał kilka sekund. - Przepraszam, jestem zdenerwowany. - Żaden problem. Spójrz tutaj. - Saji podprowadził Jaya kilka kroków i wskazał ręką ziemię. - Tutaj. - Daj spokój. Akurat tutaj piasek jest zupełnie gładki. Nie wmówisz mi, że widzisz tu jakieś ślady! - Nie słyszałeś o ludziach, którzy owijają sobie buty szmatami tak, że nie pozostawiają żadnych śladów na piasku? - Co takiego? - Jeśli na pustyni zobaczysz idealnie gładkie miejsce, to znaczy, że coś jest nie w porządku. Spójrz tu obok. Widzisz ślady wiatru? Wgłębienia po kroplach deszczu? Drobne nierówności tu i tam? A teraz popatrz znów na to miejsce. Jay spojrzał. Rzeczywiście, piach był tu idealnie gładki. - Połóż się na ziemi, tak, żebyś miał słońce z boku. Jay wykonał polecenie. Tak, teraz dostrzegł jakby krawędź tego gładkiego miejsca. Miała owalny kształt. - Widzę! - Czasem trzeba zwracać uwagę na coś, czego nie ma, chociaż powinno być. Czasem będzie to coś bardzo subtelnego, jak ten niewidzialny odcisk stopy. Nasza zwierzyna przeszła tędy, kierując się na północ i trzymając się blisko krawędzi. Tropiciel na koniu nie zbliżyłby się tak bardzo do tej krawędzi, nawet gdyby koń mu na to pozwolił. A ten kaktus, o którym wspomniałeś? Ten strasznie daleko? - Tak? - Założę się, że ten, kogo tropimy zatrzymał się pod nim, żeby trochę odpocząć w cieniu. - Skąd możesz wiedzieć? - Jest na północ stąd. Za nami nie ma nigdzie śladu cienia, całymi kilometrami. Gdybyś ty dotarł tu, po kilkugodzinnym marszu w pełnym słońcu, ze stopami na wpół ugotowanymi w butach, owiniętych grubymi szmatami, poruszając się powoli, żeby nie wzbijać kurzu, czy nie zatrzymałbyś się w cieniu, żeby się czegoś napić? Saji ruszył szybkim krokiem w stronę kaktusa. - Hej, Saji, nie boisz się, że zadepczemy ślady? - Skądże. Skoro dotarł do kaktusa, nie musimy wiedzieć, jak się tam znalazł. Nie spadł z urwiska, bo widzielibyśmy sępy, krążące nad jego trupem. Nie zawrócił. Poszedł do kaktusa. Tam odnajdziemy jego ślady. - Racja - powiedział Jay. - Ty tu jesteś szefem. - Nie, Jay, ty jesteś szefem. Ja jestem tylko przewodnikiem. Ruszył dalej. Jay poszedł za nim. Środa, 6 kwietnia Jackson, Missisipi W hotelu „Holiday Inn" Howard rozglądał się po pokoju, w którym Rużjo spędził poprzednią noc. Jeszcze tu nie posprzątano; Rużjo zapłacił za dwie doby i przed wyjściem wywiesił na klamce tabliczkę z napisem NIE PRZESZKADZAĆ. Ale pokój i tak nie wyglądał, jakby ktoś tu mieszkał. Łóżko było pościelone, jedyny używany ręcznik leżał złożony na kilku nieużywanych. Szklanka w łazience była umyta, wysuszona i owinięta z powrotem w papier. A jeśli Rużjo korzystał z sedesu, to zadał sobie trud złożenia w trójkąt końcówki papieru toaletowego na rolce. - Co za zamiłowanie do porządku - powiedział Fernandez. - Żeby tak moja narzeczona była równie porządna. Howard przygryzł dolną wargę. - Cóż, trudno się było spodziewać, że facet zostawi tu mapę z zaznaczonym miejscem, do którego zmierza, numerem rezerwacji samolotu i terminem odlotu. - Dostaniemy go, pułkowniku. Doszliśmy po jego śladach tutaj, pójdziemy i dalej. Wygląda na to, że kieruje się na wschód. - Może. - Może kieruje się na wschód, czy może go dostaniemy? - Jedno i drugie. Środa, 6 kwietnia Posiadłość „Cisy", Sussex, Anglia Peel stał przy starym kościółku, który zmienił się teraz w jego biuro, obserwując Goswella. Jego Lordowska Mość wciąż włóczył się po ogrodzie z tą zabytkową fuzją, próbując dopaść królika. Staruszek uważał się za nie lada myśliwego. Peel dziesiątki razy słuchał jego opowieści łowieckich. Na początku lat sześćdziesiątych poprzedniego wieku, kiedy jeszcze nikomu to nie przeszkadzało, Goswell pojechał na safari do Afryki. Upolował wtedy słonia, lwa i leoparda, a także gazelę i trochę innej zwierzyny płowej. Oczywiście wzrok i słuch Jego Lordowskiej Mości były wtedy, przed pięćdziesięciu laty, w znacznie lepszym stanie, a poza tym, miał do dyspozycji całą armię tragarzy do niesienia sprzętu, nie mówiąc już o miejscowym białym myśliwym, który wyszukiwał mu zwierzynę. W takich okolicznościach wystarczało tylko ściągnąć spust, a jeśli się chybiło, biały myśliwy pilnował, żeby żadna dzika bestia nie dobrała się patałachowi do tyłka. To jednak nie to samo, co tropienie w pojedynkę rannego bawołu w bambusowym gąszczu, o, nie. W tej chwili staruszek, który był już na wpół ślepy i głuchy, stanowił pewnie takie samo zagrożenie dla własnych stóp, co dla przyczajonych królików. Urządzał sobie te polowania na króliki od miesięcy, ale chociaż tyle razy nasmrodził czarnym prochem swojej armaty, nie udało mu się dotąd trafić niczego, oprócz grządek w ogrodzie i jeden raz szopy na narzędzia. Goswell był przykładowym egzemplarzem swojej klasy. Urodzony w bogatej rodzinie, kształcony w najlepszych szkołach, obracający się w odpowiednich kręgach, znający odpowiednich ludzi. Nigdy niczego mu nie brakowało. Dobrze się ożenił, spłodził, jak to było w zwyczaju, gromadkę dzieciaków, głupawych z racji zbyt bliskich więzów krwi wśród angielskiej arystokracji. Dzieciaki też znalazły sobie odpowiednich małżonków. Czasem któreś z nich zaglądało z wizytą, chyba nawet częściej, od kiedy przed paru laty zmarła ich matka. Nawet wnuki odwiedzały staruszka, który oczywiście świata poza nimi nie widział. Słusznie mówiono, że bogaci są inni, zwłaszcza ci bogaci od pokoleń. Uważali, że pewne rzeczy po prostu im się należą. Staruszek podrzucił dubeltówkę, wycelował, ale nie strzelił. Opuścił broń i mruczał coś do siebie. Peel uśmiechnął się. Cóż, on też będzie się miał okazję przekonać, jak to jest być bogatym. Miał milion w banku, mógłby się wycofać już teraz, bezpiecznie zainwestować pieniądze i spokojnie żyć z procentów, nie ruszając kapitału podstawowego. To było zabezpieczenie, zwłaszcza dla człowieka, który zawsze myślał, że niczego się już w życiu nie dorobi. Ale mógł zdobyć jeszcze więcej, po prostu robiąc to, co dotychczas, to znaczy pracując dla Goswella. Nic się nie zmieni, z wyjątkiem drobnych modyfikacji w raportach o panu Bascomb-Coombsie. Jego ludzie będą w dalszym ciągu śledzić naukowca, ale nie przez cały czas. Zdarzy się, że któryś z obserwatorów zostanie odwołany, sądząc, że zastąpi go kolega, a tymczasem kolega nic nie będzie o tym wiedział. Luki w obserwacji będą tak długie, jak okaże się to potrzebne Bascomb-Coombsowi, a Peel ukryje to, pisząc swoje raporty. Łatwy sposób na zarobienie miliona. Staruszek skręcił za róg i zginął mu z oczu. Peel pomyślał, że wielkie tłumiki na uszach nadają Goswellowi wygląd stetryczałego kosmity. Spojrzał na zegarek. Lada chwila powinni się zacząć meldować jego ludzie. Wiedział oczywiście, że w ramach układu z tym żydowskim naukowcem będzie w końcu musiał zrobić coś więcej, niż tylko utrzymywać Jego Lordowską Mość w nieświadomości. Z pewnością będzie to wymagało większego wysiłku niż manipulowanie raportami w komputerze. I chociaż Bascomb-Coombs wydawał się przekonany o swej wielkości w sprawach qubitów i wszystkich tych kwantowych bzdur, gdyby ktoś wywalił kopniakiem drzwi i zaczął strzelać, temu geniuszowi będzie potrzebny człowiek, potrafiący odpowiedzieć ogniem, żeby uratować mu tyłek. Cóż, Peel robił to od dawna, najpierw w służbie królowej, potem w służbie jej gamoniowatego syna, i to za znacznie mniejsze pieniądze niż te, które dostawał obecnie... Eksplozja. Pół sekundy później jeszcze jedna. Peel przykucnął w pozycji strzeleckiej, wypatrując zagrożenia, odruchowo sięgając po pistolet. Odprężył się, kiedy zobaczył gęstą chmurę dymu i usłyszał przekleństwa starego. - Ty sukinsynu! Ty parszywy złodziejski sukinsynu! Peel uśmiechnął się. Kolejne pudło. Wyprostował się, obciągnął mankiety i poszedł się upewnić, czy ze staruszkiem wszystko w porządku. To, że zdradzał jego zaufanie, nie oznaczało przecież, że nie powinien się zachowywać w cywilizowany sposób. Czwartek, 7 kwietnia Londyn, Anglia Michaels postanowił przyjąć zaproszenie Toni i pójść z nią na zajęcia silat. Powinien poćwiczyć, zaniedbywał to przez ostatnie kilka dni, a Bóg jeden wiedział, kiedy wrócą do domu i do normalnego rozkładu dnia. Jak dotąd ich postępy w poszukiwaniu sprawcy tego nowego zagrożenia były równe zeru. Pomyślał, że jeśli potrenuje, porządnie się spoci, z pewnością poczuje się o wiele lepiej. - Coś się tak zamyślił? - spytała Toni. Siedziała naprzeciwko niego w taksówce. Uśmiechnął się do niej. - Przepraszam. Prawie całe popołudnie spędziłem na przelewaniu z pustego w próżne. Nie zbliżyłem się do tego faceta ani o krok. Głupio się czuję. - Dlaczego czujesz się osobiście odpowiedzialny za ujęcie tego szalonego hakera? Ścigają go dziesiątki agencji rządowych z całego świata i żadna nie posunęła się dalej niż my. - Tak, tylko że ja siedzę na czubku piramidy w USA, gdzie, jak powszechnie wiadomo, nie ma rzeczy niemożliwych. Nikt nie przypatruje się Portugalczykom, czy Tasmańczykom i nie oczekuje od nich wytropienia tego faceta. Jesteśmy jedynym supermocarstwem, jakie pozostało na świecie. - Oho, następny Samotny Ranger!* Spojrzał na nią zdziwiony. - Co? - Nie pamiętasz, jak to się stało, że Silvera zaczęto nazywać Samotnym Rangerem? Tonto kurował go po zasadzce, jaką na oddział Rangersów urządziła banda Butcha Cavendisha. Kiedy Silver odzyskał przytomność, spytał o pozostałych. Tonto odpowiedział: „On być trup... wszyscy być trup. Ty zostać... jedyny ranger. Ty... samotny ranger. - Naprawdę? - Naprawdę. A wiesz, jaki napis był na lufie rewolweru Cisco Kida? Spojrzał na nią pytająco. - Jaki? - „Nie każ mi cię skrzywdzić". Uśmiechnął się do niej. - Skąd ty to wiesz? - Zmarnowana młodość. Starsi bracia, którzy kolekcjonowali wszystko, od samochodów po stare winylowe płyty gramofonowe na 78 obrotów. Jeśli chcesz, mogę ci opowiedzieć o takich postaciach, jak Hopalong Cassidy, Roy Rogers i Gene Autrey**. A może chcesz się dowiedzieć o pomocnicy Reda Rydera***? - Chyba nie - powiedział. * Bohater westernowych słuchowisk radiowych i serialu telewizyjnego [przyp. tłum.]. **Aktorzy wczesnych westernów [przyp. tłum.]. *** Bohater wczesnych westernowych komiksów [przyp. tłum.]. - Nie chcesz usłyszeć o Li'l Beaver? - Zatrzepotała rzęsami i uśmiechnęła się słodko. - No... dobrze, ale... nie przy taksówkarzu. Roześmieli się oboje. Szkoła silat była ponurą budą w paskudnej okolicy. Michaels żałował, że nie zabrał ze sobą tasera. Ale wewnątrz było czysto, a uczniowie okazali się uprzejmi, kiedy Toni im go przedstawiła. Przyszedł instruktor, Carl Stewart, i również z nim Michaels się przywitał. Wyglądał na sympatycznego faceta, parę lat starszego od Michaelsa, w niezłej formie. Trochę wyższy, trochę bardziej szpakowaty, trochę szerszy w barach i z trochę grubszymi ramionami. Nosił dwuogniskowe gogle; Michaels zastanawiał się, dlaczego nie szkła kontaktowe. - Wiem od Toni, że zaczął pan trenować silat - powiedział Stewart. - Weźmie pan udział w naszych zajęciach? - Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu. - Ależ skąd. - Stewart uśmiechnął się do Toni, ona odwzajemniła uśmiech, a Michaels poczuł małe ukłucie... czegoś tam. Zazdrości? Nie, skądże. Miał do Toni zaufanie. Zaczęły się zajęcia. Michaels sumiennie ćwiczył oba djuru, które już opanował. Zerknął na Toni. Wykonywała właśnie tiga, a potem śliwa - trójkąt i kwadrat - ze swoich djuru. Wyglądała wspaniale. Podszedł do niego Stewart. - Wygląda pan na trochę rozkojarzonego, panie Michaels. Byłoby lepiej, gdyby skoncentrował się pan na swoich ćwiczeniach. Michaels zaczerwienił się, skinął głową i powiedział - Przepraszam, guru. Steward też skinął głową, uśmiechnął się i odszedł obserwować innych uczniów. Dobrze, że to nie ćwiczenia Zen, pomyślał Michaels. Jak nic dostałby kijem za nieuwagę. Skoncentrował się ponownie na swoich ruchach, ale czuł się nieswojo. Ćwiczył je dopiero od kilku miesięcy i wciąż jeszcze wydawały mu się bardzo nienaturalne, sprzeczne z intuicją. Po około piętnastu minutach djuru Stewart przerwał ćwiczenia i zaczął odpowiadać na pytania. Chociaż uczniowie wykonywali inne ćwiczenia, Michaels, usłyszał trochę o zachowaniu równowagi i o skręcie bioder, na co tyle razy zwracała mu uwagę Toni. - No, dobrze. Popracujmy teraz nad kombinacjami - powiedział Stewart. - Toni, pomożesz mi? Toni złożyła Stewartowi krótki ukłon. Ręce miała ułożone trochę inaczej niż Stewart, kiedy odpowiedział jej ukłonem. Prawą dłoń, skierowaną wewnętrzną stroną od siebie i zaciśniętą w pięść, miała na wysokości piersi i obejmowała ją z boku lewą dłonią; Stewart ułożył pięść odwrotnie i też objął ją lewą dłonią. - Cios prawą pięścią proszę, tutaj. - Dotknął czubka swojego nosa. Toni zrobiła krok do przodu i wyprowadziła szybki prawy prosty. Gdyby trafiła, z pewnością złamałaby mu nos. Stewart uderzył ją w ramię obu dłońmi, sam zadał cios łokciem w żebra, zrobił skręt tułowia, znów uderzył ją w żebra, a potem podciął jej nogę. Chwycił Toni jedną ręką przez pierś, zanim upadła. - W porządku? - Tak. - Jeszcze raz, proszę. Powoli. Toni powtórzyła atak, a Stewart swą kombinację: blok, uderzenie łokciem, podcięcie nogi. I znów podtrzymał ją, chwytając ręką przez pierś. Michaelsa zirytował trochę widok ręki obcego mężczyzny na piersiach Toni. Czy to było rzeczywiście potrzebne? Toni nic by się nie stało, gdyby upadła, nie raz widział, jak uderzała o podłogę i odbijała się od niej, jak gumowa "piłka. A tutaj na podłodze były jeszcze maty. Toni uśmiechnęła się do Stewarta, a na jej twarzy malowała się niezmącona radość. Michaels widział ten wyraz twarzy parę razy, zwykle tuż po osiągnięciu orgazmu - przez nią albo przez niego. Nie podobało mu się, że widzi go teraz. Zganił się w myślach. Zacznij myśleć, chłopcze! Przecież to trening sztuk walki! Facet nie próbuje jej obmacywać; pokazuje, w jaki sposób poradzić sobie z kimś, kto byłby na tyle głupi, żeby go zaatakować! Dobrze, już dobrze. - Są pytania? Michaels postanowił o coś spytać. - Dlaczego uderzył ją pan w żebra, a nie w twarz? Stewart uśmiechnął się, podobnie jak większość uczniów. Michaels zauważył to, ale nic nie powiedział. Stewart zorientował się w sytuacji. - Przepraszam, panie Michaels, ale wciąż powtarzam swoim uczniom, że uderzenia w korpus zupełnie wystarczą do zadania napastnikowi takich obrażeń, jakie są niezbędne. Indonezyjczycy rzadko biją w twarz; to raczej specjalność... ludzi Zachodu. Michaels skinął głową. Ta krótka przerwa przed „ludźmi Zachodu" powiedziała mu, że Stewart zamierzał powiedzieć coś innego; Michaels gotów był się założyć, że guru miał na myśli Amerykanów. - W porządku, ustawiamy się parami i przećwiczymy to. Toni, poobserwujesz ich razem ze mną? Toni powiedziała: - Tak, guru. Michaels znalazł się naprzeciwko chudego chłopaka, ostrzyżonego na jeża, z dwoma kolczykami w nosie, wyglądał na jakieś siedemnaście lat. Chłopak przedstawił się: - Giles Patrick. - Alex Michaels. - Chce się pan bronić jako pierwszy? - Jasne - odpowiedział Michaels. Poruszając się, jak na zwolnionym filmie chłopak zrobił wypad, wyprowadzając cios z jedną ósmą normalnej prędkości. Michaels zablokował, uderzył łokciem i zawahał się. Co dalej? - Cios lewą w żebra, tutaj - podpowiedział chłopak. - A, tak. Spróbujmy jeszcze raz. Chłopak znów wyprowadził swój spowolniony atak, Michaels zablokował, uderzył łokciem i pięścią, ale kiedy próbował podciąć tamtemu nogę, stracił równowagę i nic nie wskórał. - Biodra - powiedział chłopak. - Musi pan zrobić skręt tułowia, tak, żeby biodra i ramiona były skierowane w tę samą stronę. - Słusznie. - Jeszcze raz? - Jasne. Tym razem Michaels wykonał wszystkie cztery posunięcia, jak należy i chłopak poleciał na matę. Doskonale! Sprawiło mu to przyjemność. Podeszła Toni. - Całkiem nieźle, Alex, ale blokuj cios trochę bardziej do góry, o tak. Giles? Chłopak uśmiechnął się i zaatakował Toni, już nie tak powoli, jak przedtem Michaelsa. Toni z łatwością podbiła atakującą rękę na tyle wysoko, że miała mnóstwo miejsca do zadania ciosu łokciem pod pachę. - Dzięki, Toni. Wydawało mu się, że przez twarz przemknął jej grymas niezadowolenia, ale zaraz skinęła głową i poszła obserwować kolejną dwójkę uczniów. Niezadowolona? Dlaczego? Za to, że nazwał ją „Toni"? - Mógłbym teraz ja spróbować? - spytał Giles. - Tak, oczywiście. Michaels skupił się i zaatakował. Chłopak prawidłowo wykonał kombinację obronną - razdwatrzycztery - i Michaels ciężko upadł na matę. Natychmiast się poderwał. - Nic się panu nie stało, panie Michaels? - Nie, w porządku. I mów mi Alex. - Wystarczy, że spuszczają mu tu łomot; nie musi czuć się przy tym, jak dziadek. Ustawił się do następnego ataku. Dobrze było spalić trochę energii, odreagować i tak dalej, ale, przynajmniej na razie, nie mógł powiedzieć, że te zajęcia sprawiają mu prawdziwą przyjemność. Na pewno nie. Lord Goswell stał przed wielkim pejzażem morskim, który od niepamiętnych czasów zdobił wschodnią ścianę Sali Mniejszej jego klubu. Był to wielki olejny obraz - dwa i pół na trzy i pół metra - utrzymany w odcieniach morskiego błękitu i szarości, przedstawiający rzucany falami żaglowiec. Na morzu szalała burza, błyskawice wydobywały z półmroku żeglarzy, usiłujących ratować drewniany statek przed zatonięciem. Scena pełna dramaturgii i ten niemal fotograficzny realizm. Potrząsnął kostkami lodu w prawie pustej szklaneczce po ginie z tonikiem i natychmiast pojawił się Paddington z tacą. - Jeszcze jeden, milordzie? - Dlaczego nie? Powiedz mi, wiemy, kto to namalował? - Tak, milordzie. Jeffery Hawkesworth.o ile pamiętam, w 1872 roku. - Całkiem niezły obraz. To jakiś znany malarz? - Nie, milordzie. Był jednym z tych nielicznych cywilów, zabitych przez Zulusów w Afryce Południowej, pod Rorke's Drift w 1879. Spod jego pędzla wyszło tylko kilka płócien. Klub wszedł w posiadanie tego obrazu kilka lat po śmierci malarza, dostał go w spadku od jego brata, Sir Williama Hawkeswortha, któremu Jej Królewska Mość królowa Wiktoria nadała tytuł szlachecki za zaszczytną służbę w Indiach. Goswell skinął głową. - Interesujące. - Czy mam teraz przynieść panu drinka, milordzie? - Nie przypuszczam, żebyś chciał odejść z Klubu i przejść na służbę do mnie? - Czyni mi pan wielki zaszczyt, milordzie, ale jestem zmuszony odmówić. To nie byłoby właściwe. - Nie, oczywiście, że nie. Ruszaj. Spoglądał za odchodzącym służącym. Niech to licho. Takiej lojalności nie można kupić. Szkoda. Kupiona lojalność była zwykle warta mniej, niż się za nią zapłaciło. Paddington wrócił z następną doskonale zmrożoną szklaneczką na tacy. - Telefon do pana, milordzie. - Na tacy, obok szklaneczki, leżał bezprzewodowy aparat telefoniczny. Goswell wziął drinka i telefon. Skinął głową. - Dziękuję, Paddington. A propos kupionej lojalności. Kiedy Paddington oddalił się poza zasięg głosu, Goswell odebrał rozmowę. - Masz zestawienie tego, co mi będzie potrzebne? - Mom, pewnie, że mom. - Więc spotkamy się tam, gdzie zawsze. Za pół godziny. - Przerwał połączenie. Goswell wpatrywał się w obraz, sącząc drinka. Szkoda, że ten artysta zginął z rąk jakichś dzikusów. Mógłby tworzyć naprawdę wielkie dzieła. Ale Królewska Armia dała przynajmniej nauczkę tym czarnym podczas potyczki pod Rorke's Drift. Garstka żołnierzy przeciw tysiącom tubylców i, na Boga, wojsko trzymało się dzielnie, pokazało, co potrafi. Pokazało tym parszywym czarnuchom, co znaczy brytyjska determinacja. Uniósł szklaneczkę, wpatrzony w obraz. - Twoje zdrowie, stary. Czwartek, 7 kwietnia Londyn, Anglia Toni czuła się po treningu doskonale, ale była trochę zła na Alexa, za tę nadmierną poufałość w obecności uczniów i Stewarta. Zdawała sobie sprawę, że Alex czuł się tam niepewnie i dlatego zwracał się do niej „Toni", a nie „guru", dlatego kilka razy poklepał ją po ramieniu i uśmiechał się do niej. Nie miała wątpliwości, że chciał w ten sposób wszystkim pokazać, że łączyło ich coś więcej niż tylko związek nauczyciela z uczniem. Akceptowała to, kiedy byli sami w sali treningowej w Stanach, ale tutaj takie zachowanie było nie na miejscu. Jakby chciał się pochwalić: „Ta dziewczyna potrafi wam dokopać i jest moja!" Niezbyt jej się to podobało. Kochała Alexa, ale czasem zachowywał się... jak mały chłopiec. Cóż, prawie wszyscy mężczyźni, jakich znała, zachowywali się w podobny sposób, a Alex nie był jeszcze najgorszy. I kochał ją, więc może nie powinna traktować go tak surowo? Ale istniało jeszcze coś, co nie dawało mu spokoju. Coś go nurtowało, a ona nie wiedziała, co to takiego. Może to sytuacja w pracy? Nie, raczej nie. Czuła potrzebę porozmawiania z nim o jednym i o drugim, ale nawiązanie takiej rozmowy bez wywołania kłótni nie było łatwe. Sprawy komplikowały się czasem, gdy kochanek był jednocześnie szefem i uczniem. Nie zastanawiała się nad tym, zanim nie zostali parą. Prawdopodobnie dlatego, że w głębi duszy nigdy się nie spodziewała, że będą kiedyś razem. Pragnęła tego bardziej niż czegokolwiek, ale wydawało jej się, że los jej nie sprzyja. A potem stało się i było cudownie, ale nie sielsko. W wyobraźni wszystko wydawało się łatwiejsze, niż w rzeczywistości. Wszystkie pary miały swoje problemy. Jej rodzice mieli długi staż małżeński i naprawdę się kochali, ale i im zdarzały się sprzeczki. Ale Toni nie miała dotąd żadnego trwałego związku i za każdym razem, kiedy zaczynali sobie z Alexem działać na nerwy, ogarniało ją przerażenie. Bała się, że go straci. Bała się, że staną się sobie obcy. Bała się, że ma wygórowane oczekiwania, które nie wytrzymają konfrontacji z rzeczywistością. Trening podobał jej się bardzo. Guru Stewart to dobry nauczyciel i praktyk. Co jakiś czas, kiedy studenci ćwiczyli parami, odrywał się od nich na chwilę, żeby pokazać jej jakiś ruch. Ich sztuki walki były na tyle podobne, że potrafiła docenić znaczenie jego rad i była za nie naprawdę wdzięczna. Pod koniec treningu Stewart powiedział: - Zanim stąd wyjedziesz, powinniśmy poćwiczyć razem, ty i ja, przed regularnymi zajęciami, albo po. - Moglibyśmy się nawzajem o wiele więcej nauczyć, gdyby nic nie odwracało naszej uwagi. Była zachwycona. - Chętnie - powiedziała. Teraz, kiedy wracali z Alexem taksówką do tego nowego hotelu, na który szarpnęło się MI-6, Toni uświadomiła sobie, jaką przyjemność sprawia jej trening silat. To było takie prostolinijne, szczere, bez żadnych ukrytych zamiarów. Ćwiczyło się ciało i umysł, koncentrując jedno i drugie na prostych sprawach: uderzenie, krok, podstawa, kąt, dźwignia. O ileż to prostsze niż zajmowanie się ludzkimi uczuciami, nawet własnymi. A może zwłaszcza własnymi. Kiedy wysiadali z taksówki przed hotelem, Michaels spytał: - Zauważyłaś, że ktoś nas śledzi? Oczywiście nie zaczęła się rozglądać na wszystkie strony. - Co takiego? - Facet w szarej Toyocie po drugiej stronie ulicy, jakieś trzydzieści metrów stąd. Jechał za nami już w tamtą stronę. I jestem prawie pewien, że szedł za mną dziś w południe, kiedy wyszedłem coś zjeść. To by musiał być niesamowity zbieg okoliczności, żeby ten facet był w pobliżu za każdym razem, kiedy gdzieś się ruszam. - Wywiad brytyjski? Alex skinął głową portierowi w liberii, który otworzył przed nimi drzwi. Był spocony po treningu, ale uśmiechnął się do odźwiernego, jakby on i Toni byli odświętnie wystrojeni. - Niewykluczone. Gdyby któryś z nich grzebał w naszych tajemnicach w Quantico, posadziłbym mu na ogonie FBI, żeby mieć pewność, że nikt go nie porwie i niczego z niego nie wyciśnie. - Mówisz to bez przekonania - zauważyła. - Cóż, gdyby to nasi ludzie śledzili kogoś z nich, dopilnowałbym, żeby powierzyć to agentowi, który nie dałby się przyłapać, chyba że właśnie na tym by nam zależało. Brytyjczycy powinni mieć do takich zadań ludzi, nie gorszych od naszych. To ich miasto. W żadnym wypadku nie powinienem się zorientować, że jestem śledzony. Przeszli przez hol, kierując się do windy. - Może chcieli, żebyś go zauważył? Żebyś wiedział, że masz ochronę? - Przecież mogli mi o tym po prostu powiedzieć, nie uważasz? - Tak byśmy postąpili na ich miejscu? - Prawdopodobnie. Zwłaszcza, gdybyśmy przypuszczali, że i tak się zorientują. Melodyjny dzwonek obwieścił przyjazd windy. Wielkie mosiężne drzwi otworzyły się majestatycznie. Windziarz uśmiechnął się do nich. Dobrze, że to Brytyjczycy płacili za ten hotel - na widok rachunku Allison dostałaby zawału. - A może zrobimy małą próbę? Byłeś przecież kiedyś agentem terenowym. - Byłem - powiedział - ale od tamtego czasu wyszedłem z wprawy. No, spoglądam co jakiś czas w lusterko wsteczne, kiedy prowadzę, rozglądam się na boki i tak dalej. Nie wyzbyłem się całkiem czujności od czasu tamtej afery z Selk, ale i nie wysilam się za bardzo. Na pewno mniej, niż powinienem. Nie, ten facet po prostu nie jest dobry. Nie wierzę, żeby ci z MI-5 czy MI-6 wysłali kogoś takiego, licząc, że go nie zauważę. - A może po prostu nie chcą marnować na ciebie swoich najlepszych ludzi. Może wysłali drugi garnitur, bo wykombinowali, że to dosyć na takiego paskudnego Amerykanina z rozdętym ego. - Posłała mu uśmiech. - Może i masz rację, ale chyba zadzwonię do Angeli Cooper i dowiem się, co jest grane. Weszli do windy. - Które piętro? - spytał windziarz. - Czwarte, proszę - powiedziała Toni, całkiem nieźle imitując akcent, charakterystyczny dla angielskich wyższych sfer. Michaels spojrzał na nią zaskoczony. Kiedy już znaleźli się w apartamencie, Michaels zadzwonił z virgila do Angeli Cooper. Toni odkręciła prysznic. Patrzył, jak ściąga z siebie dres, kiedy Cooper odebrała telefon. Zastał ją w domu; jej virgil był przełączony na tryb wideo. Z tego, co widział, miała na sobie coś czerwonego i jedwabistego. Na jego wyświetlaczu widoczna była tylko do ramion. Włączył kamerę swojego virgila. - Alex! Czym mogę służyć? - Odpowiedz mi na jedno tylko pytanie, ale uczciwie. - Oczywiście. - Czy wy, albo MI-5 wzięliście mnie pod obserwację? - My na pewno nie. Nie sądzę, żeby zrobili to ci z Security Service, ale sprawdzę. Zaczekaj chwilę. - Obraz z kamery jej wideofonu zatrzymał się na ostatnim ujęciu, a na wyświetlaczu Michaelsa pojawił się komunikat POŁĄCZENIE ZAWIESZONE. Toni zsunęła figi i ściągnęła sportowy biustonosz przez głowę. Odwróciła się, prezentując mu wspaniały widok od frontu, pomachała, weszła pod prysznic i zasunęła za sobą drzwi. Postanowił nie przeciągać tej rozmowy. Chciał się znaleźć pod prysznicem, zanim Toni stamtąd wyjdzie. Miał na nią chęć przez cały trening, a potem w taksówce, bynajmniej mu nie przeszło. - Alex? MI-5 mówi, że nie mają cię pod obserwacją. Jest coś, o czym powinniśmy wiedzieć? - Uśmiechnęła się do niego. Zastanowił się przez chwilę. - Nie, chyba na starość robię się paranoikiem. - Nie jesteś znowu taki stary. - Zobaczymy się jutro. Przepraszam, że cię niepokoiłem w domu. - Możesz dzwonić, kiedy zechcesz. To żaden kłopot. - Odchyliła się do tyłu i jej czerwona jedwabista bluzka, czy może suknia, albo jeszcze coś innego, rozchyliła się trochę pod szyją, odsłaniając dekolt. Rozłączył się, a jego męski radar coś zarejestrował. Zainteresowanie? Nie miał zbyt wielu doświadczeń z kobietami. Od czasu, kiedy się rozwiódł, Toni była jedyną kobietą, którą był poważnie zainteresowany. Nie miał w tych sprawach praktyki, ale wyglądało na to, że Angela Cooper nie uważa go za ostatniego nudziarza. Ciekawe. Jego męska duma na pewno nie ucierpiała na myśl, że piękna, inteligentna kobieta może się nim interesować. Pod warunkiem, że poprawnie interpretował sygnały, które wysyłała. Ale to i tak bez znaczenia. Tutaj czekało go coś o wiele lepszego. Ruszył pod prysznic, ściągając po drodze wilgotne od potu ubranie. - Co powiedziała? - zawołała Toni spod prysznica. - Mówi, że to nie oni - odkrzyknął. - Więc powinniśmy ustalić, kto to taki - powiedziała. Kiedy odsunął drzwi kabiny prysznicowej, buchnęły kłęby gorącej pary, która natychmiast osiadła na lustrach w łazience. - Jutro. Masz tu dla mnie trochę miejsca? Zerknęła na dół. - Jeśli staniesz przede mną. Nie chcę dostać nożem w plecy. Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Coś takiego. Skąd się to wzięło? - Może to prezent od pani Cooper? Zmarszczył brwi. - Co? - Cóż, nie miałeś tego, zanim sięgnąłeś po virgila, prawda? Kpiła sobie z niego? Uśmiechała się wprawdzie, ale nie był pewien. Kiedy się tak nad tym zastanawiał, przedmiot tej rozmowy stał się... nieaktualny. Toni natychmiast to zauważyła. - Alex, ja tylko żartowałam. Poczuł się zażenowany. Chwycił mydło i gąbkę. - Odwróć się - powiedział. - Umyję ci plecy. - Alex... - Jestem naprawdę zmęczony - powiedział. - To był forsowny trening, nie jestem do tego przyzwyczajony. Muszę się wyspać. - Nie zabrzmiało to przekonywująco i wiedział, że ona o tym wie. Zaczął energicznie mydlić gąbkę, produkując gęstą pianę. Odwróciła się, a on wyszorował jej plecy. Może trochę mocniej, niż należało. Coś się między nimi działo, coś, czego nie rozumiał. Nie podobało mu się to jednak. Toni nie ciągnęła tematu i bardzo mu to odpowiadało. Naprawdę nie chciał się w tej chwili wdawać w długą, emocjonalną dyskusję. Toni zasnęła kilka minut po wyjściu spod prysznica. On, mimo zmęczenia, czytał jeszcze przez godzinę, siedząc w fotelu. W końcu poszedł do łóżka, zgasił światło i spróbował zasnąć. Leżał tak prawie godzinę, aż w końcu musiał uznać, że na razie nie zaśnie. Był zbyt spięty, nie potrafił się odprężyć. Ostrożnie wstał z łóżka, poszedł do łazienki, naciągnął dżinsy, podkoszulek i sportowe buty. Z torby z kosmetykami wygrzebał swój taser i sprawdził stan naładowania. Ta niewielka bezprzewodowa broń, w której materiałem miotającym był sprężony gaz, wyrzucała parę naładowanych elektrycznie strzałek. Jeśli trafiły człowieka, nawet przez ubranie, natychmiast go obezwładniały, nie czyniąc mu poza tym żadnej krzywdy. Zasięg tasera wynosił zaledwie kilka metrów, ale w większości wypadków właśnie na taką odległość dochodziło do wymiany strzałów. „Trzy metry, trzy strzały, trzy sekundy", jak się o takich sytuacjach mówiło w FBI. Jeśli facet był oddalony o pięćdziesiąt metrów i uciekał, co sił w nogach, nie stanowił już zagrożenia. Zbrojmistrz w Net Force powiedział mu wprawdzie, że ktoś opracował specjalną siatkową kamizelkę, chroniącą przed wstrząsem elektrycznym, aplikowanym przez taser, ale przecież kamizelka nie osłaniała całego ciała. Zawsze można było celować w nogi, albo w głowę. Poza tym, taser był łatwy w obsłudze. Miał celownik laserowy. Naprowadzało się maleńką czerwoną plamkę na cel, uwzględniając niewielki rozrzut strzałek i naciskało guzik. Strzałki trafiały w miejsce, wskazywane przez plamkę. Pod warunkiem, że odległość nie była zbyt duża. I że strzelającemu nie trzęsły się za bardzo ręce. Tylko raz użył tasera w sytuacji zagrożenia i urządzenie zadziałało, jak należy. Wsunął taser do tylnej kieszeni dżinsów, założył wiatrówkę, żeby ukryć wybrzuszenie i po cichu wyszedł z pokoju. Opuścił hotel tylnym wyjściem, okrążył budynek i ruszył w stronę głównego wejścia do miejsca, na którym zaparkowała szara Toyota. Toyota wciąż tam stała, a za kierownicą siedział jakiś facet, wydmuchując dym z cygara przez otwarte okno. Michaels czuł go z piętnastu metrów. Dyrektor Net Force okrążył samochód, korzystając z osłony przejeżdżającego autobusu, który wtłoczył z powrotem do Toyoty chmurę dymu z cygara. Facet w samochodzie odchylił głowę, chcąc uniknąć pędu powietrza. Michaels wyciągnął taser, podbiegł od strony kierowcy - w tym kraju była to prawa strona - przykucnął przy drzwiach i oparł broń o krawędź okna. - Cześć. Dobrze się bawisz? Chudy, łysiejący facet w wieku około trzydziestu pięciu lat omal nie połknął cygara. - Jezu Chryste! Proszę tego nie robić! O mało się nie zesrałem ze strachu! Akcent nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Amerykanin, z Zachodu. Na fotelu pasażera leżał mały, płaski komputer, cyfrowa kamera i lornetka. Był tam jeszcze termos i przesiąknięta tłuszczem papierowa torba z resztkami frytek oraz smażonej ryby. A na podłodze stał spory słoik, na wypadek, gdyby natura upomniała się o swoje prawa. Jeśli Michaels miał jeszcze jakieś wątpliwości, to ten widok rozwiał je całkowicie. Facet z cygarem prowadził obserwację. - W porządku, stary, kim jesteś i dlaczego mnie śledzisz? - O czym pan, do diabła, mówi? Nie znam pana... - Słuchaj, możemy to załatwić po dobroci, albo inaczej. Odpowiesz mi, albo zawołam moich przyjaciół z brytyjskiego wywiadu i każę cię aresztować jako szpiega. Wrzucą cię do lochu tak głębokiego, że minie miesiąc, zanim słońce przedrze się tam przez mgłę. - Hej, jestem obywatelem amerykańskim. Mam swoje prawa... - Jesteśmy w Anglii, przyjacielu. Oni grają według trochę innych reguł. Wybieraj. Facet z cygarem zastanawiał się przez kilka sekund. Był spalony i wiedział, że się z tego nie wyłga. Wzruszył ramionami. - Jestem prywatnym detektywem z Boise. Michaels spojrzał zdziwiony. Prywatny detektyw? - Kto cię wynajął? - Wiem, kim pan jest. Wiem, że może mi pan nabruździć, jak cholera. Jeśli pan chce, może mnie pan wtrącić do lochu, ale nie mogę powiedzieć, kto mnie wynajął. Gdyby się to rozeszło, nie miałbym czego szukać w tej branży. Ale przecież z pana jest bystry facet, może się pan domyślić. Boise. A niech to szlag... Megan. Ale... dlaczego? Michaels schował taser. Wstał. - Możesz wracać do domu. Jeśli cię jeszcze raz zobaczę, zwrócę się do miejscowych władz i każę cię przymknąć. Facet z cygarem milczał przez dłuższą chwilę, po czym uruchomił silnik. Michaels spoglądał za odjeżdżającym samochodem. Sięgnął po virgila. W Londynie była północ, więc w Idaho...? Zaraz, siedem, osiem godzin wcześniej? Nieważne. Jeśli złapie ją w pracy, to trudno. Wybrał numer Megan, który miał zapisany w pamięci virgila. - Cześć, Alex - powiedziała chłodno. Jej głos był jak magazyn lodu na biegunie północnym w środku zimy. I w cieniu. - Zaczekaj, przejdę gdzieś, gdzie będziemy mogli rozmawiać. Zgłosiła się po chwili i włączyła kamerę swojego wideofonu. Była ubrana jak do pracy, włosy miała upięte wysoko. Wyglądała dobrze, jak zwykle. - Megan, jak się miewa Susie? - Wszystko w porządku. Dzwonisz do mnie do pracy, żeby o to spytać? - Nie. Zamieniłem właśnie parę słów z tym twoim łysiejącym prywatnym detektywem z cygarem w zębach - powiedział, z trudem nad sobą panując. - Dlaczego kazałaś mnie śledzić? - W obronie własnej. - Co ty, do diabła, wygadujesz? - Po tym, kiedy pobiłeś Byrona do nieprzytomności w Boże Narodzenie, groziłeś mi, nie pamiętasz? - Lód w jej głosie roztopił się. Teraz przypominała pomrukujący wulkan, gotów w każdej chwili wybuchnąć. - Powiedziałeś, że jeśli Byron spędzi noc pod moim dachem - moim dachem, Alex, nie twoim - to pozbawisz mnie praw rodzicielskich, bo nie będę się kwalifikować jako matka! - Nigdy tego nie mówiłem. Nie powiedziałem, że nie kwalifikujesz się jako matka... - Właśnie, że powiedziałeś! Powiedziałeś, że wywleczesz sprawę Byrona i wystąpisz o wyłączność praw rodzicielskich. Cóż, drogi panie, ja też tak potrafię. Byron spędzi dzisiejszą noc u mnie, tak jak wczoraj i przedwczoraj. I jutro też! Tyle cholernych nocy, ile ja będę chciała! I wiesz co? Będzie mnie rżnął, aż mi mózg stanie! Jak zwykle udało jej się sprawić, że stracił panowanie nad sobą. Odwarknął niemal automatycznie: - No, to akurat żadna sztuka. Będzie po wszystkim, zanim skończy rozpinać rozporek. Zaśmiała się, wiedząc, że udało jej się wyprowadzić go z równowagi. Kiedy się znów odezwała, zrobiła to lodowatym tonem. - Zabawne. A co powiesz na to, żartownisiu, że wiem wszystko o twoich sprawach łóżkowych? O tej małej, słodkiej Toni Fiorella? Byrone przynajmniej nie jest już dzieckiem. Zobaczymy, jaka będzie opinia sądu na temat sypiania z podwładną. O cholera! - Ja przynajmniej nie robię tego przy Suzie - powiedział i od razu zdał sobie sprawę, że to kiepski argument. - Więc chcesz powiedzieć, że wszystko jest w porządku, kiedy wy ukrywacie się, jak kaznodzieja z dziwką, natomiast nie jest w porządku, kiedy robi to dwoje zaręczonych ludzi, którzy mają się pobrać? Wątpię, czy twoja argumentacja zrobi wrażenie na sędzi w Boise. Zawsze lubiłeś naginać fakty, żeby pasowały do twoich wyobrażeń o tym, co jest słuszne, a co nie, prawda? Wiedział, że powinien ją przeprosić, uspokoić. Powiedzieć jej, że nie panował nad sobą, kiedy walnął jej nowego przyjaciela - który pierwszy złapał go za ramię, nie zapominajmy o tym - i że żałuje słów, które wtedy wypowiedział. Tyle, że mówił wtedy to, co myślał. Teraz też tak myślał, ale rzucało to nowe światło na cały problem. Miała rację. Sędzia na pewno nie odbierze jej Susie, jeśli on, Alex, nie udowodni, że Megan jest złą matką. A prawda jest taka, że ona jest wspaniałą matką. Uważał tak, kiedy byli razem i nie zmienił zdania, kiedy się rozstali. Poza tym, nie chciał stracić córki. Gdyby pozwolono mu się z nią widywać tylko raz, czy dwa razy do roku, w święta, niechybnie straciłby z nią kontakt. Dorastałaby, traktując Byrona jako ojca. To on odwoziłby ją do szkoły i do kolegów, to on pomagałby jej w odrabianiu lekcji i robił wszystkie inne rzeczy, które powinien robić Michaels. Musi przeprosić, spróbować znaleźć jakieś rozwiązanie. Ale zwlekał z tym zbyt długo. - Do widzenia, Alex. Możesz dzwonić do Susie, nie chcę, żeby pomyślała, że wykluczam cię z jej życia, ale my oboje nie mamy już sobie nic do powiedzenia. Pozdrów ode mnie swoją nastolatkę. Przerwała połączenie. Michaels zamrugał kilkakrotnie. Stał tak w środku nocy na chodniku w centrum Londynu, czując się, jakby właśnie dostał kolanem w krocze. Jego była żona wiedziała o romansie z Toni - która była od niego o kilkanaście lat młodsza, ale przecież nie była już nastolatką! - i usłyszałby o tym w sądzie, gdyby wystąpił przeciw Megan w kwestii praw rodzicielskich. Oboje z Toni byli dorośli, ale on był jej szefem. Nie wyglądałoby to dobrze przed sądem. W FBI niechętnie patrzono na takie związki, a ponieważ nie miał żadnych układów z nową dyrektor, Allison na pewno nie nadstawiałaby za niego tyłka, gdyby sprawa stała się głośna. Wpadł po uszy w gówno, delikatnie mówiąc. Czwartek, 7 kwietnia Walworth, Londyn, Anglia Pierwszym konkretnym zadaniem, jakie Peel dostał od swojego szefa była prawdziwa operacja, i to z gatunku tych, które odpowiadały mu najbardziej. To było o wiele lepsze od siedzenia w przeciągu w starym kościele i gapienia się na scenki z holograficznego projektora. Prawdę mówiąc, wszystko było lepsze niż taka bezczynność. Okazało się, że pewien naukowiec, swego czasu nauczyciel akademicki Bascomb-Coombsa, teraz dorabiający na emeryturze jako prywatny konsultant, zapuszczał się w regiony komputerowego świata, do których nie powinien był zaglądać. Bascomb-Coombs szykował jakieś komputerowe draństwo i nie chciał, żeby jego były profesor pętał mu się w tym czasie pod nogami. Nie chodziło o wyrządzenie staremu poważnej krzywdy, wystarczy, że będzie niedysponowany przez dzień, no, może trzy dni. Czy Peel mógłby się tym zająć? - Drugi stopień - powiedział Peel, zwracając się do trzech mężczyzn w samochodzie. - Dobrze mnie zrozumieliście? Cała trójka na tylnym siedzeniu - Peel siedział za kierownicą wielkiego Chevroleta - skinęła głowami. - Tak jest, sir odpowiedzieli chórem. Byli to najmłodsi z jego ludzi, Lewis, Huard i Doolittle, ubrani jak pospolici awanturnicy: buty Doc Martin ze stalowymi wzmocnieniami nosków, wypchane drelichowe spodnie i czarne koszule, rozpięte i z obciętymi rękawami, żeby było widać fałszywe tatuaże na ramionach i na piersiach. Całości dopełniały atrapy kółek w nosach, kolczyki i łyse peruki, pod którymi bez trudu udało się ukryć ich ostrzyżone na jeża włosy, tak, że wyglądali na skinów. I o to właśnie chodziło - trzech młodych bandziorów, którym zachciało się porozrabiać. Złudzenie doskonałe, władze musiały je przyjąć za prawdę. Gliny były w tym dobre. Wystarczyło im podrzucić coś w miarę wiarygodnego, a przestawali węszyć w poszukiwaniu ukrytych śladów, motywów, znaczeń. Prawie zawsze tak było. Drugi stopień. Nauczył się tego w Republice Południowej Afryki, gdzie kilka lat temu brał udział w jakimś szkoleniu. Istniało pięć operacyjnych stopni bezpośredniej przemocy fizycznej bez użycia broni: Pierwszy stopień - najłagodniejszy, polegał głównie na pogróżkach, albo poszturchiwaniach; chodziło o zastraszenie delikwenta bez powodowania u niego obrażeń. Drugi stopień zakładał niewielkie obrażenia - siniaki, może parę połamanych kości. Był to mniej więcej odpowiednik porządnej bijatyki w knajpie. Parę szwów, nałożonych przez miejscowego doktora, trochę środków przeciwbólowych, dzień, lub dwa odpoczynku w domu i już po wszystkim. Trzeci stopień obejmował obrażenia, wymagające hospitalizacji, a rekonwalescencja powinna potrwać kilka tygodni, czy nawet miesięcy. Poważna sprawa. Czwarty stopień oznaczał, że delikwent nosił ślady po ataku do końca życia: strzaskane kolano, lub kostka, może utrata słuchu, lub oka, albo jeszcze czegoś innego. Rekonwalescencja była długa i bolesna, bez szans na odzyskanie pełnej sprawności. Piąty stopień - ostateczny. Ofierze należało zadać wiele bólu, uświadomić jej, za co cierpi i dać przed śmiercią czas na pożałowanie tego, co zrobiła. Południowi Afrykańczycy zaprzeczyliby, oczywiście, że znają takie procedury. Oficjalnie nie stosowano ich od czasów apartheidu, ale nieoficjalnie... Wiele służb wojskowych i wywiadowczych na całym świecie wciąż miało podobne procedury operacyjne, oficjalnie albo nieoficjalnie. Po prostu nie rozmawiało się o takich rzeczach w miejscach, w których mógłby je usłyszeć ktoś niepowołany. Peel pamiętał pewnego izraelskiego oficjela, który kilka lat temu paplał coś publicznie na temat ich oficjalnej polityki stosowania tortur. Uważał, że w ekstremalnych warunkach, jest to uzasadnione. Ależ się dostało Żydom, kiedy sprawa trafiła do mediów. Oczywiście, że stosowali tortury, kiedy było im to potrzebne. Jakiś parszywy Arab, gotów połączyć się z Allachem w raju podkłada bombę, a oni łapią go, zanim nastąpi wybuch, i co? Tylko głupiec zadawałby w takiej sytuacji uprzejme pytania: „Przepraszam, Abdul, ale czy nie zechciałbyś nam powiedzieć, gdzie jest ta bomba, żebyśmy mogli ją rozbroić, zanim wybuchnie? Jeszcze herbaty?". Cokolwiek powiedzieć o Żydach, jedno było pewne - potrafili przetrwać. Zaatakowani, oddawali trzy ciosy za każdy, który im zadano. Nie miało to większego znaczenia dla fanatyków, gotowych zginąć w imię Allacha, ale co rozsądniejsze rządy brały to pod uwagę, zastanawiając się nad zaatakowaniem Izraela. Świadomość, że uderzenie odwetowe będzie trzy razy silniejsze od ataku na wielu działała odstraszająco. A Żydzi niczego nie puszczali płazem, nigdy. Jeśli ktoś na nich splunął, prędzej, czy później polali go z armatki wodnej, żeby sobie wszystko przemyślał. Jeśli kraj miał przetrwać swoich wrogów, należało robić to, co konieczne. W końcu nikt nie musiał biec do CNN z opowieścią, jak to zmuszono go, aby wbił terroryście parę gwoździ pod paznokcie, żeby uratować od śmierci niewinnych ludzi. Takie były reguły gry. Jeśli kogoś schwytano, ponosił konsekwencje. Niestety, Peel musiał przez to odejść z armii. Był trochę... nadgorliwy w stosunku do irlandzkich terrorystów, co - jego zdaniem - nie miało znaczenia. Bez względu na wszelkie dekrety pokojowe, ci cholerni Irlandczycy i tak nigdy nie zaczęliby się zachowywać, jak cywilizowani ludzie. Ale paru zmarło, kiedy ich przesłuchiwał, sprawa się rozeszła i armia postanowiła się z nim rozstać. Cóż, było, minęło. Wtedy służył Królowi i Ojczyźnie, w stopniu majora. Teraz był na usługach innego pana, takiego, który rozumiał realia tego świata. Dzięki nowej pracy stał się już bogaty, więc w sumie uznał to za niezłą zamianę. Obiekt, na który czekali, wyszedł z pubu w oparach alkoholu i w doskonałym humorze. Bascomb-Coombs prosił, żeby nie robić mu większej krzywdy, a tylko wyłączyć na parę dni z czynnej służby. Załatwienie w taki sposób starego profesora nie powinno być trudne. - Do roboty chłopcy, ale ostrożnie. Obiekt - grubawy facet około sześćdziesiątki, w dwudziestoletnim tweedowym garniturze i irlandzkim kapeluszu przeciwdeszczowym - miał niemal zupełnie siwą brodę, a w ręku trzymał zwinięty parasol. - Jasne, majorze - powiedział Lewis z uśmieszkiem na twarzy. Był dowódcą grupy, mającej przeprowadzić atak. - Staruszek wydaje się całkiem krzepki. Będziemy uważać. Huard i Doolittle wybuchli śmiechem i cała trójka wysiadła z samochodu. Zgodnie z planem, mieli bez pośpiechu podejść do profesora, a kiedy już znajdą się dostatecznie blisko, rzucić się na niego. Przyłożą mu parę razy, zabiorą portfel i już ich nie będzie. Policjanci potraktują to jako jeszcze jeden smutny przykład zepsucia dzisiejszej młodzieży, a profesorowi powiedzą, że i tak szczęśliwie się to dla niego skończyło. Będą szukać trójki skinów, ale ponieważ tych trzech zaraz po akcji miało porzucić przebranie i wrócić do własnego wyglądu, poszukiwania okażą się bezowocne. Na ludzi Peela czekał za rogiem samochód, skradziona furgonetka, której numery rejestracyjne podmieniono z mikrobusem, zaparkowanym koło pobliskiego kina. Prosta operacja, zacierająca wszelkie ślady. Major uruchomił silnik Chevroleta, zamierzając odjechać, gdy tylko się upewni, że wszystko przebiega zgodnie z planem. Trzej skini, śmiejąc się i pokrzykując, przecięli drogę profesorowi. Pierwszy znalazł się przy nim Lewis, który trzymał w ręku nie zapalonego papierosa. Pomachał nim i powiedział coś do starszego pana. Peel był za daleko, żeby usłyszeć, ale potrafił sobie wyobrazić, co to mogły być za słowa. „E, dziadku, kopsnij żaru". Huard i Doolittle rozdzielili się, zachodząc staruszka z boków. Peel wrzucił bieg. Wszystko szło, jak należy, raz, dwa, trzy... I wtedy, w jednej chwili, nastąpił przeskok z trzech co najmniej do siedemnastu: profesor machnął parasolem jak jakiś cholerny Zorro i mocno dźgnął Lewisa w splot słoneczny. Dowódca grupy napastników zgubił papierosa. Zatkało go, miał trudności z oddychaniem. Cofnął się i chwycił rękami za brzuch. Profesor odwrócił się na lewo, machnął parasolem jak siekierą i zdzielił Huarda w twarz. Szok i zaskoczenie sprawiły, że i Huard się cofnął. - Ratunku! - wrzasnął siwobrody staruszek głosem, który nieboszczyka wyrwałby z grobu. - Mordercy! Na pomoc! Doolittle rzucił się i uderzył starszego pana pięścią w ramię; profesor odwrócił się do niego i machnął parasolem. Nie trafił napastnika, ale tylko dlatego, że fałszywy skin odskoczył, jak jakiś cholerny Niżyński*, tańczący Jezioro Łabędzie". - Ratunku! Na pomoc! Kilku mężczyzn wybiegło z pubu, żeby zobaczyć, co się dzieje. Cudownie. Po prostu, kurwa, cudownie! Lewis doszedł do siebie i znów natarł, uchylił się przed pchnięciem parasolowego rapiera i solidnie grzmotnął starszego pana w nos. Profesorowi zmiękły nogi. Twardo klapnął na chodnik, ale nie wypuścił z ręki broni. Zamachnął się, mierząc w nogi Doolittle i mocno trafił go w piszczel. Łup! Peel usłyszał odgłos uderzenia z odległości trzydziestu metrów. Profesor nie przestawał wymachiwać parasolem *Wacław Fomicz Niżyński (1889-1950), legendarny tancerz i choreograf rosyjski polskiego pochodzenia. Karierę przerwała mu choroba psychiczna, na którą zapadł w 1917 roku [przyp. tłum.]. i Doolittle znów wykonał ten swój pedałowaty taniec, żeby uniknąć uderzenia. Co za burdel...! Koniec zabawy. Trzej ludzie Peela wzięli nogi za pas, widząc, że z pubu wysypuje się coraz więcej gości. Chłopcy byli młodzi, w doskonałej formie, nie palili, w odróżnieniu od tej bandy z pubu, więc powinni bez trudu uciec paru facetom w średnim wieku, po paru piwach. Jeśli nie uciekną, zasłużą sobie na to, co ich spotka. Idioci. Peel odjechał spod krawężnika, zawrócił i spojrzał na profesora. Nie zamierzał sporządzać szczegółowego raportu na temat przebiegu akcji. Starszy pan miał prawdopodobnie złamany nos i to powinno wystarczyć, chociaż zapewne ucierpiał mniej, niż ci trzej, którzy na niego napadli. Peel obserwował w lusterku wstecznym, jak któryś z facetów z pubu podchodzi do profesora i pomaga mu wstać. A niech to szlag trafi! Do diabła! Ostrzegał swoich chłopaków, żeby byli ostrożni, ale cóż, byli młodzi i tacy pewni siebie. Żadnemu nawet by do głowy nie przyszło, że jeden starszy człowiek może stanowić takie zagrożenie. Nie spodziewali się, że przyjdzie im się zmierzyć z jakimś cholernym samurajem, wymachującym parasolem jak mieczem. Następnym razem będą bardziej uważać. Wstydliwe i bolesne nauczki na długo zapadają w pamięć. Chryste. Epoka Imperium Brytyjskiego, piątek, gdzieś w Indiach Jay Gridley stał z maczetą w jednej ręce, a rewolwerem w drugiej. Nie zrobił jeszcze nawet kroku, a już spływał z niego pot. Miał przed sobą dżunglę, grubą ścianę z lian i liści, aż nazbyt zieloną i pulsującą życiem. Serce waliło mu w piersi, dyszał ciężko. Musiał dać z siebie wszystko, żeby utrzymać tę wizualizację dżungli, a i tak obraz falował na krawędziach, grożąc zanikiem w każdej chwili. Nie chodziło tylko o koncentrację. W tym pomogły mu ćwiczenia Sajiego, oddychanie, medytacja i tak dalej. A jego dziadek był buddystą i Jay znał trochę takich technik, nie były mu zupełnie obce. Jego największym problemem okazał się... Strach. Jay bał się. To było coś więcej, niż obawa, to było przerażenie. Grozą napawała go ta sama dżungla, w której wyskoczył na niego z ukrycia tygrys, uderzył go pazurami, przeorał mu mózg, odbierając zdolność myślenia. Może na zawsze pozbawił go możliwości poruszania się po Sieci, co w praktyce oznaczałoby, że go zabił. Jay nie musiał tu wracać. Nikt go do tego nie namawiał. Ale był przekonany, że jeśli stracił zdolność obsługiwania komputera, równie dobrze może zaraz zginąć. Wziął następny głęboki oddech. Wiedział, że jego mały rewolwer nie powstrzymałby tygrysa, ale nie mógł równocześnie pracować maczetą i trzymać wielkiego sztucera w pogotowiu. Jeśli tygrys znów zaatakuje, obrażenia mogą być poważniejsze niż za pierwszym razem. Mógł poprosić o pomoc. Saji był gotów przyjść tu razem z nim. Nie brałby ze sobą broni palnej, bo nie strzeliłby do wirtualnej istoty, ale mógł mu zapewnić wsparcie moralne. Istnieli też inni operatorzy, w Net Force i nie tylko, którzy mogliby połączyć się z Jayem i wejść w ten scenariusz. Kilku z nich z radością przyholowałoby ciężką artylerię, żeby rozwalać wszystko, co się rusza. Ale to nie był dobry sposób. Jay nie mógł spędzić reszty życia na proszeniu o pomoc. Gdyby nie potrafił samotnie przejść doliną cienia, nie nadawałby się już do swojej pracy, a gdyby nie mógł robić tego, co kochał ponad wszystko, cała reszta nie miałaby sensu. Znów wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze. Już czas. Jeśli tygrys go dopadnie, to trudno. Zamierzał polec, machając maczetą i ściągając spust Webleya, i pal to licho. Uniósł maczetę. Wirtualna ściana zieleni zadrgała i zafalowała. Obraz zaczynał się zacierać. Niech to szlag! Doszedł do siebie we własnym domu, siedząc przy stacji roboczej. Był zlany cuchnącym potem, a serce waliło mu, jak oszalałe. Przecież był gotów. Chciał to zrobić. Tylko że tej gotowości i woli nie wystarczyło, żeby utrzymać scenariusz. Westchnął ciężko. W porządku, wróci tam i spróbuje jeszcze raz. Za chwilę. Kiedy trochę odsapnie. Wróci tam, na pewno. Sobota, 9 kwietnia Londyn, Anglia Michaił Rużjo, wyglądający teraz jak zwyczajny turysta, szedł w kierunku Imperialnego Muzeum Wojny. Ta budowla, zwieńczona od frontu kopułą i z filarami, mogłaby równie dobrze być jakimś włoskim kościołem, gdyby nie dwa strzegące wejścia piętnastocalowe działa, pochodzące - jak informowała tabliczka, z okrętów HMS „Resolution" i HMS „Ramillies". Na przestrzeni wieków w kościołach nie raz dochodziło do aktów przemocy, ale Rużjo nigdy nie słyszał o świątyni, chronionej przez dwa działa okrętowe, ustawione przy głównym wejściu. Przy drodze, prowadzącej do wejścia, stała wysoka betonowa płyta - fragment Muru Berlińskiego, zabrany z okolicy Bramy Brandenburskiej. Rużjo był nastolatkiem w 1989 roku, kiedy zaczęli rozbierać ten mur i nie zdawał sobie wtedy sprawy z doniosłości tego wydarzenia. To, co jeden z amerykańskich prezydentów nazwał „imperium zła" miał znacznie bliżej domu. Niewiele wiedział wtedy o szerokim świecie. Od tego czasu poznał jednak ten świat aż za dobrze. Kawałek Muru Berlińskiego pomalowano tak, że wyglądał jak jakaś wielka, komiksowa twarz, niebieskoczarna, z szeroko otwartymi ustami. Na ciemnoczerwonym tle ust znajdował się napis ZMIEŃ SWOJE ŻYCIE. Łatwo wam mówić, pomyślał. Rużjo kilkakrotnie był już w Londynie, zwykle po drodze do jakiegoś innego miejsca, a raz z zadaniem zlikwidowania krnąbrnego kolegi po fachu, i zdążył już zobaczyć kilka zabytków: Pałac Buckingham, pomnik Wellingtona, Abbey Road. Kiedyś, jeszcze zanim Anna zachorowała, omal nie przylecieli na urlop do Anglii, ale coś im przeszkodziło w ostatniej chwili. Od czasu śmierci Anny prawie zapomniał o turystyce. To miejsce nie spodobałoby się Annie, ale on nie miał nic przeciwko muzeom wojny. Główna galeria pełna była starych czołgów i dział artyleryjskich, a pod sufitem wisiały różne samoloty. Przeszedł obok czołgu PzKpfw V i haubicy kalibru 9,2 cala. Dominował kolor khaki. Największe wrażenie spośród wystawionych tu eksponatów robiła ogromna rakieta V2, z wycięciem umożliwiającym oglądanie silnika. Była ogromna, pomalowana na ciemnozielony kolor. Przypominała pojazd kosmiczny z komiksów - wydłużone cygaro ze statecznikami na ogonie. Rużjo zatrzymał się chwilę przy V2. Jakież przerażenie musiało ogarniać cywilów na widok tego monstrum, spadającego z nieba podczas Bitwy o Anglię. Tabliczka obok rakiety informowała, że ponad 6500 V-2 i mniejszych V-1 spadło na Londyn i okolice, zabijając 8938 ludzi. Rużjo był ciekaw, jak im się udało tak dokładnie ustalić liczbę zabitych. Dlaczego akurat 8.938? Gdyby Niemcy potrafili skonstruować przyzwoity system naprowadzania tych bestii, zginęłoby o wiele więcej ludzi. Ale chociaż rakiety robiły przerażające wrażenie, ich zwalczanie nie przedstawiało większych trudności. To, że niektóre dotarły nad Londyn, było raczej dziełem przypadku, niż zasługą ich konstruktorów. Wiele V1 i V2 - chociaż nie wszystkie - spadło do morza, albo na angielską prowincję, nie wyrządzając szkód. A w ogólnym bilansie strat wojennych dziewięć tysięcy cywilów nie znaczy wiele. Ot, kilka dodatkowych kropli w oceanie krwi. Jeśli ludzie potrafili coś robić naprawdę dobrze, to zabijać innych ludzi. Zwłaszcza, gdy w czasie wojny dało się im swobodę zabijania. Rużjo przeszedł koło wielkiego reflektora przeciwlotniczego, też pomalowanego na wojskowy, zielony kolor; zerknął na zagruntowaną pokostem, nie pomalowaną drewnianą łódź, jedną z tych, których użyto do ewakuacji pod Dunkierką; obejrzał czołg Monty'ego - ten, którym Montgomery jeździł podczas kampanii przeciw Rommlowi w Afryce Północnej, kiedy był jeszcze zwykłym generałem, a nie marszałkiem polnym. Pomniki zabijania. Znajdowały się tu także boczne sale ze sprzętem kryptograficznym, którym zwiedzający mogli się pobawić, a na dole odtworzono replikę okopów z pierwszej wojny światowej. Były też ekspozycje, poświęcone Bitwie o Anglię, całej drugiej wojnie światowej, a także późniejszym konfliktom: Korei, zimnej wojnie, Wietnamowi, Falklandom, Bośni i Bliskiemu Wschodowi. Rużjo szybkim krokiem przeszedł przez te bardziej współczesne prezentacje; niewiele go interesowały. Znał ten rodzaj wojny. Inwazję Rosjan na Czeczenię miał w pamięci, jakby to było wczoraj, a nie prawie dwadzieścia lat temu. Chociaż okopy we Francji w 1915 tonęły w błocie, była to znacznie czystsza wojna niż operacje Spec-nazu, kiedy Rużjo służył w tych siłach specjalnych. Czystsza w tym sensie, że wiedziało się, kto jest wrogiem, wiedziało się, gdzie jest wróg, a wojsku przedstawiano wszystko czarno na białym. Tu atakować, tu strzelać i przeżyć, albo zginąć. Nieczęsto zdarzało się w tamtych czasach, że trzeba się było podkraść, żeby zastrzelić kogoś, kto siedział przy biurku, albo leżał w łóżku z kochanką. Takie akcje były specjalnością Rużjo. Dobrze poznał ten rodzaj wojny. Te wszystkie pomniki wojny nie napawały optymizmem, ale tak chyba być powinno. Rużjo postanowił odlecieć z Anglii jak najprędzej, jeszcze dziś, jeśli uda mu się zarezerwować miejsce w samolocie. Może do Hiszpanii, pod kolejnym nazwiskiem. W Madrycie o tej porze roku było już ciepło, a Hiszpania pachniała przyjemniej niż Anglia. Sobota, 9 kwietnia Quantico, Wirginia John Howard wiedział, że powinien siedzieć teraz w domu, z żoną i synem, ale był za bardzo zdenerwowany. Rodzina by to czuła i wszystkim byłoby nieprzyjemnie. Więc równie dobrze mógł pojechać do pracy, chociaż nie bardzo wiedział, czym powinien się teraz zająć. Myślał o Rużjo i zastanawiał się nad tym, jak można było zabijać z zimną krwią? Czeczen zaczynał jako żołnierz, więc zdarzało się, że musiał zabijać, jak to na wojnie, ale potem ktoś zwerbował go do mokrej roboty. Przestał być żołnierzem, stał się zabójcą, operującym w mroku. Howard mógł sobie wyobrazić, że kogoś podnieca niebezpieczeństwo, przekradanie się ciemnymi uliczkami, ucieczka przed prześladowcami, depczącymi po piętach, ale zabijanie z zimną krwią? To zupełnie coś innego... - Coś się tak zamyślił, John? Howard uśmiechnął się do Fernandeza. - Myślałem o tym facecie, na którego polujemy. - Chciałbyś wiedzieć, gdzie go znaleźć? - To też, ale przede wszystkim zastanawiam się, jak on może robić to, co robi. - Wyjaśnił to dokładniej, oczekując od Julio zrozumienia. Ku jego zdziwieniu, przyjaciel pokręcił głową. - Nie widzę tu zbyt wielkiej różnicy. - Strzela ludziom w tył głowy! Nie widzisz różnicy? - A byliby mniej martwi, gdyby każdemu wpakował kulkę w czoło? - Co takiego? - Ci dwaj, których straciliśmy, byli żołnierzami na warcie. Z tym zawsze wiąże się ryzyko. Gdyby uważali, prawdopodobnie żyliby do dziś, a już na pewno nie zginęliby bez walki. O jakiej różnicy mówisz? Czy cię ktoś zastrzeli z niskich pobudek, czy dla szlachetnych ideałów - tak, czy inaczej będziesz martwy. Powody nie będą już miały dla ciebie znaczenia, prawda? Trup, to trup i koniec. Howard spojrzał na Fernandeza, jakby sierżant zmienił się nagle w wielką gąsienicę, pykającą nargile. Fernandez spostrzegł wyraz jego twarzy i wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Nie lubisz szpiegów i zadójców, ale oni są i zawsze byli nieodłącznym elementem każdej armii. Kiedy idziesz do boju, chcesz mieć przewagę nad wrogiem. Wysyłasz więc szpiega do obozu nieprzyjaciela, żeby zorientował się w jego planach. Nieprzyjaciel robi to samo, więc ten, kto ma lepszych, sprytniejszych, szybszych szpiegów, zdobywa przewagę. Na wojnie zawsze tak było, nie uważasz? - Szpiedzy, to nie to samo, co zabójcy - nie poddawał się Howard. - Tak, to prawda. Ale pozwól, że zadam ci hipotetyczne pytanie, pułkowniku. Załóżmy, że mógłbyś cofnąć się w czasie, znaleźć się w Niemczech w latach trzydziestych... - ...i zgładzić Hitlera? - dokończył Howard. Nie pierwszy raz to słyszał. - Aha. Zrobiłbyś to? - Bez mrugnięcia okiem. To był potwór. Uratowałbym życie milionom niewinnych ludzi. - Ale mimo wszystko byłbyś zabójcą, prawda? - Tak, ale w tym wypadku cel uświęcałby środki. Czasem tak bywa, Julio. Uporałbym się z dylematem moralnym. - Jasne. Ja też bym go załatwił. Ale skąd wiemy, czym kierował się ten Rużjo? Dlaczego zaczął to robić? A zastanów się przez chwilę, co ty byś zrobił na jego miejscu tam, na pustyni. Przyjechaliśmy po niego i gdyby zaczął strzelać zrobilibyśmy z niego durszlak, prawda? Skasowalibyśmy faceta z zimną krwią? - Tak. - Więc z taktycznego punktu widzenia był otoczony, sam przeciw wielu. Wychodziliśmy z założenia, że albo się podda, albo zginie. - To było błędne założenie. - Tak jest, sir. Wygrał z nami, korzystając ze środków, które miał do dyspozycji. Mnie by się to nie udało. Tobie też nie, prawda? - Prawda. - Ty zginąłbyś w walce. - Zapewne. - Ja też. I byłoby po nas. A Rużjo żyje i pozostaje na wolności. - Podziwiasz tego faceta? - O, tak, pokonał mnie w mojej dyscyplinie. Jestem niezły w tym, co robię i ty też. Ten facet jest budzącym grozę przeciwnikiem, a przyznasz, że w końcu właśnie z takimi chcemy się mierzyć. Pamiętasz tamtą strzelaninę w Groznym? Howard skinął głową. Pamiętał. - Tamci faceci, których zlikwidowaliśmy, nie dorastali nam do pięt. Nie mieli żadnych szans. Wystrzelaliśmy ich jak kaczki. Kiedy lecieliśmy z powrotem, wspomniałeś o rozczarowaniu. Mówiłeś, że to było... takie łatwe. - Pamiętam. - Z tym facetem, którego teraz ścigamy, nie pójdzie tak łatwo. Dorównuje nam... do licha, może nawet jest lepszy od nas. Schwytanie go będzie coś znaczyć, nie sądzisz? - Jasne, że tak. - To nie jest wojna, John, ale i nie spacer po parku. Jesteś wkurzony, bo facet nas przechytrzył, a nie dlatego, że strzela do ludzi. Szlachetni samuraje zabili o wiele więcej ludzi niż wojownicy nindża. Nie chodzi o liczbę zabitych, lecz o to, żeby zwyciężyć. Howard nie mógł powstrzymać uśmiechu. - Julio, kiedy zrobił się z ciebie taki taoistyczny filozof? - Już niedługo będę mężem i ojcem. To skłania do myślenia. - Więc wracaj do domu i zajmij się narzeczoną. Nic tu po tobie. Komputer Howarda zaćwierkał, sygnalizując pilny meldunek. - Komputer, czytaj - powiedział Howard. - Obiekt A1 zlokalizowany - powiedział komputer. Howard rzucił się do klawiatury. Niech to licho! Mają go! No, pod warunkiem, że dotrą tam wystarczająco szybko. Sobota, 9 kwietnia Old Kent Road, Londyn, Anglia Peel obserwował Bascomb-Coombsa i znów nie miał pojęcia, co ten człowiek robi. Ale naukowiec lubił audytorium, więc informował Peela na bieżąco. - No to do roboty. Podamy hasła, które wykradliśmy elektronicznym strażnikom... i już jesteśmy w środku. Teraz szybko do wewnętrznych zabezpieczeń, z którymi też poradzimy sobie bez trudu... Jego palce tańczyły po klawiaturze. Mruczał przy tym jakąś melodię i co chwila przerywał ją cichym chichotem. - Biedaczyska. Odbudowali swoje mury obronne, zrobili je dwa razy grubsze i wyższe, ale to bez znaczenia, widzisz? Zawsze musi być jakieś przejście, a nawet żelazne wrota nie mogą powstrzymać kogoś, kto ma do nich klucz! Voila! Odwrócił się od monitora pełnego skomplikowanych wykresów, znaków i cyfr, których znaczenia Peel nawet nie próbował zrozumieć. - Jak tam z twoją żądzą władzy, Terrance? - Przepraszam? Bascomb-Coombs wskazał na klawiaturę. - Podejdź tu i naciśnij ten klawisz, a przez kilka milisekund będziesz najpotężniejszym człowiekiem na świecie. Będziesz miał większy wpływ na życie ogromnej liczby ludzi niż ktokolwiek inny na całej kuli ziemskiej. Peel patrzył na niego, ale nie ruszał się z miejsca. - Ach, wahasz się. Znasz na pewno to powiedzenie, że wielka władza oznacza wielką odpowiedzialność? - Churchill? Naukowiec uśmiechnął się. - Nie, Spiderman. Na pewno nie chcesz nacisnąć tego klawisza? Peel pokręcił głową. - Cóż, wobec tego ja to zrobię. - Wcisnął klawisz teatralnym gestem. - To powinno dać tej bandzie trochę do myślenia. - Dyrektor Michaels? Michaels uniósł wzrok znad biurka. Nie znał tego mężczyzny, jednego z tych młodych, eleganckich typów w garniturze i pod krawatem, których tu nie brakowało. Mógłby być agentem FBI, gdyby nie to, że jego garnitur był za dobrze skrojony. - Tak? - Dyrektor Helms polecił mi dostarczyć to panu. - Podał mu srebrzystą dyskietkę wielkości ćwierćdolarówki. - Gdyby pan zechciał tu pokwitować odciskiem kciuka, sir. - Podsunął mu mały czytnik odcisków palców. Michaels przycisnął prawy kciuk do szarej płytki. Posłaniec spojrzał na odczyt i skinął głową, najwyraźniej usatysfakcjonowany. - Dziękuję panu. Michaels popatrzył na maleńką komputerową dyskietkę. Jeśli ktoś się obawiał włamania do swojego systemu komputerowego, i nie ufał elektronicznym barierom, mógł się zabezpieczyć w inny sposób. Najprostszym wyjściem było fizyczne pozbawienie komputera kontaktu z innymi maszynami, wymontowanie wszelkich urządzeń łącznościowych. System w takim stanie, nie połączony kablami czy światłowodami z żadnym innym komputerem w sieci, był bezpieczny. Nikt nie mógł się zakraść do domu, który nie miał drzwi ani okien. Z drugiej strony ten, kto przebywał w środku, nie mógł wyjść na zewnątrz, co stanowiło pewien problem. Jeśli więc ktoś się zupełnie odizolował, przyjmował dane z zewnątrz tylko na bezpiecznych, sprawdzonych dyskietkach. A jeśli musiał się skontaktować z innym komputerem, wzywał posłańca, który zanosił dyskietkę. Był to sposób powolny, kłopotliwy, ale gwarantujący bezpieczeństwo. Michaels wsunął dyskietkę do swojej stacji i uruchomił program antywirusowy. Wprawdzie dyskietka powinna być bezpieczna, ale i tak sprawdzało się ją u siebie. Zawsze. Program antywirusowy - najlepszy, jakim dysponowano w MI-6 - posłusznie zameldował, że dyskietka wielkości monety jest czysta, bez śladu wirusów, podejrzanych programów typu worm* czy niepożądanych „ciasteczek"**. *Dosł. robak - program, próbujący się powielać w systemie, najczęściej wysyłany z zamiarem zablokowania komputera, bądź całej sieci [przyp. tłum.]. ** Cookies - niewielkie programy, pozostawiane w komputerze przez inne komputery, z którymi nawiązywana była łączność, pozwalające na identyfikację przy ponownym kontakcie; zawirusowane „ciasteczka" mogą się okazać dla komputera zupełnie niestrawne [przyp. tłum.]. Michaels przejrzał zawartość dyskietki. Poprawa sytuacji na kilku frontach. Większość komputerowych systemów rezerwacji miejsc" i kontroli lotów pracowała już znowu normalnie. To była dobra wiadomość. Złą wiadomością była informacja, że nie udało się dotrzeć do źródła problemu. Ślady, mające prowadzić do hakera, po prostu urywały się za całą serią ścian ognia i wilczych dołów*. - Dzień dobry, Alex. Spojrzał na Angelę. Była w wyblakłym zielonym podkoszulku, obcisłych dżinsach i tenisówkach. Zaskoczenie na widok jej ubioru musiało mu się malować na twarzy, bo Angela uśmiechnęła się i powiedziała: - Dzisiaj sobota. Nie obowiązuje oficjalny ubiór. - Aha. - Coś nowego? - Obawiam się, że nie. Właśnie przeglądam dyskietkę, którą przysłał mi twój szef. Przywrócono funkcjonowanie systemów komputerowych linii lotniczych. Podeszła do niego i pochyliła się, żeby mu spojrzeć przez ramię. Poczuł, jak otarła mu się piersią o plecy. Najwidoczniej w soboty nie obowiązywało również noszenie biustonoszy. Cholera. Odsunęła się szybko. - No, przynajmniej jedna dobra wiadomość. Ten sam młody człowiek, który przedtem przyniósł dyskietkę, wpadł do biura, może nie biegiem, ale prawie. - Dyrektorze Michaels, dyrektor Helms chciałby zamienić z panem kilka słów. Z tobą też, Cooper. * Żargonowe nazwy zabezpieczeń systemowych [przyp. tłum.] - Kłopoty? - Nie potrafię powiedzieć, sir. Kłopoty. Sobota, 9 kwietnia Posiadłość „Cisy", Sussex, Anglia Lord Goswell siedział w gabinecie, popijając dżin z tonikiem i wyglądając przez przeszklone drzwi. Znów zanosiło się na deszcz. Może spadnie taka ulewa, że te przeklęte króliki się potopią; na pewno nie wyrządzały im szkody jego kanonady. Powinien zdecydować się na tę operację oczu znacznie wcześniej. Usłyszał, jak któraś ze służących trajkocze do kogoś w holu, wyraźnie wzburzona. Uśmiechnął się, pociągając drinka. Wyjął zegarek z kieszonki. - O co tam chodzi, Applewhite? Kamerdyner wszedł do gabinetu ze skruszonym wyrazem twarzy. - Przepraszam za te hałasy, milordzie. Służąca i kucharz byli wściekli. - Dlaczegóż to? - Wygląda na to, że zepsuł się telewizor. I telefony też nie działają. - Naprawdę? - Tak, milordzie. Nie można również złapać większości stacji radiowych, ani w odbiorniku na baterię, ani w samochodach. - Och, to przykre. Myślisz, że to Rosjanie zrzucają na nas bomby? - Nie sądzę, milordzie. - Cóż, jestem pewien, że rząd Jego Królewskiej Mości niezwłocznie zajmie się tym problemem. - Też tak sądzę, milordzie. Applewhite poszedł uspokajać służącą i kucharza. Goswell zakręcił kostkami lodu w szklaneczce. Trzeba przyznać, że ten naukowiec jest piekielnie dobry w sprawach komputerowych. Nie dość, że znów padły systemy komputerowe linii lotniczych, to jeszcze solidnie dostało się światowej łączności, kiedy zerwał się kontakt z większością satelitów. Przerwane zostały programy telewizyjne i radiowe, nadawane drogą satelitarną, zamilkły telefony. Mocne uderzenie. I oczywiście w Zjednoczonym Królestwie wszystko wróci do normy szybciej, niż gdzie indziej, jeśli wyliczenia Bascomb- Coombsa były poprawne, a jak dotąd zawsze były. Naprawdę błyskotliwy facet. Szkoda, że będzie musiał umrzeć. Tak trudno dziś o dobrych pracowników. Sobota, 9 kwietnia nad wybrzeżem Wirginii Oddział szturmowy Net Force wysłał na ten lot do Anglii jeden ze starych, odremontowanych Boeingów 747; siedząc na pokładzie tej maszyny John Howard żałował, że to nie samolot ponaddźwiękowy. Im szybciej dotrą do Wielkiej Brytanii, tym lepiej. Oczywiście równie dobrze mógłby zapragnąć machiny czasu, żeby znaleźć się tam wczoraj. Agencje rządowe na przemian oszczędzały, albo szastały bez opamiętania publicznymi pieniędzmi, ale kiedy określano budżet Net Force, Kongres był akurat w nastroju do zaciskania pasa. No, mogło być gorzej. Zamiast Boeingów 747 mogli dostać parę turbośmigłowych DC3, które urząd do walki z narkotykami skonfiskował przemytnikom. Chciałby dostać tego Rużjo w swoje ręce teraz, zaraz. Po wylądowaniu będzie musiał załatwić z Brytyjczykami sprawy logistyczne, ale nie powinien mieć z tym problemów. Mieli układ z rządem Jego Królewskiej Mości, a poza tym Alex Michaels był już w Anglii. Howard nie wyobrażał sobie, żeby Brytyjczycy robili im jakieś trudności ze zdjęciem byłego zabójcy ze Specnazu. Oczywiście w Wielkiej Brytanii nie uznawano kary śmierci, więc z formalnym wnioskiem o ekstradycję mogłyby być problemy. Wiele krajów robiło z tego sprawę, odmawiając wydania Stanom Zjednoczonym zbiegłych przestępców, dopóki Waszyngton nie obiecał, że nie posadzi sukinsynów na krześle elektrycznym. Cóż, w tym wypadku będzie inaczej. Nikt nie zamierzał angażować systemu prawnego Jego Królewskiej Mości. Jeśli Rużjo nie wróci z nimi, żeby odpowiedzieć przed amerykańskim wymiarem sprawiedliwości, to tylko dlatego, że będzie już poza zasięgiem jakiejkolwiek ziemskiej sprawiedliwości. Dopóki on, Howard, ma coś do powiedzenia, nikomu nie ujdzie bezkarnie zabicie kogoś z Net Force. Założył ubranie na podróż, a nie do akcji, ale na siedzeniu obok miał swój bagaż podręczny ze wszystkim, co potrzeba. Zajrzał teraz do torby. W drodze na akcję zwykle po kilka razy sprawdzał jej zawartość, chociaż było mało prawdopodobne, żeby zaszła jakaś zmiana w stosunku do stanu sprzed pięciu minut. Takie nerwowe przyzwyczajenie; zdał sobie z niego sprawę już dawno temu i przestał się nim przejmować. Ostrożny na zimne dmucha. Rozejrzał się po kabinie. Julio szedł właśnie do toalety w części ogonowej. No i dobrze. Lepiej, żeby sierżant nie zorientował się, co Howard zrobił ze swoim talizmanem, przynajmniej na razie. Wyjął to cacko z torby i spojrzał na nie. Określenie „talizman" nie bardzo pasowało do broni krótkiej. Ale to był zabytkowy Smith & Wesson kalibru 0,357 cala, rewolwer z nierdzewnej stali, nie to, co polimerowe pistolety taktyczne H-K, w które wyposażona była jego jednostka. Miał go od lat i broń wyglądała jak nowa. Rusznikarz popracował tylko trochę nad mechanizmem spustowym i chwytem. Był to sześciostrzałowy bębenkowiec ze zwyczajnymi przyrządami celowniczymi, bez jakichkolwiek wymyślnych dodatków. Howard miał zaufanie do tej broni i zawsze zabierał ją, kiedy szykowała się walka; podobnie jak stary pistolet maszynowy Thompson, który odziedziczył, ten rewolwer miał w sobie coś magicznego. Howard nie był specjalnie przesądny, nie obawiał się czarnych kotów, przechodzenia pod drabiną, czy rozbitych luster, ale wierzył w magię tego Smith & Wessona. Po części wynikało to z faktu, że była to broń niezawodna, tak prosta, że nie miało się w niej co zepsuć. Howard nie był technofobem, czy jakimś luddystą*, ale w sprawach sprzętu zawsze wyznawał zasadę, że im prościej, tym lepiej. Armia, piechota morska, Rangersi, komandosi SEAL, zielone berety - wszyscy mieli dziś różnego rodzaju nowoczesną broń osobistą ze wspomaganiem komputerowym. Karabiny z kamerami telewizyjnymi, umożliwiającymi strzelanie zza węgła; broń z układami naprowadzania pocisków; broń laserowa; małe granatniki i tak dalej, wszystko drogie jak cholera. Howard mógłby to zamówić, a jednak jego oddział szturmowy wyposażono w proste - chociaż najlepsze - pistolety maszynowe kalibru 9 mm. Robiły bum!, kiedy się ściągnęło * Ruch przeciwników maszyn fabrycznych w XIXwiecznej Anglii, nazwa pochodzi od nazwiska robotnika z Leicestershire, Neda Ludda, który w 1779 roku niszczył maszyny dziewiarskie do wyrobu pończoch [przyp. tłum.]. spust, a amunicję można było dostać na całym świecie, bo to najbardziej rozpowszechniona broń ręczna na wyposażeniu wojska. Howard wychodził z założenia, że to strzelec musiał dopilnować, żeby kula trafiła w cel. Mieli oczywiście zmodyfikowane kombinezony kuloodporne SIPE z mnóstwem skomputeryzowanych urządzeń, takich jak taktyczne zestawy łącznościowe LOSIR, wyświetlacze refleksyjne w wizjerach hełmów, GPS* i tak dalej, ale nawet jeśli wszystko to zawiodło, można jeszcze było przynajmniej normalnie strzelać. Zasadę „im prościej - tym lepiej" w odniesieniu do broni zawsze uważał za jedynie słuszną i nie omieszkał wpoić jej swoim ludziom. Więc kiedy tak patrzył teraz na swój wierny sześciostrzałowiec z celownikiem kolimatorowym Tasco Optima zamontowanym tam, gdzie przedtem znajdowała się szczerbina i muszka, czuł się jakby trochę nieswojo. Po tych wszystkich latach kręcenia nosem na broń krótką z polimerów i nazywania jej „zabawkami z plastiku" ryzykował, że jego nowy nabytek wyrobi mu wśród znajomych opinię hipokryty. Ale przecież ten celownik wcale nie był taki skomplikowany. Składał się z maleńkiego okienka z przezroczystego plastiku, zamontowanego jakieś cztery centymetry przed miniaturową diodą. Dioda rzucała czerwoną plamkę na to okienko. Celownik był cały czas włączony, a bateria wystarczała na bardzo długo. Żeby go wyłączyć, trzeba było założyć specjalny ochraniacz, a miniaturowy komputer w celowniku robił resztę. Obsługa też była bardzo prosta: ściągało się ochraniacz, unosiło broń nie przymykając oka i w powietrzu, tuż nad bronią, pojawiała się czerwona plamka. Miejsce, * Global Positioning System - system nawigacji satelitarnej [przyp. tłum.]. które wskazała, było tym, w które powinien trafić pocisk, pod warunkiem, że strzelec nie szarpnął za mocno, ściągając spust. Żadnej paralaksy. No i - w odróżnieniu od znacznika laserowego - nie było żadnego promienia, czy punktu świetlnego, który wróg mógłby zobaczyć i wziąć na cel. Plamka nie była widoczna od strony wylotu lufy, a nawet gdyby była, i tak miała wielkość łebka od szpilki. Całość ważyła mniej więcej tyle, co standardowy nabój, nie wystawała za bardzo, a celować było znacznie łatwiej niż za pomocą zwyczajnych przyrządów. Z instrukcji wynikało, że ten celownik był praktycznie niezniszczalny. Chociaż Howard nie potrzebował jeszcze okularów do czytania gazety, od paru miesięcy muszka jego rewolweru na końcu krótkiej lufy zrobiła się trochę nieostra. Kiedy szef strzelnicy pokazał mu pewnego razu tę zabawkę, zamontowaną na pistolecie, Howard spróbował, no bo w końcu, dlaczego nie. I od razu osiągnął piętnastoprocentową poprawę wyników strzelania. Poprawić swą skuteczność bojową o piętnaście procent bez najmniejszego wysiłku, to już było coś, na co nie można machnąć ręką. A po kilku następnych magazynkach ta skuteczność wzrosła jeszcze o kilka procent. Początkowo próbował to zignorować. Jednak podczas następnych wizyt na strzelnicy znów korzystał z nowego celownika. Zbrojmistrz powiedział mu, że można zdemontować szczerbinę, zeszlifować muszkę i założyć elektroniczny celownik; miało to zająć parę dni. Do diabła, powiedział, przepraszając pułkownika za swój język, kiedy się strzela z takiego antyku z bardzo bliskiej odległości, w ogóle nie zwraca się uwagi na przyrządy celownicze, a na dystansie powyżej sześciu, czy ośmiu metrów czerwona plamka umożliwi pułkownikowi celniejsze strzelanie. Więc gdzie tu problem? Howard nie przyznał się do tego, ale zdawał sobie sprawę, że nie miał racji. Julio nigdy nie pozwoliłby mu o tym zapomnieć. Bił się z myślami dobry miesiąc, ale wiedział, że nie ma odwrotu - nie da się dyskutować z liczbami. Ta sama broń, ta sama amunicja, a dzięki celownikowi plamkowemu strzelał celniej i szybciej. Sprawa była więc przesądzona, kazał zamontować to technologiczne cudo na swej broni, która formą niewiele różniła się od pierwszych projektów Samuela Colta z lat trzydziestych dziewiętnastego stulecia. Nawet rewolwer z mechanizmem samonapinającym nie był nowym wynalazkiem, stosował je już Robert Adams zaledwie szesnaście, może osiemnaście lat po pojawieniu się pierwszych rewolwerów Sama Colta. Nowoczesny celownik i stary Smith tworzyły więc interesującą parę; połączenie technologii z siedemnastego i dwudziestego pierwszego stulecia. Howard wolał, żeby jego sierżant nie zwrócił uwagi na tę kombinację, przynajmniej na razie. Może, kiedy się już zorientuje, będzie akurat tak gorąco, że wszelkie wyjaśnienia staną się zbędne... Widząc Fernandeza, wracającego z toalety, wsunął rewolwer z powrotem do torby. W tej samej chwili jeden z członków załogi, nawigator, podszedł od drugiej strony. - Panie pułkowniku? Spojrzał na nawigatora. - Tak? - Mamy... hm... pewien problem, sir. Sobota, 9 kwietnia Johannesburg, Republika Południowej Afryki Na trasie z Pretorii do Johannesburga nowy, wąskotorowy pociąg z sześciuset siedemdziesięcioma pasażerami zamiast zatrzymać się zgodnie z rozkładem na stacji Tembisa, przemknął przez nią z prędkością prawie stu czterdziestu kilometrów na godzinę. Maszynista przełączył się na ręczne sterowanie, odbierając kontrolę komputerowi, włączył hamulce i pociąg zaczął zwalniać. Wszystko byłoby dobrze... ...gdyby nie drugi pociąg pasażerski, który utknął zaraz za Tembisą. Wahadłowiec jechał jeszcze z prędkością dziewięćdziesięciu na godzinę, kiedy wpadł od tyłu na stojący pociąg, który powinien był wyprzedzać go o dziesięć minut i jechać z normalną prędkością. Wagony spiętrzyły się i zgniotły w harmonijkę, jak zepsute zabawki w rękach dziecka. Więcej niż dwie trzecie wagonów każdego z pociągów wyskoczyło z torów. Połowa ludzi w ostatnim wagonie stojącego pociągu zginęła na miejscu. Innych siła uderzenia wyrzuciła na zewnątrz. Też nie mieli szans. Kilku zabił prąd z zerwanej trakcji. Maszynista jadącego pociągu do końca pozostał na swoim miejscu i zginął, wraz z mnóstwem przerażonych pasażerów z pierwszego wagonu. Ostatnie słowa maszynisty, zarejestrowane w czarnej skrzynce brzmiały: „O kurwa...!" Ogień, wzniecony przez iskry, które sypnęły w momencie zderzenia, a może przez prąd elektryczny, ogarnął wnętrze jednego z wagonów. Miejsce katastrofy spowiła chmura gęstego, czarnego dymu. Pierwsze dane na temat liczby ofiar były tylko szacunkowe, ale mówiono o ponad dwustu zabitych. Liczba ta miała wzrosnąć kolejni pasażerowie umierali w drodze do szpitala i później, w wyniku odniesionych obrażeń. Nikt nie zaprzątał sobie głowy trzecim pociągiem, nadjeżdżającym dziesięć minut później. Był to błąd. Maszynista zmarszczył brwi, "kiedy zorientował się, że łączność nie działa, a jego pociąg zbliża się do stacji ze zbyt dużą prędkością. Kiedy odebrał komputerowi kontrolę nad pociągiem, było już za późno. Nie wiadomo, jak brzmiały jego ostatnie słowa, ponieważ siła uderzenia była wystarczająco wielka, żeby zniszczyć czarną skrzynkę pociągu, który zmienił się w wypalony wrak. Sobota, 9 kwietnia Kona, Hawaje Radiolatarnia wyłączyła się w momencie, kiedy szerokokadłubowy Jumbo Jet z Japonii lądował w Kona podczas tropikalnej ulewy. Pilot najwidoczniej zareagował zbyt mocno, kiedy samolot zszedł z kursu i wielki odrzutowiec JAL uderzył o pas tak mocno, że złamał się tylny wózek podwozia po lewej stronie. Maszyna gwałtownie zatoczyła się w lewo, obróciła i sunęła bokiem po pasie, prosto na MD80 Hawaiian Air, czekającego, aż wieża wyda mu zgodę na kołowanie do startu na Maui. Z mniejszej maszyny chlusnęło paliwo, zapaliło się natychmiast, a kula ognia pochłonęła również Jumbo Jeta. Eksplozja była potężna. Wielu turystów w budynku portu lotniczego zabiły fragmenty aluminiowego pokrycia, które przecinały powietrze niczym szrapnele, kosząc wszystko co spotkały na swej drodze. Fragmenty Jumbo Jeta i ludzkie szczątki wybuch rozrzucił w promieniu kilkuset metrów. Zginęło czterystu osiemdziesięciu ludzi na pokładzie obu maszyn, czternastu w budynku portu i na płycie lotniska, a pięćdziesięciu sześciu odniosło poważne obrażenia. (Sobota, 9 kwietnia Perth, Australia Mimo dramatycznych wysiłków personelu medycznego, osiemnastu pacjentów z chorobą HeinegoMedina, podłączonych do respiratorów w szpitalu Dundee Memorial zmarło, kiedy po awarii zasilania w całym mieście zawiodły również awaryjne generatory. Co gorsza, poza miejscami z oświetleniem bateryjnym w szpitalu było tak ciemno, że część zmarłych udało się znaleźć dopiero po godzinie. Sobota, 9 kwietnia siedziba MI-6, Londyn - O Boże - ze zgrozą w głosie powiedział Alex Michaels - on zabija ludzi. Katastrofę kolejową w Afryce Południowej zarejestrowała kamera bezpieczeństwa na stacji Tembisa. Katastrofę lotniczą nakręcił turysta, czekający na jednego z pasażerów maszyny JAL. Z Australii nie było materiału filmowego, tylko informacja audio o śmierci pacjentów. Może to i lepiej, pomyślał Michaels. Nie był pewien, czy potrafiłby znieść widok ludzi, duszących się z powodu nie działających respiratorów. W tamtych pociągach i w samolocie śmierć większości ofiar nastąpiła szybko. - Tak - powiedziała Cooper. - Rozwalił kilka wielkich systemów. Nie mam pojęcia, jak to możliwe. Michaels też nie miał, ale nie zmieniało to faktu, że stało się, co się stało. Celem ataku były systemy łączności, transportu, a nawet sygnalizacja świetlna. Kim był ten haker? W jaki sposób mógł robić takie rzeczy równocześnie na całym świecie? Siedzieli w biurze, udostępnionym przez MI-6. W całym budynku panowała gorączkowa krzątanina. Spojrzał na Toni. - Musimy porozmawiać z naszymi ludźmi w Stanach. - Jeśli nie masz pod ręką szybkiego gołębia pocztowego, to powodzenia - mruknęła Toni. - Łączność przez kabel transatlantycki jest zablokowana, a o satelitarnej w ogóle nie ma co mówić. - Niewiarygodne. Facet zdołał wyłączyć praktycznie wszystko, co korzysta z wielkich sieci komputerowych. Co za potęga destrukcji. Nigdy dotąd nie zdarzyło się coś takiego - powiedziała Cooper. Niech to diabli, miała rację. Co gorsza, nie wiedzieli, dlaczego to robił. Co mógł na tym zyskać? Był terrorystą? Michaels zdawał sobie sprawę, że musi coś zrobić. Ale co? Co można zrobić, kiedy zupełnie zawiodą narzędzia, których zwykło się używać? Zastanów się nad nowymi, Alex, albo ten facet sparaliżuje całą planetę. A może już to zrobił? Łączność nie działa, więc nie ma się jak dowiedzieć. - Te materiały wideo i audio dostaliśmy naszymi liniami specjalnymi - powiedziała Cooper. - Staramy się ściągnąć tą drogą jak najwięcej informacji. Sprawdzę, czy przez którąś z tych ekranowanych linii nie dałoby się skontaktować z waszą agencją w Ameryce. Wyszła, a Michaels wbił wzrok w biurko. - Musimy coś zrobić - powiedział. - Wiem. Ale co? Sobota, 9 kwietnia Londyn, Anglia Rużjo stał przed urzędem pocztowym naprzeciwko Katedry Westminsterskiej. Wszędzie dookoła biegali rozgorączkowani ludzie. Chyba wydarzyła się jakaś poważna awaria komputerowa, albo przerwa w dopływie energii elektrycznej. Kupował właśnie znaczki pocztowe, kiedy zgasło światło i automat połknął mu kilka monet. Kiedy wyszedł z budynku poczty, zorientował się, że nie działa sygnalizacja świetlna. Coś niedobrego wisiało w powietrzu. Przyjechali policjanci i zaczęli kierować ruchem na skrzyżowaniu. Słuchał strzępków rozmów mijających go ludzi, usiłując się zorientować, co się mogło stać. Ale nie odwróciło to jego uwagi na tyle, żeby nie spostrzegł mężczyzny, zbliżającego się z lewej strony. Facet biegł między samochodami przez Victoria Street. Rużjo nie miał żadnych wątpliwości, że tamten zmierza do niego. Był młody, wysportowany i uśmiechał się, ale to jeszcze nic nie znaczyło; Rużjo też się uśmiechał do paru ludzi, kiedy ich likwidował. Szeroki uśmiech działał rozbrajająco, uśmierzał obawy. Co może grozić ze strony człowieka, który się do nas uśmiecha? Rużjo wiedział, że taki ktoś może mieć niecne zamiary. Ten tutaj też? Pomyślał, że ten młody człowiek, chociaż ubrany po cywilnemu w skórzaną kurtkę i dżinsy, sprawia wrażenie żołnierza. Było coś w jego postawie, sposobie poruszania się... Tak, ten facet musiał służyć w wojsku. Chyba że nosił ortopedyczny gorset. Rużjo zastanawiał się, co robić? Uciec? Zostać na miejscu i zorientować się, o co chodzi? Rozejrzał się dookoła. Nikt inny się nim nie interesował, a przynajmniej nikogo takiego nie zauważył. Jeśli tamten był sam, to co to mogło oznaczać? Uśmiechnięty młody człowiek nie miał w ręku broni. Mógł oczywiście ukryć pistolet pod motocyklową kurtką, ale jeśli nawet, to nie próbował po niego sięgnąć. Rużjo był nieuzbrojony, jeśli nie liczyć małego scyzoryka, który trudno byłoby uznać za skuteczną broń. Z bliska mógłby nim oczywiście zabić w razie konieczności, ale byłoby niedobrze, gdyby taka konieczność zaistniała. Jeśli miał w tej chwili do czynienia z zespołem ludzi, mających go zatrzymać, lub zlikwidować, i ludzie ci byli na tyle dobrzy, że zauważył tylko jednego z nich, to i tak już po nim. Tamci obserwowaliby uśmiechniętego, który zdążył już prawie przebiec przez ulicę i na jego znak wkroczyliby do akcji. Rużjo włożył rękę do kieszeni, w której miał nóż. Ośmiocentymetrowe ostrze mógł otworzyć kciukiem równie szybko jak w nożu sprężynowym. Wiedział jednak, że jeśli na niego polują, a on wyciągnie z kieszeni rękę z bronią, prawdopodobnie zginie, zanim zdąży przygotować nóż. Gdyby to on był strzelcem w ekipie likwidacyjnej, mierzyłby w głowę - tylko trafienie w centralny układ nerwowy dawało pewność natychmiastowego wyeliminowania kogoś z walki. Pocisk karabinowy, który przeszedł przez mózg, zwykle załatwiał sprawę ostatecznie. Rużjo zastanawiał się, czy jego czoło znajduje się w tej chwili w czyimś celowniku. A może na potylicy tańczył mu już laserowy promień? Znów się rozejrzał, ale nigdzie nie dostrzegł strzelca. Nie zauważył też na ulicy nikogo, kto by się nim interesował. Gdzie mogli być? Czyżby tak się zestarzał, że nie potrafił już wypatrzyć śmierci, idącej mu na spotkanie? A może jednak ten w skórzanej kurtce działał sam? Rużjo był gotów polec w walce z lepszymi od siebie, ale przecież nie w taki sposób. Nie sądził, że można go podejść tak łatwo. Spodziewał się po sobie czegoś więcej, kiedy już koniec będzie bliski. Ale może za bardzo wyszedł z wprawy, był zbyt wypalony od środka i właśnie tak miał wyglądać jego koniec? Uśmiechnięty mężczyzna wszedł na chodnik i zatrzymał się o trzy metry od Rużjo, o wiele za daleko na szybki wypad z nożem w ręku. - Pan Rużjo - powiedział. To nie było pytanie. Prawą rękę opuścił na biodro. Musiał mieć pod kurtką broń: nóż albo spluwę. - Tak. - Zaprzeczanie nie miałoby sensu. Ten człowiek nie dałby się nabrać na coś takiego. Rużjo pomyślał, że gdyby miał w ręku otwarty nóż, poradziłby sobie z tym obcym bez problemów. Potrafiłby błyskawicznie pokonać dystans kilku metrów i pchnąć faceta, sięgającego po pistolet w kaburze pod kurtką, zanim tamten zdążałby wyciągnąć broń. Nie było w tym nic nadzwyczajnego - potrafiłby to zrobić każdy, kto dobrze umie obchodzić się z nożem. Po prostu kwestia refleksu i szybkości. Rużjo miał nóż w kieszeni, a to zmieniało stan rzeczy. Mógł zdążyć, ale pewności nie miał. Zapewne zdołałby przynajmniej zabrać ze sobą na tamten świat swego zabójcę. Ale jeśli strzelec czekał w samochodzie, albo w którymś z budynków i wziął go już na cel? Cóż, w takim wypadku każdy gwałtowny ruch oznaczałby koniec. Rużjo byłby zapewne martwy, zanim upadłby na chodnik. Ale przynajmniej czekałaby go szybka, czysta śmierć. Poczuł pokusę, żeby to sprawdzić. - Dzień dobry, sir. Jestem kapral Huard. Major Terrance Peel przesyła wyrazy szacunku i pyta, czy nie zechciałby pan zjeść dziś z nim kolacji. Peel? Skąd on wiedział, że Rużjo jest w Londynie? I czego mógł chcieć? Młody żołnierz podał mu wizytówkę z adresem. - Czy odpowiada panu godzina siódma? - spytał Huard. Rużjo skinął głową. - Wie pan, gdzie to jest? Może przysłać po pana samochód? - Nie. - Dobrze. Zobaczymy się później. Huard uśmiechnął się, zrobił w tył zwrot i odmaszerował. Rużjo spoglądał za nim, dopóki tamten nie zginął mu z oczu. Nikt do niego w tym czasie nie podszedł. Poczuł się trochę lepiej, stwierdziwszy, że Huard najwyraźniej przyszedł sam. Mimo to, powinien był zauważyć go wcześniej. Spojrzał na wizytówkę. Peel. Ciekawe. Minęły już prawie dwa lata, od kiedy go poznał. Major szkolił jeden z oddziałów paramilitarnych Plechanowa, po tym, kiedy go wyrzucili z armii brytyjskiej za... za co właściwie? Zamęczenie na śmierć więźnia z IRA? Co Peel robił teraz? I skąd wiedział, że Rużjo jest w Londynie? O tej porze, na tym skrzyżowaniu? Musiał kazać swoim ludziom, żeby go obserwowali. Dlaczego? I dlaczego on, Rużjo, nie zorientował się, że jest śledzony? Wsunął wizytówkę do kieszeni. Zapamiętał już adres. Postanowił tam pójść i znaleźć odpowiedzi na swoje pytania. Epoka Imperium Brytyjskiego, sobota gdzieś w Indiach Tym razem Jay Gridley nie był sam. Zabrał ze sobą miejscowego przewodnika, który miał stać na straży. W rzeczywistości był to „czujnik ruchu" - program komputerowy, włączający alarm, gdyby w jego scenariuszu pojawili się nieproszeni goście - ktokolwiek, lub cokolwiek. Jay chciał mieć w takim wypadku dość czasu na sięgnięcie po broń i miał nadzieję, że czujnik wykona swe zadanie. Nadanie programowi postaci tubylca w turbanie było równie dobrą wizualizacją, jak każda inna. Jay wprowadził też drobną modyfikację do swego scenariusza: nie był już uzbrojony w ciężki, dwulufowy sztucer na słonie, kunsztownie wykonany przez rusznikarza z epoki wiktoriańskiej. Miał teraz ze sobą strzelbę, przewieszoną przez ramię na pasku, tak, że znajdowała się pod ręką na wysokości biodra. I nie była to zwyczajna strzelba, lecz słynny południowoafrykański „zamiatacz ulic" - broń z krótką lufą, samopowtarzalna, kalibru 12* * Kaliber wagomiarowy, odpowiadający średnicy lufy 1,85 cm [przyp. tłum.]. z magazynkiem bębnowym na 12 naboi śrutowych, albo naboi z pociskiem w sabocie* i jeszcze jednym nabojem w komorze. Gdyby coś się przed nim zaczęło ruszać, Jay musiał tylko skierować w tamtą stronę lufę i raz po raz ściągać spust, a grad morderczych kawałków metalu kosił wszystko na swojej drodze. Taka porcja ołowiu musiała zatrzymać każdą żywą istotę. Strzelba była ciężka, ale ten ciężar, zwisający na wrzynającym się w ramię pasku, dodawał otuchy. - Rozglądaj się uważnie - powiedział Jay. - Tak, sahib. Jay przykucnął, żeby spojrzeć na ziemię, korzystając z nowych umiejętności, których nauczył się od Sajiego w scenariuszu na pustyni i w górach Nowego Meksyku. Szukając śladów, zwracał uwagę zarówno na to, co było, jak i na to, czego nie było. Wiedział, że tygrys musiał tędy przejść, ponieważ - zgodnie z perwersyjną logiką komputerowej rzeczywistości wirtualnej - nie mógł tędy przejść. A skoro Jay o tym wiedział, powinien odszukać jego trop. Nie można przedzierać się przez takie zarośla, nie pozostawiając żadnych śladów. Odór zgnilizny, rozchodzący się w gorącej dżungli, wywoływał mdłości i zawroty głowy, ale Jay go ignorował. Mógł opracować przyjemniejszy scenariusz, na przykład jakieś miłe schronisko w Alpach, czy słoneczną, piaszczystą plażę nad Oceanem w Malibu, z mewami i dziewczynami w kostiumach bikini, ale to w dżungli napadł go tygrys, więc do dżungli Jay musiał wrócić. Wiedział, że gdyby tego nie zrobił, już nigdy nie uwolniłby się od strachu. A ktoś, kto * Obejma z plastiku, służąca do prowadzenia pocisku wewnątrz lufy i rozpadająca się po wyjściu z lufy [przyp. tłum.]. się boi, nie może wędrować po Sieci, jest tam zbyt wiele dżungli, aby móc ich wszystkich uniknąć. Czuł mdły smak tego strachu w ustach. Pocił się,' drżał, coś ściskało mu krtań przy każdym oddechu. Kiedyś, dawno temu, był supercybernautą, szybszym niż karabinowa kula i silniejszym niż lokomotywa, potrafiącym śmiać się ze wszelkich niebezpieczeństw, jakie mogły czyhać w mrocznych zakamarkach Sieci. Kiedyś, ale już nie teraz. Potężna łapa tygrysa pozbawiła go tego wszystkiego. Pokazała Jayowi ciemność, czekającą na końcu drogi. Ciemność, która każdego w końcu czekała. Rozum podpowiadał mu, że to nieuniknione, ale dotąd Jay tak naprawdę wcale w to nie wierzył. Uwierzył teraz. Nienawidził za to tygrysa. Za to, że pokazał mu, co to strach. Za to, że zmusił go do przyznania tego, o czym wszyscy wiedzieli, ale o czym się nie mówiło. Jay nie wierzył w dobrotliwego boga, który pozdrowi go u perłowych wrót jakiegoś mistycznego nieba, tak samo, jak nie wierzył w złowrogiego władcę jakiegoś nieskończonego piekła. Wierzył w siebie, w swoje umiejętności, a tygrys go ich pozbawił. Jayowi pomogło to, co Saji mówił mu o buddyzmie; pociągała go ta religia, ponieważ była tak pragmatyczna i zakorzeniona w ziemskich realiach, ale strach pozostał. Zobaczył ślad w dżungli, lekkie wgłębienie w warstwie starych liści i gałęzi, od dawna przegniłych, zmienionych w wilgotny kompost. Zerknął na przewodnika, który stał w miejscu, obserwując dżunglę, po czym przeniósł wzrok z powrotem na ten ślad. Nie był zbyt głęboki, jak na takiego ogromnego tygrysa, ale to był jego trop, Jay nie miał co do tego żadnych wątpliwości. To znaczyło, że i on musi pójść tą drogą. Powstał i powiedział do przewodnika: - Idziemy, Mowgli, tędy. - Tak, sahib. Przynajmniej scenariusz był dotąd stabilny; to już coś. Jay zastanawiał się, jak długo będzie potrafił utrzymać wizualizację, kiedy zobaczy tygrysa. Przypuszczał, że niezbyt długo. Nabrał głęboko powietrza, poprawił strzelbę na pasku i ruszył naprzód. Peel uśmiechnął się do Huarda. Chłopak trochę nie pasował do tego wnętrza, które kiedyś było kościołem. Pewnie nie chodził do kościoła, od kiedy przestał być dzieckiem. Zresztą Peel też nie zaglądał do kościoła zbyt często, co najwyżej na śluby, czy pogrzeby kolegów z pułku. Nie był religijny. - I co sądzisz o tym facecie? - Cóż, sir, nie wyglądał na takiego ostrego. To znaczy, nie spostrzegł mnie, dopóki nie podszedłem do niego, prawie nadeptując mu na buty. Stał tak z ręką w kieszeni, jakby się drapał w kroku. Moim zdaniem, nie jest już taki dobry, jak wtedy, kiedy służył u Rosjan. Jeśli w ogóle był kiedyś dobry, sir. Peel skinął głową. - Masz nagranie? - Tak, tutaj. Howard podał mu małą kulkę z elektronicznym zapisem. Peel wsunął ją do czytnika w komputerze i włączył odtwarzanie. Nad biurkiem pojawił się obraz holograficzny w skali jeden do sześciu. Rużjo. Nagranie zrobione miniaturową kamerą w sprzączce paska Huarda było nadzwyczaj ostre i stabilne. Takie zresztą powinno być, biorąc pod uwagę, ile zapłacili za tę cholerną kamerę. Były agent Specnazu stał po drugiej stronie ulicy. Przesłoniły go samochody, kiedy Huard ruszył ku niemu. - Komputer, dwukrotne powiększenie. Projektor holograficzny mignął i powiększył obraz. Rużjo stał na rogu ulicy, patrząc gdzieś w dal. Cóż, rzeczywiście wyglądał, jakby coś zaprzątało jego... aha! - Komputer, stop. Cofnij o piętnaście klatek i powtórz, powiększenie trzykrotne. Huard, wciąż przekonany o słuszności swojej oceny, zmarszczył brwi. - Sir? - Patrz uważnie, Huard. I ucz się. Obraz mignął i znów się pojawił, większy niż przedtem. Rużjo widać było z bliska. O, tutaj. W momencie, kiedy obraz zakołysał się trochę - Huard schodził właśnie z krawężnika na jezdnię oczy Rużjo zwróciły się na chwilę w jego kierunku. Peel uśmiechnął się. - Właśnie wtedy was zauważył, kapralu. - Sir? - Dostrzegł cię przez ulicę. A potem, nie kręcąc zbytnio głową, rozejrzał się po okolicy. Sprawdzał, czy jesteś sam. Huard pokręcił głową. - Ja tego nie widzę, sir. - Oczywiście, że nie. Komputer, pełnowymiarowy obraz. Obraz powiększył się w momencie, kiedy Rużjo wkładał rękę do kieszeni. Peel powiedział: - Ma broń w kieszeni. Nóż, albo może jeden z tych południowoamerykańskich pistolecików wielkości breloczka do kluczy. - Po czym pan to poznaje, sir? - Poznaję, bo sam zrobiłbym to samo, gdybym spostrzegł, że idziesz do mnie przez ulicę. Gdybyś wykonał jakiś gwałtowny ruch, podchodząc do niego, poderżnąłby ci gardło, albo wpakował parę małokalibrowych pocisków. - Miałem broń, sir. " - Huard, ten facet zabijał ludzi, kiedy ty biegałeś jeszcze w krótkich spodenkach. Nie ma nic dziwnego w tym, że nie zorientowałeś się, że cię spostrzegł i że przygotował się na twoje przybycie. Gdybyś sięgnął po swój pistolet, raczej nie rozmawialibyśmy teraz. Huard nie był przekonany, ale powiedział: - Skoro pan tak mówi, sir. Peel uśmiechnął się. Ach, ci młodzi. Wydaje im się, że będą żyli wiecznie; zastanawiające, że tylu dożywa późnej starości. Jeśli uda się to Huardowi, może pewnego dnia zrozumie. - To wszystko. Odmaszerować. - Sir. - Huard stanął na baczność, zrobił zwrot i wyszedł. - Komputer, powtórz tę sekwencję. Maszyna posłusznie wykonała polecenie. Peel patrzył. Obserwowanie profesjonalisty sprawiało mu przyjemność. Cieszył się na spotkanie z Rużjo. Tak trudno jest o dobrych ludzi. Niedziela, 10 kwietnia Londyn, Anglia Toni w ogóle nie miała wolnego czasu - cały ten kryzys był zbyt poważny - ale już dawno temu przekonała się, że jeśli zaniedba trening, nie na wiele przyda się w warunkach dużego stresu. Musiała jakoś rozładowywać napięcie; dzień, czy dwa bez silat, czy choćby poważnej gimnastyki, a już robiła się rozdrażniona i otępiała. Więc kiedy zaczynała mieć naprawdę mnóstwo pracy, kiedy wszystko waliło się i paliło, i po prostu nie miała czasu na trening, jakoś wykradała te niezbędne jej minuty. Czasem trenowała kosztem drugiego śniadania, kolacji lub snu. Mogła opuścić posiłek, albo spać godzinę krócej i jakoś funkcjonować, natomiast bez treningu robiła się zupełnie nie do życia. Popełniała głupie błędy, warczała na ludzi, nie mogła skupić myśli ani w ogóle pozbierać się do kupy. Tego dnia musiała wstać wcześniej, żeby potrenować. Nie było jeszcze piątej, a ona już była na nogach. Umyła się, zamknąwszy za sobą drzwi do łazienki, żeby nie zbudzić Alexa i założyła dres, zamierzając skorzystać z siłowni w hotelu. Prawda, że tak wcześnie rano nie ćwiczyło jej się najlepiej, ale lepsze to, niż nic. Może był to nałóg, ale ona traktowała swój trening raczej jak odkładanie pieniędzy do banku; dzisiejsza wpłata nie będzie może tak duża, jak Toni by chciała, ale zawsze to coś, po co można później sięgnąć, jeśli zajdzie potrzeba. A sądząc po rozwoju wydarzeń, zajdzie, i to szybko. To by było na tyle, jeśli chodzi o ich wspólny urlop. Była podekscytowana, ponieważ Carl Stewart miał się z nią spotkać w hotelowej siłowni. Kiedy zajrzała do jego szkoły i wyjaśniła, że praca uniemożliwia jej przychodzenie na wieczorne zajęcia, zaproponował jej prywatne lekcje i okazało się, że lubi wcześnie wstawać. Roześmiała się, kiedy jej o tym powiedział. - Ach, należysz do tych, co to biegają po domu, otwierają okna i wdychają świeże powietrze, oglądając wschód słońca? - Boże, nie - odpowiedział. - Jestem po prostu niewolnikiem mojego wewnętrznego zegara. Całe życie byłem rannym ptaszkiem. Wstaję o czwartej, idę spać o dziewiątej, albo o dziesiątej i nic na to nie poradzę. Nauczyłem się z tego korzystać. Zwykle ćwiczę wcześnie rano, zresztą, co innego miałbym robić, kiedy reszta świata jeszcze smacznie śpi? - Cóż, skoro tak, to z przyjemnością potrenowałabym z tobą. - W twoim hotelu mają przyzwoitą salę do ćwiczeń. Oszczędzisz na taksówce do szkoły. - Ale ty zapłacisz za taksówkę do hotelu - zaprotestowała. - Niezupełnie. Mam samochód, a od miejsca, w którym mieszkam, wcale nie jest daleko. Mam mieszkanie przy Knightsbridge. - Knightsbridge? To bardzo ładna okolica. Przejeżdżaliśmy tamtędy. Koło Hyde Parku? Wyglądał na zakłopotanego. - Tak. Widzisz... moi rodzice dostali trochę w spadku po dziadku ze strony matki, a poza tym prowadzą rodzinny interes, który całkiem nieźle idzie. Idąc do sali ćwiczeń cichym, pustym korytarzem, Toni uśmiechnęła się do siebie. Zanim komputery powariowały, sprawdziła ceny nieruchomości w okolicach Knightsbridge. Żeby tam kupić mieszkanie, trzeba było zapłacić równowartość pół miliona dolarów amerykańskich. Ceny domów zaczynały się od trzech milionów dolarów. Znalazła bliźniak z czterema sypialniami za siedem milionów. Na większość mieszkań i domów, wystawionych na sprzedaż, zapisali się już chętni. Najwyraźniej rodzinny interes Stewartów rzeczywiście szedł całkiem nieźle. Carl czekał na nią w sali ćwiczeń, co wydało jej się interesujące, bo żeby tam wejść, trzeba było mieć elektroniczny klucz. Toni włożyła swoją kartę do zamka i przeszła przez ciężkie szklane drzwi. Oprócz nich dwojga nikogo tu nie było. - Dzień dobry - powiedział. Sprawiał wrażenie wyspanego i radosnego, jak na tak wczesną porę. - Dzień dobry. Rozgrzewał się i rozciągał mięśnie. Toni przyłączyła się do niego. W sali stało kilka trenażerów, wszystkie wyposażone w najnowsze interfejsy VR. Powierzchnia do aerobiku przy wyłożonej lustrem ścianie o wymiarach trzy i pół metra na trzy i pół. Żadnych mat, ale dostatecznie gruba wykładzina dywanowa i aż nadto miejsca dla dwojga ludzi, chcących potrenować silat. Dziesięć minut później oboje zakończyli rozgrzewkę. - Poćwiczymy djuru przez parę minut? - spytał. Skinęła głową. Zawsze od tego zaczynała trening. Krótkie, taneczne układy były podstawą wszystkiego innego. Wszelkie ruchy, używane w walce, można odnaleźć w djuru, jeśli wiedziało się, na co zwracać uwagę. Toni od dawna ćwiczyła tańce Buka', osiem podstawowych, uproszczonych djuru, przed przystąpieniem do Serak, jednak ostatnio często zdarzało się jej od razu przechodzić do tej sztuki walki. Bukti Negara wciąż miało zastosowanie w wielu miejscach jako swego rodzaju test, mający wykazać determinację ucznia. Jeśli po kilku latach prostszych ćwiczeń uczeń nie wykazywał oznak zniechęcenia, można mu było pokazać bardziej skomplikowane i wymagające formy. Nazwa Serak pochodziła podobno od imienia Indonezyjczyka, który stworzył tę sztukę walki. Serak, a może Sera, znany również jako Ba Pak - Mądry - był Jawajczykiem i wspaniałym wojownikiem, mimo że miał tylko jedną rękę i zdeformowaną stopę. Już to, że w ogóle mógł funkcjonować, było godne uwagi; to, że opracował sztukę walki, dzięki której dorównał wyszkolonym wojownikom, nie dotkniętym inwalidztwem, a może i stał się lepszy od nich, było wprost fascynujące. Po dziesięciu minutach djuru Carl zrobił przerwę. - Chcesz popracować nad kombinacjami? - Jasne. Toni znów poczuła się podekscytowana, wiedząc, że Carl jest mistrzem. Nie doprowadziła do celu żadnego ze swych ataków i kontrataków. Miała wrażenie, że blokował je bez wysiłku, cały czas idealnie zachowując równowagę. Musiała się dobrze napracować, żeby bronić się przed jego kontratakami, zwłaszcza przed podstępnym sierpowym, mierzącym między jej górną i dolną linię obrony. Zdołała nie dopuścić do trafienia z pełną siłą, ale raz musnął jej pierś, a raz dotknął szczęki. Nie tak mocno, żeby ją zranić, ale wystarczająco mocno, żeby zdała sobie sprawę, że mógłby z nią skończyć, gdyby chciał. Wspaniale. Właśnie tego potrzebowała. Pokazywał jej swój ulubiony rzut, byli zwarci ze sobą, ona wparta kroczem w jego udo, on z prawą ręką na jej pośladku, szykując się do przerzutu przez biodro, kiedy kątem oka spostrzegła, że ktoś ich obserwuje z korytarza. Nie miała czasu spojrzeć uważniej, po Carl wykonał przerzut, podcinając jej nogę i przewracając na podłogę, kończąc atak uderzeniami stopą i pięścią. Kiedy wstała, na korytarzu nie było już nikogo. Cóż, pewnie to tylko chłopiec hotelowy, który niósł komuś śniadanie. - Jeszcze raz? - spytał Carl. - Tak. - Uśmiechnęła się. To było naprawdę wspaniałe. Zrobiła wypad, zadając cios pięścią. Alex poczuł, jak coś go skręca w żołądku. Znał to uczucie i wiedział, że to zazdrość. Patrzył na tych dwoje w sali ćwiczeń - na Toni i tego angielskiego instruktora silat - widział, jak przywierają do siebie, widział rękę tamtego faceta na jej tyłku. Jasne, to był element treningu, wiedział wystarczająco dużo o tej sztuce walki, żeby to rozumieć, ale i tak mu się to nie podobało. Wracał szybko korytarzem do hotelowego pokoju. Nie widziała go, a on nie chciał, żeby wiedziała, że tam był. Normalnie jeszcze by spał o tej porze, ale zbudził się, kiedy zamknęła za sobą drzwi wychodząc i już nie mógł zasnąć. Wstał więc, narzucił coś na siebie i poszedł popatrzeć na ich trening. Uznał, że może i on czegoś się nauczy. Akurat. Nauczył się, jak komuś obmacywać tyłek. Wiedział, że wmawia sobie bzdury. To nie ręce tego faceta na ciele Toni tak mu przeszkadzały, co fakt, że ona była wyraźnie zachwycona. Zapewne sprawił to silat i możliwość trenowania z kimś tak dobrym, jak Stewart. Zapewne. Ale Alex nie mógł się pozbyć natrętnej myśli: a jeśli to coś więcej? Od paru tygodni między nim a Toni nie układało się najlepiej; nie wysłał jej na tę operację w Kabulu i w ogóle. Może zainteresowała się tym wysokim Anglikiem inaczej, niż tylko jako partnerem sparingowym? Mówiła mu co prawda, że go kocha, ale była żona Alexa też to mówiła. Powodem, dla którego wystąpiła o rozwód była jego praca, to, że wiecznie przebywał poza domem, że nie miał czasu dla niej i dla córki, ale przecież kiedyś go kochała, a potem przestała. Może nawet zaczęła go nienawidzić, kiedy przyłożył jej nowemu przyjacielowi. Dotarł do pokoju, otworzył drzwi kartą i wszedł do środka. I po co mu to było? Jakby nie dość waliło mu się już na głowę. Dlaczego życie nie może być prostsze? Dlaczego za każdym razem, kiedy wydawało się, że sprawy układają się pomyślnie, natychmiast pojawiają się jakieś problemy i spokój diabli biorą? I dlaczego zawsze musiało to być takie cholernie emocjonalne? Wychowano go w przekonaniu, że facet nie obnosi się ze swoimi uczuciami, nie szlocha nikomu w klapę marynarki, mamrocząc o swoich problemach. Jego ojciec był oficerem zawodowym i Michaels nigdy nie widział go płaczącego, nawet wtedy, kiedy samochód rozjechał jego ukochanego psa. Ojciec nie prowadził z Alexem zbyt wielu poważnych rozmów, a jedna z nielicznych dotyczyła tego, co mężczyzna robi, a czego nie robi. Jeśli ktoś cię zrani, udajesz, że nic się nie stało i dalej robisz swoje. Nie wolno ci niczego po sobie pokazać. Masz się uśmiechać, choćbyś cierpiał jak potępieniec. W ten sposób nie dajesz wrogowi szansy. Jako człowiek wykształcony, żyjący w środowisku, w którym mężczyzna mógł już okazać także inne uczucia, nie tylko śmiech i gniew, Michaels wiedział, że nie musi się kontrolować aż tak bardzo, że uczucia nie są grzechem. Ale tak trudno było przezwyciężyć to, co ojciec wpoił mu w dzieciństwie. Wiedzieć, że można sobie pozwolić na okazywanie uczuć, to jeszcze nie to samo, co potrafić to robić. Nie tylko praca zawodowa zniszczyła jego małżeństwo. Ta niemożność okazywania uczuć też stanowiła przyczynę problemów w stosunkach z jego byłą żoną. A teraz stawała się częścią problemów w stosunkach z Toni. Jak temu zaradzić? Pokręcił głową. Nie mógł się tym teraz zajmować. Miał na głowie szaleńca z jakimś magicznym komputerem, zabijającym ludzi, pogrążającym świat w chaosie. Musiał się zajmować swoimi sprawami w sposób, przedstawiony przez samurajskiego wojownika Musashiego: Kiedy staniesz naprzeciw dziesięciu tysięcy wrogów, walcz z nimi po kolei, najpierw z tymi, którzy są najgroźniejsi. Trzeba oczywiście działać cholernie szybko, żeby pokonać dziesięć tysięcy wrogów. Uznał, że im wcześniej się do tego zabierze, tym lepiej. Życie uczuciowe będzie musiało poczekać. Zostawił Toni kartkę i zadzwonił po taksówkę do MI-6. Niedziela, 10 kwietnia 'Waszyngton, Dystrykt Columbia Był piękny, słoneczny poranek, bez najmniejszego powiewu wiatru. Idealny dzień na rzucanie bumerangiem. Tyrone zerknął na zegarek. Dziesiąta. Gdzie się podziewała Nadine? Miała się z nim spotkać na boisku o... No, jest. Szła od strony sali gimnastycznej z plecakiem, przewieszonym przez ramię. Uśmiechnęła się i pomachała ręką na jego widok. - Cześć, Tyrone! Pomachał do niej. Paru facetów ćwiczyło karne na południowym krańcu boiska, więc oni oboje przeszli pod drugą bramkę i wypakowali sprzęt. Tyrone przyniósł cztery ze swoich ulubionych bumerangów, błyszczący proszek do sprawdzania kierunku wiatru i stoper; Nadine miała trzy bumerangi, poduszeczkę do zwilżania palca - też dobry sposób na sprawdzanie, skąd wieje wiatr - i własny stoper, który wyglądał jakoś dziwnie - analogowy, duży, okrągły, w srebrzystej kopercie. - O, a to skąd masz? - Mój tato przywiózł mi go z Rosji - powiedziała. - Tu naciskasz, żeby włączyć stoper i ponownie, żeby go zatrzymać, wielka wskazówka pokazuje sekundy, a ta mała minuty. Działa bez baterii. Podała mu stoper. - Na baterie słoneczne? - Nigdzie nie widział jednak takiej baterii. - Nie, na sprężynę. Nakręcasz i wystarcza na parę godzin, a potem nakręcasz ponownie. - Fantastyczne. Mam takie radio, wystarczy parę razy zakręcić korbką i gra przez godzinę. Wcale nie trzeba go ładować. - Mój tato mówi, że oszczędzilibyśmy mnóstwo miejsca na składnice zużytych baterii, gdybyśmy częściej stosowali sprężyny, albo urządzenia, wykorzystujące energię przyciągania ziemskiego. - Pewnie. To zdaje się wchodzi teraz w modę. Rozgrzewali się, wykonując obroty tułowia, machając ramionami i potrząsając dłońmi. Tyrone podpatrzył to u starszych zawodników. Stosowali też specjalne ćwiczenia na rozciąganie, pozwalające zachować elastyczność mięśni ramion i grzbietu. Czytał w Sieci artykuły o zawodnikach wyczynowych, którzy ponadrywali sobie ścięgna, albo doznali innych obrażeń, rzucając za mocno bez rozgrzewki. Nie chciał, żeby jemu się coś takiego przytrafiło. Oczywiście ci faceci, którzy doznali takich obrażeń, byli już starzy - mieli po dwadzieścia parę, albo i trzydzieści parę lat. Nadine odeszła na bok, żeby wykonać kilka próbnych rzutów. Obserwował ją uważnie. Była w dobrej formie i miała wspaniałą postawę. Kiedy rzucała, robiła to całym ciałem, a nie tylko ramieniem. Właśnie tak należało to robić. Można się wiele nauczyć, obserwując kogoś, kto jest dobry w tym, co robi. Rzucali już od pół godziny, przygotowując się do pierwszych poważnych rzutów na czas, kiedy Tyrone zobaczył kilku ludzi, obserwujących ich z drugiej strony boiska. Stali w cieniu dębu, rosnącego przy ogrodzeniu. Nie raz ktoś się przyglądał, kiedy Tyrone rzucał i zwykle nie zwracał na to uwagi, zwłaszcza, że jeśli spuściło się bumerang z oczu choćby na chwilkę, mógł gdzieś zniknąć. Znał wielu zawodników, którzy pogubili jaskrawopomarańczowe bumerangi na świeżo skoszonej trawie boiska. Chwila nieuwagi i bumerang znikał. Czasem zmieniały niespodziewanie kierunek lotu i potrafiły zaryć się w trawę tak, że nie było ich widać; czasem po prostu... znikały. Zgubił kiedyś czerwony bumerang z czterema łopatkami, którym rzucał na polu golfowym, gdzie trawa miała co najwyżej pół centymetra. Niby niemożliwe, a jednak. Wystarczył jednak rzut kątem oka, żeby zobaczyć, że jedną z przyglądających się osób jest Belladonna Wright. Zmusił się do patrzenia z powrotem na bumerang, nadlatujący w jego stronę z odległości jakichś trzydziestu metrów, prowadził go wzrokiem, dopóki nie znalazł się w zasięgu ręki i zdołał jakoś chwycić go w powietrzu, chociaż nie w najlepszym stylu. Pilnował się, żeby nie patrzeć na Bellę, ale Nadine i tak się zorientowała. - Ho, ho. Wygląda na to, że stara miłość jeszcze nie całkiem zardzewiała, co, Tyr? - Co? - Ty i ta ślicznotka tam, pod drzewem. Zachowywałeś się, jakbyś nie znał jej zbyt dobrze, ale z tego co słyszałam, spędziłeś z nią trochę czasu. - A jeśli nawet? - Nic. Nie moja sprawa. Ale przykro mi, kiedy widzę, jak cię ktoś robi w konia. - Co masz na myśli? - Daj spokój, Tyr, nie udawaj. Takie lalki traktują facetów jak papier toaletowy. Używają, spuszczają wodę i biorą się za następnego, a chętnych nigdy nie brakuje. Ta mała ma wokół siebie całą gromadę chłopaków, gotowych całować ziemię, po której stąpa i napawać się widokiem z takiej perspektywy. - Tak? A skąd ty o tym wiesz? Nadine wbiła wzrok w ziemię. - Słyszy się to i tamto. - A co jeszcze słyszałaś? - Nie chcę się z tobą kłócić. - Tak? A mnie się wydawało, że chcesz. Uniosła wzrok i sięgnęła po bumerang. - Przyszłam tu, żeby potrenować. Jesteś zainteresowany, czy wolisz poczekać, aż Miss Ameryki skinie paluszkiem, żebyś mógł do niej pognać? - Ani myślę za nią biegać. Dla twojej informacji, to ja zerwałem z Bellą. - Cóż, nie do końca była to prawda, ale przecież to on zaczął rozmowę, która doprowadziła do zerwania. A kiedy zaproponowała mu, żeby był jedną z jej marionetek, powiedział, że go to nie interesuje. Coś w tym rodzaju. - W porządku. Rzucasz? Tyrone spojrzał na Bellę, a potem na Nadine. - Tak, rzucam. Przygotuj stoper, to będzie mistrzowski rzut. - Już to widzę. Uśmiechnęła się przy tym, a on odpowiedział uśmiechem, zastanawiając się jednocześnie nad tym, co powiedziała. A gdyby Bella skinęła palcem? Gdyby przywołała go gestem, powiedziała, żeby do niej wpadł, że chce z nim posiedzieć na kanapie i całować go tak, jak kiedyś? Pobiegłby? Nie ma mowy. Wykluczone. Łatwo tak mówić, kiedy był pewien, że nic takiego się nie stanie. Ale gdyby się jednak stało? Rzuciłby wszystko i podreptał do niej? Trudna sprawa. Nie chciał nad tym za dużo rozmyślać. Przygotował się do rzutu. Trzy kroki - jeden, dwa, trzy...! Bumerang poszybował wysoko, sztuczny ptak, lecący do słońca. Czuł, że to był dobry rzut, że bumerang długo pozostanie w powietrzu. To powinno zamknąć buzię Nadine. Niedziela, 10 kwietnia nad Atlantykiem Prowadzenie wielkiego odrzutowca nie stanowiło problemu dla pilota Net Force, także lądowanie nie przedstawiało żadnych trudności, pod warunkiem, że nie będą potrzebowali sygnału z radiolatarni, żeby odnaleźć port lotniczy, co - znając angielską pogodę - wcale nie było wykluczone. Niezależne przyrządy pokładowe Boeinga 747 oparły się międzynarodowemu chaosowi, jaki ogarnął wielkie systemy komputerowe. Ale lądowanie na zatłoczonym Heathrow, czy Gatwick bez jakiejkolwiek pomocy kontroli ruchu lotniczego na ziemi nie było ulubionym zajęciem żadnego pilota. - Za nic w świecie, sir - poinformował Howarda pilot. Na szczęście w Wielkiej Brytanii istniały bazy wojskowe z niezależnymi systemami komputerowymi, przynajmniej w zakresie kontroli lotów, więc mogli wylądować w którejś z nich, chociaż wiedzieli, że przyjdzie im długo czekać w powietrzu na swoją kolej. Większość baz wojskowych ze sprawnymi systemami komputerowymi ściągała maszyny pasażerskie oraz odprawiała inne samoloty, które po prostu musiały wylądować lub wystartować, jak te z organami do przeszczepów, czy te z ważnymi osobistościami na pokładzie. Tak, na lądowanie trzeba będzie trochę poczekać. W porządku, nie pierwszy raz. Na szczęście większość organizacji wojskowych była z natury paranoiczna i jak ognia unikała całkowitego uzależnienia się od globalnych systemów. Awaria połowy systemów komputerowych na Ziemi była sprawą poważną, ale nie na tyle poważną, żeby sparaliżować wszystkie siły wojskowe tego świata. Dobrzy żołnierze zawsze obawiali się takiej ewentualności i z reguły potrafili przekonać złych żołnierzy do konieczności zainstalowania systemów awaryjnych. Po tym, co się stało, będzie im to na pewno przychodziło łatwiej. Mogli zawrócić swym Boeingiem 747 i wylądować w Stanach, ale Howard nie zamierzał pozwolić, żeby zwierzyna znów mu się wymknęła. A skoro transport lotniczy napotykał na takie problemy, było prawdopodobne, że Rużjo nigdzie nie poleci. A piechotą daleko nie ucieknie. Chociaż odnalezienie go bez pomocy komputerów i tak może się okazać problematyczne, na pewno nie zaszkodzi, jeśli zabójca przez jakiś czas nie będzie zmieniał miejsca pobytu. Julio podszedł i stanął obok jego fotela. - Nadal sądzisz, że uda nam się go zgarnąć? - Och, na pewno go zgarniemy. Fernandez parsknął śmiechem. - Za przeproszeniem pana pułkownika, ale to bzdury. Jeśli po wylądowaniu iloraz inteligencji tego faceta nie spadł nagle o pięćdziesiąt punktów, starczy mu rozumu, żeby wynająć samochód, łódź, czy nawet wyczarterować od kogoś samolot i wynieść się z Anglii. Wystarczy, że pomacha plikiem tych zabawnych banknotów euro jakiemuś studenciakowi, biednemu rybakowi, czy spłukanemu pilotowi z własnym samolotem i już będzie mógł odjechać, odpłynąć, albo odlecieć. Przypuszczam, że żabojady, Hiszpanie i w ogóle wszyscy po drugiej stronie tej sadzawki, dzielącej ich od Starej Wesołej Anglii będą bardzo zajęci, usiłując powstrzymać złodziei, którzy - korzystając z tego, że wszystkie systemy komputerowe są zepsute - będą usiłowali szmuglować co się da, całe pociągi i parowce. Szansę, że w tym bałaganie przyskrzynią naszego faceta są praktycznie równe zeru. - Zakładasz, że tak bardzo zależy mu na opuszczeniu Anglii - powiedział Howard. - Na jakiej podstawie? Przecież facet nie wie, że siedzimy mu na ogonie. Zapewne uważa, że zniknął bez śladu. - Tak byś myślał, będąc na jego miejscu? Howard wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Do diabła, nie. - Ja też nie. - Ale może nie będzie chciał ryzykować - powiedział Howard. - Na podstawie tego, co już o nim wiemy, nie sądzę, żeby ten facet przejmował się za bardzo ryzykiem, John. Howard skinął głową. Co prawda, to prawda. I na razie nic na to nie mogli poradzić. Julio próbował go pocieszyć. - Cholera, może raz dopisze nam szczęście i facet wpadnie pod jeden z tych piętrowych autobusów, albo coś w tym rodzaju. Będzie na nas czekał w jakimś szpitalu, mając do walki tylko termometr, kiedy się tam zjawimy. Oczywiście, przy naszym pechu pewnie zabiłby nim paru naszych ludzi. Już widzę te nagłówki w prasie: Zawodowy zabójca likwiduje personel Net Force. TerMOMETR OKAZAŁ SIĘ ŚMIERCIONOŚNą BRONIĄ - MÓWI SIERŻANT JULIO FERNANDEZ. - Kiedy potrzebuję otuchy, zawsze mogę na was liczyć, sierżancie. - Staram się, jak mogę, sir. (Niedziela, 10 kwietnia Londyn, siedziba MI-6 Michaels siedział pochylony nad stertą papierów, które czytał kartka po kartce, nie korzystając z komputera. Była to żmudna praca. Zjawiła się Toni, ale zaraz poszła po jakieś materiały ze stacji rozpoznania satelitarnego, z którą łączność jeszcze się nie zerwała. Nie chcieli ryzykować przesyłania materiałów stamtąd tutaj drogą elektroniczną, nawet ekranowanymi liniami. Bezpieczniej było odebrać je osobiście. Kark i ramiona miał zesztywniałe i obolałe. Pewnie częściowo dlatego, że siedział na tym krześle i czytał od wielu godzin, a częściowo za sprawą tych wszystkich problemów, które zwaliły mu się na głowę. Megan i jej prywatny detektyw, Toni, cały ten chaos, spowodowany przez szaleńca, który postanowił rzucić świat na kolana. - Puk, puk. Do jego biura weszła Angela Cooper. Miała na sobie granatowy blezer, krótką spódniczkę tego samego koloru i niebieską bluzkę. Zamknęła za sobą drzwi. - Co słychać na wojnie, Alex? - Nasi wciąż przegrywają. - Udało nam się przywrócić funkcjonowanie paru systemów - powiedziała. - Dźwigamy się na nogi. Jak dotąd, nie zanotowaliśmy niepowetowanych strat. - To już coś. Podeszła bliżej, stanęła za nim i spojrzała mu przez ramię. - Statystyczne analizy międzykontynentalnych połączeń telefonicznych? Rety, to musi być fascynująca lektura. - Aha, tak samo jak filozoficzne prace studentów pierwszego roku na temat niemieckich egzystencjonalistów, napisane po chińsku przez buszmenów Bantu. Położyła mu rękę na ramieniu. - Ojej, cały zesztywniałeś. - Rzeczywiście, bywałem już bardziej zrelaksowany - przyznał. - Pozwól, że się tobą zajmę. - Położyła mu drugą dłoń na ramieniu i zaczęła ugniatać mięśnie. Zaniepokoił się. Nie powinien na to pozwolić. Ale... och, jak dobrze. Miała znacznie silniejsze ręce, niż przypuszczał. - Nie musisz tego robić - bąknął bez przekonania, zdając sobie sprawę, że to nie to samo, co powiedzieć, jej, żeby przestała. - Nie ma sprawy. To jeden z moich niewielu talentów. Moja matka była przez jakiś czas fizjoterapeutką. Znała trochę bardziej ezoterycznych rodzajów masażu - reikf", shiatsW*, metodę Judith Aston***. Trochę się tego od niej nauczyłam. * Termin japoński, oznaczający uniwersalną siłę witalną; rodzaj alternatywnej terapii, polegającej na przekazywaniu pacjentowi uzdrawiającej energii przez terapeutę [przyp. tłum.]. **Po japońsku „nacisk palców" - rodzaj masażu leczniczego, polegającego na uciskaniu punktów akupunktury w celu pobudzenia przepływu energii, stosowany m.in. przy bólach pleców, migrenie, bezsenności [przyp. tłum.]. ***Tzw. AstonPatterning - terapia ruchowa z elementami masażu, opracowana w 1977 roku przez tancerkę Judith Aston, stosowana m.in. do walki z bólem, korekcji wad postawy, poprawy zdolności motorycznych, łagodzenia napięcia i ogólnej poprawy kondycji [przyp. tłum.]. Boże, cóż za wspaniałe uczucie. Czuł, jak rozluźniają mu się mięśnie grzbietu. Rozkosz, nie seksualna, ale na pewno zmysłowa. - Dla pełnego efektu powinieneś się położyć - powiedziała, nadal zagłębiając palce w jego kark i mięśnie ramion, ugniatając kciukami, zataczając mu na plecach eliptyczne spirale. - Ale kanapa jest za miękka, a biurko za krótkie. Za to dywan jest czysty. Połóż się na podłodze, na brzuchu, tu, obok biurka. Michaels posłuchał jak w transie. Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo był zesztywniały. Jej palce znajdowały w jego mięśniach miejsca tak twarde jak łożyskowe kulki. Leżał twarzą do podłogi. Nagle poczuł, że ona siada na nim okrakiem. Otworzył oczy na tyle, żeby zobaczyć, jak spódnica podjeżdża jej nad kolana, przyciśnięte do jego boków. Usiadła bardzo delikatnie, prawie nie czuł na sobie jej ciężaru. Och, tak... - Byłoby lepiej, gdybyś zdjął koszulę, ale chyba powinniśmy z tym zaczekać, aż znajdziemy się w bardziej kameralnych warunkach. Po co ludzie mają gadać. Michaelsowi było w tej chwili zupełnie obojętne, co powiedzą ludzie z MI-6. Niech sobie strzępią języki. Mogą nawet śpiewać chórem, pokazując go palcami. Czuł się wspaniale. Z ust wyrwał mu się cichy jęk, kiedy wcisnęła nasadę dłoni w mięśnie nad jego prawą łopatką. Bolało, ale to był dobry ból, czuł, jak mięśnie rozluźniają mu się pod naciskiem. Zsunęła się niżej, na wysokość jego kolan i wparła mu się rękami w pośladki, wcisnęła kciuki w mięśnie pośladkowe, przesunęła palcami po biodrach, zatoczyła krąg, wracając do pleców. Rety. Można by się do tego przyzwyczaić. Przyzwyczaić? Raczej popaść w nałóg. Mniej więcej po dziesięciu minutach przyszło mu do głowy, że byłby to najmniej odpowiedni moment na powrót Toni. Trudno byłoby jej wyjaśnić tę sytuację. Powinien powstrzymać Angelę. Teraz, zaraz. Nie zrobił tego. A Toni nie wróciła i po dwudziestu minutach Angela przesunęła mu się na plecy, popracowała chwilę nad jego skalpem, po czym wstała. Ledwie mógł się poruszać, ale jakoś zdołał się podnieść. Była zaróżowiona, a skóra błyszczała jej od potu. - Dziękuję ci. Właśnie uratowałaś mi życie. - Prawdę mówiąc, nie zrobiłam wiele. Pełny masaż trwa godzinę, półtorej, przy czym trzeba się zająć obydwoma stronami ciała, a nie tylko plecami. Mam w domu stół do masażu. Może wpadłbyś kiedyś do mnie, żebym mogła zaaplikować ci pełną terapię. Pod czaszką zapaliły mu się światła ostrzegawcze i zawyły syreny alarmowe: Niebezpieczeństwo! To nie jest dobry pomysł! Ale zaraz pomyślał o Toni i jej treningu silat. Przecież Stewart dotykał rękoma jej ciała w najróżniejszych miejscach, prawda? Co za różnica? To nie był seks, lecz... niewinna terapia. - Może rzeczywiście... - usłyszał własne słowa. Uśmiechnęła się do niego, a on odpowiedział uśmiechem. - Pewnie wyglądam okropnie, jak stara, spocona krowa - powiedziała. - Idę, muszę trochę poprawić wygląd. Zobaczymy się później. Kiedy wyszła, poczuł, że znów zrobił się trochę spięty, mimo profesjonalnego masażu, jaki mu właśnie zaaplikowała. I nie miało to nic wspólnego z pracą zawodową. W co ty się pakujesz, Alex? (Niedziela, 10 kwietnia posiadłość „Cisy", Sussex, Anglia Goswell siedział w wygodnym skórzanym fotelu w swoim gabinecie, popijając gin z lodem. Westchnął, spoglądając chyba po raz dziesiąty na fotografie, które miał przed sobą. Zdawał sobie sprawę, że w epoce komputerowych cudów można oczywiście sfabrykować coś takiego. Ekspert bez żadnego trudu potrafił podstawić czyjąś twarz do tułowia innego człowieka, mógł usunąć pewne elementy, albo dodać inne, które w rzeczywistości nie istniały. Przypomniał sobie film o sir Winstonie Churchillu. Premier - naprawdę świetny szef rządu, według tego, co mówił ojciec Goswella - siedział koło amerykańskiego prezydenta Abrahama Lincolna i prowadził z nim pogawędkę, podczas gdy w rzeczywistości ten prezydent został zamordowany osiem, czy dziesięć lat przed narodzinami Churchilla. Jeszcze raz przejrzał zdjęcia. Tak, fotomontaż był oczywiście możliwy, ale w tym wypadku Goswell miał pewność, że o żadnej manipulacji nie było mowy. To rzetelne zdjęcia, bo człowiek, który je zrobił, nie miał żadnego powodu, żeby je fałszować. Przedstawiały Peela rozmawiającego z Bascomb-Coombsem w jakiejś knajpie. Prawda, że Peel był szefem ochrony, a Bascomb-Coombs jednym z pracowników Goswella, i to bardzo cennym, więc można by argumentować, że takie spotkanie zdecydowanie mieściło się w ramach obowiązków majora. W końcu do tych obowiązków należało także pilnowanie takich ludzi, jak Bascomb-Coombs i bezpośrednia rozmowa nie była niczym nadzwyczajnym. Goswell pociągnął drinka i spojrzał na zegarek dziadka. Dochodziła siódma, zaraz powinni podawać kolację. Tak, Peel mógłby bez trudu wyjaśnić swą rozmowę z Bascomb-Coombsem. Mógłby, ale nie zrobił tego. W żadnym z jego raportów nie pojawiła się wzmianka o tym spotkaniu. Ani o spotkaniach, które odbyły się później. A odbyły się na pewno. Świadczyły o tym inne fotografie. Goswell pokręcił głową. Paskudna sprawa. Miałby uwierzyć, że Peela zaczęła nagle zawodzić niezawodna dotąd pamięć? I to tylko w sprawach, dotyczących Bascomb-Coombsa? Co się stało z tym światem, że nikomu już nie można ufać? Teraz musiał się oczywiście dowiedzieć, co ci dwaj knuli. To, że byli w zmowie, musiało mieć jakieś znaczenie. Cóż, nie zostałby wielkim przemysłowcem, gdyby nie wiedział, jak się ustala takie rzeczy. Potrząsnął prawie pustą szklaneczką, w której głośno zagrzechotały kostki lodu. - Jeszcze drinka, milordzie? - Tak, proszę. Aha, Applewhite, odszukaj majora Peela i powiedz mu, żeby zajrzał do mnie po kolacji, dobrze? - Oczywiście, milordzie. Applewhite poszedł po gin, a Goswell zapatrzył się w topniejące kostki lodu w swojej szklance. Już on pokaże temu zdrajcy Peelowi. Szkoda, naprawdę szkoda. Dobrze przynajmniej, że ojciec tego chłopaka już nie żyje. Pękłoby mu serce, gdyby się dowiedział, że jego syn okazał się zdrajcą. Niedziela, 10 kwietnia Londyn Zaczął kropić deszczyk i Rużjo uznał, że doskonale się złożyło. Była niedziela; w wielu miastach sklepy są tego dnia zamknięte, ale nie w Londynie. Złapał taksówkę pod British Museum i podał kierowcy adres. W bocznej uliczce niedaleko Regent's Park znajdował się mały sklepik, którego specjalnością były parasole i laski ręcznej roboty. Nie były to tanie rzeczy - bez trudu można tam było zostawić parę setek euro, a jeśli ktoś miał ochotę, to i znacznie więcej. Akcesoria dżentelmena miały tu ogromne znaczenie i zapewne sklepik mógłby się utrzymać z ich sprzedaży, lecz dla wtajemniczonych klientów trzymano tam także inne rzeczy. Taksówka zatrzymała się o przecznicę od sklepu. Rużjo zapłacił za kurs, automatycznie dodając właściwy napiwek, żeby taksiarz go sobie nie zapamiętał ani jako skąpca, ani jako rozrzutnika, i wysiadł z taksówki. Zaczynało coraz mocniej padać. Rużjo ruszył ulicą, nie dając po sobie poznać, że zauważył idącego za nim mężczyznę. Tamten nie był może całkiem nieudolny, ale trzeba było kogoś znacznie lepszego, żeby Rużjo nie zorientował się, że jest śledzony, zwłaszcza, kiedy się tego spodziewał. Kiedy doszedł do sklepiku z parasolami, odegrał małe przedstawienie, spoglądając z irytacją w niebo, po czym strzepnął wodę z wiatrówki i - mając nadzieję, że będzie to wyglądało na działanie pod wpływem impulsu - szybko wszedł do środka. Na nic by się to wszystko nie zdało, gdyby Peel wiedział, co naprawdę sprzedawano w tym sklepie z parasolami, ale - o ile nic się ostatnio nie zmieniło - Brytyjczycy nie mieli o tym bladego pojęcia. Spotkanie z Peelem było interesujące. Twierdzenie majora, że natknął się na Rużjo, porównując zdjęcia paszportowe wszystkich cudzoziemców, przybywających do Anglii z listą znanych agentów było trochę naciągane, ale przecież Peel jakoś dowiedział się o jego obecności. I zdołał wziąć go pod obserwację. Może dopisało mu szczęście. A może mówił prawdę. Tak, czy inaczej, Rużjo otrzymał propozycję pracy. Nie był wprawdzie aż tak zainteresowany znalezieniem sobie zajęcia, ale z drugiej strony nigdzie mu się nie śpieszyło, a Peel mógł mu ułatwić podróżowanie, tym bardziej, że ostatnio powstało tyle problemów z komputerami. Krótka przerwa w podróży mogła się więc okazać korzystna. Samo zlecenie - być w pogotowiu na wypadek, gdyby trzeba było zlikwidować pewnego angielskiego lorda, który przypadkiem okazał się pracodawcą Peela - było intrygujące, chociaż Rużjo wątpił, czy major rzeczywiście zdecyduje się na zamach. Naciągane wyjaśnienia Peela, dlaczego sam nie może się tym zająć, czy też zlecić robotę któremuś ze swoich ludzi, nie zwiodłyby nawet dziecka. Było oczywiste, że potrzebował kozła ofiarnego, obcego agenta, którego można obciążyć winą za zamach, a któż nadawał się do tego lepiej niż podstępny zabójca ze Wspólnoty Niepodległych Państw, były oficer Specnazu? Taki, którego można by potem, po zamachu, nafaszerować ołowiem podczas próby ucieczki, ostatecznie zacierając wszelkie ślady? Rużjo pozwolił sobie na blady uśmieszek w momencie, kiedy ekspedient w sklepie z parasolami zwrócił na niego uwagę i skinął głową. Gdyby był na miejscu Peela, prawdopodobnie zaaranżowałby to w ten sposób. Wynająłby zabójcę, zlikwidował go po zamachu i po kłopocie. Czy na pewno? Prędzej, czy później ktoś zacząłby się zastanawiać, dlaczego człowiek, uciekający przed amerykańskimi organami ścigania, tracił czas na dokonanie zamachu w Wielkiej Brytanii. Szukano by motywów. A przecież nawet notorycznie opieszałe władze brytyjskie sprawdziłyby w końcu wszystkie wątki, prowadząc śledztwo w sprawie zabójstwa tak szacownego obywatela. Pochodzenie wciąż bardzo się liczyło w tym kraju. Ale w niektórych sprawach Brytyjczycy byli bardzo krótkowzroczni i to od dawna. Gdyby bardziej uważali, pewnie do dziś rządziliby większością świata. Pycha była strasznym zagrożeniem dla każdego imperium. Zapewne i Peel nie był od niej wolny. - Czym mogę panu służyć? - Potrzebny mi specjalny parasol. Taki bardziej... masywny. Sprzedawca ani na chwilę nie przestał się uśmiechać. - Aha, rozumiem. Zaraz poproszę szefa, pana O'Donnella. Sprzedawca zniknął za drzwiami, prowadzącymi na zaplecze. Rużjo udawał, że rozgląda się po sklepiku. Niektóre laski i parasole miały wspaniałe rączki z kości słoniowej albo ze szlachetnych gatunków drewna, cyzelowane w fantazyjne kształty. Tu tygrys, tam wąż, tu naga kobieta, prężąca się wdzięcznie. - Dzień dobry panu. Jestem O'Donnell. Jak rozumiem, potrzebny jest panu specjalny parasol? Rużjo skinął głową wysokiemu, jasnowłosemu mężczyźnie w ciemnym garniturze. - Tak. - Czy mógłbym spytać, kto polecił panu nasz sklep? - Pułkownik Webley-Scott. - Aha, rozumiem. A jak się miewa pan pułkownik? Na razie wszystko się zgadzało. Rużjo odpowiedział: - O ile wiem, nadal nie żyje. O'Donnell uśmiechnął się i skinął głową. - Proszę za mną, sir. - Ktoś mnie śledzi. Nie ma to żadnego związku z wami. - To żaden problem. Przez okno niczego nie widać. Myśli pan, że ten ktoś zdecyduje się wejść do środka? - Nie sądzę, żeby był tak głupi. - Cóż, gdyby jednak wszedł, zobaczy pana wychodzącego z toalety. Rużjo poszedł za O'Donnelem przez toaletę, z której zamaskowane drzwi prowadziły do małego pomieszczenia. W rogu stał tu wysoki, zielony, zabytkowy sejf na nóżkach w kształcie ptasich szponów. Otwierając sejf, O'Donnell spytał: - Szuka pan czegoś ostrego, czy raczej miotającego pociski? - Macie jakiś model wielostrzałowy? - Mamy. Pięć strzałów. Ale niestety tylko mały kaliber, 0.22 cala. - Wystarczy. - Więc proszę. Podał Rużjo parasol, który na pierwszy rzut oka nie wyróżniał się niczym szczególnym. Może tylko zakrzywiona rączka była grubsza i cięższa niż zwykle. - Rączkę się odkręca... o, tak. W środku widać metalowy cylinder. To rewolwer. Rużjo spojrzał na pięć niewielkich otworów w cylindrze, ukrytym w drzewcu parasola. Iglicę i resztę mechanizmu spustowego umieszczono w odkręconej rączce. Pomysłowe. - Wkłada się naboje, o, tak, potem wsuwa się rączkę, aż zaskoczy. Tu się naciska i z rączki wysuwa się język spustowy. Zademonstrował działanie, naciskając kciukiem guzik, zwalniający język spustowy. - Mechanizm spustowy oczywiście samonapinający*. Nie ma żadnych przyrządów celowniczych, ale człowiek, obeznany z bronią nie powinien mieć kłopotów z trafieniem w cel. Lufa stalowa, gwintowana, tej samej klasy, co w większości komercyjnej broni długiej. Zamknięta na wylocie gumową zatyczką, która nie stanowi przeszkody dla pocisku, jeśli się jej nie zdąży zdjąć, a nawet tłumi trochę odgłosy strzałów. Po kilku strzałach należy ją jednak wymienić. Oczywiście dodajemy do tej broni zapasowe zatyczki. Rużjo wziął do ręki zakamuflowany karabin. W normalnych warunkach nie lubił nosić przy sobie broni, jeśli akurat nie była mu potrzebna, ale teraz warunki nie były normalne. - Przestrzelał pan tę broń? - Tak. - A czy jest tu jakieś miejsce, w którym mógłbym ją wypróbować? * Double Action Only - napięcie kurka jest możliwe tylko przez naciśnięcie na spust [przyp. tłum.]. O'Donnel skinął głową ze zrozumieniem. Tylko głupiec zdałby się na broń, której osobiście nie przetestował. - Ta skrzynia jest "wypełniona trocinami, a tylną ściankę ma ze stali. - Amunicja? - Mam naboje typu Stinger, bezpłaszczowe i z wybraniem wierzchołkowym. - Doskonale - powiedział Rużjo. - Ile płacę? - Dwa tysiące. - W porządku. O'Donnel uśmiechnął się, wyraźnie zadowolony. Facet, który go śledził, stał w barze po drugiej stronie ulicy, wyglądając przez zaparowane okno. Młody człowiek, włosy krótko obcięte, mógłby być bratem Huarda, sądząc z wyglądu. Deszcz wciąż padał, więc Rużjo skorzystał z parasolowej funkcji swego nowo nabytego, naładowanego karabinka. Parasol łatwo się otworzył, napinając czarną, jedwabną tkaninę na tytanowych drutach. Całość działała bez zarzutu, zarówno jako karabin, z którego Rużjo wystrzelił pięć pocisków, jak i jako parasol. Cudowna i mordercza zabawka. Większość ludzi nie zdaje sobie sprawy, że superszybki pocisk kalibru 0,22 cala, wystrzelony z broni z długą lufą bez trudu przebija standardową policyjną kamizelkę kuloodporną z kewlaru. Zrozumiałe, że służby policyjne wolą tego nie rozgłaszać. Rużjo uśmiechał się do siebie, idąc ulicą ze swym nowym nabytkiem w ręku. Peel dostarczy mu oczywiście broń, ale na wszelki wypadek zawsze warto mieć jakiegoś asa w rękawie. Lepiej go mieć i się nim nie posłużyć, niż odwrotnie. Imperium Brytyjskie, Niedziela, 10 kwietnia, gdzieś w Indiach Upał i duchota były dokuczliwe, a w gęstym od wilgoci powietrzu unosił się kwaśny odór tygrysich odchodów, zmieszany z cuchnącym zapachem, bijącym od spoconego ze strachu Jaya. Tygrys musiał być blisko. Jay i jego miejscowy przewodnik szli przez polanę po śladach łap, dobrze widocznych teraz na miękkim, piaszczystym podłożu. Nie mieli żadnych wątpliwości, że to trop tygrysa. Prowadził przez polanę w stronę grubych drzew, gęstych krzewów i wielkiej kępy bambusów. Jay spoconą dłonią mocniej uchwycił strzelbę, wziął długi, głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze z płuc. Tygrys wszedł w gąszcz i jeśli Jay chciał go dostać, musiał tam pójść za nim. Mimo upału poczuł, że oblewa się zimnym potem. Jego strach zaczynał się przeradzać w paraliżujące przerażenie. Zatrzymał się. Miał nieprzepartą ochotę wyrwać się z tego scenariusza, ściągnąć z głowy osprzęt VR i wyłączyć komputer. Znaleźć jakąś wyspę na morzach południowych, w świecie realnym, popłynąć tam i przez miesiąc wylegiwać się w słońcu na piaszczystej plaży, po prostu leżeć, popijając zimnego drinka z rumem i mleczkiem kokosowym. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnął było natomiast włóczenie się po gęstej dżungli tropem tygrysa, który już raz uszkodził mu mózg i kazał zasmakować strachu przed śmiercią. A jeśli tam pójdzie, bardzo prawdopodobne, że będzie to ostatnia rzecz, jaką w życiu zrobi. Ale musiał pójść. Gdyby nie poszedł, mógłby równie dobrze skończyć z komputerami; jeśli nie znajdzie i nie pokona tej bestii, jego życie stanie się bezwartościowe. Wziął kolejny głęboki oddech. - Idziemy - powiedział. Dotarli już prawie do linii drzew, kiedy miejscowy przewodnik krzyknął: - Sahib! Za nami! Jay odwrócił się i zobaczył tygrysa, szarżującego na nich z niewiarygodną prędkością. Miał może pół sekundy i wiedział, że to za mało. - Stop! - krzyknął, wyrywając się ze scenariusza. .Niedziela, 10 kwietnia Waszyngton, Dystrykt Columbia W swoim mieszkaniu Jay wyswobodził się z osprzętu VR. Serce waliło mu w piersi. Tygrys! Tygrys! Nie mógł nawet złapać tchu. W głębi duszy wiedział, że musi tam wrócić. Zanim bestia się oddali. Chciało mu się krzyczeć, płakać, pobiec gdzieś, wszystko, tylko nie to, co musiał zrobić. - Komputer, wznowić scenariusz - powiedział. niedziela, 10 kwietnia, gdzieś w Indiach Jay wrócił w samą porę, żeby zobaczyć, jak ogromny tygrys wbija swe straszne kły w jego program komputerowy - miejscowego przewodnika - zmieniając go w krwawą miazgę. Biedny Mowgli. Jay podrzucił strzelbę do ramienia w chwili, kiedy tygrys zorientował się, że myśliwy powrócił. Ogromna bestia zacharczała, ryknęła, odwróciła się i rzuciła na niego bez wahania... ...Jay twardo stał w miejscu, wycelował... ...jeszcze piętnaście metrów, dwanaście, dziesięć... ...ściągnął spust. Pod wpływem siły odrzutu kolba uderzyła go w ramię, a lufa strzelby uniosła się wysoko. Strzelił jeszcze raz, za szybko, za wysoko... ...ale pierwszy pocisk ugodził szarżującą bestię. Zaryczała z zaskoczenia i z bólu, przerwała atak i zaczęła uciekać między drzewa. Jay dostrzegł krew na boku tygrysa, kiedy ten zawracał, rzucając się do ucieczki. Trafił go! Tygrys uciekał! Nie był niezwyciężony! Poczucie triumfu rozwiało wszelkie obawy Jaya. Stawił czoło bestii, zranił ją i zmusił do ucieczki. Euforia szybko jednak minęła. Miał teraz do czynienia z rannym tygrysem ludojadem, ukrywającym się w zaroślach. Nie ułatwiało mu to zadania. Nieważne. Musiał iść za tą bestią i to natychmiast; nie miał czasu na załadowanie następnego programu ostrzegawczego. Jay pobiegł w głąb dżungli. Niedziela, 10 kwietnia posiadłość „Cisy", Sussex, Anglia Peel stał obok oranżerii, żałując, że nie ma papierosa. Rzucił palenie przed laty; było to dla niego przede wszystkim sprawą dyscypliny, próbą siły woli. Wszyscy wiedzieli, że papierosy szkodzą, ale jako żołnierz zawsze spodziewał się, że zginie w akcji; nie przypuszczał, że pożyje wystarczająco długo, żeby dopadły go skutki palenia. Zresztą, jego dziadek ze strony matki wypalał po dwie paczki dziennie przez prawie siedemdziesiąt lat, a zmarł w wieku dziewięćdziesięciu czterech lat w wyniku obrażeń, spowodowanych upadkiem, więc w znacznej mierze musiała to być sprawa skłonności genetycznych. Whisky dziadek też popijał codziennie, do samego końca. Nie, Peel rzucił palenie, ponieważ chciał sobie samemu udowodnić, że potrafi. Znał taki stary dowcip: „Rzucić palenie? Ależ to bardzo łatwe, robiłem to już z dziesięć razy". Deszcz przestał padać, między chmurami pojawił się kawałek wieczornego nieba z kilkoma gwiazdami. Było cicho, spokojnie, jego ludzie, rozmieszczeni na terenie posiadłości, nie zgłaszali żadnych problemów. Goswell zaprosił go na drinka, przyjemnie spędzili razem trochę czasu. Pieniądze leżały w banku. Bascomb-Coombs robił swoje i jeśli nadal będzie mu szło tak dobrze, jak dotychczas, on, Peel, będzie niewiarygodnie bogaty i potężny, i to w niezbyt odległej przyszłości. Zwłaszcza że Peel zamierzał odsunąć naukowca i przejąć kontrolę, kiedy tylko plany Bascomb-Coombsa zaczną przynosić owoce. Z pozoru wszystko układało się jak najlepiej. A jednak... Coś było nie w porządku. Nie potrafił powiedzieć, co to takiego, sprecyzować przyczyny swego niepokoju, ale instynktownie czuł, że szykuje się coś niedobrego. W ciemnościach czaiło się niebezpieczeństwo. Papieros zapewne nie pomógłby mu w ustaleniu, co to takiego, ale palenie zawsze pozwalało mu pozbierać myśli, dawało czas na rozważenie problemów. Zapewne właśnie dlatego Sherlock Holmes palił fajkę. Cóż, nie zamierzał znów zacząć palić tylko dlatego, że poczuł jakiś wewnętrzny niepokój. Równie dobrym wyjściem był spacer po posiadłości. Ruszył wolnym krokiem. Jeśli rzeczywiście istniało jakieś zagrożenie, będzie się musiało ujawnić, w swoim czasie. Zawsze tak było. Pytanie tylko, czy on zorientuje się w sytuacji dostatecznie wcześnie, żeby przygotować się do obrony? Tak, to istotne pytanie. poniedziałek, 11 kwietnia Waszyngton, Dystrykt Columbia Tyrone szedł korytarzem na pierwszą tego dnia lekcję, przeciskając się między innymi uczniami, śpieszącymi na randkę z edukacją. - Cześć, Tyr. Zatrzymał się i odwrócił, natychmiast rozpoznając ten głos. Belladonna Wright. - Cześć, Bella. Miała na sobie niebieską sukienkę, niesamowicie obcisłą i kończącą się dobre trzydzieści centymetrów nad kolanami, do tego pasujące sandały na koturnach, podwyższające ją dziesięć centymetrów, a długie włosy upięła tak, że wydawała się jeszcze wyższa. Dwa kroki i mógłby ją dotknąć. - Jak leci? Wzruszył ramionami. - W porządku. A co u ciebie? - W porządku. Widziałam, jak rzucałeś bumerangiem. - Aha. - Dlaczego go zagadnęła? Kiedy zobaczył, jak się całowała z tamtym głupkiem i wypomniał jej to, rzuciła go bez wahania, jak bezużyteczny śmieć. Nie rozmawiali ze sobą od tego czasu. I oto stała teraz przed nim, jakby nigdy nic. - Nie widziałam cię ostatnio w centrum handlowym - powiedziała i uśmiechnęła się. - Niezbyt często tam chodzę. - Powinieneś zajrzeć do tej nowej restauracji. Jest fantastyczna. - Może kiedyś wpadnę. Posłała mu jeden z tych swoich nieziemskich uśmiechów. Wzięła oddech na tyle głęboki, żeby uniosły jej się piersi. Te cudowne, fantastyczne piersi. Przełknął ślinę. - No to do zobaczenia - powiedziała. - Aha. - Niczego więcej nie zdołał wykrztusić. Odeszła z wdziękiem królowej. Od tyłu wyglądała równie wspaniale. Od nadmiaru emocji Tyrone'a zaczęła boleć głowa. O co tu chodziło? Uśmiechnęła się do niego, praktycznie zaprosiła go do centrum handlowego, zachowywała się, jakby była szczęśliwa, że go widzi! Podczas poprzedniej rozmowy, wiele miesięcy temu, dała mu werbalnego kopniaka między nogi, kiedy zarzucił jej, że zadaje się z innymi chłopakami! Powiedziała mu, żeby zgubił jej numer! Do diabła, co tu jest grane? Rozległ się dzwonek. Tyrone wyrwał się z transu i pośpieszył do klasy. Żałował, że ojciec gdzieś wyjechał. Może on by wiedział, co to wszystko znaczy. Niedziela, 11 kwietnia siedziba MI-6, Londyn Michaels zorientował się nagle, że w biurze zrobiło się całkiem cicho. Spojrzał na zegar komputerowy. Boże, toż to prawie północ. Był wykończony. Po przesiedzeniu całego dnia przy komputerze znów zesztywniał i nie potrafił już zebrać myśli. Większość brytyjskich systemów komputerowych działała, ale inne kraje europejskie nadal miały mnóstwo problemów. Toni pojechała do Paryża, pociągiem pod kanałem La Manche, żeby skoordynować z władzami francuskimi przepływ informacji. Miała wrócić dopiero we wtorek wieczorem. Przez ostatnią godzinę popełniał głupie błędy, a słowa na ekranie zlewały mu się w bezsensowne ciągi znaków. Czas wyłączyć komputer i wrócić do hotelu. Narzucił wiatrówkę i wyszedł z biura. Pomyślał, że o tej porze przed budynkiem nie będzie pewnie taksówek, więc idąc do wyjścia sięgnął po virgila, żeby zamówić transport do hotelu. - Długo pracujesz - odezwała się Angela za jego plecami. Michaels odwrócił się. - Co zrobić. Ty też jeszcze tu jesteś. - Właśnie wychodzę. Podrzucić cię? - Dzwoniłem po taksówkę. - Pomachał virgilem. - Nie chciałbym ci sprawiać kłopotu. - Ależ to żaden kłopot, naprawdę - odparła. - To praktycznie po drodze do mnie do domu. - Skoro tak, to chętnie skorzystam. Londyn, to wielkie miasto, które nigdy nie śpi. Nawet o tak późnej porze na ulicach był spory ruch. Ilu ma mieszkańców? Dwanaście milionów? Piętnaście? Zbyt dużo ludzi na zbyt małej przestrzeni. - Robisz postępy? - spytała, kiedy przejeżdżali koło pubu, z którego wysypywało się właśnie podochocone towarzystwo. - Nie bardzo. - My też nie - powiedziała. - Znaczna część brytyjskich systemów znów działa, ale reszta świata wciąż ma pełne ręce roboty. - Pomachała roześmianym ludziom, wychodzącym z pubu. - A może miałbyś chęć na piwo i późną kolację? Kiedy zadała to pytanie, Michaels uświadomił sobie, jak bardzo jest głodny; w południe zjadł w biurze kanapkę i od tego czasu nie miał nic w ustach. - Coś bym zjadł. - Znam taką miłą, przyjemną knajpkę niedaleko mojego mieszkania. Podają niezłą rybę z frytkami. Pod czaszką znów zamrugało mu światełko ostrzegawcze, ale był taki zmęczony i głodny, że nie chciało mu się zaprzątać tym głowy. Co może być złego w szklance piwa i smażonej rybie? - Jasne, dlaczego nie. W pubie było dość tłoczno, ale, tak, jak powiedziała, całkiem spokojnie. Zamówili rybę z frytkami, wzięli po szklance piwa i usiedli przy stoliku, czekając na posiłek. Wypił kilka łyków ciemnego piwa, które nazywało się Terminator Stout. Angela wskazała wzrokiem jego szklankę. - Wiesz, że to piwo pochodzi z Ameryki? - Naprawdę? - Aha. Z jakiegoś małego browaru na Zachodnim Wybrzeżu. Przejeżdżał tamtędy pewien facet z Londynu, spróbował, zasmakowało mu, więc zaczął je sprowadzać. Wystarczyło kilkaset lat, żebyście wy, Amerykanie, zaczęli warzyć przyzwoitego portera. Jeszcze kilkaset lat i może zaczniecie produkować niezłe samochody sportowe. - O, przepraszam - powiedział. - Chevrolet już to zrobił w latach pięćdziesiątych, wypuszczając Corvette. - Znasz się na samochodach, prawda? - Trochę. - Cóż, bardzo szybko spaprali potem tę Corvette, nie sądzisz? Na początku wóz był w porządku, ale po kilku latach przerodził się w potworka. Większa karoseria, większy silnik, mnóstwo elektroniki, aż w końcu zrobił się z tego wielki wóz, w dodatku droższy niż limuzyna Cadillaka. Uśmiechnął się. - Niestety, to prawda. - A spójrz na klasycznego MG z lat pięćdziesiątych czy siedemdziesiątych - ciągnęła. Prychnął pogardliwie, przerywając jej w pół zdania. - Dajże spokój. Przecież tym się nie dało jeździć. Do każdego egzemplarza powinni dodawać mechanika jako standardowe wyposażenie. Taki MG więcej czasu spędzał w warsztacie, niż na drodze. - No dobrze, niektóre egzemplarze były trochę kapryśne, ale jak na taką przyjemność z jazdy, nie była to wygórowana cena. - Chciałaś powiedzieć, przyjemność z jazdy na holu! Powiedz w swoim automobilklubie, że jesteś właścicielką MG, a przestaną odbierać twoje telefony. Uśmiechnęła się do niego. Przyniesiono posiłek i w powietrzu rozszedł się zapach panierowanego halibuta i frytek. Michaels zdał sobie nagle sprawę, że umiera z głodu. Po dziesięciu minutach pracowitego poruszania szczękami i po drugiej kolejce piwa poczuł się znacznie lepiej. Przyjemna była ta późna kolacja i rozmowa na tematy nie związane z pracą. Rozmawiali o japońskich i koreańskich samochodach sportowych, nowym południowoafrykańskim pojeździe terenowym Trekker, opowiedział jej o Prowlerze i Miacie, które kiedyś odrestaurował. Ani się obejrzeli, kiedy była druga nad ranem. - Chyba powinniśmy już iść - powiedział. - Praca i tak dalej. - A jak twoje mięśnie? - spytała. - Już nie tak źle, jak przedtem. Położyła mu dłoń na karku, przesunęła delikatnie w stronę ramienia. - Cały czas jesteś naprężony, jak struna skrzypiec. - Zamilkła na chwilę, a potem powiedziała cicho: - Mieszkam bardzo blisko, zaraz za rogiem. Chciałbyś, żebym zrobiła ci masaż? Może to dlatego, że był bardzo zmęczony? A może sprawiły to dwie szklanki piwa i dobre jedzenie? Albo może dlatego, że naprawdę była elegancką i inteligentną kobietą, która najwyraźniej polubiła jego towarzystwo? Powód wydawał się nieistotny, Michaels skinął głową. - Tak, chciałbym. )Epoka Imperium Brytyjskiego, wtorek, 12 kwietnia, gdzieś w Indiach Jay podkradał się najciszej, jak umiał. Co zresztą nie znaczyło wiele, biorąc pod uwagę, jaki był roztrzęsiony i po jakim terenie się poruszał. Odnajdywanie tropu bestii nie stanowiło problemu; zarośla były rozdeptane i spryskane krwią, a ślad prowadził w linii prostej, co było oznaką paniki zwierza. Tygrys uciekał prosto przed siebie, nawet nie próbował kluczyć. A przynajmniej tak się wydawało. Tygrys już raz zaszedł go od tyłu i Jay nie zamierzał dać się znów zaskoczyć. Przez cały czas rozglądał się na wszystkie strony, kręcąc głową, jakby oglądał mecz tenisowy. Pod wielkim drzewem, z wyglądu przypominającym baobab, ślady krwi nagle się urywały. Jay spojrzał w górę. Dziesięć metrów nad ziemią tygrys zacharczał, wbiegając po pniu drzewa, jakby nie istniała siła przyciągania ziemskiego, jakby był na płaskim terenie! Nie zastanawiając się ani przez chwilę, Jay podrzucił strzelbę do ramienia, wcisnął policzek w kolbę i strzelił. Kiedy tylko odzyskał równowagę po odrzucie broni, strzelił jeszcze raz... Tygrys spadł z drzewa. Jay uskoczył na prawo, opuścił strzelbę do biodra i znów ściągnął spust w momencie, kiedy bestia huknęła o podłoże półtora metra od niego, z takim impetem, że ziemia zatrzęsła mu się pod nogami. Strzelał raz za razem. Stracił rachubę strzałów, zlały się wszystkie w jeden wielki grzmot. Odór krwi tygrysa zmieszał się z zapachem prochu, a kiedy Jay wreszcie przestał strzelać, ziemia dookoła niego była zasypana zielonoczerwonymi plastikowymi łuskami po nabojach ze strzelby; było ich co najmniej dziesięć, a może i więcej. Tygrys leżał zupełnie nieruchomo. Teraz Jay mógł wreszcie odetchnąć, po raz pierwszy od dłuższego czasu. Bestia, która przeorała mu pazurami mózg, była martwa. To on ją zabił. Ale pochylając się nad tygrysem, wiedział, że tak naprawdę nie o niego mu chodziło. O, tak, ta bestia zaatakowała go i zadała mu obrażenia, ale przecież to program komputerowy, a nie dzikie zwierzę, włamał się do najnowocześniejszych, najlepiej zabezpieczonych systemów komputerowych na świecie, demonstrując nieprawdopodobną potęgę. Tygrys był najniebezpieczniejszym stworem, z jakim Jay miał kiedykolwiek do czynienia w rzeczywistości wirtualnej, ale przecież była to tylko wizualizacja programu, mającego zajmować się nieproszonymi gośćmi. Prawdziwie potężny był ten, kto stworzył i wypuścił tego tygrysa. Prawdziwa bestia wciąż była na wolności, a Jay wiedział, że jego strzelba nie stanowiła przed nią żadnej ochrony. Wtorek, 12 kwietnia Paryż, Francja Chociaż była trzecia nad ranem, Toni nie mogła zasnąć. Wielkie łóżko we francuskim hotelu było całkiem wygodne, a pokój wyciszony i położony na tyle wysoko, że prawie nie docierały do niego odgłosy ruchu ulicznego. Toni miała za sobą dość spokojny dzień, zebrała mnóstwo materiałów, zjadła pyszną, tuczącą kolację. Poszła nawet potrenować do hotelowej siłowni, a potem spędziła pół godziny w jacuzzi, odprężając się w gorącej, bulgocącej wodzie. Powinna po tym spać jak dziecko. A tymczasem w głowie miała kłębowisko myśli i czuła jakiś wewnętrzny niepokój. Mógł być związany z pracą, ale nie wierzyła w to. Chodziło o Alexa. Coś się psuło między nimi, a ona nie wiedziała, co to jest. Coś go gryzło, czuła to, mimo jego zaprzeczeń i nie wiedziała, jak temu zaradzić. Próbowała się dowiedzieć, a jakże. Alex? Wszystko w porządku? Tak, w najlepszym porządku. Na pewno? Powiedziałam coś może, albo zrobiłam? Nie, Toni, wszystko w porządku. Jestem tylko zmęczony, to wszystko. Posłał jej wtedy blady uśmiech, chyba szczery, ale jakiś pusty. No i co miała zrobić w takiej sytuacji? Ile razy mogła pytać, żeby nie zaczęło to wyglądać na zrzędzenie? Spytała, otrzymała odpowiedź i co, miała nudzić dalej? Może powinna uznać, że to jego sprawa? Skoro powiedział, że wszystko jest w porządku, to czy nie powinna tego uszanować? Nie, z mężczyznami tak się nie da. Z jej doświadczeń wynikało, że mężczyźni mają poukładane w głowach zupełnie inaczej niż kobiety. Mówią jedno, a mają na myśli zupełnie co innego. Z kim mogłaby o tym porozmawiać? W Stanach miała przyjaciółki, które wysłuchałyby jej i doradziły. A może zadzwonić do mamy? Jaka była różnica czasu między Paryżem a Bronxem? Sześć godzin? Czyli w Nowym Jorku jest teraz dziewiąta wieczór. Mama drzemie pewnie przed telewizorem. Zresztą, nie była to tak naprawdę sprawa, o jakiej chciałaby z nią rozmawiać. Mama od tak dawna była z tatą, że znała już tylko jeden sposób rozwiązywania takich problemów. Zresztą, Toni miała wątpliwości, czy tata choć raz w życiu wyraził jakąś głębszą myśl. Czego się mazgaisz? Weź się w garść i wynoś się stąd. Nie, sama musiała sobie z tym poradzić. Musiał istnieć jakiś sposób. Postanowiła, że kiedy wróci do Londynu, znajdzie chwilę żeby porozmawiać z Alexem i wydusić z niego, o co chodzi. Kochała go, on też ją kochał, więc przecież nie powinno to być takie trudne. )Wtorek, 12 kwietnia Londyn, Anglia Angela mieszkała od frontu przy Denbigh Street. Jej mieszkanko było małe, ale bardzo zadbane. Salonik, kuchnia, sypialnia i łazienka. I rzeczywiście miała stół do masażu, rozstawiony w saloniku. Michaels spytał ją, czy tak często robi masaże, że ma ten stół rozstawiony przez cały czas. Odpowiedziała, że nie. Rozstawiła go dopiero dziś po południu. W głowie znów zapaliło mu się światełko ostrzegawcze. Podała mu złożone prześcieradło. - Rozbierz się i połóż na brzuchu - powiedziała. - Przykryj się tym. Zaraz wrócę, przebiorę się tylko w coś wygodniejszego. Poszła do sypialni, a Michaels uzmysłowił sobie, że stoi w mieszkaniu atrakcyjnej kobiety, którą ledwie zna, trzymając złożone prześcieradło i zastanawiając się nad zdjęciem ubrania. To nie był dobry pomysł. Z drugiej strony, naprawdę miała ten stół i chyba nieźle się znała na masażu. Westchnął ciężko. Ach, do licha. Rozebrał się do spodenek - obcisłych i dość skąpych, z czarnego jedwabiu, które kupiła mu Toni - wyciągnął się na stole i przykrył prześcieradłem. Angela wróciła w szarych spodniach od dresu i krótkiej bluzeczce z dzianiny. Spodnie od dresu. Bardzo dobrze. - Gotów? - Jasne. Rozpoczęła od wciśnięcia mu łokcia pod łopatkę i po paru minutach zupełnie się odprężył. Może nawet był trochę rozczarowany - chodziło rzeczywiście o masaż - przeważało jednak uczucie ulgi. Była inteligentna i piękna, ale jego życie i tak było już wystarczająco skomplikowane. No, masaż nie musi mu spędzać snu z powiek. Pracowała nad jego plecami przez dobre trzydzieści minut, po czym zajęła się nogami. Poczuł się trochę nieswojo, ale Angela podchodziła do sprawy rzeczowo, ugniatając mu mięśnie na tyle mocno, że trochę bolało. Uważała przy tym, żeby odsłonięte było tylko miejsce, które masowała; resztę ciała przykrywało prześcieradło. Zajęła się jego stopami i łydkami, po czym wsunęła ręce pod prześcieradło i zaczęła masować mięśnie pośladkowe. - Nie, to bez sensu - powiedziała i ściągnęła mu spodenki. - Ee... Angela... - Odpręż się, Alex. Nie mogę odpowiednio masować przez ubranie. Spróbował się odprężyć, ale nie było to łatwe z jej dłońmi, wędrującymi mu po tyłku. I, niestety, chwilę później poczuł, że zaczyna sztywnieć nie tam, gdzie trzeba. Dobrze przynajmniej, że leżał na brzuchu, więc nie było to żenujące, a tylko trochę niewygodne. Po pięciu minutach ugniatania mięśni pośladkowych zaczął się znowu odprężać, kiedy Angela powiedziała: - No, dobrze, odwróć się. - Co takiego? - Plecy, to tylko połowa ciebie. Teraz muszę się zająć frontem. O cholera. Jak jej powiedzieć o... o tym, co mu się przytrafiło? - Ee... tego... wiesz, chyba wolałbym... - Trochę się podnieciłeś? Nie przejmuj się tym, Alex. To normalne. Uniosła prześcieradło. - No, odwróć się. Nie był zachwycony perspektywą przekręcenia się na plecy i zademonstrowania jej, co się z nim działo - kiedy opuści prześcieradło, zrobi się z niego namiot - ale dobrze, niech będzie. Nie otwierając oczu przekręcił się na plecy. - O rety, jaki śliczny - zawołała. Otworzył oczy i zobaczył, że Angela upuszcza prześcieradło na podłogę i włazi na stół, żeby na nim usiąść okrakiem. Nie miała już na sobie spodni od dresu - kiedy zdążyła je ściągnąć? - ani w ogóle niczego. Jeszcze chwila i wsiądzie na niego. Wiedział, że jeśli to się stanie, nie będzie już w stanie zaprotestować. Będzie zgubiony. - Hej, Angela. - Tak? - Słuchaj, ja naprawdę nie mogę. - Przecież widać, że możesz. I na pewno chcesz. Czuję to. - No tak, ale widzisz, jestem z kimś związany. - Ode mnie ona się na pewno nie dowie. Nikt się nigdy nie dowie. Pokręcił głową. - Ale ja będę wiedział. Odchyliła się do tyłu i popatrzyła na niego. - Jesteś pewien? Westchnął ciężko. - Tak. Michaels zbudził się w swoim pokoju, wyrwany z niespokojnej drzemki przez swego virgila, grającego melodię „Zły do szpiku kości". Nie ma co, dobrze dobrana muzyczka. Toni! I co teraz? Siedział po uszy w gównie. Virgil nie przestawał odgrywać swojej melodii, więc Michaels wstał i zaczął go szukać. Zaraz, nie przesadzajmy, przecież w końcu nic się nie stało. Tyle, że w ogóle nie powinien był pójść z Angelą do jej mieszkania; wiedział, że źle robi, a jednak to zrobił. A gdyby mogli powiesić człowieka za jego myśli, to on już by dyndał. Rozmowa z kimkolwiek była ostatnią rzeczą, na jaką miał w tej chwili ochotę, a zwłaszcza rozmowa z Toni. Nie włączył kamery virgila! - Tak? - Cześć, szefie. Jay Gridley. Dzięki Bogu. - Jay! Jak się czujesz? - O wiele lepiej. Dopadłem ten program komputerowy, który rozwalił mi mózgownicę. - Gratulacje. - To była ta łatwa część, szefie. Muszę jeszcze znaleźć faceta, który ten program stworzył. Ale powinno być znacznie łatwiej bez tej bestii w rzeczywistości wirtualnej. - Doskonale. - Ee... tego... czy Toni jest gdzieś w pobliżu? Michaels poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła. - Nie, nie ma jej. Wyjechała do Paryża. Wróci dziś po południu. - Zadzwonię do niej. Ma w swoich aktach parę materiałów, do których muszę zajrzeć. - Świetnie. - A jak tam Londyn? Dobrze się pan bawi? Czy dobrze się bawił? Niezupełnie. Był bardzo zajęty zapracowywaniem sobie na opinię najbardziej zakłamanego i niewiernego sukinsyna, jakiego Ziemia nosiła. W porządku, technicznie rzecz biorąc nie dopuścił się zdrady, ale mimo wszystko czuł się podle. Tak niewiele brakowało. - Tak - powiedział. - Świetnie się bawię. Pogadamy później, Jay. Informuj mnie na bieżąco. Wyłączył virgila. Jezu Chryste! Jak mógł być tak potwornie głupi? Parę piw, dobra kolacja i masaż - to jeszcze nie brzmiało tak okropnie, prawda? Kark miał zesztywniały, to fakt. Rozebrać się przed lekarzem, czy przed masażystką, to przecież nic zdrożnego. Ale nie mógł się pozbyć natrętnej myśli, że mogło dojść do czegoś więcej. Musiał to przyznać. Jeśli się oparł, to naprawdę resztką siły woli i nie był z tego dumny. Będzie oczywiście musiał powiedzieć o tym Toni. Ach, wiesz, kiedy byłaś w Paryżu, wpadłem do Angeli, rozebrałem się, a ona zrobiła mi masaż pleców i omal nie wymasowała mnie również od przodu. To dopiero będzie rozmowa. Wtorek, 12 kwietnia Londyn, Anglia Goswell spojrzał znad „Timesa" na Sir Harolda Bellwortha, siedzącego ponuro nad cygarem, które zgasło, bo zbyt długo się nim nie zajmował. Staruszek wysłał właśnie Paddingtona po zapałki i Goswell uznał, że to dobry moment, by poruszyć kwestię, która go zaprzątała. - Harry? Bellworth spojrzał znad zgasłego cygara. - Co? - Pamiętasz swoje kłopoty z tym... Ormianinem parę miesięcy temu? Bellworth prychnął. - Jak mógłbym zapomnieć?! Parszywy drań, ot, co, tak mi narozrabiać w interesach! - Słyszałem, że tego Ormianina spotkał... nieszczęśliwy wypadek. - A jakże. Spadł z peronu na stacji metra i pociąg go rozjechał. Dobrze mu tak, przeklętemu cudzoziemcowi! Żadna strata dla ludzkości! Widząc Paddingtona, Goswell przerwał. Paddington potarł zapałkę o bok pudełka, zaczekał, aż rozpali się jasnym płomieniem, po czym pochylił się, żeby Bellworth mógł znów odpalić tę swoją kubańską torpedę. Staruszek ciągnął zawzięcie i chwilę później w powietrze uniosła się chmura wonnego dymu. - Bardzo to przyzwoicie z twojej strony, Paddington - powiedział Bellworth. Paddington przysunął mu trochę bliżej popielniczkę, bo Bellworth był znany z tego, że prószył popiołem z cygara na dywan. - Ależ to drobiazg, sir. Życzy pan sobie czegoś jeszcze? - Nie, to już wszystko. - Tak jest, proszę pana. Paddington oddalił się bezszelestnie. Bellworth znów spojrzał na Goswella. - Co ci się stało, Gossie, że poruszasz taką nieprzyjemną kwestię? - Cóż, aż wstyd mi to przyznać, ale sam mam podobny problem. Sądzę, że będę potrzebował kogoś... dyskretnego, żeby się tym zajął. Bellworth pociągnął cygaro, wyjął je z ust, popatrzył na żarzący się koniec przez chmurę szarego dymu i skinął głową. - Masz przecież własnych ludzi od takich rzeczy. - Obawiam się, że to jeden z moich ludzi stanowi problem. A nie byłoby dobrze, gdybym kazał się tym zająć któremuś z jego podwładnych, nie uważasz? - Wielkie nieba, nie. To by było fatalne dla morale personelu i w ogóle. Absolutnie cię rozumiem. Cóż, chcesz, żebym skontaktował się z moim człowiekiem i kazał mu do ciebie zadzwonić? - Jeśli nie sprawiłoby ci to zbyt wielkiego kłopotu, Harry. - Ależ skądże, masz to załatwione. A teraz powiedz mi, co sądzisz o propozycji lorda Cleese'a w sprawie przywrócenia przytułków dla biednych? Pomyślałem sobie, że to całkiem niezły pomysł... Goswell uśmiechnął się. Akurat w tej sprawie na pewno zgadzali się z Bellworthem. Kazać biedocie pracować, zamiast dawać zasiłki. Ci przeklęci socjaliści gotowi wykończyć kraj, jeśli ktoś ich nie powstrzyma. W opinii Goswella, propozycja lorda Cleese'a trafiała dokładnie w samo sedno. Oczywiście, nigdy nie doczeka się realizacji, przeklęci socjaliści dostaliby drgawek, gdyby ktoś podjął taką próbę, ale przynajmniej ludźmi trochę by wstrząsnęło, gdyby parlament w ogóle zajął się taką sprawą. O, tak. Zdaje się, że będzie musiał przejąć bezpośrednie dowodzenie w swej osobistej wojnie przeciw głupocie tego świata, skoro jego zaufani ludzie zawiedli. Westchnął. Czasy były takie, że należało się tego spodziewać, a jednak wciąż było to dla niego zaskoczeniem. Po prostu na nikim nie można już polegać w takim stopniu, jak kiedyś. Jaka szkoda. Wtorek, 12 kwietnia Londyn, Anglia Toni wydostała się z tłumu pasażerów na dworcu. Nie spodziewała się, że Alex wyjdzie po nią, a jednak przyszedł. Podróż z Paryża była męcząca, a powietrze w tunelu pod Kanałem LaManche wydawało się szczególnie ciężkie, chociaż prawdopodobnie był to jedynie efekt psychologiczny. Całe to morze nad głową i tak dalej. Dobrze, że nie cierpiała na klaustrofobię. Była wykończona, ale nastrój natychmiast jej się poprawił, kiedy go zobaczyła. - Alex! Co ty tu robisz? Uściskali się, on wziął jej torbę i powiedział: - Brakowało mi cię. Witaj z powrotem, kochanie. Jak poszło? - W porządku. Większość Francuzów ma naprawdę dobre maniery. Tylko nieliczne jednostki tak im szargają opinię. Dopóki nie udajesz, że rozumiesz ich język i nie próbujesz nim mówić, nawet kelnerzy nie są tacy źli. - Zawsze lubiłaś każdego, kto lubił Jerry Lewisa - powiedział. - Bo był genialnym komikiem. A jego rodzaj komizmu wcale nie jest taki prosty, wiesz? Roześmiał się. Od dawna tak się przekomarzali. Ale Jerry Lewis był zabawny, stworzył tę swoją komiczną postać, rozwijał ją, a kilka jego późniejszych ról dramatycznych było na dobrym aktorskim poziomie. Nie doceniano go w jego czasach. - A co tutaj? - Właściwie, to nic. Może z wyjątkiem tego, że zadzwonił do mnie pułkownik Howard. Wylądował w bazie lotniczej na północ stąd. - Pułkownik? Co on ma tu do roboty? - Rużjo, ten wynajęty zabójca od Plechanowa. Trafili jego śladem do Anglii. - Cudownie. Jakbyśmy nie mieli dość roboty. Nie skomentował tego. - Wyglądasz na zmęczonego - powiedziała. - Nie spałem dobrze. - Założę się, że potrafię pomóc ci zasnąć dziś w nocy. - Przyjmuję zakład. Ścisnęła go za ramię. Uśmiechnął się do niej. Omijali się ostatnio w ciemnościach; trzeba było to zmienić. - Rozmawiałeś z Jayem? - spytała. - Dzwonił do mnie. Lepiej się czuje. - Tak, rozmawiałem. I jestem szczęśliwy, że już z nim lepiej. - Mówi, że robi postępy w poszukiwaniach tego hakera. - Najwyższy czas, żeby wreszcie nadeszły jakieś dobre wiadomości. Wydawał się trochę spięty, ale to na pewno tylko zmęczenie. Obojgu przyda im się gorący prysznic, a potem łóżko. Od tak dawna się nie kochali. Brakowało jej tego. W duchu musiała też przyznać, że cały ten trening z Carlem trochę ją podniecił. Nie ma co zwlekać z zaspokojeniem potrzeb seksualnych. Wtorek, 12 kwietnia Cambridge, Anglia Howard siedział na tylnym siedzeniu Forda, za Julio i kierowcą, którego wypożyczono im z RAFu. Byli na autostradzie Mil i jechali na południe, do Londynu. Mijali tablice z nazwami kolejnych miejscowości - Bishop's Stortford, Sawbridgeworth. Gdyby nie kolor i kształt tych tablic, równie dobrze mogłaby to być amerykańska autostrada, gdzieś na prowincji w stanie Nowy Jork, czy w północnej Kalifornii. Zieleń wyglądała podobnie, a i oznaki cywilizacji nie różniły się zbytnio. No, z wyjątkiem tego, że jechali po niewłaściwej stronie drogi. Julio siedział na miejscu, które w Ameryce należałoby do kierowcy i na autostradzie sprawiał już wrażenie nieco bardziej odprężonego niż przedtem, kiedy jechali lokalnymi szosami. Po wyjeździe z bazy, na każdym zakręcie Julio sztywniał na widok nadjeżdżających z przeciwka samochodów i instynktownie szukał stopą pedału hamulca. Howard dobrze go rozumiał, bo sam też parę razy usiłował hamować. Co u licha naszło tych Brytyjczyków, że postanowili jeździć po niewłaściwej stronie? Pewną pociechą było to, że pedały w samochodzie ułożono normalnie, ale Howard uznał, że musi upłynąć sporo czasu, zanim zdecyduje się tu sam prowadzić. Kierowca powiedział, że do centrum Londynu mają jeszcze około pięćdziesięciu kilometrów. Jechali do siedziby MI-6, żeby się spotkać z dyrektorem Michaelsem i zdać mu sprawozdanie z polowania na Rużjo. Swoją drogą, facet wybrał sobie pseudonim. Rużjo, to po rosyjsku karabin. Oprócz wszystkich innych cech, ten gość miał jeszcze spaczone poczucie humoru. - Jak tam samopoczucie, sierżancie? - Dziękuję, sir. Podziwiam piękne krajobrazy. Kierowca z RAFu wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Odwiedziłem kiedyś wujka w Nowym Jorku - powiedział. - Myślałem, że oszaleję, kiedy po raz pierwszy pojechaliśmy gdzieś jego samochodem. Co was, Jankesów, naszło, że postanowiliście jeździć niewłaściwą stroną drogi? - Jesteś w błędzie, Angolu - powiedział Fernandez. - Wiesz, jaki samochód prowadzisz? Forda. My wynaleźliśmy samochody, więc do nas należał wybór, po której stronie jeździć. - Za przeproszeniem, sierżancie, ale to zupełnie błędny pogląd. Henry Ford dość późno zajął się produkcją samochodów. To, że produkował je masowo, wcale nie znaczy, że był pierwszy. - Nie chcesz chyba powiedzieć, że to Anglicy wynaleźli samochód? - Taka jest prawda, sierżancie. - Gówno prawda. Kierowca uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Każde dziecko wie, że to żabojady zbudowały pierwsze pojazdy drogowe z napędem parowym. Trójkołowiec niejakiego Nicholasa Josepha Cugnot pojawił się w 1779 roku. W latach trzydziestych dziewiętnastego wieku te parowce były już bardzo rozpowszechnione, w Anglii i w połowie Europy. Mieliście nawet takie u siebie w Stanach pod koniec tej waszej wojny secesyjnej. Ale przecież nie mówimy o zmniejszonych lokomotywach parowych, które jeździły po drogach, prawda? Mówimy o automobilach. Julio szeroko otworzył oczy. - A gdzie i kiedy powstał pierwszy prawdziwy samochód z silnikiem spalinowym? Zbudował go i jeździł nim po Londynie Sam Brown w latach 1823-1826, o ile wierzyć staremu Samowi, który przyznawał, że nie ma głowy do dat. Jego automobil poruszał się dzięki mieszance wodoru z powietrzem. W USA pierwszy samochód skonstruował John Lambert w 1891 roku, więc znacznie później. Pobił o dwa lata braci Dureya, chociaż to im zwykle przyznaje się palmę pierwszeństwa, ale co znaczą dwa lata w porównaniu z sześćdziesięcioma? - Cudownie - mruknął Fernandez. - Trzeba mieć moje szczęście, żeby usiąść akurat obok jakiegoś pieprzonego historyka, zdegradowanego do szeregowca RAF. Kierowca roześmiał się. - Przecież trzeba odrobinę wiedzieć o swoim sprzęcie, prawda? Prowadzę samochody, więc postanowiłem się dowiedzieć o ich historii. Fernandez też się roześmiał. - Jeden zero dla drużyny gospodarzy. A po której stronie jeżdżą we Francji? - A kogo to obchodzi? - powiedział kierowca lekceważąco. - Przecież to tylko cholerni Francuzi, czyż nie tak? Tym razem nawet Howard parsknął śmiechem. Wtorek, 12 kwietnia Londyn, Anglia Rużjo spotkał się z Peelem na rogu, obok wielkiej, oświetlonej tysiącami żarówek tablicy reklamowej CocaColi. Mieli rozmawiać o jego zadaniu, ale kiedy do tego nawiązał, Peel pokręcił głową. - Zostawmy to na razie - powiedział. - Mam dla ciebie co innego do roboty. Rużjo uniósł brwi. - Tak? Dookoła było mnóstwo turystów. Minęła ich grupa dzieci w mundurkach szkolnych. Szły parami, trzymając się za rączki; przypominały niebieskobiałą gąsienicę. Peel sprawiał wrażenie zdenerwowanego. Rozglądał się bez przerwy, choć dyskretnie, jakby przypuszczał, że ktoś może go śledzić. - Potrzebuję kogoś, kto by uważał, żeby nikt nie zaszedł mnie od tyłu - powiedział. - Chyba nadepnąłem komuś na odcisk. Rużjo skinął głową. - W porządku. Wiemy, komu się naraziłeś? - Nie jestem pewien. Mam podejrzenia, ale będę musiał to sprawdzić. - Dlaczego ja? Prawdziwy sens tego pytania był znacznie głębszy: Dlaczego miałbyś akurat mnie ufać? Nie znamy się zbyt dobrze. Masz przecież swoich ludzi? Peel odpowiedział na tę część, mieszczącą się w podtekście: - Bo nie ma żadnego powodu, dla którego chciałbyś mojej śmierci. Rużjo zachował kamienną twarz. - Żadnego, który byłby ci znany. Przez twarz Peela przewinął się blady uśmieszek. - Masz broń? - Jeszcze nie - skłamał Rużjo bez mrugnięcia okiem. Peel wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki małą, granatową saszetkę z nylonu, zapiętą na suwak i podał mu ją. - Beretta 21A, włoska broń, ale akurat ten model został wyprodukowany w Ameryce. Sześć nabojów w magazynku, jeden w lufie, mechanizm spustowy z samonapinaniem przy pierwszym strzale, jeśli sobie tego życzysz, lufa łamana. - Znam tę broń. Peel skinął głową. - Dwa zapasowe magazynki, pełne. Amunicja bezpłaszczowa CCI Minimag. Mogłem ci załatwić coś większego, ale, o ile wiem, ludzie ze Specnazu upodobali sobie mały kaliber. - Z reguły wystarcza. A jak to strzela? Peel skinął głową, jakby spodziewał się tego pytania, a jednak usłyszał je z przyjemnością. - Nie miałem czasu oddać jej do rusznikarza, więc samonapinanie wymaga sporego nacisku, jakieś pięć-sześć kilo; potem, przy napiętym kurku, opór spustu wynosi niewiele ponad dwa kilo, ale spust trochę się ciągnie. Strzela w punkt na siedem metrów, na dwadzieścia pięć metrów znosi pięć centymetrów w górę i trochę w prawo. - Rozumiem. - Miej więc tę Berettę pod ręką, a gdybyś przypadkiem zobaczył, że ktoś mnie zachodzi od tyłu z nożem, czy z bronią palną, zastrzel go, dobrze? Rużjo skinął głową, krótko, po wojskowemu, włożył saszetkę do kieszeni i odsunął zamek błyskawiczny. Wyjął pistolet i odbezpieczył go kciukiem. Mała Beretta z krótką lufą nie będzie tak celna, jak jego karabin w parasolu, ale tak, czy inaczej powiększała mu siłę ognia. Poza tym, niech Peel uważa, że to jego jedyna broń. Rosjanin wtopił się w tłum - ot, jeszcze jeden turysta z parasolem - pilnując, żeby nikt nie dobrał się Peelowi do tyłka. Major czuł się teraz trochę bezpieczniej. Może tylko mu się zdawało, że jest śledzony, ale z drugiej strony wiedział, że nie dożyłby swego wieku, gdyby ignorował wewnętrzne niepokoje. Czasem jego obawy okazywały się nieuzasadnione, ale po co ryzykować? Był kiedyś na obozie treningowym z oddziałem komandosów w Nowej Południowej Walii w Australii. Przeszli z plecakami ponad osiemdziesiąt kilometrów, z dala od uczęszczanych szlaków, w niezbyt wysokie góry. Byli zaledwie na wysokości kilkuset metrów nad poziomem morza. Wszystko pokrywała tam gruba warstwa czerwonawego kurzu, który wzbijał się w powietrze za każdym razem, kiedy któryś z nich wyszedł z namiotu. Obozowali na niewielkiej polanie między drzewami i krzewami tak gęstymi, że stanowiły nieprzebytą zaporę. Tuż przed zapadnięciem zmroku, kiedy komandosi zabierali się do przygotowania kolacji, nagle ogarnął go strach, tak przemożny, że Peel chciał się poderwać do biegu i uciec z tego miejsca ile sił w nogach. Było to zupełnie nieracjonalne. Nic im tam nie groziło, byli jedynymi ludźmi w promieniu wielu kilometrów. Próbował sam sobie przemówić do rozsądku. Boże, był przecież zawodowym oficerem, zaprawionym w bojach porucznikiem, młodym, dzielnym, uzbrojonym po zęby, z sześcioma weteranami, którzy diabła potrafiliby pociągnąć za ogon, też uzbrojonymi, a między tymi cholernymi drzewami nie było niczego, co mogłoby stanowić dla nich jakiekolwiek poważne zagrożenie. Wszystko na nic. Panika nie ustępowała, rosło przekonanie, że za chwilę wydarzy się coś strasznego. Nie wdając się w żadne wyjaśnienia, jakby było to elementem treningu, rozkazał swoim ludziom spakować się natychmiast. Mieli być gotowi do wymarszu w ciągu pięciu minut. Ruszyli po siedmiu minutach. Pokonali forsownym marszem dziesięć kilometrów, zanim Peel poczuł, że poczucie zagrożenia zaczyna ustępować. Ponownie rozbili obóz i poszli spać, pozostawiając jednego wartownika. Nad ranem wartownik obudził Peela i pokazał mu pomarańczową łunę na niebie. Pożar lasu. Później Peel ustalił, że pożar wybuchł tuż poniżej miejsca, w którym przedtem obozowali. Ściana ognia przetoczyła się przez wzgórza tak szybko, że zwierzęta nie zdążyły uciec. Gdyby on i jego ludzie zostali wtedy w tamtym obozie, wszyscy musieliby zginąć. Na jego ludziach zrobiło to duże wrażenie. Skąd wiedział? Jako jedyny poczuł w powietrzu dym? A może w jakiś sposób wyczuł panikę wśród dzikich zwierząt w lesie? Zastanawiał się nad tym, nie doszedł jednak do żadnego zadowalającego wniosku. Zresztą, czy to ważne, skąd wiedział, że nadchodzi niebezpieczeństwo? Ważne, że je wyczuł i zdążył zareagować. Jakiś szósty zmysł podpowiedział mu, że śmierć jest blisko, a on miał na tyle zdrowego rozsądku, żeby nie zlekceważyć ostrzeżenia. Podobne rzeczy przytrafiały mu się i później, w walce, czy na patrolach, chociaż nigdy nie było to coś tak dramatycznego, jak tamto zajście w Australii i zawsze, kiedy czuł zimny powiew śmierci, reagował natychmiast. Wiele razy uratowało mu to życie. Teraz nie dostrzegał nigdzie żadnych oznak wroga, ale pojawił się ten wewnętrzny niepokój. Zastanawiał się, kto może na niego dybać i nie przychodził mu na myśl nikt, oprócz naukowca. Nikt inny nie wiedział, czym Peel się zajmuje, a Bascomb-Coombs z pewnością niejedno przed nim ukrywał. Nie miało to sensu, w końcu naukowiec uczynił go bogatym i włączył do realizacji swego planu, ale jeśli to nie on, to kto? Prawdę mówiąc, Peel nie widział swojego miliona w banknotach, ułożonych równiutko na jakimś stole. Miał tylko elektroniczne potwierdzenie ich wpłynięcia na konto jednego z indonezyjskich banków i w normalnych warunkach byłoby to zupełnie wystarczające, ale przecież Bascomb-Coombs posługiwał się najbardziej podstępnym komputerem na świecie, czyż nie tak? Gdyby chciał, bez trudu mógłby wywieść w pole każdego, kto nie znał się specjalnie na komputerach. Ale dlaczego miałby to robić? Peel nie miał pojęcia, czuł jednak, że coś mu grozi i nie zamierzał stać się ofiarą. Lepiej ustalić, co i jak i to szybko. A jeśli okaże się, że to Bascomb-Coombs, cóż, cały ten genialny umysł nie ochroni go przed nożem między żebra, czy kulą w tył głowy. Kiedy robi się gorąco, miecz na pewno jest znacznie lepszą bronią, niż pióro. Peel szedł w stronę stacji kolejowej. Czuł się nieco lepiej, ponieważ zaczął działać. Wtorek, 12 kwietnia Waszyngton, Dystrykt Columbia Saji Rinpoche przyjeżdżał zobaczyć się z Jayem. Przyjeżdżał tutaj, do jego mieszkania i Jay był solidnie zdenerwowany. Przewaga rzeczywistości wirtualnej polegała na tym, że można sobie wybrać dowolny wizerunek. To prawda, że w większości scenariuszy Jay nie zmieniał swego rzeczywistego wyglądu, bo było z tym więcej zachodu niż korzyści ze stworzenia wizerunku, mającego wywrzeć na kimś wrażenie. No, dobrze, uciekł się do drobnego retuszu, dodał sobie trochę wzrostu i mięśni, wyostrzył nieco rysy, ale nie na tyle, żeby nie dało się go rozpoznać w świecie realnym. Ktoś, kto od lat serio zajmował się Siecią, zwykle przestawał zwracać uwagę na wirtualne wizerunki innych cybermautów. Spotykali się czasem na jakiejś konferencji w świecie realnym i nie sposób było skojarzyć konkretnych osób z wirtualnymi wizerunkami. Bardzo często zdarzało się, że ktoś wybierał wygląd, zupełnie odmienny od rzeczywistego, ale nie zawracał sobie głowy zmianą głosu. Słuchanie kogoś zupełnie nieznanego, mówiącego dobrze znanym głosem było czasem dość niesamowite. Zdarzało się, że niektórzy zmieniali głos, zachowując własną twarz i to też stwarzało dziwne wrażenie. Prawda była czymś bardzo subiektywnym w rzeczywistości wirtualnej. Już sam termin „rzeczywistość wirtualna" wydawał się wewnętrznie sprzeczny... Saji powiedział Jayowi w Sieci, że będzie w Waszyngtonie przez kilka tygodni i spytał, czy Jay zechciałby się z nim spotkać w świecie realnym. Jay zgodził się, chociaż z pewnymi oporami. Saji go uratował, nie było co do tego najmniejszych wątpliwości, i Jay miał wobec niego ogromny dług wdzięczności, ale też obawiał się trochę, że prawdziwy Saji nie dorówna swemu wirtualnemu wizerunkowi. Buddyści zajmowali się iluzją na długo przed wynalezieniem komputerów i nie sposób powiedzieć, jak Saji będzie wyglądał w świecie realnym. Czasem unikało się spotkania z kimś, kogo się bardzo szanowało w obawie, że rzeczywistość nie sprosta wyobrażeniom. Kiedyś, jako mały chłopiec, Jay spotkał gospodarza swego ukochanego programu telewizyjnego. Na ekranie facet był uśmiechnięty, dobroduszny, coś w rodzaju idealnego wizerunku ojca. Był bohaterem Jaya. Ale na widok chłopca zawołał: - O Jezu, kto tu wpuścił tego małego gamonia? Tyle na temat bohaterów z dzieciństwa. Jay zabił tygrysa, wykonał łatwą część zadania, w porównaniu z tym, co miał jeszcze do zrobienia. Teraz polował na tyranozaura, tropił smoka i potrzebował większej siły ognia. I lepszych nerwów. Wiedział, że będzie musiał opowiedzieć o tym wszystkim Sajiemu, otworzyć się przed nim i, że nie będzie to przyjemne. W pewnym sensie przerażało go to bardziej niż konfrontacja z bestią. Kto to powiedział, że życie, nad którym się człowiek nie zastanawia, nie jest nic warte? Platon? Arystoteles? Cóż, może to i prawda, ale jeśli człowiek za dużo czasu spędzał na grzebaniu we własnej psychice, robiło mu się strasznie. Może życie, nad którym człowiek zbyt wiele rozmyśla, też nie jest nic warte? - Jay, masz gościa - powiadomił go komputer gardłowym, zmysłowym głosem Lauren Bacall*. Przyszedł Saji. Jay odetchnął głęboko i podszedł do drzwi. Otworzył je. Stała przed nimi drobna, krótkowłosa brunetka w niebieskich dżinsach, czarnym podkoszulku i kowbojskich butach. Wyglądała na jakieś dwadzieścia pięć lat, nie miała więcej niż metr pięćdziesiąt wzrostu, nawet w butach, piękny uśmiech i urocze dołeczki w buzi. Może i była Tybetanką, ale w jej rysach nie mógł się dopatrzyć niczego orientalnego. - Cześć, Jay - powiedziała. O cholera. Zdał sobie sprawę, że nie jest przygotowany na to spotkanie. - Saji - wykrztusił. Nie było to pytanie. Jasny gwint. Saji okazał się kobietą, w dodatku młodą i piękną. To nie było fair! Jasny gwint. Wtorek, 12 kwietnia Posiadłość „Cisy", Sussex, Anglia - Telefon do pana, sir - powiedział Applegate, wchodząc do pokoju z aparatem w ręku. - Jakiś dżentelmen, * Aktorka amerykańska, prawdziwe nazwisko Betty Joan Perske; jej pierwszym mężem był Humphrey Bogart [przyp. tłum.]. który nazywa się... Łamignat, milordzie. Mówi, że czeka pan na jego telefon. Goswell spojrzał przez lufy dubeltówki, którą właśnie czyścił. Łamignat? Nie znał nikogo o tym nazwisku. Czy w ogóle można się tak nazywać? Na pewno ktoś zrobił Applewhite'owi kawał. Dmuchnął mocno w jedną z luf, która wydała niski dźwięk, przypominający syrenę okrętową. Nitka z bawełnianej szmatki, którą czyścił dubeltówkę, wyleciała w powietrze i opadała powoli, kołysząc się w promieniach popołudniowego słońca. - Mówi, że dzwoni na prośbę pewnego starszego dżentelmena z upodobaniem do kubańskich cygar. Ach, więc o to chodzi. Sięgnął po telefon i machnięciem ręki odprawił Applewhite'a. - Tak? - Lord Goswell? - Przy telefonie. - Chwileczkę, sir. - Głos wydawał się kulturalny, wyczuwało się w nim wykształcenie i dobre pochodzenie. W słuchawce rozległ się elektroniczny sygnał, po czym rozmówca znów się odezwał. Przepraszam za tę chwilę zwłoki - powiedział - ale ostrożności nigdy za wiele, prawda? - Przeprowadził pan właśnie analizę głosu? - Tak, milordzie. Ta linia jest bezpieczna, możemy spokojnie rozmawiać. Ufam, że po pana stronie nikt nie przysłuchuje się naszej rozmowie? Goswell z uznaniem skinął głową. Niezłe przedstawienie. - Nie, jestem sam, panie... hm, Łamignat? Rozmówca zachichotał. - Mam nadzieję, że wybaczy mi pan ten żart, milordzie. Sir Harold dał mi do zrozumienia, że ma pan pewien problem delikatnej natury... - Obawiam się, że tak. - Preferuje pan rozwiązanie doraźne, czy ostateczne? - Ostateczne, choć bardzo mi przykro z tego powodu. - Zajmę się tym natychmiast. - Będzie pan potrzebował szczegółów. - Wystarczy nazwisko, milordzie. Z resztą sam sobie poradzę. Goswell uśmiechnął się. Kapitalnie! Podał zabójcy nazwisko Peela. - Dziękuję, milordzie, zajmę się tym. Do usłyszenia. Goswell odłożył słuchawkę. Żadnej dyskusji o pieniądzach, czy banalnych szczegółach. Cudownie. Poczuł się lepiej. Są jeszcze ludzie, na których można polegać. Wtorek, 12 kwietnia Londyn, Anglia Alex Michaels szedł nad brzegiem Tamizy niedaleko Jubilee Gardens, patrząc na statki z turystami i żałując, że nie może cofnąć czasu. Jego życie zmieniło się w telenowelę. Śledztwo utknęło w martwym punkcie. Żona domagała się wyłącznej opieki nad ich córką. Miał romans ze swą zastępczynią. Co gorsza, omal nie przespał się z kimś innym, przy czym byłaby to zaledwie jego trzecia kobieta od kilkunastu lat. Jak miał o tym powiedzieć Toni? Co mógł powiedzieć? Ach, wiesz, kiedy cię tu nie było, omal nie przeleciałem tej pięknej brytyjskiej agentki Angeli Cooper. Przepraszam. No tak, napytał sobie biedy. Jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak winny. Nigdy dotąd nie zrobił czegoś takiego. Jak mógł być taki głupi? I jak, u diabła, to wszystko naprawić? Czy można to w ogóle naprawić? Nie mógł znieść myśli, że straci Toni. Ale jeśli jej powie - nie, kiedy jej powie - może się to stać. Toni wymierzy mu policzek i odejdzie. Mogłaby też połamać mu kości, zanim odejdzie, ale nie przerażało go to tak, jak ból, który zobaczy na jej twarzy. Gdzie on miał głowę, u diabła? Pewnie, mógłby spróbować zwalić całą winę na Angelę, w końcu robiła, co mogła, żeby go ściągnąć do siebie, zaaranżowała to wszystko, masaż i tak dalej, ale wiedział, że to na nic. Przecież nie przystawiła mu pistoletu do głowy. Do tanga trzeba dwojga. Mógł jej grzecznie odmówić i wrócić do hotelu. Mógł i co z tego? No dobrze, ostatecznie do niczego nie doszło, ale bardzo niewiele brakowało. O Jezu. Z łodzi z kolorowym baldachimem uśmiechali się do niego i machali japońscy turyści. Pewnie myśleli, że jest miejscowy, w końcu wyglądem Anglicy niespecjalnie różnią się od Amerykanów. Ci turyści nie mieli pojęcia, że najchętniej rzuciłby się w tej chwili do Tamizy, zanurkował do dna i już tam pozostał. Pomachał do nich. - Bujajcie się, palanty - powiedział, uśmiechając się fałszywie. Jak mężczyźni mogli robić takie rzeczy? Zdradzać żony, czy też towarzyszki życia, tak, jak on to zrobił? Prawie zrobił. Poszedł kiedyś na drinka z prawnikiem, którego poznał przy okazji spraw służbowych, wysokim, przystojnym facetem, żonatym z piękną kobietą. Mieli troje dzieci, wspaniały dom w Wirginii, pieniądze, psy, koty; niczego nie brakowało im do szczęścia. Po paru drinkach prawnik zaczął się zwierzać Michaelsowi. Opowiedział, jak całkiem niedawno był w Waszyngtonie na jakimś politycznym śniadaniu. Oprócz jego żony, przy tym samym stole siedziały jeszcze cztery atrakcyjne kobiety, jedne zamężne, inne nie, w wieku od dwudziestu dwóch do czterdziestu lat. Prawnik powiedział Michaelsowi, że z każdą z nich przespał się w poprzednim roku i z każdą chętnie zrobiłby to ponownie. Żadna z nich nie wiedziała o pozostałych. Dla niego była to fantastyczna chwila. Michaels omal nie zakrztusił się wtedy drinkiem. Facet musiał być szalony. Myśl, że mógłby siedzieć przy jednym stole z pięcioma kobietami, które miał przedtem wszystkie w łóżku, napawała go przerażeniem. On w takiej sytuacji padłby trupem ze strachu, nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Oczyma wyobraźni widział, jak mózg mu eksploduje, nie wytrzymując napięcia. Jego doświadczenia nie były tak spektakularne, ale wierzył, że kobiety potrafią to jakoś wyczuć. Wystarczy jedno spojrzenie, czy jedno słowo Angeli, i Toni będzie wiedziała. A w żadnym wypadku nie chciał, żeby dowiedziała się od kogoś innego, nie od niego. O rety! I co teraz robić? Obojętnie jak na to spojrzeć, stał na przegranej pozycji. Trzeba było o tym pomyśleć, kiedy zrzuciłeś ubranie i wyciągnąłeś się na tym stole do masażu. Trzeba było zacząć myśleć, zanim uruchomiłeś hydraulikę... Rużjo jechał za Peelem wynajętym samochodem, uważając, żeby zawsze dzielił ich przynajmniej jeden pojazd. Nie uważał się za eksperta w sprawach inwigilacji - znał ludzi, którzy potrafiliby wejść za potępioną duszą do piekła główną bramą, a diabeł niczego by nie zauważył - ale oczywiście było znacznie łatwiej, kiedy śledzony o wszystkim wiedział, bo odbywało się to na jego życzenie. Zdarzało mu się śledzić ludzi, zwykle tych, których potem zabijał. Było też prawdą, że znał podstawy inwigilacji, wiedział, jak nie rzucać się w oczy, jak wtopić się w otoczenie, kiedy się wycofać, żeby śledzony się nie zorientował. Takie umiejętności należały do jego zawodu i opanował je w zadowalającym stopniu, jeśli nawet nie po mistrzowsku. Spojrzał na tabliczkę z nazwą ulicy. Old Kent Road. Po jednej stronie znajdowało się coś, co nazywało się Gazownią PołudniowoWschodnią. Zanotował to sobie w pamięci. Początkujący agenci, uczący się dopiero sztuki inwigilacji, często zapominali, jak ważną rzeczą jest precyzyjna znajomość miejsca, w którym się znajdują. Mieli skłonność do koncentrowania się na śledzonym, zapominając o wszystkim innym. Łatwo mogli wtedy przeoczyć kogoś, kto wypatrywał właśnie takich, jak oni. Albo trzymali się inwigilowanego, czasem także, kiedy zaczynał kluczyć, nabrawszy podejrzeń i w pewnym momencie nie wiedzieli, gdzie są. Może w dobrze znanym mieście nie było to problemem, ale w obcym mieście mogło utrudnić sytuację. Bez dobrego planu, czy GPS, odnalezienie drogi powrotnej mogło być bardzo kłopotliwe. W każdym mieście są obszary, na których po prostu nie da się zaparkować samochodu i posiedzieć kilka godzin, czekając, aż inwigilowany wróci do swojego pojazdu i ruszy dalej. Małe ulice w dobrych dzielnicach mieszkaniowych też nie były odpowiednim miejscem na takie czekanie. Bogaci mieli dobra, których chcieli strzec, a jednocześnie uważali, że prawo i jego funkcjonariusze powinni traktować ich priorytetowo. Oczywiście, wciąż była to publiczna ulica, na której dozwolone było parkowanie, ale jeśli mieszkający przy niej menedżer wyjrzał akurat przez okno swej willi i zobaczył kogoś obcego, siedzącego w samochodzie koło jego posiadłości, wzywał policjantów, a ci przyjeżdżali i sprawdzali podejrzanego. O ile nie uprzedził ich patrol prywatnej agencji ochroniarskiej. Zbyt długie siedzenie w zaparkowanym samochodzie koło banku też nie było rozsądne. Jeśli wjeżdżało się na obcy teren i trzeba się było zatrzymać koło szkoły, na tyle blisko, żeby widzieć bawiące się na boisku dzieci, można się było założyć, że wkrótce pojawi się policja, żeby sprawdzić, czy przypadkiem ekshibicjonista nie zamierza się obnażyć na oczach maluchów, albo zrobić jeszcze coś gorszego. I jeśli nie potrafiło się podać naprawdę wiarygodnego powodu swej obecności w takim miejscu - a nie było wystarczająco dobrych powodów, żeby przekonać policję, może tylko z wyjątkiem tego, że jest się jednym z nich i czatuje się na kogoś, za kogo właśnie nas wzięli - dostawało się polecenie, żeby jechać dalej. W takiej sytuacji dobrze było wiedzieć, gdzie jeszcze w pobliżu można by zaczekać, aż... Peel wjechał na parking przed małym, szarym, jednopiętrowym budynkiem. Rużjo minął budynek i wypatrzył miejsce parkingowe na ulicy, zaledwie kilka metrów dalej, pod gałęziami drzewa, które przypominało dąb. Uśmiechnął się. Pierwsza zasada jechania za kimś samochodem, wpojona mu przez Siergieja, starego agenta Specnazu, który uczył go podstaw, brzmiała: „Zawsze parkuj w cieniu. Im cieplejszy dzień, tym większe ma to znaczenie". Rużjo wjechał na wolne miejsce, wyłączył silnik i przyglądał się uważnie, czy nikt nie skręci za Peelem na parking. Nikt nie skręcił. Peel wysiadł z samochodu i ruszył do budynku, nie dając po sobie poznać, że widzi Rużjo. Major powiedział mu wcześniej, że ten budynek jest bezpieczny, więc nie widział potrzeby wchodzić za nim do środka. Rużjo przesunął się w fotelu, szukając wzrokiem kogoś, kto zajmował odpowiednie miejsce, żeby spostrzec wychodzącego Peela. Gdyby zobaczył coś, co uznałby za zagrożenie, zadzwoniłby do Peela z telefonu komórkowego i ustaliliby, co dalej. Siedząc w samochodzie i nie mając do roboty nic oprócz obserwowania okolicy, Rużjo znów zaczął rozmyślać nad powrotem do ojczyzny. Kłopoty z podróżowaniem już się prawie skończyły i z pewnością znalazłby jakiś sposób, żeby się dostać na kontynent. Nie dalej jak wczoraj gazety pisały o jakimś głupku, który zdołał sforsować ogrodzenia, ominąć kamery i strażników i na piechotę dostał się do tunelu pod Kanałem. Wędrówka z Anglii do Francji zabrała mu cały dzień i cud, że pęd powietrza, powodowany przez pociągi, pędzące z prędkością stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, nie wciągnął go pod koła na pewną śmierć. W ciągu ostatnich kilku lat w taki sposób zginęło paru idiotów. Dla niego ta historia była potwierdzeniem, że jeśli człowiek naprawdę chce się gdzieś dostać, znajdzie sposób. Nie poczuwał się do lojalności wobec Peela, a pieniądze nie miały znaczenia, był bogaty. Uznał jednak, że zaczeka jeszcze kilka dni. Nie było tu aż tak nudno, a poza tym, Peel zdołał go jakoś wypatrzyć i zaskoczyć. W jego biznesie miało to znaczenie. Parę dni nie zaszkodzi. Wtorek, 12 kwietnia WAszyngton, Dystrykt Columbia Tyrone stał trochę z boku w sklepie sportowym, spoglądając przez okno na nową restaurację. Urwał się z paru lekcji, żeby przyjść do centrum handlowego. Bella tam była, siedziała przy stoliku z kilkoma koleżankami i paroma chłopcami. Żadnego z nich Tyrone nie widział dotąd w otoczeniu Belli, pewnie małe księżyce, wciągnięte właśnie na orbitę jej jasnej gwiazdy. Bella roześmiała się i całe towarzystwo zawtórowało śmiechem. Kiedy mówiła, pozostali słuchali. Była kimś. Żywił do niej mieszane uczucia. Z jednej strony nienawidził jej za sposób, w jaki go rzuciła. Bez ostrzeżenia, łup! pięścią między oczy i Asta la vista, Tyrone! Nie przywykła, żeby facet mówił jej, że nie podoba mu się jej zachowanie, a przecież on właśnie to zrobił. Z drugiej strony, wystarczyło tylko na nią spojrzeć. Była taka piękna, zawsze w centrum zainteresowania, a faceci ustawiali się w kolejce tylko po to, żeby całować ziemię, po której stąpała. A kiedyś, dawno, dawno temu, jemu okazała swoje względy. Całowała go, pieściła i pozwalała się pieścić; sama myśl, że mógłby to robić znowu, cieszyć się jej względami, miała w sobie coś magicznego, bez dwóch zdań. Kładł kiedyś rękę na tych idealnych piersiach, wsuwał język w te idealne usta. Na samą myśl o tym ogarniało go podniecenie i dobrze, że znajdował się między dwoma stojakami z kombinezonami narciarskimi, bo przynajmniej nikt nie mógł zobaczyć, jak wielkie to było podniecenie. Praktycznie zaprosiła go tu dzisiaj. Mógłby teraz wyjść ze sklepu, podejść tam, gdzie siedziała i zobaczyć, co dalej. Uśmiechnęłaby się i poprosiła, żeby usiadł przy niej? Bo przecież szanowała go za to, co jej powiedział, prawda? A może chciała sobie tylko zakpić, zignorować go na oczach swych przyjaciół, zrobić z niego zupełnego głupka? Nie sądził, żeby planowała coś takiego - mogła to zrobić już tyle razy, więc dlaczego miałaby czekać tak długo? - ale nie był pewny. Jeszcze niedawno popędziłby na jej pierwsze wezwanie bez chwili zastanowienia. Kochał ją. Myślał, że i ona go kocha. Ale tak było kiedyś. W ciągu paru miesięcy w życiu wiele może się zmienić. Kiedy myślał o Belli, czuł się jak stara ścierka, którą zapomniano powiesić, żeby wyschła. Może teraz jest okazja, żeby dowiedzieć się, na czym stoi, zdobyć pewność. Ale czy na pewno chciał wiedzieć? Kiedy go rzuciła, czuł się okropnie, ale gdyby teraz jeszcze poniżyła go publicznie? Już słyszał kpiny Jimmy-Joego i reszty: - Hej, patałachu, słyszałem, że Belladonna zignorowała cię publicznie w centrum handlowym? Skasowała cię, jak stary program. No i jak się teraz czujesz? Tyrone pokręcił głową. Nie chciał realizować tego scenariusza, ani w rzeczywistości wirtualnej, ani w świecie realnym. Nie ryzykując, niczego nie można zyskać, ale też niczego się nie straci, prawda? Ale... gdyby mógł odzyskać Bellę, znów móc pójść do niej do domu, usiąść z nią na kanapie, wziąć w ramiona to idealne ciało, poczuć smak tych ust - czy to warte było ryzyka? O, tak. Nabrał głęboko powietrza i wypuścił je powoli. Odetchnął jeszcze raz. W najgorszym wypadku zrobi z siebie głupka. A w najlepszym? Oczyma wyobraźni zobaczył Bellę nagą, z włosami rozsypanymi na poduszce. Z wrażenia wstrzymał oddech. Miał czternaście lat i za taką wizję oddałby życie - nieważne, że gdyby się zmaterializowała, mógł trafić do więzienia, nawet jeśli Bella była starsza od niego. Bella naga... Jezu Chryste! Kiedy odzyskał zdolność oddychania, ruszył do drzwi. Zwycięży, albo zginie. Wtorek, 12 kwietnia Londyn, Anglia John Howard stał przed budynkiem MI-6, przyglądając się swojemu szefowi, który właśnie szedł do niego przez ulicę. Pomachał mu, a Michaels zrobił to samo, kiedy go zauważył. - Jak pan się miewa, pułkowniku? - Całkiem dobrze, sir, w tej sytuacji... - A jak tam poszukiwania tego zabójcy? Macie coś nowego? - I tak, i nie - odpowiedział Howard. - Wiemy, że wyleciał w środę z Seattle. Wiemy, że wylądował tutaj. Mamy potwierdzenie z kamery, filmującej pasażerów, przechodzących przez cło. Fiorella przeanalizowała film z pasażerami z USA, którzy wylądowali tu w czwartek rano. Mamy pewność. Podał Michaelsowi kolorową fotografię mężczyzny, idącego przez budynek portu lotniczego. Na zdjęcie nałożona była siatka z cienkich linii. - Jesteście pewni, że to on? - Prawie pewni. Czas i miejsce się zgadzają. Komputer wykazuje zgodność uszu i rąk z oryginałem. Jeśli nie ma brata bliźniaka, to musi być on. Michaels wskazał wzrokiem budynek. - Wejdziemy do środka? Kiedy minęli strażników i szli korytarzem, Michaels powiedział: - Minął prawie tydzień, może już go tu nie ma? - Możliwe, sir. Mógł ruszyć dalej przed tą awarią systemów komputerowych. Załatwiliśmy dostęp do superkomputera przez satelitę i, we współpracy z Brytyjczykami, porucznik Winthrop analizuje informacje o pasażerach linii lotniczych, kolei, dane firm wynajmujących w Londynie samochody, a nawet łodzie. W fałszywym paszporcie zdjęcie powinno go choć trochę przypominać. - Mógł doczepić sobie brodę i założyć perukę - powiedział Michaels. - Sprawdzamy każdego mężczyznę, podróżującego samotnie i pasującego choćby w przybliżeniu wzrostem, wagą i wiekiem. - Mógł sobie wynająć damę do towarzystwa i z nią wyjechać. - Tak, sir. Mógł też znaleźć lekarza i kazać się zmienić w goryla. Od czegoś musimy zacząć. Michaels uśmiechnął się na tę uwagę. Dotarli do biura, w którym Howard zostawił Toni Fiorellę. W środku Fiorella i wysoka, szykowna blondynka z krótko obciętymi włosami wpatrywały się w holograficzne powiększenie kilkunastu twarzy. - Mamy pierwszą porcję fotografii od Winthrop, pułkowniku - powiedziała Toni. - Wszystkie z uszami, które odpowiadają naszej specyfikacji, albo są zakryte włosami. Cześć, Alex. Udał się spacer? - Tak, dziękuję - powiedział Michaels. Wyglądał nieswojo. Blado. - Och, gdzie się podziały moje maniery - zażartowała Toni. - Pułkowniku Howard, to jest Angela Cooper, nasz oficer łącznikowy z MI-6. Pułkownik Howard dowodzi zespołami uderzeniowymi Net Force. Blondynka wyciągnęła rękę i uśmiechnęła się do Howarda. - Bardzo mi miło, pułkowniku. Podał jej rękę i odwzajemnił uśmiech, kątem oka spoglądając na Michaelsa. Dyrektor uśmiechał się niemrawo, ale Howard miał wrażenie, że jego szef za chwilę dostanie torsji. Cooper puściła dłoń Howarda. Pułkownik spostrzegł, że rzuciła ukradkowe spojrzenie w stronę Michaelsa. Zobaczył też, że Michaels odwraca wzrok, jakby nie chciał spojrzeć jej w oczy. Trwało to nie więcej niż pół sekundy. Może tylko mu się zdawało. Ale... O, cholera. Howard w każdą niedzielę chodził do kościoła z żoną i synem, ale nie uważał się za wieszcza, który widzi więcej, niż ktokolwiek inny. Z drugiej strony, widział już niejedno i uważał, że nieźle potrafi ocenić zachowanie innych ludzi. Coś się tu działo. Spojrzenie, które ta elegancka blondyna rzuciła Michaelsowi, jego reakcja... Howard, tak jak większość mężczyzn, spędzających dużo czasu poza domem, bywał czasem wystawiany na pokusę pozamałżeńskich romansów. Więcej niż kilka kobiet miało chęć poznać go lepiej w łóżku, a niektóre były tak atrakcyjne, że przez głowę zaczynały mu przebiegać różne myśli. Kto by się dowiedział? Komu by to szkodziło? Jak brzmiała ta stara piosenka? Jeśli nie możesz być z tą, którą kochasz, kochaj tę, z którą jesteś. Na szczęście przez te wszystkie lata, od kiedy się ożenił, nie zdarzyło mu się przejść od takich myśli do czynów. Nie uważał się za kogoś szczególnie uczciwego - jako młody żołnierz, zanim się ożenił, miał niejedną przygodę - ale skończył z tym, kiedy wypowiedział sakramentalne „tak". Może miał więcej szczęścia niż większość mężów, bo nie przydarzył mu się ani jeden skok w bok. Znał jednak mnóstwo facetów, którzy grzeszyli z zapałem. Widział ich nieraz, kiedy stali koło kobiet, udając, że ich nie znają, choć znali je aż nazbyt dobrze. Nie mógłby z czystym sumieniem przysiąc na Biblię przed sądem, ale ta drobna wymiana spojrzeń między Michaelsem a Cooper powiedziała Howardowi coś, o czym wolałby raczej nie wiedzieć: między nimi coś iskrzyło. Co więcej, sądząc z zachowania Toni Fiorelli, ona o tym nie wiedziała. O rety. Howard poczuł się nagle bardzo szczęśliwy, że nie jest na miejscu Alexa Michaelsa. Bardzo szczęśliwy. Wtorek, 12 kwietnia Londyn, Anglia Rużjo wypatrzył zamachowca w chwili, kiedy ten otworzył drzwi swego samochodu. Prawdę mówiąc, był to łut szczęścia. Zupełnie przypadkiem mijał właśnie ten samochód i spoglądał na niego, idąc kilkanaście metrów za Peelem. Gdyby nie spojrzał w tamtą stronę dokładnie w tym momencie, mogłoby być za późno. Dostrzegł odbicie promieni słonecznych od metalu, kiedy tamten zaciągał zamek kurtki, żeby ukryć broń, schowaną za pasek od spodni po prawej stronie. Pół sekundy później, a nie zwróciłby na to uwagi i nie miałby pewności, czy zamachowiec nie jest przypadkiem zwyczajnym przechodniem, śpieszącym się na spotkanie, lub pragnącym coś kupić, zanim zamkną sklepy. Zamachowiec był zaledwie o metr za Rużjo, który szedł dalej, zbaczając trochę w prawo, jakby chciał obejrzeć kapelusze na wystawie mijanego sklepu. Zamachowiec - dość wysoki mężczyzna z rzednącymi, jasnymi włosami, ubrany w brązową koszulkę polo, spodnie khaki, sportowe buty i wiatrówkę, minął go, skupiony na swym celu. Rużjo rozejrzał się dookoła. Nie dostrzegł nikogo, kto zapewniałby tamtemu osłonę. Odszedł od wystawy i szybkim krokiem ruszył za zamachowcem. Sięgnął do telefonu komórkowego przy pasku i nacisnął klawisz z zaprogramowanym numerem, jednym z dwóch, które podał mu Peel. W tym momencie podobny telefon przy pasku Peela powinien zacząć wibrować, sygnalizując rozmowę. Peel powiedział mu, że nikt inny nie zna tego numeru, więc wibracyjny sygnał miał oznaczać, że Rużjo wypatrzył śmiertelne zagrożenie, i to zbyt blisko, żeby wybrać ten drugi numer i porozmawiać. Peel natychmiast skręcił w prawo, wchodząc do najbliższego sklepu. Okazało się, że była to księgarnia. Zamachowiec poszedł za nim. Rużjo przyśpieszył tak, że przy drzwiach do księgarni znalazł się o pół metra za zamachowcem. Mógłby go w tym momencie bez trudu sprzątnąć, ale zależało im, żeby pożył dostatecznie długo, by powiedział im, kto go przysłał. Na ulicy mogło to być trochę problematyczne; znacznie łatwiej powinno pójść w sklepie, gdzie było mniej świadków. Peel wiedział, co trzeba robić. Szybko poprowadził swego niedoszłego zamachowca pustym przejściem między dwoma długimi regałami, zastawionymi zakurzonymi książkami. Zanim zamachowiec zdążył wyciągnąć broń, Rużjo znalazł się przy nim. Wcisnął mu Berettę w plecy i powiedział: - Jeden ruch, a zginiesz. Zamachowiec był profesjonalistą. Zastygł w miejscu. - Czysto - powiedział Rużjo. Peel odwrócił się z ręką pod sportową kurtką, na prawym biodrze. Uśmiechnął się. - Henry? Myślałem, że przeszedłeś na emeryturę. Człowiek z rzedniejącymi, jasnymi włosami odparł: - Chyba powinienem był to zrobić. - Teraz jest już trochę za późno - powiedział Peel. - Chodźmy gdzieś, gdzie będzie można spokojnie pogadać. - To na nic, Terry, przecież wiesz. - Mylisz się, Henry. Mój człowiek, ten tutaj, był kiedyś w Specnazie. Potrafi cię sparaliżować, ale nadal będziesz mógł mówić. Dlaczego nie mielibyśmy tego załatwić jak ludzie cywilizowani? Może nawet uda się znaleźć takie rozwiązanie, żeby nikt nie musiał wąchać kwiatków od korzeni. - Doprawdy, Terry, myślałem, że masz o mnie lepsze mniemanie... W tym momencie Henry rzucił się w bok. Zrobił to tak nieoczekiwanie, że pierwsza kula Rużjo nie trafiła go między łopatki, lecz na wysokości lewej nerki. Głośny huk wystrzału poniósł się echem między regałami. Wiedzieli, że zostało im co najwyżej kilka sekund. - Bierzmy go żywego! - krzyknął Peel, wyciągając broń. Rużjo celował w prawą rękę Henry'ego, wiedząc, że jest bliżej schowanego za paskiem pistoletu. Zamierzał strzelić w dłoń, a gdyby chybił, kula miała trafić w brzuch. Pocisk kalibru 0,22 cala nie zabiłby go od razu... Być może Henry zdał sobie sprawę, że nie zdąży w porę sięgnąć po broń, bo nawet nie spróbował. Zamiast tego podsunął sobie lewy nadgarstek do ust i wgryzł się w pasek od zegarka. Rużjo wiedział, co to oznacza. Peel najwidoczniej też wiedział, bo zaklął, kiedy zobaczył, co się stało. Rużjo schował pistolet z powrotem do kieszeni, odwrócił się i szybkim krokiem ruszył do wyjścia. Peel szedł tuż za nim. Obaj rozumieli, że nawet mole książkowe przyjdą zobaczyć, co to był za hałas. Trucizna, którą połknął Henry niewątpliwie działała szybko, więc nie było już możliwości wyciągnięcia torturami informacji z kogoś, kto wolał odebrać sobie życie, niż cokolwiek powiedzieć. Nie ulegało kwestii, że to zawodowiec. Henry będzie już prawdopodobnie trupem, zanim pojawi się lekarz. Tak, czy inaczej, było już po nim. Rużjo szanował ludzi, potrafiących godnie umrzeć. Kiedy czas minął, lepiej było odejść w sposób, który się samemu wybrało. Wojna była przegrana, ale pozbawienie w takiej chwili wroga czegokolwiek pozwalało zabrać do grobu odrobinę satysfakcji. Na ulicy Peel minął Rużjo dość szybkim krokiem, ale nie biegiem idąc do swego samochodu. - Nawet lubiłem starego Henry"ego. Szkoda - powiedział. Idąc za nim, Rużjo zastanawiał się, w jaki sposób pozbyć się Beretty. Wiedział, że ta broń musi zniknąć jak najszybciej. W księgarni został trup i chociaż śmierć spowodowała trucizna, w zwłokach tkwił też pocisk i można go było dopasować do broni, z której został wystrzelony. A broń, którą można skojarzyć z nieboszczykiem nie była najlepszym talizmanem. Wtorek, 12 kwietnia (Waszyngton, Dystrykt Columbia Jay podał Saji szklankę wody, pokręcił głową i powiedział: - To cię naprawdę bawi, co? Dziewczyna, siedząca w głębokim fotelu, uśmiechnęła się do niego. - Tak, nawet bardziej niż powinno. Przeszedł przez pokój i usiadł na zdezelowanej skórzanej kanapie, którą kupił kiedyś na wyprzedaży. W powietrzu unosił się delikatny zapach olejku paczuliwego. Jej perfumy? Woń kadzidła we włosach? Boże, była wspaniała. - Tyle lat spędziłem w Sieci, ale czegoś takiego się nie spodziewałem. - Aż tak ci to przeszkadza? Zastanowił się nad tym przez chwilę. - Nie, właściwie nie. Ważny jest umysł, nie ciało. - To ci się chwali, Jay. Naprawdę w to wierzysz. Gdybym o tym wiedziała od początku, nie zawracałabym sobie głowy kamuflażem. - A tak dla zaspokojenia mojej ciekawości, dlaczego to zrobiłaś? Zakręciła kostkami lodu w szklance. - Chcesz zwięzłą odpowiedź, czy cały wykład? - Wykład, oczywiście, streszczenia są takie nudne. Uśmiechnęła się. - W porządku. W buddyzmie, podobnie jak w mnóstwie innych tradycyjnych religii przez długi czas praktycznie wszyscy znaczący kapłani byli mężczyznami. Prawda, że zawsze istniały i zakonnice, czy kobiecy laikat, ale nawet dzisiaj nie ma mowy o równouprawnieniu płci. W większości tradycyjnych świętych ksiąg - Biblii, Koranie, Upaniszadach* i w prawie całej literaturze buddyjskiej - jeśli w ogóle wspomina się o kobietach, to paternalistycznym, protekcjonalnym tonem, nawet jeśli rzekomo sławi się ich przymioty. Kobiety są strażniczkami życia, rodzą dzieci, stanowią słabszą płeć, która potrzebuje ochrony przed tym surowym światem. Bla, bla, bla. Większość starodawnych religii postrzega kobietę bardziej jako własność niż jako człowieka. Człowiek ma gospodarstwo, kozy, bydło i żonę. W tym kraju kobiety mają prawo głosu od niecałych stu lat. Nie znudziłam cię jeszcze? - Mów dalej. - Więc dobrze. Filozofie chcą zachować kobiety bose i ciężarne, pilnujące domowego ogniska, podczas gdy chłopcy zajmują się poważnymi sprawami. Z nielicznymi wyjątkami, takimi jak kulty bogiń, czarownice i temu podobne, jeszcze do niedawna kobiet nie traktowano poważnie, kiedy szło o sprawy doktryny i praktyki, nawet w bardziej „neutralnych" * Hinduskie teksty filozoficzne, napisane w sanskrycie, należące do Wed, czyli zbiorów świętych ksiąg [przyp. tłum.]. religiach. Do dziś w katolicyzmie kobiety nie mogą być kapłankami. W niektórych krajach muzułmańskich kobietom wciąż nie wolno pokazywać twarzy w miejscach publicznych. Buddyzm nie jest pod tym względem aż tak zły, jak niektóre inne religie, a w ciągu ostatnich stu lat poczynił znaczne postępy, ale poważni teologowie nadal uważają - choć teraz już by się do tego nie przyznali - że kobiety nie są w tych sprawach tak samo dobre, jak mężczyźni. Abstrahując od różnic fizycznych, kobiety nie myślą w taki sam sposób, jak mężczyźni. Szachistki na najwyższym poziomie ustępują arcymistrzom płci męskiej. Większość mężczyzn odznacza się lepszą orientacją przestrzenną niż kobiety i lepszymi zdolnościami analitycznymi, kojarzonymi z lewą półkulą mózgową. Mężczyźni - i niektóre kobiety - uważają, że jest to powód, dla którego to oni powinni przewodzić. O równouprawnieniu płci mówi się od dawna, ale w praktyce coś takiego jeszcze nie istnieje. Jay skinął głową. Wiedział o tym. Domyślał się też, do czego Saji zmierza, ale zachęcił ją, żeby mówiła dalej. - W wielu kręgach starych mężczyzn darzy się znacznie większym szacunkiem niż młode kobiety. Prawda, to prawda, ale mnóstwo ludzi patrzy, kto ją głosi, zanim zdecydują się ją zaakceptować. Znasz ten stary dowcip z Hollywood o producencie i scenarzyście? Scenarzysta wysyła scenariusz producentowi, któremu bardzo zależy na czasie. Mijają tygodnie, a producent nie oddzwania. W końcu scenarzysta telefonuje do producenta. - No i co, przeczytałeś ten scenariusz? - pyta. - Tak, przeczytałem. - No i co o nim myślisz? - Producent mówi: - Nie wiem, co mam myśleć, oprócz mnie nikt jeszcze tego nie czytał. Pokręciła głową. - Z religią jest czasem podobnie. Jeśli masz wybór między siedemdziesięcioletnim mężczyzną a dwudziestokilkuletnią dziewczyną i oboje oferują ci perły mądrości, bez wątpienia wybierzesz starszego pana. Stary i mądry jest lepszy niż młoda i głupia. - To bez sensu - powiedział Jay. - Jeśli jesteś równie dobra, jak starszy facet, twój wiek i płeć nie powinny mieć znaczenia. Liczy się to, co mówisz, a nie to, kto to mówi. Nagrodziła go promiennym uśmiechem. - Kocham cię. Ożeń się ze mną - powiedziała. Spojrzał zdziwiony. - Że co? Roześmiała się głęboko, melodyjnie. - Wrócimy jeszcze do tej części dharmy. Jak twoje polowanie na bestię? Westchnął. - Wkrótce zrobi się doprawdy przerażające. - I dlatego tu jestem. Sądzę, że powinnam pójść z tobą. Środa, 13 kwietnia Londyn, Anglia Stephens prowadził Bentleya ze stosowną prędkością. Jechali do zakładów komputerowych. Goswell rozparł się wygodnie na tylnym siedzeniu. Wewnątrz samochodu unosił się przyjemny zapach piżma, pochodzący z olejku, służącego do konserwacji skórzanych obić. Ruch był, jak zwykle, okropny, ale Stephens potrafił sobie poradzić ze wszystkim, co mogło spotkać kierowcę na ulicach Londynu. Goswell lubił jeździć samochodem. Po jakimś czasie Stephens powiedział: - Milordzie, telefon do pana. Sir Harold. - Odbiorę. Stephens podał mu komórkę. - Cześć, Harry. - Cześć, Gossie. Jesteś w drodze? - Tak, w samochodzie. Wybieram się na małą inspekcję do moich zakładów. Personel musi przecież wiedzieć, że mam na nich oko, prawda? - Oczywiście. Hm... Gossie, wiesz... - Masz jakieś zmartwienie, Harry? - No tak. Rozmawiałeś niedawno z człowiekiem, który przedstawił się jako Łamignat? W związku z pewną delikatną sprawą, o której mówiliśmy w klubie? - Tak, przypominam sobie. - Hm... zdaje się, że ten Łamignat... zszedł z tego świata. - Ojej. - Tak. I to dość nieoczekiwanie. - Nagła choroba? - Obawiam się, że bardzo nagła. Dano mi do zrozumienia, że stało się to, kiedy zajmował się właśnie tą delikatną sprawą. Że jego... odejście było w pewnym sensie bezpośrednim rezultatem tego, czym się zajmował. - Co za pech. - Prawda? - Cóż, to się zdarza. - Tak. Chciałbyś, żebym dał znać wspólnikom pana Łamignata? Może któryś z nich byłby zainteresowany kontynuowaniem tej sprawy? Goswell zastanawiał się nad tym przez chwilę. - Bardzo to przyzwoicie z twojej strony, Harry, ale chyba powinniśmy trochę zaczekać. - Jak uważasz, Gossie. Bardzo mi przykro z powodu tego, co się stało. - Ależ Harry, przecież to nie twoja wina. To oczywiste, że nie doceniłem stopnia złożoności problemu. Nie myśl już o tym. Oddając telefon komórkowy Stephensowi, Goswell intensywnie rozmyślał. A więc pan Łamignat wącha teraz kwiatki od korzeni. Co oznaczało, że Peel albo miał szczęście, albo był dobry, a zapewne jedno i drugie. W jakimś sensie Goswell był dumny, że jego człowiek potrafił ustrzec się zamachu, którego próbował dokonać inny zawodowiec. Z drugiej strony znaczyło to jednak, że Peel będzie się miał na baczności bardziej niż kiedykolwiek i teraz podwójnie trudno będzie go wyeliminować. Hm. Z pewnością ma o czym myśleć. - Za chwilę dojeżdżamy, milordzie. - Co? A, tak, dobrze. No cóż, trzeba po kolei. Najpierw należy się upewnić, że Bascomb-Coombsowi nic nie grozi. Potem przyjdzie czas na zastanowienie się, co zrobić z tym renegatem Peelem. środa, 13 kwietnia Londyn, Anglia Mamy przełom, pułkowniku - powiedział Fernandez. Howard uniósł wzrok znad sterty raportów, które właśnie czytał. Byli w tymczasowym biurze Michaelsa; dyrektor i jego zastępczyni poszli na rozmowę z którymś z szefów MI-6. - Co to takiego? - Pani Cooper właśnie się na to natknęła. - Podał mu fotografię, wykonaną na laserowej drukarce. Howard spojrzał. - Rużjo! - Tak jest, sir. - Następnie zaległa dłuższa cisza. - No, dalej, sierżancie, wyduście to już z siebie. Gdzie i kiedy? - Sir. - Fernandez uśmiechnął się szeroko. - W Londynie wezwano wczoraj policję do zajścia w małej księgarni koło Piccadilly Circus. Na podłodze znaleziono zwłoki z raną postrzałową. Zmarłym okazał się niejaki Henry Wyndham, były agent MI-5, prowadzący „agencję ochroniarską". Z tego, co mówi Cooper wynika, że miejscowa policja podejrzewa, iż Wyndham był bardzo drogim i bardzo dyskretnym zabójcą, wykonującym zlecenia bogatych klientów, ale nigdy niczego nie udało mu się udowodnić. Okazuje się, że kula, którą dostał, nie zabiła go; najwyraźniej przejechał się na tamten świat za sprawą szybko działającej trucizny. To zdjęcie pochodzi z ukrytej kamery w księgarni i przedstawia jednego z dwóch mężczyzn, którzy wyszli chwilę po tym, kiedy klienci usłyszeli strzał. A to jest ten drugi mężczyzna. Fernandez podał mu następne zdjęcie. - Ktoś, kogo znamy? - My nie. Cooper pracuje nad ustaleniem jego tożsamości. Howard skinął głową. - A więc Rużjo wciąż jest w Londynie. Zastanawiam się, dlaczego. - Dlaczego tu jest, czy dlaczego kogoś zabił? - Jedno i drugie. - Cóż, może to był tylko przypadek. Szukał właśnie jakiejś dobrej powieści Agathy Christie, chcąc uprzyjemnić sobie czas lekturą, kiedy nagle kogoś stuknięto za najbliższym regałem. - Jasne. Da się ustalić, czym ostatnio zajmował się zabity? - Cooper i nad tym pracuje, sir. Howard znów energicznie skinął głową. - Dobrze. Jest sens, żebyśmy porozmawiali z personelem księgarni? - Cooper przyśle nam raporty policyjne, mówi, że za kilka minut będziemy je mieli w komputerze. Ale mówi też, że nikt nie zwrócił uwagi na tych dwóch, ani kiedy wchodzili, ani kiedy wychodzili. - Założę się, że pan Wyndham widział ich, kiedy wchodzili. - Ale nie kiedy wychodzili. Policjanci mówią, że nie widzieli jeszcze czegoś takiego. Nieboszczyk miał przy sobie broń. Przypuszcza się, że ktoś przystawił mu lufę do pleców, a on usiłował odskoczyć na bok. Dostał małokalibrowym pociskiem z bardzo małej odległości i patolog mówi, że ta pestka by go nie zabiła. Musiał chyba zrozumieć, że przegrał i sam się skasował. Trucizna była jedną z tych nowych neurotoksyn. Facet miał półtorej minuty życia od chwili, kiedy rozgryzł kapsułkę. - Ciekawe. - Prawda? - Cóż, nie stój tak tutaj, idź spytać panią Cooper, czy nie miałaby dla ciebie czegoś pożytecznego do roboty. Jesteśmy blisko, Julio. Dostaniemy go, czuję to. - Aha. Środa, 13 kwietnia Waszyngton, Dystrykt Columbia Był słoneczny, bezwietrzny dzień, idealny na rzucanie bumerangiem. Tyrone'a rozpierała duma, kiedy szedł na boisko. Bella znów się do niego uśmiechała, chciała się z nim spotykać, zaprosiła go do swojego domu na dzisiejszy wieczór! Życie jest piękne, po prostu cudowne. Na boisku zobaczył Nadine. Fajnie. Ale kiedy do niej podszedł, Nadine już się pakowała. - Cześć, Nadine. - Cześć, Tyrone. - Już idziesz? - Ręka mnie trochę boli. Nie chcę jej sforsować. - Mam maść ibuprofenową. - Nie trzeba. Też mam, w domu. Do zobaczenia. Coś tu było nie tak, jak trzeba. Czuł to, ale nie potrafił określić, co to takiego. - Coś nie tak? Spojrzała mu prosto w oczy. - Powiedziałam ci, że ręka mnie boli. Zapomniałeś włączyć protezę słuchową? - Powiedziała to zdecydowanie ostrym tonem. - Spokojnie, przecież chyba wolno spytać? Wróciła do pakowania plecaka. - Co cię to obchodzi? Nie musisz się zadawać z takimi jak ja. Masz Belladonnę. - A co to ma do rzeczy? Zapięła plecak, podniosła i zarzuciła sobie na ramię. - Nie udawaj, Tyrone, dobrze wiesz, co to znaczy. Jak się ma księżniczkę, to się nie zadaje z pospólstwem. - O czym ty mówisz? - Chcesz mnie zmusić, żebym powiedziała wprost, tak? Proszę bardzo. Masz piękną dziewczynę, więc nie będziesz się zadawał z brzydkimi. - Kto jest brzydki? Uśmiechnęła się smutno. - Chcesz mi powiedzieć, Tyr, że mam tę samą klasę, co Bella? Że wolałbyś się pokazywać ze mną, a nie z nią? Osłupiał. Nie mógł zebrać myśli. O co tej Nadine chodzi? Oczywiście, że Bella była ładniejsza. Była najładniejszą dziewczyną w szkole! No i co z tego? Zastanawiał się, co Nadine miała na myśli i co on powinien powiedzieć, kiedy dziewczyna pokręciła głową. - No tak. Do zobaczenia, Tyrone. Założyła plecak na drugie ramię i odeszła. Patrzył za nią i chociaż był przekonany, że nie zrobił nic złego, czuł się winny. Oblał właśnie jakiś egzamin i nawet nie wiedział, jaki. Niech to licho. Żałował, że ojca nie ma w domu. Tata znał się na takich sprawach. Bardzo chciałby z nim pogadać. Środa, 13 kwietnia (Londyn, Anglia Toni była pewna, że coś jest nie w porządku. Drobne pęknięcia w murze, jakim Alex odgradzał swoje uczucia i emocje, zostały uszczelnione, naprawione i zamalowane. Nie chodziło o to, co mówił i robił, lecz o niewidoczną, a jednak wyczuwalną zmianę w jego postawie. Lata treningu sztuk walki wyrobiły w niej skłonność do patrzenia na świat w kategoriach fizycznego starcia. Ni stąd, ni zowąd Alex przybrał nagle postawę obronną. Kiedy się poznali, miał wysoko uniesioną gardę, ale opuścił ją, kiedy się związali, zaczął ją dopuszczać bliżej do siebie. A teraz był skulony i cofał się, osłaniając twarz. Toni niepokoiła się tym, siedząc w obcym biurze tak daleko od domu. Co się stało? Pewnie, wiele spraw zwaliło mu się na głowę, perspektywa batalii o prawo do opieki nad córką, szalony haker, a i w ich związku też czasami coś zaiskrzyło, ale to wszystko nie tłumaczyło nagłego dystansu między nimi... - Pani Fiorella? Uniosła wzrok. Cooper. - Tak? - Wasz pułkownik Howard ma informacje o zabójcy, którego ściga. Chciałby usłyszeć pani opinię. Jest w małej sali konferencyjnej. - W porządku, zaraz tam będę. Cooper wyszła, a Toni odłożyła na bok troskę o Alexa. Miała dużo do zrobienia i chociaż Alex z pewnością był czynnikiem, który jej to komplikował, nie mogła siedzieć tak przez cały dzień i martwić się o swoje życie uczuciowe. Wzięła notebooka i poszła do sali konferencyjnej zobaczyć się w Howardem. Howard odwrócił się od holograficznego projektora, kiedy Toni Fiorella weszła do sali. Julio już tu był, ale Angela Cooper i Alex Michaels rozmawiali z kimś z kierownictwa MI-6 i mieli przyjść za kilka minut. - John, co mamy? - Witaj, Toni. Dyrektor będzie tu za chwilę, pani Cooper poszła po niego; chciałem ci przekazać najnowsze informacje w sprawie Rużjo. - Jasne, mów. Przedstawił jej sytuację, korzystając z projektora holograficznego. Najpierw pokrótce zreferował to, co już wiedziała, a potem przeszedł do nowych informacji. Projektor wyświetlił obraz z ukrytej kamery w księgarni. - Ten mężczyzna wyszedł stamtąd po zajściu, prawie w tym samym czasie, co Rużjo. Pani Cooper i jej ludzie ustalili, że to Terrance Arthur Peel, emerytowany major armii brytyjskiej. Julio, mógłbyś przedstawić resztę? - Peel robił całkiem przyzwoitą karierę w wojsku, dopóki kilka lat temu nie wysłano go do Irlandii, do kontyngentu brytyjskiego w jednej ze stałych baz, przewidzianych traktatem. Pokój jest tam bardzo kruchy, różne ugrupowania wciąż agitują i z tego co wiemy wynika, że Peel był odpowiedzialny za incydent, który mógł stać się zagrożeniem dla pokoju. Przyłapał paru miejscowych na robieniu czegoś, czego robić nie powinni i biciem zmusił ich do przyznania się do winy. Najwyraźniej on i jego ludzie okazali... nadgorliwość. Rezultatem było trochę poważnych obrażeń i czyjaś śmierć. Toni skinęła głową. Fernandez mówił dalej. - Armia brytyjska niezbyt chętnie udziela informacji na ten temat, ale najwyraźniej Peela postawiono przed wyborem: odejdzie z wojska albo zostanie pociągnięty do odpowiedzialności. Przeszedł więc na emeryturę, a sprawę zatuszowano. Kiedy znów się pojawił, był już szefem ochrony tutejszego arystokraty, lorda Geoffreya Goswella. Nowy szef Peela jest arystokratą bogatszym od Midasa. To leciwy miliarder, do którego należy kilka firm, produkujących wszystko, od komputerów po keczup. Toni zastanawiała się przez chwilę nad tą informacją. Domyślała się, do czego to zmierza, ale chciała usłyszeć, co Howard o tym sądzi. Przeniosła spojrzenie z Fernandeza na pułkownika. - Rozumiem. I prowadzi was to do przypuszczenia, że...? Howard wzruszył ramionami. - Naprawdę nie mamy jeszcze dość informacji, żeby wyciągać jakieś wnioski. Ale to naprawdę niesamowity zbieg okoliczności, że były agent wywiadu zostaje postrzelony i otruty w księgarni, z której po paru sekundach wychodzi znany zabójca i były major, wyrzucony z wojska za zabicie więźniów. Gdybym był hazardzistą, założyłbym się, że ci dwaj mają coś wspólnego z tą śmiercią. I że coś ich łączy. - Myślisz, że Rużjo pracuje dla Peela? Że został wynajęty do załatwienia tego faceta z księgarni? - Jak już powiedziałem, za wcześnie na zbyt daleko idące wnioski, ale na pewno powinniśmy porozmawiać z tym Peelem. Nawet jeśli jest niewinny, to przecież był w tej księgarni, kiedy wydarzył się ten incydent i musiał widzieć wychodzącego Rużjo. Gdyby Rużjo wyszedł o sekundę później, Peel deptałby mu po piętach. Toni znów skinęła głową. - W porządku. Jak to zrobimy? - Cooper to zorganizuje. My możemy uczestniczyć jako obserwatorzy. Broń nie będzie potrzebna. Najwyraźniej lord jak mu tam jest nieźle ustosunkowany i pozostaje poza wszelkim podejrzeniem. - Jasne - mruknął Fernandez. - Zastukamy do drzwi, zaproszą nas na herbatkę, a potem grzecznie spytamy majora, czy nie strzelał ostatnio do kogoś w księgarni. A major odpowie, że tak się akurat złożyło i spyta, czy to jakiś problem. Oni wszyscy są tu tacy cywilizowani. Toni wybuchła śmiechem. Na podstawie tego, jak się śmiała, Howard doszedł do wniosku, że nie rozmawiała jeszcze z dyrektorem o Angeli Cooper. Cóż, nie była to jego sprawa i na pewno nie zamierzał... Jego virgil zasygnalizował prywatną rozmowę. Howard zmarszczył brwi. Co prawda nie był w warunkach polowych, więc nie zablokował prywatnych połączeń, ale telefon od żony był czymś raczej niezwykłym. - Przepraszam na chwilę - powiedział. Odszedł od stołu konferencyjnego i odpiął virgila od paska. Zdając sobie sprawę, gdzie się znajduje, nie włączył trybu wideo. - Tak? - Cześć, tato. - Cześć, Tyrone. Wszystko w porządku? Jak mama? - Mama ma się dobrze, w domu wszystko gra, tato. Howard odetchnął z ulgą. Czyli żaden wypadek samochodowy ani nic podobnego. - O co chodzi, synu? - Nie chciałbym ci zawracać głowy, jeśli jesteś zajęty. - Nie jestem zajęty. Mów. Cisza, która zaległa w słuchawce, przeciągała się. - To rozmowa międzykontynentalna, Tyrone. Licznik bije. - Przepraszam. No więc jest u mnie w szkole taka dziewczyna... Howard uśmiechał się, słuchając syna, który przedstawiał swój problem. Gdyby go spytano, czy nie chciałby się cofnąć w czasie i przeżyć życie jeszcze raz, powiedziałby, że nie ma mowy. Nie popełnił aż tylu błędów, żeby za karę powracać do okresu dojrzewania, co to, to nie. Fiorella i Fernandez nie zwracali na niego uwagi, wpatrzeni w holograficzne obrazy z komputera. Po jakimś czasie przyszli Cooper i Michaels. Jego syn dobrnął wreszcie do końca. - No i co o tym sądzisz, tato? - Cóż, może się mylę, ale ta dziewczyna z bumerangiem chyba cię lubi. I może jest trochę zazdrosna o Bellę. - Tak myślisz? - Tak. I chyba ma powody. Dlaczego lubisz się spotykać z Nadine? - Bo potrafi rzucać, tato, i to jak. Jest inteligentna, wesoła, a ramię ma takie, że człowiek oddałby za nie kolekcje komiksów. - Ale nie jest zbyt ładna? - Raczej nie. - A Bella? - Rety, tato, Bella jest wspaniała! - Ale jeśli dobrze pamiętam, potrafi być czasem okrutna? Pamiętasz naszą rozmowę zaraz po tym, kiedy puściła cię kantem? - Tak. - Raz już ci nieźle dokopała. Możesz mieć pewność, że nie zrobi tego znowu, jeśli będzie miała ochotę? - Ee... nie. Ale może zdała sobie sprawę, że popełniła błąd. - Albo ty zrobiłeś się bardziej atrakcyjny, bo jakaś inna dziewczyna się tobą zainteresowała. - Nadine? Nie, nie mogę sobie wyobrazić, żeby Bella czuła się przez nią zagrożona. Nadine nie jest dziewczyną, za którą chłopcy odwracaliby się na ulicy. - Jeśli jest inteligentna, wesoła i wysportowana, inne dziewczyny mogą czuć się zagrożone, zwłaszcza, jeśli same nie mają tych cech. - Chcesz powiedzieć, że Bella jest zazdrosna o Nadine? Howard zachichotał. W głosie Tyrone'a było tyle zdziwienia. Zupełnie, jakby powiedział mu, że za chwilę przyleci do domu w ten sposób, że podskoczy i będzie szybko machał rękami. - Co jeszcze się zmieniło, synu, od czasu, kiedy cię rzuciła? - Nic. - Znów chwila ciszy. A potem: - O, kurczę. - Jest przyjemnie, kiedy ktoś się tobą interesuje - powiedział Howard. - Ale musisz się zastanowić, kto to taki i dlaczego. Nie możesz winić dziewczyny za twarz i figurę, jaką dostała od Boga, a jednocześnie pamiętaj, że atrakcyjny wygląd nie jest też niczyją zasługą. No, chyba że ktoś zapłacił wielkie pieniądze za operację plastyczną. - O czym ty mówisz, tato? - Gdyby Bella nie była piękna, gdyby była zwyczajna, czy wręcz brzydka, chciałbyś z nią spędzać czas? Ma w sobie coś pociągającego, nie licząc wyglądu? Zatrzymałbyś się, żeby z nią porozmawiać, gdyby nie było na co popatrzeć? Ta cisza w słuchawce robiła się naprawdę kosztowna. - Ee... - Pomyśl nad tym. Nie śpiesz się. - O rety. Chyba już się rozłączę. Dzięki, tato. - Pozdrów ode mnie mamę. - Na pewno. Cześć. - Cześć, synu. Howard przypiął virgila z powrotem do paska. Jako żołnierz, często bywał poza domem, taki już był żołnierski los, ale żałował, że nie ma go, kiedy syn go potrzebuje. Mężczyzna musi robić to, co do niego należy, ale ma też odpowiedzialność wobec rodziny. A syn potrzebował pomocy ojca. W jaki sposób przekazać wartości, które powinien mu przekazać, nauczyć rozwiązywania problemów. Musiał o tym pamiętać. To ważne. Górna kreda, środa, 13 kwietnia obszar dzisiejszej Europy Zachodniej Paprocie były wysokie, jak sosny, ważki wielkości jastrzębi uwijały się w upale wśród bujnej zieleni, polując na moskity, które mogłyby ujść za chude wróble. Było pierwotnie, gorąco i wilgotno, o wiele bardziej niż w tropikalnej dżungli. Szeroki Humvee zjechał po wielkim kopcu próchnicy, który za dwadzieścia, czy trzydzieści milionów lat miał się stać częścią roponośnego złoża. Przednie koło po stronie pasażera straciło przyczepność, ale pozostałe trzy, z oponami nabijanymi kolcami, uporały się ze spróchniałym podłożem i po chwili pojazd poruszał się z powrotem na wszystkich czterech kołach. Jay mocno zacisnął zęby. Saji, przypięta pasem w fotelu pasażera, powiedziała: - Do diabła, Jay! Może ja poprowadzę? Jay wcisnął pedał gazu i Humvee wyrwał do przodu. - Jakbyś potrafiła sobie lepiej z tym poradzić. - Nie wiem, jak mogłabym to robić gorzej. Chyba że zjechałabym z urwiska. Teren zrobił się trochę Bardziej płaski. Kolce opon wbijały się głęboko w wilgotne podłoże. Prędkość wzrosła. - To wcale nie jest takie łatwe, jak się wydaje. - Patrząc, jak ty to robisz, nikomu na pewno nie przyjdzie na myśl słowo „łatwo". Szykował się właśnie do ciętej riposty, kiedy zobaczył połamane paprocie. Zwolnił, podjechał bliżej powalonych roślin, zatrzymał się i przerzucił dźwignię na luz. Spojrzał na Saji. - Wyjdę się rozejrzeć. Możesz zostać w wozie, jeśli chcesz. Zajmij się karabinem maszynowym. Na Humwee zamontowany był z tyłu karabin maszynowy Browning, chłodzony wodą, zasilany z taśmy nabojami kalibru 0,50 cala. Mieli też ręczną wyrzutnię naprowadzanych laserem rakiet przeciwczołgowych i sześć pocisków rakietowych. Jay zastanawiał się nad zabraniem karabinów i strzelb, ale uznał, że nie warto sobie zawracać głowy. Za mała siła ognia. Najchętniej przybyłby tu czołgiem, z którego mógłby strzelać pociskami przeciwpancernymi z uranu, ale w tym scenariuszu największą bronią, jaką mógł udźwignąć, była wyrzutnia rakiet. Coś bardziej potężnego po prostu by nie zadziałało. Niestety. - Wolałabym nie dotykać broni - powiedziała Saji. Miała na sobie szorty i koszulę khaki, a na nogach podwinięte podkolanówki i marszowe buty Nike. Jay zastanowił się, jak wygląda bez ubrania. - W porządku, więc przesiądź się na moje miejsce. Nie gaś silnika, może będziemy musieli odjeżdżać w pośpiechu. Wysiadł i ruszył do powalonych pni paproci po dość sprężystym podłożu, pokrytym czymś, co przypominało mech. Śladu, który spostrzegł, nie sposób przeoczyć. Trzy pazury i poduszka, bez pięty. Na dnie zebrało się trochę wody. Odcisk był tak wielki, że gdyby wypełnić go wodą po brzegi, można by w nim usiąść i wziąć kąpiel. Jay przełknął ślinę. Jezu, co za monstrum. Ruszył w kierunku, wskazywanym przez pazury. Osiem metrów dalej zobaczył następny odcisk, a potem trop wiódł przez zarośla, jakby ktoś przejechał przez dżungle wielkim traktorem, zwalając wszystko, co napotkał na drodze. Jay patrzył na ten szlak zniszczenia. To nie był traktor, o nie. To Rex Regum, król królów, Carnosaur Supreme, najpotężniejszy drapieżca. Przeciętny tyranozaur wyglądał przy nim jak niewinna iguana. Ten zwierz mógł przemierzyć boisko piłkarskie zaledwie kilkunastoma krokami. Miał chyba z piętnaście metrów wysokości, nie licząc ogona. Pójście jego śladem nie nastręczało żadnych trudności. Za to nasuwało się pytanie, podobnie jak w wypadku psa, goniącego samochód: Co zrobi, jeśli go dopadnie? Karabin maszynowy mógł się okazać niewystarczający na taką bestię. Jay wiedział też, że jeśli podejdzie na tyle blisko, żeby użyć wyrzutni pocisków rakietowych i chybi, nie będzie już miał okazji strzelić drugi raz. Zawrócił do Hunwee. - Przesiądź się - powiedział do Saji. - Pójście tym tropem nie powinno stanowić problemu - powiedziała. - Raczej nie. - Wrzucił bieg i ruszył po śladach bestii. Od kiedy jego mózg ponownie zaczął funkcjonować, choć może nieco wolniej, Jay zmagał się z tym problemem bez końca, próbując znaleźć jakieś wyjaśnienie - jakiekolwiek - jak takie monstrum mogło istnieć. Kto potrafił je stworzyć. Według jego wiedzy technicznej, było to niemożliwe. Ale teraz, kiedy jechali wirtualnym tropem tej bestii, przypomniał sobie Sherlocka Holmesa i jego zasadę dedukcji - jeśli wykluczyć wszystko, co niemożliwe, to, co zostanie, choćby zupełnie nieprawdopodobne, musi być prawdziwe. Nic, co było mu znane, nie dysponowało taką potęgą, a wiedział o komputerach naprawdę dużo. Ale jeśli coś takiego istniało, to czym musiało się charakteryzować? Nie było zbyt wielu możliwości, i tylko jedna względnie sensowna, ale była to możliwość teoretyczna, nie istniał komputer, który pozwoliłby ją wykorzystać. A jeśli, jakimś cudem, jednak istniał? - Będzie lepiej, jeśli skręcisz tu w lewo - odezwała się Saji. - Naprawdę? A już myślałem, że wjadę na to wielkie drzewo. - Chciałam ci tylko pomóc. Pokręcił głową. - Przepraszam, zamyśliłem się. - Nad czym? - Nad pewną teorią. - Chcesz o niej porozmawiać? Jay spojrzał na szlak destrukcji, prowadzący przez wirtualną dżunglę. Musiał złapać tego pociotka Godzilli, im więcej o nim wiedział, tym lepiej. Dobre było wszystko, co przywróci mu jasność myśli. - No pewnie - powiedział. Środa, 13 kwietnia posiadłość „Cisy", Sussex, Anglia Jego lordowska mość udał się do swego klubu, a Peel siedział w kościółku przy telefonie. Na zewnątrz, oprócz stałej ekipy Peela, był jeszcze facet z Czeczenii. Siedział w wynajętym samochodzie, wypatrując potencjalnych wrogów. Peel uznał, że nic mu tu chyba nie grozi, ale całkowitej pewności nie miał. Co zrobić z tym przeklętym naukowcem? Zabić go teraz? Kiedy Peel nabrał podejrzeń, że być może BascombCoombs nie jest wobec niego uczciwy, przede wszystkim spróbował podjąć milion z indonezyjskiego banku. Gdyby udało mu się przetransferować pieniądze do Anglii, czułby się o wiele lepiej i wyzbyłby się wielu obaw. Niestety, wszelkie transakcje elektroniczne były chwilowo niemożliwe za sprawą tego piekielnego komputera Bascomb-Coombsa. Na ekranie komputera, z którego Peel zalogował się do banku pojawił się tylko komunikat TRANSFER W TOKU, a ostateczne potwierdzenie, na które czekał, nigdy nie nadeszło. Nie mógł wykluczyć, że było to spowodowane awariami systemów komputerowych na całym świecie. Ale nie mógł też wykluczyć, że to jakaś chytra sztuczka Bascomb-Coombsa, który wykorzystał chaos, do jakiego sam doprowadził. Zanim wszystko się wyjaśni, Peela mogło już nie być wśród żywych. - Tu wiceprezes Imandihardjo - rozległ się głos w słuchawce. - W czym mogę panu pomóc? Mocniej ujął słuchawkę. No, nareszcie jest ten cholerny indonezyjski bankier. Peel przedstawił się nazwiskiem, pod jakim Bascomb-Coombs otworzył mu rachunek i powiedział: - Chcę sprawdzić stan mojego konta. Oczyma wyobraźni zobaczył zdziwiony wyraz twarzy Indonezyjczyka. Sprawdzić stan konta? I do tego potrzebny jest komuś wiceprezes? - Proszę podać hasło. Peel podał. Po dłuższej chwili bankier powiedział: - A, tak, już widzę. - Ma pan informacje o moim koncie? - Tak, sir, oczywiście. - Ton wiceprezesa zmienił się, dało się wyczuć uniżoność, najwyraźniej spowodowaną wrażeniem, jakie na niezamożnych ludziach robią czasem wielkie sumy pieniędzy. Bardzo dobrze. - Chciałbym przetransferować część moich pieniędzy do innego banku. - Oczywiście, oczywiście. Zechciałby mi pan podać szczegóły? Peel wyrecytował numer swojego angielskiego konta i hasło. Zamierzał przenieść te pieniądze na inne konto, kiedy tylko zostaną przekazane. Wiedział, że dopiero wtedy będzie spokojny. Chwilę później bankier powiedział: - Ach, sir, chyba mamy problemy z naszym systemem komputerowym. - Doprawdy? - Tak, sir. Jestem pewien, że to nic poważnego, ale obawiam się, że na razie nie mam dostępu do żadnych opcji z wyjątkiem odczytania stanu konta. Komputer nie pozwala w tej chwili na dokonanie transferu. Peel pokręcił głową. No tak. - Hm. Zdaje się, że ten problem dotyczy kilkudziesięciu rachunków. Jestem pewien, że to tylko jakaś drobna awaria. - Chce pan powiedzieć, że nie mogę otrzymać moich pieniędzy, zanim nie zostanie usunięta? - Obawiam się, że właśnie tak, sir. - Rozumiem. - Peelowi nie trzeba było niczego więcej. Poczuł nagle bryłę lodu w żołądku. Nabrał głębokiego podejrzenia, że kiedy indonezyjski bank uważniej przyjrzy się jego pieniądzom, te okażą się elektronicznym mirażem, fatamorganą, która rozpłynie się bez śladu. Bascomb-Coombs robił go w konia. - Jestem pewien, że wszystko wkrótce się wyjaśni. Proszę zostawić mi numer telefonu, a zadzwonię do pana, kiedy tylko problem zostanie rozwiązany. Akurat. Mimo wszystko podał mu swój numer, ale nie uwierzył w pomyślny finał. Został oszukany i wiedział, kto to zrobił. Czas na pogawędkę z panem Bascomb-Coombsem. O, tak. Ledwie o tym pomyślał, telefon zadzwonił. Rozmowa na linii prywatnej. - Tak? - Cześć, Terrance. - Aha, o wilku mowa. - Cześć. - Obawiam się, że mamy pewien problem. Wygląda na to, że jego lordowska mość wydał polecenie niedopuszczania mnie do... mojej zabawki. Odciął wszystkie połączenia, o których wiedział i postawił strażnika, żebym nie mógł wejść do budynku. - Doprawdy? Ale dlaczego? - Podejrzewam, że starszy pan mi nie ufa. I ma po temu wszelkie powody, pomyślał Peel. A potem zastanowił się nad słowami naukowca. - Powiedziałeś „wszystkie połączenia, o których wiedział?" Tryb wideo nie był włączony, ale Peel oczyma wyobraźni zobaczył uśmieszek, pojawiający się na twarzy Bascomb-Coombsa. - Bardzo dobrze, Terrance. Oczywiście mam kilka łączy cyfrowych i mikrofalowych, o których nikt inny nie wie. Nawet jedną linię, ukrytą w kablu zasilającym, na wypadek, gdyby komuś przyszło do głowy użyć urządzeń zakłócających. Musieliby rozebrać mój komputer na kawałki, żeby mnie od niego odciąć, a ponieważ nie wiedzą o moich łączach, nie zrobią tego. Wiedzą, że gdyby go wyłączyli, może im się nie udać uruchomić go z powrotem. - Rozumiem. I co dalej? - Sądzę, że powinniśmy się zająć staruszkiem. Korzystając z twoich umiejętności. - Tak myślisz? - Obawiam się, że tak. Muszę kończyć, ale niedługo znów do ciebie zadzwonię. Przemyśl to, dobrze? Naukowiec przerwał połączenie. Peel zapatrzył się w ścianę swojego biura. Boże, ten facet miał nerwy ze stali. Chciał zabić jego, Peela, a jednocześnie, jakby nigdy nic, kazał mu zlikwidować ich wspólnego pracodawcę. Niesamowite. Peel doszedł do wniosku, że będzie dla niego najlepiej, jeśli pozbędzie się ich obu. Bascomb-Coombs musi oczywiście zejść z tego świata; Peel nie mógł pozostawić przy życiu kogoś, kto próbował go zgładzić. A Goswell, chociaż stary pryk, nie miał jeszcze kompletnej sklerozy. Prędzej, czy później zorientuje się, że jego szef ochrony wydał go na pastwę szalonego naukowca. Nie przypuszczał, żeby starszy pan chwycił tę swoją dubeltówkę, aby go rozwalić, ale z pewnością potrafiłby sprawić, żeby Peela już nigdy nikt nie zatrudnił w całym Zjednoczonym Królestwie. Nie przejmował się tym specjalnie, dopóki miał milion w banku, ale jeśli te pieniądze były tylko sztuczką Bascomb-Coombsa, Peel siedział po uszy w gównie. Jeśli Bascomb-Coombs zaginie, a jego lordowska mość dostanie tragicznego wylewu, czy zawału, Peelowi nic nie będzie zagrażać. Może nie osiągnie bogactwa, ale nie zostanie skompromitowany, więc dlaczego nie miałby sobie poszukać innego zajęcia? Z doskonałą opinią, na jaką sobie zasłużył u Goswella, na pewno znajdzie jakiegoś innego bogatego głupca, któremu będzie zależeć na jego umiejętnościach. Zwycięstwo jest lepsze od porażki, ale czasem zachodziła konieczność ograniczenia strat do minimum i wycofania się, żeby przygotować następny atak. Ściągnął tu Rużjo, ponieważ potrzebował kozła ofiarnego, w związku z planowanym zgładzeniem Goswella, ale teraz sytuacja się zmieniła. Jego lordowska mość powinien umrzeć z przyczyn naturalnych, żeby żaden cień nie padł na szefa jego ochrony. A Bascomb-Coombs po prostu zniknie i nikt go nigdy nie odnajdzie. Peel uśmiechnął się. Tak, sytuacja nie była najlepsza, ale jeszcze nie wszystko stracone. Czas zabrać się do dzieła i ruszać dalej. Pozabijać ich wszystkich, a Bóg już rozpozna swoich. Kto to powiedział? Chyba któryś z wczesnych papieży. Cóż, lepiej oni, niż ja, pomyślał. Środa, 13 kwietnia Londyn, Anglia Korzystając z chwili wytchnienia, Toni zadzwoniła do Carla Stewarta. - Słucham. - Carl? - O, Toni. Jak się masz? - Dziękuję. Słuchaj, jestem tak zapracowana, że nie dam rady przyjechać dziś wieczorem na trening. Przepraszam. - Nie ma sprawy. Będzie cię nam brakowało, ale rozumiem. - Dzięki. Po chwili powiedział: - Ale jeść przecież musisz, prawda? Może umówilibyśmy się w tym tygodniu na lunch, albo na obiad? Toni poczuła się trochę nieswojo. Zaalarmowały ją nie tyle słowa, co ton, jakim je wypowiedział. Chciał się z nią umówić na randkę? Nie czuła się na siłach spytać go o to wprost. I co dalej? Spotkać się z nim? Spławić go? Mogłaby powiedzieć, że ma za dużo pracy. Ale nie. Ostatnio za często zdarzało się jej uciekać do różnych wymówek i niedopowiedzeń. Czas najwyższy wziąć byka za rogi. - Mówimy o dwojgu adeptach silat, spotykających się, żeby coś przegryźć, Carl, czy może o czymś innym? - Cóż, myślałem raczej o dwojgu ludziach, którzy dobrze się czują w swoim towarzystwie i mają wspólne zainteresowania. Randka. Toni już miała mu powiedzieć, że jest związana z kimś innym i grzecznie odmówić. Mogła to zrobić... i nie zrobiła. Carl był tak pełen życia, atrakcyjny, i podziwiała jego umiejętności. Gdyby stanęli na gelanggang - był to termin, odpowiadający udeptanej ziemi - do walki na serio, on zostałby zwycięzcą, Toni nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Znała niewielu ludzi, o których mogła to powiedzieć. Była pewna, że nawet jej guru, mająca teraz ponad osiemdziesiąt lat, nie mogłaby się już z nią mierzyć. Może przeceniała własne możliwości, ale była przekonana, że dorównywała większości adeptów sztuk walki - mężczyzn i kobiet - i że poradziłaby sobie z nimi w walce jeden na jednego. Ale wiedziała, że nie dałaby rady pokonać Carla. I w pewnym sensie najbardziej ją to w nim pociągało. Wyobraziła sobie przez chwilę, że leży naga w łóżku z tym silnym, sprawnym mężczyzną i nie była to nieprzyjemna wizja. Na pewno nie. Prawdę mówiąc... Nagle ogarnęło ją poczucie winy. - Widzisz, Carl, jestem związana z Alexem. Dziękuję ci, ale myślę, że powinniśmy podchodzić do sprawy czysto profesjonalnie. - Cóż, żałuję, ale, oczywiście, rozumiem. I doceniam twoją szczerość. Daj mi znać, kiedy będziesz mogła znów przyjść na trening. - Na pewno. Dziękuję ci. Kiedy odłożyła słuchawkę, naszły ją wyrzuty sumienia. Przez chwilę miała wielką chęć ulec pokusie. Teraz martwiło ją to, że w ogóle mogła coś takiego brać pod uwagę. Podziwiała Carla, może nawet pociągał ją fizycznie, ale przecież kochała Alexa, a to ogromna różnica. A jednak przez chwilę wahała się, zastanawiała. Cóż, stare przysłowie mówiło, że nikogo nie można powiesić za jego myśli i była to prawda, ale też człowiek nie mógł zbyt długo oszukiwać siebie samego. Jak coś takiego w ogóle mogło jej przyjść do głowy? Niedobrze. (Środa, 13 kwietnia Londyn, Anglia Rużjo poprawił pistolet Firestar kalibru 9 mm, który miał w kaburze na biodrze, pod wiatrówką, przesuwając chwyt nieco do przodu, żeby było wygodniej. Poprzednia broń, którą dostarczył mu Peel, mała Beretta, spoczywała na dnie Tamizy, wytarta do czysta i rozłożona na kawałki, przy czym lufę wrzucił do rzeki o dobre cztery kilometry od miejsca, w którym pozbył się szkieletu. Nawet gdyby komuś udało się wydobyć te części, zanim przeżre je rdza, złożyć je, przeprowadzić próby balistyczne i ustalić, że kula w ciele trupa w księgarni została wystrzelona z tego pistoletu, nie miałoby to znaczenia, ponieważ żaden ślad nie prowadził od tej broni do Rużjo. Ale jeśli człowiek nie pozostawia niczego przypadkowi, istnieje prawdopodobieństwo, że ślepy traf zajdzie go od tyłu i wbije mu nagle zęby w kark. Nowa broń niezbyt mu się podobała, ale w razie potrzeby nadawała się do użytku. Był to solidny, przyzwoicie wykonany z chromowanej stali, pistolet samopowtarzalny, z mechanizmem spustowym bez samonapinania, w działaniu bardzo podobny do wojskowych modeli starego Colta .45. Niezawodna, niewielka broń, chociaż dość ciężka. W magazynku mieściło się siedem nabojów z pociskami półpłaszczowymi z wybraniem wierzchołkowym, naciętymi na czubkach, żeby zwiększyć ich podatność na deformację, a tym samym siłę rażenia. Ósmy taki nabój znajdował się w lufie. Ta amunicja nie została opracowana po to, żeby strzelać z niej do papierowej tarczy, czy dziurawić puste puszki w lesie. Miała poważnie ranić bądź zabijać. Rużjo uśmiechnął się. Od kilku lat, zwłaszcza w USA, przemysł zbrojeniowy musiał odpierać ataki prawne przeciwników broni palnej. Od pewnego czasu pozywali oni producentów broni do sądu, zarzucając im, że nie wyposażają swych wyrobów w wystarczające zabezpieczenia i nie ostrzegają o zagrożeniach. Jakież to było głupie, wprost trudno uwierzyć. Gdyby potraktować to całkiem serio, należałoby umieszczać podobne ostrzeżenia na samochodach, nożach, nawet na zapałkach: UWAGA! ZDERZENIE TEGO MAŁEGO SAMOCHODU Z WIELKĄ CIĘŻARÓWKĄ GROZI ŚMIERCIĄ! OSTRZEŻENIE! TEN NÓŻ JEST OSTRY - NIE PRZYSTAWIAJ GO SOBIE DO SZYI! NIEBEZPIECZEŃSTWO! ZAPAŁKI MOGĄ SPOWODOWAĆ GROŹNY DLA ŻYCIA POŻAR! Sama koncepcja umieszczania ostrzeżeń na broni wydawała mu się piramidalnie głupia. Co innego obowiązek przechowywania broni w zamknięciu, żeby nie mogły się do niej dostać dzieci, a co innego wytłoczenie na lufie napisu: UWAGA! NIE ŚCIĄGAĆ SPUSTU MIERZĄC DO CZŁOWIEKA! Jeśli ktoś nie wiedział, co to jest broń palna i do czego służy, i tak nie byłby w stanie przeczytać takiego ostrzeżenia. Przypomniało mu się ogłoszenie, które w latach jego młodości rozklejano w trolejbusach w Czeczenii: JESTEŚ ANALFABETĄ? JEŚLI TAK, ZGŁOŚ SIĘ DO... Firestar wykona swe zadanie, a w razie czego Rużjo miał jeszcze w odwodzie parasol. Kupił też składany nóż - Benchmade tactical folder - z dziesięciocentymetrowym hartowanym ostrzem, które mógł otworzyć jednym ruchem kciuka. Biorąc pod uwagę tutejsze przepisy, Rużjo ze swymi dwoma sztukami broni palnej i nożem był prawdopodobnie uzbrojony lepiej niż ktokolwiek inny w tym kraju, łącznie z większością funkcjonariuszy policji. Podobnie jak na pustyni w Newadzie, Rużjo odczuwał potrzebę posiadania broni. Przeczuwał, że wkrótce zrobi się gorąco. Zastanawiał się, czy nie wyjechać. Mógł wydostać się z tego kraju statkiem, pociągiem, czy samolotem i ruszyć do domu, klucząc, żeby nie zostawiać śladów, prowadzących w konkretnym kierunku. Mógłby to zrobić, a Peel nie zdążyłby go powstrzymać, nawet gdyby chciał. Ale Rużjo był zmęczony. A konieczność oglądania się za siebie jeszcze to zmęczenie potęgowała. Musiał się liczyć z tym, że Amerykanie w końcu natrafią na jego ślad. Nie potrzebował następnego wroga, który deptałby mu po piętach. Postanowił, że doprowadzi do końca ten interes z Peelem, a dopiero potem wyjedzie, ale na własnych warunkach. Tak, czy inaczej, znajdzie jakieś rozwiązanie, a kiedy już wróci do domu, będzie, co ma być. Peel wyszedł z małego kościoła, skinął mu głową i ruszył do swojego samochodu. Rużjo odpowiedział skinieniem głowy i uruchomił silnik. Znów jechali zobaczyć się z tym informatykiem; poprzednio do spotkania nie doszło, ponieważ Rużjo wypatrzył zamachowca, który następnie zginął w księgarni. Najwyraźniej major Peel miał wobec pana Bascomb-Coombsa plany, które naukowcowi na pewno się nie spodobają. Losem naukowca Rużjo w ogóle się nie przejmował. Zamierzał pozostać z Peelem, dopóki nie nadarzy się sprzyjająca okazja, żeby wyjechać. Po namyśle doszedł do wniosku, że to już niedługo. Środa, 13 kwietnia Waszyngton, Dystrykt Columbia W szkole odbywała się tego dnia jakaś akademia. Kiedy się skończyła, Tyrone wyszedł na korytarz, machając po drodze do Jimmy-Joego. Postrach korytarza - Dino - został zawieszony na co najmniej dwa tygodnie i choć znalazłoby się jeszcze paru, których lepiej było unikać, żaden z nich nie stanowił takiego zagrożenia jak tamten idiota. W drodze do autobusu zobaczył Bellę. Z czytnikiem w ręku przechadzała się i śmiała z trzema koleżankami. Kiedy go spostrzegła, posłała mu uśmiech. - Hej, Tyr, tutaj! Poczuł nagle, że przepełnia go energia i podniecenie. Ruszył w jej stronę, powoli, żeby nie wyglądało na to, że tak mu spieszno. Starał się zachować obojętną, kamienną twarz, pokazać, jaki jest cool. Bella chciała się z nim zobaczyć? W porządku, przepływ danych bez zakłóceń i tak dalej, nie ma sprawy. Ale powoli, bez pośpiechu. Skończyło się raczej na dobrych chęciach, bo znalazł się przy niej w okamgnieniu. - Cześć, Bella. - Wybieramy się do centrum handlowego. Pojedziesz z nami? Uśmiechnął się. I w tej samej chwili, kiedy otwierał usta, żeby powiedzieć jakby od niechcenia: Jasne, dlaczego nie?" zobaczył Nadine, wychodzącą właśnie ze szkoły. Nadine spostrzegła go i odwróciła głowę. Bella zainteresowała się, na kogo Tyrone patrzy i sama spojrzała w tamtą stronę. Rzuciła tylko krótkie, przelotne spojrzenie i udawała, że nic nie było, ale Tyrone zorientował się w sytuacji. Nadine została poddana inspekcji, z wynikiem negatywnym i od razu skreślona, wszystko w pół sekundy, jeden rzut oka i dziękujemy bardzo. I nagle Tyrone Howard w wieku prawie czternastu lat znalazł się na rozdrożu wiedząc, że stoi przed wyborem drogi na resztę swego życia. Drogi, które miał przed sobą, rozchodziły się pod kątem prostym i nie istniała możliwość przejścia z jednej, na drugą, kiedy już dokona wyboru. Masz w ręku telefon, Tyrone i dwa numery. Pod który zadzwonisz? A może jednak nie będzie musiał wybierać? Powiedział: - Spotkajmy się na przystanku. Mam jeszcze coś do załatwienia. Bella nie była może najjaśniejszą diodą na tablicy rozdzielczej, ale nie była też na tyle przyćmiona, żeby nie zorientować się natychmiast, co zamierzał zrobić. I nie omieszkała mu o tym powiedzieć: - Jedziemy do centrum handlowego teraz, Tyr. - Nie musiała dodawać, ci oznacza to teraz, albo nigdy, Tyrone. Twój wybór. Cholera. Tak miło byłoby zjeść ciastko i nie stracić go, ale było to niemożliwe. Nie ma mowy, nie ma szans, pełne pomieszanie danych. Chwila rozciągnęła się do kilku milionów lat. Czuł się, jakby miał zaraz eksplodować. Szlag by to trafił! Możesz chodzić z jedną, albo z drugą, ale nie możesz mieć ich obu. Niech to diabli! Podjął decyzję. - Nadine! Hej, Nadine! Zaczekaj! Nadine odwróciła się i zauważył, że wyglądała na zaskoczoną. Nie śmiał spojrzeć na Bellę, chociaż bardzo chciałby zobaczyć wyraz jej twarzy. Otrzymał drugą szansę dostania się do raju i właśnie wyrzucił ją do kosza na śmieci. Miał chęć uciec i schować się gdzieś. Nadine uśmiechnęła się, a jej twarz nie wydawała się taka pospolita. Kiedy do niej podszedł, powiedziała: - Twoja przyjaciółka właśnie odeszła bez ciebie. I nie wyglądała na najszczęśliwszą. Wzruszył ramionami. - I co z tego? - Czuł się podle, ale jednocześnie wspaniale. - Jak twoja ręka? Pójdziemy trochę porzucać? - Mówisz poważnie? - Całkiem poważnie. Jej uśmiech stał się jeszcze bardziej promienny. - Z moją ręką jest już o wiele lepiej. Chodźmy porzucać. Idąc koło niej, Tyrone poczuł, że sam też się zaczyna uśmiechać. Tata coś mu o tym mówił. Kiedy postąpisz słusznie, prawie zawsze poczujesz się lepiej, niż gdybyś tego nie zrobił. Jeden zero dla starego. Górna kreda, czwartek, 14 kwietnia dzisiejszy obszar zachodniej Francji - Wygląda na to, że umie pływać - powiedziała Saji. Jay zatrzymał Humvee i wyłączył silnik. Ślady potwora prowadziły na brzeg morza i znikały w wodzie. Po piasku plaży raz po raz przetaczały się niewielkie, jakby jedwabiste fale z niegroźnymi białymi grzywami. - Na to wygląda - przyznał jej rację. - I co teraz? - Zmieniamy pojazd. Łódź, czy śmigłowiec? Osobiście wolę śmigłowiec. - Mogę to zrozumieć. Lepiej być kilkadziesiąt metrów nad bestią niż żeglować po morzu, ryzykując, że potwór wychynie z głębin jak Moby Dick. Jay skinął głową. - Ujemną stroną jest to, że łódź możemy uzbroić lepiej niż śmigłowiec. Musimy ograniczyć się do broni, którą zdołamy udźwignąć, więc jeśli dostrzeżemy bestię z powietrza, jedno z nas będzie się musiało wychylić i strzelać do niej. Ręczę, że nie chciałabyś odpalić pocisku rakietowego, siedząc na pokładzie śmigłowca. Gazy wylotowe załatwiły by nas równie skutecznie, jak sam pocisk, gdyby w nas trafił. - Cóż za przyjemna perspektywa. Skąd to ograniczenie w wyborze broni? - Cóż, nawet podczas symulacji musisz się zastanowić, jak wyglądałaby rzeczywista sytuacja. To coś jest większe, silniejsze i szybsze od nas, a my nie możemy tak po prostu zrzucić na to bomby atomowej, bo nie dysponujemy żadną, która byłaby skuteczna wobec sprzętu i oprogramowania, jakie mamy przeciw sobie. - Wysiadł z transportera i popatrzył na brzeg. Wyjął ręczny odbiornik GPS z kieszeni kurtki i spojrzał na wyświetlacz. - Tutaj trochę oszukałem w moim scenariuszu - powiedział. - Powinienem spoglądać na papierową mapę, bo w tamtych czasach nie było, oczywiście, nawigacji satelitarnej. Ale na to możemy sobie pozwolić. Niestety, w żadnym razie nie przeszedłby okręt podwodny klasy Seawolf. Trudno. Ale nawet nie jestem pewien, czy ten akwen w ogóle dotrwa do naszych czasów. Nie jestem najmocniejszy w historii Ziemi. Saji wysiadła z transportera, przeciągnęła się i spytała: - A gdzie my właściwie jesteśmy? - Na wybrzeżu Francji. A tam, za horyzontem będzie kiedyś Wielka Brytania. - I w świecie rzeczywistym właśnie tam prowadzą ślady? - Na to wygląda. - Pomaga ci to choć trochę w budowaniu twojej teorii? Jay skinął głową. - Tak. Może. - Dalej ścigamy tę bestię? - O, tak. Chciałbym tylko wyskoczyć na chwilę z rzeczywistości wirtualnej, żeby sprawdzić parę rzeczy i zadzwonić do szefa. Myślę, że powinienem mu przedstawić swoją teorię. Tak na wszelki wypadek. Czwartek, 14 kwietnia Londyn, Anglia W sali konferencyjnej MI-6 Michaels czekał, aż holograficzny projektor pokaże Jaya. Oprócz niego byli tam jeszcze Toni, Howard, Fernandez i Angela Cooper. Michaels powiedział: - Chciałem, żebyście wszyscy to usłyszeli, więc poprosiłem, żeby przełączono Jaya tutaj. Zaraz będziemy z nim rozmawiać. Są jakieś inne sprawy, zanim zaczniemy? Zgłosił się Howard. - Jesteśmy umówieni na spotkanie z tym emerytowanym majorem w posiadłości jego pracodawcy w... - spojrzał na ekran swego elektronicznego notatnika - w Sussex, dziś po południu. - Wspaniała wycieczka - powiedziała Angela. - Piękna okolica, chociaż drogi są tam dość wąskie. - Brak doniesień o nowych atakach na główne sieci, czy systemy wojskowe - zameldowała Toni. - Wygląda na to, że nasz haker się wycofał, przynajmniej na razie. - Z radością powitam każdą dobrą wiadomość - powiedział Michaels. - No, jest Jay. Projektor wyświetlił nad stołem holograficzny obraz twarzy Jaya. - Dzień dobry, szefie. - Jego głos brzmiał znów prawie zupełnie normalnie. Jay szybko dochodził do siebie. - Jay, to jest Angela Cooper z MI-6. Pozostałych znasz. Jay mruknął coś na powitanie. - No, dobra, mów, do czego doszedłeś. Jay westchnął. - Cóż, nie ma tego zbyt wiele. Prześledziliśmy... prześledziłem trochę ten destrukcyjny program i wygląda na to, że trop prowadzi w waszym kierunku. Może to tylko przypadek, a może coś więcej, nie wiem. Znów ruszę tymi śladami, kiedy tylko skończymy rozmawiać. Dużo o tym myślałem. Żaden ze znanych nam komputerów nie potrafiłby złamać w taki sposób szyfru, opartego na liczbach pierwszych, nawet wiele komputerów, pracujących równolegle nie uporałoby się z takim problemem, więc to musi być coś innego. A kiedy człowiek zada sobie pytanie, jakiego rodzaju komputer mógłby temu sprostać, na myśl przychodzi przede wszystkim komputer kwantowy. Rozmawialiśmy już o tym. Szkopuł w tym, że żaden komputer kwantowy nie wyszedł dotąd poza wczesne stadium eksperymentalne, więc żaden nie dysponuje mocą obliczeniową, niezbędną do czegoś takiego. - Jestem ciemny jak tabaka w rogu - powiedział Fernandez. - Co to jest komputer kwantowy? Jay wygłosił krótki wykład, wyjaśniając pojęcie bitów kwantowych i superpozycji. Michaels był zaznajomiony z tą teorią, ale - jak słusznie zauważył Jay - nikt nie przedstawił dotąd w pełni funkcjonalnego komputera kwantowego, więc nie traktowali tego poważnie. - Ale jeśli ktoś ma taki komputer? - ciągnął Jay. - W pełni funkcjonalny model? Maszynę ze stu, albo dwustu qbitami? Szyfry oparte na liczbach pierwszych byłyby dla takiego komputera dziecinną zabawką. - Przecież to czysta teoria - zaprotestowała Toni. - Zgadza się, ale powęszyłem trochę. Żaden z wojskowych systemów, przestawionych na standard AMPD* nie ucierpiał z powodu tych ataków. Może to przypadek, ale komputer kwantowy byłby bezradny wobec standardu AMPD, bez względu na swoją moc obliczeniową. Oczywiście tylko nieliczni przeszli na razie na ten nowy standard." - No dobrze - powiedział Michaels - ale jeśli ktoś stworzyłby taką maszynę, to czy my nie dowiedzielibyśmy się o tym? - Kiedyś na pewno. Nie można tego ukrywać w nieskończoność, ale przez jakiś czas... Oprzyrządowanie, które jest do tego potrzebne, nie należy do standardowego wyposażenia szkolnej pracowni komputerowej. Nie kupi się go także w najbliższym sklepiku z artykułami elektronicznymi. Mówimy o wielkiej operacji, wymagającej milionowych nakładów, urządzeń, wykonanych na indywidualne zamówienie, o wyspecjalizowanym personelu pomocniczym, programistach i tak dalej. Prędzej, czy później rzecz musiałaby się wydać, to nie jest coś, co można ukryć pod siatką kamuflażową. Ale nawet, gdybyśmy wiedzieli, że coś takiego istnieje i gdzie, dopóki byłby to jedyny funkcjonalny egzemplarz, ci którzy nim dysponują byliby wielkim, groźnym wilkiem w stadzie owiec. - Ta koncepcja z komputerem kwantowym nie wydaje się zbyt przekonywująca - powiedziała Toni. - Dysponujesz jakimiś informacjami, które by ją potwierdzały? - Nie mam żadnego konkretnego dowodu - przyznał Jay. - Z drugiej strony, gdyby coś takiego istniało, mielibyśmy odpowiedź na nasze wszystkie pytania. - I jako ekspert uważasz, że istnieje? - To pytanie zadał Howard. *Abstractmultidimensionalpointdistance encryption kryptografia oparta na abstrakcyjnej przestrzeni wielowymiarowej [przyp. tłum.]. - Tak jest, sir. Nic innego nawet w przybliżeniu nie pasuje. Pogrzebałem w Sieci i wyszukałem wszystkich naukowców, którzy kiedykolwiek publikowali coś na ten temat. Na liście jest i paru facetów z Wielkiej Brytanii. Jeden z nich - Peter Bascomb-Coombs - parę lat temu przedstawił kilka genialnych rozwiązań teoretycznych. Jest o klasę lepszy od większości pozostałych, którzy zajmują się tą problematyką. Daleko mi do jego poziomu. Nie wiem, czy w ogóle ktoś mu dorównuje. Pracował kiedyś w Londynie, ale potem gdzieś zniknął. - Mamy go uważać za potencjalnego sprzymierzeńca, czy raczej za podejrzanego? - zapytał Howard. - Tak, czy inaczej, na waszym miejscu spróbowałbym z nim porozmawiać. Nie mogę znaleźć adresu jego poczty elektronicznej. Trochę to dziwne, żeby facet tego kalibru po prostu zniknął. Był za młody, żeby przejść na emeryturę, a gdyby mu się coś stało, z pewnością pojawiłyby się o tym wzmianki w mediach. - Przekaż nam, co o nim wiesz, a my poszukamy tu, na miejscu - powiedział Michaels. - Już wam to przesłałem - odparł Jay. Po chwili powiedział: - Muszę wracać na polowanie. Myślę, że uda mi się dopaść tę bestię, jestem już blisko. - Uważaj, Jay - powiedziała Toni. Nie musiała mu przypominać, dlaczego. Sam powinien o tym wiedzieć najlepiej. - Jasne. Dzięki. Będę was informował. Angela wystukiwała polecenia na klawiaturze swego notebooka. Kiedy Jay się rozłączył, uniosła wzrok. - Mam informacje Jaya na temat tego Bascomb-Coombsa. Uruchomiłam przeszukiwanie... oho! - Co takiego? - spytał Michaels. - Mamy go - odpowiedziała. - Pracuje w ComCo U.K. To prywatna firma komputerowa, produkująca, między innymi, nowoczesne płyty główne do stacji roboczych. - I co w tym dziwnego, że komputerowy maniak pracuje w firmie komputerowej? - mruknął Fernandez. - W zasadzie nic - powiedziała - ale ComCo U.K. należy do lorda Geoffreya Goswella. Michaels zastanawiał się przez chwilę, gdzie słyszał to nazwisko. Po chwili sobie przypomniał. Howard skojarzył to sekundę wcześniej. - To ten sam facet, którego szef ochrony był wtedy w księgarni z naszym Rużjo? - Tak, to on - powiedziała Angela. - Patrzcie, patrzcie, jaki ten świat mały - mruknął Howard. - Ale prawdopodobnie to bez znaczenia - ciągnęła Angela. - Do Goswella należy kilkanaście firm komputerowych, rozrzuconych po całym kraju i zatrudniających tysiące ludzi. Wszędzie w Anglii, Szkocji, Walii, czy w Irlandii można spotkać kogoś, kto dla niego pracuje, albo zna kogoś takiego. Michaels pokręcił głową. Nie bardzo wierzył w takie zbiegi okoliczności. Pewnie, zdarzały się już dziwniejsze rzeczy, ale ta sprawa zrobiła się nagle bardzo podejrzana. - Wiecie co? Odłóżmy na razie tę rozmowę z Peelem. Powiedzcie mu, że wszystko się wyjaśniło i że ewentualnie skontaktujecie się z nim później, gdyby zaszła potrzeba. Sądzę, że powinniśmy się dowiedzieć czegoś więcej o jego szefie, zanim się tam zjawimy. Howard skinął głową, podobnie Fernandez i Toni. Angela uśmiechnęła się do niego i poczuł, że serce przestało mu bić na chwilę. Nie spojrzał na Toni. Bał się takiego ryzyka. Czwartek, 14 kwietnia Londyn, Anglia Peel przejeżdżał koło gazowni na Old Kent Work. Był wściekły. Poprzedniego dnia Bascomb-Coombs wziął sobie wolne i nigdzie nie można go było znaleźć. Ludzie Peela zameldowali, że naukowca nie ma w mieszkaniu, a jego samochód przez cały dzień stał w garażu. Nie odbierał też telefonu komórkowego. Peel po raz drugi zajrzał do zakładów komputerowych, ale na próżno. Gdzie on się, u diabła, podziewał? Major wiedział, że to jego wina. Odwołał swoich ludzi, prowadzących inwigilację Bascomb-Coombsa, ponieważ sam chciał się nim zająć. Wolał, żeby jego ludzi przy tym nie było i teraz, kiedy sukinsyn gdzieś zniknął, Peel mógł winić tylko siebie. Gdzie ten drań się zaszył? I dlaczego zniknął? Zadzwonił telefon. - Słucham, tu Peel. - Major Peel? Tu Angela Cooper. Ta kobieta z wywiadu. Jakby nie miał już dość na głowie. Dzwonili do niego co jakiś czas w związku z tamtą sprawą w Irlandii. Kiedy tylko jakiś irlandzki oberwaniec wysadził coś w powietrze, zawsze kontaktowali się z Peelem, jakby to on odpowiadał za tych szaleńców. - Ach, pani Cooper. Nie zapomniałem, że jesteśmy umówieni dziś po południu. - Tak się składa, sir, że nie będziemy musieli z panem rozmawiać. Sprawa, którą się zajmujemy już się wyjaśniła. Przepraszam, że pana niepokoiliśmy. Dzięki ci Panie i za to. Przynajmniej nie będzie sobie musiał zaprzątać głowy tymi idiotami. - Och, nic się nie stało. - Muszę kończyć. Dziękujemy panu za gotowość do współpracy. Kiedy się rozłączyła, Peel upewnił się w lusterku wstecznym, że Rużjo nadal jedzie za nim. I co teraz, stary? Nasz najwyraźniej nieobliczalny naukowiec wyfrunął z gniazdka. Okłamywał cię, próbował cię zabić, oszukał cię na okrągły milion. Musisz go znaleźć i rozwiązać ten problem, zanim się jeszcze bardziej skomplikuje. Łatwo powiedzieć. Dzień był ciepły, słoneczny. Howard, w cywilnym ubraniu, bez pośpiechu szedł ulicą kilka przecznic od MI-6, ciesząc się pogodą i miastem. Londyn był bardzo kosmopolitycznym miejscem. Mijali go ludzie w najdziwniejszych strojach, mówiący obcymi językami i najwyraźniej zadomowieni w tym angielskim mieście. Obok niego Julio, też po cywilnemu, uśmiechnął się do dwóch nastolatek, ubranych w mikrospódniczki i buty na koturnach tak grubych jak książka telefoniczna Waszyngtonu. Dziewczyny odpowiedziały uśmiechem, a Howarda obrzuciły taksującymi spojrzeniami. Chryste, obaj mogliby być ich ojcami. A gdyby dziewczyny pospadały z tych swoich monstrualnych butów, z pewnością połamałyby sobie nogi. Howard uniósł brwi, spoglądając na sierżanta. - Hej - powiedział Fernandez. - Piękno jest przecież źródłem radości, czyż nie tak? - Ale za deprawowanie nieletnich i w tym kraju idzie się za kratki. Zdaje się, że niedługo masz zostać mężem i ojcem, prawda? - Nie bądź taki sztywny, John. Co w tym złego, że człowiek sobie popatrzy? - Byłeś dotąd kawalerem, Julio. Jesteś pewien, że potrafisz się zmienić? - Mówiąc zupełnie szczerze, nie wiem. Myślę, że tak. Będę się starał, jak umiem najlepiej. Ale wiesz równie dobrze, jak ja, że żaden plan bitewny nie wytrzymuje pierwszego starcia z wrogiem. - Traktujecie małżeństwo jak wojnę, sierżancie? - Może niezupełnie wojnę, raczej jak teren nieznany. To znaczy, chciałem powiedzieć, że kocham Jo, chcę się budzić obok niej każdego ranka, będzie matką mojego dziecka, ale przecież nie jestem osiemnastoletnim rekrutem z prowincji. - Przynajmniej co do tego masz rację. - Zamyślił się na chwilę, po czym zmienił temat: - A co sądzisz o tej sprawie? Julio wzruszył ramionami. - Ten Goswell jest bardzo ustosunkowany i nikt nie śmie powiedzieć o nim złego słowa. Skąd my to znamy? Może rzeczywiście nie ma z tym wszystkim nic wspólnego. Ale nie słyszałem dotąd o żadnym znanym polityku, czy biznesmenie, który miałby zupełnie czyste ręce. I wydaje mi się co najmniej dziwne, że taki Rużjo skumał się z majorem, pracującym dla Jego Lordowskiej Mości. - Jakbyś mi to z ust wyjął. Z naprzeciwka zbliżała się wspaniała mulatka w czarno-czerwonej sukience z jedwabiu. W butach na koturnach miała ponad metr osiemdziesiąt. Może była modelką. Minęła ich w obłoku drogich perfum. Julio odwrócił się i spoglądał za nią. Howard też spojrzał, chociaż starał się zrobić to dyskretnie. - Od tyłu też dobrze wygląda - powiedział Julio. - Prawda, pułkowniku? Zauważył dyskretne spojrzenie Howarda. Pułkownik uśmiechnął się ze skruchą. - Muszę przyznać, że tak. - I ty to mówisz? Wzorowy mąż i ojciec? Howard nic nie odpowiedział, uśmiechał się tylko. - I co teraz, John? - Wywiad brytyjski dostarczy nam wszelkich informacji, które, ich zdaniem, powinniśmy mieć i zobaczymy, co i jak. A potem zrobimy, co do nas należy i wracamy do domu. Tyle tu pięknych kobiet, że zaczyna mi brakować żony. Fernandez parsknął śmiechem. Czwartek, 14 kwietnia Londyn, Anglia Kiedy Toni wróciła z toalety do sali konferencyjnej, Alex i Cooper stali przy stole, rozmawiając. Stali tak blisko siebie, że praktycznie mogli sobie szeptać do ucha. Toni poczuła ukłucie zazdrości. Zobaczyli ją, ale nie odsunęli się od siebie. To dobrze. Gdyby odskoczyli od siebie na jej widok, miałaby się czym martwić. Zresztą, znała Alexa i wiedziała, że nie ma powodów do niepokoju. - Coś nowego? - spytała. - Mamy informacje wywiadu na temat Goswella i Peela - odpowiedział Alex. - Pojawiło się parę interesujących aspektów. Pułkownik Howard i sierżant Fernandez zaraz tu będą. Ledwie to powiedział, obaj mężczyźni weszli do sali konferencyjnej. - Angelo, twoja kolej. Cooper zaczekała, aż wszyscy usiądą. Wcisnęła klawisz na klawiaturze swojego notebooka i nad stołem konferencyjnym pojawił się holograficzny obraz. - To posiadłość lorda Geoffreya Goswella w Sussex - rozpoczęła. - Nazywa się Cisy. Goswell spędza tam większość czasu. Posiadłość ma sto kilkadziesiąt hektarów. Znajduje się tam rezydencja, kilka mniejszych domów mieszkalnych i różne budynki gospodarcze. Nad stołem pojawiały się kolejne obrazy. - Jego lordowska mość jest wdowcem i mieszka w Cisach samotnie, tylko ze służbą. Ma mieszkania w Londynie, Brighton, Manchesterze, willę na południu Francji, domy w Walii, Szkocji, Irlandii, Hiszpanii, Portugalii, w Indiach i w Stanach Zjednoczonych. Tu jest lista firm, które należą do niego w całości lub częściowo. Jego osobisty majątek jest szacowany na prawie dwa miliardy. - Cóż za brzemię - mruknął Fernandez. Cooper kontynuowała: - Peel, o którym mieliśmy już okazję rozmawiać, jest szefem ochrony osobistej Goswella. Ma kilku, a może nawet kilkunastu ludzi, samych byłych wojskowych, którzy - uzbrojeni po zęby - dzień i noc strzegą posiadłości. - Myślałem, że broń palna jest w tym kraju nielegalna - wtrącił Howard. Cooper odpowiedziała: - W wypadku zwykłych obywateli rzeczywiście tak jest. Obowiązuje całkowity zakaz posiadania broni krótkiej, broń myśliwska musi pozostawać w zamknięciu cały czas między polowaniami, czy strzelaniem do celu. Nikomu nie wolno posiadać broni o charakterze wojskowym. - Niech zgadnę: Jeśli ktoś ma w skarbonce parę miliardów, obowiązują go inne reguły, prawda? - wtrącił Fernandez. Cooper uśmiechnęła się blado. - Właśnie tak. - Kontynuuj, proszę - powiedział Alex. - Powstrzymajmy się na razie z uwagami, dobrze? - Wysłaliśmy kilka ekip na drogi, prowadzące do posiadłości. Niespełna godzinę temu przyjechał tam wynajęty samochód. Sprawdziliśmy w firmie i okazało się, że wynajął go wczoraj w Southampton Peter Bascomb-Coombs. Naszym agentom udało się zrobić zdjęcie kierowcy tego samochodu; nie jest zbyt wyraźne, ale wydaje się, że to ten naukowiec. Ta informacja wzbudziła powszechne zainteresowanie. - Major Peel, którego również inwigilujemy, jest w tej chwili w drodze z Londynu do Sussex. Powinien dotrzeć do Cisów mniej więcej za godzinę. - Żadnego śladu Rużjo? - spytał Alex. - Żadnego. - A może jest już na terenie tej posiadłości? - To możliwe - przyznała Cooper. - Dopiero za półtorej godziny otrzymamy satelitarny obraz tego obszaru. Zresztą, na podstawie zdjęć satelitarnych trudno byłoby go zidentyfikować, nawet jeśli tam jest i przechadza się na otwartym terenie. Na mocy ustawy o bezpieczeństwie narodowym zainstalowaliśmy podsłuch telefoniczny, obejmujący zarówno linie naziemne, jak i monitorowanie telefonów komórkowych. - To miło, kiedy tak łatwo można uzyskać zgodę na podsłuch - wtrącił Alex. - Prawdę mówiąc, to wcale nie było takie łatwe - odparła Cooper. - Dotychczas nie uzyskaliśmy z tego źródła żadnych istotnych informacji. I tak, w skrócie, przedstawia się sytuacja. - Mam wrażenie, że wszystkie owce są w jednej zagrodzie. Powinniśmy tam wpaść na pogawędkę - stwierdził Fernandez. Cooper spoglądała przez chwilę na obraz holograficzny, a potem wbiła wzrok w stół. Czuła się wyraźnie zakłopotana, co Toni niezbyt przeszkadzało. W końcu Cooper powiedziała: - Cóż, zgadza się, byłby to logiczny następny krok. - Ale...? - spytał Howard. - Może wam wydać się to trochę dziwne - odpowiedziała - ale nie możemy tak po prostu tego zrobić. - Dlaczego nie? - spytała Toni. - Mamy podejrzanego o dokonanie przestępstwa komputerowego, które wstrząsnęło połową świata, i wiemy, gdzie ten osobnik się znajduje. Nie mogę uwierzyć, że nie chcielibyście zamienić z nim paru słów. Z nim i z facetem, dla którego pracuje. Toni spostrzegła, że Julio i John Howard skinęli potakująco głowami. Alex też wyglądał na zainteresowanego usłyszeniem odpowiedzi. - To prawda - przyznała Cooper. - Ale tutaj takie sprawy załatwia się trochę inaczej. Wyobraźcie sobie, że u siebie, w Stanach, zechcielibyście nagle przesłuchać jakiegoś miliardera, który byłby zarazem wpływowym politykiem. Senatora, a może nawet prezydenta. Przecież nie moglibyście tak po prostu zapukać do jego drzwi i zażądać rozmowy, prawda? - Nie - przyznał Alex. - Ale gdybyśmy mieli uzasadnione podejrzenia, że taki ktoś jest zamieszany w poważne przestępstwo, gdybyśmy mieli powody przypuszczać, że w wyniku działań tego kogoś setki ludzi straciły życie, dostalibyśmy od sędziego nakaz rewizji, czy nakaz aresztowania. Zdarzało się, że zmuszaliśmy naszego prezydenta do składania zeznań, chociaż wcale tego nie chciał. Był nawet impeachment*. * Procedura usunięcia prezydenta z urzędu za złamanie prawa [przyp. tłum.]. - Ale dopiero po wielu tygodniach konsultacji z jego adwokatami - dodała Cooper. - A impeachment był tylko czymś w rodzaju klapsa - przecież żaden prezydent nie został oskarżony i uznany za winnego, prawda? - Musiał jednak poddać się tej procedurze - odparł Alex. - Nikt nie stoi ponad prawem. - Tutaj też nikt nie stoi ponad prawem, Alex, ale to mały kraj i chociaż dokładamy starań, żeby wprowadzić go w XXI wiek, przynależność do wyższych sfer wciąż bardzo się liczy. Lord Goswell znajduje się na szczycie władzy. Chodził do szkoły z członkami Izby Lordów. Jest arystokratą, zna najlepszych adwokatów, notariuszy, sędziów, szefów policji. Co parę tygodni spotyka się na herbatce z premierem konserwatywnego rządu. Jednym skinieniem ręki może sprawić więcej, niż parlament przez cały tydzień. Grywa w brydża z królem. Już uzyskanie zgody na podsłuch graniczyło z cudem; udało się tylko dlatego, że Goswell o niczym nie wie. Do takiego kogoś nie można po prostu zastukać i zażądać czegokolwiek. Dowiedzenie się czegoś od niego wymaga długich, uprzejmych negocjacji. Co innego zadzwonić do jego szefa ochrony i zapowiedzieć się na rozmowę, a co innego wystąpić z żądaniami wobec jednego z najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi w kraju. Przez chwilę nikt się nie odzywał. Ciszę przerwał Fernandez. Bzdura. Toni musiała powściągnąć uśmiech. Całkowicie zgadzała się z sierżantem. - Być może, sierżancie, ale polecono mi przekazać wam, że rząd Jego Królewskiej Mości nie zwróci się w tej sprawie do lorda Goswella, chyba że za pośrednictwem jego adwokatów, a i wtedy bardzo ostrożnie. - Chociaż podejrzewamy, że jest zamieszany w te ataki na systemy komputerowe? Cooper odwróciła się do Toni. - Nawet gdybyśmy mieli pewność, że jest za nie odpowiedzialny, i potrafili to udowodnić, pani Fiorella. A nie mamy żadnych konkretnych dowodów poza bardzo słabymi poszlakami: Bascomb-Coombs, który być może jest w to zamieszany, a być może nie jest, pracuje u lorda Goswella i przebywa obecnie u niego z wizytą. To jeszcze niczego nie dowodzi, prawda? Toni wiedziała, że Cooper ma rację. Ale czuła, że ten Bascomb-Coombs jest w to zamieszany, a Peel i Rużjo mają z tym coś wspólnego. Ale co mogli zdziałać, jeśli miejscowe władze nie pozwalały im nawet porozmawiać z tymi ludźmi? - Nie możemy włazić do domu jego lordowskiej mości bez ozdobnego zaproszenia - powiedział Alex. - W porządku. A czy możemy zastopować Peela? - Przepraszam? - Możecie wydać swoim agentom terenowym rozkaz zdjęcia Peela i uniemożliwić mu powrót do posiadłości Goswella? Cooper zmierzyła go wzrokiem. - Dlaczego mielibyśmy to zrobić? - Spróbuję ci to wyjaśnić. Załóżmy, że ten Bascomb-Coombs jest odpowiedzialny za zamachy na systemy komputerowe. - W porządku, przyjmijmy na chwilę takie założenie. - Jeśli jest odpowiedzialny, musi korzystać z czyjejś pomocy. Z tego, co mówi Jay Gridley wynika, że rzecz nie jest tania, więc musi go popierać ktoś znaczący. - Zgoda. I co dalej? - Brzytwa Ockhama*. Bascomb-Coombs pracuje dla Goswella. Jest w domu Goswella. Ilu jest ludzi, którzy są w stanie sfinansować wielomilionowy projekt i utrzymać to w tajemnicy? Czy nie musi to być ktoś z wielką siłą przebicia? Na przykład ktoś, kto jest jedynym właścicielem nowoczesnej firmy komputerowej? W ten sposób dochodzimy do Goswella. A czy szef ochrony osobistej Goswella nie wie, kim jest Bascomb-Coombs? Jeśli wart jest pieniędzy, które dostaje, z pewnością sprawdza ludzi, przyjaźniących się z jego pracodawcą. Gdybym to ja odpowiadał za bezpieczeństwo kogoś tak bogatego, chciałbym wiedzieć wszystko o każdym, kto pojawia się u niego w domu. Moją sprawą byłoby zdobycie informacji, co jego goście jedli na śniadanie, w której restauracji i jaki zostawili napiwek. - Mówisz, że Bascomb-Coombs jest tym szalonym hakerem, że Goswell o tym wie i Peel także wie. Twój wywód logiczny jest słaby, nawet jeśli zaakceptować założenie wyjściowe. - A jednak brzmi to sensownie, skoro wszyscy wymienieni popijają sobie razem herbatkę, czyż nie tak? Na twarzy Cooper pojawił się uśmieszek. - Daj spokój, Alex, ludzie, którzy spotykają się na herbacie nie zwierzają się przecież sobie nawzajem ze wszystkich tajemnic, prawda? Alex oblał się rumieńcem. John Howard odwrócił się i zapatrzył w pustą ścianę, jakby go nagle * Zasada filozoficzna i naukowa, głosząca, że „bytów nie należy mnożyć bez konieczności", tzn. przedkładająca rozwiązania proste nad skomplikowane i nakazująca wyjaśnianie nowych zjawisk w oparciu o to, co zostało już poznane. Sformułowana w średniowieczu przez Williama Ockhama (Occama), angielskiego mnicha, teologa i filozofa [przyp. tłum.]. zafascynowała. Uśmiech Cooper stał się szerszy, cieplejszy. Wszystko to jeszcze niczego nie dowodziło, ale Toni doznała nagle strasznego przeczucia: Boże! Czyżby Alex przespał się z tą suką? Jak to możliwe? Kiedy? Boże święty, dlaczego? Alex odchrząknął i powiedział: - Przecież wiemy, że Peel ma jakieś powiązania z Rużjo i ze śmiercią tamtego faceta w księgarni. - Koroner uznał, że była to śmierć samobójcza. - Zgadza się, ale najpierw któryś z nich, Peel albo Rużjo, wpakował mu kulkę! Peel musi coś o tym wszystkim wiedzieć. Dobrze wiesz, że mam rację. Przymknijcie go i niech skruszeje, zanim zginą kolejni ludzie, a życie milionów znów pogrąży się w chaosie. Zapadła cisza. Toni siedziała ze wzrokiem wbitym w Cooper, nękana strasznymi podejrzeniami, przy których wszystko inne wydawało się bez znaczenia. Nieważny był Peel, Goswell, czy Rużjo. Nic nie było ważne. Czy Alex ją zdradził? Na pewno nie. Nie mógłby. A może jednak? Czuła się fatalnie. - W porządku - przerwała ciszę Cooper. - Będę musiała wystąpić o zgodę dyrektora Helmsa, ale sądzę, że możemy na to pójść w interesie bezpieczeństwa narodowego. Czwartek, 14 kwietnia autostrada M23, na południe od Gatwick Rużjo kilkakrotnie odetchnął głęboko, próbując się odprężyć. Podczas tej jazdy robił się coraz bardziej spięty, mocniej chwytał kierownicę, pochylał się do przodu, a wiedział, że to niedobrze, że powinien być teraz rozluźniony. Spięty człowiek nie reaguje we właściwy sposób. A jednak zawsze tak z nim było, mimo tych wszystkich lat i tych wszystkich zabitych, idących na jego konto i musiał świadomie pokonywać to napięcie. Widział przed sobą, na innym pasie ruchu, szarą Toyotę, którą dwaj ludzie jechali za Peelem od samego Londynu. Teraz Toyota trzymała się pięćdziesiąt metrów za samochodem majora, korzystając z osłony innych pojazdów znajdujących się na autostradzie. Ci dwaj byli tak pochłonięci śledzeniem Peela, że nie zauważyli Rużjo. Kiedy tylko ich wypatrzył, wybrał numer zapisany w pamięci telefonu komórkowego i wypowiedział tylko jedno słowo: - Towarzystwo. - To wystarczyło, żeby ostrzec Peela. - Rozumiem. Zadzwonię później - odpowiedział major. Minęli lotnisko Gatwick i jechali dalej autostradą na południe, jakby kierowali się do posiadłości w Sussex. Zadzwonił telefon komórkowy, który Rużjo położył na fotelu pasażera. - Słucham. - Zauważyli cię? - Nie. - To dobrze. Za jakieś trzy kilometry zjeżdżamy z autostrady i kierujemy się na wschód. Po pięciu kilometrach przy szosie będzie wielki dąb, obok skrzyżowania z boczną drogą, odchodzącą w prawo. Po trzech kilometrach jazdy tą drogą, po lewej stronie będzie duża szopa, w której strzygą owce. Tam sobie z nimi pogadamy. Pojedź przodem i przygotuj wszystko, dobrze? - Jasne. Rużjo kciukiem nacisnął klawisz, przerywający połączenie. Przyśpieszył i bez trudu wyprzedził zarówno szarą Toyotę, jak i samochód Peela. Był przed nimi o kilkaset metrów, kiedy zjeżdżał z autostrady. Ludzie w szarej Toyocie nie zwrócili na niego uwagi. Dąb był tam, gdzie powinien - Rużjo sprawdził odległość na liczniku samochodu. Znalazł też szopę - stała na łące, w pobliżu pasły się owce, dookoła nie było żadnych innych zabudowań. Idealne miejsce na rozmowę, której nikt postronny nie powinien słyszeć. Rużjo wjechał do szopy i zamknął za sobą wrota. Wnętrze było zakurzone. W powietrzu pachniało sianem, wełną i jakby roztopionym woskiem. Gospodarskie zapachy, które przywiodły mu na myśl wspomnienia z czasów, kiedy jeszcze żyła Anna. Sprawdził wyjścia - na dole zauważył jeszcze dwa, oprócz tego, którym wjechał i dwa otwory na górze, z których zwisały liny na bloczkach. Peel był profesjonalistą; kiedy przyjedzie, na pewno ustawi samochód tak, żeby ukrywający się w szopie Rużjo miał wolne pole ostrzału tych dwóch z Toyoty, kiedy wysiądą z samochodu. Rużjo uznał, że major stanie zapewne przy mniejszych drzwiach, od strony południowowschodniej. Rużjo sprawdził magazynek Firestara i upewnił się, że ma nabój w lufie. Napiął kurek i zabezpieczył pistolet. Być może w ogóle nie dojdzie do strzelaniny, ale gdyby okazało się to konieczne, miał osiem nabojów i na wszelki wypadek jeszcze siedem w drugim magazynku. Żaden pistolet tego typu nie był całkiem odporny na zacięcia, ale Rużjo uważnie skontrolował magazynki, wypolerował wślizg nabojowy i upewnił się, że wszystko jest w porządku. Po oddaniu kilku strzałów, kiedy dostał ten pistolet, przeładował jeszcze ręcznie setkę nabojów bez jednego zacięcia. Z tej odległości, jeśli będzie musiał użyć broni, wystarczy mu zaledwie kilka strzałów, a pierwszy nabój był już w lufie. Usłyszał nadjeżdżający samochód; warkot silnika niósł się daleko między spokojnymi pastwiskami. Nabrał głęboko powietrza, wypuścił je powoli, wykonał kilka ćwiczeń na rozluźnienie mięśni karku i ramion. Był gotów. Dalsze posunięcia uzależniał od tego, co zrobi Peel. Peel ustawił samochód tak, żeby Toyota musiała się zatrzymać między nim a szopą. Upewnił się, że pistolet luźno siedzi w kaburze i wysiadł. Drzwi zostawił otwarte i stanął tak, żeby częściowo go osłaniały. Nie widział Rużjo, ale dostrzegł świeże ślady opon, prowadzące do szopy, więc wiedział, że jego człowiek zajął pozycję. Na jego miejscu Peel ustawiłby się przy drzwiach, naprzeciw których zaparkowany był samochód i gotów był się założyć, że były agent Specnazu czekał właśnie w tym miejscu. Czuł się o wiele lepiej, wiedząc, że jego tyłka pilnuje doświadczony zawodowiec. Toyota zjechała z drogi i zatrzymała się koło szopy dokładnie w tym miejscu, które przewidział Peel. Kiedy opadła chmura czerwonawego kurzu, wysiedli dwaj mężczyźni. Mieli na sobie wiatrówki, a sposób, w jaki się poruszali, wyraźnie świadczył, że mają pod nimi broń. Nie wyglądali jednak na gliniarzy. Jeden z nich był brunetem średniego wzrostu, drugi, niższy i krępy miał krótko ostrzyżone rudawe włosy. Wojsko? Wywiad? Diabli wiedzą. - Dzień dobry, panowie. Czym mogę służyć? Ryżawy powiedział: - Majorze Peel, zechce pan udać się z nami. - To nie było pytanie. - Jeśli powiecie, kim jesteście i czego chcecie, może dojdziemy do porozumienia, jak cywilizowani ludzie. - Nie jesteśmy tu, żeby odpowiadać na pytania. Przyślemy kogoś po pański samochód. Pan pojedzie z nami. - Nie sądzę, żebym miał na to ochotę - oświadczył Peel. - Zmuszeni jesteśmy nalegać - powiedział brunet. - Proszę tu podejść, sir. I niech pan trzyma ręce tak, żebyśmy je dobrze widzieli. - Możecie sobie nalegać, ile wam się podoba. Mam swoje sprawy i nie będziecie mi się do nich wtrącać. Mężczyźni wymienili spojrzenia i bez słowa odsunęli się od siebie. To była standardowa procedura postępowania z kimś, kto mógł być niebezpieczny. Nawet, gdyby potrafił bardzo szybko sięgnąć po broń, miałby do czynienia z dwoma przeciwnikami, więc im dalej stali od siebie, tym trudniejsza była jego sytuacja, zwłaszcza jeśli obaj byli gotowi odpowiedzieć ogniem. Żaden z nich nie sięgnął jednak dotąd po broń, co było dla Peela korzystne. - Proszę nie utrudniać, majorze - powiedział ryżawy. - Panowie, radzę wam nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów i trzymać ręce z daleka od broni. Brunet uśmiechnął się. - Bardzo przepraszam, majorze, ale każdy z nas jest od pana o dobre dziesięć lat młodszy i dziesięć lat szybszy. Nie sądzi pan chyba, że da pan radę nam obu? Taki dobry to pan nie jest. - Może tak, a może nie. Ryzykowałbym więcej, gdybym był tu sam. - W twoim samochodzie nikogo więcej nie ma, Peel. Masz nas za głupków? - Raczej tak. Jak sądzisz, chłopcze, dlaczego zatrzymałem się akurat tutaj, w tym konkretnym miejscu? Ryżawy, który podczas tej wymiany zdań cały czas odsuwał się od swojego partnera, przystanął teraz i rzucił mu krótkie spojrzenie. - Blefuje - powiedział brunet. - Tak uważasz? - spytał Peel, uśmiechając się kpiąco. Jedziecie za mną tym japońskim samochodzikiem od samego Londynu. Myślicie, że was nie widziałem? Miałem mnóstwo czasu, żeby umówić się z kolegą w tym miejscu. Wyglądacie na przyzwoitych chłopaków. Powiedzcie mi, kto was przysłał i co wiecie, a może zostawię was przy życiu. W przeciwnym razie... - Demonstracyjnie wzruszył ramionami. - Zapomnij o tym - warknął brunet. - Nie jesteśmy jakimiś parszywymi żółtodziobami! Peel uniósł głos. - Panie Rużjo, jest pan tam? Drzwi szopy otworzyły się ze skrzypieniem zardzewiałych zawiasów i pojawił się w nich Rużjo, nie wychodząc jednak na zewnątrz. - Jestem - powiedział. Oburącz trzymał srebrzysty pistolet, wycelowany w bruneta. Obaj mężczyźni wzdrygnęli się zaskoczeni. Ludzie z doświadczeniem wiedzieliby, że nie mają szans. Nawet jeśli ktoś dobywał broni jak jakiś Billy the Kid, niczego by nie wskórał, jeśli był już na muszce. Ale ci dwaj wpadli w panikę i sięgnęli po broń. Rużjo miał na muszce bruneta, więc ryżawy należał do Peela. Jednak zanim major zdążył sięgnąć po broń, Rużjo błyskawicznie oddał trzy strzały, a po ledwie zauważalnej przerwie jeszcze trzy. Sześć strzałów z odległości pięciu metrów, a odbyło się to tak szybko, że zabrzmiało jak dwie krótkie serie z pistoletu maszynowego. Cholera, szybki był! Brunet i ryżawy padli jak zżęte kłosy. - Kurwa! - wrzasnął Peel i z wyciągniętą bronią podbiegł do leżących. Obaj mieli pod wiatrówkami kamizelki kuloodporne, zobaczył to, kiedy nad nimi stanął. Obie kamizelki zatrzymały po dwa pociski, zgodnie z tym, do czego były przeznaczone. Ale żadna kamizelka nie mogła być skuteczna wobec tzw. metody z Mozambiku, jaką posłużył się Rużjo: dwie kule w pierś i jedna w głowę. Obaj mężczyźni zostali trafieni między oczy i byli już martwi, zanim upadli na ziemię. Peel nigdy nie widział lepszego strzelania, nawet na treningu, nie mówiąc o gorącej sytuacji. Rużjo był jednak mistrzem. - Cholera, jak mam się czegoś dowiedzieć, skoro żadnego nie zostawiłeś przy życiu? Rużjo odwrócił do niego swą smagłą twarz i wzruszył ramionami. Wyrzucił magazynek z pistoletu na ziemię, wsunął zapasowy, wyjęty z kieszeni, po czym schylił się i podniósł ten, który upadł. Wyprostował się i wyciągnął sobie z uszu silikonowe zatyczki, które wrzucił do kieszeni razem z prawie pustym magazynkiem. Dobry Boże! Ten facet musiał mieć nerwy ze stali, skoro pomyślał nawet o zatyczkach, zanim spokojnie rozwalił dwóch uzbrojonych mężczyzn, z niewiarygodną szybkością. W żyłach miał pewnie lodowatą wodę zamiast krwi. Cóż, nic już nie można poradzić. Może przy tych dwóch znajdzie się coś, co pomoże ustalić, skąd pochodzą. Peel przeszukał kieszenie bruneta i z jednej z nich wyciągnął portfel. Otworzył go i spojrzał na legitymację za przezroczystym plastikiem. - O Boże! Ci dwaj są z MI-6. Właśnie zabiliśmy dwóch agentów wywiadu Jego Królewskiej Mości! Rużjo znów wzruszył ramionami, rozglądając się po okolicy w poszukiwaniu ewentualnych świadków. Oprócz owiec, na których strzały zdawały się nie robić wrażenia, w pobliżu nie było żywej duszy. Peel pokręcił głową. - Chodź, pomóż mi z ciałami - powiedział. - Mamy tylko parę minut, zanim ktoś się zorientuje, że z tymi dwoma coś się stało. To się nazywało wdepnąć w gówno. (Czwartek, 14 kwietnia Londyn, siedziba MI6 - Mamy problem - powiedziała Cooper do Michaelsa. - Straciliśmy kontakt z zespołem, śledzącym Peela. Howard, Fernandez i Toni poszli do stołówki, żeby coś przegryźć, a Michaels znów znalazł się sam na sam z Cooper w sali konferencyjnej. - Straciliście kontakt? - Ponad pół godziny temu. Kiedy się zameldowali po raz ostatni, poinformowali, że zjeżdżają z autostrady M23 koło Balcombe i szykują się do zatrzymania Peela. Od tego czasu nie udało nam się z nimi skontaktować. - Macie jakiś sposób, żeby ich odnaleźć? - Nie bardzo. Transponder w ich samochodzie przestał nadawać kilka minut po ostatnim meldunku. Wiemy, gdzie byli wtedy. Wysłaliśmy już zespół uderzeniowy na pokładzie śmigłowca z zadaniem zbadania sytuacji. - Albo ich obezwładniono, albo zabito - powiedział bez ogródek. - Nie wiemy tego. - Nie wysłalibyście śmigłowca z zespołem uderzeniowym, gdybyście nie sądzili, że to prawdopodobne. Westchnęła i położyła mu rękę na przedramieniu. Poczuł ciepło jej dłoni. - Tak, obawiamy się, że coś się stało. Stał z wzrokiem wbitym w jej rękę. Po chwili cofnęła ją. - Dla nas dwojga nie ma szans, co? - To... nie byłby dobry pomysł. Przykro mi. - Ale sprawiło ci to przyjemność? Dopóki tego nie przerwałeś? - Ee... tak, owszem. Uśmiechnęła się smutno. - Dobrzy faceci zawsze są już z kimś związani... Szkoda. Ta twoja pani Fiorella ma szczęście, wiesz? - Sądzę, że to ja mam szczęście. Cofnęła się na neutralny dystans i spojrzała na zegarek. - Zespół uderzeniowy powinien się wkrótce zameldować. - Czy możemy zatrzymać Peela? Jeśli jest w drodze do posiadłości Goswella? - W tej sytuacji wątpię, czy dyrektor Helms poszedłby na ryzyko wysłania jeszcze jednego zespołu. Bezpieczniej byłoby otoczyć Peela w Cisach, jeśli rzeczywiście tam jedzie i zająć się nim później. W stołówce MI-6 Fernandez przełknął kawałek czegoś, co wyglądało jak stek salisburski z puree, podlany paroma litrami brunatnego sosu i zapytał: - Co się dzieje z wicedyrektor? Fiorella przyszła do stołówki z Howardem i Fernandezem, ale zaraz przeprosiła ich i odeszła. Wyglądała blado. Howard spoglądał na swoją tajską sałatkę z kurczaka. Nie był plotkarzem, ale znał Julio przez całe swoje dorosłe życie; nie mieli przed sobą zbyt wielu tajemnic. A wyraz twarzy Toni ostatecznie go przekonał. Musiała się dowiedzieć o nadobowiązkowych zajęciach Michaelsa. Howard nie wdawał się w szczegóły: - Sądzę, że Toni i dyrektor mogą mieć jakieś problemy osobiste. Julio przełknął kolejny kęs, popił go wodą i skinął głową. - Cooper - powiedział. - Szef się do niej dobrał? Howard uniósł brew. - Jest wspaniała, inteligentna i strzela do niego oczkami - ciągnął Julio. - A szef zaczyna się interesować czubkami swoich butów, kiedy tylko Cooper podejdzie za blisko. Ona wygląda zaborczo, a on - Jakby coś przeskrobał. Mnie się to wydaje jasne. Zresztą, nie mówię niczego, o czym byś nie wiedział. Zauważyłeś to. Howard skinął głową. - Tak. Julio wsadził sobie do ust następną porcję brązovej, parującej breji. - Zupełnie nie rozumiem, skąd tyle narzekań na brytyjską kuchnię. Mnie smakuje - powiedział. - Nie krępuj się, weź dokładkę. Do ich stolika podszedł młody człowiek. - Pułkownik Howard? Dyrektor Michaels chciałby się z panem zobaczyć tak szybko, jak to możliwe. Julio pośpiesznie wepchnął sobie do ust następną porcję. Howard skinął głową i wstał. Co tam znowu? Czwartek, 14 kwietnia w pobliżu Balcombe, Anglia MI-6 podstawiło drugi śmigłowiec, który właśnie wylądował z Alexem, Howardem, Fernandezem, Cooper i Toni na pokładzie. Pierwsza maszyna, którą przyleciał zespół uderzeniowy, stała na ziemi, a kilkunastu żołnierzy w brytyjskich mundurach polowych i beretach, z bronią gotową do strzału, przeszukiwało właśnie wielką, starą szopę, kiedy ekipa Net Force wysiadła ze swojego śmigłowca, osłaniając się przed kurzem, podrywanym przez wirnik. Toni, jako profesjonalistka, odłożyła na bok osobiste cierpienia, zdecydowana nie dopuścić, żeby przeszkadzały jej w wykonywaniu obowiązków służbowych. Mimo wszystko, podczas krótkiego lotu nie była w stanie spojrzeć Alexowi w oczy. Podszedł brytyjski kapitan i zamienił kilka słów z Cooper. Toni przechadzała się dookoła, kilka razy przykucnęła, żeby uważniej przyjrzeć się paru miejscom, po czym ruszyła w stronę szopy. W środku stał nowy samochód, najwyraźniej od niedawna, bo nie zdążył go pokryć kurz. Na klepisku leżała cienka warstwa siana. Toni wyszła z szopy i znów zaczęła obchodzić najbliższą okolicę. Ziemia była na tyle miękka, że ślady stóp wyraźnie się w niej odciskały, ale wiele zadeptali żołnierze, których buty pozostawiały charakterystyczne odciski. Analizując to, co wiedziała i to, co teraz zobaczyła, zastanawiała się, co tu się mogło wydarzyć. - Toni? - zawołał Alex. Stał z Cooper i brytyjskim kapitanem. Wiedziała, że stać ją na to. Potrafi trzymać uczucia na wodzy i wypełniać swe obowiązki. - To jest kapitan Ward - przedstawił Alex. - Kapitanie, zechce pan wprowadzić wicedyrektor Fiorellę, powiedzieć jej, co, pańskim zdaniem, mogło się tu wydarzyć? powiedziała Cooper. Toni poczuła, że ogarnia ją gniew. Ją wprowadzać? Co ona sobie, kurwa, myśli? Miała chęć zetrzeć Cooper z twarzy ten wyraz samozadowolenia. Pohamowała się jednak i powiedziała: - Nie sądzi pani, że to dość oczywiste? Cooper spojrzała na nią zaskoczona. Czyżby w głosie Toni było wyzwanie? - Och, doprawdy? Więc proszę nam powiedzieć. - Tak, to było wyzwanie. - Proszę bardzo. Peela osłaniał któryś z jego ludzi i to jego samochód stoi w szopie. Na pewno wynajęty i raczej nie uda się ustalić, przez kogo. Ślady będą pewnie prowadzić do fikcyjnej firmy i fałszywego nazwiska. Wasi agenci nie zauważyli tego drugiego człowieka. Niewykluczone, że był to Michaił Rużjo, który ma powiązania z Peelem. Może chodzili kiedyś razem do szkoły, a może poznali się podczas akcji policyjnej w Afryce, czy Ameryce Południowej. Muszą się znać nie od dziś, nie wierzę, żeby przypadkiem skumali się akurat teraz. Peel przyprowadził waszych ludzi tutaj, prosto w pułapkę. Rużjo podkradł się do nich - nie, cofam to, nie można podjechać do tej szopy samochodem tak, żeby nie zostać zauważonym, a na podejście na piechotę jest trochę za daleko, więc prawdopodobnie czekał już tutaj, schowany w szopie, kiedy przybył Peel. No, jak sobie radzę? - Spojrzała na Alexa. Uśmiechał się blado. Wiedziała, że czuje jej gniew. Skinęła mu głową. Wiem wszystko, sukinsynu. A teraz ty wiesz, że ja wiem. Cooper nie odezwała się, Alex i kapitan też milczeli, więc Toni mówiła dalej. - Na ziemi są dwie małe plamy krwi, jeszcze widoczne, chociaż ktoś po nich deptał, tutaj i tutaj - wskazała ręką. - Wasi ludzie byli uzbrojeni? I mieli kamizelki kuloodporne? Cooper tylko spiorunowała ją wzrokiem. Na pytanie odpowiedział kapitan: - Mieli broń krótką, a jeśli chodzi o kamizelki, tak, powinni je mieć na sobie. To standardowa procedura przy takich operacjach. - No tak. Więc Peel albo Rużjo skasowali ich, prawdopodobnie strzelając w głowę. Tutaj upadli. Następnie zabójcy załadowali ciała do samochodu, którym przyjechali wasi agenci i odjechali, jeden z nich tym wozem, a drugi wozem Peela. Zakładam, że jeśli wasi ludzie nie zadeptali wszystkiego, odnajdziecie ślady opon, potwierdzające moją wersję. Przypuszczam, że samochód ze zwłokami ukryli gdzieś, żeby trudno go było odnaleźć. Dwaj zaginieni agenci są powodem do niepokoju, ale to nie to samo, co dwaj zabici agenci. Gdybym ja tu dowodziła, kazałabym miejscowym policjantom przeszukać każdy większy staw, czy jeziorko w promieniu kilkunastu kilometrów. Głęboka woda jest dobrym miejscem na ukrycie samochodu. Kapitan pokręcił głową. - Trochę to wszystko naciągane. Oprócz krwi nie znaleźliśmy żadnych śladów. Nigdzie nie ma łusek po wystrzelonych nabojach. - Jeśli to Rużjo, to na pewno je pozbierał, a sądzę, że i Peel zrobiłby to samo. I na pewno bardzo szybko pozbędą się broni, z której padły strzały. Niewiele wiem o majorze Peelu, ale Rużjo jest profesjonalistą w każdym calu. Nie zostawia po sobie zbyt wielu śladów. Ward skinął głową, jakby na potwierdzenie, że bardziej niż jej wersja tego, co tu zaszło, interesował go tok rozumowania Toni. - To, co pani sugeruje, nie jest niemożliwe. Kiedy tylko Peel zorientował się, z kim ma do czynienia, wiedział, że mają transponder w samochodzie, więc go wyłączył. Zorganizowaliśmy blokadę dróg w okolicy, ale może już być za późno. Toni zebrała się w sobie i posłała Cooper najsłodszy uśmiech, na jaki ją było stać. - Chciałaby pani dowiedzieć się czegoś jeszcze, pani Cooper? - Nie w tej chwili, pani Fiorella. - Cooper zerknęła na Alexa i Toni dostrzegła w jej spojrzeniu troskę. Nawet ubolewanie. Aha, więc Cooper domyśliła się, że Toni wie. I ta brytyjska dziwka współczuła Alexowi z tego powodu. Wspaniale. Teraz jesteśmy już jedną wielką, pieprzoną, nieszczęśliwą rodziną. Michaels sięgnął po virgila i zadzwonił do Jaya Gridleya. - Słucham, szefie. Co się stało? - Czy gdybym podał ci adres, fizyczny adres, pod którym może się znajdować ten komputer kwantowy, byłoby to pomocą w twoich poszukiwaniach? - Na pewno nie mogłoby zaszkodzić. Może natrafię na jakieś ślady, kiedy podejdę dostatecznie blisko, ale gwarancji nie ma. - Zaczekaj, już ci przesyłam tę informację. Znaleźliśmy Bascomb-Coombsa i wiemy, gdzie pracuje. W tej chwili nie mamy do niego dostępu, ale może ty coś wykombinujesz. - Dzięki, szefie. - Bądź ostrożny, Jay. - Zrozumiałem. Rozłączam się. Michaels podszedł do miejsca, w którym stała Cooper. - Czy to coś zmienia? Możemy pojechać do Goswella i zdjąć Peela? - Mogę spytać dyrektora generalnego, ale obawiam się, że nie wyda zgody. Mamy zaginionych agentów, ale nie bardzo możemy udowodnić, że miał z tym związek Goswell, czy nawet Peel. Równie dobrze Peel mógł odjechać, zanim zdążyli z nim porozmawiać, a potem naszych ludzi napadli przypadkiem złodzieje owiec. - Akurat. - Przykro mi, Alex, ale mamy związane ręce. W drodze powrotnej do śmigłowca Michaels celowo pozostał w tyle. - Niech pan zaczeka, pułkowniku. Howard zwolnił. - Cooper mówi, że MI-6 ma związane ręce. Nie mogą pojawić się w posiadłości lorda Goswella bez ozdobnego zaproszenia. - Cudownie - mruknął Howard. Jego głos aż ociekał sarkazmem. - Pułkowniku, nie wiem, czy już to do pana dotarło, ale zgłosiłem pana do awansu. Howard zawahał się przez chwilę, po czym powiedział: - Coś o tym słyszałem, dyrektorze. Dziękuję panu. - Wspominam o tym tylko dlatego, że międzynarodowy incydent dyplomatyczny mógłby pana pozbawić wszelkich szans na ten awans. To bardzo prawdopodobne. Howard wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Jeśli w zamian dopadłbym Rużjo i tego szalonego hakera, to nie ma sprawy. Michaels też się uśmiechnął. - Coś mi mówiło, że właśnie tak pan do tego podejdzie. Sądzę, że po powrocie do MI-6 naszej ekipie będzie się należało trochę czasu wolnego. Chyba wybierzemy się na przejażdżkę po okolicy, czy coś w tym rodzaju. - Tak jest, sir. Michaels spojrzał na śmigłowiec, mrużąc oczy, żeby nie naleciało mu do nich kurzu, podrywanego przez obracający się wirnik. Najczęściej starał się przechodzić przez ulicę po pasach, przy zielonym świetle, ale czasem trzeba było przebiec, mimo że światło było czerwone. Istniała różnica między sprawiedliwością a prawem i czasem cel uświęcał środki. Zdawał sobie sprawę, że jeśli podejmie takie ryzyko i odniesie sukces, zdoła się potem jakoś wybronić. Tak to już było w tej pracy. Jeśli mu się nie uda, zapłaci za to. Polowali na terrorystów i morderców. Najgorsze, co mogło go spotkać, jeśli pokpi tę sprawę, było karne zwolnienie z pracy i dwadzieścia, albo trzydzieści lat więzienia. Patrząc na Toni, która wsiadała właśnie do śmigłowca, demonstracyjnie odwracając głowę tak, żeby na niego nie spojrzeć, pomyślał, że zdarza się zapłacić wyższą cenę za to, że człowiek coś spieprzył, czy też - w jego sytuacji - za to, że omal się z kimś nie pieprzył. Cóż, może będzie miał szczęście i zginie podczas tej tajnej operacji... Górna kreda, czwartek, 14 kwietnia (miejsce w którym kiedyś będzie Londyn Jay, pieszo, z wyrzutnią pocisków rakietowych przewieszoną przez ramię, pociągnął nosem. Oprócz zwykłych zapachów dżungli w powietrzu unosiła się jeszcze jakaś woń, nieprzyjemna i tak przenikliwa, że nie można jej było zignorować. Koło niego Saji zmarszczyła nosek i zapytała: - Boże, co to za smród? - Nie wiem, jak to oględnie wyrazić; to gówno tego potwora. Wskazał ręką. Przed nimi rozpościerała się gęsta, prehistoryczna dżungla, reprezentująca całe sterty zakodowanych plików komputerowych, elektroniczna lokalizacja ośrodka, który w świecie realnym był firmą komputerową w Londynie. W rzeczywistości wirtualnej na ścieżce, prowadzącej do dżungli znajdował się kopiec brązowych, cuchnących ekskrementów wielkości dużego pojemnika na śmieci, a nad nim krążyły chmary much. Po obu stronach ścieżki było jeszcze kilkanaście takich stert, wyschłych i stwardniałych, mających się kiedyś stać gigantycznymi koprolitami*. Jay i Saji obeszli świeży kopiec dookoła. Z bliska widzieli wystające kawałki niestrawionych kości i czuli bijące od niego ciepło. Powietrze było ciężkie od smrodu. - Nie chcę zgrywać doświadczonego tropiciela, ale jestem pewien, że nasza bestia przeszła tędy - powiedział Jay. - I jestem się gotów założyć, że urządziła tu sobie wychodek, bo mieszka gdzieś w pobliżu. * Skamieniałe ekskrementy zwierząt kopalnych [przyp. tłum.]. Saji zmierzyła kopiec wzrokiem i pokręciła głową. - Niezbyt podoba mi się perspektywa zapuszczania się w dżunglę za tym potworem - powiedziała. Jay zdjął z ramienia wyrzutnię pocisków rakietowych. - Mnie też nie. Stań tu, z boku. - Oparł broń na ramieniu, wycelował w stronę dżungli i ściągnął spust. Rakieta wystrzeliła z wyrzutni z charakterystycznym odgłosem, ciągnąc za sobą smugę ognia, wpadła między drzewa i eksplodowała z głośnym hukiem. Na wszystkie strony posypały się liście i połamane gałęzie. - Jeszcze parę pocisków i potwór pewnie się zainteresuje, co to takiego - powiedział Jay. Czwartek, 14 kwietnia Posiadłość „Cisy", Sussex, Anglia Peel wysiadł z samochodu i trzasnął drzwiami mocniej, niż było to konieczne. Powściągnął gniew, skinął głową Huardowi, który trzymał wartę na tyłach rezydencji i odwrócił się, żeby popatrzeć na Rużjo, wysiadającego po stronie pasażera. Samochód z ciałami obu agentów i bronią, od której zginęli, znajdował się na dnie głębokiego na dziesięć metrów stawu hodowlanego na jednej z farm Jego Lordowskiej Mości we wschodnim Sussex, niedaleko od szopy, przed którą ich zastrzelili. No, prawdę mówiąc, to Rużjo ich zastrzelił. SIS albo miejscowa policja zapewne znajdą w końcu ten samochód z jego zawartością, ale chyba nie nastąpi to zbyt szybko. Powinien mieć mnóstwo czasu na zatarcie wszystkich śladów i wydostanie się z kraju. Żałował, że musi wyjechać, ale nie miał wątpliwości, że to konieczne. I chociaż mógł się pożegnać z tą urojoną fortuną w indonezyjskim banku, to przecież w sejfie Goswella z pewnością znajdzie się dość pieniędzy, żeby sfinansować ucieczkę. Zamierzał zlikwidować Goswella, tego sukinsyna Bascomb-Coombsa i Rużjo; tego ostatniego z zachowaniem maksymalnej ostrożności, najlepiej od tyłu, kiedy nie będzie się niczego spodziewał. Potem odpowiednio poukłada zwłoki, zaaranżuje wszystko tak, żeby wyglądało, że to były agent Specnazu zastrzelił pozostałych dwóch, a potem sam zginął od kuli jednego z ludzi Peela - powiedzmy, Huarda, który też będzie musiał zginąć - i on, Peel, będzie wolny jak ptak. Jego sytuacja wyglądała źle, ale nie beznadziejnie; wolałby, żeby sprawy potoczyły się inaczej, ale chyba potrafi wyjść z tego obronną ręką. Był wyszkolonym żołnierzem, oficerem z doświadczeniem w dowodzeniu w warunkach polowych; gdzieś w Trzecim Świecie zawsze znajdzie się zapotrzebowanie na jego usługi. Mógłby szkolić wojsko w którymś z krajów Wspólnoty Niepodległych Państw, dowodzić batalionem w środkowej Afryce, czy pracować jako ochroniarz jakiegoś arabskiego księcia. Psy wojny nigdy nie wychodziły do końca z mody, choćby dookoła panował pokój. Nigdy nie można mieć pewności, czy sąsiad nie czyni jakichś zakusów terytorialnych i należało być przygotowanym na obronę swojej ziemi, choćby ten sąsiad uśmiechał się najszczerzej i unosił otwarte dłonie na znak, że nie ukrywa broni. Cóż, lepsze to, niż nic. - Zostań tu i miej oczy otwarte - powiedział do Rużjo. Rużjo zasalutował swym zwiniętym parasolem. Prawdopodobnie będzie go wkrótce potrzebował; niebo znów zasnuło się ciemnymi chmurami, które wiatr przygnał znad Północnego Atlantyku razem z zimnym frontem. Wprost idealnie, burza sprawi, że zrobi się jeszcze bardziej ponuro. Peel podszedł do Huarda. - Powiedz chłopcom, żeby rozpoczęli patrolowanie wzdłuż granic posiadłości - powiedział. - Niewykluczone, że będziemy mieli gości. Ty pilnuj tylnego wejścia. - Tak jest. Peel wszedł do domu. Był przekonany, że ze wszystkim sobie poradzi. A potem zaczeka do zmroku, żeby pod osłoną ciemności pieszo wydostać się stąd przez pola, na wypadek, gdyby ktoś obserwował posiadłość. Musiał założyć, że skoro wiedzieli, kim był, a przynajmniej wiedzieli tyle, żeby wysłać po niego agentów SIS, to wiedzieli także, dla kogo pracuje. Nie wezmą Cisów szturmem, co to, to nie, ale mogą czekać pod bramą, dopóki nie wyjdzie. Jeśli uda mu się wydostać na piechotę wystarczająco daleko, będzie mógł ukraść samochód któremuś z sąsiadów, pojechać na południowe wybrzeże i przeprawić się przez Kanał jedną z łodzi Goswella. To żaden wstyd wycofać się przed przeważającymi siłami. Zawsze można się przegrupować i wrócić później. Przegrana bitwa nie musi jeszcze oznaczać przegranej wojny. Goswell popijał drinka w salonie. - Witam, majorze. - Wasza Lordowska Mość. Gdzie jest Bascomb-Coombs? - Chyba w gabinecie na końcu korytarza. Bawi się tym swoim przenośnym komputerem. Zablokowałem mu dostęp do tej specjalnej maszyny, ale jestem pewien, że potrafi ominąć tę blokadę. Jego przenośny komputer coś zasygnalizował, Bascomb-Coomb zrobił się nagle bardzo podekscytowany, przeprosił i wyszedł. Drinka? - Doskonały pomysł - powiedział Peel. Natychmiast zmaterializował się Applewhite - szkoda, że też będzie musiał zginąć, major lubił tego starego służącego - i Peel uniósł dwa palce, sygnalizując, ile szkockiej ma być w szklaneczce. A, co tam - dodał trzeci palec. W końcu musiał przecież doczekać jakoś do zmroku, czyż nie tak? A miał za sobą długi i męczący dzień. Nikt nie mógł mieć mu za złe, że potrzebował przyzwoitego drinka. Gwałtowny powiew wiatru targnął uchylonym oknem, a w szybę uderzyły pierwsze krople deszczu. Zapowiadał się burzliwy wieczór - i to pod wieloma względami. Czwartek, 14 kwietnia Londyn, Anglia Ekipa Net Force wyruszyła pojazdem, nazwanym przez Howarda samobieżnym Taktycznym Centrum Dowodzeniowym. W istocie był to wielki wóz kempingowy, który pośpiesznie wynajęli. Julio prowadził, klnąc na czym świat stoi: - Głupie skurwysyny! Dlaczego nie możecie jeździć po właściwej stronie drogi? Reszta zespołu uderzeniowego załadowała się już do samochodów osobowych i ciężarówek w bazie wojskowej, i wyjechała do miejsca, w którym wyznaczona została zbiórka - w tym wypadku do remizy strażackiej w Sussex. Howard ustawił komputer na niewielkim stoliku. Michaels i Toni siedzieli koło niego i przyglądali się. Howard wywołał na monitor powiększone zdjęcie dużej willi i kilku mniejszych budynków, zrobione z lotu ptaka. - To posiadłość Goswella - powiedział. - Ma pan to z MI-6? - spytał Michaels. - Nie, sir. Zleciłem dziś rano sfotografowanie tego obszaru przez naszego Wielkiego Zeza. - Jeszcze zanim wiedzieliśmy, że wyruszymy na tę akcję? - spytała Toni. - Tak, proszę pani. Nigdy nie zaszkodzi przygotować się na wszelki wypadek. Michaels skinął głową. Howard po prostu robił, co do niego należało. - Bylibyśmy w znacznie lepszej sytuacji - kontynuował pułkownik - mając kilka dni na przestudiowanie tych materiałów, przetestowanie scenariuszy taktycznych i przygotowanie planów awaryjnych, ale skoro nie mamy, załatwimy to w możliwie najprostszy sposób, w nadziei, że okaże się skuteczny. Z atakiem zaczekamy do zapadnięcia ciemności. Moi ludzie zajmą się strażnikami, a sierżant Fernandez, ja i paru innych przeskoczymy przez ogrodzenie, i ruszymy do rezydencji. Rzucimy kilka granatów obezwładniających, zdejmiemy straże, wejdziemy do środka i wszystkich wygarniemy. Następnie wybierzemy sobie tych, na których nam zależy i czym prędzej ruszamy do granicy. Wystarczy trzech - Rużjo, Peel i Bascomb-Coombs - a wszelkie informacje, obciążające Goswella możemy przekazać Brytyjczykom później i niech oni się nim zajmą, jeśli maczał w tym palce. Przy odrobinie szczęścia będziemy już nad Atlantykiem, w połowie drogi do domu, zanim miejscowe władze zorientują się, co się stało. - Jedno małe uzupełnienie - powiedział Michaels. - Idę z panem. Tak, ma pan rację, to nie jest najrozsądniejsze posunięcie, ale prowadziliśmy już dyskusje na ten temat, a skoro to ja ponoszę odpowiedzialność, do mnie należy wybór. - Zerknął na Toni, zamierzając powiedzieć jej, że ma pozostać w centrum dowodzenia. Zmierzyła go zimnym wzrokiem. Wiedziała, co chciał powiedzieć. W tym momencie zdał sobie sprawę, że jeśli to powie, raz na zawsze zaprzepaści wszelkie szansę naprawienia tego, co się między nimi popsuło, jeśli w ogóle istniały jakieś szansę. Dodał więc: - Toni też z nami pójdzie. Skinęła mu głową. - Dziękuję ci. - Powiedziała to bardzo oschłym tonem, ale przynajmniej jeszcze się do niego odzywała. Lepsze to, niż nic. Kiedy dojechali do remizy koło miasteczka Cuckfield, zespół uderzeniowy Net Force już tam na nich czekał. Był wieczór, mżyło. Toni wysiadła z samochodu. Czekała ją niespodzianka. Pod dachem garażu obok głównego budynku stała Angela Cooper. W polowym mundurze i wojskowych butach. - O, kurwa - mruknął Fernandez pod nosem. - Wygląda na to, że zaraz nam odwołają zabawę. - Ruszyli do garażu, żeby się schować przed deszczem. Michaels otworzył usta, ale zanim zdążył coś powiedzieć, Angela powstrzymała go gestem. - Gdybym cię chciała powstrzymać, Alex, nie przyjechałabym tu sama. - Więc czego chcesz? - spytał. - Oficjalnie, rząd Jego Królewskiej Mości nie może zaaprobować żadnej akcji przeciw lordowi Goswellowi, dopóki nie zbierzemy odpowiednich dowodów. Ale nasz dyrektor generalny wie, co zdołaliśmy ustalić i, nieoficjalnie, podziela naszą opinię - że najprawdopodobniej to Bascomb-Coombs jest odpowiedzialny za te akty terroryzmu komputerowego oraz, że major Peel i Goswell mieli w tym swój udział. - Więc postanowiliście przymknąć oko? - powiedział Alex. - Tak. Pod warunkiem, że będziemy mieli nieoficjalnego obserwatora, który upewni się, że nasze nieoficjalne stanowisko... pozostanie nieoficjalne. - Więc my mamy wykonać całą brudną robotę, zająć się waszym problemem, a jeśli wpadniemy, wy będziecie mieli czyste ręce? - zapytała Toni. - Niczego nie da się przed panią ukryć, co, pani Fiorella? Ale to chyba nie całkiem tak, prawda, Alex? Lata treningu silat umożliwiły jej zapanowanie nad sobą. Jeśli się wie, że można kogoś poważnie okaleczyć, albo zabić dłonią, łokciem, kolanem, czy stopą, człowiek zwykle dobrze się zastanowi, zanim wykona jakiś gwałtowny ruch. W krytycznym momencie należy działać szybko, niemal instynktownie, ale też trzeba prawidłowo ocenić, że taki moment nadszedł. Kiedyś, na studiach, kolega z akademika zaszedł Toni od tyłu na korytarzu, chcąc ją połaskotać. Ten żart skończył się dla niego wstrząsem mózgu i wizytą w szpitalu. Minęło jeszcze kilka lat, zanim nauczyła się reagować bardziej powściągliwie; zwykle potrafiła właściwie ocenić sytuację i nie nokautować kogoś, kto nie chciał jej wyrządzić krzywdy. Tylko ta zdobyta z niemałym trudem samokontrola powstrzymała teraz Toni przed rozdarciem Angeli Cooper na kawałki. Chciała to zrobić, pragnęła tego. A jednak zdołała się uśmiechnąć. - To prawda, czasem kojarzę trochę za wolno, ale w końcu chwytam sens. - W porządku - powiedział Alex. - Pułkownik Howard omówi to z nami jeszcze raz. Wyruszamy dopiero za parę godzin. - Spojrzał na Toni, pokręcił głową, a potem rozłożył ręce w geście, mającym oznaczać, że jest mu przykro, ale nic nie mógł poradzić. Wyglądał nienajlepiej, twarz miał jakby poszarzałą; miała nadzieję, że czuje się podle. Należało mu się. Rużjo oparł się plecami o kamienną ścianę rezydencji. Wystający dach osłaniał go przed deszczem. Wiatr prawie ucichł, kiedy zaczęło padać, woda spływała rynnami, więc nie groziło mu przemoknięcie. Trzymał w ręku parasol, przeczuwając, że będzie tej nocy musiał skorzystać z jego ukrytej funkcji. We wszystkich krajach, jakie znał, służby wywiadowcze z całą determinacją i bezwzględnością ścigały tych, którzy zabili ich agentów. Broniły swej reputacji. Zwłaszcza Specnaz był znany z mściwości. Pewnego razu, w którymś z wiecznie niespokojnych krajów Bliskiego Wschodu, jednego z agentów Specnazu schwytała i zamordowała grupka fundamentalistów. Tydzień później szesnastu z tych fanatyków znaleziono martwych w przydrożnym rowie, ułożonych równo jeden obok drugiego. Każdy miał obciętego penisa, wepchniętego w usta i wykłute oczy. Jeśli zabijecie jednego z naszych, zniszczymy wam całą wieś. Nawet fanatykom dawało to do myślenia. Brytyjczycy byli bardziej cywilizowani i nie tak okrutni, ale zapewne doszli już do wniosku, że dwaj ich ludzie nie żyją i wiedzieli, kto ponosi za to odpowiedzialność. Wiedzieli co najmniej o Peelu, a skoro wysłali za nim swoich ludzi, niewątpliwie musieli wiedzieć, dla kogo major pracuje i gdzie mieszka jego pracodawca. Peel zdawał sobie z tego sprawę i z pewnością miał już przygotowany plan ucieczki. Howard, w pelerynie, chodził w tę i z powrotem na tyłach domu. Podchodząc do Rużjo, spoglądał na niego, ale się nie odzywał. Howard go nie lubił, ale Howard to jeszcze dzieciak. Rużjo zastanawiał się, co by zrobił, będąc na miejscu Peela. Jedynym racjonalnym wyjściem była ucieczka; nawet Goswell nie mógłby mu zapewnić ochrony, gdyby major pozostał tutaj. Bardzo ważny był czas. Peel musiał zniknąć, zanim zrobi się za gorąco. Na jego miejscu, Rużjo już dawno by uciekł. Tak, czy inaczej, Peel musi się oddalić przed świtem, bo później jego prześladowcy mieliby ułatwione zadanie. I zapewne będzie chciał odejść, nie pozostawiając żadnych świadków. Swoich ludzi wysłał na patrolowanie granic posiadłości, pozostawiając tutaj tylko Rużjo i Huarda. Najprawdopodobniej zamierzał ich obydwu zlikwidować, tak samo, jak wszystkich w rezydencji Goswella. Rużjo tak by postąpił, gdyby był na miejscu Peela. No tak. W pewnej chwili Peel zawoła go do środka. Albo może rozkaże Huardowi przez radio, żeby on to zrobił, zabił Rużjo? Nie. Nie ufałby do tego stopnia Huardowi. Chłopak mógłby zawieść, a wtedy Rużjo poszukałby Peela. Rużjo mógłby po prostu zniknąć, rozpłynąć się w mroku za kilka minut, kiedy zrobi się zupełnie ciemno. Żaden z ludzi Peela nie znalazłby go, a gdyby nawet, to nie zdołałby go powstrzymać. Mógłby stąd odejść pieszo, potem podjechać okazją, ukraść samochód i jutro znaleźć się we Francji. Tutaj sprawy miały się ku końcowi. Jaki sens miało czekanie na przewidywany finał? W myślach wzruszył ramionami. Prawdę mówiąc, żadnego sensu. I chyba właśnie dlatego postanowił zostać. Nie miał żadnych zobowiązań. To miejsce było równie dobre, jak każde inne. Czy to ważne, gdzie przesypie się ostatnie ziarenko piasku w klepsydrze? W końcu, czy w ogóle cokolwiek miało jeszcze jakieś znaczenie? Howard założył hełm i sprawdził taktyczny sprzęt łącznościowy LOSIR. - Ekipa przy ogrodzeniu, zgłaszać się kolejno. Członkowie zespołu uderzeniowego posłusznie wykonali rozkaz. Wszystko w porządku. - Zespół szturmowy, zgłoście się. - Numer jeden, Cooper. - Numer dwa, Michaels. - Numer trzy, Fiorella. - Numer cztery, Fernandez. Howard miał numer pięć. Pięcioro powinno wystarczyć, jeśli każdy zrobi to, co do niego należy. On i Fernandez wezmą na siebie większość roboty. Michaels i Fiorella nie mieli wprawdzie przeszkolenia wojskowego, ale widział ich oboje w akcji i wiedział, że sobie poradzą. Jedyną niewiadomą była Cooper, ale jako agentka MI6 powinna mieć opanowane przynajmniej podstawy. Cała ta operacja była zorganizowana na chybcika, ale nie mieli innego wyjścia. Wszyscy założyli lekkie kombinezony SIPE z komputerami taktycznymi do obsługi hełmów, zapewniające ochronę przed pociskami i łączność. Wszyscy byli uzbrojeni w proste, ale niezawodne pistolety maszynowe H&K i pistolety taktyczne; tylko Howard miał swój antyczny rewolwer. A kiedy tylko go wyciągnął, Julio rozpoczął teatralny lament. - Ludzie, ja chyba ślepnę - zawodził. - Moje stare oczy odmawiają mi posłuszeństwa. Cóż to za paskudna narośl na tej wspaniałej, zabytkowej broni pana pułkownika? Na jego talizmanie? Czyżby celownik kolimatorowy? Nie, to niemożliwe! - Julio... - Nie, ja chyba jestem na prochach, albo może po prostu zwariowałem. Ten pułkownik John Howard, którego znam, za nic na świecie nie korzystałby z takiego sprzętu, tylko dlatego, że jest najnowocześniejszy i przydatny! - Uniósł głowę ku zaciągniętemu deszczowymi chmurami niebu. - Czego tak wypatrujecie, sierżancie? - Nie wiem, sir. Jakiegoś znaku niebios. Wielkiego meteoru, który na nas spadnie, zgromadzenia aniołów, ognistego deszczu, czegoś, co obwieści nam, że koniec jest już bliski. - Nigdy nie pozwólcie nikomu mówić, że wasz dowódca jest luddystą - powiedział Howard z uśmiechem. Ruszyli. Kilka kilometrów dalej mieli się rozdzielić na dwie grupy. Zespół uderzeniowy zajmie się bramą, a oni zamierzali sforsować ogrodzenie. Howard głęboko zaczerpnął powietrza i wypuścił je powoli. Peel spojrzał na zegarek. Dochodziła dziewiąta. Ciągle padało, ale nie tak mocno, jak przedtem, sądząc po dźwięku, jaki wydawały krople, bębniące o dachówki. Bascomb-Coombs nie wyszedł z gabinetu, siedział pochylony nad komputerem, z osprzętem VR na głowie i na palcach, pogrążony w jakimś wirtualnym scenariuszu. No i dobrze. Zginie, niczego się nie spodziewając; Peelowi było to obojętne. Goswell podreptał do jadalni na późną kolację, więc Peel miał salon dla siebie. Popijał już trzecią szkocką, ale tym razem małą. Wolał nie pić za dużo z uwagi na obecność Rużjo. Wiedział, że powinien już zacząć, odwlekał jednak ten moment. Zdawał sobie sprawę, że musi to zrobić, ale trochę się ociągał. Odwróci kolejną kartę w księdze swojego życia, i to bardzo znaczącą. Cóż, raz się wygrywa, raz się przegrywa; ważne, żeby przeżyć i móc znów walczyć. Pociągnął kolejny łyk szkockiej. Bestia, która wyglądała na skrzyżowanie Godzilli i wielkiego pterodaktyla z filmu Spielberga, wylazła na polanę, na której urządziła sobie wychodek i wydała ryk, od którego posypały się liście paproci. Była jeszcze dość daleko, kilkaset metrów. Prawdopodobnie potrafiła pokonać taki dystans w ciągu czterech, czy pięciu sekund, kiedy już się dobrze rozpędzi. Jeden strzał, może dwa. - Jest - powiedział Jay, zupełnie niepotrzebnie. Saji spojrzała na niego. - O rety, naprawdę? Jay przełknął ślinę i naprowadził krzyż laserowego celownika na pierś bestii. Krzyż trochę tańczył, ale w końcu holograficzny obraz w celowniku zamrugał czerwienią, sygnalizując namierzenie celu. Jay szarpnął za spust i natychmiast pomyślał z przerażeniem, że zrobił to za mocno. Rakietowy pocisk wystrzelił z wyrzutni, uderzył w pierś bestii i eksplodował. Kiedy rozwiał się dym, zobaczyli powalonego potwora. - W porządku, Jay! - zawołała Saji. Ten triumf był jednak bardzo krótkotrwały. Na ich oczach potwór przetoczył się po ziemi, podparł ogonem i stanął na łapach. Rozglądał się dookoła, szukając źródła zagrożenia. O, cholera! Saji wsuwała już następny pocisk do wyrzutni, zanim Jay zdążył się odezwać. Klepnęła go w ramię. - Załadowany! Następna rakieta trafiła w cielsko bestii. Bum! Potwór ponownie upadł. Ale znów stanął na nogi i ryknął tak głośno, że mógłby zbudzić z wiecznego snu wszystkich, którzy zmarli od początku świata. Pochylił się do przodu, wyprężył wielki ogon i spostrzegł Jaya i Saji. Wyglądał jak gigantyczny pies myśliwski, wystawiający zwierzynę. O rety. Ale przynajmniej pociski rakietowe odnosiły jakiś skutek. Problem w tym, że pozostał im już tylko jeden. Mogli wyrwać się z rzeczywistości wirtualnej, musieliby to zrobić, gdyby bestia podeszła za blisko; pamiętając, co tamten niewielki tygrys zrobił z jego mózgiem, Jay czuł, że gdyby ten potwór dostał ich w swoje łapy, groziłoby im fizyczne niebezpieczeństwo, chociaż była to tylko wirtualna wizualizacja. Gdyby musieli uciekać z rzeczywistości wirtualnej, to coś byłoby górą, a do tego Jay nie chciał dopuścić. Pokona tę bestię, jeszcze nigdy w życiu na niczym tak mu nie zależało. Nie tylko pokona ją, ale zetrze w proch, raz na zawsze. Ale ich sytuacja nie wyglądała dobrze. - Załadowany! Jay głęboko zaczerpnął powietrza i przygotował się do ostatniego strzału. Bascomb-Coombs wciąż siedział w gabinecie, machał rękami, kiwał palcami, wykonywał jakieś komputerowe hokuspokus. Peel rozejrzał się po korytarzu. Nikogo innego nie było w pobliżu. Wślizgnął się do pokoju. Z pochwy przy pasie wyciągnął mały nóż, model Cold Steel Culloden. Nóż był krótki, z zakończoną spiczasto klingą i rękojeścią z twardej gumy, zapewniającą dobry chwyt. Peel podszedł do naukowca od tyłu, chwycił go za czoło lewą ręką, a prawą wbił mu nóż w podstawę czaszki. Bascomb-Coombs zesztywniał... Bestia otworzyła zębatą paszczę, błyskając kłami długości ludzkiego ramienia i znów wydała ten potworny ryk. I nagle zamarła w tej pozycji, z rozwartymi szeroko szczękami. - Co on robi? Jay pokręcił głową. - Nie mam bladego pojęcia. Ale stanowi dobry cel. - Naprowadził krzyż celownika na wyraźnie widoczny przełyk potwora. Wstrzymał oddech i ściągnął spust... Ciałem Bascomb-Coombsa parę razy rzuciły drgawki, ale zaraz zwiotczało, stając się nagle za ciężkie dla Peela. Major pochylił się i wyciągnął nóż z podstawy czaszki naukowca, wytarł go o koszulę trupa i wsunął z powrotem do pochwy. - Przykro mi, stary, ale kiedy się ktoś naraża bykowi, dostaje się czasem na rogi. Nóż był w tej sytuacji właściwą bronią. Peel nie chciał ściągać na siebie uwagi. Kiedy tu skończy, użyje broni palnej przeciwko Rużjo. Nie chciał podchodzić do tego faceta zbyt blisko. Więc dalej. W domu zostali jeszcze Goswell, służąca, kucharz i stary Applegate, a potem przyjdzie kolej na Rużjo. Huarda mógł zostawić na koniec, chłopak nie będzie niczego podejrzewał. Potem należało otworzyć sejf - kombinację znał od wielu miesięcy zabrać całą gotówkę, ewentualnie jakieś cenne drobiazgi i pomaszerować zalanymi deszczem polami. Długi i ciężki dzień, który w dodatku jeszcze się nie skończył, ale cóż, człowiek robił to, co musi i Boże chroń króla. Ruszył korytarzem do jadalni, żeby zamienić słowo z Jego Lordowską Mością. Tym razem eksplodował nie tylko pocisk, ale także łeb bestii. Na wszystkie strony poleciała wirtualna masa mózgowa, krew i kości. Kilka z nich uderzyło Jaya i Saji, ale niezbyt mocno. - Dostałeś go! Dostałeś go! - I tak się cieszysz, ty, buddystka? Saji uściskała go. - A dlaczego nie? W rzeczywistości przerwałeś tylko działanie programu komputerowego, prawda? - Tylko? Hej, kobieto, to nie był taki sobie zwyczajny program komputerowy! - Ale też ją uściskał. Zwyciężył. Zrehabilitował się. Czuł się więcej niż dobrze, czuł się wspaniale. Dawny Jay Gridley powrócił! Czwartek, 14 kwietnia (posiadłość „Cisy", Sussex, Anglia Bez żadnych przeszkód podeszli do rezydencji na odległość kilkuset metrów. Michaels spodziewał się, że usłyszy strzały zespołu uderzeniowego przy bramie, ale albo dzieliła ich zbyt duża odległość, albo wszystko poszło łatwiej niż mogliby się spodziewać. W słuchawkach usłyszał Howarda. - Numer cztery, widzisz coś? Fernandez szedł pierwszy. - Nic... Zaraz, ktoś przeszedł właśnie pod lampą nad tylnymi drzwiami. Wygląda na wartownika. - Zrozumiałem. Ruszamy. Michaels zaczekał, aż Howard go minie, podniósł się z wilgotnej ziemi, na której leżał na brzuchu i głęboko schylony ruszył naprzód. Trzymać się nisko i poruszać powoli, Howard podkreślał to wielokrotnie. Toni i Cooper szły za nim, a jemu skręcały się wnętrzności, nie tylko ze strachu, że może dostać kulę. Rużjo zauważył jakiś ruch na polu, kiedy deszcz przestał na chwilę padać. Nie było tego wiele, zaledwie czarna sylwetka, wydobyta z mroku przez widoczną w oddali lampę na budynku sąsiedniej farmy, ale to wystarczyło, żeby zwrócić jego uwagę. Kilka sekund później znów coś zauważył. Mogła to być zabłąkana owieczka, albo cielak, który zgubił matkę, ale Rużjo w to nie wierzył. Ciemne sylwetki, nadchodzące od strony pól w deszczu? Znacznie większe było prawdopodobieństwo, że to brytyjska ekipa szturmowa. I to wcześniej niż się z Peelem spodziewali. A ponieważ nie słyszał strzałów, musiał założyć, że Brytyjczycy ominęli wartowników. Nie było to dla niego zaskoczeniem. Ludzie Peela to dobrzy żołnierze, ale posiadłość jest zbyt wielka, żeby mogli mieć ją całą na oku. Rużjo schował się głębiej w cień, zatoczył krąg, oddalając się od domu i ruszył w stronę budynku, w którym Peel miał biuro. Mógł się tutaj ukryć, dopóki się nie zorientuje, ilu ich przyszło. A potem, jeśli dopisze mu szczęście, będzie się mógł wymknąć. Mogło ich być dziesięciu, albo stu, a bez ustalenia, gdzie są luki w ich szeregach, ucieczka byłaby ryzykowna. Kiedy Peel wszedł do jadalni, Goswell ocierał właśnie usta, uśmiechając się ukontentowany. No cóż, do roboty. Wysłał Applewhite'a na górę razem ze służącą i kucharzem; powiedział im, że mają się zamknąć w gabinecie, dopóki osobiście nie powie im, że mogą już wyjść. Drzwi do gabinetu były stalowe, z mocnym zamkiem i żelazną sztabą. Zamontowano je jakiś czas temu z polecenia Peela jako jeszcze jeden środek bezpieczeństwa. Było w tym trochę ironii losu. Teraz mógł już doprowadzić do końca te nieprzyjemną sprawę. Odłożył serwetkę na kolana i nie położył rąk z powrotem na stole. - Proszę siadać, majorze. - Dziękuję, wolę postać, jeśli nie robi ci to różnicy, Geoffrey. Geoffrey? Dobry Boże, Peel zwariował. Zaskoczony tym nadmiarem poufałości, Goswell potrzebował chwili, żeby dojść do siebie. - Widziałeś się z BascombCoombsem? - O, tak, zostawiłem go w gabinecie. Całkiem martwego. - Martwego, mówisz? - Tak. Nagły atak zapalenia mózgu. Wywołany tym tutaj. - Peel wyciągnął spod kurtki jakiś mały, dziwacznie wyglądający sztylet. Stal zalśniła w elektrycznym świetle żyrandola. Goswell zastanawiał się przez chwilę. - Zabiłeś go, tak? - Obawiam się, że tak. - Szkoda. Był geniuszem. - Był też psychotycznym typem, gotowym wykonywać twoje polecenia, a poza tym wynajął kogoś, żeby mnie zabił. - Peel obracał nóż w ręku, patrząc na stalowe ostrze, jak zahipnotyzowany. - Doprawdy? Cóż, najwyraźniej wynajętym przez niego zabójcom nie poszło lepiej niż temu mojemu. Peel zmarszczył brwi. - Twojemu? - Ależ tak. Obawiam się, że się pomyliłeś, a ten biedny Bascomb-Coombs przypłacił to życiem. To na moje zlecenie próbowano cię zabić. - Ale... dlaczego? - Był autentycznie zaskoczony. - Doprawdy, Peel. Za to, że spiskowałeś z tym samym Bascomb-Coombsem, którego zgładziłeś w moim gabinecie. Masz mnie za głupca? Myślałeś, że zaniedbam przypilnowania moich wartowników? - Ach, więc to ty kazałeś mnie śledzić. I nasłałeś na mnie tego faceta, który spróbował szczęścia w księgarni. - Przykro mi, ale to było konieczne. Twój ojciec byłby tobą bardzo rozczarowany. Myślałem, że jest pan ulepiony z lepszej gliny, majorze. Peel roześmiał się. - Cóż, muszę przyznać, że ani przez chwilę nie podejrzewałem, że to sprawka Waszej Lordowskiej Mości. Dziękuję za wyprowadzenie mnie z błędu. Ale ten Bascomb-Coombs wcale nie był niewiniątkiem; zasłużył na to, co go spotkało. Muszę przyznać, że jesteś niebywale spokojny, jak na kogoś, kto za chwilę będzie miał poderżnięte gardło. Dżentelmen do samego końca, co? - Mam nadzieję. Chociaż nie spodziewam się, że koniec nastąpi jeszcze tej nocy. Mówiąc to, Goswell uniósł dubeltówkę Righ'ego, ctórą trzymał na kolanach i wycelował w serce Peela. Stary poruszał się powoli i niedowidział, więc gdy Peel zareagował szybko, mógłby zejść z linii strzału i pchnąć Goswella nożem. Ale widok broni w rękach starego był dla niego takim zaskoczeniem, że zastygł w bezruchu. Zanim doszedł do siebie, Gosshell miał go już na muszce. Może i nie potrafił ustrzelić skaczącego po ogrodzie królika z odległości piętnastu metrów, ale z trzech metrów nie mógł chybić do celu wielkości człowieka. A nawet porcja drobnego śrutu mogła mieć fatalne skutki, gdyby Goswell trafił w odpowiednie miejsce. - Zastrzelisz mnie? - Wolałbym nie pochlapać sobie jadalni krwią, ale na pewno strzelę, jeśli choćby mrugniesz. Applewhite miałby mnóstwo sprzątania. - No więc? - Miałem nadzieję, że wyjdziemy stąd, zapalisz ostatnie cygaro, napijesz się brandy, czy czegoś innego i... rozstaniemy się. Peel uzmysłowił sobie, że Goswell mówił poważnie. Zamierzał go zabić. Ale najpierw cygaro i brandy. Stary głupiec. Peel był młodszy, miał nóż w ręku, a drugą rękę o kilka centymetrów od pistoletu. Odwróci uwagę starego i zaufa swej szybkości. To jedyny sposób. - Cóż, skoro tak musi być. Chyba chciałbym zapalić jedno z tych kubańskich cygar i napić się kieliszek Napoleona... W tym momencie rzucił się na Goswella. - Widzę tylko jednego - powiedział Fernandez. - Mam mu wpakować parę kulek? Powiedz tylko, kiedy. Howard rozważał możliwości. Strażnik miał w rękach pistolet maszynowy, gotowy do strzału. Zaniepokojony choćby trzaśnięciem gałązki mógłby ściągnąć spust. Pociski z pistoletu maszynowego nie przebiłyby kombinezonu SIPE, ale huk wystrzałów z pewnością ostrzegłby tych w domu. Tak samo granaty obezwładniające, czy oślepiające race. Howard liczył się z wymianą ognia i był na nią przygotowany, ale skoro dotychczas nie padł ani jeden strzał, może udałoby się wykonać zadanie bez rozwalania kogokolwiek? Tak byłoby najlepiej, biorąc pod uwagę delikatne względy polityczne. Michaels nie raz nadstawiał karku za Howarda, więc teraz pułkownik mógł się przynajmniej odwzajemnić. - Podejdę bliżej i odwrócę jego uwagę - powiedział Howard. - Wtedy ty go zdejmiesz. Jeśli to będzie możliwe, zostaw go przy życiu. - Potwierdzam, zostawić go przy życiu. Howard podczołgał się do domu na odległość dwudziestu metrów, potem piętnastu. Strażnik odwrócił się i szedł w jego kierunku; pułkownik musiał odwrócić jego uwagę, żeby Julio mógł go dopaść i obezwładnić. Jakiś dźwięk, który obudzi ciekawość strażnika, ale go nie przestraszy. Miauknięcie powinno wystarczyć. Potrafił całkiem nieźle naśladować kotka, szukającego matki. Nawet jeśli strażnik był zboczeńcem, który uwielbiał dusić kotki, będzie musiał podejść bliżej. Julio powinien mieć dość czasu. - Miau! Miau! Miau! Strażnik ruszył w kierunku, z którego dochodziło niauczenie. - Miau! Miau! Na twarzy strażnika pojawił się uśmiech. - Kici, kici. Chodź tu, kotku. Zgubiłeś się w taki deszcz? Chodź, wytrę cię. Boże, jakiś miłośnik kotów. Wszystko było na dobrej drodze. I powiodłoby się - gdyby w tym momencie z domu nie dobiegł huk vystrzału. Strażnik błyskawicznie odwrócił się w kierunku drzwi, zobaczył podbiegającego Julio i uniósł broń. Szlag by to trafił, zaklął w myślach Howard, strzelając strażnikowi trzy razy w plecy. Tamten nie miał na sobie kamizelki kuloodpornej. Upadł. - Ruszać! - krzyknął Howard do mikrofonu. - Plan A! Peel spojrzał na krwawą dziurę w swoim brzuchu, poczuł rozpalone śruciny i wiedział, że to koniec. Gęsty dym przytłumił światło, smród prochu był okropny. Leżąc na podłodze, Peel pragnął tylko jednego: zabrać tego pieprzonego Goswella ze sobą. Chwycił pistolet, wyciągnął... Goswell podszedł bliżej i wycelował z dubeltówki prosto w twarz Peela. - Przykro mi - powiedział Goswell. Strzał bezpowrotnie zdmuchnął świeczkę Peela. Howard przetoczył się przez drzwi i wpadł do kuchni. Poderwał się na nogi, gotów do działania, wewnątrz nie było nikogo oprócz Julio. Wskazał ręką korytarz, a Julio skinął głową. Sprawdzali wszystkie pomieszczenia po kolei. W gabinecie znaleźli ciało na podłodze; obok leżał przenośny komputer. Zmarły miał na sobie osprzęt VR. Przekręcili go na plecy, żeby zobaczyć twarz. - Bascomb-Coombs - powiedział Julio. - Zimny trup. - Aha. W słuchawkach Howard usłyszał, jak na zewnątrz ktoś gwałtownie wciągnął powietrze. Kiedy dotarli do jadalni, znaleźli jeszcze jedne zwłoki, w fatalnym stanie, z odstrzeloną połową twarzy, a przy stole jadalnym siedział starszy mężczyzna, wpatrując się w złamaną dubeltówkę, którą miał przed sobą. - Używa pan do tej broni nabojów z prochem dymnym? - spytał Julio. Starym człowiekiem był lord Goswell. Howard rozpoznał go na podstawie fotografii. - Nie wyglądacie mi na chłopaków z SIS. Amerykanie? - Aha, jesteśmy tu od niedawna - powiedział Julio. - Co tu się stało? - Major Peel chyba postradał zmysły. Zabił BascombCoombsa i chciał zabić mnie. Obawiam się, że byłem zmuszony go zastrzelić. Straszna sprawa. Peel i Bascomb-Coombs, obaj martwi. Howard pokręcił głową. Jezu. W słuchawkach usłyszał Cooper, która powtórzyła po nim Jezu" jak echo. Albo może to była Fiorella? - Gdzie jest Rużjo? - spytał Julio. Stary człowiek zmarszczył brwi. - Kto taki? Ach, chodzi o tego Rosjanina, którego wynajął Peel? Myślę, że gdzieś tu się kręci. Przedtem był. - Proszę tu zostać - powiedział Howard. - Wrócimy do pana. Uwaga, Rużjo gdzieś tu jest. Ruszyli do wyjścia. Tyły domu ubezpieczali Michaels, Fiorella i Cooper. Julio powiedział do mikrofonu: - Numer cztery i numer pięć wychodzą tylnymi drzwiami, nie zastrzelcie nas. Wyszli na zewnątrz. Deszcz ustał. Na wyświetlaczu refleksyjnym w hełmie Howarda pojawiła się ikona drugiego kanału taktycznego. Przełączył się. - Numer pięć? Tu numer jeden z zespołu uderzeniowego. Zabezpieczyliśmy teren. - Zrozumiałem, numer jeden. Zatrzymaj na miejscu połowę swoich ludzi, a drugą połowę przyślij do nas. Mamy tu jednego nieprzyjaciela na wolności, najgorszego z całej bandy. Jest uzbrojony. Uważajcie. - Zrozumiałam, numer pięć. - Rozdzielamy się - powiedział Howard. - Dyrektorze, idzie pan ze mną. Cooper i Fiorella, ruszajcie z Fernandezem. Róbcie, co wam powie. Poszukamy Rużjo. Z miejsca w którym stał, schowany za rogiem jednego z budynków gospodarczych, w odległości może pięciu metrów, Rużjo słyszał głos Amerykanina, ale nie bardzo mógł zrozumieć, co tamten mówi. Było ich tu pięcioro, a inni na polach, z pewnością w drodze tutaj. Mieli na sobie kombinezony kuloodporne, wobec których jego broń stawała się bezużyteczna, a wydawało się mało prawdopodobne, że uniosą wizjery, albo zdejmą hełmy, wiedząc, co stało się z ich ludźmi, którzy to zrobili podczas poprzedniej próby ujęcia Rużjo. Był sam, otoczony przez nieprzyjaciela, dysponującego większą siłą ognia. Kiedyś byłoby to dla niego osobistym wyzwaniem. Nie dzisiaj. Mógłby zaryzykować strzał pod wizjer, gdyby miał pociski pełnopłaszczowe, ale pociski jego dwudziestkidwójki z miękkiego ołowiu tylko by się rozprysnęły przy uderzeniu w twardą powierzchnię. Może oślepiłby któregoś z przeciwników, nie na wiele by się to jednak zdało. Innym słabym punktem przeciwnika były rękawiczki z cienkiego kewlaru, umożliwiającego w miarę swobodne posługiwanie się dłońmi. Ale połamane kości dłoni trudno zaliczyć do śmiertelnych obrażeń. Nie, jeśli chciał ujść z życiem, największe szansę dawała mu ucieczka w pole. Przy odrobinie szczęścia mogło się udać. Westchnął. Mógł uciec już dawno temu. Mógłby wrócić z powrotem do Czeczenii. Ale czego miałby tam szukać, skoro nie było Anny? Jego dom był tam, gdzie była Anna. Kiedy umarła, stracił wszystko, stał się pożółkłym liściem, porwanym przez wichry przeznaczenia. Znów westchnął. Dosyć tego. Wysunął język spustowy z rączki parasola i wyszedł zza węgła, prosto w smugę światła z lampy na budynku. Tamtych pięcioro było oddalonych zaledwie o kilka metrów. Stali plecami do niego. - Oszczędźcie sobie kłopotów - powiedział. Odwrócili się jak na komendę, celując do niego z broni, którą mieli w rękach. - Rzuć to! - krzyknął jeden z nich. - Rzuć ten... parasol? Zobaczył, że trochę się odprężyli. Pomyśleli, że się poddał, że już go mają. Błyskawicznie uniósł parasol i rozpoczął precyzyjne strzelanie. Howard poczuł uderzenie pocisku w broń, a kiedy spróbował odpowiedzieć ogniem, jego pistolet maszynowy wystrzelił jeden pocisk i zaciął się. Odrzucił go i chwycił rewolwer. W słuchawkach słyszał okrzyki pozostałych, ale nie potrafił rozróżnić, kto co wołał. - Cholera...! - O, kurwa...! - Au...! Osłona celownika, przymocowana w specjalny sposób do kabury, zeskoczyła, kiedy wyciągnął Smith & Wessona. Uniósł rewolwer, za wysoko, odnalazł wzrokiem świetlistą plamkę i opuścił lufę... Dlaczego, u diabła, nikt inny nie strzelał?... ...naprowadził ją na pierś Rużjo, dwukrotnie ściągnął spust bum! bum! - i patrzył, jak tamten pada na ziemię, jakby w zwolnionym... ...ten sukinsyn uśmiechał się, upadając! Howard podbiegł do leżącego i stanął nad nim. Oba pociski kalibru 0,375 cala trafiły w sam środek klatki piersiowej. Dwa strzały prosto w serce. Było po wszystkim. Nawet, gdyby był tu lekarz, nic nie mógłby zrobić. Umierający spojrzał na Howarda. - Anna - powiedział. To było jego ostatnie słowo. Fernandez podszedł, niosąc parasol, którym posłużył się Rużjo. Uniósł go tak, żeby Michaels mógł zobaczyć ukryty wewnątrz mechanizm broni. - Pięciostrzałowy rewolwer, widzi pan? Pomysłowa zabawka. Michaels skinął głową. Zauważył także bandaż na prawej dłoni Fernandeza, trafionej przez małokalibrowy pocisk. Kula nie przebiła kewlarowej rękawiczki, ale uderzenie było na tyle silne, że sierżant nie mógł strzelać. Broń Michaelsa została uszkodzona przez pocisk, który trafił w magazynek. Toni też dostała w prawą dłoń, podobnie jak Fernandez, a Angela miała złamany kciuk - jej rękawiczka nie zdołała powstrzymać pocisku. Pistolet maszynowy Howarda został trafiony w zamek. Ten człowiek, zwany Rużjo, trafił ich wszystkich pięcioro na tyle skutecznie, że żadne nie mogło odpowiedzieć ogniem i tylko rewolwer Howarda uratował sytuację. Niesamowite. Chyba jeszcze nikt nigdy nie widział, żeby ktoś tak dobrze strzelał. Gdyby Rużjo miał broń na amunicję przeciwpancerną, mógłby ich wszystkich pozabijać. - Szkoda, że nie stał po naszej stronie - powiedział Fernandez. - Byłby z niego fantastyczny instruktor strzelecki. - Żałujecie, że nie żyje? - Nie. Tak. Nie wiem. Michaels rozumiał go. - No, dobra, wynosimy się stąd - powiedział Howard. - Koniec zabawy. Epilog Piątek, 15 kwietnia Londyn, Anglia Toni wynajęła osobny pokój, nie omawiając tego z Michaelsem. Kiedy szedł się z nią spotkać w hotelowym holu, zastanawiał się, co za chwilę usłyszy. Mieli tego dnia odlecieć do domu. Lot był zabukowany. Jeśli Toni nie zechce z nim rozmawiać, zapowiada się długa podróż. Poszedł schodami, chcąc jeszcze przez chwilę być sam. Sprawa została zakończona. Brytyjczycy zajęli się całym tym bałaganem w posiadłości Goswella. Starszemu panu nie można było postawić żadnego bezpośredniego zarzutu. Wszyscy świadkowie, którzy mogliby go obciążyć, byli martwi. Martwy był też ten cudowny komputer Bascomb-Coombsa. Jakiś program destrukcyjny, który uaktywnił się, bo naukowiec nie mógł go już wyłączyć. Brytyjczycy mieli więc samo urządzenie, ale nie wiedzieli, co to takiego. Może kiedyś uda im się dojść, jak to działa. Nie doszło więc do incydentu międzynarodowego. Większość czarnych charakterów nie żyła. Mogło być gorzej. Zobaczył Toni, stojącą w holu obok jakiejś rośliny w wielkiej donicy. Nie rozmawiała z nim na temat Cooper, nie chciała słuchać, kiedy usiłował coś powiedzieć. Spojrzała na niego, a na twarzy malował jej się taki smutek, jakby zaraz miała się rozpłakać. Taki smutek, że jemu zebrało się na płacz. Musiał to jakoś naprawić. - Toni, przykro mi, nie... - Przestań - przerwała mu w pół słowa. - Nie dzisiaj. Odlatujesz za parę godzin. - Odlatuję? - Ja tu jeszcze zostaję. - Ale... - Nie. Mam wiele do przemyślenia, Alex i ty też. - Spojrzała na niego i dostrzegł w jej oczach łzy. - Toni, nic nie rozumiesz... - Nie. Nie teraz. Ani słowa więcej na ten temat. Łzy spływały jej po policzkach. Nie wiedziała, że nie przespał się z Cooper. Musiała być przekonana, że to zrobił. Ostatecznie, czy stanowiło to aż tak wielką różnicę? Pragnął Cooper. I omal jej nie dostał. Leżał nagi z kobietą, która też była naga - jakie to miało znaczenie, że nie doszło do zbliżenia? Chciał o tym powiedzieć Toni, musiał, ale tak na niego spojrzała, że słowa uwięzły mu w gardle. Zresztą, nie był pewien, czy gdyby jej o tym powiedział, sprawy ułożyłyby się lepiej, czy jeszcze gorzej. Czy w ogóle by mu uwierzyła? - Jasne, w porządku, weź sobie tyle wolnego, ile potrzebujesz. Możemy o tym porozmawiać, kiedy wrócisz do pracy. - Nie, nie możemy. Nie wracam do pracy. Mieszanie życia zawodowego z prywatnym, to dla nas za wiele. Zwalniam się, Alex. Od dziś, od tej chwili. Już nie pracuję w Net Force. - Co takiego? Nie możesz! - Nie będziesz mi mówił, czego nie mogę, nie teraz, a może już nigdy. Żegnaj, Alex. Będzie mi ciebie brakować. Odwróciła się i odeszła. Michaels spoglądał za nią, niezdolny do wypowiedzenia żadnego słowa, do wykonania choćby najmniejszego ruchu, nawet do oddychania. Toni! Boże, co ja zrobiłem? Stał tak przez dłuższy czas, jak w transie, a kiedy się otrząsnął, jej już nie było. Odeszła. KONIEC