Stephen P. Coonts Wolność Tytuł oryginału Liberty Copyright © 2003 by Stephen P. Coonts Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2004 Redaktor Małgorzata Chwałek Opracowanie graficzne serii, projekt okładki oraz ilustracja Zbigniew Mielnik Fotografia na okładce CORBIS/FREE Wydanie I ISBN 83-7301-516-7 Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. 867-47-08, 867-81-40; fax 867-37-74 e-mail: rebis@rebis.com.pl www.rebis.com.pl Druk i oprawa: ABEDIK Poznań Książka ta dedykowana jest wszystkim, którzy wierzą w polityczną i religijną swobodę - wolność -bez względu na to, gdzie przyszło im żyć. PODZIĘKOWANIA Opowieść niniejsza powstała w ciągu dwunastu miesięcy po 11 września 2001 roku, kiedy to ataki religijnych fana-tyków-samobójców na Nowy Jork i Waszyngton dowiodły — jeśli w ogóle trzeba jej dowodzić — ukrytej słabości cywilizacji i gospodarki, które zapewniają żywność, odzienie i dach nad głową sześciu miliardom ludzi skazanych na życie na tej małej planecie. Ważną rolę w tworzeniu intrygi niniejszej powieści odegrali redaktor z wydawnictwa St. Martin's Press, niezłomny Charles Spicer, a także żona autora, Deborah Buell Coonts. Gilbert „Gil" Pascal wielokrotnie służył swą wiedzą w kwestiach technicznych i jest pomysłodawcą jednego z najważniejszych zwrotów akcji. Ross Statham udzielał cennych wskazówek na temat świata komputerów i Internetu. Opisy Kairu powstały dzięki pomocy Toma i Kay Harperów. Doktor Matt Cooper dostarczył wartościowych informacji o skutkach działania środka anestetycznego zwanego ketarniną. Autor jest im wszystkim bardzo wdzięczny. Powieść przedstawia wydarzenia fikcyjne. Jak zawsze wyłączna odpowiedzialność za jej treść, postacie, wydarzenia i dialogi spoczywa na autorze. PROLOG Noc była ponura. Na rozległym, trawiastym stepie w środkowej Azji nie było miast, wiosek ani nawet pojedynczych zelektryfikowanych gospodarstw, których światła mogłyby rozproszyć wielką ciemność. Siedmiokilometrowa warstwa chmur pochłaniała światło księżyca i gwiazd bez reszty; do ziemi nie docierało już nic. Dziurawą, asfaltową drogą jechały dwa pojazdy: stara furgonetka marki Ford oraz dwuosiowa ciężarówka ze szczelnie zamkniętą budą. Ich reflektory były jedynym śladem życia w bezkresnej nocy. Wzdłuż szosy ciągnęło się wysokie ogrodzenie z metalowej siatki, zwieńczone trzema liniami drutu kolczastego. Co pewien czas wozy mijały małe, zardzewiałe tabliczki umocowane do płotu, opatrzone prawie nieczytelnymi napisami grażdanką. Kilka godzin po zmroku furgonetka i ciężarówka wjechały na szczyt łagodnego pagórka i wtedy ich kierowcy zobaczyli w oddali światło. Zmniejszywszy dystans, przekonali się, że mają przed sobą nagą żarówkę zawieszoną na tyczce obok bramy, jedynej przerwy w ogrodzeniu. Opodal wjazdu stała nieduża budka strażnika, a przy niej widać było czterech uzbrojonych żołnierzy. Dwaj siedzieli na trawie; pozostali opierali się o metalowy szlaban zagradzający drogę. Furgonetka i ciężarówka skręciły z szosy i zatrzymały się przed bramą. Pasażer pierwszego wozu wyskoczył z szoferki i ruszył w stronę stanowiska strażnika. Powiedział coś do jednego z żołnierzy i po chwili z drewnianej budki wyszedł oficer, który poświecił latarką na twarz kierowcy, a potem obszedł furgonetkę i gestem wskazał na tylne drzwi. Pasażer otworzył je i pozwolił, by oficer zajrzał do środka. Na podłodze wozu siedziało czterech mężczyzn z karabinami szturmowymi. Obok nich leżały ciemne torby z płótna, a także worki, w których mogła się znajdować żywność i pojemniki z wodą. Oficer obejrzał jeszcze kabinę i budę ciężarówki, a potem wrócił do budki, pozostawiając przybysza w towarzystwie żołnierzy. Przez okno widać było, jak telefonuje. Jego ludzie stojący przy bramie ściskali w dłoniach broń, nie spuszczając z oka ciemnej, brudnej furgonetki pomalowanej w maskujące wzory. Kiedy odłożył słuchawkę, wyszedł z budki i ruchem ręki dał sygnał podwładnym. Otworzyli szlaban i gestem pokazali kierowcy furgonetki, że może jechać. Pojazdy minęły samotną budkę wartownika i zatkniętą na tyczce żarówkę. Droga wiła się dalej po łagodnym stoku ku grzbietowi wzgórza i dalej, ku otwartemu stepowi. Piętnaście minut później wozy dotarły do ogrodzonego, rzęsiście oświetlonego obozu. Uzbrojony wartownik otworzył przed nimi bramę. Wjechały, mijając dwa stojące nieruchomo czołgi. Czołgiści siedzący w wieżach przyglądali im się w milczeniu, po czym sięgnęli po mikrofony zwisające z hełmofonów i wymienili komentarze. Wartownik poprowadził samochody do parterowego budynku o małych oknach, przed którym, po obu stronach drogi, stało dwunastu uzbrojonych żołnierzy w mundurach polowych. W głównym pomieszczeniu budynku, przy długim stole, siedziały cztery osoby: trzej oficerowie i kobieta w dobrze skrojonym, ciemnym żakiecie, paląca papierosa. Na blacie leżały trzy karabiny szturmowe. - Jestem Ashruf - powiedział po rosyjsku pasażer furgonetki. Zmierzył spojrzeniem obecnych, nieco dłużej zatrzymując je na mniej więcej trzydziestoletniej, smukłej kobiecie o długich, czarnych włosach. - Generał Pietrow - odezwał się jeden z oficerów, spoglądając na zegarek. - Spóźnił się pan. - Nie chcieliśmy przekraczać granicy przed zmrokiem — odparł Ashruf, wskazując gestem ku niebu. — Satelity. - Pod takimi chmurami niczego nie zobaczą - wymamrotał w odpowiedzi generał Pietrow. Mylił się, ale o tym nie wiedział. Był pulchnym osobnikiem średniego wzrostu, o gęstych, 10 siwych włosach. Skinął głową ku jajowatej bryle stojącej w kącie pokoju na drewnianej palecie. - Jest tam. Chce pan obejrzeć? — Miały być cztery. — Mamy ich setki. Kiedy zobaczymy kolor waszych pieniędzy, będziecie mogli wybrać cztery. Ashruf podszedł do bryły i pochylił się nad nią. Był wysportowanym, dość wysokim mężczyzną; nosił krótko przystrzyżoną brodę. Miał na sobie spodnie, luźną koszulę i sandały, a na głowie turban. Choć w pokoju było jasno, wyjął z kieszeni latarkę, by jak najuważniej obejrzeć każdy centymetr kwadratowy przedmiotu spoczywającego na palecie. Generał Pietrow zbliżył się do Ashrufa i przykucnął. — Jest pan zadowolony? Przybysz spojrzał na niego bez słowa i podjął przerwane oględziny. Wreszcie wstał i wyszedł z budynku. Kiedy wrócił, trzymał w ręku metalicznie lśniącą aluminiową walizeczkę. Położył ją na podłodze obok palety i otworzywszy, poruszył kilkoma przełącznikami w jej wnętrzu, po czym wyjął z kieszeni podłużny czujnik z kablem, który podłączył do gniazda w walizce. Poruszył czujnikiem nad metalową bryłą, badając wskazania przyrządu. Po chwili wyłączył aparat, wyjął wtyczkę i zamknął aluminiową obudowę. — Jestem zadowolony — stwierdził. — To dobrze - odrzekł Pietrow. - Teraz obejrzymy sobie pieniądze. Proszę je przynieść i położyć na stole. Ashruf i trzej jego ludzie wnieśli płócienne torby podobne do marynarskich worków i wysypali na blat ich zawartość: amerykańską walutę w zwitkach po pięćdziesiąt banknotów studolarowych. Siedzący przy stole wybrali na chybił trafił pierwsze zwitki i zaczęli liczyć. Ashruf i jego towarzysze stali obok, nie odzywając się. Kobieta, Anna Modin, otworzyła jeden ze zwitków i rozłożyła banknoty przed sobą na stole. Obok postawiła skórzaną torbę, wyjęła z niej mały podświetlany blat ze szkłem powiększającym oraz filtrem spektralnym i zaczęła sprawdzać kolejno wszystkie banknoty. Kiedy skończyła, zebrała pieniądze, przeliczyła, spięła gumką i włożyła rękę głęboko w stertę zwitków, by wyciągnąć kolejny. Otworzyła go i rozpoczęła wyrywkowe badanie banknotów. 11 - Wszystkie są prawdziwe — powiedział Ashruf, ale Pietrow nie zareagował, zajęty liczeniem pieniędzy. Kiedy Modin odłożyła swój sprzęt, żołnierze podzielili stertę gotówki na mniejsze, równe kupki i przeliczyli je starannie. - Dwa miliony dolarów - oświadczył Pietrow. - Wszystkim się zgadza? Zgadzało się. Na znak generała oficerowie zabrali się do wrzucania pieniędzy z powrotem do płóciennych toreb. - Zatem — odezwał się Pietrow, zwracając się do Ashrufa -chce pan wziąć tę czy wybierze pan przypadkowo wszystkie cztery? Ashruf zastanawiał się przez długą chwilę. - Weźmiemy tę i jeszcze trzy. - Ważą mniej więcej po sto kilogramów; wystarczy sześciu ludzi do każdej. Ashruf skinął głową. - Pańskich ludzi - dodał Pietrow. Uzbrojeni Rosjanie obserwowali w milczeniu, jak przybysz i jego towarzysze ustawiają się wokół palety. Na znak Ashrufa dźwignęli ją z ziemi, ostrożnie minęli drzwi i ruszyli w kierunku ciężarówki. Sapiąc z wysiłku unieśli ciężar na wysokość platformy, położyli i przesunęli w głąb budy, do kąta, gdzie solidnie umocowali ją linami. Ashruf i jego ludzie wsiedli do wozu i ruszyli za ciężarówką pełną uzbrojonych żołnierzy, którą Pietrow poprowadził w ciemność. Przejechali kilka kilometrów, mijając kolejne wysokie ogrodzenia, aż wreszcie znaleźli się na placu pełnym długich rzędów kopców usypanych z piachu. Tu ciężarówka Piętrowa zatrzymała się, a żołnierze zeskoczyli na ziemię i pokierowali wozem przybyszów tak, by zaparkował przed wielkimi stalowymi wrotami. Jeden z Rosjan otworzył kluczem zamek, a dwaj inni pchnęli masywną bramę, weszli i zapalili wewnętrzne oświetlenie. W głębi kopca zgromadzono kilkadziesiąt palet, a do każdej z nich przymocowano pasami jajowatą bryłę, spiętą pojedynczym drutem z metalowym prętem sterczącym z ziemi. - Niech pan wybiera - powiedział Pietrow. Na niektórych bryłach pomalowanych na biało widać już było grzybiczy nalot. Ashruf zeskrobał warstewkę roślin, 12 odsłaniając korpus urządzenia. Kiedy przyjrzał mu się bliżej świecąc latarką, zauważył na pancerzu plamki rdzy. Ponownie posłużył się urządzeniem w aluminiowej walizce. Sprawdziwszy kolejnych osiem lub dziewięć obiektów, wybrał trzy, na których ślady korozji były najmniej widoczne. — Na waszym miejscu — odezwał się generał Pietrow, gdy Ashruf i jego ludzie odłączali druty uziemiające - uważałbym z tymi głowicami, kiedy nie są uziemione. Detonatory zawierają materiał wybuchowy. Wystarczy jedna iskra, a wy wszyscy, sukinsyny turbaniarze, i spora banda waszych kumpli, wybierzecie się błyskawicznie na spotkanie z Mahometem, w piekle. Ashruf zignorował tę uwagę. Wydał komendę po arabsku i jego ludzie otoczyli pierwszą z wybranych palet. Unieśli ją powoli i zanieśli do ciężarówki, a gdy zabezpieczyli głowicę bojową pasami, powrócili do magazynu po następną. Cała operacja zajęła im mniej więcej pół godziny. Anna Modin stała przy drzwiach parterowego budynku w obozie, gdy obie ciężarówki powróciły ze strefy magazynów. Ashruf został w szoferce, a jego towarzysze wyskoczyli z budy, starannie zamknęli jej drzwi i wsiedli do furgonetki. Modin i Pietrow obserwowali w spokoju, jak dwa wozy opuszczają obóz, raz jeszcze mijając nieruchome czołgi, i kierują się ku bramie głównej. - Udany wieczór, generale - odezwała się wreszcie Anna Modin. - Dwa miliony dolarów amerykańskich. Moje gratulacje. — Zapracowała pani na swoje dziesięć tysięcy — odparł łaskawie Pietrow, spoglądając na oddalające się tylne światła samochodów przesuwające się wolno po stoku niewysokiego pagórka, daleko za bramą. - Wypijmy za uśmiech losu -zaproponował, kiedy zniknęły za szczytem. - Poznała go pani? - dodał, mając na myśli Ashrufa. - O, tak - odparła Anna Modin. - Najczęściej występuje jako Frouą al-Zuair. Zdaje się, że pochodzi z Egiptu, ale może też być Palestyńczykiem albo Saudyjczykiem. Poszukują go Izraelczycy i Egipcjanie. O ile sobie przypominam, jego specjalnością są bomby, ale Egipcjanie chcą go dorwać przede Wszystkim za to, że zaszlachtował maczetą grupę turystów... To znaczy niewiernych. 13 - Ma zamożnych przyjaciół - stwierdził Pietrow, który był człowiekiem praktycznym. - Wyświadczyłby pan światu przysługę - odparła z rozbawieniem Anna - gdyby kazał ich pan zastrzelić i zatrzymał sobie gotówkę. - Wieczór byłby równie udany - przytaknął Pietrow, szczerząc zęby w uśmiechu. - Jednakże, Anno Michajłowna, nie pojmuje pani zawiłości mechanizmów kapitalizmu i międzynarodowego handlu. Zabijanie klientów źle służy interesom. A przecież Zuair i jego przyjaciele mogą kiedyś wrócić, przywożąc nam jeszcze więcej milionów. - Kiedyś - powtórzyła z nadzieją Anna Modin i ruszyła za generałem Pietrowem w stronę jego biura. ROZDZIAŁ 1 Wysoki, szczupły mężczyzna wyszedł głównymi drzwiami gmachu Organizacji Narodów Zjednoczonych na Manhattanie i zatrzymał się na szczycie schodów, by wyjąć papierosa. Miał na sobie drogi, ciemny garnitur i granatowy jedwabny krawat, ukryte pod elegancko skrojonym wełnianym płaszczem. Zapaliwszy, zamknął metalową papierośnicę i ruszył schodami w dół. Zdecydowanym krokiem dołączył do tłumu płynącego chodnikiem, nie zwracając uwagi na przechodniów, podobnie jak każdy z otaczających go nowojorczyków. Skręcił na zachód, w jednokierunkową Czterdziestą Szóstą Wschodnią Ulicę, jak zwykle o tej porze całkowicie zakorkowaną. Szedł pewnie, ale nie spieszył się, mijając kolejno aleje - Drugą, Trzecią, Lexington i Park - by wreszcie skręcić na północ, w Madison Avenue. Przy Czterdziestej Ósmej ponownie skierował się na zachód. Mijając skrzyżowanie z Piątą Aleją, nie obejrzał się nawet w stronę tłumu na placu przed Centrum Rockefellera. Spokojnie przeszedł obok, zgasił trzeciego tego dnia papierosa i wszedł do gmachu NBC. Siedem minut później był już na peronie kolei podziemnej pod Centrum Rockefellera. W ostatniej chwili przed zamknięciem drzwi wsiadł do pociągu jadącego na południe i chwycił się poręczy. Sekundę później skład ruszył. Pociąg mknął przez ciemność, a wysoki mężczyzna beznamiętnie przyglądał się twarzom współpasażerów, stojąc swobodnie przy metalowej rurze. Bez widocznego zaintere- 15 sowania obserwował wsiadających i wysiadających na kolejnych stacjach. Sam wysiadł na Brooklynie, wyszedł na ulicę i zaraz powrócił na podziemny dworzec. Po paru minutach jechał już pociągiem tej samej linii F, mknącym z powrotem na północ, ku Manhattanowi. Tym razem wysiadł przy Grand Street, w dzielnicy zwanej Little Itały, i pieszo rozpoczął wędrówkę na południe. Godzinę później minął wejście do przystani Sta-ten Island Ferry i wkroczył do Battery Parku. Kilkakrotnie zerkał na zegarek. Wreszcie zatrzymał się, zapalił papierosa i usiadł na ławce z widokiem na nowojorski port. Piętnaście minut później nawrócił w kierunku nabrzeża promowego i ruszył Broadwayem na północ. Trzy przecznice dalej złapał taksówkę. - Róg Siedemdziesiątej Dziewiątej i Riverside Drive, proszę. Strumień samochodów pełznących Broadwayem był niewiarygodnie gęsty. Kierowca, przybysz z Bliskiego Wschodu, puszczał wiązanki popularnych przekleństw na każdym skrzyżowaniu z sygnalizacją świetlną. Na północ od Times Sąuare tempo jazdy wyraźnie wzrosło. Wysiadłszy z taksówki, wysoki mężczyzna pomaszerował w kierunku brzegów Hudsonu i po chwili był już na nadrzecznym bulwarze River Walk. Skręcił na pomost dla spacerowiczów, wychodzący daleko w nurt rzeki, i wolnym krokiem przeszedł za plecami kilkudziesięciu ludzi stojących przy barierce, zwróconych twarzami na południe. Wielu przyciskało do oczu aparaty, fotografując panoramę wyspy pozbawioną bliźniaczych wież World Trade Center. Na końcu pomostu stało kilka ławek - wszystkie puste, z wyjątkiem jednej. Czterej ludzie, w tym dwaj umundurowani policjanci, zawracali przechodniów i turystów, nie dopuszczając ich w rejon platformy widokowej, ale wysoki mężczyzna po prostu minął ich bez słowa. Na ławce siedział osobnik w średnim wieku, ubrany w dżinsy, adidasy, trochę wyblakłą kurtkę narciarską i okulary przeciwsłoneczne, które szczelnie zasłaniały jego oczy. Trzymając w dłoni zwiniętą gazetę, przyglądał się nadchodzącemu mężczyźnie. - Dzień dobry, Jake - powiedział wysoki przybysz. - Witaj, Ilin. - Jestem czysty, jak sądzę? 16 - Co najmniej od stacji metra pod Centrum Rockefellera. Postawny mężczyzna skinął głową. Nazywał się Janos Ilin i był wysokim rangą oficerem SVR, rosyjskiego wywiadu, biurokratycznego spadkobiercy Pierwszego Dyrektoriatu -służby wywiadowczej KGB za czasów Związku Radzieckiego. Człowiekiem w dżinsach był kontradmirał Jake Grafton z Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Sądząc z aparycji, dobiegał sześćdziesiątki; miał krótkie, rzednące włosy zaczesane do tyłu oraz nos jakby o numer za duży w stosunku do reszty twarzy. Prezentował się dość zdrowo, a lekka opalenizna świadczyła o tym, że sporo czasu spędzał na świeżym powietrzu. - Czysta amatorka, umawiać się pod gołym niebem, na widoku — stwierdził Jake. To Ilin wybrał miejsce spotkania. Rosjanin rozpromienił się. - Czasem najbardziej wyeksponowane miejsca sprawdzają się najlepiej. Stojąc, rozglądał się po okolicy. Przez pełną minutę patrzył na południowy kraniec Manhattanu, a potem omiótł wzrokiem linię brzegową, twarze ludzi stojących na pomoście spacerowym i wreszcie spojrzał na statki i łodzie płynące Hudsonem w obu kierunkach. - Takie barbarzyństwo — powiedział, wskazując na daleki kraniec wyspy — nigdy nie wydarzyłoby się w Rosji. Jake Grafton mruknął coś niezrozumiale. - Wiem, co myślisz — ciągnął Ilin, spojrzawszy przelotnie na Amerykanina. - Że nigdy nie pozwolilibyśmy kilkudziesięciu Arabom swobodnie poruszać się po kraju, robiąc z dużymi pieniędzmi, co im się żywnie podoba. I oczywiście masz rację. Ale nie to byłoby najważniejsze. Bin Laden, Al-Kaida, Islamski Dżihad... Wszyscy ci religijni faszyści wiedzą, że gdyby kiedykolwiek zdecydowali się na taki numer - Ilin wskazał dłonią na południe - w Rosji, polowalibyśmy na nich do końca świata i wykończylibyśmy każdego schwytanego winowajcę. Totalna eksterminacja. Do samego końca. - Tak samo, jak KGB pozbyło się Hafizullaha Amina w Kabulu? - spytał Jake. W 1979 roku żołnierze sił specjalnych KGB, przebrani w afgańskie mundury, zaatakowali pałac prezydencki i zamordowali prezydenta Afganistanu wraz z całą rodziną i „dworem". Wybrany przez Moskwę następca natychmiast poprosił o pomoc Związek Radziecki, 17 a tak się szczęśliwie złożyło, że Armia Czerwona już rozpoczęła inwazję. - Właśnie. Ale wy, Amerykanie, nie załatwiacie spraw w rosyjskim stylu. - Ilin zapalił kolejnego papierosa. - Dzięki Bogu. Zabiliście milion Afgańczyków, tracąc ilu? Może ze trzydzieści tysięcy żołnierzy. - O ile pamiętam, wy wytłukliście cztery miliony Wietnamczyków, tracąc pięćdziesiąt osiem tysięcy ludzi w tej waszej małej, brudnej wojence. - Miałem w tym swój udział - przyznał z westchnieniem Jake. - Dwaj ludzie śledzili cię aż do Centrum Rockefellera. Prawdopodobnie Rosjanie. Zdaje się, że ktoś ci nie ufa. - Touche - odparł Janos Ilin, układając usta w coś na kształt uśmiechu. - Możesz mi ich opisać? Jake sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyjął dwa zdjęcia. Podał je Rosjaninowi, który zerknął na nie kolejno i oddał. - Znam ich. Dziękuję, że przyszedłeś. - Dlaczego akurat ja? - spytał Jake Grafton, wkładając fotografie na powrót do kieszeni. Poprzedniego dnia Ilin zadzwonił do mieszkania Grafto-nów w Roslyn, w Wirginii, prosząc o numer służbowego telefonu Jake'a. Callie, która znała go osobiście — rok wcześniej jej mąż współpracował z Ilinem przy pewnej sprawie — podała numer bez wahania. Rosjanin zadzwonił z budki telefonicznej w Nowym Jorku do siedziby Połączonego Zespołu Antyterrorystycznego FBI i CIA z siedzibą w kwaterze głównej CIA w Langley. Kiedy uzyskał połączenie z Graftonem, poprosił o spotkanie w Nowym Jorku następnego dnia i ustalił miejsce. Jake postarał się, by agenci mieli Ilina na oku i upewnili się, czy nie jest śledzony. Gdyby był, kontradmirał nie pojawiłby się na pomoście. - Słyszałem, że zostałeś głównym oficerem łącznikowym przy wspólnym zespole FBI i CIA do spraw zwalczania terroryzmu. A ponieważ cię znam... - Nie sądzę, żeby to stanowisko było objęte tajemnicą, ale też nie przypominam sobie, żeby pisano w gazetach o moim nowym zajęciu. Po twarzy Ilina przemknął cień uśmiechu. - Uznajmy fakt, że o tym wiem, za moje referencje - odparł. — I zostawmy ten temat na chwilę. 18 Jake zdjął okulary, złożył je starannie i wsunął do kieszeni koszuli. Zlustrował twarz Rosjanina twardym spojrzeniem szarych oczu. - Co porabiasz w Nowym Jorku? - spytał. - Kierujesz kretem w naszych służbach? - Po prostu przyszedłem na spotkanie z tobą. - Centrala cię przysłała? -Nie. Ilin podszedł do południowej barierki i oparł się o nią łokciami. Po chwili dołączył do niego Jake Grafton. Nad rzeką przeleciał policyjny helikopter, a od strony lotnisk Newark i Teterboro dobiegł daleki odgłos silników odrzutowych; na niebie widać było jeszcze ślady smug kondensacyjnych. Ilin przyglądał się im przez chwilę, kończąc papierosa. Wreszcie rzucił niedopałek do wody. - Islamskich terrorystów można generalnie podzielić na trzy grupy - zaczął tak swobodnym tonem, jakby rozmawiali o pogodzie. - Piechotą są ci, których rekrutuje się spośród mieszkańców obozów dla uchodźców i biedniejszych wiosek arabskiego świata. Są młodzi, niewykształceni, zwykle niepiśmienni i nie wiedzą praktycznie nic o zachodnim świecie. Z nich formuje się brygady szturmowe i grupy samobójców, które mordują Izraelczyków i turystów odwiedzających Bliski Wschód. Mówią wyłącznie po arabsku. Potrafią dobrze wtopić się w lokalną społeczność, ale są praktycznie niezdolni do działania poza własnym krajem. Właśnie takich jak oni bin Laden i jemu podobni szkolą na islamskich wojowników w obozach w Afganistanie, Libii i Iraku. Grafton skinął głową. - Do drugiej kategorii należą Arabowie lepiej wykształceni, zazwyczaj piśmienni; niektórzy mają nawet pewne umiejętności techniczne. Fundamentaliści rekrutują ich, apelując do uczuć religijnych, przekonując do własnej, skrzywionej wizji islamu. Jako że wielu spośród kandydatów do tej grupy ma za sobą doświadczenie w życiu poza światem arabskim, z reguły potrafią znaleźć się bez trudu w zachodnim społeczeństwie. Są naprawdę niebezpieczni. Tacy jak oni porwali liniowe samoloty i rozbili je o World Trade Center i Pentagon. Nawiasem mówiąc, maszyna, która trafiła w Pentagon, miała zniszczyć Biały Dom, a ta, która spadła na ziemię w Pensylwanii, miała roznieść Kapitol. 19 — Uhm - mruknął Jake. Oczywiście wiedział o tym doskonale, ale Ilin zadał sobie wiele trudu, by zorganizować to spotkanie, więc zamierzał pozwolić mu powiedzieć wszystko, co miał do powiedzenia. — Terrorystów należących do trzeciej grupy nazwałbym generałami. Bin Laden, jego najbliżsi współpracownicy, finansiści, bankierzy, doradcy techniczni i tak dalej. Oni również są muzułmanami. Z jakiegoś powodu terroryzm odpowiada ich etnicznej i religijnej wizji świata. - Ilin umilkł i rozejrzał się bezwiednie. - Istnieje jednak także czwarta kategoria. Niewielu spośród należących do niej ludzi to Arabowie, równie mało jest wśród nich muzułmanów. Dla nich w terroryzmie liczy się wyłącznie zysk. Niektórzy, z niepojętych powodów, rozkoszują się bólem, który wywołują akty terroru. Są wrogami Ameryki, wrogami zachodniej cywilizacji. Przyszedłem tu dziś właśnie po to, żeby opowiedzieć ci o kilku z nich. — Czy w tej czwartej grupie — odezwał się z namysłem Jake — są może jacyś Rosjanie? — Rosjanie, Niemcy, Francuzi, Egipcjanie, Japończycy, Chińczycy, Hindusi... Do wyboru, do koloru. Ameryka jest potęgą tego świata i nie brakuje ludzi, którzy mają do niej uzasadnione lub irracjonalne pretensje. — Nienawiść to potężne uczucie — mruknął Grafton. — Jednym z wielu wrogów Stanów Zjednoczonych jest rosyjski generał nazwiskiem Pietrow. Wprawdzie nie nienawidzi Ameryki, za to bardzo kocha pieniądze. Kilka tygodni temu sprzedał cztery głowice bojowe za dwa miliony dolarów. — Komu? — Ludziom, którzy nazywają siebie Mieczem Islamu. Pietrow dowodzi bazą wojskową w rejonie Rubcowska. Człowiekiem, który kierował zespołem odbierającym broń, był Frouą al-Zuair, od wielu lat siejący zamęt na Bliskim Wschodzie. Jest odpowiedzialny za rzeź turystów w Egipcie; wymknął się potem z obławy i uciekł do Iraku. Kim są jego przyjaciele i gdzie rezydują, nie wiem. Jeśli chodzi o ścisłość, nie powinienem też wiedzieć nic o Pietrowie i Zuairze, ani tym bardziej o głowicach. — Ale wiesz? — Co nieco. — Czy to prawda? A może tylko fikcja, którą masz nam wmówić? 20 - Sądzę, że prawda, chociaż absolutnej pewności nie mam. I powtarzam ci zupełnie szczerze, że Centrala nie wie o mojej rozmowie z tobą. - Skąd o tym wszystkim wiesz? - spytał Grafton, stając ramię przy ramieniu z Ilinem. - Tego nie mogę powiedzieć. Musi ci wystarczyć moje zapewnienie, że uważam to źródło za wiarygodne. Wiele słyszałem o Pietrowie i wiem, że jest zdolny do czegoś takiego. Przekazuję tę informację rządowi Stanów Zjednoczonych, żeby zadziałał wedle własnego uznania. Prawda jest jednak taka, że większość z liczących się polityków w moim kraju nie wie o tej sprawie, a nawet gdyby wiedzieli, nigdy by się do tego nie przyznali. Nie mogą sobie pozwolić na zatarg ze Stanami Zjednoczonymi. - Chcesz powiedzieć, że w praktyce nie możemy wykorzystać twoich informacji? - Nie powinniście naciskać Moskwy, bo oni po prostu wszystkiego się wyprą. Nie pozwól też, żeby moje władze poznały źródło przecieku. Jeżeli dowiedzą się, że to ja przekazałem informacje, będę trupem. - Zrobię, co będę mógł. - Teraz możemy wrócić do twojego pytania o to, skąd wiem, że zostałeś oddelegowany do zespołu do spraw terroryzmu. Otóż mamy kreta w CIA. - Jezu - mruknął Jake, kręcąc głową. - Nazywa się Richard Doyle. Nie powinieneś dopuścić, by zobaczył jakiekolwiek dokumenty związane z tą sprawą, w których będzie figurowało moje nazwisko. - A jeśli go aresztujemy? - To wasza sprawa. Oby tylko się nie dowiedział, kto go wydał. - Możliwe, że wykorzystamy go jeszcze, żeby was dezinformować. Jest na to jakieś szpiegowskie określenie, ale akurat wyleciało mi z głowy. - Richard Doyle jest zdrajcą - powiedział cicho Janos Ilin. — Podpisał wyrok śmierci na siebie w chwili, gdy przed Piętnastu laty zgodził się szpiegować na rzecz komunistów. Od tamtej pory każdy dzień życia może uważać za podarunek °d losu. - Przed piętnastu laty? - powtórzył z przerażeniem Jake. Ilin wyjął cienką, metalową papierośnicę i sięgnął po ko- 21 lejnego papierosa. Przez chwilę obracał go w palcach. Jake zauważył, że ręce Rosjanina ani trochę nie drżą. - Piętnaście lat... a teraz nagle koniec. - Niestety, pan Doyle zostanie poświęcony na ołtarzu większej sprawy. - Kto podjął taką decyzję? - Ja — odparł beznamiętnie Ilin. — Człowiek musi brać odpowiedzialność za świat, w którym żyje. Jeżeli tego nie uczyni, ktoś zrobi to za niego. Ktoś taki jak bin Laden, Lenin, Stalin, Hitler, Mao... Morderczy fanatycy zawsze są gotowi oczyścić nas z wszelkich słabości. - Rosjanin wzruszył ramionami. - Tak się składa, że moim zdaniem naszej planecie bardziej do twarzy jest z cywilizacją niż bez niej. Stara, poczciwa Ziemia nie potrzebuje sześciu miliardów głodujących. - A ty? Czy ty też jesteś zdrajcą? - Nazywaj mnie, jak chcesz — odparł Ilin z uśmiechem dzikiej radości. - Ja po prostu nie chcę przeczytać w gazecie o czterech bombach atomowych o mocy dwustu kiloton każda, których eksplozja zadaje druzgocący cios jedynemu supermo-carstwu tego świata. Rosja potrzebuje paru przyjaciół. - Gdzie może być ta broń? - Nie mam pojęcia. W jakimkolwiek zakątku planety -odparł Ilin, leniwie zaciągając się dymem. Samoloty przelatywały nad nimi w różnych kierunkach, a późnozimowy wiatr przynosił z zachodu woń rzeki. - Jakiego typu informacje SVR dostaje od Doyle'a? - Ciekawe pytanie - stwierdził Ilin, wyraźnie zadowolony. - Nie mam wglądu do całego materiału, ale słyszałem co nieco i sporo wydedukowałem. Doyle jest dobrym źródłem. Niemal zbyt dobrym. Mam wrażenie, że Centrala zastanawia się czasem, czy nie jest podwójnym agentem, ale jak dotąd jego informacje się sprawdzają. Powiem ci tylko, że dotyczą zaskakująco licznych zagadnień. - Myślisz, że dostaje dane od kogoś z rządu? - Jest zdumiewająco dobrze poinformowany. - Nie domyślasz się dzięki komu? - Wyobrażam sobie, że ma kogoś w FBI. W kontrwywiadzie. - Podasz mi przykładowe meldunki? -Nie. - Miecz Islamu - mruknął Jake w zamyśleniu. - Sły- 22 szałem o nich. Wiedzieliśmy, że są zamieszam w akcję pod kryptonimem „Manhattan Project"*, ale założyliśmy, że chodziło o to - dodał, wskazując na wyszczerbioną panoramę miasta na południu. - Bardzo niebezpieczne założenie - ocenił Rosjanin. -Cztery taktyczne głowice nuklearne do pocisków dalekiego zasięgu przeznaczonych do zwalczania celów morskich, nazywane „zabójcami flot". Każda mniej więcej dwadzieścia razy silniejsza od tych, których użyliście nad Hiroszimą i Nagasaki. Łatwe do transportowania. Wystarczyłoby zatrudnić paru dobrych techników, żeby stały się świetnymi bombami przenośnymi. - Poręczna broń. - Owszem. Jeśli się nie mylę, każda z głowic waży mniej więcej sto kilogramów i jest niewiele większa od piłki. Jak zauważył przed laty pewien mądrala, terroryści mogliby przebrać ją za paczkę kokainy i bez problemu wwieźć do Stanów przez lotnisko w Miami. - Co jeszcze wiesz? - Nie przypuszczam, żeby celem ataku była Ameryka. Oczywiście to właśnie ona jest wielkim Szatanem i tak dalej, ale prawdziwym celem jest cała zachodnia cywilizacja. — Janos Ilin klasnął i roztarł dłonie. - Najbardziej narażona na atak religijnych fanatyków jest sieć połączeń lotniczych, komputerowych, telefonicznych i międzybankowych, umożliwiająca prawdziwie swobodny przepływ kapitału. Ich celem jest przede wszystkim zniszczenie tego świeckiego przybytku, który w istocie karmi i ubiera miliardy ludzi. Pragną wprowadzić chaos i udowodnić wyższość swojej sprawy. W nowej erze ciemności, która wtedy nastąpi, będą mogli zbudować swoje święte imperium. Pomyśl tylko, Jake: miliardy zacofanych, głodujących ludzi będą pięć razy dziennie bić pokłony w stronę Mekki. - Oni jeszcze nie wygrali i nie wygrają - odparował Grafton. - Jeżeli uda im się doprowadzić do świętej wojny, w której po jednej stronie stanie nasza cywilizacja, a po przeciwnej islam, islam przegra. - Z twojego punktu widzenia może się wydawać, że to 1* Taką samą nazwę nosił program budowy pierwszej amerykańskiej bomby atomowej - przyp. tłum. 23 zupełnie bezpieczna przepowiednia - odparł Ilin. - Fanatycy chcą znieść dominację bogatych państw, wśród których prym wiodą Stany Zjednoczone. Uważają, że walka zradykalizuje muzułmańskie masy i zniszczy świeckie władze w krajach arabskich, które próbują wprowadzać kulturową dwoistość. Celem terrorystów jest odtworzenie wspaniałej przeszłości, zbudowanie zjednoczonego islamskiego państwa, w którym odstępstwa nie będą tolerowane i którego obywatele będą posłuszni ich wizji bożego prawa. Uważają, że zwyciężą, ponieważ Bóg jest po ich stronie. - Tańczący derwisze — mruknął Grafton. - Wielu muzułmanów uważało, że bin Laden to Mahdi, islamski mesjasz. On sam z pewnością przypisywał sobie tę rolę. Tak czy inaczej... muzułmański świat przeżywa ciężkie chwile, a nas znowu czeka święta wojna. - Terroryści czasem wygrywają, czasem przegrywają -powiedział z namysłem Jake. - A ludzie rzeczywiście dają się sterroryzować. Ilin odwrócił się i oparł plecami o barierkę. - Przez wszystkie lata pracy w wywiadzie nie widziałem tajnej operacji zakrojonej na taką skalę, jak atak z jedenastego września. Był niesamowity. — Rosjanin westchnął ciężko. — Coś takiego było możliwe tylko dlatego, że wy, Amerykanie, jesteście tacy ufni, tak mało podejrzliwi. - Już nie - odparł ponuro Jake Grafton. - Twoi rodacy doświadczyli kosztownej lekcji - stwierdził Ilin. - Logika nakazuje spodziewać się w przyszłości ataków mniej spektakularnych, z udziałem jednego, czasem dwóch sprawców. Może będzie to trucizna w miejskich wodociągach, może zatruta żywność... Takie akcje pozwoliłyby terrorystom zmaksymalizować szansę powodzenia, zminimalizować ryzyko i wytworzyć prawdziwy terror. A tu okazuje się, że ktoś słono zapłacił generałowi Pietrowowi za broń jądrową. Rzucony niedopałek poleciał łukiem ku ciemnej toni. - Martwi mnie to gadanie o sprawiedliwości, które śledzę w gazetach — odezwał się Ilin po chwili milczenia. — Ta wojna wykracza poza sądy i prawników z ich sofistyką i legalizmem. Wasi wrogowie zwyciężą, jeżeli zrobicie dla nich miejsce w salach sądowych. Jeśli tego nie rozumiecie, to już przegraliście. - Agent wyciągnął rękę. Jake uścisnął ją mocno. - Powodzenia, przyjacielu. 24 — Dzięki, że przyszedłeś, Ilin. Rosjanin skinął głową, raz jeszcze spojrzał na rzekę i odszedł. Jake obserwował go, gdy równym krokiem przemierzał pomost i znikał w alejce za rzędem nagich drzew. Jeden z najbliżej stojących wędkarzy zwinął żyłkę i złożył wędkę. Kiedy schował cały swój sprzęt w torbach, podszedł do Jake'a, który stał nieruchomo, zapatrzony w nurt Hudsonu. — Co miał do powiedzenia, panie admirale? Wędkarz, komandor porucznik Ropuch Tarkington, od lat służył pod rozkazami Graftona, ostatnio jako jego osobisty asystent. Był o kilkanaście centymetrów niższy od szefa, a jego przystojną twarz o regularnych rysach zdobiły zmarszczki zdradzające skłonność do śmiechu. — Powiedział, że parę tygodni temu pewien rosyjski generał sprzedał cztery głowice jądrowe grupie znanej jako Miecz Islamu. • — Wierzy mu pan? — Cóż, to, co mówił, brzmiało sensownie. Jego zdaniem SVR nie wie, że przekazał nam tę informację. Uważa ją za swój dar dla cywilizacji, który ofiarowuje z dobroci serca. — Gdzie może być ta broń? — Powiedział, że nie wie. Ropuch zacisnął usta, a po chwili gwizdnął z cicha. — Cztery głowice! I jak zwykle my wpakowaliśmy się w sam środek tego bałaganu. — Aż chce się płakać, co? ROZDZIAŁ 2 Jake wrócił do Waszyngtonu tego samego popołudnia i natychmiast pojechał do kwatery głównej Centralnej Agencji Wywiadowczej w Langley. Jego szefem był w tej chwili gość znany jako Coke Twilley - osobnik potężnie zbudowany, łysiejący i, jak przypuszczał Grafton, związany z CIA od chwili, gdy skończył studia. Twilley wspomniał raz, że kończył Yale, a w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych Agencja intensywnie rekrutowała agentów spośród absolwentów prestiżowych uczelni zaliczanych do Ivy League. Nosił na palcu prawej dłoni pamiątkowy pierścień, zapewne symbol przynależności do grupy w college'u. Twilley wyglądał i zachowywał się jak profesor uniwersytetu. Nieczęsto zdarzało mu się okazywać rozbawienie; zazwyczaj jedynym uczuciem malującym się na jego twarzy było głębokie znudzenie. Wydawało się, że w swym zawodowym życiu lubił tylko jedno: intelektualne gry w „daj i zabierz" z osobami dorastającymi do jego poziomu, a takich nie spotykał zbyt często na bagnistym terenie szpiegostwa i polityki. Jedyną ludzką cechą, jaką przejawiał Coke Twilley, było uzależnienie od coca-coli, tej tradycyjnej, słodzonej, którą sączył praktycznie przez cały dzień — stąd zresztą wzięło się jego przezwisko. Co ów napój wyczyniał z poziomem cukru w jego krwi, wiedział wyłącznie lekarz. Asystentem Twilleya, w randze szefa wydziału, był niejaki Khanh Tran, zwany powszechnie Sonnym. Był to chudy jak szczapa Wietnamczyk, który od siódmego roku życia mieszkał w Stanach Zjednoczonych. Jako dziecko nie znał ani jednego 26 słowa po angielsku, a i teraz w jego wymowie słychać było śladowy obcy akcent. Był absolwentem Cal Poły, ale całe dorosłe życie poświęcił pracy dla CIA. Tego popołudnia Coke Twilley i Sonny Tran słuchali raportu Jake'a, nie odzywając się ani słowem. Admirał opowiedział 0 wszystkim ze szczegółami. Dopiero kiedy skończył, szef zadał mu pytanie: - Ma pan jakieś sugestie co do sposobu weryfikacji tej historyjki? - Usłyszeć ją z innego źródła - odparł cierpko Jake. - Jak pan sądzi, gdzie w tej chwili znajduje się ta broń? — indagował Twilley, bawiąc się drogim wiecznym piórem; zapewne gwiazdkowym lub urodzinowym prezentem sprzed lat. Jak zwykle wyglądał na cokolwiek znudzonego, zresztą może nawet był znudzony. - Nie mam pojęcia, podobnie jak Ilin. - Richard Doyle? Znam go od lat. On miałby być rosyjskim szpiegiem? Pan w to wierzy? - Moim zdaniem to oskarżenie, które warto zweryfikować. Jeżeli nie jest prawdziwe, nic się nie stanie. Jeżeli jest... -Jake zawiesił głos. P - Nigdy nie lubiłem Ruskich - oświadczył Twilley, cokolwiek bez związku. Pociągnął łyk coli z filiżanki do kawy i rozparłszy się wygodnie na miękkim obrotowym fotelu, zaplótł palce na wydatnym brzuchu. Miał zwyczaj gapić się na ludzi jak sowa. W tej chwili wbijał właśnie wzrok w Jake'a, jak zwykle mrugając powiekami tak rzadko, że niektórzy podejrzewali, iż w ogóle tego nie robi. - Prezent od SVR. Ta hołota z KGB... - Twilley parsknął pogardliwie. — Najgorsze szumowiny świata. Zbiry Stalina. Wymordowali trzydzieści milionów swoich rodaków! Założę się o własną emeryturę, że od lat sprzedają broń terrorystom 1 zgarniają kasę do prywatnych kieszeni. A teraz martwią się, że bandyci odpalą bombę i jakieś gówno sypnie się w ich stronę, więc przyłażą do nas i szepczą na ucho, zwalając winę na jakiegoś zasmarkanego generała, który gnije w bazie na końcu świata. Ta banda sprzedałaby nawet węgiel diabłu! - Miał pan już do czynienia z Ilinem, admirale. Zapewne zna go pan lepiej niż ktokolwiek z naszych ludzi - wtrącił gładko Sonny Tran. - Czy chciałby pan, żeby pan Twilley Przekazał przełożonym jeszcze jakieś sugestie? 27 - Chciałbym - odparł Jake Grafton. - Ilin wskazał nam punkt, od którego możemy zacząć: Miecz Islamu. Bez względu na to, dlaczego przekazał nam informację, musimy wszcząć śledztwo. Niezrobienie tego byłoby wręcz groteskowym przejawem nieodpowiedzialności. - Będziemy działać, admirale - zapewnił go Tran. - Oczywiście nie muszę też wspominać, że trzeba rozpocząć dochodzenie w sprawie oskarżeń pod adresem Doyle'a. - Więc po co pan wspomina? — odparował Twilley. - Bo chcę, żeby w raporcie z tego spotkania podkreślono, jak bardzo nalegam na wszczęcie śledztwa. Choćby na wypadek, gdyby rewelacje Ilina miały utknąć gdzieś w biurokratycznej machinie. Twarz Twilleya zamieniła się w maskę. - Pańskie komentarze mnie obrażają, Grafton. Pan sugeruje, że Agencja jest ostoją niekompetentnych głupców lub przestępców. - Nie sposób wygrać wszystkich bitew - odparł filozoficznie Jake - ale cholernie ważne jest to, żebyśmy wygrali całą wojnę. Może pan rozumieć tę uwagę tak, jak się panu podoba. To nie był najlepszy dzień Jake'a Graftona, a spotkanie z Cokiem Twilleyem nikomu nie poprawiłoby humoru. Admirał wstał i wyszedł z gabinetu szefa, starannie zamykając za sobą drzwi. Gdy wieczorem dotarł do swego mieszkania w Roslyn, zastał żonę, Callie, oraz córkę, Amy, przy serwowaniu kolacji gościom. Żona Ropucha Tarkingtona, Rita Moravia, z trzyletnim synkiem na kolanach, siedziała obok Jacka Yocke'a, dziennikarza gazety „Washington Post", którego Graftonowie znali od lat. Yocke przyszedł z wysoką, mniej więcej trzydziestoletnią kobietą w eleganckim żakiecie. Kiedy reporter przedstawił mu Gretę Fairchild, Jake ruszył do kuchni za Callie, którą pocałował na powitanie. - Jak poszło w Nowym Jorku? - spytała szeptem. - Tak sobie. - Co u niego? - Bez zmian chyba. Nadal strasznie kopci. - Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko towarzystwu. Nie wiedziałam, kiedy wrócisz, a Yocke i Tarkingtonowie byli 28 zaproszeni od tygodni... Rita mówiła, że Ropuch powinien przyjść lada chwila. - Absolutnie nic przeciwko — odparł Jake, całując żonę po raz drugi. - Tęskniłem za tobą, moja pani. - Bądź ostrożny - powiedziała, przyglądając się, jak Jake zdejmuje sweter i rzuca go na krzesło. - Fairchild jest prawniczką, bystrą i jak na mój gust odrobinę zbyt apodyktyczną. - Boisz się, że mnie pozwie? - Boję się, że wdasz się w kłótnię. Wyglądasz tak, jakbyś miał ochotę żuć gwoździe i pluć pinezkami. Jake odetchnął głęboko i uśmiechnął się od ucha do ucha. * - Teraz lepiej? - spytał, nie przestając się uśmiechać. - Lepiej. Idź, usiądź sobie, a ja przyniosę ci wina. Ropuszątko zeskoczyło z kolan matki i podbiegło do Jake'a w chwili, gdy muskał policzek Amy. - Wujku Hake, wujku Hake, zrobiłem dzisiaj kupę! - Mamusia była dumna - oznajmiła Rita, nie przejmując się śmiechem dorosłych. - Oby tak dalej, synku, a zostawisz po sobie ślad na tym świecie. - Ależ z ciebie duży chłopak — rzekł Jake, biorąc dziecko na ręce i całując na powitanie. Usiadłszy na swoim zwykłym miejscu, u szczytu stołu, posadził malca na kolanach. Yocke był mężczyzną rosłym i patykowatym. Szczerzył zęby do Jake'a, słuchając opowieści trzylatka o toaletowej przygodzie dnia. Kiedy temat został wyczerpany, zagadnął admirała. - Nie wiedziałem, że w marynarce doszło do takiego rozluźnienia obyczajów. Dżinsy? Coś podobnego. - Próbujemy być na czasie - odparł beztrosko Grafton, rozpoczynając luźną rozmowę. Dowiedział się, że Greta Fairchild specjalizuje się w prawie administracyjnym i od pięciu lat pracuje w waszyngtońskiej firmie. Pochodzi z Kalifornii i spotyka się Yocke'em od roku z przerwami. - Czy teraz, kiedy stacjonujecie w Waszyngtonie, masz chociaż trochę więcej wolnego czasu? - spytała Callie, zwracając się do Rity. - Tylko w weekendy. No, ale jakoś zrobiłam licencję cywilnego instruktora pilotażu. Tommy Carmellini oczywiście zgłosił się na pierwszego ucznia. Niełatwo znaleźć na to czas, ale udało mi się dać mu już cztery lekcje. 29 - Nadal cię przeraża? - Już nie tak bardzo. Robi postępy i chyba podoba mu się to zajęcie. Po lekcjach idzie na piwo z Ropuchem i opowiada mu o wszystkim. Ropuch zjawił się kwadrans po Jake'u, niosąc wysokie krzesełko dla dziecka. Uścisnął ręce obecnym, a potem porwał Amy w ramiona, przechylił w romantycznym pocałunku i rzucił na krzesło obok żony. Córka Graftona szybko odzyskała równowagę i oddech. - Uwielbiam, kiedy Tarkingtonowie przychodzą na kolację - powiedziała. - Nie było cię dwa dni — wycedziła lodowato Rita — i już zapominasz, że to mnie należy się romantyczne traktowanie. Jak mam to rozumieć? - Wstań, skarbie. Gorący doping gości i gospodarzy towarzyszył długiemu, filmowemu pocałunkowi, którym Ropuch uraczył żonę. Kiedy wreszcie się rozłączyli, policzki Rity były wyraźnie zarumienione. - No i? - spytał groźnie Ropuch. - Nadal jesteśmy parą? - Niech ci będzie, Ropuchu. Siadaj i zachowuj się. Stary, poczciwy Ropuch, pomyślał Jake. Rozweseli każde towarzystwo. Mrugnął porozumiewawczo do Callie znad kieliszka z winem. - Czy ja też powinnam się spodziewać takich względów? -spytała Fairchild. Jack Yocke położył rękę na jej dłoni. - Jestem pewien, że jeśli ładnie poprosisz, Ropuch znajdzie coś dla ciebie w pokładach wrodzonego czaru — odparł. Fairchild i pozostali roześmiali się głośno. Tarkington ściągnął syna z kolan szefa i posadził na dziecięcym krzesełku. Po kolacji Rita uparła się, że pomoże Callie w doprowadzaniu naczyń do porządku, a Ropuch wdał się w rozmowę z Amy na temat college'u - córka Graftona studiowała w George-town — Jake zaś poprowadził Yocke'a do salonu. Greta Fairchild dotrzymała im towarzystwa. - Jakieś postępy w wojnie z terroryzmem? - spytał Yocke. To, że Graffcon pracował w zespole do spraw zwalczania terroryzmu, nie było tajemnicą, w przeciwieństwie do problemów, którymi zajmował się na co dzień. Yocke znał admirała 30 od lat i wiedział, że nie usłyszy od niego żadnych zastrzeżonych informacji; Jake nie nadawał się nawet na „anonimowe źródło". W języku dziennikarzy mówiło się o takich ludziach, że należą do głębokiego tła. Jake odpowiedział na pytanie zwykłym wzruszeniem ramion. Yocke zerknął na Gretę, która otwarcie spojrzała mu w oczy. Nie należała do kobiet, które bez szemrania dają się zamknąć w kuchni. Yocke dał za wygraną - usadowił się wygodnie w fotelu i założył nogę na nogę. Przez chwilę rozmawiali o polityce. Greta śmiało wyrażała swoje poglądy, a admirał słuchał z zainteresowaniem. Wreszcie zwrócił się do Yocke'a: - Więc co, twoim zdaniem, jest nie tak z CIA? - Stworzono ją po drugiej wojnie światowej po to, żeby miała oko na Rosjan. Jej zadaniem było zapobieżenie wybuchowi trzeciej wojny światowej; cała reszta jej działalności miała drugorzędne znaczenie. - Jednak ludzie Agencji przegapili upadek komunizmu i rozpad Związku Radzieckiego — zauważył Grafton. — A przecież były to najważniejsze wydarzenia polityczne w Rosji od czasu rewolucji w tysiąc dziewięćset siedemnastym. Absolutnie nikt w CIA nie brał pod uwagę możliwości upadku systemu. I nagle bum, stało się, a politycy w Waszyngtonie mogli się tylko przyglądać wydarzeniom z szeroko otwartymi ustami. Dlaczego? - Powiem ci tylko, że według moich źródeł... - Oraz twoich własnych opinii - wtrąciła Greta Fairchild. - Naturalnie - przytaknął Yocke, nie gubiąc rytmu. - KGB radziło sobie doskonale z wyłapywaniem Rosjan, którzy szpiegowali na rzecz Stanów Zjednoczonych. Niemały udział mieli w tym amerykańscy zdrajcy, którzy wydawali naszych agentów za pieniądze. Dodaj do tego naturalną niechęć liberałów do działań wywiadowczych... wszak dżentelmeni nie czytają cudzej korespondencji; to przecież kulturalny imperializm... i w ten sposób uzyskasz pełny obraz instytucji, której szefom się zdawało, że wszystkie potrzebne informacje otrzymają dzięki obrazkom z rozpoznania lotniczego i satelitarnego. Moim zdaniem, Agencja nigdy nie miała wystarczająco dobrych źródeł w Moskwie, na wysokim szczeblu, by w porę dostrzec prawdziwy obraz sytuacji. - Jedenasty września też przegapili — mruknął Jake. 31 — Z tego co wiem, analitycy z CIA uważali, że bomba podłożona w piwnicach World Trade Center w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym trzecim nie była jednorazowym wybrykiem terrorystów. Niestety, administracja Clintona nie chciała o tym słyszeć. Potem był incydent z USS Cole... Tak czy inaczej, struktura Agencji służy temu, by ostrzec nas w porę, że Rosja szykuje trzecią wojnę światową, a nie temu, by podpowiadać nam, kto w meczetach i na bazarach islamskiego świata planuje barbarzyńskie akty terroru. — Sądzisz, że da się ją zreformować? — spytała Greta. — Na pewno. Zreorganizować i wyznaczyć nowe cele. Mimo to nie wydaje mi się, by kiedykolwiek działała tak dobrze jak dawne KGB. Z czasem Amerykanie, a zwłaszcza politycy, stracą zainteresowanie wojną z terroryzmem... cholera, wystarczy przejrzeć gazety... a przecież to oni są klientami, którym służy Agencja. Szczerze mówiąc, politycy nie mają specjalnej ochoty płacić agentom za wyszukiwanie złych wiadomości i nie bardzo lubią słuchać, kiedy zostaną odnalezione. — Jack, jesteś okropnym cynikiem — stwierdziła Greta, mrugając do gospodarza. - A co z FBI? Dziewiętnastu sabo-tażystów-samobójców działało spokojnie w kraju, a nikt nie miał o tym pojęcia. J. Edgar Hoover pewnie kopie wieko trumny ze złości. — Założę się, że tak — mruknął Jake. Rozmowa toczyła się już nowym torem, kiedy Amy stanęła w drzwiach i obwieściła: — Ciasto i lody! Richard Doyle mieszkał, jak przystało na przedstawiciela klasy średniej, w średniej wielkości domu z trzema sypialniami, dwiema łazienkami oraz jednym dwustanowiskowym garażem, gdzieś na bezkresnych przedmieściach, jakich wiele w Wirginii. Na sąsiednich działkach stały bardzo podobne domostwa, tworząc krętą linię zabudowy wzdłuż wysadzanej drzewami, trzypasmowej alei. Cała dzielnica pełna była podobnych ulic o niezliczonych zakrętach, usianych garbami powstrzymującymi przed rozwijaniem nadmiernej prędkości -słowem była to okolica typowa dla podmiejskiego pejzażu na zachód od Potomacu. Doyle'owie mieli w ogrodzie basen wzniesiony ponad po- 32 ziom ziemi. Zamówili go przed laty z myślą o dzieciach, które były wtedy małe. Teraz jednak nastolatki wolały odwiedzać większy, komunalny basen, by spotykać się z rówieśnikami, toteż ten ogrodowy od ładnych paru sezonów świecił pustką. Martha Doyle zajmowała się sprzedażą nieruchomości. Jej biuro, należące do ogólnokrajowej sieci, mieściło się w lokalnym pasażu handlowym. Jeździła nowym, białym lexusem; zazwyczaj woziła nim klientów, którzy pragnęli obejrzeć lokale z oferty. Wydatki, jakie ponosiła na utrzymanie wozu, pozwalały uzyskać co roku całkiem przyjemny odpis podatkowy. Wśród ludzi poszukujących domu wielu było pracowników instytucji rządowych, takich jak jej mąż, a także przedstawicieli firm konsultingowych i z sektora obronnego, które często sprzedawały swe usługi i towary za państwowe pieniądze. Niektórzy pracowali w firmach z działu nowych technologii, mieszczących się na zachód od obwodnicy. Tak czy owak, Martha Doyle mieszkała w doskonałym miejscu, jeśli chodzi o obracanie nieruchomościami. Niewielu ludzi posiadało tu dom dłużej niż trzy, cztery lata, a ciągłe zmiany napędzały koniunkturę jak nigdzie indziej. Martha należała do klubu miłośników sąuasha i kilku różnych lokalnych organizacji społecznych. Dołączyła do nich, gdy zrozumiała, że nawiązywane w ten sposób kontakty poważnie wydłużają listę potencjalnych klientów. Doyle'owie należeli też do kościoła. Uczestniczyli we mszach kilka razy w miesiącu i przy okazji ważniejszych świąt. Tego, czy motywacją dla ich zainteresowania religią jest lista pani Doyle, czy może prawdziwa potrzeba serca, nie wiedział nikt. Richard Doyle pracował dla CIA, ale żaden z jego sąsiadów, nawet pastor, nie miał o tym bladego pojęcia. Żona oczywiście wiedziała, ale nigdy nikomu o tym nie wspominała. Oboje odpowiadali na pytania nowo poznanych osób ogólnikowym „dla rządu" i nie kontynuowali tematu. Jeżeli trafił się ktoś wyjątkowo dociekliwy, wyjaśniali, że Richard jest pracownikiem administracji ogólnej, powszechnie nielubianego urzędu, który zajmował kilka pokaźnych państwowych biurowców. W zasadzie niewiele odróżniało Doyle'ów od dziesiątków tysięcy ludzi mieszkających w podobnych domach i podobnych dzielnicach tego regionu, poza jednym szokującym faktem: Richard Doyle był szpiegiem. 33 Żaden z jego przyjaciół i sąsiadów nie znał tej niezwykłej tajemnicy, nie znała jej nawet jego żona. Od piętnastu lat przekazywał sekrety Agencji wysłannikom KGB, a ostatnio SVR. Płacono mu za tę zdradę, ale nie parał się szpiegostwem dla pieniędzy - w istocie nigdy nie wydał nawet jednego dolara z kwot, które przekazywali mu Rosjanie. Wszystko trzymał w skrytkach bankowych w Waszyngtonie i okolicach. Richard Doyle popełnił zdradę, ponieważ to wyróżniało go spośród innych przeciętniaków należących do klasy średniej, pracujących w pocie czoła od ósmej do siedemnastej, przez pięć dni w tygodniu, czterdzieści osiem tygodni w roku, z utęsknieniem wyczekujących pięćdziesiątych piątych urodzin i wymarzonej emerytury. Richard Doyle był kimś szczególnym. Miał prawie dwa miliony dolarów w sześciu skrytkach, ale po osiągnięciu wieku emerytalnego nie zamierzał przenieść się na Florydę. Zamierzał pożyć. Od tej szczęśliwej chwili dzieliło go jeszcze siedem lat, więc nie zastanawiał się zbyt intensywnie nad tym, w jaki sposób spędzi resztę życia. Prawdę mówiąc, w ogóle się nad tym nie zastanawiał. Miał jeszcze mnóstwo czasu na snucie planów. Tego wieczoru był w domu sam - żona jak zawsze jeździła z klientami, a dzieciaki pobiegły do szkoły na mecz. Mijała właśnie trzydziesta minuta Brudnego Harry'ego w telewizji, gdy zadzwonił telefon. - Halo? Richard Doyle słuchał przez chwilę, zerknął na zegarek, powiedział „dobra" i odłożył słuchawkę. Pilotem wyłączył telewizor, włożył buty, wyprostował się i przeciągnął. Żona miała wrócić najwcześniej za godzinę, a dzieci chciały się zabrać do domu z sąsiadem. Doyle miał mnóstwo czasu. Poszedł do kuchni i uraczył się gazowanym napojem z lodówki. Puszkę zabrał ze sobą. Martha pojechała lexusem, więc nie miał wyboru - wsiadł do samochodu, którego używał na co dzień: trzyletniego dodge'a caravana w kolorze rdzawoczerwonym. Upewnił się jeszcze, czy brama garażowa jest domknięta, a potem ruszył w stronę skrzyżowania. Chwilę później był już na szosie. Po dziesięciu minutach zjechał na parking restauracji serwującej fast food, w Tyson's Corner. Z poprzednich wizyt 34 wiedział, że kamery systemu bezpieczeństwa nie rejestrują tego, co dzieje się na placu, lecz mimo to pozostał w wozie. Dwie minuty później inny pojazd, sedan, wtoczył się na parking i stanął z włączonym silnikiem. Doyle rozejrzał się, a potem wysiadł i podszedł do sedana. Otworzył drzwi po stronie pasażera i wsiadł. - Dobry wieczór. - Cześć. Mężczyzna siedzący za kierownicą wrzucił bieg i wyprowadził samochód z parkingu. - Mam dokument, który powinieneś zobaczyć, ale nie chciałem go kopiować - powiedział. - Zbyt wiele stron. - Aż taki gorący towar? - Po prostu wolę nie ryzykować, kopiując w biurze. Sprzęt, który teraz mamy, jest wyposażony w pamięć komputerową. Jutro dokument musi wrócić do teczki. Przeczytaj streszczenie i główne punkty, żebyś miał pojęcie, o co chodzi. - Dobra — mruknął Doyle. - Kiedy tylko go zwrócę, będziemy bezpieczni i nikt się nie zorientuje. - Naprawdę boisz się dać mi kopię, co? - Może dlatego jeszcze mnie nie złapali. Nawet jeśli przy-skrzynią ciebie, nie będą nic mieli na mnie. - Nie przyskrzynią mnie — odparł lekceważąco Richard Doyle. - Cholera, przecież robię to od lat. Pieprzone FBI nie umie złapać nawet syfa. Kierowca skręcił na parking przed nieczynnym barem. - Jadłeś tu kiedy? - spytał Doyle, gestem wskazując na szyld. - Fatalne żarcie. Mężczyzna zatrzymał samochód na tyłach budynku, przełączył automatyczną skrzynię w położenie „postój" i wyłączył silnik. Wcisnął klawisz pod deską rozdzielczą, by otworzyć bagażnik; zaraz potem wysiadł i wyjął teczkę, po czym zbliżył się do drzwi pasażera i otworzył je. - Masz - powiedział, wręczając ją Doyle'owi. - Zapal sobie górne światło. Przełącznik jest przy lusterku. Kiedy pasażer zadarł głowę, by odnaleźć włącznik światła, mężczyzna uniósł pistolet z tłumikiem i strzelił. Kula trafiła w głowę, tuż za prawym uchem, i Richard Doyłe osunął się bezwładnie w fotelu. Kierowca zamknął drzwi, obszedł samochód, usiadł za 35 kierownicą, włączył silnik i odjechał. Godzinę później sedan zatrzymał się przed bramą drucianego ogrodzenia otaczającego lotnisko opodal Leesburga. Zabójca mignął reflektorami wozu. Obok zatrzymał się inny samochód, którego kierowca specjalną kartą otworzył bramę. Dwa pojazdy wjechały na teren lotniska i zaczęły manewrować między rzędami blaszanych hangarów. Wreszcie prowadzący zatrzymał się, a z jego kabiny wysiedli dwaj mężczyźni. Zabójca pomógł im przenieść zwłoki Richarda Doyle'a do hangaru. Dopiero kiedy stalowe wrota zatrzasnęły się za nimi, zapalili we wnętrzu światło. - Kto to? - spytał jeden z mężczyzn niosących ciało. - Jeżeli koniecznie chcesz wiedzieć, obejrzyj sobie jego portfel, zanim rozpuścisz w kwasie. - Właściwie to nie ma znaczenia. - Znacie procedurę: ubranie, portfel i wszystkie inne drobiazgi... do kwasu. Dla naszego przyjaciela betonowe buty, a potem do morza z nim, co najmniej osiemdziesiąt kilometrów od brzegu. - Zaraz wpakujemy go w beton — odparł jeden z mężczyzn, trącając Doyle'a czubkiem stopy. - Jutro w nocy, kiedy zastygnie, pojedzie na wycieczkę. Trzeba to załatwić, zanim nam zakwitnie. - Świetnie - odrzekł zabójca, wyłączając światło w hangarze. Otworzył bramę i wyszedł, nie oglądając się na zwłoki Richarda Doyle'a. Limuzyna o ciemnych szybach płynęła wolno przez centrum Waszyngtonu. Ruch był tej soboty dość duży, jak zwykle zresztą, choć dochodziła już dwudziesta trzecia. Na Rondzie Duponta jak zawsze nie brakowało grających w szachy oraz ich kibiców. Deskorolkarze śmigali po chodnikach, a wzdłuż ulicy z nadzieją spacerowały dziwki, dyskretnie obserwowane przez swych alfonsów. Kierowca limuzyny od czasu do czasu zerkał na zegarek. Dwie minuty przed pełną godziną znajdowali się o jedną przecznicę od ronda; stali na czerwonym świetle. Nie wykonywał nerwowych ruchów, nie bębnił palcami o kierownicę -trzymał ją pewnie dwiema rękami, obserwując pieszych i samochody. Kiedy zapaliło się zielone, spojrzał w obie strony, by się upewnić, czy nikt nie próbuje przebiec przed maską. Dopiero wtedy zwolnił hamulec i nacisnął gaz. 36 Zdążył na światła przed placem i skręcił, trzymając się prawego pasa. Zerknął na najbliższą szachownicę i zobaczył mężczyznę, który właśnie wstawał, by uścisnąć rękę przeciwnikowi. Spóźniał się. Powinien był czekać na rogu. Kierowca objechał rondo i zatrzymał się ponownie na światłach przy aptece. Szachista był ubrany w dżinsy, bluzę z kołnierzem i adidasy. Zeskoczył z krawężnika, otworzył tylne drzwi limuzyny i wsunął się do środka. Szofer natychmiast dodał gazu. Szachista skinął głową pasażerowi siedzącemu po lewej stronie przestronnej kabiny, mężczyźnie o rzadkich, jasnych włosach, ubranemu w granatowy garnitur i ciemnoczerwony krawat. - Przepraszam za spóźnienie - powiedział. - Mój przeciwnik zastosował gambit, którego nie widziałem od lat. - Niebezpiecznie jest spotykać się w taki sposób — odparł garnitur. - Ludzie z Agencji i FBI już wiedzą o głowicach. - Spodziewaliśmy się tego. - Dowiedzieli się od wysokiego rangą oficera SVR. Powiedział im też o Richardzie Doyle'u. Nie mogliśmy zwlekać; usunąłem pana Doyle'a z szachownicy. Garnitur nie odpowiedział. Wiadomość o szpiegu była niespodziewana i kłopotliwa, ale krytykowanie człowieka, który wykrył i rozwiązał problem, nie miało sensu. - Głowice są na lotnisku w Karaczi - ciągnął szachista. -Wypłyną w piątek, greckim statkiem Olympic Voyager. - Dlaczego w piątek? - Wcześniej się nie da. - Jak rząd zareagował na wiadomość? - Raport jest na biurku prezydenta. Garnitur zachichotał złośliwie. - Jak dotąd znakomicie. To będzie wyjątkowo intratna operacja. Dwie godziny temu w moim biurze zadzwonił telefon. Doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego zaprosił mnie na jutro na śniadanie. - Jak pan wie, nigdy nie starałem się lukrować moich porad — odparł szachista, spoglądając na mężczyznę w garniturze. - Świat zmienia się bardzo szybko. Byłem przeciwny stawianiu na Pakistan. Wydaje mi się, że nie docenia pan zagrożenia. Tamtejsza milicja prowadzi własną grę. 37 - Mamy tam dobrych ludzi i nieźle im zapłaciliśmy. - Miejmy nadzieję, że pójdzie gładko, ale jeśli coś się wydarzy, niech pan nie mówi, że nie ostrzegałem. - Holender to dobry zawodnik. Głowice dotrą na miejsce. Szachista nie odpowiedział. - A co z Doyle'em? — spytał garnitur. — Usłyszymy o nim jeszcze? - Raczej nie. Zniknął bez śladu. Użyłem sprawdzonych ludzi. FBI montuje już poszukiwania na wielką skalę, ale prędzej czy później sprawa zakończy się wnioskiem, że Doyle albo zdezerterował, albo został zamordowany. Tak czy owak, nie ma żadnych tropów. Limuzyna zbliżała się do Union Station. - Może mnie pan wyrzucić w tej okolicy — odezwał się szachista. Garnitur włączył interkom i wydał rozkaz szoferowi, który potwierdził odbiór pojedynczym trzaskiem mikrofonu. - Co właściwie pana kręci? - spytał garnitur, gdy wóz hamował przy krawężniku. — Pieniądze czy gra? - Jasne, że gra — odparł z uśmiechem szachista, a potem otworzył drzwi i wysiadł. Przez chwilę jeszcze stał na chodniku, spoglądając za odjeżdżającą limuzyną, po czym odszedł w kierunku stacji. W budynku zjechał ruchomymi schodami na przystanek kolei podziemnej, kartą otworzył bramkę i wyszedł na peron. Czekając na pociąg, pozwolił sobie na uśmiech. Gra na Rondzie Duponta była tego wieczoru znakomita, ale jeszcze lepsza miała być ta, która dopiero się rozpoczynała. Pasażer limuzyny uważał, że życiowy sukces mierzy się pieniędzmi. Podobnie myślą wszyscy, którzy mają pieniądze. Szachista roześmiał się głośno. ROZDZIAŁ 3 Budynek banku Walney's w sercu Kairu był pomniejszoną repliką londyńskiego gmachu Banku Anglii, ale w tym otoczeniu jego widok raził. Instytucję tę założono w czasach amerykańskiej wojny secesyjnej, a jej zadaniem było wspomaganie finansowania eksportu egipskiej bawełny do Wielkiej Brytanii. Współczesną formę nadano budynkowi podczas oblężenia Chartumu; od tamtej pory trwał mimo wojen, rozruchów i politycznych niepokojów targających krajem. Mroczne, przestronne wnętrze emanowało głębokim spokojem, z którym rażąco kontrastowały kakofonia, brud i jaskrawe światło na zakorkowanych ulicach wokół gmachu. Podłogi banku wyłożono marmurem, kontuary zaś, nadproża i ościeżnice drzwi wykonano z ciemnego, doskonale wypolerowanego drewna. Walney's wciąż utrzymywał bliskie kontakty z poważną grupą brytyjskich banków; współpracował też z instytucjami finansowymi w Szwajcarii, Niemczech, Włoszech, Rosji, Arabii Saudyjskiej, Kuwejcie, Iranie, Pakistanie, Indiach i Indonezji. Reklamował się intensywnie w brytyjskich czasopismach, lansując hasło „Walney's traktuje Cię jak należy". Turyści z Wysp regularnie wpadali do kairskiej siedziby banku, by spieniężyć lub dokupić czeki podróżne. Angielscy kasjerzy sprawiali, że klienci czuli się tu jak w domu. Lecz choć Walney's wyglądał na coś tak brytyjskiego jak herbata i grzanki, w istocie nie był brytyjski. Po drugiej wojnie światowej, gdy podatki na Wyspach stały się nieznośnie wysokie, potomkowie sir Horace'a Walneya, nieży- 39 jącego już od ponad wieku, sprzedali bank grupie egipskich inwestorów. Obecnie interesem zarządzał Abdul Abn Saad, chudy, mniej więcej pięćdziesięcioletni mężczyzna o jastrzębiej twarzy z haczykowatym nosem, mówiący wyborną angielszczyzną z nieznacznym egipskim akcentem. Nie wstał, kiedy do gabinetu weszła Anna Modin. Usiadła przed jego potężnym biurkiem i czekała, aż Saad pierwszy się odezwie. Zanim podniósł wzrok, skończył czytać tekst z arkusza papieru, który trzymał w rękach. - Jak było w Rosji? — spytał po arabsku. - Nieciekawie - odpowiedziała. Mocno ściskała kolana i siedziała tak prosto, jakby miała pod sobą stołek, a nie wygodne krzesło, z dłońmi złożonymi skromnie na torebce. Miała na sobie dobrze uszytą sukienkę rzymskiego projektanta, gustownie dobrany żakiet i czółenka na wysokich obcasach. Kosztowna torebka również pochodziła z Włoch. Szyję kobiety zdobił pojedynczy sznur pereł, a bujne włosy skrywały dopasowane do naszyjnika kolczyki z perłami. - Proszę meldować. - Zuair pojawił się w rosyjskim składzie broni zgodnie z planem. Miał przy sobie pieniądze. Generał Pietrow sprzedał mu cztery głowice bojowe, które Zuair osobiście wybrał spośród setek. Wyselekcjonowany towar załadował z pomocą swoich ludzi na ciężarówkę i odjechał. Pietrow był bardzo zadowolony z transakcji. Nie obrabował, nie oszukał i nie zabił kontrahentów, bo ma nadzieję, że wkrótce powrócą do niego z większą gotówką po kolejną partię broni. - Doskonale - mruknął Saad, spoglądając na Modin zmrużonymi oczami. — Miała pani jakieś kłopoty z wjazdem lub wyjazdem z kraju? - Nie, proszę pana. Zatrzymałam się w hotelu Metropole, niedaleko Placu Czerwonego. Odwiedziłam banki, o których rozmawialiśmy, a potem wybrałam się na wakacje. Właśnie wtedy pojechałam do Piętrowa, który już na mnie czekał. Trusewicz mnie rekomendował, tak jak zapowiadał. Wymieniła nazwisko jednego z bossów rosyjskiej mafii, kontrolującego obrót narkotykami w południowej części kraju, a przy tym jednego z lepszych klientów Walneya. - Trusewicz polecił też Piętrowowi bank Walney's. Półtora miliona z transakcji powinno trafić właśnie tu. Wystawiłam rachunek i zdeponowałam gotówkę w jednym z naszych ban- 40 ków-korespondentów w Moskwie. Pieniądze powinny tu dotrzeć przekazem. - Abdul Abn Saad uśmiechnął się po raz pierwszy i uniósł wysoko wydruk, który czytał chwilę wcześniej. - I dotarły - powiedział, odkładając arkusz na biurko. Anna Modin wiedziała, że radość Saada wynika z ironii sytuacji. To Walney's dostarczył Frouąowi al-Zuairowi pieniądze na zakup broni, a teraz znacząca ich część powróciła do skarbca jako depozyt od rosyjskiego generała - depozyt, który mógł być spożytkowany jako pożyczka dla ludzi wspomagających finansowo dżihad. Zaiste, nowoczesny system finansowy był cudem tego świata, bronią, którą można było wykorzystać przeciwko jej wynalazcom, by naruszyć fundament świeckiej cywilizacji i wreszcie dokonać jej zniszczenia. Co więcej, Walney's zarabiał na każdej z tych słusznych transakcji! — Panno Modin — powiedział Abdul Saad — pracuje pani dla banku prawie od pięciu łat. Przyznaję, że miałem wątpliwości, kiedy podejmowałem decyzję o pani zatrudnieniu, ale znajomość kilku języków oraz zagadnień finansowych, a także pani kontakty w Rosji i dyskrecja sprawiły, że dziś jest pani dla nas bezcenna. — Dziękuję panu. — Zwłaszcza pani dyskrecja — podkreślił Saad. Modin na kilka sekund skromnie spuściła wzrok. — Jestem pewien, że chętnie odpocznie pani kilka dni po podróży. Niestety, pewne interesy nie mogą czekać i dlatego muszę panią prosić o gotowość do kolejnego wyjazdu już w piątek. Kobieta skinęła głową. — Cel podróży i zadanie pozna pani w czwartek po południu, o szesnastej. — Dziękuję panu - odpowiedziała, wstając. Abdul Saad popatrzył za odchodzącą, a kiedy zniknęła za drzwiami, pochylił się nad dokumentami. Anna Modin wróciła do swego biura - skromnego pokoiku na najwyższym piętrze budynku. W pogodne dni z jedynego okna pokoju mogła dostrzec w oddali czubek piramidy Cheopsa. Dziś jednak nie miała ochoty na podziwianie widoków. Przejrzała papiery leżące w skrzynce na korespondencję i usiadła, by poczytać raport o złych kredytach, ale po chwi- 41 li odłożyła dokument i odchyliła się do tyłu na wygodnym krześle. Zastanawiała się nad słowami Abdula Saada - wzmianka o dyskrecji bez wątpienia zawierała ukrytą groźbę. I to ją martwiło. Była Rosjanką, pracującą w islamskim społeczeństwie zdominowanym przez mężczyzn... choć oczywiście niewiele miała wspólnego z transakcjami bankowymi na rynku arabskim. Zatrudniono ją ze względu na doświadczenie w pracy dla banków szwajcarskich. Utrzymała się na stanowisku, bo była cholernie dobra w tym, co robiła, czyli w załatwianiu interesów z biznesmenami z Europy i Ameryki, którzy zwykle czuli się lepiej, negocjując z Europejką niż z „nieprzeniknionymi" Arabami, najczęściej dość słabo mówiącymi ich językiem. Żaden jednak z klientów i partnerów banku Walney's nie wiedział, że Anna Modin jest szpiegiem. Nie pracowała dla żadnego rządu — po prostu przekazywała informacje Janosowi Ilinowi, którego poznała dziesięć lat wcześniej, studiując na moskiewskim uniwersytecie. Wspominając tamte dni, Anna podniosła się i stanęła przy oknie. Janos Ilin, oficer SVR. Ekscytujące czasy, początek lat dziewięćdziesiątych. Komunizm właśnie padł, nad Rosją wstawał nieśmiało nowy dzień. Właśnie wtedy chłopak Anny przedstawił jej Ilina, który przy okazji czterech cotygodniowych kolacji dyskretnie wybadał jej polityczne poglądy. Nie była komunistką i powiedziała mu o tym otwarcie. Nazwała się obywatelką świata, przypadkiem urodzoną w Rosji. Wierzyła w demokrację i nie bała się do tego przyznać; popierała rządy prawa. Wreszcie, podczas czwartej kolacji, Janos Ilin zaproponował jej, by opuściła kraj, rozpoczęła pracę w zachodnioeuropejskich instytucjach finansowych i od czasu do czasu, kiedy zaistnieje taka potrzeba, przekazywała mu pewne informacje. Oczywiście odmówiła. Sądziła, że Ilin rozmawia z nią w imieniu KGB, a właściwie już SVR, której dowódcy niedawno próbowali obalić Gorbaczowa na drodze zamachu stanu i zostali aresztowani. — O nic nie proszę - powiedział wtedy, kładąc na stole paszport z wizą wyjazdową i przesuwając dokument w jej stronę. — Żadnych zobowiązań. Wskażę ci skrzynkę kontaktową, tylko w ten sposób będziemy się porozumiewać. Jeżeli 42 odkryjesz coś, o czym chciałabyś mnie poinformować, użyjesz skrzynki. Jeżeli nie, możesz nigdy do niej nie zaglądać. Odmówiła ponownie, lecz po dwóch tygodniach, gdy Ilin zadzwonił, postanowiła porozmawiać z nim raz jeszcze. Intrygowała ją myśl o wyjeździe z Rosji. Nigdy dotąd nie była za granicą. Tyle słyszała o Zachodzie - zobaczyć go, żyć tam i pracować, wszystko to jawiło jej się jako wielka przygoda. Zawsze przecież mogła wrócić do Rosji. Sędziwi rodzice, z którymi rozmawiała na ten temat, widząc jej entuzjazm, niechętnie udzielili zgody. Dlatego jeszcze raz uważnie wysłuchała Ilina i postanowiła spróbować. Gdy tym razem wręczył jej paszport z wizą wyjazdową, schowała dokument do kieszeni. Sześć tygodni później, po obronie dyplomu, wyjechała do Szwajcarii i zaczęła szukać pracy. Zdolności językowe sprawiły, że dość szybko znalazła ją w jednym z banków w Zurichu. Przez pięć lat Ilin nie dawał znaku życia. Aż wreszcie wpadła na niego na rogu ulicy, gdy wyszła z banku na lunch. Sam wybrał bistro i stolik. Przy kanapce i kieliszku wina zapytał, jak sobie radziła przez ostatnie lata i jak żyje. Wreszcie wyłuszczył sprawę: — Chciałbym., żebyś odpowiedziała na ofertę pracy w banku Walneya w Kairze. Szukają europejskiego bankowca z doświadczeniem i podejrzewam, że idealnie nadawałabyś się na to stanowisko. ; - Prosisz mnie, żebym szpiegowała dla SVR? - Nie. Mam w tym banku... przyjaciela. Chcę tylko, żebyś przekazywała mu wiadomości ode mnie i od niego do mnie. Krótko mówiąc, byłabyś kurierem. - Moim zdaniem to pachnie szpiegostwem - odparła, myśląc intensywnie o szwajcarskich przyjaciołach i pewnym mężczyźnie, który chyba się w niej kochał. Ilin nie odpowiedział od razu. Siedzieli w narożnej loży lokalu, gdzie nikt nie mógł ich podsłuchiwać. - Walney's uczestniczy w finansowaniu islamskich organizacji terrorystycznych. To grupy, do których należą fanatycy mordujący ludzi z przyczyn politycznych i religijnych. — Co będzie, jeśli mnie złapią? — Będą cię torturować, aż powiesz im wszystko, co wiesz, a potem cię zabiją. 43 - I właśnie dlatego pomyślałeś o mnie? Bardzo mi miło. — Ktoś musi to zrobić. Po tygodniowym namyśle wysłała papiery do Walney's. Zaproszono ją na rozmowę do Kairu, a potem zaproponowano posadę. To było pięć lat temu. Szybko doszła do wniosku, że nie ma żadnego szpiega. Skrzynka - szczelina w murze za luźnym wieszakiem do papieru toaletowego w damskiej toalecie — nigdy nie była używana. Siedząc na jednym z sedesów, można było sięgnąć do niej dwoma palcami. Z początku Anna sprawdzała ją codziennie, potem raz w tygodniu, aż wreszcie raz na miesiąc. Nic. Dopiero przed pięcioma miesiącami znalazła w skrzynce zmięty papierek od batonika. W środku znajdowała się maleńka rolka mikrofilmu. Zmięty papierek wyglądał niewinnie; klisza z pewnością nie. Ktoś ryzykował życie, fotografując księgi bankowe, podobnie jak Anna Modin się narażała, wynosząc mikrofilm z banku. Od tamtej pory niejeden raz przewoziła w torebce zmięte papierki i pozostawiała je w skrzynkach kontaktowych całej Europy. Ilin nigdy nie oferował pieniędzy, a ona nie prosiła. Pomagała właśnie jemu, nie rosyjskiej tajnej policji. Nigdy nie poznała tożsamości agenta działającego w banku, zresztą prawdę mówiąc, wcale nie chciała jej poznać. Czego człowiek nie wie, tego nie zdradzi, przypadkiem lub celowo, na przykład, by ocalić własne życie. Anna wiedziała tylko tyle, że szpieg najprawdopodobniej jest kobietą; skrzynka kontaktowa znajdowała się w toalecie na trzecim piętrze. Woźni, którzy nocą sprzątali i to pomieszczenie, byli bez wyjątku mężczyznami, nie można więc było wykluczyć ich na sto procent, bardziej prawdopodobne jednak wydawało się to, że informacje zostawia jedna z kobiet pracujących w dziale przekazów telegraficznych. Spośród wszystkich krajów arabskich tylko w Egipcie - i może jeszcze w Iraku - kobiety mogły pracować w bankach, ale tylko na stanowiskach urzędniczych, z dala od klientów. I właśnie tam agent mógł zdobyć najlepsze informacje; właśnie tam szpieg pracujący dla Janosa Ilina mógł dowiedzieć się kto, ile i kiedy. Przed dwoma laty Saad po raz pierwszy powierzył Annie misję wykraczającą poza ramy legalnej bankowości. Ilin miał rację: niegdyś brytyjski bank istotnie był zamieszany w finansowanie akcji terrorystycznych i kierowanie nimi. 44 Cztery głowice jądrowe. Anna napisała raport o transakcji Piętrowa na wewnętrznej stronie papierka od batonika i zostawiła Ilinowi w skrzynce kontaktowej w moskiewskim metrze. Nie telefonowała do niego i nie próbowała nawiązać łączności w żaden inny sposób. Nie mogła wykluczyć, że obserwują ją ludzie Abdula Abn Saada - ludzie zajmujący się zawodowo podrzynaniem gardeł, a w tym wypadku chodziło o jej gardło. Nic nie ocaliłoby jej życia, gdyby się dowiedzieli, że komukolwiek zdradziła sekret bankowej transakcji. Saad dobrze jej płacił — niemal dwa razy więcej niż szwajcarscy bankierzy. Podobało jej się to, lecz kiedy zaczęły się tajne misje, zrozumiała, że dostaje pieniądze za milczącą zgodę na wszystko, czym zajmują się jej mocodawcy. To byli źli ludzie. I niedouczeni. Uważali, że na Zachodzie wszyscy działają wyłącznie dla pieniędzy. Wszelkie zalety przypisywali sobie. Kobiety traktowali jak podludzi, przydatnych wyłącznie do zabawy i prokreacji. Anna Modin odeszła od okna, usiadła za biurkiem i spojrzała na swoje dłonie. Drżały. Ledwie zauważalnie, ale jednak drżały. Czuła, że się wypala. Saad nigdy dotąd jej nie groził. Co to mogło oznaczać? Czyżby coś podejrzewał? A jeśli odkrył skrzynkę w damskiej toalecie albo przyłapał szpiega i zdołał wycisnąć z niego informacje? Sprawa była prosta; wystarczyło zainstalować ukrytą kamerę, by się przekonać, kto obsługuje skrzynkę kontaktową. Równie prostym następstwem wpadki byłyby tortury i zapewne bolesna śmierć. Cztery głowice jądrowe... Może trzeba było zostać w Moskwie? Zadzwonić do Ili-na, powiedzieć mu o wszystkim i kazać szukać nowego kuriera? A jednak nie zrobiła tego. Nie chciała zostawiać na pastwę losu osoby, która narażała życie, kopiując bankowe dane. Pakt, iż prawdopodobnie była to kobieta, Arabka, podwójnie utrudniał sprawę. Nie, Anna Modin czuła, że nie może zawieść kobiety, która miała w sobie tyle odwagi, by się przeciwstawić złu. Teraz jednak drżenie rąk nie ustawało ani na chwilę. Wstała, obciągnęła sukienkę, przejrzała się w szybie i wy- 45 szła do damskiej toalety. Otworzyła drzwi, weszła i się rozejrzała. Pusto. Zatrzymała się przy umywalce i popatrzyła na lustrzane odbicie pomieszczenia. Po chwili odwróciła się i zaczęła badać ściany i sufit centymetr po centymetrze, szukając jakichkolwiek zmian, które mogły zajść w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Nie zauważyła niczego podejrzanego. Weszła do kabiny, zdjęła żakiet i położyła go na wieszaku do papieru toaletowego. Następnie zsunęła bieliznę i usiadła na desce sedesowej. Spojrzała na sufit i ściany. Wszystko wyglądało jak dawniej. Wreszcie sięgnęła po papier toaletowy. Osłaniając dłoń żakietem wsunęła palce w szczelinę za wieszakiem i obmacała ją dokładnie. Nic nie znalazła - skrzynka kontaktowa była pusta. Resztę dnia spędziła, wykonując rutynową, papierkową robotę. Czekała na cios, ale nic się nie wydarzyło. Czekanie, oto całe życie szpiega. Czekanie, zawsze w napięciu, zawsze w roli, zawsze z fałszywym spokojem. Kiedy wieczorem wreszcie wychodziła z banku, nie oglądała się za siebie. Podczas kilku dni, które nastąpiły po rozmowie z Cokiem Twilleyem i Sonnym Tranem, Jake nie usłyszał nic nowego na temat sprzedanej broni, o której mówił Ilin, a nazwiska Richarda Doyle'a nikt nie wymienił przy nim nawet szeptem. Praca oficera łącznikowego przy zespole do spraw zwalczania terroryzmu polegała przede wszystkim na koordynowaniu użycia sił zbrojnych w realizowaniu takich zadań, których nie mogły wykonać cywilne agencje rządowe. Grafton spędzał więc długie godziny, rozmawiając przez telefon z dowództwami jednostek rozsianych po całym kraju oraz z cywilami, którym musiał dokładnie wyjaśniać, co mogą, a czego nie mogą zrobić amerykańskie siły zbrojne. Komandor Tarkington towarzyszył mu, naturalnie, telefonując z równym uporem. Jake był zbyt zajęty, by się martwić bombami, Ropuch więc martwił się za dwóch. - Nie sądzi pan, admirale, że warto by było jeszcze raz pogadać z Cokiem? — spytał z nadzieją. — Może dowiedzielibyśmy się, co jest grane? 46 Jake pokręcił głową i wcisnął klawisz w telefonie, by odebrać rozmowę. Godzinę później, w chwili względnego spokoju, Tarkington odezwał się ponownie: - A może spotkałby się pan drugi raz z Ilinem? Może dowiedział się czegoś więcej? - Ropuchu, nic nie możemy zrobić. - Do licha, admirale, świat stanął nad przepaścią. Pan i ja jesteśmy jedynymi zdrowymi na umyśle ludźmi na Ziemi, którzy o tym wiedzą... chociaż jeśli chodzi o pana, to mam pewne wątpliwości. Grafton zaśmiał się i otworzył usta, żeby odpowiedzieć w podobnym tonie, ale w tym momencie zadzwonił telefon. Słowa, które miały paść, nigdy nie padły, po rozmowie telefonicznej Jake bowiem zaczął myśleć o innych sprawach i dysputy z Ropuchem zupełnie wyleciały mu z pamięci. W czwartek wieczorem telefon zadzwonił w mieszkaniu Jake'a. Głos w słuchawce należał do zastępcy szefa operacji morskich. Wymamrotawszy służbowe powitanie, admirał z dowództwa powiedział: - Za godzinę, czyli o dwudziestej pierwszej, będzie pan czekał przed swoim budynkiem. Biega pan, prawda? - Tak jest. - Więc niech pan włoży szorty i adidasy. Ma pan jakąś charakterystyczną bluzę? Może z logo uczelni albo czymś takim... Jake zastanawiał się przez chwilę. - „U Śliskiego Willa". - A co to takiego? - Burdel w Nevadzie, sir. Admirał zachichotał. - Niech pan ją włoży. Dziewiąta, przed bramą budynku. - Nie powie mi pan, o co chodzi, admirale? - Ktoś chce się z panem spotkać. Jake ubrał się w strój do joggingu i przed wyznaczoną godziną zszedł na dół. Czuł się jak idiota, przyglądając się strumieniowi samochodów i pieszych wychodzących ze stacji metra, przepływającemu przez Roslyn w ten czwartkowy wieczór. Minutę przed dwudziestą pierwszą przy krawężniku zatrzymał się duży, czarny sedan z zaciemnionymi szybami. 47 Niemal natychmiast stanął przed nim drugi; trzeci zatrzymał się tuż za pierwszym. Z przedniego miejsca dla pasażera wysiadł dobrze zbudowany trzydziestoparołetni mężczyzna w sportowej kurtce i otworzył tylne drzwi, gestem zapraszając admirała. Jake podszedł do wozu i wsiadł, a mężczyzna zatrzasnął za nim drzwi i wrócił na swoje miejsce. - Kontradmirał Grafton — odezwał się człowiek siedzący obok Jake'a. - Miło mi - dodał, wyciągając rękę. - Mnie również, sir - odparł Jake Grafton, ściskając dłoń prezydenta Stanów Zjednoczonych. - Ładna bluza — zauważył prezydent i ruchem głowy dał znak agentowi Secret Service siedzącemu za kierownicą. Samochód ruszył. - Naprawdę cieszę się, że mogę pana poznać, admirale, bo wiele o panu słyszałem. Jake zastanawiał się nad właściwą odpowiedzią. Pierwszy raz w życiu miał okazję rozmawiać z prezydentem. Facet wyglądał na przyzwoitego, ale z drugiej strony... - Ja także wiele o panu słyszałem - odparł i zaraz poczuł się jak idiota. - Proszę, niech pan mi opowie o spotkaniu z Janosem Ilinem. Czytałem raport CIA, ale wolałbym poznać relację z pierwszej ręki. Jake opowiedział o wszystkim, zaczynając od tego, kim jest Ilin i w jaki sposób wraz z Callie poznał go mniej więcej rok wcześniej, gdy Rosjanin był członkiem zespołu łączników obserwujących prace nad satelitarnym systemem obrony przed pociskami balistycznymi, zwanym SuperAegis. Podkreślił wysiłki agentów FBI, którzy sprawdzili, czy w drodze na spotkanie Ilin nie był śledzony, a następnie starannie zdał relację z przebiegu rozmowy, koncentrując się na domniemanej sprzedaży czterech głowic organizacji Miecz Islamu i na wątku agenta CIA, Richarda Doyle'a, który miał być rosyjskim szpiegiem. - Cztery ładunki jądrowe po dwieście kiloton - powtórzył cicho prezydent i odetchnął głęboko. — Sądzi pan, że Ilin kłamał? - Kiedy opowiadał mi o sprzedanej broni, miałem wrażenie, że mówi prawdę. Była w tym... - Jake machnął ręką, szukając właściwego słowa. - Szczerość, chyba tak mógłbym to nazwać. Od tamtej pory wiele myślałem o sprawie i za nic 48 w świecie nie umiem sobie wyobrazić, co Rosjanie by zyskali, wciskając nam takie kłamstwo. Na ich miejscu nie wychylałbym się z taką historyjką, ponieważ w jej świetle wychodzą na niekompetentnych idiotów, którzy nie umieją kontrolować własnych generałów. I są nimi, jeżeli rewelacje na temat głowic są prawdziwe. Czy Ilin informował z własnej inicjatywy, czy tylko odgrywał rolę? Tego nie wiem, ale mogę powiedzieć, że zawsze uważałem go za gościa grającego według własnych reguł. Z drugiej jednak strony nie sądzę, by dochrapał się stopnia generała-porucznika w KGB, SVR czy jak oni się tam zwą w tym tygodniu, gdyby jego przełożeni mieli choćby cień wątpliwości co do jego lojalności i poglądów. Choć oczywiście osądzanie tak abstrakcyjnych cech jak lojalność czy honor nigdy nie jest łatwe. - Za czasów dyktatury komunistycznej wielu Rosjan na wysokich stanowiskach wybrało wolność - zauważył prezydent. - Tak czy inaczej - ciągnął Jake - wydaje mi się, że musimy bardzo dokładnie przyjrzeć się działalności Richarda Doyle'a. Nie widzę żadnej korzyści, jaką Ilin i reszta Rosjan mogliby odnieść, zniesławiając niewinnego oficera CIA. Jeżeli to gambit, to nie rozumiem jego sensu. Kłamstwo tego typu byłoby niebezpiecznym precedensem. Z drugiej jednak strony, jeżeli Doyle naprawdę szpieguje dla Rosji, a historia z głowicami jest kłamstwem, wydanie go mogłoby skłonić nas do uwierzenia w nią. - Rzeczywiście - przyznał prezydent. Jake podrapał się w głowę. - Sęk w tym, że nie jestem zawodowym pracownikiem wywiadu - powiedział. - Jestem tylko byłym pilotem szturmowym, przekładającym papierki i odbierającym telefony. - Ja też nie pracuję dla wywiadu - odparł prezydent. -Tylko że odpowiedzialność spoczywa właśnie na mnie. - Wydaje się — zauważył Jake — że przesadne kombinowanie w tej sprawie byłoby błędem. Powinniśmy działać, z należytą ostrożnością rzecz jasna, przyjmując, że Ilin mówił prawdę. Trzeba sprawdzić, dokąd nas zaprowadzi ta hipoteza. Jeśli odkryjemy, że kłamał, zastanowimy się nad nowym Podejściem. - Zgadzam się. - Dopóki nie będziemy absolutnie pewni, że żadna głowica 49 nie opuściła Rosji, powinniśmy koncentrować wszystkie siły na odnalezieniu domniemanych czterech. Nie sądzę, byśmy mieli wybór, panie prezydencie. — Ja również — zgodził się prezydent i spuścił wzrok. Po chwili skrzywił się i spojrzał przez okno na monumentalną zabudowę Waszyngtonu. - Ataki terrorystów ujawniły problemy, z którymi amerykański system polityczny nie umie sobie poradzić od co najmniej trzydziestu lat. Odkąd skończyła się druga wojna światowa, potrzebujemy miejsca do składowania odpadów radioaktywnych i wciąż go nie mamy. Nikt nie chce go mieć na swojej ziemi, więc całe to świństwo spoczywa w beczkach, poupychane gdzieś w marnie strzeżonych magazynach. — Prezydent uniósł palec. — Mamy też mniej więcej sześć milionów nielegalnych imigrantów i żadnego skutecznego sposobu na ich odszukanie lub pozbycie się. Służba Imigracyjna i Naturalizacyjna ma zaledwie dwa tysiące dwustu ludzi do wyłapywania, konwojowania i deportowania nieproszonych gości. Trudno w to uwierzyć, ale przez lata nikt nic nie zrobił w tej sprawie, bo wiele gałęzi przemysłu potrzebuje taniej siły roboczej, poza tym wielu ludziom zwyczajnie żal nielegalnych imigrantów, którzy często cierpieli głód w slumsach Trzeciego Świata. — Prezydent wyprostował drugi palec. - Dalej mamy Federalne Biuro Śledcze, którego zadaniem jest przygotowywanie spraw dla prokuratorów federalnych oraz ściganie szpiegów i terrorystów. Zatrudniamy dokładnie jedenaście tysięcy stu czterdziestu trzech agentów, włącznie z dyrektorem FBI. - Wyliczając agencje rządowe, prezydent prostował kolejne palce. - CIA wciąż próbuje pilnować, czy Rosjanie nie szykują nam trzeciej wojny. Służby celne są tak przeciążone i słabe kadrowo, że stać je wyłącznie na wyrywkowe kontrole towarów sprowadzanych do kraju. DEA prawie od pokolenia przegrywa wojnę z handlarzami narkotyków*. - Bałagan to nieodłączna część demokracji — stwierdził Jake. - Nie inaczej! - przytaknął prezydent, wykonując stanowczy gest otwartą dłonią. — Szkopuł w tym, że rządy muszą korzystać z biurokratycznych struktur, żeby chronić ludzkie kami 50 Drug Enforcement Agency - Rządowa Agencja do Walki z Narkoty- życie. Każda biurokracja rządzi się swoimi prawami, płyną w niej rzeki formularzy, raportów i notatek, piętrzą się kosze na przychodzącą i wychodzącą korespondencję, są federalne plany urlopowe, są urzędnicy na zwolnieniach lekarskich lub wakacjach, a także nieodłączna zgraja oszustów, tępaków, głupców, fanatyków, nadgorliwców, dyletantów, donosicieli, lizusowi zawistników... oraz grupka oddanych sprawie ludzi, którzy wykonują prawdziwą robotę. Wyzwaniem jest kompilowanie informacji płynących z tylu biurokratycznych źródeł i wykorzystanie ich w odpowiednim czasie. Właśnie tego oczekuję od pana. Musi pan analizować informacje z wszelkich dostępnych źródeł, aby zapobiec ludobójstwu w niedalekiej przyszłości. - Prezydent spojrzał w oczy Jake'a Graftona. -Rozmawiałem z ludźmi z Pentagonu. Mówią, że pan jest człowiekiem, którego mi potrzeba. Podobno ma pan dar trafnej oceny sytuacji i zdrowy rozsądek, a co najważniejsze, osiąga pan wyniki. Jake był zaskoczony. Nie miał pojęcia, że Biały Dom zasięgał języka na jego temat. Nie odezwał się jednak ani słowem. - Chcę, żeby pan odnalazł tę broń - ciągnął prezydent. -Na papierze wciąż będzie pan działał w ramach zespołu do spraw zwalczania terroryzmu, ale w rzeczywistości zostaje pan sam. Niech pan zgromadzi po cichu niezależną ekipę. Proszę brać ludzi i sprzęt, skąd tylko pan zechce. Musicie znaleźć te głowice, zanim eksplodują. - Tak jest. — Przeciwnik dał nam kopniaka w zęby — dodał po chwili prezydent, spoglądając przez okno na budynki rządowe ciągnące się wzdłuż bulwaru. - Coś takiego nigdy nie powinno było się wydarzyć. Tysiące ofiar, złamane życie dziesiątków tysięcy ludzi... Echo tych wydarzeń wciąż jeszcze rozbrzmiewa jak Ameryka długa i szeroka; moim zdaniem będzie rozbrzmiewało jeszcze przez wiele lat. Stany Zjednoczone, w których obaj dorastaliśmy, się zmieniają. Nasze wolności... -Prezydent machnął ręką. — Tak czy inaczej, to się więcej nie powtórzy. Nigdy! Rozumie pan? -Tak jest. Prezydent wziął głęboki oddech. — Musimy działać lepiej i będziemy działać lepiej. Zreformujemy CIA, FBI i służby imigracyjne. Zmienimy priorytety. Postawimy na agentów, nie na maszyny. Użyjemy wszel- 51 kich dostępnych narzędzi, by uchronić obywateli Stanów Zjednoczonych przed śmiercią z rąk fanatycznych morderców. Będziemy ścigać wroga wszędzie, gdzie się ukryje, kimkolwiek jest, bez względu na granice państwowe, układy polityczne, decyzje Sądu Najwyższego, zasady prowadzenia dochodzeń, Kodeks Praw Federalnych czy układ świąt państwowych. Musimy dopaść tych ludzi, zanim zrobią nam krzywdę. - Nie wszyscy nasi wrogowie urzędują w Kandaharze -odparł Jake. - Janos Ilin zwrócił na to uwagę i odniosłem wrażenie, że to bardzo ważny szczegół. - Wydaje mi się, że dobrze się rozumiemy — powiedział prezydent, raz jeszcze mierząc Graftona wzrokiem. - Jeżeli mam zrobić to, czego pan ode mnie oczekuje, będę musiał stworzyć coś w rodzaju centrum komputerowego -stwierdził z namysłem Jake. - W dzisiejszym świecie każdy zostawia po sobie ślad, elektroniczny ślad w rządowych i nierządowych bazach danych. Transakcje kartami kredytowymi, księgi bankowe, umowy ubezpieczeniowe, umowy wynajmu samochodów, rezerwacje lotnicze, rachunki hotelowe i domowe, bilingi telefoniczne, poczta elektroniczna, rejestry odwiedzanych stron internetowych... życie każdego człowieka jest uwieczniane w komputerach, skrawek tu, fragment tam. W latach siedemdziesiątych niemiecka policja użyła komputerów, by skompilować dane z istniejących już wówczas baz i tym sposobem pokonać Frakcję Czerwonej Armii i gang Baader-Meinhof. Udało się, ale jako że akcja nie została utajniona, pojawiły się głosy sprzeciwu. „Zagrożenie nie usprawiedliwiało naruszenia prywatności", mówiono. Dziś jednak nie chodzi już tylko o morderstwa i porwania. Gra toczy się o samoloty pasażerskie używane jako maszyny kamikadze, o zabijanie niewinnych ludzi na masową skalę. - To jest wojna - odparł zwięźle prezydent. - Niech pan działa szybko i uderza zdecydowanie. Potrzebne mi wyniki, nie wymówki. Będzie pan dowodził oddziałem w ramach zespołu do walki z terroryzmem, ale odpowiada pan bezpośrednio przede mną. — Prezydent wręczył Jake'owi wizytówkę. -Pierwszy numer to telefon mojego asystenta, Sala Moliny. Proszę do niego dzwonić, kiedy będzie pan potrzebował pomocy. Drugi jest mój, do pańskiej dyspozycji o każdej porze i w dowolnym miejscu. 52 Jake zerknął na wizytówkę i wsunął ją do torebki przypiętej rzepami do kieszeni szortów. - Jeżeli prasa dowie się o tej inicjatywie, czeka pana impeachment, a mnie więzienie. - Zaryzykuję - odparł prezydent. - Nie pozwolę, żebyśmy na mojej wachcie stali się narodem ofiar. Ludziom, którzy napisali konstytucję Stanów Zjednoczonych, nie chodziło o to, żeby pozbawić naród prawa do obrony. Prezydent ma wręcz obowiązek obrony narodu. I właśnie tu, właśnie teraz, zamierzam wywiązać się z tego obowiązku. - Zgoda. Ale dlaczego właśnie mnie pan wybrał? Prezydent odchrząknął i nie odpowiedział od razu. Samochód mijał właśnie gmach Sądu Najwyższego. - Koncepcja jest taka — zaczął niespiesznie, jakby badał grunt — żeby operacją pokierował ktoś spoza służb wywiadowczych. - Szefowie z Langley i z Gmachu Hoovera będą musieli poznać prawdę. Muszę z nimi współpracować. Co więcej, potrzebuję wielu ludzi z obu służb. Przyda się też pomoc ekspertów z Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. - Potrzebny mi twardy sukinsyn z niezłym mózgiem, który nie martwi się wiecznie o kolejną gwiazdkę na pagonach — powiedział prezydent. - Przewodniczący Połączonego Komitetu Szefów Sztabów, szef operacji morskich oraz szef sztabu sił lądowych zgodnie stwierdzili, że powinienem porozmawiać z panem. Grafton nie odpowiedział. Rzeczywiście, nigdy nie starał się zbytnio o awans, ale uważał, że nie byłby on nieszczęściem. Teraz zaś dowiadywał się z ust prezydenta Stanów Zjednoczonych, że zdaniem zwierzchników sił zbrojnych jego awans jest raczej mało prawdopodobny. Dzięki, panowie. Wielkie dzięki. - Rano ktoś podrzuci panu do domu niezbędne papiery — ciągnął prezydent. — Kopie nominacji poślemy do dyrektora zespołu do spraw zwalczania terroryzmu oraz do szefów FBI i CIA. Może pan żądać od nich ludzi, powierzchni biurowej i sprzętu. Wasz budżet będzie pochodził z kasy Agencji. - Komu właściwie w CIA lub FBI pan nie ufa? - Nie powiedziałem, że komuś nie ufam. - Zaczynam czuć się tak, jakbym stąpał po linie na dużej wysokości, bez asekuracji. 53 Twarz prezydenta nie wyrażała żadnych uczuć. — Nie mamy wyboru, admirale. Prowadzimy wojnę, której nie chcieliśmy i której nie wywołaliśmy. Ale, na Boga, zwyciężymy. — Jeżeli zaufał mi pan na tyle, by powierzyć zadanie, to niech pan zaufa do końca. Chcę wiedzieć wszystko. — Powiedziałem tyle, ile musi pan wiedzieć. Proszę o sprawiedliwą ocenę sytuacji i zdrowy rozsądek. Niech pan słucha własnej intuicji. Jake Grafton pogrążył się w myślach, spoglądając na ludzi ciągnących ulicami miasta: na mężczyzn, kobiety i dzieci reprezentujących bodaj wszystkie rasy i grupy etniczne świata. — Już chyba wolałbym pojechać do Afganistanu — mruknął - żeby polować na bin Ladena i jego zbirów. — Niewykluczone, że pan tam trafi, admirale. Nie mam kryształowej kuli. Jake błysnął zębami w uśmiechu. — W porządku, panie prezydencie. Spróbuję. Możliwe, że obaj spędzimy emeryturę w więzieniu, ale, na Boga, zanim to nastąpi, skopiemy tyłki tym sukinsynom. Prezydent wyciągnął rękę. — Mieli rację: oto człowiek, jakiego mi trzeba. — Jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu, chciałbym wysiąść na najbliższym skrzyżowaniu. Muszę coś przemyśleć. Przespaceruję się kawałek, a potem złapię taksówkę. — Zgoda — odparł prezydent i wcisnął klawisz interkomu, żeby poinstruować kierowcę. Jake Grafton wysiadł z samochodu, nie oglądając się za siebie. Był na Pasażu, niedaleko Muzeum Lotnictwa i Astronautyki. Ruszył przed siebie spacerowym krokiem. Po raz pierwszy od miesięcy czuł się naprawdę dobrze. Tak, to jest wojna, pomyślał. A wojna to moje rzemiosło. Wymierzył cios pięścią niewidzialnemu przeciwnikowi i przyspieszył kroku. Miguel Tejada nigdy nie lubił równin. Dorastał w Sonorze, a ostatnie dziesięć lat spędził w Los Angeles. Zachodnia część stanu Kansas nie przypominała ani jednego, ani drugiego. Równiny ciągnęły się jak okiem sięgnąć, a nad nimi z wolna 54 gromadziły się chmury, lecz na tym etapie wiosny było tu zbyt sucho, by spodziewać się deszczu. Tejada znał się na chmurach w suchym powietrzu. Jechał pierwszym wozem, sedanem, na przednim fotelu pasażera. Mężczyzna za kierownicą miał na imię Luis; z tyłu zaś, z pistoletem maszynowym uzi na kolanach, siedział Jose. Właściwie nie były to ich prawdziwe imiona, ale pod takimi znał ich Miguel. W furgonetce jadącej za nimi siedzieli jeszcze dwaj: Chico i Chuy. Przejechali już ponad trzy kilometry zapomnianą drogą, starannie omijając większe dziury w spękanym asfalcie. Wreszcie minęli wierzchołek niskiego pagórka i zobaczyli stare lotnisko - pozostałość po opuszczonej bazie lotniczej z czasów drugiej wojny światowej. Pasy startowe ułożone były w kształcie trójkąta; z pęknięć w ich asfaltowej nawierzchni sterczały kępy chwastów. Jedynym zachowanym jeszcze budynkiem była wieża kontrolna stojąca w narożniku olbrzymiego, liczącego co najmniej pięć akrów placu, na którym niegdyś kołowały i parkowały samoloty, ciągnącego się wzdłuż pasa startowego północ-południe. U podnóża wieży stała potężna, osiemnastokołowa ciężarówka z przyczepą. Luis zredukował prędkość niemal do zera, gdy samochód zbliżył się do dziury w rdzewiejącym płocie. — Parate ahi\ — powiedział Miguel. Wyjął lornetkę, by przyjrzeć się bliżej ciężarówce. Ani śladu kierowcy. Spojrzał na wieżę. W oknach nie było już szyb, a na parapetach siedziały stada ptaków, więc i tam nie było człowieka. Hmm... Niespiesznie omiótł spojrzeniem całą połać lotniska. Nie zauważył ani pojazdów, ani ludzi. Popatrzył na pola zielonej jeszcze pszenicy, ciągnące się w nieskończoność we wszystkich możliwych kierunkach. Pusto. - Marchatel - rozkazał. Luis dodał gazu i wóz ruszył, wreszcie mijając dziurę w ogrodzeniu. Miguel widział wyraźnie koleiny, które zostawił po sobie wielki osiemnastokołowiec. Gdyby Miguel nie znał faceta, zachowałby większą ostrożność, ale robił z nim interesy już dwa razy. Gość kursował regularnie na dalekich trasach, od czasu do czasu wzbogacając ładunek ciężarówki o porcję marihuany lub kokainy, kupowanej w jednym zakątku kraju, a sprzedawanej w innym. Tego dnia miał w wozie dziesięć kilogramów koki. 55 Pewnie jechał przez całą noc, pomyślał Miguel, i teraz śpi w kabinie. Sedan zatrzymał się przed wejściem do wieży kontrolnej. Luis wyłączył silnik i trzej mężczyźni wysiedli. Zimny wiatr smagał nieprzyjemnie. Chuy zatrzymał furgonetkę tuż za samochodem osobowym. Obaj z Chikiem wysiedli, nie spiesząc się zbytnio, rozejrzeli się uważnie, a potem ruszyli w kierunku ciężarówki. Wiatr szarpał wściekle nogawki cienkich spodni Miguela, który wzdrygnął się i zaciągnął suwak zamka kurtki do samego końca. W tym momencie usłyszał jęk i stłumiony odgłos uderzenia. Obejrzał się i zobaczył, że Jose, który szedł za nim, pada na ziemię. Dopiero teraz dotarł do jego uszu huk wystrzału. Broń Josego zaklekotała na spękanym asfalcie. - Vdmonos\ - ryknął Miguel, puszczając się biegiem w stronę samochodu. Sekundę później coś rąbnęło go w prawą nogę i z impetem runął na ziemię. Szok i ból były tak silne, że tym razem nawet nie usłyszał wystrzału. Zaczął pełznąć. Luis szarpnął klamkę drzwi i wskoczył za kierownicę. Silnik ocknął się z wyciem, lecz w tej samej chwili boczna szyba rozpadła się na drobne okruchy, a na przednią chlusnęła krew. Ryk pracującej maszyny przybrał na sile, ale wóz nie ruszył z miejsca. Klnąc cicho, Miguel pełzł naprzód. Usłyszał kolejny strzał, a po paru sekundach jeszcze jeden. Za cholerę nie mógł wydedukować, gdzie ukrył się strzelec. Sądząc po rozbitym oknie kierowcy, miał go teraz za plecami... Ale niekoniecznie. Gdy wreszcie dotarł do wątpliwej kryjówki, jaką był samochód, wpełzł pod podwozie, wlokąc za sobą bezwładną nogę. Rana była poważna i Miguel dobrze o tym wiedział. Krew przemoczyła całą nogawkę spodni, zostawiając na asfalcie długą, ciemną smugę. Wolał nie myśleć o tym, jak wygląda jego noga. Z wysiłkiem rozpiął kurtkę i wysunął z kabury glocka. Przyjemnie było czuć w dłoni chłód pistoletu. Tylko gdzie, do ciężkiej cholery, ukrywał się strzelec? - Chico! Cisza. Biorąc pod uwagę świst wiatru i warkot silnika, Chico musiałby krzyknąć, by ktokolwiek go usłyszał. - Chuy! Widzisz skurwiela? 56 Jeden z jego ludzi leżał na asfalcie; broń spoczywała tuż obok. Prawdopodobnie Chico. Pod samochodem było tak ciasno, że Miguel nie mógł się obrócić. Nie mógł też ruszyć się ani w przód, ani do tyłu. Szlag! Kolejny strzał. Tym razem okrzyk bólu był głośny i przeciągły; wibrował na wietrze, aż rannemu skończyło się powietrze. Gdy odezwał się ponownie, był już raczej przerażającym piskiem. Nadludzkim wysiłkiem Miguel zdołał się wydostać spod wozu. Obejrzał się, by rzucić okiem na krwawy strzęp, który jeszcze niedawno był jego nogą, i właśnie wtedy kula odbita rykoszetem od asfaltu pod samochodem trafiła go w płuco. Upuścił pistolet. Ciśnienie krwi spadało szybko. Zaschnięte błoto w bieżniku opony było ostatnim widokiem, który Miguel zobaczył. Krzyki ucichły już, gdy piętnaście minut później strzelec zbliżył się do samochodu. Trzymał w gotowości remingtona siedemsetkę, z lunetą. Wolnym krokiem podszedł kolejno do każdego z leżących, by się upewnić, że nie żyją. Jeden z nich, Chuy, jeszcze oddychał. Przestał krzyczeć, poruszał tylko oczami. Strzelec cofnął się o siedem metrów, starannie wymierzył i oddał strzał. Głowa Chuya eksplodowała. Kiedy miał już pewność, że zabił wszystkich pięciu mężczyzn z sedana i furgonetki, ułożył karabin w zgięciu ramienia i zapalił papierosa, po czym zebrał porzuconą broń, otworzył bagażnik samochodu i wyjął walizeczkę pełną pieniędzy. Pięć pistoletów, trzy pistolety maszynowe, strzelba i dwieście tysięcy dolarów. Uczciwy zarobek za jeden dzień pracy. Strzelec schował broń i pieniądze w tylnej części kabiny wielkiego ciągnika, za siedzeniem, i odpalił mocarnego diesla. Kiedy silnik rozgrzał się dostatecznie, wrzucił bieg i ciężarówka z przyczepą wolno ruszyła z miejsca. ROZDZIAŁ 4 Nooreem Habib była nowoczesną Egipcjanką. Młodość spędziła w Anglii, ucząc się w prywatnej szkole dla dziewcząt. Jej ojciec był człowiekiem postępowym - zapewnił jej edukację na wysokim poziomie, między innymi w dziedzinie komputerów. Na krótko przed ukończeniem szkoły Nooreem została wezwana do dyrektorki na prywatną rozmowę. - Panno Habib, ma pani bystry umysł i świetne wyniki w nauce. Co zamierza pani zrobić ze swoim życiem? - Wracam do Egiptu - odpowiedziała dziewczyna. - Poślubię odpowiedniego mężczyznę. Takie jest życzenie mojego ojca. - W ciągu tych kilku lat przekroczyła pani poważną barierę kulturową - zauważyła dyrektorka. - Czy takie życie zaspokoi pani ambicje? - Takie jest życzenie mojego ojca. - W arabskim świecie są ludzie, dla których mordowanie innych w imię Allacha jest świętym obowiązkiem. Czy i pani tak uważa? - Nie - odrzekła zdecydowanie Nooreem Habib. - Ci ludzie wypaczają naukę islamu. Są wrogami ludzkości. Rozmawiały przez kilka godzin, nie jak pryncypał z uczniem, lecz jak dwie dorosłe kobiety. Wreszcie dyrektorka wręczyła Nooreem karteczkę z numerem telefonu. - Jeżeli kiedykolwiek uzna pani, że posiadła informacje, którymi warto się z kimś podzielić, proszę zadzwonić pod ten numer. Ojciec od lat miał rachunek w Walney's i od czasu do czasu 58 robił interesy z Abdulem Abn Saadem, toteż gdy panna Habib zapragnęła podjąć pracę, bez trudu znalazła ją właśnie w tym banku. Jako księgowa mozolnie wprowadzała dane do wielkich ksiąg w twardych oprawach. Czuła się jak urzędnik z ilustracji zdobiących książki Dickensa: z daszkiem na czole, przez cały dzień z piórem w dłoni... Brakowało jej jedynie stołka. Potrzebowała go nawet. I wreszcie, zaledwie przed rokiem, Walney's zaczął się komputeryzować. Nooreem Habib mocno zaangażowała się w prace nad przeniesieniem ręcznie prowadzonych ksiąg na twarde dyski maszyn. Po raz pierwszy od ukończenia szkoły czuła, że ma przed sobą wyzwanie godne jej intelektu; praca sprawiała jej teraz niewymowną satysfakcję. Po sześciu miesiącach przypomniała sobie o numerze telefonu, który dostała od dyrektorki, a to dlatego, że w przepływach finansowych dokonywanych za pośrednictwem banku pojawił się pewien schemat. Nooreem Habib była naprawdę lystra; nie potrzebowała wiele czasu, by zrozumieć. Walney's irzelewał pieniądze na konta organizacji terrorystycznych na ałym świecie. Świadomie albo nie. Instynkt podpowiedział odej Egipcjance, że nie powinna dzielić się swymi obserwacjami z kierownictwem i pracownikami banku. Postanowiła zadzwonić pod numer, który przechowywała od czterech lat. Wkrótce potem pewna kobieta wręczyła jej w autobusie aparat fotograficzny minox wraz z sześcioma rolkami filmu. Notatka, którą znalazła przy aparacie, wyjaśniała, gdzie i w jaki sposób powinna zostawiać zapełnione klisze. Nooreem zaczęła fotografować wydruki komputerowe, zawijać rolki filmu w papierki od batoników i zostawiać je w damskiej toalecie, za wieszakiem na papier toaletowy. Nigdy nie słyszała o Janosu Ilinie i nigdy go nie widziała. Nie znała też tożsamości osoby, która opróżniała skrzynkę kontaktową. Gdyby została przyłapana, nie mogłaby zdradzić absolutnie żadnej wartościowej informacji, gdyż po prostu nic nie wiedziała - nie uszło to jej uwagi. Czasem się zastanawiała, do kogo docierają w końcu dane, które wykradała z bankowych ksiąg. Przypuszczała, że do Brytyjczyków, do wydziału MI-5. Kimkolwiek jednak byli odbiorcy, wiedziała o nich jedno: podobnie jak ona, byli wrogami terrorystów. Teraz została jej ostatnia rolka filmu - z pewnością zbyt 59 mała, by pomieścić ogrom informacji, które należało później starannie przefiltrować zgodnie ze schematem, którego istnienia była pewna. Korzystając z wolnej chwili, zaczęła nagrywać dane na płycie kompaktowej. Wreszcie, gdy komputer zameldował, że dysk jest pełny, wyjęła go z napędu i jeszcze tego samego ranka zaniosła do toalety, by umieścić w szczelinie za wieszakiem do papieru. Nazajutrz po przejażdżce z prezydentem Jake Grafton przekazał wiadomość o nowym zadaniu Ropuchowi Tarking-tonowi, który zjawił się w biurze z samego rana. Admirał był w pracy już od godziny. - Żartuje pan! - wykrzyknął komandor. - Mamy znaleźć bomby?! - Za pół godziny mam spotkanie z dyrektorem CIA, a godzinę później z dyrektorem FBI. Podejrzewam, że połowę czasu będę spędzał na spotkaniach z przedstawicielami rządowych agencji, a to oznacza, że na tobie spocznie realny ciężar pracy. Tarkington gwizdnął z cicha, wciąż jeszcze próbując ogarnąć myślą, jaką rolę przyszło im odegrać. - Od czego zaczniemy? - Od organizacji biura i personelu. Potem komputery i budżet. Chcę, żeby robota ruszyła jutro rano. - Kto będzie tym personelem? - Na początek ty i Tommy Carmellini. - Grafton spojrzał na zegarek. - Myślę, że przede wszystkim musimy się dowiedzieć, czy ktokolwiek szuka już tych bomb. I co FBI robi w sprawie pana Doyle'a. - A ja myślałem, że prezydent prosił pana tylko o odnalezienie głowic. - Tak było. FBI zapewne dobrze się zaopiekuje naszym przyjacielem Doyle'em, ale ja mam przeczucie. Ilin w jakiś sposób łączył sprawę bomb i zdrajcy, choćby wspominając o obu sprawach w jednej krótkiej rozmowie. Skoro głównodowodzący dał mi szerokie uprawnienia, zamierzam je wykorzystać. - Dlaczego nie? - mruknął Ropuch. Nareszcie zaczął dostrzegać rozmiary bałaganu, w który zostali wpakowani. -Nie ma pan wrażenia, że czeka go samotne balansowanie na cienkiej linie, bez asekuracji? 60 - O, nie. Nie samotne. Ty będziesz przy mnie, stary, od początku do końca. Jeżeli spadniemy, zapewne dostaniemy sąsiednie cele w jakimś eleganckim federalnym więzieniu. - Radosna perspektywa - stwierdził Tarkington bez entuzjazmu. Dyrektorem Centralnej Agencji Wywiadowczej był wysoki, tęgi i prawie całkiem łysy mężczyzna, Avery Edmond DeGarmo. Jake miał już okazję skrzyżować szpady z szefem Agencji, toteż wiedział, że głębokie zmarszczki na jego krągłej twarzy nie są wyrazem szczególnego zatroskania, ale typowym jej atrybutem. DeGarmo zawsze wyglądał tak, jakby od urodzenia słuchał wyłącznie złych wiadomości. Tego ranka na biurku dyrektora leżał list od prezydenta. Jake wiedział o tym, bo kiedy czekał w sąsiednim pokoju, DeGarmo dzwonił do Białego Domu, aby potwierdzić autentyczność pisma. - Widzę, że pan znowu swoje, Grafton - zagaił cierpko dyrektor. - Znowu moje, panie DeGarmo? I - Znowu na barykadzie, w obronie republiki. I — Nie prosiłem o to zadanie. DeGarmo prychnął nieuprzejmie. I — Sądziłem, że przyjmie pan z otwartymi ramionami każdą pomoc w poszukiwaniach tych zaginionych rosyjskich głowic. I — Pomoc amatorów mącących wodę nie na wiele mi się przyda - odparował dyrektor. - Gdybym był innego zdania, zadzwoniłbym po Arnolda Schwarzeneggera. Jake powoli tracił cierpliwość. Pamiętał pierwsze starcie t DeGarmo, rok wcześniej, kiedy brał udział w śledztwie w sprawie porwania okrętu podwodnego USS America. Szef CIA najwyraźniej był jednym z tych, którym się wydaje, że im mniej społeczeństwo wie o zasadach działania służb wywiadowczych, tym lepiej. Na pewno lepiej dla biurokratów, pomyślał Jake. 1 - Prezydent powierzył mi misję i mam wrażenie, że obaj jesteśmy odpowiedzialni za jej wykonanie - powiedział. - Dziś Po południu chciałbym przejrzeć materiały, które Agencja zdołała zebrać na temat czterech głowic i ewentualnego Miejsca ich ukrycia. Chcę mieć dostęp do wszystkich dokumentów. 61 - Domyśliłem się tego. - Żądam też, żeby pan zaangażował się osobiście w to śledztwo. - Sugeruje pan, że mógłbym zrobić mniej, niż wynika z mojego zakresu obowiązków? - Dostałem rozkaz odnalezienia tej broni i to właśnie zamierzam zrobić. Może mi pan pomóc w każdy możliwy sposób albo nie, a wtedy pójdę naprzód sam, dyrektorze, zostawiając pana krwawiącego na drodze. Avery Edmond DeGarmo pochylił się nad biurkiem i wycelował palec w pierś Jake'a. - Zostałem nominowany na to stanowisko przez prezydenta Stanów Zjednoczonych i zatwierdzony przez Senat Stanów Zjednoczonych. Mogę panu obiecać, że Agencja będzie współpracować. Ale jeśli spieprzy pan sprawę, admirale, to gwarantuję, że do końca życia nie zostanie panu powierzone żadne odpowiedzialne stanowisko związane ze służbą na rzecz rządu Stanów Zjednoczonych. Jake Grafton wstał. - Jeżeli nie znajdziemy tych głowic - odrzekł spokojnie -rząd Stanów Zjednoczonych może przestać istnieć. Zanim DeGarmo odpowiedział, Jake opuścił jego gabinet. W sąsiednim pokoju przystanął, podniósł czapkę leżącą na stoliku do kawy i nerwowo przejechał palcami po włosach. Wiedział, że nie poprowadził tej rozmowy najlepiej. Świetny początek, pomyślał. Ropuch załatwił Jake'owi samochód z kierowcą, by mógł z fasonem zajechać pod gmach Federalnego Biura Śledczego. Po okazaniu dokumentów i przejściu przez wykrywacz metali admirał rozpoczął wędrówkę długimi korytarzami. Dotarłszy windą na jedno z wyższych pięter, wreszcie stanął przed drzwiami dyrektora. Szefem FBI był Myron A. Emerick, który spędził w tej instytucji właściwie całe swe zawodowe życie. Jake wiedział, że to człowiek bezlitosny i świetnie zorientowany w wewnętrznych sprawach firmy i że tylko dzięki temu zdołał się wspiąć na sam szczyt. Emerick czekał przy drzwiach. Mocno uścisnął dłoń gościa i poprowadził go do czarnego, skórzanego fotela. - Cieszę się, że wreszcie możemy się poznać, admirale. 62 Przez lata wiele o panu słyszałem - powiedział, zajmując miejsce na skórzanej kanapie, po lewej stronie Jake'a. Być może konieczność spoglądania na rozmówcę pod kątem czterdziestu pięciu stopni miała tworzyć bardziej swojski nastrój, ale Jake nie dbał o to: wstał, przesunął fotel tak, by się znaleźć naprzeciwko Emericka, i z powrotem usiadł. Asystent dyrektora siedział obok swego szefa z notatnikiem na kolanie i długopisem w dłoni. W spotkaniu brali też udział dwaj zastępcy Emericka. Jake został im przedstawiony i uścisnął ręce. Zaraz potem zapomniał ich nazwiska. — Dziś rano dostałem list od prezydenta — rzekł z powagą szef FBI. Był muskularny i szczupły; ważył nie więcej niż siedemdziesiąt pięć kilogramów. Na samym czubku głowy miał łysinę, opaloną równie mocno jak twarz i dłonie, a okalające ją włosy strzygł bardzo krótko. Był ubrany w drogi, ciemny garnitur i żółty jedwabny krawat. Jake podejrzewał, że Emerick każdego dnia oddaje się ćwiczeniom fizycznym, zapewne grze w sąuasha. Na biurku dostrzegł pokaźne zdjęcie żony i dzieci w wieku studenckim. — ...Jako FBI zrobimy wszystko, co w naszej mocy, admirale, by nasza współpraca układała się jak najlepiej — mówił właśnie Emerick. — Tego może pan być pewny. Jednakże jako prawnik i przedstawiciel rządowej agencji uważam za swój obowiązek ostrzec pana, że lada chwila może pan wkroczyć na pole minowe. — Na rozkaz prezydenta — zastrzegł ostrożnie Jake. — Jak zauważył Ben Franklin, ten, kto próbuje sprzedać wolność za bezpieczeństwo, nie osiągnie ani jednego, ani drugiego. — Doceniam prawdę tych słów, dyrektorze. Nie jestem faszystą. — Wcale tego nie insynuowałem. Jak rozumiem, czytając między wierszami, zamierza pan zignorować tworzony przez wieki system respektowania prywatności obywateli Stanów Zjednoczonych w zbożnym celu schwytania terrorystów-sza-leńców. Czy to trafna charakterystyka? — Mniej więcej — przyznał Jake. — Bez względu na to, co mówią sędziowie, prawo do unikania samooskarżenia jest narzędziem chroniącym winowajców, a nie niewinnych. Podobnie jest z prawem do prywatności, którego intencją jest osłanianie ludzi nie mających nic do 63 ukrycia... i ono w istocie pomaga winnym, wszystkim tym, którzy łamią prawo lub uświęcone zasady społeczne, kłamiąc w życiorysach, wnioskach kredytowych czy dokumentach finansowych, utrzymując pozamałżeńskie lub homoseksualne związki, czerpiąc radość z pornografii, oszukując w zeznaniach podatkowych, zażywając narkotyki i oddając się niezliczonym innym zajęciom, o których małżonkowie, sąsiedzi, duchowni czy policjanci nie powinni nic wiedzieć. Świat jest pełen winowajców, admirale, gotowych spalić na stosie i pana, i prezydenta, jeżeli w niewłaściwy sposób wykorzystacie zdobyte informacje. - Doskonale. Na taką okazję włożę moje azbestowe kalesony, wie pan, takie z klapą z tyłu. A tymczasem... Oczywiście ja także chciałem pana poznać, ale przede wszystkim przyszedłem tu w konkretnej sprawie: chciałbym wiedzieć, co komitet do spraw wywiadu oraz FBI zamierzają zrobić w sprawie Richarda Doyle'a. Jak pan zapewne pamięta, mówię o oficerze CIA, którego Janos Ilin nazwał rosyjskim szpiegiem. Emerick spojrzał na Graftona dość dziwnie. - Pan jeszcze nie słyszał? Badamy sprawę jego zniknięcia. - Zniknięcia? - Jake był oszołomiony. - Doyle przepadł bez wieści w piątek wieczorem. Odjechał rodzinnym minivanem, kiedy jego żona oprowadzała klientów... sprzedaje nieruchomości... a dzieci były w szkole, na meczu futbolowym. Od tamtej pory nie dał znaku życia. Żona zadzwoniła do nas nad ranem, około piątej. Była bardzo zdenerwowana. Samochód już znaleźliśmy; stał przy nieczynnym barze szybkiej obsługi w Tyson's Corner. Jake potrząsnął głową, jakby chciał się ocknąć ze snu. - Znaleziono ślady przemocy? - Jak dotąd nie. Specjaliści z laboratorium przeszukują wóz. W tej chwili wszystko wskazuje na to, że Doyle podjechał, wysiadł, zamknął samochód i odszedł. - I nie wiadomo, dokąd mógł się udać? - Zgadza się, nie wiadomo. - Co z pieniędzmi? - Żona twierdzi, że nie miał przy sobie więcej niż czterdzieści dolarów w gotówce. Zajrzała mu do portfela, bo kiedy wychodziła, dał jej dwudziestkę. Nie wypisywał czeków i nie używał bankomatu. Zastrzegliśmy jego karty kredytowe, ale 64 i tak nikt nie próbował ich wykorzystać. Żona sprawia wrażenie naprawdę przejętej. Albo jest aktorką godną Oscara, albo naprawdę nie wie, dlaczego Richard Doyle zniknął. - Paszport? - Anulowany. Zastosowaliśmy rutynową procedurę. W tej chwili każdy policjant w kraju szuka pana Doyle'a. Jak dotąd mmy jedynie fałszywe alarmy. - Czy DeGarmo już wie? - O, tak. - Rozmawiałem z nim godzinę temu i nawet nie wymienił nazwiska Doyle'a. - Być może założył, że pan już wie. - „Może" już nie wystarczy - warknął Jake i poruszył się nerwowo w fotelu. - Co z biurem Doyle'a? - Badamy papiery z biurka, pliki, komputer. Jego żona zezwoliła na przeszukanie domu i pożyczenie rodzinnego komputera; przyjrzymy się bliżej twardemu dyskowi. - Istnieje jakiś sposób na ustalenie, czy Doyle uciekł do Rosji? - Jeżeli uciekł, to nie z własnym paszportem. O tym mogę pana zapewnić. - W piątek wieczorem, powiada pan? -Tak. - Mniej więcej dwadzieścia osiem godzin po moim spotkaniu z Ilinem w Nowym Jorku. - Jake wziął głęboki wdech. -Chcę znać nazwiska wszystkich ludzi w rządzie Stanów Zjednoczonych, którzy już w piątek wiedzieli o tym, że Ilin wymienił nazwisko Doyle'a. Niewykluczone, że będzie to długa lista. - Pracujemy nad tym; poprosiłem o taką listę już w poniedziałek. Gdy tylko będę ją miał, wyślę panu kopię. Jake skinął głową. - Świetnie - powiedział. - Porozmawiajmy teraz o terrorystach i broni jądrowej. Godzinę później, gdy Grafton wyszedł, Myron Emerick odprawił swego asystenta i siadając za biurkiem, przywołał gestem swych zastępców, Hoba Tulika i Roberta Pobowskiego, którzy usiedli na krzesłach na wprost niego. - Nie powiedział mu pan o podejrzanych komórkach terrorystycznych, które namierzyliśmy. - Nie pytał - odparł krótko Emerick. - Biuro dało się zła-Pać ze spuszczonymi spodniami, kiedy jedenastego września 65 nastąpił atak terrorystyczny. To się nie może powtórzyć, panowie. Dyrektor FBI dysponował ograniczoną liczbą agentów. Na ich barkach spoczywał ciężar wykrywania przestępstw federalnych, strzeżenia bezpieczeństwa państwa i prowadzenia działalności kontrwywiadowczej - a wszystko to musiało teraz zejść na drugi plan z powodu domniemanego zagrożenia atakiem terrorystów, których, Bóg jeden wiedział, w Ameryce nie brakowało. Stany Zjednoczone od lat udzielały wiz studenckim przybyszom z arabskiego świata, INS zaś, czyli Służba Imigracyjna i Naturalizacyjna, nie miała żadnego sposobu na śledzenie ich poczynań, kiedy już przekroczyli granicę kraju. Do portów lotniczych w całym kraju przybywały każdego dnia dziesiątki tysięcy turystów. Nielegalni imigranci napływali nieustannie przez granice z Meksykiem i Kanadą, by - podobnie jak turyści i studenci — rozpłynąć się bez śladu w wielkim, amerykańskim wirze. W takich warunkach odnalezienie terrorystów było, niczym oczyszczenie stajni Augiasza, zadaniem godnym Herakłesa. W każdym wypadku należało wszcząć osobne postępowanie, usprawiedliwiające aresztowanie i ewentualne postawienie podejrzanych w stan oskarżenia. Jak w każdej służbie mundurowej w kraju, także w FBI ogrom zadań przekraczał jej materialne możliwości. Emerick i jego zastępcy dotarli na szczyt tylko dlatego, że z biegiem lat nauczyli się wybierać te sprawy, które aktualnie miały największe znaczenie dla najważniejszych obserwatorów Biura -opinii publicznej, prasy i Kongresu - i koncentrować na nich zasoby firmy, by osiągnąć widoczne rezultaty. Zdarzały się spektakularne aresztowania, oskarżenia i skazania, a FBI zgarniało pochwały. - J. Edgar Hoover - odezwał się Emerick do swych kolegów - nie stworzył Biura po to, by odwalało robotę i pozwalało lokalnej policji na efektowne kończenie spraw. Prowadzimy dochodzenia, zakładamy sprawy i zamykamy ludzi. Świat nie zmienił się zbytnio od tamtych czasów. Jeżeli sukces zostanie przypisany Graftonowi, Biuro zostanie spuszczone z porcelanowej zjeżdżalni. Tulik kiwnął głową. - Jeśli to nie my złapiemy terrorystów, prasa i Kongres zaczną pytać, czy FBI w ogóle jest potrzebne. 66 - Już pytają - odparł posępnie Pobowski. - Widzieliście dzisiejszy „Wall Street Journal"? - Mamy robotę do wykonania i wykonamy ją - powiedział Emerick. — Pieprzeni politycy mogą sobie wysyłać Graftona w pościg za kimkolwiek zechcą, ale to FBI zostanie na placu boju, kiedy on będzie już spędzał dni na polu golfowym. Dwaj zastępcy zgodnie skinęli głowami. Kazanie szefa trafiało do nich bezbłędnie. - Mamy cztery głowice jądrowe w drodze - ciągnął Emerick, wreszcie przechodząc do rzeczy. — To robocza teza, którą musimy przyjąć. Ludzie, którzy mają odebrać ładunek, już tu są, i snują plany. Hob, ile telefonów dziennie dostajemy z ostrzeżeniem o „terrorystach"? Sześćdziesiąt? Osiemdziesiąt? - Co najmniej tyle. Zwykle trochę więcej. Ludzie widzą ich w co drugim sklepie i motelu. Emerick kiwnął głową. - Policja odbiera zgłoszenia, my musimy wybierać obiecujące tropy i podążać nimi. Chcę wyłapać sukinsynów, zanim dotrą do nich bomby. Trzeba ich zlokalizować, zinfiltrować, podsłuchać... użyć każdego sposobu. A potem aresztować z ładunkami, powtarzam: z ładunkami jądrowymi w posiadaniu. Trzeba to sfilmować i dać prasie; niech ludzie zobaczą drani złapanych na gorącym uczynku, wtedy żaden zasrany prawnik nie wyciągnie ich z pudła. Rozumiemy się? Pobowski i Tulik rozumieli. Biuro miało zasłużyć na pochwały, nie Jake Grafton i jego banda amatorów. Zastępcy szefa wierzyli sercem i duszą, że naród potrzebuje FBI, i, na Boga, byli pewni, że Biuro nie przestanie istnieć za ich kadencji. Tego dnia, tuż przed lunchem, szef wydziału wezwał do siebie Tommy'ego Carmelliniego. - Tommy, mam nadzieję, że nie jesteś zbyt zajęty, bo ludzie z zespołu do spraw zwalczania terroryzmu upomnieli się o ciebie imiennie. Ich działka ma priorytet, więc jedziesz. Mówili, że masz się stawić jutro rano. Przeniesienie tymczasowe, ale nie powiedzieli mi, kiedy wrócisz. Carmellini zdążył już przywyknąć do tymczasowych przeniesień. Czasem wydawało mu się, że co najmniej połowa Ważnych osób ze sfer rządowych pragnie założyć komuś pod- 67 słuch lub wykraść jakiś sekret. Odetchnął głęboko, zastanawiając się nad tym, kto zajmie się bieżącymi sprawami pod jego nieobecność. Szef zgodził się, że osobą tą będzie asystent Carmelliniego. Na odchodnym Tommy jeszcze spytał: - Kto właściwie dzwonił w tej sprawie? Nie wiedziałem, że jestem znany w zespole do spraw zwalczania terroryzmu. Szef zerknął do notatek. - Oficer marynarki, kontradmirał nazwiskiem Grafton. Oho, pomyślał Carmellini. Znał Jake'a Graftona. Dowództwo marynarki nigdy nie zlecało mu papierkowej roboty. Owszem, miły był z niego gość, ale miał wybitny talent do pakowania się po same uszy w śmierdzące sprawy. Zastał grupę Graftona w piwnicach jednego z nowszych gmachów kompleksu CIA, zabezpieczonych systemem SCIF -klatką uniemożliwiającą wydostawanie się na zewnątrz jakichkolwiek emisji związanych z pracą urządzeń elektronicznych. Ropuch Tarkington i dopiero co zatrudniona sekretarka właśnie porządkowali pokoje, nadzorując dostawę mebli biurowych. - Cześć, Ropuch - powiedział Carmellini, przyglądając się twórczemu bałaganowi. - Jak się masz? — odrzekł Tarkington. - Bywało lepiej. A ty? - To samo. Te pudła są pełne materiałów biurowych. Łap. Kończyli już rozkładać sprzęt i zapasy, kiedy zjawił się Jake Grafton. Miał na sobie biały mundur i wyglądał na przemęczonego, zauważył Carmellini. Ruchem dłoni zaprosił Tommy'ego i Ropucha do pustej klitki i zamknął drzwi. - Zaczynamy, panowie — oznajmił, po czym opowiedział im o wszystkim, co wiedział na temat bomb i nowego zadania, a także zniknięcia Richarda Doyle'a. - Nie wiem, czy sprawa Doyle'a i sprawa bomb mają ze sobą coś wspólnego, ale nigdy nie uwierzę, że zniknięcie Doyłe'a nie ma nic wspólnego z cynkiem, który dostałem od Ilina. Dwadzieścia osiem godzin po tym, jak Janos wymienił jego nazwisko, facet po prostu przepadł bez wieści. - Zwiał do Rosji? - Możemy zgadywać do woli. Niewykluczone, że FBI coś ustali, śledztwo już trwa. 68 Jak poszło spotkanie z dyrektorem Biura? - spytał Ropuch. - Oświadczył mi wprost, że dobre intencje gówno znaczą w tym mieście. - Do diabła, admirale - żachnął się Tommy Carmellini -tyle to sam mogłem panu powiedzieć. - A twój szef, DeGarmo... - Ach, wielki Avery Edmond, przez żołnierzy, znanych w kręgach władzy jako „ludziki", zwany czule A.E. DeG, bo tak właśnie, inicjałami, podpisuje dokumenty. To doprawdy chory człowiek. Umysł tak pokręcony, że każdy psychoanalityk zrobiłby na nim karierę. - Chory czy nie chory, Avery Edmond nie lubi amatorów. - Mam wrażenie, że nie pasuję do Langley — odparł smętnie Carmellini. - Nie mam zadatków na rasowego szpiega, zatem dla szefa również jestem godnym pogardy amatorem. A wszystko dlatego, że mam czyste serce. Tarkington zaszlochał niby współczująco. - Czy z głowicy bojowej można zrobić typową bombę? -spytał Carmellini. Jake zastanawiał się przez chwilę nad odpowiedzią. r — Sądzę, że ekspert potrafiłby dołączyć do niej okablowanie, zasilanie, mechanizm zegarowy i całą resztę. Podkreślam: ekspert w dziedzinie nowoczesnego uzbrojenia. - A co z plutonem z głowic? Z użyciem go jako środka trującego w połączeniu ze zwykłym materiałem wybuchowym, powiedzmy z wywrotką nawozu? — zainteresował się Ropuch. — Czy to możliwe? Jake rozsiadł się wygodniej w fotelu. ; - Pluton to najbardziej śmiercionośna substancja znana ludzkości. Ktokolwiek chciałby otworzyć głowicę jądrową, musiałby mieć hermetyczne pomieszczenie, skafandry, urządzenia do przechowywania materiałów radioaktywnych, komplet sprzętu do zmywania skażeń... Krótko mówiąc, potrzebowałby dobrze wyposażonego laboratorium, bo w przeciwnym razie zginąłby w ciągu paru minut od otwarcia ładunku. Co gorsza, mogłoby dojść do reakcji jądrowej, gdyby wskutek błędu wyjmowany z głowicy pluton osiągnął masę krytyczną. f — Nie mówiąc o promieniowaniu, które zabiłoby wszystkich w okolicy, gdyby komora nie była opancerzona ołowiem — dorzucił Carmellini. 69 Jake wziął głęboki wdech i wolno wypuścił powietrze. - Gdybym był na miejscu terrorystów, bałbym się naruszyć głowicę. Po co mi taki problem? Lepiej opakować ją konwencjonalnym materiałem wybuchowym i odpalić. To się nazywa „brudna bomba". Cząsteczki plutonu z rozbitego ładunku skaziłyby ogromny obszar kraju. Im mocniejszy wiatr, tym silniejsze skażenie. Oczyszczenie terenu byłoby praktycznie niemożliwe, a czas połowicznego rozpadu plutonu, o ile pamiętam, wynosi mniej więcej ćwierć miliona lat. Mielibyśmy tu najstraszliwszą katastrofę ekologiczną w historii świata. Carniellini gwizdnął z cicha. - Albo brudna bomba, albo eksplozja jądrowa. - Takie są opcje. - Po dwieście kiloton każda - dodał cicho Ropuch. - Tak jest. - Słodki Jezu! - Porównałbym to zadanie do gaszenia piekła wiadrem wody - powiedział Carmellini. - Świetny moment, żeby poprosić o przeniesienie do Australii. Tam podobno na wszystkich plażach kobiety mogą opalać się topless, a do tego uwielbiają Amerykanów. - Opad radioaktywny byłby tam mniejszy — zauważył Ropuch. - Ale na twoim miejscu kupiłbym raczej bilet na Marsa. - Człowieku, gdyby tylko na mojej karcie starczyło pieniędzy, już by mnie tu nie było. Kiedy Tommy Carmellini otworzył drzwi mieszkania i wniósł niedużą torbę z zakupami - sześciopakiem piwa, bochenkiem chleba i kawałkiem sera - nie włączył światła od razu. Przeszedł do kuchni i dopiero tam pstryknął przełącznikiem. Wyjął z opakowania puszkę piwa, a resztę schował do lodówki. Z puszką w ręku wszedł do salonu i włączył lampę stojącą przy kanapie. Sącząc piwo na stojąco wyczuł nagle, że coś jest nie tak. Zamarł, nasłuchując. Rozejrzał się po pokoju i nagle zrozumiał. Przedmioty i sprzęty minimalnie zmieniły pozycję. Lampa, którą chwilę wcześniej włączył, stała bliżej ściany niż zwykle — zdradzał to nawet ślad na dywanie. 70 Ktoś tu był, pomyślał Tommy. Albo nadal jest. Mieszkanie nie było duże. Wystarczyło parę sekund, by zajrzeć do sypialni, łazienki i szaf. W sypialni również znalazł ślady czyjejś obecności. Książki, ubrania, buty na dnie wnękowej szafy... wszystko było nieznacznie przesunięte. Carmellini obszedł mieszkanie po raz drugi, zaglądając w każdy kąt. Miał wrażenie, że niczego nie brakuje. Okna były nienaruszone i zamknięte. Wrócił do drzwi i bardzo uważnie przyjrzał się zamkowi. Albo otwarto go kluczem, albo wytrychem. Dokończył piwo i usiadł na kanapie w salonie, gapiąc się w pusty ekran telewizora. Czego ktoś miałby szukać w jego mieszkaniu? Nie miał pieniędzy, narkotyków ani tajnych dokumentów... Był właścicielem komputera, wieży i telewizora, ale te stały nienaruszone. Zajrzał do szuflad biurka stojącego w kącie, który służył mu za biuro. Teczki, sterty papierów, listy, wyciągi bankowe, rachunki — wszystko było na miejscu, ale i tu dostrzegał ślady czyjejś obecności. Carmellini przypomniał sobie o pistolecie, który trzymał w szufladzie ze skarpetkami. Pobiegł do sypialni... Broń była na miejscu, wraz z pudełkiem nabojów. Koszule, garnitury, bielizna, dżinsy - wszystko tam, gdzie powinno być, ale brakowało dawnego porządku; tego był absolutnie pewny. Identyfikator CIA i przepustkę do budynku miał przy sobie, podobnie jak portfel z kartami kredytowymi i prawem jazdy. Czyżby ktoś założył tu podsłuch? A jeśli tak, to po co, na miłość boską? Nie zamierzał tracić czasu na szukanie mikrofonów. Wystarczająco dużą część życia spędził na zakładaniu podsłuchów w domach, samochodach i biurach innych ludzi, by wiedzieć, jak diabelnie trudno jest wykryć dobrze zainstalowane urządzenia. Sądząc po zmianach w mieszkaniu, zakładający mógł być amatorem lub niedouczonym zawodowcem; Carmellini nie mógł jednak wykluczyć i tego, że intruz chciał zasugerować, iż podsłuch został założony. Ta druga wersja wydawała mu się znacznie bardziej prawdopodobna. Ten, kto wkradł się do mieszkania, chciał, by lokator poszukał i znalazł parę pluskiew, a następnie, zadowolony z rezultatu, zaprzestał dalszych poszukiwań. Carmelli- n ni wiedział o tym, bo sam od czasu do czasu stosował tę technikę, zwłaszcza wtedy, gdy miał do czynienia z paranoikami. Kogo mogło interesować to, co Tommy Carmellini ma do powiedzenia we własnym mieszkaniu? Od czasu do czasu bywali tu kumple, z którymi oglądał mecze albo grał w pokera. Parę razy zdarzyło się, że nocowała tu kobieta... Ale kto mógł chcieć tego słuchać? Cholera wie, pomyślał, a potem włączył telewizor i zaczął przeglądać kanały, szukając przyzwoitego meczu. Następnego wieczoru Tommy Carmellini przywiózł z Lang-ley do domu elektroniczny detektor. Pożyczył go od kolegi z innego zespołu, któremu wyświadczył kiedyś przysługę, toteż obyło się bez papierkowej roboty. Wyjmując aparat i sprawdzając stan akumulatora, zastanawiał się po raz kolejny, dlaczego ktoś miałby zakładać tu podsłuch. Jakie słowa padające w tym mieszkaniu mogłyby się wydać komuś interesujące? To prawda, że w młodości był złodziejem. Wraz z przyjacielem zgłębiał wtedy tajniki sztuki włamywania się do domów i sejfów. Kradli brylanty i sprzedawali jubilerowi, który obrabiał je na nowo i sprzedawał w swoim salonie. Był to wyjątkowy cwaniak: ogłaszał wszem i wobec, że jedzie do Antwerpii po hurtową dostawę diamentów, a potem sprzedawał towar taniej niż konkurenci, twierdząc, że to dzięki pominięciu pośredników. Owszem, jeździł po kamienie do Antwerpii, ale jeszcze więcej kupował od Carmelliniego i jego kompana, którzy sprzedawali je taniej niż handlarze z Belgii. Wreszcie kumpel Tommy'ego dał się złapać i wydał go federalnym. Carmellini był wtedy na ostatnim roku studiów prawniczych. Na szczęście agenci zaproponowali mu układ: nie oskarżą go, jeżeli zgodzi się pracować dla CIA. Był to modelowy przykład propozycji nie do odrzucenia. Teraz Tommy stał na czele zespołu specjalizującego się we wchodzeniu wszędzie tam, gdzie wizyty nie były specjalnie pożądane. Działał ze swymi ludźmi głównie za granicą, choć zdarzało się - wbrew prawu - że udzielał eksperckiej pomocy agentom FBI na terenie kraju. Ironią losu było to, że naprawdę podobała mu się ta praca-Lubił wyzwania, jakie niegdyś stawiały przed nim kolejne kradzieże brylantów, a teraz włamania do sejfów i fotogra- 72 fowanie ważnych dokumentów. Lubił podróże, a przy tym nieźle zarabiał. Oczywiście niejeden raz zastanawiał się nad odejściem z CIA i powrotem do złodziejskiego rzemiosła... i nie wykluczał, że pewnego dnia to zrobi. Tego wieczoru użył anteny przypominającej różdżkę, zdolnej wykryć nawet słabą energię emitowaną przez mikrofony. Szybko odnalazł dwie pluskwy, jedną w salonie, a drugą w sypialni. Zostawił je tam, gdzie były. Wyłączył wykrywacz i spakował go na powrót do walizeczki. Zamierzał zwrócić ją kumplowi za kilka dni. Wyjął z lodówki zimne piwo i popijając, stanął przy oknie. Cztery głowice jądrowe, myślał. Przepadły bez śladu. Doszedł do wniosku, że Jake Grafton nie mógł zlecić założenia podsłuchu. Pracował z nim niejeden raz i wiedział, że admirał mu ufa. Gdyby było inaczej, nie zażyczyłby sobie jego udziału w tej misji, a przynajmniej nie dopuszczałby go do zebrań, na których dyskutowali o strategii działania. Z drugiej jednak strony Jake Grafton nie był głupi. Może... Ech, dosyć tego filozofowania, pomyślał. Chyba za długo przestaję ze szpiegami. Zaczynam kombinować jak oni. Kto-Solwiek założył podsłuch, czegoś ode mnie chce, uznał. Chce isłyszeć coś, czego jeszcze nie wie. Carmellini wrócił do kuchni i wrzucił do mikrofalówki go-owe danie w pudełku. Kiedy się ogrzało, zaniósł je do salonu włączył telewizor. Zmieniał kanały tak długo, aż znalazł lecz. Mam nadzieję, że lubią koszykówkę, pomyślał, zabierając |lię do jedzenia. Nie zamierzał jednak rozmyślać o koszyków-3. Jego umysł zaprzątała sprawa bomb. ROZDZIAŁ 5 Iwan Fiedorow skierował lufę karabinu wyborowego w stronę niedużego magazynu, odległego o trzysta metrów, i spojrzał nań przez celownik noktowizyjny. Właśnie tam Frouą al-Zuair i jego przyjaciele zostawili ciężarówkę, którą pokonali dystans prawie dwóch i pół tysiąca kilometrów, wracając ze środkowej Azji. Fiedorow ułożył broń na zwiniętym kocu, którym nakrył wyszczerbioną krawędź muru na dachu budynku. Przyciągnął kolbę dragunowa do ramienia, poprawił gumowy kołnierz celownika i wolnym ruchem powiódł spojrzeniem wzdłuż ulicy, po zaniedbanych magazynach, szopach, warsztatach i składach złomu. W dzielnicy przylegającej do lotniska w Karaczi nie było latarń ulicznych; o tej porze panowała tu ciemność. W zasięgu noktowizora nie było ani jednej ludzkiej sylwetki. - Nic - mruknął do Zuaira, który siedział na dachu obok niego, oparty plecami o murek, trzymając w zasięgu ręki owinięty sznurkiem tobołek z koca. Egipcjanin był niespokojny. Głowice wciąż spoczywały w budzie ciężarówki, a on nie mógł przewieźć ich na nabrzeże, przy którym Olympic Voyager jeszcze do następnego wieczora miał pobierać ładunek. „Nie możemy przetransportować broni na pokład, póki ładownie nie będą pełne, a statek gotowy do wyjścia w morze", powiedział mu człowiek w Kairze. „Zapłaciliśmy celnikom za to, żeby nie patrzyli w stronę statku w ostatnich minutach. Jeżeli przesadzimy, nie będą mieli wyboru: zainteresują się sprawą, żeby chronić własne tyłki"- 74 Zuair oczywiście nie wspomniał Fiedorowowi o tej rozmowie, ale na wszelki wypadek wynajął go, wraz z dwoma innymi Rosjanami, do pilnowania magazynu. Dostarczył im też przyzwoite karabiny snajperskie. — Moi ludzie umieją strzelać z karabinów szturmowych i rzucać granaty - wyjaśnił Fiedorowowi - ale nie są snajperami. Dlatego chcę zlecić wam tę robotę: macie strzec magazynu. Rosjanin oczywiście zapytał, co jest w środku. - Broń na ciężarówce - odparł krótko Zuair. Fiedorow targował się zażarcie, aż wreszcie zleceniodawca zgodził się zapłacić po sto dolarów amerykańskich każdemu z najemników za cztery noce służby. Zuair podejrzewał, że ma do czynienia z dezerterami z sowieckiej armii w Afganistanie, a Fiedorow nie zamierzał wyprowadzać go z błędu, ani też wyznać mu, że nigdy w życiu nie był snajperem. Tej nocy pracował, starannie odgrywając swoją rolę. Z dra-gunowa strzelał raz, przed wielu laty. Teraz, gdy dostał karabin, zdołał w miarę sprawnie otworzyć komorę baterii noktowizora, by sprawdzić ich stan. Miał wrażenie, że zasilanie jest poprawne; celownik działał prawidłowo. Fiedorow wsunął do karabinu magazynek z dziesięcioma nabojami i przeładował, upewniwszy się, że bezpiecznik jest zablokowany. Zuair przyglądał mu się uważnie. Na szczęście „snajper" nie upuścił broni. Mógł teraz czuwać spokojnie, marząc o stu dolarach za pilnowanie pustej ulicy. ' - Chyba nie sądzisz, że ktoś zaatakuje ten magazyn? -zagadnął Egipcjanina, ale ten nie odpowiedział. Monotonię warty przerywało jedynie od czasu do czasu pojawienie się samotnego pojazdu. Po paru minutach wpatrywania się w mury magazynu, którego pilnowali, Fiedorow zmienił pozycję i zaczął lustrować dachy budynków oraz ulice, najpierw po prawej, a potem po lewej stronie. Nie spieszył się; zaglądał w każdy kąt, a kiedy skończył, zaczął od nowa. Jest systematyczny i dokładny, zauważył Zuair. To dobre cechy u żołnierza. Niestety, zadaje zbyt dużo pytań. Nie, nie uważał ataku ze strony którejś z islamskich mi- za prawdopodobny. Wszyscy wiedzieli, że głowic pilnuje w budynku ośmiu ludzi. Siła potrzebna do ich wyeliminowana mogła być groźna dla cennego ładunku. Dlatego Zuair °bawiał się raczej zasadzki podczas jazdy przez miasto. Miał 75 nadzieję, że Fiedorow i jego koledzy wypatrzą wrogów zajmujących pozycje wzdłuż ulicy i że naprawdę potrafią zabijać z dużej odległości. Uważał, że lepiej płacić najemnikowi, który umie strzelać, niż modlić się o życie w towarzystwie brata, który nie ma pojęcia o broni. Dzielnica magazynów to najlepsze miejsce na zasadzkę, myślał Egipcjanin. Niezbyt wielu świadków. Ciężarówka będzie jechać wolno tymi wąskimi uliczkami, a kiedy zostanie zaatakowana, przeciwnik przeładuje głowice do innego wozu i zniknie w tym labiryncie bez śladu. Przejęcie ładunku na zatłoczonych ulicach w okolicy portu wydawało mu się znacznie mniej prawdopodobne. A może mylił się od początku do końca? Kolejny raz spojrzał na fosforyzujące wskazówki zegarka. Druga piętnaście nad ranem. Trzecia noc spędzona na dachu. Ciężarówka miała opuścić kryjówkę nazajutrz, po zmroku. Zuair był gotów się założyć, że dojdzie do ataku. Zbyt wielu ludzi z lokalnych milicji islamskich wiedziało o ukrytej broni. Posiadanie czterech głowic nuklearnych natychmiast dodałoby każdej z nich wiarygodności. Chwała. Wszyscy pragnęli chwały. Frouą al-Zuair ani trochę nie wierzył w powodzenie tego planu, kiedy dowiedział się o nim po raz pierwszy. Przez całe życie słyszał o spiskach, zmowach i genialnych planach, z których nigdy nic nie wynikało. Nie powiedziano mu, co liderzy Miecza Islamu zamierzają zrobić z głowicami atomowymi; wiedział jedynie, że mają pieniądze i chętnego do sprzedaży. Zaczął wierzyć w sukces, kiedy zobaczył gotówkę: dwa miliony dolarów amerykańskich, fortunę przekraczającą wyobrażenie. Z takim majątkiem człowiek mógł żyć jak sułtan, kupić rezydencję w dużym mieście, mieć wiele żon, prestiż i pozycję. Z drugiej jednak strony ten, kto wydałby ową kwotę na zakup broni, by prowadzić dżihad, zdobyłby miejsce w raju na wieki. Frouą al-Zuair był głęboko wierzący; nie wątpił, że życie jest krótkie, w przeciwieństwie do wieczności. Człowiek z Kairu dobrze wiedział, kim jest, i właśnie dlatego został wybrany do wykonania tej misji. Gdyby teraz utracił zdobytą broń, okryłby się hańbą. Bracia uznaliby go za zdrajcę Boga. Lepsza od takiego losu byłaby śmierć. Aby więc poczuć się nieco bezpieczniej, wynajął 76 Fiedorowa i jego dwóch kumpli. Owszem, Rosjanie byli niewiernymi, ale mieszkali tu od wielu lat i od czasu do czasu, gdy ich o to prosił, wykonywali drobne zadania. Za poświęcony czas i podjęte ryzyko żądali zawsze śmiesznych sum, a zarazem wywiązywali się ze zobowiązań. Gdyby Fiedorow zdradził bractwo, Zuair zabiłby go bez wahania. Za pasem trzymał nóż, a w kieszeni nabity pistolet - właśnie w tym jednym celu. Nigdy nie groził Rosjaninowi, ale on i tak musiał wiedzieć, co go czeka. I rzeczywiście, Iwan Fiedorow wiedział, że Zuair zlikwiduje go, jeśli tylko nabierze choćby najmniejszych podejrzeń, że został sprzedany. Wiedział o tym, ponieważ dobrze znał takich fanatyków. Obracał się wśród nich od dziesięciu lat, pracowicie zdobywając ich zaufanie. Rozumiał, że są gotowi zabić niewiernego jak psa i nie czuć specjalnego żalu. Fiedorow cofnął głowę, odrywając oko od okularu, by zerknąć na Egipcjanina. Nawet przy tak słabym oświetleniu widział, że ręka siedzącego wciąż spoczywa w kieszeni kurtki. Rosjanin dałby głowę, że palce Zuaira zaciskają się na kolbie pistoletu albo na granacie. A jednak nie czuł strachu. Jako agent SVR od siedemnastu lat żył w stanie permanentnego zagrożenia śmiercią. Został skierowany do tej części świata, kiedy jeszcze Pierwszy Wydział KGB był wywiadowczym ramieniem Związku Radzieckiego. Znał miejscowy język i szybko został zaakceptowany przez lokalnych fanatyków jako renegat i drobny przemytnik narkotyków. O wszystkim, czego dowiedział się na temat ich działalności, informował przełożonych w Moskwie. Gdyby sukinsyny w szmatach na łbach coś zwęszyły, myślał, byłbym trupem od wielu, wielu lat. Niestety, tej nocy stąpał po naprawdę cienkim lodzie. Nigdy nie był w wojsku i nigdy nie zabił człowieka. Praca dla Zuaira była okazją do jeszcze głębszego spenetrowania grupy fanatyków, o których wiedział już, że kupili broń od jednego z rosyjskich generałów. Sposobność byłaby naprawdę wyjątkowa, gdyby akcja przebiegła zgodnie z planem. Czy potrafiłby zabić człowieka, strzelając z tego karabinu? utrzymałby linie celownika nieruchomo, pociągając za spust? Gdyby spudłował, Zuair nie byłby zadowolony. Fiedorow nie miał nawet okazji sprawdzić, czy broń jest właściwie skalibrowana. Mógł chybić, nawet precyzyjnie celując, 77 a za plecami miał przez cały czas uzbrojonego szaleńca... Na samą myśl o tym zaczynał się pocić. Podniósł długi karabin i przeszedł na sąsiedni róg dachu, by przyjrzeć się ulicy w przeciwnym kierunku. Snajpierskaja wintowka Dragunowa, czyli SVD albo po prostu dragunow, był karabinem o tyle nietypowym, że jego drewniana kolba była wycięta w środku, co nadawało jej szczególną lekkość, korpus zaś wyposażono w chwyt pistoletowy dla prawej dłoni. Do górnej części kolby przyklejony był kawałek miękkiej gumy, służący do podparcia policzka. Półautomatyczna broń strzelała amunicją 7.62x54, pojedynczo, za każdym naciśnięciem spustu. Używane do niej naboje różniły się od typowych 7.62 stosowanych w państwach NATO jedynie wystającą kryzą. Długi zamek i sześćdziesięciodwu-centymetrowa lufa nadawały dragunowowi imponujący, a zarazem elegancki wygląd, wycięta zaś kolba sprawiała, że był dość lekki jak na karabin snajperski. Zuair i jego towarzysze bez wątpienia zaopatrzyli się w broń tego typu w Afganistanie. Iwan Fiedorow wytarł spocone dłonie o nogawki spodni i raz jeszcze zlustrował ciemną ulicę przez noktowizor. Rozpaczliwie chciało mu się zapalić papierosa, ale bał się, że zostanie zauważony. Zuair wstał tylko raz, by załatwić się w dalekim kącie dachu, po czym wrócił na miejsce. Pozwalał, by stróżowaniem zajmował się wyłącznie Fiedorow — i miał rację. Im mniej głów widocznych nad krawędzią budynku, tym lepiej. Minęła kolejna godzina. Fiedorow zaczynał już mieć nadzieję, że nic się nie wydarzy, gdy przed skrzyżowaniem zatrzymała się ciężarówka. W wizjerze wyraźnie widział pulsującą plamę gorącego silnika. Odległość nie była większa niż pięćdziesiąt metrów. Mierząc w dół, musiał się wychylić głową i ramionami ponad murek okalający dach, a wtedy, o czym doskonale wiedział, był dobrze widoczny na tle nocnego nieba - oczywiście gdyby komuś chciało się zadrzeć głowę. - To może być to - szepnął, mając szczerą nadzieję, że się myli. Biorąc pod uwagę pozycję ciężarówki, tylko on spośród trzech Rosjan mógł razić przeciwnika. Gdyby któryś z wrogów przeżył, Fiedorow stałby się zwierzyną łowną. Pamiętał każdy szczegół drogi ucieczki: ciemną klatkę schodową i troje drew- 78 nianych drzwi, na każdym piętrze jedne. Jeżeli miał się ewakuować z dachu, to tylko tamtędy. Jakiś człowiek wysiadł z szoferki od strony pasażera, poszedł wolnym krokiem na róg ulicy i rozejrzał się. Fiedorow widział go jak na dłoni. - Jeden gość, bez munduru. Nie widzę broni. Przybysz przytulił się do ściany budynku i ostrożnie wyjrzał zza węgła, spoglądając w kierunku magazynu. Właśnie przez to skrzyżowanie wiodła jedyna droga, którą można było wydostać się z dzielnicy. Ten idiota Zuair wybrał kryjówkę w ślepej uliczce, pieklił się w duchu Fiedorow. Terroryści właśnie tacy są, myślał ze złością, sprawni, niebezpieczni, i od czasu do czasu bezdennie głupi. - Wraca do wozu — szepnął, nie odrywając oka od gumowego okularu. Miękka okładzina kolby wydawała mu się szorstka i twarda. Obejrzał się, słysząc za sobą szelest. Egipcjanin rozwijał tobołek. Rosjanin skoncentrował się na obrazie z noktowizora. Trzęsły mu się ręce, a oddech stał się nagle szybki jak po biegu. Obraz w wizjerze drżał nieznacznie. Fiedorow oparł broń o murek, by zapanować nad wibracją. - Zagląda do ciężarówki... Wysiadają inni... Są uzbrojeni! Czterech ludzi. I - To jest to! - syknął Zuair. - Patrzcie! To będzie niezłe — powiedział technik. Używając manipulatora kulowego, naprowadził obiektyw kamery na parę wychodzącą z budynku Union Station i powiększył obraz widoczny na olbrzymim, naściennym monitorze. Płynne zbliżenie trwało tak długo, aż twarze dwojga ludzi wypełniły ekran. Zatrzymali się i objęli; kobieta powiedziała coś do mężczyzny. [ - Nie umiem czytać z ruchu ust - odezwał się technik z nutą żalu w głosie. — Ale gdybym tak umiał... Jake Grafton i Ropuch Tarkington stali obok niego w centrum dowodzenia na piątym piętrze kwatery głównej policji dystryktu Kolumbii. Technik demonstrował im możliwości systemu kamer, które nieustannie monitorowały publiczne Miejsca w całym Waszyngtonie. [ - Mamy ich ponad dwieście i każdego dnia instalujemy Olejne. Te nowe, cyfrowe, nadają sygnał radiowo, nie potrze- 79 buja kabli. Są drogie, za to instalacja tania: wieszamy je na latarniach, dachach, gzymsach... wszędzie, gdzie da się doprowadzić zasilanie. Sterujemy nimi stąd. Obraz wideo z innych kamer prezentowany był na dziesiątkach małych monitorów zawieszonych na ścianie. Oprócz nich w zasięgu wzroku znajdowało się jeszcze kilka wielkich, plazmowych - Jake wpatrywał się jak zahipnotyzowany w scenę rozgrywającą się w tej chwili przed dworcem Union. Para złączyła się w czułym pocałunku, a potem kobieta odeszła w stronę postoju taksówek. Mężczyzna obserwował ją przez chwilę, ale kamera obróciła się tak, by śledzić poczynania kobiety. Jake odwrócił się i rozejrzał po centrum dowodzenia. Naliczył czterdzieści stanowisk dla operatorów, rozlokowanych wzdłuż ścian upstrzonych ekranami. Były wśród nich miejsca zarezerwowane dla pracowników FBI i CIA. Oficer kierujący zmianą siedział w miękkim fotelu na podwyższeniu, przed dużym ekranem telekonferencyjnym. - Możemy stąd kontrolować poczynania tłumu - mówił właśnie technik. - Dziesiątki kamer w ważnych miejscach. Instalujemy dwieście w szkołach, ponad dwieście na stacjach metra i jeszcze setkę na newralgicznych skrzyżowaniach. Handlowcy z Georgetown montują kamery na własny koszt. Niedługo będziemy je mieli w każdym publicznie dostępnym zakątku miasta. - I wszystkie będzie można podglądać w tej sali? - upewnił się Ropuch. - Tak jest. Oczywiście mamy też zamówione oprogramowanie, które umożliwi nam cyfrową obróbkę obrazu i wyszukiwanie podobizn ludzi w bazie danych; będziemy mogli sprawdzić, czy określona osoba nie jest poszukiwana. Koszta są niemałe, minie sporo czasu, zanim system będzie gotowy. - A co z kamerami, które już pracują w hotelach, windach i sklepach? - spytał Jake. - Można je sprząc z tym systemem? -Jeszcze nie. Może kiedyś... Sąd Najwyższy orzekł, że w miejscach publicznych obywatele nie mają prawa do prywatności, a czasy nastały takie, że ludzie po prostu nie chcą dać się okradać; wolą poświęcić tę odrobinę wolności. Oczywiście obrońcy swobód obywatelskich podnoszą krzyk, ale postępu nie da się zatrzymać. - Można nagrywać materiał napływający z kamer? 80 - Oczywiście. W tej chwili rejestrujemy wszystko, ale nikt tego nigdy nie przegląda. Potrzebujemy programu komputerowego, który zapisze obraz w postaci cyfrowej i pozwoli na wertowanie gromadzonych informacji w poszukiwaniu konkretnych osób. Tym sposobem będziemy mogli śledzić ruchy wybranych obiektów w całym mieście. Już niedługo, panowie. - Będzie można sprawdzić każde alibi — zasugerował Ropuch. - Możliwości są oszałamiające - przyznał operator. — Kłania się Rok 1984. A ludzie właśnie tego chcą. W tym momencie zadzwonił telefon i technik zaczął poruszać manipulatorem, prowadząc rozmowę przez mikrofon sprzężony ze słuchawkami. - Myśli pan o tym samym co ja? — spytał szeptem Tar-kington. - INS już ma takie oprogramowanie - odparł cicho Graf-ton. - Gdyby ktoś zdołał połączyć je szybko z tym strumieniem danych, mielibyśmy gotowy system. Potem trzeba się tylko włamać do systemów hotelowych, sklepowych... Moglibyśmy śledzić wszystkich ludzi w mieście, i to w czasie rzeczywistym. - A także dowiedzieć się, co porabiali wczoraj albo w zeszłym tygodniu - mruknął Ropuch. - Tutaj. W Nowym Jorku. Los Angeles. Chicago. Taki system mógłby praktycznie wyeliminować handlarzy narkotykami. I — Handlarzy, ulicznych złodziei, bandziorów strzelających z samochodu... - podchwycił Jake. - No i terrorystów. - I terrorystów - przytaknął z mocą Tarkington. Admirał przespacerował się niespiesznie po sali, przyglądając się stanowiskom roboczym. Po chwili wrócił i stanął obok Ropucha. - Będziemy potrzebowali pomocy, i to nie byle jakiej. Co myślisz o wyciągnięciu z pudła Zeldy Hudson i Zipa Vance'a i oddaniu w ich ręce paru dobrych komputerów? Hudson i Vance zostali skazani kilka miesięcy wcześniej za Pomoc w uprowadzeniu USS America. Mieli na koncie liczne włamania do komputerów rządu Stanów Zjednoczonych, firm z sektora obronnego i wielu, wielu innych systemów. Byli chyba najlepszymi hakerami świata. Ropuch gwizdnął z cicha. - Jezu, admirale, chyba jest pan wyjątkowo zdesperowany. 81 - Granicę wyjątkowej desperacji minąłem w zeszłym tygodniu. - Jeżeli prasa kiedykolwiek odkryje, że tych dwoje nie gnije w mamrze, będzie pan ugotowany na twardo - stwierdził Tarkington, spoglądając uważnie na twarz szefa. Znał go od wielu lat i wydawało mu się, że bardzo dobrze. Grafton potrafił grać o wielką stawkę, jeśli zaistniała konieczność, ale nigdy nie podejmował niepotrzebnego ryzyka. - Czy Hudson i Vance pomogą nam znaleźć bomby? — spytał Jake. - Jeżeli jest na to uczciwa szansa, zaryzykuję. Jeżeli nie, rzuć lepszy pomysł. - Na pewno potrafią włamać się do baz danych, do których nie dostanie się nikt inny — odparł szczerze komandor. -Nawet terroryści i szaleńcy z bombami muszą zostawiać po sobie komputerowy ślad. - Nie mamy czasu na budowanie sprawy w starym, policyjnym stylu, nawet gdyby mieli nam w tym pomóc wszyscy etatowi pracownicy FBI i CIA. Będziemy musieli pójść na skróty, i to ostro. - Ile mamy czasu? - spytał Ropuch, przygryzając dolną wargę. - Możemy jedynie zgadywać. - W jaki sposób wyciągniemy Hudson i Vance'a? - Niech mnie szlag, jeśli wiem — mruknął Jake, a potem wysunął z kieszeni portfel, wyjął wizytówkę z numerami telefonów, którą dał mu prezydent, i sięgnął po słuchawkę telefonu oficera dyżurnego, działającego na kodowanej linii. Czterech ludzi, myślał gorączkowo Iwan Fiedorow. To szaleństwo! Nie był w stanie zastrzelić wszystkich; co najmniej jeden miał spore szansę uciec. Gdyby jednak nie spróbował, musiałby zabić Zuaira. Odbezpieczył karabin i skierował linie celownika noktowizyjnego na piersi pierwszego intruza, pasażera ciężarówki. Prawdopodobnie właśnie on był dowódcą grupy. W tej chwili sprawdzał broń. Fiedorow odwrócił głowę i spojrzał na Egipcjanina, próbując podjąć decyzję. Wiedział, że jeśli nie trafi wszystkich przeciwników, pozostali mogą odciąć mu drogę ucieczki schodami albo dopaść na ulicy i zastrzelić. Odsunął broń od ramienia, gotów obrócić się i wypalić, lecz 82 w tej samej chwili Zuair przypadł do murka obok niego, z długą metalową rurą na ramieniu. - Strzelaj zaraz po mnie - syknął Arab i zamarł, kierując wylot rury w stronę ulicy. Kula ognia opuściła grubą lufę i z ogłuszającym hukiem pomknęła w stronę celu. Ciężarówka eksplodowała. Ręczny granatnik! Zuair rozniósł ciężarówkę pociskiem rakietowym! Czterej mężczyźni leżeli na bruku, rzuceni podmuchem eksplozji. - Strzelaj - warknął Egipcjanin. - Strzelaj, teraz! Rozkaz wybudził Fiedorowa z odrętwienia. Linie celownika skrzyżowały się na korpusie dowódcy oddziału i zatańczyły nerwowo. Rosjanin wypuścił powietrze z płuc, ścisnął mocniej pistoletowy uchwyt karabinu i pociągnął za język spustowy. Rozległ się huk wystrzału i broń podskoczyła lekko. Fiedorow wymierzył ponownie i poprawił. - Zastrzel wszystkich! — syknął niecierpliwie Zuair. — Chcę być pewny, że nie żyją. Strzelec przesunął celownik w stronę płonącej ciężarówki. Blask płomieni był silny, w każdej chwili mógł „oślepić" noktowizor. Jeden z mężczyzn czołgał się z wysiłkiem... Fiedorow strzelił do niego dwukrotnie, a potem odszukał trzeci cel. Kuśtykając niezgrabnie, intruz oddalał się od samochodu tą samą ulicą, którą przyjechali. Rosjanin strzelił mu w plecy. Mężczyzna upadł na twarz i znieruchomiał. Czwarty... Fiedorow nie mógł znaleźć czwartego! Blask ognia zagłuszał już wszystkie źródła ciepła, które mógł wykryć noktowizor. - Jest pod ciężarówką — powiedział Egipcjanin. Fiedorow uniósł głowę i spojrzał w dół ponad celownikiem. Wóz płonął efektownie, oświetlając spory odcinek ulicy. Teraz dopiero strzelec dostrzegł czwartego. Pochylił się, odnalazł go w jasnej plamie wypełniającej wizjer... i strzelił dwukrotnie. ¦ - Idziemy - odezwał się chrapliwym głosem Zuair. -Prędzej, zanim zjawi się policja. - Co z karabinem? Zabierzesz go? - Zostaw - rzucił przez ramię Egipcjanin. Sam odrzucił już 83 bezużyteczny granatnik i szybkim krokiem ruszył w stronę schodów. Fiedorow cisnął karabin w bok i podążył za zleceniodawcą. Zbiegli na dół z hukiem, który obudziłby umarłego. Ciężarówka paliła się jeszcze, kiedy wychodzili z bramy budynku. Zuair skręcił w stronę magazynu i ruchem ręki powstrzymał Rosjanina, który chciał iść za nim. - Nie - powiedział stanowczo. - Odejdź. Spotkamy się wieczorem, tam gdzie zawsze. Iwan Fiedorow pospiesznie oddalił się od płonącego wraku. Wbrew sobie starał się iść, a nie biec. Nie dalej niż o kilka przecznic od miejsca wydarzeń rozbrzmiewały już policyjne syreny. Dotarłszy do wąskiego zaułka, skręcił czym prędzej i zniknął między domami. Dopiero tu, w ciemności, świadomość dokonanego czynu uderzyła go z siłą młota. Przez długą chwilę kołysał się na miękkich nogach, targany torsjami. Minęło kilka minut, zanim zapanował nad żołądkiem. Nikt się nie pojawił w zaułku. Syreny oddaliły się w kierunku płonącej ciężarówki i wreszcie umilkły. Trzeba będzie zameldować o wszystkim Moskwie, pomyślał, i to jak najszybciej. Może Centrala wie, kogo właściwie zabiłem. Tommy Carmellini siedział w swoim biurze, wykonując telefony na zlecenie Jake'a Graftona, kiedy w uchylonych drzwiach pojawiła się głowa Archiego Fostera, kolegi z innego wydziału. - Cześć, Carmellini. Masz wolną chwilę? Tommy spojrzał na zegarek. - Jestem raczej zajęty... - Może później, w moim pokoju? To ważne. - Nie powiesz mi o co...? - Nie tutaj. W moim pokoju. Uprzedziłem już ochronę, że przyjdziesz. - Jasne. Za pół godziny. Archie Foster podał mu numer pokoju i budynku, uśmiechnął się z wdzięcznością i zniknął. Carmellini ponownie zerknął na zegarek i wrócił do przerwanej pracy. Pamiętał, że kiedyś wyświadczył Fosterowi przysługę... Co to było? Jakaś sprawa w Kolumbii, przed paru laty. Pewnie chce, żebym tam wrócił, pomyślał. 84 Spóźniony zaledwie o pięć minut, okazał odznakę strażnikowi w holu budynku Fostera. Nosił ją oczywiście na szyi, na łańcuszku, tak żeby była widoczna nie tylko dla ludzkich oczu, ale i dla urządzeń rejestrujących. Kiedy szedł korytarzem, elektroniczny czujnik zawieszony pod sufitem ponownie sczytał dane z odznaki. Zapukał do drzwi i nacisnął klamkę. Były otwarte. Naprzeciwko Fostera, na jednym z krzeseł dla gości, siedział mężczyzna, którego Carmellini znał z widzenia, Norv Lalouette. - Znasz Norva, prawda, Tommy? - Jasne. - Carmellini uścisnął rękę Lalouette'a i zajął jedyne wolne krzesło. - Dzięki, że znalazłeś czas. Mamy tu pewną taśmę wideo, a ściślej kopię taśmy, którą powinieneś obejrzeć. Może nagranie wyda ci się znajome? — Foster nacisnął klawisz pilota, by włączyć mały telewizor z wbudowanym odtwarzaczem, stojący w kącie gabinetu. [ - Jak to zrobiłeś, że dali ci telewizor do własnego użytku? - spytał Carmellini, gdy zawarczał mechanizm magnetowidu. — Przyniosłem z domu. — Ładny obraz — pochwalił Tommy, spoglądając na ekran. I - Mamy też dźwięk - odrzekł Foster, zakładając okulary, by lepiej widzieć guziki pilota. Nagranie bez wątpienia zostało wykonane amatorską kamerą, w jasny, słoneczny dzień. Dziewczyna widoczna w kadrze była w wieku studenckim i prezentowała się całkiem nieźle. Kamerzysta odezwał się do niej i rozpoczęli spacer; najwyraźniej kręcili coś w rodzaju przewodnika po campusie. Tak, to musiał być campus uniwersytecki: budynki z czerwonego kamienia i bezlistne drzewa... Nagrania dokonano w piękny, jesienny lub zimowy dzień. — Dostaliśmy tę taśmę w dziwnych okolicznościach — powiedział Archie Foster, zagłuszając narratorkę. - FBI pracuje jeszcze nad morderstwem sprzed trzech lat. Ofiarą był profesor z University of Colorado, niejaki Olaf Svenson. Zdaje się, że mikrobiolog... spec od zarazków i robactwa. Tak czy owak, ktoś stuknął go w gabinecie z dwudziestki dwójki, W zwykły, roboczy dzień, mniej więcej trzy lata temu. Nikt niczego nie widział, nikt niczego nie słyszał. Zabójca strzelił dwa razy, prosto w mózg. Svenson siedział za biurkiem. Jedna 85 kula trafiła w czoło, druga tuż nad lewym uchem. Krwi prawie nie było, więc śmierć musiała być natychmiastowa. Dziewczyna na ekranie wciąż mówiła, a kamerzysta filmował ją konsekwentnie, mieszcząc w kadrze kolejne budynki campusu. W tle pojawiali się i znikali studenci, ale żaden z nich nie zwracał uwagi na parę z kamerą. - Nie było też żadnych śladów — ciągnął Archie Foster. -W gabinecie Svensona nie znaleziono potencjalnie interesujących odcisków palców, żadnych łusek, pudełek od zapałek ani szklanek ze śladami szminki. Absolutnie nic. Aha, klamka została starannie wytarta z obu stron drzwi; były na niej jedynie odciski palców woźnego, który znalazł Svensona, ale ludzie z lokalnej policji uważają, że to nie on zastrzelił profesora. Wyglądało im to wszystko na robotę zawodowca i dlatego zawiadomili FBI. Dziewczyna stanęła przed bramą głównej biblioteki. Archie Foster wycelował pilota w telewizor i zastygł w oczekiwaniu. Po kilku sekundach ktoś przeszedł za plecami dziewczyny. W tym momencie Archie zatrzymał taśmę. Mężczyzną widocznym na ekranie był Tommy Carmellini. - Tak się składa - powiedział Foster, patrząc Tommy'emu w oczy - że Norv od czasu do czasu współpracuje z FBI. Mniej więcej miesiąc temu poproszono go, żeby obejrzał tę taśmę, zarekwirowaną przez policję w Boulder w toku śledztwa, i spróbował rozpoznać któregoś ze znanych Agencji zawodowych zabójców. Stary poczciwy Norv wziął kasetę, zrobił cyfrowe portrety wszystkich pojawiających się na filmie osób, wrzucił je do komputera i proszę: bingo! Znalazł dobrego kumpla, Tommy'ego Carmelliniego, z czwartego piętra sąsiedniego budynku w Langley. - Rzeczywiście, gość wygląda jak ja - zgodził się Tommy Carmellini. Archie Foster zachichotał. - Bo to jesteś ty, Tommy. Sprawdziliśmy z Norvem parę szczegółów. Wiemy, że byłeś na Kubie z Biłlem Chance'em, kiedy zginął. Obaj dostaliście rugery dwudziestki dwójki z tłumikami i żaden z tych pistoletów nie wrócił do Agencji. FBI próbowało oskarżyć Olafa Svensona o współpracę z Ku-bańczykami przy tworzeniu broni biologicznej, ale nie udało się zgromadzić dowodów, które zadowoliłyby amerykański wymiar sprawiedliwości. Wiesz przecież, jacy są ci prawnicy.•• 86 domagają się bezspornych dowodów i tak dalej. Sprawa Svensona w końcu upadła, Biuro odstąpiło od zamiaru postawienia go przed sądem. I nagle, miesiąc później, profesor dostaje dwie kulki we własnym gabinecie, i to akurat wtedy, kiedy ty byłeś na urlopie, podobno rozbijając się gdzieś po szerokim świecie. Taka wersja obowiązywała przez parę lat i nagle - voila! Mamy taśmę wideo, na której jak gdyby nigdy nic spacerujesz sobie po campusie University of Co-lorado, zaledwie parę minut po tym, jak Svenson udał się na spotkanie z diabłem. Widzisz te małe, czerwone cyferki w prawym dolnym rogu ekranu? To data i godzina. Tommy Carmellini spojrzał na zegarek. - Dlaczego zawracacie mi głowę tymi pierdołami? Przecież nie jesteście z FBI. I — Nie, ale moglibyśmy na przykład powiedzieć federalnym, co właściwie mają na taśmie. Jeszcze tego nie zrobiliśmy. Najpierw chcieliśmy pogadać z tobą, usłyszeć, co masz do powiedzenia. - Jezu, chłopaki, jak to uroczo z waszej strony - odparł Carmełlini. - Nie wiedziałem, że mam tu takich przyjaciół. Niestety, muszę zdradzić wam smutną prawdę: nie będzie z tego sprawy, amigos. Gówno na mnie macie. Nawet gdybym to ja występował w tym pięknym filmie — a wcale nie twierdzę, że tak jest — to mądrale z FBI i prokuratorzy powiedzą wam chętnie, że musielibyście dostarczyć im takie nagranie, na którym stałbym ze spluwą w dłoni nad martwym Sven-sonem, żeby sklecić sensowny akt oskarżenia. Akt oskarżenia, panowie, bo o wyroku w ogóle możecie zapomnieć. Carmellini wstał i ruszył w stronę drzwi. - Możecie powiedzieć FBI, co tylko macie ochotę — powiedział, chwytając klamkę. - Miłego życia, koledzy - dodał, zamykając za sobą drzwi. - Co o tym myślisz? - spytał Norv Lalouette, kiedy ucichły kroki Carmelliniego. - Jest dobry, cholernie dobry. To pewne. - Obserwowałem jego twarz. Nawet nie mrugnął. Archie Foster spojrzał na obraz zastygły na ekranie. - Diabełnie twardy klient — mruknął po chwili, pilotem Wyłączając telewizor. \ - Jeżeli faktycznie stuknął Svensona, teraz może wziąć się 2a nas - zauważył Lalouette. 87 Foster parsknął śmiechem. - Na to jest za sprytny. Patsy Smoot prowadziła przydrożny motel w hrabstwie Broward na Florydzie, opodal Fortu Lauderdale. Podobnie jak setki innych, przybytek ten powstał w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku, zanim nastała era autostrad mię-dzystanowych. Służył szybko rosnącej fali zmotoryzowanych turystów, którzy jesienią przemierzali kraj z północy na południe, by spędzić w łagodnym klimacie kilka dni, parę tygodni albo i całą zimę. Klimatyzatory były zainstalowane w oknie każdego pokoju, wyposażonego w podwójne łóżko, ciasną łazienkę z prysznicem i dwudziestoparoletni telewizor podłączony do zbiorczej anteny sterczącej nad pomieszczeniem biurowym i maleńkim mieszkaniem Patsy oraz jej męża, Freda. Patsy pracowała w recepcji i sumiennie wypełniała wszystkie papiery, bez których nie mogłaby legalnie funkcjonować żadna firma. Fred był złotą rączką i pilnował porządku na terenie motelu. Pomagała im nielegalna imigrantka z Meksyku, Maria, która wszystkie trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku spędzała na sprzątaniu pokoi i słaniu łóżek. Smoofs Motel usytuowany był pomiędzy Burger Kingiem a obleśną budą z piwem; po przeciwnej stronie obecnie czte-ropasmowej szosy mieścił się komis samochodowy. Wzdłuż drogi, jak okiem sięgnąć, ciągnęły się rzędy podobnie ambitnych przedsiębiorstw. Te najlepiej prosperujące, jak Burger King, miały asfaltowe parkingi. U Patsy Smoot, przy lokalu z piwem i w komisie samochodowym nawierzchnię tworzyły tłuczone muszelki, które miejscowy przedsiębiorca budowlany dostarczał, rozsypywał i walcował raz na trzy, czasem cztery lata, gdy pojawiały się nieprzyzwoicie głębokie koleiny, lub gdy trawa i chwasty stawały się utrapieniem. - Znowu trzeba odnowić parking - powiedział tego ranka Fred do swej żony, która wyglądała właśnie przez okno, patrząc na nieliczne samochody. - Odnawialiśmy dwa lata temu - odparła. - Wiem, ale facet dał za cienką warstwę i znowu wylazło zielsko. Poza tym zrobiło się błocko w miejscu, gdzie wozy turystyczne objeżdżają budynek. Dziesięć lat wcześniej Smootowie zamontowali na za- 88 chwaszczonych i zaśmieconych tyłach motelu przyłącza dla dziesięciu samochodów tego typu. Podróżowanie w domach na kółkach staje się coraz modniejsze, pomyślała z roztargnieniem Patsy Smoot, kolejny raz wpatrując się w samochód stojący przed pokojem numer sześć. Był prawie nowy; prawdopodobnie pochodził z wypożyczalni. Nieczęsto widywała takie na swoim parkingu. Ten, kogo stać było na wynajęcie samochodu w oddziale dużej sieci, rzadko wybierał nocleg w motelu za dwadzieścia cztery dolary i dziewięćdziesiąt dziewięć centów. Zatrzymywał się raczej w przyzwoitym hotelu przy drodze między stanowej. - Wiesz, chyba powinniśmy zawiadomić FBI o tej bandzie z szóstki - powiedziała Patsy, odwracając się do Freda. - A po co? Nic nam nie zrobili, a płacą uczciwymi pieniędzmi. W dodatku z góry, mam rację? - Masz. Płacą za tydzień. Czterej faceci w pokoju z jednym podwójnym łóżkiem... Siedzą tam prawie cztery tygodnie. A do tego jeżdżą wozem z wypożyczalni. - Cholera, buda jest prawie pusta. Kiedy ci czterej wyniosą się z szóstki, pewnie nikt tam nie zajrzy do końca lata, dobrze o tym wiesz. *<¦ - To Arabowie — powiedziała Patsy Smoot takim tonem, jakby myślała na głos. - Palestyńczycy, Irańczycy czy Bóg wie kto. Ja tam ich nie odróżniam. - Jeden z nich mówił, że są z Libanu. Pracują w magazynach żywności. - A ja i tak uważam, że powinniśmy do kogoś zadzwonić. Fred parsknął śmiechem. - Myślisz, że przemycili tam jakąś dziwkę? - Nie. Gdyby to zrobili, dawno bym zadzwoniła - odparła urażona Patsy. Prowadziła przyzwoity motel, a on doskonale o tym wiedział. - Kurczę — ożywił się Fred — a kojarzysz tego gościa z Ohio, który wziął jedynkę? Mówi, że dziewczyna jest jego córką, ale dla mnie to nauczyciel, który dał nogę z uczennicą. Mała Powinna być teraz w szkole, nie? Facet pewnie ją posuwa. Może zgłosimy, że podróżuje z nieletnią? Okaże się, że to żadna zbrodnia, ale co tam. Patsy nie odpowiedziała. Fred postanowił kontynuować przemowę. 1 — Jak zaczniemy napuszczać gliny na spokojnych klientów, 89 równie dobrze będziemy mogli wywiesić tabliczkę „Firma w likwidacji" — oznajmił. — Nie jesteśmy stróżami moralności ani służbą imigracyjną. Co drugi gość tego motelu zwiał ze slumsów Trzeciego Świata. Przyjeżdżają, bo śni im się sukces w Ameryce... i dobrze. Ciężko pracują i co miesiąc wysyłają forsę do domu, jak nasza Maria. Cholera, Patsy, przecież niejeden raz pakowaliśmy ich po czterech do jednego pokoju. Patsy nie wytrzymała. - Więc wydaje ci się, że to ciężko tyrające biedactwa, które sypiają w tanim motelu, bo nie stać ich na nic porządniejszego? Tylko dlaczego jeżdżą furą, której wynajęcie kosztuje ich dwie, może dwie i pół stówy na tydzień? Fred miał dość kłótni. Dopił kawę i z trzaskiem odstawił kubek na kontuar. - Rób jak chcesz, kobieto. Jak zawsze zresztą. Sam nie wiem, po co w ogóle ze mną gadasz na ten temat. Ale powiem ci jedno: to, że ci ludzie nie wyglądają tak samo jak my, nie oznacza jeszcze, że są pieprzonymi terrorystami, którzy myślą tylko o tym, co by tu wysadzić w powietrze. Nie podoba mi się, że chcesz ściągać gliny na kark facetom, którzy zajmują się własnymi sprawami. Takie już mam zasady - dodał, wychodząc z pokoju. - Może jeszcze potrzebne nam jakieś cholerne gestapo - zrzędził, idąc w stronę dwójki, by naprawić cieknący kran — żeby aresztować każdego, kto nam się nie spodoba. Zasłony w szóstce były zaciągnięte, jak każdego ranka. Być może lokatorzy tego pokoju rzeczywiście mieli pracę, ale nigdy nie ruszali się z motelu przed południem i nie wracali wcześniej niż o północy. Patsy odczekała, aż Fred zaczął kosić trawę na tyłach budynku, i dopiero wtedy wybrała numer FBI, znaleziony w książce telefonicznej. Agentka zatrudniona w południowoflorydzkiej sekcji Połączonego Zespołu Antyterrorystycznego wysłuchała zgłoszenia i zapisała w specjalnym formularzu wszystkie informacje - włącznie z nazwiskiem i innymi danymi z prawa jazdy człowieka, który wynajął pokój - następnie podziękowała Patsy za czujność i obiecała, że zajmie się sprawą. Zaraz potem przesłała formularz do jednej z ekip Biura, zajmujących się tropieniem komórek terrorystycznych. Następnego dnia, gdy Hob Tulik z Waszyngtonu dokony- 90 wał inspekcji miejscowej placówki, raport w tej sprawie był już wśród papierów, które trafiły na jego biurko. - Jeśli chodzi o tę komórkę, numer jedenaście... ile dostaliście zgłoszeń? Siedem? - Tak jest. Mamy czterech podejrzanych dwudziestoparoletnich mężczyzn, prawdopodobnie Arabów. Wszyscy posługują się wizami studenckimi. Dwaj są z University of Illinois, jeden ze Stanfordu i jeden z University of Missouri. Mieszkają razem w jednym małym pokoju, w Smoofs Motel przy drodze numer jeden, na północ od Fortu Lauderdale. - Pilni uczniowie? - Nie, panie dyrektorze - odparł agent, ignorując sarkazm przełożonego. Wyjął z szuflady teczkę z materiałami na temat Komórki Jedenastej i otworzył ją. — Obserwujemy tę grupę od trzech tygodni. Dwaj podejrzani pracują w magazynie żywności, jeden w sklepie z oponami i jeden na pół etatu w sklepie spożywczym. Dziwne jest to, że podróżują samochodem wynajętym na lotnisku. Okazali kalifornijskie prawo jazdy wystawione na nazwisko Safraz Hassoun i posłużyli się kartą kredytową należącą do tej samej osoby. Na dokumencie widniał adres w Los Angeles. Sprawdzamy dane dotyczące prawa jazdy i zażądaliśmy wglądu we wniosek o wydanie karty kredytowej. Hob Tulik przejrzał plik dokumentów, wśród których znalazł cztery fotografie. Wszystkie wykonano z ukrycia, bez wiedzy portretowanych. [ - Który z nich nazywa się Hassoun? - Żaden. W zeszłym roku studiował na UCLA chłopak z Kuwejtu o takim nazwisku, ale o ile nam wiadomo, opuścił już kraj. - Wspaniale. W jaki sposób śledzimy poczynania tych czterech? - Podejrzewamy, że jeden z nich ma telefon komórkowy. Próbujemy zidentyfikować numer i dostać pozwolenie sądu na przechwytywanie i rejestrowanie rozmów. W pokoju motelowym nie ma telefonu. Na terenie Smoofs jest tylko jeden automat, w kabinie przy samym wjeździe. Mamy już zezwolenie na założenie podsłuchu. Będzie działał za trzy, cztery dni, kiedy technicy wykonają swoją robotę. Nie mamy ludzi, których moglibyśmy skierować do całodobowej obserwacji podejrzanych. Tylko jeden z naszych zamieszkał w motelu i co- 91 dziennie jeździ za podejrzanymi do pracy i z powrotem. Nie będziemy nic wiedzieli, jeśli wyjdą z pracy wcześniej i znikną. - Czy tylko tyle możemy zrobić? — Pracujemy w tej chwili nad siedemnastoma potencjalnymi komórkami. — Rozumiem. Jake Grafton oglądał właśnie wieczorne wiadomości w telewizji, gdy jego córka wróciła do domu. W pierwszym roku nauki Amy mieszkała w akademiku, a potem przez trzy semestry dzieliła mieszkanie z dwiema innymi dziewczynami; teraz nocowała w domu. Powrót był jej pomysłem. Z początku Jake był temu przeciwny, ale tylko do czasu, aż Callie uświadomiła mu, że za rok lub dwa Amy wyprowadzi się na dobre. „Lepiej ciesz się jej towarzystwem, póki możesz", powiedziała. Ostatnio Jake z utęsknieniem czekał na powroty córki, która do wieczora uczyła się i pracowała w bibliotece. Amy pocałowała go w policzek, usiadła na kanapie obok i zrzuciła buty. — Muszę napisać rozprawkę — powiedziała — i nie bardzo wiem, co w niej zawrzeć. - Miewałem takie same problemy - mruknął ojciec. - Pytanie brzmi: czy demokracja konstytucyjna może przetrwać erę terroru? - Dobre. — Nie znam odpowiedzi, a poza tym... naprawdę się boję, tato. Wiadomości są dość przerażające. Wydaje się, że bardzo wielu ludziom na świecie nie zależy na cywilizacji, a nawet woleliby, żeby jej nie było. Jake sięgnął po pilota i wyłączył telewizor. — Rzym upadł pod naporem barbarzyńców — ciągnęła Amy - bo dłużej nie mógł się bronić. Czy z nami będzie tak samo? - Widzisz? Masz już formułę rozprawki. Możesz porównać dzisiejszą Amerykę do starożytnego Rzymu. Amy zastanawiała się przez chwilę. — Niezłe podejście. Dzięki. Ale nadal nie znam odpowiedzi. Czy przetrwamy? - Ja też jej nie znam, Amy. Nikt jej nie zna. Cywilizacje rodzą się i upadają, odkąd pierwsi rolnicy zbudowali swoje chaty ciasną gromadą, by lepiej się bronić przed wrogami. 92 Amy nie była w szczególnie filozoficznym nastroju. Zebrała książki i wstała, mówiąc: — Nie chcę, żeby moje wnuki dorastały w nowym średniowieczu, niewykształcone, głodne i rządzone przez niepiśmiennych świętych mężów, którzy nauczają o konieczności prowadzenia świętej wojny z niewiernymi. — Ja też nie - zgodził się Jake. — Wolałabym raczej widzieć tych sukinsynów martwych — dodała ponuro. - Może nie jest to zbyt poprawne politycznie, le szczerze mówiąc, politycznej poprawności też mam już serdecznie dosyć. Jake uśmiechnął się, gdy Amy wyszła do kuchni po szklankę mleka i coś na ząb. Niedaleko pada jabłko od jabłoni, pomyślał. Nie wiedział tylko, czy to dobrze, czy źle. ROZDZIAŁ 6 - Oto pierwszy egzemplarz, panie Corrigan - oznajmiła radośnie sekretarka. — Kurier przywiózł go prosto z Nowego Jorku. — Dziękuję, panno Hargrove. Czytając, Thayer Michael Corrigan jechał na rowerku stacjonarnym. Ułożył czasopismo na stojaku, zakrywając otwarty numer „Wall Street Journal", i przyjrzał się uważnie reprodukcji portretu na okładce. Całkiem nieźle, pomyślał. Nie jestem jeszcze taki zły, jak na starego pryka. Nie przerywając jazdy, pobieżnie przejrzał artykuł nawiązujący do okładki. Oczywiście czytał już jego większe partie, w nieskończoność przesyłane e-mailem w tę i z powrotem. Dziennikarz chciał mieć pewność, że właściwie interpretuje fakty, co, jak się wyraził, ,jest standardową procedurą". Corrigan parsknął lekceważąco. Przedstawianie do aprobaty tytułowych artykułów było jedynym sposobem wydawców na zapewnienie sobie współpracy rekinów gospodarki przy kolejnych edycjach pism. Z drugiej strony nikt nie chciał być obsmarowany przez jakiegoś pismaka, który gotów jest zrobić wszystko, by zdobyć rozgłos. Tak, artykuł był powtórzeniem ostatniej roboczej wersji, jeśli nie liczyć nic nie znaczących zmian korektorskich. Corrigan otarł ręcznikiem twarz i usadowił się wygodniej, by przeczytać tekst bardziej wnikliwie. Za oknami narożnego biura widział staw pełen dzikich ptaków. Każdego ranka ogrodnik karmił kaczki i łabędzie, aby nie odleciały. Krzewy wokół oczka wodnego były przycięte 94 w bardzo artystycznym, japońskim stylu. Artystycznym i niesłychanie pracochłonnym. Zadbane otoczenie miało uwiarygodnić slogan widniejący pod logo firmy Corrigan Enginee-ring, Inc.: „Budujemy lepszy świat". Thayer Michael Corrigan zaczynał karierę czterdzieści sześć lat wcześniej, od kontraktu na wykonanie inspekcji technicznej mostów kolejowych w Nowej Anglii. Kiedy pytano go o tamte czasy, lubił opowiadać właśnie o mostach, o przedzieraniu się przez krzaki i sterty śmieci, a także o zeskakiwaniu z torów przed pędzącymi pociągami. Reporterowi z czasopisma też o tym mówił; w artykule znalazło się miejsce na długi akapit poświęcony owym skromnym początkom wielkiej kariery. Corrigan nie powiedział jednak dziennikarzowi o tym, że prawdopodobnie po dziś dzień kontrolowałby stan mostów kolejowych, gdyby nie przypadkowe spotkanie, do którego doszło dwa lata później w Cambridge. W zasadzie nikomu nie mówił o tym wydarzeniu. Wspominał je teraz, spoglądając przez okno na staw i pływające po nim kaczki. Znajomość zaczęła się dość zwyczajnie, ale wyjątkowo szybko przerodziła się w przyjaźń. Były wspólne kolacje tu i tam, cygara, potem whiskey. Nowy znajomy nazywał się Herbert Schwimmer. I on, jak twierdził, był inżynierem konsultantem; Corrigan wierzył w to przez ładnych parę lat. Był o dziesięć, może piętnaście lat starszy i miał uroczy akcent, podobno dlatego, że jego rodzice krótko [' przed wojną przybyli do Stanów z Europy. Pewnego wieczoru Schwimmer pozwolił sobie na porównanie amerykańskich firm po drugiej wojnie światowej do jąder gwiazd, w których prace badawcze, ostra konkurencja i perspektywa godziwych zysków pozwalają tworzyć z dawno znanych materiałów zupełnie nowe dobra. Były, jak twierdził, generatorami bogactwa ery kapitalizmu. W jakiś sposób - Corrigan nie pamiętał już dokładnie jak - w rozmowie pojawił się temat szpiegostwa przemysłowego. — Rozumiesz zapewne — mówił Schwimmer — że w takiej dziedzinie jak przemysł sekretów nie da się utrzymać zbyt długo. Ludzie zwierzają się kochankom i przyjaciołom, odchodzą z firm, by dołączyć do konkurencji, łamią patenty, śledzą poczynania rywali i rozkładają na części ich wynalaz- 95 ki... Jest jednak taki czas, bardzo krótki, kiedy wiedza ma ogromną wartość i można zamienić ją w złoto. Kilka tygodni później Herbert Schwimmer przyznał, że handluje własnością intelektualną. - Nie interesują mnie atomowe sekrety - oświadczył z uśmiechem. — Nie mam też nic wspólnego z wywiadem w rozumieniu politycznym. Nie zapłaciłbym złamanego centa za najnowsze plany wojenne żadnego kraju. Potrzebne mi tylko produkty, które mógłbym sprzedać innym firmom. - Gdzie? - Tutaj i w Europie. Wszyscy pilnie strzegą własnych tajemnic i chętnie kupują te, które uda się wykraść konkurentom. Naturalnie cena własności intelektualnej z upływem czasu spada, więc trzeba działać szybko i dobrze znać rynek. Brzęczyk interkomu przerwał strumień wspomnień. - Panie Corrigan, dzwoni pańska żona. Linia numer dwa. Nie przestając pedałować, wcisnął klawisz, aby przełączyć na głośnik linię numer dwa. - Tak, kochanie? - Gratuluję artykułu. Okładka „Power", kto by pomyślał. - Widziałaś już? - Przyjaciółka z Nowego Jorku przefaksowała mi okładkę. Dobry portret. - Rzeczywiście udany. - Aha, mam w pokoju obok panią Everett z orkiestry symfonicznej. Trwa doroczna zbiórka funduszy. Pomyślałam, że ofiaruję sto. Co ty na to? - Świetnie - odparł Thayer Michael Corrigan. Umówili się jeszcze na kolację i pożegnali się. Corrigan spojrzał na zegarek. Dziesięć minut. Otarłszy pot z czoła, powrócił myślą do Schwimmera i jego propozycji sprzed lat. Nie pojawiła się od razu. Herbert sączył ją kropla po kropli przez sześć czy osiem tygodni. Zrobił to tak sprytnie, że wreszcie to Corrigan zapytał, jakie właściwie tajemnice interesowałyby Schwimmera. Dwa miesiące później sprzedał mu pierwszy sekret. Sam znalazł okazję - wygrał przetarg na skromny kontrakt dla jednego z oddziałów firmy produkującej radary. Oczywiście nie miał dostępu do laboratorium; wynajęto go tylko po to, by współuczestniczył w projektowaniu nowego budynku. Wolne chwile spędzał na przeglądaniu zawartości śmietników w sie- 96 dzibie firmy. Na szczęście nikt go nie przyłapał. Wśród odpadków znalazł schematy i notatki, z których udało mu się stworzyć dość spójny opis najnowszego radaru. Schwimmer zapłacił mu dziesięć tysięcy dolarów. Własnoręczne grzebanie v? śmieciach było ogromnym ryzykiem, którego Corrigan nigdy więcej nie podjął. Od tamtej pory wolał dawać łapówki sprzątaczom opróżniającym kosze. Tak zaczęła się długa droga... Brzęczyk odezwał się ponownie. - Jeszcze raz pańska żona. i - Tak, Lauren? I - Przepraszam, że ci przeszkadzam. Pani Everett mówi, że Rebecca DuPont dała na orkiestrę dwieście. Wiem, jak ci zależy na tej sprawie, więc... I - Daj ćwierć miliona. Corrigan pedałował dalej, rozmyślając o żonie. Była modelką w Nowym Jorku, kiedy ją poznał, przed pięciu laty. Boże, jaka ona była piękna! Nie należała do tych zagłodzonych, płaskich jak deska szkap snujących się po wybiegach - była modelką kobiecych magazynów fitnessu. Wiedziała jak wyrzeźbić brzuch, pozbyć się cellulitis czy utrzymać sprężystość pośladków. Co więcej, była o trzydzieści pięć lat młodsza i uwielbiała się pieprzyć; to dlatego Corrigan codziennie zasuwał przez pół godziny na tym przeklętym rowerku treningowym. No i łykał małe niebieskie pigułki. D tym oczywiście nie wiedziała, a on nie zamierzał jej informować. Dziękował Bogu za niebieskie pigułki. Schwimmer, rzecz jasna, nie byłby zainteresowany formułą niebieskich pigułek. W owym czasie, przed laty, potrzebował planów supernowoczesnych rozwiązań w dziedzinie lotnictwa, radarów, komputerów, sonarów i badań kosmosu. Corrigan zdążył założyć firmę, zatrudnić spory zespół inżynierów zarobić poważne pieniądze, zanim zdał sobie sprawę, że Schwimmer sprzedaje informacje Sowietom. Zapytał go Wprost i uzyskał potwierdzenie: Herbert pracował dla KGB. Ryzyko było jednak niewielkie, tak przynajmniej uwa-zał Schwimmer. FBI szukało szpiegów w otoczeniu polityków 1 w rządowych laboratoriach. - Mówiłem ci już, że nie obchodzą mnie bomby atomowe "lam gdzieś, co knuje Waszyngton - powtarzał. Oczywiście. Te informacje Rosjanie mogli zdobyć innymi 97 kanałami. Corrigan tymczasem zrozumiał, że ważne jest jedno: kto zgarnie pieniądze za przemysłowe sekrety, które Schwimmer i jego koledzy i tak musieli pozyskać. Mogli je zwyczajnie kupić albo dostać w prezencie od jakiegoś liberalnego półgłówka, z przyczyn czysto ideologicznych. Schwimmer miał rację: tego typu informacje były cenne i niemożliwe do utrzymania w tajemnicy. Corrigan uznał w końcu, że warto zarobić. Uśmiechnął się, pedałując zawzięcie. Podjął przed laty słuszną decyzję. Stworzył potężną firmę konsultingową, prowadzącą interesy na całym świecie. Najbardziej dochodową jej komórką była ta niewielka, która handlowała tajemnicami przemysłu. To ona przyniosła mu nieprzyzwoity wręcz majątek. I ni mniej, ni więcej, tylko okładkę czasopisma „Power". Naturalnie zdarzały się i problemy. Wynajmował wtedy ludzi, którzy je rozwiązywali, i dobrze im za to płacił. Zarabiali więcej forsy, niż mogłaby im przynieść jakakolwiek inna forma usług. Schwimmera już nie było. Inne kontakty pojawiały się i znikały, a pieniądze niezmiennie przechodziły z rąk do rąk. W czasach Reagana nastał prawdziwy boom w tej dziedzinie: amerykański przemysł poprowadził świat ku przestrzeni kosmicznej i rozpoczęła się era komputerów. Niewidzialne samoloty, bezszelestne okręty podwodne, pociski naprowadzane, wojna sieciowa, czujniki satelitarne, maszyny szyfrujące -Sowieci doskonale płacili za informacje o tych cudach techniki. Jak na ironię, nie byli w stanie spożytkować nawet niewielkiej części pozyskiwanych informacji, ponieważ ich przemysł był niewydolny. Thayer Michael Corrigan czerpał z owej ironii losu niezmierną satysfakcję. Wreszcie Związek Radziecki się rozpadł, a źródło pieniędzy w nowej Rosji wyschło. Zegar cykloergometru zapiszczał cicho. Jeszcze minuta. Corrigan zwiększył tempo, wkładając w pedałowanie wszystkie siły. Po minucie rozległ się kolejny pisk, sygnał do spowolnienia obrotów i stopniowego schłodzenia rozgrzanych wysiłkiem mięśni. Świat zmienił się w 1991 roku. Teraz trwała kolejna przemiana: nastała era terroryzmu i znowu można było zarobić wielkie pieniądze. Towarem z najwyższej półki stały się sy* stemy bezpieczeństwa; głównym klientem był rząd 98 Zjednoczonych. Dzięki, Osamo bin Ladenie, myślał, ty tępy brudasie knujący masowe zbrodnie w swojej lepiance. Dzięki tobie zostanę miliarderem! Corrigan zsiadł z rowerka, wytarł twarz i dłonie, a potem znowu sięgnął po czasopismo. Pochylił się nad portretem wykorzystanym na okładce. Podobieństwo było naprawdę duże. Nacisnął klawisz interkomu, łącząc się z pokojem asystenta. - Frank, zadzwoń do redakcji „Power". Powiedz im, że chcę kupić obraz, który wydrukowali na okładce. Dasz go do oprawienia i każesz powiesić w holu. - Tak jest, panie Corrigan. Już się robi. Alderson w Wirginii Zachodniej było sennym górniczym miasteczkiem wciśniętym między dwa strome, lesiste wzgórza i przeciętym uroczą rzeką Greenbrier. Tommy Carmelłini zaparkował przy głównej ulicy, na północnym brzegu rzeki, wysiadł i przeciągnął się. Miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu, workowatą, sportową kurtkę i luźne spodnie, które nie bardzo do niej pasowały. Choć był w wieku, w którym większość mężczyzn ubiera się tak, by podkreślić muskulaturę, Tommy Carmelłini ukrywał pod obszerną odzieżą szerokie ramiona, żylaste mięśnie oraz brzuch podobny do tarki. O dwa centymetry za długie rękawy maskowały potężne nadgarstki, grube żyły i niewiarygodnie mocne palce, wytrenowane przez lata wspinaczki skałkowej. Rozprostowawszy kości, Carmelłini wszedł do małego sklepiku spożywczego. Kupił puszkę gazowanego napoju i wrócił na chodnik, żeby się napić. Rzeka płynęła w tym miejscu szeroko, ocieniona potężnymi dębami i klonami. Mali chłopcy łowili ryby nad jej brzegiem. Kilku z nich obejrzało się z zaciekawieniem - w tych stronach zapewne nieczęsto widywali stare, czerwone mercedesy coupe. Tommy dopił napój i wrócił do sklepu. Był jedynym klientem. I — Gdzie tu jest więzienie dla kobiet? — zagadnął sprzedawczynię. ' - Przejedź po moście na drugą stronę, kotku, i trzymaj się *Sosy. Będzie jeszcze kawałek wzdłuż rzeki, ale na pewno nie Zabłądzisz; będą znaki. f ~ Jasne. - W odwiedziny? 99 przy - Do mamy. Zostało jej jeszcze parę lat odsiadki. Carmellini wrzucił puszkę do kosza stojącego drzwiach i wrócił do samochodu. Sala odwiedzin była podzielona na dwie części długim stołem, ciągnącym się od ściany do ściany. Wprost z jego blatu wyrastała potężna szyba z kuloodpornego szkła, oddzielająca więźniów od gości. Carmellini siedział sam, chłonąc zapach środka dezynfekującego. Grube ściany, farba w kolorze zielonej rzygowiny, maleńkie okna, kraty, upiorna cisza... z każdego kąta sali wiało beznadzieją. Kiedy strażniczka wprowadziła więźniarkę, Carmellini drgnął, zaszokowany wielką zmianą w wyglądzie Zeldy Hudson. Była bez makijażu, jej ciemne włosy przycięto tuż pod uszami, a więzienny uniform bez paska wisiał na niej jak worek. Wyglądała na znacznie starszą, niż ją zapamiętał. Usiadła naprzeciwko i spojrzała na Carmelliniego przez grubą szybę bez najmniejszej oznaki zainteresowania. - Nazywam się Carmellini - powiedział do mikrofonu, kiedy strażniczka wyszła i zostali sami. - Poznaję cię. - Byłem trochę zdziwiony, kiedy przyznałaś się do winy, nie próbując się nawet dogadać z prokuratorem. Rok wcześniej Zelda przygotowała i zrealizowała porwanie atomowego okrętu podwodnego America. Stanąwszy przed sądem, od razu przyznała się do winy, wprawiając w zdumienie przedstawicieli mediów i podstępnie pozbawiając ich smakowitego kąska, jakim mogły być relacje z procesu. - Nie wiem, czego ode mnie chcesz, Carmellini, ale informuję cię, że powiedziałam już wszystko, co miałam do powiedzenia. - Po prostu przejeżdżałem w pobliżu i pomyślałem, że wpadnę się przywitać. - Akurat. - Ile posiedzisz, trzydzieści lat, zanim pozwolą ci się ubiegać o zwolnienie warunkowe? - Widzę, że czytujesz gazety. - No, nie. Ale wiesz, jak to jest ze sprawami, w których możliwy jest wyrok śmierci... bohaterów czeka sława i bogactwo. Za każdym razem, gdy kupowałem piwo, ty i Hillary Clinton byłyście na pierwszych stronach wszystkich szmatławców. 100 - Mam nadzieję, że założyłeś zeszycik z wycinkami. Tommy roztarł płatek ucha. - O ile pamiętam, zawsze miałaś trudny charakter. I - Słuchaj no, Carmellini. Przyłożyłeś rękę do tego, żebym tu trafiła. W porządku, wiem, spieprzyłam sprawę i tak dalej, ale to ty, między innymi, wpakowałeś mnie do tego piekła. Więc mów, co masz do powiedzenia, i spadaj. - Chciałabyś stąd wyjść, Zeldo? Nawet na niego nie spojrzała. - Przyjechałem, żeby zaproponować ci pracę. Jeżeli ją przyjmiesz, wyjdziesz stąd. Hudson parsknęła pogardliwie. - Kogo mam zabić? - Obejdzie się bez mokrej roboty - odparł Carmellini. -Pracuję dla jednej z agencji rządu Stanów Zjednoczonych i tak się składa, że mamy wolną posadę dla kogoś z twoim talentem. Teraz dopiero Zelda Hudson uniosła głowę. - Dla jakiej agencji? - Nie graj słodkiej idiotki, bo ci z tym nie do twarzy. f - W zeszłym roku byłeś w CIA. Coś się zmieniło? -Nie. - Spiskowałam z mordercami i złodziejami, żeby ukraść okręt podwodny. Przyznałam się do popełnienia trzydziestu siedmiu ciężkich przestępstw, Carmellini! Nie oskarżyli mnie chyba tylko o szpiegostwo, ale i w tym wypadku byłabym winna. Jedyną zbrodnią, której jeszcze nie popełniłam, jest uprawianie seksu z takim zwierzakiem jak ty. Więc co, na miłość boską, miałabym robić w CIA? - Dobrze sobie radzisz z komputerami. - To chyba niezbyt rzadko spotykana umiejętność. : —Wielu ludzi gra w koszykówkę, ale jest tylko jeden Michael Jordan. Hudson spojrzała na Carmelliniego z niedowierzaniem. F - Naprawdę proponujesz mi robotę w CIA? Kiedy wyjdę, a trzydzieści lat, czy może na odległość, z celi? - Osama bin Laden zmienił świat. Teraz twoje umiejętności są w cenie. Podpiszesz zobowiązanie do zachowania tajemnicy, dostaniesz przepustkę do budynku i zielony czek z wypłatą. Zachowaj czyste ręce, a będziesz miała nowe życie. Możesz wynająć mieszkanie, z czasem kupić samochód, za- 101 dłużyć się po uszy... jak wszyscy Amerykanie, skarbie. Oczywiście jeśli nas oszukasz albo spieprzysz robotę, wrócisz tu, do Alderson, na latającym dywanie. Nie zamierzamy odwoływać się do instytucji zwolnienia warunkowego, zawieszenia wykonania kary czy czegokolwiek innego, żeby cię stąd wyciągnąć, więc równie łatwo będzie wsadzić cię tu z powrotem. Zadzwonimy po federalnych i zabiorą cię do pudła, zanim zdążysz pocałować się w dupę na pożegnanie. Nie wiem tylko, czy dostaniesz tę samą celę; możliwe, że będziesz musiała zadowolić się podobną. Zelda oparła łokcie na blacie stołu i ukryła twarz w dłoniach. Minęła długa minuta, zanim Carmellini wpadł na to, że być może się rozpłakała. - Hej - odezwał się, pochylając głowę nad mikrofonem. -Po prostu powiedz „tak". Hudson wyprostowała się. Jej oczy były zupełnie suche. - Ja odwalę porządną robotę, a wy i tak powiecie: dobra, dzwonimy po federalnych. Tak to ma wyglądać? Carmellini wzruszył ramionami. - Jeśli nie chcesz, przyślę ci kanarka na gwiazdkę. Zostaniesz „ptasznicą z Alderson". - Jaką mam gwarancję, że będziecie grali fair? - Żadnej. - Uwielbiam, kiedy jesteś taki słodki. - Jak ci smakuje tutejszy makaron? Słyszałem, że w federalnych pudłach dają wyjątkowo dobre hamburgery. - Oczywiście prasa nigdy się nie dowie, że wyszłam? - Trzeba będzie dać ci nową tożsamość — przyznał Carmellini. — Pomyślałem, że byłaby z ciebie dobra Sarah Houston, więc akt urodzenia, prawo jazdy i inne drobiazgi masz właśnie na to nazwisko. Obrobiliśmy w komputerze twoje zdjęcie. Masz teraz nową fryzurę i kolor włosów. Założę się, że zawsze chciałaś być blondynką. - Stawiam jeden warunek - powiedziała Zelda Hudson. -Wyciągniesz też Zipa Vance'a. Zip został skazany za współudział w uprowadzeniu Ame-riki i również przyznał się do winy. Tommy Carmellini spojrzał na nią z ukosa. - Nie zostało ci zbyt wiele kart do rzucenia na stół. - Nie obchodzi mnie, jak to zrobisz. Jeżeli chcesz mnie stąd wyciągnąć, wyciągniesz też Zipa. Inaczej się nie dogadamy- 102 - Dałbym głowę, że w tym lokalu raczej nie jesteś zasypywana propozycjami pracy. Co będzie, jeśli ci odmówię? Zelda wstała i ruszyła w stronę drzwi. Właśnie miała zapukać, wzywając strażniczkę, gdy głośnik interkomu trzasnął i odezwał się w nim głos Carmelliniego: k — To zabawne, bo Vance też odmówił współpracy, jeśli najpierw nie wyciągniemy ciebie. Hudson odwróciła się i spojrzała na agenta. - Zdaje się, że ten głupiec cię kocha, Saro Houston. Zelda roztarła twarz dłońmi i niemal niesłyszalnie mruknęła: - To jego problem. - Wzięła głęboki wdech i powróciła na krzesło naprzeciwko Carmelliniego. - Naprawdę możesz to zrobić? ? — Mam cichych przyjaciół na wysokich stanowiskach. - Zip też wyjdzie? Tommy Carmellini skinął głową. - Powiem ci, jak zrobimy. Za kilka dni więzienie dostanie standardowy nakaz przeniesienia, z którego będzie wynikać, że jedziesz do federalnego mamra dla wyjątkowo zdolnych łajdaków. Następnego dnia dwaj najprawdziwsi federalni szeryfowie zjawią się po ciebie. Będą mieli wszystkie niezbędne papiery, podpisane, opieczętowane i cholernie autentyczne. Tyle że przywiozą cię prosto do Waszyngtonu. Z nikim o tym nie gadaj. Oczywiście naszej rozmowy nigdy nie było. Zelda nie odpowiedziała. - Do zobaczenia w Waszyngtonie - zakończył Carmellini, czym podszedł do drzwi i zapukał. - Muszę się zobaczyć z naczelnikiem więzienia - oznajmił Strażniczce na korytarzu przed salą odwiedzin. Strażniczka była znudzona, otyła i opryskliwa. - Słuchaj pan, ja rozumiem, że pan jest ważny urzędnik federalny, ale z naczelnikiem to się trzeba umawiać na spotkanie i w ogóle. - W takim razie proszę mnie zaprowadzić do jego sekretarki. Strażniczka doszła do wniosku, że tyle może zrobić, i nie- spiesznie ruszyła w drogę. Sekretarka koniecznie chciała wiedzieć, czy Carmellini lest umówiony. Minęło pięć minut, zanim wreszcie znalazł się w gabinecie szefa. 103 Naczelnikiem więzienia był, jeśli wierzyć tabliczce na jego biurku, osobnik nazwiskiem Gruzik, który nie raczył nawet wstać, żeby uścisnąć rękę gościowi. Carmellini wyjął z wewnętrznej kieszeni kopertę i przesunął ją po blacie. W środku znajdował się list od dyrektora Urzędu Więziennictwa. Carmellini obserwował twarz Gruzika, gdy ten czytał pismo zawierające rozkaz natychmiastowego skontaktowania się z kierownictwem. Naczelnik podniósł słuchawkę telefonu i wybrał numer. Kiedy skończył rozmowę z przełożonym, spojrzał na gościa z zainteresowaniem. — Kim pan właściwie jest? — Nie powinno to pana obchodzić. Proszę mi oddać taśmę z nagraniem mojej rozmowy z Zeldą Hudson i zapomnieć, że kiedykolwiek się widzieliśmy. Chcę też dostać kartkę z księgi gości, na której wpisano moje odwiedziny. — Nie rejestrujemy rozmów między... — Niech pan mi nie wciska bredni. Słyszał pan, co powiedział dyrektor? „Pełna kooperacja". Proszę o taśmę i kartkę. Dwie minuty później miał w ręku taśmę, a ściślej kasetę magnetofonową. Po kolejnych trzech do gabinetu wniesiono księgę odwiedzin. Carmellini odnalazł stronę ze swoim podpisem, wyrwał ją, złożył starannie i schował do kieszeni koszuli. — Przesłucham tę taśmę w drodze powrotnej do Waszyngtonu - uprzedził naczelnika. - Lepiej, żeby to była właściwa. — Strażniczka twierdzi, że to ta - odparł ponuro Gruzik. — Zauważyłem, że w poczekalni dla odwiedzających macie kamery. Są też na korytarzach i przed pańskim biurem. Proszę mi oddać kasety. Wszystkie. Zebranie kaset zajęło kolejne trzy minuty. W tym czasie Carmellini sięgnął po list wydrukowany na papierze Urzędu Więziennictwa, leżący wciąż na biurku naczelnika. — To też zabieram. Jak się okazało, wizytę Carmelliniego zarejestrowano na czterech wideokasetach. Wziął je do ręki, taśmę audio zaś schował w kieszeni. — Chcę mieć pewność, że sytuacja jest dla pana zupełnie jasna - powiedział na odchodnym. - Jeżeli pan, lub którykolwiek z pańskich pracowników wspomni komuś o mojej wizy- 104 cie lub choćby wymieni moje nazwisko, a ja się o tym dowiem, będzie pan szukał nowej pracy. Zapewniam, że nie znajdzie jej pan w żadnym zakładzie penitencjarnym w kraju, nawet w charakterze obieracza ziemniaków. Słowo. Tommy Carmellini wyszedł, starannie zamykając za sobą drzwi. Wziąwszy prysznic, Thayer Michael Corrigan ubrał się w elegancki, ciemny garnitur i czerwony krawat, po czym rozpoczął długą rundę spotkań - chleb powszedni szefa dużej organizacji. Gdy tylko pozwalał mu na to terminarz, wspólnie z asystentem brał się do przeglądania przychodzącej korespondencji. W stercie papierów, w której ginęło jego biurko, nie było ani jednej kartki, która wskazywałaby na nielegalną działalność firmy. Corrigan z zasady nigdy nie oglądał skradzionych dokumentów i nigdy nie odbierał osobiście pieniędzy. Przygotowaniem towaru informacyjnego i dostarczaniem go do klientów zajmowali się podwładni. Rozliczenia, rzecz jasna, przychodziły w postaci honorariów za rozmaite „usługi konsultingowe" świadczone za granicą. Główny księgowy firmy pilnował tylko, by przepływy środków wyglądały jak najbardziej niewinnie i były rejestrowane zgodnie z zasadami rachunkowości. Nie wiedział nawet, dlaczego ktoś płaci, a ktoś inny przyjmuje pieniądze, i w gruncie rzeczy nie chciał wiedzieć, ponieważ płacono mu dwukrotnie więcej, niż zarobiłby w którejkolwiek firmie działającej w Nowej Anglii. Otrzymywał też opcje na zakup akcji i premie, które z roku na rok czyniły go bogatszym. Bardzo mu się podobał ten stan rzeczy. Jedynym współpracownikiem Corrigana, który wiedział, co się naprawdę dzieje, był Karl Łuck. Prywatne audiencje u szefa odbywały się dwa, czasem trzy razy dziennie. Były agent CIA Łuck również stawał się coraz zamożniejszy, ale nie pieniądze motywowały go do działania, lecz głód emocji. Tego dnia jak zwykle czekał już na Corrigana, który przebierał się w prywatnym pokoju obok narożnego gabinetu. Jednym z jego obowiązków było sprawdzanie, czy w biurze szefa nie ma podsłuchu. Każdego ranka wykonywał to zadanie sumiennie, nim ktokolwiek inny zjawił się w pracy. Zanim wdał się w jakąkolwiek rozmowę z Corriganem, sprawdzał newralgiczne punkty gabinetu przenośnym wykrywa- 105 czem. Kiedy szef stanął w drzwiach, chował właśnie detektor do wałizeczki. - Dzień dobry, Karl. - Dzień dobry panu. - Jakie wieści od Holendra? - Ostatniej nocy wybuchła strzelanina w pobliżu magazynu, w którym ukryta jest broń. Dziś wieczorem - Karl zerknął na zegarek i w pamięci obliczył różnicę czasów -a ściślej za dwie godziny sprzęt zostanie przetransportowany do portu i załadowany. - Opowiedz mi jeszcze o tej strzelaninie. - Atakowała rywalizująca milicja. Wiadomość o głowicach rozeszła się lotem błyskawicy. Wiedzieliśmy, że tak będzie; takich sekretów nie da się długo utrzymać. - Dlaczego broń jeszcze tam jest? Od wielu dni powinna być na pokładzie. - Statek ma problemy z załadunkiem i pozwoleniem na wyjście w morze. Łapówki trafiły do kogo trzeba, ale nie wszystko można przeskoczyć tą drogą. - Co z Egipcjaninem? - Zuair jest gotów. Zamierza zmieść niewiernych. - Jakieś problemy? - W tej chwili żadnych. - To się musi udać, Karl. Żadnych wpadek. - Uda się. - Doskonale. Karl Łuck wyszedł, a Corrigan odczekał, aż zamkną się drzwi, i uśmiechnął się. Nazwisko Łucka, oznaczające szczęście, było bardzo mylące. Karl działał skutecznie, ponieważ nie wierzył w szczęście, tylko sam tworzył pomyślne sytuacje. Corrigan także nie wierzył w szczęście. Dorobił się majątku głównie dlatego, że wystrzegał się przypadkowych zdarzeń, które mogły zrujnować jego plany. Znaleźć właściwych ludzi, dobrze im płacić i wspierać ich od początku do końca -taką formułę sukcesu podał dziennikarzowi z „Power". Zdumiewające było to, że mechanizm ten naprawdę przynosił efekty... prawie zawsze. Przypadek i ludzka słabość pojawiały się od czasu do czasu, stwarzając problemy, te zaś należało atakować bez litości. Thayer Michael Corrigan i Karl Łuck byli w tym bardzo dobrzy. O tym jednak nie warto było wspominać autorowi artykułu. 106 Mohammed również nie wierzył w szczęście. Powierzono mu dowodzenie atakiem na Amerykę, ponieważ był sprytny i umiał precyzyjnie planować, nie pozostawiając miejsca na szkodliwy wpływ przypadku. Zbyt wielu świętych wojowników, jego zdaniem, wierzyło, że skoro Allach jest po ich stronie, to zawsze odniosą sukces. Inszallach, „wola Allacha", to było ich credo; schemat, według którego kierowali swym życiem. Zapominali o tym, że siły zła czają się wszędzie i toczą nieustającą wojnę z potęgą Allacha. Musi tak być, myślał Mohammed, bo inaczej na Ziemi istniałby raj rządzony bożym prawem. Nie istniał. Nie, zwycięstwo należało do tych, którzy na nie zasłużyli. Właśnie tak Allach urządził wszechświat. Mohammed Mohammed zaś zamierzał uczciwie zapracować na swój bilet do raju. Tego popołudnia przerwał na chwilę pracę, polegającą na ładowaniu skrzynek z pomarańczami na palety w magazynie cytrusów „Liąuid Sunshine" na Florydzie, by się przyjrzeć wózkom widłowym śmigającym po przestronnej hali. Nie umiał ich jeszcze obsługiwać, a musiał się nauczyć. Brygadzista był tłustym, łysiejącym Meksykaninem, większość robotników również; rozmawiali między sobą po hiszpańsku, a Mohammed nie znał w tym języku ani jednego słowa. Podobnie jak oni, słabo mówił po angielsku, lecz właśnie w tej mowie musiał się z nimi porozumiewać. Zdarzało się, że zupełnie nie pojmował słów brygadzisty i współpracowników, zresztą z wzajemnością. Mimo trudności zdołał w końcu zaproponować przełożonemu, że mógłby się nauczyć obsługi podnośnika, na wypadek gdyby firma potrzebowała jeszcze jednego operatora. Brygadzista chyba zrozumiał, ale na razie nic w tym kierunku nie zrobił. Mohammed zaś musiał poznać pracę dźwigni i pedałów wózka widłowego, aby móc przetransportować bombę z kontenera do ciężarówki. Ładunek miał być umocowany do palety, ale za wszelką cenę należało uniknąć przypadkowego Upuszczenia go na ziemię. Nauka obsługi podnośnika wymagała czasu i praktyki. Czas... Wszystko zależało od zgrania czynności w czasie. Mohammed i jego ludzie zamierzali zostać w pracy po skończeniu ostatniej zmiany, załadować bombę na cięża- 107 rówkę jadącą do Waszyngtonu i dopełnić ładunek skrzynkami z owocami cytrusowymi. Następnego ranka mieli pojechać za ciężarówką i na najbliższym postoju zabić kierowcę, by kontynuować podróż skradzionym wozem. Allach jeden wiedział, że kiedy omawiali ten plan w Kairze, wydawał się doskonały. Zapakować bombę do ciężarówki, dojechać do Waszyngtonu i zdetonować ładunek w sercu miasta. Oczywiście czekała ich natychmiastowa śmierć i równie szybkie zaproszenie do raju. Każdy musi przecież umrzeć, myślał Mohammed. To nie podlegało dyskusji; jedyny absolutny pewnik w niepewnej ludzkiej egzystencji. Nieskończenie lepiej było zasłużyć na raj jako ofiara świętej wojny z niewiernymi, niż doczekać śmierci w późnej starości, ufając w bezgraniczne miłosierdzie Allacha. Allach Akbarl Bóg jest miłosierny, jednak nie wszyscy jego wyznawcy trafiają do raju. Po co ryzykować? Po co czekać? Raj był w zasięgu ręki. Mohammed sięgnął po kolejną skrzynkę i starannie ustawił ją na stercie podobnych. Tu, na Florydzie, myślał, plan wydawał się znacznie bardziej skomplikowany niż w Kairze. Przede wszystkim, pojawił się problem czasu: absolutnie nic nie można było zrobić, póki nie dostarczono bomby, potem zaś należało działać bez najmniejszej zwłoki — opróżnić kontener i wyruszyć w drogę, zanim ktokolwiek nabierze podejrzeń. Mohammed umiał prowadzić osiemnastokołowca. Miał nawet w kieszeni zawodowe prawo jazdy. Oczywiście wystawione na inne nazwisko, ale Amerykanie w zasadzie nie odróżniali Arabów; wystarczyło okazać dokument. Czekanie było najsłabszym punktem planu. Gdyby władze zainteresowały się grupą albo aresztowały któregoś z jej członków, oznaczałoby to niemożność wykonania zadania. Tymczasem jednak najbezpieczniejszym miejscem w Stanach Zjednoczonych, w którym zespół Mohammeda mógł przetrwać tych kilka tygodni, było hrabstwo Broward w południowej Florydzie, ludzki tygiel pełen przybyszów z wszystkich stron świata. Mieszkańcy tych okolic byli mało podejrzliwi; tu były największe szansę na anonimowość i ukrycie się przed węszącymi wszędzie funkcjonariuszami Federalnego Biura śledczego. Mohammed wiedział o FBI. Agenci tej instytucji tropił1 właśnie takich jak on, podobnie jak pracownicy innych rzą- 108 dowych agencji. Stwarzali zagrożenie, z którym przybysze z arabskiego świata musieli jakoś żyć. Jak zawsze w operacjach terrorystycznych, ważna była koordynacja działań. Skuteczność ataku byłaby największa, gdyby udało się zgrać go z serią podobnych. Mohammed nic o nich nie wiedział, ale domyślał się, że nastąpią, ponieważ zwierzchnicy w Kairze podali mu datę. Nie mógł jednak nic zrobić, bo nie odebrał jeszcze bomby, a data i tak nie miała wielkiego znaczenia - po prostu musiał działać szybko. Ocierał właśnie pot z czoła, kiedy zobaczył zbliżającego się energicznym krokiem brygadzistę. Odwrócił się w jego stronę. Mężczyzna wskazał na stojący opodal podnośnik. - Ty, Mohammed, jeździć dzisiaj. Nauczyć dźwigni. Dziś Ramon pokazać. Ramon bardzo dobry operator. Ucz dobrze. Mohammed skinął głową i błysnął zębami. Wiedział, że Amerykanie lubią pokazywać zęby. Zrobił to kilka razy, zanim puścił się szybkim truchtem w stronę wózka widłowego, przy którym czekał już Meksykanin. i — Ej, Ramon, brygadzista mówi... - Si. Tak, tak. Na fotel. Mohammed wspiął się na siedzenie operatora i rozpoczął pierwszą lekcję. Był bardzo skupiony. Oto stanął na kolejnym stopniu drabiny wiodącej do raju. Dotarłszy do drogi międzystanowej 1-64, prowadzącej na wschód i od północy mijającej miasto Lewisburg, Tommy Carmellini nie skręcił w nią. Pojechał dalej dwupasmową asfaltówką na północny wschód, doliną rzeki Greenbrier. Po obu stronach szosy ciągnęły się zielone, lesiste wzgórza. Prowadząc samochód, rozmyślał o Archiem i Norvie. Podsłuch w jego mieszkaniu był najprawdopodobniej ich dziełem. Ktokolwiek go założył, bez wątpienia najpierw przeszukał Wszystkie kąty. Gdyby ruger .22 z tłumikiem wpadł w ręce Archiego i Norva, mieliby dość mocny dowód, by posłać Carmelliniego do więzienia na resztę życia. Na szczęście takiej groźby nie było — tłumik spoczywał na dnie Potomacu, lufa w ziemi Marylandu, zamek w Wirginii, a kolba w Karolinie Północnej. 1 Arch i Norv - albo ich przyjaciele - zostawili w mieszkaniu pluskwy, by wkrótce potem pochwalić mi się swoim 109 odkryciem. Teraz, myślał Carmellini, pewnie nasłuchują, żeby sprawdzić, jak sobie radzę z tym problemem. Biuro pewnie też na podsłuchu. Niedobrze! Z całą pewnością nie pracowali nad sprawą dla FBI; przeszukanie mieszkania i założenie podsłuchu nie mogły być legalne. Czego chcieli? Nie wątpił, że dowie się we właściwym czasie. Archie i Norv mieli jakiś cel i wiedzieli, że Carmellini nie będzie zachwycony, kiedy wreszcie go pozna. Dlatego powoli oplatali go swoją siecią. Tommy dostrzegł szyld wiejskiego sklepu i zjechał na parking. Za kontuarem stała trzydziestoparoletnia kobieta. Kupił gazowany napój i wyszedł. Nieotwartą puszkę cisnął na siedzenie pasażera. Chyba w każdej wiosce i przy każdym większym skrzyżowaniu szos Ameryki znajdowały się podobne sklepy z podstawowymi artykułami spożywczymi, takimi jak chleb, piwo i napoje chłodzące. Osiem kilometrów dalej Carmellini zobaczył kolejny, z dystrybutorem benzyny na podjeździe. Zaparkował i wszedł do środka. Tym razem, na stołku za ladą siedział mężczyzna po pięćdziesiątce. Kupił kolejną puszkę napoju i oparł się o kontuar, żeby wypić. - Ładna okolica - zagadnął. - Ano. Całe życie tu spędziłem. Drugiej takiej nie ma. Pięknie i spokojnie. Nie tak, jak w wielkich miastach. - Mój przyjaciel ma domek gdzieś w okolicznych górach i zaprosił mnie na polowanie. Dużo tu macie jeleni? - Sam mam nadzieję coś ustrzelić - odparł mężczyzna i opowiedział Carmelliniemu o myśliwych, którzy tłumnie przybywali tu, żeby polować na jelenie mnożące się w sezonie jak króliki. — Ludzie bez przerwy zabijają je na drodze. Wzdłuż szosy pełno czasem martwych zwierząt. Więcej ich ginie od zderzenia z samochodem niż od kul. Ale prawdą jest, że nigdy nie było tu tylu jeleni, ile mamy teraz. - Jeżeli mam polować, będzie mi potrzebny karabin -wtrącił Carmellini w odpowiednim momencie. - Tak sobie myślałem o starym winchesterze trzydzieści-trzydzieści. - O, tak, to porządna broń. Mam taką od lat. Ostatnio oddałem synowi. Z takiej nie sposób chybić. Oczywiście niektórzy lubią dołożyć lunetę, a do winchestera da się ją zamoco- 110 bez specjalnych uchwytów... Ja sam korzystam z takiej, bo oczy już nie takie jak dawniej. - Nie wie pan, czy ktoś w okolicy ma trzydzieści-trzydzieś-ci na sprzedaż? - No, ja nie mam, ale znajdzie pan taki karabin w każdym sklepie myśliwskim. - Będę się rozglądał - odparł Tommy, a potem uśmiechnął się szeroko i pożegnał sprzedawcę. W kolejnym sklepie rozmowa miała niemal identyczny przebieg. I w tej okolicy nie było karabinu na sprzedaż. Za trzecim razem szczęście uśmiechnęło się do Carmelli-niego. Właściciel sklepu miał nieco zmierzwioną brodę i co najmniej dwadzieścia pięć kilogramów nadwagi. - Kurde, akurat mam w domu starego trzydzieści-trzy-dzieści, model dziewięćdziesiąt cztery. Już go nie używam. Mógłbym sprzedać, oczywiście za dobrą cenę. To żaden unikat, ma się rozumieć, jak te sprzed sześćdziesiątego czwartego, o nie. Kupiłem ten karabin od sąsiada, kiedy wyszedłem z wojska. Może nie wygląda zbyt pięknie, ale dobrze strzela. - Nie chciałbym za wiele wydawać - odparł Carmellini, kręcąc głową. - Chcę spróbować myślistwa; może mi się spodoba, a może nie. Tylko po to potrzebny mi karabin. Gdybym musiał go wkrótce sprzedać, chciałbym przynajmniej odzyskać to, co włożyłem. i — Doskonale to rozumiem — rzekł sklepikarz i wyciągnął rękę. - Jestem Fred. - A ja Bob - odpowiedział Tommy Carmellini, ściskając jego dłoń. i - Jak mówiłem, karabin mam w domu. — Fred wskazał kciukiem kierunek. - Chodź ze mną, Bob, to ci pokażę. Tylko zamkniemy na chwilę interes... Carmellini przystanął na ganku domu, który znajdował się tuż obok sklepu, Fred zaś wszedł do środka i wrócił po paru 'minutach z bronią w ręku. Winchester najwyraźniej spędził większą część swego Kiechanicznego żywota, obijając się o ściany szoferki czyjegoś pickupa, i bardzo rzadko, może nawet w ogóle nie był oliwiony. Na metalowych powierzchniach widać było plamki rdzy, na szczęście niezbyt rozległe. Był to naprawdę dobry, nieduży, poręczny karabin o półmetrowej lufie. 111 - Wystarczy trochę oliwy — powiedział Fred — i rdza zniknie bez śladu. Fajna spluwka. - Możemy wypróbować? - Wziąłem naboje. - Fred wyjął z kieszeni cztery sztuki. -Zobaczysz, że dobrze strzela. Celuj w dach psiej budy. Stary Buck przekręcił się zeszłej zimy i nie kupiłem nowego psa. Co to, to nie. Za ciężko mi patrzeć, jak zdychają. Psia buda stała w odległości dobrych czterdziestu metrów. Carmellini uniósł broń do ramienia, wycelował i strzelił. Trzasnął dźwignią i wypalił powtórnie, a potem jeszcze dwa razy. Cztery dziury w dachu budy zmieściłyby się pod małym talerzykiem. -Nieźle - pochwalił Fred. - Z wolnej ręki i w ogóle... Odrobina wprawy i będzie z ciebie dobry strzelec. -Ile? - Dwie stówy. Carmellini ze smutkiem potrząsnął głową. - Tego się obawiałem. Za drogo. Z tymi plamami rdzy... powiedzmy, sto pięćdziesiąt. Targując się, wrócili do sklepu. Skończyło się na dwustu dolarach w gotówce za karabin, sfatygowany futerał, dwa pudełka nabojów i puszkę oliwy. Carmellini zapakował zdobycz do bagażnika mercedesa i odjechał. ROZDZIAŁ 7 - Miło znowu pana widzieć, panie prezydencie - powiedział Thayer Michael Corrigan, ściskając dłoń szefa państwa w Gabinecie Owalnym. - Jak tam rodzina, T. M.? - Doskonale. A pańska? - Zajęta - odparł prezydent, gestem zapraszając Corri-gana i doradcę do spraw bezpieczeństwa narodowego, Butcha Lanhama, do zajęcia miejsc w fotelach. - Przedstawiam wam - dodał po chwili, wskazując na oficera marynarki w białym mundurze - kontradmirała Jake'a Graftona. Gdy Grafton wymieniał uściski dłoni z Lanhamem i Corri-ganem, prezydent usadowił się na kanapie. Corrigan tak bardzo koncentrował się na jego osobie, że w zasadzie od razu zapomniał o obecności admirała. - T. M. - zagaił prezydent - wiem, że twoja firma od miesięcy prowadzi rozmowy z rządem na temat udzielenia licencji na produkcję pewnych czujników i że koniec targów jest już bliski. Zaprosiłem cię tutaj, aby spróbować skrócić ten proces. Innymi słowy, chciałbym, jak to się mówi, wykręcić ci rękę, i tym prostym sposobem skłonić cię do podpisania umowy. Corrigan zaśmiał się bez wysiłku. - Nie musi pan wykręcać bardzo mocno. - Zawsze nas wspierałeś, wiem o tym doskonale - powiedział prezydent ze szczerą wdzięcznością. Oczywiście miał na myśli wsparcie materialne dla partii, które w świecie wielkiej polityki było jedynym liczącym się rodzajem pomo- 113 cy. — Tym razem jednak mamy do czynienia z pilną sprawą. Według wiarygodnych informacji wywiadowczych organizacja terrorystyczna kupiła kilka głowic jądrowych od jednego z rosyjskich generałów. To, o czym teraz mówię, jest naturalnie ścisłą tajemnicą. Corrigan nawet nie skinął głową. Nie był plotkarzem, a szefowie innych wielkich firm, wśród których obracał się na co dzień, dobrze o tym wiedzieli - choć z drugiej strony nie mieli pojęcia, że w istocie nie opuściłby żadnej sposobności do zarobienia na cudzych sekretach, gdyby tylko miał możliwość uniknięcia podejrzeń. Tego typu manewry nigdy nie obciążały jego sumienia, gdyż uczciwie wierzył w to, że po prostu jest bystrzejszy od innych, skoro potrafi dostrzec okazje, które umykały ich uwadze. - Potrzebujemy tej nowej technologii już teraz - ciągnął prezydent. - Funkcjonariusze Służby Celnej od lat noszą przy sobie zwyczajne liczniki Geigera, nie większe od pagerów, przypinane do pasa. To proste urządzenia o ograniczonych możliwościach. W tej chwili rozsyłamy wykrywacze promieni gamma i przepływu neutronów. Będą w użyciu wszędzie tam, gdzie naszym zdaniem zagrożenie jest największe. To jednak nie wystarczy, musimy pójść dalej. - Słyszałem, że prowadzicie własne prace nad techniką wykrywania materiałów radioaktywnych. Prezydent kiwnął głową. - Na moje polecenie w laboratoriach rządowych prowadzony jest program intensywnych badań nad detektorami nowej generacji. Robimy co się da, ale nasi naukowcy twierdzą, że twoja technologia jest lepsza, a co ważniejsze, gotowa do wdrożenia. -Cóż... - T.M., potrzebujemy jej natychmiast! Do licha, potrzebujemy jej na wczoraj! - Panie prezydencie, dyskutowałem ostatnio z szefami Służby Celnej na temat ceny. Otrzymałem od nich ofertę, którą uważam za niską... ale przyjmę ją. Dzisiaj. Teraz. - Potrzebujemy cztery razy więcej sensorów, niż zamówiły Służba Celna i Straż Przybrzeżna razem wzięte — wtrącił gładko Lanham, doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego. - Chcielibyśmy też, żeby pańska firma rzuciła wszystkie inne zlecenia i pomogła nam w uruchomieniu ich produkcji- 114 Przez chwilę omawiali potrzeby rządu. Corrigan był skłonny do współpracy. - Pracują dla mnie najlepsi inżynierowie - stwierdził w pewnej chwili. - Dla nich nic nie jest niemożliwe. - Kiedy możemy zacząć? - spytał prezydent. - Natychmiast. Dziś po południu - odparł T.M. - Gdy tylko wrócę do Bostonu. Papierkową robotą zajmiemy się później. Prezydent wstał i wyciągnął rękę. Corrigan uścisnął ją z powagą. - Czytałem artykuł w „Power". Bardzo dobry - powiedział szef państwa, gdy szli w stronę drzwi. - Dziękuję - odparł rzeczowo Thayer Michael Corrigan, bez śladu skromności. Nie mógł zaprzeczyć, artykuł był naprawdę dobry. - Wiesz, T.M. - ciągnął prezydent, jakby na głos snuł rozmyślania - za pięć lub sześć miesięcy być może zwolni się stanowisko przy dworze angielskim. W tej chwili jeszcze nie mogę mówić o konkretach, ale jeśli sprawy ułożą się po mojej myśli i będę mógł zaoferować ci posadę ambasadora w Londynie, czy byłbyś skłonny ją przyjąć? Rozumiem, jak trudno [ byłoby ci zrezygnować z kierowania firmą. - Byłbym zaszczycony, gdyby zechciał pan wziąć pod uwagę moją kandydaturę — odparł Corrigan, prawie wzruszony. — A jeśli pojawi się z pańskiej strony konkretna propozycja, zrobię wszystko, żeby ułożyć swoje sprawy w taki sposób, który umożliwi mi jej przyjęcie. Prezydent uśmiechnął się. - Będziemy w kontakcie - powiedział, raz jeszcze potrząsając dłonią biznesmena. Po chwili powrócił na kanapę. - Jest pan pewien, że te sensory pomogą? - zwrócił się do Jake'a Graftona. I — Nie, panie prezydencie, nie jestem. Słyszałem jednak, że Służba Celna i Straż Przybrzeżna negocjują z Corriganem, choć nie stać ich na takie zakupy, i pomyślałem, że warto spróbować. Do diabła, to tylko pieniądze! - Jaki właściwie ma pan plan odnalezienia tych bomb? - Pracujemy nad nim, panie prezydencie. Oczywiście Ważnym elementem tej mieszanki środków będą liczniejsze i lepsze czujniki. Rozmawiałem z przewodniczącym Połączonego Komitetu, generałem Altem, oraz z szefem sztabu ar- 115 mii, generałem Cahnem. Zamierzamy wykorzystać żołnierzy i gwardię narodową do przeszukiwania pociągów i samochodów ciężarowych w głównych węzłach komunikacyjnych i przy wjazdach do wielkich miast. Dyslokacja sił i przygotowanie ludzi do akcji potrwa mniej więcej tydzień. Będziemy też potrzebowali pańskiej oficjalnej decyzji w tej sprawie. Będziemy węszyć konwencjonalnymi licznikami Geigera, dopóki nie dostaniemy lepszego sprzętu. Żołnierze Delta Force czekają na sygnał, gotowi zdjąć każdego, kto konwojuje broń jądrową, ale samo znalezienie bomb... - Czy właśnie bomby są realnym zagrożeniem? - Z pewnością są jedną z możliwości. Niewykluczone, że głowice bojowe zostaną obłożone wielką ilością konwencjonalnych materiałów wybuchowych, czymś w rodzaju ładunku, który zniszczył budynek w Oklahoma City. Taka eksplozja spowodowałaby rozproszenie śmiercionośnego plutonu, czyli katastrofę ekologiczną na wielką skalę. Myślę o tym za każdym razem, gdy widzę wielką ciężarówkę z naczepą. - Zatem chce pan, żeby armia zajęła się przeszukiwaniem ciężarówek i wagonów? - Tak jest. Podejrzany ładunek raczej nie powinien być trudny do wykrycia zwykłymi licznikami Geigera. - Podpiszę stosowny rozkaz. - Rozmawiamy też z szefami Straży Przybrzeżnej, Federalnym Zarządem Lotnictwa Cywilnego i ze Służbą Celną o przeszukiwaniu portów, statków i samolotów. Agencje robią co mogą. Jeśli tylko dopatrzymy się braków w ich systemie ochronnym, zaproponujemy pomoc. Tymczasem zbieram ludzi, sprzęt komputerowy i pieniądze. Robota nabiera tempa. - To, że wydaję polecenia, to jedno - powiedział prezydent. - Pańskim problemem będzie zmuszenie poszczególnych służb do współpracy - dodał, wstając z kanapy i podchodząc do okna. Spoglądając na trawnik, ciągnął: — Mamy za sobą setki lat tworzenia wymyślnych statutów i przepisów federalnych, a przed sobą armię biurokratów i karierowiczów, którzy za wszelką cenę będą bronić koryta. Zmuszenie instytucji rządowych do zrobienia czegokolwiek jest wielkim osiągnięciem. Harry Truman powiedział kiedyś, że większość czasu spędzał, całując tyłki urzędników, aby skłonić ich do czynu- - Amen — mruknął Jake. Prezydent odwrócił się i spojrzał na Lanhama. 116 - Co o tym myślisz, Butch? - Obawiam się, że nie mamy wielkiego wyboru, sir. Prawdziwym wyzwaniem będzie niedopuszczenie do paniki w narodzie — dodał, rozkładając ręce. — Niepotrzebny nam kolejny krach na giełdzie, zbiorowa panika i rezygnowanie z lotów, niepotrzebne bankructwa linii lotniczych i ogólna zapaść gospodarki. Media szybko się dowiedzą, że wysłaliśmy w teren żołnierzy z licznikami Geigera, i zaczną zadawać pytania. Musi pan zadecydować, co mamy mówić. Nie uda się zachować w tajemnicy działań tysięcy żołnierzy i gwardzistów. Głupotą byłoby próbować. - A czy musimy coś ukrywać? Czy nie lepiej byłoby pokazać światu, że zamierzamy stawić czoło zagrożeniu? -Właśnie tego obawiam się najbardziej: że ludzie dowiedzą się o zagrożeniu — stwierdził Lanham. - A co pan o tym sądzi? — spytał prezydent, zwracając się do Jake'a Graftona. Admirał odetchnął głęboko, zanim odpowiedział. - Jeżeli będziemy w stanie skontrolować znaczny procent ładunków przewożonych w całym kraju, zniechęcimy wroga do podejmowania konwencjonalnych działań. To oznacza, że stanie się kreatywny. Prawdziwym wyzwaniem jest więc, moim zdaniem, zapobieżenie naprawdę pomysłowemu atakowi. - Dzięki za słowa otuchy, admirale — mruknął prezydent i klepnął dłońmi w uda. - Ludzie mają prawo wiedzieć, co rząd robi, by zapewnić im bezpieczeństwo. Kwestie wywiadowcze i źródła informacji muszą, rzecz jasna, pozostać tajemnicą. Powiemy tylko, że podejmujemy stosowne środki zaradcze, i na tym poprzestaniemy. - Poinformuję rzecznika prasowego — powiedział Lanham i wymknął się z gabinetu. - Co za czasy... - mruknął ponuro prezydent. - Daję głowę, że „poprzestanie na tym" nie będzie możliwe. Zbyt wielu ludzi zbyt wiele wie. Prędzej czy później tajemnica wyjdzie na jaw, a wtedy niech Bóg ma nas w opiece. Jake Grafton wpadł w nastrój do filozofowania. j — Kiedy obudzi się pan jutro rano, niech pan włączy telewizor. Jeżeli na CNBC będą gadać o akcjach, to znak, że Ameryka jest jeszcze w jednym kawałku. Ja sam słucham tego każdego ranka przez pół minuty, a potem mówię do siebie „dzięki Ci, Jezu", i dopiero wtedy wstaję z łóżka. 117 Jake Graffcon prawie nie sypiał. Owszem, miał plan, ale nie był z niego specjalnie zadowolony. Miał nadzieję, że Zelda Hudson - która wkrótce miała się stać Sarą Houston - oraz jej kompan Zip Vance, jako najważniejsi członkowie zdołają tak skompilować strumienie danych z różnych źródeł, by udało się zauważyć pewne schematy. A także stojących za nimi terrorystów. Poważnym krokiem naprzód, myślał, będzie zebranie wszelkich możliwych informacji o Mieczu Islamu. Nie był optymistą - potrzebował solidnego punktu zaczepienia, którego nie miał. Rząd wysyłał do pracy armię wyposażoną w konwencjonalny sprzęt do wykrywania promieniowania. Było to rozwiązanie krótkoterminowe. Niezbędne były supernowoczesne czujniki, tylko dzięki nim zadanie mogła wykonać mniejsza grupa poszukiwaczy. Na terytorium Stanów Zjednoczonych były tysiące miejsc, w których mogli pojawić się przybysze z groźnym ładunkiem. Objęcie ich wszystkich nadzorem mogło potrwać kilka lat. Z drugiej jednak strony, niektóre miejsca wydawały się znacznie bardziej prawdopodobnymi punktami przerzutu niż inne... Szansę na wykrycie radioaktywnego materiału w którymś z nich mogły być spore. Chwilami Jake miał dosyć. Po spotkaniu z prezydentem wrócił do Langley, by konferować z nowymi współpracownikami. Poprosił o dawnego szefa sztabu, z którym służył na lotniskowcu USS United States, komandora Gila Pascala. Sztab się zgodził i teraz prócz komandora zastał w biurze trzech ludzi ze Służby Celnej, trzech z Agencji Bezpieczeństwa Narodowego i dwóch ze Straży Przybrzeżnej. - Mamy cztery problemy do rozwiązania - zaczął po krótkim powitaniu - zanim rozpoczniemy dystrybucję i użytkowanie nowych sensorów. Po pierwsze, musimy zadecydować, gdzie i w jaki sposób będziemy je wykorzystywać. Jakie jest prawdopodobieństwo wykrycia? Pięćdziesiąt procent? Sześćdziesiąt? Osiemdziesiąt? Ile możemy osiągnąć za pomocą sprzętu, który już mamy? I co możemy zrobić w wypadku, gdy ktoś spróbuje uniknąć kontroli albo będzie stawiał opór? Wszyscy skinęli głowami. - Po drugie, trzeba rozstrzygnąć, w jaki sposób będziemy postępować w razie wykrycia materiału radioaktywnego-Zaznaczam, że może nim być wszystko, od odpadków szpitalnych po tykającą bombę atomową. Jeżeli naprawdę będzie to 118 bomba, trzeba ją przechwycić, zanim przeciwnik uruchomi detonator. - Czyli natychmiast - skomentował kapitan Straży Przybrzeżnej. - Aby zrealizować ten cel, musimy znaleźć kogoś, kto ma prawo podejmowania decyzji taktycznych w czasie rzeczywistym. Mówimy tu o poważnej odpowiedzialności. Chyba wszyscy rozumiemy, że konsekwencje niewłaściwej decyzji mogą być katastrofalne. Nikt się nie odezwał. - I wreszcie - ciągnął Jake - potrzebny nam plan kontrolowania wypływu informacji na temat poszukiwań, które prowadzimy. Z całą pewnością dojdzie do przecieków, ale jeśli nie będziemy ich kontrolować, może dojść do masowej paniki, a to oznacza dodatkowe niebezpieczeństwo, poważne zamieszanie polityczne, a może jedno i drugie. Kiedy popołudnie intensywnych dyskusji dobiegło końca, komandor Pascal sporządził notę dla prezydenta, w której streścił cztery problemy przedstawione przez Jake'a i proponowane rozwiązania. Ropuch Tarkington miał dostarczyć pismo do Białego Domu. Kiedy wyszedł, Jake wezwał oficera łącznikowego z FBI, Harry'ego Estepa. - Co nowego w śledztwie w sprawie Doyle'a? - Przesłuchujemy wszystkie osoby z rządu, które wiedziały o tym, że Ilin wymienił nazwisko Doyle'a, panie admirale. 't — Co potem? ) — Pójdziemy tropami, które się pojawią. Panuje przekonanie, że oprócz przesłuchań powinniśmy zorganizować badanie wykrywaczem kłamstw. - Jak precyzyjne mogą być wyniki? -Cóż... \i - Niech to diabli. Zróbmy to. Tarkington i ja zbadamy się pierwsi. - W takim razie proszę wpaść dziś, koło siódmej, pod ten adres. - Estep wręczył Graftonowi wizytówkę. O osiemnastej Ropuch powrócił, niosąc w zapieczętowanej kopercie to samo pismo, z którym został wysłany do Białego Domu. Jake otworzył je, siedząc za biurkiem w swoim gabinecie. ^ dołu, pod jego podpisem, widniała notatka naniesiona od- 119 ręcznie przez prezydenta: „Zatwierdzam. Teraz pan, admirale Grafton, jest odpowiedzialny za podejmowanie decyzji taktycznych". Poniżej szef państwa złożył wyraźny podpis. Jake rzucił dokument Ropuchowi, który przeczytał g0 i powiedział: - Wiedział pan, że to zrobi. -Tak. - Kurczę, nie użył inicjału, tylko całego imienia i nazwiska, i to wielkimi literami. - To prezent dla mnie - mruknął Jake, pocierając palcami skroń. - Jeżeli będą kłopoty, prezydent chce, żeby kongres-mani byli w stanie przeczytać jego nazwisko bez okularów. - Kłopoty? Ma pan na myśli wybuch bomby atomowej pod naszymi nosami? - Daruj sobie, Ropuchu. Nie jestem w nastroju do żartów. I nie bądź taki pewny siebie. Idziemy zaraz na test wykrywaczem kłamstw. Zamknijmy już budę, włączmy alarm i w drogę. - Cholera - mruknął z niesmakiem Tarkington. - Lepiej, żeby nie pytali mnie o dawne sympatie. Ani o problemy w piątej klasie. No i o studniówkę, bo sporo musiałem potem nakłamać. Właściwie dlaczego mam się badać? - Rita dała mi listę pytań, na które chciałaby znać odpowiedzi. - Ooo. To się nazywa służba z narażeniem życia. Na początek operator wariografu zapytał, czy którykolwiek z nich poddawał się już takiemu badaniu. Obaj potwierdzili — sprawdzano ich przed laty, gdy miała zapaść decyzja o przyznaniu im dostępu do specjalnych danych wywiadowczych. Jake poszedł na pierwszy ogień. Na ramię założono mu mankiet, na palec niedużą elektrodę, a na głowę zespół czujników. Pierwsze pytania były proste - o nazwisko, numer ubezpieczenia społecznego, stopień wojskowy, adres. W następnych wystarczyła odpowiedź „tak" lub „nie". Czy zna Janosa Ilina? Czy spotkał się z nim? Kolejne pytania dotyczyły Richarda Doyle'a. Korzystając z wcześniejszego zeznania Jake'a, operator zajął się sprawą domniemanego przecieku, bacznie obserwując wydruk i zaznaczając na nim ołówkiem ślad po każdym pytaniu. Wreszcie wręczył badanemu plik fotografii odwróconych białą stroną ku górze. 120 - Proszę przeczytać numer na odwrocie każdego zdjęcia, a potem spojrzeć na nie i odłożyć. Jeżeli rozpozna pan którąś z twarzy, proszę mi powiedzieć, kim jest ta osoba. Twarze pierwszej i drugiej osoby nic mu nie mówiły; trzeci z kolei był portret Janosa Ilina, o czym Jake natychmiast zameldował. Zdjęcie wykonano w Nowym Jorku, prawdopodobnie jedną z kamer systemu nadzoru miasta. Ilin w każdym razie nie był chyba świadomy tego, że jest fotografowany. Spośród dziewięciu pozostałych podobizn Grafton nie rozpoznał już ani jednej. Kiedy w fotelu zasiadł Ropuch, Jake wyszedł i ruszył w stronę stacji metra, by wreszcie wrócić do domu. Jak znaleźć te przeklęte bomby, zanim wybuchną? Jake zadawał sobie to pytanie w każdej wolnej chwili, nie tylko jadąc koleją podziemną, ale i spacerując wieczorem z żoną. Callie wiedziała już, że jej mężczyzna dostał nowe zadanie, i widziała, że jest niespokojny, ale nie miała pojęcia, na czym polega problem i dlaczego Jake tak bardzo się przejmuje. Tego wieczoru, gdy już zjedli kolację, postanowił — nie bacząc na późną porę - że pójdą razem na spacer. - Nie jesteś zmęczony? - spytała Całlie. - Chcę się upewnić, że Ameryka jeszcze tam jest - odparł. Jak zwykle powędrowali niespiesznie w stronę Potomacu, pozdrawiając po drodze znajomych i zaglądając w okna domów. „Wspaniała rzeka", powiedział kiedyś Jake, gdy stali nad brązowym nurtem, słuchając głosów przechodniów, warkotu aut i dalekiego szumu samolotów. Callie przypomniała sobie ten moment właśnie teraz, spoglądając na Jake'a, który całym sobą chłonął atmosferę miasta. Idąc, rozmyślał o ludziach, których znał. Kobieta, która w pobliżu stacji metra sprzedawała z wózka kawę, była Filipinką. Wyszła za amerykańskiego marynarza, który sprowadził ją do Stanów, a następnie porzucił. Wychowała syna, dzień w dzień, bez względu na pogodę, handlując kawą i ciastkami. Przez lata sprzedawała lukrowane drożdżówki, potem, kiedy zmieniła się moda, bajgle, a ostatnio pączki. Jake zwyczajowo kupował u niej kawę i ciastko. Zawsze wy-Pijał gorący napój; niekiedy wyrzucał pączka, ale kupował zawsze, bez względu na to, czy miał zamiar go zjeść. 121 Galeria sztuki - a ściślej warsztat, w którym sprzedawano reprodukcje i oprawiano zdjęcia czy obrazy przynoszone przez klientów — należała do Murzynki, której ojciec został zamordowany w latach sześćdziesiątych w Missisipi, podczas marszów w obronie praw obywatelskich. Rzetelnie spisywała zamówienia i udzielała rad co do kolorystyki i stylu ram. Przed pięciu laty jej syn został skazany za zastrzelenie człowieka podczas nieudanej transakcji narkotykowej; od tamtej pory gnił w więzieniu. Oprawianiem obrazków zajmował się pewien Brytyjczyk, który stracił stopę podczas wojny w Zatoce. Przybył do Stanów za kobietą. Romans nie przetrwał próby czasu, ale Brytyjczyk został. Właścicielem włoskiej restauracji był facet z Hoboken, który dziesięć lat wcześniej pokłócił się z bratem i odszedł z rodzinnej firmy, przeprowadził tutaj i zaczął życie od nowa. Jedna z jego córek chciała zostać śpiewaczką operową. Czasami, w niedziele, śpiewała w restauracji stare, włoskie pieśni. Muzyka jednak nie pomagała rozruszać interesu; lokal nie cieszył się nadzwyczajnym wzięciem. W chińskiej restauracji większość potraw sprzedawano na wynos, toteż we wnętrzu wystarczały trzy małe stoliki. To także była rodzinna firma. Tylko syn mówił po angielsku - on przyjmował zamówienia, a rodzice gotowali. Graftonowie lubili tu jadać. Syn właścicieli zawsze pytał Jake'a, czy ma ochotę na piwo Tsingtao. Uparcie odmawiał. Raz zamówił kieliszek chardonnay - dostał napełniony aż po brzegi. „Za trzy dolary i siedemdziesiąt pięć centów dostaje pan pełniut-ki kieliszek", oświadczył mu z dumą syn właścicieli. Taka była ich dzielnica, podobna do dziesiątek tysięcy innych w całej Ameryce, pełnych ludzi egzystujących bogato lub biednie albo też na własne życzenie rujnujących sobie życie. - Rozmieścimy sensory Corrigana w furgonetkach - mruknął do siebie Jake. - Co powiedziałeś, kochanie? - spytała Callie przytulona do jego ramienia. Wspinali się właśnie na wzgórze, oddalając się od rzeki- - Tak sobie rozmyślałem o ludziach w naszej okolicy -odpowiedział. - Lubię ich - dodał, wykonując nieokreślony gest wolną ręką. Uścisnęła go mocniej i ruszyli w stronę domu. Następnego dnia po południu agent FBI i dwaj śledczy 122 z wydziału wewnętrznego CIA przesłuchali Coke'a Twilleya i Sonny'ego Trana - oczywiście pojedynczo - w sprawie Richarda Doyle'a. Pytali o nazwiska wszystkich osób, które wiedziały, że Janos Ilin uważa Doyle'a za rosyjskiego szpiega. Interesowało ich, czy przestrzegano procedury bezpieczeństwa obowiązującej w Agencji. Przejrzeli raport, który Tran przygotował dla Twilleya do podpisania, pytali o los brud-nopisów tego dokumentu, liczyli kopie; wreszcie wymienili twardy dysk w komputerze Sonny'ego na nowy. Stary po sześciu godzinach przesłuchania zabrali ze sobą. Uzasadnione wydawało się podejrzenie, że Rosjanie ściągnęli Doyle'a do siebie albo zlikwidowali go. Jeżeli istotnie uciekł do Rosji, CIA prędzej czy później dowiedziałaby się f o tym. Jeśli już nikt nie miał o nim usłyszeć, należałoby pogodzić się z faktem, że zginął. Może został zdradzony i zabity przez funkcjonariuszy SVR, bo przestał być potrzebny? Może Rosjanie chcieli przypodobać się Amerykanom, a poza tym woleli nie ryzykować, że Doyle podzieli się z kimś swoimi sekretami? A może zamordowali go, bo się dowiedzieli, że Ilin ujawnił jego tożsamość? Rozwiązywanie takich spraw trwało niekiedy wiele lat i wymagało niezliczonych godzin przesłuchań, a i tak nie zawsze udawało się uzyskać konkretne odpowiedzi. Coke i Sonny wiedzieli, że bez względu na rezultat śledztwa stawką są ich kariery, toteż ochoczo współpracowali, odpowiadając na każde pytanie. Na przejawy niechęci pozwolili 1 sobie dopiero wtedy, gdy przesłuchania dobiegły końca. - Prezydent awansuje Graftona, a agenci dobierają się do nas - mruknął Twilley, gdy zamknęły się drzwi za śledczymi. — Jeżeli ktoś nie dostrzega tu związku przyczynowo--skutkowego, to jest tępakiem. Doyle'a nie znajdą, więc jedyne, co mogą zrobić, to pognębić nas w wolnej chwili. f - Przynajmniej nie zafundowali nam badania wykrywaczem kłamstw - stwierdził filozoficznie Tran. - O, na pewno to zrobią - zrzędził Twilley. - Gdy śledztwo zaprowadzi ich w ślepy zaułek, Grafton każe przebadać Wszystkich. To jeden z takich mądrali. - Podobno poszukiwaniami Doyle'a kieruje ktoś z FBI. - Jasne - odparł kwaśno Twilley. - A Grafton siedzi mu na karku. Pamiętasz tę jego dupochronną przemowę w moim gabinecie? To amator, który tylko narobi bałaganu. Ktoś go 123 wpuścił w maliny, to wszystko. Zamiesza w gnoju na rozkaz z samej góry, angażując w to ludzi i środki, a skutki będziemy czuli przez długie lata. Facet uparł się, że znajdzie przeciek którego być może wcale nie było. Tran wrócił do swojego pokoju i przesiedział tam bezczynnie do końca zmiany. Coke Twilley zabrał ze skrzynki z korespondencją najnowszy numer „Miesięcznika Szachowego" i poszedł do domu przed czasem. Kiedy nadeszła pora, Tran zamknął sejf i szafy, a potem uruchomił alarm i wyszedł. Olympic Voyager był starym, zdezelowanym frachtowcem o nośności dziesięciu tysięcy ton. Zarabiał na swą marną egzystencję, wożąc ładunki masowe - ziarno, stal albo nawóz — między Azją a Europą. Zysk z jego eksploatacji był minimalny, toteż właściciele nie wydawali na utrzymanie statku ani centa więcej, niż było to konieczne. Burty były tak zardzewiałe, że z daleka sprawiały wrażenie pomalowanych na pomarańczowo. Kapitan Voyagera, Pappadopoulus, był Grekiem, pierwszy oficer, Erik „Holender" Vandervelt, pochodził z Republiki Południowej Afryki, a drugi, Lee, z Singapuru. Resztę załogi stanowili Hindusi. Vandervelt był tu nowy, wszedł na pokład zaledwie cztery tygodnie wcześniej, w Marsylii, po tym, jak poprzedni pierwszy oficer wdał się w bójkę w barze i trafił do szpitala. Tego wieczoru, gdy Olympic Voyager stał jeszcze przy kei w Karaczi, Vandervelt wyszedł na skrzydło mostka, by zapalić, obserwując pracę dźwigu, który kończył załadunek. Lee zamknął się w maszynowni z kolorowymi. Kapitan Pappadopoulus leżał pijany w swojej kabinie. Vandervelt miał wrażenie, że alkoholowe upojenie było permanentnym stanem starego - przez ostatnie trzy tygodnie nie widział go trzeźwym ani razu. Bywał zawiany, mocno pijany, pijany i rzygający, a nawet zalany w trupa, w zależności od pory dnia i fazy księżyca. Ostry zapach cygara pomagał znieść jakoś tutejszy fetor. Karaczi było wielkim i brudnym miastem Trzeciego Świata, często spowitym obłokami dymu i spalin oraz smrodu gnijących śmieci. Odpadki pływające w czarnym ścieku zwanym basenem portowym nie sprzyjały poprawie atmosfery, zwłaszcza w taki wieczór jak ten, gdy wiał wiatr od lądu. 124 Holender spojrzał na zegarek. Trzy i pół godziny. Gdzie jest Zuair? Vandervelt spędził większość dorosłego życia w otoczeniu brutalnych ludzi, którymi kierowały silne namiętności i głębokie uzależnienia. Zwykle rozumiał, co ich pobudzało do działania. Ale Egipcjanin jest inny, myślał Holender. To maniak, morderca nadgorliwy w wierze, zapewne najbardziej niebezpieczny człowiek, jakiego spotkałem. Z drugiej strony był ten Amerykanin... Cóż za para - jeden zafascynowany skrzywioną wizją Boga, a drugi napędzany chciwością. Głupi byłem, rozmyślał Vandervelt, że pozwoliłem im poznać moje nazwisko i twarz. Głupi, że przyjąłem od nich pieniądze. A jednak je przyjął. Okrągły milion amerykańskich dolarów. Czy dożyje chwili, w której będzie mógł je wydać? Mimo upału i wilgoci Holender Vandervelt poczuł na plecach dreszcz. Kiedy Frouq al-Zuair wprowadził ciężarówkę do magazynu przy nabrzeżu portowym, jeden z jego ludzi stanął przy bramie i zamknął ją, zanim zgasł silnik wozu. Egipcjanin huknął dłonią trzy razy w budę ciężarówki, nim otworzył tylne drzwi. Z wnętrza wyszło ośmiu jego ludzi. I - Wszystko w porządku? - Nasi są na dachach wszystkich okolicznych budynków. W zasięgu wzroku nie ma żadnych obcych ludzi ani pojazdów. Posługując się latarką, Zuair obejrzał uważnie cztery puste kontenery stojące w ciemnym i zaniedbanym magazynie. Jego ludzie przygotowali tymczasem łańcuchy i wózki. Przeniesienie czterech głowic do czterech kontenerów i zabezpieczenie ich zajęło im pełne dwie godziny. Dobre umocowanie ładunku miało ogromne znaczenie. Egipcjanin przyjrzał się każdej z głowic, kiedy wreszcie znalazły się na miejscu. Zadowolony obserwował w milczeniu, jak jego grupa napełnia kontenery pluszowymi zabawkami. Każda z nich była owinięta w folię; w dużych plastikowych workach mieściło się po pięćdziesiąt zwierzaków. Do każdego kontenera trafiło tyle pękatych worków, ile tylko udało się upchnąć. Ktokolwiek zechciałby zobaczyć ładunek, ujrzałby przed sobą ścianę pluszowej menażerii opakowanej W folię. 125 Godzinę później, stojąc na dziobie statku, Zuair obserwował załadunek czterech kontenerów na pokład Olympic Voyagera. U jego stóp leżała owinięta w dywan ręczna wyrzutnia granatów rakietowych. Na kei panowała ciemność - jedynym źródłem światła w całej okolicy były reflektory zamontowane na statku. Dźwig pokładowy podnosił kontenery jeden po drugim. Gdy stanęły parami na głównym pokładzie, marynarze zaczęli mocować je łańcuchami. Wreszcie wygaszono światła, zostawiając jedynie pozycyjne. Mężczyzna, którego Egipcjanin znał jako urzędnika portowego, zszedł na nabrzeże i dał sygnał dokerom, by pomogli załodze złożyć trap. Słuchając poleceń z pokładu, robotnicy zdjęli też potężne cumy, które utrzymywały statek przy kei; wcześniej zsunęli z nich tarcze zagradzające drogę wszędobylskim szczurom. Kiedy ostatnia lina spoczęła na nabrzeżu, Voyager zaczął się poruszać. O własnych siłach oddalił się bokiem od kei, znieruchomiał na moment, po czym ruszył do przodu. Dziób jął obracać się z wolna, reagując na zmianę położenia steru. Pomału nabierając prędkości, statek minął stojące obok jednostki i skierował się ku otwartemu morzu. Zuair przycisnął do oczu lornetkę, by poszukać łodzi w basenie portowym. Jeżeli komuś bardzo zależało na przejęciu ładunku, to właśnie tu, lub tuż za główkami portu, mógł najłatwiej wejść na pokład i porwać statek. Tak w każdym razie postąpiłby sam Zuair, gdyby chciał odbić broń konkurencyjnej grupie. Lata walki nauczyły go, że po drugiej stronie zdarzali się ludzie równie bystrzy jak on sam, choć niewielu dorównywało mu bezwzględnością. Skłonność do sięgania po najbardziej radykalne środki, byle osiągnąć cel, uczyniła zeń przywódcę i zapewniła reputację człowieka, który dokona nawet niemożliwego. I dokonał! Wraz z powiewem wiatru od morza, gdy statek nabrał prędkości, ogarnęło go uczucie triumfu. Raz jeszcze zlustrował wody portowego basenu. Zobaczył kilka łodzi rybackich, bunkierkę i kuter pakistańskiej służby celnej-•¦ Żadna z jednostek nie próbowała zbliżyć się do odpływającego masowca; żadna też nie poruszała się kursem przechwyć" jącym. Zuair skierował lornetkę w stronę mostka. Zobaczył szybą Holendra Vandervelta, a obok niego, przy sterze, 126 ta. Za nimi stał ktoś jeszcze, zapewne jeden z członków załogi. Niedaleko za falochronem minęli kilka statków czekających na wejście do portu. Żaden z nich nie spróbował zbliżyć się do Voyagera. Godzinę po wyjściu masowca w morze do jego burty przybiła motorówka pilota. Zuair przyglądał się jej uważnie, gdy zatrzymała się pod sznurową drabinką. Znał samotnego mężczyznę, który stał za sterem łodzi. W pobliżu nie było nikogo więcej. Egipcjanin podniósł granatnik zawinięty w dywan i ruszył w stronę śródokręcia. Stanąwszy nad sznurową drabinką, na wysokości mostka, skinął ręką w kierunku mężczyzn, którzy wraz z nim weszli na pokład Voyagera. Było ich trzech, wszyscy uzbrojeni. Dołączyli do niego przy relingu i po chwili w ślad za pilotem zeszli do motorówki. Łódź kołysała się na wysokiej fali, a jej jednocylindrowy silnik pojękiwał na jałowym biegu, wypuszczając obłoki śmierdzącego dymu. Uzbrojeni mężczyźni skulili się za szybą kokpitu, by nie zmoczyła ich chmura pyłu wodnego spod dziobu. Frouq al-Zuair zszedł po drabince ostatni. Kiedy stanął na pokładzie motorówki, kierowca odczekał jeszcze chwilę, by uniknąć wysokiej fali, a potem skręcił ostro i wrzucił bieg. Łódź nadzwyczaj szybko odbiła od zardzewiałej burty frachtowca. Stojący na mostku Vandervelt odetchnął z ulgą i przez telegraf maszynowy dał sygnał dwie trzecie naprzód. Spojrzał na cztery kontenery umocowane do pokładu, odwrócił się i zapalił kolejne cygaro. Jeszcze tej nocy, po objęciu wachty przez Lee, zamierzał zejść do kabiny radiowej i zawiadomić amerykańskiego wspólnika, że broń została załadowana, a statek bezpiecznie wyruszył w drogę. Wiele miesięcy wcześniej ustalili prosty kod nie do złamania: na ściśle określonej częstotliwości miało pomknąć w eter dziesięć niedorzecznych słów, po jednym na każde przewidywalne zdarzenie. Więc jednak miało się udać. W Marsylii na pokład miał Wejść człowiek z resztą należności dla Vandervelta, kapitana załogi. Człowiek z Kairu, który go zwerbował, proponował Połowę z góry, połowę po udanej akcji, ale Holender się nie :godził. Ryzyko niepowodzenia było ogromne. Do kogo miałby ¦ zwrócić po resztę należności, gdyby zamachowcy zginęli? dlatego zażądał osiemdziesięciu procent z góry. Człowiek z Kairu negocjował gładko, jak prawdziwy fanatyk. Przypo- 127 minął Vanderveltowi węża wpatrującego się w mysz, którego widział kiedyś w zoo. Ostatecznie Holender zgodził się na siedemdziesiąt pięć procent. Dwa dni później dostał pieniądze: siedemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów amerykańskich w taniej, sztywnej walizce, jakich już się prawie nie widuje. Kapitanowi zapłacił sto; drugą setką podzielił się z załogą) obiecując więcej. Oczywiście nie zamierzał zapłacić. Chciał skasować kolejne ćwierć miliona i zniknąć najszybciej jak się da. Choć Lee i kapitan jeszcze o tym nie wiedzieli, morska kariera Holendra miała dobiec końca już w Marsylii. Miał już fałszywy paszport, oczywiście holenderski. Należał do marynarza, który rok wcześniej, podczas sztormowej nocy, zaginął na morzu. Vandervelt zawiózł dokument znajomemu z Amsterdamu, który za stosowną opłatą wymienił zdjęcie zmarłego na nowe. Szmuglowanie bomb... Prawda była taka, że gdyby Holender nie wziął tej roboty, wziąłby ją ktoś inny. Taki już jest ten świat. Stojąc na pokładzie pilotówki, Frouą al-Zuair obserwował oddalającego się Voyagera. Sylwetka statku gasła już w ciemności, a motorówka mozolnie brnęła pośród fal w stronę portu w Karaczi. Wreszcie światła frachtowca znikły bez śladu w nocnym mroku i smugach morskiej mgły. ROZDZIAŁ 8 O północy Lee, drugi oficer na pokładzie Voyagera, wszedł na mostek, aby zmienić kończącego służbę Holendra. - Gdzie stary? - spytał Vandervelt. F - Kiedy widziałem go po raz ostatni, godzinę przed wyjściem w morze, był już zalany. Polazł chyba do siebie i już się nie pojawił. Pewnie film mu się urwał. Vandervelt podał zmiennikowi pozycję, prędkość i kurs statku, wskazał inne jednostki na radarze i na mapie, a potem zatrzymał się jeszcze na chwilę, gdy Lee obserwował horyzont przez lornetkę. | - To mój ostatni rejs na tym statku - powiedział drugi oficer. - Odkąd zamustrowałeś, razem prowadziliśmy go bez chwili odpoczynku. Pappadopoulus jest wiecznie pijany, więc lepiej nie będzie. Nikt jakoś nie proponuje nam podwyżki. Co gorsza, możesz być pewny, że jeśli pojawi się jakiś problem, to my stracimy licencje. Vandervelt westchnął cicho. Lee miał rację. Armator powinien był już dawno wysadzić kapitana na przytulnej plaży i zatrudnić nowego. - Może po tym rejsie stary sam poprosi o zmianę. Ten 'adunek powinien zapewnić nam spory przypływ gotówki. - Tak - mruknął Lee bez entuzjazmu. Zamyślony Vandervelt wyszedł. Zatrzymał się dopiero przed drzwiami kabiny armatorskiej. Zapukał raz. Mężczyzna, który otworzył drzwi i wpuścił 80 do środka, był średniego wzrostu; miał nieco ponad czterdzieści lat i śniadą skórę. Vandervelt nie znał i nie chciał znać 129 jego nazwiska. Pasażer pochodził z Bliskiego Wschodu, z Syrii, Palestyny, może Iraku. Jego narodowość również nie interesowała Holendra. Zamknąwszy drzwi kabiny, mężczyzna odezwał się po angielsku: - Są na pokładzie? Mówił prawie bez akcentu. Musiał spędzić lata na anglojęzycznym uniwersytecie, pomyślał Vandervelt. Prawdopodobnie w brytyjskim, może amerykańskim. - Tak. Żadnych problemów. - Czy możemy zbadać pacjentów? Równy, mocny wiatr wiał teraz od lewej burty, wzbudzając półtorametrowe fale. Napór powietrza i silne kołysanie sprawiały, że idąc po pokładzie, obaj mężczyźni musieli trzymać się relingów. Holender nie zauważył nikogo więcej; oczywiście na mostku czuwał Lee, ale on został opłacony. Vandervelt zastanawiał się tylko, czy Lee opowiedział komukolwiek o sprawie. Walcząc z wiatrem, otworzył kłódkę pierwszego kontenera i pomógł pasażerowi uchylić masywne drzwi. Bomba była umocowana solidnymi śrubami do palety i leżącego pod spodem arkusza ołowianej blachy. Świecąc latarką, pasażer uważnie obejrzał ładunek. Kiedy pochylał się nad śrubami, statek przechylił się na fali i drzwi kontenera domknęły się z hukiem. - Jak pan myśli, da się zrobić? — spytał Holender. Pasażer wyłączył latarkę. - Nie zaprojektowano tej broni do działania w takim zasoleniu - rozległ się w ciemności jego głos. - Styki już zaczynają korodować. Powiedziałbym, że za pięć, sześć tygodni głowice mogą stać się niebezpiecznie zawodne. - Co to znaczy? - Że będą złomem. - To nie mój problem - odparł Vandervelt. - Będzie pan potrzebował pomocy w tej robocie? -Nie. Holender podał mężczyźnie klucze do czterech kontenerów. - Niech pan pracuje nocą. Ma pan cztery doby. - Zdążyłbym w dwie. - Załoga, dostała rozkaz, żeby nie zawracać panu głowy- 130 Proszę mi dać znać, jeśli ktoś będzie śledził pańskie poczynania albo zadawał pytania. Kiedy Vandervelt odszedł, mężczyzna otworzył drugi kontener. Włączył latarkę, wybrał narzędzia z podręcznej skrzynki i zostawił ją obok bomby. Dobierał narzędzia jeszcze dwukrotnie, zanim skończył montaż metalowej zasuwki na drzwiach kontenera. Kiedy uznał, że jest wystarczająco dobrze ukryty przed wzrokiem ciekawskich, włączył zasilaną bateriami latarkę i zaczął rozkładać narzędzia na podłodze. Holender miał rację co do jego wykształcenia: pasażer z kabiny armatorskiej miał tytuł doktora nauk technicznych uzyskany na amerykańskim MIT. Mylił się jednak co do jego narodowości - doktor Hamid Salami Mabruk był Egipcjaninem, dobrym kolegą Aymana al-Zawahiriego, doktora medycyny i długoletniego przywódcy Egipskiego Islamskiego Dżihadu. Obaj spędzili pół życia, próbując obalić świecki reżim w Egipcie drogą morderstw politycznych oraz masakrowania zagranicznych turystów. Opuścili kraj dopiero wtedy, gdy bezlitosny opór władz uniemożliwił im dalszą działalność. Wielu bojowników Islamskiego Dżihadu przesłuchiwano wtedy i torturowano; wszystkich, którzy przyznali się do uczestnictwa w ruchu, uwięziono na długie lata lub skrycie powieszono. Gdy doktor Zawahiri uciekł do Afganistanu i dołączył do Osamy bin Ladena, Mabruk wrócił do Ameryki i objął posadę nauczyciela. W tej chwili był na urlopie zdrowotnym. Uciekł z Egiptu w samą porę, władze bowiem znały już jego nazwisko — nie prawdziwe, lecz to, którym posługiwał się w organizacji - i niechybnie zostałby powieszony, gdyby tylko trafił w ich ręce. Tymczasem więc wolał trzymać się z daleka, przynajmniej do chwili, w której Dżihad przejmie władzę. Miał jednak świadomość — i nieraz dyskutował o tym z bin Ladenem - że radosny ten dzień nie nastąpi, póki nie upadnie wielki sojusznik Egiptu, Ameryka. Hamid Salami Mabruk zamierzał przyłożyć do tego rękę. Ustawił latarnię bliżej głowicy jądrowej i zaczął zeskrobywać plamki rdzy ze styków detonatora. Jake Grafton miał wielkie plany względem Tommy'ego Carmelliniego. Wprawdzie jeszcze ich nie zdradził, ale Car-mellini wyczuł, że coś się święci, gdy tylko zasiadł do narady 131 z Jakiem, Ropuchem, Gilem Pascalem i grupą wysokich rangą przedstawicieli głównych agencji rządowych. Admirał chciał wiedzieć przede wszystkim, jak przebiegają prowadzone przez poszczególne agencje poszukiwania bomb. NSA monitorowała - czyli podsłuchiwała - rozmowy radiowe i telefoniczne w wielu zakątkach Bliskiego Wschodu, próbując przechwycić te, w których była mowa o bombach. Na razie bezskutecznie. FBI kontynuowało śledztwo w sprawie zaginięcia Richar-da Doyle'a. Lista negatywnych odpowiedzi, którą przedstawił agent specjalny Harry Estep, była doprawdy imponująca. Doyle nie powrócił do domu, nie dzwonił do żony i nie kontaktował się z przełożonymi. Nie dokonał rezerwacji w żadnej linii lotniczej, nie kupił biletu, nie wypisał czeku, nie użył karty kredytowej, nie wypłacił pieniędzy w bankomacie i nie korzystał z paszportu od dnia, w którym przepadł bez wieści. Wszystkie policje zachodniego świata usilnie go poszukiwały, lecz jak dotąd do Biura dotarły tylko cztery zgłoszenia 0 odnalezieniu Doyle'a — jak się okazało, wszystkie były fałszywymi alarmami. - Czy to możliwe, żeby został porwany? Nie była to ewentualność tak niedorzeczna, jak mogłoby się wydawać. KGB i SVR miały spore doświadczenie w kid-napingu, zwłaszcza Rosjan, którzy mogliby być zbyt rozmowni w kontaktach z zachodnimi rządami. - Sprawdziliśmy wszystkie lotniska na Wschodnim Wybrzeżu, bez rezultatu. Oczywiście mógł zostać wywieziony furgonetką albo w bagażniku samochodu do Kanady czy Meksyku. Wiemy przynajmniej tyle, że trudno byłoby wyrwać go stąd drogą powietrzną. - Estep omówił działania Biura, których celem było ustalenie rozkładu lotów czarterowych 1 firmowych w dniu zaginięcia Doyle'a. - Po prostu zapadł się pod ziemię - podsumował raport. - Albo został w niej pogrzebany - skomentował Grafton. - Na to wygląda — przyznał Estep. - Profesjonalna egzekucja. - Na tym etapie śledztwa jest to bardzo prawdopodobna hipoteza. Agenci CIA również nie próżnowali. Coke Twilley przekazał Jake'owi informacje na temat generała Piętrowa i bazy, którą dowodził. Admirał przeglądał dokumenty, słuchając 132 raportu. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że akta przygotowano z wycinków gazetowych i fotokopii stron wyrwanych z książek. Znalazł w teczce także komplet meldunków wywiadowczych z byłych republik radzieckich oraz z krajów basenu Oceanu Indyjskiego. - Co z tą wczorajszą strzelaniną w Karaczi? — spytał, czytając raport. - O co chodziło? - Podejrzewamy, że to walki między rywalizującymi gangami - odparł Coke. - Nasi ludzie rozmawiają z pakistańskim wywiadem, ale na razie wiemy tylko, że w strzelaninie użyto broni z byłego bloku wschodniego. Czterech zabitych, o ile pamiętam. Nikogo nie aresztowano. Z obrazów satelitarnych nie wynikało absolutnie nic. Wreszcie admirał przeszedł do rzeczy. - Jutro zjawią się tu Zelda Hudson i Zipper Vance — powiedział. — Gil, wszystko gotowe? - Prawie. Dziś po południu dostaniemy dokumenty tożsamości wydane w ramach Federalnego Programu Ochrony Świadków. Sarah Houston i Matt Cooper. Carmellini wynajął już dla nich mieszkanie. Jeżeli nie zechcą być razem, będą mogli znaleźć sobie coś osobno. Poinformowałem już ochronę . o ich przybyciu. Dostaną odznaki i resztę drobiazgów. - Świetnie. Tommy, będą pracowali pod twoim nadzorem. Dowiedzą się o tym jutro po południu. Chcę, żebyś był obecny na tym spotkaniu. - Tak jest, sir - odpowiedział Carmellini. - Zaskoczył sam siebie, bo unikał tej formułki jak ognia, wychodząc z założenia, że niewielu mundurowych jest wartych takiego tytułowania. Z drugiej jednak strony akurat Jake Grafton bez wątpienia należał do tych oficerów, którzy w pełni zasługiwali na zwyczajowe „sir". - Świetnie. To wszystko - oznajmił admirał. - Coke, chce pan zostać na chwilę? Twilley nie ruszył się z krzesła, gdy pozostali opuszczali salę. Kiedy zamknięto drzwi, powiedział: - Mam wrażenie, że podejmuje pan cholerne ryzyko, Grafton. - To prawda - zgodził się Jake, spoglądając chłodno w oczy ?oke'a. - Jest pan pewien, że chce mnie mieć w drużynie? 133 Grafton milczał przez długą chwilę, zanim odpowiedział. - Nie prosiłem o tę robotę. - Wiem o tym. - Kilka dni temu pracowałem dla pana. Teraz role się odwróciły. Nie pasuje to panu? Twilley wzruszył ramionami. - Trochę. Grafton zacisnął usta, a w jego szarych oczach nie było już ani śladu sympatii. - Jest pan profesjonalistą i oczekuję, że będzie pan profesjonalnie wykonywał swoje zadania. Chodzi o nasz kraj, Coke. Jeżeli nie może pan stanąć na wysokości zadania, proszę mi o tym powiedzieć. Poproszę DeGarmo, żeby znalazł kogoś na pańskie miejsce. Obaj wiedzieli, że takie rozwiązanie nie wyglądałoby dobrze w papierach Twilleya. - Nie ma potrzeby posuwać się tak daleko - wycofał się pospiesznie Coke. - Chyba że wolałby pan kogoś innego. Grafton zaczął zbierać rozrzucone notatki. - Chciałbym tylko powiedzieć - dodał Twilley - że wymaganie ode mnie i od Sonny'ego Trana, abyśmy się poddali badaniu wariografem, jest dla nas poniżające. Jake raz jeszcze podniósł głowę. - Wszyscy, którzy wiedzieli o Doyle'u, nie wyłączając mnie, poddają się badaniu. Cholera, ja już to nawet zrobiłem. Twilley rozłożył ręce. - Przecież to strata czasu! - Być może - odparł Grafton, wstając. - Chciałbym, żeby wysłał pan Trana do Bostonu, do siedziby Corrigan Engi-neering, żeby przyjrzał się tym nowym wykrywaczom promieniowania. Chcę wiedzieć, co potrafią, kiedy możemy je dostać, jakie mają rozmiary, ile zużywają energii, jak możemy je rozlokować i tak dalej. Niech pojedzie, gdy tylko zostanie zbadany wykrywaczem kłamstw. Ropuch Tarkington i ktoś ze Straży Przybrzeżnej wybiorą się razem z nim. - Dlaczego właśnie Tran? - Mam tylko tylu ludzi, ilu mam. - A co pan myśli o rozmieszczeniu nowych sensorów Cor-rigana za granicą? - spytał Twilley. - Terroryści mogą dojść do wniosku, że atak na wielkie miasta poza Ameryką może 134 zachwiać naszymi sojuszami, powodując izolację dyplomatyczną Stanów Zjednoczonych. - Takie decyzje zapadają zdecydowanie wyżej. - Moglibyśmy zacząć od Londynu i Paryża. I - W rzeczy samej - zgodził się Jake. - Ale najpierw potrzebne nam te czujniki. Dlatego wyśle pan Trana do Bostonu. - Sonny Tran, Boston - powtórzył Coke Twilley, wstając % krzesła. Kiedy wyszedł, Jake Grafton wyjrzał na korytarz i zobaczył Tommy'ego Carmelliniego. [ - Byłbym wdzięczny, gdyby poświęcił mi pan parę minut, ;' admirale. Jake zerknął na zegarek i cofnął się do sali konferencyjnej. Usiedli za stołem, oddzieleni jednym wolnym krzesłem. - Co cię trapi, Tommy? - Głupio mi o tym mówić - odparł Carmellini, krzywiąc się I z niechęcią. - Szczerze mówiąc, mogę przez to postawić pana w kłopotliwym położeniu, ale uważam, że powinien pan znać : prawdę. - Zgoda — odpowiedział Jake, mierząc go wzrokiem. Carmellini teraz dopiero uświadomił sobie, jak przeszywa- fjące jest spojrzenie szarych oczu admirała. - W zeszłym tygodniu ktoś założył podsłuch w moim mieszkaniu. Pluskwy nadal tam są. Sądzę, że to robota dwóch gości z CIA, Archiego Fostera i Norva Lalouette'a. Z początku nie miałem pojęcia, po co ktoś miałby mnie podsłuchiwać, aż wreszcie Archie zaprosił mnie do swojego biura. Był tam też Norv. Pokazali mi nagranie wideo sprzed paru lat, wykonane przez turystę na terenie uniwersytetu w Boulder właśnie tego dnia, kiedy ktoś zamordował profesora Olafa Svensona. Jake zmarszczył brwi. - Svensona? Tego mikrobiologa, który zdaniem Departa-l mentu Sprawiedliwości wyhodował zmutowanego wirusa po- ¦ Ho w ramach kubańskiego programu budowy broni biologicznej? - Właśnie tego. FBI nie znalazło wtedy dostatecznie silnych dowodów, żeby zmontować akt oskarżenia. - Pamiętam. Agent wzruszył ramionami. - Na tej taśmie wideo... widać mnie, jak spaceruję po cam- 135 pusie. - Tommy poczuł znienacka suchość w ustach. Kilka razy przełknął ślinę, a potem sięgnął po dzbanek z wodą stojący pośrodku stołu, nalał pełny kubek i wypił duszkiem. - Powiedziałem Archowi i Norvowi, że nie zrobią z tego sprawy. Oczywiście sami o tym wiedzieli. Mimo to czegoś ode mnie chcą. - Sądzisz, że mogą znaleźć jeszcze jakieś dowody? - Raczej nie. Choć oczywiście ta taśma była dla mnie wielką niespodzianką, więc - Carmellini wzruszył ramionami - może powinienem odpowiedzieć: nie wiem. - Jeżeli naprawdę bardzo czegoś chcą od ciebie, mogą nawet sfabrykować dowody. - Niewykluczone. Między innymi dlatego chciałem z panem porozmawiać. - Jak myślisz, czego chcą? - Mogę tylko zgadywać. - A czego oczekujesz ode mnie? Carmellini dolał wody i pociągnął łyk. - Chcę tylko, żeby pan wiedział, co jest grane. Za cholerę nie wiem, co kombinują ci pajace, ale na pewno nic dobrego. Kiedy wreszcie się dowiemy, chciałbym, żeby był pan po mojej stronie. Po twarzy Graftona przebiegł cień uśmiechu. - Doceniam to. - To wszystko. — Carmellini wstał. — Opowiedziałem swoje, a teraz... Jeśli nie chce pan, żebym dla niego pracował, zrozumiem. Admirał wolno skinął głową i wbił wzrok we własne dłonie. Po chwili uniósł głowę i spojrzał w oczy Carmelliniego. - Sporo ludzi zginęło na Kubie. -Tak. - Jednym z nich był twój kolega, o ile pamiętam. Facet nazwiskiem Chance. - William Henry Chance - potwierdził Carmellini. - Naprawdę porządny człowiek. - Niełatwo o takich w tych czasach - stwierdził Jake. Wstał i zebrał papiery. - Informuj mnie na bieżąco - dodał, kiedy ruszyli w stronę drzwi. - Tak jest, sir - odparł Carmellini. „Sir" po prostu mu się wymknęło. 136 Zelda Hudson i Zip Vance zjawili się w czwartkowe popołudnie, w eskorcie dwojga szeryfów, którzy natychmiast przedstawili do podpisu „kwity" potwierdzające przekazanie ięźniów. Ropuch Tarkington już miał je podpisać, gdy zja-się Jake Grafton. - O, nie - powiedział. - Ja to zrobię. Jeśli dadzą nogę, ja Dstanę po dupie, nie ty. Szeryf płci męskiej spojrzał na podpis Jake'a, a potem na sgo biały admiralski mundur. - Od tej chwili należą do pana - powiedział, zdejmując kajdanki z nadgarstków Zipa. Jego koleżanka uwolniła Zeldę Hudson. - Do zobaczenia - rzucił szeryf w stronę Vance'a, zamyka-| jąc za sobą drzwi. Jake przyjrzał się swojej zdobyczy. Oboje mieli na sobie lbrania, które wyglądały mniej więcej tak, jakby przespali nich długą noc. — Do mojego gabinetu — powiedział i ruszył naprzód. — ^armellini - dodał, przywołując agenta ruchem ręki. Kiedy wszyscy usiedli, oznajmił: - Wyciągnąłem was z pudła na rozkaz prezydenta Stanów Zjednoczonych, ale wystarczy jedna rozmowa telefoniczna, żeby wsadzić was tam z powrotem. — Nie mogę się doczekać, kiedy mu podziękuję — mruknęła Zelda. Jej włosy wyglądały fatalnie, ale, zdaniem Carmelliniego, w cywilnym ubraniu nieco bardziej przypominała siebie samą sprzed roku. Zipper Vance sprawiał wrażenie oszołomionego. Nerwowo przygryzał wargę, uporczywie gapiąc się na róg blatu biurka. — Panno Hudson — rzekł Jake Grafton — w wyniku przestępstw popełnionych przez panią z czystej żądzy zysku, jak sądzę, zginęło ponad sześćset osób. Dwie setki stanowili marynarze i lotnicy amerykańskich sił zbrojnych. Wiem, że osobiście nikomu nie odebrała pani życia, ale z drugiej strony wszyscy ci nieszczęśnicy nie zginęliby, gdyby przestrzegała pani prawa. Carmellini spostrzegł, że blizna na skroni Jake'a nabrała intensywnie czerwonej barwy. — Z konieczności — ciągnął twardo admirał - pociągnąłem za wszystkie możliwe sznurki, by zwrócono wam wolność. 137 Nasz kraj rozpaczliwie potrzebuje waszych umiejętności. Niech wam się nie wydaje, że zapomniałem o waszych czynach i długu, który macie do spłacenia społeczeństwu. Nigdy nie zapomnę. Rodziny tych, którzy zginęli, również nie. Tak się jednak składa, że wojenny los daje wam szansę odkupienia win. Wy być może nie wierzycie w odkupienie, ale ja -tak. Jeżeli chcecie pozostać na wolności, wykonujcie wszystkie polecenia pana Carmelliniego i pracujcie najlepiej jak potraficie. Możliwe, że dziś jest pierwszy dzień waszego nowego życia. To zależy od was. Nie zamierzam wam grozić, ale jedno mogę obiecać: jeżeli stwierdzę, że nie dajecie z siebie wszystkiego, złamiecie regulamin bezpieczeństwa lub po prostu uciekniecie, z radością otworzę drzwi celi przed szeryfami, którzy na powrót was zamkną. Kreśląc palcem na biurku niewidzialne kółka, Grafton przemawiał tonem, którego nigdy jeszcze nie używał w obecności Carmelliniego. - A jeśli zdradzicie zaufanie, którym was obdarzam, i przez to zginą ludzie, nie wrócicie do więzienia, ponieważ osobiście wyślę was do piekła. Rozumiemy się? Zip Vance nie mógł się zdobyć na spojrzenie w oczy admirała. Zelda oblizała usta, z trudem przełknęła ślinę i skinęła głową. Jake ciągnął nieco łagodniej. - Od dzisiaj jesteście na federalnej liście płac, jako stażyści. Waszym nadzorcą będzie pan Carmellini. To, co powie, będzie święte. Przedstawi wam szczegóły zadania, przekaże dokumenty nowej tożsamości i pokaże miejsca pracy w SCIF-ie*. To wszystko. Wyszedłszy na korytarz, Carmellini poluzował krawat i odpiął górny guzik koszuli. Stulił usta, jakby gwizdał bezgłośnie. - Sądzisz, że on naprawdę by to zrobił? - wymamrotał Zip. - To, co powiedział. Tommy Carmellini spojrzał na niego i uznał, że Vance nie zasługuje na odpowiedź. Poprowadził „stażystów" w stronę stanowiska ochrony. Wypełnienie papierów, wykonanie zdjęć i pobranie odcisków palców zabrało im godzinę. Kiedy wresz- * SCIF, czyli Secure Compartmented Information Facility trum Komórek Informacyjnych. 138 Tajne Cen- cie podwładni dostali odznaki służące jako przepustki, Car-mellini zabrał ich do naprędce stworzonego centrum komputerowego. Potem długo w milczeniu przyglądał się, jak Hudson i Vance sprawdzają sprzęt. Zauważył, że prawie nie odzywają się do siebie. Nie wiedział, ile czasu spędzili razem pod opieką szeryfów; być może czekali z rozmowami na moment, w którym zostaną sami. j] - Sprawa wygląda tak - zagaił, przysiadając na stole, przy którym zajęli miejsca jego podopieczni. - Admirał chce, żebyście stworzyli najlepszy na świecie system nadzoru. Macie zebrać informacje ze wszystkich poważnych baz danych zachodniego świata, a także uzyskać dostęp do wszystkich kamer w hotelach, firmach, na lotniskach i na skrzyżowaniach całego kraju. Chcemy podglądać rezerwacje biletów lotniczych, bazy wydawanych praw jazdy i paszportów, stany kart kredytowych, rezerwacje hotelowe, księgi wypożyczalni samochodów i gier komputerowych — krótko mówiąc, zawartość wszystkich baz danych działających w tym kraju. Wszyst-; kich. Potraficie to zrobić? - Jezu Chryste! - stęknął Zip. - Wyłazimy z więzienia na słowo honoru, a ty proponujesz nam popełnienie kolejnych pięćdziesięciu przestępstw? To się, kurwa, w głowie nie mieści! f - Pytam was, bo wiem, że policja Dystryktu Kolumbii próbuje sklecić podobny system... no, może nie aż tak ambitny... tylko że miną lata i trzeba będzie wydać majątek na oprogramowanie, zanim się to uda. » - Dzięki, Carmellini, ty cholerny dupku - syknęła Zelda. -Tego nam było trzeba. Kolejnych pięćdziesiąt przestępstw i ukrzyżują nas na schodach Kapitolu! t - Zanim dorwą się do was prokuratorzy - odparł Carmellini - pismakom z gazet skończy się atrament, a prezydent i Jake Grafton dostaną po tyłku pierwsi. - Skąd taki pośpiech? - spytał Zip Vance. - Wiem, że byliście w więzieniu, ale chyba słyszeliście o jedenastym września? - No to co? - W lepiankach na Wschodzie mieszka jeszcze wielu łot-frów. Vance zamyślił się głęboko. Nawet Zelda jakby straciła 139 rezon; w milczeniu gładziła palcami jedną z klawiatur. Minę} długa chwila, zanim się odezwała. - Będziemy potrzebowali stałego łącza do niektórych baz za pozwoleniem administratorów lub bez niego. Do innych dostaniemy się on-line. Czy ty albo Grafton możecie nam w tym pomóc? - Takie drobiazgi są moją specjalnością - przyznał skromnie Carmellini. — Włamania to całe moje życie. - Kolejny anioł w służbie narodu. - Spokojnie, panienko, darujmy sobie osobiste przytyki Jestem urzędnikiem państwowym i wykonuję tylko swoje obowiązki. - Obowiązki polegające na włamywaniu się. To zupełnie nowe rozumienie służby cywilnej. - Owszem. Robię, co mi każą. Nie jestem rycerzem w lśniącej zbroi, za to mogę zagwarantować, że na wskroś porządnym człowiekiem jest Jake Grafton. Zelda podrapała się po głowie i odetchnęła głęboko. - Będziemy potrzebować szerokopasmowego łącza, i to nie jednego. Mówię o światłowodach, nie zwykłych kablach. - Załatwione. Znajdujemy się w drugim co do gęstości sieci miejscu na świecie. Pierwszym jest oczywiście siedziba Agencji Bezpieczeństwa Narodowego - odparł Carmellini i rzucił Zeldzie notatnik. - Zapiszcie wszystko, co będzie niezbędne. Sprzęt i oprogramowanie. - Ty chyba nie zamierzasz się w to zaangażować? — rzucił Vance, spoglądając na Hudson z ukosa. - A co, wolałbyś wrócić do pierdla? - odparowała. - Nie, do ciężkiej cholery. O to właśnie chodzi. Chcę zrobić coś legalnego i naprawdę godnego szacunku. Chcę zapracować na skrócenie kary. A Grafton nie zamierza powierzyć nam uczciwego zadania, więc jeśli chodzi o mnie, może sobie wsadzić swoją propozycję. Ty i ja mamy dość kłopotów na całe życie! Tommy Carmellini zeskoczył ze stołu i ruszył w kierunku drzwi. Przez chwilę stał na korytarzu, nasłuchując. - Jesteś uzależniona od komputerów! - krzyczał Vance. -Myślisz wyłącznie o tym cybergównie! A co z nami? Co z tobą i ze mną? Zapomniałaś już o listach, które do mnie pisałaś? - Albo robota, albo więzienie - odparła lodowato Zelda. - 140 gądziłeś, że Grafton mianuje cię swoim rzecznikiem prasowym? Carmellini uznał, że najwyższy czas pójść do toalety. Kie-¦y wrócił, w sali panowała cisza. Otworzył drzwi. Hudson i Vance siedzieli naprzeciwko siebie, w milczeniu mierząc się wściekłym wzrokiem. Tommy wszedł do sali i cicho zamknął za sobą drzwi. - Jaki werdykt? - zapytał pogodnie. - Zrobimy to — odparła Zelda. - Co z oprogramowaniem? Nie możemy czekać parę lat. System jest potrzebny na wczoraj. - Zestaw baz danych Oracle'a i parę mocno zmodyfikowanych programów do przeszukiwania zasobów powinno wystarczyć. Carmellini ponownie usiadł na stole. - Nie znam się na tych sprawach, ale od czasu do czasu będę musiał meldować admirałowi Graftonowi o postępach. Jak zamierzacie wykonać zadanie? - Co wiesz o sieciach komputerowych? - spytała Zelda, mierząc go wzrokiem. - Niewiele. p - W krajach rozwiniętych są w zasadzie wszechobecne. Jest Internet, są sieci prywatne, bezprzewodowe. Nawet Star-bucks używa WiFi, sieci bezprzewodowej, by zapewnić nieustanny kontakt kierownikom sklepów w danym mieście. Uniwersytety mają swoje sieci, fabryki, kancelarie prawnicze, banki, Senat i Izba Reprezentantów. W większości z nich dane nie są kodowane. Łatwo się do nich dostać i znaleźć to, czego się potrzebuje. - Jasne - mruknął Carmellini, kiwając głową. - Sieci komercyjne, które wymieniłeś wcześniej, na przykład służące do obsługi kart kredytowych, bankowe, telefoniczne, medyczne i wiele innych można wykorzystać na wiele sposobów. W istocie są bez przerwy nielegalnie eksploatowane, tylko że firmy nie mówią o tym głośno, bo nie chcą mieć Kej prasy. Kto się przyzna do dziurawego systemu bezpieczeństwa, ten straci, bo ceny akcji spadają, gdy ludzie Przekonują się o głupocie konkretnej firmy. Zwykle do ochrony danych wykorzystuje się jedynie takie systemy, które mo-8Ą powstrzymać smarkaczy posługujących się amatorskim oprogramowaniem ściągniętym z hakerskich stron interne- 141 towych. To za mało. W każdym systemie można znaleźć dziury. Właśnie to zamierzamy zrobić: niepostrzeżenie wśliznąć się do sieci. — W jaki sposób? - Zawsze znajdą się nie do końca zainstalowane zabezpieczenia, byli użytkownicy z debilnie prostym hasłem, których nie wyrzucono z systemu albo takie oprogramowanie, które zainstalowano w sieci z firmowo ustalonymi hasłami, których nikt nigdy nie zmienił. Szukamy takich słabych punktów, to najprostszy sposób. A kiedy już jesteśmy w sieci, działamy jako autoryzowany użytkownik i możemy robić, co nam się podoba. Carmellini uśmiechnął się ciepło. — Wiedziałem: właściwi ludzie na właściwym miejscu. - Przymknij się - warknęła Zelda. - Nie jestem w nastroju do żartów. - Zróbmy wreszcie tę listę - powiedział Tommy, podając jej długopis. — Zip i ja jesteśmy hakerami — odparła. — Potrzebujemy małego zespołu specjalistów, którzy będą umieli obsłużyć potężne maszyny do przetwarzania danych. Przyda się też paru programistów, którzy dopasują do naszych potrzeb programy do przeszukiwania zasobów. Bez zespołu poszukiwaczy równie dobrze moglibyśmy szukać igły na tysiącu hektarów stogów siana. Carmelłini notował. — Musimy mieć porządny sprzęt. NSA używa sunów i IBM-ów opartych na architekturze RISC. - Załatwimy i ludzi, i sprzęt - obiecał Carmellini. - Ale to wy będziecie odpowiadać za to, żeby coś z tego wynikło. Grafton oczekuje rezultatów. Zanim Hudson i Vance opuścili gmach, Carmellini odwiedził admirała, by pokazać mu listę Zełdy. - Założę się, że w magazynach różnych rządowych agencji znajdzie się prawie wszystko, czego potrzebujemy. Zajmiesz się tym jutro. Zwróć się o pomoc do Białego Domu. W poniedziałek chcę mieć komplet sprzętu. Masz na to cały weekend. — Tak jest, sir. Zelda chciałaby też przejrzeć plany z firn1 zarządzających sieciami, żeby ustalić, do których trzeba się będzie podłączyć fizycznie. 142 - Jak zamierzasz je zdobyć? - Ukradnę. Jake skinął głową. - Jak sądzisz, Tommy, czy Zelda i Zip zrobią co trzeba? - Mają wątpliwości, czy powinni. - Informuj mnie o wszelkich tarciach. Chcę, żeby dla mnie pracowali. To najbystrzejsi spece od komputerów, jakich w życiu spotkałem, a przy tym potrafią docierać do celu na skróty. Potrzebujemy ich jak cholera... tylko nie mów im o tym. - Jeżeli jeszcze na to nie wpadli, to wkrótce wpadną. - Zabierzesz ich do nowego mieszkania? -Tak. < - Wpadnij po nich rano i przywieź do pracy. W weekend może dostaną samochód. Wkrótce potem Tommy Carmellini wiózł Zeldę Hudson, czyli Sarę Houston, oraz Zipa Vance'a, czyli Matta Coopera, do ciasnego mieszkania w wielkim bloku, złożonego z dwóch pokojów i wnęki łazienkowej. Jechali w milczeniu, rozglądając się na wszystkie strony. Wreszcie Carmellini zaparkował i wskazał na bramę budynku. - Mieszkanie numer dwanaście-czterdzieści jeden. Tam jest winda. Na górze znajdziecie walizkę z ubraniami w waszych rozmiarach i komplet przyborów toaletowych. Będę tu na was czekał jutro o siódmej - powiedział, wręczając obojgu po kluczu. - Za pół godziny - dodał, zwracając się do Zeldy -jesteś umówiona u fryzjera na parterze. Ostrzyżesz i zafarbujesz włosy. Masz być blondynką, jak na zdjęciu w prawie jazdy. Carmellini sięgnął po portfel i wyjął dwie dwudziestki i dziesiątkę. - Kupcie sobie coś do jedzenia. Podał pieniądze Zipowi. - Twoje czy Agencji? I - Moje. - Więc dzięki. Carmellini parsknął cicho i wrzucił bieg. Kiedy samochód odjeżdżał, Zelda i Zip stali ramię przy ¦ramieniu, spoglądając na wysoki budynek. Mieszkanie było naprawdę małe - były w nim salonik, ciasna sypialnia, namiastka kuchni i parodia łazienki. Meble 143 wyglądały tak, jakby kupiono je na wyprzedaży z okazji likwidacji motelu, a pościel, koce, poduszki i przybory kuchenne pochodziły z Wal-Martu. Kiedy Zelda zwiedzała mieszkanie, Zip ułożył się na kanapie i zrzucił buty. - Chciałabym być znowu w Newark - powiedziała Hudson, stając przy oknie salonu, z widokiem na drogę szybkiego ruchu. Vance odetchnął głęboko i przeciągnął się, zapatrzony we własne palce u nóg. Po długiej chwili uniósł głowę. - Dostaliśmy szansę, Zeldo. To się może udać. Skrzyżowała ramiona na piersiach, zaciskając dłonie na łokciach. - Nie chciałbym spędzić reszty życia w więzieniu — dodał Vance. - Tu nie jest wiele lepiej. - Wciąż mierzysz ludzkie życie pieniędzmi. Czy ty się nigdy nie nauczysz? Odwróciła się, by spojrzeć mu w oczy. - Dorastałam w takim syfie jak ten, który tu widzisz. Mózg był moim biletem do normalnego życia. A teraz... -Zelda skinęła ręką w stronę ścian. - Jest tak, jakbym się nigdy nie wyrwała. - Nigdy się nie wyrwiesz, jeżeli nie zobaczysz światełka w tunelu. - I kto to mówi - odparowała. - Utknąłeś tutaj tak samo jak ja. Vance sięgnął po buty. - To fakt. Zakochałem się w kobiecie pozbawionej rozsądku i nie byłem wystarczająco bystry, żeby ją zostawić. Kupiłem bilet i załapałem się na ostrą jazdę. Według moich obliczeń, za sprawą porwania okrętu podwodnego, które zorganizowaliśmy, zginęły sześćset trzydzieści dwie osoby. -Spojrzał ponuro na własne dłonie. Po chwili zawiązał buty i wstał. - Odkupienie, powiedział Grafton! Za śmierć sześciuset trzydziestu dwóch ludzi trzeba będzie cholernie drogo zapłacić. Może do końca życia będę się czuł jak śmieć? Wiem jedno: nie zamierzam wracać do pudła, ani dla ciebie, ani dla kogokolwiek innego. Szczerze mówiąc, wolałbym zdechnąć. -Zip ruszył w stronę drzwi. - W sąsiednim budynku widziałem pizzerię. Przyniosę ci połówkę. Tylko nie zapomnij o fryzjerze. Wyszedł i zamknął za sobą drzwi. 144 Zelda odwróciła się do okna i spojrzała w dół, na tętniącą życiem ulicę. Tyle samochodów, tylu ludzi, każdy z nich zajęty własnymi sprawami... a ona musiała utknąć w takim bagnie. Tego wieczoru Jake Grafton wrócił do domu o pół do dziesiątej. Amy była jeszcze w bibliotece, a Callie czytała książkę. - Przejdźmy się - zaproponował, całując żonę na powitanie. Callie spojrzała na zegarek. - Czekałem na to cały dzień — dodał. Odłożyła książkę i poszła po buty. - Kiedy to wszystko się skończy, przejdę w stan spoczynku - powiedział, gdy spacerowali ulicą. - Chyba nie dlatego, że według prezydenta przełożeni dają ci małe szansę na awans? Nie, na pewno nie dlatego. - Kilka tygodni temu terroryści z organizacji Miecz Islamu kupili cztery głowice jądrowe od rosyjskiego generała. Moim zadaniem jest odnalezienie tej przeklętej broni. Callie mocniej ścisnęła dłoń Jake'a. - Dasz radę? - Jest szansa, ale będę musiał złamać większość praw obywatelskich obowiązujących w tym kraju. Bez względu na to, czy znajdę te głowice, zanim wybuchną, czy nie, kiedy sprawa się wyda, będę ugotowany. Jeżeli je znajdę, może nie pójdę do więzienia. Tak czy owak, jako oficer marynarki będę skończony. - I co ty na to? - Najwyższy czas. Broń jądrowa, terroryści, szpiedzy, zdrajcy... na miłość boską, Callie, jestem zwyczajnym chłopakiem z południowo-zachodniej Wirginii, który marzył o łataniu samolotami dla Wuja Sama. I dopiąłem swego. A teraz wpadłem po uszy w ukrop i możesz mi wierzyć, że wcale nie jestem z tego zadowolony. Przez chwilę szli w milczeniu. - Zaczęło się od Ilina, prawda? - odezwała się w końcu Callie. - To on powiedział mi o bombach. Potem raport powędrował w górę drabiny, aż wreszcie prezydent wyznaczył mnie do kierowania tą przeklętą akcją. - Dlaczego akurat ciebie? 145 - Sam go o to spytałem. Odniosłem wrażenie, że jego zdaniem coś gnije w FBI i CIA. Ja zresztą jestem podobnego zdania. Trudno wskazać kogoś palcem, a jednak... Wyczuwam, że ludzie z tych agencji nie ufają sobie nawzajem. A może się mylę? Może chodzi o coś innego? No, ale skoro prezydent odbiera podobne sygnały... Weszli do baru i zamówili kawę po irlandzku. Kiedy usadowili się przy stoliku w kącie, Callie powiedziała: -Terroryzm, ludobójstwo... Jake, skąd się to wszystko bierze? - Od czasu drugiej wojny światowej intensywnie rozrastają się populacje krajów, których sztywne systemy władzy nie potrafią się zmienić — odparł ponuro Grafton. - Z jednej strony muszą się zmienić, by wyżywić swych obywateli, a z drugiej nie mogą. Albo nie chcą. Ciśnienie wzrasta, aż dochodzi do eksplozji. Mniej więcej miliard ludzi żyje w społeczeństwach muzułmańskich za mniej niż dolara dziennie. W Afryce jest ich mnóstwo. Współczesna medycyna powoduje gwałtowny wzrost liczby urodzeń, ale ludzie wciąż są niewy-kształceni, niepiśmienni i nieufni wobec siebie, brak im więc spoiwa, które łączy narody w krajach rozwiniętych. Losy europejskich monarchii, walki w parlamentach, wojny za króla i ojczyznę... wszystko to kształtowało narody Zachodu, a nigdy nie wydarzyło się w Trzecim Świecie. Mówimy, że są tam narody, ale to nieprawda. - Świat nie pierwszy raz doświadcza gwałtownego rozrostu populacji - zauważyła Callie, marszcząc brwi. - Owszem, ale zaraz potem następowały wojny i epidemie, redukujące populacje do znośnych rozmiarów. Plagi szarańczy, epidemie dżumy albo AIDS, wojny napoleońskie, stulecia konfliktów wewnętrznych towarzyszących upadkom chińskich dynastii... zdarzenia takiego kalibru niszczą społeczeństwa. Pozostają mocno okrojone populacje, za to zdolne wyżywić się i przetrwać. - Sądzisz, że terroryzm i masowe zbrodnie to plagi współczesnego świata? Jake Grafton przeczesał włosy palcami i spojrzał Callie w oczy. - W średniowiecznej Europie niepiśmiennymi masami manipulowano, machając chorągiewką nietolerancji i fanatyzmu, które są ubocznym nurtem każdej religii. Krucjaty, papieskie 146 wojny z herezją, hiszpańska inkwizycja, wojny katolików z protestantami... Okrutnych czynów dopuszczano się w imię Boga. W rezultacie jednak narodziły się świeckie państwa, a z czasem i narody. Świat islamski nie wykonał tego kroku naprzód. Muzułmanie nadal tkwią w średniowieczu. Islam naucza, że człowiek winien wieść taki żywot, którym zapracuje na boże miłosierdzie... i w tym względzie nie jest ani lepszy, ani gorszy od innych religii. A jednak to właśnie islamscy fanatycy eksportują okropieństwa wieków średnich do rozwiniętego świata, który zapomniał o nich setki lat temu. Być może ta wojna między społeczeństwem wyznaniowym a świeckim jest etapem w rozwoju każdej cywilizacji. Może to jedyny sposób, by ci ludzie stopniowo nauczyli się tolerancji, będącej fundamentem bardziej złożonych społeczności, w których dopuszczalne są nowe możliwości, nowe wizje życia. - Przyszłość nie jest ustalona, Jake. Nikt jeszcze nie spisał jej dziejów. - Wiem. Powtarzam to sobie co godzinę. Sączył drinka na małym balkonie, kiedy parę minut po dwudziestej trzeciej Amy wróciła do domu. Wzięła puszkę coli z lodówki i dołączyła do ojca. - Co porabiasz? - spytała. - Patrzę na Gwiazdę Polarną - odpowiedział Jake, wskazując na niebo. - Zazwyczaj nie widać jej z powodu zanieczyszczeń, ale dziś powietrze jest wyjątkowo czyste. - Skąd wiesz, że to właśnie ona? - Znajdź Wielki Wóz. Widzisz? Dwie gwiazdy na końcu wskazują na Gwiazdę Polarną. Gdybyśmy stali na biegunie północnym, wisiałaby dokładnie nad nami. Obroty Ziemi sprawiają, że pozostałe gwiazdy wyglądają tak, jakby kręciły się wokół tej jednej. - Nie wiedziałam. - To stara przyjaciółka - powiedział Grafton. - Poznałem ją wiele lat temu, latając na A-6 w Wietnamie. Rzadko opowiadał o wojennych doświadczeniach, toteż Amy postanowiła pociągnąć go za język. - Jak to było, kiedy lecieliście nad zatoką Tonkin, patrząc na Gwiazdę Północną i wiedząc, że za parę minut wróg będzie próbował was zabić? Jake zastanawiał się przez chwilę. 147 - Winston Churchill powiedział kiedyś, że jednym z najwspanialszych uczuć w życiu człowieka jest to, które ogarnia go, gdy ktoś strzelił doń i chybił. Moim zdaniem miał rację. Zawsze lecieliśmy nisko, poniżej zasięgu radarów, więc ci z północy mogli zrobić tylko jedno: strzelać jak wściekli, gdy tylko słyszeli dźwięk naszych silników. Smugi pocisków, błyski luf w dole, wulkany eksplozji... - Admirał urwał, pogrążając się we wspomnieniach. Po chwili podjął: — Pewnej nocy mieliśmy zniszczyć cel na południowy zachód od Hanoi, czyli dość daleko na terytorium wroga. Stratusy wisiały nisko, a nasza sprawdzona taktyka polegała na gnaniu z prędkością pięciuset węzłów znacznie poniżej pułapu chmur, nie więcej niż sto trzydzieści, sto pięćdziesiąt metrów nad ziemią. Ale ja miałem jakieś przeczucie... - Jake wzruszył ramionami. Amy obserwowała jego zamyśloną twarz, ledwie widoczną w nocnej poświacie miasta. - W każdym razie zadecydowałem, że odstępujemy od procedury. Wznieśliśmy się na trzy tysiące metrów, ponad półtora kilometra nad warstwą chmur. Boże, jeszcze nigdy nie widziałem tak zaciekłego ostrzału. Błyski pocisków pulsowały pod stratusami, podświetlając je jak nieustające pioruny. Potem następowała chwila przerwy... nasłuchiwali dźwięku silników... i zaraz znowu zaczynała się kanonada. Tylko że cały ostrzał koncentrował się daleko pod nami. Myśleli, że jesteśmy tam, gdzie zawsze... i byli w błędzie. - Zaatakowaliście? - O, tak. Bombardier-nawigator zlokalizował cel i zanurkowałem. Zrzuciliśmy bomby tuż nad niskimi chmurami i zaraz nawróciłem w stronę wybrzeża, gnając jak sto piorunów. Nikt nie latał wolno nad północnym Wietnamem, przeciwnik miał brzydki zwyczaj posyłania za nami pocisków rakietowych. Ale tamtej nocy nie wystrzelił ani jednego. - Zniszczyliście cel? -Kto wie? Wiesz, to była nowoczesna wojna... Spuszczaliśmy bomby i często nie mieliśmy pojęcia, czy trafiliśmy w cokolwiek, czy ktoś zginął. Spece od rozpoznania lotniczego pewnie zrobili nazajutrz zdjęcia, nie pamiętam dokładnie. Wiem tylko, że kiedy wylądowaliśmy na lotniskowcu, piloci z innych oddziałów, którzy oglądali cały spektakl, mówili mi, że to był największy ostrzał, jaki w życiu widzieli. Nie wiedzieli, że tej nocy wyjątkowo nie lecieliśmy nisko, sądzili, że 148 tacy z nas cholerni twardziele. Nie miałem odwagi wyprowadzić ich z błędu. - Kto był wtedy twoim bombardierem? - Morgan McPherson. - Lubiłeś walczyć? - spytała Amy. - Tak - odparł Jake. - Uwielbiałem to, że strzelają do mnie i nie trafiają. Z drugiej jednak strony miałem świadomość, że nie jestem nieśmiertelny. Że jeśli będę toczył tę grę wystarczająco długo, to wreszcie mnie trafią. - I właśnie dlatego gra była tak emocjonująca. - Pewnie tak. Parę tygodni później zabili Morgana. - Jake westchnął. - Dziwne. On nienawidził tej roboty, a ja ją kochałem, a jednak to właśnie on stracił życie. — Dopił drinka i zagrzechotał lodem na dnie szklanki. — Kiedy patrzę na Gwiazdę Polarną w pogodne wieczory, myślę o tamtej nocy, gdy wylecieliśmy znad zatoki i zobaczyliśmy przed sobą ścianę ognia. Zastanawiam się, czy żyłbym jeszcze, gdybyśmy znaleźli się wtedy trochę niżej. - Toczyłeś grę... — powtórzyła z namysłem Amy. — Brzmi to tak, jakbyś nałogowo uprawiał hazard. - Owszem. Niestety ci, którzy toczą gry tego rodzaju, zawsze robią to zbyt długo. Na pewno tak jest w moim wypadku - powiedział Jake, wstając. - Chodźmy już spać. Amy uścisnęła go mocno. ROZDZIAŁ 9 Budynki firmy Corrigan Engineering znajdowały się na terenie rozległego kompleksu przemysłowego na zachodnim przedmieściu Bostonu. Główny inżynier, Harley Bennett, miał pięćdziesiąt parę lat i był typem żylasto-kościstym, a jego łysą, brązową czaszkę okalał wianuszek dość rzadkich włosów. - Zgaduję, że lubi pan biegać - powiedział Ropuch, ściskając jego dłoń. Bennett się rozpromienił. - Co roku biegani maraton. Zawsze kończę w czołowej setce. - Ooo - zawołał z uznaniem Ropuch, bo choć uważał Bennetta za wariata, był zbyt uprzejmy, by go o tym poinformować. Sonny Tran również był chudy - ważył sześćdziesiąt kilogramów, miał drobne kości i jadał niewiele więcej niż wróbel. Na śniadanie zjadł na lotnisku imienia Ronalda Reagana jedną trzecią drożdżówki, a kiedy zaproponowano mu lunch, powiedział, że nie jest głodny. Nie był też specjalnie towarzyski - w samolocie przez całą drogę nie wypowiedział do Tarkingtona więcej niż dziesięć słów. Przeczytał poranną gazetę od początku do końca - z wyjątkiem drobnych ogłoszeń - potem pogapił się chwilę przez iluminator i wreszcie zabrał się do rozwiązywania krzyżówki. Oficer Straży Przybrzeżnej, kapitan Joe Zogby, był skrajnym przeciwieństwem Trana - trajkotał niemal bez przerwy. Kiedy czekali na odlot, zanim jeszcze zainteresował sie gaze- 150 tą, zdążył omówić pogodę, postawę dwóch drużyn baseballowych, a także wzrost kursów akcji spółek na poprzedniej sesji giełdowej. I - Zatem rząd zamierza kupić ten sprzęt? - powiedział Harley Bennett. - Zapewniam panów, że to supernowoczesne urządzenia. Proszę, chodźmy popatrzeć. Później porozmawiamy. Kiedy weszli do laboratorium, wskazał szerokim gestem na sprzęt i powiedział: - Co panowie na to? Delegaci z Waszyngtonu spojrzeli w milczeniu na stertę złożonej aparatury elektronicznej, zamocowaną łańcuchami do drewnianej palety. Ropuch schylił się, by zbadać ją bliżej. Elementy przypominały wnętrzności komputera. - Co potrafi ten aparat i na jakiej zasadzie działa? Harley Bennett odpowiedział szybko i wyczerpująco. Po pięciu minutach wykładu na temat sensorów i technik wykrywania radiacji Tarkington wtrącił: - Czy to naprawdę działa? \ - Oczywiście. - Harley zaczął recytować szczegółowe dane na temat zasięgu działania rozmaitych aparatów. - Skuteczność sprzętu jest bardzo różna — mówił. — Zależy między innymi od rodzaju i siły promieniowania. Dobrze ekranowany reaktor, na przykład taki, jakie montuje się w najnowszych okrętach podwodnych o napędzie atomowym, byłby wykrywalny dopiero z odległości kilkudziesięciu metrów. Gdyby to był amerykański okręt, może nawet z krótszego dystansu. Rosyjski, według mojej wiedzy, namierzylibyśmy z odległości półtora kilometra. - A rosyjską głowicę bojową? - W pocisku rakietowym? -Tak. - Takie nie są zbyt dobrze ekranowane, bo osłony są zbyt ciężkie. Pluton w głowicy oczywiście nie osiąga masy krytycznej, ale jego rozpad trwa, więc jest i promieniowanie... Biorąc pod uwagę marne rosyjskie osłony, powiedziałbym, że Hasz sprzęt wykryje pocisk z odległości do ośmiu kilometrów. Sześciu... na pewno. Ropuch gwizdnął z cicha. - To jest to - orzekł Joe Zogby, szczerząc zęby. Nawet Sonny Tran się uśmiechnął. 151 - Proszę zademonstrować — powiedział Tarkington. Harley wkręcił wtyczkę czujnika w jedno z gniazd aparatu i rozłożył kabel w linii prostej na podłodze. Włączył też spoczywający na stojącym obok stole przyrząd zawierający obrotowy bęben i pisak. - Proszę zauważyć, że detektor jest teraz fizycznie połączony z resztą instrumentu oraz urządzeniem rejestrującym. W kolejnych wersjach sensory, detektor i osprzęt będą mogły znajdować się w trzech osobnych miejscach, a współpraca między nimi będzie się odbywać przez zdalne łącze. W wersji krótkiego zasięgu zamierzamy produkować sensory mocowane do pasów operatorów... choć oczywiście tak daleko jeszcze nie zaszliśmy w naszych badaniach. Bennett wyjął z ołowianej szafy małe, również ołowiane pudełko. - W środku znajduje się radioaktywny izotop, mający zastosowanie w pewnych medycznych procedurach diagnostycznych - powiedział, ustawiając pudełko na stole opodal maszyny. Gdy wyjął probówkę z izotopem z ołowianej obudowy, z urządzenia rejestrującego dobiegł wysoki, piskliwy ton, a igła pisaka zaczęła tańczyć po bębnie. Harley wyniósł probówkę z laboratorium. Dźwięk nie umilkł. Ustał dopiero wtedy, gdy Bennett znalazł się na parkingu przed budynkiem. O swojej pozycji meldował przez słuchawkę laboratoryjnego telefonu. Godzinę później Ropuch Tarkington zadzwonił do Waszyngtonu, do Jake'a Graftona. - Lepiej niech pan usiądzie, szefie, bo wiadomości nie są dobre. -Wal. - Corrigan ma ręcznie zbudowane prototypy detektorów, które wykorzystywał dotąd jedynie w testach. Nie ma jeszcze linii produkcyjnej. Zamierzał uruchomić ją w Chinach. - W których Chinach? - W tych wielkich, czerwonych. - Przekazał już dokumentację za granicę? - Podobno nie. Powiedziano mi, że negocjował z rządem uzyskanie licencji na eksport wysokiej technologii. Tylko dlatego administracja dowiedziała się, czym dysponuje. - A czego pożytecznego dokonał nasz przyjaciel Corrigan od czasu pamiętnego uścisku dłoni z prezydentem? 152 - Zorganizował parę warsztatów, w których można by ręcznie montować te urządzenia, co oznacza, że będą drogie. Kolejna niespodzianka dla podatników. - Są do tego przyzwyczajeni. Czy te jego detektory w ogóle działają? - Wygląda na to, że tak. Główny inżynier demonstrował działanie prototypu i pokazywał mi tajną specyfikację parametrów. Naprawdę dobrze by było mieć taki sprzęt, admirale. - Zdobądź jeszcze plan dostaw i zadzwoń. - Tak jest. Jake wrócił do papierkowej roboty, w której pomału tonął. Potrzebował kogoś do pomocy, ale żeby zatrudnić, musiał najpierw skończyć. Błędne koło. A tymczasem cztery głowice jądrowe zniknęły bez śladu. Gdzie one są? Do drzwi gabinetu zapukał Tommy Carmełlini. Miał na sobie uniform elektryka z emblematem „A&B, hydraulika i elektryka". Z napisu na koszulce wynikało, że ma na imię Junior. Jake ruchem dłoni zaprosił go do środka. - Chciałem tylko donieść, sir, że Zelda i Zipper ostro zabrali się do roboty. Gdybym nie widział na własne oczy, chy-babym nie uwierzył: raz, dwa, trzy, i już byli w bazach kart kredytowych trzech poważnych banków. Bułka z masłem. Znają działanie systemów bezpieczeństwa, wiedzą, jak je obejść, i potrafią szybko znaleźć dane, których potrzebują. - Ciekawe, gdzie się tego nauczyli. - Nie pytałem, sir. Wcale nie chcę wiedzieć. I nie wydaje mi się, żeby Zelda i Zip chcieli usłyszeć to pytanie z ust agentów FBI. - Potrzebujemy stałego dostępu do baz. - Pracują teraz nad tym. Jeden z systemów bezpieczeństwa sami projektowali. Już wtedy zostawili sobie tylne drzwi, którymi teraz mogą wejść i wyjść bez najmniejszego problemu. Jake się skrzywił. - Wie pan, admirale, naprawdę przykro mi to mówić, ale oni chyba nie żyli uczciwie. - Byłbym zapomniał... śliczny mundurek. - Dziękuję. Wybieram się do kwatery głównej policji Dystryktu Kolumbii, w sprawie kamer. Do jutra powinniśmy być połączeni. 153 - Interesuje mnie Nowy Jork. Chcę mieć podgląd z wszystkich kamer w tym mieście. - Z Nowym Jorkiem będzie trudniej, bo nie ma tam centralnej bazy, do której moglibyśmy się podpiąć. Potrzebujemy podwykonawcy. - Podwykonawcy nielegalnego dostępu do sieci?! - Jest paru niezależnych specjalistów, z których usług Agencja od czasu do czasu korzysta. Mogę przyprowadzić ich tu na rozmowę, jeśli pan chce. - Ufasz im? -Tak. - Zatrudnij ich. Pół godziny później Tarkington zadzwonił po raz drugi. - Jeden zestaw na dwa tygodnie, admirale. Każdy wymaga tygodnia prób, zanim zostanie oddany do użytku. - Cudownie - wymamrotał Jake, zastanawiając się, co powie prezydent, kiedy usłyszy tę nowinę. - Zostaw Trana i tego z Przybrzeżnej w Bostonie, niech się dowiedzą wszystkich szczegółów. Ty wskakuj do samolotu i wracaj. Chcę zobaczyć te dane na temat wydajności detektorów. - Do zobaczenia wieczorem. Mały dzwonek nad drzwiami zabrzęczał donośnie, kiedy we wtorkowy poranek Tommy Carmellini otworzył je. Stanął przy ladzie, za którą piętrzyły się regały pełne telewizorów i magnetowidów. Czarnoskóry mężczyzna ukazał się w drzwiach zaplecza i wolno ruszył w kierunku przybysza. - Carmellini, chłopie, co słychać? - Cześć, Skaut. Skąd macie tyle towaru? Chyba nie przestawiliście się na handel? - To rzeczy kontrahentów, którzy nie mogli zapłacić. Potrzebowaliśmy zabezpieczenia długu, więc... A co, spodobał ci się jakiś sprzęt? - Nie... nie. Wpadłem, żeby pogadać o interesach. - Hej, Earlene, chodź no tutaj - zawołał Skaut. - Przyszedł Carmellini i chce z nas zrobić bogaczy! Earlene była uderzająco, posągowo piękną kobietą. Była bardzo zwinna - przez dwa lata grała w WNBA. Teraz zaś tworzyła połowę firmy S&A Electric. Carmellini nie wiedział nawet, czy Skaut i Earlene są małżeństwem. - Cześć, Tommy. 154 - Cześć, Earlene. - Carmellini kiwnął głową w stronę ścianki działowej. - Jest tam ktoś jeszcze? -Nie. - A mogę sprawdzić? Skaut i Earlene wymienili spojrzenia. - Pewnie musisz, co? - Muszę. Carmellini obszedł ladę, minął drzwi, przystanął i się rozejrzał. Nikogo nie zobaczył. Wrócił do gospodarzy i, podobnie jak przed chwilą, oparł się łokciami o kontuar. - Potrzebuję pomocy w ważnej sprawie. Agencja musi mieć dostęp do pewnych komputerów na terenie całego kraju, na przykład do sieci nadzorującej pracę kamer miejskich w kwaterze głównej policji Dystryktu Kolumbii, centrów rozliczeniowych kart kredytowych, baz danych rezerwacji lotniczych i tak dalej. Spora część roboty będzie dotyczyć Nowego Jorku. - Agencja? Chcesz powiedzieć, że CIA? -Tak. - Kurde, zdawało mi się, że mają już wszędzie poinsta-lowane swoje kable, tylne drzwi i Bóg wie co jeszcze. - Gdyby mieli, nie byłoby mnie tutaj. Skaut roześmiał się hałaśliwie. -Ale numer... CIA? - powtórzył, klepiąc się po udach. -Czy oni wiedzą, że siedziałem? - Skąd. Szef kazał mi zwerbować do roboty ludzi, którym ufam. A ja ufam wam. Dam mu fakturę z S&A Electric, on ją podpisze, a wy dostaniecie pieniądze. - Jesteśmy elektrykami, nie ekspertami od telefonów czy komputerów. - Daj spokój. Założę się o wypłatę, że niejeden raz robiliście wewnętrzne okablowanie pod instalację telefoniczną. - No, niby tak. Kładliśmy przewody i wiemy, który drut jest który, ale nigdy nie mieliśmy do czynienia z hasłami czy numerami dostępu. - Biorę to na siebie. - Ile? - spytała stanowczo Earlene. - Zwykła stawka. Na hebanowej twarzy Skauta odmalował się głęboki niesmak. - Pieprzysz jak potłuczony, Tommy. Mam ryzykować aresz- 155 towanie i utratę cholernej licencji elektryka za zasraną „zwykłą stawkę"? Daruj sobie. Nie mam czasu i ochoty na wysłuchiwanie takich głupot. - Nawet jeśli będzie wpadka, nikt nie postawi wam zarzutów. Pracujemy dla CIA, nie dla jakichś lewych hakerów. -My? - Tak, bo ja też biorę w tym udział, przynajmniej częściowo. Mam mnóstwo spraw na głowie i sam wszystkiego nie dopilnuję. Potrzebna mi pomoc. Powiedziałem już szefowi, że wam ufam. On z kolei ufa mnie i to mu wystarczy. - Nie chciałbym psuć ci nastroju, Tommy, ale co by było, gdybym poczuł pokusę złożenia donosu? - Jak powiedziałem, ufam ci, Skaut. Tobie też, Earlene. Znamy się dobrze. Jeżeli zechcesz zadrzeć ze mną, to byłoby lepiej dla ciebie, gdybyś najpierw mnie zabił. - Więc to tak? -Tak. - Rozumiem. Earlene parsknęła śmiechem. - Tak nisko stoimy w łańcuchu pokarmowym, że kiedy wreszcie trafia się rządowe zlecenie, to oczywiście musi być nielegalne. - Przyszedłem do was, bo władza popiera firmy należące do przedstawicieli mniejszości. - I do kobiet — dorzuciła Earlene. — Mam pięćdziesiąt jeden procent udziałów. - Widzicie, jak was unosi fala postępu społecznego? Pieniądze będą tylko odrobinę brudne. Chyba nie odrzucicie takiej propozycji? Po godzinie byli już w kwaterze głównej policji, gdzie Tommy Carmellini okazał zlecenie zatwierdzone przez wysoko postawionego urzędnika z okręgowego departamentu robót publicznych - agent osobiście sfałszował jego podpis -a kwadrans później cała trójka zamknęła za sobą drzwi centrali telefonicznej. W drodze Tommy wprowadził Skauta i Earlene w szczegóły akcji. Szybko zlokalizowali przewody doprowadzające przekaz wideo z miasta, linie sterujące ruchem kamer oraz magistralę danych prowadzącą do głównego komputera. Tak, jak Carmellini podejrzewał, nie brakowało nie używanych 156 linii światłowodowych i telefonicznych - była to spuścizna boomu sprzed kilku lat, kiedy w ostatniej fazie wzrostu mydlanej bańki supernowoczesnych technologii rozkopano całe miasto, by położyć kable we wszystkich możliwych kierunkach. Rowy przecinały wtedy większość ulic i chodników w centrum miasta. W niektórych miejscach kopano je wielokrotnie, a przewody układano jedne nad drugimi, gdy poszczególne firmy dochodziły do wniosku, że należy rozbudować infrastrukturę. Wszyscy pragnęli sieci o jak największej przepustowości, a ojcowie miasta umiejętnie podsycali tę gorączkę — zgarniali od firm hojne dotacje na kampanię wyborczą, w zamian rezygnując z dochodzenia odszkodowań na rzecz miasta za zniszczone i niedbale naprawione chodniki i jezdnie. Jak zawsze w Ameryce, kiedy bańka pękła, a kurz opadł, to podatnicy musieli zapłacić rachunek za niekompetencję, chciwość i głupotę przywódców, których sami wybrali. Kiedy tylko Carmellini i jego ekipa skończyli pracę w centrali telefonicznej policji, wyszli na ulicę, rozstawili cztery barierki na jezdni i zdjęli pokrywę kanału. Skaut i Earlene zeszli pod ziemię, Tommy zaś zajął się analizą planów, które w weekend wykradł z siedzib firm kładących sieci. Od czasu do czasu podawał Skautowi sprzęt. O osiemnastej do zaimprowizowanego centrum komputerowego w piwnicach jednego z gmachów CIA dotarł sygnał z kwatery głównej policji. Stojąc za plecami Hudson i Vance'a, Carmellini przyglądał się, jak zdalnie sterują ruchem kamer zainstalowanych w miejscach publicznych w całym mieście, robią zbliżenia, regulują ostrość i śledzą ruchy niczego nie podejrzewających obywateli. - Jak idzie pisanie programu do rozpoznawania twarzy? -spytał. - Jutro wieczorem powinien być gotowy do prób. Jeśli ruszy, zajmiemy się szukaniem ewentualnych błędów. - Świetnie. - Włamaliśmy się już do systemów obsługi kart kredytowych trzech dużych banków - dodała Zelda Hudson. - Możemy przeszukiwać dane, ściągać historie operacji, analizy kredytowe, adresy... widzimy w zasadzie wszystko, co tam mają. Carmellini klasnął w dłonie. Zelda skinęła głową, a jej policzki zarumieniły się z za- 157 dowolenia. Środki bezpieczeństwa zastosowane w bankowych sieciach były nadspodziewanie dobre. Rozprawienie się z nimi dało jej sporą satysfakcję. Zip przyglądał się jej poczynaniom, sugerował rozwiązania — i udało się. — Dobra z nas drużyna — powiedziała teraz. Vance uśmiechnął się szeroko. Tommy poklepał oboje po ramionach i poszedł do bufetu po kanapkę. Ośrodek CIA pomału pustoszał. Zelda i Zip nie mieli jeszcze samochodu, ale załapali się na wspólną jazdę z pracownikami innych działów, toteż Tommy nie musiał już służyć im za szofera. Coraz bardziej denerwowała go sprawa Archa Fostera i Norva Lalouette'a. Czekał, bo nie wątpił, że lada chwila wyłuszczą sprawę, ale oni jakoś się nie spieszyli. Bierność z każdą chwilą stawała się trudniejsza do zniesienia. Arch i Norv byli szmaciarzami, a świński odór ciągnął się za nimi od lat. Co ciekawe, Skaut nie śmierdział jak oni, choć właśnie dla nich zakładał kable w czyimś mieszkaniu, gdy swego czasu dał się złapać i zapudłować na dłuższy czas pod zarzutem „kradzieży pieniędzy i narkotyków". Ci dwaj... Dokończywszy kanapkę, Tommy poszedł do budynku, w którym mieściło się jego biuro. Strażnik przy wejściu sprawdził jego odznakę, zanim wpuścił go do środka. Jego kumpel z trzeciego piętra powtórzył procedurę. Kiedy Carmellini szedł korytarzem, czujniki zainstalowane w suficie raz jeszcze sczytały dane z odznaki. Wreszcie otworzył drzwi pokoju, włączył światło i szybko wpisał kod do urządzenia alarmowego. Potem usiadł w fotelu, bez entuzjazmu przejrzał papiery w skrzynce z korespondencją przychodzącą i w zamyśleniu zapatrzył się w wieczorne niebo za oknem. Dobrze byłoby zobaczyć, co ciekawego ma w mieszkaniu -czy domu — Archie Foster, pomyślał. I Norv, skoro już o tym mowa. Co, do wszystkich diabłów, kombinują ci dwaj durnie? Carmellini sięgnął po książkę telefoniczną i zaczął szukać. -Zobaczmy - mruknął. - Foster... A... Alice, Allen, Ar-chibald... Archibald C. Foster. Wygląda to na dom w Silver Spring. Nazwisko Lalouette'a nie figurowało w książce. Pewnie zastrzegł numer, pomyślał Tommy. 158 Dni mijały jeden po drugim, a Jake Grafton coraz silniej odczuwał presję mających nastąpić wydarzeń. Chwilami wydawało mu się, że słyszy tykanie zegara odmierzającego ostatnie chwile przed końcem świata. Każdy dzień, każda godzina i minuta były stracone na zawsze. Nie mógł spać, nie mógł jeść i nie mógł przestać myśleć o problemach, które miał rozwiązać. Zespoły specjalistów z NSA i CIA pracowały intensywnie nad zintegrowaniem informacji z dziesiątków źródeł - wyłącznie nielegalnych - do których dostęp zapewniali im Tommy Carmellini i jego ekipa. Na polecenie Jake'a Zelda skupiła się na szukaniu danych na temat Frouąa al-Zuaira i Miecza Islamu. Grafton dwa razy dziennie kontaktował się z asystentem prezydenta, rozmawiał z szefami agencji federalnych i o różnych porach dnia i nocy konferował z członkami swego sztabu. Prezydent, departament stanu i agencje — wszyscy ściśle współpracowali z zagranicznymi delegaturami, w mniej lub bardziej utajniony sposób. Nikt nie żałował czasu. Termin był krótki, a presja ogromna - i to właśnie martwiło Jake'a. Gdyby nadmiernie skupił się na codziennych drobiazgach, mógłby stracić z oczu pełny obraz sytuacji. Starał się pamiętać, że jego zadaniem jest prowadzenie okrętu, a nie sypanie węgla do kotłów. Na szczęście Gil Pascal brał na swoje barki sporą część mniej ważnych spraw; jego pomoc była nieoceniona. Jake zmuszał się między innymi do przeglądania gazet, by być na bieżąco z wydarzeniami na świecie. Raz zdołał nawet zabrać Callie do kina, ale i to nie zmniejszyło napięcia. Wpatrywał się w aktorów niewidzącym wzrokiem, ani przez chwilę nie przestając rozmyślać o broni jądrowej. Każdego ranka Ropuch meldował mu o postępach w konstruowaniu nowych detektorów promieniowania. Potem dyskutowali z Pascalem o innych sprawach. - Problem polega na tym - powiedział któregoś razu Tarkington - że te maszyny wykrywają wszystko. Przez nasze miasta i statki przewijają się codziennie tony substancji radioaktywnych: odpady, izotopy potrzebne w szpitalach, materiały badawcze... Nawet roboty kuchenne generują odrobinę promieniowania. — Drepczemy w miejscu — mruknął Jake. — Nie mamy absolutnie żadnego punktu zaczepienia. 159 — Spokojnie, szefie — odparł Ropuch. — Coś dobrego w końcu musi się wydarzyć. Będzie przełom, musimy tylko wierzyć. Jake spojrzał na niego bez słowa. — Wiara to podstawa — dodał pewnie Tarkington. — Dobrzy zawsze wygrywają, admirale, przynajmniej na dłuższą metę. Gdyby to była prawda, pomyślał Jake. — Ten zegar — powiedział, wskazując na standardowy w amerykańskich urzędach elektryczny czasomierz, wiszący na ścianie naprzeciwko jego biurka. — Niech ktoś go zdejmie i zabierze. Mam go dość. Ropuch przygryzł wargę. — Tak jest, sir - powiedział. Wieczorem siódmego dnia po wypłynięciu z Karaczi Olym-pic Voyager minął Sharm ash Shaykh i wpłynął na wody Zatoki Sueskiej. Następnego dnia o świcie w Suezie na pokład wsiadł pilot i jednostka rozpoczęła przeprawę przez kanał. Dziewiątego dnia podróży z Pakistanu przybiła do nabrzeża w Port Saidzie, na północnym krańcu Kanału Sueskiego. Stojąc na skrzydle mostka, Holender obserwował pasażera schodzącego z burty po umocowanej na stałe drabince i dalej, po kładce opartej przez dokerów o jeden z jej dolnych stopni. Mężczyzna ruszył wzdłuż kei i po chwili zniknął z pola widzenia. Vandervelt rozmawiał z nim tylko dwa razy po tym, jak pierwszej nocy zaprowadził go do ładunku. Za pierwszym razem pasażer poprosił o drabinkę, by dostać się do kontenerów stojących wyżej, a za drugim, gdy statek płynął po Morzu Czerwonym, poinformował pierwszego oficera, że wykonał zadanie. — Skończyłem. Wysiadam w Port Saidzie. — A co z pańskimi narzędziami i sprzętem? — Leżą w dwóch innych kontenerach. W Port Saidzie wyładujecie sześć, nie cztery. — Czy bomby są uzbrojone? — Niech pan nie zadaje głupich pytań - odparł opryskliwie pasażer. - Przymocowałem do kontenerów nowe dokumenty spedycyjne. Niech pan dopilnuje wyładunku w Port Saidzie i zapomni, że kiedykolwiek rozmawialiśmy. Vandervelt wiedział, że to bardzo rozsądna rada. Paląc papierosa, przyglądał się, jak dźwig portowy przenosi pierwszy kontener na brzeg. Lee, drugi oficer, nadzorował rozła- 160 dunek. Tylko raz spojrzał na mostek, ale Holender wolał udawać, że go nie widzi. Robotnicy mocowali właśnie haki do drugiego kontenera, kiedy Vandervelt zauważył, że tuż obok niego stanął kapitan Pappadopoulus. Na szczęście wiatr rozwiewał towarzyszący Grekowi odór. Nieogolony, otyły dowódca frachtowca miał na sobie brudne spodnie, kapcie i koszulę, która niegdyś była biała. Nie zadał sobie nawet trudu wsadzenia jej za pas. Na wszelki wypadek oparł się o reling i mrużąc słabe oczy, spojrzał na upakowane na pokładzie kontenery. - Zabierz je z mojego statku — krzyknął ochryple do Lee i machnął tłustym łapskiem w stronę brzegu. - Zabierz to gówno natychmiast! - Kapitanie - odezwał się Vandervelt - to nie jest odpowiedni czas i miejsce na takie sceny. Może zszedłby pan do swojej kabiny? Pappadopoulus spojrzał ponuro na oficera. - Nie rozkazuj mi, skurwysynu. Ja rządzę na tym statku. - Nie rozkazuję panu, tylko proponuję. Oficerowie i załoga błyskawicznie poradzą sobie z rozładunkiem. Za godzinę statek wyjdzie w morze. - Nie powinienem był się godzić na ten pieprzony układ -wymamrotał Pappadopoulus, na powrót kierując spojrzenie ku kontenerom z Karaczi. - Spędziłem całe życie, tłukąc się od jednego zadupia Trzeciego świata do drugiego, wożąc śmieci i mając do czynienia ze śmieciami. — Kapitan popatrzył na Vandervelta. — Ze śmieciami takimi jak ty. Przez całe marne życie. Ale byłem uczciwy. Pracowałem uczciwie i zarabiałem uczciwie. Może niezbyt wiele, ale przynajmniej były to czyste pieniądze. Nie śmierdziały. Nie było na nich krwi. - Rozumiem. - Czyste pieniądze, na Boga. Nie takie, jak to arabskie gówno. Pappadopoulus obrócił się i po raz pierwszy spojrzał na nabrzeża, magazyny i chmurę dymu rozlewającą się znad miasta. - Dupa świata - parsknął kapitan. - Celna nazwa, Bóg mi świadkiem. - Po chwili znowu spojrzał spode łba na Van-dervelta. - Nie zostało mi wiele lat życia. Ale ty jesteś młody. I młodo zaprzedałeś swoją pieprzoną duszę. Żal mi ciebie, nędzny sukinsynu. 161 Pappadopoulus ruszył w stronę drabinki. Podpierał się rękami o poręcze, klapy i wszelkie inne sztywne elementy, których mógł dosięgnąć, jakby statek kołysał się na falach. Holender spojrzał na własne odbicie w szybie osłaniającej mostek. Twarz miał bladą i jakby ściągniętą. Stary sam był śmieciem, bezwartościowym pijakiem, ale nie można było odmówić mu racji. Vandervelt sprzedał duszę za pieniądze i dobrze o tym wiedział. - Ja też siebie żałuję - mruknął. Do diabła, co ja narobiłem? Dlaczego, dlaczego zgodziłem się na ten numer? Dla pieniędzy! Jeżeli te bomby miały kiedykolwiek eksplodować, rozumiał, że będzie musiał jakoś żyć ze świadomością tego, co uczynił. Rozmyślając o tym, wolno przechadzał się po mostku. Po południu czwartego dnia pobytu w Zurichu Anna Modin wróciła do hotelu po kolejnej rundzie negocjacji ze szwajcarskimi bankierami. Konsorcjum firm próbowało sprzedać większą ilość oprogramowania i komputerów kontrahentom z Bliskiego Wschodu. Europejskie banki chciały, by Walney's udzielił kredytu kupującym i wziął na siebie ryzyko transakcji. Oczywiście wiarygodność i zdolność kredytowa nabywców nie była nadzwyczajna. Rozmowy nie były łatwe. Poczta głosowa zarejestrowała trzy telefony. Pierwsze dwa od bankowców z Kairu, ale do nich Anna dzwoniła jeszcze przed wyjściem z banku, w którego siedzibie prowadzono negocjacje. Trzecia wiadomość zawierała jedynie nazwę pobliskiej restauracji i godzinę, nic więcej. Rosjanka odsłuchała ją trzykrotnie, zanim skasowała męski głos. Głos Ilina, tego była pewna. Nie rozmawiała z nim od trzech lat, lecz mimo to nie miała wątpliwości. Anna Modin spojrzała na zegarek. Miała trzydzieści minut. Frouą al-Zuair prowadził łódź wiosłową tuż przy burcie Voyagera, oczywiście od strony otwartej przestrzeni basenu portowego. Woda była mniej więcej tak przejrzysta jak olej silnikowy i zapewne z powodzeniem mogłaby go zastąpić-W czarnej toni widoczność była najprawdopodobniej zerowa; 162 nurek musiał pracować po omacku. Aby się nie zgubić, obwiązał się liną w pasie i dał się ciągnąć za szalupą. Na szczęście fala była bardzo mała, a bąble z aparatu tlenowego mieszały się dyskretnie ze zmarszczkami na powierzchni wody, rozchodzącymi się wokół łodzi. Zuair spojrzał w górę, na skrzydło mostka. Gdyby ktoś tam stanął, zapewne dostrzegłby łódź kołyszącą się obok burty, ale trzeba było zaryzykować. Omiótł wzrokiem pokłady stojących opodal jednostek. Nikt nie interesował się tym, co działo się na wodzie. Zatopienie statku na pełnym morzu, zanim zdążyłby wysłać sygnał SOS, a do tego w taki sposób, by żaden samarytanin nie zdążył podjąć z wody rozbitków, nie było robotą dla amatora. Zuair wiedział o tym doskonale. Długo zastanawiał się nad rozwiązaniem. Pożar w maszynowni powinien wystarczyć, ale wypalony kadłub mógłby dryfować całymi dniami. Można było wnieść na pokład dostateczną ilość plastiku, lecz umieszczenie ładunków w odpowiednich miejscach wymagałoby zatrudnienia fachowca nie tylko biegłego w posługiwaniu się materiałami wybuchowymi, ale \ i w konstrukcji kadłubów i podsystemów okrętowych. Zuair uznał, że najpewniej będzie umieścić ładunki poniżej linii wodnej i odpalić je zdalnie. Bez wątpienia istniały nadajniki i odbiorniki akustyczne, które nadawały się do tego celu, ale w tej chwili nie miał do nich dostępu. Musiał poradzić sobie inaczej. Przygotował cztery bomby zawierające po dziesięć kilogramów plastiku. Podłączył akumulatory motocyklowe do zapalników czasowych, po trzy na każdy ładunek. Zegary ustawił na dwadzieścia cztery godziny. Ładunki zapakował w grubą folię i uszczelnił, by do środka nie dostała się woda. Tak przygotowane pakunki włożył do polistyrenowych toreb zawierających po sześć potężnych elektromagnesów i po trzy dodatkowe akumulatory, odessał z nich powietrze i kolejny raz uszczelnił. Włącznik elektromagnesów znajdował się w środku, zadaniem płetwonurka było wymacanie go i uruchomienie w odpowiednim miejscu. Cztery bomby spoczywały na dnie łodzi wiosłowej. Zuair uszczelnił je zaledwie godzinę wcześniej, zaraz po uruchomieniu zapalników czasowych. Zegary już tykały. Zatrzymał łódź mniej więcej dwadzieścia pięć metrów od 163 dziobu i szarpnął za linę, na której holował płetwonurka. Poszycie statku było pokryte grubą warstwą zielska i nieorganicznego osadu, którą trzeba było najpierw zdrapać, jeżeli elektromagnesy miały się pewnie trzymać blach. Nurek miał do tego specjalne narzędzie, umocowane na lince do nadgarstka. Zuair spojrzał na zegarek. Minuty mijały bardzo powoli. Trzy... cztery... pięć... Po sześciu minutach w wąskim prześwicie między burtami łodzi i statku ukazała się głowa w czarnym kapturze piankowym i w masce, ustnik aparatu tlenowego i szczyt butli, a zaraz potem ręka. Spojrzawszy raz jeszcze na skrzydło mostka, Zuair zebrał się w sobie i wybrał jedną z bomb, ważącą wraz z osprzętem ponad dwadzieścia kilogramów. Łódź zakołysała się niebezpiecznie, gdy dźwignął ciężar. Balansując ostrożnie, ponad rufą podał bombę płetwonurkowi, który pozwolił, by wciągnęła go pod wodę. Niespełna minutę później ręka z kciukiem skierowanym ku niebu wychynęła z czarnej mazi wypełniającej portowy basen. Udało się. Zuair powiosłował wzdłuż kadłuba o trzydzieści metrów dalej i ponownie pociągnął za linę. Anna Modin weszła do restauracji i od razu zobaczyła Janosa Ilina przy jednym ze stolików w głębi sali. Wyglądał tak, jak go zapamiętała. Wstał, wyszedł jej na spotkanie, a potem odsunął i przysunął dla niej krzesło. Przez kilka minut rozmawiali tak, jakby byli starymi znajomymi. Ilin prowadził konwersację w stronę zupełnie niewinnych tematów. Po kolacji razem opuścili lokal. Potem szli szybko ulicami Zurychu, a Ilin mówił, oglądając się raz po raz, by mieć pewność, że nikt ich nie śledzi. - Na płycie, którą przywiozłaś z Kairu, znajduje się zapis transakcji dokonywanych przez Walney's. Widać na przykład przepływ środków dla Frouąa al-Zuaira na zakup czterech głowic. Pieniądze przeszły długą i krętą drogę, zanim do niego trafiły. Anna skinęła głową. - Chcę, żebyś zawiozła te dane do pewnego człowieka w Stanach Zjednoczonych. Nazywa się Jake Grafton. - Ilin podał adres Jake'a w Waszyngtonie. - Kiedy? 164 - Natychmiast. Rano, pierwszym lotem. Broń została załadowana na pokład frachtowca Olympic Voyager, dziewięć dni temu, w Karaczi. To także musisz przekazać Grafto-nowi. - Nie ma innego sposobu na dostarczenie mu tej informacji? - Nie - uciął Ilin. - Działam samotnie. W SVR i rosyjskim rządzie istnieją frakcje, których członkowie nazwaliby moją działalność zdradą. Kilka tygodni temu zdołałem znaleźć pretekst do wyjazdu do Ameryki. Teraz mi się nie uda. Nie jestem w stanie tego zorganizować... może powinienem, ale nie mogę. Jeżeli pojadę, Moskwa będzie podejrzewać zdradę i tak zawali się wszystko, nad czym pracowałem przez całe życie. - Chyba od początku przeczuwałam, że działasz na własną rękę - przyznała Anna. - Możliwe, że tylko dlatego zrobiłam to, czego ode mnie chciałeś. I pojechałam tam, gdzie twoim zdaniem byłam potrzebna. Ilin zacisnął usta i kiwnął głową. - Niewykluczone, że oboje jesteśmy głupcami - odezwał się po chwili i z irytacją machnął ręką. - Narazisz życie, jeśli zrobisz to, o co proszę. Abdul Abn Saad i jego przyjaciele domyśla się, że ich zdradziłaś. Będą cię ścigać. To, że już powiedziałaś o wszystkim, co o nich wiedziałaś, nie będzie miało znaczenia. Chodzi o zemstę. Powiedz o tym Jake'owi Graftonowi, on spróbuje cię ochronić. - Widziałam bomby. - Wiem. Grafton ci uwierzy. Właśnie dlatego proszę, żebyś to zrobiła. Abdul Abn Saad jest jednym z najbardziej niebezpiecznych ludzi na świecie, a w tej aferze tkwi po same uszy. Amerykanie muszą o tym wiedzieć. Ilin zatrzymał się i spojrzał Annie w oczy. - Na pewno rozumiesz, że jeśli te głowice eksplodują, świat, jaki znamy, przestanie istnieć. Rozpocznie się era ciemności. Miliardy ludzi będą głodować. Nie wiem, jakie są twoje poglądy polityczne, i nic mnie to nie obchodzi. Takiemu scenariuszowi po prostu trzeba zapobiec. - Jeśli nie wrócę do Kairu, Saad będzie szukał w banku moich wspólników. Znajdzie twoją agentkę. Ilin bezradnie rozłożył ręce. - Może nie znajdzie. A nawet jeśli, to ona nie wie o niczym, 165 co mogłoby go interesować. Ona także jest żołnierzem. Ryzykuje. - Nie — zaoponowała Anna Modin, kręcąc głową. — Muszę wrócić do Kairu i wyciągnąć ją stamtąd. Uciekniemy razem. - To zbyt niebezpieczne. Zabraniam ci. Mogą złapać was obie, a na takie ryzyko nie możemy sobie pozwolić. Zbyt dużo wiesz. Znasz mnie! Będą cię torturować tak długo, aż 0 wszystkim powiesz. Jeżeli zginie kobieta w Kairze, stracimy żołnierza. Jeżeli zginę ja, stracimy armię i przegramy wojnę. Już nikt nie stanie im na drodze. Janos Ilin przekrzywił głowę i spojrzał głęboko w oczy Anny. - Rozumiesz? - Rozumiem. Przed laty naraziłeś życie, szukając ludzi, którzy byliby gotowi ci pomóc. Gdybyś popełnił choć jeden błąd w ocenie, byłoby po tobie. Jako osoba wychowana w komunistycznej Rosji doceniam ogrom ryzyka, które podjąłeś, 1 twoją odwagę. Albo jesteś najwspanialszym człowiekiem, albo największym głupcem. Anna Modin umilkła i położyła dłoń na ramieniu Ilina. - Nie kwestionuję twojej oceny zagrożenia. Z drugiej jednak strony, jeśli zostawimy tę kobietę, nie będziemy lepsi od Abdula Abn Saada, Frouąa al-Zuaira czy generała Piętrowa. Tacy jak oni są złem, z którym walczę. Spojrzenie Ilina było twarde i zimne jak lufa karabinu. -Nie. - Tak - odpowiedziała krótko. - Nie opuszczę jej w potrzebie. Nie masz wyboru, Janos, chyba że chciałbyś sam pojechać do Ameryki. Daj mi płytę i zdradź nazwisko agentki. Zabiorę ją ze sobą do Ameryki. Ilin nie miał wyboru. Usłuchał, wbrew rozsądkowi. Holender podjął decyzję, zanim jeszcze ostatni z kontenerów spoczął na portowym nabrzeżu. Postanowił, że wyśle otwartym tekstem, na międzynarodowej częstotliwości alarmowej, ostrzeżenie o bombach, gdy tylko statek opuści egipskie wody. Wiadomość dotrze do wszystkich jednostek na Morzu Śródziemnym, a potem dalej, do rządów' wszystkich krajów świata... Wydawało mu się, że pochwycił złoty pierścień, ale teraz rozumiał, że popełnił straszliwy błąd. Chryste, co ja najlep- 166 szego zrobiłem? Nawet taki śmieć jak Pappadopoulus dostrzega zło, które za tym stoi - rozmyślał z goryczą. Vandervelt spojrzał na swoje dłonie. Pewnie zamkną mnie za to w pudle, pomyślał. Był tylko człowiekiem, nie mógł nie zastanawiać się nad taką perspektywą. Kiedy wszystkie kontenery z pokładu Olympic Voyagera stanęły na nabrzeżu, po drabince weszli pilot i urzędnik portowy. Skierowali się od razu na mostek. Pilot, którego Vander-velt widział pierwszy raz w życiu, miał niewiele do powiedzenia. Urzędnik - przeciwnie, był nachalnie przyjacielski. — Pańscy przyjaciele sugerowali, że nie chciałby pan, aby zarejestrowano wizytę statku w porcie, z przyczyn prywatnych, ma się rozumieć, i w majestacie prawa, a my naturalnie bardzo chętnie panu pomożemy... Po krótkich negocjacjach ustalili kwotę: pięćset dolarów amerykańskich. Holender wyjął z kieszeni rolkę banknotów i odliczył dziesięć pięćdziesiątek. Potem spojrzał na horyzont. Wiatr od pustyni niósł tumany drobnego piasku, ograniczające widoczność. Pięć do sześciu mil, pomyślał Vandervelt, próbując oderwać się od rozważań na temat bomb, fanatyków i własnej głupoty. Niewidzącymi oczami spoglądał na krążące w górze mewy, gdy nagle na mostek wbiegł radiooficer. — Radio w proszku! Ktoś rozwalił wszystkie nadajniki! -Co?! — Ktoś rozniósł radionadajniki, prawdopodobnie jeszcze na morzu. Cały sprzęt poszedł w diabły. Ktoś z załogi? Nie, pomyślał Holender. Pilot też nie, bo przecież nie ruszał się z mostka. Urzędnik portowy? Zszedł na brzeg, gdy tylko zainkasował łapówkę. Pieprzony doktorek od bomb atomowych! Musiał to zrobić tuż przed zejściem na ląd! Ale dlaczego? I nagle zrozumiał: oni nie chcieli, żeby Olympic Voyager wysłał w eter jakąkolwiek wiadomość. Zdesperowany rozejrzał się dookoła. Nabrzeże i cała okolica były pełne ludzi - Arabów, rzecz jasna. Urzędnik portowy szedł ukosem przez pokład, w stronę drabinki, po której miał zejść na keję. Boże, oni zamierzają zatopić statek, zabijając całą załogę! Nagle kolana ugięły się pod nim i musiał złapać się poręczy, żeby nie upaść. 167 To oczywiste, myślał. Przecież nie mogą zostawić gromady marynarzy, którzy mogliby opowiedzieć kto, co i w jaki sposób, gdy już będzie.... Gdy już będzie po wszystkim. Na miłość boską, co ja zrobiłem! - Co teraz, sir? Vandervelt potrząsnął głową, zbierając myśli. - Co teraz? - powtórzył radiooficer. Może chociaż jego nie zabiją. - Weź to - odparł Holender, sięgając do kieszeni. Wyjął rolkę banknotów i wcisnął ją w dłoń mężczyzny. - Weź i opuść statek. Oni nas wszystkich zabiją. Zejdź po drabince, teraz, zaraz, i po prostu odejdź. Nie oglądaj się za siebie. Radiooficer patrzył na niego tępo. -Na Boga, głupcze, bierz forsę i uciekaj! - Vandervelt zacisnął palce mężczyzny na rolce banknotów i pchnął go w stronę drzwi. Chwilę później radiooficer był już na pokładzie. Zatrzymał się na moment u szczytu drabinki, obejrzał się przez ramię, a potem ruszył w dół w ślad za urzędnikiem portowym. Vandervelt zebrał siły i machnął ręką w stronę Lee, drugiego oficera, stojącego na pokładzie. Dziesięć minut później statek odbił od brzegu i o własnych siłach rozpoczął rejs. Jak zawsze, tuż za główkami portu czekała pilotówka. Vandervelt wysłał telegrafem maszynowym rozkaz zatrzymania maszyn. Nie miał pieniędzy dla pilota i bez wahania powiedział mu o tym. Pilot był oburzony. - Musicie mi zapłacić! - Napisz list do armatora, sukinsynu. A teraz wypieprzaj ze statku. - Tak się nie mówi! Z szacunkiem. Ja pilot. Wykwalifikowany. - Won ze statku. Jazda! Na dół! Spojrzawszy po raz ostatni w twarz Holendra, pilot cofnął się o kilka kroków, zawrócił i zbiegł po stopniach na główny pokład. Kiedy frachtowiec zwolnił, do drabinki umocowanej na prawej burcie zbliżyła się motorówka. Pilot przystanął jeszcze przy relingu, żeby zamienić parę słów z marynarzem, żywo gestykulując w kierunku nadbudówki i mostka. Lee spojrzał na Vandervelta, który stał nieruchomo jak posąg. Prawda była taka, że w tej chwili Holender nie mógł już 168 nic zrobić. Zrozumiał to, zanim jeszcze statek odbił od kei. Gdyby zszedł na ląd, zostałby zabity. Jeżeli terroryści zamierzali zatopić statek, nikt nie mógł im przeszkodzić. Na pokładzie nie było żadnej broni. Załoga była zdana na łaskę intruzów. Rozważał swoje położenie, daremnie szukając wyjścia, gdy nagle spostrzegł, że Lee wymachuje ramionami, dając mu rozpaczliwe znaki... Zaraz potem zobaczył czterech uzbrojonych mężczyzn, którzy pojawili się u szczytu drabinki i zeskoczyli na pokład. Każdy miał na grzbiecie plecak. Niespełna minutę później byli już na mostku. Jeden z nich pchał lufą karabinu Lee, który z uniesionymi w górę rękami stanął w drzwiach pierwszy. — Maszyny start — warknął Frouą al-Zuair, celując z karabinu maszynowego w brzuch Vandervelta. Lee patrzył na Holendra oczami wielkimi jak spodki, jakby chciał powiedzieć: „Widzisz, do czego doprowadziła nas chciwość?" - Przecież się dogadaliśmy - wybąkał Vandervelt. Seria pocisków w brzuch cisnęła nim o podstawę telegrafu maszynowego. Holender poczuł, że jego wnętrzności nagle stały się dziwnie luźne. Przyciskając dłonie do brzucha, osunął się na pokład. Ciśnienie krwi spadało szybko. Vandervelt usłyszał jeszcze dzwonienie telegrafu i słowa Zuaira, skierowane do Lee. Ostatnią rzeczą, którą zobaczył, była brudna, zielonkawa płytka podłogowa. Stracił przytomność. Chwilę później jego serce przestało bić. Zuair i jego święci wojownicy nie znali litości. Statek rozpędzał się właśnie do prędkości piętnastu węzłów, a oni metodycznie przeczesywali wszystkie pomieszczenia, zabijając członków załogi. Marynarze ginęli tam, gdzie stali. Przy życiu pozostał jedynie Lee. Stał na mostku, czując na plecach lufę pistoletu maszynowego. Późnym popołudniem Zuair zakończył zakładanie ładunków wybuchowych, które wraz z towarzyszami wnieśli na pokład w plecakach. Wiedział, że woda opływająca kadłub może zerwać bomby podczepione do lewej burty frachtowca. Nie mógł sobie pozwolić na taki zbieg okoliczności. Założył ładunki wokół rur dostarczających olej do kotłów i przy 169 otworach wlotowych dla wody morskiej. Na wszelki wypadek zaminował też drabinki i schody wiodące z maszynowni na pokład. O zachodzie słońca, kiedy wszystko było gotowe, wspiął się po drabince na mostek. Stanął kolejno na obu skrzydłach i uważnie zbadał przez lornetkę powierzchnię oceanu. W zasięgu wzroku miał tylko jeden statek, płynący w przeciwnym kierunku, zapewne do Port Saidu. Po chwili dostrzegł jeszcze jacht motorowy, poruszający się równoległym do Voyagera kursem, o kilka mil w tyle i nieco z boku. Zadowolony, spacerowym krokiem przemierzył mostek. Mijając drugiego oficera, wyjął zza paska pistolet i strzelił. Kula przebiła czaszkę Lee od tyłu. — Wsadź ich tutaj - rozkazał jednemu ze swoich ludzi, ruchem głowy wskazując na właz do komory ze sprzętem radarowym. - I porządnie zamknij drzwi. Niepotrzebne nam pływające trupy. Słońce skryło się w morzu i nastała głęboka ciemność. Godzinę później za rufą frachtowca pojawiły się światła dużego kontenerowca, który przymierzał się do wyprzedzania po lewej burcie. Zuair przyjrzał mu się przez lornetkę, a następnie poruszył sterem, kierując dziób statku o dwadzieścia stopni w prawo. Wkrótce potem przywrócił poprzedni kurs. Minęły kolejne dwie godziny, nim światła kontenerowca zniknęły w mroku nocy. Zuair spojrzał na ekran radaru. Nie wiedział, jak się obsługuje takie urządzenia ani jak skalować obraz. Nie zobaczył jednak na monitorze ani jednego punktu świetlnego i uznał, że taka informacja musi mu wystarczyć. Zostawiwszy jednego z podkomendnych przy sterze, z rozkazem utrzymania dotychczasowego kursu, Frouą al-Zuair zszedł na pokład i ruszył w stronę drzwi wiodących na niższe poziomy. Na końcu korytarza znajdował się szyb z drabinką prowadzącą wprost do siłowni. Minąwszy obojętnie dwa ciała leżące na pokładzie, stanął przy konsoli sterowania maszynami. Po chwili wahania sięgnął do dźwigni, która, jak sądził, służyła do regulacji obrotów silnika. Poruszył nią i odgłos pracującej maszyny zmienił się wyraźnie, a wskazówka obrotomierza odchyliła się w lewo. Nie wiedział, jak odciąć dopływ paliwa i nawet nie 170 próbował tego zrobić. Szybko wspiął się po drabince na górę, zostawiając za sobą nie zamknięte włazy. Na pokładzie wyraźnie wyczuł brak wibracji i zwiększoną podatność kadłuba na uderzenia fal. Bojownik dotąd pilnujący steru stał już przy prawobur-towej drabince. Dwaj pozostali zjawili się, gdy jacht zaczął się zbliżać do zwalniającego frachtowca. Zszedłszy wraz z ludźmi na pokład jachtu, Zuair wyjął z plecaka sterownik radiowy i włączył zasilanie. Zielona lampka zapaliła się w ciemności. Nacisnął klawisz... i usłyszał stłumiony huk wybuchu ładunków rozmieszczonych w trzewiach statku. Światła pozycyjne Olympic Yoyagera wciąż jeszcze działały, toteż nietrudno było obserwować go z kokpitu jachtu, odległego zaledwie o sto metrów. Zuair nie miał pojęcia, ile czasu minie, zanim frachtowiec pójdzie na dno. Upłynęło pół godziny, potem kolejne, a statek wciąż bezwładnie unosił się na falach. Nie wyglądało na to, by zaczynał tonąć. Zdenerwowany Zuair wcisnął guzik drugiego detonatora, by odpalić ładunki zapalające. Pięć minut później na śródokręciu pojawił się słaby poblask płomieni. Ogień musiał ogarnąć korytarze i studzienki z drabinkami wiodącymi do maszynowni. Wkrótce potem w powietrzu dał się wyczuć dym — tłusty, cuchnący opar płonącej ropy. Wreszcie łuna bijąca spod pokładu ustąpiła jaskrawym płomieniom. Zuair czekał. Jeden z jego ludzi stwierdził, że warto się oddalić, zanim pojawią się inne statki, ale dowódca uciszył go jednym ostrym słowem. Raz po raz zerkał na zegarek. W końcu usłyszał eksplozje ładunków podłożonych pod burtą jeszcze w Port Saidzie: najpierw jedną, potem dwie w minimalnym odstępie i wreszcie czwartą, spóźnioną o kilka minut. Nareszcie! Jacht odpłynął nieco dalej, gdy bijące wysoko płomienie rozświetliły powierzchnię morza w promieniu kilkuset metrów. Wkrótce potem statek zaczął się przechylać. Teraz dopiero Frouą al-Zuair stanął za sterem jachtu motorowego i nawrócił, by podpłynąć bliżej do płonącego i tonącego wraku. Włączył potężny reflektor i uważnie przyjrzał się sytuacji. Przechył sięgał już dwudziestu stopni. Usatysfakcjo- 171 nowany, wykonał kolejny nawrót i zostawiwszy Voyagera za rufą jachtu, ustąpił miejsca sternikowi. Gdy łódź, szybko przyspieszając, oddalała się od wraku, Zuair podziwiał swoje dzieło przez lornetkę. Miał nadzieję, że frachtowiec zatonie przed świtem. - Inszallach - szepnął. Wola Allacha. ROZDZIAŁ 10 Anna Modin nie opuściła Zurychu najbliższym lotem. Interes banku wymagał, by została dzień dłużej, a zbyt mocno się bała, by go zlekceważyć. Spotkania trwały tak długo, że nie zdążyła i na ostatni samolot tego dnia; musiała pozostać w hotelu jeszcze jedną noc i wyruszyć w drogę do Kairu następnego ranka. Zanim się wymeldowała, jak zwykle zadzwoniła do Abn Saada. Każdego ranka donosiła mu o postępach w rokowaniach ze szwajcarskimi bankierami i europejskimi biznesmenami. Starała się mówić spokojnie i rzeczowo, jak zawsze. Gdyby zwierzchnik nabrał podejrzeń już teraz... Kiedy Anna zakończyła rozmowę, gardło miała tak suche, że z trudem przełykała ślinę. Popijając wodę mineralną z butelki wyjętej z barku, czuła silne pulsowanie w skroniach. O, tak, kiedy dyskutowała z Ilinem, nie brakowało jej szlachetnej odwagi i determinacji. Była gotowa spieszyć na ratunek muzułmance, której nigdy nie spotkała i która być może wcale nie była w niebezpieczeństwie. Jeśli chodzi o ścisłość, zamierzała narażać życie w obronie kobiety, która mogła nawet nie zechcieć opuścić Egiptu. Może Nooreem Habib była zamężna, zaręczona, szczęśliwa... Ilin nie wiedział. Mógł powiedzieć Annie tylko tyle, że Nooreem przez sześć lat uczyła się w angielskiej szkole i była doskonałą uczennicą, osobą o niezwykle bystrym umyśle i świetlanych perspektywach. Dyrektorka szkoły wierzyła w nią głęboko i to wystarczyło Ilinowi, by zaufać jej od początku do końca. Ryzykował nie- 173 wiele: Egipcjanka nie znała jego nazwiska i nic nie wiedziała o jego działalności. Bez wątpienia Nooreem Habib była kobietą odważną. Tego Anna Modin była pewna. Narażała życie, dostarczając dowodów na terrorystyczną działalność rozmaitych osób; tyle wystarczyło, by przeważyć nad niezliczonymi niewiadomymi. Ilin uprzedził, że obie będą potrzebować amerykańskich wiz. W tak krótkim terminie nie mógł pomóc w tej kwestii. Anna odpowiedziała mu, że zna pewnego człowieka w Kairze... Poczuła nagle, że żołądek odmawia jej posłuszeństwa. Pobiegła do łazienki i zwróciła całe śniadanie. Odwaga? Ha! Jesteś idiotką, Anno Modin, pomyślała. Skończoną idiotką. Freddy Bailey! Po powrocie do Kairu musiała niezwłocznie zadzwonić do Freddy'ego Baileya! Dokończyła pakowanie i zadzwoniła po boya. Wkrótce potem była już w taksówce, w drodze na lotnisko. Jake Grafton zaniepokoił się, gdy zobaczył na swoim biurku notatkę, że dzwonił Jack Yocke, dziennikarz „Washington Post". Sprawa musiała mieć oficjalny charakter, inaczej Yocke zatelefonowałby do domu i przekazał wiadomość Callie. Robił to zresztą raz, czasem dwa razy do roku. Podrzucał zaproszenie na kolację albo na wieczór koncertowy w Kennedy Center. Jake zaczekał do południa, po czym idąc ścieżką przez ośrodek CIA w stronę bufetu, zadzwonił z telefonu komórkowego. - Cześć, Jack. Tu Jake Grafton. - Dzięki za oddzwonienie, admirale. — Nie ma sprawy. - Mam kilka pytań do ciebie, jako osobistości z „głębokiego tła". - Aha - mruknął Jake, zatrzymując się przy ławce z kutego żelaza, by w skupieniu wysłuchać Jacka. — Wiesz, zgłębiam tę historię z wojskiem. Pełno żołnierzy w Nowym Jorku, Waszyngtonie, Los Angeles, San Diego, Miami... w zasadzie wszędzie. Wszyscy z licznikami Geigera, przeszukują wagony i ciężarówki. Słyszałeś może o tym? — Czytuję twoją gazetę, Jack. — Zatem wiesz też, co Pentagon i Biały Dom mówią o „rutynowych środkach ostrożności"? 174 - Wiem. - Czy jest coś, co mógłbyś mi powiedzieć na ten temat jako osoba wtajemniczona i mój cichy informator? - Nie - odparł bez wahania Grafton. - Nic nie przychodzi mi do głowy. Zresztą to armia i gwardia narodowa, prawda? 1 - Tak. Oczywiście pamiętam, że twoją działką jest marynarka wojenna, ale tak sobie pomyślałem, że może przypadkiem coś wiesz. - Nie powiesz mi, dlaczego tak sobie pomyślałeś? - Słyszałem plotkę. -Aha. - Że uczestniczysz w poszukiwaniu broni jądrowej. - Skąd wytrzasnąłeś te ohydne pomówienia? - Wiesz przecież, że nie mogę ci powiedzieć. - Słuchaj, stary, niczego nie potwierdzam i niczemu nie zaprzeczam. Tej rozmowy nigdy nie było. Mimo to chciałbym wiedzieć, kto rozsiewa takie plotki. To dla mnie naprawdę bardzo ważne, Jack. - Może sam wytropisz źródło? - Mógłbyś mi w tym pomóc. Obiecuję, że twoje nazwisko nie pojawi się w tym kontekście. - Powiem ci tylko tyle, że uznałem tę plotkę za wiarygodną. Wychylił się z nią ktoś poważny. Mówił o sprawach, które moim zdaniem są ściśle tajne. - Dzięki. Sądzisz, że ten ktoś jeszcze się do ciebie odezwie? - Możliwe. - Miłego dnia, Jack. - Dzięki, admirale. Kiedy Grafton wrócił po lunchu do biura, zostawił notatkę dla Tommy'ego Carmelliniego. „Jack Yocke, reporter «Washington Post», ma informatora, który twierdzi, że zajmuję się poszukiwaniem broni jądrowej. Niech Zelda wyznaczy kogoś do ustalenia tożsamości tego informatora. Gość najprawdopodobniej zadzwoni do Jacka jeszcze raz". Kair jest jednym z wielkich miast świata, metropolią przedzieloną wielką, legendarną rzeką. Ludzie osiedlali się nad Nilem, odkąd opanowali umiejętność uprawiania zboża, lecz samo miasto zostało założone dopiero w roku 969. Zachodnia nazwa Kair pochodzi od arabskiej Al-Qahirah oznaczającej 175 „zwycięski". W lokalnej mowie i miasto, i kraj nazywane są Misr. Współczesny Kair jest osobliwą mieszanką Wschodu i Zachodu, starego i nowego, przeszłości i przyszłości pocących się pospołu w brudnej, cuchnącej i przeludnionej teraźniejszości. Wpływ kultur Europy i Ameryki widać wyraźnie w nowoczesnych gmachach i placach, lecz nie tak daleko od eleganckich dzielnic można znaleźć stary, islamski Kair, miasto tętniących życiem wąskich uliczek. Ten, kto ma okazję przed lądowaniem przelecieć samolotem rejsowym nad stolicą Egiptu, zobaczy olśniewająco białe wieże z kamienia, w większości należące do meczetów. Cytadelę i kilka starych kościołów koptyjskich zbudowano z białego wapienia okrywającego niegdyś grobowce faraonów, a usuniętego z piramid przed wiekami, gdy islamska cywilizacja arabskich najeźdźców osiągnęła w Egipcie szczyt rozkwitu. Po przejściu przez kontrolę celną i paszportową Anna Mo-din weszła na piętro terminalu lotniczego i znalazłszy pusty kąt obok klatki schodowej, wyjęła z torebki telefon komórkowy i wybrała numer. - Freddy, mówi Anna — powiedziała po angielsku. - Cóż za niespodzianka - odparł gorzko Freddy. - Nie sądziłem, że jeszcze się do mnie odezwiesz. Ile to minęło, trzy miesiące? - Freddy, musisz mi wyświadczyć przysługę. - Telefonowałem do ciebie chyba ze dwanaście razy. Jak to miło, że wreszcie znalazłaś chwilę, żeby oddzwonić. - Freddy, jesteś uroczym facetem, ale chyba nie jesteśmy dla siebie stworzeni. - Czy to nie dziwne? Nie miałem o tym pojęcia, póki mnie nie rzuciłaś. - Nie chciałam cię zranić, Freddy. Przepraszam. Słuchaj, mamy w banku awaryjną sytuację. Muszę natychmiast jechać z koleżanką do Stanów. Potrzebne nam amerykańskie wizy. - Więc przyjdź do ambasady w godzinach pracy. Wpiszemy was do komputera i umieścimy na liście. - Freddy! W życiu nie prosiłam cię o przysługę i teraz też nie robiłabym tego, gdybym nie musiała. Proszę cię. Przez długą chwilę na linii panowała absolutna cisza i Anna podejrzewała już, że Freddy wyłączył telefon, gdy wreszcie się odezwał: 176 - Kobieto, złamałaś mi serce. - Przykro mi, Freddy. - Będę miał kłopoty, wiesz o tym. - Mówię szczerze... życie mojej koleżanki jest w niebezpieczeństwie i... - Tak. Akurat. - Musimy wyjechać do Ameryki. Tylko tyle mogę ci powiedzieć. Urzędnicy w ambasadzie mogą mieć do ciebie pretensje, ale ludzie w Waszyngtonie będą ci wdzięczni. Tyle mogę ci obiecać. Freddy westchnął ciężko. - Wizy turystyczne, na dwa tygodnie. - W zupełności wystarczą, dziękuję ci. - Spotkajmy się w barze Marriotta o dziesiątej wieczorem. Pamiętasz jeszcze, gdzie to jest? - Przecież wiesz, że nie zapomniałam. - Przykro mi, że o takiej porze, ale wcześniej mam randkę. Freddy rozłączył się bez pożegnania. Anna Modin stanęła w kolejce do kasy biletowej Luft-hansy, ściskając uchwyt walizy na kółkach. Kupiła dwa bilety do Szwajcarii, na pierwszy lot następnego ranka, dla siebie i dla Nooreem Habib. Zapłaciła gotówką, po czym dołączyła do gromady polujących na taksówkę. Jak zwykle kierowca nie był zachwycony, gdy usłyszał jej arabski z egipskim akcentem - liczył, że trafiła mu się turystka z Europy. Targował się dość krótko i raczej bez przekonania, nim mruknął „In-szallach" i ruszył. Czekała ich godzinna jazda do serca Kairu. Taksówkarz kluczył zatłoczonymi ulicami, a Anna Modin szybko zbilansowała aktywa. Miała pieniądze w portfelu, staniku i bieliźnie - amerykańskie dolary wycofane z konta, które otworzyła przed laty, pracując w Szwajcarii. Nie odważyła się ruszyć większości oszczędności zgromadzonych na rachunku w Walney's. Miała nadzieję, że Nooreem Habib ma ważny paszport i będzie mogła go zabrać. Jeżeli nie... Istniało ryzyko, że Abdul Abn Saad wyśle kogoś w pościg. Gdyby tylko zdołały uciec z Egiptu... W teorii był to kraj umiarkowanie demokratyczny, lecz w rzeczywistości rządziła nim mała grupa potężnych ludzi. Saad nie należał do tej elity, ale miał pewne miejsce w drugim rzędzie. Był bogaty i znał ludzi z jeszcze większymi pieniędzmi, a do tego flirtował 177 z religijnymi fanatykami. Niedocenianie jego siły mogło przynieść fatalne następstwa. Strach już nie ściskał jej żołądka, kiedy obserwowała znajome widoki z okna jadącego samochodu: tabuny ludzi, niezliczone zwierzęta i małe oddziały policjantów o każdej porze dnia i nocy uzbrojonych w broń maszynową. Nie chciało jej się już wymiotować, być może dlatego, że przez cały dzień nic nie jadła. Głodu, rzecz jasna, nie czuła. Jak zawsze po powrocie z podróży w interesach, pojechała prosto do banku i windą dotarła do swego gabinetu. Zaraz potem odwiedziła biuro Abdula Abn Saada i pozdrowiła jego sekretarza. Kilka minut później siedziała już przed biurkiem szefa, meldując o wyniku negocjacji w Zurychu. Saad zachowywał się tak, jak zawsze: słuchał uważnie każdego słowa. Skupiła się na raporcie z dyskusji i uzasadnianiu decyzji, które podjęła w imieniu banku. Zwierzchnik wiedział o większości spraw z codziennych rozmów telefonicznych, ale zawsze lubił rozważać je raz jeszcze, obserwując twarz Anny i słuchając obszerniejszych wyjaśnień. - Ja także uważam, że zyskamy na tej operacji - odezwał się w końcu, nie spuszczając wzroku z twarzy Rosjanki. -Dobrze się pani spisała. — Dziękuję. - Proszę przyjść jutro na poranne spotkanie z zespołem. Chcę, żeby kierownicy byli dobrze poinformowani o wynikach rozmów. Jutro rano. Na pewno nie wie, że już mnie nie będzie, pomyślała z ulgą. Poczucie odprężenia było tak silne, że bała się, czy Saad czegoś nie zauważy. — Oczywiście — odpowiedziała z trudem, a potem wstała i wyszła. Minęła sekretarza i nie oglądając się, ruszyła korytarzem do swojego pokoju. Spojrzała na zegarek. Personel spoza sali operacyjnej wkrótce miał kończyć pracę. Nie zostało jej wiele czasu na znalezienie Nooreem. Nie miała wyboru. Na biurkach szeregowych urzędników nie było telefonów; gdyby zadzwoniła do działu Nooreem, odebrałby kierownik. Chciałby znać powód rozmowy, może nawet nie przekazałby wiadomości. Anna nie miała pretekstu, by wezwać Egipcjankę do siebie. Nigdy dotąd tego nie robiła. 178 Jeśli w ogóle Nooreem była w pracy. Proszę cię, Boże, spraw, żebym ją zastała. Anna zeszła po schodach i skręciła w korytarz prowadzący do nowego centrum komputerowego. Otworzyła drzwi, weszła i rozejrzała się... Zobaczyła kilka Egipcjanek w zachodnich strojach. Podeszła do kierownika zespołu. - Chciałabym porozmawiać z Nooreem Habib. Jeżeli nawet mężczyzna miał jakieś podejrzenia, to nie dał tego po sobie poznać. Bez słowa wskazał kierunek. Anna podeszła do terminala komputerowego, przy którym siedziała Nooreem. Kobieta uniosła głowę i wstała, gdy zobaczyła, że gość zmierza ku niej. Miała dwadzieścia parę lat i inteligentną twarz. - Panno Habib, nazywam się Anna Modin. Czy mogę panią prosić na słówko? Nooreem spojrzała na Rosjankę wielkimi, brązowymi, bystrymi oczami. - Jestem twoją kurierką. Wyjdź za mną na korytarz -szepnęła niemal bezgłośnie Modin. Potem odwróciła się i wyszła zdecydowanym krokiem, kłaniając się z szacunkiem kierownikowi, który zasiadł za biurkiem przy drzwiach. Habib nie marnowała czasu. Oddalając się od sali komputerów, Anna usłyszała jej głos. Zamieniwszy kilka słów z przełożonym, Egipcjanka wyszła na korytarz. Stanęły twarzą w twarz. - Jestem twoją kurierką - powtórzyła cicho Anna. - Musimy razem opuścić Kair. Oczy Nooreem Habib rozszerzyły się jeszcze bardziej. - Z powodu płyty? - Tak. Włożyłaś do skrzynki następną? -Nie. - Masz paszport? - Tak. W domu. Mieszkam z rodzicami, ma się rozumieć. - Kiedy kończysz pracę? Habib spojrzała na zegarek. - Za dwadzieścia minut. Kierownik centrum komputerowego otworzył drzwi i wyjrzał na korytarz. 179 - W kawiarni za rogiem - szepnęła Anna, po czym dodała normalnym głosem: - Dziękuję za pomoc - i odeszła. Bardzo chciała powiedzieć Nooreem coś jeszcze, ale nie było czasu. Nie było czasu! Nooreem Habib weszła do kawiarni, prędko zbliżyła się do stolika Anny Modin i usiadła. Sala szybko wypełniała się hałaśliwymi urzędnikami bankowymi, którzy jak co dnia wpadali tu na kawę i przekąskę przed długą drogą do domu. Anna była zaskoczona wyrazem determinacji malującym się na twarzy Habib. Egipcjanka nie wyglądała na przerażoną wizją rozstania z rodziną i ojczystym krajem. - Musisz wyjechać ze mną do Ameryki — powiedziała Modin, z powagą patrząc w oczy wspólniczki. - Możliwe, że nigdy nie wrócisz do Egiptu. - Rozumiem. Wczoraj skończyłam ładowanie pliku z danymi ukrytych zwolenników ruchów prowadzących świętą wojnę. Mam wszystko: nazwiska, daty, kwoty... Parę minut temu zrzuciłam to wszystko na płytę CD. - Po naszej rozmowie? — upewniła się Anna. - Tak. - Egipcjanka uchyliła torebkę, pokazała płytę i zaraz zamknęła suwak. - Nie wiedziałam tylko, że Ahmad obserwuje mnie przy pracy. Ale jestem pewna, że nie wiedział, co właściwie robię. Modin rzuciła pieniądze na blat. - Chodź - powiedziała. - Nie ma czasu do stracenia. Na początek musiały pojechać do domu Habib po paszport. Taksówka z trudem przebijała się przez gąszcz pojazdów, kierując się na wschód. Modin i Habib siedziały z tyłu, nie odzywając się ani słowem. Anna rozmyślała o Freddym Baileyu. Zastanawiała się, czy przyjdzie na spotkanie i czy naprawdę załatwi wizy turystyczne. Jeszcze bardziej interesowało ją to, czy Ahmad z działu komputerów melduje właśnie Abdulowi Abn Saadowi o tym, co widział. To najdłuższa podróż w moim życiu, pomyślała Anna. Rezydencja rodziny Habib była imponującą willą w dość modnej dzielnicy. Po drugiej stronie ulicy znajdowało się Miasto Umarłych, ogromny cmentarz, na którym chowano zmarłych co najmniej od dziewiątego wieku. Było to prawdzi- 180 we morze kamiennych płyt, pomników i krypt ciągnących się jak okiem sięgnąć i ginących w dalekiej chmurze smogu. Nekropolię otaczał mur z wieżyczkami, na których pełnili straż żołnierze uzbrojeni w karabiny maszynowe. Ich zadaniem nie było pilnowanie cmentarza, ale zatrzymanie na jego terenie tych, którzy tam mieszkali. Liczne krypty Miasta Umarłych były bowiem siedzibą najbiedniejszych kairczyków: bezdomnych, przestępców, dezerterów i mętów wszelkiej maści. Mieszkańcy cmentarza wybudowali tam nawet własne meczety, w których imamowie nauczali islamskiego fundamentalizmu i nawoływali do dżihadu. Anna wysiadła z taksówki w ślad za Nooreem. - Nie mów nikomu, że wyjeżdżasz - ostrzegła. - Plotki szybko się rozchodzą. Jeżeli Saad dowie się, że uciekamy, przyśle na lotnisko swoich ludzi, żeby nas zatrzymali. - Rozumiem — odpowiedziała spokojnie Nooreem Habib, spoglądając na rodzinny dom. - Najlepiej powiedz, że wychodzisz na kolację z przyjaciółmi, po cichu weź paszport i nic więcej. Mam przy sobie dość pieniędzy dla nas dwóch. Kierowca domagał się zapłaty. Zgodnie z miejscowym zwyczajem Anna targowała się z nim, obserwując Habib znikającą za drzwiami rezydencji. Wreszcie wręczyła taksówkarzowi banknot i obiecała więcej. Usiadła znowu na tylnym siedzeniu, aby nie odjechał. Spojrzała za ogrodzenie cmentarza, na grobowce, krypty i sięgające pasa murki, które otaczały rodzinne miejsca pochówku. Murowany labirynt w zasadzie uniemożliwiał policji spenetrowanie Miasta Umarłych. Nocą stróże prawa nawet nie próbowali wchodzić za bramy, zapewne zakładając, że włóczący się po zmierzchu zasługują na wszystko, co może ich spotkać w takim miejscu. Z głośnika samochodowego radia sączyła się melodia egipskiego przeboju. Ludzie i samochody mijali obojętnie taksówkę stojącą przed domem Nooreem Habib. Cienie wydłużały się z wolna; nad miastem zapadał zmierzch. Anna miała wrażenie, że czas ciągnie się w nieskończoność. Wreszcie kierowca odwrócił się do niej i zażądał dopłaty. Spojrzała na zegarek. Stali tu od dwudziestu minut. Wręczając taksówkarzowi kolejnych parę banknotów, pomyślała, że Nooreem nie posłuchała rady. Musiała powiedzieć rodzinie, że 181 wyjeżdża, być może na zawsze, i teraz zapewne w murach willi rozgrywała się scena tkliwego pożegnania. Nie dalej niż piętnaście metrów przed taksówką zaparkował samochód, prawie nowy sedan, w którym siedzieli dwaj mężczyźni. Obejrzeli się jak na komendę, a potem ustawili lusterka tak, by móc obserwować to, co działo się za ich plecami. Po dziesięciu minutach i jeszcze jednej garści banknotów dla kierowcy drzwi willi wreszcie się otworzyły. Stanął w nich pięćdziesięcioparoletni mężczyzna. Spojrzał na Annę, siedzącą w taksówce, i wrócił do domu. Niedobrze, pomyślała. Dwaj mężczyźni w sedanie nie poruszyli się. Czekali cierpliwie. Minęło czterdzieści minut. Czterdzieści pięć. Resztki dziennego światła zniknęły z wieczornego nieba. Mrok ulicy rozjaśniały jedynie reflektory przejeżdżających samochodów oraz słaba poświata okien i otwartych drzwi okolicznych domów. Niewielkie latarnie ustawione przy skrzyżowaniach dawały niewiele światła. Wreszcie, po półtorej godzinie, drzwi domu Habibów otworzyły się ponownie i na podwórze wysypała się gromada ludzi. Była tam bodaj cała rodzina Nooreem: ojciec, matka, siostra lub dwie i paru młodszych braci, a także kobieta, która mogła być jej ciotką. Procesja ruszyła w kierunku taksówki stojącej po drugiej stronie ulicy. Jeden z chłopaków taszczył pokaźną walizę. Dwaj mężczyźni siedzący w sedanie gwałtownie otworzyli drzwi i wyskoczyli na ulicę. Obaj trzymali w dłoniach pistolety. Anna zasłoniła dłonią usta, by nie krzyknąć. Taksówkarzowi wystarczyło jedno spojrzenie za okno - uruchomił silnik i w ekspresowym tempie puścił sprzęgło. Wóz szarpnął gwałtownie i ruszył do przodu. Jeden z uzbrojonych znajdował się na jezdni, po stronie Anny. Szybko pociągnęła za klamkę i z rozmachem otworzyła drzwi. Masywna blacha łupnęła o ciało z nieprzyjemnym mlaśnięciem. - Stój! - wrzasnęła po arabsku Anna Modin do kierowcy, który w momencie zderzenia i tak odruchowo z całej siły wcisnął hamulec. Pochyliła się nad nim szybko, przekręciła klu- 182 czyk i wyszarpnęła go ze stacyjki. Samochód stanął z piskiem opon, przy wtórze soczystych, arabskich przekleństw taksówkarza. Anna ścisnęła w dłoni torebkę i wyskoczyła na ulicę. Puściła się sprintem w stronę leżącego. Kątem oka dostrzegła rozbiegającą się na wszystkie strony rodzinę Ha-bibów. Tylko Nooreem stanęła na chodniku jak wmurowana, szeroko otwartymi oczami wpatrując się w uzbrojonego napastnika, który również znieruchomiał na widok leżącego na jezdni partnera. Anna Modin zwolniła kroku, schyliła się i podniosła pistolet rannego mężczyzny. Wycelowała w drugiego, który patrzył na nią jak zahipnotyzowany, cofnęła się o krok i zerknęła na samochód zamachowców. Nie znała się na broni palnej, w życiu nie trzymała w ręku tak zabójczej zabawki. Mierząc w Araba, nacisnęła spust... i nic się nie stało. Widok pistoletu wreszcie otrzeźwił samotnego zabójcę. Pochylił się gwałtownie i czym prędzej schronił się za samochodem. Kiedy dotarło do niego, że broń nie wypaliła, zwolnił kroku. Rozejrzał się, by sprawdzić, kto patrzy w jego stronę, i uniósł własny pistolet. Boże święty! Anna Modin odwróciła się na pięcie i ruszyła biegiem w stronę Nooreem. — Wiej! — krzyknęła. Nooreem wystartowała jak spłoszony zając, wprost do bramy obok najbliższej wieży strażniczej. Anna biegła tuż za nią. Wartownicy pilnujący cmentarza odprowadzili je wzrokiem. .. i nie zareagowali. Dwie kobiety pomknęły w mrok prostą aleją, coraz bardziej oddalając się od względnie jasnej ulicy. Modin tylko raz obejrzała się przez ramię: zobaczyła w ciemności sylwetkę biegnącego mężczyzny. Coś uderzyło w ciemną ścianę po jej prawej stronie i niemal w tej samej chwili usłyszała huk wystrzału. Zaraz potem rozległ się następny, ale Anna nie miała pojęcia, którędy przeleciał pocisk. W pędzie odbiła się od muru, gdy alejka ostro skręciła w prawo, i pognała dalej za Nooreem, która była już tylko ciemną postacią na tle jeszcze ciemniejszego pejzażu. Czuła nierówne kamienie pod stopami; kilka razy omal się nie wywróciła. Teraz dopiero spostrzegła, że wciąż 183 ściska w dłoni pistolet i odrzuciła go czym prędzej. Był bezużyteczny, skoro i tak nie umiała strzelać. Kilka sekund później minęła ciemną postać. Nieznajomy wyciągnął rękę po torebkę wiszącą na jej ramieniu. Anna ścisnęła ją z całej siły i pobiegła dalej, nie zatrzymując się. Oddychała z wysiłkiem i miała wrażenie, że serce zaraz wyskoczy z jej piersi. W końcu dogoniła Nooreem, która wyraźnie zwolniła kroku. Usłyszała za sobą kroki, szybkie i z każdą chwilą bliższe. - Prędzej - wysapała - nie poddawaj się. - Nie mogę - jęknęła młodsza kobieta, wciskając Annie swoją torebkę. - Weź... płyta jest w środku. Rosjanka chwyciła ją pod ramię. - Za murek - rozkazała. - Schowamy się. Przesadziły niewysoką ściankę z kamienia i przycupnęły za nią. Kroki napastnika były z każdą chwilą głośniejsze. Kiedy minął kryjówkę w pełnym biegu, zaczęły cichnąć. Szybko przebiegły przez niedużą kwaterę cmentarną i wskoczyły na murek po drugiej stronie. Na sąsiedniej stał pomnik, którego Anna nie zauważyła. Zderzyła się z rzeźbą, upadła, pozbierała się szybko i ruszyła za Nooreem. Przeprawa przez serię murów różnej wysokości wymagała ogromnego wysiłku. Drąc rajstopy i skórę kolan wspinały się i zeskakiwały na ziemię, aż wreszcie ciemność przeciął snop światła i rozległy się strzały. Uciekinierki padły na ziemię po drugiej stronie murka i przez chwilę nasłuchiwały kroków zabójcy, który klnąc siarczyście przeszukiwał okoliczne kwatery. Wreszcie jak na komendę poderwały się i pobiegły dalej. Grób, na którym nieopatrznie stanęły, zapadł się nagle. Wleciały do środka i Anna mimowolnie krzyknęła z przerażenia. Ziemia, pajęczyny, coś oślizłego... Nooreem wydostała się pierwsza i wyciągnęła rękę, by pomóc towarzyszce, w panice drapiącej palcami ściany mogiły. Kiedy Anna stanęła na brzegu, Egipcjanka pchnęła ją na ziemię u podnóża ściany i rzuciła jej torebkę, a sama skoczyła na murek, by przejść na drugą stronę. Smuga światła dosięgła ją dwie kwatery dalej, w chwili, gdy podnosiła nogę, by wspiąć się na kolejny mur. Strzał. ¦• drugi... trzeci... i Nooreem Habib upadła na ziemię. 184 Napastnik przeskoczył ścianę na prawo od Anny. Słyszała go dobrze i widziała błyski latarki, gdy zbliżał się i znikał po drugiej stronie. Wiedziała, że będzie szukał torebki, której Nooreem nie miała. Przeszukanie kwatery nie mogło zająć mu wiele czasu; zaraz potem musiał ruszyć w pogoń. Nisko pochylona, idąc wzdłuż ściany, po omacku znalazła drogę wokół zapadniętego grobu. Po przeciwnej stronie, najciszej jak umiała, wspięła się na murek i zsunęła do sąsiedniej kwatery. Postanowiła uciec z cmentarza tą samą aleją, którą tu dotarły. Gdzieś za plecami usłyszała nagle krzyk, a zaraz potem pojedynczy strzał. Uciekała jeszcze przez dwadzieścia minut, widząc w oddali błyski latarki zabójcy, który nie przestając kląć, przeszukiwał okoliczne kwatery, depcząc groby i raz po raz wspinając się na ogrodzenia. Oddychała coraz ciężej i z lękiem przygryzała wargę, ale nie poddawała się. Wreszcie stanęła na kamienistym trakcie i chwiejnym krokiem pobiegła w stronę dalekich świateł miasta. Kurczowo przyciskając do piersi obie torebki, rąbkiem sukienki otarła pot z czoła. Po chwili zatrzymała się na kilka sekund, by uspokoić oddech. Dumnie wyprostowana i pełna determinacji, energicznym krokiem ruszyła w kierunku bramy. Żołnierze trzymający straż na wieży udali, że jej nie widzą. Zadzwoniła na telefon komórkowy Freddy'ego Baileya. Starała się panować nad sobą, ale jej głos drżał, gdy mówiła. - Musisz przyjechać po mnie samochodem - powiedziała i opisała drogę do małej restauracji opodal Miasta Umarłych. Ton jej głosu musiał wywrzeć odpowiednie wrażenie, Freddy bowiem nie oponował. - Co się stało? — spytał. - Opowiem ci o wszystkim, kiedy tu będziesz. Musisz mi pomóc, Freddy. - Już jadę. Czekaj na mnie. - Dobrze - odpowiedziała i przerwała połączenie. Weszła do toalety i przyjrzała się sobie w lustrze. Była podrapana i pokaleczona; jej nogi krwawiły w kilku miejscach. Ale żyję, pomyślała, z grubsza ścierając z twarzy smugi potu i brudu. Zabójcy kobiet i dzieci... Nic dziwnego, że Nooreem ich nienawidziła. 185 Była odważna, myślała Anna. To trzeba jej oddać. W świecie, w którym tak wielu ludzi boi się choćby wsiąść do samolotu, Nooreem Habib była gotowa wziąć się za bary z samym diabłem. Anna znała nawet imię owego diabła: Abdul Abn Saad. - Jeszcze się spotkamy — szepnęła zawzięcie. - Ma pan chwilę, admirale? Głowa wystająca zza drzwi gabinetu Jake'a Graftona należała do Harry'ego Estepa, oficera łącznikowego z FBI. - Proszę, Harry, wejdź. - Mam dla pana wyniki badań poligraficznych, którym na pański rozkaz poddaliśmy wszystkich poinformowanych o sprawie Ilina i Doyle'a. - Świetnie. - Najpierw może słowo wyjaśnienia. Pamięta pan, jak podczas badania założono panu zestaw czujników, w tym końcówki elektroencefalografii na głowę? - Pamiętam kable. Nie wiedziałem, że to EEG. - Właśnie te były najważniejsze. Inne czujniki są w zasadzie tylko po to, żeby wyglądało to na typową zabawę wa-riografem. W zwykłym badaniu poligraficznym mierzy się ciśnienie krwi, tętno, częstotliwość oddechu i parę innych parametrów, aby wyczuć mimowolne reakcje emocjonalne przesłuchiwanego. Wprawni albo chroniczni kłamcy potrafią oszukać system. Nowa technika nie ma nic wspólnego z badaniem reakcji emocjonalnych. Badamy coś, co nazywa się skokiem P300 w zapisie EEG. To bardzo charakterystyczny skok, który pojawia się mniej więcej w trzy dziesiąte sekundy po tym, gdy badany zauważy coś istotnego. Umysł rozpoznaje obraz lub fakt i następuje automatyczny, całkowicie przewidywalny błysk zrozumienia, że się tak wyrażę. W praktyce szukamy tak zwanej „wiedzy winnego", czyli takich szczegółów, które są znane jedynie sprawcy przestępstwa. Cała trudność polega na odpowiednim skonstruowaniu pytań. - Nigdy nie słyszałem o tej metodzie - mruknął Jake. - Według teorii, umysł sprawcy przestępstw przechowuje pewne szczegóły, których nie zawiera pamięć osób niewinnych, nawet tych, które próbują fałszywie obciążyć się w zeznaniach. Ci, którzy znają owe szczegóły, reagują skokiem P300 na z pozoru niewinne obrazy lub zdania. Skuteczność tej 186 metody sięga dziewięćdziesięciu procent, przy czym liczba sygnałów fałszywie pozytywnych wynosi zero. - Czy to znaczy, że od czasu do czasu ktoś cholernie winny może nie dać się przyłapać, ale jeśli już EEG zarejestruje reakcję, to mamy pewniaka? - Właśnie tak. Piękno tej techniki polega na tym, że badany w zasadzie nie musi nic mówić. Analizujemy proces poznawczy jego mózgu. Prawo do zachowania milczenia właściwie przestaje mieć znaczenie. Jake Grafton uśmiechnął się krzywo. - Jestem pewien, że działacze ACLU* byliby zachwyceni. - Kiedy pan i komandor Tarkington poddali się badaniu — ciągnął agent - obaj rozpoznaliście na zdjęciu Janosa Ilina. Żaden z was nie poznał Richarda Doyle'a. - W życiu go nie widziałem - mruknął Jake. - Jeszcze jedna z przesłuchiwanych osób rozpoznała Ilina: doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego, Butch Lanham. Nie wymienił jego nazwiska, ale zarejestrowaliśmy skok P300, kiedy oglądał zdjęcie. - Rozumiem. - Dwie osoby rozpoznały Doyle'a. Twilley rozpoznał mienił nazwisko, a Tran rozpoznał i nie odezwał się, odłożył zdjęcie i wziął następne. - Pytaliście go, czy kiedykolwiek spotkał Doyle'a? - Zaprzeczył. Jake zamyślił się głęboko. | - Może widział go gdzieś w bufecie, zaparkował obok niego raz czy dwa albo coś w tym guście... - To możliwe - przyznał Estep. - Wiemy tylko, że wystąpił błysk oznaczający rozpoznanie. - W porządku. - Butch Lanham był bardzo wkurzony, że musi poddawać się badaniu. Podobnie zresztą jak Coke Twilley i Sonny Tran. Jake Grafton nie odpowiedział. - Jest coś jeszcze, panie admirale - dodał Harry Estep. -Podczas przesłuchania zarówno Twilley, jak i Tran przyznali się do poinformowania nieautoryzowanych osób o sprawie Doyle'a. - Żartujesz! i wy-tylko * American Civil Liberties Union - Amerykańska Unia Swobód Obywatelskich. 187 - Nie. - Estep podrapał się w podbródek. - Oczywiście mogą to być przypadki zupełnie niewinne, ale z drugiej strony ujawnianie małego przewinienia w celu zamaskowania prawdziwej zbrodni jest dość powszechnie stosowaną taktyką podczas badań poligraficznych. Jake Grafton przez długą chwilę w zamyśleniu bawił się ołówkiem. — Dzięki, Harry. Dom Archa Fostera położony był w cichej okolicy Silver Spring w stanie Maryland, na południe od New Hampshire Avenue i mniej więcej półtora kilometra od starej Zbrojowni Marynarki Wojennej. Nie kończące się szeregi klockowatych ceglanych domków z ogródkami kryły się w cieniu dorodnych klonów. Za budynkiem Fostera widać było skarpę; od strony ulicy wyglądało na to, że może tam być wejście do piwnicy. Garażu nie było. Podjazd świecił pustką, a wszystkie okna były ciemne. Tommy Carmellini zaparkował mercedesa przecznicę dalej. Wziął leżący na podłodze przed fotelem pasażera plecak z narzędziami, wysiadł i zamknął samochód. Schował kluczyki do prawej kieszeni spodni i ruszył, uważnie przyglądając się okolicy. Była dwudziesta trzecia i w wielu oknach paliły się jeszcze światła; w niektórych domach widać było też niebieskawą poświatę ekranów telewizyjnych. Jeśli nie liczyć psa szczekającego gdzieś w głębi przecznicy, panowała głęboka cisza. Mrok rozjaśniały uliczne latarnie. Carmellini nie miał pojęcia, dokąd wybrał się Arch i kiedy zamierzał wrócić. Gdyby zastał w domu nieproszonego gościa, sytuacja stałaby się nader interesująca. Tommy wyjął z lewej kieszeni spodni parę lateksowych rękawiczek chirurgicznych i wsunął je na dłonie. Nie zatrzymując się i możliwie dyskretnie obserwując teren, dotarł do domu Fostera, skręcił na trawnik i zbiegł po skarpie na tyły domu. Przystanął i rozejrzał się uważnie. Pośród chaszczy za posesją Archiego płynął strumyk. Z całą pewnością nie była to dobra okolica na spacery czy wieczorny jogging. Sąsiednie podwórka również były puste. Na tyłach domu było dość ciemno, ale Carmellini szybko się zorientował, że w skarpie nie ma drzwi do piwnicy. Dom musiał mieć dobre pięćdziesiąt lat, a w tamtych czasach nie 188 stosowano takich rozwiązań. Zejście pod ziemię znalazł pod tarasem, od strony kuchni. Posługując się maleńką latarką, obejrzał ukośnie zamontowane drzwi i przez szybkę zerknął do środka. Ani śladu alarmu, chociaż na szkle widać było naklejkę firmy ochroniarskiej, wyblakłą od słońca. Musiała tu wisieć od wielu, wielu lat. Rozsądek nakazywał przeciąć przewód telefoniczny na wypadek, gdyby stary Archie jednak miał w domu alarm, detektory ruchu albo czujniki działające w podczerwieni. Linię poprowadzono ze słupa stojącego w krzakach nad strumieniem. Carmellini zaczął szukać i po chwili znalazł kabel wprowadzony w otwór w podmurówce domu. Gdyby Arch nie pożałował pieniędzy na porządny alarm, technik zapewne przekonałby go, że należy lepiej ukryć przewód telefoniczny, który każdy średnio inteligentny włamywacz mógł po prostu przeciąć. Drzwi były zabezpieczone zamkiem typu Yale. Carmellini sięgnął po wytrychy i uporał się z nim w ciągu niespełna minuty. Otworzył drzwi i spojrzał w dół, do nie wykończonej piwnicy. Stanął na stopniach, zamknął za sobą drzwi i włączył latarkę. Rzeczywiście nie było alarmu. Szybko obszedł pomieszczenie. Zbiornik z gorącą wodą, piec grzewczy, szufle i narzędzia na stole roboczym, sterty kartonów... i żadnych czujników. U podnóża schodów wiodących do domu znalazł włącznik. Zapalił światło - lepiej, by sąsiedzi zobaczyli to niż przypadkowe błyski latarki. Stopnie zaskrzypiały pod ciężarem Carmelliniego. Przekręcił gałkę drzwi. Otworzyły się lekko. Pospiesznie obszedł cały dom. Arch Foster najwyraźniej był kawalerem - utrzymywał względny porządek, ale w pokojach brakowało kobiecych drobiazgów i ozdób, a w szafach nie było damskich ubrań. Przeszukanie domu i pozostawienie rzeczy w nienaruszonym stanie było praktycznie niemożliwe, toteż Tommy Carmellini nawet nie próbował. Szybko przejrzał korespondencję i katalogi w kuchni, a potem poszedł prosto do pokoju, który służył Archiemu za domowe biuro. Włączył lampkę stojącą na biurku obok komputera, sprawdził, czy nie ma instalacji alarmowej i szybko przeszukał szuflady. Wyciąg bankowy... Arch mieszkał samotnie i nieźle zarabiał: miał dwadzieścia siedem tysięcy na lokatach i mniej więcej dwa 189 tysiące na rachunku bieżącym. Był też właścicielem konta inwestycyjnego; wyciąg z poprzedniego miesiąca opiewał na sto trzydzieści siedem tysięcy dolarów. Segregator z opłaconymi i nieopłaconymi rachunkami... Wszystko wyglądało całkiem zwyczajnie. Carmellini odłożył papiery na miejsce, czując nagle presję czasu. Włamywanie się do domu Archa było głupotą, pomyślał, skoro nawet nie wiem kiedy spodziewać się jego powrotu. Z gabinetu przeszedł do sypialni Fostera. Zajrzał do szafki nocnej. Arch był najwyraźniej koneserem drogich świerszczyków. Tommy zostawił kolekcję i szybko przejrzał rzeczy wiszące w garderobie, starając się nie wprowadzać w nich zbytniego zamieszania. Znalazł automatycznego Walthera, dziewiątkę. Naładowanego. Zostawił go i ruszył dalej. Zajrzał pod łóżko i pod inne meble, szukając czegoś nadzwyczajnego. Zerknął na zegarek. Dochodziła dwudziesta trzecia trzydzieści. Czas się zbierać, pomyślał. Zawsze mogę tu wpaść za dnia, kiedy Arch będzie w robocie, i przewrócić mu dom do góry nogami. Carmellini wyłączył światło w sypialni i obszedł wszystkie pomieszczenia, sprawdzając, czy czegoś nie przegapił. Nic nie wzbudziło jego zainteresowania. Był już w piwnicy i szukał wyłącznika światła, gdy jego uwagę przykuła sterta kartonowych pudeł. Stare książki? Spadek po matce? Carmellini spojrzał uważniej. Na kartonach nie było kurzu. Warstwa kurzu okrywała wszystkie piwniczne sprzęty, prócz pudeł. Carmellini otworzył leżący na wierzchu karton — były tam. stare garnki i patelnie. Przestawił pudła tak, by dostać się do leżącego najniżej. Otworzył je i zobaczył zgniecioną gazetę. Sięgnął głębiej. Pieniądze. Banknoty w rolkach. - Proszę, proszę - mruknął. Przeliczył rolki: ponad sto tysięcy dolarów. Pora iść, pomyślał. Uporządkował kartony, wyłączył światło i ruszył w stronę wyjścia. Zerknął przez szybkę na podwórze, uchylił drzwi i rozejrzał się ostrożnie. Nikogo nie dostrzegł. Wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Zatrzask zaskoczył za pierwszym razem. 190 Minutę później Tommy Carmellini szedł już ulicą z lateksowymi rękawiczkami w kieszeni i plecakiem beztrosko przewieszonym przez ramię. Mohammed miał ogromne problemy ze zdyscyplinowaniem swoich żołnierzy. Po dwóch latach spędzonych w Ameryce Ali, Yousef i Naguib bardzo polubili pewne aspekty miejscowej kultury, takie jak pizza, gry wideo i telewizja. Jako wychowankowie zamkniętego, zdominowanego przez mężczyzn społeczeństwa, w którym tradycyjny sposób życia był uważany za jedynie zgodny z wolą Boga, najpierw przyglądali się Ameryce z przerażeniem, a potem z rosnącym zadziwieniem. To, że kobiety bezwstydnie prezentowały swe twarze i ciała—w tym nagie ramiona, nogi i brzuchy — szybko utwierdziło ich w przekonaniu, iż wszystkie one, bez wyjątku, są prostytutkami. Kilka pożałowania godnych incydentów wyprowadziło ich z błędu, lecz mimo to nawet tak oczywiste czynności jak śpiew czy taniec, a także rola, jaką kobiety spełniały w amerykańskim społeczeństwie, nie przestawały ich szokować. Zawartość czasopism takich jak „Playboy" czy „Penthouse" napełniała ich trwogą... a zarazem podniecała, zachęcając do drobiazgowego zgłębiania w samotności. Ali stał się nienasyconym konsumentem pornografii. Lubił ją we wszelkich odmianach i w każdej ilości. Od pewnego czasu nawet nie ukrywał swoich zainteresowań. Pracując jako sprzedawca w sklepie spożywczym, mógł niepostrzeżenie wynosić czasopisma dla dorosłych, których treść chłonął łapczywie w zamkniętej na klucz toalecie motelu Smoofs. Mohammed nie był głupcem - widział, co się dzieje, i zapytał Alego wprost, co zamierza z tym zrobić. Usłyszał w odpowiedzi, że skoro i tak jako męczennicy dżihadu wkrótce wszyscy trafią do raju, to dlaczego nie mieliby spróbować kilku zakazanych przyjemności, nim nadejdzie dzień chwały? Grzech Yousefa był bardziej niewinny. Fascynowały go teledyski, które oglądał na MTV godzinami, gdy tylko miał okazję. Niestety, kablówka dostępna w motelu Smoofs nie przekazywała programu tej stacji - antena na dachu łapała jedynie lokalne nadajniki — toteż musiał kontemplować sztukę wideo w okolicznych barach, salach bilardowych i kręgielniach. Bywał tam bardzo często, oczywiście nie w godzi- 191 nach pracy. Widok kobiet wyśpiewujących sugestywne słowa i poruszających się w prowokacyjny sposób działał na niego hipnotyzujące Naguib lubił kobiety oraz piwo, które uważał za niebiański napój. W ciągu dwóch lat zdołał też poderwać w barze aż sześć kobiet; chwile te uważał za najważniejsze w swoim życiu. Fascynowało go to, że niektóre Amerykanki uważają go za atrakcyjnego. Tłumaczył sobie tę ich skłonność potęgą własnej urody oraz zdolnością do wypowiadania dowcipnych zdań z uroczym akcentem, choć Mohammed nie omieszkał poinformować go, że powodzenie zyskuje raczej dzięki kieszeniom pełnym pieniędzy i nieustającej chęci stawiania drinków wszystkim napotkanym osobom płci przeciwnej. Tak czy owak, Naguib usiłował praktykować swój przemożny czar na każdej kobiecie w promieniu pięćdziesięciu metrów. Łóżkowe podboje, choć mierne według miejscowych kryteriów, dały mu niezłomną pewność siebie, czyniąc zeń tym samym raczej niechętnego wykonawcę rozkazów. Wszyscy, nie wyłączając Mohammeda, lubili gry wideo. Wyścigi samochodowe i strącanie myśliwców kosmicznych najeźdźców za ćwierć dolara zapewniały czterem terrorystom wyborną zabawę na długie godziny. Na co dzień jednak Mohammed niepokoił się, że pokusy diabelskiej kultury osłabią wolę jego żołnierzy. Rugał ich od czasu do czasu, przypominał o zadaniu i starał się ograniczyć dostęp do grzesznych rozrywek. - Władze mogą śledzić każdy nasz ruch — mawiał. — Zlecono nam świętą misję. Zgrzeszymy, jeśli zawiedziemy. - Nie zawiedziemy - uspokajał go Ali. - Inszallach. Jeśli Bóg zechce... - Nie zechce, jeżeli oszalejemy i nie będziemy zdolni do wykonania zadania - uciął Mohammed. Jego ludzie najwyraźniej nie wierzyli, że mogą być w niebezpieczeństwie. Byli pewni, że nikt ich nie obserwuje. Mieszkali w Stanach Zjednoczonych od dwóch lat. Nikt nie patrzył im na ręce, nikt nie interesował się tym, co robią. Całkiem inaczej niż w ojczystych stronach. Mohammed powoli nabierał przekonania, że w dyskusji z podwładnymi nie zwycięży. Im szybciej zaczniemy działać, tym lepiej, myślał. Zanim wszystko zepsują. Tej nocy, gdy wstał za potrzebą, stwierdził, że Naguiba nie 192 ma w pokoju. Nie było go także w łazience. Nie pierwszy raz wymykał się z motelu. Mohammed ubrał się po ciemku i cicho zamknął za sobą drzwi. Poszedł prosto do pobliskiego lokalu. Wszedł do środka i zobaczył Naguiba: tkwił, jak zawsze, przy barze i z ożywieniem przemawiał do siedzącej obok kobiety, a raczej prostytutki w obcisłych dżinsach i krótkiej koszulce odsłaniającej pępek. Zbliżając się, Mohammed zmarszczył brwi na widok jej pomalowanych ust, krótkich, jasnych włosów oraz wypiętego biustu, który Naguib podziwiał bez śladu zażenowania. — Chodź — powiedział dowódca, stając obok swego żołnierza. Naguib spojrzał na niego z poczuciem winy i odsunął szklankę z piwem. — Chodź — powtórzył Mohammed po arabsku. — Nie powinieneś tu przesiadywać. Przecież wiesz. Allach patrzy. — Nie ma w tym nic złego - bronił się Naguib bez przekonania, wstając chwiejnie z barowego stołka. Wyjął z kieszeni pieniądze i zostawił na blacie należność za drinki. Mohammed położył rękę na jego ramieniu i poprowadził w stronę wyjścia. Nie zauważył ani szelmowskiego oczka, które blondynka puściła w stronę odchodzącego, ani uśmiechu, którym Naguib obdarzył ją w odpowiedzi. Kiedy dwaj Arabowie opuścili salę, kobieta sięgnęła do torebki. Wyjęła notes, spojrzała na zegarek i zapisała coś skrupulatnie. ROZDZIAŁ 11 Ocknąwszy się w sobotni poranek, Tommy Carmellini poczłapał do kuchni i nastawił ekspres do kawy. Czekając, aż krople ciemnego napoju napełnią naczynie, rozcierał oczy i przyglądał się panoramie miasta za oknem. Spomiędzy chmur opadały ku ziemi słoneczne promienie. Archie Foster musi czuć przyjemne ciepełko na myśl o kartonie pełnym forsy, leżącym spokojnie w piwnicy, rozmyślał Carmellini. Jak to się stało, że poczciwy stary Archie zgarnął sto kawałków w gotówce? Sto piętnaście, jeśli chodzi o ścisłość. Może nie jadł drugiego śniadania przez ostatnie sto pięćdziesiąt dwa lata? Tommy spojrzał na dzbanek i wysunął go z ekspresu, a na jego miejsce podstawił filiżankę. Zrobił to na tyle szybko, że uronił tylko parę kropel. Kiedy filiżanka była pełna, z powrotem podłożył dzbanek. Zdmuchując parę, pociągnął łyk gorącego napoju. Prawdziwe pytanie brzmiało następująco: co on, Tommy Carmellini, mógł zrobić z informacją, którą zdobył? Gdyby opowiedział ważnym figurom w Agencji o pieniądzach w piwnicy Fostera, bez wątpienia musiałby też zdradzić, skąd o nich wie. Myśl o przyznaniu się do włamania jakoś nie podobała się Carmelliniemu, ani tego ranka, ani żadnego innego. Może więc anonim? Najprawdopodobniej ktoś szepnąłby Fosterowi o liście albo nawet zapytał wprost o prawdziwość anonimowych oskarżeń. Forsa znikłaby bez śladu, zanim w Silver Spring pojawiłby się pierwszy gliniarz czy agent z nakazem rewizji. 194 Twardy orzech do zgryzienia. Biorąc prysznic i ubierając się, Tom wciąż rozmyślał o sprawie. Zastanawiał się na przykład, czy nie warto wrócić i zabrać gotówki. Wiedział, że wysyłając pocztówki na adres policji, niczego nie osiągnie. Arch najprawdopodobniej nielegalnie zdobył pieniądze. Czy nie warto by się wysilić na brzydki kawał, aby żałosny ptasiogłowy łajdak nie nacieszył się zbytnio zdobyczą? Przecież nie odziedziczył kartonu z forsą po siwym jak gołąbek wujaszku, który go uwielbiał. A może? Cóż, nietrudno to sprawdzić, pomyślał Tommy. Przystanął na chwilę w garderobie, podsumowując w myśli wiedzę na temat Archiego Fostera i jego kumpla Norva. Wreszcie uchylił szufladę, wyjął pistolet i naładował go. Na wszelki wypadek schował broń do kieszeni. Sukinsyny, podsłuchiwali go. Wciąż jednak nie mógł zrozumieć, co właściwie chcieli usłyszeć. Pora na ciastko i prawdziwą kawę, pomyślał. Wrócił do kuchni, żeby wyłączyć ekspres, a potem wyszedł z mieszkania, jak zawsze zamykając drzwi na klucz. - Schodzi — powiedział Norv Lalouette do Archiego Fostera. - Właśnie zamknęły się drzwi mieszkania. Siedzieli w furgonetce zaparkowanej opodal tylnego wyjścia z budynku, w którym mieszkał Carmelłini. Arch uruchomił silnik i poprowadził wóz w stronę miejsca, w którym stał czerwony mercedes. Spojrzał w lusterko i zobaczył Tommy'ego, który właśnie wyłonił się z bramy. Zatrzymał furgonetkę w taki sposób, że Carmelłini musiał przejść między nią a stojącym obok pojazdem, aby dostać się do swojego samochodu. I właśnie szedł w tę stronę. - Idzie. Przygotuj się. Kiedy Tommy minął tylny zderzak vana, Arch otworzył drzwi i wymierzył do niego z pistoletu. - Stój! Carmelłini zatrzymał się w pół kroku, nie dalej niż półtora metra przed Fosterem, który zdążył wyskoczyć z kabiny i stanąć w rozkroku, obiema dłońmi ściskając kolbę pistoletu na wysokości pasa. - Hej, Foster, co to ma... Tylko tyle zdążył powiedzieć, w tym momencie bowiem Norv Lalouette wyskoczył tylnymi drzwiami i zdzielił go w gło- 195 wę gumowym wężem z ołowianą wkładką. Światło zgasło nagle i Tommy Carmellini osunął się na asfalt. - Szybko - rzucił Arch, chowając pistolet do kieszeni i rozglądając się po parkingu. W pobliżu nie było nikogo. - Złap go za nogi. Do wozu z nim i spadamy. Minutę później wskoczył za kierownicę i przekręcił kluczyk. Spokojnie wrzucił bieg i nacisnął pedał gazu. Tymczasem Lalouette zacisnął plastikową pętlę na nadgarstkach i kostkach Carmelliniego, a następnie zakleił mu usta szerokim paskiem taśmy izolacyjnej. W pośpiechu sięgnął po strzykawkę z igłą i butelkę płynu. Kiedy furgonetka stanęła na czerwonym świetle, napełnił strzykawkę płynem i odsłonił prawe ramię nieprzytomnego, by znaleźć żyłę. Facet sporo pakował, pomyślał, wbijając igłę. Dopiero gdy wykonał zastrzyk, zabrał się do przeszukania Carmelliniego. Znalezione w kieszeniach klucze, pistolet i portfel oddał Archiemu Fosterowi. Świadomość wracała powoli, stopniowo... Tommy Carmellini spróbował się poruszyć... i nic! Leżał na plecach. Miał czucie w rękach i nogach i wiedział, że leży, ale nie mógł się zdobyć na najmniejszy ruch. Nie był też w stanie skupić spojrzenia. Patrzył w górę, ale nie bardzo wiedział, co właściwie widzi. Spróbował wydać z siebie jakiś dźwięk i poczuł, że ma coś na ustach. Napełnił płuca powietrzem, by przemówić. Nie usłyszał absolutnie nic, nawet cichego jęku. Nie mógł też poruszyć głową - nie mógł absolutnie nic. Był bezradny. - Hej, obudził się. Ktoś pojawił się w polu widzenia Carmelliniego. Rozpoznał tę rozmazaną twarz: Foster! - Jak się masz, Tommy? Nawet nie próbował odpowiedzieć. - Przykro mi, że padło akurat na ciebie, Carmellini. Nie trzeba było włamywać się do mojego domu. Poprzestawiałeś moje rzeczy; nie bardzo, ale jednak zauważalnie. Od razu wiedziałem, że ktoś mnie odwiedził, a jedynym znanym mi włamywaczem jesteś ty. Poza tym, nie było cię w domu, gdy popełniono to przestępstwo. A teraz, z samego rana, pakujesz do kieszeni spluwę... Oj, nieładnie. Oczywiście wszystko to tylko poszlaki, ale tak się składa, że to Norv i ja jesteśmy 196 sądem i ławą przysięgłych... i wiesz co? Wydaliśmy wyrok. Nie będę ryzykował, Tommy. Żałuję, że nie mogę inaczej, ale jesteś stanowczo zbyt wścibskim gnojkiem. Bo na pewno już wiesz, że jesteś gnojkiem, prawda, Tommy? A może gówno cię to obchodzi? Słusznie. Leż sobie i nic nie mów, jak gnojek, którym oczywiście jesteś. Wiem, wiem: nie mógłbyś nic powiedzieć, nawet gdybyś chciał. Daliśmy ci zastrzyk, Tommy, żebyś nam nie sprawiał kłopotu. Zamierzamy cię zabić. Zabetonujemy ci stopy, wsadzimy do samolotu i zrzucimy do Atlantyku jakieś pięćdziesiąt mil od brzegu. Kto wie, może dopisze ci szczęście i zginiesz natychmiast? Wpadniesz do wody nogami, to chyba jasne. Lecz nawet jeśli nie zabije cię zderzenie z oceanem, raczej nie popłyniesz za daleko z piętnastoma kilogramami betonu na każdej nodze. Arch Foster pochylił się tak nisko, że jego twarz znalazła się kilka centymetrów od twarzy Carmelliniego. - Niestety, będziemy musieli poczekać, aż beton zastygnie. Co najmniej dwadzieścia cztery godziny, Carmellini. A jutro wieczorem polecisz na ostatnią wycieczkę. — Foster zachichotał. — Oczywiście mógłbym cię zabić już teraz. Do jutra byłbyś trochę sztywny, ale to nic. Niestety, w ten sposób pozbawiłbym się całej przyjemności. Rozumiesz, Tommy, prawda? Przez trzydzieści sześć godzin będziemy rozkoszować się myślą o tym, że dupek Carmellini leży sparaliżowany i rozmyśla wyłącznie o upadku, który go czeka. Tak, tak, nic innego nie przyjdzie ci do głowy. Będziesz się zastanawiał, jak to jest, kiedy zderzasz się z powierzchnią morza. Powiem ci jak: tak, jakbyś spadł z dwudziestopiętrowego wieżowca. Będziesz, mój drogi Tommy, rozmyślał o umieraniu. Arch Foster odszedł, chichocząc z satysfakcją. Tommy Carmellini spróbował siłą woli poruszyć choć jednym palcem. Bez rezultatu. Rozrabiając mieszankę cementową z wodą, Arch i Norv gawędzili swobodnie. Carmellini słyszał szum wody wylewającej się z węża do wiader, trzask rozrywanych toreb i metaliczny dźwięk łopat. Nie mógł się poruszyć i nie zdołał skupić spojrzenia na suficie - mógł jedynie słuchać. - Szkoda, Carmellini, że nie zauważyłeś korzyści płynących ze współpracy z nami. Nie starczyło ci ikry na to, żeby chociaż zapytać, co proponujemy. Nie, ty wolałeś się włamać 197 i węszyć w moim domu. Zawsze mówiłem, że takim jak ty nie należy ufać. Prawda, Norv? Lalouette mruknął twierdząco. Arch podszedł bliżej i spojrzał na twarz Carmelliniego. Schylił się i zerwał taśmę zakrywającą jego usta. - Utopiłbyś się we własnej ślinie, gdybym to zostawił -powiedział i roześmiał się. - Hej, Norv, on nawet nie może zamknąć gęby! Teraz możesz się ślinić ile chcesz, wielkoludzie — rzucił w stronę sparaliżowanego i wrócił do Norva. -Mówiłem ci, że to dobra rzecz. Jakaś pochodna ketaminy. Nigdy nie widziałem, jak działa; mówił mi o niej gość, który używał jej w Chinach. Twierdził, że efekt jest niesamowity. - Teraz i ja w to wierzę. Nie przesadzaj z tą wodą, bo beton nigdy nie zwiąże. Nie rób z tego takiej zupy. Przez parę sekund w milczeniu pracowali łopatami. - Masz rację, więcej wody nie trzeba. Zamieszaj jeszcze, a kiedy będzie gotowe, wsadzimy jego stopy. - W butach czy bez? -Bez. Tommy Carmellini poczuł, że ktoś ściąga mu buty, ale nie był w stanie poruszyć nogą. Nie panował też nad pęcherzem. Czuł, jak rozszerza się chłodna plama na spodniach. - Patrz, posikał się. - A czego się spodziewałeś? - Może jednak trzeba było go zastrzelić? Przynajmniej by nie nasmrodził - zauważył Norv, wyjątkowy przyjemniaczek. - Nie - odparł Arch. - Tak jest znacznie zabawniej - dodał ze śmiechem. Pociągnęli Carmelliniego po stole i opuścili jego nogi do wiader z masą betonową. Wyczuł wokół stóp coś śliskiego, zimnego i mokrego. Wiadra stały na czymś poniżej blatu, a nogi Tommy'ego były teraz ugięte pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. Wyczuwał to wszystko, ale nie mógł nawet drgnąć, by zmienić pozycję. - Jak sądzisz, powinien dostać jeszcze jedną dawkę? - spytał Norv. - Lek działa przez czterdzieści osiem godzin. Drugi zastrzyk mógłby zatrzymać serce i płuca. Arch pochylił się nad Carmellinim i uśmiechnął się szeroko. - Do zobaczenia jutro wieczorem, dupku. Będę myślał o to- 198 bie przez cały czas. O tym, że leżysz sparaliżowany i czekasz na wielkie plum. Długo nie pożyjesz, Carmellini. - Wystarczy, Arch. Zamykajmy budę i chodźmy stąd. - Dobra. - A ja i tak uważam, że lepiej byłoby go zastrzelić. - Szkoda kuli - odparł Arch. - Poza tym, nie zasłużył na taką przysługę. Nie lubię drania aż tak bardzo. Albo zginie od uderzenia, albo utonie. To bardziej w jego stylu. - Pochylił się po raz ostatni i szepnął: — Rozmyślaj o spadaniu. Lampy zgasły. Przez szpary w ścianach wpadała do wnętrza odrobina dziennego światła. Carmellini usłyszał huk zamykanych drzwi i szczęk klucza w kłódce. Chwilę później rozległ się warkot uruchamianego silnika i szum odjeżdżającego samochodu. Nasłuchiwał jeszcze przez moment. Był sam. Spróbował poruszyć ramionami. Nic. Głową. Ustami. Palcem. Wydać z siebie jakikolwiek dźwięk. Bez skutku. Żaden mięsień nie był posłuszny jego woli. Był całkowicie sparaliżowany, od stóp do głów. Leżał nieruchomo na stole przez długi, długi czas, słuchając dźwięków dobiegających z zewnątrz. Gdzieś w pobliżu kołowały i startowały samoloty; niektóre przelatywały górą. Carmellini był pewien, że słyszy wyłącznie silniki tłokowe. Tylko raz rozległo się buczenie odrzutowca, ale bardzo dalekie. Od czasu do czasu słychać było trzask samochodowych drzwi; dwa razy rozbrzmiały stłumione głosy ludzi. Uznał, że znajduje się na lotnisku, najprawdopodobniej w prywatnym hangarze. Kiedy obraz przed jego oczami stał się jeszcze bardziej rozmazany, dotarło do niego, że płacze. - Zeldo, nie wiesz, gdzie się podziewa Tommy? — spytał Jake Grafton i skrzywił się. Wciąż zapominał o jej nowej tożsamości. Sarah. Sarah Houston. - Nie, admirale. Dzisiaj go nie widzieliśmy. - Pewnie włamuje się gdzieś do banku albo coś w tym guście — zauważył z przekąsem Zip Vance. Siedzieli przed monitorami komputerów w SCIF-ie, zwanym przez Tarkingtona technocentrum, w piwnicy gmachu na terenie ośrodka CIA w Langley. - Pewnie masz rację - zgodził się Jake i sięgnął do kie- 199 szeni po listę. - Macie tu trzy nazwiska. Chcę dostać kompletne dane na temat tych ludzi. Wszystko, co tylko uda wam się znaleźć. - Wszystko? - Wszystko. Pieniądze, rozmowy telefoniczne, e-maile, najczęściej odwiedzane strony internetowe... cokolwiek. Szukam czegoś, czego nie powinno tam być. Pora wypróbować system, który konstruujemy. Ci trzej ludzie wiedzą, że Rosjanie wydali nam zdrajcę nazwiskiem Richard Doyle, który dla nich pracował. Kiedy dostali tę informację, któryś z nich prawdopodobnie podzielił się nią z kimś, kto nie powinien o tym wiedzieć. Wygląda na to, że Doyle został zamordowany przez kogoś, kto miał dość czasu i pieniędzy, aby raz na zawsze pozbyć się ciała. - Mam rozumieć, że zaginął? - Rozpłynął się bez śladu. - Może został wywieziony z kraju? - zasugerowała Zelda. - Może - odparł Jake - ale wątpię. Gdyby uciekł do Rosji, usłyszelibyśmy o tym. Ktoś by go zobaczył, wymienił nazwisko w rozmowie telefonicznej. Tymczasem Doyle jakby zapadł się pod ziemię. Założę się, że nie żyje. - Lanham, Twilley i Tran - przeczytał Zip, spoglądając na listę. - Zrobimy co się da, admirale - zapewniła Zelda. Jake wyszedł, rozmyślając o Janosu Ilinie, który balansował na bardzo cienkiej linie. Jeżeli Rosjanie zabili Doyle'a lub porwali go, by nie zaczął sypać, należało przyjąć, że wiedzą, kto „zdradził". W takim wypadku Ilin był już trupem lub więźniem albo miał się nim stać lada chwila. Jake nie miał z nim kontaktu. Czuł się bezradny, jakby dane mu było przeżywać senny koszmar w ciemnym, zadymionym pokoju luster, które zniekształcają każdy obraz, nie pozwalając odróżnić złudzeń od tego, co rzeczywiste. Godzinę później do gabinetu Graftona wpadł Ropuch, a zaraz po nim Sonny Tran. - Maszyna stoi na dole, szefie. Przejedźmy się. Zobaczymy, co potrafi. Jake wziął czapkę i wyszedł w ślad za podwładnymi. - Tam - powiedział Tarkington, kiedy znaleźli się na parkingu, wskazując ręką na prawie nową, nieoznaczoną białą 200 furgonetkę. Nie było w niej okien, poza szybami kierowcy i pasażera oraz małymi szybkami w tylnych drzwiach. — Sonny, ty poprowadź, a my z admirałem siądziemy z tyłu i pobawimy się sprzętem. Sir, technik nazywa się Harley Bennett. Otworzywszy drzwi, Ropuch dokonał oficjalnej prezentacji. Siedząc przy konsoli sterującej, Bennett zaczął objaśniać Graftonowi zasadę działania „jednostki wykrywającej Corri-gana". Sonny Tran tymczasem uruchomił silnik i wóz potoczył się przez parking — tylko w połowie zapełniony w to sobotnie popołudnie - by zatrzymać się przed posterunkiem przy bramie, a następnie ruszyć na południe trasą Waszyngtona. Ruch na drodze do stolicy nie był zbyt duży; Tran mógł rozpędzić furgonetkę do stu kilometrów na godzinę. Wóz zbliżał się już do centrum miasta, a Harley Bennett kontynuował wykład. - Polujemy na cząsteczki alfa, promienie X, promienie gamma oraz wolne neutrony. Każdy z tych typów promieniowania ma odrębną charakterystykę. Generalnie nie mają wielkiego zasięgu, zwłaszcza w atmosferze, toteż promień wykrywania jest raczej ograniczony. Mimo to uważamy, że nasze zestawy sensorów, zbudowanych głównie z kryształów, są szczytowym osiągnięciem technologii. - Z kryształów? - Tak jest. Pamięta pan te wszystkie kryształy, która NASA próbowała wyhodować w przestrzeni kosmicznej, żeby zapewnić ich absolutną czystość do celów badawczych? Nadają się do wykrywania promieniowania. Firma Corrigan Engineering nie miała dostępu do wystarczająco dorodnych, więc musieliśmy sobie poradzić, stosując grupy mniejszych, a przy okazji wynajdując zupełnie nowe. Oryginalne rozwiązania w budowie sensorów oraz cyfrowe przetwarzanie danych pozwalają nam określać nie tylko natężenie promieniowania, ale i typ materiału radioaktywnego, który wykrywamy, co naszym zdaniem praktycznie rozwiązuje problem fałszywych alarmów. - Fałszywych alarmów? — Do tej pory Jake nie zastanawiał się nad taką możliwością. - W naszym świecie nie brakuje radiacji. Do licha, prawie każde urządzenie elektromagnetyczne promieniuje na jakiejś częstotliwości! Potrzebne jest więc urządzenie, które nie bę- 201 dzie sygnalizować alarmu tylko dlatego, że przejeżdżamy akurat obok gabinetu stomatologicznego, w którym lekarz prześwietla komuś ząb. - Bennett uwielbiał przemawiać, a Jake Grafton był dobrym słuchaczem, toteż wartko toczył się wykład o ciężarówkach z radioaktywnymi odpadami pędzących szosami całego kraju, o odpadkach szpitalnych, o izotopach stosowanych w medycynie i przemyśle, a nawet o pewnych typach betonu emitujących radionuklidy. - Innowacją, która czyni detektor Corrigana wyjątkowym - ciągnął Bennett - jest opatentowany już przez nas sposób aktywnego namierzania źródeł promieniowania, głównie za pomocą promieni e i generatorów neutronowych. Można powiedzieć, że sztucznie pobudzamy źródło emisji, chwilowo zwiększając jej natężenie. -1 wszystko to za sprawą tej maszyny? - spytał Jake, przyglądając się aluminiowej szafie stojącej pośrodku budy. - Właśnie tak - odparł ciepło Harley Bennett, czule klepiąc metalową obudowę. Furgonetka przejeżdżała właśnie obok szpitala i urządzenie natychmiast zareagowało. - Źródło medyczne - powiedział Bennett, sprawdziwszy wskazania detektora. Zaraz potem pokazał odczyty Jake'owi i Ropuchowi. - Chwilowe błyski promieni X i słaba emisja z izotopów stosowanych w lecznictwie. - Rozumiem, że urządzenie było testowane w obecności prawdziwej głowicy bojowej? - O, tak - odparł Harley, lekko urażony. - W zeszłym tygodniu dostaliśmy pocisk od sił powietrznych. - W drodze do centrali znaleźliśmy się w pobliżu wyspy Three Mile, admirale - wtrącił Ropuch. - Detektor zaświecił jak oczy pijaka w sobotnią noc. Przez chwilę rozmawiali o odczytach poszczególnych wskaźników. - Pojedźmy obwodnicą na południe - zaproponował Ropuch. - Staniemy przy drodze i zobaczymy, co się nawinie. Jake skinął głową, a Ropuch poinstruował Sonny'ego. Wkrótce potem zatrzymali się na poboczu opodal skrzyżowania dróg międzystanowych 1-95 i 1-495. Sonny włączył światła awaryjne wozu i dołączył do Bennetta i oficerów marynarki. Przyglądając się wskazaniom detektora, popijali kawę z termosu. 202 - Jadąc z Bostonu, parę razy wykryliśmy emisję odpadów radioaktywnych - powiedział Tarkington. - Mamy jeden detektor i całe miasto do ochronienia. Jaką metodę postępowania powinniśmy przyjąć? - spytał Jake, zwracając się do Bennetta. - Zalecałbym sporządzenie mapy miasta z podziałem na sektory i pobranie próbki promieniowania w każdym z nich, by ustalić poziom podstawowy. Potem wystarczy sukcesywnie odwiedzać sektory, próbkując natężenie radiacji. Wyobrażam sobie, że moglibyśmy objechać całe miasto kilka razy w tygodniu. Kiedy dostaniemy więcej detektorów, będziemy mogli pozwolić sobie na bardziej aktywne działanie... na przykład na codzienne odwiedzanie portów lotniczych. - Sądzi pan, że znalezienie głowic w chwili, gdy dotrą do miasta, jest nierealne? - Jest nierealne, póki nie będziemy mieli więcej sprzętu. Kiedy będzie go tyle, że na każdym lotnisku i przy każdej drodze wjazdowej do miasta stanie detektor, sytuacja się zmieni. Ponieważ jednak nie można otoczyć stolicy murem i ograniczyć komunikacji do kilku największych szos, nie sądzę, żeby w praktyce udało się odejść od systematycznego przeszukiwania sektorów. - A co z samolotami? Czy nie moglibyśmy załadować detektora na pokład i po prostu latać nad miastem? - Mogłoby się udać, gdyby tylko samolot poruszał się wystarczająco nisko. Nie minęło wiele czasu, nim autostradą przemknęła ciężarówka z izotopami stosowanymi w medycynie. Natychmiast odezwał się głośny sygnał alarmowy. Kiedy emocje opadły, Jake powiedział: - Bierzmy się do roboty, Sonny. Chcę objechać Kapitol, Biały Dom, Mauzoleum Lincolna i Pentagon. - Chyba nie sądzi pan, że bomby są już na miejscu? - zdziwił się Ropuch. - Nie, jeżeli nasz informator mówił prawdę. Myślę raczej o ustaleniu podstawowego poziomu promieniowania dla tych okolic. Sonny wskoczył do szoferki i ruszyli. Jechali na północ trasą 1-295, mijając starą bazę marynarki wojennej Anacostia, kiedy detektor zapiszczał ponownie. 203 - Dziwne — mruknął Bennett. W miarę, jak furgonetka oddalała się na północ, sygnał słabł. - Muszą tu być odpady radioaktywne. - Tutaj? — Jake przeszedł do przodu, by wyjrzeć przez okno pasażera. Za plecami słyszał cichnący już pisk detektora. Bennett podrapał się po głowie. - Coś musiało tam być. - Ale co? - Nie mam pojęcia, admirale. „Sygnał fałszywie pozytywny"! Jake zaklął pod nosem i kazał Tranowi zawrócić. Wóz zjechał w dół na najbliższym bezkolizyjnym skrzyżowaniu, wspiął się ślimakiem na przeciwległy pas drogi i pomknął na południe. Detektor Corrigana ożył po chwili. Godzinę później furgonetka stanęła nad brzegiem rzeki. Po drugiej stronie znajdował się port lotniczy Reagana. - Przecież musi być jakaś przyczyna! - wykrzyknął sfrustrowany Harley Bennett. Wyszedł z budy, ciągnąc za sobą kable sensorów, by ustalić kierunek, z którego nadchodził najsilniejszy sygnał. Jake i Ropuch także wysiedli, analizując plan miasta i okolic. - Może to coś w Forcie McNair? - zasugerował Tarkington, wskazując na drugi brzeg Anacostii. - Albo na lotnisku Reagana... A może nawet na polu golfowym przy parku East Potomac. - Na początek sprawdzimy Fort McNair - postanowił Jake. Na drogach panował już spory ruch, toteż nieprędko dotarli na przeciwległy brzeg rzeki. W Greenleaf Point detektor zasygnalizował obecność głowicy bojowej. - Nie wierzę tej maszynie - powiedział Tarkington. - To niemożliwe, żeby terroryści dostarczyli tu broń z Rosji w pięć tygodni. - Jeszcze nie znaleźliśmy źródła sygnału - odparł Jake i wskazał na pole golfowe w Hains Point, po drugiej stronie kanału. - Jedziemy, Sonny. Strażnik nie chciał wpuścić nieoznaczonej furgonetki na pole golfowe. Kiedy rozmawiał przez telefon z administratorem terenu, Jake użył własnej komórki. Dziesięć minut później pod bramę zajechały dwa wozy patrolowe policji, 204 a chwilę potem jeszcze jeden samochód, pełen agentów FBI. Opór strażnika i administratora natychmiast znikł. Brama została otwarta i cztery pojazdy wjechały na pole. Dotarły aż na południowy kraniec wyspy i zatrzymały się przed falochronem zbudowanym z pali. Harley Bennett rozwinął kable sensorów, podłączył je do szafy detektora i rozłożył na ziemi. Spojrzawszy na odczyty urządzenia, oznajmił: - Jesteśmy tuż nad ładunkiem, z dokładnością do metra, może dwóch. Chwilę później wraz z Jakiem dołączył do policjantów przeszukujących okolicę, zaglądając pod każdy krzak. W pobliżu stał nieduży budynek. Administrator, który zjawił się na miejscu, otworzył drzwi. W środku pełno było łopat, grabi, motyk, narzędzi i części zapasowych do konserwacji systemu nawadniania. - Wszystko to czysta ziemia? - spytał administratora Jake, szerokim gestem wskazując na pole golfowe. - Tak jest. Pięć, może sześć lat temu była tu błotnista równina. Miasto sfinansowało transport piachu. Wtedy też powstała ściana trzymająca to wszystko w kupie. Potem jeszcze przedłużono tamtą aleję, przeniesiono w nowe miejsce tamten green i przesadzono niektóre drzewa. - Czy ostatnio ktoś tu kopał? - O, nie. Nic z tych rzeczy. - Chyba pamiętam te roboty sprzed pięciu lat. Mieszkałem wtedy w okolicy Fortu McNair. - Obrońcy środowiska nie robili wielkiego rabanu z powodu kawałka błotnistej równiny. Dziś pewnie byłoby inaczej. - Pięć lat - mruknął Ropuch. - Moim zdaniem ta maszynka fiksuje, szefie. ^- Chodźmy. Bennett był szczerze zakłopotany. - Nie umiem tego wyjaśnić, admirale. Możliwe jest tylko to, że ktoś przywiózł tu razem z ziemią beczkę odpadów radioaktywnych z wyspy Three-Mile. - Chcę, żeby pan przyjrzał się tej maszynie bardzo uważnie, Harley. Niech pan sprawdzi każdy kabel i czujnik. Rano zamelduje pan Ropuchowi o wynikach. Bennett smętnie kiwnął głową i spojrzał na zegarek. - Sonny, podrzuć mnie do biura - dodał Jake, po czym podziękował administratorowi i policjantom za współpracę. 205 Kiedy Jake Grafton powrócił do biura, czekała na niego wiadomość telefoniczna. Dzwonił Sal Molina, asystent prezydenta. Zapraszał na dwudziestą pierwszą, na spotkanie w budynku władz wykonawczych przy Białym Domu. Jake wyjął z portfela wizytówkę z numerem Moliny i zadzwonił. - Czego ma dotyczyć to spotkanie? - spytał. - Szefowie FBI i CIA słyszeli o pańskich planach od swoich oficerów łącznikowych. Chcą wyrazić swój sprzeciw. - Rozumiem. Molina westchnął ciężko. - Prezydent poprosił o mediację Butcha Lanhama, doradcę do spraw bezpieczeństwa narodowego. DeGarmo chciałby pana zamknąć. Emerick powiedział prezydentowi, że jest pan graczem wagi lekkiej, który trafił do zbyt wysokiej ligi. - Przyjemny gość z tego Emericka. - O, tak. - Może zaprosimy na to spotkanie przewodniczącego Połączonego Komitetu Szefów Sztabów, generała Alta? A może i mojego bezpośredniego przełożonego, Stuffy'ego Stalnakera? Stalnaker był szefem operacji morskich. - Porozmawiam z Butchem. Sprawdzę, czy nie ma nic przeciwko - odparł Molina. - O dziewiątej wieczorem. Leżąc na stole w stanie kompletnego paraliżu, Tommy Carmellini błądził duchem gdzieś daleko. Rozmyślał o rodzicach, przyjaciołach, miejscach, które odwiedził, czynach, których dokonał, głupstwach, których się wstydził, i błędach, których żałował. Zapadła noc i wnętrze hangaru ogarnął głęboki mrok. Przez pierwsze kilka godzin po zachodzie słońca słyszał jeszcze odgłosy przelatujących samolotów; potem wszystko ucichło. Była to cisza absolutna, z rzadka tylko przerywana najcichszym szeptem wiatru penetrującego szpary w panelach na ścianach budynku. Carmellini błądził myślą w zasadzie bez celu. Norv i Arch naprawdę zamierzali go zabić, nie miał co do tego wątpliwości. Musieli przecież wiedzieć, że jeśli tego nie zrobią, on zabije ich. Nie spodziewał się, że zakończy życie w taki sposób. I tak 206 szybko. Był młody i zdawało mu się, że najlepsze lata ma jeszcze przed sobą. Myślał właśnie o umieraniu, kiedy usłyszał nadlatujący samolot. Warkot silnika z każdą chwilą stawał się głośniejszy. Carmellini miał wrażenie, że maszyna wylądowała i kołuje tuż obok hangaru, w którym leżał. Wreszcie pilot odciął dopływ paliwa i hałas ucichł. Hałas dwóch silników, pomyślał Tommy. Nabrał powietrza w płuca, żeby krzyknąć. Nie mógł. Próbował jęczeć, mówić, wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk, choćby jedno słowo. Usta i język ani drgnęły. Nie mógł przełykać śliny ani poruszać głową... Brama sąsiedniego hangaru zaskrzypiała przeraźliwie. Rozległy się czyjeś głosy; na tyle stłumione, że nie był w stanie zrozumieć słów. Po chwili wystartował mały, benzynowy silnik, zapewne napędzający pojazd do holowania samolotów po płycie lotniska. Potem drzwi hangaru zamknęły się ze zgrzytem. To była jedyna szansa! Musiał wydać z siebie jakiś dźwięk! Zaczerpnął tchu i włożył całą siłę woli w zmuszenie policzków i języka do uformowania jednego, jedynego słowa. Daremnie. Przestał próbować, gdy usłyszał dźwięk zapalanego silnika samochodowego i pisk opon odjeżdżającego pojazdu. Leżał, wpatrując się w ciemność i koncentrując na zadaniu, które zamierzał wykonać: gdyby udało się choć ruszyć palcem... ROZDZIAŁ 12 W sobotni wieczór w sali konferencyjnej gdzieś w trzewiach budynku władz wykonawczych panował nieprzyjemny zaduch. Działała tylko połowa świateł, a klimatyzację wyłączono, zapewne w pełnej zgodzie z jakimś biurokratycznym zarządzeniem. Jake Grafton przybył pierwszy, kilka minut przed wyznaczoną godziną spotkania. W odstępie kilku sekund pojawili się admirał Stuffy Stalnaker, szef operacji morskich, oraz generał Alt, przewodniczący Kolegium. Po nich Sal Molina oraz Emerick z FBI. Molina był półkrwi Latynosem, prawnikiem z Teksasu towarzyszącym prezydentowi od wielu, wielu lat. Niski, łysiejący i brzuchaty, nie ukrywał, że pewnego dnia zamierza wystartować do Senatu. Jake pamiętał artykuły, z których wynikało, że Molina jest szarą eminencją Białego Domu, prezydent bowiem zawsze liczył się z jego zdaniem. Avery Edmond DeGarmo i generał Newton Cahn, szef sztabu armii, pojawili się wkrótce potem. Salę konferencyjną wypełnił gwar cichych rozmów. Emerick i DeGarmo stali w kącie, szepcząc niemal bezgłośnie, gdy w drzwiach stanął Butch Lanham. Doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego rozejrzał się i bez słowa zajął miejsce u szczytu stołu. Jego dwie asystentki przysiadły w kącie, by notować. Lanham należał do kadry menedżerskiej nowego typu, której przedstawiciele przywiązywali ogromną wagę do kondycji fizycznej. Doradcy nie wystarczała gra w tenisa czy sąuasha, dźwiganie ciężarów i jogging - startował w triathlo-nach i brał udział w zawodach „strong manów". W jaki sposób 208 łączył z tak ambitnie traktowanym sportem pracę oraz życie rodzinne, pozostawało jego słodką tajemnicą. Jake widział go kilkakrotnie w telewizji, ale dotąd nie miał okazji go poznać. Teraz zresztą też nie - Lanham nie tylko nie odzywał się do niego, ale i nie patrzył w jego stronę. Spojrzawszy na dwie kobiety czekające w gotowości z długopisami w dłoniach, bez zbędnych ceregieli rozpoczął spotkanie. - Jesteśmy tu, by podyskutować o decyzji kontradmirała Graftona o rozmieszczeniu detektorów Corrigana jedynie w Waszyngtonie i Nowym Jorku. Czy nasze informacje na ten temat są prawdziwe, admirale? - Corrigan może nam dostarczać tylko jeden detektor co dwa tygodnie — odparł Jake nienaturalnie chrapliwym głosem. Starał się mówić normalnym, spokojnym tonem i nie ulegać emocjom. - Mamy nadzieję, że w warunkach miejskich każdy z nich będzie miał ośmiokilometrowy zasięg działania, ale nie będziemy mieli pewności, póki nie pobawimy się trochę z pierwszym, który właśnie otrzymaliśmy. Według mojej oceny lepiej zrobimy, chroniąc te dwa miasta, które nazwałbym głównymi celami ataku terrorystów, przynajmniej do czasu, aż dostateczna liczba detektorów pozwoli nam zabezpieczyć inne rejony kraju... cele o niższym priorytecie. - Ciekawe, kto ustala priorytety - mruknął DeGarmo. - To było pytanie do admirała Graftona czy uszczypliwy komentarz? — spytał ostro Lanham. - Pytanie. - To ja umieściłem Nowy Jork i Waszyngton na szczycie listy — odparł spokojnie Jake. - Pod względem ekonomicznym i politycznym są to najważniejsze miasta świata. Sądzę, że właśnie w nich powinny działać kolejne detektory, aż do czasu, gdy będziemy mogli objąć ochroną całe aglomeracje. Wtedy zajmiemy się innymi miastami, które proponuję wybrać, operując kryteriami strategicznymi. Panowie, chodzi o to, żeby zapobiec atakom. Zapobieżenie wszystkim jest niemożliwe. Realistyczna strategia nakazuje chronić te cele, których utrata byłaby dla kraju najbardziej bolesna. - Zechce pan podzielić się z nami swoimi przemyśleniami w tej materii, DeGarmo? - spytał Lenham. - Nie uważam, by Nowy Jork i Waszyngton były w wielkim niebezpieczeństwie. Moim zdaniem po atakach z jedenastego września terroryści zdecydują się na akcję w innych 209 regionach, jeśli w ogóle. Gazety i telewizja bez przerwy wałkują temat żołnierzy z licznikami Geigera na parkingach i stacjach kolejowych. Każdy terrorysta, który choć raz włączy telewizor, dowie się, że szukamy ładunków jądrowych. - Utrzymanie w tajemnicy faktu, że używamy liczników Geigera, było po prostu niemożliwe - wyjaśnił Jake łagodnie, bez śladu złości. - W istocie, jednym z rozważanych przez nas scenariuszy jest zbudowanie makiet detektorów i odpowiednie nagłośnienie ich obecności w miastach. W miarę postępów w produkcji moglibyśmy zastępować je prawdziwymi urządzeniami. - Hmm - mruknął Lanham i spojrzał na Emericka z FBI. Emerick zastanawiał się chwilę, zanim przemówił. - Jeżeli nastąpi atak na dowolne miejsce w Stanach Zjednoczonych, decyzja o chronieniu detektorami Corrigana tylko dwóch miast z pewnością zostanie ujawniona przez prasę. Jeśli Nowy Jork lub Waszyngton ucierpią mimo podjętych środków ostrożności, Grafton zostanie uznany za niekompetentnego. Jeżeli atak nastąpi gdzieś indziej, za niekompetentnego zostanie uznany prezydent. - Jezu, w pańskich ustach brzmi to tak, jakbyśmy byli przegrani bez względu na to, czy coś zrobimy, czy nie -obruszył się generał Alt. - Skoro tak czy inaczej górą są terroryści, to po co w ogóle tu siedzimy? Emerick spojrzał na niego bez sympatii. -Ja tylko naświetlam sytuację. Jak pan zapewne wie, publiczny odbiór kompetencji prezydenta jest kwestią o podstawowym znaczeniu. - Gówno mnie obchodzi opinia publiczna - odparował Alt. - Naszym zadaniem jest nie dopuścić do ataków terrorystycznych. Taki jest mandat Graftona i, na miłość boską, admirał ciężko pracuje, by osiągnąć cel. Butch Lanham kręcił się nerwowo tak długo, aż wszyscy ucichli, czekając na jego wypowiedź. - Pan Emerick ma rację. Jeżeli rząd pozwoli sobie na to, by postrzegano go jako obrońcę jednych, a porzucającego innych obywateli, każdy będzie mógł zakwestionować jego mandat do sprawowania władzy. - Decyzja o takim lub innym rozmieszczeniu detektorów jest decyzją o charakterze wojskowym - odparł Alt. - Mam rację, admirale Stalnaker? 210 -Tak. - Generale Cahn? - Oczywiście, że tak. Żaden dowódca nie może pozwolić sobie na luksus chronienia każdej piędzi ziemi. Należy oszacować ryzyko, zinwentaryzować dostępne środki i podjąć decyzję. - A celem, dla którego podzielił się pan z nami tą myślą, jest...? - powiedział Lanham, udając głupiego. Alt spojrzał mu prosto w oczy. - Prezydent powierzył admirałowi Graftonowi stanowisko bojowe. Naturalną koleją rzeczy Jake musi więc podejmować decyzje o charakterze militarnym, jak każdy dowódca. Prawo to wynika z funkcji, którą mu powierzono. Gdyby było inaczej, prezydent wyrzuciłby go i zaczął dowodzić samodzielnie albo wyznaczyłby kogoś innego i na jego barki scedowałby prawo do podejmowania decyzji. Cholera, Butch, mógł na przykład wyznaczyć ciebie, ale jakoś tego nie zrobił. Lanham nie dał się sprowokować. - Nie zebraliśmy się tu po to, żeby kwestionować prawo Graftona do podejmowania decyzji, panie przewodniczący. Pytanie brzmi następująco: czy decyzja podjęta przez admirała najlepiej służy interesom Stanów Zjednoczonych? Innymi słowy: czy jest trafna? - Jake dokonał oceny sytuacji - nie dawał za wygraną Alt. - To, czy się z nią zgadzamy, czy też nie, nie ma większego znaczenia. Prezydent wyznaczył dowódcę. To jest fakt i tego trzeba się trzymać. — Nie spuszczając Lanhama z oka, Alt pokazał Graftonowi uniesiony kciuk. — Wydaje się, że wy, z DeGarmo i Emerickiem, próbujecie być jeszcze mądrzejsi. Proszę, przecież każdy z panów może poprosić prezydenta o zdymisjonowanie Graftona i mianowanie go na jego miejsce. Butch Lanham postukał palcem wskazującym o blat stołu. - Prezydent nigdy nie sugerował w mojej obecności, że Grafton ma całkowitą swobodę działania. Jeżeli wydaje się panom, że głowa państwa nie ma wystarczających uprawnień do zakwestionowania dowolnego rozkazu wydanego przez wojskowych, to powinniście zastanowić się jeszcze raz. - Oczywiście, że ma uprawnienia — zgodził się Alt. — Tylko nie wydaje mi się, że powinien ich teraz używać. To ja rekomendowałem Graftona do tej roboty. Stuffy też. I wciąż popieram tę rekomendację. Grafton podjął rozsądną decyzję, 211 zgodnie z zasadami sztuki wojennej, i wszyscy powinniśmy go poprzeć. - Nie oddaliśmy naszych uprawnień Graftonowi, podobnie jak prezydent - odezwał się z pasją DeGarmo. - Prezydent powierzył mu zadanie. Pozwolimy mu je wykonać czy nie? - Ja nie kwestionuję prawości ani pieprzonego honoru wojskowego Graftona, tylko słuszność jednej jego decyzji - odparował DeGarmo. Kłócili się we trzech jeszcze przez kilka minut, aż wreszcie zapadła cisza. Lanham westchnął głęboko i podrapał się po głowie. Władza pochodzi od prezydenta, myślał Jake. Pytanie brzmi: jak wiele władzy prezydent oddał Lanhamowi. Odpowiedź pojawiła się niemal natychmiast, gdy po raz pierwszy odezwał się Sal Molina. - Prezydent ufa Jake'owi Graftonowi. Wyznaczył na to stanowisko najlepszego oficera, jakiego znalazł, i popiera jego działania w całej rozciągłości. Molina wstał, zabrał notes, w którym bazgrał od początku zebrania, włożył go do wewnętrznej kieszeni i ruszył w stronę drzwi. Spotkanie dobiegło końca. Kiedy cywile wyszli, Jake został jeszcze na kilka minut, by porozmawiać z Altem, Stalna-kerem i Cahnem. - Nie wygrałeś, Jake - powiedział mu Alt. - Nie tak to działa w stolicy. DeGarmo i Emerick czepiają się z bardzo konkretnego powodu: zostało zapisane, że wyrażali sprzeciw wobec twojej decyzji. Jeżeli sprawy rzeczywiście ułożą się niepomyślnie, prędzej czy później prezydent będzie musiał przyznać im rację. Jake wiedział o tym. - Zamierzam nadal robić wszystko, co w mojej mocy, panie generale. Tylko tyle mogę obiecać. - Wiemy - odparł krótko Stalnaker. - Jak sądzisz, dlaczego cię poparliśmy? Tylko nie kombinuj niczego po cichu. Informuj nas. Żadnych niespodzianek, dobrze? - Tak jest. - Nie wiem właściwie, kto jest teraz kręgosłupem Białego Domu. Na pewno nie Lanham. Może wielki szef, może Molina. Bez względu na to, który z nich, jeszcze mogą się 212 wycofać, kiedy zrobi się nieprzyjemnie. W polityce nie trzeba mieć jaj. W drodze do wyjścia Jake poinformował Alta o dziwnym zachowaniu detektora Corrigana i wyjaśnił, na czym polega problem. — Zachowuje się tak, jakby pod polem golfowym leżała bomba atomowa. Daje fałszywie pozytywny sygnał. Zastanawiałem się właśnie, czy siły powietrzne nie mogłyby jeszcze raz podrzucić sprawnej głowicy do bazy Andrews, żebyśmy mogli ponownie skalibrować maszynę. — Zajmę się tym. Rondo Duponta okrążała wolno długa czarna limuzyna. Dokładnie o północy jeden z kibiców szachowego meczu oddalił się od grupy i alejką przemierzył plac. Gdy limuzyna zatrzymała się na światłach, widz wskoczył na tylne siedzenie. — Dobry wieczór — powiedział Karl Łuck. Przybysz spojrzał na szybę oddzielającą pasażerów od kierowcy, by się upewnić, czy jest szczelnie zamknięta. — Sądziłem, że przyjedzie Corrigan. — Jest na przyjęciu. — Pewnie dobrze się bawi. — Skąd mam wiedzieć — burknął opryskliwie Łuck. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, podczas gdy szofer prowadził wóz wokół Mauzoleum Lincolna i dalej na południe, wzdłuż rzeki. Wreszcie limuzyna zatrzymała się na parkingu przy Mauzoleum Jeffersona. Kierowca wysiadł i otworzył drzwi Luckowi. Pasażer z Ronda Duponta obsłużył się sam. Kiedy stanęli nad migotliwą tonią, Łuck spytał: — Jak się spisuje maszyna? — Bez zarzutu, z wyjątkiem jednego sygnału fałszywie pozytywnego. Oczywiście nikt się nie spodziewał, że będzie idealnie. Dziś po południu Grafton zgłosił Białemu Domowi, że testy zakończyły się sukcesem. W tej chwili więc prezydent zapewne ściska rękę Corriganowi, dziękując mu za ocalenie zachodniej cywilizacji przed siłami zła. Łuck był szczupłym mężczyzną po pięćdziesiątce, o gęstych, siwiejących włosach i kwadratowej, wydatnej szczęce. Spojrzał z ukosa na swego rozmówcę i zapytał: — Wiedzą już, gdzie jest broń? 213 - Jeszcze nie. W tej chwili największe nadzieje pokładają w detektorach Corrigana. - Lepiej, żeby zainteresowali się terrorystami. Ci głupcy zapewne zostawiają po sobie ślad, po którym wytropiłby ich nawet ślepiec. - To ciekawe. Wyrafinowane systemy wykrywają skomplikowane siatki przestępcze. Bandyci, którzy nie wiedzą nawet, do czego służy telefon, pozostają poza podejrzeniem. - Są poszukiwani? - Powiedziałbym, że słoń już drgnął. - Czy mam coś przekazać? - Tak. Nie udało nam się dogadać z Tommym Carmelli-nim. Być może powinienem był zająć się tym osobiście, ale stało się inaczej. Dwaj ludzie, którzy próbowali, ponieśli klęskę. - Carmellini? Zapomniałem... po co właściwie był potrzebny? - Należy do wewnętrznego kręgu Graftona. Ja - nie. - Zatem zostanie zneutralizowany? -Tak. - Jaki będzie kolejny ruch? W jaki sposób chce się pan zbliżyć do Graftona? - Nie będę już próbował. Moim zdaniem to zbyt niebezpieczne. Będziemy musieli zadowolić się tymi informacjami, które sam jestem w stanie zdobyć, i nie przejmować się tym, co się dzieje za zamkniętymi drzwiami. - Przekazać Corriganowi coś jeszcze? - Nie dziś. Wrócili do limuzyny i wsiedli. Dla Thayera Michaela Corrigana istotnie był to cudowny wieczór. Otrzymał wraz z małżonką zaproszenie od pierwszej damy na przyjęcie w sali balowej hotelu Hay-Adams. Celem imprezy była zbiórka środków na odnowienie i wyposażenie Białego Domu po odbudowie sfinansowanej, rzecz jasna, przez podatników. Spora część budynku została zniszczona rok wcześniej podczas ataku rakietowego, gdy uprowadzono okręt podwodny America. Kongres naturalnie zgodziłby się na sfinansowanie i odbudowy, i wyposażenia siedziby głowy państwa, lecz prezydent chciał, by dziełu odnowy Białego Domu znacząco przysłużyli się przedstawiciele prywatnego prze- 214 mysłu. Konsekwencją tego pomysłu był właśnie bal, którego gospodarzami byli prezydent i jego żona. Przedsiębiorcy zawsze chętnie brali udział w takich imprezach. Z jednej strony czynili sześcio- i siedmiocyfrowe darowizny na rzecz państwa - oczywiście odpisując je potem od podatku -a z drugiej strony mieli wyjątkową okazję porozmawiać z politykami. Tego wieczoru parę prezydencką otaczał krąg czołowych postaci Kongresu, z którymi przywódcy największych amerykańskich korporacji ochoczo wymieniali uprzejmości i gawędzili o bieżących sprawach kraju. Nikt nie wspominał o pieniądzach. Na małym stoliku przy drzwiach leżały karty deklaracji, nic poza tym. Ktokolwiek był ciekaw, w jaki sposób zostaną spożytkowane ofiarowane środki, mógł dopisać na karcie, że życzy sobie rozmowy z przedstawicielami fundacji, oczywiście w godzinach pracy. Ci, którzy cieszyli się największymi względami, mogli liczyć na osobisty kontakt z pierwszą damą, z pasją dyskutującą o kolorach ścian i meblach. Kiedy Lauren Corrigan wraz z trzema innymi paniami zajęła strategiczną pozycję przy prezydentowej, T.M. wmieszał się w tłum gości. Uważał, że w tej grze najważniejsze jest kreowanie poczucia przynależności. Starał się więc mało mówić, dużo słuchać, być uprzejmym i akceptowanym jako „jeden z nas". Krążył, rozmawiając z właściwymi osobami, pozdrawiając tych, których dawno nie widział, i przedstawiając się tym, których jeszcze nie miał okazji poznać, a wszystko to zgodnie z subtelnym rytuałem powitania w grupie, do której należał. To była sztuka, której opanowanie zajęło mu długie lata. Towarem, który tu kupowano i sprzedawano, nie były zabytkowe meble, dywany czy naścienne ozdoby. O, nie. Towarem był dostęp do władzy. Wiedzieli o tym wszyscy, którzy znajdowali się w tej sali, i każdy chłonął tę odrobinę rozkoszy wynikającej ze świadomości, iż znajduje się w centrum wszechświata. Odrobina nie wystarczała Michaelowi Corriganowi. Mógł jeść ją łyżkami. Na podróż do tego miejsca poświęcił całe życie. Stojąc w sali balowej, sącząc bardzo wytrawne chardon-nay i gawędząc z dwoma senatorami oraz z prezesem jednej z najpotężniejszych korporacji świata, doświadczył nagle przyjemnej niespodzianki, gdy prezydent chwycił go poufa- 215 le pod łokieć i odprowadził na bok, na krótką, osobistą rozmowę. - Słyszałem, dziś dobre wieści — powiedział szef państwa tak cicho, że Corrigan musiał pochylić się nieco w jego stronę, by zrozumieć. - Potrzebujemy jednak więcej tych nowych detektorów promieniowania, i to tak szybko, jak tylko da się je montować. - Zrobię, co w mojej mocy, panie prezydencie. - Nie wspominałbym o tym przy miłej, czysto towarzyskiej okazji, ale sprawa jest naprawdę pilna. Jesteśmy w wielkiej potrzebie. Tu chodzi o nasz kraj, T.M. - Rozumiem, sir. - Nie spodziewałem się innej odpowiedzi. Prezydent poklepał Corrigana po ramieniu i oddalił się. W pobliżu zjawił się kelner i Thayer Michael poprosił o whiskey. Spróbował bursztynowego płynu... O, tak! Wspaniała. Rozgrzewała od góry do dołu. Kiedy dokończył pierwszą szklaneczkę, podszedł do innego kelnera i zażyczył sobie jeszcze raz to samo. Taaaa.... To jest to miejsce, pomyślał. Szczyt Olimpu. Stąd widać tylko małe ludziki szamoczące się w walce o byt, widać ich głupotę i szaleństwa, widać wczoraj i jutro, a także obroty galaktyk. Zeus na wierzchołku góry i Bóg w swoim niebie nigdy nie mieli lepiej, myślał Corrigan, i to jest, cholera, fakt! Czy można być bardziej szczęśliwym? Tommy Carmellini poczuł odór gówna. Uświadomił sobie, że jelita pracowały jak zawsze i że wypróżnił się nieświadomie. Słońce już wstało i do hangaru, w którym leżał, wdarło się światło - nie pojedyncze promienie, po prostu światło. Parzyły go stopy; czuł ból, ale nie mógł nic zrobić. Wapno zawarte w betonowej mieszance zapewne wypalało skórę. Spróbował skupić spojrzenie na stropie. Czyżby widział trochę lepiej? Wmawiał sobie, że tak, że z wolna powraca mu sprawność wzroku. Jeżeli było to prawdą, środek paraliżujący przestawał działać i wkrótce po mięśniach gałek ocznych ożywiłyby się i pozostałe. A wtedy, myślał Carmellini, zabiję tych oślizgłych skurwysynów; uduszę gołymi rękami. Będę czekał, aż tu przyjadą, i połamię im karki jak suche gałęzie. 216 Fala gniewu przetoczyła się po nim jak lawa. Och, czego by nie zrobił Archiemu i Norvowi... Nie wystarczyłoby zwyczajne zabójstwo. Dusiłby ich powoli, patrząc głęboko w oczy. Marząc o duszeniu, spróbował zacisnąć palce dłoni lub choćby wprawić je w drżenie. Uparł się, że to zrobi, i pracował, pracował, pracował. Oczywiście palce się nie poruszyły, sufit hangaru wciąż był trochę rozmazany, a usta pozostawały wciąż rozchylone. A jednak musiał. Miał czas do wieczora. Wiedział, że jeśli tego nie zrobi, zniknie bez wieści jak Richard Doyle... i Bóg jeden wie ilu innych ludzi. Jezu, mama przez siedem lat nie' dostanie odszkodowania z rządowej kasy. Czy nie tyle trzeba było czekać, zanim zaginiony zostanie uznany za zmarłego? Dziwne, pomyślał Car-mellini, że myślę o takich sprawach właśnie teraz. I żałosne. Na miłość boską, nawet moja matka będzie cierpieć przez Fostera i Lalouette'a! Wciąż próbując ugiąć palce, słuchał przelatujących samolotów, przejeżdżających samochodów i głosów ludzi zajętych codziennymi sprawami. Leżał, słuchał i umierał. Bez wody i jedzenia był coraz słabszy. Gdyby Foster i La-louette dali mu jeszcze jeden zastrzyk po ustąpieniu skutków pierwszego, zapewne skonałby z pragnienia w stanie kompletnego paraliżu. Wiedział, że serce przestaje pracować, kiedy krew jest zbyt gęsta. Nie miał jednak aż tyle czasu. Oprawcy mieli przyjść po niego wieczorem, załadować do samolotu i wywieźć gdzieś — zapewne nad ocean - by dokonać zrzutu. Betonowe buty... Foster miał rację, najprawdopodobniej zderzenie z wodą będzie miało śmiertelne skutki. Beton zaś wciągnie ciało aż na dno, gdzie nikt nigdy go nie odnajdzie. Carmellini bez wytchnienia próbował poruszyć palcami i językiem. Bez skutku. Lek trzymał go w śmiertelnie mocnym uścisku. - Jak poszło wczoraj wieczorem, admirale? - spytał Tarkington w niedzielny poranek. Jake oczywiście nie zwierzał się nikomu, że idzie na spotkanie, ale Ropuch i tak wiedział. — Nadal mam pracę. 217 - Więc o co właściwie chodziło? Grafton uznał, że dobrze będzie nakreślić asystentowi obraz sytuacji. - Zatem ludzie, którzy bywają na naszych zebraniach, lecą zaraz do swoich biur i paplają o wszystkim DeGarmo i Eme-rickowi? - zdziwił się Tarkington. - Oczywiście. Przecież dla nich pracują. - W tej chwili pracują dla pana, admirale. Wywalmy skurczybyków i weźmy lepszych ludzi... - Którzy natychmiast zrobią to samo — wpadł mu w słowo Jake. - Powiem ci coś o życiu, Ropuchu. Możesz działać, dopóki twoi przełożeni wierzą w ciebie i mają zaufanie. Kiedy je stracą... z twojej winy lub jakiegokolwiek innego powodu... wtedy musisz się wynieść i zrobić miejsce dla nowego, bo twój czas przy korycie się skończył. - To prawda - przyznał komandor. - Zdaje się, że w małżeństwie jest podobnie. - Chyba. - A ci, którzy tak się zwierzali szefom? Wciąż ma pan do nich zaufanie? - Zrobili to, czego się spodziewałem. Nic więcej. - Rozumie pan, jak przypuszczam - rzekł z namysłem Tarkington - że jeśli w Stanach Zjednoczonych wybuchnie bomba atomowa, to bez względu na skutki właśnie pan będzie kozłem ofiarnym? - Zrozumiałem to, zanim jeszcze prezydent skończył wyjaśniać, na czym ma polegać moje zadanie, Ropuchu. - Wybaczy pan, admirale, ale... w takim razie po jaką cholerę wziął pan tę robotę? - Ktoś musi ją wykonać. - Sądzi pan, że Lanham, DeGarmo czy Emerick woleliby znaleźć się na pańskim miejscu? - Chcą, żebym postępował według ich wskazówek, bo jeśli się uda, cały splendor spadnie na nich. Jeśli zaś szlag trafi wszystkie nasze plany, będą mogli się wyłgać od odpowiedzialności. To biurokraci, oni zawsze prowadzą te swoje przeklęte gierki. - Jake umilkł na chwilę, a potem zapytał: -Bennett odkrył coś ciekawego? - Spędził w furgonetce całą noc, admirale, i twierdzi, że nie znalazł w maszynie absolutnie żadnej usterki. Grafton streścił przyjacielowi rozmowę z Altem, na temat 218 powtórnego sprowadzenia głowicy jądrowej do skalibrowania detektora Corrigana. - Zajmij się tym, dobrze? Zadzwoń do firmy; jeżeli coś jest nie tak z wykrywaczem, trzeba go naprawić. Jeśli wadliwy jest sam projekt, muszę wiedzieć o tym jak najszybciej. To byłaby totalna katastrofa, pomyślał Ropuch, ale nie powiedział tego głośno. - Tak jest, sir - odparł służbiście i wrócił do swojego pokoju, by skorzystać z szyfrowanej linii. Telefon zadzwonił w niedzielę, gdy Callie zmywała talerze po lunchu. - Halo? - Pani Grafton, mówi strażnik z holu budynku. Ma pani gościa, panią Annę Modin. Callie wytężyła pamięć. Modin? - Powiedziała, że przysyła ją wspólny przyjaciel, niejaki pan Janos Ilin. Minęło kilka sekund, zanim Callie przetrawiła tę wiadomość i podjęła decyzję. - Proszę wpuścić ją na górę. Callie odłożyła słuchawkę. Była sama w domu. Jake naturalnie był w Langley, a Amy na lunchu z przyjaciółmi. Otworzyła drzwi, gdy odezwał się dzwonek. Kobieta stojąca przed nią mogła mieć może trzydzieści lat. Miała długie, czarne włosy. Była ubrana w sukienkę sięgającą daleko za kolana i w buty na skromnym obcasie. Na ramieniu miała pokaźną torebkę; żadnego bagażu. Jej pończochy były podarte w kilku miejscach, skóra dłoni podrapana, a na odkrytym ramieniu widać było potężnego siniaka. - Pani Grafton, nazywam się Anna Modin. Państwa przyjaciel, Janos Ilin, przysłał mnie tu, żebym spotkała się z pani mężem. — Callie, lingwistka, natychmiast rozpoznała ledwie wyczuwalny, rosyjski akcent. - Proszę wejść - odpowiedziała po rosyjsku. Modin uśmiechnęła się. - Mówił mi, że zna pani rosyjski. - Tylko trochę. - Callie zamknęła drzwi za Anną. - Proszę mi powiedzieć, dlaczego pan Ilin, Rosjanin, nosi węgierskie imię? Modin spojrzała jej prosto w oczy. 219 - Dlatego, że jego matka była Węgierką - odpowiedziała. Callie skinęła głową. To samo mówił jej Ilin, gdy rozmawiała z nim przed rokiem. - Mieszka pani w Waszyngtonie? - Nie, dopiero przyjechałam. Na lotnisku Dulles dałam taksówkarzowi państwa adres. - Mój Boże! Pewnie jest pani głodna, spragniona? - Spałam chwilę w samolocie, ale czuję się zmęczona i brudna. Rzeczywiście, będę wdzięczna, jeśli da mi pani coś do picia. - Proszę do kuchni - powiedziała Callie, prowadząc Annę ze sobą. — Męża nie ma w domu. - Ilin prosił, żebym porozmawiała z nim najszybciej jak się da. Callie napełniła szklankę gazowanym napojem i kostkami lodu. Podawszy ją gościowi, wyszła do sypialni, by zadzwonić do męża. - Jake, mam tu kobietę, która twierdzi, że przysłał ją Janos Ilin — powiedziała, gdy usłyszała w słuchawce jego głos. — Właśnie przyjechała z Dulles, chce natychmiast porozmawiać z tobą. - Hmm - mruknął Grafton. - Spodziewałeś się jej? -Nie. - Co mam jej powiedzieć? - Niech się rozgości. Będę w domu za godzinę. Choć rosyjski akcent był wyczuwalny dla wprawnego ucha, Anna Modin bezbłędnie radziła sobie z angielskim. - To pani pierwsza wizyta w Ameryce? - spytała Callie. - Nie. Kilka razy byłam służbowo w Nowym Jorku, kiedy pracowałam w szwajcarskim banku. - Czy teraz pracuje pani dla Ilina? - To mój przyjaciel - odparła Anna. Callie miała wrażenie, że to tylko unik. Postanowiła drążyć temat. - A może jest pani agentką rosyjskiego wywiadu? - Nie - odpowiedziała zdecydowanie Anna. - Janos Ilin jest moim przyjacielem - dodała po chwili. Callie w zamyśleniu zacisnęła usta. Zweryfikowanie tej deklaracji było zadaniem dla Jake'a i jego specjalistów od wywiadu. 220 - Proszę mi opowiedzieć o sobie. Gdzie się pani urodziła? Gdzie zdobyła wykształcenie? Kiedy Jake wszedł do domu, zastał kobiety w salonie, ze szklankami napojów chłodzących w dłoniach. - Janos Ilin prosił, żebym przekazała to panu - powiedziała Anna, wręczając admirałowi płytę kompaktową, którą dał jej Ilin. - Co na niej jest? - Księgi kairskiego banku Walney's - odpowiedziała, sięgając po drugi dysk. — Może byłoby lepiej, gdybym zaczęła od początku - dodała, zamykając torebkę. - Bardzo proszę - zachęcił ją Jake. Odłożył płytę na stolik do kawy. Anna Modin opowiadała o sobie prawie przez godzinę. 0 tym, jak Ilin zwerbował ją przed laty, o pracy w szwajcarskich bankach, o przeprowadzce do Kairu, o wiadomości od Ilina na temat bomb, o Abdulu Abn Saadzie, o Nooreem Ha-bib, o zabójcy na cmentarzu — o wszystkim, włącznie z ostatnią informacją uzyskaną od Ilina. - Bomby są na pokładzie greckiego frachtowca Olympic Voyager, który szesnaście dni temu wypłynął z portu w Ka-raczi - zakończyła. Na twarzy Jake'a odmalowało się przerażenie. - Szesnaście dni temu?! I mówi mi pani o tym dopiero teraz? - Iłin wysłał mnie z wiadomością, gdy tylko zdobył tę informację. Przyleciałam najszybciej jak mogłam. Jake Grafton nie mógł usiedzieć w miejscu. Wstał, podszedł do okna i wyjrzał na ulicę. Szesnaście dni! Nie było czasu do stracenia. Odwrócił się, stanął przy stoliku do kawy 1 podniósł płytę CD. Anna podała mu drugą. - Czy to ta, przez którą Nooreem Habib straciła życie? - Tak. Nooreem mówiła, że są tu nazwiska ludzi, którzy przekazywali pieniądze terrorystom, a także daty i kwoty przelewów. Jake schował oba dyski do kieszeni. - Chciałbym porozmawiać z panią jeszcze po południu. Może zostałaby pani na kolację? - Jak pan sobie życzy. Najpierw jednak chciałabym zadać panu pytanie. - Proszę. 221 - Kim pan jest? Ilin podał mi nazwisko i adres, ale ani słowem nie wspomniał o tym, kim pan jest i komu służy. - Jestem zwyczajnym facetem pracującym dla swojego kraju, jak każdy inny żołnierz, marynarz, policjant, strażak czy urzędnik. - Zwyczajnym facetem - powtórzyła cicho Anna Modin. - Dopilnuję, żeby porządnie wypoczęła - obiecała Callie, gdy Jake całował ją przy drzwiach na pożegnanie. Szesnaście dni, pomyślał Grafton. Przy prędkości dziesięciu węzłów - a większość jednostek poruszała się szybciej -statek pokonywał dwieście czterdzieści mil morskich na dobę. Po szesnastu dniach — trzy tysiące osiemset czterdzieści mil. Przy prędkości piętnastu węzłów, pięć tysięcy siedemset sześćdziesiąt mil. Przy dwudziestu - siedem tysięcy sześćset osiemdziesiąt mil. - Proszę, niech pani opowie mi jeszcze o tej przyjaciółce, która zginęła, Nooreem Habib - zachęciła Callie. - Nooreem nie była moją przyjaciółką. Podobnie jak ja, przyjaźniła się tylko z Ilinem. Pewnego dnia Abdul Abn Saad musiał się wreszcie dowiedzieć, że kopiowała ważne informacje. - Anna zaczynała się rozklejać. Roztarła dłońmi oczy. -Ma pani może wódkę albo whiskey? Callie zajrzała na kuchenną półkę z alkoholami i wróciła ze szklanką bourbona z lodem. Rosjanka przyjęła poczęstunek z wdzięcznością i wypiła w milczeniu. Kiedy prosiła o repetę, była już spokojniejsza. - Wydaje się, że bycie przyjacielem Janosa Ilina jest raczej niebezpieczne - zauważyła Callie, podając ponownie napełnioną szklaneczkę. Modin zastanawiała się przez moment nad odpowiedzią. - Mówił, że Jake Grafton jest jego przyjacielem. Callie nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Doszła do wniosku, że i jej przydałby się drink. Gdy wróciła z kuchni, spróbowała zmienić temat. - Zatem po raz pierwszy jest pani w Waszyngtonie? - Tak. - Anna skinęła głową i zatrzepotała powiekami, jakby chciała oczyścić umysł. - Pewnie jest pani wyczerpana. Proponuję kąpiel i drzemkę. - Nie mam ubrań na zmianę. Mój bagaż został w taksówce przy cmentarzu; pewnie ma go kierowca. — Anna potarła 222 palcami oczy i odstawiła na stolik pustą szklankę. — Dziękuję za gościnność. Nie chciałabym być dla państwa ciężarem. Mam pieniądze. Wiadomość przekazałam. Po rozmowie z pani mężem pójdę do hotelu. - A tymczasem naprawdę dobrze by pani zrobiła kąpiel. Potem prześpi się pani, a ja przepiorę pani ubranie — zaproponowała Callie. Pokazała Annie Modin, gdzie leżą świeże ręczniki i mydło, a następnie zamknęła za sobą drzwi sypialni, by dać Rosjance choć odrobinę prywatności. Wiedziała, że bomby, o których była mowa, to głowice jądrowe, które ostatnio spędzały sen z powiek Jake'owi. Szesnaście dni. Włożywszy ubranie Modin do pralki, Callie wyszła na balkon i odruchowo sprawdziła doniczki z kwiatami. Stanęła w słońcu z rękami skrzyżowanymi na piersiach, spoglądając na miasto, lecz myślą była zupełnie gdzie indziej. Jake Grafton spędził cztery godziny niedzielnego popołudnia w Pentagonie, rozmawiając z pracownikami federalnych agencji, którzy podobnie jak on byli zbyt zajęci pracą, by cieszyć się dniem wolnym. Oficer Straży Przybrzeżnej, kapitan Joe Zogby, pierwszy przedstawił mu twarde fakty. - Olympic Voyager to jednostka greckiego armatora, z siedzibą w Atenach. Jego przedstawiciel powiedział nam, że statek wyszedł z Karaczi szesnaście dni temu, w zeszłym tygodniu powinien był przejść przez Kanał Sueski, a teraz jest w drodze do Marsylii. Przybliżony czas dotarcia do portu przeznaczenia: środa wieczorem czasu lokalnego. - Dowiedz się, czy mamy grupę bojową okrętów na Morzu Śródziemnym — polecił Jake Ropuchowi. - Jeśli tak, wyślij wiadomość, że mają znaleźć ten statek. Niech go namierzą, sfotografują i zatrzymają. Mają siedzieć na pokładzie dniem i nocą, póki nie przeszukają go od końca do końca. Tarkington bez słowa wybiegł z biura. - W Atenach jest teraz noc - ciągnął kapitan Zogby. -Rano Departament Stanu wyśle kogoś z ambasady do siedziby armatora po listę załogi i manifest ładunkowy. - Niech zwróci się też do francuskich władz z prośbą o przechwycenie i przeszukanie statku - polecił Jake. - Niech obejmą go kwarantanną, póki nasi ludzie nie zjawią się tam z czułymi licznikami Geigera. 223 - Już rozmawiałem o tym z Departamentem Stanu, sir -odparł kapitan Zogby. - Pracują nad tym. - Doskonale. - To jeszcze nie wszystko. Podczas żeglugi po Oceanie Indyjskim Olympic Voyager zgłosił utratę czterech kontenerów. - Zgłosił armatorowi? - Tak jest. Armator przekazał informację o stracie firmie ubezpieczeniowej Lloyds, a ta zawiadomiła Globalny System Bezpieczeństwa Morskiego. W kwaterze głównej Straży Przybrzeżnej wydrukowano dla mnie fragment dziennego raportu. Zogby wyjął z teczki kilkunastostronicowy wydruk i podał go admirałowi. Interesujący wpis został zakreślony czerwonym flamastrem. Jake spojrzał na listę. - Czy takie utraty ładunku zdarzają się często? - Szacuje się, że co roku aż dziesięć tysięcy kontenerów ginie w podróży. Z drugiej jednak strony, sto milionów odbywa bezpiecznie transoceaniczne podróże. Kontenerowce wożą je czasem nawet w sześciu warstwach, a tak wysoka sterta kontenerów może ważyć i osiemdziesiąt ton. Te, które przewozi się na pokładzie, są mocowane stalowymi ściągaczami. W sztormowych warunkach na kontenery ulokowane najniżej działa ogromna siła; zdarza się więc, że ściągacze puszczają. Czasem winę ponoszą dokerzy, którzy nie dociągają śrub przy załadunku. Niekiedy ściągacze zawodzą całkowicie i zdarza się, że za burtę wypadają nie tylko kontenery z zewnętrznych rzędów, ale i z dalszych. - Po co Straży Przybrzeżnej takie raporty? - Przeprowadzamy inspekcje wszystkich statków, które zawijają do amerykańskich portów, a wcześniej meldowały o utracie ładunku w podróży. Sprawdzamy pozostałe kontenery i nie przyjmujemy uszkodzonych. Niestety, większość krajów nie przestrzega tej procedury. Najgorsze jest jednak to, że nie wszystkie zgubione kontenery toną. Niekiedy unoszą się na powierzchni lub tuż pod nią, jak miniaturowe, stalowe góry lodowe, płynąc tam, gdzie zaniesie je wiatr albo prąd morski. NIMA, Krajowa Agencja Kartograficzna, próbuje śledzić dryfujące kontenery, korzystając ze zdjęć satelitarnych, ale tylko na chybił trafił. - Czy w Egipcie sprawdza się statki zgłaszające utratę kontenerów? 224 - Nie wiem, sir, ale wątpię. Firmy ubezpieczeniowe i spedycyjne uważają takie straty za normalne koszta prowadzenia interesów. Godzinę później specjaliści z NIMA na żądanie Jake'a przeglądali bazy danych, szukając zdjęć, na których byłyby widoczne zaginione kontenery z Voyagera. Jako że raport o utracie ładunku zawierał datę, czas i pozycję zdarzenia, zadanie nie było aż tak trudne do wykonania, jak mogłoby się wydawać. Grafton zadzwonił też do dowództwa Straży Przybrzeżnej. Jeszcze tego samego wieczoru funkcjonariusze tej służby, wyposażeni w liczniki Geigera, ruszyli samolotami rejsowymi w podróż do Aten, Marsylii i Kairu, aby szukać w portach śladów materiałów promieniotwórczych. Jake był pełen nadziei. Nareszcie mieli twarde fakty, z którymi mogli coś zrobić. Być może ślady prowadziły donikąd, ale wreszcie mógł skończyć z dobijającą bezczynnością. Człowiekiem pracującym dla T.M. Corrigana w Kairze był Egipcjanin, niejaki Omar Caliph. Był lojalny i godny zaufania, oczywiście za odpowiednią opłatą. Nie był natomiast uczciwy, ale to nie obchodziło Corrigana ani trochę, bo sam nie był aniołem. W przeszłości Omar pracował dla niego już kilka razy i spisywał się bardzo dobrze. I tym razem został wybrany do wspólnej akcji, z obietnicą wypłaty tak hojnej, że będzie mógł - a może powinien - wycofać się z rynku po wywiązaniu się z zadania. Miał szczery zamiar przejść na emeryturę i nawet wpłacił już pieniądze na uroczy dom w Argentynie. Omar Caliph mieszkał w apartamencie na dziesiątym piętrze wielkiego budynku w bogatej dzielnicy Kairu. Za oknami miał panoramę slumsów, Nilu, a w oddali, przy dobrej pogodzie, majaczyły wierzchołki piramid. Płacił co miesiąc dwa tysiące dolarów amerykańskich czynszu i uważał, że to świetny interes. Problemem Egiptu - i wielu innych krajów Trzeciego Świata - był zdecydowany nadmiar bardzo ubogich ludzi, niezmiernie mała liczba bogaczy oraz niedostatek tych, którzy znajdowali się pośrodku. Brak klasy średniej był cechą niemal całego świata arabskiego, może z wyjątkiem paru niedużych enklaw, gdzie nie żałowano petrodolarów na kupienie spokoju społecznego. Omar urodził się i wychował 225 w slumsach Kairu. Droga na dziesiąte piętro apartamentow-ca zajęła mu całe życie. Tego wieczoru stał właśnie przy oknie, rozmyślając o dalekiej Argentynie, gdy zabrzęczał dzwonek u drzwi. Spojrzał na zegarek. Nie spodziewał się wizyty, a strażnicy z dołu nie dzwonili, by go uprzedzić. Pomyślał, że to żona, która wyszła na zakupy i być może zapomniała kluczy. Podszedł do drzwi i otworzył. Zobaczył dwóch mężczyzn z pistoletami w dłoniach. Spojrzał w milczeniu na broń i minęło kilka sekund, zanim uświadomił sobie, że zza pleców napastników patrzy na niego Abdul Abn Saad. Zanim Omar zdążył zareagować, mężczyźni otworzyli drzwi na oścież i wkroczyli do mieszkania, wypychając gospodarza na środek pokoju. Abdul Abn Saad wszedł za nimi i zamknął drzwi, po czym zablokował je zasuwkami. Jeden z intruzów pchnął Omara na krzesło, podczas gdy drugi zabrał się do przeszukania mieszkania. Przez dobrą minutę nie padło ani jedno słowo. Wreszcie drugi mężczyzna powrócił i powiedział do Saada: - Nikogo nie ma. Saad usiadł naprzeciwko Omara Calipha. - Czy kiedykolwiek przyszła ci do głowy myśl — powiedział - że za dużo wiesz? Omar pobladł jak płótno. - Co takiego? - Jesteś światowym człowiekiem, a do tego doświadczonym w pozalegalnych interesach - ciągnął gładko Abdul Abn Saad. — Dlatego też zastanawiałem się niedawno, czy nie zdajesz sobie sprawy, że jeśli my cię nie zabijemy, to zrobi to Cor-rigan. Jesteś w końcu jedynym ogniwem między nim a nami. Omar Caliph pojął, że znalazł się w poważnych tarapatach, zdecydowanie najpoważniejszych w całym życiu. - Panie Saad, nigdy nie szepnąłem żywej duszy o naszych interesach. Dlaczego, na Allacha, miałbym to robić? Przecież byłoby to równoznaczne z podpisaniem wyroku śmierci na samego siebie. Obaj o tym wiemy. Saad wstał i niespiesznie obszedł pokój, dotykając ozdobnych bibelotów. Teraz dopiero Caliph spostrzegł rękawiczki na jego dłoniach. Podobne miał mężczyzna z pistoletem, który go pilnował. - Ktoś nas zdradził - powiedział wolno Saad. - Księgi 226 bankowe zostały skopiowane, a kopie skradziono. Dlaczego właśnie teraz? Zadałem sobie to pytanie, Omarze. Dlaczego nie sześć miesięcy temu albo w zeszłym roku? Dlaczego teraz? I przyszło mi do głowy, że ktoś próbuje ustalić finansowe związki między Ameryką a Mieczem Islamu. Ktoś wie zdecydowanie za dużo. Nie jesteś jedynym możliwym źródłem przecieku, ale z pewnością najbardziej prawdopodobnym. Omar Całiph próbował coś powiedzieć, ale nie mógł. Wpatrywał się jak zahipnotyzowany w Saada, który wreszcie odwrócił się twarzą ku niemu. - Byłeś naszym pośrednikiem. Teraz jesteś już tylko jedynym żywym człowiekiem, który mógłby osobiście zeznawać na temat ludzi po obu stronach tej transakcji. - Abdulu Abn Saadzie, przysięgam na brodę proroka... - Ktoś nas zdradził. Czy to ty? -Przysięgam na brodę proroka... - Omar miał jeszcze nadzieję, że wszystko da się wyjaśnić. - Atak na nasze centrum komputerowe to poważna sprawa. Życie wielu ludzi znalazło się w niebezpieczeństwie, ba, cały nasz ruch jest zagrożony. Dlatego muszę zidentyfikować zdrajcę. Czy to ty? Może Corrigan? Albo ktoś, kto dla niego pracuje? - To nie ja! — wykrztusił w końcu Omar. — Przysięgam na grób mojego ojca! To musiał być Corrigan! Nigdy mu nie ufałem. - To nie Corrigan - odparł beznamiętnie Abdul Abn Saad. - Nie miałby absolutnie żadnego pożytku z wykradzionych zapisów transakcji. Owszem, mógłby życzyć sobie zniszczenia naszych ksiąg, ale takiej próby nie podjęto. Myślę, że to sprawka którejś z agencji wywiadowczych. Pytanie tylko której. I w którym miejscu nastąpił przeciek. - Na Allacha, człowieku, miej litość nade mną! Gdybym was zdradził albo cokolwiek wiedział o zdradzie, czy naprawdę wierzysz, że siedziałbym spokojnie we własnym mieszkaniu?! Czekając na twoją zemstę? Przecież wiesz, że nie! Nie jestem głupcem! Zrobiłem tylko to, do czego zostałem wynajęty: negocjowałem z wami, przekazałem pieniądze i zorganizowałem transport statkiem. Ni mniej, ni więcej! Abdul Abn Saad stał przed Omarem Caliphem, patrząc mu głęboko w oczy. Wreszcie westchnął ciężko. - Wierzę ci - powiedział spokojnie. - Błagałeś o litość 227 w imię Allacha, więc będziemy litościwi - dodał, po czym spojrzał na mężczyznę stojącego za plecami pośrednika i nieznacznie skinął głową. Omar Caliph, uderzony kolbą pistoletu w tył głowy, osunął się bezwładnie na oparcie krzesła. - Wyrzućcie go przez okno - polecił Abdul Abn Saad, odwrócił się i wyszedł z pokoju. Stojąc na korytarzu, sprawdził, czy drzwi mieszkania zatrzasnęły się za nim, po czym ruszył przed siebie, zdejmując rękawiczki. Był już przed budynkiem, po drugiej stronie ulicy, gdy zobaczył, że przechodnie wskazują palcami w górę i rozmawiają o czymś z ożywieniem. — To był człowiek... Pewnie samobójca... Wypadł stamtąd... Zatrzymał się na daszku przed bramą... Rzeczywiście, hol apartamentowca przedłużono na zewnątrz i zadaszone Abdul Abn Saad nie obejrzał się. Kierowca już czekał, trzymając otwarte drzwi limuzyny. Saad zajął miejsce z tyłu i zaczekał, aż szofer usiądzie za kierownicą. Chwilę później limuzyna jechała już zatłoczonymi ulicami Kairu. ROZDZIAŁ 13 Mrok w hangarze trwał już kilka godzin, kiedy Tommy Carmellini usłyszał odgłos zbliżającego się samochodu. Po chwili silnik zgasł i trzasnęły drzwi. Klucz zazgrzytał w kłódce. Brama otworzyła się z głośnym skrzypnięciem. Ktoś włączył światło. - Jeszcze tu jest. - A co, myślałeś, że pójdzie na spacer? W polu widzenia Carmelliniego pojawiła się twarz Archa. - Nadal sparaliżowany. Rozluźnione mięśnie twarzy, ślini się jak buldog i nie może skupić wzroku. Hej, dupku, spójrz na mnie! No, spójrz! Carmellini oczywiście nie mógł. Arch kilka razy trzasnął go otwartą dłonią w twarz, aż zadźwięczało mu w uszach. Wreszcie roześmiał się zadowolony. - Cholerny świat, Carmellini. Mam nadzieję, że fatalnie leżało ci się na tym stole. Szykowałeś się na śmierć, co? A ja poszedłem na mecz. Na pewno ucieszy cię wiadomość, że Wizards wygrali. Piłem piwo, nieźle pojadłem, a nawet, wyobraź sobie, poruchałem. I co ty na to? A jutro też będę żył. Pójdę do pracy, będę jadł, pił, bzykał i cieszył się życiem. A ty, Carmellini, będziesz trupem! Archie Foster zmęczył się wreszcie dręczeniem leżącego i sprawdził twardość betonu. Tommy czuł, jak jakaś siła unosi jego nogę. Czuł też ciężar zabetonowanego wiadra, które rozciągało mu mięśnie i ścięgna. Arch puścił jego nogę i balast huknął donośnie o stołek. 229 - Jesteś gotów, Carmellini. Dzisiaj zginiesz z naszych rąk. Mam nadzieję, że chociaż podróż będzie dla ciebie przyjemna - powiedział i oddalił się. Tommy usłyszał po chwili trzask drzwi samolotu i szczęk testowanych mechanizmów. Procedura przedstartowa, pomyślał. Nie bardzo wiedział, ile to wszystko trwało. Arch i Norv rozmawiali o paliwie i oleju; sprawdzili nawet ciśnienie powietrza w kołach. Carmellini tymczasem siłą woli próbował poruszyć choćby palcem. Starał się tak bardzo, że z oczu pociekły mu łzy. Wreszcie przyszli po niego. Arch chwycił go za głowę, a Norv za stopy otoczone kilkudziesięcioma kilogramami betonu. Z balastem ważył tyle, że starczyło im sił jedynie na zrzucenie go na posadzkę hangaru. Dalej pociągnęli go za nogi, w stronę otwartego luku towarowego maszyny. Wylewka podłogowa była szorstka jak papier ścierny; zdzierała skórę do krwi. Carmellini czuł ból, ale nie był w stanie nawet jęknąć. Z wysiłkiem dźwignęli go w górę i wcisnęli w otwór w burcie samolotu. Była to maszyna jednosilnikowa, ze stałym podwoziem. Pewnie cessna 206, pomyślał Carmellini. Z takich skaczą spadochroniarze. Dwaj agenci rzucili go na aluminiową podłogę. Norv ułożył wiadra z betonem pod tylną ścianą kabiny, a potem elastycznymi linami umocował bezwładne ciało, by nie wypadło przedwcześnie przez otwarty luk, w którym nie było drzwi. Zostawili Carmelliniego w samolocie i zajęli się otwieraniem bramy. Potem za pomocą małego wózka pociągnęli maszynę na pas startowy. Tommy usłyszał po chwili, że wsiadają do kokpitu. Silnik zaskoczył od razu i po krótkiej wymianie zdań między pilotem a wieżą maszyna zaczęła się toczyć po betonie. Carmellini tymczasem starał się skupić wzrok na nicie sterczącym z podłogi. Dzieliło go odeń najwyżej dwadzieścia centymetrów. Widział go całkiem dobrze. Po chwili wytężył wszystkie siły, by zmusić gałki oczne do ruchu. Kiedy samolot z rykiem silnika nabierał prędkości na pasie startowym, Tommy stwierdził nagle, że w słabym blasku panelu kontrolnego widzi zarys luku towarowego. Światło nie było mocne, a jednak wystarczyło. Zatem widział! Mógł poruszać oczami i sterować ostrością spojrzenia! 230 Ręce wciąż miał związane, na szczęście z przodu i niezbyt mocno - krew swobodnie dopływała do palców. Z wysiłkiem skierował wzrok w ich stronę. Ledwie widział w półmroku własne dłonie. Spróbował poruszyć palcami... i udało się! Zauważalnie. Widział i czuł ich ruch. Jake wyglądał na wyczerpanego, kiedy wrócił do domu w niedzielny wieczór, około dwudziestej trzeciej. Callie czekała na niego przy drzwiach. - Jak poszło? - Pracujemy nad sprawą, jak to się mówi. Jeśli jeszcze ktoś udzieli mi takiej odpowiedzi, wsadzę pięść do telefonu i trzasnę go w pysk. Jadłaś już? - Zjadłyśmy, kiedy wróciła Amy. Ale zostało dla ciebie. - Co sądzisz o Annie Modin? - Mam wrażenie, że mówiła prawdę. Nie wydaje mi się, żeby pracowała dla wywiadu. Mówiła, że Ilin jest jej przyjacielem. I twoim. Chyba jej wierzę. Choć oczywiście niczego nie można wykluczyć. Ostatnio na świecie nie brakuje doskonałych kłamców. Jake przygładził palcami włosy. - Racja - mruknął. - Mówiła też, że według Ilina Egipcjanie mogą próbować ją zlikwidować. Jake znieruchomiał i zaraz przysiadł na najbliższym krześle. - Czy odkąd tu jest, dzwoniła do kogokolwiek? -Nie. - Sam na pewno jej nie obronię przed tymi fanatykami -powiedział, kręcąc głową. - Zresztą i tak FBI chce z nią rozmawiać. Może mogłaby wystąpić o zapewnienie jakiegoś schronienia... Sam nie wiem. Na pewno będzie musiała opowiedzieć o wszystkim federalnym. Pomoże nam każdy szczegół związany z tymi dwiema płytami. - Kiedy FBI będzie miało wyniki analizy tych plików? - Najwcześniej za parę dni. Zanim zechcą rozmawiać z dziewczyną, muszą dokładnie poznać zawartość dysków. -Jake nie wspomniał tylko o tym, że zlecił Zeldzie wykonanie kopii obu płyt, zanim przekazał oryginały federalnym. - Może Anna mogłaby zostać tu do tego czasu? Ja chciałabym ją lepiej poznać, a ona na pewno z przyjemnością obejrzałaby Waszyngton. 231 Jake zerknął na zegarek. - Tu, to znaczy u nas, czy w hotelu? - Moglibyśmy załatwić to w stylu turystycznym: gość zająłby pokój Amy, a Amy przespałaby się na kanapie. Jutro musimy pojechać na zakupy. Anna potrzebuje ubrań, brakuje jej dosłownie wszystkiego. Jake odetchnął głęboko. - Pozwól, że coś zjem, potem możemy się przejechać. Sam chętnie sobie przypomnę, jak wygląda miasto. Modin nie była senna. Zmiana stref czasowych i popołudniowa drzemka zrobiły swoje. Miała na sobie dres Callie, który nawet nieźle pasował do jej sylwetki. Kiedy Jake się posilał, siedziała z Amy przy stole, rozmawiając o Waszyngtonie. - Samo miasto nie jest stare, jak europejskie stolice — mówiła właśnie Amy. — W tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym pierwszym roku nasz pierwszy prezydent, Jerzy Waszyngton, zamówił u Francuza, Pierre'a L'Enfanta projekt miasta. Callie rozłożyła mapę, by wraz z córką wyjaśnić Annie układ stolicy. Po kolacji Jake uruchomił zmywarkę i zabrał trzy kobiety na przejażdżkę po mieście. Wkrótce byli już na drugim brzegu Potomacu i po kilku przedwczesnych skrętach dotarli do parkingu przy Mauzoleum Jeffersona, które poddawano właśnie gruntownej renowacji. Okrążyli rusztowania i weszli do środka, gdzie obejrzeli pomnik Jeffersona i przeczytali inskrypcje umieszczone na nadprożach. Wrócili do samochodu, by przejechać się głównymi alejami. Minęli Narodowe Muzeum Lotnictwa i Astronautyki, wolno okrążyli Kapitol, przejechali Aleją Konstytucji obok kolejnych muzeów i wreszcie zaparkowali, by pieszo pójść w stronę Białego Domu. Wkrótce potem pojechali ponownie Aleją Konstytucji i dalej na zachód, w stronę rzeki. Tym razem zatrzymali się przy wielkim pomniku Alberta Einsteina, skąd poszli do ściany upamiętniającej ofiary wojny w Wietnamie. Amy poprowadziła grupę schodami w górę, do Mauzoleum Lincolna. - To moje ulubione miejsce w Waszyngtonie - zwierzyła się Annie Modin, gdy stanęły przed posągiem siedzącego Abrahama Lincolna. 232 Kiedy kobiety wyszły z gmachu, zastały Jake'a na schodach: siedział, wpatrzony w rzęsiście oświetlony pomnik Waszyngtona, wyraźnie odcinający się na tle czarnego nieba. Callie przysiadła obok i chwyciła go za rękę, podczas gdy Amy wskazywała Annie ważniejsze budowle stolicy. - Wiem, że jesteś zmęczony. Dzięki za tę nocną wycieczkę. - Mówię ci, że sam musiałem sobie przypomnieć miasto — odparł. - Te nuklearne groźby, śmierć milionów ludzi albo upadek cywilizacji... - zaczęła cicho Callie. - Czytałam dziś artykuł Jacka Yocke'a. Napisał, że nawet jeśli terroryści nigdy nie odpalą tych swoich bomb, to na zawsze odbiorą nam niewinność. - Wylewają kwas na spoiwo cywilizacji — zgodził się Jake. - Ludzie, którzy to robią, dobrze wiedzą, co chcą osiągnąć. Nie chcą cywilizacji w takiej postaci, jaką dziś mamy. Pragną żyć w tradycyjny sposób w swoich wioskach. Nie wiedzą tylko, że tradycyjny, arabsko-muzułmański styl życia nie wystarczy, by utrzymać rzesze ludzi zamieszkujące Ziemię. Nie wiedzą albo mają to gdzieś. Graftonowie wstali po chwili, strzepnęli kurz z ubrań i zeszli na dół, by dołączyć do Amy i Anny Modin. Kiedy wracali do samochodu, Jake szedł obok Rosjanki. Celowo zwolnił kroku, czekając, aż Amy i Callie oddalą się nieco. - Proszę, niech mi pani jeszcze raz opowie o Nooreem Habib i ludziach, którzy ją zabili. Idąc niespiesznie obok admirała, Anna powtórzyła całą historię. Samochód stał po drugiej stronie Alei Konstytucji, w pobliżu pomnika Einsteina. Ruch nie był duży, więc Amy i Callie szybko znalazły się po drugiej stronie. Jake poszedł w stronę przejścia dla pieszych i zatrzymał się przy krawężniku, słuchając opowieści Anny. Mówiła o wszystkim, włącznie z historią Freddy'ego Baileya i amerykańskich wiz turystycznych. Słuchając, Grafton obserwował jej twarz, analizował ton głosu i zwracał uwagę na wszystkie pauzy i zawahania, gdy Modin szukała właściwych angielskich słów. Opowiadała nieco inaczej niż za pierwszym razem i to wydawało się przekonującym argumentem. Po namyśle Jake uznał, że dziewczyna mówi prawdę. 233 - Oni naprawdę mogą pani tutaj szukać — powiedział. - Wiem — odparła spokojnie. — Ilin uprzedzał, że tak będzie. - Nie martwi to pani? - Ależ oczywiście. Przecież nie chcę umierać. Światła się zmieniły i Jake z Anną weszli na pasy. Callie i Amy czekały już w samochodzie. Admirał jednak podszedł do żelaznej ławki opodal pomnika i usiadł. Modin zajęła miejsce obok niego. - Chciałbym, żeby porozmawiała pani z agentami FBI — powiedział. - Na pewno będą chcieli zadać mnóstwo pytań na temat płyt, Saada i jego banku, sposobów finansowania terroryzmu... - Odpowiem na wszystkie - odparła krótko Anna. - Na pewno będą też pytać o Ilina, SVR i wszystko, co pani dla nich robiła. - Pracuję dla Ilina, nie dla SVR. Jake spojrzał na nią sceptycznie. - Na takie pytania nie odpowiem. - Ze mną rozmawiała pani bez oporów. - Ilin panu ufa. Nie ufa natomiast FBI i amerykańskim władzom. SVR zinfiltrowała wasz rząd. Ma szpiegów dosłownie wszędzie. A Ilina trzeba chronić. - A jednak rozmawialiśmy - nie ustępował Jake. - Nie jestem Supermanem. Muszę powiedzieć przełożonym o wszystkim, co wiem, abyśmy mogli się bronić i jak najlepiej wykorzystać informacje, które od pani dostaliśmy. - Ufam Ilinowi, a Ilin panu - powtórzyła uparcie Modin. -Co pan mówi i robi, to pańska sprawa, ale ja w żaden sposób nie zdradzę Janosa Ilina. On ma dość wrogów. Znam tylko niektórych, na pewno nie wszystkich. - Skąd w pani ta pewność, że Ilin stoi po stronie aniołów? - To dobry człowiek, próbuje postępować według zasad. Wiem to na pewno. - Ale skąd? Anna rozłożyła bezradnie ręce. - Po prostu wiem! - Istnieje ryzyko, że jest pani w błędzie - naciskał Jake. -KGB i SVR w okrutny sposób wykorzystywały wielu ludzi przez niemal wiek. Proszę mi nie wmawiać, że nigdy pani o tym nie myślała. 234 - Myślałam - przyznała. - Niektórzy ludzie wierzą w Boga. Nie mogą dowieść, że On istnieje, a jednak trwają w wierze. Ja wierzę w Ilina. Niczego nie mogę udowodnić, a jednak wierzę. - Anna umilkła na moment, by zebrać myśli. - Być może ludziom potrzebne jest na tym świecie coś, co sprawia, że warto żyć. Być może jestem jednym z nich. Dla mnie ważna jest wiara, że na tej planecie żyje co najmniej jeden dobry człowiek. Nazywa się Janos Ilin. Siedząc w samochodzie, Amy i Callie obserwowały Jake'a i Annę. Nie słyszały rozmowy, ale widziały, że Rosjanka raz po raz uparcie kręci głową. - Kim ona naprawdę jest? — spytała Amy. - Wiem tylko tyle, ile mi powiedziała - mruknęła Callie. - I o co właściwie chodzi? - Trwa wojna, Amy. Twój ojciec właśnie walczy. Jake ledwie zdążył wrócić do domu, gdy zadzwonił jeden z pracowników NIMA. - Panie admirale, niczego nie znaleźliśmy. W czasie, gdy doszło do zaginięcia kontenerów, nie mieliśmy nad tym rejonem żadnego satelity. Dzień później przeleciał jeden i przejrzeliśmy już zrobione przezeń zdjęcia, ale nie ma na nich niczego, co przypominałoby kontener. - Wiedziałem, że sukces jest mało prawdopodobny - odparł Grafton. - Spodziewałem się, że chmury burzowe zasłoniły ocean. - O, nie. Burzy nie było. Po prostu nie mieliśmy tam satelity. - Nie było burzy? - Nie. Jak na tę porę roku, ostatnie dwa tygodnie nad Oceanem Indyjskim były wyjątkowo spokojne. Warkot silnika cessny zagłuszał wszystkie inne dźwięki. Samolot raz po raz podskakiwał w powietrzu, ale ogólnie lot po nocnym niebie przebiegał spokojnie. Maszyna pędziła nad oceanem, a Carmellini pracowicie poruszał palcami, próbował uginać nogi i zmuszał do pracy ramiona. Strumień powietrza z niezabezpieczonego luku przynosił orzeźwienie — chłodził twarz i wysuszał krople potu. Carmellini bał się działać bardziej zdecydowanie. Żył jesz- 235 cze tylko dlatego, że Arch Foster był sadystą. Gdyby któryś z oprawców obejrzał się i zobaczył, że jeniec się porusza, zastrzeliliby go bez wahania. Tommy przełknął ślinę, po raz pierwszy od trzydziestu paru godzin. Spróbował poruszyć mięśniami twarzy i przesunął językiem po zębach. Samolot gnał przez mroki nocy, a Carmellini leżał nieruchomo. Czekał na odpowiedni moment i czuł, że z każdą chwilą mięśnie odzyskują siłę. Wysiłkiem woli zmusił je do rozluźnienia. Czekał, aż nadejdzie czas na wykonanie najtrudniejszego zadania, jakie kiedykolwiek musiał wykonać. Minuty ciągnęły się w nieskończoność. Tak bardzo skoncentrował się na zamiarze zabicia Fostera i Lalouette'a, że w ogóle nie zastanawiał się, co będzie dalej. Ani przez sekundę. Czekał... nasłuchiwał... próbował zachować spokój. Leżał absolutnie nieruchomo, gdy w przedziale towarowym zapaliło się światło. Norv przełożył nogę nad oparciem fotela drugiego pilota. Kopnął Carmelliniego, szukając oparcia dla stopy. Po chwili był już przy nim. Przykucnął, chwycił leżącego za szczękę i obrócił ku sobie, by obejrzeć jego twarz w lepszym świetle. Carmellini panował nad sobą w stu procentach: jego oczy patrzyły nieruchomo w przestrzeń, a mięśnie twarzy były całkowicie luźne. Norv odwiązał elastyczne liny, które przytrzymywały leżącego w miejscu, przesunął w stronę luku jedno wiadro z betonem i sięgnął po drugie. W chwili, gdy oba znalazłyby się za progiem, ich ciężar wyciągnąłby ofiarę na zewnątrz. Kiedy Norv zmagał się z ciężarem, Tommy Carmellini ugiął znienacka prawą nogę, uniósł z podłogi betonowy but i kopnął z całej siły. Lalouette próbował chwycić krawędź luku, ale pęd powietrza był zbyt silny. Zanim wywiało go w przestrzeń, Carmellini zobaczył jeszcze wyraz zdumienia na jego twarzy. Samolot zatańczył gwałtownie. Tommy dostrzegł białka szeroko otwartych oczu Archa, który patrzył na niego z przerażeniem, jakby zobaczył ducha. Foster próbował wyszarpnąć pistolet z kabury zatkniętej za pasek, ale pasy lotniczego 236 fotela trzymały zbyt mocno. Carmellini widział jego strach -i czuł dziką satysfakcję! Zerwał słuchawki z głowy Fostera i rzucił za fotel, a potem sięgnął w stronę szyi, by go udusić. Archie wił się jak oszalały. Nie mogąc dotrzeć do szyi, Carmellini zacisnął dłonie na jego głowie. Foster szarpnął sterami i maszyna przechyliła się na prawo, w stronę otwartego luku. Tommy nie był pewien, czy był to świadomy ruch, czy tylko szczęśliwy zbieg okoliczności, w każdym razie wiadra pełne betonu zaczęły ciągnąć go ku ziejącej, czarnej pustce. Nie zamierzał wypuścić z rąk głowy Archiego. Wytężając ramiona, zdołał oprzeć się sile grawitacji i podciągnąć nogi nieco bliżej. Jęki Fostera mieszały się z gniewnym warkotem, który wydobywał się z gardła Carmelliniego. Wreszcie Arch puścił stery i obiema rękami zaczął walczyć z żelaznym uściskiem, w którym zamknięta była jego głowa. Samolot szybko wyrównał lot, a wtedy Carmellini poprawił uchwyt. Palce zacisnęły się na czaszce jak stalowa obręcz: lewa dłoń na potylicy, a prawa nad oczami. Carmellini wbił dwa palce w prawe oko Fostera. Arch nabrał powietrza i wydał z siebie potworny ryk strachu i bólu. Ze zdwojoną siłą spróbował odepchnąć ręce Tommy'ego. Wijąc się dziko, rąbnął kolanem w stery i samolot zakołysał się niebezpiecznie. Po latach wspinaczki skałkowej palce Carmelliniego były mocne jak stalowe pręty. Arch Foster wył jak oszalały. Samolot coraz mocniej przechylał się na skrzydło. Oczodół jest zbudowany z kości. Tommy Carmellini czuł jej opór, kiedy z mocą imadła wpychał dłoń w ciało wroga. Wreszcie kość ustąpiła i palce zagłębiły się w mózg Archiego Fostera. Carmellini nie zwolnił uchwytu. Wrzaski ucichły nagle i Archie sflaczał. Tommy strząsnął z ręki bezwładne ciało, tak jak pies otrząsa się z wody. Samolot niebezpiecznie pochylił się na burtę. Akrobacje maszyny pomogły Carmelliniemu ocknąć się z morderczego szału. Odsunął zwłoki na prawo i sięgnął do wolantu. Po raz pierwszy też wyjrzał na zewnątrz. W kompletnej ciemności nie zobaczył nic: ani nieba, ani morza, ani lądu. Absolutnie nic. 237 Pośrodku deski rozdzielczej miał żyroskop, który podpowiadał mu, że maszyna niebezpiecznie przechyla się na nos i lewe skrzydło. Koncentrując się na wskazaniach przyrządów, wolno wyrównał łot, by zbyt gwałtownym manewrem nie urwać skrzydła, i zaczął pomału ciągnąć wolant ku sobie. Pułap? Tommy rozejrzał się w poszukiwaniu wysokościomierza. Nie mógł go znaleźć i na moment ogarnęła go panika. Wreszcie udało się: według przyrządów samolot właśnie minął wysokość sześciuset pięćdziesięciu metrów i wciąż opadał. Po chwili Tommy zdołał wyrównać lot, puścił wolant i pchnął do końca drążek przepustnicy. Ponownie chwycił wolant i pociągnął ku sobie. Wolno zwiększał pułap lotu, pilnując, by prędkość nadmiernie nie spadła. Zerkał też na żyroskop, próbując nie wpaść w panikę. Wreszcie stwierdził z ulgą, że panuje nad maszyną. Rozejrzał się ponownie i tym razem daleko po lewej zobaczył światła plaży. Ostrożnie skierował samolot w ich stronę. Miał za sobą ledwie kilka lekcji latania pod okiem Rity Mo-ravii, w nieco mniejszym górnopłacie, również marki Cessna. Do tej pory jednak zawsze trenował w dzień, a Rita kazała mu patrzeć na to, co się dzieje za owiewką, a nie na przyrządy. Spoglądając na żyroskop, był coraz bardziej zdezorientowany i chyba tylko siłą woli udawało mu się prowadzić samolot względnie równym kursem. Od czasu do czasu zerkał na wysokościomierz i wyglądał przez przednią szybę, sprawdzając, czy światła ziemi są dokładnie przed nosem maszyny. Zaraz jednak na powrót wbijał wzrok w drżącą tarczę żyroskopu. Mając związane ręce, mógł wykonywać tylko jedną czynność naraz, a najważniejsze było kontrolowanie położenia wolantu. W żaden sposób nie mógł sięgnąć do steru ani tym bardziej do kółka sterującego wyważeniem samolotu. Ale żył! Żył! Tak, na Boga, żył! Światła w dole wciąż były tylko smugą na horyzoncie. Jak daleko nad oceanem znajdował się samolot? Z pułapu trzystu metrów trudno było oszacować odległość. Carmellini pomyślał, że powinien wznieść się wyżej. Pociągnął wolant do siebie, a gdy się upewnił, że strzałka wysokościomierza ruszyła z miejsca, zaczął rozpaczliwie szukać prędkościomierza. 238 Znalazł go po chwili, tuż nad wysokościomierzem. Dotarłszy na wysokość tysiąca metrów, wyrównał lot. Powoli, bardzo powoli maszyna zbliżała się do miasta widocznego nad brzegiem oceanu. Carmellini widział już ulice, budynki, latarnie promenady. Nie miał tylko pojęcia, jakie to miasto. I mało go to obchodziło. Kątem prawego oka dostrzegł migające światło. Nawrócił ostrożnie w jego stronę. Tak, miał przed sobą lotnisko! Mniej więcej minutę później zobaczył rzędy świateł okalające pasy startowe. Kolejny raz owładnęło nim uczucie przemożnej ulgi. Wiatr! Z której strony wieje? Przez chwilę szukał wskaźnika kierunku wiatru, aż wreszcie zrezygnował. Na moment puścił wolant i o parę centymetrów cofnął dźwignię przepust-nicy. Odgłos silnika zmienił się dramatycznie. Carmellini wykonał obszerny, niezgrabny nawrót, cały czas wytracając wysokość i próbując wycelować nosem samolotu w pas lądowiska, który wydawał mu się najdłuższy. Kilkakrotnie musiał puszczać wolant i regulować moc silnika. Za każdym razem, gdy to robił, nos samolotu opadał niebezpiecznie, a wtedy szybko trzeba było ściągać wolant. Problem polegał na tym, że klapki wyważające były ustawione na przelot, a nie na lądowanie, a sterujące nimi kółko było poza zasięgiem Carmelliniego. Trudno było stwierdzić, czy w powietrzu znajdują się inne maszyny. Pilot w betonowych butach nie widział żadnej w pobliżu. Mijając początek pasa startowego, cessna znajdowała się na zdecydowanie zbyt dużej wysokości. Tommy puścił wolant i szybko przeciągnął dźwignię do początku skali, niemal w jałowe położenie. Zaraz potem na powrót pochwycił wolant i uniósł nos maszyny, wyrównując lot. Niech to szlag! Zaraz skończy mi się lotnisko! Odważnie pochylił nos samolotu i zanurkował w stronę pasa. Pociągnął wolant w ostatniej chwili, tuż przed zderzeniem z ziemią. Cessna popłynęła wolno tuż nad ziemią, zwalniając systematycznie, ale nie lądując. Światła sygnalizujące koniec pasa zbliżały się z ogromną prędkością. Teraz dopiero koła dotknęły betonu. Carmellini nie mógł dosięgnąć hamulców. Nie mógł też sterować. 239 Jak mam wyłączyć silnik?! Czerwona gałka! Dopływ mieszanki! Puścił wolant, chwycił czerwoną gałkę wystającą z obudowy drążka przepustnicy i pociągnął ją do oporu. Silnik zgasł w chwili, gdy maszyna przetoczyła się nad światłami wyznaczającymi koniec lotniska. Carmellini cofnął się i chwycił mocno oparcie fotela, czekając na nieuniknione uderzenie. Nie czekał długo. Jedno z kół trafiło na przeszkodę i nos cessny obrócił się w prawo. Siła odśrodkowa natychmiast targnęła maszyną w przeciwnym kierunku i w tym momencie podwozie odpadło. Końcówka skrzydła zaryła w ziemię, krzesząc snop iskier. Przy akompaniamencie wycia rozdzieranego metalu samolot jeszcze przez chwilę zataczał łuk po zrytej ziemi, aż wreszcie lewe skrzydło zatrzymało się na czymś twardym. Impet zderzenia wyrwał je u nasady, a kadłubem szarpnęło nagle w lewo. Tommy Carmellini puścił oparcie fotela. Uderzył głową o prawą ścianę kokpitu i w tym momencie zgasło światło. Przez oszklone drzwi śmigłowca Jake Grafton widział wrak cessny wyłowiony z mroku przez reflektory wozów strażackich. To, co niedawno było samolotem, spoczywało tuż za końcem pasa startowego, w gaju stojaków podtrzymujących światła sygnalizacyjne. Lewe skrzydło wisiało na włosku, podwozie leżało obok, a ogon był poważnie uszkodzony. Helikopter wylądował na trawie mniej więcej sto metrów od wraku. Zanim wirniki przestały się obracać, Jake i agent FBI Harry Estep wyskoczyli z kabiny i pobiegli w stronę karetki. Tommy Carmellini siedział na składanym łóżku na kołach, okryty kocem, i pił wodę z plastikowej butelki. W pobliżu leżało ciało zasłonięte folią. - Zip Vance mówił, że w ten weekend pewnie rabujesz bank - powiedział Grafton. - Do licha, człowieku, coś ty tutaj robił? - Świetnie się bawiłem w towarzystwie kolegów z Agencji. - Carmellini kiwnął głową w stronę zwłok. - To Arch Foster. Norv Lalouette został gdzieś tam - dodał, wskazując kciukiem na wschód. - Śpi sobie z rybkami. Uniósł nogę, pokazując zdartą skórę i krwawiące rany. Wapno zawarte w betonowej mieszance zniszczyło naskórek 240 obu stóp i kostek, pozostawiając surowe, wyraźnie zaognione ciało. - Sukinsyny, wsadzili mnie w betonowe buty. Strażacy musieli rozbijać to draństwo, żeby mnie wyciągnąć. Widzi pan te wiadra? Jake spojrzał na pogięte blachy i stertę betonowych odłamków. - Kim są ci ludzie obok policjantów i strażaków? - Zdaje się, że to gliniarze po służbie i tajniacy. Zjechali tu chyba wszyscy ze wschodniego Marylandu. Katastrofa na lotnisku, trup w kokpicie i jeden żywy świadek w betonowych kaloszach... Sam szef miejscowych glin pofatygował się na miejsce, żeby mnie spytać, czy będę gadał bez adwokata. Przywiózł ze sobą ważniaków z policji stanowej. Powiedziałem mu, że nie ujawnię nawet swojego nazwiska, póki nie porozmawiam z panem. Nie mieli wyboru, musieli pana znaleźć. - No i znaleźli - mruknął Jake, odwracając się do Este-pa. - Harry, chyba będzie najlepiej, jeśli to ty z nimi pogadasz. Agent skinął głową i odszedł w stronę stojących grupkami policjantów. - Dranie, chcieli mnie wrzucić żywcem do morza - wyjaśnił admirałowi Tommy, rozpaczliwie szukając zrozumienia dla tego, co zrobił. - Kopniakiem wypchnąłem Norva za drzwi. Potem zabiłem Archa i jakoś doleciałem tutaj. Tylko lądowanie mi nie wyszło. - To fakt. - Związali mi ręce plastikową pętlą. Myślałem, że będzie po mnie. Jake Grafton pochylił się, by obejrzeć z bliska stopy Car-melliniego. - W jaki sposób zabiłeś Fostera? - Wpakowałem mu palce w prawe oko i wepchnąłem aż do mózgu. Tommy Carmellini zaczął się trząść. Owinął się ciaśniej grubym kocem, ale wciąż drżał, szczękając zębami. Opowiedział szefowi o przeszukaniu domu Archa w piątkowy wieczór, o pieniądzach w kartonie i porwaniu w sobotni poranek. - Wstrzyknęli mi jakiś środek paraliżujący. Mówię panu, to był bardzo, bardzo długi weekend. 241 — I z tego, co mówisz, piekielnie trudny, chłopie — dodał Jake, kładąc dłoń na ramieniu Carmelliniego. — W życiu tak się nie bałem — przyznał Tommy i przygryzł wargę tak mocno, że pociekła krew. - Kiedy paraliż ustąpił, po prostu... no, wie pan... chyba mi odbiło. Chciałem zamordować sukinsynów gołymi rękami. Wcale mnie nie obchodziło, w jaki sposób wyląduję. Przez myśl mi nie przeszło, że będzie problem. Chciałem ich tylko pozabijać, nic więcej. Carmellini zasłonił oczy dłonią i kilka razy głęboko odetchnął. W migotliwym świetle kogutów wozów policyjnych i jednostek straży Jake widział, że pod palcami Tommy'ego toczy się niełatwa walka. Zdumiał się, widząc, że po krótkiej chwili dreszcze ustąpiły. Jeszcze nigdy nie zetknął się z przejawem tak niesamowitej samokontroli. Kiedy Carmellini opuścił rękę, był zupełnie opanowany. — Skąd Foster wziął sto piętnaście tysięcy w gotówce? Mówił coś na ten temat? — Nie. Ale powiem panu jedno: ci dwaj nie pierwszy raz wykonywali mokrą robotę. Miałem wrażenie, że postępują według rutynowej procedury. Założę się o dziesięć dolców, że to oni spuścili Richarda Doyle'a gdzieś nad Atlantykiem. — Przyślemy do wraku ekipę specjalistów z FBI. Może znajdą jakieś ślady Doyle'a. — Powinni też sprawdzić hangar. Nie wiem, gdzie to było, ale wydaje mi się, że niedaleko od Waszyngtonu. Myślę, że podróż z lotniska nad ocean zabrała nam dobrą godzinę. — Nie jesteś ranny? — Podrapany, obdarty ze skóry, obsrany i zasikany. Ten beton naprawdę wypalił mi stopy... Cholerne kutasy! Boże, jak się cieszę, że ich sprzątnąłem! — Siedź tu i czekaj, aż rozmówimy się z policją. Może uda nam się zabrać cię śmigłowcem do Waszyngtonu. — Nie ma czasu do stracenia, sir. Widziałem tu ekipę telewizyjną. Powiedziałem gliniarzom, że jestem z CIA, i przepędzili sępów, ale naprawdę nie wiem, co zdążyli nadać. Byłoby dobrze, gdyby agenci FBI weszli teraz do domów Lalouette'a i Fostera, zanim rozejdzie się wiadomość o ich śmierci. Później mogą wystąpić o nakaz. Muszą też sprawdzić ich biura, samochody i tak dalej. — Zajmiemy się tym - zapewnił go Jake. - Jak się czujesz, Tommy? Lepiej? 242 - Nic mi nie jest. - Najważniejsze, że żyjesz. Będzie dobrze. - Pamięta pan, jak w Hongkongu weszliśmy po Callie na tamten statek? -Tak. - I jak chciał pan dorwać sukinsynów bez względu na skutki? Ja właśnie czułem dziś to samo. - Rozumiem. - Wie pan... musiałem pogadać o tym z kimś, komu ufam. Jake Grafton nie odpowiedział, a i Tommy nie zamierzał drążyć tematu. - Odprowadzę cię do helikoptera - zaproponował admirał po długiej chwili milczenia. Carmellini wstał z jego pomocą. Stopy miał tak poranione, że chwiał się przy każdym kroku jak schorowany starzec. Stumetrowy spacer zabrał im sporo czasu. Kiedy Tommy usadowił się w fotelu śmigłowca, Jake wrócił do Harry'ego Estepa, który wciąż jeszcze dyskutował z szefem miejscowej policji. ROZDZIAŁ 14 Kiedy Jake zjawił się w Langley w poniedziałek rano, po trzygodzinnej drzemce, kapitan Joe Zogby już na niego czekał z wiadomością o tym, że nikt nie zna aktualnej pozycji Olym-pic Voyagera. Właściciele od pewnego czasu nie mogli wywołać statku przez radio. - Sądzą, że doszło do uszkodzenia radiostacji. Kiedy rozmawiali ze statkiem po raz ostatni, płynął po Morzu Czerwonym. - Powinien być już na Śródziemnym, ale właściciele nie wiedzą, czy tam dotarł? - Tak jest, sir. -Ooo. - Właśnie. - Niech pan zadzwoni do NIMA. Chcę, żeby statek został odnaleziony i objęty całodobową obserwacją z powietrza. Proszę działać, i to już! Niech ktoś z naszej ambasady w Atenach pofatyguje się zaraz do siedziby armatora. Potrzebna nam lista załogi; niech przefaksują. Chcę też wiedzieć wszystko na temat statku: niech prześlą zdjęcia, protokoły z przeglądów, dane o zapasach paliwa i żywności. Zogby spojrzał na zegarek. - W Atenach jest już wieczór, admirale. - Więc niech ktoś łaskawie wstanie od kolacji. Musimy włączyć do działania greckie władze. Niech ambasador zadzwoni do ministra albo dwóch. Guzik mnie obchodzi, czy personel naszej placówki ma teraz inne zajęcia. - Jake Grafton opadł ciężko na fotel i huknął pięścią w blat biurka. - Koniec 244 z działaniem w godzinach pracy! — Łup! — Niech wreszcie ruszą tyłki i wezmą się do roboty! — Łup! W obudowie telefonu rozbłysło światełko sygnalizujące połączenie. - Harry Estep na linii pierwszej, admirale - zameldował Gil Pascal. Jake podniósł słuchawkę. - Co nowego? - Znaleźliśmy hangar, w którym przetrzymywali Carmełli-niego. W pobliżu stoi samochód Fostera. Sędzia właśnie wypisuje nakazy rewizji w obu domach i samochodach. Wejdziemy tam za godzinę; nasi ludzie już ich pilnują. Biurami się zajmiemy, gdy tylko służba ochrony Agencji poda nam kody dostępu do pokojów i numery do zamków w sejfach. - Informuj mnie o wszystkim, Harry. Chwilę później Pascal dorzucił jeszcze jedną informację: po południu samolot sił powietrznych miał dostarczyć głowicę jądrową do bazy Andrews pod Waszyngtonem, by Harley Bennett mógł ponownie skalibrować prototypowy detektor Corrigana. - Co z Carmellinim? Nad ranem śmigłowiec zawiózł Tommy'ego do szpitala marynarki wojennej w Bethesdzie. - Nie wiem, sir. Jake wyjął z kieszeni komórkę i wybrał numer. Po trzech sygnałach usłyszał głos Carmelliniego. - Halo? - Jak twoje stopy? - Bolą jak diabli. - Co na to lekarze? - Zalecają tydzień leżenia. Mam ich gdzieś, wychodzę pojutrze. Wtedy się zobaczymy. - A poza tym... lepiej się czujesz? - Całkiem dobrze, admirale. Na pewno lepiej niż wczoraj. Słońce świeci prosto w moje okno, pielęgniarka jest niczego sobie, a tamte dwa palanty smażą się w piekle. Jest całkiem przyjemnie. -Zanim wymkniesz się ze szpitala, zaczekaj, aż będziesz mógł normalnie chodzić. Nie chcę, żebyś mi tu pełzał. - Pielęgniarka właśnie się do mnie uśmiecha. Naprawdę wie, co to współczucie, i wybornie rozumie problemy stresu 245 posttraumatycznego. Jeżeli przyniesie mi z bufetu jeszcze jedno ciastko, a potem potrzyma mnie za rękę, moja rekonwalescencja nabierze kosmicznego tempa. Dam panu znać, kiedy będę gotowy. Zip Vance i Zelda Hudson nie obijali się w pomieszczeniach SCIF-u. Otoczeni monitorami tak bardzo pogrążyli się w pracy, że nawet nie zauważyli pojawienia się Jake'a i Ropucha. Grafton obserwował ich przez chwilę. Zelda pisała program, a jeden z techników z CIA instruował Zipa, jak należy przeszukiwać pliki z zapisem transakcji kartami kredytowymi. Dane przesuwały się po ekranach tak szybko, że nie można było ich odczytać. Kiedy się zatrzymały, Zip spojrzał na nie, zanotował coś i wcisnął klawisz, wznawiając przewijanie z oszałamiającą prędkością. Po kilku minutach wyszedł z obrabianego pliku za pomocą paru uderzeń w klawisze, a wszystko to robił, nie przerywając rozmowy z technikiem. - O - zdziwiła się Zelda na widok Jake'a. - Właśnie miałam do pana dzwonić. Zbieramy informacje na temat tych trzech ludzi, o których pan pytał... Na razie nie znaleźliśmy nic ciekawego. - Mam tu jeszcze dwóch - odparł Jake, wręczając jej kartkę ze skromną porcją danych o Fosterze i Lalouetcie, uzyskanych w biurze kadr CIA. - Zipper monitorował rozmowy telefoniczne tego reportera, Jacka Yocke'a. Mówił, że chce z panem zamienić słowo na temat jednej z nich. Gdy Jake stanął za jego plecami, Vance obejrzał się i wręczył szefowi kartkę z notatką. - Ten gość dzwonił do Yocke'a i dwukrotnie wymienił pańskie nazwisko, admirale. Mam tu nagranie. Grafton skinął głową. Minęło kilka minut, zanim Zip włożył taśmę do odtwarzacza i odnalazł właściwy fragment. Jake założył słuchawki i czekał, próbując nie okazywać zniecierpliwienia. Wreszcie Vance wcisnął klawisz i w słuchawkach rozległ się dźwięk. - Yocke. - Jak się pan miewa, Jack? - Męski, kulturalny głos, być może ze śladowym akcentem z Nowej Anglii. - Doskonale. A co u pana? 246 - Jestem bardzo zajęty, ale mam informację z „głębokiego tła", która może pana zainteresować. - Zamieniam się w słuch. - W niedzielę w starym budynku władz wykonawczych odbyło się spotkanie w sprawie Jake'a Graftona i jego zespołu. Wiele osób przejawia niezadowolenie z jego działalności. Krótko mówiąc, trafił na dywanik. - Rozumiem - odparł przeciągle dziennikarz. Grafton wyobraził sobie, jak reporter notuje każde słowo. - Mógłby pan nieco rozwinąć temat? - Admirał jest zawodnikiem wagi lekkiej. Dostał zadanie ponad siły. Nie ma pojęcia, co się w ogóle dzieje. Krótko mówiąc, obawiamy się, że jest niekompetentny. - Ach tak. - Pamięta pan te obiekty, o których wspominałem? Wydaje mi się, że on nie jest ani trochę bliższy ich odnalezienia niż przed objęciem kierownictwa zespołu. Panuje przekonanie, że zostało niewiele czasu. - Dziękuję, że podzielił się pan ze mną swoimi obawami -powiedział Jack Yocke z fałszywie serdeczną nutą. - Mam nadzieję, że poczuł się pan lepiej. - O co panu chodzi? - Amigo, ja potrzebuję faktów, o których mogę napisać w tej cholernej gazecie - odparł Yocke. - Codziennie muszę dawać do druku kawałek solidnego tekstu. Bycie czyimś spowiednikiem oczywiście wiąże się z tą rolą i mam nadzieję, że pańska dusza poczuła głęboką ulgę, ale kiedyś wreszcie musi pan przestać grać ze mną w ciuciubabkę i zacząć podawać fakty. Niech to będzie anonimowa wiadomość od wysoko postawionego funkcjonariusza państwowego. Fakt, okruch faktu, cokolwiek! - Jeszcze nie pora. - Dobra. To pan do mnie zadzwonił. Ale kiedy nadejdzie pora, a mam nadzieję, że będzie to już wkrótce, niech to będą fakty. Niepotrzebne mi bzdety do kolumny ploteczek towarzyskich. Chcę rzeczowników i czasowników, z których będę mógł sklecić tekst o tym, kto, co, kiedy, gdzie i dlaczego. - Chciałem tylko, żeby był pan na bieżąco... - Doceniam to. -1 może rzeczywiście czułem potrzebę podzielenia się z kimś ciężarem. Ta spawa naprawdę mnie niepokoi, jeśli wie 247 pan, co mam na myśli. Graffcon to waga piórkowa, a jego potężni przyjaciele... Cholernie się niepokoję. - Oczywiście. - Odezwę się wkrótce. - W porządku. Rozmowa dobiegła końca. Jake oddał Zipowi słuchawki. - Mam numer komórki, z której dokonano połączenia. Jeśli nie rozpoznał pan głosu, admirale, mogę wejść do archiwum operatora i zdobyć dla pana nazwisko i adres. - Rozpoznałem głos. „Te obiekty, o których wspominałem". Jake wiedział, o czym mowa. Cóż, Butch Lanham postanowił grać twardo. Jake od początku się tego spodziewał. Zanim opuścił SCIF, zatrzymał się jeszcze przy Zeldzie. - Jak idzie? - Komputerowcy z NSA i CIA są bardzo, bardzo dobrzy. Staram się tylko koordynować to, co robią, i nie wchodzić im w drogę. - A program, nad którym pani pracuje? - Próbuję zrobić użytek z policyjnych kamer. Pokażę panu, co udało mi się sklecić. Jake miał bardzo napięty program zajęć, ale widząc entuzjazm Zeldy, jakoś nie mógł jej odmówić paru minut. Wiedział też, że prędzej czy później ktoś ważny - zapewne Lanham, który szukał tylko pretekstu, by storpedować łódź Graftona — zorientuje się, że Zelda i Zip pracują w zespole, a kiedy to się stanie, Jake będzie musiał poprosić o pomoc najwyższej instancji albo odesłać oboje do więzienia. Tymczasem jednak stał obok Zeldy, słuchając, jak z przejęciem mówi, i obserwując palce fruwające po klawiaturze oraz obrazy migające na ekranach. - To będzie film - zapowiedziała. Na ekranie pojawiło się ujęcie jednej z waszyngtońskich ulic - w dość biednej dzielnicy, sądząc po wyglądzie domów. Następnie w obiektywie ukazała się w dużym zbliżeniu grupka młodych ludzi, stojących na rogu. Zatrzymał się przy nich samochód. Jeden z mężczyzn podszedł doń, wziął pieniądze i wręczył coś osobie siedzącej w wozie. W jeszcze większym zbliżeniu widać było numer rejestracyjny samochodu, który 248 szybko odjechał. Minutę później pojawił się kolejny i doszło do identycznej transakcji. Kiedy film dobiegł końca, Zelda wstała i spojrzała w oczy Jake'a Graftona. - To handlarze narkotykami przy pracy. Ludzie w samochodach to ich klienci. Wystarczy odrobina wysiłku, żeby do numerów rejestracyjnych przypisać nazwiska i adresy. W ten sposób można uzyskać listę klientów tej grupy dilerskiej. -Aha. — Jeszcze trochę pracy i zidentyfikujemy samochód, który dostarcza detalistom towar. Jake zauważył, że młoda kobieta wpatruje się w niego intensywnie i po raz pierwszy dostrzegł w niej siłę, ogień i charyzmę błyskotliwego umysłu, którym w istocie była. Zerknął mimowolnie na Zipa, a potem ponownie na Zeldę. - Napisałam program - ciągnęła - który każe komputerowi przeglądać nagrania wideo w poszukiwaniu zadanych numerów rejestracyjnych. Mając w ręku takie narzędzie, możemy odkrywać całe sieci... hurtowników, dilerów i klientów... a następnie przedstawiać przytłaczające dowody, które po prostu zmuszą ich do wycofania się z interesu. Możemy nakręcić cały film o pracy handlarzy narkotykami. Jake popatrzył na Zipa, który teraz obserwował ich ukradkiem. — Naszym zadaniem jest strzeżenie bezpieczeństwa państwa - powiedział. — Nie zajmujemy się łapaniem przestępców. — Rozumiem. I dlatego nie zamierzam poświęcać na ten projekt ani chwili, którą mogłabym spożytkować na realizowanie głównego zadania. Chciałabym jednak w wolnym czasie zmontować taki film. Robiłabym to po kawałku, tylko wtedy, gdy nie miałabym nic pilniejszego na warsztacie. Nawet jeśli prawnicy stwierdzą, że nie da się wykorzystać go w sądzie, będzie to przynajmniej dobra prezentacja możliwości systemu. I Zeldy Hudson, dodał w myśli Jake. - Zgoda - odparł krótko i ruszył w stronę drzwi. „Północ w Oazie". Naguib nigdy nie słyszał piosenki o takim tytule — nie wiedział nawet o jej istnieniu — toteż ironia zawarta w nazwie piwnego lokalu umknęła mu całkowicie. Przybytek ten znajdował się dwieście metrów i pięć parkin- 249 gów na południe od motelu Smootfs, z którego Naguib wymknął się zaledwie przed dziesięcioma minutami. Rozejrzał się po zadymionym barze i zobaczył ją, siedzącą samotnie w jednym z boksów pod ścianą. Patrzyła na niego. Kiedy podszedł bliżej, uśmiechnęła się szeroko. Wsunął się za stolik i usiadł przy niej. - Nie mam wiele czasu — powiedział. — Mohammed niedługo się obudzi i będzie mnie szukał. - Na pewno zajrzy do lokalu najbliżej Smoofs, skarbie. Nie będzie mu się chciało przychodzić aż tutaj. - Pogładziła go po udzie, przyciskając dużą, jędrną pierś do jego ramienia. -Nie cieszysz się, że mnie widzisz? - O, tak. - Czekałam. Miałam nadzieję, że przyjdziesz. Objął ją ramieniem i pocałował. Rozchyliła usta. Kiedy oderwał się wreszcie, by zaczerpnąć powietrza, powiedziała: - Och, kotku, jak ty mnie rozpalasz! Tak bym chciała, żebyśmy mogli coś zrobić w tej sprawie... Kiedy Naguib trawił powoli tę sugestię, mówiła dalej: - Mój mąż jest taką wstrętną świnią! Wymknęłam się z domu specjalnie dla ciebie. Boję się tylko, że on zacznie coś podejrzewać. I pomyśleć, że jedynym moim grzechem jest pocałunek. Naguib bardzo się starał, ale za żadne skarby świata nie mógł sobie przypomnieć jej imienia. Chyba coś na S, myślał. Sophie? Susan? Sue-cośtam? I do tego zamężna. Oparła głowę na jego barku i podała swoją szklankę z piwem. Wziął łyk. - Ja też nie mam wiele czasu - powiedziała. - Wiesz, o czym mówię, prawda, skarbie? Taki mężczyzna jak ty, który ma pracę i przyjaciół, na pewno wie, jak to jest. - Pewnie - odparł Naguib, bardzo świadomy dotyku jej ręki na udzie oraz dyskretnych ruchów, które wykonywała. - A jednak, gdybyśmy znaleźli choć trochę czasu, skarbie, moglibyśmy coś razem stworzyć, wiesz? Kilka sobót, kilka wspólnych wieczorów i bylibyśmy przyjaciółmi na całe życie. Myślałeś kiedy o kobiecie w taki sposób, kotku? Nigdy w życiu, pomyślał Naguib, ale oczywiście nie zamierzał jej tego powiedzieć. - Jasne - skłamał przez zaciśnięte zęby. 250 - „Kochaj i zostaw" to nie dla mnie, skarbie. Nie interesują mnie przygodne znajomości. Potrzebuję czegoś znacznie poważniejszego. Larry jest taką świnią... Larry to pewnie jej mąż, pomyślał Naguib. Dłoń przesuwała się po jego udzie coraz wyżej i wyżej. - Oczywiście nie jesteś Amerykaninem, więc to trochę utrudnia sprawę... Ale chyba nie wybierasz się wkrótce z powrotem do Pakistanu, co? - Do Arabii - poprawił ją Naguib. W obecności tej kobiety nie miał siły kłamać. — Nigdy tam nie wrócę. - To świetnie, kotku. Żonaty też pewnie nie jesteś, prawda? Masz kogoś? — Nie — odparł posępnie. — A ten facet, który ostatnio przyszedł po ciebie? Kto to? — Przyjaciel, z którym dzielę pokój. Tak jest oszczędniej. — Świetnie mówisz po angielsku, skarbie. Łatwo cię zrozumieć. Pewnie siedzisz w Stanach od wielu lat, co? Niektóre moje kumpelki martwią się, że tak się z tobą przyjaźnię. A ja lubię śniadych mężczyzn z dalekich krajów, są tacy uroczy! Wiem, że to nie ma nic wspólnego z nami, ale swoją drogą w dzisiejszych czasach kobieta powinna być ostrożna. Ten cały terroryzm i w ogóle... Naguib strzelił oczami na boki, zacisnął zęby i kilka razy z wysiłkiem przełknął ślinę. Bingo, pomyślała Suzanne. Pół godziny później Naguib spojrzał na zegarek i zmartwiał. Siedział tu dwukrotnie dłużej, niż mu się zdawało. — Su, na mnie już czas. Muszę się zdrzemnąć, jutro od rana robota. - Och, kochanie - jęknęła blondynka i złożyła na jego ustach pocałunek, od którego omal nie stanęło mu serce. -Tak bym chciała, żebyśmy... - Urwała, patrząc mu w oczy z odległości paru centymetrów. Wyszedł na dwór. Przechodząc przez pogrążony w mroku parking, Naguib zatrzymał się nagle i rozejrzał dokoła. Miał wyrzec się tego wszystkiego? Tego miejsca, tych kobiet, życia tak słodkiego i cennego? Miał porzucić świat dla chwalebnej wieczności. Zamordować miliony ludzi na chwałę Boga. A wszystko to, wierząc na słowo świętym mężom z Kairu, Teheranu, Kabulu i Bagdadu, którzy nauczają o cudach raju, choć sami jakoś się do nich nie spieszą. 251 Za kilka tygodni miał być trupem, podobnie jak miliony Amerykanów. Suzanne będzie musiała znaleźć sobie innego faceta, który da jej to, czego chciała. Święci mężowie byliby zachwyceni... Ale czy naprawdę musiał porzucać to wszystko? Coś takiego! Gorączkę, która ogarniała go, gdy obcował z tą kobietą, dotyk jej dłoni w kroczu, twardość jej piersi, zmysłowość pocałunków, śliską perfekcję języka? Kiedy Suzanne przytulała się do niego, kiedy obejmował ją ramionami, wyczuwał prawdziwy puls życia, który łączył ich na krótką chwilę. Jakim głupcem był, kiedy zamierzał zmarnować sobie życie! Teraz dopiero widział to jak na dłoni. Mohammed czekał na niego przed drzwiami motelowego pokoju. Oświetlenie było dość skąpe, ale Naguib z daleka widział jego wykrzywioną gniewem twarz. Mało go obchodziły emocje dowódcy. — Nie chcę być męczennikiem - powiedział, stając przed Mohammedem. — Gdzie byłeś? — Nie chcę być męczennikiem — powtórzył. — Chcę znaleźć sobie kobietę, która będzie mnie kochała i którą ja będę kochał. - Naguib myślał wystarczająco realistycznie, by rozumieć, że Suzanne może nie być tą jedną jedyną. Mimo to wierzył, że związek z właściwą kobietą może poprawić jego życie pod każdym względem. — Chcę mieć uczciwą pracę, żonę i dzieci. Co najmniej dwójkę. Mohammed uderzył go w twarz. Cios był niespodziewany. Naguib stracił równowagę i upadł. — Mam nadzieję, że nie zdradziłeś swoich braci, bo jeśli to zrobiłeś, osobiście poderżnę ci gardło. Zbliża się godzina chwały, a ty mówisz o zdradzie! Co z ciebie za mężczyzna? — Taki, który chce żyć — wymamrotał Naguib, przytomniejąc z wolna. Wstał, chwiejąc się lekko na boki. Gdy tylko odzyskał równowagę, zaatakował podbródkowym i poprawił lewym sierpowym. Mohammed zachwiał się oszołomiony, a wtedy na jego twarz spadł potężny prawy prosty. Obudziła go nieprzyjemna twardość tłuczonych muszelek, którymi wysypany był podjazd. Podniósł się i uklęknął, rozglądając się za Naguibem i czekając na atak, który musiał nastąpić. Kiedy wstawał niepewnie, zorientował się, że ktoś stoi opodal i przypatruje mu się z ciekawością. 252 tam? Smoot. Właściciel motelu, kolego. Nie ruszaj się, to sprawdze> czy mocno oberwałeś. Naguib zniknął bez śladu. _ Widziałeś, kto mnie uderzył? - spytał z wahaniem Mohaiiimed, zastanawiając się, w jaki sposób uniknąć wciągnięcia w te sprawę policji. _ f^k - odparł Fred, oglądając z bliska krwawiącą ranę nad ołfiem Mohammeda. Tak zwykle kończyły się ciosy w łuk brwiowy- ~" Jeden z twoich współlokatorów. Ten duży. Trzeba przyznać, że ma cholernie dobry prawy prosty, kolego. Na twoim miejscu skupiłbym się na unikach. _ rjto nic poważnego - odrzekł Mohammed, ignorując lekki krwotok- Bardzo zależało mu na tym, żeby Fred nie zawiadamia* policji. _ X- Ponownie wytarł dłonie, tym razem o spodnie. Ekspert oq bomb został w tyle, zbyt daleko w tyle. Zresztą i tak me zmieściłby się tutaj, chyba że Ropuch wyszedłby na balKon. Tarkington musiał podjąć decyzję. Przekręcił pokrętło zegara do oporu w lewo i puścił-mieli trzydzieści minut na rozbrojenie bomby. -Mamy tu zegar i guzik detonatora - ™™*%A° która właśnie pojawiła się pod nim na drabince. z szybu i wypełzł na balkonik. Stalowa platforma była zbryzgana krwią. Ignorując P świeżej czerwieni, Tarkington wychylił się poza barierkę i zobaczył Carmelliniego, który wspinał się już po kciuku bogini. - Hej, bracie - zawołał. - Rzuć linę! - Nie mam drugiej - stęknął Carmellini, z wysiłkiem przyciskając przyssawkę w nowym miejscu. Kiedy Jake Grafton wspinał się po drabmc^^ dzianego ramienia, nie było tam już nikogo. Wszedł górę i ostrożnie wyjrzał na balkon. =irT.7V Dillingham właśnie otworzył pokrywę aluminiowe] skrzyni i świecąc latarką, przyglądał się spoczywającej w srodJtu głowicy. Pochylił się nad plątaniną kabli z cązkama w dłoni, a kiedy się wyprostował, odwrócił głowę i zobaczył Ural-tona. - Gotowe, panie admirale. „„„-cm Wciągając na balkon z Ropuchem i Ritą wycieńczonego 485 Carmelliniego, Jake usłyszał głos Harry'ego Estepa, który składał meldunek przez telefon komórkowy. - ... Tak, panie Emerick. Mamy ją. Głowica jest bezpieczna. Carmellini opadł bez siły na stalową platformę, łapiąc powietrze jak ryba wyrzucona na brzeg. - Dzięki, Tommy - powiedział Jake, pochylając się nad nim. — Dałeś nam szansę. - Następnym razem... — wychrypiał Carmellini, między jednym płytkim oddechem a drugim - ...chcę dostać... robotę za biurkiem!... Niech pan obieca! Rita i Ropuch wybuchnęli śmiechem. Tymczasem na pokładzie kutra Whidbey Island w słuchawkach Joego Shacka rozległ się głos kapitana Coleridge'a. - Przestańcie wreszcie pucować to cholerne działko, Shack, i załóżcie na nie pokrowiec. Chwilę później dowódca wziął do ręki mikrofon interkomu, którego głośniki zainstalowane były we wszystkich pomieszczeniach niewielkiej jednostki. - Uwaga, załoga. Przepustki dla wszystkich poza wachtowymi. Kto chce podziwiać Nowy Jork w deszczu, teraz ma okazję. Bosman, spuścić szalupę. Joe Shack rzucił szmatę na pokład i podbiegł do relingu. Kiedy jego żołądek wrócił na swoje miejsce, strzelec zadarł głowę i spojrzał na Statuę Wolności. Po chwili stanął na baczność i zasalutował. Bogini nie odwzajemniła honorów. Pozostała nieruchoma, z wysoko uniesioną pochodnią na tle szarego nieba. Shack wyciągnął ze schowka pokrowiec i zaczął naciągać go na wypucowanego bushmastera. Pół godziny później Grafton, Carmellini i Tarkingtonowie siedzieli plecami do trzonu pochodni, podziwiając panoramę Manhattanu, gdy zadzwonił telefon Jake'a. Wyłowił go z kieszeni i spojrzał na wyświetlacz. Callie dzwoniła z Waszyngtonu. - Gdzie jesteś? - spytała. - Siedzę na balkonie Statui Wolności i patrzę na chmury nad Manhattanem. Wspaniały dzień. A jaka mżawka! Chwilami Empire State Building znika nam z oczu. - Emerick właśnie występuje w telewizji. Ogłosił przed 486 chwilą, że FBI znalazło w Statui bombę atomową. Wiesz coś o tym? Jake roześmiał się w głos i nie mogąc się opanować, oddał telefon Ricie, która wysłuchała Callie, odpowiedziała w kilku słowach i wybuchnęła równie niepohamowanym śmiechem. — Opowiem ci, kiedy wrócę — obiecał Jake, gdy po bardzo długiej chwili wreszcie się uspokoił. — Może zabierzemy się z Tarkingtonami i Carmellinim pociągiem do domu. Mogłabyś wyjść po nas na Union Station? Zadzwonię jeszcze i powiem ci, o której będziemy. Przyprowadź Amy, pójdziemy wszyscy na dobrą kolację. — Kocham cię, Jake. — A ja ciebie, Callie. ROZDZIAŁ 27 W ciągu kilkudziesięciu dni po Tygodniu Floty komputerowy zespół Jake'a Graftona został w całości - wraz ze sprzętem - wcielony do połączonego zespołu antyterrorystycznego. Żmudna praca ostatnich miesięcy wreszcie zaczynała przynosić owoce. Pomału odpłatywano zawiłą sieć przelewów obejmującą cały świat, wydobywając z gąszczu dane osób i rządów, które wspierały finansowo terroryzm. Stopniowo ujawniano też siatki organizacji terrorystycznych w Ameryce i Europie, kolejno oddając je w ręce konwencjonalnie działających organów ścigania. Tommy Carmellini wrócił do swej codziennej pracy w Lang-ley. Pod jego nieobecność skrzynka na korespondencję przychodzącą wypełniła się stertą papierów. Rita Moravia znowu działała w sztabie Tygodnia Floty, zajętym podsumowaniem niedawno zakończonej imprezy i planowaniem kolejnych. Gil Pascal dostał posadę w Pentagonie, a Ropuch -przeniesienie do sztabu Floty Atlantyckiej. Tarkington musiał znaleźć sobie nowe zajęcie, ponieważ Jake wreszcie dotrzymał słowa i złożył komplet papierów, by przejść w stan spoczynku. Zip Vance po burzliwym romansie ożenił się z jedną z sekretarek i dostał stałą pracę w dziale technicznym CIA. Zelda Hudson jeszcze przez pewien czas nie była pewna swej przyszłości. Pracując na resztkach sprzętu komputerowego w piwnicy gmachu, dokończyła swoje dzieło, które zatytułowała „Dzień z życia handlarza narkotykami". Dwu-dziestodwuminutowy film wideo rzeczywiście był zapisem 488 pracy dilera z ulic Waszyngtonu. Składały się nań wyłącznie ujęcia z kamer ulicznych, ze sklepów, budek telefonicznych, pasaży handlowych i innych miejsc publicznych. Jake wysłał nagranie do Departamentu Sprawiedliwości. Prawnicy musieli być przerażeni, skoro już po trzech dniach zastępca prokuratora generalnego zadzwonił do Jake'a i zażądał osobistego zniszczenia taśmy oraz skasowania odpowiednich plików w komputerze. - Skandal! - grzmiał prawnik. - W całej mojej karierze nie spotkałem się z tak jawnym łamaniem praw obywatelskich! - A jak się panu podobał ten handlarz sprzedający truciznę na ulicach stolicy? - Zdumiewające jest to - odparł prawnik - że pozwolił pan na dokonanie nagrań stojących w oczywistej sprzeczności ze statutem CIA, który zabrania szpiegowania obywateli Stanów Zjednoczonych. - Wie pan, tak się zastanawiam, czy wysłać kopie do CNN i CNBC - odrzekł swobodnie Jake. - Sądzi pan, że to puszczą? - Skieruję tę sprawę do prokuratora generalnego i dopilnuję, żeby stanął pan przed sądem wojskowym. - W takim razie niech pan pilnuje też swojego egzemplarza taśmy - odparł Jake. - Przyda się panu jako dowód rzeczowy - dodał i odłożył słuchawkę. Trzy dni później Sal Molina wezwał go do Białego Domu. Prezydenta nie było w mieście, toteż w jego siedzibie brakowało typowej dla tego miejsca energii dającej poczucie, że człowiek znajduje się w centrum wszechświata. Jake zastał Molinę w jego klitce opodal Gabinetu Owalnego. - Zatem odchodzi pan na emeryturę - stwierdził z rozbawieniem doradca. - Tak. Zostanę cywilem i dorobię się w jakiejś bogatej firmie. Będę księgowym i raz na jakiś czas dostanę opcje w nagrodę za dobrą pracę. -Jasne. Pasuje pan do biznesu jak cholera... A propos, wczoraj dzwonił do mnie zastępca prokuratora generalnego. Chce dostać pańską głowę na półmisku. Dopominał się o sąd wojenny. O co mu chodziło? Jake opowiedział Molinie o taśmie i o tym, jak Zelda Hudson zmontowała ją z fragmentów „pożyczonych" z różnych systemów nadzoru wizualnego. - Oczywiście pozwolił jej pan na to? 489 - Oczywiście. Molina wyjął z szuflady biurka teczkę z napisem „tajne", wyjął z niej dokument i rzucił na blat. - Strona trzecia — powiedział. Był to dzienny raport wywiadowczy dla wysokich rangą urzędników Białego Domu i członków Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Jake zaczął czytać akapit zaznaczony markerem. Przed trzema dniami zbankrutował bank Walney's w Kairze. Wczoraj w nocy czasu lokalnego prezes owego banku, niejaki Abdul Abn Saad, zginął w zamachu bombowym. - Saad, jego żona i szofer... bum! - powiedział Molina, kiedy Jake oddał mu dokument. — Wie pan może coś o tym? - Możliwe, że mógłbym rzucić odrobinę światła na tę sprawę - przyznał Jake. - Poprosiłem Zeldę, żeby złupiła ten bank, a pieniądze z kont Miecza Islamu przerzuciła w sprytny sposób na rachunki Saada w Szwajcarii. Obiecała mi, że dobrze zatrze ślady. Molina wyszczerzył zęby. - Bez pana nie będzie tu już tak jak dawniej. Jake odpowiedział uśmiechem. - Co pan zamierza zrobić z Zeldą? - spytał doradca. - Proponuję, żeby skierował ją pan do NSA. W tej chwili spece Agencji rwą włosy z głów, próbując deszyfrować teksty zakodowane publicznym kluczem, dostępnym w każdym sklepie z oprogramowaniem. Zelda jest patentowanym geniuszem. Może się przydać. Molina zastanawiał się przez chwilę, a potem westchnął ciężko. - Zgoda, porozmawiam o tym z prezydentem. Dotrzymał słowa. W poniedziałek po wizycie Graftona w Białym Domu Zelda wpadła do jego gabinetu, żeby mu powiedzieć, że przenosi się do Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. - Dzięki, panie admirale. Za wszystko. Już drugi raz ocalił mi pan życie. Uśmiechnęli się, uścisnęli sobie ręce i już jej nie było. Jake wysunął dolną szufladę biurka, oparł na niej stopy i zaczytał się w nowym numerze pisma „Trade-a-Plane", periodyku dla kupujących i sprzedających używane samoloty. Przerwało mu pukanie do drzwi. - Wejść! 490 Tommy Carmellini wszedł do pokoju i usiadł na krześle. — Słyszałem, że pan odchodzi na emeryturę. — Zgadza się. Za dziesięć dni będę wolny. — Co teraz? Jake pokazał okładkę pisma. — Kupię sobie cessnę 170 i będę latał z Callie. Myślałem o tym od lat. Sądzę, że oblecimy wszystkie czterdzieści osiem dolnych stanów, zanim zaczną się śniegi. — A co potem? — Sam nie wiem. Może powtórzymy to samo za rok? I jeszcze za rok? A może zajmę się wędkarstwem. Carmellini kiwnął głową i z kieszeni kurtki wyjął pocztówkę. — Dostałem coś, co może pana zainteresować. Przyszło dzisiejszą pocztą, na prywatny adres. Obrazek przedstawiał statek rzeczny na Sekwanie. — Czy nie w Paryżu spotykał się pan z Ilinem? - spytał Carmellini. — Owszem. Jake odwrócił pocztówkę. Widniał na niej mało czytelny stempel oraz znaczek francuskiej poczty, a obok wiadomość po angielsku: „Wrócę pewnego dnia. Kocham cię. Anna". — Czy to jej pismo? - spytał Grafton, oddając pocztówkę. — Chyba tak. — No, to wygląda na to, że twoje życie jednak się nie skończyło, Tommy. Carmellini wstał i przeciągnął się. Najpierw na jego twarzy pojawił się krzywy grymas, a potem jego miejsce zajął uśmiech od ucha do ucha. Jake Grafton z trzaskiem zamknął dolną szufladę, chwycił czapkę oraz czasopismo i powiedział: — Zróbmy sobie wolny dzień. Jest pewien samolot we Fre-derick, którego właściciel namawia mnie, żebym polatał, spróbował. Wydaje mu się, że cholernie dziany ze mnie klient. Jedź ze mną. - Kiedy wychodzili z gabinetu, Jake krzyknął: -Tarkington! Zamykaj budę i zgaś światło! Idziemy polatać! POSTSCRIPTUM Śnieg niesiony srogim wiatrem hulał po rozległych, nagich stepach środkowej Azji. Był suchy; odkładał się na zmarzniętej ziemi i na plackach zmarzliny w tempie zaledwie nieco ponad pół centymetra na godzinę, ponieważ w okolicy panowała temperatura minus dziesięć stopni Celsjusza. Doskonale widoczne w blasku reflektorów ciężarówki, kryształki sunęły w powietrzu gęstą chmurą praktycznie poziomo, ograniczając widoczność do kilku metrów. Szofer w grubych rękawicach mocował się z kierownicą za każdym razem, gdy wiatr uderzał w burtę ciężarówki. - Chyba już niedaleko - powiedział, zwracając się do mężczyzny siedzącego na fotelu pasażera, Frouąa al-Zuaira, który coraz ciaśniej owijał się grubym futrem. Grzejnik w kabinie ciężarówki nie był w stanie ogrzać powietrza do dodatniej temperatury. Przerdzewiała karoseria i podmuchy lodowatego wiatru, wpadające do kabiny przez szczeliny w źle dopasowanych drzwiach, także nie pomagały w utrzymaniu przyjemnego ciepła. - Furgonetka jedzie jeszcze za nami? - spytał Zuair. - Jedzie. Obaj poczuli ulgę, kiedy zobaczyli promień światła w mroku nad śnieżną równiną. Oczywiście była to jedynie naga żarówka zamontowana na tyczce nad bramą; po jej obu stronach ciągnęły się w ciemność ogrodzenia wykończone drutem kolczastym. Kierowca zjechał z szosy i zatrzymał wóz obok posterunku, przed szlabanem. Frouą al-Zuair zacisnął zęby i otworzył 492 drzwi ciężarówki. Lodowaty wiatr przenikał do szpiku kości. Arab obszedł maskę wozu i szarpnął drzwi budki wartowniczej. Żołnierze siedzący w środku stłoczyli się wokół piecyka. Niektórzy ogrzewali plecy. — Jestem Ashruf — powiedział Zuair po rosyjsku. — Przyjechałem zobaczyć się z generałem Pietrowem. Dwaj żołnierze wyszli na zewnątrz, żeby zajrzeć do obu pojazdów, a jeden sięgnął po telefon. Kiedy skończył rozmawiać, odłożył słuchawkę i kiwnął głową w stronę swego kolegi, który wyszedł, by zaczekać przy szlabanie. Zuair wrócił do ciężarówki. Inspekcja potrwała jeszcze dwie minuty, a potem szlaban uniósł się w górę i wartownik machnął ręką w stronę kierowcy na znak, że może jechać. Wiatr nasilił się jeszcze bardziej, kiedy budka strażnicza została daleko w tyle za ciężarówką i furgonetką. Pojazdy podskakiwały na zamarzniętych nierównościach, od czasu do czasu wpadając w poślizg. Wreszcie minęły niewysoki pagórek i zaczęły zjeżdżać ku widocznemu z daleka obozowi -jedynej oazie światła w morzu ciemności. Kiedy ciężarówka dotarła do kolejnego szlabanu, wartownik tylko machnął ręką. Przybysze minęli nieruchome czołgi i zatrzymali się obok oświetlonego budyneczku. Zuair wszedł do środka. Siedzieli tam generał Pietrow, dwaj oficerowie oraz długowłosa kobieta, którą widział tu już poprzednim razem. Miała na sobie futro sięgające kostek i futrzaną czapę. — Chcemy kupić cztery głowice, Pietrow - powiedział Frouq al-Zuair, rozglądając się po izbie. - Gdzie próbka? — Broń leży w magazynie. Znacie cenę? Cztery miliony dolarów amerykańskich. — Przywieźliśmy trzy miliony, więcej nie zapłacimy.. — Za taką cenę możecie dostać tylko trzy głowice. Wasi przyjaciele w Arabii Saudyjskiej są bogaci. Stać ich na to, żeby dobrze nam zapłacić za to, że podejmujemy tak ogromne ryzyko. Zuair był uparty. — W takim razie przyjechałem tu daremnie. Targowali się, a kobieta zapaliła papierosa, wyraźnie znudzona tą sytuacją. Wreszcie Pietrow skapitulował. — Tym razem jeszcze dam wam cztery bomby za trzy milio- 493 ny, ale jeśli jeszcze się tu zobaczymy, cena będzie wynosić milion dolarów za sztukę. I ani centa mniej. Ta zabawa kosztuje. Arab stanął w drzwiach i dał znak ludziom, którzy siedzieli w furgonetce za ciężarówką. Po chwili pięciu z nich wniosło ciemnozielone worki marynarskie. Pozostali w pokoju, kiedy jeden z rosyjskich oficerów wysypywał na stół zawartość toreb. Gdy skończył, kobieta wyjęła swój sprzęt i zaczęła badać losowo wybrane banknoty, podczas gdy oficerowie zabrali się do liczenia pęczków waluty. Uporawszy się z tym, zaczęli przeliczać banknoty w przypadkowo wybranych zwitkach. Następnie poukładali pęczki w równe stosy. - To prawdziwe pieniądze - orzekła w końcu Anna Modin, po dziesięciominutowej, wnikliwej inspekcji. Po krótkiej naradzie z liczącymi Pietrow oznajmił: - Jesteśmy zadowoleni. Trzy miliony. Wyszedł z budynku pierwszy, przebrnął przez śnieg i wspiął się po stopniach do kabiny ciężarówki, której buda była pełna żołnierzy. Wóz ruszył, a tuż za nim powlokły się dwa pojazdy Frouąa al-Zuaira. Zadymka nie ustawała; wydawało się nawet, że wieje i sypie coraz mocniej. Minikarawana minęła mniej więcej dwadzieścia magazynów, zanim zatrzymała się przed właściwym. Kiedy Zuair wysiadł z szoferki, na dachu magazynu zapaliła się bateria reflektorów, oślepiając go na krótką chwilę. Usłyszał nagle terkot karabinu maszynowego i brzęk kul uderzających w drzwi ciężarówki. Potem coś trafiło go w nogi i upadł na zmarzniętą ziemię. Ktoś krzyczał... Frouą al-Zuair wyraźnie słyszał krzyk. Sięgnął pod płaszcz, próbując wyszarpnąć pistolet, lecz w tym momencie do pierwszego karabinu maszynowego dołączył chór innych. Zuair chciał przewrócić się na brzuch, ale nie czuł nóg. Coś szarpnęło go za ramię i natychmiast stracił w nim władzę. Strzelanina trwała. Co najmniej kilka karabinów pruło długimi, nie kończącymi się seriami. Zuair nie miał pojęcia, ile to mogło trwać, ale w końcu kanonada ucichła. Leżał na boku, czując ciepło własnej krwi wsiąkającej w kolejne warstwy ubrania. Ktoś przewrócił go na plecy kopniakiem. Generał Pietrow, z pistoletem w dłoni. Uśmiechnął się do Frouąa al-Zuaira i wymierzył w jego głowę. 494 Schylił się, przyłożył wylot lufy do czoła rannego i sięgnął pod futrzany płaszcz. Wyjął pistolet Araba, a kiedy to zrobił, wyprostował się. — Do ciężarówki z nimi i jazda do magazynu — krzyknął do swoich łudzi. — Furgonetkę też wstawcie. Silne ręce pochwyciły Zuaira, dźwignęły z ziemi i poniosły w stronę ciężarówki. Tyma klapa była otwarta. Czterej rosyjscy żołnierze wzięli zamach i cisnęli przywódcę Arabów do wnętrza budy. Jęk bólu wyrwał się z jego piersi, kiedy podziurawione kulami ciało spadło na twarde deski. Z pozostałymi żołnierze obeszli się podobnie. Co najmniej jeden z przybyszów żył jeszcze, Zuair słyszał jego jęki. Wreszcie ktoś zamknął klapę, a po minucie silnik wozu zaczął pracować i ruszyli. Gdy ruch ustał, a silnik znowu zgasł, Zuair zebrał siły i spróbował poruszyć nieuszkodzoną ręką. Czyjeś ciało leżało na jego bezwładnych nogach. Szok wywołany postrzałem właśnie zaczynał ustępować, a w jego miejscu pojawił się teraz intensywny ból. Frouą al-Zuair zdołał unieść głowę, ale nie zobaczył niczego poza ciemnością. Usłyszał jeszcze skrzypienie wielkich ogniotrwałych wrót, a kiedy zamknęły się z hukiem, zapadła cisza. Siły opuściły go nagle. Leżał nieruchomo, słuchając sporadycznych jęków jedynego towarzysza, który jeszcze żył, lecz i one wkrótce ucichły. Zimno. Krew płynąca z ran przemoczyła ubranie i teraz mróz zaczął atakować wilgotne miejsca. Frouą al-Zuair próbował pełznąć, ale brakowało mu siły. Zamordowany przez niewiernych Rosjan! Przeklinał ich jeszcze, gdy tracił przytomność z powodu upływu krwi. Nieco później tej nocy jego serce przestało bić. generał Pietrow powrócił do obozu, poszedł wprost do parterowego budynku o małych oknach. Stosy banknotów wciąż jeszcze leżały na stole. Anna Modin siedziała tam, gdzie ją zostawił, ale w pokoju pojawił się ktoś jeszcze. W dalekim kącie stał w lekkim rozkroku wysoki, szczupły mężczyzna w rozpiętym płaszczu, pod którym widać było granatowy garnitur. Pietrow spojrzał na niego spode łba. - Kim pan jest? - spytał. 495 Mężczyzna uniósł rękę. Trzymał w niej pistolet z potężnym tłumikiem, jeszcze przed chwilą ukryty w fałdach długiego płaszcza. - To nie ma znaczenia — odparł. Pietrow spojrzał na Annę Modin, która właśnie zapalała papierosa. Ich oczy spotkały się, kiedy odkładała zapalniczkę. - Gdzie moi ludzie? - spytał generał głucho brzmiącym głosem. - Nagle zrozumieli, że pragną znaleźć się gdzie indziej -odrzekł nieznajomy. - Czy Arabowie nie żyją? -Tak. - Co pan zrobił z ich ciężarówką i furgonetką? Pietrow oblizał usta. - Wsadziłem do nich ciała i odstawiłem do pustego magazynu. - Dlaczego kazał pan ich zabić? - Ryzyko było zbyt duże. Prędzej czy później ktoś musiał zacząć mówić, a nawet najcichszy szept dotarłby do Moskwy. Tak to jest z szeptami, nieprawdaż? Pietrow wzruszył ramionami i znienacka rzucił się w bok, sięgając do kabury po pistolet. Pierwsza kula Janosa Ilina chybiła; druga trafiła w cel, podobnie jak trzecia. Kiedy Pietrow przestał się ruszać, Ilin zbliżył się do niego. Generał wiódł za nim oczami. - Dlaczego? - jęknął. - Oficer amerykańskiej marynarki wojennej prosił mnie o przysługę. Właśnie mu ją wyświadczyłem. Ilin wymierzył w środek czoła Piętrowa i raz jeszcze nacisnął spust. Głowa leżącego podskoczyła gwałtownie, a sekundę później oczy zaszły mgłą i znieruchomiały, zapatrzone w pustkę. - Co zrobimy z pieniędzmi? - spytała Anna Modin. - Ktoś musi zapłacić za wojnę z terroryzmem - odparł Ilin. — Dlaczego nie terroryści?