Jerzy Jesionowski RAPORT Z PLANETY SOL-3 Ponieważ czytelnikami tego tekstu będą zapewne również osoby nie znające powodu naszej wyprawy i prze- biegu przygotowań do niej, postanowiliśmy zacząć raport od krótkiego wprowadzenia. Nasza planeta, Loga, już wcześniej wysyłała w ko- smos statki badawcze. Prowadzono także nasłuch radiowy. Nie udało się jednak napotkać żadnych istot rozumnych ani odebrać sygnałów świadczących o ich obecności w prze- strzeni jeszcze przez nas nie zbadanej. Zaczęło się więc ro- dzić przekonanie, że Loga jest jedyną we wszechświecie planetą zamieszkałą przez ludzi i że łożenie funduszy na dalsze poszukiwanie podobnych istot nie ma sensu. Przekonanie to okazało się błędne. Obaliło je znale- zienie na morzu Aleora pojemnika pochodzącego z układu Soi, a ściślej — z jego trzeciej (licząc według oddalenia od gwiazdy centralnej) planety. Pojemnik został wyrzucony z przelatującej w pobliżu Logi sondy kosmicznej z owej pla- nety. Zawierał model planety (globus), dane o jej położeniu w kosmosie, figurki mieszkańców (mężczyzny i kobiety) oraz inne materiały informacyjne. Świadczyły one o istnieniu na Sol-3 ludzi podobnych do nas, takiejże przyrody i rozwiniętej cywilizacji. Wysłanie zaś sondy kosmicznej stanowiło do- wód, że technika Solotów nie pozostaje w tyle za naszą. Po tym sensacyjnym znaku z kosmosu decyzja 0 wyprawie na Sol-3 zapadła u nas natychmiast. Sporo czasu jednak zajęło zbudowanie odpowiedniego statku 1 przygotowanie wyprawy pod każdym względem, tak by przyniosła optymalny plon poznawczy. Zadań i trudności wy- magających pokonania wyłoniło się wiele. Wymienimy tylko parę z nich. Trzeba było opracować — koncepcyjnie i technicz- nie — sposób porozumiewania się z Solotami w zakresie nie tylko elementarnym. Dla pełnego efektu poznawczego wy- prawy należało pokusić się o metodę wzajemnej wymiany in- formacji i myśli bez żadnych zawężeń treściowych. Podo- bieństwo Solotów do nas pozwalało domniemywać, że poro- zumiewają się oni ze sobą tak samo jak my, to jest za po- mocą mowy. W tym wypadku rzecz sprowadzałaby się do przekładania języków. Takie też zadanie otrzymali nasi lin- gwiści i technicy. Rozwiązali je przez skonstruowanie elektronicz- nego translatora mogącego rozszyfrować każdy system dźwiękowego porozumiewania się i przekładać treść na nasz język, a także dokonywać tłumaczenia odwrotnego. Technicy sporządzili też kilkanaście lekkich translatorów do komunikowania się z rozmówcami używającymi języka już rozszyfrowanego. Takie uproszczone przyrządy były potrzebne, gdyż plan wyprawy przewidywał rozłączanie się jej uczestników celem prowadzenia badań indywidual- nych. Skład osobowy wyprawy był przedmiotem wszechstronnych dyskusji. Wobec trudnych do przewidzenia uciążliwości fizycznych projektowano początkowo zestawie- nie ekipy wyłącznie z mężczyzn. Zwyciężyła jednak koncep- cja zachowania właściwych naszej planecie proporcji płci. Na zatwierdzonej ostatecznie liście znalazło się więc trzech mężczyzn i osiem kobiet. Oto zawodowy i imienny skład eki- py: kierownik .... Herwig WTN 51467 pilot...... Katos AJW 76207 inżynier......Pinor CHS 21083 lingwista .... Dewira DMB 82516 lekarz..... Alwina DBK 80934 przyrodnik .... Ledeta GRY 63595 socjolog..... Wereda LUC 19274 psycholog .... Selima ZEN 26380 historyk..... Rodoga POF 43749 gastronom .... Belewa RIM 31905 dokumentalista . . Mirena NSH 74281 Plan przewidywał ewentualność pozostawienia na pla- necie Sol-3 — jeśli warunki życia będę tam odpowiednie — pary Logotów. Przy kompletowaniu ekipy wypadło przeto pozy- skać dwoje ochotników do tej roli. Przystali na nią Pinor i Lede- ta. Ich gotowość nie została jednak spożytkowana z przyczyn, o których będzie mowa w końcowej części raportu. Duży zespół naukowców uczestniczył w ustalaniu ze- stawu materiałów informacyjnych przeznaczonych dla Solotów w celu umożliwienia im studiów nad naszą cywilizacją i zapo- znania się ze stanem naszej wiedzy. Weszło do tego zestawu wiele przeniesionych na mikrofilmy książek. Sporządzono też duży komplet wideokaset służących przekazaniu wiadomości w postaci wizualnej, dostępnej bez znajomości języka. Część tych materiałów nie została Solotom udostępniona z powodów, o których również będzie mowa w końcowej części raportu. Wobec niepewności, czy żywność Solotów będzie mogła zaspokoić w pełni potrzeby naszej ekipy, przygoto- wano i zabrano odpowiedni zasób podstawowych koncen- tratów. Lekarka wyprawy otrzymała asortyment medyka- mentów na wszelkie dające się przewidzieć przypadłości. Ponieważ zapadła decyzja filmowego i dźwięko- wego rejestrowania naszej wyprawy, wchodząca w skład ekipy dokumentalistka została zaopatrzona w niezbędne do tego środki. Tyle o zaszłościach i pracach poprzedzających start naszej wyprawy. Jej przebieg będzie przedstawiony w po- rządku chronologicznym — odnosi się to jednak tylko do war- stwy zdarzeń. Suma wiedzy o planecie Sol-3, z jaką czytel- nik zetknie się w kolejnych rozdziałach raportu, jest owocem nie tylko ówczesnych stwierdzeń. Skumulowaliśmy w tych rozdziałach wszystko, co na omawiane tematy jest nam wia- dome dzisiaj, po przestudiowaniu przy współpracy specjali- stów rozlicznych materiałów przywiezionych przez nas na Logę. Było to kilkaset mikrofilmów z książek, wiele filmów oryginalnych, fotografii, rycin, nagrań dźwiękowych oraz in- nych dokumentów i przedmiotów. Książki i wszelkie prze- kazy językowe musiały być przetłumaczone, potem wnikliwie zbadane, a często — w razie niejasności — skonfrontowane z innymi źródłami. Wymagało to ogromu pracy — i stąd, a nie z czyjejkolwiek opieszałości, wzięło się opóźnienie tego raportu. Uważaliśmy, iż rzetelność naukowa nie da się pogodzić z prowadzącym do błędów i uproszczeń pośpie- chem. Na globusie planety Sol-3 oznaczone było (minia- turką statku kosmicznego) lądowisko dla przybyszów. Z za- barwienia należało wnioskować, że jest to piaszczysta pu- stynia. Nasz pilot Katos osadził statek — rzecz jasna — na tym właśnie obszarze. Była to rzeczywiście pustynia. Pierwszą czynnością, jakiej musieliśmy dokonać, było zbadanie atmosfery tej pla- nety. Chemiczna analiza powietrza i pomiar jego ciśnienia oraz temperatury mile nas zaskoczyły. Wszystko było takie samo jak na Lodzę. Planeta zapowiadała się jako bliźniacza. Mogliśmy wyjść na zewnątrz bez żadnych zabezpieczeń. Nim zdążyliśmy — po długiej podróży — rozruszać się na otwartej przestrzeni, nadleciały i zaczęły krążyć nad nami samoloty. Nasze lądowanie musiało być uchwycone przez obserwacyjne radary, samoloty zaś przybyły rozpoz- nać nie przewidzianego w rozkładach gościa. Nadzorowanie przez Solotów ruchu lotniczego potraktowaliśmy jako rzecz zwykłą. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że wszystko to nie miało nic wspólnego z komunikacją powietrzną. Znale- źliśmy się w zasięgu zainteresowania organizacji na Lodzę nie istniejącej: wojska. To obce nam pojęcie oznacza siły służące równie obcemu celowi: wojnom. Piszemy o nich w innych miejscach raportu. Po wykonaniu swojego zadania wojskowe samo- loty odleciały, a wkrótce potem zjawiły się i obsiadły nasz statek wokoło śmigłowce. Te należały do ośrodka kosmo- nautyki. Od ich przybycia zaczął się nasz bezpośredni styk z cywilizacją Solotów. Nie wdając się w szczegóły wypada stwierdzić, że Soloci byli przygotowani do przyjęcia przybyszów z kos- mosu. Zaskoczenie i dezorientację wywołał wśród nich je- dynie nasz wygląd. Jak wyznali później, wzięli nas zrazu za Solotów z innego ośrodka kosmonautyki, którzy pomył- kowo lub awaryjnie wylądowali na ich obszarze. Gdy wyja- śniło się, że jesteśmy jednak gośćmi z obcej planety, za- łogi śmigłowców przystąpiły do zaplanowanych na taki wy- padek operacji. Zaczęło się od profilaktyki sanitarnej, jakiej pod- dano nas i statek. Na tym etapie Soloci komunikowali się z nami za pomocą znaków migowych. Dopiero potem ich specjalista od porozumiewania się poprosił — ciągle jesz- cze migowo — o wskazanie spośród nas osoby będącej jego odpowiednikiem. Zgłosiła się Dewira i zaprowadziła kolegę-Solota do naszego statku, gdzie zademonstrowała mu translator. Oboje przystąpili bez zwłoki do swego zada- nia, by jak najszybciej umożliwić nam — w podstawowym zakresie — posługiwanie się mową. Dewira nie wiedziała jeszcze, że trud parania się obcą mową przyjdzie jej pod- czas tej wyprawy ponawiać. Na planecie Sol-3 jest w uży- ciu — choć wydaje się to bezsensem nie do wiary — aż dwa tysiące osiemset języków. Na szczęście w miejscach naszego pobytu mieliśmy do czynienia tylko z kilkoma. Gdy lingwiści trudzili się przy translatorze, pozostali Soloci pofolgowali swej ciekawości. Obejrzeli kolejno całe wnętrze naszego statku. Urządzenia techniczne raczej ich nie frapowały, natomiast żywe zainteresowanie budziły użyte na niektóre elementy metale: złoto i platyna. Oba te łatwo u nas osiągalne kruszce są na planecie Sol-3 — jak nam potem powiedziano — drogocenną rzadkością. Ta nie- istotna z naszego punktu widzenia okoliczność wywołała na planecie poważne niepokoje finansowe; będzie o nich mowa. Tymczasem nie ustawała łączność radiowa między lądowiskiem a ośrodkiem kosmonautyki. Nadeszła dyspozy- cja przewiezienia nas do owego ośrodka wraz ze wszystkim, z czym pragniemy podróżować po planecie. Nasz statek był wyposażony w kosmolot zwiadow- czy, służący już wcześniej do podróży po odwiedzanych pla- netach. Zamierzaliśmy posługiwać się nim także u Solotów. Ci oznajmili nam jednak migowo, że to nie wchodzi w ra- chubę ze względu na przepisy ruchu lotniczego. Po- dróż po planecie mogliśmy odbyć tylko ich środkami komuni- kacji. Pozostało nam przeładować sprzęt i zasoby na śmigło- wiec, w czym zresztą fizycznie nas wyręczono. Kiedy byliśmy już gotowi do odlotu, na lądowisko przybyły dwa duże, dziwnie zbudowane śmigłowce. Ich za- łogi stanowili Soloci jednolicie ubrani i zaopatrzeni w sprzęt o niezrozumiałym dla nas wówczas przeznaczeniu. Wytłu- maczono nam gestami, że będą oni strzec statku, którym przylecieliśmy. Nie mogliśmy pojąć, przed czym trzeba strzec statku w ogóle, a na pustyni w szczególności. Z dal- szych objaśnień Solotów wynikało, że chodzi o jakichś perfi- dnych wrogów czerwonego koloru, ale nadal niewiele z tego rozumieliśmy. Wszystko stało się klarowne dopiero wów- czas, gdy poznaliśmy naturę Solotów i antagonistyczne sto- sunki panujące na ich planecie. Po przylocie do ośrodka kosmonautyki zaprowadzono nas najpierw do jadalni na posiłek. Tu przeżyliśmy wstrząsa- jące zaskoczenie. Po zupie podano nam na talerzach danie, którego głównym składnikiem były — co natychmiast rozpoz- nała Belewa — smażone kawałki ciała jakiegoś zwierzęcia, przypuszczając, że to padlina, Ledeta omal nie zwymiotowała. Prawda okazała się jeszcze gorsza: było to ciało specjalnie w tym celu zabitego zwierzęcia. Takie okrucieństwo zmroziło nas. Poprosiliśmy o zabranie potrawy. Wśród Solotów zapano- wała konsternacja. Nazwano nas „wegetarianami", talerze z mięsem uprzątnięto, a potem przyniesiono danie z samych ja- rzyn. Po posiłku Belewa zapytała, czy Soloci spożywają rów- nież ciała ludzi. Skwapliwie zaprzeczono. Podczas dalszego pobytu na planecie nie poda- wano nam już potraw z zabitych stworzeń. Inne rodzaje po- żywienia Solotów odpowiadały naszym potrzebom i nawy- kom, toteż przywiezionych z Logi koncentratów nie musie- liśmy używać. Zaobserwowaliśmy duże zamiłowanie Solo- tów do rozmaitych wyszukanych potraw, dla zdrowia nie- kiedy zgoła szkodliwych, a jednocześnie trudnych do spo- rządzenia. Większość Solotów znajduje w jedzeniu jedną z atrakcji życia. Prowadzi to do obżarstwa, otyłości i różnych związanych z tym schorzeń. Kobiety objawiają z reguły wolę schudnięcia, bo otyłość uważana jest za brzydką, lecz wola owa przegrywa z łakomstwem. Trudno to wszystko zrozu- mieć. Równocześnie istnieją na planecie Sol-3 obszary gło- du, gdzie ludzie umierają z wycieńczenia. Ale to innego ro- dzaju zjawisko, ekonomiczne i społeczne. Po posiłku poproszono nas na spotkanie z kierow- nictwem ośrodka kosmonautyki. Soloci, zajmujący się nami dotąd, byli personelem wykonawczym. Teraz zetknęliśmy się ze sztabowcami. Nie było już objawów zdziwienia na- szym podobieństwem do Solotów, od razu zaczęło się coś w rodzaju wstępnego sondowania. Największych trudności doświadczyli przy nim lingwiści. W krótkim czasie, jaki mieli dotąd do dyspozycji, zdołali „załadować" translator tylko pierwocinami obu języków. Teraz przyszło im szybko uzupe- łniać je coraz nowymi pojęciami. Znowu nie dało się przy tym uniknąć znaków migowych,, a niekiedy także wspomagania się rysunkami. W rezultacie problemy językowe zajmowały więcej czasu niż efektywna rozmowa. Gospodarzy — rzecz jasna — zainteresowało przede wszystkim, skąd pochodzimy i jak zyskaliśmy wiado- mość o ich planecie. Pytali też o ogólny stan naszej wiedzy o kosmosie. Kwestię życia na Lodzę odłożyli do spotkań z badaczami cywilizacji. Dla czytelników tego raportu najwa- żniejsze jest, czego my się na owym spotkaniu dowiedzieliś- my. Na planecie Sol-3 doba i rok są dłuższe niż na Lo- dzę, lecz niewiele. Przelicznik dla doby wynosi 1,09, dla roku zaś — 1,21. Nie musieliśmy się przeto przystosowywać do innnego rytmu życia, co przy dużej różnicy w długości doby byłoby trudne. Wypadło nam natomiast przyzwyczaić się do innego podziału czasu. U nas rok ma dziesięć miesięcy, doba — dziesięć godzin, godzina zaś — sto minut. Soloci, choć na ogół także stosują system dziesiętny, rok podzielili na dwanaście miesięcy, dobę na dwadzieścia cztery godzi- ny, godzinę zaś na sześćdziesiąt minut. Motywów tej gma- twaniny nie potrafili nam podać. Nasze zegarki stały się na czas pobytu na planecie Sol-3 bezużyteczne. To gospoda- rze załatwili natychmiast. Zaoferowali nam zamianę zegar- ków, proponując wzajemne potraktowanie ich jako pamiątek tego historycznego spotkania. Na globusie umieszczonym w zasobniku, który spadł na Logę, nie był zaznaczony żaden podział planety Sol-3. Teraz dowiedzieliśmy się, że nie stanowi ona gospo- darczej ani społecznej całości, lecz pokawałkowana jest na sto kilkadziesiąt części zwanych państwami. Są państwa duże — jedno o przeszło miliardowej ludności — i całkiem małe, w porównaniu z gigantami wręcz śmieszne. Stosunki między państwami określa się mianem polityki zagranicznej. Polityka ta (jak stwierdziliśmy później) jest mieszaniną chy- trości, szantażu i nie cofającej się przed niczym przemo- cy. Jej odwiecznym składnikiem są masowe rzezie, wojny, 0 których już napomknęliśmy. W tych wojnach miliony Solo- tów wyniszczają się i zabijają nawzajem pod błahymi często pretekstami. Do tego tematu będziemy jeszcze wracać w dal- szych rozdziałach raportu. Geograficznie planeta Sol-3 dzieli się na kilka du- żych lądów, parę oceanów i wiele wysp oraz mórz. Lądy, na których byliśmy, będziemy w raporcie określać literowymi symbolami Am, Az i Eu. Odwiedzone przez nas państwa (ró- żnie w poszczególnych językach nazywane) oznaczymy symbolami lądu i numerami. Pustynia, na której wylądowaliś- my, jest częścią dużego państwa Am-1, mianującego się „Bastionem Wolności" i pierwszą potęgą planety. W drugim dniu naszego pobytu na Sol-3 dostaliśmy od gospodarzy mapy obu półkul planety, na których wszystkie państwa były wyodrębnione liniami granic oraz kolorami. Otrzymaliśmy też mapy fizyczne obrazujące ukształtowanie terenów. Porozumiewanie się trzema sposobami jednocześ- nie szybko zmęczyło nas i gospodarzy, a poza tym było ka- lekie treściowo. Toteż szef gospodarzy zaproponował, by dalszy ciąg rozmowy przełożyć na następny dzień, co da lin- gwistom czas na „ doładowanie" translatora. Na wieczór 1 noc zakwaterowano nas w gościnnych pokojach ośrodka i przydzielono personel gotów do usług na każde wezwanie. Po rozstaniu z nami gospodarze przekazali agen- cjom informacyjnym planety wiadomość o przybyciu gości z kosmosu oraz krótką relację z pierwszej rozmowy. Naza- jutrz dowiedzieliśmy się, że wzbudziło to sensację na miarę dotąd nieznaną (co zresztą zrozumiałe). Radiofonie i telewi- zje przerywały programy, by podawać co kilka minut nowinę, gazety zaś wstrzymywały druk, żeby zamieścić ją jeszcze w najbliższych wydaniach. Goszczący nas ośrodek musiało w nocy obstawić wojsko, aby powstrzymać tabuny ciągną- cych ze wszystkich stron dziennikarzy, ekip telewizyjnych i fotoreporterów, a także pędzonych zwykłą ciekawością niezawodowców. Uprzedzono nas, że tak samo będzie na pewno i później, musimy więc być przygotowani na trudności w podróżowaniu. 3 Rano, gdy spotkaliśmy się z gospodarzami po raz drugi, oznajmiono nam, że mamy tylko dwie godziny na roz- mowę w ośrodku. Potem polecimy do stolicy, gdzie przyjmie nas prezydent państwa. Później zaś organizowaniem na- szego pobytu na planecie zajmie się formowany już w tym celu sztab złożony ze specjalistów różnego rodzaju. Lingwiści poszerzyli już znacznie zdolność przekła- dową translatora, toteż owe dwie godziny mogliśmy spożyt- kować dużo efektywniej niż poprzednie spotkanie. Jak do- wiedzieliśmy się podczas tej rozmowy z grubsza (a dokład- nie później), podział planety Sol-3 polega nie tylko na istnie- niu odrębnych państw. Podziałów jest w istocie wiele, wyra- zistych zaś — kilka. Pierwszy z nich ma charakter naturalny: Soloci nie są jednorodni, różnią się rasami. Inaczej niż na Lodzę, lu- dzie nie wywodzą się na planecie Sol-3 ze wspólnego pnia. Odmienności wyrażają się fizycznie w kolorze i proporcjach ciała oraz wyglądzie twarzy. Występują też między rasami różnice psychiczne, lecz te powoli zanikają. Jest prawie pe- wne, że odmienności rasowe będą coraz rzadziej powodem konfliktów na planecie. Źródłem innego rodzaju podziałów są religie. To nie- znane na Lodzę pojęcie będzie omówione w dalszej treści raportu. Tu ograniczymy się do informacji, że różnice i fana- tyzmy religijne prowadziły na planecie do działań okrutnych, które wielkie ilości Solotów przypłaciły życiem. Nietolerancja przejawia się i dziś, lecz intensywność porywów religijnych słabnie. Kolejną płaszczyzną antagonizmów są podziały na- rodowościowe. Pokrywają się one w dużym stopniu z pań- stwami, lecz nie całkiem. Narody — też na Lodzę nieznane — są to (mówiąc najprościej) społeczności o wspólnym ro- dowodzie historycznym. Istnieją na planecie państwa wielo- narodowe i narody rozdzielone między różne państwa. Na ogół jednak przejawia się w narodach tendencja do tworze- nia własnych, odrębnych państw. Wojny prowadzone są przeważnie pod hasłami narodowymi. Wewnątrz większości państw i narodów występują tak zwane podziały klasowe. Wynikają one z tego, że do- zwolona jest tam prywatna własność ziemi oraz przedsię- biorstw. Linie podziału biegną między posiadaczami a praco- wnikami. Najświeższy historycznie podział jest skutkiem ufor- mowania się na planecie Sol-3 bloków państw o identyczym ustroju i zbieżnych interesach. Są obecnie dwa takie bloki, którym przewodzą państwa Am-1 i Eu-1. Bloki te skupiają potężne siły, a ich starcie może zagrozić życiu na planecie. Państwa nie należące do owych bloków mają na losy pla- nety wpływ tylko moralny. Podziały, które wymieniliśmy, są zapewne dla czytel- ników naszego raportu zdumiewające i niezrozumiałe. Zdu- mienia rozproszyć nie sposób. Postaramy się natomiast za- wrzeć w dalszych rozdziałach informacje oświetlające dokład- niej te zbiorowe obłędy istot skądinąd rozumnych i mają- cych niemałe osiągnięcia w nauce. Ich niezdolność do pod- porządkowania się wspólnym interesom planety jest tym bar- dziej zadziwiająca, że szkodliwość podziałów i antagoniz- mów jest na ogół dostrzegana. Tego rodzaju niezgoda mię- dzy świadomością a postępowaniem jest u Solotów częsta także w życiu osobistym. Będziemy te niezborności kolejno przedstawiać. Po dwóch godzinach gospodarze ośrodka kosmo- nautyki pożegnali się z nami. Na pobliskim lotnisku czekał już samolot mający nas — wraz z całym sprzętem — prze- wieźć do stolicy. Tak samo jak ośrodek, lotnisko obstawione było wojskiem. Przelatując na nie śmigłowcem widzieliśmy biwakujące cierpliwie czeredy dziennikarzy, filmowców i fo- toreporterów. Nie tracili oni widać nadziei, że uda się im zdo- być dla swoich pracodawców coś, co choć o godzinę wy- przedzi komunikaty oficjalne. Dopiero w stolicy pofolgowano nieco tym łowcom nowin. Byli dopuszczani na odległość umożliwiającą filmo- wanie i fotografowanie ceremonii powitania. A były to rze- czywiście ceremonie — według naszych miar cudaczne, lecz u Solotów (jak się później przekonaliśmy) powszechnie urządzane, choć uważane za mordęgę. Gdy zaczęliśmy wychodzić z samolotu, uderzył w na- sze uszy niezwykły, lecz uładzony w swoim rytmie i brzmie- niu jazgot. Jego sprawcą była grupa wojskowych dmących i uderzających w instrumenty różnych kształtów, skonstruo- wane celowo do wydawania głośnych dźwięków. Taki zespół ludzi z instrumentami Soloci nazywają orkiestrą. Jazgot ten trwał na szczęście niedługo, więc dało się go znieść bez zmęczenia. Na płycie lotniska oczekiwało na nas kilku ciemno ubranych Solotów. Zatrzymaliśmy się naprzeciw nich. Wów- czas wysunięty nieco do przodu mężczyzna (jak się potem dowiedzieliśmy, minister) zaczął czytać z kartek przemówie- nie. Nic z niego nie rozumieliśmy, gdyż nie zdążono jeszcze wyładować z samolotu translatora. To wszakże ministra nie peszyło, odczytał swą przemowę aż do ostatniej kartki. Kiedy skończył, było jasne, że należy mu odpowiedzieć. Uczynił to kierownik naszej ekipy Herwig, wyrażając zado- wolenie z możności poznania planety Sol-3 i jej mieszkań- ców. Gospodarze też nie mogli nic z tego rozumieć, lecz słu- chali z pełnymi udawanej uwagi twarzami. Po przemówieniach podbiegły małe dziewczynki i wręczyły nam kwiaty. Potem znowu zajazgotała orkiestra, a minister zaprosił nas gestem do wyjścia z lotniska. Szliśmy w szpalerze kamer i fotoaparatów utrzymywanym w parame- trowym oddaleniu przez jakąś straż, dość bezceremonialnie poczynającą sobie z niesfornymi. I Kolumną odkrytych samochodów pojechaliśmy wraz witającymi do siedziby prezydenta. Pobocza całej trasy za- pełniały szczelnie szpalery wiwatującej publiczności. Mie- liśmy widomy dowód ogromnego zainteresowania, jakie wzbudziło nasze przybycie na planetę. Biło w oczy, że na planecie Sol-3 nic nie może się odbyć bez wojska. Przed siedzibą prezydenta czekała na nas nie tylko następna orkiestra w mundurach, ale i równy, długi dwuszereg wyciągniętych jak struny żołnierzy z tak zwanymi karabinami. Była to kompania honorowa do witania szczególnie cenionych gości. Prezydent uścisnął nam wszy- stkim dłonie (to taki zabawny zwyczaj Solotów towarzyszący witaniu i żegnaniu). Potem zagrzmiała jeszcze głośniejsza niż na lotnisku orkiestra. Prezydent przeszedł z nami przed frontem kompanii honorowej, która wykonała śmieszne ru- chy karabinami. Po gali na dziedzińcu prezydent zaprosił nas do wnętrza swojej siedziby na rozmowę. Stwierdziliśmy z ulgą, że dostarczono już z lotniska translator, nie groziło nam więc słuchanie i wygłaszanie przemówień nawzajem niezrozu- miałych. Soloci, jak wynika z naszych obserwacji, są na ta- kie mowy zahartowani. My jednak czuliśmy się w ich trakcie głupio i nie potrafiliśmy udawać zainteresowania. Prezydent wyraził radość z naszego przylotu, który — powiedział — jest wielkim krokiem we wzajemnym pozna- waniu się kosmicznych cywilizacji. Uznał za fortunne to, że wylądowaliśmy w jego kraju, bo pozwoli to nam zaznajomić się z najdoskonalszym systemem gospodarczym i politycz- nym planety Sol-3. Zapewnił, że nasz pobyt będzie zorgani- zowany z najwyższą starannością przez znakomitych facho- wców. Życzył przyjemnej i poznawczo owocnej podróży. Herwig podziękował za okazywaną naszej ekipie troskę i życzliwość. Podzielił opinię prezydenta o wiekopom- nym znaczeniu pierwszego kontaktu dwóch kosmicznych cy- wilizacji. Dał też wyraz nadziei, że w niedalekiej przyszłości będziemy mogli powitać na Lodze gości z planety Sol-3. Po przemówieniach prezydent zaprosił nas do in- nego pomieszczenia, gdzie — jak zapowiedział — nasze przybycie będzie uczczone artystycznie. Co znaczy „artysty- cznie", wyjaśni się w dalszej treści raportu. Jest to jedno z tych nieprzetłumaczalnych słów, które musieliśmy po pro- stu przejąć z języka Solotów. W pomieszczeniu, do którego przeszliśmy, stało już na schodkowym podwyższeniu kilka rzędów jednakowo ubranych chłopców. Ich dorosły kierow- nik oznajmił, że usłyszymy przygotowaną specjalnie na na- szą cześć „kantatę". Owa kantata była czymś podobnym do sztucznego hałasu wytwarzanego przez orkiestry, lecz w wykonaniu ludzkich głosów, a nie dętych lub uderzanych instrumentów. Chłopcy zbiorowo wykrzykiwali — modulowanymi głosami — tekst opiewający nasze przybycie. Z tym sposobem wy- sławiania treści, nazywanym „śpiewem", przyszło nam spo- tykać się jeszcze wiele razy; jest to na planecie Sol-3 zjawi- sko powszechne. Trudno pojąć, po co wyraża się przeciągle, mało komunikatywnie i z dużym wysiłkiem strun głosowych to, co można szybciej wyrzec normalną mową. Soloci jednak bardzo się w tym lubują, tak samo jak w dużych i małych orkiestrach, a nawet w jednoosobowych popisach tego ro- dzaju. Ci jednoosobowi „śpiewacy" i „wirtuozi" cieszą się szczególnymi względami słuchaczy i są na ogół dobrze wy- nagradzani. Za słuchanie ich występów na żywo płaci się, nieraz bardzo drogo. Młodzież zaś wprost uwielbia śpiewa- ków wrzeszczących ile gardło wytrzyma i miotających się przy tym w drgawkach. Im tekst głupszy, tym bardziej się po- doba. W przywiezionych przez nas na Logę nagraniach fil- mowych są popisy tych krzykaczy. Demonstrowaliśmy je na- szej młodzieży, nie wytrzymywała ona jednak takiego chło- stania dźwiękiem; przyprawiało ją o ból głowy i nerwowe roztrzęsienie. Po występie śpiewających chłopców prezydent po- żegnał nas, jeszcze raz życząc owocnej podróży. Przed opuszczeniem jego siedziby otrzymaliśmy eleganckie teczki bogato ilustrowanymi wydawnictwami ukazującymi demo- kratyczny rozkwit i wspaniałe osiągnięcia państwa Am-1. Na obiad i dalszy pobyt zawieziono nas do rezyden- cji dla rządowych gości. Do posiłku dostaliśmy tam butelko wany napój o nazwie „wino". Jest to wonny płyn o dość oso- bliwym, lecz przyjemnym smaku. Jeszcze bardziej osobliwe okazało się jego działanie na umysł. W miarę picia spływało na nas błogie poczucie zadowolenia i szczęścia, a jedno- cześnie doświadczaliśmy czegoś w rodzaju łagodnego koły- sania. Gdy w takim miłym nastroju obiad dobiegł końca, go- spodarze przedstawili nam dwie możliwości spożytkowania popołudnia. Sztab specjalistów mający organizować nasz dalszy pobyt był już uformowany i mogliśmy się z nim spot- kać. Gospodarze radzili jednak odłożyć to do następnego dnia, popołudnie zaś poświęcić na obejrzenie stolicy i okolic ze śmigłowca, a potem odpoczynek na górnym tarasie naj- wyższego w mieście budynku. Wino nastroiło nas jednomyślnie: nikt nie miał ochoty na dalsze trudzenie się w tym dniu. Wybraliśmy prze- jażdżkę i odpoczynek. W śmigłowcu dalej czuliśmy się błogo i relaksowo, niemniej spostrzeżenia same cisnęły się do oczu. Miasto zbudowane było ciasno i wysoko, jak mrowisko. Towarzy- szący nam Soloci wyjaśnili, że obecnie buduje się tak wszy- stkie duże miasta, gdyż grunty są bardzo drogie, a ludzi co- raz więcej. Jak dowiedzieliśmy się później, na planecie Sol-3 — niewiele większej oć naszej — zamieszkuje prawie pięć miliardów ludzi. W ostatnich czasach liczba Solotów co trzydzieści lat się podwaja. Mimo szczęśliwości po winie in- formacja ta przyprawiła nas o złowróżbną refleksję. Co czeka tę planetę, jeśli jej mieszkańcy tak się mnożą? Podczas wypoczynku na tarasie pod obłokami nasi gospodarze chełpili się, że właśnie w ich kraju wzno- szone są najwyższe na planecie „drapacze chmur". Czę- sto lokator ma z parteru dalej do swojego piętra niż na sąsiednią ulicę. W ogóle wszystko jest w ich kraju naj- lepsze. Inni pozostają daleko w tyle, choć się natężają. Niebawem stwierdziliśmy, że nasze dobre samopo- czucie słabnie. Wino — doszliśmy do wniosku — ma działa- nie krótkotrwałe. Nadal jednak nie odczuwaliśmy chęci do pracy, toteż tego dnia nie posunęliśmy naszej badawczej mi- sji dalej. Nazajutrz rano spotkaliśmy się ze sztabem mają- cym organizować nasz pobyt na planecie Sol-3. Przed bu- dynkiem, w którym spotkanie się odbyło, trwali na swoich posterunkach łowcy informacji. Przynajmniej niektórzy z nich — jak się przekonaliśmy — byli mistrzami w tym fachu. Zdo- byli już jakimś sposobem nieco wiedzy o naszym języku i po- zdrawiali nas w nim okrzykami „Wiwat Loga" oraz „Serdecz- nie witamy". Sztab, naprzeciwko którego zasiedliśmy przy długim stole, był dokładnie tak liczny jak nasza ekipa: jedenastooso- bowy. Może przypadkiem tak to Solotom wypadło, a może świadomie zadbali o tę równość. Specjalności obu stron nie odpowiadały sobie całkowicie, gospodarze byli jednak w sta- nie podołać fachowo wszystkim naszym zainteresowaniom. Ich przewodniczący wyraził zaraz na wstępie nadzieję, że nie będziemy traktować swej misji jednostronnie, wyłącznie badawczo. Soloci pragnęliby dowiedzieć się o życiu na Lo- dzie nie mniej, niż my o ich cywilizacji. Odpowiedzieliśmy, że takie jest założenie naszej wyprawy, czego dowodem będą bogate materiały informacyjne, jakie przywieźliśmy ze sobą i przekażemy uczonym z Sol-3. Lingwista, współpracu jacy z naszym przy translatorze, już otrzymał obrazkowe ele- mentarze, słowniki opisowe oraz inne pomoce naukowe umożliwiające poznanie języka i pisma Logotów. Po tym wstępie wyłoniła się kwestia trasy naszei podróży. Wiedząc już, że planeta Sol-3 dzieli się na wiele państw, pragnęliśmy poznać przynajmniej kilka z nich - i to nie z jednego bloku. To nasze życzenie spotkało się z wyra- źną niechęcią gospodarzy. Skoro jesteście w państwie o naj- wyższych osiągnięciach cywilizacyjnych — oznajmili nam — nie powinniście tracić czasu na kraje opóźnione w rozwoju. Bądź będące na fałszywej drodze. Ponieważ trwaliśmy przy swoim życzeniu, przewodniczący Solotów zaproponował, by odłożyć to do późniejszych rozmów, a na razie ustalić pro- gram naszego pobytu w państwie Am-1. Przystaliśmy na to. Dość szybko uzgodniliśmy, że nasze potrzeby poz- nawcze będą zaspokajane trzema torami. Przede wszyst- kim przez spotkania i rozmowy z różnymi grupami Solotów — głównie naukowców, ale nie tylko. Po drugie — przez uczestnictwo poszczególnych członków naszej ekipy w roz- maitych formach życia Solotów i zwiedzanie służących mu urządzeń. Po trzecie wreszcie — przez dostarczenie nam materiałów informacyjnych, dobranych przez naukowców, a mających umożliwić pogłębione studia nad cywilizacją So- lotów po naszym powrocie na Logę. Ustaliliśmy też, że przy wszelkich spotkaniach z Solotami — a zwłaszcza specjali- stami — będziemy udzielać im informacji o Lodzę i odpowia- dać na pytania. Gospodarze przyjęli do wiadomości, że za- mierzamy — na późniejszy użytek — rejestrować wizualnie i dźwiękowo nasz pobyt na planecie. Programy na kolejne dni gospodarze przyrzekli uz- gadniać z nami bieżąco, w miarę postępu podróży i odpo- wiednio do potrzeb. Prócz lingwisty, przydzielonego do na- szej ekipy na stałe, mieli nam towarzyszyć na zmianę człon- kowie sztabu oraz osoby dobrane przez nich stosownie do programu dnia. Na popołudnie gospodarze zaproponowali nam kon- ferencję prasową, której domagały się natarczywie wszyst- kie środki informacji. Zgodziliśmy się. Tymczasem, ponie- waż do obiadu pozostało półtorej godziny, sztabowcy popro- sili, byśmy odpowiedzieli na ich pytania. Zgodziliśmy się także na to, bo przecież zobowiązaliśmy się informować So- lotów o Lodzę. Pierwsze pytanie odnosiło się do proporcji płci w na- szej ekipie. Jak zdążyliśmy już zauważyć podczas dotych- czasowych spotkań i przejazdów, na planecie Sol-3 męż- czyzn jest mniej więcej tyle samo co kobiet. Na ważniej- szych funkcjach stanowią oni większość, a niektóre służby są całkowicie męskie. Nic zatem dziwnego, że naszych roz- mówców zainteresowało, dlaczego mamy w ekipie — wyko- nującej przecież bardzo odpowiedzialne zadanie — trzy czwarte kobiet. Informacja, że taka jest proporcja płci na Lodzę, za- skoczyła Solotów. Milczeli przez długą chwilę, a potem za- dali całą serię pytań pochodnych: o związki rodzinne, roz- rodczość, wychowywanie dzieci. By oddać wiernie charakter zdziwienia Solotów i trudność zrozumienia przez nich na- szych reguł oraz obyczajów, przytaczamy (według zapisu magnetofonowego) niektóre pytania i odpowiedzi. We wszystkich tego rodzaju przytoczeniach będziemy wypowie- dzi Solotów oznaczać skrótem SOL, nasze zaś — skrótem LOG. SOL: Jeśli kobiet jest u was trzy razy więcej niż męż- czyzn, to co się dzieje z tymi, dla których brakuje mężów? Czy umieją żyć samotnie bez złych skut- ków psychicznych? LOG: Nie muszą żyć samotnie. Najczęstsza jest u nas ro- dzina, składająca się z mężczyzny i trzech kobiet. Są także, choć rzadko, rodziny wyłącznie kobiece. Osób żyjących samotnie jest mało. SOL: Kobiety godzą się na takie czwórkowe układy? LOG: Te, które się nie godzą, nie muszą do nich wchodzić Ale, jak już było powiedziane, osób samotnych jest mało. Małżeństw dwójkowych także niewiele. SOL: Czemu przypisujecie tak niekorzystną proporcję płci na waszej planecie? Jakiejś skazie genetycznej? LOG: Jest to proporcja przez nas wybrana. W przeszłości prowadzone były długotrwałe doświadczenia ze śro- dowiskami o różnym składzie płciowym. Okazało się, że najlepiej funkcjonuje system patriarchalny o propo- rcji jeden do trzech. Dlatego tak kierujemy obecnie roz- rodczością. SOL: Wynikało by z tego, że umiecie wpływać na płeć mają- cych się urodzić dzieci. LOG: Tak, umiemy. SOL: A jeśliby rodzice chcieli więcej chłopców? LOG: Rodzice rozumieją, że potrzeba więcej dziewcząt. Podporządkowują się społecznemu interesowi. SOL: Gdyby go jednak naruszali? LOG: Wtedy pozbawiłoby się ich statusu rodziny rozrodczej. Ale to możliwość tylko teoretyczna, takich wypadków nie ma. Status rodziny rozrodczej to przywilej i zasz- czyt. SOL: Nie rozumiem. Co to znaczy: „status rodziny rozrod- czej"? Prawo i zadanie płodzenia dzieci. Przecież każdemu wolno. Nie. Tylko rodzinom rozrodczym. SOL: Kto je ustanawia, po co i według jakich kryteriów? LOG: Genetycy, dla dobra gatunku, według kryteriów fizycz- nych i umysłowych. Rodzina rozrodcza to mężczyzna i trzy lub cztery kobiety o doborowej wartości genety- cznej. Rodziny takie korzystają z różnych przywilejów i cieszą się wysokim poważaniem. SOL: Ile dzieci płodzi taka rodzina? LOG: Tyle, ile trzeba dla utrzymania stałej liczebności poko- leń. Ale nie wszystkie wychowuje sama. Większość niemowląt przekazuje się rodzinom nierozrodczym, które wyrażą takie pragnienie i wykażą się przygoto- waniem pedagogicznym. SOL: Mówiąc krótko: sterowana hodowla ludzi. LOG: Można to i tak nazwać. Wychodzimy na tym dobrze. SOL: Te stadła wyłącznie kobiece to kto? Lesbijki? LOG: Co to znaczy: lesbijki? SOL: Kobiety współżyjące ze sobą erotycznie. LOG: To przecież niemożliwe. SOL: Możliwe. Nie ma u was tego? LOG: Nie. Te kobiety rezygnują po prostu z życia seksual- nego. Dla ułatwienia tego mogą być, na własne ży- czenie, poddane stosownym szczepieniom tłumią- cym. SOL: Uważacie, że ten wasz system jest humanitarny? LOG: Uważamy, że jest racjonalny i dobrze nam służy... Do obiadu znowu podano nam wino. Przyniosło to skutek taki sam jak poprzedniego dnia: błogość i nastrój re- laksowy. Pinor i Ledeta, którzy popadli w stan bliski rozrzew- nienia, zaproponowali, by odłożyć konferencję prasową do następnego dnia. Herwig, zaniepokojony takim oddziaływa- niem wina na psychikę, poprosił gospodarzy, by nie poda- wano nam do dalszych posiłków tego napoju. Sala wybrana na konferencję prasową była nabita do ostatniego miejsca. A nawet więcej: przepełniona, bo dziennikarze tłoczyli się również w przejściach i drzwiach, siedzieli na podłodze przed pierwszym rzędem foteli oraz na parapetach okien. Ślepia kamer i fotoaparatów wycelowane były w nas z różnych miejsc sali. Powtórzyły się prawie wszystkie pytania zadane nam przed południem przez sztabowców. Widocznie wiado- mość o dziwnych dla Solotów regułach życia rodzinnego na Lodzę zdążyła już przeniknąć do niektórych dziennikarzy. Ich ciekawość była jednak bliższa zainteresowaniom tak zwanych szarych ludzi niż naukowców. Oto te z rozszerzają- cych temat pytań, które podyktowały prawdopodobnie auto- rom potrzeby redakcji zabiegających o, czytelnika. SOL: W jakim okresie życia kwalifikuje się Logotów i Logotki do rodzin rozrodczych? LOG: W roku osiągnięcia dojrzałości płciowej, po odpowied- nich badaniach biologicznych i umysłowych. Dodatni wynik badania nie stwarza obowiązku wejścia do ta- kiej rodziny, jednak odmów jest mało. Osoby przyjmu- jące propozycję kierowane są do specjalnych szkół, które przygotowuję je do roli rodziców. Absolwenci tych szkół tworzę swobodnie się dobierające rodziny cztero- lub pięcioosobowe. SOL: Czy rodziny rozrodcze nie opierają się oddawaniu części dzieci innym rodzinom? LOG: Rodzina rozrodcza może zatrzymać u siebie tylko co trzecie z urodzonych dzieci. Zbyt wielka liczba dzieci w rodzinie utrudniałaby ich wychowanie. SOL: Czy dziecko adoptowane przez rodzinę nierozrodczą przywiązane jest do jednej tylko kobiety, czy do całej wspólnoty? LOG: Do jednej. Jednakże wszystkie członkinie rodziny wspomagają się i wyręczają w czynnościach wycho- wawczych, bo to ułatwia im życie i pracę zawodową. Rodzinom, które mogłyby mieć trudności wychowaw- cze, nie powierza się dzieci. Od każdej z kandydatek na matkę wymagane jest ukończenie rocznego kursu przygotowawczego. SOL: Czy dla wszystkich chętnych kobiet starcza dzieci? LOG: Nie. Nie wszystkie zresztą rodziny kwalifikują się do tego, żeby im dzieci powierzyć. SOL: A jeśli spłodzą dzieci samowolnie? LOG: Taka samowola nie zdarza się. SOL: Gdyby się jednak zdarzyła? LOG: Trzeba by się uciec do sterylizacji. Ale to rozważanie czysto teoretyczne. SOL: Jak czują się te kobiety, które chciałyby mieć dzieci, ale nie mogą ich urodzić ani dostać? Co je czeka w starości? LOG: Instynkt macierzyński może być na życzenie stłu- miony, tak samo jak pociąg seksualny. Kobiety o dużych ambicjach zawodowych poddają się temu z całkiem swobodnego wyboru. Jeśli zaś chodzi o opiekę nad ludźmi starymi, to jest ona na Lodzę zagwarantowana każdemu. Nikt nie jest zdany na dzieci. SOL: Chodzi mi nie tylko o zabezpieczenie bytu. Dzieci to także więź uczuciowa, ochrona przed udręką samo- tności. LOG: W rodzinach wieloosobowych samotność grozi rzadko. SOL: Jak przedstawia się w rodzinie wieloosobowej kwestia wzajemnej akceptacji kobiet? LOG: Mężczyzna nie może wprowadzić do domu kobiety, której sprzeciwią się pozostałe. SOL: A jeśli rozdźwięki zrodzą się później? LOG: Każdy pełnoletni członek rodziny może być z niej usu- nięty decyzją większości. Ma też prawo odejść z wła- snej woli. W obu wypadkach należy mu się odpowied- nia spłata ze wspólnego dorobku. SOL: Co dzieje się z rodziną w razie śmierci lub odejścia mężczyzny? LOG: Na ogół rodzina nie rozpada się, kobiety pozostają ze sobą dalej. Rozstania są rzadkie i to raczej tylko w mło- dym wieku, kiedy jest szansa wejścia do innej rodziny... Przez prawie trzy godziny konferencja toczyła się żywo i nikt nie opuszczał sali. Później jednak zainteresowa- nie Solotów zaczęło szybko gasnąć. Najpierw powymykali się ci z pobliża drzwi. Potem pustoszały fotele przy przejś- ciach, a mniej więcej po kwadransie nie było już na sali na- wet połowy tak rozciekawionych do niedawna dziennikarzy. Co dziwniejsze — jedynymi, których ten nagły zwrot zdu- miał, byliśmy my, Logoci. Gospodarze nie wyglądali na za- skoczonych, a prowadzący konferencję ogłosił po prostu jej zakończenie. Uczynił to w tak naturalny sposób, jakby nic niezwykłego nie nastąpiło. Widząc jednak nasze zdziwienie wyjaśnił, że za trzy kwadranse rozpoczyna się ważny „mecz piłki nożnej". I że ów mecz wyludnił nie tylko naszą konferen- cję. Najdalej za pół godziny opustoszeją także ulice, gdyż wszyscy będą siedzieć przed telewizorami. Nie wiedzieliśmy wtedy, co to znaczy „mecz", a tym bardziej „piłki nożnej". U nas piłka jest zabawką dzieci i ni- czym więcej. Obecnie znamy już rozmiar i charakter zjawis- ka, nazywanego na planecie Sol-3 „sportem", a będącego zwyrodniałą postacią uprawianych u nas ćwiczeń fizycz- nych. Owa „piłka nożna" jest szczególnym przejawem bezsensu. Gorzej nawet — zbiorowej histerii, powodującej często pożałowania godne, nieproporcjonalne do przyczyny skutki. Mecz polega na tym, że wypuszcza się na boisko dwie jedenastoosobowe drużyny i dostarcza im jedną piłkę. Rozpoczyna się wówczas gonienie i kopanina tej piłki ma- jąca na celu wbicie jej do tak zwanej „bramki" przeciwnika. Drużyna, która dokona tego więcej razy, uznawana jest za zwycięzcę. Cała ta kotłowanina (podlegająca zresztą ścisłym re- gułom) mogłaby być niegroźną aberracją umysłową biegają- cych po boisku, gdyby nie rzesze popleczników obydwu dru- żyn zwanych „kibicami". Na trybunach wokół boiska siedzi ich często po kilkadziesiąt tysięcy, dopingując graczy wrza- skami jakby naprawdę szło o coś ważnego. Po meczach do- chodzi do awantur i bijatyk między kibicami, a nieraz także do turbowania zwycięskich graczy albo kierujących meczem sędziów. Interweniuje policja, z zasady czuwająca przy bois- kach. Niektóre mecze, budzące szczególnie duże emocje, skupiają miliony kibiców przy telewizorach. Klęska fawory- tów załamuje często kibiców tak, że następnego dnia nie są w stanie normalnie pracować. Ogromne namiętności budzą spotkania reprezentacji państwowych. Choć trudno w to uwierzyć, namiętności te przeradzają się niekiedy w praw- dziwe wojny z rannymi i zabitymi. Na planecie Sol-3 uprawiane są sporty nie tylko ab- surdalne, ale i zabójcze. Takim jest na przykład „boks". Dwaj przeciwnicy uderzają się pięściami tak długo, aż jeden straci zdolność do dalszej walki. Bywają ciosy śmiertelne. Wypadki śmiertelne zdarzają się też podczas wariackich wręcz wyścigów samochodowych. A wszystko to odbywa się Pod obłudnym hasłem „Sport to zdrowie". W rzeczywistości część sportowców (są to przeważnie dobrze opłacani zawo- dowcy, choć uchodzą za amatorów) kończy swą karierę inwalidztwem. Generalnie rzecz ujmując sport jest doskonaleniem niczemu nie służących umiejętności, by wykazać się w nich wyższością nad innymi. O to samo zresztą chodzi na plane- cie Sol-3 nie tylko w sporcie. O innych takich ambicjach i ja- łowych wysiłkach będzie jeszcze w tym raporcie mowa. Mecz, który skrócił konferencję prasową, był spotka- niem leprezentacji państw Am-1 i Eu-1. Nasi gospodarze przegrali je. Następnego dnia kraj leczył duchowe rany i ogarnięty był frustracją bliską żałobie. Nasza konferencja prasowa, choć ucięta przez mecz, przyniosła obfity plon. Już wieczorem stacje telewi- zyjne nadawały jej wybrane fragmenty, szczupto jednak je- szcze okraszone komentarzami. Te pojawiły się nazajutrz w dziennikach, a w następnych dniach — w tygodnikach. Nasi opiekunowie dostarczali nam stosy wycinków z publi- kacjami będącymi pokłosiem konferencji. Oto niektóre na- główki i cytaty. „Konferencja z kosmitami interesująca, ale w źle wybranej porze." „Marny los kobiet na Lodzę. Wytłumianie instynktu macierzyńskiego i pociągu płciowego." „Dyktatura genetyków. Wola jednostki nie liczy się." „Na Lodzę rozmnażanie ludzi zorganizowane jest tak, jak u nas rozpłód rasowych zwierząt." „Trzy kobiety na mężczyznę. Poligamia koniecznoś- cią." „Rozrodczość selektywna — warto zastanowić się nad tym poważnie, bez emocji ani uprzedzeń." „Niektórym naszym mężczyznom życie na Lodzę wyda się pewnie ponętne. Nie potrzeba ukrywanych kocha- ń kilka kobiet w domu." „Na Lodzę własne dziecko nagrodą za dobre geny." „Podejrzewamy, że społeczność Logotów więcej ma wspólnego z pszczołami i mrówkami niż z ludźmi naszego pokroju. Czekamy na następną konferencję prasową." „Jeśli jest na Lodzę prostytucja, to damska czy mę- ska? Kwestia do wyjaśnienia." W ostatnim cytacie pojawiło się pojęcie „prostytucja", u nas nieznane. Wyjaśniamy, że jest to odbywanie stosun- ków seksualnych z przygodnymi partnerami za pieniądze, proceder u Solotów bardzo stary i niezniszczalny, uprawiany często przez nieletnie dziewczęta, a nawet dzieci. Sceptyczny, a nawet kąśliwy ton większości przyto- czonych głosów prasy wynika z przywiązania Solotów do pa- nującej u nich anarchii rozrodczej oraz (przypadkowej zresz- tą) równowagi płci. Na planecie mnoży się, kto tylko chce — również jednostki zupełnie zdegenerowane. Te mają zazwy- czaj więcej dzieci niż ludzie o dodatnich cechach genetycz- nych. Szkoły i wojskowe komisje poborowe stwierdzają wzrost odsetka młodzieży z defektami ciała i umysłu. Coraz więcej jej trzeba umieszczać w szkołach dla dzieci upośle- dzonych oraz ośrodkach opieki społecznej. Po dorośnięciu osoby niedorozwinięte płodzą kolejne dzieci z dziedzicznymi skazami — i nie potrafią ich przeważnie utrzymać ani wy- chować. Próby powstrzymania tej degenerującej rozrodczo- ści napotykają hałaśliwy sprzeciw rozpanoszonych na plane- cie humanistów, nie dopuszczających myśli o ograniczeniu )raw rozpłodowych jednostki — nawet zwyrodniałej. Ale to tylko jedna, genetyczna strona żywiołowej roz- odczości Solotów. Nie mniej groźna jest druga, demogra- iczna. Wspomnieliśmy wcześniej o przeludnieniu planety dalszym, szybko wzbierającym przyroście jej mieszkańców. Słód już jest, nadciąga natomiast katastrofa: wyczerpanie się naturalnych zasobów planety — paliw, rud oraz innych kopalin. Bez nich cywilizacja Solotów będzie musiała zam- ieć. Świadomość tego istnieje, lecz bez żadnych konse- kwencji praktycznych. W wielu krajach popiera się i premiu- je rozrodczość dla wzmocnienia narodu przez liczebność. Potem, gdy robi się w skutek tego ciasno, kraje te wszczy- nają wojny dla powiększenia swej przestrzeni życiowej. Kiedy ją zdobędą, mnożą się dalej — póki nie trafią na sil- niejszego, który je rozgromi, a ludność przetrzebi. Tak mniej więcej plecie się jeden z głównych wątków historii planety. Poinformowaliśmy Solotów, że na Lodzę wyliczono, ilu mieszkańców może żyć na planecie bez dewastacji przy- rody oraz zasobów, i że nie dopuszcza się do przyrostu lud- ności ponad tę normę. Nasi rozmówcy odpowiedzieli, że to bardzo mądre, ale u nich niewykonalne. Są biedne państwa, które próbują pohamować rozrodczość, ale nie udaje się im to. Jedynymi korektorami są — jak dotąd — umieralność z głodu, epidemie oraz wojny. W następnym po konferencji prasowej dniu zosta- liśmy powiadomieni, że o rozmowę z nami zabiegają pełno- mocnicy potężnego koncernu „General Metal Company". Członka sztabu, który przekazał nam tę wiadomość, zapyta- liśmy, jaki miałby być temat rozmowy. Odpowiedział, że prośba wiąże się pewnie ze wstrząsem na giełdzie drogich metali, jaki nastąpił po naszym przylocie. Idzie zwłaszcza o złoto i platynę, których — jak już się dowiedziano — jest na Lodzę pod dostatkiem. Ceny obu tych metali gwałtownie spadły, co może pociągnąć za sobą wiele bankructw, a na- wet zachwianie się systemu walutowego całej planety. Nie potrafiliśmy pojąć, jak rzadkość lub obfitość jed- nego czy dwóch metali może zachwiać system walutowy całej planety. By to wyświetlić, przystaliśmy na rozmowę z przedstawicielami koncernu. Trzej nobliwie wyglądający panowie, którzy zjawili się bardzo szybko, umknęli nam w tej materii. Oświadczyli wykrętnie, że zajmują się jedynie pozyskiwaniem i sprze- dażą metali, a w kwestii systemu walutowego planety nie są dostatecznie kompetentni, by cokolwiek miarodajnie wyjaś- "» cnntkanie zaś poprosili po to, by zaproponować nam umowę o wyłącznej współpracy w zakresie wymiany metali, jeśli nie w najbliższych latach, to kiedyś, w przyszłości. Propozycja była tyleż zaskakująca, co nierealistycz- na. Pomijamy już to, że — jako ekipa badawcza — nie by- liśmy upoważnieni do zawierania jakichkolwiek umów go- spodarczych. Propozycja koncernu kwalifikowała się do sfery fantazji z powodu odległości obu planet i gigantycz- nych kosztów ewentualnej komunikacji między nimi. Jakaż wymiana mogłaby być przy takich kosztach opłacalna? Powiedzieliśmy to pełnomocnikom koncernu. Argu- ment nie stropił ich. Oznajmili, że opłacalność jest ich rze- czą, my zaś mielibyśmy jedynie zawrzeć umowę. Nie widząc sensu dyskusji z marzycielami odprawiliśmy ich stwierdze- niem, że nie jesteśmy uprawnieni do takiej umowy. Poże- gnali się z nami nie ukrywając żalu. Nieco światła na ich koncept rzuciła nasza później- sza rozmowa z Solotem ekonomistą. Wyjaśnił on nam, że koncern prawdopodobnie w ogóle nie planował żadnego handlu z Logą. Chciał go tylko zablokować przed konkuren- tami, by złoto z Logi nigdy nie pojawiło się na planecie Sol-3. A tym koncern jest żywotnie zainteresowany ze względu na własne kopalnie złota na planecie. Jest to — dowiedzieliśmy się — analogia wykupywania przez koncerny zagrażających im wynalazków, by uniemożliwić wykorzystanie ich przez konkurentów. Tak więc — z braku uprawnień do umów — nie u- spokoiliśmy giełdy drogich metali na planecie Sol-3. Kiedy opuszczaliśmy ją, cena złota nadal była zachwiana, a inte- resy wielkich posiadaczy tego metalu zagrożone. Po odejściu pełnomocników koncernu zgłoszono nam kolejną prośbę. Pod wpływem wiadomości o sterowaniu przez nas rozrodczością Akademia Medycyny zapragnęła zbadać członków naszej ekipy oraz przedstawić listę pytań tyczących się zdrowotności Logotów. Zanosiło się na to, że nasza misja zostanie przez Solotów zwichnięta: zamiast ba- dać ich planetę, będziemy głównie udzielać informacji 0 swojej. To wprawdzie mieściło się w planach naszej wy- prawy, ale jako cel uboczny, a nie podstawowy. Nie wypa- dało jednak odrzucić rozsądnej przecież prośby Akademii Medycyny. Zgodziliśmy się pojechać na badanie i rozmowę. W Akademii stwierdziliśmy, że medycyna Solotów ma znakomicie rozwiniętą diagnostykę. Można przy jej po- mocy zbadać człowieka na wskroś i pod każdym prawie względem — z wyjątkiem mózgu, którego znajomość jest u Solotów dopiero w powijakach. Wszyscy członkowie na- szej ekipy przeszli pełny wachlarz badań ze znakomitymi wynikami. Wywiady o przebytych chorobach wypadły oczy- wiście zerowo; to był przecież warunek zakwalifikowania nas do podróży kosmicznej. Soloci pogratulowali nam wspaniałej kondycji i poprosili do sali konferencyjnej na rozmowę. Rozmowa ta nie potwierdziła naszej obawy, że sta- niemy się bardziej informatorami niż informowanymi. Wizyta w Akademii pozwoliła nam zrozumieć rolę medycyny na pla- necie Sol-3. Jest to rola całkiem inna niż u nas. Różnica jest skutkiem odmiennego stosunku do ge- netyki (o czym była już mowa). My zapobiegamy rodzeniu się osobników o złym zdrowiu, natomiast Soloci płodzą ich, a potem utrzymują przy życiu za pomocą rozbudowanej i ko- sztownej medycyny. Gdy podano nam liczby lekarzy i szpi- tali na planecie, poprosiliśmy o ich powtórzenie, bo wyda- wały się wprost nieprawdopodobne. To jest, mówiąc dobit- nie, planeta ludzi chorych. Alwina, nasza lekarka, zainteresowała się rodzajami 1 częstotliwością nękających Solotów schorzeń. Pokazano jej urzędowy spis chorób, opracowany do celów statystycz- nych. Nie ma bodaj cząstki ciała Solotów, która by nie była siedliskiem rozlicznych dolegliwości. Leczy się je masowo z nietrwałymi przeważnie skutkami. Są choroby (u nas w ogó le nieznane), wobec których medycyna Solotów jest prakty cznie bezradna. Jak już wyżej wspomniano, organem słabo przez nią rozpoznanym jest mózg, mający przed naszą nauka niewiele tajemnic. Jeszcze obszerniejszy od spisu schorzeń Solotów t katalog leków. To gruba, drobnym drukiem zapełniona ksie9a- ^a każdą chorobę dziesiątki preparatów. Większość działaniami ubocznymi: łagodząc jedną dolegliwość wywo- łują lub zaostrzają inne. Są schorzenia będące wyłącznie skutkiem długotrwałego zażywania ieków. Błędne koło. Jest na planecie Sol-3 sporo młodych inwalidów, których ułomności nie są bynajmniej następstwem wypad- ków. Po prostu urodzili się oni inwalidami i muszą być utrzy- mywani przez społeczeństwo. Nie ma — jak już napisaliśmy — zakazu płodzenia przez nich potomstwa, też przeważnie upośledzonego na ciele lub umyśle. Solotowi cierpiącemu męczarnie z powodu kalectwa lub nieuleczalnej choroby (bądź po prostu zniedołężnia- łemu ze starości) nie wolno pomóc w rozstaniu się z ży- ciem. Przeciwnie, obowiązkiem jest uniemożliwianie mu tego. Lekarz, który z litości ulegnie prośbie cierpiącego i poniecha starań o utrzymanie go przy życiu, staje przed sądem i jest karany. Nie dostrzega się sprzeczności ta- kiego postępowania z gromko głoszonym prawem jednostki do decydowania o sobie. Kiedy powiedzieliśmy naukowcom z Akademii Me- dycyny, że wolność rozmnażania się jest zgubna dla gatun- ku, a zakaz eutanazji bezlitosny, zgodzili się z nami. Oznaj- mili jednak, że lekarz, który by się odważył propagować od- wrotne zasady, zostałby zdyskredytowany i okrzyknięty po- tworem. Przeforsowanie zaś rozwiązań takich jak na Lodzę jest na planecie Sol-3 niemożliwe, przynajmniej w dającej się przewidzieć przyszłości. Od przylotu do stolicy naszą kwaterą była rezyden- cja dla rządowych gości. Wstępu do niej strzegła straż, nie dopuszczająca osób nieuprawnionych. A chętnych byłoby dużo, jak świadczyły czeredy Solotów gromadzących się Przed rezydencją w porach naszego wyjazdu i powrotu. Mu- siały się one jednak zadowalać obserwacją i fotografowa- łem nas z oddalenia. Straż okazała się wszakże zaporą dla zbiorowej cie- kawości przenikalną. Jeden z pracowników rezydencji przedstawił się nam jako fotograf z zamiłowania. Powiedział, że pragnąłby mieć pamiątkę po nas w postaci zrobionych przez siebie zdjęć. Zgodziliśmy się na nie i amator ów sfoto- grafował nas kolejno, notując przy tym imiona. Były to zdję- cia twarzy z bliskiej odległości. Po dwóch dniach dowiedzieliśmy się, że pracownika tego karnie zwolniono. Zrobione przez niego i opatrzone imionami zdjęcia ukazały się bowiem w sprzedaży. Agencja, która je powieliła, zarobiła podobno na tym ogromną sumę, a znaczną jej część zainkasował sprytny fotoamator. Jak szacowano w rezydencji, ta prowizja czyniła karne zwolnie- nie dolegliwością znikomą. Że zdjęcia rozeszły się szeroko, dowodziły zawoła- nia Solotów przy zetknięciu z nami. Słyszeliśmy nie tylko okrzyki „Wiwat Loga" i podobne; skandowano także imiona. Najczęściej Selimy, która według gustu Solotów była naj- piękniejsza w naszej ekipie. Niebawem zaczęły napływać pod jej adresem oferty matrymonialne. Niektórzy z nadaw- ców przysyłali własne zdjęcia, inni zaś nęcili Selimę opisami swego stanu majątkowego i zapewnieniami, że byłaby je- dyną żoną, bez wspólniczek. W większości krajów gospodarczo rozwiniętych So- loci pracują mniej, a wypoczywają więcej niż my. U nas tylko co dziesiąty dzień jest wolny od pracy. Na planecie Sol-3 co siódmy dzień jest świętem pochodzenia religijnego, a w dniu przedświątecznym również się nie pracuje. Ten drugi wolny dzień datuje się od niedawna; został wymuszony jako zdo- bycz socjalna. Część Solotów rzeczywiście w te wolne dni wypo- czywa. Pozostali też uważają, że to czynią, w istocie jednak zamieniają jeden rodzaj zmęczenia na inny. Tymi drugimi nimi S3 gównie mieszkańcy dużych miast mający samochody __ lecz nie tylko oni. Wielu niezmotoryzowanych Solotów trudzi sję podobnie, korzystając z komunikacji publicznej. Kolejnym dniem naszego pobytu na planecie Sol-3 była sobota, wolna od pracy doba przed świętem. Gospoda- rze zaproponowali nam na przedpołudnie wycieczkę śmigło- wcem do miejsc, gdzie odpoczywają mieszkańcy stolicy. Miało to nas zaznajomić z najczęstszym sposobem rekreacji Solotów w ciepłej porze roku. Najpierw zatoczyliśmy śmigłowcem krąg wokół mia- sta. Wszystkie drogi wylotowe wyglądały z góry tak, jakby były zakorkowane kolumnami unieruchomionych samocho- dów. Towarzyszący nam Solot wyjaśnił jednak, że jadą one, tylko bardzo wolno i z zahamowaniami. Na pytanie, jak długo wobec tego będą jadący podróżować do celu, Solot odpowiedział, że niektórzy do południa. Następny krąg zatoczyliśmy w większym oddaleniu od miasta. Zatłoczenie dróg było tu niewiele mniejsze, lecz rzucało się w oczy również co innego. Wszystkie spłachcie zielonego terenu, a zwłaszcza brzegi każdej rzeczki lub innej wody, upstrzone były gęsto Solotami. Część ich pławiła się — też w dużym tłoku — w owych strumieniach i jeziorkach. Koczowiska poprzetykane były zaparkowanymi bezładnie samochodami, a także namiotami. Tu i ówdzie miejsca rekreacji były zagospodarowa- ne. Widzieliśmy małe domki, różne budki, kioski, niewielkie boiska oraz inne urządzenia. Gdzieniegdzie stały — czeka- jąc na coś — długie kolejki ludzi. No i wszędzie, wszędzie samochody. Tym, co przenikało do naszej świadomości naj- silniej, było wrażenie ciasnoty nie mniejszej niż w stolicy — tylko bez ulic i budowli. Wylądowaliśmy przy jednym z takich zagospodaro- wanych skupisk. Kolejki — jak się okazało — stały przed Punktami gastronomicznymi, które nie mogły sprostać sobo- tniemu najazdowi gości. Na całym terenie świdrował uszy dokuczliwy hałas. Niemal każdy Solot nosił się z włączonym radioodbiornikiem. Wobec mnogości stacji nadawczych stwarzało to zgiełk naprawdę trudny do zniesienia. Na mura- wie i nadrzecznym piasku prażyły się w słońcu obnażone ciała. Choć to w nadmiarze szkodliwe, Soloci uważają silną opaleniznę za walor estetyczny. Trzyma ich to nieraz na słońcu aż do zasłabnięcia. Gospodarze proponowali nam dłuższe zatrzymanie się na obozowisku, lecz nie potrafiliśmy znieść wysokiego natężenia panującego tam hałasu. Podziwialiśmy odporność Solotów, którzy to wytrzymywali, a w dodatku uważali za przymiot odpoczynku. Polecieliśmy z kolei nad nie zabudowany skraj lasu, gdzie Soloci biwakowali poniekąd na dziko, bez udogodnień. Niektórzy uważali to podobno za wyższą formę odpoczynku, dla wyrafinowanych. Niestety, radiowy zgiełk był tu niemal taki sam jak na obozowisku. Poszczególne rodziny skupiały się przy swoich samochodach, jakby w wytyczonych sobie zagrodach. Kobiety podgrzewały na turystycznych kuchen- kach potrawy z puszek, dzieci wrzeszczały, a mężczyźni sprawiali wrażenie znudzonych albo sennych. Niektórzy, uodpornieni na hałas, po prostu spali. Nie sposób było opę- dzić się myśli, że wygodniej mogliby wyspać się w domu. W powrotnej drodze zapytaliśmy naszego opiekuna, czy rzeczywiście spędzanie wolnych dni w takich rojowiskach regeneruje siły Solotów. Odpowiedział nam z pewnym zakło- potaniem, że raczej nie. Na pewno lepszy byłby odpoczynek na odludziu, wśród samej tylko przyrody. Ale w pobliżu wiel- kich miast nie ma już takich miejsc. Z drugiej strony Solotów cechuje stadny pęd do wyjeżdżania na wolne dni do rojnych wczasowisk. Ci, którzy wolą zostać w domu, są uważani za dziwaków. Dowiedzieliśmy się też, że podobnie spędzają Soloci urlopy. Są modne miejscowości, które w sezonie pękają w szwach i oferują same tylko niewygody — mimo to wstydem byłoby dla wielu nie pojechać tam na urlop. Im droższe i bar- dziej ekskluzywne wczasowisko, tym więcej przysparza swoim bywalcom prestiżu. Niektórzy ograniczają się w wydatkach przez cały rok, by błysnąć w sezonie kosztownym wyjazdem j nieliczeniem się z groszem. Na prawdziwy, swobodny wypo- czynek mogą sobie pozwolić dopiero po powrocie, w domu. Program naszego pobytu na planecie był — jak do- tąd — kształtowany głównie przez starania wpływowych grup Solotów, by spotkać się z nami. Na popołudnie gospo- darze zarekomendowali nam konferencję z przedstawicie- lami kościołów. By uczynić ją dla czytelników raportu zrozu- miałą, musimy przedstawić sumarycznie wiadomości o reli- giach, uzyskane przez nas podczas pobytu na planecie i do- pełnione potem lekturą przywiezionych książek. Większość Solotów jest przekonana, że świat został stworzony z niczego przez nadprzyrodzoną, wszechmogącą istotę, zwaną Bogiem. Bóg ów jest dla ludzkiego umysłu niepo- znawalny, a wiara w niego obywa się bez dowodów. Bezdys- kusyjne są też dogmaty wiary i nakazy, obowiązujące czło- wieka pod groźbą kary po śmierci. Systemów wiary, zwanych religiami, jest jednakże wiele. Mimo licznych cech wspólnych różnią się one znacznie w szczegółach i obowiązujących wy- znawców powinnościach oraz zakazach. Są religie wysoce ry- gorystyczne, wnikające w życie człowieka bardzo głęboko, oraz stosunkowo liberalne, narzucające dużo mniej zadań i ograniczeń. Bóg jest istotą doskonałą i niedoścignioną; od czło- wieka należy mu się cześć oraz posłuszeństwo. Zastanowiła nas tu ogromna sprzeczność. Uznając bowiem wszechmoc i najwyższą doskonałość Boga, stwórcy wszystkiego, Soloci stwierdzają na ogół, że świat jest urządzony źle, a człowiek pełen wad. Różnie się tę niezgodność wyjaśnia, jednak ża- dne z tłumaczeń nie jest przekonujące. Wadliwe dzieło wszechmogącego i doskonałego Boga rozbija logiczną spó- jność wiary. Niezrozumiały jest z tej samej racji obowiązek oddawania Bogu czci — bo za co? Podstawą głoszonych przez religie zasad wiary są święte księgi różnego autorstwa. Ich wspólną cechą jest za- • wiłość i mnóstwo wewnętrznych niezgodności. Na dobrą sprawę można z nich wywieść tezy, jakie się chce. Toteż ist- nieją całe szkoły interpretowania tych wieloznacznych tekstów. Owa wieloznaczność jest przyczyną powstawania różnych sekt, schizm i herezji. Prowadziło to w przeszłości do zawzię- tych sporów, a nawet prześladowań. Liczni Soloci przypłacili życiem swe odstępstwo od wiary uznawanej za prawdziwą. Było też w dziejach planety nawracanie przemocą i fizyczne trzebienie opornych. Dotkliwe represje ściągali na siebie ucze- ni, jeśli dochodzili do stwierdzeń niezgodnych z obowiązującą wiarą. Wzajemna zaś wrogość religii prowadziła nawet do wo- jen. Według większości wierzeń religijnych człowiek składa się z ciała i nieśmiertelnej duszy opuszczającej je w chwili zgonu. Pozagrobowy byt duszy zależy od tego, jak człowiek pędził życie1, zgodnie z prawami bożymi, czy wbrew nim. Stąd też religijne nakazy i zakazy mają pośmiertną sank- cję w postaci losu duszy. Każdą przewinę człowieka wobec Boga nazywa się grzechem. Są czyny uważane za grzech z przyczyn dających się zrozumieć — są też powinności i zakazy pozbawione jakie- gokolwiek racjonalnego uzasadnienia. W pewnych religiach na przykład nie wolno — w ogóle lub okresowo — spożywać niek- tórych potraw. Bądź pracować w dni uznane za święta. Są grzechy popełniane samym pomyśleniem o czymś, bez czynu. Główną powinnością są tak zwane praktyki religijne uczestnictwo w ceremoniach (nabożeństwach), wielbiąco- -błagalne zwracanie się do Boga słowem lub myślą (modli- twa) oraz inne czynności mające pozyskać jego przychyl- ność albo wybaczenie grzechów. Niegdyś Soloci bardzo skrupulatnie przestrzegali nakazów religii. Dziś jednak po- przestają przeważnie na deklarowaniu wiary i uczestnictwie w ceremoniach, na co dzień zaś żyją w zupełnym rozbracie z regułami swej religii. Przyczynia się do tego między innymi praktyka spowiedzi pozwalającej oczyścić się z grzechów wvznanie ich wobec funkcjonariusza religii (duchów- nego) i odprawienie mało uciążliwej pokuty. W niektórych re- ligiach wygoda rozciąga się nawet na modlitwy, które można odmawiać przy pomocy urządzeń technicznych. Można też uczestniczyć w nabożeństwach przez radio. Słyszeliśmy i o większym jeszcze absurdzie: o duchownych, którzy utracili wiarę w Boga, mimo to dalej uprawiają swój zawód, bo nie maja innego. Nie można odmówić religiom społecznej pożytecz- ności w tym zakresie, w jakim skłaniają wiernych do postę- powania godziwego i przestrzegania zasad współżycia. Ostatnio jednak, jak wspomnieliśmy wyżej, nie odgrywają już one prawie tej roli, gdyż w znikomym stopniu wpływają na sposób życia Solotów. Mimo to wiele wskazuje na to, że przetrwają one jako organizacje i motory kultowych ceremo- nii, do których Soloci są przywiązani. Ostaną się też prawdo- podobnie środowiska religijnych fanatyków, gotowych w imię swej wiary do wielkich gestów i poświęceń — a także, nie- stety, gwałtów wobec myślących inaczej. Zbiorowiska wiernych tej samej religii oraz ich struk- tury organizacyjne zwą się kościołami. Ta sama nazwa uży- wana jest też w niektórych językach jako określenie świątyni — budowli do odprawiania nabożeństw oraz innych obrzę- dów. Spotkanie, które odbyliśmy po południu, było rozmową z duchownymi reprezentującymi kościoły w pierwszym zna- czeniu tego słowa. Naszą wiedzę o religiach Solotów już wyłożyliśmy. Czytelników tego raportu będzie zapewne ciekawić, czego przedstawiciele kościołów chcieli dowiedzieć się od nas. Oto najbardziej znamienne pytania i nasze odpowiedzi na nie. SOL: Czy nigdy nie było na Lodzę prób budzenia wiary w Boga i tworzenia religii? LOG: Nie, nigdy. SOL: Jak więc tłumaczycie sobie powstanie świata i życia na nim? LOG: Naukowo. Przywieźliśmy i zostawimy waszym uczo- nym książkę na ten temat. LOG: SOL: LOG: SOL: LOG: SOL: LOG: SOL: Czy nie zdarzały się na Lodzę cuda albo inne zjawis- ka, świadczące o istnieniu siły nadprzyrodzonej? Nie zanotowano w naszych dziejach takich zdarzeń. Jak Logoci czują się bez świadomości, że ktoś spra- wuje nad ich losami pieczę? Mam na myśli siłę nad- przyrodzoną, o której była już mowa. Czujemy się zdani na własne siły. Uważamy, że to dobrze wpływa na naszą aktywność i poczucie odpo- wiedzialności za siebie. Skoro rzekomo nie ma Boga, co powstrzymuje Logo- tów od złego postępowania? Rozsądek i prawo. Logot rozumie, że właściwe postę- powanie wszystkich jest warunkiem spokoju i pomy- ślności każdego z osobna. A jeśli nie rozumie albo ma złe skłonności? Uznaje się go wtedy za dotkniętego wadą umysłu i poddaje leczeniu. Jak? Odpowiednią kuracją mózgu. Nasza medycyna zna stosowne terapie. Była mowa o jakoby zastępującym religię prawie. Co Logotowi wolno, a czego nie? Idzie mi o ogólną zasa- dę. Ogólnie rzecz ujmując wolno mu wszystko, co nie szkodzi innym. Ludziom ani zwierzętom. A wobec siebie? Wszystko. Nawet odebrać sobie własną ręką życie? Tak, ale nie musi tego robić. Logot może rozstać się z życiem w zakładzie dobrowolnej śmierci, gdzie do- kona się to z godnością i szacunkiem dla jego decyzji. To makabryczne. Przeciwnie, uważamy to za sposób bardzo humani- tarny. Czy Logoci wierzą w istnienie duszy ludzkiej, która żvie po śmierci człowieka dalej? LOG: Nie jest nam znane pojęcie duszy ani innego życia nieśmiertelnego. SOL: Czym wobec tego człowiek różni się od zwierzęcia? LOG: Stopniem rozwoju mózgu. Uważamy zwierzęta za na- szych krewnych w przyrodzie. Toteż nie wolno ich za- bijać, jeśli bezpośrednio nam nie zagrażają. SOL: Sądzicie, że kiedyś wam dorównają? LOG: Nie. Rozwój żywych tworów natury nie musi zmierzać w tym samym kierunku. Uważamy jednak, że wszyst- kie są równouprawnione. Człowiek nie powinien więc przyznawać sobie żadnych przywilejów z racji swej przewagi umysłowej... Nietrudno było zauważyć, że przedstawiciele koś- ciołów są zawiedzeni rozmową, a do naszej niewiary w siłę nadprzyrodzoną odnoszą się krytycznie. A może nawet z li- tością, widząc w tym swoiste kalectwo duchowe. Byli jednak na tyle taktowni, że powstrzymali się od otwartego wyraże- nia swej opinii. Pożegnali nas z należną gościom ich planety kurtuazją. Nazajutrz, w niedzielę, gospodarze zaproponowali nam świąteczny program dnia. Jego celem było zapoznanie nas z życiem tych mieszkańców stolicy, którzy nie ulegli po- kusie wyjazdu z miasta — a głównie z ich rozrywkami. Mie- liśmy też zetknąć się po raz pierwszy z Solotami — jak ich nazwano — z ulicy, czemu sprzyjał zmniejszony ruch w mieście, nie grożący natychmiastowymi zbiegowiskami. Po raz pierwszy również mieliśmy się obejść bez translatora, który przy takim programie dnia byłby uciążliwym balastem. Do zastąpienia go był już gotów towarzyszący nam od po- czątku lingwista Robert. Współpracując nieprzerwanie z De- wirą zdołał on opanować nasz przejrzysty język na tyle, by Przekładać potoczne rozmowy. Przywiezione przez nas z Logi minitranslatory, mające służyć do takich potocznych rozmów przy dzieleniu się ekipy, nie były jeszcze załado- wane obydwoma językami. Najpierw zawieziono nas do ogrodu zoologicznego. Zdaniem gospodarzy była to najbardziej dla nas dogodna możliwość obejrzenia w krótkim czasie dużej liczby żyjących na planecie zwierząt. Soloci odwiedzają takie ogrody dla nauki i rozrywki. Prowadzi się do nich od najmłodszego wieku dzieci, dla których jest to podobno wielka atrakcja. Dla nas wizyta w tym sztucznym, przymusowym sie- dlisku żywych stworzeń była doznaniem przykrym. Wyrwane ze swoich naturalnych środowisk, zamknięte w klatkach lub ogrodzeniach zwierzęta budziły litość. Ogród był jaskrawym przejawem przemocy Solotów nad słabszymi od nich istota- mi. U nas, na Lodzę, taki gwałt wobec zwierząt byłby w ogóle nie do pomyślenia; sama koncepcja wywołałaby wzburzenie. Soloci zaś nie widzą nic zdrożnego w oswajaniu z tym okru- cieństwem dzieci, które powinny być przecież wychowywane w braterstwie wobec zwierząt. Jak dowiedzieliśmy się póź- niej, jeszcze gorszy los spotyka zwierzęta w tak zwanych cyrkach, gdzie zmuszane są — dla zabawienia gawiedzi — do równie męczących, co błazeńskich popisów i sztuczek. Po kilkunastu minutach zrezygnowaliśmy z dal- szego zwiedzania ogrodu, co bardzo Solotów zdziwiło. Nie dociekali jednak przyczyny tej decyzji, my zaś nie kwapi- liśmy się do udzielenia im moralnej nagany, bo nic nas do tego nie uprawniało. Przybyliśmy wszak poznać ich, a nie pouczać. Następnymi punktami programu dnia, były. przejaż- dżka ulicami miasta oraz zwiedzenie czynnego w niedzielę domu towarowego. Świąteczne zmniejszenie ruchu ułatwiało nam obserwowanie przechodniów, a zwłaszcza ich ubiorów Potwierdzało się to, co dostrzegaliśmy od przybycia na pla- netę: że Soloci ubierają się niefunkcjonalnie, a kobiety zgoła cudacznie. Najsensowniej pomyślane są mundury żołnierzy . Odzież osób niewojskowych — cywilów — ce- chuje nieszkodliwa, lecz zbędna wielobarwność i nieprakty- czne wzory. Niektóre elementy — na przykład kolorowe za- wiązki pod szyję zwane krawatami — wręcz śmieszą swoją bezużytecznością i potrzebą codziennego zawiązywania kunsztownego węzła. A wspomniane już stroje kobiece to wprost obłęd, z kulminacją absurdu w kształcie butów czy- niących chodzenie istną katuszą. Kobiety z naszej ekipy wkładały na próbę buty Solotek, lecz wywracały się w nich już po paru krokach z powodu zwariowanie wysokich, spi- czastych obcasów. Solotka jednak zniesie każdą męczarnię, by wyglądać ładnie. To „ładnie" jest przy tym pojęciem względnym. Chodzi nie o to, co się danej kobiecie lub jej bli- skim naprawdę podoba, tylko o zgodność z narzuconą przez projektantów odzieży modą. Niektóre wymysły owych pro- jektantów szpecą kobiety, są mimo to posłusznie uznawane za obowiązujące. Za sprawą wytwórców tkanin i o- dzieży mody zmieniają się szybko, by zmuszać kobiety do coraz nowych zakupów. W sferze stroju nie ma podobno dla Solotki rzeczy zbyt kosztownej; boleśnie odczuwanym wę- dzidłem jest jedynie wyczerpanie się pieniędzy. Bzik mód nie ogranicza się do ubiorów. Obejmuje także urządzenie mieszkań. Domy Solotów są zagospodaro- wane sprzętami niewygodnymi, źle przystosowanymi do ce- lów, którym służą — lecz modnymi, a tym samym uznawa- nymi za ładne. Mody i tak zwane style wkroczyły również do architektury. Na planecie Sol-3 widzi się wiele budowli dzi- wacznych w konstrukcji oraz kształtach i źle spełniających swoją rolę, gdyż użyteczność przegrała z modą lub kano- nami estetycznymi epoki. Podczas przejażdżki po stolicy nie wysiadaliś- my z autobusu. Dopiero przed domem towarowym zetknę- liśmy się twarzą w twarz z owymi Solotami z ulicy, których Poznanie obiecano nam rano. Ale nie tylko z nimi. Nasz Program dnia rozszyfrowali już dziennikarze i począwszy od ogrodu zoologicznego ich samochody podążały za nami. Gdy wyszliśmy z autobusu, otoczyli nas zatem po- społu przechodnie i dziennikarze. Bardziej przebojowi byli naturalnie dziennikarze, ale my staraliśmy się dawać pierw- szeństwo przechodniom. Współdziałał w tym zresztą energicz- nie tłumacz Robert. Przytaczamy niektóre pytania i wypowiedzi dla zobrazowania zamętu, jaki zasiały w umysłach zwykłych Solotów sensacyjne gazety oraz samorodne plotki. „Czy to prawda, że nie leczy się u was chorych, bo chcecie pozbywać się ludzi słabych, nieodpornych?" „Nie chciałabym żyć u was, wielożeńcy i handlarze dziećmi." „Słyszałem, że na Lodzę jest pod dostatkiem złota. Czy wobec tego nie ma biednych?" „Nie poprawiajcie Boga, bo pokarze was za tę gene- tykę." „Jak wasi mężczyźni znoszą po trzy kobiety w do- mu, zwłaszcza swarliwe? Czy można się od tego wykupić?" „Nie macie serc, tylko same mózgi. To zgroza." Ponieważ — mimo święta — zaczęło się na ulicy tworzyć zbiegowisko, opiekunowie wymanewrowali nas z tłumu i wprowadzili do domu towarowego. By nie zawlec zbiegowiska do wnętrza, wejścia na czas naszych odwiedzin zamknięto. W środku mieliśmy do czynienia tylko z tymi klientami, którzy znaleźli się tam przed nami. Dom towarowy zaimponował nam bogactwem roz- maitych towarów. Z naszego punktu widzenia — w dużej części zbędnych, wytwarzanych wyłącznie dla osiągnięcia zysku. Te zbędne produkty cechuje zdumiewająca pomysło- wość i kusząca siła, bo inaczej nie dałoby się przecież skło- nić ludzi do ich kupowania. Jak zorientowaliśmy się później, na planecie Sol-3 ogromne środki reklamowe służą sztucz- nemu wzbudzaniu popytu, na którego zaspokajaniu można dobrze zarobić. Sprzedaje się nawet rzeczy zupełnie absur- dalne; mieliśmy w ręku szczoteczkę do zębów z elektrycz- nym napędem oraz perfumowany papier toaletowy. Wiele przedsiębiorstw para się wyłącznie wypuszczaniem na ryneH __ dla zysku — takich właśnie niepotrzebnych wyrobów 0 wysokim stopniu wymyślności. Klienci domu towarowego zasypali nas nie tylko py- taniami i uwagami. Było też dużo próśb o pamiątki w postaci jakichkolwiek przedmiotów z Logi — chociażby drobiazgów. Ponieważ nie zabiera się w podróż kosmiczną rzeczy zbęd- nych, trudno nam było czynić tym prośbom zadość. Pomy- słowi Soloci zaczęli wówczas proponować zamiany: za na- sze drobiazgi — ich odpowiedniki, które można było naby- wać w handlowych stoiskach. Na to godziliśmy się i w krót- kim czasie duża część naszego osobistego wyposażenia przeszła w ręce Solotów. Później okazało się, że te poza- mieniane przez nas przedmioty z Logi uległy cudownemu powieleniu i przyniosły rozmnożycielom znaczne zyski. Nim jednak powiemy, w czym rzecz, musimy wyjaśnić rolę kłam- stwa w życiu Solotów. Nasza moralność dopuszcza mówienie nieprawdy w dobrym celu: dla zaoszczędzenia komuś przykrości albo sprawienia przyjemności. U Solotów reguła moralna jest taka sama, lecz praktycznie życie niewiele ma z nią wspól- nego. Kłamstwo jest zjawiskiem powszechnym, a polityka oraz materialne i inne interesy wręcz opierają się na nim. Kto nie potrafi zręcznie kłamać, a w cudzych ustach odróżniać fałszu od prawdy, nie ma na planecie Sol-3 żadnych szans. Będzie na każdym kroku ofiarą sprytniejszych od siebie, ka- riery zaś nie zrobi na pewno. Więcej: stanie się pośmiewis- kiem jako poczciwy, naiwny głupiec. Przedmioty zamienione przez nas z Solotami uległy — jak wspomnieliśmy — wielkiemu rozmnożeniu. Podobnie jak nasze fotografie, znalazły się w sprzedaży po wysokich cenach. Niektóre reprodukcje wpadały nam w ręce. Robota była tak znakomita, że nawet my nie potrafiliśmy na oko po- 2nać, co jest oryginałem, a co imitacją. Wymagałoby to ana- 'izy materiałów. Pomysłowi producenci posunęli się jeszcze dalej: zaczęli wytwarzać i sprzedawać przedmioty rzekomo od nas uzyskane, faktycznie zaś wymyślone przez siebie. Przesa- dzili jednakże w ilości i dość szybko ich towar stracił wiary- godność. Początkowe ceny pozwalają wszakże mieć pew- ność, że wyszli na swoje. Kiedy powymienialiśmy już wszystko, co się dało, Soloci zaczęli nam podtykać notesy i luźne kartki prosząc o autografy. Tu nic nas nie ograniczało, składaliśmy więc podpisy aż do zaspokojenia wszystkich chętnych. Czy znala- zły się później w obiegu kopiowane autografy, nie wiemy. W ramach uczestnictwa w codziennym życiu Solo- tów jedliśmy tego dnia obiad w ogólnie dostępnej restauracji — tyle że luksusowej kategorii. Tłoku nie było, bo — dla za- pewnienia nam spokoju przy konsumcji — dziennikarzy ani gapiów do lokalu nie wpuszczono. Jadłospis dostosowany do wyrafinowanych upodobań bogatych Solotów nastręczył nam sporo trudności przy wyborze potraw. Zdecydowaliśmy się w końcu na dania już nam znane. Skoro znowu jesteśmy przy jedzeniu, wypada odno- tować osobliwość dostrzeżoną przez nas podczas dalsze; podróży po planecie. Zależnie od kraju gusty smakowe Solo tów przejawiają dużą rozmaitość, a nawet sprzeczności. To, co w jednych krajach uchodzi za rarytas, w innych bywa uważane za obrzydlistwo i marnuje się po prostu. Są Soloci zjadający z upodobaniem żaby, na które inni nawet patrzeć nie chcą, bo budzą w nich wstręt. Podobnie jest ze ślima- kami i różnymi małżami. Dla nas wszystkie te stworzenia są niejadalne, ale wynika to z ogólnej zasady niezabijania istot żywych. Dla Solotów ten wzgląd nie ma żadnego znaczenia Jeśli pominąć wspomniane wcześniej zakazy religijne, po- glądy konsumpcyjne są przeważnie kształtowane przez tra- dycję oraz przesądy. Ich zakorzenienie jest tak głębokie, że Solot może nawet zachorować po spożyciu (na przykład 1- głodu) potrawy, uważanej w jego środowisku za niejadalną Po obiedzie wróciliśmy do rezydencji na dwugo- dzinny odpoczynek. Pinor, nasz inżynier, dokonał w tym cza- ^ifi zaskakującego odkrycia. Naprawiając drobne uszkodzę- nje przewodu antenowego radioodbiornika stwierdził, że w pokoju zainstalowane jest urządzenie podsłuchowe. Ob- szedł wszystkie nasze pokoje i wszędzie znalazł to samo. Dokładne oględziny wykazały jednak, że nie są to urządze- nia założone świeżo, do podsłuchiwania akurat nas. Były trwałą instalacją rezydencji. Pinor odłączył czasowo przewód podsłuchowy w po- koju Herwiga i odbyliśmy tam naradę. Nie mieliśmy nic do ukrywania, więc instalacja nie przeszkadzała nam. Gdyby była założona specjalnie do podsłuchiwania nas, wypada- łoby to uznać za poważne uchybienie wobec gości. Ponie- waż jednak należała do wyposażenia rezydencji, postanowi- liśmy udawać, że w ogóle jej nie odkryliśmy. Pozostawało nam jedynie współczuć tym przyszłym gościom, których prawo do sekretów będzie naruszone. Późne popołudnie i wieczór gospodarze przezna- czyli na zapoznanie nas z niektórymi rozrywkami Solotów i tak zwanym życiem artystycznym. Pojęcie rozrywki jest na- szym czytelnikom znane, natomiast życie artystyczne to specyficzny rodzaj twórczości i doznań Solotów. Szczegóły będziemy relacjonować kolejno, musimy jednak najpierw wyjaśnić, o co w ogóle chodzi. Soloci przejawiają szczególny rodzaj potrzeb ducho- wych, których nie umieją racjonalnie uzasadnić. Na ile udało się nam zrozumieć, jest to pragnienie wewnętrznych doznań wywoływanych przez służące temu działania, zwane artysty- cznymi. Całość tych działań i ich rezultatów określana jest szerszym terminem „kultura", bądź węższym „sztuka". Ści- słych granic obu tych pojęć nie potrafimy nakreślić, tak samo jak linii podziału między sztuką a rozrywką. Definicje uży- wane przez Solotów są mało precyzyjne, nieselektywne. Za regułę można natomiast uznać, że sztuka nie służy celom Praktycznym. Nie stanowi też życiowej konieczności, czego niezbitym dowodem jest to, że na Lodzę obywamy się bez niej. Zresztą i na planecie Sol-3 nie jest ona potrzebą po- wszechną. To wyjaśnienie może wydać się czytelnikom raportu nie dość klarowne albo zgoła mętne, ale nie potrafimy nie- stety zreferować przejrzyściej zjawiska nam obcego. Mamy nadzieję, że pewną orientację w nim dadzą opisy tych gatun- ków sztuki i przejawów życia artrystycznego Solotów, z któ- rymi zetknęliśmy się bezpośrednio. Będzie to oczywiście na- sze spojrzenie na nie, chłodne i rzeczowe, z gruntu różne od emocjonalnych odczuć Solotów. Z rodzajem sztuki nazywanym muzyką poznaliśmy się pobieżnie w dniu naszego przybycia do stolicy; była już w raporcie o tym mowa. Muzyka jest na planecie Sol-3 naj- popularniejszą ze wszystkich sztuk; prócz zawodowców uprawiają ją szeroko także amatorzy. Śpiew można usłyszeć niemal wszędzie. Trudno nam pojąć, po co wytwarza się bez potrzeby sztuczne dźwięki, których w naturze nie ma. Takie dźwięki mają sens jako ostrzegawcze lub informujące i tylko w tym charakterze znajdują u nas zastosowanie. Soloci na- tomiast zakłócają nimi nagminnie ciszę, ponosząc w dodatku znaczne koszty tego hałasowania. Niektóre zawodowe or- kiestry i zespoły śpiewacze (chóry) składają się z dużej li- czby dobrze opłacanych ludzi. O bardzo drogich biletach na występy popularnych muzyków i śpiewaków już pisaliśmy. Pierwszym punktem naszego popołudniowego pro- gramu było zwiedzenie galerii obrazów. Obrazami nazywają Soloci różne malowidła wykonane farbami albo podobnymi barwnikami na rozpiętym płótnie lub — rzadziej — innym materiale. Dawne obrazy przedstawiały zwykle jakieś posta- cie, sceny, pejzaże lub przedmioty. Natomiast w ostatnich czasach sporządzane są licznie malunki abstrakcyjne, nie wyrażające — na nasz rozum — niczego. Jeśli zaś nowo- czesny obraz coś wyraża, to przeważnie w formie znie- kształconej, jakby wskutek nieudolności albo zakłóceń wzroku malarza. Obrazy widywaliśmy już w rządowej rezydencji oraz innych pomieszczeniach, gdzie wypadło nam bywać. Ale do- piero w galerii zobaczyliśmy je w zmasowaniu. Były to głów- nie malowidła stare. Ponieważ fotografię wynaleziono na planecie Sol-3 stosunkowo niedawno, obrazy (a zwłaszcza portrety) sporządzane wcześniej miały swój sens: utrwalały tOj co przemija, lub nie wszystkim bywa dostępne w naturze. Obecnie jednak znacznie doskonalej spełniają to zadanie: fotografia, film oraz inne środki zapisu wizualnego. Po co więc Soloci malują dalej, trudno zrozumieć. Bezsens zaś malarstwa deformującego i abstrakcyjnego jest oczywisty sam przez się, bo cóż mianowicie te obrazy przedstawiają? Nam, przybyszom z innej planety, wizyta w galerii przyniosła pewien pożytek poznawczy. Obrazy ukazały nam rozmaite sceny z przeszłości Solotów, których nie mogły wó- wczas uwiecznić fotografie. Zobaczyliśmy też dawne ubiory kobiet i mężczyzn, które musiały być wielkim utrudnieniem normalnego życia. Dzisiejsze mody, chociaż dziwaczne, mogą przy tamtych strojach uchodzić za wzorce umiaru i prostoty. Widzieliśmy też na obrazach dawnych wojowni- ków zakutych — tak, tak! — w ochronną odzież z metalu, nazywaną zbroją. Zainteresowaliśmy się cenami obrazów. Te stare — jak się okazało — doszły do wartości wręcz zawrotnych. Ich prywatne posiadanie jest przedmiotem ambicji bogatych So- lotów. Są też tacy, którzy skupują współczesne obrazy zna- nych malarzy po to, by zarobić na nich, gdy z czasem zdro- żeją. Takim to sposobem przedmioty o niewielkim koszcie wytworzenia i bez wartości użytkowej stają się dużymi walo- rami majątkowymi. Z galerii obrazów pojechaliśmy do teatru. To znowu słowo Logotom nie znane. Określa się nim budowlę wraz z działającą w niej instytucją służącą zaspokajaniu kolejnego rodzaju upodobań Solotów. Na czym to polega, opiszemy. Teatr składa się z widowni, liczącej zazwyczaj kilka- set foteli, oraz sceny. Tą drugą jest duża wnęka, w której odgrywana bywa zmyślona akcja zwana przedstawieniem. Wyszkoleni specjalnie do takich zadań Soloci — aktorzy — prowadzą ze sobą wyuczone na pamięć rozmowy oraz wy- konują działania tworzące iluzję historii, która się przeważnie nigdy (przynajmniej w tej postaci) nie wydarzyła. Widzowie oglądają tę fikcję z rozbawieniem lub powagą, a niekiedy ze wzruszeniem wyciskającym im z oczu łzy. Znani ze swego kunsztu udawania aktorzy są poważani, a nawet wielbieni. Wszyscy zaś bywają po przedstawieniu oklaskiwani — nie- raz bardzo długo — w podzięce za występ. Przedstawienie, które oglądaliśmy, pozorowało odległą przeszłość, aktorzy występowali więc w kostiumach z tamtej epoki. Obserwowaliśmy w praktycznym użyciu stroje widziane w galerii na obrazach. By umożliwić tłuma- czenie toczonych na scenie dialogów, usadowiono nas w specjalnej loży z instalacją do przekładu. Lingwista Robert przekazywał przez słuchawki w naszym języku to, co aktorzy wygłaszali na scenie. Przedstawienie było opowieścią o perypetiach oraz intrygach tak zawiłych, że niewiele udało się nam z tego zro- zumieć. Świadomość zaś, że wszystko to jest zmyśleniem, czyniła nas zupełnie obojętnymi na wydumane zmartwienia nie istniejących osób. Dotrwaliśmy do końca przedstawienia tylko z grzeczności dla gospodarzy, którzy chcieli sprawić nam przyjemność. Gdy jednak w hallu dopadli nas dzienni- karze, przyszło wyjawić prawdę, że wynudziliśmy się. I że nie pojmujemy sensu takich przebieranek dla odgrywania zdarzeń, których nie było. Na Lodzę — oznajmiliśmy odpo- wiadając na pytanie — sztuczek tego rodzaju ani im podob- nych nie uprawia się. Obejrzane przedstawienie zahartowało nas w pew- nym stopniu na to, czego doświadczyliśmy później w tak zwanej operze. To już było zupełne cudactwo. Opowieść przekazywano tam widzom za pomocą śpiewów, a nie nor- malnej mowy, co — rzecz jasna — niebywale rozciągnęło wątłą akcję. Akcja ta była zresztą rozszyfrowana z góry w sprzedawanym przy wejściu programie przedstawienia, qdyż tekst śpiewany trudno zrozumieć. Gdyby nie bijący ze sceny hałas, nie zdołalibyśmy pewnie powstrzymać się od zaśnięcia na tym widowisku. Łatwiej znieśliśmy przedstawienie nazywane bale- tem. Tam wprawdzie — gdyby nie streszczenie w programie __ nie dałoby się zrozumieć absolutnie niczego, lecz można było przynajmniej popatrzeć na popis ruchowej sprawności wykonawców. Przypominali oni wymyślnie, niesztampowo ćwiczących gimnastyków. Towarzyszyła temu muzyka, ale mniej dokuczliwa niż w operze, bo bez wyczynowych śpie- wów całą mocą gardeł. Ponieważ zajęliśmy się w tym rozdziale sztuką, wy- pada wyczerpać temat. Bardzo ważną i popularną jej od- mianą jest tak zwana literatura piękna. W odróżnieniu od li- teratury naukowej i użytkowej zajmuje się ona — podobnie jak teatr — konstruowaniem fikcji: wymyślonych postaci (bo- haterów), zdarzeń oraz stanów ducha. Soloci bardzo się w takich wydumanych opowieściach lubują, zwłaszcza jeśli akcja jest wartka i bawi lub ściska serce. Dla dzieci koncy- puje się fantazje zupełnie sprzeczne z rzeczywistością: mó- wiące zwierzęta, miniaturowych ludzików (krasnali) i wszel- kie cuda, w które mali czytelnicy ochoczo wierzą, choć wie- dzą skądinąd, że nic takiego nie istnieje. Poddają się zresztą rozbuchanym fantazjom także dorośli, co jest zadziwiającą właściwością umysłów dojrzałych, wobec pozaliterackich zmyśleń trzeźwych i sceptycznych. Książek z gatunku literatury pięknej wydaje się bar- dzo dużo, niektóre osiągają ogromne nakłady. Funkcjonuje cała gałąź nauki zajmującej się historią i analizowaniem tej twórczości. Jest to jednak w istocie dyscyplina raczej pseu- donaukowa, bo o wątpliwych kryteriach badań i wartościo- wania. Te same dzieła oceniane są przez różnych krytyków maczej — nieraz krańcowo odmiennie — a wiele ocen zbie- żnych wywraca na nice czas. Występują też rażące niezgod- ności między opiniami krytyki i czytelników książek. Ma wszakże krytyka wielką moc, gdyż ukierunkowuje snobizmy, a także narzuca przymusowe lektury uczniom. Snobizmy artystyczne polegają na tym, że co in- nego lubi się naprawdę, a co innego podziwia na pokaz, bo tak trzeba, by uchodzić za znawcę i konesera. Ponoć nawet krytycy czym innym sycą się dla przyjemności, a co innego chwalą. To z kolei wpływa na autorów, którzy wolą często uchodzić za artystów elitarnych niż zyskiwać popularność, traktowaną nierzadko pogardliwie jako schlebianie złym gu- stom. Dla wszelkiego rodzaju artystów — nie tylko pisarzy — najbezpieczniej jest tworzyć dzieła niezrozumiałe, gdyż tych nikt zazwyczaj nie zgani, by nie narazić się na posądze- nie o ułomność umysłu. Istną katuszą są — jak dowiedzieliśmy się nieoficja- lnie — obowiązkowe lektury w szkołach. Wiele książek u- znanych przez historyków literatury za wybitne uczeń musi przeczytać, bo inaczej nie ukończy szkoły. Niektóre z nich są podobno arcynudnymi starociami. Uczniów powinny wszakże zachwycać, albowiem autorów obwołano wielkimi artystami. Słyszeliśmy opinię, że przymusowe lektury obrzy- dzają wielu uczniom literaturę na zawsze. Co zresztą z na- szego punktu widzenia nie jest żadną szkodą, gdyż mogą wówczas poświęcić więcej czasu zajęciom sensownym. Omawiając stosunek Solotów do sztuki nie możemy pominąć ich szczególnych upodobań decydujących o trwałej popularności niektórych gatunków dzieł. Jedno z tych upo- dobań wiąże się z agresywnym charakterem dużej części Solotów. Niewyżyci pod tym względem szukają kompensaty w sztuce o okrucieństwie, przemocy i wojnach oraz w utwo- rach dostarczających innych mocnych wrażeń. Młodzież 0 takim usposobieniu lubi opisy bijatyk, a niemal wszyscy — barwne, zaskakujące przygody, choćby zupełnie nieprawdo- podobne. Sycąc głód przygód bardzo się rozwinęły literatura 1 film o podróżach w kosmos, dających pole nieskrępowanej fantazji. Pesymiści i frustraci chętnie obcują ze sztuką o bez- sensie życia, chociaż lepiej byłoby przy takim nastawieniu rozstać się z nim. Liczni są z drugiej strony amatorzy opo- wieści o ludziach niezwyciężonych, dokonujących niezwy- kłych czynów. Wielkim powodzeniem cieszą się utwory o mi- lościi — zarówno szczęśliwej, jak i niosącej cierpienia. Nie- którzy Soloci lubią przeżywać strach, co wygląda jednak na psychiczną dewiację. Przy analizie tych upodobań nasuwa się jedno z mo- żliwych wytłumaczeń zapotrzebowania Solotów na sztukę — a przynajmniej na pewne jej rodzaje. Może jest to po prostu szukanie w fantazji namiastek tego, czego nie dostarcza ży- cie? Przeczyłoby temu wszakże powodzenie utworów o nie- szczęśliwej miłości i rozmaitych tragediach. Tu narzuca się raczej inne przypuszczenie: że obcując z dramatami w sztuce Solot łatwiej znosi los własny, nie tak krańcowo zły. O ulubieńcach publiczności — gwiazdach sztuki i roz- rywki, zazwyczaj kreowanych i reklamowanych dla zysku — pisze się i mówi, eksponując ich sukcesy oraz barwne życie. Napawają się tym blaskiem ludzie dalecy od sławy i dużych pieniędzy. Może jest to także kompensacyjne dopełnianie niedostatków życia? Na spóźnioną kolację gospodarze zawieźli nas do lokalu czynnego niemal do rana. Był to zakład nie znanego na Lodzę charakteru. Formalnie liczył się jako gastronomicz- ny, w istocie jednak nie potrzeba posiłku sprowadzała doń gości. Bywalcy odwiedzali go dla doznań innego rodzaju. Konsumpcja, która się w nim odbywała, sprawiała wrażenie pretekstu do tamtych doznań. Bodaj tylko my jedni przy- szliśmy rzeczywiście dla zaspokojenia głodu. Na stolikach królowały butelki i kieliszki. Po znanym nam już winie zetknęliśmy się tu z trunkiem będącym — mó- wiąc nieściśle, lecz zrozumiale — koncentratem tamtego na- Poju. Trunku tego jest wiele gatunków; mieszczą się one (wraz z winem) w ogólnej nazwie „alkohol". Gdy opiekunowie wytłumaczyli nam, co to za napój, Pinor i Ledeta wyraźnie się ożywili. Wymogli na Herwigu, by — w poznawczym jedynie celu — zezwolił na podanie nam po jednym kieliszku. Herwig uległ ich argumentowi, że plan dnia już wykonaliśmy, więc wypicie odrobiny alkoholu ni- czego nie zakłóci. Trunek był ostry, piekł język i gardło, czegóż jednak nie robi się dla nauki? Opróżniliśmy kieliszki wszyscy. Sku- tek pojawił się bardzo szybko. Był podobny jak po winie, ale dużo silniejszy. Błogość i kołysanie zamąciły nam nieco umysły, nie na tyle wszakże, byśmy przestali zwracać uwagę na to, co działo się w lokalu. Na małym podwyższeniu grał czteroosobowy ze- spół muzyczny. Co pewien czas przyłączała się do niego śpiewaczka. To już, choć w nieco innej formie, znaliśmy. Nowością natomiast było dla nas zachowanie się Solotów na nie zastawionej stolikami części sali koło podwyższe- nia. Wstawali oni parami ze swoich miejsc i wykonywali dwójkowe ewolucje, nazywane — jak się dowiedzieliśmy — tańcem towarzyskim. Były to jakby ćwiczenia fizyczne w rytm muzyki, jednakże dwupłciowość par, stykowa czę- sto bliskość partnerów oraz ich zachowanie wskazywały na dużą domieszkę erotyki. Dziś już wiemy na pewno, że takie tańce parami — uprawiane często w licznym towarzystwie i przez całą noc — są u Solotów formą zabawy erotycznej. Trudno jednak zrozumieć, w czym tu przyjemność. Erotyka jest przecież z natury sferą intymną. Cóż przeto za atrakcja w podrygiwa- niu i kręceniu się parami w miejscu publicznym? W przerwie między tańcami zaprezentowano goś- ciom tak zwany striptiz. Jest to solowy występ taneczny po- łączony ze zdejmowaniem z siebie przez tancerkę kolejnych części odzieży aż do nagości. Występ ten wzbudził skupione zainteresowanie mężczyzn, co również wydało się nam nie- zrozumiałe. Dopiero później dowiedzieliśmy się, skąd ta eks- cytacja. Otóż — głównie za sprawą religii — nagość uwa- żana jest przez Solotów za wstyd i grzech. W ostatnich dzie- sięcioleciach ten absurdalny przesąd jest stopniowo nadkru- szany. wystarcza go jednak jeszcze, by pokazanie nagiej ko- biety w teatrze, filmie lub na innym widowisku działało na wi- dzów jak magnes. Tym tłumaczy się powszechność striptizu w lokalach rozrywkowych. Jest to niemal obowiązkowy punkt programu. Również seks — też głównie za sprawą religii — jest na planecie Sol-3 spętany pruderią i zakłamaniem. Wycho- wanie seksualne z trudem toruje sobie drogę w szkołach. Dzieciom wmawia się, że matki znajdują niemowlęta w ka- puście lub że przynoszą je bociany. Rodzice rzadko się zdo- bywają na wyjawienie swoim latoroślom prawdy; kilkulatki uświadamiają się najczęściej same. Łatwo sobie wyobrazić, z jakimi wypiekami z jednej, a biologicznymi uproszczeniami z drugiej strony. Cóż zresztą mówić o dzieciach; nawet mło- dzi małżonkowie bywają nieraz zupełnie nieprzygotowani do współżycia płciowego i oddają się mu z ignorancją i zawsty- dzeniem. Pobyt w lokalu stał się dla nas męczący z powodu dymu, jaki przesycał powietrze w tym źle wentylowanym po- mieszczeniu. Nie był to dym kuchennego ani podobnego po- chodzenia. Wytwarzali go Soloci paląc papierosy. Są to zwi- tki z bibułki wypełnione suszonym zielem zwanym tytoniem Soloci podpalają owe zwitki z jednego końca, przez drugi zaś wciągają dym do płuc, by potem wypuszczać go z nich. Jest to nałóg śmieszący i szkodliwy dla zdrowia, mimo to masowy. Zrozumieć go jeszcze trudniej niż picie alkoholu, który daje przynajmniej poczucie błogości. Alwina — dla ek- sperymentu — wypaliła jednego papierosa. Skończyło się to kaszlem, zawrotem głowy i wymiotami. Zahartowani pod tym względem Soloci twierdzą, że palenie działa na nich uspokajająco i że warto to opłacać pieniędzmi oraz zdro- wiem. Po wyjściu z lokalu odetchnęliśmy z ulgą czystym Powietrzem. Mimo późnej pory na ulicach panował duży ruch samochodowy. To Soloci wracali do domów z wypraw P° odpoczynek za miastem. Następnego dnia pojawiło się w gazetach pokłosie naszej rozmowy z dziennikarzami po przedstawieniu teatral- nym. Przytaczamy nagłówki i cytaty. „Nasi goście z kosmosu wynudzili się w znakomitym teatrze." „Loga — planeta bez sztuki. Jej mieszkańcy nie od- czuwają takiej potrzeby." „Czy życie bez wzruszeń artystycznych może być pełne? Przynajmniej w sferze wyższych doznań wydaje się ono kalekie." „Już pierwotne ludy naszej planety uprawiały mu- zykę i taniec. Jakim torem biegł rozwój Logotów, skoro przy wysokim poziomie wiedzy i umiejętności obca im jest po- trzeba przeżyć artystycznych?" „Smutne życie Logotów. Racjonalizm bez krzty fan- tazji." „Nawet ptaki śpiewają, chociaż nie jest to niezbędną potrzebą ich bytu. Logoci — jak się wydaje — uważają, że wszystko, co nie stanowi życiowej konieczności, jest stratą czasu i energii." „Czy geniusz artystyczny, gdyby pojawił się na Lo- dzę, miałby szansę poruszenia umysłów i serc swoich ziom- ków?" Na przedpołudnie gospodarze zaplanowali nam spotkanie w Towarzystwie Nauk. Była to organizacja grupu- jąca najwybitniejszych uczonych ze wszystkich dziedzin wie- dzy. Spotkanie miało służyć wymianie informacji o stanie nauk na obu naszych planetach. Naturalnie bez wchodzenia w szczegóły, gdyż na to trzeba by miesięcy, a nie jednego przedpołudnia. Nasza nieliczna ekipa nie była zresztą fa- chowo przygotowana do szczegółowych rozmów o wszy- stkich gałęziach nauk. Ciekawość Solotów i naszych uczo- nych miała zaspokoić dokładniej wymiana książek, której za- mierzaliśmy dokonać przed odlotem na Logę. Nasz wymien- ny księgozbiór w postaci mikrofilmów pozostawał na razie w statku, Soloci zaś musieli swój dopiero skompletować, prośbę o to przedstawiliśmy na samym początku spotkania, prezes Towarzystwa obiecał zlecić opracowanie w krótkim czasie odpowiedniego wykazu dzieł oraz ich zgromadzenie i sfilmowanie. Ta konferencja była przygotowana staranniej niż po- przednie. Naukowcy z Towarzystwa sformułowali pierwszą partię swoich pytań zawczasu na piśmie. Sekretarz konfe- rencji pogrupował je według dziedzin wiedzy i kolejno odczy- tywał, my zaś — również kolejno — odpowiadaliśmy. Naj- więcej pytań dotyczyło biologii, socjologii oraz techniki. Po ich wyczerpaniu gospodarze zaanonsowali następne — już ustne — ale dopiero po odpowiedziach na nasze pytania do nich. Czytelników raportu interesuje przede wszystkim to, czego my dowiedzieliśmy się o nauce Solotów. Zrelacjonu- jemy zatem w tym miejscu informacje uzyskane podczas konferencji oraz później, głównie z przywiezionych na Logę książek. Oceniając sumarycznie stan nauki na planecie Sol-3 należy stwierdzić, że — pomijając szczegóły — odpowiada ona mniej więcej naszej wiedzy. Występują natomiast duże różnice w rozwoju niektórych gałęzi. Są takie, które nas w ogóle nie interesują, u Solotów zaś pochłaniają ogromne środki materialne i absorbują znakomitych uczonych. Bywa i odwrotnie. Bierze się to stąd, że od zarania dziejów wysiłek umysłowy Solotów był kierowany w dużym stopniu na to, co nam jest obce: na doskonalenie środków i sposobów prowa- dzenia wojen. Już przed tysiącami lat, gdy mieszkańców było na planecie mało, wolnej ziemi zaś pod dostatkiem, wo- jownicze ludy wolały grabić sąsiadów niż trudzić się pracą. Potem wojny przybierały coraz większe rozmiary, a służące im środki techniczne nieustannie ulepszano. Ciemną plamą w historii planety jest niewolnictwo: zamienianie pokonanych w pozbawione wszelkich praw zwierzęta robocze. Później najsilniejsze państwa planety za- wojowały całe jej połacie, przekształcając je w wyzyskiwane gospodarczo kolonie. Przemoc stała się uważanym za rzecz normalną sposobem osiągania korzyści. Wodzowie, którzy umieli wygrywać wojny, urośli do rangi narodowych bohate- rów. Naukowcy zaś i technicy doskonalący środki wojowania byli poszukiwani, podkupywani i sowicie wynagradzani. Do- szło do tego, że dziś zapewnia się zbrojeniom najlepsze kadry i laboratoria naukowe oraz sowite fundusze. Ta gałąź nauki i przemysłu wysforowała się przed inne. W rezultacie kilka najpotężniejszych państw dysponuje obecnie zasobami broni nuklearnej wystarczającymi do zniszczenia życia na planecie. Możliwy jest wybuch wojny nuklearnej wskutek błędu w rozpoznaniu ruchu przeciwnika. Postępy sztuki masowego zabijania procentują ubo- cznie w nauce i technice cywilnej, gdzie wykorzystuje się niektóre odkrycia dokonane na potrzeby wojny. Oceniając rzecz pod tym kątem część Solotów twierdzi, że gdyby nie zbrojenia, ich technika stałaby na dużo niższym poziomie, bo na cele cywilne nie uzyskałaby tak wielkich środków roz- wojowych. Wojna motorem postępu w technice — tak by można wyrazić ten pogląd w formie najkrótszej. Usprawniając zabijanie ludzi Soloci bardzo się za- niedbali w ich ulepszaniu. Pisaliśmy już o tym przy omawia- niu rozrodczości i stosunku do genetyki. Ale możliwe jest przecież — jak wiemy z naszej praktyki — medyczne uwol- nienie od złych cech nawet osobnika, który się z nimi urodzi. Soloci tego nie umieją, a stosowanie takich zabiegów uwa- żają za niedopuszczalne. I na odwrót: medycyna Solotów szczyci się przeszczepami cudzych organów ciała, co nasza nauka uznała za drogę błędną, mnożącą półkaleki i dyle- maty moralne. Filozofia Solotów trwoniła i trwoni dużo myślowej energii na konstruowanie teorii jałowych, idealistycznych, mających w istocie niewiele wspólnego z nauką. Przenikliwe skądinąd umysły wysilały się przez całe stulecia na przygi- nanie nauki do kolidujących z nią dogmatów religii. Także w innych działach humanistyki brnie się w badania lub w pseu- dobadania niczemu nie służące. Pisaliśmy już o tym przy omawianiu sztuki Solotów i zajmujących się nią nauk. Na- tknęliśmy się na wzmiankę o literaturoznawcy, który poświę- cił obszerną rozprawę proporcji kropek i przecinków w dzie- łach znanych pisarzy. Tak zwane prace doktorskie — spraw- dziany kwalifikacji kandydatów na uczonych — to w więk- szości jałowe dysertarcje na nic nie znaczące tematy. Konkludując trzeba więc rzec, że Soloci popychają swą naukę naprzód, ale nie we właściwych kierunkach, i że marnują wiele wysiłków na pseudonaukę. Podobne zarzuty można postawić nauczaniu młodych Solotów — zwłaszcza w szkołach podstawowych i ogólnokształcących. Uczeń wy- kuwa na pamięć mnóstwo historycznych dat i nazwisk wo- dzów, by je po opuszczeniu szkoły natychmiast wyrzucić z głowy, bo niczemu nie służą. Poznaje budowę oka i prze- wodu pokarmowego owada, z którym często nigdy się po- tem nie zetknie. O przymusowym czytaniu literackich staroci już pisaliśmy. Uczeń traci na to wszystko wiele czasu, wy- chodząc zaś ze szkoły nie umie uszczelnić zaworu przy umywalni, bo tego w programie nie ma. Nie zna też obowią- zujących go przepisów prawa, gdyż ich także nie przerabia się w szkole. Dziewcząt, choć będą mogły rodzić dzieci do woli, nie uczy się ich pielęgacji i wychowywania. Każdy Solot przyznaje, że wbijano mu w szkołach do głowy rzeczy bezu- żyteczne, natomiast tego, co w życiu potrzebne, musiał nau- czyć się sam. Jeden z teoretyków nauczania podjął w roz- mowie z nami obronę takich programów. W złośliwym nieco uproszczeniu brzmiała ona tak: tego, co będzie mu w życiu niezbędne, człowiek nauczy się i tak, bo musi — któż zaś, jeśli nie szkoła, ma go zapoznać z niepotrzebnym? Tak edukowany młody Solot spędza w szkołach więcej lat niż jego rówieśnik u nas — kończy je zaś ze sła- bym przygotowaniem do życia oraz zawodu. Poza tym, wo- bec erudycyjnej metody egzaminowania, na sitach łatwiej zostają kujony niż umysły syntetyczne, chłonące wiedzę ca- łościowo, bez zamulania mózgu szczegółami. Druga partia adresowanych do nas pytań — teraz ustnych — była rozwinięciem paru wątków z pierwszej czę- ści spotkania. Niektóre z tych pytań, nawiązując do naszych poprzednich odpowiedzi, zawierały w sobie elementy zdzi- wienia albo zgoła polemiki. Cytujemy głosy charakterysty- czne dla zainteresowań i poglądów uczonych Solotów. SOL: Jestem psychologiem. Ponieważ nie ma u was sztu- ki, chciałbym wiedzieć, jak wyżywa się duchowo Lo- got mający ambicję tworzenia czegoś. Co dostarcza mu satysfakcji osobistej, daje poczucie własnych osiągnięć? LOG: Rozumiem to jako pytanie o pole twórczości. Jest ono u nas duże, ale na innym obszarze. Nazwę go obsza- rem inwencji użytecznej. Wyhodowanie lepszej od- miany zwierzęcia albo rośliny daje Logotowi radość większą, jak mniemam, niż napisanie zmyślonej histo- ryjki o nie istniejących postaciach. Nie mniejszej saty- sfakcji dostarcza mu skonstruowanie lub udoskonale- nie czegoś użytkowego. Mówiąc ogólnie, Logot na- biera poczucia swej wartości wówczas, kiedy udaje mu się stworzyć coś lepszego, niż wymyślili albo spo- rządzili inni. Musi to jednak służyć ludziom. Wykony- wanie rzeczy bezużytecznych uchodzi u nas za zaję- cie śmieszne, graniczące z nienormalnością. SOL: Czyżby poczucie czystego pięknaM przyjemność bez- interesownego obcowania z nim były wam obce? LOG: Poczucie piękna nie jest nam obce. Za nieprześcig- nione piękno uważamy przyrodę. Staramy się żyć wśród niej na co dzień, a nie tylko od święta. U nas nie ma takich wyizolowanych z natury miast jak wa- sze. Nie moglibyśmy w nich żyć. SOL: W dziełach umysłów albo rąk ludzkich nie widzicie piękna? LOG: Dbamy o estetykę rzeczy użytkowych, ale nie ko- ¦ sztem ich funkcjonalności. W poprzednim pytaniu po- jawiło się określenie „czyste piękno". Jeśli ma ono o- znaczać bezużyteczne twory albo wymysły człowieka, to takim pięknem nie interesujemy się. Wolimy oglą- dać roślinność i harce zwierząt, wschody oraz za- chody słońca, słuchać ptasich trelów. SOL: Zostawmy piękno. Co jest dla was psychiczną rozryw- ką, wytchnieniem? LOG: Określenie ogólne byłoby niełatwe, podam więc przy- kłady. Uprawianie ogrodów, hodowla domowych zwierząt i ptaków, ćwiczenia fizyczne, wycieczki ro- werowe i piesze, żeglarstwo, szybownictwo, majster- kowanie, gry towarzyskie. SOL: Jestem socjologiem. Interesują mnie wasze kryteria wartościowania jednostki ludzkiej. Dla kogo społeczeń- stwo ma szacunek, a kim pogardza? LOG: Miarą szacunku jest pożytek, jaki jednostka przynosi społeczeństwu, i pomoc okazywana innym. Pogardza się leniami i samolubami. SOL: A walory moralne? Są wam obojętne? LOG: Jednostki amoralne uznaje się za chore i poddaje le- czeniu. SOL: Jak? LOG: Terapią mózgu. SOL: Przymusowo? LOG: Opornych przymusowo, ale tacy trafiają się rzadko. SOL: Przepraszam, włączę się w tym momencie jako praw- nik. Co z przestępcami? LOG: Skłonność do przestępstw też uważa się za chorobę i poddaje leczeniu. SOL: To znaczy, że nie ma u was kary pozbawienia wolno- ści ani więzień? LOG: Nie ma. SOL: Znowu ja, psycholog. To przecież w obu wypadkach naruszenie osobowości, coś w rodzaju psychicznej kastracji. LOG: W pewnym stopniu, ale uważamy takie postępowanie za bardziej humanitarne niż pozbawianie człowieka wolności. Przymus leczenia stosowany jest zresztą rzadko. Gwałcenie zasad współżycia jest przez nasze społeczeństwo potępiane tak ostro, że prawo na ogół wkraczać nie musi. Logot ze złymi skłonnościami sam się zgłasza do leczenia, by nie żyć pod pręgierzem opinii. SOL: Jeszcze raz ja, socjolog. Wiem już, kogo szanują u was współcześni. A kto przechodzi do historii? LOG: Najliczniej wybitni uczeni. SOL: Dwa ostatnie pytania z mojej strony. Pierwsze: czy są u was wypadki poświęcania się jednej osoby dla dobra innej? Myślę o ofierze życia lub zdrowia. Obejmuję tym pytaniem także bojowników w imię idei. LOG: Nie ma racjonalnych powodów do takich ofiar. SOL: Pytanie drugie postawi wasz racjonalizm na ostrzu noża. Po co utrzymujecie przy życiu starców? Prze- cież społeczeństwo nie ma już z nich żadnego pożyt- ku. LOG: Logot zapracowuje w ciągu życia na swoją starość, nie jest więc utrzymankiem społeczeństwa. Zresztą większość ludzi pracuje u nas do późnej starości, do- kąd dopisują siły. Chętnych do wczesnych i długo- trwałych emerytur nie ma, bo Logot źle znosi bez- czynność. SOL: Jestem badaczem cywilizacji. Czy nie sądzicie, że owocna mogłaby być wymiana ludzi między naszymi planetami? Na razie choćby po parze? LOG: Mamy w naszej ekipie zdecydowaną na to parę. Nie wykluczamy też zabrania na Logę waszej pary, jeśli znajdą się odpowiedni ochotnicy. Ta konferencja zmęczyła nas dużo bardziej niż po- przednie. Na szczęście program popołudniowy zapowiada) się lżej. 10 Ów ulgowy program na popołudnie miał się składać z dwóch części: zwiedzenia wystawy hobbistów oraz wizyt w prywatnych mieszkaniach Solotów. Po raz pierwszy od przy- lotu na planetę przewidziany był — zarówno na wystawie, jak i przy odwiedzaniu mieszkań — podział naszej ekipy. Szło o to, by w tym samym czasie zobaczyć w sumie jak najwięcej. Gromadne wizyty w mieszkaniach byłyby zresztą uciążliwe dla gospodarzy. Do równoległego przekładania wielu rozmów by- liśmy już technicznie gotowi. Dewira, nasza lingwistka, ukoń- czyła sposobienie do użytku jedenastu podręcznych mini- translatorów. Nim opiszemy wystawę hobbistów, musimy objaśnić to nieznane na Lodzę pojęcie. Pochodzi ono od słowa „hob- by", które oznacza coś w rodzaju bzika polegającego na na- miętnym oddawaniu się jakiemuś bezużytecznemu zajęciu. Pomysłowość Solotów w wynajdywaniu takich zajęć jest nie do prześcignięcia. Poważni skądinąd ludzie poświęcają czas i pie- niądze maniom, których bezsens śmieszyłby u nas nawet dzie- ci. Zbierają przez całe życie niepotrzebne przedmioty. Wyu- czają się na pamięć długich tekstów literackich. Podejmują zbędne, lecz kuszące niebezpieczeństwami wyprawy na szczyty górskie. Przepływają oceany na prymitywnym sprzęcie grożącym śmiercią. Doskonalą się w bzdurnych sprawnoś- ciach i ustanawiają w nich rekordy. Nabywają latami jałowej erudycji w dziedzinach bez znaczenia. Urządzają konkursy pi- cia i żarcia, tańca aż do zemdlenia, chodzenia na rękach, ści- gania się z nogami w workach i dokonują innych absurdalnych wyczynów, których wyliczenie mogłoby zająć całą książkę. Wystawa, na którą nas zawieziono, była doroczną im- prezą tego rodzaju. Składały się na nią dziesiątki stoisk; hobbi- ści — przesiani przez wstępne eliminacje — demonstrowali tam swoje zbiory i umiejętności. Nie wszystko zdążyliśmy zo- baczyć, gdyż obchód wystawy przerwało nam gwałtowne wy- darzenie. Nim do niego doszło, obejrzeliśmy: bogate zbiory zr>aczków pocztowych, starych monet, etykiet na pudełka do zapałek, zasuszonych motyli oraz barwnych kamieni; serię ze- garów z drewna bez żadnej metalowej części; obrazy z nale- pionych na dyktę rybich łusek oraz ptasich piór; kolekcję minia- turowych okrętów zmontowanych misternie we wnętrzu bute- lek; łudząco podobne do prawdziwych sztuczne ptaki wyda- jące dźwięki zbliżone do naturalnych; maleńkie maszyny pa- rowe opalane płomykami świec; obrazki rozmiaru paznokcia do oglądania przez szkło powiększające; zbiór woskowych fi- gurek znanych polityków oraz ich portretów na skorupkach od jaj; kolekcję starodawnych łyżek oraz takichże widelców. Wszelkie to zbieractwo i mozolna dłubanina nie miały żadnego sensu, mimo to prezentujący swe eksponaty Soloci promienio- wali dumą, tak jakby szło o wiekopomne osiągnięcia. Przyta- czamy jedną z zarejestrowanych przez nas rozmów. LOG: Po co pan buduje te misterne okręciki w butelkach? To przecież bardzo trudne. Wszystko trzeba wprowadzić do środka przez ciasną szyjkę, a potem we wnętrzu zmontować. SOL: Właśnie dlatego je buduję, że to bardzo trudne. Chcę pokazać, że umiem coś, czego inni nie potrafią. LOG: Co to panu daje? SOL: Zadowolenie. LOG: Z czego? Z tracenia czasu na zajęcie, które nie przyczy- nia nikomu żadnej korzyści? Nie sądzi pan, że to psy- chiczna aberracja? SOL: Uważam się za normalnego. Z zawodu jestem bankow- cem i doskonale sobie z moimi obowiązkami radzę... Wspomnieliśmy już, że obchód stoisk przerwało nam gwałtowne wydarzenie. W pobliżu wyjścia z pawilonu wybu- chło w pewnym momencie zamieszanie i rozległy się krzyki. Potem grupa Solotów rzuciła się w pościg za kimś. Towarzy- szących temu zawołań minitranslatory nie przetłumaczyły; wi- dać nie chwyciły ich dość wyraźnie ze względu na oddalenie Opiekunowie naszej grupy popadli w widoczne zdenerwowa- nie. Zgromadzili nas spiesznie na środku pawilonu i zakomuni- kowali złą nowinę. Wereda, która przed wybuchem zamiesza- nia oglądała stoisko ulokowane obok wyjścia, została porwa- na. Wówczas nie wiedzieliśmy jeszcze, co znaczy „po- rwana", więc opiekunowie musieli nam to wytłumaczyć. Tą na- zwą określa się uprowadzenie siłą jakiejś osoby, przeważnie w celu uzyskania znacznej korzyści za jej uwolnienie. Nie zda- rzają się na ogół porwania osób takich, których nikt wykupić nie zechce bądź nie będzie mógł. Ceną wykupu bywają nie tylko pieniądze; czasem chodzi o korzyści innego rodzaju. Zawsze jednak porywacze chcą coś uzyskać. Rzadkim wyjąt- kiem od tej reguły są porwania dokonywane przez psychopa- tów — ale te właśnie budzą najwięcej strachu, bo trudno się ze sprawcami porozumieć. Nasi opiekunowie nie mogli jeszcze wiedzieć, kto po- rwał Weredę i co trzeba będzie zrobić dla jej uwolnienia. Poli- cja, która zjawiła się bardzo szybko, poleciła zabrać nas do re- zydencji i zrezygnować z planowanych na resztę popołudnia odwiedzin w mieszkaniach. Ten profilaktyczny nakaz przyję- liśmy ze zrozumieniem — zwłaszcza że i tak nie bylibyśmy w najbliższych godzinach zdatni do wizyt. Cios był duży, a my nienawykli do tego gatunku przeżyć. W rezydencji snuliśmy w posępnym nastroju różne przypuszczenia, świadomi jednak naszego dyletantyzmu w tej zbójeckiej materii. Rzeczowa wieść albo myśl mogła przyjść tylko od Solotów. I tak się po dwóch godzinach stało. Mały chłopiec, wynagrodzony za to przez nie znanego mu mężczy- znę pudełkiem czekoladek, doręczył dyżurującemu przy rezy- dencji strażnikowi list do nas. Porywacze zawiadomili, że go- towi są zwrócić nam Weredę za pięć kilogramów złota. Sposób jego przekazania miał być podany, jeśli wyrazimy za pośred- nictwam prasy zgodę na propozycję. Brak zgody w ciągu trzech dni — ostrzegano — może skończyć się tragicznie dla Weredy. Lingwista Robert, który przetłumaczył nam ten list, po- prosił o oddanie mu go celem doręczenia policji. Wspomniana już świadomość własnego dyletantyzmu skłoniła nas do speł- nienia tej prośby. Kiedy Robert odszedł z listem, Pinor oznaj- mił, że warunek porywaczy możemy przyjąć. Waga złotych elementów w naszym statku przekracza wielokrotnie pięć ki- logramów, a część z nich może być wymieniona na miedzia- ne, w czym Soloci na pewno pomogą. Ta informacja bardzo nam ulżyła. Nie musieliśmy narażać Weredy na zapowiedziane w liście niebezpieczeń- stwo. Pinor zaczął spisywać elementy statku, które najłatwiej będzie zastąpić miedzianymi. Nim to skończył, zjawił się z powrotem Robert z dwoma wyższymi oficerami policji. Mu- sieli oni czuwać gdzieś w pobliżu, bo inaczej nie zdążyliby przybyć tak szybko. Oficerowie poprosili nas, byśmy nie wdawali się w żadne pertraktacje z porywaczami. Jesteśmy gośćmi naj- większego mocarstwa świata, które ma dość sił i środków, żeby uwolnić porwaną. Zajmą się tym najlepsi fachowcy, po- winniśmy więc spokojnie zdać się na nich. Zapłacenie przez nas okupu mogłoby jedynie rozzuchwalić przestępców i za- chęcić do dalszych prób tego rodzaju. Po ich wybryku na wy- stawie policja otoczyła nas skuteczną ochroną, ale pokus le- piej nie stwarzać. Konkludując, oficerowie poprosili, byśmy od jutra realizowali swój program dalej i nie martwili się o koleżankę, którą policja na pewno odnajdzie i uwolni. Tłumaczący rozmowę Robert sprawiał wrażenie mniej ufnego w siły i środki największego mocarstwa, nam jednak nie pozostawało nic innego, jak zdać się na nie. Przy- najmniej przez najbliższe trzy dni, do upływu zakreślonego przez porywaczy terminu. Oficerowie odeszli, zapewniając nas jeszcze raz, że policja sprosta swemu zadaniu. Tymczasem telewizje i radiofonie młóciły — jako sensację dnia — wiadomość o porwaniu Weredy. Telewizje pokazywały jej podobiznę z serii zdjęć wykonanych w rezy- dencji przez fotografa - spryciarza. Nie było jednak aż do wie- czora żadnej wzmianki o liście i żądaniu porywaczy. Pewnie kryła się za tym jakaś gra policji. Żeby jej nie psuć, postano- wiliśmy także milczeć o liście. Toteż kiedy po kolacji Robert przyniósł wiadomość, że dwaj przedstawiciele największego koncernu telewizyjnego CBS proszą o rozmowę z nami, Her- wig kazał odesłać ich po informacje do policji. Robert wyjaśnił wówczas, że nie chodzi o porwanie, tylko o jedną z naszych wypowiedzi podczas konferencji w Towarzystwie Nauk. Ponie- waż okazało się dodatkowo, że przedstawiciele CBS są już na terenie rezydencji, zgodziliśmy się przyjąć ich. Wizyta była błyskawiczną reakcją CBS na nasze przedpołudniowe oświadczenie, że nie wykluczamy zabrania na Logę pary Solotów, jeśli znajdą się odpowiedni ochotnicy. Koncern, powołując się na szeroki zasięg swej telewizyjnej sieci, proponował nam zorganizowanie stosownych elimina- cji oraz konkursu finałowego. W tej wielkiej imprezie byłaby wyłoniona para ochotników spełniających postawione przez nas warunki w stopniu najwyższym. Koszty przedsięwzięcia i wszelkie prace organizatorskie koncern wziąłby na siebie. Potrzebne by mci było jedynie nasze zapewnienie, że nie upoważnimy do urządzenia podobnego konkursu kogo in- nego i że nie będzie przez nas brana pod uwagę żadna inna para. Propozycja była zaskakująca, ale warta poważnego potraktowania. Poprosiliśmy przedstawicieli koncernu o czas na naradzenie się. Zapytali, czy mogą zaczekać na odpo- wiedź w rezydencji. Zgodziliśmy się na to, by nie fatygować ich ponownie. Przedstawiona przez koncern ciekawa koncepcja nie budziła wątpliwości. Pewne różnice zdań zarysowały się natomiast przy określaniu warunków, jakie kandydaci po- winni spełniać. Ale łatwo pokonaliśmy te rozbieżności. Po- stanowiliśmy wymagać od ochotników dobrego zdrowia, by nie było potrzeby leczyć ich na Lodzę z chorób, których nie znamy. Wszechstronnego wykształcenia, aby mogli być po- mocni przy studiowaniu materiałów przywiezionych przez nas z ich planety. Gotowości do skrupulatnego przestrzega- nia obowiązujących u nas praw. I wreszcie niesprzeciwia- nia się eksperymentom, jakie — bez uszczerbku dla ich zdrowia i godności — nasi naukowcy chcieliby z nimi prze- prowadzić. Dwa z tych warunków sprowadzały się do zobo- wiązania, dwa natomiast wymagały stanięcia do konkurencji — zdrowotnej oraz intelektualnej. Przedmiotem zmagań przed kamerami telewizyjnymi mogłyby być tylko kwalifikacje intelektualne. Ale koncern orientował się na pewno z grub- sza, jakie będą nasze wymagania i nie liczył chyba na za- wody w sportowym stylu. Ani na widowisko z muzyką i tań- cami. To się potwierdziło. Przedstawiciele CBS przyjęli na- sze postulaty wobec ochotników bez zdziwienia. Ze swojej strony zaproponowali dodatkowe kryterium, z którym się zgodziliśmy, żeby przy równej ocenie wiedzy dawać pierw- szeństwo osobom młodszym. Odchodząc zapowiedzieli, że ich sieć telewizyjna ogłosi eliminacje już nazajutrz. Tego wieczora odwiedził nas jeszcze szef zajmują- cego się nami sztabu. Przybył wprost od prezydenta pań- stwa, który — poruszony prestiżowo porwaniem w jego kraju gościa z kosmosu — objął osobiście dozór nad operacją po- szukiwania. Oprócz policji wciągnięto do niej wojskowy i cy- wilny wywiad. Prezydent polecił przekazać nam wyrazy ubo- lewania z powodu incydentu i zapewnienie, że użyte zostaną wszelkie środki niezbędne do szybkiego odnalezienia po- rwanej. Szef sztabu ze swej strony poparł prośbę dowódców policji, byśmy realizowali program pobytu na planecie tak, jakby nic się nie zdarzyło. Nie wątpiliśmy, że nasi gospodarze zrobią dla rato- wania Weredy wszystko, co będzie w ich mocy. Mimo to ko- łatała nam się w głowach myśl, że może jednak pewniej- szym środkiem byłoby owo złoto, którego żądali porywacze. 11 Zdjęcie Weredy, pokazywane już w programach te- lewizji, zamieściły wszystkie poranne gazety. Wszystkie też wydrukowały apel władz do społeczeństwa o pomoc w wy- kryciu miejsca przetrzymywania porwanej oraz komunikat o wysokiej nagrodzie dla informatora, który przyczyni się skutecznie do jej uwolnienia. My, wyłączeni z nurtu poszukiwań, wróciliśmy rano do naszego programu. Na przedpołudnie zaplanowane było spotkanie z politologami. W naszej ekipie nie mieliśmy spe- cjalisty od polityki, a Weredę — socjologa — akurat porwa- no. W tej sytuacji roli głównej referentki tematu musiała pod- jąć się Rodoga, historyk. Po ataku porywaczy policja przydzieliła nam ochronę chyba przesadną. Autobusowi towarzyszyła eskorta na samochodach i motocyklach licząca około dwudziestu ro- słych, uzbrojonych mężczyzn. Nasze przejście od autobusu do drzwi budynku ubezpieczone było tak, jakby wokoło czy- hali szykujący się do skoku spiskowcy. Czuliśmy, że punkt „wizyty w mieszkaniach" nie wróci już w ogóle do programu. Konferencja przeciągnęła się długo — głównie wsku- tek naszych pytań. Jest przepastna różnica między prostymi zasadami polityki na Lodzę a jej ogromnym skomplikowa- niem i historyczną wagą na planecie Sol-3. Chociaż wydaje się to nieprawdopodobne, można nie uchybiając rzetelnoś- ci powiedzieć, że polityka przyniosła Solotom więcej nie- szczęść niż wszelkie przyrodnicze kataklizmy razem wzięte. A natura planety Sol-3 nie jest bynajmniej łagodna. Susze, powodzie, groźne wichry i trzęsienia ziemi są tam plagami częstymi i o wielkim nieraz natężeniu. Ale, jak powiedzieliś- my, nic to wobec grozy polityki i jej głównego narzędzia — wojen. Dotknęliśmy już tego tematu przy omawianiu nauki Solotów, najmocniej rozbudowanej w dziedzinie zbrojeń. Uczeni oraz inżynierowie wykonują po prostu zamówienia polityków. Ci jednak rzadko bywają niezależnymi od nikogo samowładcami. Zazwyczaj ich postępowanie jest wyrazem narodowych aspiracji — samorodnych albo celowo rozbu- dzonych. I w tym miejscu koło się zamyka. Soloci napędzają własną wolą działania polityków, a potem stają się tych dzia- łań ofiarami. Na przykład gdy rozpoczęta dla korzyści wojna zostaje przegrana. Wszystko to jest skutkiem głęboko w So- lotach zakorzenionego ducha agresji. W narodach o trady- cjach zdobywczych ducha tego podtrzymuje się i rozwija przez wychowanie oraz sztukę. Bogata byłaby kolekcja pod- ręczników i dzieł artystycznych sposobiących Solotów psy- chicznie do napaści na innych. Specyficznym przejawem ducha agresji są wojny wewnętrzne, zwane domowymi. Tutaj kraj niszczy sam sie- bie, a celem jest najczęściej zdobycie władzy, której żądza pobudza Solotów bardzo silnie. Niekiedy waśnie wewnętrz- ne bywają inspirowane przez władców w myśl cynicznej za- sady „dziel i rządź". Czasami znajduje się rzekomego wroga wewnętrznego po to, by zwalić na niego winę za niepowo- dzenia. Niemal bezinteresownie zwalczają się i mordują — coraz rzadziej na szczęście — wyznawcy odmiennych religii bądź doktryn albo nawet różnych odcieni w ramach tej sa- mej doktryny. Absurdalność takich wewnętrznych wojen jest największa, bowiem o żadnych podbojach ani zdobyczach nie może tu być mowy; powstają jedynie szkody. Przejmowanie władzy gwałtem jest w niektórych krajach prawie tradycją, a mechanizmy tych przewrotów ce- chuje duże podobieństwo. Następcy zawsze zohydzają po- przedników, a obaleni krytycznie oceniają zwycięzców. Libe- rałowie po dojściu do władzy stają się twardzi, tyrani zaś, gdy upadną, wdziewają szaty liberałów. Kiedy studiuje się bieg tych zmian, rzecz robi wrażenie kręcącej się karuzeli. I trudno się dziwić, gdyż sposobów sprawowania władzy jest w istocie niewiele. Wydawać by się mogło, że przy tej powszechnej skłonności do walki o władzę oazami spokoju są kraje, gdzie obowiązuje dziedziczenie owej władzy w rządzącej rodzinie (bo istnieją na planecie Sol-3 i takie systemy). Otóż nie. Histo- ria pełna jest otruć, mordów oraz najwymyślniejszych intryg w królewskich rodzinach, podejmowanych dla zdobycia dzie- dzictwa. Zabicie ojca, matki lub brata dla objęcia zwolnio- nego tym samym tronu jest w kronikach panujących rodów incydentem niemal banalnym. Częste były wojny między państwami rządzonymi przez członków tej samej rodziny rozprzestrzenionej na wiele tronów przez małżeństwa. Charakterystyczne są zmiany, jakie zachodzą w oce- nie okrutnych władców w miarę upływu czasu. Współcześni osądzają krwawych tyranów surowo. Mija aliści sto (lub na- wet mniej) lat i oto obraz poniektórego tyrana jest już cał- kiem inny. Zbrodnie blakną, ich sprawca zaś wyrasta na władcę, który rękę miał wprawdzie twardą, ale umocnił pań- stwo i zaprowadził w nim porządek. Bywa, że utrzymuje się przy jego imieniu jakiś surowy przymiotnik, ale potomni trak- tują go raczej jako podkreślenie mocnego charakteru niż okrucieństwa. Na planecie Sol-3 humaniści przebąkują, że poli- tycy powinni respektować normy moralne. Znawcy tej materii uważają jednak, że jest to niemożliwe. Polityk — twierdzą oni — ma działać skutecznie, a nie moralnie. I tak też oceni go historia: według osiągnięć, a nie szlachetności postępo- wania. Pogląd ten z początku nas bulwersował. Po lepszym poznaniu Solotów doszliśmy jednak do wniosku, że w ich świecie moralny polityk nie miałby żadnych szans poza jed- ną: zgubienia swego narodu. Byłby bowiem owcą wśród wil- ków. W dziejach planety Sol-3 zwraca uwagę niestabil- ność państw, a zwłaszcza ich siły i znaczenia. Ludy na wpół dzikie zawojowały niegdyś wielkie połacie planety i ujarz- miały znacznie wyżej rozwinięte narody — a dziś tylko w hi- storii pozostały po nich ślady. Państwo na starych mapach w ogóle nieobecne trzęsie dziś połową planety. Kraje wy- zwolone spod zależności od obcych same stawały się później ciemięzcami. Zwraca uwagę także co innego: powtarzalność błędów i klęsk. Soloci głosząc, że historia jest nauczycielką życia, okazują się mało pojętnymi uczniami. Są do swoich narodowych wad i przywar przywiązani równie silnie jak do irracjonalnych symboli państwowej więzi — śpiewanych przy różnych okazjach hymnów, flag, godeł i podobnych wyróżni- ków, których obraza odczuwana jest jako cios w honor całej wspólnoty. Dzisiejsze państwa Solotów — jest ich w sumie około stu pięćdziesięciu — dzielą się na trzy duże grupy, zwane potocznie blokami. Określa się je różnie; w języku prostych ludzi najczęściej słowami „czerwoni", „imperialiści" i „neutralni". „Czerwoni" to państwa komunistyczne; ich ce- chą jest uspołecznienie środków produkcji oraz ukierunko- wanie na-sprawiedliwy podział dóbr. „Imperialiści" to pań- stwa kapitalistyczne; tu zasadą jest nieograniczona własność prywatna i tolerowanie dużych różnic w dochodach, uważa- nych za siłę napędową gospodarki. „Neutralni" nie kwalifi- kują się właściwie do nazywania ich blokiem; jest to po pro- stu reszta państw planety. Grupę tę cechuje duża rozpiętość zarówno struktur politycznych, jak i poziomów rozwoju go- spodarczego. „Czerwoni" i „imperialiści" są do siebie nasta- wieni wrogo. „Neutralni" starają się — niezależnie od sym- patii — balansować pośrodku. Niektórzy wygrywają taką po- stawą do korzystania z pomocy obu bloków. Te z kolei posił- kują się neutrałami w rozgrywkach ze sobą. Kiedy doszło na konferencji do rozmowy o Lodzę, każdy z wypowiadających się Solotów podkreślał, że szczę- ściem naszej planety jest brak podziału na państwa. Wszy- scy przypisywali to fortunnemu przypadkowi — temu miano- wicie, że życie na Lodzę powstało w jednym rejonie i z jed- nego pnia, a dopiero potem rozprzestrzeniło się na całą pla- netę. Wówczas, na konferencji, godziliśmy się z tym poglą- dem. Teraz jednak, wiedząc już o Solotach dużo więcej, je- steśmy pewni, że przy ich naturze tak fortunny początek nie zmieniłby w niczym późniejszych dziejów planety. Bo prze- cież u nich nawet członkowie rodzin mordowali się nawza- jem w walce o władzę. Jak długo mogłaby się przy takich skłonnościach ostać wspólnota całej planety? Zazdroszcząc nam jedności politolodzy dociekali, jak się rządzimy i na jakich zasadach opiera się nasza go- spodarka. Oto niektóre ich pytania i nasze odpowiedzi. SOL: Jak przedstawia się u was prawo własności? LOG: Nikt nie może być właścicielem dóbr naturalnych pla- nety: ziemi, wód, lasów ani kopalń. Może być tylko ich użytkownikiem w rozmiarze potrzeb rodziny. Tak kie- rujemy rozrodczością, by dóbr tych wystarczało dla wszystkich bez sporów i dewastowania przyrody. SOL: A co z przemysłem, który wymaga dużych zakładów? I z wielkimi gospodarstwami rolnymi? LOG: Duże zakłady i gospodarstwa są własnością państwa. Ale rządzą się samodzielnie. Państwo nie może im ni- czego nakazać, pobiera tylko podatki. SOL: Zawsze tak było? LOG: Zawsze. SOL: Kto wami rządzi? LOG: Na wszystkich szczeblach ludzie wybierani, ale na dłuższą niż u was kadencję. Trwa ona dziesięć lat. SOL: Dlaczego tak długo? LOG: Żeby mogli rządzić spokojnie i racjonalnie, nie kieru- jąc się kalkulacjami wyborczymi ani lękiem przed od- wołaniem. Kadencja jest długa, ale jednorazowa. Powtórnie kandydować nie można. SOL: A jeśli ktoś jest bardzo dobry? LOG: To będzie dobry także gdzie indziej. Na tym samym stanowisku mógłby skostnieć. SOL: A jeśli ktoś okazuje się w trakcie kadencji zły? LOG: Warunkiem kandydowania jest sprawdzenie się na poprzednim stanowisku. Nie wybiera się ludzi niezna- nych. SOL: Ktoś może jednak zawieść. Nie zdarza się to u was? LOG: Zdarza się, ale rzadko. Wtedy traktujemy to jako koszt własny systemu. Nie ma systemów bez żadnych wad. SOL: Kto wysuwa kandydatów? Partie polityczne? LOG: U nas nie ma konkurencyjnych partii politycznych w rodzaju waszych. Są różne organizacje, ale nie wal- czą one ze sobą. Kandydata może zgłaszać każdy, musi on jednak spełniać określone warunki. SOL: Idzie o poprzednią działalność, tak? LOG: Między innymi. Jest więcej warunków. SOL: Nasz system partyjny, jak z tego wynika, nie znalazłby u was uznania. LOG: Raczej nie. Wydaje się nam, że wasze partie więcej wysiłku kierują na wzajemną walkę niż na pożyteczne myślenie. Ponadto znakomici funkcjonariusze muszą schodzić ze stanowisk, jeśli ich partia przegrywa wy- bory. My wolimy oceniać ludzi niż partie. Po południu gospodarze zamierzali pokazać nam przedmiot swej przemysłowej dumy: całkowicie zautomaty- zowaną fabrykę, obywającą się prawie bez ludzi. Nie była to dla nas rewelacja, na Lodzę też są takie zakłady. Pinor uwa- żał jednak, że zawsze warto zobaczyć, jak taki sam inżynier- ski problem rozwiązują inni. Humaniści z naszej ekipy — choć przypuszczali, że niewiele zrozumieją — zdecydowali się również obejrzeć tę fabrykę. Całkiem niespodziewanie to popołudnie — mające dać upust dumie Solotów — przyniosło kompromitację ich techniki. Na pół godziny przed naszym wyjazdem z rezyden- cji awaria systemu energetycznego pozbawiła prądu całą stolicę oraz obszar wokół niej. Zautomatyzowana fabryka zamarła oczywiście i nie było po co tam jechać. Zostaliśmy w rezydencji, także zresztą sparaliżowanej ze względu na nasycenie urządzeniami elektrycznymi. Funkcjonowały tylko zasilane z baterii telefony. O rozmiarze grozy w mieście dowiedzieliśmy się do- piero później. Dramaty — aż do śmierci osób chorych na serce — rozgrywały się w uwięzionych między piętrami win- dach. Wygaśnięcie całej sygnalizacji ulicznej pomnożyło wy- padki samochodowe. Niesprawni fizycznie mieszkańcy kilku- dziesięciopiętrowych wieżowców koczowali na parterach. Stanęły hydrofory i ustał dopływ wody. Wszystkie pomiesz- czenia bez naturalnego światła zalała ciemność, w podziem- pych tunelach ludzie błąkali się po omacku. Na lotniskach urwała się łączność z samolotami w powietrzu. W całym mieście zapanowała atmosfera nerwowości, ocierającej się gdzieniegdzie o panikę. Ujawnił się cały bezsens budowy miast-gigantów złożonych z wielopiętrowych mrowisk. Nie mogą one po prostu egzystować w razie energetycznej albo wodociągowej awarii. Mniej więcej w połowie tego kataklizmu Robert przy- niósł wiadomość, że chciałby nam złożyć wizytę przedstawi- ciel (ambasador) państwa Eu-1. Wiedzieliśmy, że jest to wielki kraj w innej części planety, który goszczące nas pań- stwo Am-1 uważa za swego głównego wroga, zasługującego jedynie na zniszczenie. Stosunki między obu państwami są jednak utrzymywane, gdyż dwaj silni muszą się ze sobą li- czyć, a w niektórych dziedzinach nawet współpracować. Zapytaliśmy ambasadora przez Roberta, kiedy chciałby nam złożyć wizytę. Odpowiedział, że choćby zaraz, bo na pewno mamy ze względu na awarię wolny czas. Przy- jęliśmy tę propozycję. W pół godziny później ambasador zja- wił się u nas. Cel wizyty wyszedł na jaw szybko, zaraz po wymia- nie powitalnych uprzejmości. Ambasador zaprosił nas w imie- niu swego rządu do odwiedzin w państwie Eu-1. Oznajmił, że nasza wiedza o planecie Sol-3 byłaby niepełna i jedno- stronna, gdybyśmy ograniczyli się do poznania państwa Am-1. Okazując nam współczucie z powodu porwania We- redy zapewnił, że jego kraj jest wolny od tego rodzaju patolo- gii i że możemy w nim liczyć na bezpieczeństwo pod każdym względem. Nie zamierzaliśmy bynajmniej ograniczać naszego pobytu na planecie do państwa Am-1, toteż zaproszenie przyjęliśmy z zadowoleniem. Nie wchodził jednak w rachubę wyjazd przed uwolnieniem Weredy. Oświadczyliśmy to am- basadorowi. Był tego samego zdania, ustaliliśmy więc, że termin odwiedzin uzgodnimy, gdy Wereda będzie znów z nami. 1 Nie wiem do dziś, czy wizyta, którą złożył nam tego samego dnia inny ambasador, miała jakiś związek z poprzednią. Jeśli nie, był to zbieg okoliczności za- dziwiający. Jeszcze przed usunięciem awarii zadzwonił do rezydencji — wyrażając chęć osobistej rozmowy z na- mi — ambasador państwa Az-1. Jego ojczyzna — to tak- że już wiedzieliśmy — jest pod względem liczby ludnoś- ci największym krajem planety Sol-3; ma ponad miliard mieszkańców. Gospodarczo znacznie słabszy od państw Am-1 i Eu-1, kraj ten szczyci się bardzo starą cywiliza- cją i może jeszcze odegrać w dziejach planety dużą ro- lę. Przyjęliśmy oczywiście propozycję. Ambasador przybył do rezydencji w kilka minut po usunięciu awarii i ustaniu energetycznego paraliżu miasta. Pod względem treści jego wizyta była niemal kopią poprzedniej. Ambasador najliczebniejszego kraju planety zaprosił nas do odwiedze- nia jego ojczyzny. Kraj ten interesował nas nie mniej niż Am-1 i Eu-1, toteż przyjęliśmy zaproszenie. Zapowiedzie- liśmy swój przyjazd po odwiedzeniu państwa Eu-1. Amba- sador skrzywił się na taką kolejność, lecz w słowach wyrazu temu nie dał. Pora była zbyt późna, by jechać do zautomaty- zowanej fabryki. Ponieważ funkcjonowała już telewizja, zasiedliśmy wraz z Robertem przed odbiornikiem. Emi- towano na gorąco nagrany reportaż z prac przy usuwa- niu awarii. Potem usłyszeliśmy komunikat o konkursie kandydatów do wyjazdu na Logę. W rachubę wchodziły bezdzietne małżeństwa lub nieformalne pary wolnego sta- nu. Pierwsze eliminacje zapowiadano na następny dzień. Później pokazano ponownie zdjęcie Weredy i powtórzono apel o pomoc w jej odnalezieniu. Świadczyło to naszym zdaniem o braku postępu w poszukiwaniach. Robert nato- miast twierdził, że powtarzanie apelu może być zmyłkową taktyką policji, mającą na celu stępienie czujności porywa- czy. 12 Kolejne przedpołudnie gospodarze przeznaczyli na zapoznanie nasze swoje działalnością na rzecz ochrony na- turalnego środowiska. Problem ten na Lodzę nie występuje i może się wydawać dziwny sam w sobie — natura nie wy- maga przecież pomocy człowieka. Zaczniemy przeto od wy- jaśnienia, skąd na planecie Sol-3 taka potrzeba. Jest ona stosunkowo nowa. Pojawiła się po przekro- czeniu przez Solotów na niektórych obszarach rozsądnej gę- stości zaludnienia. Rabunkowa ingerencja w przyrodę do- prowadziła tam do zaburzeń i zanieczyszczeń szkodliwych zarówno dla natury, jak i dla samych ludzi. Najgroźniejszym trucicielem jest przemysł, ale również miasta i ich miesz- kańcy dają się przyrodzie we znaki ściekami oraz innymi ja- dami cywilizacji. Soloci zgodnie to potępiają, lecz nawet naj- żarliwsi krytycy nie kwapią się do wyprowadzki z miast ani rezygnacji z pożerania przyrody. Przeciwnie, ciągną do wiel- kich metropolii i radośnie witają rosnącą produkcję przemy- słu, nawet tego najbardziej dla natury szkodliwego. Nie mając dość woli, by pohamować niszczenie przyrody, Soloci uspokajają sumienie wysiłkami zmierzającymi do jej ratowania. Jest to jednak w gruncie rzeczy samooszuki- wanie się, gdyż dysproporcja obu działań czyni owo ratowanie iluzją. Proces dewastacji sięga głęboko i przybiera na sile. W ciągu czterech ostatnich stuleci wyginęło na planecie trzysta gatunków zwierząt; wymierają dalsze, pozbawione możliwości życia, bądź po prostu zabijane dla korzyści. Kiedy Soloci zamierzają coś robić, zaczynają od za- łożenia urzędu mającego tym kierować. Urząd ów szybko się rozrasta, a jego wewnętrzne funkcjonowanie komplikuje się do tego stopnia, że pierwotny cel schodzi niemal na mar- gines. Toteż skuteczność struktur administracyjnych Solo- tów jest niewielka; często bywają one wręcz hamulcem akty- wności samorodnej, podlegającej ich nadzorowi. Solot za- rządzający czymkolwiek boi się podejmować samodzielnie decyzje, by nie odpowiadać za ich skutki. Zwołuje więc na- rady i ubezpiecza się rozlicznymi uzgodnieniami, żeby rozłożyć odpowiedzialność na wiele osób. Wszystko to długo trwa i gdy dojdzie wreszcie do postanowienia, bywa ono spóźnione albo zgoła już niepotrzebne, bo problem upadł. Ż drugiej strony swoboda zarządców jest spętana rozlicznymi przepisami, sta- nowiącymi zabezpieczenie przed powszechną nieuczciwością Solotów gotowych wykorzystać każdą okazję do osiągnięcia nienależnych korzyści. W rezultacie tego asekuranctwa i praw- nego obwarowania decyzja, którą na Lodzę podejmuje jeden funkcjonariusz w ciągu kilku minut, na planecie Sol-3 rozciąga się nieraz na miesiące i absorbuje wielu wysokich urzędników. Soloci świadomi są tego nonsensu, toteż nie ma go w armiach, gdyż na wojnie taki tryb decydowania byłby klęską. Nie przesz- kadza im to jednak biurokratycznie ślimaczyć się w innych dziedzinach zarządzania. Do ochrony środowiska Soloci także założyli urząd. Po kilkunastu latach funkcjonowania był on już wielką ma- chiną, z potężnym gmachem, setkami funkcjonariuszy i na- ukowymi doradcami. W spotkaniu z nami uczestniczyło kierow- nictwo urzędu i trzech profesorów. Gospodarze rozwodzili się szeroko o swoich działaniach, zarazem jednak przyznawali, że są one tylko plasterkiem na wielką ranę. Technicy są po prostu silniejsi i urząd nie jest w stanie okiełznać ich ekspansji. Go- spodarze zgodzili się z nami, że jedynym naprawdę skutecz- nym ratunkiem byłoby zahamowanie rozrodczości, ale tu rów- nież stwierdzili swoją bezradność. Wiedzieli już, jak jest to roz- wiązane na Lodzę i ze swego stanowiska pochwalali naszą politykę. Nie widzieli jednak szansy zaszczepienia jej na plane- cie Sol-3. Najbardziej przeludnione kraje podejmują od pew- nego czasu wysiłki w tym kierunku, lecz ze skromnymi rezulta- tami. Demograficzna sytuacja na planecie jest drwiną z logiki: im Solot biedniejszy, tym więcej dzieci płodzi, a do pozbawie- nia go takiej możliwości nie dopuszczą humaniści i kościoły. Pożegnaliśmy gospodarzy z mocniejszą niż dotąd świadomością, że cywilizacja Solotów zmierza ku zagładzie. Może ją uratować tylko jakiś wstrząs. Ale jaki? Powinien on doprowadzić do podporządkowania się człowieka przyro- dzie, tymczasem rozwój idzie w kierunku przeciwnym. By natura mogła zwyciężyć, człowiek musiałby zniszczyć się sam, a to przecież także koniec cywilizacji. Podczas powrotu do rezydencji dostaliśmy się w jej pobliżu między szpalery stojących na chodnikach ludzi, od- grodzonych od jezdni kordonem policjantów. Niektórzy z tych ludzi mieli w rękach transparenty z napisami, inni wy- krzykiwali coś przez wzmacniające głos tuby, a jeszcze inni wygrażali nam pięściami. Gdyby nie to wygrażanie, można by zgromadzenie uznać za jeszcze jedną manifestację na naszą cześć. Wzniesione pięści świadczyły jednak o wrogim charakterze manifestacji. Zmieszanie Roberta też było do- wodem, że zebrani na chodnikach Soloci są nam nieprzyjaź- ni. Natychmiast po przybyciu do rezydencji poprosiliśmy Ro- berta, by wyjawił nam treść napisów i okrzyków oraz wytłu- maczył, o co chodzi. Nadal zakłopotany Robert powiedział nam najpierw, co przeczytał oraz usłyszał. Napisy i okrzyki, które zdołał za- pamiętać, brzmiały tak: „Logoci, wracajcie do siebie!" „Pozwólcie waszym kobietom rodzić własne dzieci." „Precz bezbożnicy, posłowie szatana!" „Żaden patriarchat. Znamy już to." „Nawróćcie się, póki Bóg nie zesłał na was kary." „Kobiety naszego kraju mówią wam: nie! Potępiamy czwórkową rozpustę." „Na kolana przed Stwórcą, mądrale!" To, co usłyszeliśmy, boleśnie nas zbulwersowało. Było to, mówiąc bez ogródek, wypędzanie nas z planety. A przecież niczego złego Solotom nie wyrządziliśmy. Nie da- liśmy też powodu do obawy, że zamierzamy wtrącać się do ich życia. Zresztą nie było na transparentach i w okrzykach takiego zarzutu. Pretensje sprowadzały się do tego, że my- ślimy i żyjemy inaczej. Ponieważ poprosiliśmy o to, Robert naświetlił tio manifestacji. Nasz przylot wywołał zrazu entuzjazm i ogrom- ne zainteresowanie Solotów. Kiedy jednak zaczęły się roz- chodzić wiadomości o Lodzę, następował rozłam w opinii. Niektóre środowiska ustawiły się wobec nas krytycznie; go- rzej nawet — wrogo. Najzaciekliwsze okazały się pod tym względem kręgi religijne oraz stowarzyszenia kobiet. Z dru- giej strony sympatię dla nas objawiały ruchy przeciwników zbrojeń, towarzystwa ochrony przyrody, rzecznicy regulacji urodzeń oraz niektóre grupy biologów i lekarzy. Ośrodki ba- dania opinii publicznej przystąpiły już do sondowania poglą- dów na temat naszej cywilizacji. Wiadomość, że mamy również sympatyków, pod- niosła nas nieco na duchu. Nie zatarła jednak przykrego przeżycia, jakim była wroga manifestacja. Poczucie, że dla części mieszkańców państwa Am-1 jesteśmy niepożąda- nymi gośćmi, zaciążyło nad naszą rozmową z przedstawicie- lem prezydenta, który przybył do rezydencji zaraz po obie- dzie. Powodem wizyty, jak się okazało, była wiadomość, że przyjęliśmy zaproszenia państw Eu-1 i Az-1. Przedstawiciel prezydenta nie ukrywał dezaprobaty dla naszej decyzji. Kraj Am-1 — twierdził — jest najwyżej rozwiniętym państwem planety Sol-3, bastionem postępu, wolności i demokracji, ma więc wszelkie warunki po temu, by zaspokoić nasze poznawcze potrzeby w stopniu najdo- skonalszym. Badanie ustrojowej patologii, którą reprezentują państwa Eu-1 i Az-1, byłoby stratą czasu i zamąceniem prawdziwego obrazu cywilizacji Solotów. Prezydent radzi nam przeto, byśmy zrezygnowali z tych podróży, bo nie mają one sensu. herwig odpowiedział, że — po pierwsze — zetknę- liśmy się dopiero co z dowodem, że nie wszyscy rodacy pre- zydenta życzą sobie przedłużania naszej wizyty. Po drugie — niektórzy z nich wręcz nam zagrażają, czego przykładem jest porwanie Weredy. Po trzecie — chcemy poznać różne systemy ustrojowe planety, a nie tylko jeden. Po czwarte wreszcie — wrócimy jeszcze do państwa Am-1, bo tu pozo- staje nasz statek. Będziemy przeto mogli poznać także re- sztę osiągnięć najdoskonalszego państwa. Cierpkość odpowiedzi Herwiga, a zwłaszcza jej po- czątkowych punktów, zdetonowała nieco przedstawiciela prezydenta. Pośpieszył oznajmić, że nie powinniśmy przy- kładać do manifestacji uogólniającej miary. Państwo Am-1, jako bastion wolności, nie krępuje swoich obywateli w wyra- żaniu dowolnych poglądów — ale właśnie dlatego nie należy ich uważać za opinię narodu. Jeśli zaś chodzi o Weredę, to będzie ona uwolniona i naprawdę nie mamy powodu niepo- koić się o jej los. Na odwołanie przez nas podróży do patolo- gicznych państw gość więcej nie nalegał. Zadowolił się za- powiedzią, że wrócimy jeszcze do państwa Am-1, by po- znać je dokładniej. Po odejściu gościa opiekunowie zawieźli pas do zautomatyzowanej fabryki, która wypadła z programu po- przedniego dnia. Nie będziemy tych odwiedzin relacjono- wać, gdyż — jak stwierdził Pinor — zakład nie różnił się w istotny sposób od podobnych fabryk na Lodzę. Odnotu- jemy natomiast w tym miejscu spostrzeżenie wyniesione przez nas z całego pobytu na planecie Sol-3. Idzie o zauro- czenie dużej części Solotów nowoczesnością traktowaną jako niemal fetysz i cel sam w sobie. Dotyczy to przede wszystkim techniki. Każda jej no- winka staje się natychmiast przedmiotem pożądania, nawet gdy obiektywnie nie ma sensu. Jeśli zaś zastępuje ona pracę mięśni lub mózgu, Solot rzuca się na nią bez opamię- tania. Środki techniczne wypierają więc naturalne czynności, konieczne do zachowania sprawności i zdrowia. Wysoko ucywilizowany Solot nie używa już prawie nóg. Nawet nie- wielkie odległości przebywa samochodem, choć w dużych miastach — wobec zatłoczenia jezdni — trwa to nieraz dłu- żej niż marsz. Popularny na Lodzę rower używany jest na Sol-3 powszechnie tylko w krajach biednych. We wspomnia- nych już dużych miastach przesadne ułatwienia życia pro- wadzą do złych następstw zdrowotnych, które musi naprą- wiać medycyna. Pienią się nieznane u nas choroby, zwane cywilizacyjnymi. Ale nie tylko technika jest polem pogoni za nowo- czesnością. O modach w dziedzinie ubiorów i urządzania mie- szkań pisaliśmy już; jest to też przejaw fascynacji wszystkim, co nowe — nawet gdy niesie niewygody. W sztuce presja nowoczesności skłania wielu Solotów do głośnego zachwy- cania się utworami, które ich nudzą lub których w ogóle nie rozumieją. Kto się spod tej presji wyłamie, uchodzi za pro- staka bez smaku. Z nowoczesnej poezji (to jeden z gatun- ków literatury) nic się prawie zrozumieć nie daje, mimo to jej nie czytani twórcy bywają wysoko oceniani jako prekursorzy. Wróćmy jednak do przebiegu relacjonowanego przez nas dnia. Przed kolacją oglądaliśmy w telewizji wstęp- ne eliminacje kandydatów do wyjazdu z nami na Logę. W cią- gu pierwszej doby zgłosiło się ich podobno nadspodziewanie dużo. Do sprawdzianu intelektualnego dopuszczono tylko tych, którzy przebrnęli pomyślnie przez kontrolę zdrowia. W prezentowanym programie obejrzeliśmy przepytywanie przez jury trzech par. Selekcja byta ostra: wszystkie trzy wywróciły się na pytaniach naszym zdaniem bardzo trud- nych. Zaraz po kolacji Robert odebrał wiadomość telefoni- czną przeznaczoną dla nas. Jakiś mężczyzna przypomniał, że nazajutrz mija termin zaakceptowania przez nas okupu za Weredę. Ostrzegł też, że jeśli nie zdecydujemy się na za- płatę, Wereda przypłaci to życiem. Nasze panie wpadły w popłoch. Zażądały, by nie oglądać się na rząd i policję, tylko zapłacić za Weredę zło- tem ze statku i zaraz po jej uwolnieniu opuścić państwo Am-1. Herwig nie chciał brać na swoje sumienie śmierci Weredy, przystał więc na tę propozycję. Poprosił Roberta, by przeka- zał gazetom wiadomość dla porywaczy, że zgadzamy się na ich warunek. Robert odpowiedział, że uczyni to, ale najpierw musi poinformować o naszej decyzji policję. Nie mogliśmy mu tego zabronić, nie było zresztą powodu. Po niespełna godzi- nie zjawił się w rezydencji jeden z poznanych przez nas przed dwoma dniami oficerów policji. Przypomniawszy, że wyznaczony przez porywaczy termin upłynie dopiero naza- jutrz wieczorem, poprosił nas o wstrzymanie się z komunika- tem prasowym do przedpołudnia. Ręczył w zamian, że — gdyby policja nie uwolniła do tego czasu Weredy — nasz ko- munikat ukaże się w godzinach popołudniowych. Zapytaliś- my, czy zamierza zadbać o to osobiście. Odpowiedział, że tak. W tej sytuacji zgodziliśmy się na jego propozycję. Po odejściu oficera Robert wyraził opinię, że prezy- dent nie może pozwolić na to, byśmy my — goście — ponie- śli koszt uwolnienia Weredy. Byłby to dla państwa Am-1 wielki dyshonor. 13 Niesłusznie zwątpiliśmy w policję. Rano, gdy szyko- waliśmy się do śniadania, podjechał pod rezydencję samo- chód osobowy w asyście dwóch radiowozów. Po chwili nasz wczorajszy gość, oficer, przekazał Herwigowi żywą i całą Weredę. Jak doszło do jej uwolnienia w ciągu nocy, nie chciał powiedzieć. Nasze powitanie z odnalezioną było eksplozją rado- ści. Dopiero po opadnięciu wzruszenia zauważyliśmy, że Wereda jest zszokowana. Po tym, co przeżyła, nie budziło to zdziwienia — ale martwiło. Wstrząs mógł być silny i wy- magać leczenia. Wnet wyjawiło się, jaką potrzebę odczuwa po owym wstrząsie Wereda. Zażądała, byśmy natychmiast wracali na Logę, bo na planecie Sol-3 nie możemy być pewni zdrowia ani życia. Taka reakcja również nie dziwiła, żądanie jednak było nie do przyjęcia. Ponieważ Wereda została uwolniona, skrócenie naszej podróży z powodu nieudanego szantażu nie znalazłoby na Lodzę aprobaty. Każda wyprawa w kosmos wiąże się z ryzykiem i trzeba je do rozsądnej granicy ponosić. Herwig odpowiedział Weredzie, że nie możemy za- kończyć wyprawy nie wypełniwszy zadania — opuścimy na- tomiast na pewien czas państwo Am-1. To pozwoli ci — o- znajmił jej — uspokoić się po tym bolesnym przeżyciu. We- reda zgodziła się ze stanowiskiem Herwiga, nalegała jednak, by wyjechać z państwa Am-1 jak najszybciej. Herwig obie- cał postarać się o to. Ze spokojniejszą już Weredą udaliśmy się do jadalni. Po śniadaniu Wereda opowiedziała nam, co się z nią od momentu porwania działo. Wciągnięto ją do samo- chodu, który natychmiast ruszył. Jeden z porywaczy zawią- zał jej opaską oczy, nie mogła więc obserwować, dokąd jest wieziona. W stanie przestrachu nie potrafiła też ocenić czasu jazdy, nie trwała ona jednak długo. Kiedy zdjęto jej z oczu opaskę, stwierdziła, że znajduje się w prywatnym mieszkaniu. Zasłony okienne były zaciągnięte, nie mogła przeto zorientować się, w jakiej okolicy jest uwięziona. Pilno- wali jej mężczyzna i kobieta, oboje uzbrojeni. Ponieważ miała ze sobą minitranslator, mogła się z nimi porozumie- wać. Mężczyzna powiedział jej, że będzie uwolniona dopiero wówczas, gdy przekazany zostanie okup w postaci pięciu ki- logramów złota. Gdyby to nie nastąpiło, musi liczyć się ze swą śmiercią, Po usłyszeniu tej groźby Wereda zaczęła histery- cznie protestować (to jej własne określenie). Porywacze zaaplikowali jej przemocą jakiś środek otępiający. Pona- wiali ten zabieg, ilekroć próbowała znowu krzyczeć. Odży- wiana wystarczająco, trwała na przemian w otępieniu i pół- śnie, tylko według zegarka orientując się w upływie czasu. Uwolnienie przyszło podczas jej snu, po raz pierw-. szy tej nocy głębokiego. Gdy ocknęła się wskutek hałasu, pokój pełen był uzbrojonych mężczyzn, w mundurach i po cywilnemu. Parę porywaczy skuwano właśnie kajdankami. Za odsłoniętymi już oknami wstawał brzask. Zrozumiała, że jest oswobodzona, lecz jej radość z tego powodu zlała się z nerwowym drżeniem całego ciała. Tak się widać rozła- wywało tłumione sztucznie przez dwie doby napięcie, Zawieziono ją do komendy policji, gdzie musiała ze- znać do protokołu wszystko, co zauważyła i zapamiętała w czasie od porwania do uwolnienia. W drodze do rezydencji zacząła odczuwać strach, że może stać się ofiarę nowego porwania. Dlatego zażądała powrotu na Logę, a teraz na- lega na szybki wyjazd z państwa Am-1. Kiedy skończyła swą opowieść, zatelefonował — jakby reagując telepatycznie na jej pragnienie — ambasa- dor państwa Eu-1. Dowiedział się właśnie o uwolnieniu Weredy i chciał uzgodnić termin naszego wyjazdu do jego ojczyzny. Pamiętając o danej Weredzie obietnicy Herwig odpowiedział przez Roberta: jak najszybciej. Ucieszony ambasador oznajmił, że samolot po nas przybędzie naza- jutrz. Wobec bliskości wyjazdu poprosiliśmy gospodarzy o skorygowanie programu dnia. Na przedpołudnie zaplano- wana była nasza wizyta w ministerstwie sprawiedliwości i tę postanowiliśmy odbyć. Natomiast popołudnie zdecydowa- liśmy się spędzić w rezydencji, by przejrzeć z pomocą obojga lingwistów stosy publikacji prasowych o nas i listów do nas, jakie gromadziły się od kilku dni. Jeszcze przed wyjazdem do ministerstwa Dewira, nasza lingwistka, podniosła problem translacji wiążący się z podróżą do kraju o innym języku. Można było zaczynać znim od zera, jak po przybyciu do państwa Am-1. Dewira zapro- ponowała jednak prostszy sposób. Okazało się mianowicie, że Robert zna kilka języków używanych na planecie Sol-3, ponadto zaś opanował już naszą mowę, a nawet pismo. De- wira proponowała przeto, by poprosić gospodarzy o wypoży- czenie go nam na dalszą podróż. Pomógłby wówczas w za- ładowaniu translatorów językiem państwa Eu-1, który nale- żał do znanych przez niego. Służyłby także w miarę po- trzeby jako żywy tłumacz. Pomysł był znakomity. Robert godził się na wyjazd z nami, Herwig poprosił go więc, by przedłożył propozycję Dewiry swoim zwierzchnikom. Robert obiecał to uczynić; od- mowy nie przewidywał. Skoro jesteśmy znowu przy językach, warto zauwa- żyć, że Robert mógł łatwo nauczyć się naszej mowy i pisma. Jeśli zdołał opanować aż kilka języków używanych na plane- cie Sol-3, to nasz był dla niego fraszką ze względu na swoją prostotę i logikę. By to wyjaśnić, musimy wskazać, skąd się bierze skomplikowanie słownictwa Solotów oraz ich grama- tyk. Nasze spostrzeżenia odnoszą się do krajów o rozwinię- tej kulturze, bo ludy pierwotne planety obywają się ubogimi zasobami słów. Najbardziej rozbudowane języki Solotów uformo- wała literatura, która lubuje się w wyrażaniu rozmaitych sub- telności i niuansów. Każda rzecz, czynność i cecha ma w niej wiele jakościowych odcieni określanych osobnymi sło- wami. Słowa te mnożą się przeto, a sposób ich używania komplikuje. Na ogół nie kieruje tym procesem żadna uchwyt- na logika; toczy się on żywiołowo, bez reguł. Dlatego pełne opanowanie niektórych języków wymaga specjalistycznych studiów, a ich słowniki rozrastają się do wielu tomów. Nie- mniej zawiłe są systemy pisma. Ortografia przyprawia ucz- niów o rozpacz; niektórzy Soloci nie radzą sobie z nią aż do śmierci, narażając się na drwiny i docinki pedantów. Próby uproszczeń nie udają się, gdyż torpedują je tradycjonaliści, rzucający się na reformatorów jak sępy. W tej sytuacji stworzenie przez Solotów wspólnego języka — prostego, logicznego i funkcjonalnego — jest mrzonką, która nigdy się nie ziści. Wysiłki, jakie były w tym kierunku czynione, spotkały się ze znikomym poparciem. W rezultacie naukowiec, chcący śledzić postępy swej specjal- ności w innych krajach, musi wyuczyć się co najmniej kilku języków, a stosunki międzynarodowe wymagają wielkich rzesz tłumaczy. Jest to przykład czynności zbędnych, któ- rych wykonuje się na planecie mnóstwo. Wróćmy do programu dnia. Ministerstwa sprawiedli- wości są na planecie Sol-3 urzędami do objawowej walki z tym, co na Lodzę likwiduje przyczynowo genetyka i medy- cyna. Głównym zajęciem aparatu sprawiedliwości jest wy- mierzanie kar przestępcom. Kary te orzeka się w sądach, a egzekwuje w więzieniach. Wyjaskrawiając tę metodę mo- żna rzec, iż Solota, nie chcącego żyć uczciwie, karze się — na koszt państwa — bezczynnością w więzieniu. Nasi roz- mówcy z ministerstwa przyznawali, że jest to metoda mało skuteczna. Kwitnie recydywa, a młodzi więźniowie są demo- ralizowani przez starych, spędzających często pod kluczem większość życia. Karanie przymusem pracy jest zakazane przez konwencje międzynarodowe, stawiające prawa jedno- stki nad interesem ogółu. Ostatecznie więc wymiar sprawie- dliwości polega na utrzymywaniu przez społeczeństwo tych osobników, którzy nie chcą się do wspólnego dorobku przy- czyniać albo go nawet pomniejszają. Tylko za najcięższe zbrodnie — na przykład zabój- stwa z premedytacją — skazuje się sprawców na śmierć. W wielu krajach wszakże kara ta została pod naciskiem hu- manistów zniesiona. Jest to jeden z paradoksów mentalno- ści Solotów. Można — nawet bez żadnego celu — zabijać niewinne zwierzęta. Na wojnie wolno (i bywa to nagradzane orderami) zabijać niewinnych żołnierzy przeciwnej strony. Nie pozwala się natomiast odebrać życia krwawemu zbrod- niarzowi. Jest więc on faktycznie uważany za jednostkę cen- niejszą niż żołnierz, chociaż zbrodnie się potępia, a żołnie- rza szanuje. Przeciwnicy kary śmierci nie potrafią przekony- wająco wytłumaczyć moralnego absurdu swojej postawy. Inny absurd utrwalił się tam, gdzie zbrodniarzowi odbiera się jednak życie. Obowiązuje reguła, że chorego skazańca na- leży przed egzekucją wyleczyć, aby poniósł śmierć jako człowiek zdrowy. Zgodnie z zasadą nieingerowania w rozrodczość nawet najbardziej zwyrodniali recydywiści mogą bez prze- szkód płodzić dzieci. Wychowywane w zdegenerowanych środowiskach, wkraczają one zwykle na przestępczą drogę w bardzo młodym wieku. Nasi rozmówcy wiedzieli już, jak eliminuje się nie- bezpieczne skłonności na Lodzę. Unikali jednak dyskusji na ten temat. Przyciśnięci do muru pytaniami' oświadczyli, że przeniesienie naszych metod na planetę Sol-3 jest niemożli- we, bo napotkałoby gwałtowny sprzeciw wpływowych sił. Ko- ścioły uznałyby to za zamiar poprawiania Boga, grzeszny z samej swojej istoty. Biologowie podnieśliby krzyk, że inge- ruje się w naturę, humaniści zaś piętnowaliby gwałt na ludz- kiej osobowości. Żaden rząd nie ośmieli się wystąpić z taką koncepcją, gdyż zostałby sponiewierany w międzynarodowej opinii jako bezbożny, nieludzki i nadużywający nauki do przekształcania obywateli po swojej myśli. — A gdyby dać przestępcy wybór: więzienie albo zabieg medyczny? — zapytała Alwina. Usłyszeliśmy w od- powiedzi, że byłoby to uznane za niedopuszczalny szantaż. Ten argument zamykał temat. Soloci zapewne długo jeszcze pozostaną przy mnożeniu przestępców i utrzymywaniu ich — na koszt ludzi uczciwych — w więzieniach. Z wypuszcza- niem na krótką wolność między upływem kary a następnym wyrokiem. Podczas obiadu dowiedzieliśmy się, że zwierzchnicy Roberta zgodzili się wypożyczyć go nam na dalszą podróż. Przyjęliśmy to z zadowoleniem, gdyż bardzo się już do Ro- berta przywiązaliśmy. Towarzyszył nam codziennie od rana do wieczora, ochoczo służąc w każdej potrzebie. Po południu zabraliśmy się do przeglądania dostar- czanych każdego dnia przez gospodarzy wycinków z publi- kacji o nas oraz listów. Dewira, znająca już z grubsza język państwa Am-1, segregowała je, Robert zaś tłumaczył wy- brane przez nią teksty. W państwie Am-1 wychodzi sporo gazet goniących za pokupną sensacją. W gazetach tych o dziennikarską rze- telność nie dba się w ogóle. Drukują one wiadomości po- przekręcane albo zgoła zmyślone, byle tylko frapowały spra- gnionego ciekawostek czytelnika. W ciągu popołudnia do- wiedzieliśmy się z tych gazet, że: — na Lodzę uśmierca się noworodki z wadami fizy- cznymi; — nasze kobiety muszę płacić za dziecko do adop- cji bardzo wysokie ceny; — Logoci to wąsko wyspecjalizowani prostacy, przyuczeni tylko do określonej pracy; — cały nasz statek jest ze złota i platyny, a strzeże go na pustyni dwa tysiące żołnierzy; — agenci czerwonych szykują się do porwania sta- tku, przychwycono już nici spisku; — przywieźliśmy ze sobą zasób rewelacyjnych le- ków na ciężkie choroby, ale żądamy za nie horrendalnej za- płaty; — Logot, który nie chce mieć aż trzech żon w do- mu, płaci wysoki podatek na rzecz związku samotnych ko- biet; — rozważana jest ewentualność zapłodnienia przez przybyszów z Logi kilkunastu Solotek, a to dla badań nad potomstwem; — porwana dla okupu Wereda nie chce podobno wracać na Logę i prosi o azyl; — członkowie naszej ekipy dysponują zapewne kieszonkową bronią opartą na obezwładniającym lub śmier- cionośnym promieniowaniu, gdyż nieprawdopodobne jest, byśmy przylecieli bez zabezpieczenia. Wstrząśnięci tymi bredniami zapragnęliśmy je pro- stować. Robert przekonał nas jednak, że to bezcelowe. Niektóre gazety w ogóle nie zamieszczają sprostowań. Inne wydrukują je maleńką czcionką na najmniej czytanej stronie. Jedno i drugie zaś jest bez znaczenia, gdyż nic nie powstrzyma kolejnych informacji tego rodzaju. Te gazety bo- wiem opierają swój byt na takim właśnie procederze. Nie na- leży się po prostu tym przejmować. Nikt poważny nie wierzy w te bajdy, a na niepoważnych nie ma rady. Jeśli nie prze- czytają takich wiadomości w gazecie, to zmyślą je sami, by mieć temat do rozmów z sąsiadami. Poważne gazety nie uciekały się na szczęście do serwowania swoim czytelnikom tego rodzaju zmyśleń. Poza informacjami o naszym pobycie i spotkaniach zamie- szczały artykuły oraz dyskusyjne wypowiedzi o życiu na Lodzę i jej cywilizacji. Wyrażał się w nich podział opinii So- lotów, o którym wiedzieliśmy już od Roberta. Głosy pozyty- wne i krytyczne równoważyły się mniej więcej; może reda- kcje celowo o taką proporcję dbały. Najwięcej scepty- cyzmu — a nawet zdumienia — budziła nieobecność w na- szym życiu sztuki. W tej materii głosów aprobujących w ogóle nie było. Uważano nas zgodnie za istoty duchowo uboższe od Solotów. Po drugiej stronie, wśród pozytywów, jednomyślnie i z zazdrością wymieniano panujący na Lo- dzę pokój. Listy do nas dzieliły się na kilka nurtów, z dwoma głównymi. Jednym z nich płynęły propozycje niezwykle ko- rzystnych interesów, jakie piszący pragnęli z nami zrobić. Drugi z głównych nurtów był żebraczy; niósł prośby o wspar- cie złotem motywowane opisami nieszczęść i nędzy. Zda- niem Roberta autorami większości tych listów — jednych i drugich — byli chwytający każdą okazję spryciarze. Nato- miast bez wątpienia szczere były listy wyrażające stosunek do nas — zarówno pochlebne, jak i krytyczne, a nawet obel- żywe. Tak samo jak w gazetach objawiał się tu podział opinii Solotów o naszej cywilizacji. Po uporaniu się z wycinkami i listami zasiedliśmy przed telewizorem. Trafiliśmy na kolejną eliminację kandy- datów do wyjazdu z nami. Dowiedzieliśmy się, że w dotych- czasowych sprawdzianach zakwalifikowano do następnego etapu dwie pary. Jednej z nich użyto w połowie programu jako narzędzia reklamy. Młoda pani i nieco starszy pan infor- mowali telewidzów, jakie — spożywane przez nich rzekomo — produkty zapewniły im niezawodne zdrowie i sprawność umysłową, dzięki którym przebrnęli zwycięsko przez pierw- szy etap eliminacji. Tuż przed kolacją ambasador państwa Eu-1 po- twierdził ranną zapowiedź, że samolot po nas przybędzie nazajutrz. 14 Wyjazd do państwa Eu-1 ściągnął na nas zaintere- sowanie dziennikarzy zajmujących się problematyką mię- dzynarodową. Jak zorientowaliśmy się później, korzenie tego zainteresowania tkwiły w antagonizmie mocarstw Am-1 i Eu-1. Na czas naszego pobytu w Eu-1 zjechali tam liczni sprawozdawcy z krajów trzecich. Część dziennikarzy z Am-1 zdążyła uzyskać zgodę na zabranie się razem z nami samolotem przysłanym z Eu-1. Wyznaczono im miejsca w tylnej części kadłuba. Próbie zor- ganizowania konferencji prasowej w trakcie lotu sprzeciwił się kapitan, odpowiedzialny za równomierne obciążenie obu pomieszczeń. Lecieliśmy zatem z dziennikarzami, lecz od- dzieleni od nich. Zaraz po starcie rozdano nam fotograficzne albumy, będące czymś w rodzaju ilustrowanych wizytówek państwa Eu-1. Było tam sporo obiektów gospodarczych, ale więcej miejsca poświęcono temu, co można by ogólnie nazwać sferą pozaprodukcyjną. Żłobki, szkoły, przychodnie lekar- skie, szpitale, tereny i urządzenia rekreacyjne, kluby, rozli- czne instytucje kulturalne — to wszystko dawało oglądają- cemu do zrozumienia, że państwo Eu-1 skupia swą troskę na ulepszaniu społecznych warunków życia. Przekonaliśmy się potem, iż stanowi to kompensatę niższego niż w boga- tych krajach kapitalistycznych poziomu dochodów (co jest zresztą spadkiem historycznym). Mamy mniej, ale sprawiedli- wiej to rozdzielamy, ku pożytkowi wszystkich — tak dałoby się sformułować wyrażaną przez albumy myśl. Wiązało się to logi- cznie ze staraniami państwa Am-1, by uświadomić swoim i obcym wysoki poziom dorobku materialnego, zacierać zaś kwestię jego podziału. Oba współzawodniczące mocarstwa uwypuklały po prostu to, w czym poszły bardziej do przodu. Po wylądowaniu staliśmy się znowu ofiarą ceremonii witania, jeszcze bardziej galowego niż w Am-1. Były orkiestry, przemówienia, kompania honorowa wojska, przyjęcie przez głowę państwa, mnóstwo tele- i fotoreporterów. Przez miasto jechaliśmy wśród szpalerów wiwatujących mieszkańców stoli- cy. Pozdrawiały nas tysiące rąk z chorągiewkami oraz opa- trzone napisami transparenty. Tu także zakwaterowano nas nie w hotelu, lecz w rezydencji dla rządowych gości. Po doświadczeniach z Am-1 nietrudno było domyślić się, że szło nie tylko o uho- norowanie nas. W takich obiektach łatwiej po prostu chronić ważnych gości przed ludźmi złej woli oraz natrętami. Otwarte drzwi mogą być dobre na spokojnej Lodzę, ale nie na planecie Sol-3. Było już późne popołudnie, a my po długiej podróży, więc gospodarze pozostawili nam resztę dnia na odpoczy- nek. Nie mieli wytchnienia tylko lingwiści. Jeszcze w Am-1 zaczęli oni załadowywać translator drugim językiem. Potem robili to podczas lotu, a w rezydencji też od razu przystąpili do pracy. Selima powiedziała nam, że — na jej wyczucie — Dewirę i Roberta trzyma przy sobie nie tylko obowiązek. Że, mówiąc jasno, polubili się — albo nawet więcej. To rzucało nowe światło na inicjatywę Dewiry, by Robert towarzyszył nam w dalszej podróży. Do kolacji próbowano podać nam alkohol, czemu Herwig sprzeciwił się ku niezadowoleniu Pinora i Ledety. O tym, że nie spożywamy mięsa, gospodarze już wiedzieli, nie było go więc w przedstawionych nam jadłospisach. Szef kuchni zapytał Roberta o nasze gusty i ulubione potrawy. Poleciliśmy odpowiedzieć mu, żeby — przynajmniej na razie — nie liczono się z tym, gdyż chcemy poznać tutejsze spo- soby jarskiego żywienia. Wieczorem zasiedliśmy przed telewizorem, ciekawi programów nadawanych w nie znanym nam jeszcze, od- miennym od Am-1 kraju. Tym, co dało się zauważyć od razu, był brak reklam atakujących w Am-1 telewidza natar- czywie, z przerywaniem emitowanego programu. Tamtejsze telewizje żyję bowiem przeważnie z reklam, reszta jest mag- nesem, trzymającym widza przed odbiornikiem. W kraju Eu-1 radio i telewizja są własnością państwa, fundusze na swą działalność mają zapewnione, nie muszą zatem zdoby- wać ich nadawaniem reklam. Nie ma zresztą — z braku kon- kurujących przedsiębiorstw prywatnych — zapotrzebowania na nie. W dzienniku wieczornym obejrzeliśmy obszerne sprawozdanie z naszego przylotu, powitania, przejazdu uli- cami i wizyty u głowy państwa. Była to — sądząc z poświę- conego jej czasu — wiadomość dnia, uznana za górującą nad wszystkimi innymi. Zapowiedziano bieżące informowa- nie telewidzów o naszym pobycie w Eu-1. To, co pokazywano po dzienniku, szybko nas znu- dziło. W jednym programie szło kostiumowe widowisko tea- tralne, w drugim zaś — koncert dużej orkiestry zwanej sym- foniczną. To nie było dla nas; na sztukę Solotów nadal pozo- stawaliśmy głusi i nic nie zwiastowało zmiany pod tym względem. Chętnie obejrzelibyśmy coś prawdziwego, o rze- czywistości, ale nic takiego spiker nie zapowiedział. Widać wieczory były przeznaczone na programy artystyczne. Po- szliśmy spać. W dalszych dniach przekonaliśmy się, że rola sztuki jest w kraju Eu-1 większa i głębsza niż w Am-1. I władze państwowe przywiązują do niej dużą wagę, i oby- watele łakną jej bardziej niż mieszkańcy Am-1, skupieni głównie na mnożeniu dóbr materialnych. Jest to objaw mało dla nas zrozumiały ze względu na trudność wniknięcia w zawiłą psychikę Solotów. Wydawać by się mogło, że Solot mniej zasobny powinien odczuwać silniejszą potrzebę dóbr niż zamożny. U tego drugiego natomiast należałoby spodziewać się większego zainteresowania sferą du- chową (w tym sztuką), ma bowiem na to czas i środki. Po- równanie państw Am-1 i Eu-1 prowadzi do wniosku zgoła odwrotnego. Zamożni są coraz bardziej żądni dóbr, skrom- niej zaś od nich żyjący Soloci z Eu-1 mniej jakby gonią za dostatkiem, za to silniej odczuwają potrzeby duchowe. Po- twierdzają to statystyki czytelnictwa i frekwencji w tea- trach, kinach, salach koncertowych oraz innych instytu- cjach kultury, a także amatorskiego uprawiania sztuki. Wy- daje się też, że sztuka — zwłaszcza zaś literatura — ma niemały wpływ na świadomość oraz postawy życiowe So- lotów z Eu-1, czego w Am-1 tamtejsi badacze nie stwier- dzają. Analiza tych paradoksów przekracza możliwości naszej ekipy, ograniczamy się przeto do ich odnotowa- nia. Następny dzień zaczął się od przyjazdu do rezyden- cji kilkunastoosobowego sztabu organizującego nasz pobyt w Eu-1. Zasiedliśmy wspólnie do ustalenia programu odwie- dzin. Szybko okazało się, że gospodarze są świetnie zazna- jomieni nie tylko z przebiegiem naszej bytności w Am-1, ale i z całym jej plonem. Wiedzieli o Lodzę wszystko, co wyjawi- liśmy naukowcom i dziennikarzom w Am-1. Domyślali się też trafnie, co my już wiemy o planecie Sol-3. W tej sytuacji nasza wizyta w Eu-1 miała poznawczy sens tylko w takim zakresie, w jakim uzupełniałaby wiedzę którejś ze stron. Szkoda było czasu na powtórki. Uzgodniwszy tę zasadę pozostawiliśmy gospoda- rzom inicjatywę co do szczegółów, bowiem oni lepiej wie- dzieli, co może być dla nich i dla nas nowe. Jedno życzenie zgłosiliśmy jednak. Ponieważ nasi rozmówcy potwierdzili in- formację ambasadora, że w państwie Eu-1 nie ma porywa- czy ani terrorystów, wyraziliśmy pragnienie wyjścia poza konferencyjne sale i bezpośredniego zetknięcia się z co- dziennym życiem Solotów. Po krótkim wahaniu gospodarze odpowiedzieli, że będzie to możliwe. Poprosiliśmy wobec tego lingwistów, by załadowali tutejszym językiem wszystkie nasze minitranslatory. Mimo objawianego przez nas zmęczenia konferen- cjami gospodarze oznajmili, że nie da się uniknąć aż dwóch dużych spotkań z dziennikarzami — pierwszego jeszcze tego popołudnia, drugiego zaś przed naszym wyjazdem. Gazety, radio i telewizja nie darowałyby nam odmowy. Sami rozumieliśmy, że trudno byłoby ją uzasadnić, nie opieraliśmy się przeto. Na czas do obiadu zaproponowano nam obejrzenie miasta i okolic ze śmigłowca. Taki lot odbywaliśmy już nad stolicą Am-1 — mimo to przyjęliśmy propozycję chętnie, by porównać obie metropolie. Ta, którą mieliśmy oglądać teraz, była o wiele starsza — liczyła prawie tysiąc lat. Różnice były łatwo dostrzegalne. W śródmieściu przeważała zabudowa stara, dość niska, z rzadka tylko prze- tykana spiczastymi kolosami świeższej daty oraz całkiem nowoczesnymi wysokościowcami. Ale nawet te najwyższe budowle nie dorównywały „drapaczom chmur" z Am-1. Obrzeże miasta stanowiły dzielnice zupełnie nowe, prze- stronniejsze niż centrum, noszące cechy budownictwa za- projektowanego przez urbanistów, a nie żywiołowego. W po- równaniu z naszymi miastami było to również ludzkie mrowi- sko, jednak zauważyliśmy ślady zrozumienia, że człowiekowi potrzebne jest nie tylko mieszkanie, ale także zieleń i tro- chę wolnej przestrzeni. Wątpić wszakże należy, czy lokato- rzy tych bloków doświadczają kiedykolwiek kojącej umysł i nerwy ciszy. Nasz brat Logot, jak mniemamy, nie wytrzy- małby psychicznie w takim ulu zapełnionym ludźmi, radiood- biornikami oraz innymi urządzeniami do wytwarzania hałasu zwanego muzyką. Popołudniowa konferencja prasowa zgromadziła kil- kuset dziennikarzy krajowych i zagranicznych — a nie byli to bynajmniej wszyscy chętni, gdyż wydano tylko tyle kart wstępu, ile miejsc liczyła sala. Naszą wytrzymałość gospo- darze oszacowali na cztery godziny i po ich upływie zakoń- czyli spotkanie, choć chcący pytać i dyskutować nadal się zgłaszali. Translator, nie załadowany jeszcze wystarczająco tutejszym językiem, nie radził sobie często z przekładem, musiał go więc wspomagać Robert. Przytaczamy niektóre Pytania, odpowiedzi i opinie: SOL: Czy w swoich badaniach kosmosu napotkaliście ja- kieś inne, prócz naszej, planety z żywymi organizma- mi? LOG: Napotkaliśmy jedną z ubogim życiem roślinnym. Na innej zasialiśmy rośliny z Logi, ale rezultatu jeszcze nie znamy. SOL: Która cywilizacja jest starsza, wasza czy nasza? LOG: Wasza. Ale w dziedzinach ważnych dla racjonalnego bytu myśmy zaszli dalej, bo nie zużywaliśmy sił i środ- ków na wojny, a nasza nauka nie była krępowana przez żadne doktryny religijne ani polityczne. SOL: Na czym się opiera wasza energetyka? LOG: Na wodnych elektrowniach. Nie dopuszczamy do przeludnienia planety, więc energii rzek wystarcza. Nic u nas nie dymi. SOL: A samochody? LOG: Wolno budować tylko samochody o napędzie bateryj- nym. Mamy akumulatory wydajniejsze niż wasze. A do któtkich przejazdów używamy rowerów. Są ciche, do- brze służą zdrowiu i można nimi dojechać wszędzie. SOL: Nie używacie w ogóle węgla ani ropy naftowej? LOG: Używamy, ale tylko jako surowca do przetwórstwa. SOL: Jak sobie radzicie z kwestią mieszkaniową? LOG: Nie powiększamy zaludnienia planety, więc kwestii mieszkaniowej u nas nie ma. Chcę przy tym dodać, że nie budujemy ani takich miast jak wasze, ani gigantycznych domów. Nasze osiedla są przestron- ne, a domy przeważnie jednorodzinne, z ogroda- mi. SOL: Nie za daleko do zakładów pracy? LOG: Gospodarki też nie koncentrujemy. SOL: Jesteście wegetarianami. Czy nie czerpiecie w ogó- le pożytków ze zwierząt? LOG: Czerpiemy, ale tylko takie, które nie łączą się z zabi- janiem. Spożywamy mleko, jaja i miód, korzystamy z wełny. Wyhodowaliśmy bardzo pod tym względem użyteczne zwierzęta. Padlinę spożytkowuje przemysł. SOL: Ciała ludzkie też? To byłoby wysoce racjonalne, w waszym duchu. LOG: Nie, ciała ludzkie są spalane. SOL: Jak długo żyje Logot? LOG: Mniej więcej o jedne trzecią dłużej niż Solot. Przypisu- jemy to naszej polityce genetycznej. SOL: Jakie kryteria stosujecie przy doborze kandydatów do rodzin rozrodczych? LOG: Zdrowie fizyczne i psychiczne, wskaźnik inteligencji oraz pracowitość mierzoną postępami w nauce. Bie- rze się również pod uwagę dziedziczne cechy rodzi- ców. Pragnę dodać, że osoby zakwalifikowane mogą płodzić dzieci tylko w drugiej ćwiartce przeciętnego okresu życia. Badania wykazały, że jest to czas naj- korzystniejszy dla cech potomstwa. SOL: Hodowla pod każdym względem, jak w zwierzęcej fer- mie. LOG: Słyszeliśmy już tę opinię. Obstajemy przy swoim zda- niu. Ważne są rezultaty, a nie przesądy. SOL: Bardzo daleko poszliście w podporządkowywaniu jed- nostki interesom ogółu. LOG: Tak. Nie ograniczamy jednak w niczym swobody jed- nostki tam, gdzie nie muszą za nią płacić inni. W tym wypadku potomni. SOL: Prawem jednostki jest u was, jak czytaliśmy, śmierć z własnej woli. To uwalnia ogół od żywienia starców, czy tak? LOG: Ani ten motyw nie wchodzi w rachubę, ani nikt tak na to nie patrzy. Logot decyduje się na śmierć z własnej woli wtedy, kiedy życie staje się dlań męczące z po- wodu schorzeń albo poczucia jałowości. SOL: Jałowości czyli bytowania bez pożytku dla ogółu. LOG: Nie, jałowość życia jest dla starego Logota męczą- ca z przyczyn wewnętrznych. Tak jesteśmy psy- chicznie zbudowani i wychowani. Nie ma dla nas szczęścia w bezczynności. Stąd późne odejścia na emeryturę i śmierć z własnej woli, gdy aktywność nie jest już możliwa. SOL: Jak się odbywa takie dobrowolne odchodzenie z ży- cia? LOG: W specjalnych zakładach, uroczyście, z udziałem ro- dziny i przyjaciół. Odchodzącemu dziękuje się za to, co uczynił dla dobra bliskich i ogółu. Sama zaś śmierć tym tylko różni się od narkozy przed operacją, że nie ma już przebudzenia. SOL: Co jest na Lodzę dostępne bezpłatnie dla każdego? LOG: Tylko nauka i leczenie. Na wszystko inne trzeba za- pracować. SOL: Czy są u was w ogóle ludzie leniwi? LOG: Sporadycznie się zdarzają. Ale to patologia, którą umiemy leczyć. SOL: A gdyby taki człowiek nie chciał się leczyć? LOG: To możliwość raczej teoretyczna. Odpowiem jednak: cierpiałby biedę. Chyba że ktoś by go utrzymywał, co wątpliwe. Zrozumienia dla niechęci do pracy u nas nie ma... Gospodarze trafnie oszacowali naszą konferencyjną wytrzymałość na cztery godziny. Po powrocie do rezydencji byliśmy tak zmęczeni, że nawet na oglądanie programu telewi- zyjnego nie mieliśmy ochoty. Czas po kolacji spędziliśmy w otaczającym rezydencję ogrodzie. Po dość długim już obra- caniu się w dusznych miastach Solotów łaknęliśmy naturalnej zieleni. Przyniosła ona ulgę naszym oczom i płucom. 15 Naszą wizytę w Eu-1 przeplatały zdarzenia jakby przekalkowane z pobytu w Am-1. Rano odwiedził nas am- basador państwa, które oznaczymy symbolem Eu-2. Jest to kraj sąsiadujący z Eu-1, też komunistyczny, pod względem liczby mieszkańców drugi w czerwonym bloku. Ambasador zaprosił nas do swej ojczyzny. Przyjęliśmy zaproszenie, in- formując jednocześnie, że przyjedziemy dopiero po odwie- dzeniu państwa Az-1, któremu obiecaliśmy wizytę wcze- śniej. W porze obiadowej przybył do nas w takim samym celu kolejny ambasador. Państwo Eu-3, które reprezento- wał, leżało na zachodnim skraju kontynentu i wchodziło w skład bloku kapitalistycznego. To zaproszenie także przy- jęliśmy, postanawiając jednak, że więcej wizyt składać nie będziemy. Wydłużyłoby to zbytnio nasz pobyt na planecie Sol-3, nie wzbogacając już prawdopodobnie w sposób isto- tny wiedzy o niej. Poprosiliśmy gospodarzy o przekazanie agencjom informacyjnym komunikatu, że dalszych zapro- szeń przyjmować nie możemy. Wróćmy jednak do początku dnia. Przed obiadem czekała nas znowu konferencja, tyle że nie tak masowa jak wczorajsza. Mieliśmy się spotkać z kilkunastoosobową grupą wybitnych naukowców różnych specjalności. Pragnęli oni — jak nam oznajmiono — pogłębić wiedzę o Lodzę czer- paną dotąd pośrednio z naszych wypowiedzi w państwie Am-1. Ze swej strony gotowi byli do rozmowy na tematy in- teresujące nas. Pierwszeństwo przysługiwało gościom, rozmowa zaczęła się przeto od spraw nas interesujących. W Am-1 nazywano komunizm polityczną patologią, chcieliśmy więc dowiedzieć się teraz, jak komuniści określają kapitalizm. Słowo „patologia" nie padło — może dlatego, że kapitalizm jest systemem starszym, uważanym do niedawna za polity- czną normę. Nasi rozmówcy definiowali go jako ustrój wyzy- sku pracującej większości przez posiadającą mniejszość. Złagodzenie tego wyzysku w ostatnich dziesięcioleciach przypisywali strachowi posiadaczy przed komunizmem, który zmiótł ich w owych latach ze znacznej części planety i zmiata dalej. Jednakże w krajach, gdzie pracujący nie zdołali się jeszcze zorganizować i żaden wybuch nie grozi, wyzysk bynajmniej nie zelżał. Naukowcy z Eu-1 trzeźwo oceniali zalety i wady obydwu ustrojów. Kapitalizmowi przyznawali większą efekty- wność gospodarczą, napędzaną przez chęć zysku i ostrą selekcję złej roboty. Nad nieudolnym bądź leniwym pracow- nikiem żaden przedsiębiorca się tam nie zlituje. Utrzymywa- nie dochodów ludności poniżej podaży towarów wymusza konkurencję wytwórców i dbałość o klienta. Komunizm lepiej sprzyja rozwojowi człowieka i chroni słabych. Dzieje się to jednak kosztem ekonomiki kraju oraz ludzi najzdolniejszych i najpracowitszych, którzy muszą część efektów swego trudu oddawać innym. Funkcje opiekuńcze państwa komunistycz- nego wpływają też pomniejszająco na fundusze rozwojowe gospodarki. Tak więc wydajność materialna komunizmu nigdy chyba nie dorówna kapitalistycznej. Będzie to trwała cena jego rozbudowanych świadczeń socjalnych. Kiedy doszło do pytań gospodarzy, okazało się, że nie na wszystkie potrafimy odpowiedzieć. Drążyły one w głąb niektóre naukowe tematy, znane specjalistom z naszej ekipy tylko ogólnie, można by rzec — wynikowo. Pytającym zaś chodziło w pewnych kwestiach o informacje bardziej szcze- gółowe. Zorientowaliśmy się rychło, że idzie o zapełnienie luk w ich wiedzy o tych sprawach. Gdy kilkakrotnie musie- liśmy się przyznać do niewystarczającej kompetencji, prze- wodniczący Solotów zapytał, czy literatura naukowa, jaką przywieźliśmy z Logi, jest dostatecznie szczegółowa. Odpo- wiedzieliśmy, że raczej tak, są to bowiem dzieła dobrane pod kątem kompletnego przedstawienia naszej wiedzy. Wów- czas przewodniczący Solotów poprosił o przekazanie cało- ści tych materiałów Akademii Nauk państwa Eu-1. Prośbie tej nie mogliśmy uczynić zadość, bowiem pewne obietnice co do przywiezionych przez nas dzieł po- czyniliśmy już w Am-1. Ponieważ należało się spodziewać podobnych życzeń ze strony krajów, które mieliśmy jeszcze odwiedzić, Herwig odpowiedział, że podziału książek doko- namy dopiero pod koniec naszej podróży. Na razie możemy tylko przyjmować tematyczne zapotrzebowania. Przewodniczący Solotów odrzekł, że zapotrzebowa- nie naukowców z Eu-1 będzie sporządzone przed opusz- czeniem przez nas ich kraju. Zaraz potem przedstawił drugą prośbę: by para członków naszej ekipy przewi- dziana do pozostawienia na Sol-3 przyjęła gościnę pań- stwa Eu-1. Rozszerzył tę propozycję na każdą inną osobę spośród nas, która zechciałaby zostać na Sol-3. Herwig podziękował za zaproszenie — oznajmił jednak, że decy- zji, czy pozostawimy kogokolwiek na Sol-3, jeszcze nie podjęliśmy. Gdybyśmy się na to zdecydowali, oferta Eu-1 będzie wzięta pod uwagę. Przedobiednia konferencja była zgromadzeniem zbyt licznym, by omawiać na niej sprawy wycinkowe, wą- skie. Na popołudnie przewidziano przeto indywidualne spot- kania specjalistów, pragnących zaspokoić swoje szczególne zainteresowania. Był to pierwszy w Eu-1 podział naszej eki- py. Umożliwiły go gotowe już do użytku minitranslatory. Rodoga poprosiła o spotkanie z historykiem wojsko- wości. Streścimy niektóre wątki tej rozmowy, gdyż obcy nam temat wojen nie został jeszcze w raporcie wyczerpująco na- świetlony. Rozmówca Rodogi przedstawił jej moralną klasyfi- kację wojen, nie wszystkie z nich uznając za naganne. Po- dzielił mianowicie wojny na sprawiedliwe i niesprawiedliwe. Wojnę sprawiedliwą prowadzą ci, którzy bronią swej wolnoś- ci, dążą do jej odzyskania albo walczą z przemocą i wyzys- kiem. Niesprawiedliwe są wojny grabieżcze oraz zmierza- jące do podboju lub osiągnięcia siłą innych korzyści. Są wojny obustronnie niesprawiedliwe; takimi były walki mo- carstw ze sobą o kolonie lub bogate w surowce terytoria. Na- tomiast trudno sobie wyobrazić wojnę obustronnie sprawie- dliwą. Rodoga zauważyła w rozmowie, że wywód ten za- kładał niemożność dochodzenia do zgody drogą porozumie- nia, bez wojen. Jej kolega po fachu stwierdził, że taka jest niestety rzeczywistość planety Sol-3, mimo gorzkich nauk historii. Większość wojen wyniszcza obydwie strony tak, że nawet zwycięzca nie kompensuje sobie strat. Jeśli zbrojne rozstrzygnięcie okazuje się niemożliwe, wojujący przystają w końcu na kompromis — ale przeważnie dopiero wtedy, gdy są już wykrwawieni i zrujnowani. Kompromis ten nie różni się często od ugody, jaką można było osiągnąć przed wybuchem wojny. Gdyby sporządzić bilans wszystkich wojen Solotów, saldo byłoby przerażająco ujemne. Stale jed- nak ktoś na nowo dochodzi do wniosku, że zwycięży, i za- czyna kolejną wojnę. Obecnie zbrojenia nuklearne osiągnęły taki poziom, że wojna przy użyciu tej broni może być dla obu stron walką ostatnią. A dla planety — katastrofą biologi- czną. Po powrocie z tej rozmowy Rodoga wyraziła wątpli- wość, która zakotwiczyła się odtąd w naszych głowach i za- siała rozterkę co do dalszego postępowania. Rodoga powie- działa mianowicie, że trzeba się zastanowić, czy przekaza- nie Solotom całego dorobku naszej nauki wyjdzie im na zdrowie. Czy — mówiąc konkretnie — nie wykorzystają fizy- ki, chemii i technologii do zbudowania jeszcze bardziej okrut- nych broni? Regulowania płci noworodków — do zwiększe- nia liczby przydatnych dla wojska mężczyzn? Zabiegów na mózgu — do kreowania nie znających lęku wojowników? Tym- czasem Solotom potrzeba więcej kobiet, by wpływały łago- dząco na politykę i obyczaje, mniej zaś wojowników. Nie podjęliśmy dyskusji na ten temat, gdyż był zbyt świeży i wy- magał przetrawienia. Jednakże wątpliwość Rodogi —jak już wspomnieliśmy — zakotwiczyła się w naszych głowach. W porze spotkania Rodogi z historykiem wojskowo- ści Wereda rozmawiała ze znawcą problemów narodowościo- wych. Do wyrażenia takiej chęci skłonił ją fakt, iż państwo Eu-1 jest wielonarodowe w stopniu daleko wyższym niż jaki- kolwiek inny kraj na planecie Sol-3. Zamieszkuje w nim około stu trzydziestu narodów o bardzo różnej liczebności — od wielomilionowych do zaledwie kilkusetosobowych. Nacje te, pielęgnując własną mowę i kulturę, porozumiewają się w skali całego związku (taka jest polityczna struktura państwa Eu-1) językiem narodu najliczniejszego. Dzięki jego znajo- mości mogą uczestniczyć w życiu i kulturze kraju o najwięk- szym na planecie obszarze. Zainteresowanie Weredy sku- piło się na następującym pytaniu: skoro sto trzydzieści naro- dów może współżyć w jednym państwie, to czy nie jest to droga do likwidacji antagonizmów i wojen na całej planecie? Jej rozmówca odpowiedział, że istota problemu nie jest taka prosta i polega na czym innym. Są przecież pań- stwa, których narody składowe — a nawet niewielkie grupy plemienne — wyniszczają się nawzajem mimo administra- cyjnej wspólnoty. Z drugiej strony jest niemało odrębnych państw żyjących ze sobą w sąsiedzkiej zgodzie. Źródłem an- tagonizmów są nie granice i osobne rządy, tylko postawy narodów oraz ich dążenia, często celowo rozbudzone przez siły mające w tym interes. Kolonie zdobywano dlatego, że przynosiło to zdobywcom korzyść. Państwa silniejsze podbi- jały słabsze po to, by umocnić się jeszcze bardziej. Niektóre narody wychowywano w przekonaniu, że są lepsze od in- nych, mają zatem naturalne prawo do dominacji. Tych dążeń i procesów nie zatrzyma się bez obezwładnienia sił, którym służą, i bez równościowej reedukacji narodów. W państwie Eu-1 trzeba było włożyć sporo pracy w przekonanie zespo- lonych nacji, że wszystkie są równe i mają te same prawa. W innych krajach, niestety, wysiłki w tym kierunku są nie- wielkie lub zgoła żadne. Gdzieniegdzie zaś jawnie podsyca się dążenia dominacyjne i forsuje zbrojenia. Rozmówca Weredy, sumując swój wywód, wyjawił pesymizm co do powszechnej zgody Solotów w dającym się przewidzieć czasie. Póki tak jest, państwo Eu-1 też musi się zbroić, by powściągać rachuby przeciwników na wojnę zwy- cięską. Jak już wspomnieliśmy, w państwie Eu-1 kultura odgrywa dużą rolę. Jest ona też przedmiotem narodowych ambicji. Wiele starań wkłada się w to, by prezentować ją ob- cokrajowcom, na miejscu i poza granicami. Gospodarze bez wątpienia byliby radzi zaimponować nią nam. Wiedzieli już jednak, że nie jesteśmy na te doznania podatni, wszelkie zaś zmyślenia i sztuczności nużą nas. Próbując pogodzić je- dno z drugim zawieźli nas wieczorem na coś pośredniego między sztuką a pokazami fizycznej sprawności. Były to wy- stępy par tanecznych w ramach łyżwiarskich mistrzostw kra- ju. Pojechaliśmy na tę imprezę nastawieni sceptycznie. Odbywała się ona na sztucznym lodowisku w krytej hali. Po- wiadomiona o naszym przybyciu publiczność zareagowała długotrwałymi oklaskami. To było miłe, ale nie pomniejszyło naszej rezerwy wobec rozpoczynającego się widowiska. Przy akompaniamencie muzyki kolejne pary — na ogół bardzo młode — prezentowały swój łyżwiarski i gimna- styczny zarazem kunszt. Z początku patrzyliśmy na to z za- ciekawieniem jako na pokar zadziwiającej sprawności ciał, robiących wrażenie zbudowanych ze sprężyn i gumy. Ten podziw powinien się jednak wyczerpać, gdyż występujące po sobie pary wnosiły pod względem fizycznej zwinności niewiele nowego; wszystkie były wyćwiczone znakomicie. Tymczasem znudzenie nas nie ogarniało, patrzyliśmy z przy- jemnością na taneczne ewolucje zawodników. Nie drażniła nas nawet dość głośna muzyka. Wytrwaliśmy bez znużenia do końca pokazów, potem zaś oklaskiwaliśmy wraz z Solo- tami parę uznaną przez sędziów za najlepszą. W powrotnej drodze Selima, nasz psycholog, oznaj- miła żartobliwie, że musimy wykazać więcej hartu, gdyż grozi nam duchowe zakażenie irracjonalnymi upodobaniami Solotów. 16 Wyrażone przez nas życzenie wyjścia poza sale konferencyjne zostało przez gospodarzy spełnione. Przez trzy kolejne dni uczestniczyliśmy — grupowo i pojedynczo — w życiu obywateli państwa Eu-1. Ale już w pierwszych godzinach tego uczestnictwa stwierdziliśmy, że niewiele ono da, jeśli będziemy od początku rozpoznawani jako przyby- sze z kosmosu. Zaciekawienie i gościnność Solotów były tak zaborcze, że natychmiast przemienialiśmy się z obserwato- rów w przedmioty zainteresowania, troski i różnorakich za- proszeń. Był tylko jeden sposób na to: upodobnić się do So- lotów i udawać zagranicznych turystów, których przewijało się przez stolicę Eu-1 bardzo wielu. Gospodarze dostarczyli nam stosowne ubiory i po- uczyli, jak się zachowywać. Choć podtrzymywali zapewnie- nie, że nie ma u nich terrorystów ani porywaczy, nie zgodzili się na wypuszczanie nas z rezydencji bez ochrony. Była ona jednak dyskretna i Soloci, z którymi się kontaktowaliśmy, nie zauważali strzegących nas z oddalenia opiekunów. Sensa- cję budziły natomiast minitranslatory — lecz tylko dwukrotnie rozpoznano nas z ich powodu jako Logotów. Na ogół da- wano wiarę wyjaśnieniu, że to wypróbowywany właśnie naj- nowszy wynalazek. Te trzy dni uczestnictwa w życiu Solotów nie po- większyły naukowego plonu naszej wyprawy. Pozwoliły nam jednakże zaznajomić się z egzystencją zwykłych ludzi. Na ogół spotykaliśmy się ze skargami na warunki bytowania w wielkim mieście. Nasi rozmówcy narzekali na zgiełk, cia- snotę, spaliny, tłok w środkach komunikacji, uliczne korki, awarie urządzeń technicznych i brak kontaktu z przyrodą. Ale prawie nikt nie przejawiał gotowości opuszczenia stolicy, gdyby nadarzyła się sposobność. Z drugiej strony — jak się dowiedzieliśmy — mieszkańcy prowincji marzą o przepro- wadzce do wielkich miast i nie szczędzą starań, by to pra- * gnienie ziścić. Owe starania są tak prężne, że w niektórych metropoliach stawia się im tamę prawną w postaci ograni- czeń meldunkowych. To współistnienie narzekań na wielkie miasta i chęci mieszkania w nich występuje we wszystkich odwiedzonych przez nas krajach planety Sol-3. Statystyki dowodzą, że pragnienia mają większą siłę, należy przeto spodziewać się dalszej urbanizacji planety. Państwo Eu-1 jest krajem ciężko doświadczonym przez wojny. Odcisnęło się to na świadomości jego obywa- teli i znajduje różne przejawy, nie spotykane w państwie Am-1, którego byt nie bywał zagrożony. Narody Eu-1, oca- lone kosztem śmierci wielu milionów swoich żołnierzy, prze- pojone są pamięcią o tych ofiarach. Pamięć ta wyraża się w licznych pomnikach, dziełach sztuki, rocznicowych uroczy- stościach oraz powszechnym kulcie bohaterów. Wojenny bohater jest to człowiek, który wykazał nie- zwykłą odwagę i dzielność w walce z wrogiem, ryzykując własnym życiem lub wręcz je poświęcając. Jest to poryw nam nie znany, gdyż na Lodzę nie ma potrzeby takich ofiar, ani ludzi skłonnych do czynienia ich z siebie. Historia Solo- tów zaś inkrustowana jest bogato nie tylko bohaterami wo- jennymi, ale i buntownikami oraz męczennikami w imię religii bądź idei. Ich czyny znamionuje ogromne natężenie wiary bądź emocji przy równoczesnej zatracie rozumowej oceny szans. Niezliczone były zrywy Solotów, skazane od począ- tku na klęskę, w rezultacie której stan poprzedni ulegał jesz- cze pogorszeniu. Selima, która prowadziła z mieszkańcami Eu-1 rozmowy o tym, nabyła zrozumienia dla kultu bohate- rów. Pozostała natomiast myślowo bezradna wobec pory- wów męczeńskich, będących jedynie aktami jałowego prote- stu. Podobnie jak obywatele państwa Am-1, Soloci z Eu-1 starali się przedstawiać swój kraj nam — ludziom ob- cym — w świetle korzystnym. Podkreślali przede wszystkim postępy w rozwoju, które uczyniły Eu-1 światową potęgą mimo późnego startu przemysłowego. Szczycili się też osią- gnięciami w kulturze. Tę dążność do zachwalania wobec ob- cych własnej ojczyzny uważaliśmy za normalną. Spotka- liśmy się wszakże w innym państwie ze zjawiskiem odwrot- nym. Ale o tym będzie mowa później. ' Podczas obcowania naszej ekipy z życiem Solotów tylko raz doszło do interwencji towarzyszących nam opieku- nów. Belewę zaczął drugiego wieczora napastować mężczy- zna, który — jak jej potem powiedziano — wypił za dużo al- koholu. Rosły stróż Belewy ujawnił się wówczas, okazał na- trętowi jakiś znaczek i polecił oddalić się. Podpity Solot wy- konał posłusznie nakaz, opiekun zaś przeprosił Belewę za ten incydent. Po trzech dniach omówiliśmy w gronie naszej ekipy rezultaty tych osobnych zwiadów. Doszliśmy do wniosku, że specyfikę państwa Eu-1 poznaliśmy już — jak na cel naszej wyprawy — wystarczająco i że powinniśmy wobec tego ru- szać w dalszą podróż. Kolejnym jej etapem miało być pań- stwo Az-1, najliczebniejszy kraj planety. Gdy rano wyjawiliśmy gospodarzom zamiar wyjaz- du, spotkaliśmy się ze zdziwieniem i argumentem, że uło- żony przez nich program naszego pobytu daleki jest od wy- czerpania. Ostatecznie ustaliliśmy, że zabawimy jeszcze w Eu-1 dwa dni, zostawiając ich program do uznania gospo- darzy. Poprosiliśmy jedynie o parę wolnych godzin na za- poznanie się z wycinkami prasowymi i korespondencją, która napłynęła pod naszym adresem i czekała na przej- rzenie. Ponieważ gospodarze także potrzebowali paru go- dzin na przeróbkę programu, zaoferowali nam wolny czas do obiadu. Zaczęliśmy od przeglądu wycinków. Po dość iskrzą- cej konferencji prasowej przed paru dniami treść publikacji zadziwia swoją oględnością i stonowaniem. Robert wyjaśnił tę różnicę przypominając, że dyskursywne tony nadawali konferencji głównie dziennikarze zagraniczni. Tutejsza prasa zaś to zupełnie co innego. Przede wszystkim nie ma tu w ogóle prywatnych gazet komercyjnych zdobywających czytelnika niewybrednymi sensacjami i plotkami. Poważna prasa natomiast czuje się współgospodarzem państwa i nie pozwoli sobie wobec takich gości jak my na tony nieumiarko- wane. Opinie krytyczne będą zapewne rzadkie i wyrażone tak, by nas nie urazić. Opinie krytyczne przewijały się w publikacjach, ale były rzeczywiście formułowane z dużą powściągliwością. Najwięcej obiekcji budził nasz system rodzin rozrodczych. Zarzuty pokrywały sią na ogół z tymi, które wysuwano w Am-1. Dodatkowo przypominano pokrewieństwo tego sy- stemu z praktykami uprawianymi w niedawnej przeszłości przez ludobójczy ruch rasistowski, z trudem unicestwiony. W innych sprawach gazety wyrażały przeważnie pogląd, że każda społeczność ma prawo regulować swe życie tak, jak uważa za korzystne i godziwe. Przychylnie oceniano nasz ustrój gospodarczy, wolny od wyzysku człowieka przez czło- wieka. Listy zawierały różności. Zaproszenia. Oferty matry- monialne. Prośby o zabranie na Logę. Propozycję sprzedaży rewelacyjnych wynalazków, których nie doceniają miejscowi inżynierowie. Błagania o leki na choroby, wobec których me- dycyna Solotów jest bezradna. Pytania naukowe i pseudo- naukowe. Podejrzenia, że jesteśmy zwiadem kosmitów szy- kujących atak na planetę Sol-3. Wyrazy sympatii i pozdro- wienia, przeważnie od ludzi młodych. Wezwania do zejścia ze złej drogi. Nakazy natychmiastowego opuszczenia pla- nety Sol-3, by nie mącić młodzieży w głowach. Przy nie- których listach nawet Selima, nasz psycholog, nie potrafiła zdobyć się na osąd, czy autorzy są maniakami, czy ludźmi normalnymi. Odpowiadać nie mogliśmy niestety na żadne li- sty — to by wymagało specjalnego biura. Przed obiadem gospodarze przedstawili zreduko- wany program naszego kończącego się pobytu w Eu-1. Po południu — spotkanie z tutejszymi kosmonautami. Wieczo- rem — wystąpienie w telewizji, gdyż prawie trzystu milionom mieszkańców Eu-1 należało dać możność zobaczenia i usły- szenia gości z kosmosu. Nazajutrz przed południem — po- nowna konferencja prasowa. Po południu — mityng na sta- dionie z mieszkańcami stolicy. Wieczorem — pożegnalna kolacja. Spotkanie z kosmonautami niczego nas nie nauczy- ło, gdyż w tej dziedzinie nasza technika stoi wyżej: to my przylecieliśmy na planetę Sol-3, a nie Soloci na Logę. Miło jednak było porozmawiać z kolegami po fachu, toteż nie uważamy tego popołudnia za stracony czas. Na Sol-3 ko- smonautyka jest domeną mężczyzn. Kobiety dopuszczane są do niej rzadko i jakby bez przekonania, jedynie dla ekspe- rymentu. Bohaterkami spotkania stały się przeto nasze pa- nie, oblegane i indagowane aż do granic wścibstwa. Były z tego bardzo zadowolone. Na Lodzę, ze względu na propor- cję płci, nigdy takiego zaciekawienia nie doświadczały. Zre- sztą Solotów cechuje szczególny sposób adorowania kobiet, przyjemny dla pań. Piszemy o tym w innym rozdziale rapor- tu. Nasze wystąpienie w telewizji było zaplanowane przez gospodarzy już wcześniej. W tym dniu jednak weszło do programu nagle ze względu na przyspieszenie przez nas wyjazdu. Czuliśmy się stremowani stojącym przed nami za- daniem. Najliczniejszymi gremiami, przed jakimi występowa- liśmy dotąd, byli dziennikarze na konferencjach prasowych. Teraz miało nas oglądać i słuchać co najmniej kilkadzie- siąt milionów zaciekawionych Solotów. Co i jak mówić do tak ogromnego audytorium o różnym poziomie umysłowym i rozstrzelonych zainteresowaniach oraz — jak dowodziły li- sty — niejednakowym stosunku do nas? Najprościej byłoby odpowiadać na pytania i taką propozycję przedłożyliśmy go- spodarzom. Została przyjęta. W roli naszych rozmówców wystąpiła trójka telewizyjnych dziennikarzy różnych specjal- ności. Pytania były dobrane pod kątem zainteresowań ma- sowych, a sformułowane w taki sposób, by dało się na nie odpowiedzieć w sposób prosty. Po wyjaśnieniu, jak pozyska- liśmy wiadomość o planecie Sol-3, musieliśmy zrelacjono- wać pokrótce naszą podróż, dotychczasowy pobyt wśród Solotów oraz dalsze plany. Potem nastąpiły pytania o Logę, jej mieszkańców, ustrój, prawa i obyczaje — czyli o to wszy- stko, co dawało telewidzom możność porównania naszego życia ze swoim. Ci, co śledzili prasowe publikacje o nas, nie dowiedzieli się z tej telewizyjnej rozmowy niczego nowego —- ale nie do nich przecież była ona adresowana. Po zakończeniu programu trójka naszych rozmów- ców zainteresowała się na swój użytek telewizją na Lodzę. Skoro — powiedzieli — nie ma u was polityki międzynarodo- wej, społecznych i narodowych konfliktów, sztuki, wyczyno- wego sportu ani widowiskowych rozrywek, to co właściwie prezentujecie na ekranach telewizorów? I czy to, co nadaje- cie, zadowala Logotów? Odpowiedzieliśmy, że telewizja służy u nas przede wszystkim przekazywaniu informacji. Ale nie tylko takich, które wygłasza przed kamerą spiker. Te nie są na ogół lubia- ne. Logot woli widzieć zdarzenia i zjawiska własnymi oczami niż słuchać cudzych relacji o nich. Stąd wiele w naszych pro- gramach wszelakiego reportażu i dokumentalnego filmu. Więcej też niż w telewizji Solotów nadaje się obrazowych le- kcji z zakresu szeroko pojmowanej oświaty. Na dobrą sprawę Logot, nawet gdyby w ogóle nie chodził do szkoły, mógłby zdobyć niezłe wykształcenie oglądając systematycz- nie programy telewizji. Dużą popularnością cieszą się u Lo- gotów konkursy, podobne do lubianych przez Solotów kwi- zów, ale poświęcone umiejętnościom użytecznym, a nie jało- wym. Takie konkursy są oglądane powszechnie, ich zwy- cięzcy zaś podziwiani i otaczani respektem. Nasi rozmówcy wysłuchali tych informacji z uwagą. Oznajmili jednak potem, że u nich program telewizyjny bez filmów i widowisk fabularnych, muzyki oraz sportu nie zna- lazłby u widzów uznania. Byłby po prostu okrzyknięty za nu- dziarstwo. 17 Na drugą naszą konferencję prasową przybyło jesz- cze więcej dziennikarzy zagranicznych niż na pierwszą. Oni też celowali w zadawaniu nam ostrych, niekiedy zgoła prowo- kacyjnych pytań. Jedno z nich powracało parokrotnie w róż- nych odmianach. Szło o to, byśmy wyrażali porównawcze opinie o państwach Am-1 i Eu-1. Odpowiadaliśmy za każ- dym razem, że po krótkim pobycie w obu tych krajach nie czujemy się uprawnieni do porównań. Mimo tej odmowy co- raz to nowy dziennikarz usiłował podejść nas pytaniem po- średnim albo po prostu inaczej sformułowanym. Indagując na przykład, gdzie wolelibyśmy się osiedlić w razie niemoż- ności powrotu na Logę. To, że wytrwaliśmy w odmowie po- równań do końca, sprawiło niechybnie upartym żurnalistom duży zawód. Na tej konferencji pojawiły się tematy nie poruszane podczas poprzednich. Widać dopiero teraz dojrzał na nie czas. Przytaczamy niektóre pytania, odpowiedzi i uwagi. SOL: Czy była na Lodzę kiedykolwiek społeczna albo inna nierówność ludzi? LOG: Nie, historia oszczędziła nam tego. Nic w rodzaju wa- szego niewolnictwa, feudalizmu, arystokracji ani bu- rżuazji nie powstało u nas. SOL: Nie było też narodów, wojen i konfliktów religijnych. O czym wobec tego traktuje historia Logi? LOG: O dziejach naszej gospodarki, nauki i techniki. A tak- że o osiągnięciach i błędach kolejnych rządów. SOL: Były przy waszym nieprześcignionym racjonalizmie ja- kieś błędy? LOG: Odczytuję ironiczną intencję pytania. Błędy jednak były. SOL: Poznaliście już z grubsza naszą planetę. Czy znaj- dujecie u nas coś wartego przeszczepienia na Lo- gę9 LOG: Jak dotąd nic. SOL: Czy to nie zarozumialstwo? LOG: Raczej szczerość. SOL: A co z Logi rekomendowalibyście nam? LOG: Wiele rzeczy. SOL: Ale co przede wszystkim? LOG: Wytrzebienie ducha agresji, pohamowanie przyrostu ludności i praktyczne wykorzystywanie genetyki. SOL: Wiemy już, że zamierzacie zabrać na Logę parę Solo- tów. Czy bylibyście gotowi przyjąć do siebie większą liczbę naszych ludzi? LOG: Mamy w statku miejsce tylko na parę. SOL: Załóżmy teoretycznie, że nie ma tej przeszkody. Czy przyjęlibyście na przykład tysiąc Solotów? LOG: To nie nasza kompetencja. Ale odradzalibyśmy raczej rządowi taki eksperyment. SOL: Dlaczego? LOG: Mogłoby to spowodować duże kłopoty. Proszę mnie zwolnić od rozwijania tej odpowiedzi. SOL: Czy wy sami nie wolelibyście pozostać u nas niż wra- cać na Logę? LOG: Jest wśród nas para przewidziana do pozostawienia. SOL: A reszta, gdyby mogła dowolnie o tym decydować? LOG: Nikt takiej ochoty nie przejawia. SOL: Co byście zrobili w razie agresji na Logę, skoro nie macie wojska ani broni? Każdy zbrojny desant może was przecież pokonać i zniewolić. LOG: Nie potrafimy odpowiedzieć. Nie liczyliśmy się dotąd z taką ewentualnością. Sygnał o niebezpieczeństwie napaści na Logę dźgnął nas i zatrwożył. Póki nie wiedzieliśmy o współmiesz- kańcach kosmosu, możliwość taka nie zaprzątała nikomu u nas głowy. Potem, gdy pozyskaliśmy informację o planecie Sol-3, nikt nie przypuszczał, że mogą istnieć kosmici o za- borczym duchu. Teraz mieliśmy już dowód, że tacy są. Oka- zało się też, że nasze kopaliny — złoto i platyna — mogą dla innych przedstawiać wielką wartość, zdolną ich skłonić do grabieżczej wyprawy. W takim wypadku stalibyśmy się — bezbronni i łagodni — łatwą zdobyczą. Ludem do zniewole- nia. Ta zyskana podczas konferencji świadomość była prze- rażająca. Nie pozostawało nam jednak nic innego jak uwol- nić się na razie od niej, natomiast po powrocie na Logę za- sygnalizować niebezpieczeństwo w raporcie. Popołudniowy mityng na stadionie zgromadził około stu tysięcy osób. Przebiegał on pod hasłem międzyplanetar- nej przyjaźni. Były przemówienia, orkiestry, śpiewy i wielo- krotnie skandowane pozdrowienia pod naszym adresem, a także zaproszenia do ponownych odwiedzin. Na koniec dzieci obdarowały nas naręczami kwiatów. Z naszego pun- ktu widzenia imprezę należałoby zakwalifikować jako niepo- trzebną. Znieśliśmy ją jednak dobrze ze względu na sympa- tyczny, przyjazny nam nastrój. W rezydencji doręczono nam zapotrzebowanie na książki ze statku, sporządzone przez Akademię Nauk. Było ono zbyt obszerne, by przetłumaczyć je na poczekaniu w ca- łości. Po przejrzeniu go Robert zreferował nam jednak ogól- nie, o jakie dzieła chodzi. Uczonych z Eu-1 interesowały ró- żne dziedziny naszej wiedzy, szczególnie wszakże fizyka i biologia, a w tej drugiej — przede wszystkim mózg. To po- twierdzało zauważone przez nas już wcześniej zapóżnienie Solotów w badaniu mózgu, najważniejszego organu człowie- ka. Pożegnalną kolację urządzono w naszej rezydencji, a gospodarzem jej był minister spraw zagranicznych. Zorien- towany w dyplomatycznych obyczajach Robert poradził nam, byśmy poniechali na ten wieczór abstynencji od alko- holu, gdyż byłaby źle przyjęta. Jest mianowicie tradycyjnym rytuałem wznoszenie na tego rodzaju przyjęciach tak zwa- nych toastów. Są to wezwania do wypicia za czyjeś zdrowie lub ogólnie cenioną sprawę — na przykład za przyjaźń, po- kój, pomyślność albo podobne dobro. Uchylanie się od wypi- cia może być poczytane za brak życzliwości dla osoby lub sprawy, której toast dotyczy. Kobietom i osobom, którym al- kohol szkodzi, wybacza się nieopróżnianie kieliszków do dna, jednak choć trochę należy wypić. Ponadto gościom wy- pada odwzajemniać toasty gospodarzy. Herwig odniósł się do rady Roberta opornie, nato- miast Pinor i Ledeta poparli go oznajmiając, że goście po- winni respektować obyczaje gospodarzy. Stanęło na tym, że będziemy się do toastów przyłączać, pijąc jednak tylko po trochę. Kolacja zaczęła się od przemówienia ministra, za- kończonego toastem za nasze zdrowie. Wypiliśmy po odro- binie alkoholu, jedynie Pinor i Ledeta wychylili kieliszki do dna. W dalszym toku biesiady toasty mnożyły się. Gospoda- rze inicjowali kolejno wypicie za: bogaty plon naszej wypra- wy, przyjaźń między Logą i planetę Sol-3, pomyślność na- rodu Logotów, zdrowie pań, sukcesy wszystkich kosmonau- tów wszechświata, nasz bezpieczny powrót na Logę oraz owocną współpracę naukowców całego kosmosu. My, nie- wyćwiczeni w takim biesiadowaniu, odwzajemniliśmy się tylko trzema toastami: za zdrowie gospodarzy, pomyślność wszystkich Solotów i pokój na planecie Sol-3. Choć piliśmy oględnie, alkohol wprawił nas szybko w zaznaną już dwukrotnie błogość, do której zaczęło się po- tem przyłączać rozrzewnienie, a jeszcze potem — szum w głowie i poczucie kołysania. Piliśmy coraz ostrożniej, mar- kując już tylko spełnianie toastów. Nie zachowali niestety miary Pinor i Ledeta. Lecz gdy Pinor zdawał się być całkowi- cie skupiony na tym, by — mimo kołysania — zachować przy stole pozycję pionową, rozochocona Ledeta popadła w wy- raźne ożywienie. Ku radości Solotów próbowała mówić ich językiem, a potem nawet śpiewać. W pewnym momencie wszakże zachwiała się na krześle i osunęła na ramię sąsia- da. Zlękliśmy się, że to atak serca, ale ciężko nam było jakoś podźwignąć się z krzeseł i pospieszyć jej z pomocą. Wy- przedzili nas gospodarze, dając jednocześnie gestami znać, że to nic groźnego, drobiazg. Za wyprowadzoną przez nich Ledeta podążył Pinor, ale natychmiast się zachybotał i także musiał być wsparty przez Solotów. W drzwiach prze- jęła ich obydwoje służba i — jak wyjaśnił nam Robert — po- prowadziła do pokojów. Robert podtrzymał zapewnienie go- spodarzy, że to nic groźnego. Ot, po prostu chwilowa nie- dyspozycja. Biesiada trwała dalej, jakby nic się nie zdarzyło. So- loci — choć pili dzielnie, do dna — sprawiali wrażenie zupeł- nie trzeźwych i sprawnych. Tacy też pozostali do końca ko- lacji. Żegnali się z nami przytomnie i na mocnych nogach. Mogło się wydawać, że nie tknęli przez cały wieczór alkoho- lu. Pinor i Ledeta spali już w swoich pokojach. Po nieja- kich kłopotach z rozbieraniem się i myciem poszliśmy wszy- scy do łóżek. W nocy budziliśmy się spragnieni jakiegokol- wiek napoju, gdyż męczyła nas nie znana dotąd suchość. Wypiliśmy wszystką wodę mineralną z lodówki na korytarzu. Rano wstaliśmy z ciężkimi głowami. Herwig udzielił Pinorowi i Ledecie nagany za nieza- chowanie umiaru w piciu alkoholu. Oznajmił też, że nigdy więcej nie da dyspensy na ten trunek, choćby nawet gospo- darze mieli się czuć tym dotknięci. 18 Państwo Az-1, do którego z kolei przybyliśmy, bar- dzo się różni od Am-1 i Eu-1. Choć liczy sobie przeszło trzy i pół tysiąca lat, pod względem rozwoju gospodarczego po- zostaje daleko w tyle za znacznie późniejszymi historycznie krajami przemysłowej czołówki. Jest to niewątpliwie cywiliza- [ cyjny paradoks. Podczas tych trzech i pół tysiąca lat powsta- wały i upadały różne imperia Solotów, jedne narody wymie- rały, inne dochodziły do znaczenia. Państwo Az-1 trwało nieprzerwanie. Wytworzyło oryginalną kulturę, ma w do- robku wynalazki, którymi wyprzedzało resztę świata — mimo to pozostaje dziś, jak powiedzieliśmy, daleko w tyle. Jest to powodem dużej frustracji przywódców kraju, od niedawna komunistycznego. Najliczebniejsze państwo planety chcia- łoby być także najpotężniejszym. I żywi nadzieję, że nadej- dzie jego pora, bo naród jest pracowity i nie rozpasany kon- sumpcyjnie. Politolodzy z innych krajów powiedzieli nam, że przywódcy Az-1 źle trawią potęgę państw Am-1 i Eu-1, a to z powodu ambicji, o której wspomnieliśmy. Politolodzy owi uważają, że najwspanialszym prezentem, jakim historia mo- głąby obdarować państwo Az-1, byłaby nuklearna wojna Am-1 i Eu-1, prowadząca do zniszczenia obydwu tych mo- carstw. Wtedy Az-1 wysunęłoby się na czoło przy swym do- tychczasowym stanie. Odbiciem niechęci do konkurentów jest terminolo- gia, z jaką się zetknęliśmy. W Az-1 bardzo często zamiast nazywać rzeczy po imieniu używa się określeń zastępczych. Otóż Am-1 zwane jest tam deprecjonująco „Papierowym ty- grysem", Eu-1 zaś ogólnikowo „Pewnym mocarstwem". Odnieśliśmy wrażenie, że takie unikowe określenia łatwiej przechodzą mówiącym przez gardło. Następstwem gospodarczego zapóźnienia jest niski poziom bytowania mieszkańców Az-1. Uważa się tu z konie- czności, że wszystko, co żyje lub rośnie, nadaje się do spo- życia. Trzeba jednak obiektywnie przyznać, że odkąd nastał w Az-1 komunizm, znikła nędza jaskrawa. Nie ma tu tego, co w najbiedniejszych krajach planety, gdzie codziennie umiera z głodu bądź infekcji czterdzieści tysięcy dzieci. W Az-1 robi się ostatnio wiele dla ograniczenia przyrostu naturalnego. Jedną trzecią ludności stanowią analfabeci i pół- analfabeci. Należy wszakże zaznaczyć, że pismo jest w tym kraju trudne do opanowania, składa się bowiem z przeszło sześciu tysięcy znaków. Dodać także trzeba, że obecny po- ziom oświaty jest wielkim postępem w stosunku do stanu sprzed czterdziestu lat. Wówczas osiemdziesiąt procent lud- ności nie umiało czytać i pisać. Jeszcze przed przybyciem do Az-1 byliśmy świado- mi, że — po Am-1 i Eu-1 — nie dowiemy się tu niczego nowego o nauce i technice Solotów. Ciekawe dla nas mogło być w tym kraju tylko to, co stanowiło jego odmienność. Po- informowano nas, że specyficzna jest tu sztuka, tej jednakże nie zamierzaliśmy poznawać ze względu na psychiczną obo- jętność na nią. Pozostawało nam zatem skupić zaintereso- wanie na ludziach, ich umysłowości, obyczajach i życiu. Byli oni warci naszej uwagi choćby dlatego, że należeli do innej rasy niż mieszkańcy Am-1 i Eu-1. Nazywa się ją na pla- necie Sol-3 rasą żółtą ze względu na odcień skóry. Problem odmian człowieka był dla nas istotny, gdyż na Lodzę żad- nych różnic pod tym względem nie ma. Według stosowanej przez Solotów klasyfikacji należymy do rasy białej. Ponieważ nasz pobyt w Az-1 miał być krótki, a tam- tejszy język cechował się dużą zawiłością, Robert uważał, że szkoda trudu na załadowywanie nim translatorów. Trwa- łoby to długo, tymczasem w Az-1 można było od biedy poro- zumiewać się językami krajów Am-1 i Eu-1 znanymi Rober- towi i wprowadzonymi do translatorów. Z pomocą lingwistów miejscowych, władających tymi językami, mogliśmy sobie poradzić — z dwustopniowym przekładem — w każdej roz- mowie. Podzieliliśmy zdanie Roberta, zwalniając tym samym jego i Dewirę od załadowywania translatorów trzecim języ- kiem. Nasz plan poznawczy napotkał przeszkodę już na wstępie, przy omawianiu z gospodarzami programu pobytu. Okazali oni — choć w niezwykle grzecznej formie — zdecy- dowaną niechęć do zaznajamiania nas z życiem mieszkań- ców swego kraju. Gotowi byli natomiast prezentować nam to, co miało dobrze świadczyć o rozwoju ich państwa, w czym akurat pozostawali w tyle za tym, co widzieliśmy już gdzie indziej. Tak zasadnicza kolizja planów groziła zreduko- wniem naszego pobytu w Az-1 do minimum, gdyż nie za- mierzaliśmy tracić czasu na wizytę jałową. Wyczuwszy to, gospodarze ustąpili nieco. Powiedzieli, że skoro interesują nas odmienności, pokażą region przygraniczny, nietypowy dla ich kraju, za to gruntownie różniący się od tego, co oglą- daliśmy dotąd. Będzie to przykład społeczności bardzo za- późnionej, jakich jeszcze sporo na planecie Sol-3. Uzgodni- liśmy, że wyprawimy się do tego regionu samolotem już na- stępnego dnia. Jeszcze wcześniej — zaraz po przylocie i zakwate- rowaniu — umówiliśmy się z naszymi gospodarzami, że będą nam podawane potrawy tutejsze, prócz mięsa natural- nie. Chcieliśmy zapoznać się z miejscową kuchnią, o której także wiedzieliśmy, że ma swoje osobliwości. Już pierwszy posiłek zakłopotał nas, bo nie potrafiliśmy odgadnąć, co spo- żywamy i jak to należy jeść. Postanowiliśmy jednakże nie zrażać się i poznawać miejscową kuchnię dalej. Niestety, przyszło wycofać się z tego śmiałego zamiaru. W nocy Ro- doga zachorowała. Napadł ją ból głowy i przewodu pokar- mowego, miała mdłości, wymiotowała. Alwina, nasza lekar- ka, udzieliła jej pierwszej pomocy. Poprosiła jednakże o we- zwanie medyka tutejszego, obeznanego z lokalnymi przypa- dłościami. Karetka pogotowia zjawiła się szybko. Lekarz orzekł, że to nic groźnego, zabrał wszakże Rodogę do szpi- tala. Nam poradził, byśmy przeszli na potrawy, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Kuchnia naszej rezydencji, zapew- nił, potrafi sprostać wszelkim cudzoziemskim wymaganiom. Rano Belewa, nasz gastronom, odbyła z pomocą Roberta rozmowę z szefem kuchni. Herwig natomiast stanął przed decyzją, czy mamy wyruszyć w zaplanowaną wczoraj podróż, czy też zaczekać na powrót Rodogi ze szpitala. Je- den z naszych opiekunów porozumiał się telefonicznie ze szpitalem. Lekarz zajmujący się Rodogą potwierdził, że nic jej nie grozi, powinna wszakże pozostać jeszcze pod obser- wacją, a w każdym razie nie wyruszać w podróż. Ponieważ nasza wycieczka miała trwać tylko dwa dni, Herwig zdecydo- wał, że nie będzie burzyć planu. Pojechaliśmy do opóźnio- nego w postępie ludu bez Rodogi. Ten górski lud, liczący półtora miliona osób, zamie- szkuje rozległą wyżynę, stanowiącą autonomiczny region państwa Az-1. Ma on starą historię i odgrywał niegdyś w tej części kontynentu znaczną rolę. Wytworzył też swoją sztukę. Potem stracił znaczenie, głównie wskutek wewnętrznych waśni i zewnętrznych wojen. Dziś nie odgrywa żadnej roli politycznej, a żyje ubogo z rolnictwa, myślistwa i koczowni- czej hodowli zwierząt. Analfabetyzm i półanalfabetyzm sięga wśród kobiet osiemdziesięciu pięciu procent. Religia jest tu zakorzeniona bardzo mocno. Dużą część ludności stanowią tak zwani lamowie, zamieszkujący ponad trzy tysiące kla- sztorów; są to miejsca, gdzie pędzi się życie oddane wierze. Od ćwierćwiecza trwa proces ograniczania wpływu religii i duchowieństwa, powolny jednak. W rozległym regionie nie ma w ogóle linii kolejowych; z resztą państwa Az-1 łączą go tylko samoloty oraz trzy drogi samochodowe. Zwiedzenie ogromnego obszaru w ciągu dwóch dni było oczywiście niemożliwe. Gospodarze powieźli nas więc z lotniska śmigłowcem do kilku takich miejsc, gdzie — jak uważali — mogliśmy zaspokoić swoją ciekawość życia nie- ucywilizowanego ludu. Byliśmy w osadzie myśliwych, na pa- sterskim koczowisku, w rolniczej wsi, w punkcie skupu skór, u wioskowego znachora, w klasztorze łamów, na targu, w starej świątyni i nowo zbudowanej szkole oraz u rzadkiego tam lekarza z wykształceniem. Były duże trudności z tłuma- czeniem rozmów ze względu na słabą wśród tubylców zna- jomość głównego języka kraju. Oferowano nam nocleg oraz kolację i śniadanie w pasterskich namiotach, ale po przygo- dzie Rodogi nie zaryzykowaliśmy aż takiego uczestnictwa w życiu koczowników. Na noc wróciliśmy do stolicy regionu, gdzie był hotel i parę potraw do wyboru. W owym wyborze zdaliśmy się na fachowość Belewy, która obejrzała najpierw wszystkie potrawy w kuchni. Z dobrym skutkiem, bo nikt nie zachorował. Nasze wrażenia z tej wycieczki były niespójne. Za- mieszkujący wyżynę lud żył bez wątpienia prymitywnie i prze- ważnie w ciemnocie. Nie wydawał się jednak nieszczęśli- wy ani sfrustrowany. Przeciwnie, wyczuwaliśmy w nim spo- kój i pogodę, mające zapewne źródło w kojącym zbrataniu z przyrodą. Nie dostrzegliśmy ani śladu zaaferowania i po- śpiechu, tak widocznych w metropoliach Solotów, gdzie wię- kszość mieszkańców wygląda na spóźnionych i goniących uciekający im czas. Czy więc rzeczywiście należało współ- czuć owym prostym ludziom z tej przyczyny, że pozostają w tyle za galopującą cywilizacją? Dopędziwszy ją osiąg- gnęliby wyższy standard bytowania, ale przyszłoby im za to zapłacić utratę naturalnej harmonii życia i spokoju ducha. Co warte więcej? I ku czemu właściwie zmierza cywilizacja, skoro w wypadku Solotów zaprowadziła ich na skraj zagła- dy, której mogą nie uniknąć? Po powrocie zastaliśmy w rezydencji czekającą na nas Rodogę. Była już całkiem zdrowa, wesoła i bardzo sobie chwaliła miejscowych medyków, chociaż leczyli ją środkami, które na Lodzę by wyśmiano. Zapytana o to, nie wyraziła jed- nak ochoty do dalszego zapoznawania się z miejscową ku- chnią. Za dużo męki przed zabraniem do szpitala — powie- działa śmiejąc się. Następnego dnia gospodarze zaprosili nas na roz- mowę z naukowcami i politykami. Konferencje były chlebem powszednim naszego pobytu na Sol-3, po raz pierwszy jed- nak mieliśmy się spotkać z uczonymi i politykami jednocze- śnie. Może szło o zaoszczędzenie czasu, a może obie te dziedziny były w Az-1 tak mocno ze sobą sprzęgnięte, że należało mówić o nich łącznie. Konferencja — powiedzmy od razu — nie wyjaśniła tego. Potwierdziła natomiast naszą obawę, że nie pożywimy się w Az-1 jako badacze. Zarówno naukowcy, jak i politycy byli nastawieni na wypytywanie nas, a nie udzielanie odpo- wiedzi. Ich tajemniczość i nieufność wydała się nam wręcz chorobliwa. Później dowiedzieliśmy się, że w Az-1 także własnym obywatelom niewiele się mówi o stanie spraw pań- stwa. Zmiany we władzach kraju bywają długo tajone, a uzy- skać jakąkolwiek informację jest bardzo trudno. Dziennika- rze zagraniczni skazani są na domysły i wnioskowanie z ob- jawów wtórnych, będących skutkami faktów nieujawnianych. Tak więc niewiele wydobyliśmy z gospodarzy pod- czas konferencji. Kończąc ją przewodniczący Solotów wy- stąpił z nienową już dla nas propozycją, byśmy pozostawili w Az-1 na stałe część ekipy. Szło konkretnie o inżyniera i lekarkę. Przewodniczący gwarantował im takie warunki bytu, jakich zażądają. Herwig odpowiedział odmownie, a Pinor i Alwina potwierdzili tę odmowę we własnym imieniu. Na resztę naszego pobytu w Az-1 gospodarze za- projektowali program bardziej turystyczny niż poznawczy. Zdecydowaliśmy się poświęcić na ten oddech w podróży dwa dni. Od przybycia na planetę dopiero w Az-1 zyska- liśmy możność wyrwania się z wielkich miast i zetknięcia z przyroda, co było dla nas po prostu biologiczną potrzebą. Bez takiego relaksu groził nam spadek psychicznej spraw- ności, niezbędnej w dalszej podróży. Podczas tych dwóch dni zetknęliśmy się naocznie z pozostałościami starej cywilizacji kraju Az-1. Czuliśmy tchnienie minionych wieków, których śladów na Lodzę nie konserwuje się. Mieszkańcy Az-1 sprawiają wrażenie dum- nych z dawności swego państwa i umiejętności przodków, którzy — jak już wspomnieliśmy — wyprzedzili w niejednym resztę świata. Tę ich dumę zakłóca jednak to, że potem po- zwolili się prześcignąć prawie we wszystkim. Nie zanikły wszakże doskonalone przez tysiąclecia kunszty. Przed odlotem z Az-1 otrzymaliśmy od gospoda- rzy podarki. Były to wyroby dzisiejszych rzemieślników, utrzymane w starym stylu. Zdumiewała ich pomysłowość, oryginalna harmonia kształtów i barw oraz olśniewająca wprost, nie licząca się z wysiłkiem ani czasem staranność wykonania. My, Logoci, znamy dobrą robotę — podarki te jednak zmusiły nas do schylenia głowy przed mistrzami z Az-1. Przywieźliśmy je wszystkie na Logę, by pokazać na- szym mistrzom rzemiosła, że nie osiągnęli jeszcze szczytów. 19 Z Az-1 polecieliśmy do Eu-2, ostatniego z państw komunistycznych, do których przyjęliśmy zaproszenie. Prze- widziany jeszcze w naszym planie kraj Eu-3 należał do bloku kapitalistycznego. Przez cały czas naszego pobytu na planecie Sol-3 stwierdzaliśmy, że jej mieszkańcy są istotami nieracjonalny- mi, pod wieloma względami trudnymi do zrozumienia. W pań- stwie Eu-2 zetknęliśmy się z narodem, który nawet wśród Solotów uchodzi za dziwaczny. Najbardziej zdumiewającym z jego dziwactw jest skłonność do postaw i zachowań, które można by nazwać samobójczymi. Ściągały one na kraj wiele nieszczęść, ale nie wysnuto z tego nauk. Mówiąc ściślej — przyczyny nieszczęść uświadamiano sobie, lecz nie powodo- wało to zmian w postawach i postępowaniu. Niepowodzenia kraju są dwojakie: zewnętrzne i we- wnętrzne. Zewnętrzne miały najczęściej źródło w tym, że przyjaciół zyskiwano sobie daleko, wrogów zaś stwarzano blisko. Przyczyną największego nieszczęścia — utraty na przeszło sto lat niepodległości — było także to, że rodowa elita kraju osłabiła go własnymi rękami. Widząc w silnym państwie zagrożenie dla swego warcholstwa nie dopusz- czała do umocnienia centralnej władzy oraz wojska, z czego skwapliwie skorzystali zaborczy sąsiedzi. Kiedy potem — w wyniku wojny między owymi sąsiadami i korzystnej sytua- cji międzynarodowej — kraj odzyskał niepodległość, wars- twa przywódcza natychmiast pogrążyła go w zgubnych swa- rach, które doprowadziły do wojskowego przewrotu. Później — znowu szukając sojuszników daleko, gdy wróg był blisko — poniesiono kolejną klęskę. Tym razem krótkotrwałą, lecz tragiczną w skutkach, bowiem jedna piąta obywateli przypła- ciła ją życiem. Gdy po tym dramacie nowi władcy zapewnili krajowi przyjazne stosunki z sąsiadami, część społeczeńs- twa gotowa jest je skłócić w interesie mocarstw dalekich. Odżywają też ciągoty do anarchii w imię nieokiełznanej wol- ności, której władza stoi na przeszkodzie. Skłonność do anarchii sprawia, że prawo jest w Eu-2 mało skuteczne. Sporo obywateli — a także przedsiębiorstw — wkłada wiele pomysłowości w to, by łamać je bez narażania się na represje. Przyjąwszy nawet, że część praw grzeszy przesadą, jest to zjawisko patologiczne. U nas naruszanie prawa nie przyszłoby nikomu do głowy, choćby nie było to za- grożone żadną karą. Dlatego nasze organy ścigania i sądy są I ledwie cieniem tychże instytucji w Eu-2 — nie mówiąc już o nieznanych na Lodzę więzieniach. Stosunek do prawa jest odbiciem szerszego zjawiska o charakterze irracjonalnym. Obywatele Eu-2 nawet wów- czas, gdy są przekonani o słuszności określonego postępo- wania, czynią często inaczej. Najprościej byłoby przypisać to słabości woli, ustępującej przed pokusą. Ale nie zawsze tak bywa. Niezborność między świadomością a zachowaniem nie ma czasem żadnych uchwytnych podniet, mimo to wy- stępuje, jakby rozum nie kontrolował czynów. Obywatele Eu-2 rozumieją na ogół, że bez dobrej pracy nie będzie do- statku, jednakże bardzo wielu z nich nie kieruje się tym przy wykonywaniu swoich zadań. Nawet wtedy, gdy wysiłek przy pracy dobrej i złej jest taki sam. To nie koniec sprzeczności przejawiających się w Eu-2. Tamtejszy naród cechuje megalomania, przekonanie o własnej wyjątkowości i szczególnej roli oraz drażliwość na punkcie honoru. Kiedy naród ten cierpi, powinien pochylić się nad nim z troską cały świat — i to bez względu na przy- czynę niepowodzenia, nawet zawinioną. Owa megalomania nie przeszkadza temu, że Eu-2 jest jedynym z odwiedzo- nych przez nas państw, w którym nic się jego obywatelom nie podoba. Wszystko — prócz krytykującego — jest złe. W Am-1, Eu-1 i Az-1 starano się przedstawiać własne kraje od najlepszej strony, natomiast w Eu-2 niemal z lubością serwowano nam narzekania. Na ustrój, władzę i stopę życio- wą. Ale nawet w tych skargach były sprzeczności. Źle oce- niając komunizm' piętnowano jednocześnie każde odstęp- stwo od niego w kierunku nierówności społecznej. Gdyby w Eu-2 przywrócono kapitalizm, niechybnie podniósłby się za- raz bunt przeciwko jego bezlitosnym zasadom. Wymarzo- nym ustrojem byłby zatem taki, w którym obywatele mogliby się bez ograniczeń bogacić, a jednocześnie mieć równe do- chody, żeby nikt nie czuł się pokrzywdzony. Prawie każdy Solot z Eu-2 wie, jak należy rządzić państwem, nawet jeśli na własnym podwórku radzi sobie kiepsko. Powszechne są pretensje o niedocenianie i zawiść wobec powodzenia innych. Nie ma wiary w sens trudzenia się we własnym kraju. Natomiast za granicą każdy potrafi pracować lepiej i mniej wymagać. Umie też zdobyć się na duży wysiłek wówczas, gdy pragnie zaćmić dochodami in- nych. Mordercze zarobkowanie dla błyśnięcia dostatkiem jest zresztą cechą Solotów w wielu krajach. Poświęcają oni tyle czasu na zdobywanie pieniędzy, że nie starcza go już na korzystanie z dobrobytu. Zapędzony dorobkiewicz pada- jący od zawału serca — to inny wariant tego współzawod- nictwa. Samo szczęście. Wspomnieliśmy o megalomanii narodu zamieszku- jącego Eu-2. Jej dopełnieniem jest mnogość mitów. Prawdę o dziejach kraju można znaleźć w księgach rzetelnych histo- ryków. W powszechnym obiegu natomiast kursują mity ufor- mowane spontanicznie lub świadomie, zawsze jednak tak, by uszlachetniały przeszłość narodu i krzepiły ducha. Gdy mit utwierdzi się w umysłach, nic go już z nich nie wymaże, żaden dowód ani autorytet. Człowiek usiłujący przeciwsta- wiać mitowi mniej piękną prawdę bywa zazwyczaj okrzy- czany oszczercą. Mity, chociaż zniekształcają historię, mogą być po- żyteczne, jeśli skłaniają do postępowania według wzorów chwalebnych. Część mitów kraju Eu-2 nie zalicza się jednak do takich. Niektóre sławią wojny o celach zaborczych. Inne uwznioślają czyny samobójcze, rodzą kult zrywów darem- nych, drogo opłaconych krwią. Gorzej jeszcze: wiodą do po- gardzania postawami trzeźwymi, prowadzącymi do osią- gania małymi krokami tego, co realne. Rezultat jest ta- ki, że gdy inne narody pomnażały mozolną pracą swój dorobek, Soloci z Eu-2 krwawili się w straceńczych po- wstaniach lub bohaterskich bojach o cudze interesy. Pozo- stała z tego trwała skłonność do porywów nasyconych emocją i gorącymi chęciami, lecz gasnących przed dopię- ciem celu, gdy nie leży on w zasięgu ręki. Wszystko albo nic — to inna odmiana niecierpliwego entuzjazmu krót- kodystansowców z Eu-2. Przeważnie kończy się on niczym. Tego wszystkiego dowiedzieliśmy się od innych oraz z późniejszych lektur o kraju Eu-2. Gdy rozpoczynaliśmy wi- zytę w tym państwie, nasza wiedza o nim była jeszcze ską- pa. Gospodarze, reprezentujący rząd, tym się różnili od oby- wateli, że chcieli nam ukazywać dobre strony kraju, a nie jego wady. My natomiast byliśmy zainteresowani — podob- nie jak w Az-1 — tylko odmiennościami, a nie tym, co poz- naliśmy już gdzie indziej. Nie zamierzaliśmy też pozostawać w Eu-2 długo, bo nasza podróż i tak się przeciągała ponad pierwotne przewidywania. Nie wiedzieliśmy przecież lecąc na Sol-3, że planeta ta jest rozczłonkowana na odrębne kra- je. Nasza pierwsza rozmowa z gospodarzami upłynęła więc głównie na skracaniu programu, który przygotowali. Chociaż buntowaliśmy się przeciwko konferencjom, na jedną — prasową — musieliśmy przystać. Gospodarze bardzo nas namawiali na imprezy artystyczne (w sztuce kraj Eu-2 jest mocny), ale wybroniliśmy się. Pozostała natomiast w programie wizyta w klubie artystów, gdyż ciekawili nas od strony psychologicznej ludzie trudniący się zawodowo dzia- łalnością obiektywnie bezużyteczną. Wytargowaliśmy jeden dzień na uczestnictwo w codziennym życiu tamtejszych So- lotów. Owo uczestnictwo nie nastręczało trudności przekła- dowych, gdyż w Eu-2 można porozumiewać się z dużą czę- ścią mieszkańców w języku Eu-1 i Am-1, a do tego nasze minitranslatory były przystosowane. Program zapoczątko- wała przejażdżka po stolicy, którą gospodarze koniecznie chcieli nam pokazać, bowiem odbudowali ją po ostatniej woj- nie dosłownie z gruzów. Wznosząc miasto na nowo projektowano je — rzecz jasna — nowocześnie. Trasa naszej przejażdżki po- myślana była jednakże tak, by pokazać nam to, co od- tworzono w dawnej postaci, bardzo zresztą pieczołowi- cie. Nasz przewodnik, architekt, promieniał wprost du- mą z tej racji. By czytelnicy raportu mogli ową dumę zrozu- mieć, niezbędna jest informacja o szczególnym sentymen- cie Solotów do tak zwanych zabytków i w ogóle wszelkich staroci. Budowle i przedmioty już nieużyteczne, które u nas się likwiduje, otoczone są przez część Solotów całkowicie ir- racjonalnym kultem. Jest to w dodatku kult prężny, narzu- cany innym. Minister skarbu, który by skąpił pieniędzy na konserwację różnych archaicznych pozostałości — nawet ruin — znalazłby się pod pręgierzem opinii publicznej wsku- tek agresywnej nagonki miłośników owych staroci. Budżet kraju Eu-2, gdzie zaliczono do chronionych zabytków wyjąt- kowo dużo architektonicznej starzyzny, z trudem dźwiga cię- żar ich konserwacji. Mimo to wciąż rozlegają się głosy, że coś tam nie jest należycie pielęgnowane z powodu zbyt ską- pych środków, oraz wezwania do objęcia ochroną dalszych obiektów. Kto wypowie się w tej materii trzeźwo, po gospo- darsku, zostaje napiętnowany jako prostak i wróg narodowej tradycji. Zapytaliśmy naszego rozpieranego dumą przewod- nika, czy nie lepiej byłoby przeznaczyć fundusze konserwa- torskie na rzeczy użyteczne. Uchylił się od odpowiedzi, ale nietrudno było dostrzec, że jest zgorszony propozycją. Warto wspomnieć także o pomnikach, których w Eu-2 jest mnóstwo, a ciągle jeszcze wznosi się nowe. Są to duże figury zasłużonych ludzi albo konstrukcje niefiguralne, wznoszone w miejscach publicznych dla uczczenia czegoś. Bywały pomniki stawiane zbyt pospiesznie, za życia uczczo- nych, które potem burzono. Trudno zrozumieć, dlaczego ileś tam ton metalu i betonu lepiej rzekomo służy pamięci czło- wieka niż wiedza o jego dziele, której pomnik nie pomnaża. Zapytaliśmy przy jednym z posągów troje przechodniów, co mogą nam powiedzieć o uczczonym. Dwoje umknęło w za- wstydzeniu, jeden zaś wyczerpał swą wiedzę w paru słowach. Wieczorem zapoznaliśmy się — przez dwustop- niowe tłumaczenie — z listami, jakie napłynęły pod naszym adresem po ogłoszeniu, że przyjedziemy do Eu-2. Więk- szość ich mieściła się w wachlarzu treści, jakie zawierały li- sty z Am-1 i Eu-1. (W Az-1 żadnej korespondencji — jeśli 1OC w ogóle była — nie doręczono nam.) Proporcje jednak kształtowały się inaczej — otrzymaliśmy więcej niż w tam- tych państwach próśb o zabranie na Logę. Wiązało się to zapewne z niezadowoleniem obywateli Eu-2 z własnego kraju oraz uporczywą wiarą, że gdzie indziej można żyć ła- twiej i dostatniej. Były oczywiście i zaproszenia do odwie- dzin. Trzy z nich — ze stolicy — postanowiliśmy przyjąć. Wereda, Selima i Rodoga miały udać się do zapraszających w dniu przeznaczonym na uczestnictwo w życiu Solotów. 20 Następny dzień był najsmutniejszy ze wszystkich, spędzonych przez nas na planecie Sol-3. O zbrodniach wo- jennych Solotów wiedzieliśmy już — ale z drugich rąk, co nie dorównuje poznaniu naocznemu. W dniu, o którym mowa, gospodarze zawieźli nas do obozu zagłady, jednego z wielu funkcjonujących podczas ostatniej wojny. Obiekt ten, zacho- wany dla pamięci i przestrogi, przyprawił nas o psychiczny wstrząs i rozumowe zdumienie. W obozie, urządzonym przez zwycięskiego wów- czas agresora, uśmiercono w ciągu paru lat w sposób per- fekcyjnie zorganizowany prawie cztery miliony obywateli podbitych krajów. Ludzi tych — poza niewielką częścią — o nic nie oskarżano. Wystarczającym powodem skazania ich na zagładę była przynależność do pokonanego narodu. Niektórzy więźniowie byli przed śmiercią wyniszczani ciężką pracą przy głodowym odżywianiu, a dopiero potem truci gazem i spalani. Innych kierowano do komór gazowych wprost z pociągów. Wszyscy szli na śmierć nadzy i ostrzy- żeni do gołej skóry, a przed spaleniem wyrywano im złote zęby. Gospodarni mordercy dbali o to, by nie poszło do ognia nic, co można spożytkować — nawet owe włosy z głów. W obozowym muzeum zgromadzone są sto^y przedmiotów, których pokonani w końcu agresorzy nie zdą- żyli wywieźć — od zabawek (bo dzieci też tu uśmiercano) po buty i odzież, a nawet rzadko przydatne dla innych okulary. Obóz zwiedzaliśmy w stanie szoku. Nie pojmowaliś- my, jak jedni ludzie mogli dopuszczać się takiej zbrodni na innych. Obiadu nie zjedliśmy, bo nękały nas mdłości. Do- piero w powrotnej drodze staliśmy się zdolni do refleksji. To wszystko było zbrodnią tyleż okrutną, co — mimo makabrycznej gospodarności w drobiazgach — nie mającą sensu. Dokonywała się ona podczas nie rozstrzyg- niętej jeszcze wojny. Ofiarami nie byli jednak żołnierze, tylko ludzie bezbronni, często starcy, a nawet — jak już wspom- nieliśmy — dzieci. Czyż inicjatorzy i wykonawcy mordów nie powinni liczyć się z tym, że — jeśli wojnę przegrają — przyjdzie im zapłacić za nie rachunek? Zapłacili go zresztą. Jeśli zaś uważali zwycięstwo za pewne (co samo w sobie było błędem, gdyż przegrali), to dlaczego — cierpiąc wów- czas dotkliwie na brak siły roboczej — zabijali ludzi zdol- nych do pracy? I jak zamierzali eksploatować podbite kraje w przyszłości, skoro trzebili ich mieszkańców? Ze stanowi- ska chłodnej logiki było to postępowanie nieracjonalne, wręcz głupie. Dawało się ono wytłumaczyć tylko w ten sposób, że wściekła nienawiść wzięła górę nad własnym interesem. Skoro jednak coś takiego jest możliwe, przyszłość planety Sol-3 rysuje się czarno. Przy dzisiejszych zasobach broni nuklearnej ogarnięty ślepą nienawiścią szaleniec może zni- szczyć planetę razem z sobą. A historia Solotów dowodzi, że szaleńcy mogą u nich dochodzić do władzy nawet legal- nie — jak chociażby ten od obozów zagłady, wybrany na wo- dza w normalnym głosowaniu. Zaufanie utracił on dopiero wtedy, gdy zaczął przegrywać wojnę. Kolejny dzień upłynął nam na indywidualnym uczestnictwie w życiu Solotów. Część wiedzy o mieszkań- cach Eu-2, jaką zdobyliśmy w tym dniu, zawarliśmy w roz- dziale poprzednim. Wszędzie spotykaliśmy się z wielką goś- cinnością, nasze panie zaś — z ujmującą je adoracją męż- czyzn. Ta adoracja sprawiła, że — gdy przyszło nam w dwa dni później opuszczać Eu-2 — kobiety z ekipy czyniły to z ża- lem. O stosunkach damsko-męskich u Solotów napiszemy szerzej w relacji z pobytu w Eu-3. Sądzimy jednak, że w tym miejscu warto powiedzieć trochę o owej miłej naszym pa- niom galanterii mężczyzn z Eu-2. Soloci mają śmieszny zwyczaj podawania sobie dłoni przy witaniu się i żegnaniu. Wyrazem przyjaźni jest u- ścisk splecionych tak dłoni, a szczególnej serdeczności to- warzyszy potrząsanie nimi przez chwilę. W Eu-2, kiedy wi- tają się lub żegnają osoby różnej płci, mężczyzna z reguły pochyla się i składa na ręce kobiety pocałunek. Nasze pa- nie, uhonorowane tak po raz pierwszy, rumieniły się albo na- wet usiłowały cofać dłoń. Jednak zadziwiająco szybko przy- wykły do tego obyczaju. Cieszyło je też nieustające nadska- kiwanie mężczyzn, odgadywanie życzeń i komplementy, choć te ostatnie cechowała oczywista przesada. A już zupeł- nie rozkleiła nasze koleżanki wiadomość, że jeszcze nie- dawno Soloci pojedynkowali się o kobiety. Pojedynki między Solotami były obyczajem wręcz groteskowym, wyrosłym z chorobliwego poczucia honoru. Przyjęły się one tylko w górnych warstwach społeczeństwa. Gdy mężczyzna z tych warstw poczuł się obrażony przez in- nego (lub uznał, że despekt spotkał jego damę), honor mógł być uratowany tylko przez pojedynek obu panów. Polegał on na strzelaniu do siebie lub walce za pomocą innej broni w szczegółowo unormowany, ceremonialny sposób. Nieje- den Solot przypłacił takie zmazywanie obrazy życiem albo zdrowiem. Nasze koleżanki z ekipy (na Lodzę trzy na jed- nego mężczyznę!) aż zapłonęły z zazdrości, gdy usłyszały o takiej cenie kobiecej czci. Dziś jeszcze, choć pojedynki są zakazane, dama bywa nieraz powodem przelewu krwi. Czy- telnik rozumie już więc zapewne, dlaczego nasze panie z ża- lem opuszczały (i z sentymentem wspominają) kraj Eu-2. W dniu kontaktów z Solotami Rodoga udała się do jednej ze szkół, by sędziować w konkursie wiedzy o Lodzę urządzonym tam przez koło młodych kosmologów. Przyję- liśmy to zaproszenie, gdyż podano w nim, że zawodnicy mogą odpowiadać w języku Eu-1, do którego nasze transla- tory były przystosowane. Rodoga wróciła zachwycona po- ziomem wiedzy uczestników konkursu o naszej planecie. Jej zdaniem wiedza owa wykraczała poza to, co mogli wyczytać w relacjach z konferencji, na których występowaliśmy. Mu- sieli niechybnie wspomagać się samodzielną, trafną deduk- cją. Po rozstrzygnięciu konkursu Rododze przyszło odpo- wiadać przez godzinę na bardzo wnikliwe pytania młodych kosmologów. Wysłuchała też ich sądów o naszej cywilizacji, pochlebnych i krytycznych. Kilkoro z nas Soloci podejmowali w tym dniu poczę- stunkami, podczas których proponowali alkohol. Wszyscy oświadczyli po powrocie Herwigowi, że nie dali się skusić, jednakże co do Pinora i Ledety mieliśmy pod tym względem pewne wątpliwości. Ostatni dzień naszego pobytu na Eu-2 zaczął się od konferencji prasowej. Od poprzednich różniła się ona głów- nie tym, że mało było pytań o Logę. Soloci, a zwłaszcza dziennikarze, wiedzieli już o nas dużo z rozlicznych publika- cji zamieszczanych od wielu dni przez gazety wszystkich krajów. Pytano nas natomiast dość natarczywie o wrażenia z Eu-2. Gdy zasłanialiśmy się krótkością naszej wizyty, dziennikarze domagali się przynajmniej spostrzeżeń cząst- kowych, subiektywnych. Nasze panie nie wytrzymały i po- chwaliły tamtejszych mężczyzn za ich galanterię i ujmujący stosunek do kobiet. Ta ocena spotkała się z przyjęciem nie- jednolitym. Dziennikarze płci męskiej zareagowali na nią oklaskami, ich koleżanki natomiast miały miny raczej ironicz- ne. Wynikało z tego, że — zasobne w dłuższe doświadcze- nie — oceniają swoich partnerów mniej pochlebnie. Z pytań i uwag dziennikarzy, odbiegających od cytowanych w po- przednich rozdziałach, przytaczamy parę. SOL: Jacy według waszej wiedzy i przypuszczeń byliby ludzie zrodzeni z małżeństw Logotów z Solotkami albo odwrotnie? LOG: Cechy dziedziczne mieliby bez wątpienia mieszane. Ale proszę nie zapominać, że człowieka kształtuje także wychowanie i wpływ otoczenia. Inaczej zatem rozwinąłby się taki osobnik u was, a inaczej na Lodzę. SOL: Uważacie zapewne, że na Lodzę korzystniej? LOG: Tak rzeczywiście uważamy. SOL: Załóżmy teoretycznie, że nasza planeta poddała się dobrowolnie waszej władzy. Co i jak zmienilibyście u nas? LOG: To zupełnie teoretyczne założenie. Ale odpowiem: prawdopodobnie nie podjęlibyśmy się takiej roli. SOL: Przypuszczacie, że jesteśmy gatunkiem nie do ulep- szenia? LOG: Byłoby to w każdym razie trudne. Wymagałoby stoso- wania przymusu, który nie leży w naszej naturze. SOL: Sztuka jest dziedziną obcą wam. Czy nie uważacie się z tego powodu za uboższych duchowo? Doznaje- cie przecież mniej wrażeń i wzruszeń. LOG: To pytanie sięga bardzo głęboko. Mogę odpowiedzieć tylko tyle, że dotychczasowe kontakty z waszą sztuką nie roznieciły w nas chęci ich ponawiania. Wieczorem gościli nas w swoim klubie stołeczni ar- tyści. Środowisko to różniło się od Solotów, z którymi mie- liśmy do czynienia dotąd. Tamci wydawali się nam dziwni i niezrozumiali; tych z klubu natomiast musimy określić sło- wem „cudaczni". Niektórzy zasługiwali na to określenie już swoimi ekstrawaganckimi ubiorami, obliczonymi — jak po- dejrzewaliśmy z początku — na ściąganie uwagi. W rzeczy- wistości, jak dowiedzieliśmy się potem, miały one świadczyć o duchowej niezależności i niepoddawaniu się szablonowym gustom. Zapewne z tego samego powodu ubiory owe ce- chowała upozorowana niedbałość, jakby prawdziwemu arty- ście nie wypadało troszczyć się o wygląd. Człowiek sztuki o schludnej, wizytowej aparycji traktowany by był pewnie w klubie jako estetyczny dysonans, mieszczański elegancik pozbawiony własnego stylu. Ale dajmy spokój aparycji. To tylko zewnętrzność — rzucająca się w oczy, ale mało ważna. Większe dziwo stano- wiła umysłowość tego towarzystwa i jego stan duchowy. Nam samym niełatwo byłoby rozeznać się w tym, gdyby nie informacje Roberta, który miewał już do czynienia z arty- stami i znał ich charakterystyczne cechy. Artysta uważa się za istotę niezwykłą, której z racji talentu należy się podziw i miłość. Kto nie uznaje go za mi- strza, ten nie zna się na sztuce; kto nie kocha — jest głu- chym na nią prostakiem. Konkurenci artysty to szarlatani albo tandeciarze, zyskujący poklask schlebianiem złym gu- stom. Wszystkim artystom zależy na szerokiej popularności. Ci jednak, którym nie udaje się jej zdobyć, demonstracyjnie gardzą kolegami popularnymi, zarzucając im wspomniane już schlebianie złym gustom publiczności. Publiczność ta może wszakże w jednej chwili awansować na estetycznie dojrzałą, jeśli okaże narzekającemu na nią aplauz. Artyści lubią przedstawiać się jako osoby uducho- wione, wykonujące swój zawód z wewnętrznej potrzeby i umiłowania sztuki. Na pieniądzach — jak twierdzą — nie zależy im. Jednakże każde wspięcie się w zawodowej hiera- rchii pobudza ich do stawiania coraz wyższych żądań finan- sowych. Szanujący się artysta odrzuca zamówienie, jeśli miałby otrzymać honorarium mniejsze niż kolega, którego uważa za równorzędnego. I często rzeczywiście nie chodzi mu o pieniądze, tylko o prestiż. Warto w tym miejscu nad- mienić, że trawiąca wszystkich Solotów zawiść jest w lu- dziach sztuki rozwinięta szczególnie mocno. Niejeden arty- sta łatwiej znosi własne niepowodzenie niż sukces kolegi. Nasz pobyt w klubie miał w sobie coś ze spotkania zwierząt, które zetknęły się po raz pierwszy i oglądają ze zdu- mieniem. Dla nas — jak już napisaliśmy — gospodarze byli okazami ludzi trudniących się zawodowo działalnością obiekty- wnie bezużyteczną. Oni natomiast widzieli w nas istoty roz- winięte umysłowo, lecz głuche na sztukę, będącą dla arty- stów treścią życia. Taka konfrontacja mogłaby mieć badaw- czy sens, ale w innych okolicznościach. W klubie nie było po temu warunków. Panowała w nim — powiedzmy to wy- raźnie — atmosfera alkoholowa. Część artystów była pod- chmielona już w momencie naszego przybycia. Reszta szybko nadrobiła opóźnienie. My odmawiając picia staliśmy się dziwadłami w dwójnasób: nie dosyć, że niewrażliwi na sztukę, ale jeszcze abstynenci. Artyści traktowali nas kordialnie i z zaciekawieniem, lecz jakby lekceważąco. Jeden z nich, bardzo podpity, po- klepał Herwiga po ramieniu i wyraził nadzieję, że doro- śniemy jeszcze do sztuki. Inny stwierdził, że na Lodzę nie ma widocznie prawdziwych talentów, bo dobrzy mistrzowie na pewno by nas artystycznie rozbudzili. Gdybyśmy dobrze zapłacili — zasugerował — może dałoby się nakłonić do wy- jazdu na Logę jakichś artystów z Eu-2, którzy już nieraz o- Iśniewali inne narody. W miarę dalszego picia artyści stawali się coraz mniej zdolni do poznawczo płodnej konwersacji, toteż posta- nowiliśmy zakończyć wizytę w klubie. Część obecnych w nim nie zauważyła w ogóle naszego odejścia. Całkowicie wystarczali sobie sami. 21 Kraj Eu-3, do którego udaliśmy się z kolei, jest jed- nym z tych państw, które w przeszłości odgrywały większą rolę niż obecnie. Nie podupadł on wszakże zupełnie, jak niektóre niegdysiejsze potęgi. W co najmniej paru dziedzi- nach nadal ściąga na siebie uwagę. Nie są to jednak dzie- dziny czyniące z kraju mocarstwo polityczne. Pod względem wpływu na losy planety państwo Eu-3 nie może się równać z Am-1 ani Eu-1. Konkurencje, w których przoduje, zali- czają się do wagi lekkiej: są to sztuka, rozrywka, gastrono- mia i moda. Od razu po przylocie powiedzieliśmy gospodarzom, że możemy sobie pozwolić tylko na krótki pobyt w ich kraju, a interesują nas głównie odmienności. Okazali zrozumienie dla obu tych ograniczeń, oznajmiając jednocześnie, że nie mają zwyczaju nudzić swoich gości. Postarają się przeto dać nam odetchnąć po trudach konferencji i podobnych zajęć, bez wątpienia ważnych, ale wyczerpujących. Będzie im miło, jeśli opuścimy ich kraj wypoczęci i przekonani, że życie czło- wieka nie powinno się sprowadzać tylko do pracy. Wiedzą już, że jesteśmy przeraźliwie poważni i racjonalni, tym bar- dziej więc pragną nam pokazać, iż bywają rzeczy mało uży- teczne, lecz przydające ludzkiemu bytowi uroku. Ich naród zawsze hołdował zasadzie życia przyjemnego. Obiecaliśmy w poprzednim rozdziale, że w relacji z pobytu w Eu-3 napiszemy szerzej o stosunkach damsko- -męskich u Solotów. Układają się one — zależnie od naro- dowych tradycji — rozmaicie. Państwo Eu-3 wypada uznać za kraj, w którym współżycie płci ukształtowało się w sposób najbardziej wyrafinowany, a zarazem charakterystyczny dla ludów rasy białej. Ponieważ obie płcie znajdują się na planecie Sol-3 w liczbowej równowadze, nie powinno być zasadniczych ró- żnic we wzajemnych zabiegach partnerów o siebie. Takie ró- żnice są logiczne tylko tam, gdzie któraś ze stron reprezen- tuje wyższe walory i ma dzięki nim większe wzięcie, a tym samym i możliwość wyboru. Tymczasem cała ta sfera stosun- ków jest u Solotów głęboko zakłamana. Kobiecie, choćby usilnie pragnęła mężczyzny, nie wypada otwarcie o niego zabiegać. Przeciwnie — do dobrego tonu należy powściągli- wość, a nawet opieranie się zabiegom mężczyzny. Jeśli trafi się partner nieśmiały, mogą obydwoje pożądać siebie, mimo to do zbliżenia nie dojdzie — chyba że kobieta przełamie pę- tający ją konwenans. Powinna być jednak w tym ostrożna, gdyż — gdyby ściągnęła na siebie opinię łatwej do zdobycia — zaszkodzi jej to towarzysko i utrudni znalezienie męża. Stroną inicjującą zbliżenie musi być zatem mężczyz- na, kobiecie natomiast przypada rola wymagającego starań obiektu pragnień. W przeszłości panie bywały nawet — jak już wspomnieliśmy — powodem pojedynków między konku- rentami. Ta obyczajowa konwencja wytworzyła swoisty kult kobiety, także w istocie zakłamany. Kobietę uwielbia się, opiewa i sławi w sztuce, otacza adoracją i obsypuje komple- mentami. Można by z tego wysnuć wniosek, że jest ona przez Solotów uważana za stworzenie lepsze od mężczy- zny, godne najwyższych zaszczytów. Realia życia przedstawiają się jednakże inaczej. Prawie wszystkie odpowiedzialne funkcje sprawują mężczy- źni, w małżeństwie zaś kobieta uważana jest za dodatek do męża, pana rodziny. Wraz z zamęściem przybiera nawet jego nazwisko. W większości religii nie dopuszcza się kobiet do funkcji kapłańskich. Traktuje się je dość powszechnie jako głupsze, a w każdym razie niezdolne do mądrych decy- zji. Spotyka się też poglądy skrajne, sprowadzające rolę ko- biety do zaspokajania męskich potrzeb seksualnych i rodze- nia potomstwa. W kręgach oddziaływania niektórych religii kobiety upośledza obowiązujące tam prawo, a próby wyzwo- lenia się spod władzy mężczyzny są karane. Skazane na inicjatywę mężczyzn, Solotki muszą ich nęcić swoim wyglądem, zapachem, podniecającym odsła- nianiem ciała, wdziękiem zachowania. W naturze z reguły samiec prezentuje się piękniej. U Solotów barwne i kuszące muszą być kobiety. Wytwórcy strojów i kosmetyków produ- kują na ich potrzeby wyszukane środki przyciągające. Wraz z postępem wieku elegancka dama spędza coraz więcej czasu w gabinetach piękności, u fryzjera i przed lustrem w domu. Widywaliśmy Solotki aż karykaturalne w swoich kosmetycznych staraniach o opuszczające je zainteresowa- nie mężczyzn. By pozyskać przychylność kobiety, która mu się po- doba, Solot stosuje różne zabiegi. Obowiązkowo musi ją za- pewniać, że ładnie wygląda oraz podkreślać, iż jest bardzo młoda (u rzeczywiście bardzo młodych ten drugi sposób nie skutkuje). Pochwały rozumu przyjmowane są raczej chłod- no, gdyż Solotki traktują je jako namiastkę podziwu dla uro- dy, którego łakną bardziej. Koniecznie — lecz bez natarczy- wości — trzeba okazać kobiecie męskie pożądanie. Stanow- czość pod tym względem należy przejawić dopiero w chwili, gdy kobieta jest już psychicznie dojrzała do zbliżenia. Śla- mazarność w takim momencie, a zwłaszcza rezygnację z wykorzystania jej gotowości Solotka traktuje jako niemal obrazę. Także partner, który cofnie się przed udawanym je- dynie oporem kobiety, bywa przeważnie na zawsze już prze- grany. Mówiąc jasno, Solotka lubi być do pewnego stopnia zgwałcona. Wiąże się to z upodobaniem Solotek do brutali z jed- nej, a wymagających opieki niedorajdów z drugiej strony. Ponieważ brutal i niedorajda w tej samej osobie jest raczej niemożliwością, do pełnego szczęścia Solotki potrzeba by dwóch mężczyzn równocześnie — jednego do ulegania mu, a drugiego do niańczenia. Także Solot najlepiej się czuje w układzie trójkowym: z mądrą, wyrozumiałą i dbającą o dom żoną oraz seksowną i umiarkowanie głupią kochanką. Po- nieważ stałe kochanki bywają z wielu przyczyn uciążliwe, uprawiany jest na planecie Sol-3 damski zawód, o którym już wspominaliśmy: partnerek płatnych, na jeden raz. Zawód ten, zwany prostytucją, należy do najstarszych na planecie. Jest też profesja jeszcze dziwniejsza: prostytutek płci mę- skiej dla mężczyzn (tak, to nie pomyłka). Wkroczyliśmy tą wzmianką w sferę zboczeń seksu- alnych, które mnożą się na planecie Sol-3 wraz ze wzrostem dobrobytu. Prosty lud zadowala się na ogół erotyką natural- ną. Solotom wyrafinowanym nie wystarcza ona często, szu- kają więc doznań dla nas niepojętych — albo zgoła budzą- cych wstręt. Kraj Eu-3 uważany jest za ojczyznę takich zboczeń. Gdy Robert powiedział nam to, daliśmy się na- kłonić do obejrzenia filmu zwanego pornograficznym, a przedstawiającego pełny wachlarz odstępstw od seksual- nej normy. Z naszego punktu widzenia film był obrzydliwy, obej- rzeliśmy go jednak do końca w celu poznawczym. Poszcze- gólne zboczenia prezentowane były w postaci scen z ludźmi, zwierzętami i przedmiotami. Przesunęły się przed naszymi oczami stosunki seksualne: mężczyzny z kobietą, ale w dwóch wersjach nienor- malnych, poza pochwą; dwóch mężczyzn ze sobą; dwóch kobiet ze sobą; kobiety z dwoma mężczyznami jednocześnie; mężczyzny jednocześnie z kobietą i z drugim męż- czyzną; mężczyzny ze zwierzętami; kobiety ze zwierzętami; kobiety z różnymi przedmiotami zastępującymi mę- ski organ płciowy; mężczyzny z przyrządem zastępującym kobiecy or- gan płciowy. Oglądaliśmy ten film w towarzystwie trzech Solotów. Wszyscy oni byli wyraźnie podekscytowani, nam natomiast — a zwłaszcza paniom — zbierało się na mdłości. Dotrwa- liśmy jednak, jak już zaznaczyliśmy, do końca projekcji. Za- proponowanego nam przez gospodarzy prezentu w postaci kopii filmu nie przyjęliśmy. Kończąc temat erotyki informujemy, że wśród dostar- czonych do naszej rezydencji listów znalazło się kilka propozy- cji z tego zakresu. Dwie Solotki prosiły naszych mężczyzn o zapłodnienie, parę innych osób zaś (obojga płci) oferowało nam udział w różnego rodzaju spotkaniach seksualnych, prze- ważnie zbiorowych. Pisaliśmy w kilku miejscach tego raportu o alkoholu, używanym powszechnie przez Solotów dla polepszenia sa- mopoczucia i nastroju. Są nałogowcy, niezdolni już do życia w trzeźwości. Jest to w niektórych krajach plagą społeczną, gdyż osobowość alkoholika degeneruje się, a jego zdrowie i zdolność do pracy podupadają. Narasta jednakże w osta- tnich czasach plaga jeszcze groźniejsza: narkomania. Nar- kotyki są to środki odurzające, które wywołują stan błogości nieporównanie intensywniejszy niż po alkoholu. Zgubniejsze jest też popadniecie w ten nałóg. Nie ma podobno w ogóle narkomanów starych, gdyż niewolnicy nałogu żyją krótko. Zazwyczaj już po paru latach stają się fizyczną i umysłową ruiną. Wyrób narkotyków i handel nimi są zakazane, lecz przynosi to tylko taki skutek, że ryzyko winduje ceny. Nałóg ten jest więc bardzo kosztowny, ale kto popadł weń, nie cof- nie się przed żadnym sposobem zdobywania pieniędzy. Pinor zaproponował, byśmy — znowu w poznaw- czym celu — poddali się działaniu któregoś z narkotyków. Ledeta poparła tę propozycję argumentem, że nałóg nam nie grozi, gdyż wracamy niebawem na Logę, a tam prepara- tów tego rodzaju nie ma. Herwig wahał się dość długo, w końcu jednak przystał na to psychiczne doświadczenie. Gospodarze dostarczyli nam jedenaście dawek narkotyku z zasobów któregoś z medycznych instytutów. Poddaliśmy się doświadczeniu wieczorem, po kola- cji. Spłynęło na nas poczucie uspokojenia i błogości o bar- wie oraz sile nigdy dotąd nie zaznanej. Było to jakby przenie- sienie się w inną rzeczywistość, nasyconą samym tylko szczęściem. Ten euforyczny nastrój zaczął później przera- dzać się w miłą senność, poszliśmy przeto pełni pogody i za- dowolenia do łóżek. Nikt z nas nie przebudził się aż do rana. Wstający dzień wydał się nam po wieczornych doznaniach szary. Zrozumieliśmy, dlaczego pokusa ponowienia takiego przeżycia może być trudna do przezwyciężenia. Wspomnieliśmy już, że kraj Eu-3 przoduje między innymi w kreowaniu mód. Na nadchodzący sezon — jak po- informowali nas gospodarze — jeden z potentatów tej branży lansował styl „loga" wzorowany na naszych ubio- rach. Hasłem reklamowym kolekcji była funkcjonalność i pro- stota. Potentat zaprosił nas na pokaz owej kolekcji, licząc niechybnie na handlową korzyść z tej wizyty. Przyjęliśmy za- proszenie, gdyż byliśmy ciekawi, jaką inwencję wyzwoliły w miejscowych projektantach odzieży nasze ubiory. Na ogół przecież wymyślali stroje niepraktyczne. I tym razem użyteczność zeszła na drugi plan. Za- prezentowane na pokazie kreacje były wprawdzie pochod- nymi naszych ubiorów, ale przetworzenia uczyniły z nich stroje, a nie wygodną odzież na co dzień. Kryteria „modne" i „użyteczne" były widać dla projektantów nie do pogodze- nia. Szef firmy zaproponował naszym koleżankom z ekipy, by wybrały sobie stroje z kolekcji i nosiły je aż do odlotu z planety Sol-3. Ku żalowi szefa panie odmówiły tej rekla- mowej przysługi, gdyż uznały stroje za nieładne. Pod względem poznawczym nasz pobyt w Eu-3 nie przyniósł nic poza tym, co już opisaliśmy. Zdarzyły się nato- miast incydenty o charakterze protestacyjnym. Nasza wizyta wywołała sprzeciwy ugrupowań religijnych i kobiecych. De- monstracje przed rezydencją i na trasie przejazdów rozpra- szała policja. Nie zdołała ona jednak zapobiec dramatycz- nej scenie przed budynkiem, w którym odbywała się konfe- rencja prasowa z naszym udziałem. Jakiś religijny maniak w podeszłym wieku oblał się benzyną i podpalił. Zabrany w ciężkim stanie do szpitala oznajmił, że pragnął wyrazić swą śmiercią sprzeciw wobec goszczeniu w Eu-3 nas, wy- słanników szatana. Tą nazwą określają Soloci złego ducha, będącego czymś w rodzaju przeciwieństwa Boga. 22 Po powrocie do Am-1 szybko się zorientowaliśmy, że tamtejsze władze były o przebiegu naszych wizyt w in- nych krajach informowane znacznie dokładniej niż miesz- kańcy, a nawet dziennikarze owych krajów. Tego wszystkie- go, co władze Am-1 wiedziały, nie dało się na pewno wyczy- tać z gazet. Tę intrygującą nas zagadkę wyjaśnił Robert. Na- sze podróże były po prostu śledzone przez służby wywiado- wcze wielkich mocarstw, rozmieszczone na całej planecie. Utrzymywanie rozbudowanych wywiadów jest po- chodną podziału planety, dążeń do dominacji i poczucia za- grożenia przez inne państwa. Kto zna siły i zamiary poten- cjalnego przeciwnika, ten może się skutecznie przygotować do starcia z nim. W praktyce zainteresowania państw oraz ich wywiadów wybiegają daleko poza sprawy wojskowe i politycz- ne. Rządy chcą po prostu wiedzieć o wszystkim, co się gdzie indziej dzieje. Nie tylko zresztą gdzie indziej. Obserwacji pod- dawani są również mieszkańcy własnego kraju, a zwłaszcza ci, którzy mogą być niebezpieczni dla władz lub ustroju. Tego, co powiedział nam Robert o wywiadach, star- czyłoby na osobny raport. Zanotujemy tylko informacje cha- rakteryzujące te tajne służby. Są one tak głęboko zakamuflo- wane, że wywiadowcy przedostają się na wysokie stanowi- ska w penetrowanych krajach i bywają tam darzeni pełnym zaufaniem. Agenci różnych państw funkcjonują nieraz obok siebie, nic o swoich prawdziwych rolach nie wiedząc. Bywają też agenci dwustronni, pracujący równocześnie dla antago- nistów, niekiedy za zgodą jednego z nich (wówczas druga strona jest wprowadzana w błąd fałszywymi informacjami i takimiż dokumentami). Tajne służby obarczane są często zadaniami wykra- czającymi poza czysty wywiad. Wywołują one w obcych kra- jach rozruchy, dostarczają buntownikom pieniędzy oraz broń, a nawet dokonują zamachów na niewygodne dla zleceniodaw- ców osoby. Ujęty wywiadowca bywa albo surowo karany, albo wymieniany ze stroną przeciwną na agenta tam aresz- towanego (bądź kilkoro takich, jeśli są osobami niżej szaco- wanymi). Gdy podróżowaliśmy po innych krajach, w Am-1 owocowały niektóre z działań wywołanych naszym poja- wieniem się na planecie. Błyskawicznie napisano i wydano dwie książki o Lodzę, jej mieszkańcach oraz cywilizacji. Jedna była ekscytującą banialuką obliczoną na masową sprzedaż i duży zarobek. Chcąc sprostować zawarte tam przeinaczenia, domysły i zwyczajne zmyślenia, trzeba by wydać publikację o nie mniejszej objętości. Natomiast druga książka okazała się dziełem poważnym, mieszczą- cym — mimo pewnej liczby pomyłek — interesujące roz- ważania o naszej cywilizacji. Obie książki przywieźliśmy na Logę, ta druga jest już przetłumaczona i będzie wydana. W kinach wyświetlano cieszący się sporym powo- dzeniem film o naszym dotychczasowym pobycie na Sol-3, także zawierający informacje o Lodzę, nieznacznie tylko po- przekręcane. Nasi zwolennicy utworzyli Towarzystwo Przy- jaciół Logi, zapowiadające starania o przekształcenie pla- nety Sol-3 w zespolone państwo — z jednym rządem, bez wojen. Eliminacje ochotników do wyjazdu na Logę były już zakończone. Pięć par zakwalifikowanych do ostatecznej roz- grywki czekało na finałowy program telewizyjny z naszym udziałem. W rezydencji zastaliśmy stosy listów i wycinków z gazet; w jednych oraz drugich równoważyły się mniej wię- cej opinie przychylne nam i wrogie. Producenci i handlowcy — a także oszuści — nadal ciągnęli korzyści z naszego po- bytu sprzedając rozmaite przedmioty oparte (naprawdę lub rzekomo) na wzorach z Logi. Były też dalej w sprzedaży na- byte jakoby od nas cudowne leki, amulety oraz szlachetne kamienie. Wybiegając naprzód musimy zanotować jako cie- kawostkę fakt, że ofiarą nieuczciwości padła także nasza do- kumentalistka Mirena. Sprytny Solot ukradł jej aparat foto- graficzny użyczony mu do obejrzenia. Rozstrzygnięcia, która z pięciu wyselekcjonowanych par poleci z nami na Logę, miało dokonać siedmioosobowe jury. Cztery miejsca w nim organizatorzy zaproponowali nam. Wybraliśmy na jurorów Herwiga, Rodogę, Weredę i Selimę. Podział ról był taki: my pytaliśmy współzawodników o interesujące nas sprawy, gospodarze natomiast oceniali wartość odpowiedzi. Jak ustaliło biuro badań, program ten był oglądany przez bardzo dużą liczbę telewidzów. Zwycię- żyła para młodych małżonków o dopełniających się specjal- nościach: historyk Paul i przyrodniczka Meryl. Przewagę nad konkurentami zapewniła im jednak nie wiedza zawodowa, lecz wielostronność zainteresowań ubocznych oraz imponu- jące oczytanie. Potrafili wyczerpująco naświetlić prawie każdy temat. Pogratulowaliśmy im sukcesu i poradziliśmy nie zwlekać z zakończeniem dotychczasowych powiązań i spraw. Zamierzaliśmy pożegnać się z planetą Sol-3 już wkrótce, bo cel naszej wyprawy był w zasadzie wypełniony. Pozostało jeszcze zgromadzić naukowe materiały, które mieliśmy zabrać na Logę. Prace przy ich kompletowaniu oraz przenoszeniu na mikrofilmy były już dzięki gospoda- rzom bardzo zaawansowane. Musieliśmy ograniczyć się do materiałów w języku Am-1, gdyż inaczej postawilibyśmy na- szych uczonych przed ogromnymi trudnościami przekłado- wymi. Nie było to zaś konieczne, bowiem ważne publikacje całej planety są tłumaczone na język Am-1 niemal bieżąco. Na naszą decyzję nieprzedłużania pobytu na Sol-3 wpłynął utwierdzająco także inny wzgląd. Zauważyliśmy od pewnego czasu — a po powrocie do stolicy Am-1 zyska- liśmy pewność co do tego — że nie nadajemy się do byto- wania w metropoliach Solotów. Bywało nam duszno, drażnił nas hałas, pod wieczór stawaliśmy się nerwowi i zmęczeni, umysły pracowały ociężale. Odczuwaliśmy potrzebę wolnej, nie zabudowanej wysokimi gmachami przestrzeni. Łaknę- liśmy czystego powietrza i widoku nieba oraz naturalnej zie- leni. Rodoga zaczęła się pewnego popołudnia skarżyć na słabość, wieczorem zaś zemdlała. Po zbadaniu jej Alwina orzekła, że to fizyczne i nerwowe wyczerpanie. Wyjawiła też, że po własnym samopoczuciu poznaje, iż zbliżamy się do granicy naszej odporności na szkodliwe dla zdrowia warunki panujące w wielkich miastach planety Sol-3. Gdybyśmy mieli przebywać w nich dalej, należałoby — poradziła — od- począć przynajmniej przez parę dni wśród przyrody i ciszy. Doszliśmy do wniosku, że mądrzej będzie kończyć naszą wyprawę, bo niewiele już mamy do badania. Następny dzień trzy nasze specjalistki od spraw ludzkich — Selima (psycholog), Wereda (socjolog) i Alwina (lekarz) — przeznaczyły na spotkania z Solotami o cechach charakterologicznych lub sposobach życia nie spotykanych na Lodzę. Chciały podjąć bezpośrednią próbę dotarcia do psychicznych źródeł odmienności tych ludzi. Z wielobar- wnego bukietu odchyleńców wybrały sobie anarchistę, pu- stelnika, włóczęgę unikającego pracy i stałego domu, prosty- tutkę oraz wielokrotnego przestępcę skazanego niedawno na długoletnie więzienie za morderstwo. Tego ostatniego miano przywieźć na rozmowę pod strażą, pozostali zgodzili się przyjść sami. Miejscem rozmów był instytut psychologii, który wyszukał odchyleńców i zapewnił im przybycie. Nasze koleżanki wróciły z tych spotkań zawiedzio- ne. Rozmówcy byli podobno szczerzy, nie uchylali się od od- powiedzi, dodawali nawet to i owo od siebie. Mimo to zrozu- mienie ich postaw życiowych oraz kierujących czynami mo- tywów okazało się niemożliwe nawet dla Selimy, zawodo- wego psychologa. Wyobrażenia obu stron o rozumnym i go- dnym życiu rozmijały się, argumenty zaś napotykały niewi- dzialną, lecz nie dającą się przeniknąć przegrodę. Byli po prostu ludźmi z innych światów psychicznych. Obecna przy rozmowach dyrektorka instytutu pocieszyła nasze zawie- dzione koleżanki tym, że innego wyniku nie oczekiwała. Na- wet między Solotami przegrody psychiczne bywają tak gru- be, że przebić ich nie sposób. Czegóż zatem można spo- dziewać się po próbie zrozumienia odchylonego od normy Solota przez przybyszy z innej planety? Z odwrotnym niezrozumieniem spotkali się po połu- dniu nasi goście z Towarzystwa Krzewienia Wiary, organiza- cji religijnej powołanej do nawracania bezbożnych. Proszono nas, by ich przyjąć, bo bardzo o to zabiegali. Starania te nie dziwiły, bowiem dla krzewicieli wiary byliśmy szansą ogrom- ną. Zdobycie przyczółka na bezbożnej dotąd planecie liczy- łoby się u Stwórcy nieporównanie wyżej niż jakikolwiek suk- ces na Sol-3. Postanowiliśmy dać sługom Boga tę szansę, choć uważaliśmy ich zamysł za beznadziejny. Trzej zakonni ojcowie, którzy zjawili się u nas, byli bez wątpienia mistrzami w nawracaniu; Towarzystwo nie po- wierzyłoby tak ważnej misji osobom o kwalifikacjach przecię- tnych. Przekazując sobie kolejno głos, goście przedstawili nam rozliczne argumenty przemawiające według nich za ist- nieniem stwórcy świata i życia, których tajemnic umysł ludzki nie jest w stanie przeniknąć. Argumenty te miały wszakże logiczne luki i pęknięcia, przez mówiących jakby nie dostrze- gane, dla nas natomiast wyraźne. Nie wszczęliśmy jednak dyskusji, bowiem wiedzieliśmy skądinąd, że takie spory cią- gną się u Solotów od stuleci, my zaś nie mieliśmy na to cza- su. Oznajmiliśmy zakonnikom, że ich wywody nie prze- konały nas, a dłużej rozmawiać nie możemy. Wtedy oni po- prosili, byśmy zabrali na Logę paru misjonarzy, którzy podję- liby służbę bożą wśród naszych ziomków. Propozycja ta była nie do przyjęcia z przyczyny czysto fizycznej: mieliśmy na statku tylko dwa wolne miejsca dla wyłonionej w konkursie pary, Paula i Meryl. Mimo drugiego z kolei niepowodzenia zakonnicy nie zrezygnowali jeszcze. Przed odejściem wrę- czyli nam podstawową księgę ich religii — biblię — oraz całą teczkę wydawnictw misjonarskich. Żegnając się wyrazili na- dzieję, że zasiane przez nich ziarno wiary zakiełkuje w nas, gdy po powrocie na Logę przemyślimy ich wywody głębiej. Bywało już tak — powiedzieli — że Bóg zsyłał na niewier- nych oświecenie z pewną zwłoką. Rodoga była tego dnia wyłączona z naszych zajęć, bo po zemdleniu Alwina zaaplikowała jej relaks. Odpoczy- wała na leżaku w niewielkim ogrodzie na tyłach rezydencji. Gdy po południu Alwina zajrzała tam, Rodoga spała. Aż do kolacji nie było potrzeby jej budzić. Kiedy nadeszła pora, Alwina udała się znowu do ogrodu. Jej przeraźliwy krzyk po- derwał nas wszystkich na nogi. Pospieszyliśmy do ogrodu. Rodoga nie żyła. Na jej ugodzonej kulą skroni ciem- niała zakrzepła strużka krwi. Byliśmy wstrząśnięci i zdumieni zarazem. Kto uśmiercił Rodogę, po co i w jaki sposób, skoro wstęp do rezydencji oraz ogrodu był kontrolowany przez po- licję? Krzyk Alwiny ściągnął do ogrodu nie tylko nas. Szybko zjawili się tam pracownicy rezydencji oraz policjanci. Ci ostatni nie pozwolili ruszać ciała. Ich zachowanie, gesty i spojrzenia zwróciły naszą uwagę na wysoki budynek w nie- dużej odległości od rezydencji. Przysłuchujący się rozmowie Solotów Robert powiedział nam, że prawie na pewno strzał został oddany z tamtego budynku. Sprawcą zaś musiał być tak zwany snajper, wyborowy strzelec posługujący się kara- binem z lunetą. 23 Zabójstwo Rodogi było wstrząsem nie tylko dla nas. Poruszyło ono i postawiło na nogi wysokie czynniki państwa Am-1, nie mówiąc już o policji. Do rezydencji przybył jesz- cze wieczorem wiceprezydent, by złożyć nam w imieniu szefa i całego rządu kondolencje oraz wyrazy ubolewania. Podobno aż do północy trwało drobiazgowe przeszukiwanie przez policję budynku, z którego padł strzał. Nie dało ono, jak dowiedzieliśmy się nazajutrz, żadnego rezultatu. Rano przewieziono nas do innej rezydencji, położonej za miastem i szczelnie obstawionej strażami. Tu już żaden snajper za- grozić nam nie mógł. Jeszcze w dotychczasowej rezydencji trzy z na- szych koleżanek zażądały, by natychmiast zakończyć nie- bezpieczny pobyt na Sol-3 i wracać na Logę. Herwig poha- mował tę nerwowość oznajmiając, że każda wyprawa kosmi- czna wiąże się z ryzykiem śmierci. Skoro podjęliśmy dobro- wolnie to ryzyko, jest naszym obowiązkiem wykonać zada- nie do końca — zwłaszcza że zbliżamy się już doń, gospo- darze zaś zrobią na pewno wszystko, by nie dopuścić do no- wego zamachu na nas. Ponieważ zaraz potem zawiado- miono nas o przenosinach, koleżanki uspokoiły się nieco i nie nalegały więcej na powrót natychmiastowy. Niemniej stan ducha był w ekipie taki, że Herwig podjął jednak decy- zję, by nasz parodniowy już tylko program pobytu na Sol-3 skrócić jeszcze bardziej. Gospodarze uhonorowali nasz obyczaj i ciało Ro- dogi zostało spalone. Policja dociekała przyczyny jej zabicia, lecz oczywiste było tylko jedno: że nie szło o nią akurat, lecz 0 kogokolwiek z nas. Potwierdzeniem tego był ekspresowy list, jaki nadszedł pod naszym adresem wieczorem. Zawierał on jedno zaledwie zdanie: „Wynoście się szybko, bo wy- strzelamy was wszystkich". Policja radziła nam nie przejmo- wać się tą pogróżką, zaręczając, że wzmocnione środki ochrony naszej ekipy nie dają terrorystom żadnych szans. Owe środki zostały rzeczywiście bardzo wzmocnione. Aż do odlotu na kosmodrom wożono nas wyłącznie śmigłowcem 1 samochodami odpornymi na kule. Tam zaś, gdzie z nich wysiadaliśmy, roiło się od policji, a prawdopodobnie także funkcjonariuszy wywiadu. Prasa wyrażała oburzenie z powodu zabójstwa Ro- dogi i snuła domysły co do jego sprawców. Podejrzeń nasu- wało się wiele, gdyż terroryzm jest na planecie Sol-3 rozpa- sany, a niekiedy maniakalny. Bywały już zamachy o bardzo nikłej motywacji logicznej. Nas jednak, szykujących się do odlotu z Sol-3, mało interesowało, kto strzelał do naszej ko- leżanki i czy spotka go kara. Nic nie mogło wskrzesić Rodo- gi, walka z terroryzmem zaś była sprawą Solotów, a nie na- szą. Wobec bliskości odlotu przyszło nam podjąć decyzje dotąd odkładane. Pierwsza dotyczyła Pinora i Ledety. Byli oni parą przewidzianą do pozostawienia na planecie Sol-3, gdyby warunki życia okazały się tam odpowiednie. Od strony biologicznej rzecz nie budziła wątpliwości. Klimat planety Sol-3 nie różnił się od naszego. Nieznośne były jedynie wielkie miasta, lecz Pinor i Ledeta nie musieliby przecież mieszkać akurat w nich. Warunki życia nie sprowadzają się wszakże tylko do klimatu. Wchodziło w grę również bezpieczeństwo spo- łeczne, a pod tym względem obaw było dużo. Śmierć Ro- dogi ukazywała możliwość najgorszą. Ale nawet bez ta- kiej groźby należało liczyć się z tym, że wśród agresyw- nych Solotów parę łagodnych i łatwowiernych ludzi z na- szej planety czekałaby trudna egzystencja. A już na pe- wno nie mieliby oni żadnego wpływu na otoczenie. Po cóż zatem pozostawiać ich wśród obcych? Jaki z tego pożytek? Dodatkowe niebezpieczeństwo dla Pinora i Ledety czaiło się w ich wnętrzu. Herwig powiedział bez ogródek, że dostrzega w nich potencjalnych alkoholików. Oni sami przy- znali z zawstydzeniem, iż istotnie doświadczają silnych po- kus picia. Rozważywszy to wszystko postanowiliśmy zgod- nie, że Pinor i Ledeta wrócą na Logę. Decyzja co do nich przesądziła też sprawę Dewiry. Jej uczuciowy związek z lingwistą Robertem był przez nas dostrzegany od dłuższego czasu. Przed trzema dniami do- szło z inicjatywy Dewiry do jej rozmowy z Herwigiem na ten temat. Chciała pozostać z Robertem, który zaproponował jej małżeństwo. Herwig poprosił wtedy o czas na namysł. Po śmierci Rodogi Dewira przelękła się, lecz trwała jeszcze w swoim zamiarze. Teraz jednak, gdy miałaby zostać na pla- necie Sol-3 jako jedyna Logotka, popadła w rozterkę. Chęt- nie przystała na propozycję odwrotnego rozwiązania: wzię- cia na Logę Roberta. Było przecież na statku wolne miejsce po Rododze. Ten projekt upadł jednakże, gdyż Robert nie dostał zgody na opuszczenie planety. Był jedynym Solotem znającym nasz język, potrzebowano go przeto do tłumacze- nia materiałów, które pozostawimy. Nie doszło zatem z wyż- szych racji do małżeństwa Logotki i Solota. Ostatnia decyzja, którą musieliśmy podjąć, nie od- nosiła się do nikogo z nas. Była mimo to najtrudniejsza ze względu na swoją historyczną wagę. Dotyczyła ona materia- łów naukowych, jakie przywieźliśmy z Logi celem przekaza- nia ich Solotom. Materiały te były kompletowane tak, by za- warły całość naszej wiedzy ze wszystkich dziedzin, bez żad- nych wyłączeń. Takie założenie wydawało sią naszym uczo- nym oczywiste; nie widzieli potrzeby tajenia czegokolwiek z tego, do czego doszliśmy w nauce i technice. Dla nas, kie- dyśmy poznali Solotów, założenie to straciło swoją prostodu- szną oczywistość. Pierwszą wątpliwość zasiała w nas już wcześniej nieodżałowana Rodoga. Po swym spotkaniu z historykiem wojskowości wyraziła opinię, że trzeba się zastanowić, czy udostępnienie Solotom całego dorobku naszej wiedzy wyj- dzie im na zdrowie. Miała wówczas na myśli możliwość wy- korzystania osiągnięć fizyki i technologii do zbudowania przez nich jeszcze bardziej okrutnych broni, regulowania płci noworodków — do zwiększenia liczby przydatnych dla wojska mężczyzn, zabiegów na mózgu zaś — do kreowa- nia nie znających lęku wojowników. Później dowiedzie- liśmy się, że nie jest to możliwość wydumana. Rasiści z Sol-3 dokonywali już na zniewolonych narodach prób przekształcania ich wedle swoich potrzeb. Uczeni i lekarze spełniali wówczas posłusznie polecenia zwyrodniałych poli- tyków. Także w innych dziedzinach zawodowa etyka nauko- wców okazywała się uległa wobec politycznych, a zwłaszcza wojskowych postulatów. Nikt nie wynalazłby nuklearnych ani chemicznych broni bez szczerego przyłożenia się do tej pra- cy. Czy — świadomi tego wszystkiego — moglibyśmy mieć czyste sumienie udostępniwszy Solotom wiedzę da- jącą się użyć przeciwko nim samym? Albo narażającą ich cywilizację na zagładę? To byłoby przecież danie zapałek do rąk ludziom lubiącym wzniecać pożary. Po dyskusji doszliśmy do wniosku, że nie wolno nam tego zrobić. Postanowiliśmy zabrać z powrotem na Logę mikrofilmy tych wszystkich ksią- żek, które mogłyby stać się w rękach Solotów owymi zapał- kami. Należało zatem, dzieląc nasz naukowy dar między kraje, które przedstawiły zapotrzebowania na książki, doko- nać ich selekcji. Każde z nas miało przejrzeć pod tym kątem dzieła ze swojej branży. Pozostały nam jeszcze dwa publiczne wystąpienia, na których odbycie gospodarze bardzo nalegali, gdyż zo- stały już zapowiedziane. Pierwszym z nich było przemówie- nie Herwiga na sesji Organizacji Narodów Zjednoczonych. Organizacja ta istnieje na Sol-3 od paru dziesiątków lat. Zrzesza ona niemal wszystkie kraje, od mocarstw do mini- państewek bez znaczenia. Mogłoby się wydawać, że jest to zaczątek zespolenia planety, a na razie coś w rodzaju jej wspólnego organu stanowiącego o najważniejszych spra- wach. To niestety iluzja. Organizacja Narodów Zjednoczo- nych jest w rzeczywistości zgromadzeniem dyplomatów, na którym wygłasza się mnóstwo przemówień i podejmuje uchwały nikogo faktycznie nie obowiązujące, gdyż nie można ich egzekwować. Kto chce, respektuje te uchwały, kto zaś nie chce — nie musi. Z reguły nie wykonują uchwał ci, przeciwko którym są one obrócone. Organizacja nie zlik- widowała jeszcze bodaj żadnej poważniejszej wojny między swoimi członkami (a było ich w okresie jej funkcjonowania wiele). Jest to więc w istocie dość kosztowne forum, na któ- rym można zganić zło lub wezwać do czynienia dobra, bez praktycznego skutku wszakże. Zwolennicy organizacji twier- dzą jednak, że stanowi to mimo wszystko postęp w stosunku do czasów, gdy nawet zbiorowe potępienie czegoś nie było możliwe. Wskazują też, że w sprawach bezspornych organi- zacja doprowadza do pożytecznych, choć ograniczonych poczynań wspólnych. Herwigowi nie wypadało wtrącać się do wewnętrz- nych problemów obcej planety, toteż jego przemówienie miało charakter pozdrowienia z Logi dopełnionego życze- niami pomyślności dla wszystkich Solotów. Gdy skończył mówić, zgotowano mu ogromną owację. Potem zgroma- dzeni uchwalili takież samo pozdrowienie oraz życzenia dla mieszkańców Logi. Kiedy opuszczaliśmy salę obrad, znowu zatrzęsła się ona od oklasków. Nasze pożegnalne wystąpienie w telewizji było czymś w rodzaju konferencji prasowej dla całego kraju — a nawet dla szerszego audytorium, bo transmitowały je także niektóre stacje zagraniczne. Rozmawiało z nami czwo- ro najpopularniejszych w Am-1 dziennikarzy. Pytań zupełnie nowych nie było. Dziennikarze wracali do tych z omawianych na poprzednich konferencjach kwestii, które mogły intereso- wać tak zwanego masowego widza. Na koniec sięgnięli do pytań, na które zawsze odpowiadaliśmy powściągliwie: o na- sze porównawcze sądy o obu planetach oraz ich mieszkań- cach. Po zabójstwie Rodogi nasz sąd o Solotach zaostrzył się, mimo to utrzymaliśmy swe wypowiedzi w ryzach. Nie ukrywaliśmy jednak, że żyć na planecie Sol-3 byłoby nam trudno nie tylko ze względu na przywiązanie do Logi. I że uważamy Logę za planetę urządzoną mądrzej. Nikt z ucze- stniczących w rozmowie dziennikarzy nie podjął sporu z tą opinią. Wystąpienie w telewizji kończyło nasz pobyt w sto- licy Am-1. Nazajutrz rano pożegnano nas tam z galą nie mniejszą niż podczas powitania, ale przy wzmożonych środ- kach ochronnych. Przypuszczamy, że Soloci odpowiedzialni za nasze bezpieczeństwo odetchnęli z ulgą, gdy zabierający nas na kosmodrom samolot oderwał się od ziemi. Popłakała się za to po tym starcie Meryl, która prawdopodobnie do- piero wtedy uprzytomniła sobie w pełni, że odcięła się od ca- łego dotychczasowego życia i zaczyna nowe, nieznane. Razem z naszym zdążał na kosmodrom drugi sa- molot. Wiózł on naukowy bagaż, który zabieraliśmy na Logę, oraz pełnomocników mających przyjąć obiecane przez nas paru państwom mikrofilmy książek, wideokasety oraz inne materiały. Ocenialiśmy, że przeładunek zajmie nam kilka go- dzin. W rzeczywistości przeciągnął się on aż do wieczora. Nie wszystko bowiem, co zaofiarowali nam Soloci, mieściło się w statku, przyszło więc dokonywać selekcji obu bagaży, oddawanego i zabieranego. Przy przeglądzie statku Katos i Pinor zauważyli, że był on podczas naszej nieobecności penetrowany. Musieli wobec tego zaostrzyć przegląd, aby zapobiec pojawieniu się jakichś usterek w locie. Wszystko było jednak pod względem technicznym w porządku — widocznie szperali w statku do- brzy fachowcy. Jak się wkrótce okazało, nie tylko technicy tam byli. Przy selekcji materiałów do przekazania ujawniło się, że nie ma w statku niektórych mikrofilmów książek przywiezio- nych przez nas z Logi. Treść brakujących książek była zbie- żna z kierunkami szczególnych zainteresowań naukowców z Am-1, zatem także w szafach z mikrofilmami myszkowali fachowcy. I to znakomici, skoro rozpoznawali tematykę dzieł napisanych w obcym języku. Nietrudno było domyślić się motywu tego bobrowania. Ponieważ o te same dzieła zabie- gali zagraniczni konkurenci, jedynym sposobem udaremnie- nia ich starań było wykradzenie mikrofilmów ze statku. Za- kładano zapewne, że nasza ekipa nie wie dokładnie, co przywiozła, bo nie sama kompletowała księgozbiór. Postępek gospodarzy był skandalem. Odbyliśmy w statku naradę, by postanowić, jak mamy się wobec tego faktu zachować. Najprościej byłoby urządzić awanturę, ale doszliśmy do wniosku, że nic to nie da. Podniecimy się tylko emocjonalnie, a mikrofilmów i tak nie odzyskamy, bo nie po to je zabrano, żeby zwracać. Gospodarze zaproponowaliby pewnie śledztwo, które ślimaczyłoby się, dopóki nie zrezy- gnujemy z wyniku i nie odlecimy. Gdyby zaś nawet oddano nam taśmy, to niechybnie już skopiowane; tę technikę Soloci mieli opanowaną. Tak czy owak zatem nie warto było awan- turować się. Selima zaproponowała jednak, by wygrać rzecz psychologicznie. Oznajmić gospodarzom, że wykryliśmy ich brzydki postępek i odlecieć zostawiając ich w zawstydzeniu. Przyjęliśmy tę propozycję i Herwig zawiadomił o na- szym odkryciu szefa kosmodromu. Ten zareagował takim zdumieniem, że trudno było odgadnąć, czy jest świetnym ak- torem, czy też naprawdę o niczym nie wiedział. W świetle tego, co Robert opowiedział nam o tajnych służbach, to dru- gie było całkiem możliwe. Szef zaofiarował się naturalnie ze śledztwem, na co Herwig odrzekł, że po pierwsze nie wierzy w jego skutek, po drugie zaś nie możemy odwlekać odlotu. Selekcja i przeładunek bagaży potrwały, jak już wspomnieliśmy, do wieczora. Pełnomocnicy Solotów, cho- ciaż otrzymali od nas naukowe dary dużo wcześniej (musie- liśmy najpierw opróżnić statek, a dopiero potem pakować TT I się), pozostali kurtuazyjnie na kosmodromie aż do naszego odlotu. O zmierzchu wystartowaliśmy w ciemniejące już nie- bo. Wracaliśmy na Logę w składzie powiększonym o Paula i Meryl, ale — niestety — bez Rodogi. 24 Pora podsumować naszą wyprawę na planetę Sol-3. Wypada zacząć od jej mieszkańców. Fizycznie nie różnią się oni od nas. Można to przypisać identycznym wa- runkom naturalnym, które zdeterminowały taki właśnie gatu- nek istoty rozumnej. Z niejasnych przyczyn inaczej rozwinęły się cechy psychiczne obu społeczności, co wpłynęło na hi- storię i dzisiejszy stan stworzonych przez nie cywilizacji. Jako prawdopodobną można przyjąć hipotezę, że u zarania dziejów Soloci nie różnili się niczym od Logotów. Kiedy jed- nak zaczęli się wśród nich pojawiać psychopaci o skłonnoś- ciach agresywnych, społeczność nie potrafiła się zdobyć na ich eliminowanie. Zgodnie z naturą walki o byt jednostki agresywne łatwiej ją wygrywają, toteż z czasem zdomino- wały one Solotów łagodnych, doprowadzając w końcu do ich wyginięcia. Tym sposobem pierwotne odchylenie od normy stało się po tysiącleciach normą, a społeczeństwo Solotów jest dziś takie właśnie, jakim je zastaliśmy. Jednostki łagod- ne trafiają się jeszcze, lecz nie one kształtują życie na plane- cie, otoczenie zaś uważa je za nieprzystosowane do warun- ków bytu. Agresywność Solotów nie jest jedyną cechą róż- niącą ich od nas. Za najdziwniejszą z pozostałych właściwo- ści trzeba uznać powszechną niechęć do kierowania się ro- zumem i masowe uleganie emocjom oraz przekonaniom nie- racjonalnym. Sięga to samych podstaw bytu Solotów, zwła- szcza duchowego. Wiele już napisaliśmy o wierze w Boga i nie dających się rozumowo uzasadnić regułach życia narzu- conych przez religie. Zresztą sama wiara jest pełna sprzecz- ności. Soloci pewni są życia pozagrobowego, a mimo to boją się śmierci. Istnienie i groźna rola szatana nie kłóci się w ich umysłach z wszechmocą Boga. Historia planety zawiera przykłady zdumiewających nonsensów. Władcami potężnych krajów bywały na mocy dziedziczenia dzieci, nie mówiąc już o psychopatach. Na oczach narodów ich państwa — a nawet całe cywilizacje — chyliły się ku upadkowi, mimo to niczego nie zmieniano. Dziś grozi planecie zagłada nuklearna, co nie powstrzymuje wy- ścigu samobójczych zbrojeń. Wszystko to jest dowodem, że nie rozum kieruje dziejami, losami i jednostkowym życiem Solotów. Albo — inaczej to ujmując — że są w psychice Solotów popędy gó- rujące nad rozumem. Z tego punktu widzenia wypadałoby uznać, iż gatunek Solotów składa się z istot umysłowo za- chwianych, a zatem nieobliczalnych. Nasuwa się w tym miejscu pytanie, czy jakakolwiek społeczność zewnętrzna (na razie wchodzi w rachubę tylko nasza) mogłaby pomóc Solotom. Uważamy, że jest to nie- możliwe. Nie da się tam nic zmienić bez psychicznego uzdrowienia Solotów i przełomu w ich sposobach myślenia. To zaś napotyka nieprzezwyciężalny opór nawet w tym za- kresie, w jakim ich nauka potrafiłaby zadziałać sama. Nie przyznaje się tam bowiem społeczeństwu prawa do medycz- nego ingerowania w osobowość jednostki, nawet gdy jest to jednostka zbrodnicza. Nie dopuszcza się też genetycznego sterowania rozrodczością. W takiej sytuacji uzdrowienie gatunku ludzkiego „Soloci" musiałoby być dokonane przemocą, a tego z kolei nie dopuszcza nasza moralność. Byłoby to zresztą niemożli- we, gdyż my nie dysponujemy żadnymi środkami masowej przemocy, Soloci zaś rozporządzają potężnymi armiami. Ewentualności pomocy przez przymus nie warto więc na- wet rozpatrywać. Planeta Sol-3 musi być pozostawiona samej sobie aż do zagłady jej cywilizacji, co niechybnie nastąpi. Jeśli nie w wyniku wojny nuklearnej, to z powodu zdewastowania przyrody i wyczerpania się naturalnych za- sobów. Możliwości, by Soloci sami powstrzymali wiodące do katastrofy procesy, naszym zdaniem nie ma. Początkiem na- prawy musiałoby być zjednoczenie się targanej obecnie anta- gonizmami planety oraz ustalenie obowiązującego wszystkich programu sanacji. Jest to jednak mrzonka. Narody planety Sol-3 nie połączą się w jednym państwie, gdyż dysproporcje są za duże, by bogacze zgodzili się utonąć we wspólnocie z nędzarzami, którzy stanowią większość. Widoków na zniknię- cie tych różnic nie ma. Przeciwnie, są one coraz większe, bo- wiem ludy biedne rozmnażają się ponad miarę (przeważnie wskutek ciemnoty i dawania posłuchu nakazom religijnym). Nie jesteśmy w stanie pomóc Solotom — trzeba na- tomiast zdać sobie sprawę z tego, że oni mogą nam zagro- zić. Ich technika kosmiczna jest w stosunku do naszej opóź- niona niewiele i prawdopodobnie niedługo będą zdolni do podjęcia wypraw na bardzo duże odległości. Nasz statek spenetrowali i na pewno skorzystają z tych oględzin. Ponie- waż wiedzą, że jesteśmy bogaci w cenne dla nich metale, a bezbronni, mogą doznać pokusy łupieskiej — albo nawet kolonizatorskiej — wyprawy na Logę. Ich technika wojenna umożliwia zniewolenie nas przez niewielką liczbę żołnierzy. Zastanawialiśmy się, co możemy wobec takiej groźby doradzić naszemu rządowi. Utworzyć na Lodzę woj- sko? Byłoby to wejście na niebezpieczną drogę. Do roli żoł- nierzy jesteśmy nieprzydatni z natury, trzeba by przeto wy- kreować pewną liczbę Logotów o cechach wojowniczych. To byłoby wszakże ryzykowne, gdyż wojownicy ci mogliby się pokusić o zagarnięcie władzy i przemoc wobec swoich (na Sol-3 zdarza się to często). Doszliśmy więc o wniosku, że nie powinniśmy udzielać rządowi takiej rady. Z drugiej strony nie ma chyba innego sposobu zabezpieczenia się przed na- pastnikami z Sol-3 albo podobnej planety. To zaiste trudny dylemat. Może byłoby lepiej, gdybyśmy w ogóle nie pode- jmowali wyprawy na Sol-3? Bez niej moglibyśmy dalej żyć bez lęku. Soloci zaś, nie wiedząc o Lodzę, nie doświadcza- liby zdobywczej pokusy. Bilansując poznawcze rezultaty naszej wyprawy możemy określić je pokrótce tak: Odkryliśmy odmienny rodzaj rozumnego życia. Po- żytek jest niestety wyłącznie ostrzegawczy: wzbogaciła się nasza wiedza o tym, czego należy unikać. Żadnych wzorów do naśladowania nie przywieźliśmy. Jakie nauki wyciągną z naszej wizyty Soloci, trudno odgadnąć. Przewidujemy ra- czej następstwa złe. Poza pokusą wspomnianą wyżej Soloci mogą nie oprzeć się chęci wykorzystania w niedobrych ce- lach naszej wiedzy, którą zawładnęli. Mamy na myśli wykra- dzione ze statku mikrofilmy książek, a także wiadomości uzyskane w trakcie rozmów z nami. Tyle konkluzji naukowych. Pragniemy też przekazać czytelnikom raportu garść refleksji prywatnych oraz informa- cji o późniejszych losach niektórych osób. Refleksje formułu- jemy z dystansu, jaki dzieli nas od dnia opuszczenia planety Sol-3. Czas wytłumił w nas wstrząs spowodowany gwałto- wną śmiercią Rodogi. Dzisiaj uważamy tę śmierć za wypa- dek podczas badawczej wyprawy w nieznane. Tragiczny, ale nie pierwszy w dziejach nauki. Ginęli przecież nawet ludzie badający naszą własną planetę, jej morza, góry i pustynie. Sumaryczna refleksja — sprecyzowała ją niedawno Selima, nasz psycholog — jest następująca: nie wróciliśmy z tej podróży tacy sami jak przed wyruszeniem w nią. Cywi- lizacja Solotów, chociaż ze stanowiska rozumu oceniamy ją krytycznie, pozostawiła w naszej psychice trwałe ślady. Nie czujemy się obecnie na Lodzę tak szczęśliwi i zadowoleni z życia jak dawniej. Istotę różnicy wyraził w lapidarnym upro- szczeniu Pinor mówiąc, że Soloci żyją nierozumnie, za to ciekawiej niż my. Nieco inaczej określa to Alwina. Twierdzi ona, że Soloci są duchowo bogatsi, bowiem więcej przeży- wają, między innymi dzięki doznaniom dostarczanym przez sztukę. Ostatecznie więc — powiada Alwina — nie wiado- mo, kto jest szczęśliwszy: my z naszym rozsądkiem, czy oni ze swoimi przyjemnościami, zaliczając do nich i alkohol. Wszystkie koleżanki z ekipy wspominają z senty- mentem okazywaną im przez Solotów adorację. Uważają ponadto zgodnie, że lepiej czułyby się w życiu przy równo- wadze płci i prawie do rodzenia własnych dzieci. Racjona- lizm Logi jest według nich korzystny dla zbiorowości, jed- nakże kobiety upośledza. Pobyt na Sol-3 najsilniej zachwiał psychikę Pinora i Ledety. Po powrocie zaprzyjaźnili się oni z Paulem i Meryl. Zaczęli bywać u nich i życie obydwu par coraz mocniej się splatało. Dla jasności powiedzmy od razu, że Paul i Meryl nie zaklimatyzowali się duchowo na Lodzę i gorzko dziś ża- łują, że opuścili macierzystą planetę. W ciągu dnia pracują przy tłumaczeniu materiałów naukowych z Sol-3 (nasz język opanowali szybko i tak świetnie, że trudno rozpoznać w nich przybyszów). Wieczorami cierpią jednak na skowyczącą (to ich określenie) nostalgię. Ulgą są dla nich wizyty Pinora i Le- dety, wespół z którymi oddają się dawnym rozrywkom. Z po- czątku było to słuchanie muzyki z przywiezionych taśm oraz śpiewy we czwórkę (Pinor i Ladeta zagustowali w tym hała- sowaniu). Potem przyszły pragnienia niebezpieczne. Zaczęli wytwarzać domowym sposobem'alkohol i raczyć się nim. Zachodzi podejrzenie, że p<5dejm^ próbę uzyskiwania narko- tyku z maku, który zasiali w ogrodzie. Nasi biologowie zamierzali wykorzystać Paula i Me- ryl do zapoczątkowania eksperymentu naukowego obliczo- nego na wiele lat. Pytanie wyjściowe było następujące: na ile różnice między Logotami i Solotami są cechą dziedziczną obu gatunków oraz skutkiem rozmnażania się na Sol-3 de- generatów, na ile zaś wynikają z tradycji, wychowania i wa- runków życia. By zbadać to doświadczalnie, biologowie po- stanowili zaproponować Paulowi i Meryl płodzenie przez nich dzieci ze sobą oraz w parach mieszanych. Dzieci te miałyby być potem wychowywane w różny sposób. Gdy im to zaproponowano, Paul i Meryl byli już roz- czarowani Logą i pewnie dlatego poprosili o czas na namysł. Po paru tygodniach odpowiedzieli, że nie będą płodzić dzieci skazanych na nieszczęście życia na Lodzę, gdyż byłaby to rodzicielska nieuczciwość. Wtedy starano się ich przekonać, że wychowywanie dzieci mogłoby ułatwić im samym przywy- knięcie do Logi. Na to odrzekli, że taka rachuba byłaby jesz- cze większą nieuczciwością, bo oznaczałaby gotowość do płacenia losem dzieci za ulżenie własnej doli. Dalszych prób perswazji nie było; nie rokowały one powodzenia, gdyż stan psychiczny Paula i Meryl pogarsza się. Przykre, że musimy zamknąć ten raport takim stwierdzeniem. Na sam koniec pragniemy poinformować, że na nasz wniosek kierownictwo badań kosmicznych postanowiło wysłać w kierunku planety Sol-3 rakietę z egzemplarzem ni- niejszego raportu. Naszą intencją było danie Solotom możli- wości zapoznania się z zewnętrzną oceną ich cywilizacji. Wiadomość z ostatniej chwili. Paul i Meryl popełnili samobójstwo. W pozostawio- nym liście obarczyli winą siebie, gdyż nikt ich do wyjazdu na Logę nie namawiał. Przeciwnie, sami o to zabiegali.