MANUEL VICENT Pieśń Morza Tytuł oryginału: Son de Mar 1999 Tłum. Weronika Ignas-Madej 2002 ... o tym, jak rozbitkowie, niczym tuńczyki, powracają do życia w sierpniowym słońcu na Morzu Śródziemnym... Ciało Ulissesa Adsuary pojawiło się na wodach zatoki pewnej sierpniowej niedzieli, o drugiej po południu, gdy na plaży przebywało mnóstwo ludzi. Fale, o tej godzinie spokojne, niosły je leżące na plecach z pełnego morza w stronę brzegu i na początku było jedynie ciemnym punktem widocznym daleko za ostrym palem drugiego falochronu, toteż wielu kąpielowiczów wzięło je za rybacką bójkę albo kawałek drewna, później jednak stawało się wyraźniejsze i wreszcie, z rozkrzyżowanymi ramionami, znalazło się wśród tłumu pluskającego się przy brzegu. Nikt nie zwróciłby na nie uwagi, gdyby dryfowało w kąpielówkach, ponieważ jego delikatne kołysanie przywodziło na myśl tych pływaków, którzy nieruchomo leżą na wodzie, lecz w tym przypadku chodziło o pływaka w smokingu, szarych prążkowanych spodniach, szarfie, białej koszuli, fularze i lakierkach. Butonierkę zdobił polny kwiat, którego uderzenia fal nie zdołały wyrwać. W pewnej chwili sztywna dłoń dotknęła boku jednej z dziewcząt, kiedy topielec dotarł do plażowiczów najbardziej oddalonych od brzegu, i oburzenie, z jakim zareagowała dziewczyna, natychmiast zamieniło się w okrzyk paniki, który zaalarmował wszystkich dookoła, przeradzając się od razu w zwielokrotnione wołanie o pomoc i wrzask przerażenia, gdy ludzie uświadomili sobie, że kąpią się obok trupa. Ekipa ratunkowa zjawiła się bardzo szybko, zaalarmowana okrzykami dochodzącymi z plaży. Ulisses Adsuara został załadowany do motorówki i mimo że chodziło o topielca dryfującego z pewnością już od wielu godzin, ratownicy uczynili wszystko według regulaminowych przepisów o ratowaniu życia. Najpierw próbowali reanimować go, stosując sztuczne oddychanie, masaż serca i wszystkie inne sposoby zapisane w podręczniku ratownictwa; pewien bardzo energiczny ratownik metodą usta-usta starał się przywrócić mu oddech; później, już na plaży, odwrócili go głową w dół, aby wypluł wodę, której się nałykał, a w końcu położyli go na gorącym piasku, w stroju pana młodego, i zanim nadjechała karetka, topielec leżał w słońcu, z rozszerzonymi źrenicami, ogólnie dostępny dla turystów, którym nieczęsto trafiają się tak wielkie atrakcje pomocne w zabijaniu letniej nudy. Chociaż chodziło o mieszkańca Circei, dwudziestotysięcznego miasteczka, gdzie wszyscy się znają, w pierwszej chwili nikt nie pomyślał o niejakim Ulissesie Adsuarze, bywalcu portowych barów. Jego twarz nie zmieniła się wiele po utonięciu, choć reszta ciała tak, ale w tym przypadku zdumiewający okazał się inny szczegół: otóż Ulisses Adsuara utopił się już kiedyś w lecie, dziesięć lat temu. Spośród gapiów otaczających ciało emerytowany strażnik miejski, również mieszkaniec nadmorskiego miasteczka, pierwszy zorientował się, że ten zmarły jest mu skądś znany. Kiedy karetka odwiozła zwłoki do miasta, strażnik usiadł z powrotem przy barze i wciąż rozmyślał, popijając kolejne piwa. Nie mógł przypomnieć sobie imienia topielca, dopóki jego żona nie poprosiła kelnera o następną porcję smażonych ziemniaków i suszonego tuńczyka. To nagle odświeżyło mu pamięć. Smażone ziemniaki, powiedziałaś? Suszony tuńczyk? Ten topielec bardzo przypomina Ulissesa Adsuarę, uświadomił sobie Diego Molledo, emerytowany strażnik miejski, ale natychmiast odrzucił tę myśl. To on był szefem posterunku, gdy przed laty, świetnie to pamiętał, Ulisses Adsuara został uznany za zmarłego przez utonięcie, na tej samej plaży, pewnej takiej samej sierpniowej niedzieli. Jego twarz nie zmieniła się wiele. Choć mógłby przysiąc, że to ta sama osoba, to w Circei dla wszystkich było oczywiste, że Ulisses Adsuara zatonął ze swoją łodzią tamtego lata, toteż strażnik uznał, że uległ halucynacji. Niewielu ludzi wiedziało, że tamtego ranka Ulisses poprosił żonę o smażone ziemniaki na obiad. W zamian obiecał jej przywieźć pierwszego w sezonie tuńczyka. Kiedy Ulisses tonął, Martina smażyła owej nieszczęsnej niedzieli ulubione przez męża ziemniaki, okrągłe i chrupiące, zanurzone w oliwie z oliwek, którą kupili podczas wycieczki w niedostępną dolinę Alcudiany. Ten fakt stał się przedmiotem szczegółowego dochodzenia w śledztwie i dlatego teraz pomógł w odświeżeniu pamięci emerytowanego strażnika. Kiedy karetka dotarła do punktu Morskiego Pogotowia Ratunkowego, tam również zebrał się tłum ciekawskich. Każdego lata ktoś się topi na tej plaży, a ludzie wciąż nie potrafią się przyzwyczaić do haraczu w naturze wydzieranego przez Morze Śródziemne w zamian za radość, której tak wiele dostarcza. Ratownicy wyciągnęli nosze i zanim wniesiono je do ambulatorium, odkryte zwłoki przedefilowały przed postojem taksówek, znajdującym się przy wejściu. Jeden z taksówkarzy, Vicente Lambert, patrząc na nie jedynie z boku, powiedział, że ten nieboszczyk to Ulisses Adsuara, mąż jego kuzynki Martiny. A nawet więcej, stwierdził to z całą stanowczością. Ale natychmiast inny taksówkarz wyśmiał go: - Profesor Ulisses? Co ty gadasz?! Ulisses już kiedyś umarł. - I co z tego? - Umarł, bo się utopił. - Pochłonęło go morze, albo ktoś bardziej głodny, ale jego ciało dotąd nie wypłynęło. - Wierzysz, że rozbitek dopłynie do lądu po dziesięciu albo i więcej latach? - Nieważne. Ten topielec to Ulisses. Mam dobre oko do zmarłych - zapewnił jego daleki krewny, Vicente Lambert. Zwłoki położono na specjalnym stole i przykryto płótnem, w oczekiwaniu na przybycie sędziego śledczego, który, co w pełni zrozumiałe w sierpniową niedzielę, uczynił wszystko, aby nikt nie zakłócał mu spokoju. Na miejscu pojawił się policjant z lokalnego posterunku, od niedawna pełniący tam służbę, który najpierw szczegółowo obejrzał zwłoki, następnie sprawdził ubranie i z wewnętrznej kieszeni smokingu wyjął paszport przemoczony do tego stopnia, że rozmazany tusz utrudniał odczytanie nazwiska właściciela i jego narodowości. Natomiast laminowane zdjęcie zachowało się w idealnym stanie i odpowiadało rysom zmarłego, który ciągle miał szeroko otwarte niebieskie oczy i starannie przyciętą brodę, niewłaściwą poszukiwaczowi przygód. Po cierpliwym odcyfrowaniu kolejnych liter policjant stwierdził, że dokument należy do Andreasa Mistakisa, urodzonego na Korfu; w niesprecyzowanym wieku, ponieważ daty urodzin nie dało się odczytać, choć stan uzębienia wskazywał na kogoś dobrze po czterdziestce. Początkowo uznano, że topielec jest zagranicznym turystą, prawdopodobnie Grekiem, co stwierdzał paszport; do pomieszczenia, w którym spoczywało ciało Andreasa Mistakisa, wciąż wchodzili ludzie - jedni z ciekawości, drudzy dla sensacji unosili śmiertelny całun i nie minęło wiele czasu, kiedy spór znów rozgorzał. Osoby otaczające stół pochodziły z tej samej miejscowości, co zmarły, były mniej więcej w jego wieku, toteż mogły dostarczyć szczegółów dotyczących jego tożsamości. Wszyscy zgadzali się, że podobieństwo do Ulissesa Adsuary, nauczyciela literatury klasycznej, w portowych barach noszącego przezwisko Kielonek, jest nie tyle niezwykłe, ile wręcz graniczy z cudem. Wtedy jeden z obecnych, Xavier Leal, kolega z pracy i przyjaciel, nauczyciel rysunku w tym samym liceum, zasiał pierwszą wątpliwość. Ulisses za życia miał czarne oczy, a jego trup ma oczy niebieskie. Natychmiast podjęto dyskusję. Czy można pamiętać kolor oczu przez tyle lat? Chyba że się było bardzo zakochanym. Świadek Xavier Leal utrzymywał, że te rozszerzone źrenice o tęczówkach zielonkawoniebie-skiej przezroczystej barwy nie należą do jego dawnego przyjaciela, zaginionego w odmętach Morza Śródziemnego. Być może Ulisses, przebywając tak długo na dnie morza, zmienił kolor oczu na niebieski? Taka myśl wydała mu się jednak zbyt dziwaczna czy poetycka, aby dzielić się nią z obecnym tu tłumem. Natomiast niewielka blizna przecinająca podbródek na pewno należała do jego kolegi i stanowiła ślad po miłosnym ukąszeniu Martiny, która zbudziła śpiącą w jej wnętrzu bestię, ale ten szczegół nie rozwiał wątpliwości Xaviera. Miał wrażenie, że za życia Ulisses nie był tak wysoki, by smoking leżał na nim jak ulał. Wśród oczekujących na sędziego nie było żadnego filozofa. Gdyby nie to, można by - zanim sporządzono oficjalne oświadczenie w sprawie śmierci - rozważać kwestie fenomenologii, bytów pozornych czy realności istniejących ciał. Zwykły pieg lub drobna rana jest na początku większą pomocą w ustaleniu tożsamości czy w śledztwie dotyczącym zbrodni aniżeli dogłębna znajomość ludzkiej duszy. Ludzie się zmieniają. Ich osobowość zapisuje czas żłobieniami na skórze, aż powstaje hieroglif, który policja powinna odcyfrować, i w tej pracy czasami filozofowie sprzeczają się z policjantami, ale przy zwłokach Ulissesa Adsuary nie było żadnego filozofa, a jedyny policjant, który tam się znalazł, świeżo przybyły do miasteczka, nie wiedział nic na temat tej historii z duchami. - Mamy tu trupa z normalnym paszportem - stwierdził policjant. - Trzeba go zawieźć do szpitalnej kostnicy, żeby zrobić sekcję zwłok. Ktoś musi powiadomić lekarza sądowego. Dlaczego ciągle nie ma sędziego? - Sędzia i lekarz są pewnie na plaży. - Ale musieli chyba zostawić jakiś numer telefonu? - Właśnie to sprawdzamy - odpowiedział szef ekipy ratowniczej. - Trzeba ich znaleźć. Oficjalnie ten osobnik zostanie uznany za zmarłego dopiero podpisem stosownego urzędnika, a jest dość gorąco. Znaleźć sędziego i lekarza sądowego o drugiej po południu na plaży Morza Śródziemnego, z siedmiokilometrowym pasem nadmorskich kurortów, wypluwających na piasek fale nagich ciał przepełnionych mocnym pragnieniem przeobrażenia, było zadaniem równie trudnym do rozwiązania, co sprawdzenie, kim jest w rzeczywistości osobnik w stroju pana młodego, spoczywający na noszach w portowym ambulatorium pogotowia ratunkowego. Po godzinnej dyskusji uzgodniono, że trzeba odsłonić nieco więcej ciała, aby zidentyfikować człowieka zwróconego przez Morze Śródziemne. W takich przypadkach istnieje zawsze sekretne znamię, decydujące o tożsamości człowieka, kod dotyku, dostępny jedynie kochankom pod osłoną ciemności, a tu nikt, nawet dobry przyjaciel, Xavier Leal, nie mógł dostarczyć niepodważalnego dowodu tożsamości topielca. Ktoś powiedział, że rozwiać wątpliwości mogłaby tylko Martina, ewentualna wdowa, jeśli rozpoznałaby nieboszczyka. To logiczne, że pewnie pamięta w każdym szczególe ciało swojego pierwszego męża. Taksówkarz Vicente Lambert pojechał po swoją kuzynkę. Tymczasem, po wielu bezskutecznych próbach zlokalizowania sędziego i lekarza przez telefon komórkowy, szef grupy ratowniczej zgłosił pomysł wysłania wzdłuż plaży furgonetki zaopatrzonej w megafon, przez który wzywać się ich będzie po nazwisku, i zamysł zrealizował w porze, gdy słońce prażyło najmocniej. Niewątpliwie jedno z tych nagich ciał, tłoczących się na brzegu w ten upalny sierpniowy dzień, należało do Fabiana Garcii, lekarza sądowego, a jakieś inne do Leonarda Muńoza, sędziego śledczego, którego podpis był niezbędny, żeby odprawić nieboszczyka. Należało koniecznie zdemaskować trupa w smokingu, któż jednak byłby w stanie rozpoznać sędziego i lekarza rozebranych do naga? Potężny metaliczny głos wydobywający się z dachu furgonetki parokrotnie przebył całą długość nadmorskiego deptaka, docierając do plażowiczów rozłożonych na piasku i prosząc obu panów, aby stawili się w ambulatorium. Uwaga, uwaga, pan Fabian Garcia proszony jest o niezwłoczne przybycie do punktu pogotowia ratunkowego. Megafon wołał go z uporem, coraz bardziej stanowczo, coraz bezczelniej. Uwaga, uwaga, pan Fabian Garcia wzywany jest niezwłocznie do portowego ambulatorium. Lekarz sądowy usłyszał swoje nazwisko gdzieś w powietrzu i próbował otworzyć oczy w padającym prostopadle i oślepiającym słońcu, ale nie uczynił nic więcej, by otrząsnąć się z odrętwienia o trzeciej po południu. Czyżby to Bóg wzywał go na Sąd Ostateczny? Choćby tak było, ani myślał podnieść się z leżaka. Niech Bóg się zniży i osądzi go tu, na plaży Syreny. Blask słońca na skórze skłonił go do oporu, do umocnienia się w tej jakże błogiej senności. Wyobraził sobie, że jeśli te rozkosze lata zbiegłyby się z Sądem Ostatecznym, to wielu zmarłych, usłyszawszy trąby archaniołów, ze zwykłego lenistwa odmówiłoby zmartwychwstania, a on, Fabian Garcia, lekarz sądowy, byłby jednym z nich. Istnieje rodzaj oporu właściwy hedonistom, którzy okopują się w rozkoszy i odmawiają innych doświadczeń, jednakże na deptaku przez megafon obsesyjnie powtarzano jego nazwisko, raz za razem. Pomyślał, że taki upór powodowała nie konieczność jego zmartwychwstania, lecz czyjaś śmierć. Niech idzie do diabła, zamruczał do siebie. Jakiż to głupek musiał umrzeć w tak cudownym dniu jak dzisiejszy? Lekarz poczuł się nagim buntownikiem, zamaskowanym w promieniach słońca, i postanowił nie wypełnić swojego obowiązku, tylko dalej opalać się na plaży. Jeśli ktoś zmarł, może poczekać, aż dobiegną końca te błogie godziny szczęścia. Uwaga, uwaga, pan Fabian Garcia proszony jest o poświadczenie utonięcia. - Chyba musisz pójść. Są strasznie uparci - odezwała się jego dziewczyna, Marita, leżąca obok na piasku. - Teraz nie zamierzam. Pójdę po zabawie. Musimy razem zatańczyć cza-czę - odpowiedział lekarz. Natomiast sędzia Leonardo Muńoz znajdował się w owym czasie na plaży nudystów, na południe od miasta, w miejscu, do którego dotrzeć można było jedynie pieszo, przez strome urwiska, bardzo niebezpieczną ścieżką, zostawiając samochód na niewielkim placyku nad przepaścią. Leonardo Muńoz był sędzią naturystą. Przez cały tydzień przewodniczył sądom, ogłaszał wyroki i nawet w święta nie zaniedbywał obowiązków. W lecie zabierał akta na plażę i spędzał niedzielę, przeglądając dokumenty w pełnym słońcu, całkowicie nagi, samotny, z pasztecikami ze szpinakiem i psem wilczurem o imieniu Reo. W tej właśnie chwili miał przed sobą akta zawierające szczegóły zbrodni dokonanej w jego rejonie: dość znany w tych stronach właściciel firmy inwestycyjno-budowlanej został znaleziony w plastikowym worku w podmokłych zaroślach, prawdopodobnie uprzednio zamordowany strzałem w plecy z bardzo bliska. Lektura tego krwawego przypadku stapiała się w głowie sędziego z szumem fal i krzykami dzieci. Tamtej sierpniowej niedzieli, o trzeciej po południu, plaża pełna była naturystów, gdy nagle Reo podniósł uszy, machnął ogonem i bardzo zdenerwowany zaczął przyglądać się jakiemuś punktowi na horyzoncie. Zdaje się, że jego uwagę zwrócił szczegół, który pozostał niezauważony przez wszystkich kąpiących się w tym czasie nudystów. Pies trwał w bezruchu, zapatrzony, a tymczasem delikatne kołysanie fal w zatoczce niosło z pełnego morza w stronę plaży bukiet polnych kwiatów, przewiązany czerwoną kokardą, unoszący się między pluskającymi ciałami. Z jakiegoś powodu te kwiaty, wśród których było kilka dzikich irysów, zaintrygowały Rea, bo obwąchiwał je z zainteresowaniem, gdy jakaś dziewczynka wyciągnęła je z wody i zaniosła pokazać rodzicom odpoczywającym w hamakach pod parasolem. Chwilę później tą samą wodną drogą przypłynął słomkowy kapelusz ozdobiony jedwabnymi owocami. Sędzia Leonardo Muńoz, obojętny na zdenerwowanie psa, wciąż zgłębiał przypadek morderstwa inwestora budowlanego, nie zauważając również, że dzwoni jego telefon komórkowy, pozbawiony etui ze względu na charakter plaży. W głębokim przekonaniu, że topielec to Ulisses Adsuara i nikt inny, emerytowany strażnik miejski Diego Molledo, siedząc przy barze, wiedziony nigdy niewygasłą zawodową podejrzliwością, rozważywszy przypadek przy trzech kolejnych piwach, postanowił przeprowadzić własne śledztwo i by umocnić się w swoim przekonaniu, zapragnął raz jeszcze obejrzeć zwłoki. Udał się do ambulatorium pogotowia ratunkowego i dołączył do tłumu gapiów, którzy roztrząsali kwestię tożsamości zmarłego. Tam usłyszał najświeższą wiadomość. - To cudzoziemiec - poinformowano go. - Skąd wiadomo? - Ma paszport. To Grek albo Włoch, urodzony na Kor-fu, tego jeszcze nie wiedzą - odpowiedział policjant. - Chciałbym jeszcze raz mu się przyjrzeć. - Jest do pana dyspozycji - powiedział szef ratowników. - Niemożliwe, żeby człowiek tak był podobny do siebie po śmierci i żeby nie był tym właśnie zmarłym. Nigdy w życiu nie widziałem takiego podobieństwa - orzekł Diego Molledo po dokładnych oględzinach twarzy. Potem strażnik zaczął wnikliwie przyglądać się ubraniu. Niemodny smoking miał plamę na klapie i metkę z pewnego starego sklepu w Walencji, lakierki posiadały klasyczny kształt, a spodnie nosiły ślady po molach, choć nie wyglądały na zniszczone, toteż nieboszczyk sprawiał wrażenie, jakby wyszedł ze starej szafy zamkniętej od długiego czasu. - Facet wypadł pewnie po pijaku z jakiegoś jachtu na imprezie na pełnym morzu - rzucił ktoś z obecnych. - Wygląda, jakby właśnie wziął ślub. Czy ktoś z was pamięta ślub Ulissesa? - zapytał emerytowany strażnik. - Ja pamiętam doskonale, byłem świadkiem. Brał ślub w tym samym smokingu. Jestem tego absolutnie pewny - odpowiedział Xavier Leal, kolega z liceum. - To, co pan mówi, jest dość intrygujące. Może się pan wyrazić jaśniej? - To moja skromna osoba towarzyszyła Ulissesowi pewnego lata w Walencji przy wypożyczaniu tego samego smokingu. Pamiętam go z powodu plamy na klapie. - Jak można to pamiętać? - Ja pamiętam! - krzyknął Xavier Leal. - Ile to lat temu? - Nie żyje jakieś dziesięć lat. Z Martiną przeżył z pięć czy sześć. Razem to mniej więcej tyle. Tyle lat, ile ma jego syn, Abelito. - Tak, tak. A ta kartka? - zapytał głośno emerytowany strażnik niczym angielski detektyw. Z kieszeni smokingu Diego Molledo wyciągnął właśnie mokrą kartkę z rysunkiem węglem, który woda zamieniła w czarną plamę, zupełnie nie do rozszyfrowania, choć można było odgadnąć parę linii, wśród nich podpis. Zobaczywszy tę kartkę, Xavier Leal bardzo się zmieszał, zamilkł, wyszedł na ulicę i nie mógł powstrzymać łez. Teraz mógłby przysiąc, że zmarły to Ulisses. W dniu, w którym pochłonęło go morze, Ulisses nie był ubrany w smoking, lecz miał na sobie strój niedzielnego rybaka: dżinsy, koszulę w kratę, czapkę z daszkiem i trampki oraz okulary plus cztery dioptrie. Tamtego sierpniowego poranka, dziesięć lat temu, Ulisses przygotował wędki, które zamierzał zarzucić na pierwsze tego roku ławice młodego tuńczyka, wędrujące z Zatoki Lwa, o czym mówili marynarze w portowych tawernach. Miał niewielką łódź, nazwaną na cześć żony imieniem „Martina”, wymalowanym na sterburcie niebieskimi literami. Wczesnym rankiem wypłynął na niej na pełne morze. I już nie wrócił. Wieczorem żona poszła zaalarmować posterunek straży miejskiej, gdzie przyjął ją Diego Molledo, i to on zawiadomił ekipę ratowniczą Morskiego Pogotowia Ratunkowego. Motorówka z ratownikami wyruszyła na poszukiwania Ulissesa, wraz z nią i łodzie ochotników, ale zapadła noc i fala znacznie się podniosła, co zmusiło wszystkich do przerwania poszukiwań. Nazajutrz łódź Ulissesa dryfowała parę mil od brzegu. Miała zarzucony trolling, na przynętę złapał się półkilogramowy tuńczyk, jakiego Ulisses obiecał przywieźć żonie, nadgryziony już przez inne ryby. W maleńkiej kajucie znaleziono parę piw, nietkniętą kanapkę z szynką, paczkę papierosów, okulary i włączone radio, które w chwili gdy na pokład łodzi wkraczała ekipa ratunkowa, nadawało informacje lokalnej rozgłośni o poszukiwaniach Ulissesa, przerywając je piosenkami Julia Iglesiasa. Ulisses nie umiał pływać. A nawet jeśliby umiał, na niewiele by mu się to zdało, zważywszy na odległość łodzi od brzegu i silne fale, nieoczekiwanie powstałe tego dnia na morzu. Emerytowany strażnik miejski, który uczestniczył w tej operacji, nieustannie relacjonował tamtą wyprawę nowo przybyłym, choć znali ją już na pamięć. - Jeśli ciała nie odnaleziono, to jak pan sądzi, dlaczego? Morze nie przyjmuje ludzi. Wcześniej czy później wyrzuca ich na brzeg, ale żeby tak po dziesięciu latach... Czy nie mówiono, że popełnił samobójstwo, przywiązując sobie kotwicę do szyi, i utopił się na stu sążniach głębokości? - ktoś zapytał emerytowanego strażnika. - Miał zasadnicze powody, żeby tego nie zrobić. Tamtej niedzieli jego żona smażyła mu na obiad ziemniaki. - I to jest wystarczający powód, żeby się nie zabijać? - Owszem. - Ani żeby nie uciec? - Tak mi się wydaje - odrzekł stanowczo emerytowany strażnik miejski. - Według tego, co opowiedziała żona, tamtego dnia Ulisses obiecał jej przywieźć świeżo złowionego tuńczyka, pierwszego w tym sezonie, ale to smażone ziemniaki smakowały mu najbardziej na świecie. I choćby z tego powodu musiał wrócić do domu. Niczego nie pragnął tak mocno, jak złowić pierwszego tuńczyka i żeby Martina usmażyła mu ziemniaki na oliwie z oliwek. To przynajmniej gotowa była przysiąc. Pół godziny po tym jak pojechał po kuzynkę Martinę do domu na wzgórzu, w którym teraz mieszkała, Vicente Lambert wrócił do ambulatorium niezwykle podniecony, wyjaśniając, że Martina znikła i nikt nie zna miejsca jej pobytu, począwszy od czwartku, kiedy to wyszła z domu ze sportową torbą, z nikim się nie żegnając. Nic dziwnego, że wokół wydarzenia ciekawość zaczęła narastać i choć w pierwszych godzinach późnego popołudnia termometry wskazywały czterdzieści stopni, to pewne osoby związane ze sprawą pojawiły się w pobliżu ambulatorium pogotowia ratunkowego, wśród nich przedsiębiorca budowlany Alberto Sierra, obecny mąż zaginionej Martiny, oraz syn Ulissesa i Martiny - w towarzystwie dalszych krewnych i znajomych. Abelito był małym dzieckiem, kiedy ojciec zaginął na morzu. Teraz miał z piętnaście lat i sprawiał wrażenie bardzo rozsądnego. Policjant uniósł płótno i pokazał ciało chłopcu, który zakłopotany uważnie przyglądał się twarzy nieboszczyka. Policjant zapytał: - Czy rozpoznajesz ojca? - Nie jestem pewien - odpowiedział chłopiec po długim milczeniu. - Nie przypominasz sobie jakiegoś znaku na twarzy albo rękach? - Pamiętam jedynie jego głos. Ojciec zabierał mnie czasami na łódź i śpiewał mi neapolitańskie pieśni. Dla obecnego męża zaginionej Martiny, choć i on nie ustalił tożsamości topielca, natychmiast nabrały sensu pewne dziwne zachowania, tajemnicze zamyślenia żony w ostatnim roku. Zaczął podejrzewać jakąś bardzo nieprzyjemną sytuację. Alberto Sierra był znaną osobistością w miasteczku, zamieszaną w polityczne rozgrywki, i co więcej, właścicielem setek budujących się apartamentów i domków rozrzuconych po plażach i wzgórzach tego fragmentu wybrzeża. Zwykł narzucać swoją wolę w radzie miejskiej niezbyt legalnymi sposobami i chodziły słuchy, że trzyma krokodyla w basenie, a jeśli urodziłby się na Sycylii, ojciec chrzestny byłby u niego za chłopca na posyłki, aczkolwiek miał serce czulsze, niż ktokolwiek mógł sobie wyobrazić. Duma Alberta Sierry broniła mu okazać smutek, jaki czuł po zniknięciu żony. Mogło chodzić o porwanie, chociaż do tej pory nie otrzymał żadnego telefonu z żądaniem okupu. Nie wykluczano również nieszczęśliwego wypadku, choć przez trzy dni od zaginięcia wszystkie komisariaty i szpitale zostały przeszukane, bez rezultatu. Jednak myśl, że żona uciekła z kochankiem, głęboko go upokarzała. Jemu nie mogło się to przytrafić. Nie mieściło mu się w głowie, żeby Martina, tak słodka i uległa, mogła go zostawić. Dał jej wszystko. Córka właściciela tawerny, później żona obszarpanego profesora liceum zaginionego na morzu, stała się żoną multimilionera, najbardziej wpływowego polityka w okolicy, niekwestionowanego kacyka, który pociągał za wszystkie sznurki. Jako że nie był przygotowany na taki obrót sprawy, doznał uczucia mocnego zmieszania, kiedy ujrzał trupa ubranego w ów przeklęty niemodny smoking, który był mu znajomy. To nie twarz topielca, tylko ten smoking i pieprzony kwiatek w butonierce wzbudziły jego niepokój. Poprzedniego dnia widział ów strój pana młodego w śmierdzącej kajucie łodzi i był to ten sam smoking, który jego żona przechowywała w kufrze na strychu. Ludzie otaczający utopionego cudzoziemca zaczęli martwić się miejscem pobytu Martiny. Gdzie jest sędzia? Dlaczego lekarz jeszcze nie przyjechał? Te pytania zadawali sobie policjant, emerytowany strażnik miejski, ratownicy, taksówkarze i inni, związani z tym wydarzeniem, którym o tej godzinie przepadał już niedzielny obiad. Dokładnie w tej chwili Reo, wilczur sędziego, zaczął szczekać na plaży nudystów, wyraźnie zaniepokojony. Dały się słyszeć również krzyki jakichś dziewczynek. Najpierw przypłynął bukiet polnych kwiatów, a zaraz za nim słomkowy kapelusz, ozdobiony jedwabnymi owocami w kolorze lila, dryfując, dopływał do plaży. A teraz ciało kobiety, pchane falą, uderzało o występy skalne i tam właśnie dostrzegli je plażowicze. Potem cofająca się woda zabrała je w stronę plaży zamykającej zatoczkę i delikatnie kołysząc, niosła w stronę piasku. To była kobieta w kostiumie Chanel w odcieniu ecru. Zgubiła buty, ale wciąż miała naszyjnik z pereł i złote bransoletki. Unosiła się na brzuchu, z rozłożonymi ramionami. Paru nudystów zanurzonych do pasa w wodzie wzięło tę kobietę całą w algach i wyniosło na piasek, gdzie bezskutecznie próbowano ją reanimować. W tym przypadku nie było żadnych wątpliwości. To była Martina, żona inwestora budowlanego Alberta Sierry, chociaż większość nie wiedziała, że była też żoną Ulissesa, zanim pochłonęło go morze jakieś dziesięć lat temu. Transport zwłok tym razem odbył się natychmiast: zarządził go sam sędzia, Leonardo Muńoz, całkowicie rozebrany, i to on osobiście wezwał przez komórkę ekipę ratowników, żeby przyjechała na plażę nudystów zabrać kobietę. Jej zwłoki mogły opuścić plażę lądem lub morzem, ekipa ratunkowa zapowiedziała wysłanie karetki, która zatrzyma się na maleńkim placyku tuż nad urwiskiem. Zwłoki Martiny trzeba było przetransportować aż do tego miejsca na plecach albo na noszach, należało je, więc wnieść po stromej ścieżce do samej góry, mijając skalne wykroty. Kiedy zjawili się sanitariusze pogotowia ratunkowego, ciało Martiny w kostiumie Chanel spoczywało na piasku, a otaczający je tłumek nudystów musiał się rozstąpić, żeby można je było położyć na noszach. Ktoś włożył jej w dłonie bukiet kwiatów, a bose stopy przykrył słomkowym kapeluszem z owocami i tak zaniesiono ją aż do karetki. Cykanie świerszczy i oszałamiający zapach polnych ziół towarzyszyły w sierpniowe niedzielne popołudnie ciału Martiny niesionemu w pełnym słońcu kamienistym zboczem, skrzącym się od minerałów. Termometr wskazywał czterdzieści stopni w cieniu, a upał rozmazywał kontury przyrody, tworząc gęstą słoneczną papkę zmieszaną z potem zalewającym oczy. Sędzia schował akta do teczki, zawołał Rea i z psem ciągnącym go na smyczy po stromej ścieżce, całkowicie rozebrany, z wyjątkiem trampek Nike’a, odprowadził nosze aż na placyk. W swoim samochodzie, również tam zaparkowanym, włożył jedynie krótkie spodenki i ruszył za karetką do ambulatorium pogotowia ratunkowego, gdzie ciało domniemanego Ulissesa w ubraniu pana młodego oczekiwało na ciało Martiny, również w ślubnym stroju, jakby zamierzali świętować weselną ceremonię tym razem na tamtym świecie. W ambulatorium spodziewano się zwłok utopionej kobiety. Tego dnia morze zebrało wielkie żniwo, ale nikt nie przypuszczał, że jego drugą ofiarą jest Martina. Ktoś powiedział, że razem ze zwłokami jedzie sędzia, który je wyłowił; tłum ciekawskich i zainteresowanych otaczający ambulatorium, którego budynek przypominał kaplicę na portowym placu, wyglądał jak grupa gości weselnych oczekujących przed kościołem na przybycie państwa młodych. W tym przypadku pan młody, choć nikomu nieznany, przybył już z otwartego morza od strony plaży ciągnącej się na północ od miejscowości Circea, a teraz panna młoda, również wynurzywszy się z odmętów błękitnych wód, nadjeżdżała właśnie od południa z jednej z maleńkich plaż pod urwiskiem. Od razu wydali się istotami stworzonymi dla siebie, które odnalazły się w innym świecie. Kiedy wśród kontenerów oczekujących na załadunek obok promu na Ibizę dostrzeżono karetkę, tłum zafalował w pomruku oczekiwania i natychmiast rozstąpił się, aby umożliwić przejście w drzwiach ambulatorium. Wtedy niektórzy powtarzali, a nikt się nie mylił, imię utopionej. To Martina, żona Ulissesa, Martina, żona milionera, matka Abelita, córka Basilia Lamberta, właściciela Pod Rekinem, jednej z portowych tawern. Wszyscy mieli rację, bo Martina mogła być trzema lub czterema kobietami jednocześnie. Ulisses oczekiwał jej wewnątrz, leżąc na stole w pomieszczeniu, w którym przebywała również ekipa ratowników. Syn Abelito i jego ojczym, multimilioner Alberto Sierra, stali w pierwszym rzędzie u progu ambulatorium, gotowi ją przyjąć jako pierwsi, gdy tylko otworzą się drzwi karetki. Obydwaj żywili płonną nadzieję, że chodzi o nieznaną kobietę, ale rozpłakali się zawczasu, nie mając absolutnej pewności, dla kogo to czynią, i dla powstrzymania łez nie wystarczyło, że ujrzeli uśmiechniętą Martinę z bukietem dzikich irysów, piękniejszą niż kiedykolwiek, co wszystkich niezmiernie zdziwiło. Skończywszy dopiero co trzydzieści pięć lat, Martina prezentowała dojrzałą urodę delikatnie muśniętą niewielkimi zmarszczkami, które czyniły ją jeszcze bardziej atrakcyjną, a kruchość jej ciała kazała widzieć w niej istotę przezroczystą, nie pozbawioną jednak siły. Kiedy zawładnęła nią śmierć, zamiast opuchlizny spowodowanej utopieniem, nadała twarzy wyraz fascynującej łagodności. Wyniesiono ją z karetki, statek wyruszający właśnie w stronę wyspy włączył syrenę, której głuchy ton zabrzmiał niczym hołd złożony utopionym, a płacz krewnych towarzyszył jej aż do pomieszczenia, gdzie sanitariusze położyli ją na drugim stole obok zwłok Ulissesa, i choć nikt tego głośno nie powiedział, wszyscy pomyśleli, że tworzą cudowną parę. Sędzia udzielił niezbędnych wyjaśnień co do okoliczności znalezienia zwłok Martiny na plaży nudystów. Za to emerytowany strażnik miejski jeszcze raz zrelacjonował szczegóły pojawienia się obecnego tu nieboszczyka na otwartej plaży. Widząc ich teraz razem, wystrojonych jakby na uroczystą okazję czy nawet ceremonię ślubną, wszyscy podejrzewali, że te ciała połączone są jakimś nierozerwalnym węzłem; z początku przypuszczano, że chodzi może o zbrodnię albo inną tajemnicę, którą należy odsłonić, nikomu jednak nie przyszło na myśl, że te dwa ciała przeżyły właśnie cudowny romans. Ciągle jeszcze nie można było stwierdzić z całą pewnością, kto towarzyszył Martinie w wyprawie na tamten świat. Ulisses nie miał rodziny. Przyjaciele i znajomi podawali różne szczegóły, ale żaden nie okazał się decydujący. Opłakana przez krewnych para topielców na wcześniejsze polecenie sędziego została odwieziona tą samą karetką do kostnicy szpitala rejonowego, położonego na zboczu góry z widokiem na morze, aby lekarz sądowy mógł przeprowadzić sekcję zwłok; było zaś tak gorąco, że ubrania nieboszczyków natychmiast wyschły, a wtedy i oni zaczęli się pocić. W upalne popołudnie sierpniowej niedzieli ogródki portowych kawiarni, skryte w cieniu platanów, pełne były spragnionych turystów i topielcy przejechali przez zgiełkliwy bulwar, obok estrady dla orkiestry, która miała umilać letnie zabawy. Państwo młodzi zajechali do szpitala i zostali umieszczeni w kostnicy. Niedługo potem zaczęła grać orkiestra w alei Palmowej naprzeciw przystani, gdzie cumowały rybackie kutry, a tymczasem słońce chyliło się nad zamkiem, gotowe ofiarować pierwszorzędny spektakl krwawego zachodu, coś na kształt nieba a la Bernini, który często zmuszał przyjezdnych do wyrażania podziwu. W pylastym zmierzchu, z bardzo nisko zawieszonym słońcem, lustro wody w doku zamieniło się w złotą taflę, po której pływały tęczowe plamy ropy pozostawione przez promy z Ibizy czy inne statki. Wzdłuż przystani rozwieszono rybackie sieci, z kolorowymi bojami, a wśród nich stały budki z lodami, z pestkami słonecznika, z cukierkami, kramiki z ludowym rzemiosłem, z kocami rozłożonymi na ziemi, a pomiędzy tym świątecznym harmiderem torowały sobie przejście grupy młodzieży z plecakami, szykujące się do wejścia na pokład kolejnych statków odpływających w stronę wyspy; nie brakło i kotów, przechadzających się po pokładach łodzi. A nad wyczuwalnym nastrojem śródziemnomorskiego szczęścia unosiła się muzyka orkiestry, która nie grała rocka, tylko melodyjne piosenki, śpiewane przez wokalistę z bokobrodami, brylantyną na włosach, w koszuli z szerokim kołnierzem, obcisłych spodniach i grzebykiem w tylnej kieszeni. Na estradzie pod palmami śpiewał bolero Benny’ego Morę: „Dziś, tak jak wczoraj, wciąż cię kocham, moja miłości, tak wielką namiętnością, jaką czuło moje serce do morza”. Przy tej melodii tańczył lekarz sądowy, Fabian Garcia, przytulony do dziewczyny, wśród spoconego i szczęśliwego tłumu, wdychając zapach prażonych w cukrze migdałów. Ogródki portowych kawiarni pełne były roznegliżowanych wczasowiczów, otoczone matkami, które przejeżdżały dziecięcymi wózkami po papierkach z resztkami lodów, słychać było płacz dzieci, krzyki nastolatków pochłoniętych zjadaniem cukrowej waty i ryk przejeżdżających motorów. Podmuchy sirocco niosły świąteczny zgiełk niedzielnego popołudnia na krańce nadmorskiej dzielnicy i na ostrzu falochronu ginęły w morzu, a wraz z wiatrem ulatywały też miłosne piosenki śpiewane przez wokalistę między solowymi popisami trąbki. Była połowa sierpnia. Lato nie zanurzyło się jeszcze w melancholii i choć w tym dniu nastąpił tragiczny koniec miłosnej historii, ludzie tańczyli, pluli pestkami słonecznika, pili piwo, pocili się i byli szczęśliwi, nie zważając na nic, co nie byłoby przeżywaniem tej chwili, a najbardziej upajał się tą chwilową rozkoszą lekarz Fabian Garcia. Jednakże w połowie zabawy, kiedy słońce skryło się już za zamkiem, lekarza odnalazł ten sam ratownik, który wzywał go przez megafon na plaży, a teraz tańczył obok w rytm piosenki Serduszko jak jabłuszko, jak jabłuszko, jabłuszko, jabłuszko, serduszko i nie przestając tańczyć, młody ratownik nachylił się do ucha lekarza i powiedział: - Czekają na pana dwa trupy w kostnicy. Szukaliśmy pana cały dzień. - Jakieś morderstwo? Czy to ma coś wspólnego ze śmiercią inwestora budowlanego? - zapytał lekarz, tańcząc fokstrota. - To dwoje topielców. Podobno jeden z nich wrócił na ląd po dziesięciu latach żeglowania. - Jak Ulisses! - zawołał lekarz. - Skąd pan zna jego imię? - Czytałem Odyseję, chłopcze. Nie myśl sobie, że jestem analfabetą. Ciała Ulissesa i Martiny spędziły noc poślubną w szpitalnej kostnicy i były gotowe wyruszyć w wieczną podróż poślubną, gdy tylko lekarz sądowy przeprowadzi sekcję zwłok. W szpitalu panował miły nastrój. Okna wszystkich sal i bloków operacyjnych wychodziły na morze. Radosne pielęgniarki nuciły coś, chodząc korytarzami, również salowi podśpiewywali, ciągnąc łóżka, a chirurdzy pokrzykiwali między sobą, próbując umówić się na paellę [Potrawa z ryżu, mięsa, ryb, owoców morza i warzyw, bardzo popularna w regionie Walencji - ten i następne przypisy pochodzą od tłumacza] w weekend. W prosektorium przez ogromne okna widać było błękitne wody całej zatoki. W dni, kiedy wiał mistral, suchy, przejrzysty wiatr, w dali widoczna była lśniąca sylwetka Ibizy; na wschodzie kraniec przylądka wił się poszarpanym urwiskiem, podziurawionym przybrzeżnymi jaskiniami; na północy wznosiła się rzymska twierdza w Sagunto, przysłonięta wyziewami z Malvarrosy, zamykając tę zatokę Morza Śródziemnego. Wczesnym rankiem, podczas sekcji zwłok dwojga topielców, przed lekarzem sądowym rozpościerał się właśnie ten widok. Poza tym czynności przebiegały rutynowo, choć trupy wyglądały tak pięknie i elegancko, że Fabian postanowił uszkodzić je w jak najmniejszym stopniu. Ograniczył się do przejrzenia wnętrzności pod smokingiem i jedwabną kreacją Chanel, a kiedy podnosił wzrok, widział wychodzący z portu prom pełen młodych ludzi z plecakami, przypominających wojowników gotowych do wielkiej bitwy. Widział też żaglowce biorące udział w regatach i rybackie kutry na połowie. Za to, jeśli spuścił wzrok, mógł zobaczyć tylko ludzkie trzewia niekryjące wielkich tajemnic. Autopsja zwłok Ulissesa wykazała, że zarówno żołądek, jak i płuca wypełnione były morską wodą. Nie znaleziono żadnych oznak, podważających hipotezę zwykłego zatonięcia. To samo dotyczyło ciała Martiny. Wszystko bez zastrzeżeń. Jednakże lekarz musiał dokonać jeszcze paru posiewów, toteż gdy otwierał skalpelem oba ciała dla pozyskania kilku próbek, opowiadał, że już zaczęły pojawiać się tuńczyki i należałoby się przygotować do wyprawy wędkarskiej za jakieś parę dni. - Kim jest ten facet, Ulissesem Adsuarą czy turystą z Korfu? - zapytał lekarza jego asystent. - Nie wiem. Zdejmę mu odciski i przekażę je sędziemu. Wiesz, ja to najbardziej lubię łowić na trolling z błyskiem. Nie trzeba zmieniać przynęty. - Teraz przypływa tylko narybek. Powinni zabronić takich połowów. Ty, Fabian, patrz! - krzyknął asystent. - Co to? - Znalazłem małą sardelę w żołądku Ulissesa, czy kim tam jest ten gość. - Ciekawe. Wiesz, co? - odrzekł lekarz. - Powinni zabronić połowu sardeli, to i owszem. Ale tuńczyki to ryby, które ciągle tyją, bo nie mogą przestać jeść ani pływać, no i nigdy nie śpią. Jakiś czas temu zaobrączko-wano narybek z tutejszej ławicy blaszkami, na których wypisano datę, wagę i długość każdej sztuki, jakieś dziesięć centymetrów długości i koło dwustu gramów wagi. Po czterech latach złowiono takiego tuńczyka w okolicach Sumatry i ważył ponad czterysta kilo. Dobra, tnij tutaj. Wyciągniemy kawałek jelita temu elegantowi, ale uważaj, żeby nie zniszczyć smokingu, bo zdaje się, że dziś wieczorem bierze ślub. A teraz zdejmiemy odciski palców naszej parze argonautów. Potem napiszemy sprawozdanie i po sprawie. Płyniesz w sobotę na ryby? ... jakieś piętnaście lat temu profesor Ulisses Adsuara przybył do Circei, maleńkiego nadmorskiego miasteczka, gdzie nauczył się delektować jeżowcami, których aromat przesłonił całą mądrość klasyków... Tuż po ukończeniu wydziału literatury przyjechał do Circei, małego nadmorskiego miasteczka, w wieku dwudziestu siedmiu lat, samotny, z jednym wrzodem na dwunastnicy i walizką pełną książek. Świeżo po studiach i bez żadnego życiowego doświadczenia. Liceum, w którym młody nauczyciel miał nauczać swojego przedmiotu, stało nad samym morzem i kiedy zjawił się w nim po raz pierwszy, przed początkiem roku szkolnego, Ulisses Adsuara doznał przyjemnego uczucia, stwierdzając, że z katedry w swojej sali, przez wielkie okno, będzie mógł, wyjaśniając uczniom zawiłości greckich i łacińskich klasyków, kontemplować smugę Morza Śródziemnego przedzieloną falochronem portu. Niewątpliwie to przywilej rozprawiać o Homerze i Wergiliuszu, obserwując bez przerwy ich morską kolebkę falującą u stóp. Przybył z głębi lądu, wciąż blady bladością zdającego egzaminy, w okularach plus cztery dioptrie, co nadawało mu wygląd młodego erudyty, któremu obce są zmysłowe rozkosze, zważywszy, że nie pił i nie palił i wciąż pozostawał prawiczkiem, ale zaledwie zadomowił się w tej nadmorskiej miejscowości, Ulisses zasmakował w chodzeniu po portowych kawiarniach, gdzie starzy rybacy oddawali się piciu i grze w karty wyświechtanymi taliami. Spowity alkoholowymi oparami, ten szczupły i niezgrabny młodzieniec zamawiał mleko albo wodę mineralną, siadając na stołku przy barze, wybranym na miejsce obserwacji. Czasami podchodził do niego jakiś pijany marynarz, żeby opowiedzieć o morskiej katastrofie albo innej przygodzie, i słuchając owych prawdziwych czy wymyślonych opowieści, młody nauczyciel doświadczał wielkiej intelektualnej przyjemności. Myślał, że tak właśnie brzmiały morskie opowieści, których wysłuchiwał Homer w mykeńskich chatach, ale w tym przypadku nie chodziło o wojnę trojańską ani o wyprawę argonautów w poszukiwaniu złotego runa, ale o zwykły połów sardynek, choć z tragicznym zakończeniem. Szybko został stałym bywalcem tawerny Pod Rekinem, obwieszonej harpunami z polowań na rekiny, zabytkowymi amforami i kotwicami z kolekcji starego Basilia, wydobytymi z morza w czasach, kiedy pływał jako kucharz na statku „Matka Boska z Karmelu”, należącym do Alberta Sierry. W tej właśnie portowej knajpie młody Ulisses, nauczyciel z liceum, stał się znaną postacią i wkrótce potem wszyscy z nim rozmawiali. Przezywali go Kielonek, właśnie dlatego że pijał wyłącznie zimne mleko albo wodę mineralną do smażonych kalmarów, co było powodem kpin wśród tych przesiąkniętych alkoholem istot, marynarzy wciąż pływających i tych na emeryturze i innych ludzkich resztek pozostawianych przez morze w portach, ale Ulisses znosił żarty z ochotą, jeśli tylko w zamian opowiadano mu o statkach i rejsach, co okazało się dlań najbardziej odurzającym napojem, do tego stopnia, że czasem upijał się tymi opowieściami do nieprzytomności. Pewien kulawy i gruby marynarz, szeroki w barach, zwany Kruszynką, który często zaglądał do tawerny, opowiedział Ulissesowi pierwszą z morskich opowieści, siedząc z nim przy barze, przy czym jeden popijał wodę mineralną, a drugi kazał sobie stawiać tyle kolejek siwuchy, ile wymagała tego opowieść. - To było tak. Kiedy byłem jeszcze dzieckiem, pływaliśmy tylko na bezanie [Żagiel na tylnym maszcie] i tak łowiąc, dopływaliśmy do ławic Sahary. W moim pierwszym rejsie spędziłem na morzu trzy miesiące jako majtek. Już w czasie drogi powrotnej, gdy znajdowaliśmy się jakieś sto mil od najbliższego lądu, tej nocy, kiedy wypadła moja wachta, zobaczyłem nagle, że morze zaczyna jakby się gotować bardzo białą pianą w świetle księżyca, tak jak wtedy gdy fale uderzają o podwodne skały. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Krzyknąłem głośno, chcąc obudzić kapitana i marynarzy. Siadamy na mieliźnie, siadamy na mieliźnie! - wrzeszczałem z całych sił. Tak jak zawsze, i teraz stary zaczął krzyczeć. Ten krzyk słyszano Pod Rekinem już wielokrotnie. Goście, którzy pili i grali w pokera kartami pochlapanymi anyżówką, słyszeli, jak wrzeszczy zawsze tak samo podniecony prosto w twarz jakiegoś nowo przybyłego gościa. Starzy bywalcy wiedzieli, że zaraz Kruszynka wybuchnie płaczem. Tak się stało. Ponieważ Ulisses okazał się wdzięcznym słuchaczem, stary marynarz i tym razem nie szczędził łez. Złożył głowę na ramieniu młodego nauczyciela i łkając, zawołał: - To ja przyczyniłem się do śmierci właściciela statku. - Zmarł z tego powodu? - spytał zaskoczony Ulisses. - To, co wyglądało w ciemnościach jak piana na gotującym się mleku, które ucieka z garnka, to nie były podwodne skały. To była ławica szprotek tuż pod powierzchnią wody, ale właściciel miał dość zmęczone serce, zdaje się, że złapał go atak, i nie mógł znieść tego, co widział. Nie umarł ze strachu. Umarł z emocji, jak sądzę. - Stary był? - Miał koło pięćdziesiątki. Myślę, że dostał ataku serca od tego blasku. A pan, czym się zajmuje? - Jestem nauczycielem - odpowiedział Ulisses. - Czego pan uczy? - Łaciny i greki. - To jest nic. Wielka ławica sardynek albo makreli nocą w świetle księżyca na środku Atlantyku to jest dopiero coś. To tak, jakby nagle zrobił się dzień. Blask razi cię w oczy i czasem sięga do samych gwiazd. - Nie przesadza pan trochę? - Nic a nic, chłopcze, bo właśnie ten blask zabił mojego kapitana. Usłyszał mój krzyk i kiedy wybiegł z kajuty, blask go oślepił, nie zdążył zakryć oczu i upadł ciężko na pokład, tak jakby zabiło go światło - opowiadał marynarz, wydając z siebie kolejny jęk. - Pan płacze - zawołał Ulisses. - Martina, złotko, nalej mi jeszcze jednego - stary zwrócił się do dziewczyny za barem. - To jest ostatnia, Kruszynka, więcej nie ma - stanowczo odpowiedziała dziewczyna, wyciągając następną butelkę siwuchy. - Ciągle pan płacze, choć minęło tyle czasu? - Zrozum, chłopcze. Kapitan był dla mnie jak ojciec. Nie dlatego płaczę. To był mój pierwszy rejs. Upłynęło wiele czasu. Płaczę przez ten pieprzony reumatyzm i cholerną starość, która mnie dopadła - oznajmił Kruszynka, wlewając do gardła zawartość kieliszka i oddalając się od baru chwiejnym krokiem, na szeroko rozstawionych nogach. Na tyłach tawerny znajdowało się patio z długim marmurowym stołem pod pergolą winorośli, na którym podawano obiady. Były tam również drzewo cytrynowe, szpaler bugenwilli i rozwieszone sznury na bieliznę, a między nogami gości błąkały się kot i pies. Zwyczajem samotnego przybysza, który osiada w nieznanym mu miejscu, Ulisses Adsuara dość szybko znalazł sobie kilka ulubionych zakątków w tym małym miasteczku i do nich dostosował swoje codzienne czynności. Mieszkał w portowej dzielnicy, w wynajętej kawalerce, gdzie jedynie uczył się i sypiał. Po lekcjach w szkole, usadowiony naprzeciwko portu, lubił czytać i obserwować ruch promów. Lubił też błąkać się bez celu po nadbrzeżach, przypatrując się rufom zacumowanych statków, z których każdy wzbudzał w nim różne marzenia, a w porze obiadowej rzadko, kiedy zdarzało mu się nie przyjść z książką w ręku, zazwyczaj z wyborem tekstów klasycznych, na patio tawerny Pod Rekinem, gdzie usiadłszy pod winoroślą, z książką otwartą na marmurowym blacie, czytał dalej, czekając na domowy obiad, ponieważ jadł to samo, co właściciele tawerny, proste posiłki przygotowywane przez seńorę Rosetę. Była doskonałą kucharką, pulchną i zdrową kobietą, która potrafiła nadać wyśmienity smak czemukolwiek, zwykłym jarzynom czy niewyszukanej rybie. Po paru miesiącach, pomimo swojej głęboko zakorzenionej nieśmiałości, Ulisses na tyle oswoił się z całą rodziną, że wchodził do kuchni znajdującej się za barem i podnosił pokrywki garnków z gotującymi się potrawami. Seńora Roseta wyjaśniała mu, co będą jedli na obiad. W rondlu gotowały się szpinak, kość od szynki, boczek i groch. Potem miała dodać ziemniaki i kawałek krwawej kiszki. Na osobnym ogniu warzyła się kapusta, a w tym czasie córka Rosety robiła przecier z pomidorów, cebuli, soli, oliwy i pieprzu tureckiego. Pewnego dnia, kiedy Ulisses poczuł, że tak jak pod garnkiem i w jego piersi płonie dziwny ogień, przełknął ślinę i zwrócił się do Martiny słowami, które, choć z pozoru niewinne, dla młodego nauczyciela stanowiły prawdziwe miłosne wyznanie. Czuł w żebrach uderzenia serca, hołdującego starym obyczajom. - Lubisz gotować? - zapytał dziewczynę. - Coś mi się zdaje, że ona nie jest stworzona do kuchni - odpowiedziała matka. - Potrafisz coś ugotować? - nie poddawał się młodzieniec. - Najlepiej jej wychodzą smażone ziemniaki. Potrafi je wyjąć w odpowiednim momencie, co nie jest łatwe. - Ziemniaki to takie proste. Taka śliczna dziewczyna powinna przyrządzać beszamel i anielskie włosy. [Rodzaj słodkiego ciasta z dyni, w środku z jakby białych, lśniących włókien.] - Nie sądzę. Martina przyrządza ziemniaki w specjalny sposób. A co, podoba ci się moja córka? - spytała z dumą seńora Roseta. - Dobra, zostawcie mnie w spokoju. Nie mam zamiaru nikomu usługiwać. Chcę zostać artystką - odparła dziewczyna stanowczo, wybuchając przy tym śmiechem. - Od kiedy poznała Yula Brynnera, ciężko jej to wybić z głowy - odezwał się ojciec, seńor Basilio. Martina miała wtedy osiemnaście lat. Chociaż od dziecka wychowywała się za barem portowej tawerny, wysłuchując przekleństw i znosząc natrętne spojrzenia, w miarę jak powiększały się wypukłości jej ciała, nie z tego powodu utraciła łagodność i swoistą naiwność, choć zdarzało się jej przeistaczać w dziką bestię. Burze powodowane alkoholem w tawernie nie różniły się od tych przynoszonych przez wschodnie wiatry. Martina jako młoda dziewczyna widziała niezliczone bijatyki, a nawet skutki paru śmiertelnych pchnięć nożem, i to napełniło ją siłą, która emanowała nie z jej słodkich oczu, ale ze stalowego błysku ukrytego w głębi spojrzenia. Nawet najbardziej grubiańscy z marynarzy wiedzieli, że nie wolno jej skrzywdzić, bo budziła bestię, drzemiącą w środku. Czasami jednak Martina znienacka się peszyła i czerwieniła po same uszy, gdy w grę wchodziły sprawy sercowe, i tego samego zmieszania doznał Ulisses, już pierwszego dnia, jedynie na sam widok Martiny za barem czy podającej do stołu na patio. Miłości najbardziej gwałtowne długo kryją się pod powierzchnią, niczym burze w tropikach, zanim się objawią. Jedną z sekretnych rozkoszy Ulissesa było wyobrażanie sobie nagiej Martiny. Bielizna dziewczyny wisiała zazwyczaj na sznurach w określone dni tygodnia, podczas gdy on jadł obiad pod winoroślą w towarzystwie kota i psa, z otwartą książką obok talerza. Wtedy Ulisses zamykał oczy i wyobrażał sobie, że ciało dziewczyny uwolniło się z bielizny i przechadza się nagie wśród marynarzy w zadymionej tawernie. To była jedna z jego fantazji. Pewnego dnia, gdy Ulisses jadł właśnie zupę z dyni, czytając Eneidę, z majtek Martiny kapała woda. Tym razem majtki były czarne. Strużka wody spływała po koronce, a nim spadła na ziemię, kropla wody zatrzymywała się w miejscu, które jutro dotknie wymarzonego skrawka ciała. Zapach podsmażanej dyni, mokre majtki Martiny, słońce, które okrywa je blaskiem, i lektura Eneidy tworzyły jedno swoiste doznanie w umyśle nauczyciela literatury klasycznej. „Ale królową, od dawna zranioną rozterką bolesną, trawi udręka serdeczna, pożera płomień tajemny... Płonie Dydo nieszczęsna i jak opętana po mieście błąka się, niczym ta łania rażona z daleka pociskiem, którą pasterz-myśliwy ugodził niebaczną wśród gajów Krety...” [Wergiliusz, Eneida, w przekładzie Ignacego Wieniewskiego, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1978, Księga IV, wersy 1-2 i 67-70.] - Na drugie jajka pod beszamelem - obwieściła Martina, podszedłszy do stołu po brudny talerz. - Pod beszamelem? Sama to zrobiłaś? - wyjąkał zdumiony Ulisses, nieśmiało podnosząc wzrok znad księgi Wergiliusza. - Tak - odpowiedziała. - Przygotujesz to kiedyś tylko dla mnie? - zapytał szybko z uśmiechem, przełykając ślinę. - Ale z ciebie idiota, chyba nie mówisz tego poważnie - obruszyła się Martina. A jednak dziewczyna poczuła nagły skurcz żołądka, rodzaj ukłucia w trzewiach, o które przyprawia nas miłość, zdając sobie sprawę, że ten młodzieniec się do niej zaleca, a i Ulissesowi szybciej zabiło serce, kiedy zobaczył, że dziewczyna wraca do kuchni, kręcąc biodrami mocniej niż zwykle, choć z rumieńcem na twarzy. Ulisses porównywał zawsze miłość kobiety do jedzenia, natomiast Martina zaczęła czuć się podobnie jak wtedy, gdy zakochała się po raz pierwszy, dwa lata temu, kiedy w porcie, naprzeciw tawerny, kręcono zagraniczny film, który odniósł wielki sukces, Na końcu świata, i do miasteczka zjechali artyści z Hollywood. Pewnego wieczoru Martina zobaczyła Yula Brynnera, w smokingu, na rufie jachtu „Pieśń Morza”, jak popijał szampana, nalewanego przez lokaja. To był obrazek z tego jakże fascynującego świata, dotąd znanego tylko z czasopism. Tam oto znajdował się jej idol, z gładko ogoloną głową, błyszczącą w słońcu, ze skośnymi oczyma, miotającymi stalowe błyski znad szerokich policzków. Pił samotnie na rufie luksusowego jachtu, który został wynajęty przez producenta i służył jako garderoba i prywatny hotel. Stał przycumowany na krańcu miejskiej przystani dla żaglówek; tego wieczoru Yul Brynner ubrał się elegancko po to jedynie, by napić się szampana i podziwiać zachód słońca. Ten widok na zawsze zapisał się w jej pamięci: słońce na murach zamku, na niebie krwiste cumulusy, jacht „Pieśń Morza” na pierwszym planie, a na pokładzie lśniący bohater obok czerwonego glinianego wazonu ze świeżo ściętymi kwiatami. Martina nie zapomni też tamtej sceny z filmu. Któregoś dnia Yul Brynner wszedł do tawerny Pod Rekinem, którą dopiero co otwarła, i zamówił kieliszek dżinu. Poza kotem w środku nie było nikogo. Martina stała za barem. Nie wymienili ani słowa. Aktor uśmiechnął się do niej, ukazując śnieżnobiałe zęby i wskazując konkretną butelkę dżinu na półce. Martinie zaczęła drżeć ręka. Yul Brynner chwycił ją delikatnie, żeby przy nalewaniu do kieliszka nie rozlała alkoholu, a dziewczyna poczuła, że dłoń filmowego idola jest mocna i ciepła. Przytrzymał jej rękę przez parę długich chwil, wciąż się uśmiechając, i Martina doznała tak głębokiego wzruszenia, że po zakończeniu sceny nigdy się nie dowiedziała, czy wydarzyła się w rzeczywistości, bo dziewczyna padła bez zmysłów z czterdziestostopniową gorączką i przez tydzień leżała w łóżku, nasłuchując odgłosów z planu filmowego docierających przez okno z portowego placu. Martina nie wiedziała, czy to, co czuje, spowodowane jest nawrotami gorączki czy tym, co inni nazywają miłością. Męczyły ją koszmary. Jej młode ciało było zlane potem, a we śnie, ilekroć asystent reżysera wołał przez głośnik „akcja!”, wyobrażała sobie scenę z nią i z Yulem Brynnerem. On woła ją z rufy jachtu „Pieśń Morza”. Ręką daje jej znaki, żeby weszła na pokład, bo chce ją zabrać na wyspę tak odległą, że dotąd nienazwaną, gdzie zamieszkają tylko we dwoje. W następnej scenie Yul Brynner wchodził do tawerny, w której była tylko ona, przeskakiwał przez bar, przechylał ją do tyłu i namiętnie całował, zawsze jednak przy końcu takiej miłosnej sceny jej bohater zabierał ją z sobą w morze ku nieznanemu przeznaczeniu. W bezsenne noce oddawała się fantazjom, aż pewnego ranka głosy na zewnątrz ucichły i wyleczona z gorączki Martina wstała z łóżka, podeszła do okna i zobaczyła, że nie ma już wozów filmowców, świateł i dekoracji. Statyści znów chodzili w swoich własnych ubraniach, a sławni artyści znikli z portowego placu. Znikła też brygantyna zakotwiczona w doku, gdzie nakręcono wiele scen tej historii pełnej przygód, i choć na krańcu przystani wciąż cumowała „Pieśń Morza”, nie mieszkał na niej żaden artysta. Yul Brynner odjechał, zabierając ze sobą serce dziewczyny, która podała mu kieliszek dżinu i która nigdy o nim nie zapomni. Prace przy kręceniu filmu wprowadziły dużo zamieszania w życie Circei na parę tygodni kwietnia, w czasie kwitnienia kwiatów pomarańczy. Po dwóch latach Martina ciągle jeszcze żywo pamiętała te obrazy, które podsycały jej marzenia o przygodzie. Wiedziała, że któregoś dnia zjawi się Yul Brynner i zabierze ją, żeby przeżyć razem z nią cudowne chwile. Ulisses w niczym nie przypominał jej idola ze snów. Chudy, blady, niezdarny i niewątpliwie nie wyznaczony przez los na uwodziciela, ale umiał opowiadać historie, a zjawił się w tawernie w odpowiednim momencie, gdyż uczucia dziewczyny tej wiosny były bardzo trudne do opanowania. Kręcenie filmu o romantycznych korsarzach wpłynęło też na życie innych ludzi. Młody marynarz, zwany Jorgito, stały bywalec baru Pod Rekinem, również przeżył miłosną historię. Obecnie leczył się w zamkniętym szpitalu dla psychicznie chorych w Walencji, a jego przypadek, niczym legendę, opowiadano w portowych kantynach. Żeby uczcić zakończenie zdjęć w porcie Circei, producent w miejscowej dyskotece zorganizował wielką imprezę, na którą zaproszono wszystkich statystów, przedstawicieli władz i tych, którzy współpracowali przy filmie. Jednym ze statystów był marynarz Jorgito, zwany Rozpruwaczem Mórz, bo takie miano nosiła jego mała rybacka łódź, słynąca z łowionych z niej tuńczyków. Tego, co wydarzyło się tamtej nocy, nikt nie wie na pewno, choć świadków było dużo. Alkohol lał się obficie i nad ranem wszyscy chodzili już mocno pijani, w ogródku dyskoteki, kiedy Jorgito zobaczył, jak główna bohaterka filmu, gwiazda z Hollywood, olśniewająco piękna, siedzi sama przy barze i nie spuszcza z niego oczu. Chociaż był pijany, to nie na tyle, żeby nie zdać sobie sprawy, jaki to zaszczyt, że Tatum Novack, jedna z najsławniejszych artystek na świecie, wodziła za nim wzrokiem przez cały wieczór, a teraz bezczelnie próbuje go uwieść. Jorgito Rozpruwacz podszedł do baru, gdy kobieta uczyniła zapraszający gest kieliszkiem. Rozmawiali może z minutę i zaraz potem wszyscy widzieli, jak wychodzą razem w stronę parkingu, gdzie stał biały cadillac kabriolet, należący do aktorki, nikt jednak nie wiedział, dokąd odjechali, ruszając z piskiem opon. O tym, co zdarzyło się tamtego dnia o świcie, Jorgito opowiadał w portowych knajpach parę dni później i opowieść o tamtym wydarzeniu rozrastała się, aż młody marynarz całkowicie stracił rozum. Za swoim barem Martina słyszała tysiąc razy, jak Jorgito opowiadał o swym wyczynie innym marynarzom, ci z kolei powtarzali to, wyolbrzymiając szczegóły albo powątpiewając w ich prawdziwość, na koniec czyniąc z opowieści legendę. To, co Martina przeżyła jedynie w marzeniach, Jorgito znał z doświadczenia. Wyobrażała sobie, jak Yul Brynner zabierał ją jachtem „Pieśń Morza” na wyspę, gdzie rosły nieznane kwiaty i żyły nieznane zwierzęta, a tam, na niewielkiej plaży o drobnym piasku, szeptał jej do ucha czułe słowa, od których jej serce biło szybciej, a Yul Brynner, mimo że z pozoru twardziel, dawał się delikatnie całować, a nawet lubił, jak ona pieściła płatki jego uszu. Przez cały czas kręcenia filmu marynarze z Circei, niczym psy, niczego nie pragnęli bardziej, jak dopaść tej gwiazdy z Hollywood, tak nieosiągalnej, a Jorgito usadowiony przy barze opowiadał: - Nie uwierzycie w to, cholera, ale jedzie laska dwieście na godzinę, pijana w cztery dupy, i mówi, żebym z nią poszedł potańczyć. Po co mamy iść potańczyć, rybko, jak żeśmy już tańczyli? Chciała, żebym ją stąd zabrał, żebym zabrał gdzieś indziej. No to jej mówię: rybko, teraz już wszystko jest zamknięte. Drink, drink. Musi znaleźć jakiś bar, żeby się napić parę kolejek, bełkocze. Drink, drink. No to jej powiedziałem, że o tej porze to tylko może być otwarty jakiś bar przy autostradzie, jakiś z kurwami. Pieprzona artystka. Myślałem, że nie za dobrze zna hiszpański, ale jak tylko to usłyszała, wrzasnęła z radości, zdjęła ręce z kierownicy i o mało żeśmy się nie zabili. Camon, boy, dawaj, camon, mówi do mnie po swojemu. Uparła się, żebym ją tam zabrał. Już prawie świtało, kiedy zobaczyliśmy czerwone światła Kwiatu Lotosu z kilkoma ciężarówkami przed wejściem. Za barem stało parę profesjonalistek, laska zamawia dżin, potem następny i jeszcze jeden, a na koniec mówi mi, że chce iść do pokoju. Facet, który tam rządzi, mówi, że nie, że pokoje są dla jego dziewczyn. No i powinieneś widzieć, jak artystka z Hollywood dostaje szału, ale nagle zobaczyła adapter na monety i prosi, żebym jej włączył jakąś piosenkę, no to jej puszczam jakieś flamenco, no i ona zaczyna tańczyć z jakimiś kierowcami na środku knajpy, przyklaskuje do rytmu, i ja mówię do właściciela, słuchaj to jest Tatum Novack, gwiazda z Hollywood, ale ani on, ani kurwy, ani nikt inny w to nie uwierzył, w końcu facet wylazł na drogę i widzi biały cadillac kabrio i pyta: co jest, stary, ona chce się z tobą pieprzyć? To ja wam dam pokój z wanną i czerwonymi poduszkami. A jak chcecie, przyślę wam psa, który też to umie. Zdarzenia, które rozegrały się w tym luksusowym pokoju, stanowią część lokalnej legendy, ponieważ nie ma wiarygodnych świadków, z wyjątkiem paru kierowców, którzy słyszeli trzaski dobiegające z góry, efekt, jak się zdaje, brutalnego bicia. Pomiędzy uderzeniami gwiazda z Hollywood wydawała z siebie krzyki, które docierały do pomarańczowego gaju, dość odległego od autostrady. Z własnego doświadczenia dziewczyny z lokalu potrafiły rozróżnić, co dzieje się na górze, jedynie po rodzaju krzyku, co wcale nie jest łatwe, bo często w burdelach jęki rozkoszy mylą się z wołaniem o pomoc. Ta lubi, jak sieją bije, strach ją podnieca, orzekły profesjonalistki. Przydrożny burdel to świetne miejsce do rozpowszechniania takich wieści. Kierowcy ciężarówek wiozą je we wszystkich kierunkach jak jeden towar więcej, a dziewczyny, które odchodzą, opowiadają o tym w innych burdelach w całym kraju, a nawet za granicą, gdzie je przenoszą, kiedy kończy się im wiza, choć nigdy nie wiadomo, czy to prawdziwe historie, czy erotyczne fantazje, żeby interes szedł lepiej. Zdaje się, że Jorgito nie kłamał, kiedy przy barze w tawernie Pod Rekinem snuł opowieść, której Martina słuchała, napełniając kieliszki. - Zanim poszliśmy do pokoju, laska wróciła do samochodu i wyciągnęła torbę ze schowka, no i co miała w środku? Elegancki bicz ze srebrną rączką i zamszowym rzemieniem. Z torby wyciągnęła też nóż, jakieś maści i różne dziwne narzędzia, których nie używała. Najpierw prosiła, żebym ją zbił. Jak ja mam bić gwiazdę z Hollywood, najsławniejszą aktorkę na świecie z taką delikatną skórą? Uderzyłem ją ostrożnie, tak na próbę. Mocniej, idioto, zaczęła krzyczeć. Tak? Mocniej. Tak? Mocniej. Aż wreszcie we mnie obudziło się zwierzę, o którym nie wiedziałem, że je mam, i zacząłem ją bić, okładać, kopać, a ona się rozbierała, krzycząc, wiesz, ciało miała niesamowite, rzuciła się na łóżko i chciała, żebym ją przeleciał, trzymając jej nóż przy szyi, jakbym ją gwałcił. - To niemożliwe - stwierdził jakiś zafascynowany marynarz. - Czego niemożliwe? Co ty tam wiesz o życiu? - obruszył się Jorgito. - Mówię, że to niemożliwe, bo widziałem tę aktorkę, jak kręcili film, i wyglądała na kulturalną. Nie może być, żeby taka kobieta zachowywała się tak, jak ty opowiadasz. - Te eleganckie to największe zdziry - rzucił jakiś pijany rybak, nachalnie gapiąc się w dziewczęcy tyłeczek Martiny, która odwróciła się plecami, uruchamiając ekspres do kawy. Kiedy dwa lata po tych wydarzeniach ich legenda dotarła do uszu Ulissesa, niektóre fakty uległy zapewne zmianom. Opowiadano, że tamtej nocy Jorgito dostał w zęby od narzeczonego gwiazdy, który jechał za nimi aż do burdelu. Inni twierdzili, że cała ta awantura wybuchła nie dlatego, że Jorgito, choć dosyć przystojny, wpadł w oko Tatum Novack, tylko że ona chciała wzbudzić zazdrość swojego narzeczonego, który romansował z asystentką kostiumografa. Natomiast wszyscy byli zgodni, że tamtej nocy nad ranem, po tym jak skończyli się pieprzyć, Tatum Novack odjechała w swoim białym cadillacu kabrio, zostawiając Jorgita na pastwę losu w burdelu, a właściciel nie puścił go, dopóki nie zapłacił rachunku za butelkę dżinu, naprawę zniszczonego łóżka, stolika nocnego i lampy. Teraz Jorgito Rozpruwacz siedział w szpitalu dla obłąkanych w stolicy prowincji. Cierpiał na chorobę psychiczną, będącą następstwem syfilisu, którym zaraził się w czasie służby wojskowej albo od pewnej dziwki w porcie Agadir, gdy służył na włoskim statku, chodziło jednak o dość spokojny rodzaj obłędu, objawiający się nieuzasadnionym i niedającym się powstrzymać śmiechem. Kiedy wypuszczano go ze szpitala, Jorgito zwykł zachodzić do tawerny Pod Rekinem i tam niestrudzenie opowiadał swoją historię, coraz dalszą od rzeczywistości, aż w końcu uwierzył, że Tatum Novack spaceruje po morskich falach w czasie sztormu. To był czas styczniowej ciszy morskiej, kiedy antycyklon zamienia powietrze w coś w rodzaju zalegającego dymu, koty drzemią wśród sieci na portowym placu, a w niczym niezakłócanej ciszy wyraźnie słychać syreny łodzi łowiących daleko od brzegu. Na przystani rybackiej stały stragany z jeżowcami świeżo złowionymi na mieliznach przejrzystych wód przy urwiskach. Ulisses skończył lekcję literatury, na której wytłumaczył uczniom sens sławnego horacjańskiego carpe diem, co absolutnie nie zainteresowało żadnego z trzydziestu osłów obsypanych trądzikiem. Potem udał się do dealera, żeby sprawdzić, czy doszedł już vespino, którego zamówił. Na takim skuterze mógłby jeździć po uliczkach Circei i wyruszać na wycieczki wzdłuż wybrzeża czy po okolicznych dolinach. Zważywszy na swoją wrodzoną niezdarność wobec wszystkiego, co nie było czytaniem mitologii, uważał, że czyny bogów nie znaczą nic w porównaniu z faktem, że on mógłby prowadzić skuter. Aby uczcić pojawienie się w jego życiu tej maszyny, Ulisses sprawił sobie ucztę z tuzina jeżowców, które zjadł na cumownicy w przystani, obserwując, jak prom na Ibizę odbija od brzegu. Pewien rybak nauczył go już, że z jeżowców zjada się tylko samice, których różowe mięso jest bardziej sprężyste, a jego smak bardziej słony niż w przypadku samców. Położył teczkę na ziemi, a wraz z nią podkreślone wersy Horacego, w których poeta zaleca cieszenie się ulotnymi przyjemnościami i zachwyt nad samym sobą, czym zamienia w wieczność chwilę uciekającego czasu. Jak mogą pojąć to uczniowie, skoro w tym wieku, tak jak wszyscy młodzi, mają poczucie nieśmiertelności? Ale Ulisses też był gotów zakosztować nieśmiertelności, zjadając tuzin jeżowców, co czynił, otwierając jednego po drugim końcem noża, i rozkoszował się ich smakiem z zamkniętymi oczyma, czując, jak delikatne styczniowe słońce odbija się w okularach i przypieka mu powieki. To banalne wydarzenie stało się dla Ulissesa odkryciem. Przyjemność też jest rodzajem ojczyzny. Po raz pierwszy Ulisses wkroczył na jej terytorium od czasu, kiedy przybył na wybrzeże i akt spożycia pierwszych jeżowców w sezonie, pojawiających się na płyciznach pod urwiskami, potraktował jak pogański rytuał. Od tej chwili Ulisses zaczął badać tę wewnętrzną przestrzeń, sprawdzając, czy te maleńkie przyjemności miały duchowe ujścia. To była jego pierwsza lekcja niewyuczona z książek. W styczniu Morze Śródziemne w czasie odpływu jest prawie nieruchome, jakby uśpione pod gęstą złotawą mgłą, i zaznacza najniższy w roku poziom w dokach i na burtach statków. Ulisses wpadł w zachwyt, widząc, jak obok pewien marynarz, siedzący na pokładzie łodzi rybackiej, kroił pomidora na kromkę chleba i kładł na niej sardelę. Dokładnie w tej chwili zabuczała syrena promu. Marynarz żylastymi dłońmi przygotowywał niewyszukaną kanapkę z powolnym namaszczeniem, tak jakby sardela i pomidor były najważniejsze pod słońcem. Ulisses poczuł, że ta opieszałość współgrająca z doskonałością południowego światła stanowi miarę wszechrzeczy. Poczuł to po raz pierwszy od swojego przybycia. Jeszcze ze smakiem jeżowców w ustach Ulisses poszedł do tawerny Pod Rekinem; promienie słońca przenikające przez bezlistną winorośl lśniły na marmurowym blacie, gdzie młody profesor położył Pieśni Horacego, zniszczoną edycję w skórzanej oprawie. Pies drzemał w cieniu drzewa cytrynowego na podwórku, a na leżącym psie spał kot i w dwójkę oddychali miarowo, odmierzając czas, który zdawał się stać w miejscu. Na sznurze suszyły się tym razem białe bawełniane majtki, trochę atłasowych koszul i jakieś ręczniki. Czekając, aż Martina wyjdzie z kuchni, żeby go obsłużyć, Ulisses otworzył książkę i jeszcze raz zaczął czytać tę samą pieśń, wolno, przeżuwając każde słowo: „Nie pytaj, nie godzi się wiedzieć, jaki mnie, jaki tobie bogowie kres przeznaczyli, o Leukonoe! Nie szukaj wróżb babilońskich. O ileż lepiej: co będzie, przyjmować. Czy więcej zim da nam Jowisz, czy to już dla nas ostatnia na ostrych skałach wybrzeża rozbija fale tyrreńskie, bądź mądra, przecedzaj wino, a krótką miarą powściągaj długie nadzieje. Gdy rozmawiamy tak, czas już przemknął zazdrosny. Każdy dzień zrywaj, ani trochę nie wierząc jutru”. [Horacy, Do Leukonoe, w przekładzie Zygmunta Kubiaka, w: Zygmunt Kubiak, Literatura Greków i Rzymian, Świat Książki, Warszawa 1999.] Wciąż z książką w dłoniach Ulisses recytował wiersz z zamkniętymi oczyma, więc nie zauważył, jak Martina zdjęła ze sznurka ręczniki i koszule ojca, zostawiając swoje bawełniane majtki, niczym sztandar albo sidła. Z naręczem suchej bielizny dziewczyna stanęła przy nim i powiedziała: - Dziś na obiad ryba z ryżem. - Wiesz, kim była Leukonoe? - zapytał młody nauczyciel z żartobliwą pedanterią. - Jakiś gatunek ryby? - Leukonoe to prawdopodobnie imię tajemniczej kobiety, przyjaciółki Horacego, która zbyt wierzyła w gwiazdy i której poeta dedykuje pieśń z następującym przesłaniem: „Każdy dzień zrywaj, ani trochę nie wierząc jutru”. Mogę ci ją przeczytać? - Garnek stoi na ogniu. Jeśli chcesz mi pomóc, przynieś parę cytryn i przeczytaj mi to, jak będę kroiła rybę. Ulisses poszedł na patio i zerwał kilka cytryn, przyniósł je do kuchni, gdzie matka Martiny przyrządzała główne danie. Odcięła głowę, zdjęła skórę i oczyściła rybę z ości, oprószyła ją mąką. Martina kroiła ją w cienkie plastry, które potem miała skropić cytryną i odstawić na chwilę. Matka obierała i siekała cebulę, obierała i siekała pomidory, podgrzewając jednocześnie olej w rondlu, i na tym oleju zamierzała usmażyć cebulę i pomidory z łyżeczką zmielonej papryki. Kiedy wlała do garnka dwa litry wody, dodała skórę i ości z ryby, pora i kilka listków laurowych, i kilka łodyżek pietruszki i wywar miał się gotować przez pół godziny, seńor Basilio bez ogródek wypalił do Ulissesa na środku kuchni: - Coś mi się zdaje, że podoba ci się nasza córka. Twoja sprawa, ja się nie mieszam. Tylko pamiętaj, że jeśli ją skrzywdzisz w jakikolwiek sposób, to cię zabiję. To dziecko to jedyne, co mamy. - Jak możesz tak mówić do pana profesora, ty chamie - zawołała seńora Roseta. - Seńor Basilio... - zdołał wyjąkać całkowicie zmieszany Ulisses. - Spójrz, co to za skarb, synu - powiedział ojciec szorstkim tonem, klepiąc córkę po tyłeczku. - Słyszałem, jak mówisz, i wiem, że możesz zwieść każdą kobietę, a ta jest pierwsza, co w głowie jej same dziwactwa. Uważaj na to, co robisz. Traktujemy cię jak syna. Ale wiedz, że na wojnie byłem sierżantem. - Ulisses, nie zwracaj na niego uwagi. On już taki jest, czasami zachowuje się jak zwierzę - wtrąciła matka, dodając odrobinę soli. Martina zarumieniła się aż po włosy, a jej milczenie było tak trudne do wyjaśnienia, jak to, które zapadło wśród pozostałych w kuchni, milczenie przerwane przez rosół, który zaczął bulgotać. - Trzeba wsypać ryżu - oznajmiła seńora Roseta. - Ładna dziś pogoda. Możemy zjeść na patio. Mamy jakichś gości? - Nikt nie przyszedł. - Tym lepiej. W styczniu patio tawerny Pod Rekinem zazwyczaj świeciło pustkami. Nie było zagranicznych turystów ani przejezdnych gości. Marynarze z Circei jedynie pili i pogryzali tapas [Niewielka, smakowita zakąska na przykład z sera, ryby, owoców morza, oliwek podawana z alkoholem w większości hiszpańskich barów i restauracji.] przy barze i tylko Ulisses był stałym klientem, może i zakochanym, choć nie wiadomo, czy w jedzeniu, czy w dziewczynie, która je podawała. Tego dnia jedli rodzinnie, w czwórkę, ryż z rybą i smażonymi pomidorami. I chociaż czasem Basilio podnosił się, złorzecząc, i szedł obsłużyć jakiegoś klienta przy barze, obiad nie mógł upływać w bardziej sielankowej atmosferze, tuż obok drzewa cytrynowego i psa i kota, śpiących razem w promieniach słońca. Basilio był dość porywczy. Chełpił się swym krewkim charakterem, ale aż do tej chwili, choć zbliżał się do siedemdziesiątki, jeszcze nigdy na nikim go nie wypróbował, poza paroma sprzeczkami mniejszej wagi, w których nie poszło na noże. Nie strzelał też w czasie wojny domowej, bo pracował w intendenturze, choć korzystał z każdej sposobności, by uczynić z siebie bohatera, opowiadając, jak to na wojnie jako sierżant dowodził plutonem. Dlatego gdy tylko Ulisses powiedział, że właśnie kupił sobie skuter, Basilio ponownie wkroczył do akcji. Doradził Ulissesowi, żeby koniecznie pojechał na skuterze do doliny Alcudiany. W tej dolinie Basilio znał wszystkie jaskinie i ścieżki, bo w czasie wojny spędził tam na posterunku wiele miesięcy. Zajadając ryż z rybą i smażonymi pomidorami, Ulisses podziwiał majtki Martiny zawieszone na sznurku i jednocześnie starał się słuchać snutych przez jej ojca opowieści o bitwach. W Circei żył pewien anarchista, który zrobił sobie kurnik z ołtarza kościoła parafialnego. Ledwie wybuchła wojna, spalono wszystkich świętych z kościoła w wielkim ognisku na głównym placu miasta, ale anarchiście udało się wyciągnąć z płomieni frontony, zwierciadła i kolumny głównego ołtarza; zabrał wszystko do domu i z tego sklecił zagrodę z dachem, w której zaczął hodować kury i króliki. Frontony, zwierciadła i kolumny pokryte były warstewką złota. Kiedy świeciło słońce, błyszczały mocniej niż latarnia na morskim urwisku i efektowniej niż zamek. Pancernik „Cervera” paradował niczym paw na okolicznych wodach i korzystał z blasku kurnika dla poprawiania celności swoich dział. Zanim ów ołtarz pełen kur i królików stał się celem dla pancernika, Circei dosięgły dwa pociski: pierwszy uderzył z całą siłą w cmentarz, wydobywając na powierzchnię kości zmarłych, drugi rozniósł w pył mały wiejski domek w niewielkiej winnicy, gdzie ojciec Basilia suszył winogrona. - W wyniku eksplozji wszystkie winogrona, rozłożone na trzcinowych matach w szopie, wyleciały w powietrze, razem z jedną nogą ojca, która spadła na winnicę sąsiada. Ojciec wykrwawił się na śmierć. Opuściłem dolinę Alcudiany, gdy się o tym dowiedziałem. Pamiętam, że krew zmieszała się z sokiem z winogron, oblepiając ściany. Począwszy od dnia, w którym anarchista zbudował sobie pozłacany kurnik, pancernik „Cervera” strzelał celniej i pociski spadały tam, gdzie miały spaść. Gdyby go zbudował wcześniej, ojciec by nie zginął. - Chaos zawsze w końcu staje się porządkiem - powiedział Ulisses, żeby tylko coś powiedzieć. - Takie już jest to Morze Śródziemne. - Dolina Alcudiany jest urocza zwłaszcza na wiosnę, gdy kwitną czereśnie. A jak zaraz potem kwitną migdałowce, też jest piękna. Nie wiem, czy tamto jeziorko przetrwało - dorzucił ojciec Martiny. Ulisses zaczął zauważać drobne przyjemności, których się uczył. Od kiedy zjawił się na tym skrawku wybrzeża, to nowe wrażenia, których doświadczał, historie, które mu opowiadano, a nie książki, które czytał, wzbogacały go wewnętrznie, bez żadnego wysiłku z jego strony. Tutejszy ascetyzm nie wymuszał żadnego poświęcenia. Polegał jedynie na wspinaczce ku najwyższym doznaniom zmysłowym, a w tym pomagał mu w tej chwili smak ryżu z rybą, spożywanego w styczniowym słońcu obok obwieszonego owocami drzewa cytrynowego i dziewczyny, przypatrującej mu się ukradkiem znad talerza, gdy właściciel tawerny nie przestawał gadać. - Jeśli kiedyś zechcesz pojechać do doliny Alcudiany, powiem ci, gdzie dokładnie znajdowało się to jeziorko ukryte w grocie. Dowodziłem plutonem intendentury w czasie wojny i trwaliśmy tam na posterunku parę miesięcy. Do gotowania strawy dla oddziału używaliśmy wody z tego jeziorka, pochodzącej z zimowych deszczy, chłodnej i nieco gorzkiej, ale z upływem czasu ten smak znikał, aż woda stawała się słodsza i na tej wodzie zagotowaliśmy mnóstwo razy kocioł z ziemniakami. Poziom jeziorka opadał w połowie lata i właśnie wtedy przyszedł do mnie jeden z żołnierzy, żeby powiedzieć, że na dnie wody błyszczą dwa ciemne punkty. Wyciągaliśmy kolejne wiadra wody do gotowania, niczym się nie przejmując. Wreszcie na koniec okazało się, że to, co błyszczało na dnie, to były oczy. Gotowaliśmy dalej na rozkaz kapitana. Te oczy są za wielkie jak na ludzkie, myślałem. Kiedy woda opadła jeszcze trochę głębiej, ukazał się ciemny kształt: to była końska głowa. Obcięta. Reszta ciała została głębiej. Kto mógł wcisnąć konia do tej jaskini, do której z trudem wchodził lis? Jeśli kiedyś się tam wybierzesz, powiem ci, gdzie jest to jeziorko. Jeśli jeszcze istnieje i je odnajdziesz, to mi o tym opowiesz. W końcu ciało konia znalazło się na powierzchni wody, a wojsko wciąż ją piło. Nie przypominam sobie, żeby któryś z żołnierzy umarł. Jak pojedziesz do tej doliny za miesiąc, wszystko będzie kwitło, zobaczysz. Z tamtego jakże pożywnego obiadu, prócz niezapomnianego smaku ryby, Ulisses wyniósł naszkicowany na kartce plan, i tak szybko oswoił swojego vespino, że po objechaniu wszystkich plaż w okolicy, o tej porze roku całkiem opustoszałych, młody nauczyciel pojechał do doliny Alcudiany, ale nie znalazł jeziorka, mimo że ojciec Martiny narysował mu drogę. Wtedy ta trasa nie była jeszcze szlakiem turystycznym. Zarezerwowano ją dla mieszkańców wiosek położonych wysoko wśród skalnych wykrotów, nielicznych turystów podążających w milczeniu i chorych dotkniętych świętą chorobą. Z Circei droga wiodła najpierw przez zbocza z tarasami drzew pomarańczowych, otaczającymi pobielone wapnem wioski, za drzewami prześwitywało morze, póki szosa nie zaczęła zagłębiać się między dwa wzniesienia, przedzielone korytem wyschniętego potoku. Wokół rosły drzewa oliwne, cytrynowe, migdałowce, czereśnie i cyprysy. Szczeliny w suchej kamiennej ścianie, która służyła za oparcie drodze, obfitowały w przeróżne polne rośliny i kwiaty, nigdy przez Ulissesa niewidziane i o nieznanych mu też nazwach. Podjazd z każdą chwilą robił się coraz węższy i wśród ciszy panującej w dolinie silnik vespina odzywał się potrójnym echem wśród błękitnych gór. Ulisses spojrzał na plan Basilia w połowie drogi: szkic na papierze poprowadził go ścieżką, która kończyła się niewielkim tarasem zawieszonym nad przepaścią, skąd rozpościerał się widok na całą dolinę aż do morza, ale tu nie było żadnego jeziorka, tylko wymurowana ławka i bazaltowe płyty z resztkami żaru z ogniska, które służyło do przygotowania posiłku turystom; był też fragment skalnej ściany, stanowiący podporę dla leśnej gęstwiny, parującej wilgocią, jakby w swoim wnętrzu mieściła maleńkie źródło. Ulisses usiadł na skraju przepaści, a w uszach słyszał tę samą bryzę, na której delikatnie falowały źdźbła anyżu. Z dołu, z doliny, dobiegał głos owczych dzwonków. Było popołudnie jasnego lutowego dnia. Na szczycie Ulisses otworzył Iliadę i przeczytał na chybił trafił fragment o owej sławnej bitwie, o której miał opowiadać swoim uczniom następnego dnia. Kontemplując głębię doliny, młody nauczyciel pomyślał, że jej piękno wynagradza wszystkie okropności, jakie zdarzyły się tu w czasie wojny, tak samo jak okrucieństwa bogów i mitycznych wojowników stały się jedynie pretekstem, by Homer mógł napisać te strony ciągle bardziej nieśmiertelne niż zbrodnie. Ulisses wyobraził sobie, że pewnego dnia przejdzie tę dolinę z Martiną. Podniósł oczy znad książki i wtedy po raz pierwszy dostrzegł posępny mur, który pojawiał się i znikał, wstępując na kolejne góry. ... drugie wejście do doliny w poszukiwaniu oczu konia, które znalazły się później w brzuchu Martiny... Kiedy nadeszła wiosna, na całym wybrzeżu niepodzielnie zapachniało kwiatem pomarańczy. Nocami słodkawy zapach wciskał się przez szpary domów, wypełniał kuchnie, korytarze, sypialnie i szafy, penetrował intymność szuflad i kufrów, nasączał ubrania i firanki, kleił się do ścian i wnikał w ludzkie dusze, przez siedem albo osiem otworów ciała, aż wreszcie całkowicie zawładnął ludzką wolą. Tak jak nikt nie może mówić, że mieszkał w tropikach, póki nie przeżył przynajmniej jednego cyklonu, tak i Ulisses nie mógł twierdzić, że przyzwyczaił się do tego skrawka wybrzeża, dopóki nie udowodnił, że jest zdolny przetrwać tę epidemię. Drzewa pomarańczowe zaczynają kwitnąć w marcu. Późnym popołudniem powietrze przesycone jest słodkością, zapach staje się coraz mocniejszy w miarę nastawania nocy i choć z pierwszym brzaskiem zaczyna tracić swą moc i na koniec słońce zabija go co rano, w czasie snu trucizna wsącza się we wszystkie głowy, nawet w głowy zwierząt, i nikt nie wie, co się dzieje, kiedy pięć ludzkich zmysłów śpi, a ten wirus pozostaje na wolności. Marynarze ze statków kabotażu, które na wiosnę przepływają nocą w tym rejonie, wiedzą, że żeglują w okolicach Circei, bo zapach kwiatu pomarańczy dociera na pełne morze. W portowych tawernach mówi się, że ta woń napełnia miłością delfiny i nawet rekiny przemienia w czułe istoty. Niektórzy morscy handlarze opowiadają, jak popadali w obłęd, kiedy na wiosnę przepływali w nocy obok tego skrawka wybrzeża, ale w miarę jak się oddalali, ich szaleństwo ustępowało, co nie zdarza się osobom żyjącym na lądzie, którym nie dana jest możliwość ucieczki. Ulisses Adsuara prowadził lekcje w liceum, owładniętym wonią kwiatu pomarańczy, i po raz pierwszy uczestniczył w skutkach tej epidemii. Jego uczniowie, młodzi ludzie w pełni dojrzali do fizycznej miłości, którzy przez cały rok wpadali do klas, skacząc przez krzesła i pulpity, w tym czasie byli rozgorączkowani bardziej niż zazwyczaj i nie chodziło o zwykłe wiosenne buzowanie krwi, ale o swoiste odurzenie słodyczą, podobne do odurzenia pszczół, objawiające się wzmożonym podnieceniem, a zarazem zniewalającą słabością. Ulisses wspominał swą własną młodość. Kiedy nadchodziła wiosna, pomimo że był chłopcem raczej lękliwym, szalony pęd do życia odczuwany wewnątrz sprawiał, że i jemu wyskakiwały krosty na szyi i genitaliach z powodu wszystkich skrywanych podniet; ale to była samotna i niepewna walka z samym sobą, a nie pospolite ruszenie, również z udziałem psów, królików, ptaków i wszystkich owadów, stanowiące podnietę dla tych, którym wystarczyło obserwować rozkosze innych. Owo zbiorowe szaleństwo, które rozprzestrzeniło się jak grypa, wymiotło prawie do czysta sale liceum, a uczniowie Ulissesa oporni na wirus nie przejawiali zainteresowania zgłębianiem różnic między odami, epoda-mi i satyrami Horacego. Zdawali się raczej oczekiwać, że z nagła wejdzie przez okno ogromna ośmiornica, która ich obejmie i uniesie w morze. Kiedy nauczyciel zapytał, dlaczego jest tylu nieobecnych, jedna bardzo nieśmiała dziewczyna, obsypana trądzikiem, wstała i anielskim głosem oznajmiła, że jej koledzy nie przychodzą do szkoły, bo siedzą w gajach pomarańczowych. - I myślisz, że to w porządku? - zapytał profesor Ulisses. - Tak - odrzekła zwięźle. - To właśnie zwykło się robić tu o tej porze roku. - Co robić? - Pieprzyć - powiedziało głośno nieśmiałe dziewczę. W połowie kwietnia Ulisses Adsuara również został zaatakowany tą trucizną i przez parę nocy miał bardzo dziwaczne, dziecinne sny. Przewracając się w ciemnościach, śnił, że słodka zaraza niszczy wszystko w Circei: handlarze nie sprowadzają towarów, murarze spadają z rusztowań, sędziowie wypuszczają wszystkich podsądnych, krawcy nie zdejmują miary, policjanci nie łapią przestępców, w bankach nikt nie sprawdza pokrycia czeków, wierzyciele umarzają wszystkie długi, żaden list nie dochodzi do adresata. Wszędzie króluje bałagan, nic nie znajduje się na swoim miejscu, to jest jak stan łaski: pragnie snuć Martinie opowieści przy barze tawerny, a ona chętnie by go słuchała, naga, w głębi jakiejś groty w tamtej dolinie. O tym śnił Ulisses Adsuara. Są na świecie miejsca, gdzie pewien rodzaj bardzo porywistego wiatru stanowi usprawiedliwienie, a nawet całkowite uniewinnienie jakiejkolwiek zbrodni popełnionej w czasie, gdy wieje. Meltemi sprowadzał szaleństwo u starożytnych Greków. Ten północny wiatr, który omiata wyspy Morza Egejskiego, pozostawia je nagie niczym kości i nikt nie wie, czy to nie pod jego wpływem filozofowie i poeci mieli tak jasne umysły. Zapach miodu spowijający okolice Circei w okresie kwitnienia gajów pomarańczowych działał podobnie jak meteory, które wzbudzają straszliwe i niepohamowane żądze w innych częściach świata. W jego oparach każdy mógł marzyć bezkarnie. Sny Ulissesa czasami nie różniły się od nerwobóli spowodowanych mocną wonią. W nieświadomości kwietniowych brzasków wizje Ulissesa powtarzały się: porywał Martinę i trzymał ją związaną w jaskini w dolinie. Naga i skrępowana dziewczyna nie stawała się ofiarą jego gwałtu czy choćby pieszczot. Ulisses chciał tylko opowiadać jej starożytne historie, ona miała tylko słuchać. W snach ciągle snuł opowieść o Polifemie, aż pewnego dnia przyśniło mu się, że został złapany przez policję i siedział na ławie oskarżonych posądzony o porwanie. - Czy to prawda, że przetrzymywał pan dziewczynę przez dość długi czas w jaskini? - pytał sędzia z jednym okiem pośrodku czoła. - Tak. - Proszę powiedzieć, jak długo? - Cały rok, od wiosny do wiosny - odpowiadał przez sen Ulisses. - Ma pan coś na swoją obronę? - Tu panowała zaraza. - Co to znaczy? - dopytywał się jednooki olbrzym. - Że jeśli bogowie i herosi już nie istnieją, wysoki sądzie, i istnieje tylko kwiat pomarańczy, wszystko jest dozwolone. Jak każdej wiosny, owa zaraza sprowadziła brak odpowiedzialności na to małe miasteczko. Wszystkie strony kodeksu karnego pachniały równie intensywnie, a kobiety zdawały się na wszystko gotowe. Na ścieżkach wśród drzew pomarańczowych po południu słychać było silniki motocykli. Kochankowie szli na pola uprawiać miłość i często można było usłyszeć ludzkie jęki dochodzące zewsząd, jak szum morza i śpiew zasypiających ptaków. Ulisses miał już vespina. Brakowało mu tylko załogi. Na skuterze przejechał już wszystkie małe i duże plaże tej części wybrzeża i w jego uczonej wyobraźni wciąż pozostawały one jedynie miejscem, gdzie przybijały łodzie starożytnych herosów i żeglarzy, o których czytał w dziełach klasyków. Kontemplując cichą zatokę, myślał: to tu ugrzęzły statki Fenicjan. Odkrywając zamaskowaną pieczarę, wyobrażał sobie: tutaj pierwsi greccy żeglarze ukrywali swoje skarby. Nie było szczegółu topograficznego na tym odcinku wybrzeża, którego by Ulisses nie wpasował w epickie opowieści o starożytności, znane z książek. W głębi morza przy Circei, z urwiska, widać było fragment zarysu Via Augusta, rzymskiego traktu. Tędy kroczyły słonie Hannibala. Wśród cokołów i zatopionych posągów dorastały najsmakowitsze ryby z gatunku łososiowatych. Na pustych plażach widniały też ślady, których Ulisses nie rozpoznawał. To były odciski łokci i kolan, pozostawione przez kochanków na piasku, gdzie uprawiali miłość pod osłoną wieczoru, zakonserwowane nocnym chłodem. W rzeczywistości nie było zakątka, nory, skały, nadmorskiej groty, niszy czy trzcinowych zarośli w tej części wybrzeża, które nie zostały przygniecione niezliczoną ilością ciał uprawiających miłość aż do wyczerpania, tak że w powietrzu unosił się skumulowany seks, którym się oddychało. Słony zapach, niesiony przez fale gwałtownie rozbijające się w nadmorskich grotach, nie do końca zabijał kozi smród, pozostawiony tam przez młodzieńczą miłość. Zanim zabrał ją do doliny, Ulisses zaprosił Martinę na motocyklową wycieczkę po okolicy. Pewnego dnia młody nauczyciel, podniecony wiosenną aurą, przełknąwszy ślinę, odezwał się do dziewczyny stojącej za barem: - Martina... - Tak? - Moglibyśmy razem pojeździć moim vespino gdzieś po wybrzeżu. - Gdzieś? Co to znaczy „gdzieś”? - zapytała. - Gdzieś, gdzie można napić się piwa. - Od kiedy pijesz piwo? Coś ci się stało? - No, to może żeby tak sobie posiedzieć, nie musimy nic zamawiać. Popatrzeć na morze. Chciałbym ci coś przeczytać - powiedział Ulisses, trzymając szklankę wody mineralnej w dłoni. - Dobra, może kiedyś - odrzekła i odwróciła się plecami. I pewnego dnia Martina wsiadła po raz pierwszy na skuter Ulissesa i ruszyli na południe miasteczka, drogą, która wiodła nad urwisko. Dotarli w najdziksze miejsce, a po zgaszeniu silnika cała przyroda zamilkła ciszą tak dotkliwą, że aż raniącą uszy. To miejsce, które Ulisses już samotnie zwiedził, nagle wypełniło się ich podwójnym oddechem i biciem serca. I choć fale uderzały o skały z głuchym łoskotem, milczenie również porażało. Usiedli w cieniu drzewa oliwnego, blisko siebie, nic nie mówiąc. Potem przeszli na kraniec przylądka i pochylili się nad przepaścią. W dole urwiska wrzeszczały mewy, w dali widać było spokojnie płynące żaglowce na morzu mieniącym się cynkowym blaskiem, i choć widok był dość spektakularny, oni milczeli, i to łączyło ich najmocniej. W pewnej chwili dziewczyna chciała zejść wąskim żlebem i wyciągnęła dłoń do Ulissesa, żeby pomógł jej przeskoczyć między dwoma głazami. Wtedy po raz pierwszy młody nauczyciel dotknął ciała Martiny. Po skoku nie zrobiła nic, żeby się od niego uwolnić i szli tak ze splecionymi dłońmi wąską percią, utrzymującą ich nad przepaścią. Owładnięty wonią kwiatu pomarańczy Ulisses posuwał się po ciele Martiny, odkrywając jednocześnie najbardziej tajemne zakątki krajobrazu, tak, że topografia wybrzeża połączyła się z uczuciem, które zaczęło się budzić w dziewczynie. Dłonie Martiny, białe, z wierzchem pociętym siatką niebieskawych żyłek, zostały zdobyte nad brzegiem przepaści, niczym pierwsza kota, kiedy obydwoje siedzieli na kamiennej podstawie latarni. Od tego czasu ten fragment ciała kobiety stał się terenem zdobytym na zawsze. Dłonie Martiny, choć gotowały w kuchni albo podawały kieliszki w barze, jemu zawsze miały przypominać błękitne urwisko przylądka, na którego ścianie znajdowały się gniazda kormoranów i morskie groty pełne legend. Ze splecionymi dłońmi Ulisses i Martina trwali w milczeniu. Z wysoka podziwiali otwarte morze i ten wspaniały widok nie pozwalał im na okazywanie uczuć. Żadna namiętność nie mogła się zrównać z siłami natury. Ulissesowi wystarczało posiadanie dłoni Martiny. Opuszką palca wodził po każdej z żyłek, wspinał się po każdym palcu, a potem schodził liniami wewnątrz dłoni, próbując odgadnąć zapisane w nich przeznaczenie, i kiedy tak je delikatnie pieścił, w dole huczało morze. Zwiedzanie dłoni też miało się stać początkiem długiej wyprawy. Dziewczyna pokazała Ulissesowi pale, które podtrzymywały żelazne albo linowe poręcze prowadzące wzdłuż skalnego występu na samo dno przepaści. Martina wiele razy słyszała w tawernie opowieść o niczego niespodzie-wających się rybakach, którzy schodzili po ścianie tej przepaści urwistej, wysokiej na dwieście metrów, żeby łowić ryby w podwodnych grotach przylądka. - Widzisz tamtą grotę w dole, tam gdzie właśnie usiadła mewa? - Tak - odpowiedział Ulisses. - Przed laty burza zaskoczyła trzech rybaków, którzy zeszli urwiskiem, żeby łowić ryby. Morze zaczęło się podnosić. Schronili się w tamtej grocie, czekając na koniec burzy, ale na morzu rozszalał się sztorm i nie mogli stamtąd wyjść. Sztorm trwał parę dni. Z każdym uderzeniem fali grotę całkowicie zalewała woda, a rybacy, uczepieni skały, znajdowali się pod wodą minutę albo dwie. Kiedy odpływ zabierał wodę i grota przez chwilę była pusta, oddychali łapczywie, ale natychmiast nadciągała kolejna fala i znów całkowicie ich zatapiała. - Jak długo tam wytrzymali? - Trzy dni. - Bez jedzenia? Bez snu? - krzyknął Ulisses, pieszcząc dłoń Martiny. - Bez jedzenia, bez snu, z głową w wodzie co minutę i z chwilą na zaczerpnięcie powietrza, kiedy fala się cofała. - Jak się uratowali? - Drugiego dnia sztormu najmłodszego z nich siła morza oderwała od skały, której się trzymał. Fala wyniosła go z groty i utopił się na oczach dwóch pozostałych. Ciało pochłonęła kipiel. Niedługo później morze zabrało drugiego i zdaje się, że jego ciało kołysało się cały dzień na falach na oczach ostatniego walczącego z żywiołem, sześćdziesięcioletniego rybaka, który przetrzymał sztorm, oddychając, kiedy zbliżała się kolejna fala, żeby przeżyć dwie minuty pod wodą, i tak przez trzy doby. Ten rybak często zachodzi do tawerny. Nazywa się Requena, ale od tamtego czasu niektórzy przezywają go Jonasz, przez jakiegoś tam wieloryba. Kiedyś go poznasz. U stóp urwiska morze grzmiało we wszystkich pieczarach i jeśli przyłożyliby ucho do ziemi, usłyszeliby, jak wnętrzem góry podchodzą akordy organów dzikiego majestatu, choć najważniejszy w tej wspaniałej bitwie żywiołów był fakt, że na szczycie przylądka, jakby zawieszeni nad przepaścią, trzymali się za ręce młody nauczyciel i pewna dziewczyna. Parę dni później Ulisses i Martina pojechali na wycieczkę na plażę nudystów, wiosną całkowicie opustoszałą. Chcąc do niej dotrzeć, zostawili skuter na placu, którym kończyła się nabrzeżna droga, i ruszyli stromą ścieżką między skalnymi rozpadlinami. W czasie schodzenia zatrzymywali się, by podziwiać polne kwiaty, wskazywane przez Martinę, a nieznane Ulissesowi. Napotykając trudności, Martina wyciągała rękę do Ulissesa, rękę, która już do niego należała, i co więcej, pozwalała się złapać za biodra, w ramach pomocy przy przeskakiwaniu przez jeżyny, agawy i jałowce. Nieświadomie każda przeszkoda na drodze służyła temu, by wstydliwość tych dwojga powoli ustępowała, i tak oto Martina, która przewodziła w tej grze, wyszukiwała coraz więcej trudności przy przekraczaniu strumyka, przy pokonywaniu pochyłości, przy wchodzeniu na małą skalną ścianę na ścieżce, po to tylko, by Ulisses mógł jej pomóc i trzymać ją w ramionach, choćby tylko przez chwilę, lecz z każdą chwilą zabawa stawała się bardziej prowokująca, wciąż udając mimowolną, i w ten sposób, po godzinnym marszu kamienistym zboczem tonącym w kwiatach, dotarli na plażę nudystów, obydwoje bardzo podnieceni, z łydkami podrapanymi i mocno pachnącymi dziką roślinnością. Plaża nudystów stanowiła schronienie przed wszelkim spojrzeniem. To była mała zatoczka z niewielką piaszczystą plażą, na której pozostały zniszczone resztki po barze, otwartym w lecie, teraz zaś, z końcem kwietnia, choć wieczory bywały już dłuższe i słoneczne, to miejsce wciąż pozostawało puste. Ulisses i Martina znaleźli naturalne siedzisko na skale, która chroniła ich od wiatru, i przez chwilę milczeli, spoglądając w morze, każde obejmując własne kolana. Nagle Ulisses zeskoczył ze skały, uklęknął i zaczął pisać palcem po piasku, a kiedy on pisał, Martina powiedziała mu, że miała sen. - Sen? - zapytał Ulisses, nie podnosząc głowy. - Śniłeś mi się. - Naprawdę? A co ci się śniło? - Coś bardzo niejasnego, nie umiem ci opowiedzieć, coś, co działo się w jaskini. - W jaskini? - zawołał Ulisses. - To jest sen, który często powraca, ale nie umiem go wyjaśnić. Ty jesteś w tej jaskini. - Z Polifemem? - Nie przypominam sobie takiego imienia. Kto to? - Nikt. - A ty co piszesz? - Nie piszę. Przygotowuję ci posłanie, żebyś zasnęła. Klęcząc na piasku, Ulisses oznajmił, że pisze fragment ody Horacego. I kończąc pisać, czytał głośno, żeby usłyszała go Martina: - „Jeżeli najpierw śmierć ducha mego połowę wydrze, rozdarty w sobie żyć nie chcę, niech los podobny spotka połowy obie. Próżną przysięgą nie zwodzę: skoro wskażesz drogę, pójdziemy, pójdziemy, ja w trop za tobą, do mrocznych sfer odległych od ziemi”. [Horacy, Pieśni. Księga druga, pieśń XVII, w przekładzie Stefana Gdębiowskiego w: Horacy, Dzieła. Pieśni, epody, satyry, listy, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1986.] - Podoba ci się? - zapytał Ulisses. - Nie bardzo rozumiem - odpowiedziała Martina. - Chodź. Chcę, żebyś się tu położyła. Niewielki fragment piasku tworzył łoże zaorane doskonałymi wersami i Ulisses poprosił Martinę, żeby położyła się na słowach Horacego, nakreślonych palcem. Odrobinę podekscytowana pustką i bardzo zawstydzona Martina zgodziła się, zgarniając spódnicę. Jej ciało, oparte na przedramieniu, zakryło cały fragment Ody do Mecenasa. Ulisses usiadł obok niej i oddechy tych dwojga zaczęły się mieszać, coraz bardziej wzburzone, a ich rodzącej się namiętności nie towarzyszyły morskie fale w zatoczce, w tym momencie bardzo słabe i ledwie słyszalne, i nagle Ulisses i Martina, nieoczekiwanie dla samych siebie, pocałowali się w usta mocno ściśniętymi wargami. Od tej chwili Ulisses zawsze miał wspominać, że właśnie na plaży nudystów po raz pierwszy zdobył usta Martiny, które od tego dnia powoli się otwierały, stając się bardziej mięsiste, przepastne, mroczne, aż osiągnął całą głębię ich jaskini. Wracając z plaży nudystów, Ulisses i Martina pięli się skalistym zboczem prowadzącym do placyku. Wyschnięte koryta strumyków pełne były węży i skorpionów, które latem z powodu suszy i straszliwych upałów siedziały w szczelinach z rozwartymi paszczami, ale teraz i węże, i skorpiony miały młode i po drodze Martina zabawiała się podnoszeniem kamieni w poszukiwaniu ich gniazd. - Patrz, tu jest jedno - zawołała. - Zostaw to, Martina. Nie podchodź! - krzyczał Ulisses. - Są koloru miodu, matka z czwórką młodych. Stali obok gniazda skorpionów i lodowaty strach na sam widok tych stworzeń biegających z uniesionym odwłokiem wypełnionym trucizną stanowił wystarczający powód, by Martina wtuliła się w ramiona Ulissesa i trwała tak, pełna przerażenia, mocno obejmując go w pasie. Ulisses nie wiedział nic o życiu skorpionów, ale powiedział Martinie, że właśnie na wiosnę wytwarzają one truciznę i ich odwłok wypełniony płynem podlega temu samemu procesowi, co pąki na drzewach, które puszczają sok. Stojąc przy gnieździe skorpionów, pocałowali się, a strach uczynił pocałunek bardziej podniecającym. Na początku wiosny, skutkiem epidemii kwiatu pomarańczy, pocałunki były ukradkowe i obywały się bez słów, ale z nadejściem maja ciało Martiny oczekiwało w gotowości na pieszczoty Ulissesa i stało się to na otwartej, pustej plaży, pewnego wieczoru, po burzy, która pokryła piasek algami. Sąsiednie zabudowania były niezamiesz-kane, a kawiarnie i budki miały jeszcze pościągane na zimę parasole i markizy. Pośród woni gnijących alg Ulisses i Martina spacerowali plażą, trzymając się za ręce i czasami przystawali, żeby się pocałować, aż wreszcie przysiedli na burcie ugrzęzłej w piachu łodzi. Potem położyli się na piasku i wtedy Martina odezwała się do Ulissesa: - Już pora, żebyś zdjął okulary przy całowaniu. - Dobrze. - Chodź. - Prawie cię nie widzę. - Nie musisz widzieć. Chcę tylko, byś mnie trochę popieścił. - Jak ślepiec? - zdziwił się Ulisses. - No to spróbuj. Chociaż wieczorne słońce jeszcze oświetlało zamek, z bliska Ulisses nie widział niczego z powodu wady wzroku, a poza tym oślepiała go namiętność, w przeciwnym razie dostrzegłby, że piersi Martiny są różowo-przezroczyste, zwieńczone ciemną koroną, a on tylko dotykał ich i pieścił gorączkowo przez rozpiętą bluzkę, bez żadnej wprawy, ona zaś przyjmowała te porywy pożądania z równą niezdarnością. Obydwoje odkrywali swoje ciała w sposób gwałtowny, dopóki słońce nie wydłużyło ich cieni na piasku, a potem w milczeniu znów usiedli na burcie łodzi. Po zakończeniu tej sceny pełnej namiętności Ulisses powziął myśl, której nie porzucił, dopóki nie stała się rzeczywistością. - Nic nie mówisz? - wyszeptała Martina. - Myślę o czymś. - Czy to ma związek ze mną? - Kiedyś kupię sobie drewnianą łódź, taką jak ta, łódź rybacką i nazwę ją twoim imieniem - odpowiedział. Całe wybrzeże w okolicy Circei zostało spenetrowane przez młodego nauczyciela w tym samym czasie, w którym poznawał ciało Martiny. Powietrze zaczynało wilgotnieć i w pewnej chwili Ulisses przestał odróżniać chłód morskiej bryzy od delikatnej skóry Martiny, czy wydmy na plaży od wypukłości jej ciała, co wieczór pieszczonego ukradkiem w słodkawej woni kwiatu pomarańczy, czy samotność urwiska od milczenia, które zapadało po wybuchu namiętności. Choć Ulisses studiował starożytną epikę w książkach o herosach i bitewnych wyczynach i był specjalistą w zachwytach nad bohaterstwem, to sam praktykował swego rodzaju umysłowe rozleniwienie, dostrzegalne zwłaszcza w łagodności rysów jego twarzy. Powoli pojmował, że zdobywanie drobnych rozkoszy stanowi rodzaj najbardziej wyszukanego bohaterstwa. Achilles zburzył Troję; Odys, jego imiennik, bohater Odysei, żeglował dziesięć lat, pokonując rozliczne przeszkody, aż wreszcie dobił do Itaki; Eneasz założył Rzym po wielu burzliwych przygodach. To byli starożytni bohaterowie, których dziejów, spisanych wierszem, młody nauczyciel nauczył się na pamięć, żeby zdobyć posadę w liceum. Przybył do tej nadmorskiej miejscowości z bohaterskim nastawieniem, pełen marzeń. Teraz Ulisses Adsuara pragnął jedynie kupić małą drewnianą łódź, używaną, z silnikiem Diesla, by w niedziele wypływać na ryby, łódź noszącą imię Martiny, wypisane niebieskimi literami. Egzaminy z literatury klasycznej Ulisses ustalił na ostatnie tygodnie maja, kiedy woń kwiatu pomarańczy wciąż dawała się we znaki. Codziennie zabierał do tawerny Pod Rekinem po parę testów, żeby poprawiać je pod winoroślą na patio w czasie obiadu. Na pytania egzaminacyjne uczniowie udzielali odpowiedzi błędnych, niepełnych i przeinaczonych, co wpędziło ich profesora w ponury nastrój. Testy leżały na marmurowym blacie obok talerza z ryżem, szpinakiem i sardelą, a on mógł tylko złorzeczyć. - Na co narzekasz? - zapytał Basilio. - Co za bzdury - zdenerwowany Ulisses potrząsnął plikiem zapisanych kartek. - Przecież to normalne, że piszą bzdury, bo wszystko, co tym dzieciom opowiadasz, to bujdy. Przez cały dzień tylko: bo Zeus, bo Wenus, bo Jowisz. Czego byś chciał? Jak można żyć z gadania tych głupot? Opowiadasz chłopakom historie o morskich potworach, a potem okazuje się, że najbardziej lubisz szprotki. Nie jest tak? - Jestem nauczycielem - odpowiedział Ulisses. - Martinie też wbijasz do głowy jakieś dziwne historie, a ona uwielbia takie bajki. Uważaj, chłopcze, bo w swojej naiwności wierzy we wszystko - rzekł Basilio niezbyt przyjaznym głosem. Kiedy Martina podawała mu na deser budyń z bitą śmietaną, Ulisses powiedział jej, że w tę niedzielę, ostatnią niedzielę maja, zabierze ją skuterem do doliny Alcudiany, zanim czereśnie przekwitną do końca. Poprosił Basilia, żeby jeszcze raz naszkicował mu drogę do jeziorka. Na papierowej serwetce Basilio nakreślił tym razem prostszą trasę, zaznaczając wioski, jakie miną po drodze, i z tym szkicem w kieszeni, po południu w ostatnią niedzielę maja, Ulisses i Martina wyruszyli niezwykle podekscytowani w stronę doliny. Dokładnie o tej porze dnia cała okolica pełna była zakochanych par, które w cieniu drzew pomarańczowych oddawały się niezliczonym miłosnym zbliżeniom na wszystkie możliwe sposoby, i choć te akty miłości odbywały się w ukryciu, wypełniały powietrze słodkawym fluidem, którym karmiły się też pszczoły. Kiedy dotarli do tablicy informującej o rozjeździe, vespino wspiął się drogą wśród sosen, ciągnącą się wzdłuż koryta rzeczułki obrzeżonej niebieskawymi skałami. Usadowiona na siodełku Martina już przywykła do opierania swego ciała o plecy kierowcy, a czasami nawet, mocno oplatając rękoma jego tułów, unosiła głowę pochyloną nad jego ramieniem i pieściła jego tors pod koszulą, nie przeszkadzając mu wjeździe. Zatrzymali się po półgodzinie, bo i silnik, i oni prawie płonęli. Szukali miejsca, w którym mogliby się całować, a ponieważ prócz jaszczurek nikogo tu nie było, usiedli na skraju drogi w cieniu wiązu, z przepaścią otwierającą się u ich stóp, i oddali się pieszczotom wśród jaszczurek z uniesionymi łebkami. Panowała cisza tak wielka, że odgłosy pocałunków rozbrzmiewały w powietrzu z coraz większą mocą, podobnie jak i przyspieszone oddechy, a nawet można było usłyszeć, jak ich języki z wysiłkiem szukają się w mroku, i trwali tak w uniesieniu, aż doszedł ich odgłos kroków ze ścieżki biegnącej z dna przepaści. To była kobieta w średnim wieku, przechadzająca się samotnie, z bukietem kwiatów w rękach. Przechodząc obok, pozdrowiła ich przyjaźnie. Nie umknęło ich uwadze, że kobieta miała twarz lwicy, i ze zdziwienia zaniemówili, zobaczyli bowiem jakby dziwnego kota zabłąkanego w dolinie, intrygującą istotę bez brwi, z wystającymi kośćmi policzkowymi, obciętymi uszami i odgryzionym czubkiem nosa. Kobieta udała się dalej drogą, aż znikła za zakrętem i wtedy Ulisses i Martina powrócili w swoje objęcia. Kiedy znów pogrążyli się w ślepej namiętności, ze splecionymi ciałami i nogami podrapanymi przez osty, usłyszeli śmiechy dobiegające zza zakrętu, za którym znikła kobieta-lwica. Wkrótce potem zobaczyli grupę ludzi, mężczyzn i kobiet, wszystkich z podobnymi kocimi twarzami. Szli, śmiejąc się i komentując wyniki meczów piłkarskich podawane przez radio. Gol! Gol!!! Gol dla Barcelony!!! Ci ludzie o lwich twarzach również pozdrowili przyjaźnie parę kochanków, którzy nie powrócili do swojego zajęcia, póki głosy grupy dały się słyszeć na drodze skręcającej w prawo. - Widziałaś? - zapytał Martinę Ulisses. - Chyba tak. - Powiedz, że mi się to nie przyśniło. - Mnie też się wydaje, że to lwy. To niezwykła dolina - odpowiedziała Martina. - A ten mur? Dokąd może prowadzić? - spytał Ulisses, wskazując na szczyty okolicznych gór. - Nie wiem. Wygląda, jakby się gdzieś gubił i nie miał końca. To strasznie dziwne miejsce. - Tak jakbyśmy byli zamknięci w jakiejś ogromnej zagrodzie. Kiedy Ulisses objął Martinę, oczy zaszły mu mgłą i po długim, wilgotnym pocałunku oboje położyli się na brzuchu w trawie, w przydrożnym rowie, gryząc pachnące źdźbła, gdy nagle zobaczyli przed sobą cień stojącej nieruchomo za nimi postaci. Odwrócili głowy. Naprzeciw stała ta sama kobieta o lwiej twarzy, z bukietem kwiatów, i uśmiechała się do nich. Tym razem pozdrowiła ich drżącym głosem. - Dzień dobry. Tak bardzo podoba mi się to, co państwo robią, że chciałabym podarować państwu te kwiaty. - Dziękujemy pani - powiedziała Martina. - Proszę, niech państwo dalej się całują. Nie chciałabym przeszkadzać. Kobieta-lwica pochyliła się, kładąc kwiaty na podołku Martiny, bez słowa odwróciła się i znikła na ścieżce prowadzącej w stronę urwiska. To były fiołki i dzikie irysy. Martina wpięła sobie parę kwiatów we włosy, po czym rozpoczęli podróż w górę zbocza. Byli w połowie podejścia. Po jednej stronie drogi pojawiły się tarasy z drzewami czereśniowymi, oliwnymi, cytrynowymi, niewielkie ogrody warzywne i z rzadka drzewa figowe, na których wyrastały pierwsze liście. Ulisses i Martina przejechali główną ulicą miasteczka z białymi domkami, rozłożonego na górskim zboczu; aż na sam szczyt dochodził zapach, który mógłby przyczynić się do najstraszliwszej zbrodni. Kobiety grały w karty na progach domów, a bar wypluwał na ulicę znudzonych, odświętnie ubranych młodzieńców, z rękoma w kieszeniach. Droga prowadziła między kurnikami przy wyjeździe z miasteczka, potem bardzo ostrymi zakrętami pięła się pod górę, gdzie wśród skał przycupnęły dwie wioski, też bielone wapnem. Ulisses raz jeszcze zatrzymał się, żeby sprawdzić zgodność z planem na serwetce, na którym szlak kończył się dokładnie tam, gdzie ginęła droga, naprzeciw wąwozu zwanego Piekłem, przepastnego, stalowoszarego i pozbawionego drzew, który oddzielał dolinę Alcudiany od doliny Bellavisty. Kiedy minęli ostatnią wioskę i zanim dotarli do najwyższego skalnego wykrotu, wciąż napotykali kwitnące czereśnie, cytryny i oliwki i tylko jedną ścieżkę, która prowadziła na szczyt, wysadzany cyprysami, który z daleka przypominał drogę krzyżową albo cmentarz, i dopiero po pieszej wspinaczce, gdy Ulisses i Martina tam dotarli, odkryli, że to zagroda dla bydła, choć na środku istotnie stał kamienny krzyż. Roztaczał się stąd widok na całą dolinę, w głębi przyciętą błękitną smugą morza, zanurzoną w zielonkawej mgiełce unoszącej się nad tarasami drzew owocowych. Możliwe, że gdzieś tutaj było jeziorko, w którym podczas wojny ukazały się oczy konia wynurzającego się z wody. Od kiedy usłyszał tę historię od Basilia, pod winoroślą w tawernie, młody nauczyciel włączył ten obrazek do swoich snów, a i Martina w niewytłumaczalny sposób również kierowała myśli ku tej grocie, jeśli tylko oddawała się erotycznym fantazjom. Opuszczając ostatnią wioskę, zapytali młodego pasterza kóz, czy przypadkiem nie słyszał o jaskini z małym jeziorkiem, w miejscu zaznaczonym na planie. Pasterz wskazał na szczyt z cyprysami. - Za tym wzgórzem jest ścieżka, która schodzi do wąwozu Piekło. O jakieś sto kroków znajduje się grota z wodą, być może to jest jeziorko, którego państwo szukacie. Niełatwo ją zauważyć, bo wejście jest dość wąskie. Przypomina raczej norę. - Nazywacie ją jakoś? - Mówimy o niej Końska Grota. Wąwóz Piekło nie mógł mieć stosowniej szej nazwy. Przepastny, nieprzenikniony, z krążącymi w głębi krukami, których krakanie niosło się echem przez obie doliny. Ulisses i Martina schodzili ścieżką wskazaną przez pasterza i w oznaczonej odległości dojrzeli zarośla oplatające pień suchego dębu i niewielki taras zarośnięty mchami i bluszczem. Przeszukiwali skałę niemal godzinę, zanim za gęstymi oleandrami znaleźli coś, co przypominało zwierzęcą norę. Z trudem udało im się przecisnąć do środka, a kiedy ich wzrok przyzwyczaił się do ciemności, dostrzegli, że jaskinia jest dość obszerna, choć nie mogli w niej stanąć, a jedynie poruszać się jak małpy, prawie na czworakach. Światło, które sączyło się od wejścia, wystarczyło, by ukazać najbliższą przestrzeń: ujrzeli pełno butelek, resztek jedzenia, plastikowe worki, ale gdy zapalili zapałkę, zobaczyli, jak płomyczek odbija się niczym w lustrze w głębi jaskini, co oznaczało, że jest tam woda. Objęli się w mroku i po chwili leżeli już na wilgotnej ziemi. Ulisses zgubił okulary, podczas gdy jego ręce błądziły w poszukiwaniu ud Martiny, a potem kochankowie oddali się gwałtownej, zwierzęcej namiętności w mrokach jaskini. Od początku kwietnia, kiedy to Ulisses zdobył dłoń Martiny na skraju przepaści, aż do chwili, w której jej ciało otwierało się przed nim całkowicie wewnątrz kamiennej groty, ani Ulisses, ani Martina nie wymówili ani jednego słowa miłości. Ich milczenie wypełnione było pożądaniem. Węzłem, który ich łączył, była czysta cielesność, żadnych zaklęć, to wystarczyło, żeby się odnaleźli. Zaskoczyło ich samych, że nieskładnie mówią i wydają jęki oraz niekontrolowane gardłowe krzyki, towarzyszące drżeniu ciał. Nie poznawali samych siebie, ale gdy przeżyli ten pierwszy nieodwołalny orgazm, obydwoje poczuli też pierwszą pustkę, docierającą do głębi zmysłów; leżeli na plecach, spoglądając na sklepienie groty, gdzie ktoś napisał smołą coś, czego Ulisses nie mógł odczytać, a Martina nie rozumiała. - W snach często widziałem cię w tej grocie - odezwała się, całując go chłodnymi ustami. - Ja też wyobrażałem sobie ciebie nagą i związaną w takiej jak ta jaskini. Co tu jest napisane? - zapytał Ulisses. - Nie wiem. - Gdzie są moje okulary? - Nie szukaj ich jeszcze. Chcę, żebyś to zrobił ze mną jeszcze raz. - Jeszcze raz? - Możemy to robić, dopóki nie ukażą się oczy konia - wyszeptała Martina. Znów padli sobie w ramiona, z jednakową pasją, jęcząc coraz głośniej, a poczucie, że spółkują w grocie jak zwierzęta, przydawało pierwotności i tajemniczości ich istnieniu. Byli bardzo niedoświadczeni. Nie posiadali żadnej seksualnej ogłady. Wszystkich miłosnych aktów dokonywali bez świadomości, że być może w tej grocie od milionów lat inne pary naczelnych odbywały ten rytuał przed nimi. Kiedy przeżyli drugi orgazm, Martina powiedziała: - Chciałabym zobaczyć, czy ukazały się już oczy konia. Chodź. - Jeszcze za wcześnie. - Chodź. Zapal zapałkę. Na końcu groty znajdowało się małe jeziorko z ciemną wodą, której głębokość trudno było określić. Odbijał się w niej płomyk zapałki między sylwetkami ich nagich ciał. Ulisses rzucił kamieniem i powierzchnia wody zamieniła ich obraz w kręgi, które rozchodziły się coraz wolniej, aż w końcu znikły. Kamień wydał głuchy odgłos i chyba dość długo docierał do dna, co znaczyło, że może to być studnia albo źródło, ale na powierzchni nie pojawiły się końskie oczy, a tylko odbicie ich własnych, kiedy sylwetki rozpłynęły się w wodzie. - Chcę, żebyś to zrobił ze mną jeszcze raz - odezwała się Martina. - Chyba zaszło już słońce. Pewnie jest ciemno - odpowiedział Ulisses. - Jeszcze raz. Chcę, żebyś to zrobił ze mną jeszcze raz - zawołała Martina. Ulisses był posłuszny pożądaniu Martiny od samego początku. To, że nie rozmawiali o miłości i nawet nie wyznali jej sobie, przydawało ich namiętności czystej i nieujarzmionej siły. Ulisses ponownie dosiadł dziewczyny, choć nie po to, żeby z lustra wody wyjrzały czyjeś oczy. Kiedy wyszli z jaskini, długi majowy wieczór spowijał całą dolinę aż po morze. Opuszczając ją, obiecali sobie, że będą wracać do tej jaskini, dopóki nie ukaże się koń na dnie jeziorka. Wokół pachniało melasą, tym mocniej, im niżej zjeżdżali, oni zaś byli tak sobą nasyceni, że na jakimś zakręcie zgubili drogę i wjechali na szosę, która doprowadziła ich do zadrzewionej dolinki, gdzie stały ceglane budynki, kościół otoczony ogrodem z gipsowymi posągami świętych i niewielka kawiarnia przy wjeździe, w której ogródku parę osób grało w karty i w domino. Ulisses i Martina pozdrowili grających. Usiedli przy stoliku, żeby wykorzystać ostatnie promienie słońca przeciskające się między dwoma skalnymi szczytami, i zamówili lody. Zaczęli przyglądać się grze w karty i nagle spostrzegli, że i gracze, i kelnerzy mają lwie twarze. Wtedy przeczytali tablicę informacyjną na jednym z budynków i zdali sobie sprawę, że znaleźli się w leprozorium. Stąd wychodził mur, otaczający okoliczne wzgórza, tworząc zamkniętą przestrzeń, z której chorzy nie mogli uciec. W dawnych czasach trędowatym kazano wędrować z małym dzwonkiem, żeby inni zdążyli się przed nimi ukryć i uniknąć zarażenia świętą chorobą. Teraz jednak Ulisses i Martina w kawiarnianym ogródku zaczęli rozmawiać z grającymi, kiedy jeden z nich zapytał: - Są państwo zaręczeni? - Nie, nie - odpowiedział Ulisses. - W sanatorium przebywa jakiś państwa krewny? - Nie, nie. - Turyści? - Właśnie - odparła Martina. - Przyjechaliśmy zobaczyć tę dolinę. - Prawda, że to najpiękniejsze miejsce na świecie? Powinno być dostępne tylko dla młodych i zakochanych. Wiele świeżo poślubionych par przybywa tu na wiosnę i my, trędowaci, podziwiamy wraz z nimi ten cudowny pejzaż. Teraz, kiedy trądu już nie ma, to ja, gdybym mógł, zamieniłbym to leprozorium w hotel dla nowożeńców spędzających miodowy miesiąc. Jesteśmy wyleczeni, ale nie możemy wrócić do domu, bo nie chcą nas, ani rodzina, ani sąsiedzi. Tu jest idealnie. Gramy w karty albo w domino, spacerujemy, spotykamy w górach gruchające pary. Ta choroba nie jest tak zaraźliwa, jak się słyszy, są gorsze. Gdyby to sanatorium zamienić w hotel dla zakochanych, my, już wyleczeni z trądu, moglibyśmy tu pracować. Tym sposobem mielibyśmy zajęcie i nie musielibyśmy wracać do domu. Naprawdę nie są państwo młodą parą? - Nie, nie - odparła Martina. - A wyglądamy? - Korzystajcie państwo z uroków tej doliny, póki jesteście młodzi. Czereśnie jeszcze kwitną - powiedział mężczyzna o lwiej twarzy. Dotarli do miasteczka o zmierzchu, kiedy aż na plac portowy dobiegała muzyka z przystani, gdzie trwała potańcówka, a wokalista śpiewał: „To ty nauczyłaś mnie tego wszystkiego i pokazałaś, że nie ma nic wspanialszego, zjawiłaś się cicha, kusząca”. W alei Palmowej młode matki pchały wózki z niemowlętami, a portowe tawerny pod łukowatymi sklepieniami pełne były oparów alkoholu i dymu. Przed rozstaniem Ulisses i Martina długo i namiętnie się całowali, pieczętując wycieczkę. Tego wieczoru dziewczyna stanęła za barem w tawernie Pod Rekinem, podając alkohol marynarzom, a młody nauczyciel udał się do swojej kawalerki w portowej dzielnicy, żeby poprawiać testy egzaminacyjne. Obydwoje wrócili do swojego świata: on do Jowisza i innych bogów, ona do Kruszynki i innych pijanych marynarzy, i nie wiadomo, kto opowiadał większe bzdury, rybacy przy barze czy uczniowie w wypracowaniach; dwie mitologie, pełne kłamstw, choć jedno było pewne: Ulisses Adsuara czuł się z każdym dniem bardziej zafascynowany światem prawdziwych marynarzy i opowieści snutych przez innych ludzkich nieszczęśników w porcie, za to Martina coraz bardziej ulegała baśniom o starożytnych herosach, czytanym przez Ulissesa. Oczy konia z jeziorka stały się jednym z mitów jej codziennego życia. - Pójdziemy zobaczyć oczy konia? - pytała Ulissesa, oznajmiając mu w ten sposób, że chce się z nim kochać. - W przyszłą niedzielę. - Kiedyś w końcu ukażą się na powierzchni - dodawała, wyzbywszy się skromności. - Kiedyś - szeptał zawstydzony Ulisses. Do końca wiosny Ulisses i Martina co niedziela jeździli do tamtej doliny. Nie zatrzymując się po drodze, docierali do wąwozu Piekło i zaszywali się w jaskini z jeziorkiem, gdzie trwali w miłosnym uścisku, póki wyczerpani nie padali na plecy. Końskie oczy nie ukazywały się na powierzchni, ale po pewnym czasie Martina zaczęła śnić, że oczy konia rosną w jej ciele. Najpierw tylko oczy, potem czuła w swoim wnętrzu całą głowę. Przypisywała te sny wpływom mitów opowiadanych przez Ulissesa, choć słodki zapach w powietrzu wciąż się utrzymywał, jak epidemia, i niewątpliwie senne chimery Martiny stanowiły jeden z jej skutków. Kiedy zapanowały letnie upały i rok szkolny w liceum dobiegł końca, nadszedł czas, w którym tak kwiaty, jak i namiętności zaczęły wydawać owoce. Sny Martiny skończyły się nagle, za to jej piersi stwardniały. Wkrótce potem oczy konia również znikły z jej brzucha, a zamiast tego poczuła, że miłość naruszyła jej talię. Wreszcie Martina zrozumiała, że jest w ciąży. ... Ulisses został żeglarzem, a jego łódź była biała, czarna i niebieska, i na niej pewnego dnia popłynie ku mrocznemu morzu Hadesa... Kiedy Basilio dowiedział się, że córka jest w ciąży, wybrał jeden z harpunów na rekiny ozdabiających tawernę i rzucił go na stół obok talerza Ulissesa, na znak groźby, gdy pewnego dnia jedli razem na obiad ryż ze szpinakiem pod winoroślą na patio. - Powiedziałem ci, żebyś uważał, mądralo! - krzyknął Basilio, głaszcząc żelazne cacko. - Jestem odpowiedzialny - odrzekł Ulisses. - Pobierzemy się, ojcze, nie przejmuj się - powiedziała Martina. - Co się miało stać złego, już się stało - westchnęła seńora Roseta w drodze do kuchni. - Mamo, nikomu nie dzieje się żadna krzywda. - Dałaś sobie zrobić dziecko jak pierwsza naiwna, córeczko, i to według ciebie nic złego? - Jestem odpowiedzialny - powtórzył Ulisses. - Oby tak było. - A teraz, skoro zrobiłeś dziecko mojej córce, czas, żebyś zaczął pić koniak jak prawdziwy mężczyzna - zwrócił się do niego Basilio, tym razem potrząsając butelką zamiast harpunem. - Ulisses wypożyczy smoking - zawołała Martina. - No właśnie, jak Yul Brynner - potwierdził Ulisses, łyknąwszy koniaku. - A ta już cię wpasowała w te swoje fantazje. Nie wiem, kto z was dwojga jest bardziej zwariowany - mruczał stary Basilio, odwieszając harpun na miejsce. Martina marzyła, żeby Ulisses brał ślub w smokingu, bo to przypominało jej mityczną postać Yula Brynnera, samotnego romantyka sączącego szampana na rufie jachtu „Pieśń Morza”, jej idola, który wziął ją za rękę pewnego poranka w tawernie, kiedy w porcie kręcono film, a tymczasem młody nauczyciel literatury klasycznej wybierał się do miasta pożyczyć ślubny garnitur, Martinie zaś, za barem, rósł brzuch. Aż do tego dnia Ulisses i Martina nie wypowiedzieli do siebie choćby jednego słowa miłości, a tylko uprawiali ją w sposób naturalny, niczym dwa zwierzęta w skalnej grocie, ale teraz Ulisses, spoglądając na wiszący przed nim harpun, poczuł się złapany w sidła przeznaczenia. Rodzice Martiny postanowili przyspieszyć ślub, zanim ciąża stanie się widoczna. Przyjęcie mieli urządzić w ich własnej tawernie i zaprosić najbliższych krewnych, dobroczyńcę rodziny Alberta Sierrę i paru stałych klientów, w większości marynarzy i rybaków. Chcąc spełnić zachciankę narzeczonej, Ulisses udał się do Walencji wypożyczyć smoking, a w tej podróży towarzyszył mu kolega z liceum, nauczyciel rysunku Xavier Leal, który zawiózł go tam samochodem pewnego upalnego dnia, gdy znad kanałów w mieście unosił się smród zgniłych jaj. Ulisses i Xavier przybyli do Casa Mensa, sklepu z ubraniami w dzielnicy Carmen, i przyszły pan młody przymierzył jedyne ubranie, jakie było w jego rozmiarze. - No i jak wyglądam? - zapytał Ulisses, przeglądając się w kilku lustrach. - Bardzo ładnie. Trudno uwierzyć, że jesteś profesorem w liceum. Wyglądasz jak amant filmowy - stwierdził kolega. - Jak Yul Brynner - zawołał Ulisses. - Popatrz, na smokingu jest plama - zauważył Xavier Leal. - Gdzie? - zainteresowała się obsługująca ich ekspedientka. - Tu, na klapie. - Tak, proszę pani, tu widać czerwoną plamę. Może to krew - zastanawiał się Ulisses. - Zawsze zanosimy ubrania do pralni, po każdym wypożyczeniu. - Ten smoking pewnie kupili państwo od jakiegoś nieboszczyka, tuż po morderstwie - zażartował Xavier. - Bardzo śmieszne - oburzyła się ekspedientka. - Na pewno to ubranie nosiło wielu szczęśliwych ludzi. Proszę spojrzeć na to z lepszej strony. - Marzyłbym o smokingu należącym do mordercy, proszę mi wierzyć. - Pan się żeni? - Tak - odpowiedział Ulisses. - W tym wypadku najważniejsze, żeby czuł się pan dobrze w ubraniu. Proszę nie wydziwiać. - A to co? - dopytywał się Ulisses. - Nic. Ślad po molach. Proszę to wywietrzyć i mole znikną - powiedziała ekspedientka. Ponieważ ubranie było dość zużyte, Casa Mensa, firma ciesząca się uznaniem, zaproponowała Ulissesowi sprzedaż po przystępnej cenie, gdyby zechciał wkładać je na kolejne ceremonie ślubne czy towarzyskie okazje. Postanowił je kupić i gdy tylko smoking został zapakowany wraz z prążkowanymi szarymi spodniami, szarfą oraz jedwabnym fularem, włożyli wszystko do bagażnika i weszli do jubilera przy ulicy San Vicente zamówić obrączki, według miary, którą przywiózł z palca serdecznego Martiny, i swojego własnego, który zademonstrował na ladzie, a ponieważ złotnik potrzebował paru godzin na wygrawerowanie imion i daty, przyjaciele poszli na obiad do kąpieliska Las Arenas i tam, spoglądając na rozległą plażę, zabawiali się rozmową. Złotnik wygrawerował krągłymi literkami wewnątrz obrączek imiona Ulissesa i Martiny, a dalej szczęśliwą datę 16 sierpnia 1982, na którą zapowiedziano również kolejną falę upałów. Naprzeciwko wznosił się Partenon, pomalowany na niebiesko, ze zniszczonym wnętrzem, tam gdzie dawniej znajdowały się wanny do kąpieli termalnych z morskiej wody; zresztą cały budynek, choć lato w pełni, prezentował obraz godny pożałowania, a nieliczni goście, stanowiący resztki świetnej przeszłości, nie chcieli zapomnieć szczęśliwych dni, które w tym miejscu dane im było przeżyć. Gdy Ulisses i Xavier Leal zamówili deser, sor-bety truskawkowe, usadowieni przy stoliku w ogródku, w cieniu mimozowatych akacji i w otoczeniu zrujnowanych łaźni, przywodzących na myśl najbardziej wysmakowaną dekadencję, Xavier raz jeszcze podjął swoją ulubioną grę: zaczął natarczywie wpatrywać się w przyjaciela i choć Ulisses bardzo starał się przed tym uciec, nie mógł uniknąć pytania, które stawiały mu oczy przyjaciela. Nauczyciel rysunku delikatnie gładził wisiorek w kształcie egipskiego węża, zwisający mu na piersi, i zadał to dość prowokujące pytanie: - Wiesz, jak homoseksualiści poznają się między sobą? - Nie - odpowiedział Ulisses. - W pubie, restauracji, dyskotece, gdziekolwiek wśród ludzi, jeśli ktoś tak na ciebie patrzy. Widzisz? Właśnie tak. - Jak? - Patrzy na ciebie, tak jak ja patrzę teraz - powiedział Xavier ze wzrokiem utkwionym w twarzy przyjaciela, w sposób tak natarczywy, jakby błagał o pomoc. - To oznacza, że mu się podobasz i czeka na odpowiedź. - To spojrzenie dla wtajemniczonych. - Nic nie czujesz? - Nie - odrzekł Ulisses. - Dobra, dajmy spokój. Nie podobają ci się mężczyźni - zawołał Xavier, odwracając wzrok z powściągliwym uśmiechem. - Nie. Nie podobają mi się. - Kto ci zostawił tę bliznę na brodzie? - Ukąsiła mnie tygrysica. Założyli mi siedem szwów. - Jak do tego doszło? - W ciemnej jamie. Ta tygrysica tak bardzo mnie pokochała, że chciała mi pokazać, jak całują prawdziwe kobiety. W epoce kamienia kąsano zamiast całować. - Martina nie wygląda na drapieżną. - Jestem z nią związany blizną i harpunem na rekiny. Bardzo mocno - stwierdził Ulisses. - Moje miłości są delikatniejsze, choć równie tragiczne. Chcę ci coś wyznać. Na tym kąpielisku, teraz, jak widzisz, zniszczonym, w wieku dwunastu lat zrozumiałem po raz pierwszy, że podobają mi się mężczyźni. Dlatego cię tu zaprosiłem. - Jak na to wpadłeś? - Nie potrafiłem poskromić wzroku. Nie umiałem przestać ich obserwować. I tak mi zostało - odpowiedział Xavier. Ulisses wiedział, że podoba się swojemu koledze, ale nigdy dotąd nie słyszał tak jawnego wyznania. Chcąc nieco rozluźnić atmosferę, zdjął sandały i położył gołe stopy na składanym krześle i wtedy Xavier wyciągnął z samochodu szkicownik i węgiel i zaczął portretować przyjaciela. Narysował go ubranego w smoking, jedwabny fular, szarfę, prążkowane spodnie, z głową romantyka, włosami rozwianymi wiatrem i okularami nadającymi mu wygląd podróżnika intelektualisty, z blizną na brodzie po ugryzieniu tygrysicy i bosymi stopami, opartymi o krzesło pod akacjami na kąpielisku Las Arenas. Szkicując zapamiętale, Xavier powiedział: - Masz grecką stopę. Wiesz o tym? - Grecką stopę? - Masz drugi palec dłuższy niż pierwszy. - I co to oznacza? - zapytał Ulisses. - To przywilej arystokratów. - Nie wiedziałem. - Znasz całą mitologię, a nie wiesz rzeczy podstawowych - stwierdził Xavier, nie podnosząc wzroku znad szkicownika. - Nigdy nie przyglądałeś się stopom greckich posągów? Wszyscy bogowie mają drugi palec dłuższy niż pierwszy. I wszyscy herosi. - To jakaś konieczność? - zapytał Ulisses, oglądając palce u stóp, jakby właśnie zobaczył je po raz pierwszy. - To warunek. Na pewno marzyłeś o długiej podróży. - Jak wszyscy. Każdy marzy o wielkiej wyprawie. Ale ja za parę dni biorę ślub. - I nigdy nie myślałeś o ucieczce? - Nikt mnie nie ściga. - Chodzi mi o podróż, z której się nie wraca. - Nie, ja tylko czytam. Nie posuwam się dalej. Ulisses wiedział doskonale, że mitologia to tylko poezja i jednocześnie rodzaj szaleństwa. Naprzeciwko widział niebieski, łuszczący się Partenon i ogromne morze, które dostarcza mu przygód bez konieczności wychodzenia poza własny umysł. Kiedy Xavier pokazał mu prawie skończony rysunek, ujrzał na nim siebie jako postać wyidealizowaną miłością przyjaciela, w smokingu i z bosymi stopami na składanym krześle, nieświadom, że ten portret mógł stanowić alegorię wyśnionej podróży. Na kąpielisku Las Arenas, podczas gdy Xavier opowiadał mu sceny z dzieciństwa, które tu miały miejsce, Ulisses zaczął doznawać jakichś mrocznych wrażeń. Namiętność do ciała Martiny trzymała go mocno na ziemi, ta kobieta stanowiła część topografii wybrzeża, a jej łono nie różniło się od ciemnej groty w górskiej dolinie, gdzie posiadł ją po raz pierwszy. Wiązał ich harpun. A tu miał przed sobą morze przy plaży Malvarrosa. Ulisses wiedział, że każdy bohater musi wyruszyć w podróż, czytał o tym mnóstwo razy w starożytnych eposach, podróż pełną przygód, z której powraca się dojrzałym i bogatym w doświadczenie, choć taką wyprawę można odbyć, nie ruszając się z miejsca. Być może wzrastające zamroczenie, którego doznawał, oznaczało, że ta wewnętrzna podróż właśnie się rozpoczęła, niczym rodzaj poezji czy szaleństwa. - Na to kąpielisko matka przyjeżdżała ze mną niebieskim tramwajem - mówił Xavier z przymkniętymi oczyma, na wpół drzemiąc w cieniu akacji. - Kąpałem się w basenie, skakałem z wieży. O zmierzchu przykrywali basen deskami, zamieniając go w podłogę do tańczenia. Wracając do domu, prowadzony przez matkę za rękę, jeszcze na przystanku słyszałem orkiestrę. Nigdy nie zapomnę tamtej piosenki, Piccolisima serenata Renato Carosone’a, kojarzy mi się z zapachem chloru, skórą spaloną słońcem i tamtą tragedią. Byłem na basenie, gdy złamał się podest wieży i zginęło parę osób. - Opowiadałeś o tym już tyle razy. Ciągle to wspominasz - stwierdził Ulisses. - Na basenie była wspaniała wieża, w stylu modernistycznym, zaprojektowana przez znanego architekta w czasach Republiki. Kiedy na niej stałem, podziwiałem własne ciało i ciała innych chłopców. Z najwyższego poziomu widać było otwarte morze, kawiarenki, dźwigi i pomosty w porcie, a ja w promieniach słońca i powiewach bryzy czułem się nieśmiertelny, tam w górze, i w głębi serca pragnąłem być piękny, za wszelką cenę, żeby kochano mnie dla mojej urody. - Za każdym razem twoja opowieść ma coraz więcej z literatury - rzucił Ulisses, również z przymkniętymi, z powodu słonecznego blasku, oczyma. - Zasypiasz? - Nie. - Opowiadam to tyle razy, bo historia tej wieży lepiej wyjaśnia istotę naszej kultury niż jakakolwiek z twoich mitologicznych baśni. To nie jest literatura. - Może - mruknął Ulisses. - No, więc pewnej letniej niedzieli, gdy na wieży znajdowało się mnóstwo gołych chłopaków, całych roześmianych, nagle to przeklęte cementowe ramię pękło na oczach wszystkich i zabiło dwóch chłopców, którzy pod nim stali. - Tak, tak, no pewnie, ale nie mów, że na oczach wszystkich. Brzmi trochę sztucznie - przerwał Ulisses, otworzywszy oczy. - Basen napełnił się krwią. - To brzmi lepiej. - Tego samego wieczoru odbywała się zabawa. Wywieźli gruz i przykryli basen deskami. Orkiestra zaczęła grać ówczesne szlagiery, wiesz, El manisero, Siboney, Quióreme mucho, takie tam, a złamany podest pozostał z wygiętymi żelaznymi prętami, sterczącymi do góry na kształt szponów, a pod tymi szponami tańczyli ludzie. Na przystanku tramwajowym, trzymany przez matkę za rękę, słyszałem, jak śpiewali Piccolisima serenata, a mama płakała. Dlaczego płaczesz? - zapytałem. Płaczę, bo ty płaczesz, odpowiedziała mama. To było straszne nieszczęście. Myślę o tym koledze ze szkoły, kiedy słyszę tę piosenkę. Zginął, zmiażdżony. - To coś nowego. Nigdy nie mówiłeś, że w tamtym wypadku zginęła twoja pierwsza miłość. - Teraz już wiesz. Xavier Leal był świadkiem na ślubie. Ulissesowi towarzyszyli niektórzy koledzy z pracy i nieliczni krewni, którzy nadjechali z głębi lądu i którzy tego samego dnia wieczorem, po przyjęciu, znikli bez śladu. Martina szła w bieli i wyglądała na szczęśliwą, jej rodzice, ubrani na czarno, nie potrafili ukryć pewnej sztywności na twarzach, która utrzymywała się w czasie ceremonii ślubnej w kościele, a ulotniła bezpowrotnie, gdy goście zaczęli śpiewać pod winoroślą na patio, gdzie ustawiono rzędem stoły na czas przyjęcia. Ulisses paradował w smokingu, który miało na sobie zapewne wielu panów młodych, tak odważnych jak on, z dumą prezentujących plamę na klapie. Oczytany nauczyciel poruszał się z gracją ryby, złowionej jednym z harpunów zdobiących ściany tawerny, na dość długiej lince. W używanym smokingu Ulisses krążył wśród stołów, na żyłce, którą spojrzeniem pociągała Martina. Ich świadek, Xavier Leal, wręczył im pierwszy prezent. Kiedy goście pochłaniali drugie danie, wyśmienitego okonia morskiego, podszedł do pana młodego i wręczył mu kartkę ze skończonym portretem, naszkicowanym parę dni wcześniej w Las Arenas. Martina przyglądała mu się z promienną twarzą. Zobaczyła rysowany węglem portret męża siedzącego pod drzewami, twarzą w stronę morza, z Partenonem w tle, w tym samym smokingu, w którym właśnie paradował, ale z opartymi o składane krzesło bosymi stopami, z jednym z palców otoczonym rodzajem poświaty. Portret powędrował w ręce ciekawskich siedzących za stołem młodej pary, wszyscy obsypali go pochwałami, po czym Ulisses schował go do kieszeni, dokładnie w momencie, kiedy rozległy się pierwsze dźwięki paso doble El gato montes, granego na akordeonie przez Jorgita Rozpruwacza, który dostał jednodniową przepustkę ze szpitala psychiatrycznego, by wziąć udział w uroczystości. Byli też inni znajomi Ulissesa. W odświętnym, lśniącym krawacie, w straszliwym upale sierpniowego dnia smaganego porywami sirocco, na weselnym przyjęciu zjawił się Kruszynka, ten sam, który pewnej nocy przy pełni księżyca prawie oślepł od blasku ławicy szprotek; przybył też rybak Requena, który zawsze opowiadał, jak to był już na tamtym świecie i wrócił po trzech dniach spędzonych w brzuchu wieloryba, jak Jonasz. Ale niewątpliwie tym, kto wzbudzał największy szacunek wśród gości, był Alberto Sierra, przedsiębiorca, który kupił właśnie trzy okoliczne wzgórza, żeby postawić tam osiedle, i o którym mówiono, że jest przedstawicielem jakiejś niemieckiej firmy. Zaczynał jako właściciel łodzi rybackiej, na której stary Basilio, zanim wydzierżawił tawernę Pod Rekinem, pływał jako kucharz i stąd wiernopoddańczy szacunek, jakim cieszył się u tej rodziny. Przy dźwiękach paso doble, mistrzowsko granym na akordeonie przez Jorgita na dziedzińcu tawerny, w cieniu winorośli, pies i kot, również domownicy, przemykali pod stołami, goście chóralnie śpiewali, pili, wznosili toasty, bekali, ocierali bardzo już mokrymi chusteczkami pot z czoła i luzowali paski u spodni i spódnic, żeby zmieścić tort weselny i inne ciasta. Marynarze snuli opowieści i przy wszystkich stołach powiadano, że pojawiły się pierwsze tuńczyki. Ulisses sto razy słyszał już o tuńczyku, który został zaobrączkowany w łowisku w pobliżu Circei. Ważył dwieście gramów, miał dziesięć centymetrów długości i na blaszce oznaczono datę i inne dane identyfikacyjne. Cztery lata później złowiono tego tuńczyka u brzegów Sumatry i ważył prawie pięćset kilogramów. - Słyszałeś o tym, Ulissesie? - zapytała Martina. - Tę historię o tuńczyku znam na pamięć. - To śliczna opowieść. - Tak. Aż chciałoby się popłynąć na Sumatrę. - A gdzie jest Sumatra? - spytała panna młoda cała w bieli. - Daleko. To wyspa, która leży bardzo daleko - wyszeptał Ulisses. Na przyjęciu weselnym Jorgito ponownie uległ niepohamowanemu napadowi śmiechu, grał paso doble na akordeonie i śmiał się, a goście myśleli, że bardzo się cieszy, bo wypuścili go ze szpitala na jeden dzień, ale ten śmiech był pierwszym symptomem szaleństwa, a ponieważ nie każdy był tego świadom, więc klepali go po plecach, żeby rozweselić jeszcze bardziej, sądząc, że jest pijany. Przy wtórze paso doble niektórzy wykrzykiwali imię i nazwisko aktorki z Hollywood, Tatum Novack, a wtedy Jorgito wydawał z siebie przeraźliwy skowyt, jakby raniono go w najczulszy punkt mózgu. Cygarami Montecristo częstował młody przedsiębiorca Alberto Sierra, smagły, przystojny, szeroki w barach, który odgrywał rolę dobroczyńcy tej rodziny i niewiele brakowało, aby niektórzy goście pocałowali go w dłoń z sygnetem, a on ich pobłogosławił, co zresztą uczynił, podchodząc do stołu państwa młodych. - Opiekuj się nią. Wszyscy widzieliśmy, jak dorastała. - Tak, tak - odparł Ulisses. - Dziękuję, don Alberto - powiedziała Martina z głębokim szacunkiem. - Don Alberto? - zdziwił się młody przedsiębiorca. - Dziękuję, Alberto - Martina pocałowała go zawstydzona. - Dopóki żyję, niczego wam nie zabraknie. To jest mój prezent. Basilio marzył, by wydać córkę za tego energicznego mężczyznę, któremu zawsze się podobała. Uroda Martiny była tak delikatna, jak zdarza się to wśród kobiet z wyższych sfer, świetnie odnalazłaby się w roli żony kogoś poważanego, gdyby tylko miała taką szansę, ale oto zjawił się obcy, chudy, ślepy i niezgrabny i uwiódł ją gadaniem, po czym zrobił jej dziecko i napełnił głowę bajkami, snami i marzeniami. Gdy przyjęcie weselne, tamtego dnia, kiedy wiał sirocco, dobiegało końca w cieniu winorośli przy dźwiękach akordeonu Jorgita, a wymęczeni goście siedzieli na krzesłach naprzeciw tortów i alkoholi, Ulisses poprosił, żeby rybak Requena opowiedział mu o swoich przeżyciach w grocie nadmorskiego urwiska w czasie burzy, gdzie spędził trzy dni, oddychając w rytmie fali zatapiającej go na dwie długie minuty. Requena był oszczędny w słowach, zaczął więc tak: - Wytrzymałem, bo umarłem, a tylko zmarli mogą to wytrzymać. Kiedyś słyszałem, jak jeden ksiądz opowiadał, że pewien człowiek spędził trzy dni w brzuchu wieloryba i na koniec zwierzę go zwymiotowało. Ze mną było tak samo. Ile razy vidzę tę otchłań, wydaje mi się, że to wieloryb. Walczyłem o życie w jego brzuchu. - To znaczy, że trzymał się pan skały instynktownie, bezwiednie? - spytał Ulisses. - Pewnie tak - orzekł Requena. - W takich monentach poznajemy własne wnętrze - zauważył Ulisses. - Może i masz rację. Drugiego dnia, za każdym razem kiedy przykrywała mnie fala, widziałem się od wewnątrz, dokładnie tak. - Jak pan się widział? - dopytywała się Martina. - Trupem, dokładnie. - I co widać w zmarłym od środka? - Wodę. - Tylko? - Wodę. Tylko wodę. I stąd czegoś się nauczyłem. - Nauczył się pan? - Tylko, jeśli umrzesz, możesz znowu żyć - stwierdził Requena. - Tamci dwaj utopili się, bo jedyne, co mieli, to życie. - Może i tak - mruknął Ulisses. - Chciałem tylko łowić ryby przy urwisku, bo tak czynili moi dziadowie. O więcej mnie nie pytaj. - Właściwie, jeśli umierasz, stajesz się nieśmiertelny, bo już nie możesz umrzeć po raz drugi - powiedział Ulisses. - Właśnie tego się nauczyłem, wiesz? Zostań pogrzebany na cmentarzu” utop się w czasie sztormu. W ten sposób przeżyjesz - oznajmił na koniec Requena, zapalając cygaro Montecristo, jakby odnalazł przesłanie swojej życiowej filozofii. Jorgito grał na akordeonie, wybuchając śmiechem dobywanym z głębi duszy, a w którymś kącie młody przedsiębiorca Alberto Sierra opowiadał pełnej podziwu grupie gości, że zamierza wybudować osiedle przy plaży, z wieżowcami, które nazwie Syrena. Alberto Sierra pochodził z rodziny właścicieli kutrów rybackich, ale jako pierwszy zrozumiał, że teraz pieniądze daje turystyka. Pozbył się kutra i zainwestował w nieużytki ziemne, a kiedy nagle napłynął obcy kapitał, a wraz z nim drastycznie wzrosły ceny gruntów, został właścicielem pierwszego mercedesa, pierwszej rezydencji z portykiem korynckich kolumn i dwoma hektarami ogrodu francuskiego z płaczącymi wierzbami, pierwszej kolekcji wyśmienitych win, złotego sygnetu z wygrawerowanymi inicjałami, herbu z lwami u wezgłowia łoża - ogromnej muszli z masy perłowej, i pierwszej siłowni. Choć był bogaty, miał twardy, płaski brzuch, i również jako pierwszy nosił bermudy, odkrywając nieowłosione łydki. Jego fortuna dopiero się rodziła. Oddanie młodego przedsiębiorcy dla rodziny Basilia datowało się z dawien dawna. Na starym kutrze Sierrów, „Matka Boska z Karmelu”, pływał jako marynarz dziadek Martiny i na tym samym kutrze jako kucharz pływał także Basilio. Łączyła ich ponadto tajemnicza więź: młody przedsiębiorca zaczął gromadzić własny majątek, nie odrywając oczu od tej uroczej istoty o tak subtelnej urodzie, która teraz siedziała w stroju panny młodej pod winoroślą na patio tawerny obok młodego nauczyciela w okularach plus cztery dioptrie, który ją w sobie rozkochał. Ślubnym prezentem od niego była figurka pekińczyka rzeźbiona w kości słoniowej, a Ulisses poczuł się zobowiązany postawić ją na półce w swojej kawalerce, obok kolekcji poezji greckiej i siedmiu tomów mitologii. Na krótko przed tym, jak przyjęcie weselne dobiegło końca, państwo młodzi zostali obcałowani i wyściskani, a spośród życzeń do nich skierowanych Ulisses na zawsze zapamiętał zdanie, wypowiedziane przez rybaka Requenę: - Przyjacielu, byłem martwy przez trzy dni w grocie, jak Chrystus w grobie, albo niejaki Jonasz w brzuchu wieloryba. My, tacy chudzi, jesteśmy bardzo silni. Zawsze zmartwychwstaniemy. Moje gratulacje. Jeśli kiedyś twój statek zatonie, wróć do świata żywych, tak jak czynią to wybrańcy fortuny. - Dziękuję - odpowiedział Ulisses. Po przyjęciu Martina ściągnęła sukienkę i schowała ją w szafie wraz ze smokingiem męża. Wyruszyli w podróż poślubną do Walencji, tego wieczoru, kiedy najgwałtowniej wiał sirocco. Tym samym autobusem wracał do szpitala Jorgito i w czasie drogi raz po raz wybuchał straszliwym śmiechem, a jego siostra, która go odwoziła, wstawała, gdy któryś z pasażerów protestował, i wyjaśniała, że ten człowiek, choć się śmieje, w istocie bardzo źle się czuje. Przestawał się śmiać, jeśli tylko pozwalano mu opowiadać, jak pewnej nocy aktorka z Hollywood, Tatum Novack, wybrała go na kochanka. Aby uspokoić Jorgita, Ulisses poprosił go, żeby opowiedział o swojej przygodzie wszystkim obecnym. - To wszystko prawda, co opowiadasz? - Chciała mnie wziąć za męża. - Tatum Novack? - Ale po spędzeniu z nią jednej nocy powiedziałem jej, dobra, maleńka, znajdź sobie innego. - Nie powinieneś jej zostawiać - stwierdził jeden z pasażerów. - Dziś byłbym artystą. Chciała mnie zabrać ze sobą do Hollywood. Dziś moje zdjęcie znajdowałoby się we wszystkich magazynach, nosiłbym smoking i palił marlboro... ale wie pan, ta aktorka, jak jest goła, to nic specjalnego, a poza tym lubi, żeby ją bić w łóżku, a nie wszyscy tak potrafią, mnie się taka rozpusta nie podoba. No więc powiedziałem do niej... - Spokojnie, spokojnie - próbowała łagodzić siostra. - Powiedziałem, znajdź sobie innego, jakiegoś kierowcę ciężarówki. - No jasne - entuzjazmował się pasażer siedzący obok. - Chciała mnie zabrać do Hollywood. - Tak, tak - uspokajała go siostra. - Gdybym jej posłuchał, byłbym teraz artystą, a nie siedział w szpitalu wariatów - jęknął Jorgito. Ulissesowi los wyznaczył rolę knajpianego filozofa, Martinie pozwolił pozostać prostą, wiejską dziewczyną z głową pełną bajek. Gdyby w liceum coś nie wyszło, Ulisses zawsze mógł schronić się w tawernie Pod Rekinem i obsługiwać marynarzy, a Martina zawsze mogła poprosić męża, żeby opowiadał jej historie o bogach, gdyby poczuła smutek. Noc poślubną spędzili na plaży Las Arenas, w hotelu z dosyć znaną restauracją na parterze, a tamtego sierpniowego wieczoru jej taras pod markizą, otoczony trzcinowymi matami, po brzegi wypełniony był tłumem, i hałas z dołu dochodził aż do sypialni nowożeńców, a wraz z głosami i śmiechem dopływał do nich mocny zapach kalmarów i małży. Martina przyjrzała się z boku swemu nagiemu ciału w lustrze jednej z szaf i zauważyła nabrzmiały brzuch, który już dawno pozbawił ją talii. Zanim zgasł blask ciągle jeszcze bijący od morza, kochankowie położyli się w łożu z kutym wezgłowiem, które wkrótce zaczęło skrzypieć, gdy tymczasem z plaży dobiegał chóralny śpiew pijanej grupki osób po obfitej kolacji. Właśnie w tym łóżku Martina wyznała Ulissesowi po raz pierwszy, że kocha go psią miłością i dokądkolwiek by poszedł, ona zawsze pójdzie za nim. Zagłębili się w sobie z nieznaną im dotąd intensywnością, po czym wyczerpani, ociekający potem, leżeli w milczeniu. Wreszcie Martina wyszeptała: - A teraz opowiedz mi jeszcze raz o tych wężach. - Znowu? Jest ciemno. Nie mogę czytać. - Znasz to na pamięć. No już, zaczynaj - rozkazała. - No dobrze - wymruczał Ulisses i zaczął opowiadać bez entuzjazmu: - „Nagle dwa węże o zwojach olbrzymich [...] w ciche rzucają się morskie odmęty u wyspy Tenedu, suną jeden przy drugim i mkną do naszego wybrzeża. Sterczą wysoko ich szyje wśród wód, a grzywy skrwawione ponad fale się wznoszą; śmigają cielska przez nurty, wijąc się w skrętach potwornych, i szum się szeroko rozlega w słonych bezkresach spienionych. A one na ląd wypełzają, ślepia ich krwią nabiegłe miotają gniewne płomienie, z paszcz wysunięte zaś z sykiem je liżą drgające języki. Bladzi z trwogi pierzchamy, a węże niepowstrzymanie prą na Laokoona. I najpierw... i najpierw...” [Wergiliusz, Eneida, w przekładzie Ignacego Wieniewskiego, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1978, Księga II, wersy 204-214.] - Zgubiłem się - stwierdził Ulisses. - Co dalej? - Węże duszą mu synów - odezwała się w ciemności Martina. - No właśnie. I wreszcie rzucają się na Laokoona. - „Potem jego samego, gdy biegł im z mieczem na pomoc, w zwoje chwytają olbrzymie i w mig spowijają go nimi, cielska łuskami pokryte podwójnie mu brzuch okręcają i podwójnie też szyję, a łby ich sterczą wysoko. Próżno ów się wysila, by sploty rozerwać rękami...”[Wergiliusz, Eneida, w przekładzie Ignacego Wieniewskiego, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1978, Księga II, wersy 217-221.] - Chodź - zawołała Martina. - Pozwól mi skończyć. - Nie. - Węże pełzną w stronę ołtarza i tam zwijają się pod okrągłą tarczą bogini. Podczas gdy Ulisses opowiadał w ciemnościach, Martina oplatała go ramionami, ściskając nad wyraz namiętnie, zdradzając, do czego jest gotowa przez całe życie. Od tamtego czasu zapałała prawie zwierzęcym przywiązaniem do swojego męża, choć on nie miał żadnej szczególnej cechy, by ją ujarzmić, prócz mocy uwiedzenia paroma baśniowymi słowami. Martina czuła, że jej ciało płonie, kiedy Ulisses zapalał jej słuch i pamięć opowieściami, dla niej niewiarygodnymi, które zmieniały jej wnętrze. Nie można było powiedzieć o Ulissesie, że jest dobrym kochankiem. W sztuce uprawiania miłości Martina zdecydowanie nad nim górowała. Brakowało mu wyobraźni i gdy ona zuchwale przełamywała nieśmiałość, jej odwaga przerażała młodego nauczyciela, który czuł się zbyt niedoświadczony i bezradny, by wytrzymać uderzenie tej fali. Ulisses szybko zrozumiał, że trudno mu będzie wyjść z tego, w co się wplątał. W ciemnościach panujących w pokoju dostrzegł błysk harpuna, i czuł, jak jego żona staje się dwoistym wężem, który zarazem tuli i dusi jego ciało. Nie miał pojęcia o miłości. Sądził, że to właśnie jest miłość. Kiedy skończyli się kochać po raz drugi tamtej nocy, znów leżeli na plecach, a w ciszy wywołanej zmęczeniem słychać było ich oddechy i melodię bolera Toda una vida, płynącą z kąpieliska Las Arenas. Ludzie z tarasu na dole już sobie poszli. - Chcę kupić łódź - odezwał się w ciemności Ulisses. - Żaglówkę? - zapytała Martina. - Nie. Małą rybacką łódź. - Będzie nosiła moje imię? - Chciałbym, żeby miała zęzę pomalowaną na czarno, a dziób na niebiesko. - Pewnie w takich kolorach miał łódź jeden z tych twoich bohaterów. - Mała drewniana łódka, używana, z niedużym silnikiem, w sam raz, żeby wyjść parę mil w morze, tam gdzie pływają tuńczyki. - Kochasz mnie? - szepnęła Martina. - Tej nocy już nie - odparł Ulisses. Nastały upalne sierpniowe dni, a oni błąkali się bez celu po mieście, oczekując na nadejście nocy, żeby znów móc się kochać. Na szlaku miodowego miesiąca szybko odkryli nocne przybytki, które rozkwitały w Malvarrosie i w dzielnicy Carmen. W okolicach placu targowego zagłębiali się w labirynt uliczek, przesiąknięci sobą i smrodem z kanałów. Te współczesne jaskinie pełne były młodych ludzi, którzy uciekli z domu, a miejskie opowieści, jakie tu snuli, przypominały historie żeglarzy rozbitków, po tylekroć słyszane przez Ulissesa i Martinę w tawernie Pod Rekinem. Wielu młodych ludzi osiadło na wyświechtanych kanapach, marząc o podróżach do południowych krajów, czekając na przygodne auto na poboczu, śniąc o jakimkolwiek mieście z palmami. Niektórzy młodzi, z ufarbowanymi na czerwono czubami, nosili strzykawkę za uchem, jak stolarz nosi ołówek, i paradowali z policzkiem przekłutym haczykiem. Wyglądali jak złowione ryby, rzadkie kolorowe okazy z egzotycznych mórz, które pływały teraz uwięzione w akwariach. Ta dekadencka atmosfera lat osiemdziesiątych, stanowiąca zwierciadło nowoczesności, wzbudzała w młodych małżonkach ciekawość odkrywców. Xavier Leal, częsty gość knajp w tej dzielnicy, podał im parę adresów: knajpka w dawnej aptece Sant Jaume, drink-bar El Negrito, kawiarnie Lisboa, Cafetin. Bywalcy tych przybytków, choć starali się upodobnić do korsarzy czy piratów drogowych, sprawiali wrażenie, jakby szukali tylko samych siebie, zagubionych na jakiejś wyspie. Trzymając się za ręce, na których błyszczały nowe obrączki, Ulisses i Martina szli ulicą Bolseria aż do ulicy Cavallers, przepychając się wśród tłumów, które wieczorny upał wypędzał na chodniki labiryntu. W toalecie pewnego modnego lokalu przyjmował znany psychiatra i kolejka pacjentów dochodziła aż do stosu skrzynek z cocacolą, wiader z mopami i środków czyszczących we wnęce pod schodami, a z tym lekarzem konkurowali argentyńscy jasnowidze, wróżący z kart, stawiający tarota, czytający z tęczówki oka, wytwórcy kart astralnych i młode blade dziewczyny, które na rogach rozdawały przechodniom zaproszenia na seans spirytystyczny albo wyprawę do Tybetu. Wszyscy ci bywalcy dzielnicy Carmen wywierali ogromne wrażenie na Martinie, która do tej pory była przyzwyczajona do ciągle tych samych pijaczków i rozbitków w tawernie, a nie do egzotycznych ryb i rajskich ptaków; natomiast Ulissesowi nocni goście lokalów w Carmen zdawali się jakby ilustracjami z mitologii. Był podniecony. W dawnej aptece Sant Jaume Ulisses wypił, jak przystało na prawdziwego mężczyznę, pierwszy rum z lodem. Martina poprosiła o cubalibre. [Rum z coca-colą.] Wypili niedużo, ale dosyć, żeby dziewczyna, zamroczona alkoholem, domagała się od swojego towarzysza miłości na wieki i innych obietnic, co do których nikt nie ma pewności, że da się ich dotrzymać. - Jeśli kiedyś zginę, znajdziesz mnie tu, w Carmen, na kanapie z butelką rumu w ręce. - Nigdy nie dam ci zginąć - odpowiedziała Martina. - Dlaczego tak mówisz? - Bo wiem. Powiedz, że mnie kochasz. - Co? - Co to znaczy „co”? Od trzech miesięcy noszę w brzuchu twoje dziecko, właśnie wzięliśmy ślub i ciągle nie powiedziałeś mi, że mnie kochasz. No już, powiedz to w końcu. Kochasz mnie? - Niech powiedzą karty. - Co? - Niech ta kobieta wywróży nam z kart, czy cię kocham - odrzekł Ulisses, wskazując na wróżkę, która rozkładała karty na rogu placyku Tossal. W kartach postawionych przez wróżbiarkę najpierw pojawił się król karo, co miało oznaczać, że Martina zostanie kiedyś królową opływającą w bogactwa, potem wróżka odkryła asa kier, co w języku kart oznaczało, że Ulisses będzie musiał wyjść zwycięsko z wielkiego niebezpieczeństwa, aby zdobyć miłość królowej. - O jakiej królowej pani mówi? - dopytywał się Ulisses. - O tej, która stoi obok ciebie - odpowiedziała wróżka. - No widzisz? Musisz mnie zdobyć - zawołała Martina. - A to jest śmierć - wyszeptała kobieta, odkrywając waleta pik na koniu. - Koń? - zdumiał się Ulisses. - Tak. - Widzisz, Martina? Szukaliśmy konia na dnie jaskini. Popatrz, gdzie się znalazł. Kto z nas dwojga umrze pierwszy? - śmiejąc się, zapytał Ulisses. - Widzę tylko podróż. W kartach śmierć jest tylko podróżą. - Wszystkie wróżki mówią to samo. - Proszę pani, niech mi pani powie, czy ten mężczyzna mnie kocha - poprosiła Martina. - Dobrze. Zależy, jaka karta wyjdzie. - No właśnie. - Ósemka trefl. - Co ona oznacza? - spytała Martina. - Nie, ten mężczyzna cię nie kocha. Chyba że go zabijesz i pożresz. Kiedy wrócili do domu z podróży poślubnej, lato nie lśniło już mglistym blaskiem; Ulisses miał we wrześniu egzaminy w liceum, a Martina przeniosła się do męża, do większego mieszkania w portowej dzielnicy. Zaczęli wieść spokojne życie, dni i noce następowały po sobie, niczym się od siebie nie różniąc, a jedyną zmianę stanowiły rosnący brzuch Martiny i marzenie Ulissesa o kupnie łodzi. Ulisses szybko upodobał sobie stanie za barem tawerny. W wolnych chwilach, gdy nie pracował w liceum, no i w weekendy, młody nauczyciel sprzedawał za barem alkohol, niczym kolejny członek rodziny, a ponieważ zaczął pić jak prawdziwy mężczyzna, nie przezywano go już Kielonek, teraz mówiono o nim po prostu Ulisses Żeglarz, ponieważ wszyscy wiedzieli, że jego jedynym pragnieniem jest wypłynąć w morze. Przez okna jego sali w liceum widać było falochron i statki wychodzące z portu i doń powracające, w czasie kiedy on wykładał, a uczniowie uczyli się imion starożytnych bohaterów. Wystarczyło, że we fragmencie jednego z mitów pojawiła się wzmianka o łodzi tych dość prostych żeglarzy, żeby Ulisses, kojarząc najprostsze fakty, przypomniał sobie, że tego właśnie popołudnia umówił się na spotkanie w celu obejrzenia jakiejś łodzi na sprzedaż. „Kiedy zeszliśmy na wybrzeże, najpierw zepchnęliśmy okręt na boskie morze, po czym ustawiliśmy maszt i zawiesili żagle, wreszcie wzięliśmy i zaprowadzili te owce i samiśmy wsiedli, smutni i we łzach... Gdy z niemałym trudem doprowadziliśmy cały osprzęt do porządku, zasiedliśmy w nawie, a wiatr i sternik ją prowadzili. Przez cały dzień pruliśmy morze z rozwiniętymi żaglami. Słońce zaszło, pociemniały wszystkie drogi...”[Homer, Odyseja, w przekładzie Jana Parandowskiego, Prószyński i S-ka, Warszawa 1998, Pieśń jedenasta.] Tawerna była idealnym miejscem do zdobywania informacji o używanych łodziach na sprzedaż. Stali bywalcy zostali powiadomieni. Natomiast Ulisses każdego wieczoru przemierzał nadbrzeże i pomosty miejskiego portu jachtowego, gdzie cumowano od najbardziej luksusowych jachtów po małe łódki, a niektóre z nich miały przyczepione kartki z informacją o sprzedaży. Kupno niewielkiej łodzi skłoniło nauczyciela do głębokich przemyśleń. Szukając prawdziwej okazji wśród używanych łodzi, Ulisses zastanawiał się, dlaczego żeglowanie po Morzu Śródziemnym zdawało się szczęśliwym trafem, skoro w mitach początkom każdej morskiej podróży towarzyszyły zawsze łzy w oczach i bojaźń w sercach mitologicznych bohaterów. Wieczorami Ulisses zwykł spacerować z Martiną wśród labiryntu pomostów wielkiego skupiska łodzi, w poszukiwaniu łódki swoich marzeń, a ilekroć tamtędy przechodzili, Martina zatrzymywała się, żeby podziwiać „Pieśń Morza”, coraz bardziej zniszczoną, zacumowaną na końcu pomostu. Jej właściciel, sklepikarz z Walencji, chyba ją pozostawił swojemu losowi w miejscu, z którego się od lat nie ruszała. Wahał się za długo. Jesień pozłociła już wszystko swym blaskiem, a Martina pomyślała, że pewnie ich dziecko urodzi się, zanim Ulisses zacznie żeglować. Nadeszły szare dni. Za barem Martina prezentowała się w całej okazałości ciąży, która przydała jej twarzy blasku, i wszyscy gratulowali jej urody oraz mającego narodzić się potomka, a ona widziała, że Ulisses jest z każdym dniem dalej od jej życia, lecz mimo obojętności męża czuła się z nim związana zwierzęcym instynktem. Ten facet, cherlawy, niezgrabny i niedowidzący, zdobył serce jednej z najpiękniejszych dziewczyn w miasteczku, i nawet ona nie mogła sobie wyjaśnić tej władzy inaczej niż tylko magią opowieści. Sądziła, że jeśli mąż zdobędzie łódź i wypłynie w morze, odnajdzie wewnętrzny spokój i wróci do niej. Być może, kiedy urodzi się dziecko, mąż porzuci opowieści starożytnych i uczyni ją raz jeszcze wspólniczką swoich marzeń. A tymczasem Martina nosiła brzuch z jednego końca baru na drugi. Pewnego dnia Ulisses wrócił do domu w euforii. Nareszcie znalazł wymarzoną łódź, pięć metrów długości, typu Uaud czy mallorquina, z wysoką burtą i obszernym kokpitem, z masztem na grot i fok, silnikiem na ropę i drewnianym kadłubem, z niedużą kabiną, gdzie mógł trzymać wędkarski ekwipunek, a nawet się przespać: każdą z tych zalet Ulisses wykrzykiwał, przechodząc korytarzem mieszkania i mniej więcej w połowie drogi jego okrzyki zmieszały się z jękami dochodzącymi z pokoju Martiny, gdzie Ulisses znalazł swą żonę, której właśnie odeszły wody, cierpiącą w ramionach matki i paru przyjaciółek. Syn Ulissesa i Martiny przyszedł na świat bez komplikacji. Poród przebiegł sprawnie i matka z dumą wymieniała przymioty maleńkiej istotki, waga cztery kilo, czarne oczy, nos po ojcu, usta po matce, bródka po dziadku, tak jakby chodziło o maleńką łódkę, zwodowaną właśnie na burzliwe odmęty życia, choć na pozór łatwiej było spłodzić i wydać na świat syna, niż znaleźć dobrze utrzymaną łódkę bez żadnych obciążeń, która spodobałaby się żeglarzowi z głową napchaną teoretyczną wiedzą o starożytnych bohaterach. Wymarzona łódka Ulissesa należała do Jorgita Rozpruwacza, który musiał ją sprzedać, żeby opłacić pobyt w szpitalu psychiatrycznym. Z powodu choroby umysłowej został prawnie ubezwłasnowolniony, ale jego siostra posiadała wszelkie pełnomocnictwa do przeprowadzenia transakcji. Był tylko jeden problem. Jorgito kochał swoją łódź ponad wszystko, i choć nie mógł na niej żeglować, to gdy tylko dostawał przepustkę ze szpitala, spędzał na pomoście długie godziny, wpatrzony w nią nieobecnym spojrzeniem. Ponieważ sprzedaż łódki była koniecznością, siostra Jorgita czekała tylko, by choroba brata przeszła w fazę ukojenia, żeby obwieścić mu tę decyzję i nie spowodować zbytniego wzburzenia. Z początku nie stawiał oporu. Kiedy siostra zasugerowała, że należy sprzedać łódkę, nieszczęsny chory złapał się za głowę w geście rezygnacji i zaczął się gwałtownie śmiać, aczkolwiek w tym przypadku śmiech był szlochem, co rozumieli ci, którzy znali go lepiej. Potem zamilkł i wreszcie zapytał: - Kto kupi „Rozpruwacza”? - Ulisses, mąż Martiny - odpowiedziała mu siostra. - Umie żeglować? - Jeszcze nie. - Ja go nauczę - oznajmił Jorgito, nie płacząc ani się nie śmiejąc. Kupno łodzi spowodowało pewien problem. Martina chciała nazwać ją swoim imieniem, by w ten sposób nawiązać do pamiętnego marzenia męża, ale Jorgito twierdził, że zmiana nazwy przynosi łódce pecha. Mimo ostrzeżeń o złej wróżbie pewnego dnia, kiedy to Jorgito dostał przepustkę ze szpitala, w drodze do domu spotkał Ułissesa siedzącego na pomoście i malującego na rufie łódki litery w kolorze indygo w miejsce poprzedniego napisu „Rozpruwacz Mórz”, już zamalowanego. Powoli pojawiały się kolejne litery pod uważnym spojrzeniem Jorgita, który tylko kiwał głową, jakby wieszcząc nieszczęście, ale to właśnie Jorgito, gdy wreszcie wymalowano imię „Martina”, zaproponował ochrzczenie łodzi butelką dżinu. Tego samego poranka odbyła się pierwsza lekcja. Nauczycielem Ulissesa miał być stary rybak Kruszynka, ale jeden z warunków, zapewniający psychicznie choremu spokój, stanowił, że to on osobiście nauczy żeglować swojego następcę. Jak tylko „Martina” została wysprzątana, Jorgito usiadł przy sterze i rozpoczął naukę. Ulisses nauczył się odcumowywać, z grubsza sterować i wypływać portowym dokiem. Lekcje żeglowania miały nastąpić później. Kiedy Ulisses i Jorgito niespełna rozumu wypłynęli po raz pierwszy między pomostami, opanowały ich sprzeczne odczucia: Ulissesowi otwarte morze delikatnie mąciło rozum i przyspieszało bicie serca, a mieszanina dzikiej radości i strachu zawładnęła jego ciałem; natomiast na Jorgita ów niebieski bezmiar, tego poranka spokojny, wpływał kojąco, tak że przestał się śmiać i zachowywał się jak wytrawny wilk morski, doświadczony i opanowany. Ulisses miał świadomość, że pozostaje na łasce szaleństwa Jorgita i nieprzewidywalności morza. Żadnej z tych dwóch potęg nie należało prowokować. Żeglowali powoli po zatoce, w słoneczne zimowe przedpołudnie, a „Martina” miała już kadłub przemalowany na czarno, dziób na niebiesko i dwoje oczu wymalowanych po jednym na każdej z przednich części burty, według zwyczaju na Morzu Śródziemnym, pochodzącym ze starożytnego Egiptu i będącym hołdem dla Ra, boga słońca, który to zwyczaj przejęły łodzie homeryckie. Zaczął wiać słaby zmienny wiaterek i pod komendą Jorgita niespełna rozumu, choć w tej chwili bardzo spokojnego, Ulisses rozpoczął naukę żeglowania. Podniósł grot, a potem fok. Odgłos fal bijących o kadłub i wiatru w żaglach, brzęk takielunku i delikatne skrzypienie pokładu wraz z szumem kilwateru pozostawianego przez miecz, wszystko to zdawało się stworzone do szczęścia. Dlaczego więc starożytni bohaterowie zawsze płakali, nim stanęli na pokładzie? Linia brzegu lśniła w zimowym poranku, a Ulisses nauczył się już rozpoznawać ląd z otwartego morza. Na północy, gdzie widać było port i zamek, rozciągały się szerokie plaże i pierwsze, dopiero co wznoszone budynki nadmorskiego kurortu; na południu ciągnęły się dzikie odludne plaże, sterczące z wody skały i wzgórza porośnięte sosnami i zabudowane domkami letniskowymi, które podchodziły pod sam masyw przepaści, podobny do ogromnej winorośli w czerwonawych odcieniach. W głębi majaczyły niebiesko przymglone wzgórza, a jedno z wcięć stanowiła górna część doliny Alcudiany, gdzie on i Martina odkryli Końską Grotę niedaleko koziej zagrody. Każda nierówność terenu wybrzeża zlewała się w jedno z jego pamięcią, tak jak teraz błękitna woda zaczynała wsączać się w jego życie. - Staraj się, żeby icki [Bardzo cienkie nitki, które wskazują kierunek wiatru] na wantach wskazywały środek grota - pouczał chory Jorgito. - Co mam zrobić? - spytał Ulisses. - Wyostrz trochę. Musisz poczuć opór steru w ręku. - Tak? - Teraz już lepiej. Wkrótce zostaniesz żeglarzem. - Muszę jeszcze bardzo dużo ćwiczyć - odrzekł Ulisses. - Któregoś dnia poczujesz, że wiatr przechodzi przez ciebie, zanim dosięgnie żagli, a kiedy tego doświadczysz, nikt już niczego nie będzie cię musiał uczyć. Wtedy wszystko będzie zależeć od twojej intuicji. Słoneczne zimowe przedpołudnie prześlizgiwało się powoli i Ulisses czuł harmonijny spokój natury, słonawy wiatr, zapach jeżowców. W morskiej ciszy i spokoju żeglugi nauczycielowi literatury starożytnej przyszło na myśl, że oto płynie do krainy zmarłych, aby odwiedzić mroczną siedzibę Hadesa, a to dlatego, że w środku usłyszał te cudownie brzmiące słowa: „...w ślad za okrętem o dziobie błękitnym pomyślny wiatr, zacnego towarzysza, co nam żagle wydymał, posłała pięknowłosa Kirke, dziwna bogini o ludzkim głosie...” [Homer, Odyseja, w przekładzie Jana Parandowskiego, Prószyński i S-ka, Warszawa 1998, Pieśń dwunasta.] Recytował w pamięci fragment dwunastej pieśni Odysei, kiedy Jorgito, do tej pory spokojny, zaczął opowiadać, że na powierzchni fal, całkiem niedaleko, widzi czarnego byka. - Czarnego byka? - spytał Ulisses. - Czarnego byka. - Może to cień chmury. - Niebo jest czyste. To nie chmura. - Może to kawałek drewna albo boja - zastanawiał się Ulisses. - Ani kawałek drewna, ani boja. Za pierwszym bykiem nadciąga ogromne stado czarnych byków - powiedział do siebie Jorgito, nie patrząc w dal, tylko na swoje kolana. - Może nadchodzi burza - rzekł Ulisses. - Może nadchodzi burza - powtórzył Jorgito. Ulisses był świadom, że umysł jego towarzysza żeglugi może skrywać najstraszliwszy z fenomenów pogody i starał się go nie zdenerwować, we wszystkim przyznając mu rację, ale Jorgito nagle zaczął opowiadać, że widzi kobietę spacerującą po falach i że za nią płynie, prosto na nich, brygantyna z korsarzami. - Jesteś doskonałym żeglarzem, Jorgito, gdzie byś tam widział byki, syreny czy statki widma na morzu. - Ster w bok, ster w bok! - krzyczał Jorgito. - Nic nie widzę. - Nie widzisz jej, kretynie?! Na sterburcie!! - A, teraz ją widzę - zawołał Ulisses, próbując uspokoić Jorgita. - Novack, Novack, Tatum Novack! - zaczął wrzeszczeć umysłowo chory. Na spokojnym morzu, w głuchej ciszy, w środku ciała chorego Jorgita zaczął się nagły sztorm, objawiający |się wymuszonymi atakami śmiechu i wywrzaskiwaniem nazwiska hollywoodzkiej gwiazdy, a te krzyki, choć ginęły w dali, o mało nie zatopiły łodzi. Ulisses musiał udawać, że widzi piracką brygantynę, pełną aktorów, wśród których znajduje się i statysta Jorgito, ucharakteryzowany na korsarza, z nagim torsem, przepaską na oku i chustką na głowie. Jorgito wrzeszczał bez opamiętania, wzywając Tatum Novack, a kiedy gwiazda ginęła w morskiej toni, w miarę jak rozwiewała się wizja szaleńca, i znikała też brygantyna, chory odzyskiwał spokój, aż złagodniał i znieruchomiał niczym spokojne morze. Ulisses pojął, że właśnie był o krok od zatonięcia, i w myślach odezwał się do siebie: „... któż boginię, jeśli ona nie chce, dojrzy oczami i kroki jej wybada?” [Homer, Odyseja, w przekładzie Jana Parandowskiego, Prószyński i S-ka, Warszawa 1998, Pieśń dziesiąta.] - Widziałeś ją, prawda? - zapytał Jorgito, wpatrując się w Ulissesa bezradnym wzrokiem. - Jasne, że ją widziałem - odpowiedział Ulisses. ... nastał czas nudnej bezczynności, aż pewna kobieta spłonęła na morzu, pociągając za sobą Ulissesa, i po tym ogniu nastąpiło dziesięć mrocznych lat... Co roku w Circei zjawiało się coraz więcej turystów, aż postępujące letnie szaleństwo zaczęło wysypywać się ze śmietników. Na wzgórzach wyrastały domki letniskowe, bloki z luksusowymi apartamentami wznosiły się wzdłuż plaż jak ogromna ściana z powiewającymi niby chorągiewki ręcznikami i kąpielówkami, nocami na dyskotekach pośród pomarańczowych gajów świeciły pierwsze laserowe światła i wszędzie pojawiały się nowe restauracje, ogródki i kawiarnie. Wakacje pachniały kokosowym olejkiem do opalania, a w tym szalejącym żywiole czuł się jak ryba w wodzie Alberto Sierra, najbardziej skuteczny przedsiębiorca w okolicy. Mijało lato za latem, turyści wyjeżdżali z końcem sierpnia, zostawiając brudne plaże i zmęczone morze, ustawał zgiełk zabaw, ale hałas koparek i betoniarek i piosenki murarzy na rusztowaniach trwały nieprzerwanie przez całą zimę, tak że z nastaniem upałów kolejne fale turystów, co roku większe, odkrywały, że oto małe nadbrzeżne miasteczko rozrosło się ponad miarę, a coraz więcej górskich zboczy, dzikich plaż i wydm zostało pokrytych betonem. Błysk sygnetu i złotego łańcucha na muskularnej piersi Alberta Sierry symbolizował rozwój miasta. I ono, i on wzrastali jednocześnie i w ten sam sposób. Nauka żeglowania i łowienia ryb zbiegły się w czasie z długim okresem umysłowego rozleniwienia Ulissesa Adsuary, który wciąż wykładał literaturę klasyczną w liceum, a w niedzielne popołudnia razem z Martiną pchał wózek z dzidziusiem aleją Palmową, i ktokolwiek go widział, mógł potwierdzić, że spacerował zawsze z błędnym spojrzeniem. Być może w owe niedzielne popołudnia przyjemność Ulissesowi sprawiało jedynie obserwowanie wieczornej bryzy porywającej papiery z ulicy i unoszącej je w mrok nocy. Profesor Ulisses Adsuara miał niezgłębione morze przed sobą, za oknem sali lekcyjnej, ale rzeczywiste morze stanowiło dlań tych parę mil, kiedy wypływał w niedzielne poranki na łodzi „Martina”, próbując złowić doradę, okonia morskiego, morlesza albo tuńczyka, zależnie od pory roku. Opanował z grubsza sztukę łowienia. Potrafił przygotować sieci, haczyki, żyłki w zależności od ryby, jaką zamierzał złowić, znał żarłoczność poszczególnych gatunków, ich upodobania i apetyty odpowiadające przynętom, i choć jako rybak nie był żadnym autorytetem, to goście w tawernie słuchali go, powstrzymując się od dowcipnych komentarzy. Nikt natomiast nie wróżył mu przyszłości prawdziwego żeglarza, może dlatego, że jego wyobraźnia przepełniona przygodami i morskimi wyprawami przekraczała znacznie rozmiary łodzi długiej na pięć metrów, z rachitycznym grotem i fokiem i drewnianym kadłubem, który przeciekał. - Kiedyś ta łódź niemile cię zaskoczy. Powinieneś zmienić ją na jakąś bardziej bezpieczną - radził mu Kruszynka. - Na moje potrzeby wystarcza - odpowiedział Ulisses. - Potrzebuje jej tylko po to, żeby uciekać z domu - zawołała Martina, dając smoczek dziecku, które płakało w kuchni. - Posłuchaj, jestem w końcu marynarzem. Inni spędzają na morzu całe miesiące, a nawet lata, na statkach handlowych albo rybackich. Kiedy wypływam, zawsze wracam do domu. Nie narzekaj. - Owszem, jesteś zdolnym żeglarzem, tak, bez wątpienia - wtrącił Basilio, ścierając marmurowy blat baru. - To zła wróżba, powiedzieć coś takiego żeglarzowi - stwierdził Kruszynka i podrapał się w głowę pod czapką. - Dodaj mu skrzydeł, Kruszynko. Potrzeba tylko, żeby ktoś dodał mu skrzydeł! - krzyknęła do marynarza zdenerwowana Martina. - Posłuchaj, jeśli chciałbym latać, mogę to robić na ziemi. - Daj im spokój, Kruszynko. To sprawy między nimi - wymamrotał Basilio. - Uważasz się za wytrawnego żeglarza? - spytała Martina. - Uważam się za żeglarza, któremu ciągle brakuje wyobraźni - odrzekł Ulisses. - Żeglować i nie być wolnym, tego nie zniosę. Po zimie nadchodziła lepkość wiosny, ta z kolei ustępowała miejsca galaretowatej jasności lata, potem pojawiało się muszkatelowe światło słonecznej jesieni, które wydłużało cienie, a początkowe zaangażowanie Ulissesa ograniczyło się do patrzenia, jak w kołysce rośnie synek, Abelito, i pchania wraz z Martiną wózka z dzieckiem, w nudne niedzielne popołudnia, z wyobraźnią pobudzoną bezkresem morza. Nocami Martina wciąż pragnęła, by mąż opowiadał jej historie, wymyślone albo z książek, ale niechęć Ulissesa była coraz bardziej widoczna i nie zaspokajała potrzeb żony. Robiła mężowi wyrzuty, że w głowie mu tylko łódź, a nie jej ciało, i wobec milczenia swego mężczyzny Martina szybko zaczęła fantazjować w samotności ciemnej sypialni; kiedy lekcje literatury klasycznej w szkole stały się dla Ulissesa niczym więcej jak rutyną, z której ratowała go jego mała łódź rybacka podczas morskich wypraw w każde świąteczne przedpołudnie, Martina nauczyła się marzyć tylko dla siebie, a jedną z jej obsesji stało się chodzenie na pomost, gdzie zacumowano „Pieśń Morza”, i spędzanie długich godzin na kontemplowaniu widoku jachtu, coraz bardziej niszczejącego, który kiedyś był twierdzą jej idola. To był sposób na podtrzymanie miłości, choć napełniał ją melancholią widok brudnego pokładu, zniszczonego mahoniowego kadłuba i zepsutego koła steru, kojarzących się Martinie z pewnym snem, który też powoli się rozwiewał. Tak upływały kolejne nudne dni, kiedy którejś zimy, parę lat po premierze we wszystkich innych miastach, dotarł wreszcie do Circei angielsko-amerykański film Na końcu świata, kręcony w dokach portu i na placyku przed tawerną. Pokaz filmu w kinie Coliseo okazał się doniosłym wydarzeniem; zburzyło ono ciszę zimnych tygodni i jednocześnie poruszyło do głębi wielu z widzów, którzy zobaczyli się na ekranie długo po tym, jak zostali sfilmowani. Niektórzy ze statystów już zmarli, innych nie dało się rozpoznać, bo albo bardzo przytyli, albo dość mocno się zestarzeli. W dniu premiery sala szybko zapełniła się widzami. Choć niemożliwością było odizolować się od braw i okrzyków, które wznosiła publiczność za każdym razem, kiedy na ekranie pojawiał się mieszkaniec Circei przebrany za korsarza, Ulisses doznał prawie szoku, gdy nagle zobaczył na ekranie Martinę. Scena trwała ledwie minutę. Yul Brynner wchodził do tawerny, gdzie za barem stała młoda Martina. Filmowy bohater wskazał na butelkę dżinu na półce, dziewczyna wzięła ją i napełniała kieliszek, a Yul Brynner trzymał jej trzęsącą się dłoń, by alkohol się nie rozlewał, jednocześnie patrząc jej głęboko w oczy i w uśmiechu ukazując nieskazitelną biel zębów. Ta scena, wywołała ogromny aplauz wśród widzów. Martinie serce podskoczyło z radości, kiedy niespodziewanie zobaczyła siebie na ekranie. Wtulona w fotel rozpłakała się, a publiczność biła brawo. Upłynęło siedem lat od nakręcenia filmu, wystarczająco dużo, żeby młoda dziewczyna z pirackiej tawerny stała się dojrzałą matką, wzbraniającą się przed utratą marzeń. Idol powrócił. Pragnęła go przez tyle lat i Yul Brynner przybył jej na pomoc w chwili, gdy miłość Ulissesa wygasała. Wyszli z kina o północy. Ulice Circei były niemal puste, wymiecione falą polarnego chłodu, który nieoczekiwanie nawiedził Morze Śródziemne. Ostry wiatr unosił papiery zostawione przez niedzielne popołudnie wokół tomboli i kramów z pestkami słonecznika i cukierkami. Szli w milczeniu, skostniali z zimna, aż Ulisses, z dzieckiem śpiącym na rękach, odezwał się zza szalika: - Nigdy mi nie mówiłaś, że statystowałaś w filmie. Myślałem,.że ta scena z Yulem Brynnerem odbyła się w rzeczywistości, że tego nie kręcono. - Ja też tak myślałam, dopóki nie zobaczyłam się na ekranie - odrzekła Martina. - Nie bardzo rozumiem. - Pomyślisz, że zwariowałam. Ja nigdy nie wystąpiłam w tej scenie. Yul Brynnner wszedł do tawerny w niedzielny poranek. Niczego nie kręcono. Nigdy mnie nie sfilmowano w tej scenie. - Nigdy? - zdumiał się Ulisses. - Nie wystąpiłam w tym filmie. Yul Brynner przyszedł do tawerny jako zwykły klient. - No, więc jak to wyjaśnisz? - spytał Ulisses. - Nie potrafię. - Dlatego płakałaś? - Płaczemy, kiedy nasze marzenia się spełniają. Tak bardzo pragnęłam, żeby Yul Brynner raz jeszcze spojrzał mi w oczy, jak wtedy, uśmiechnął się do mnie i jeszcze raz wziął mnie za rękę, że w końcu to stało się rzeczywistością na ekranie. - Rzeczywistością? Przecież to tylko film. - No i co z tego? Było na filmie. To znaczy, że kiedyś się wydarzyło. Mój bohater powrócił, aby mnie uratować. - Byłaś jeszcze dzieckiem - szepnął Ulisses. - Nie myśl sobie. Moje serce było już szalone. Nigdy więcej nie poczułam czegoś podobnego. - Nawet ze mną? - Ty mnie nie kochasz, nigdy mnie nie kochałeś, Ulissesie. Spróbuj zaprzeczyć. Gdybyś mnie kochał, wiedziałbyś, do czego jestem zdolna, żeby cię mieć. Ludzie, którzy mijali ich na ulicy, gratulowali Martinie występu, a ona czuła smutek i wzruszenie zarazem. Kiedy przyszła do domu, dostała wysokiej gorączki, przez cały tydzień leżała bez sił w łóżku z czterdziestostopniową temperaturą, jak tamtego razu, z gorączką jak najbardziej rzeczywistą, a gdy wyzdrowiała, przestali grać film w Coliseo, choć plakat wisiał jeszcze długo, przyklejony do ściany. Martina wielokrotnie przechodziła obok tego plakatu, aby przeżyć jeszcze raz to wzruszenie, ale z czasem pokryły go plakaty innych filmów, innych przygód, innych marzeń, i w końcu wszystko to stało się dla niej wspomnieniem zjaw z przeszłości. Martina wzbudzała podziw wśród gości tawerny przez parę miesięcy, dzieląc sławę z Jorgito Rozpruwaczem. Wszyscy wspominali, jak on, zakochany, skowyczał podczas seansu w ciemnej sali. Gdy na ekranie pojawiała się Tatum Novack, z widowni dochodziło żałosne wycie, a po nim wybuch rozpaczliwego śmiechu. W czasie projekcji filmu Jorgito reagował na najdrobniejszy ruch swojej gwiazdy z Hollywood. Grała niezwykle wykwintną angielską damę, żonę gubernatora Gujany, która zakochuje się w korsarzu, granym przez Yula Brynnera. Piła herbatę z wyszukaną elegancją, rozmawiała z niezwykłą kulturą, poruszała się z ogromną gracją i nagle zaczęła zdradzać męża z niewiarygodną łatwością. Jorgito był obecny, aby czuwać nad nią, owładnięty najwyższym stadium swojej choroby i z każdym dniem jego śmiech stawał się bardziej rozdzierający, tak że w końcu nie było wiadomo, czy się śmieje, czy płacze. Niektórzy zakładali się o naturę tych dwuznacznych pomruków. Kiedy przestali grać film, marynarze w tawernie Pod Rekinem wykrzykiwali „Tatum Novack!”, jakby grali w orła i reszkę. W tym czasie Jorgito przy barze pił rum, podany przez Martinę. - Stawiam pięć tysięcy, że zawyje - oznajmiał jeden z mężczyzn, kładąc banknot na stole. - A ja, że się roześmieje - mówił drugi, dokładając się. - A ja, że nic nie zrobi - dodawał trzeci. - No, to już tylko chęć trwonienia forsy. Niemożliwe, żeby Jorgito usłyszał to nazwisko i nie zareagował. - Ktoś daje więcej? Zapraszamy do gry, panowie. Kiedy wszystkie pieniądze leżały już na stole pijanych marynarzy, znienacka jeden z nich przepitym głosem krzyczał „Tatum Novack!”, donośnie, przekrzykując wrzawę pijących. Słysząc to, Jorgito chwytał się mocno kieliszka z rumem, żeby nie spaść ze stołka, wbijał brodę w piersi, przez chwilę trwał jakby w zamyśleniu i gdy w jego oczach pojawiały się gęste łzy, które spływały mu po twarzy, wybuchał śmiechem przypominającym rzężenie, co przy stoliku zakładających się powodowało pewne zamieszanie. - Roześmiał się - stwierdził jeden. - Płakał - orzekł drugi. - Ani to, ani to. Remis. - Nie ma mowy. Jorgito nie zwracał uwagi na zakłady marynarzy, dotyczące natury jego szaleństwa, ale Martina przejrzała ich zabawę i pewnego dnia pełna współczucia, oparłszy się o bar, wzięła go za rękę, a kiedy tak stali rozdzieleni kieliszkiem rumu, dziewczyna zaczęła powtarzać, że jest najpiękniejszym piratem, jakiego kiedykolwiek widziała w kinie. Jorgito odpowiedział, że ona również jest bardzo piękna, tak jak Tatum Novack. Rzeczywiście, na filmie obydwoje wyglądali prześlicznie, Jorgito z odsłoniętą piersią i chustką na głowie, ona jako młoda barmanka za tą samą ladą, podająca kieliszek głównemu bohaterowi. W miarę postępu choroby uśmiech Jorgita łagodniał, zachowanie stawało się coraz spokojniejsze, i choć jego jęki i wybuchy śmiechu wciąż przerażały, on sam stał się niewinną istotą, którą wszyscy kochali. - Kiedyś widziałem, jak Tatum spaceruje po falach. - Naprawdę? - zdumiała się Martina. - Tego samego dnia, gdy wypłynęliśmy razem z Ulissesem - dodał Jorgito. - A on też ją widział? - Też. - Nigdy mi o tym nie opowiadał. Mój mąż już o niczym mi nie opowiada. Jak wyglądała? - Była ubrana na czerwono, wyglądała jak płomień na morzu. - To musiało być piękne. Chciałabym być do niej podobna - wyszeptała Martina. - I nagle znikła. To był chyba ostatni dzień, kiedy Jorgito mówił jeszcze w miarę składnie. Zanim pogrążył się całkowicie w głębokim szaleństwie, które objawiało się konwulsyjnym śmiechem, Jorgito opowiedział Martinie, że razem z Ulissesem przeżyli tę wizję na pełnym morzu, któregoś niedzielnego poranka, w styczniu, w czasie bezwietrznym, kiedy to Jorgito uczył go żeglowania łodzią. Nagle ujrzeli, jak ze złotej mgiełki wyłania się sylwetka kobiety, która zbliżyła się do nich, krocząc po falach, i to była ona, Tatum Novack, przybyła, by zaprosić swojego kochanka na pokład statku korsarzy i odpłynąć z nim w dal. - Powinieneś z nią odejść - stwierdziła Martina. - Tak - odrzekł chory. - Dlaczego tego nie uczyniłeś? - Uczyłem Ulissesa sztuki żeglowania. Wyjaśniałem mu, że tak naprawdę nie umie pływać, aż do chwili, kiedy poczuje wiatr, który powieje wewnątrz jego ciała, i właśnie wtedy zobaczyliśmy tę kobietę. - Ach, te marzenia! Ten wiatr zabierze je wszystkie - szepnęła Martina. - Komu? - Mój Boże, co za marzenia! - zawołała. - Mój mąż nigdy mi nie mówił, że widział kobietę spacerującą po falach. Już o niczym mi nie mówi. Dawniej ciągle opowiadał legendy i baśnie o bohaterach. Ten wiatr skończy ze wszystkim, zabierając go ode mnie. Chciałabym być tą kobietą. W głębi lokalu znów rozległ się okrzyk „Tatum Novack!”, rzucony tonem zakładu wśród alkoholowych wyziewów, i tym razem Jorgito wybuchnął płaczem, roześmiał się, zaczął wyć, wreszcie ryczeć, i nie mógł w żaden sposób przerwać, a w tym samym czasie marynarze wymieniali się banknotami. To był ostatni raz, kiedy Jorgito mówił jak zakochany. Tej samej nocy Ulisses wrócił do domu bardzo późno, gdy Martina śniła już od paru godzin. Wiosną, w oparach pomarańczowej woni, która znów spowiła miasteczko, w tawernie Martiny nie mówiono o niczym innym, jak tylko o rezydencji, którą Alberto Sierra wystawił właśnie na jednym ze wzgórz, i o bankiecie, jaki zamierzał wydać w dniu jej otwarcia. Posiadłość składała się z hektara ogrodu i domu w stylu pompejańskim, z frontonem z tańczącymi nimfami i portykiem korynckich kolumn, wielkimi salonami o belkowanych sufitach i biało-czarnych kafelkach w łazienkach, szklanymi galeryjkami i basenem o nieregularnym kształcie z oświetloną grotą, gdzie trzy alabastrowe ryby wyrzucały wodę z pyszczków. Nad całością czuwał Neptun z trójzębem naturalnej wielkości, i całą gromadą bożków, skrzatów i grzybów rozrzuconych po trawniku. Ogród w stylu francuskim, z żywopłotami z przyciętych jałowców, tworzących figury geometryczne, przerywanymi płaczącymi wierzbami, sosnami, śliwami i chlebem świętojańskim, składał się z tarasów z widokiem na całą Zatokę Walencką, wzgórza otoczone błękitną mgiełką z dolinami wypełnionymi dymem i daleką Ibizą, widoczną przy przejrzystym powietrzu. Nikim był ktoś w Circei, jeśli nie został zaproszony na uroczystość otwarcia. Ostatnie poprawki w wystroju i spóźniająca się dostawa mebli wykonanych na zamówienie przeciągnęły otwarcie domu aż do połowy lata, ale na koniec wszystko było gotowe. Ulisses i Martina otrzymali zaproszenie na kartoniku lamowanym złotem, co pozwalało im przez jedną noc rozpychać się łokciami wśród najważniejszych osobistości w miasteczku, polityków z magistratu, kupców, architektów, ministra na urlopie, ważnych turystów, w sumie około pięćdziesięciu znamienitych gości. Pomimo letniego upału panów obowiązywał smoking, a panie wieczorowe suknie, wszystko nieskazitelne w formie, jak w przypadku każdego aspirującego na salony. Wysoko na zboczu rezydencja Alberta Sierry lśniła niczym luksusowy statek, a na drodze, która do niej wiodła, utworzył się korek, zanim nadjechała większość gości; z daleka słychać już było orkiestrę grającą rumbę El manisero, której melodia docierała aż do miasteczka, spływając po pagórkach. Ulisses włożył smoking, ten sam, w którym brał ślub, ozdobiony ciągle plamą na klapie. Martina rozwiązała problem stroju suknią z piki w kwiaty, uszytą przez zaprzyjaźnioną krawcową. Kiedy para zjawiła się na przyjęciu, ogród wypełniali goście, a nad głowami przedstawicieli wyższej klasy przesuwał się snop promieni laserowych i zderzając się z płaczącymi wierzbami, wydobywał z nich blask klejnotów. Na drzewach wisiały kraby, homary, langustynki i langusty, skorupiaki wszelkiego rodzaju wplecione w gałęzie i gościom wystarczało tylko wyciągnąć rękę, żeby je zerwać i skosztować, stojąc na trawie w kolorze mięty; obok basenu znajdował się bufet, a w głębi ogrodu dymił grill, obsługiwany przez profesjonalnych palaczy; kelnerzy w bermudach roznosili na tacach drinki i kiedy jeden z nich pojawił się obok, Ulisses wybrał whisky, a Martina sok pomidorowy. A potem obydwoje wmieszali się w hałaśliwy tłum gości. Podczas nieustających powitań i obowiązkowych uścisków Alberto Sierra znalazł stosowny moment, aby pokazać rezydencję Martinie; prowadził ją pod rękę, dumny jak paw, przez wszystkie pokoje, aż do pokoju gościnnego, z lustrami w bogatych ramach i łożem pod baldachimem, kupionym u antykwariusza, w którym miał spać król Alfons XII. - Gdyby cię nie porwał ten chuderlawy profesorek, wszystko to dziś należałoby do ciebie - oznajmił jej Alberto. - No cóż... - westchnęła Martina. - Ciągle go kochasz? - Oczywiście. - Co on ma w sobie, ten pieprzony cherlak? - Wy, mężczyźni, niczego nie rozumiecie. Nie macie pojęcia, co nas przyprawia o szaleństwo - odpowiedziała Martina z drugiej strony łóżka. - Nie chciałbym niczego sugerować, ale na twoim miejscu bym uważał - mruknął Alberto. - Co masz na myśli? - No wiesz, słyszałem, co nieco. Ulisses bardzo się przyjaźni z tym pedałkiem z liceum. Powiedz mu, żeby przestał. Widziano ich razem w którejś knajpie w Walencji, w dzielnicy Carmen. Teraz już wiesz. Powiedziawszy to, z najmilszym uśmiechem, na jaki stać sympatycznego, rosłego, młodego i szczęśliwego multimilio-nera, Alberto zaprowadził Martinę do swojej sypialni, żeby zaprezentować ogromne kawalerskie łoże, z wezgłowiem w kształcie rozchylonej muszli z masy perłowej i dwoma Murzynami w nogach, podtrzymującymi złote pochodnie. - A poza tym nic nie mam do Ulissesa. Jeśli kiedyś będzie chciał zmienić pracę, mógłby zostać moim księgowym. - Dziękuję, ale nie wydaje mi się, żeby umiał liczyć do stu - odpowiedziała Martina. - No to, dlaczego kochasz faceta, który nie umie zarabiać pieniędzy? - Umie opowiadać historie. Ja jestem troszkę zwariowana, wiesz? Czasami boję się sama siebie. Nie lubię o tym rozmawiać. Naprawdę widziano go w knajpie w Walencji? - spytała Martina z głębokim smutkiem w oczach. - Nie przejmuj się tym tak bardzo. Różne rzeczy się mówi - odrzekł nieco zmartwiony milioner. Kiedy Martina wróciła do ogrodu, orkiestra grała skoczną piosenkę, a solista śpiewał: „Nie wiem, nie wiem, co takiego ma w sobie cza-cza smakowitego”. Spod portyku korynckich kolumn dostrzegła, że na brzegu basenu Ulisses gawędzi sobie poufale z młodą kobietą, spaloną słońcem, w płomiennej czerwonej sukni, wyglądającą na cudzoziemkę. Rozmawiali dość swobodnie, a Ulisses wskazywał na zegarek, jakby uzgadniał godzinę spotkania, ale gdy Martina podeszła, mogła się przekonać, że jej mąż opowiada nieznajomej historię tuńczyka, który dopłynął aż do Sumatry. Promienie lasera prześlizgiwały się po głowach wszystkich gości i wydobywały fosforyzujące blaski z biżuterii kobiet i jedwabnych klap smokingów mężczyzn i tak samo kazały lśnić pancerzykom homarów i langust, krabów i langustynek, zwisających z gałęzi wierzb płaczących, zamienionych w naczynia na owoce morza. W tę jaśminową noc goście tańczyli do świtu, a wielu opowiadało, że zaczynają spływać pierwsze tuńczyki z Lwiej Zatoki. Potem, już w łóżku, Ulisses i Martina rozmawiali bez porozumienia, tak jak czynią to kochankowie, którzy dotarli do końca drogi. - Kim była ta kobieta? - spytała Martina. - Śpij - odpowiedział w ciemnościach Ulisses. - Kim jest? - Nikim. - Jest bardzo ładna. Nie wiedziałam, że masz takie znajome. - Jutro wypływam na ryby. Przywiozę ci pierwszego tuńczyka w tym sezonie. - Kochasz mnie? - wyszeptała Martina, przytulając się do ciała męża. - Przywiozę ci pierwszego tuńczyka. To będzie dowód mojej miłości - oznajmił w łóżku nagi Ulisses. - Kim była ta kobieta? - Nikim. - Jeśli jutro przyniesiesz mi tuńczyka, tak jak obiecałeś, usmażę ci na obiad ziemniaki, takie jak lubisz, ale powiedz, że mnie kochasz i że nie ma innej kobiety. - Nie - odparł Ulisses. Rankiem tamtej niedzieli Ulisses wstał pełen zapału i kiedy Martina jeszcze spała, wypił w kuchni białą kawę, przygotował sobie kanapkę z szynką, włożył parę piw do wędkarskiego koszyka oraz trolling z błyszczką, a zanim wyszedł, przez parę minut przyglądał się synowi śpiącemu w łóżku, jakby żegnając się z nim gorzkim uśmiechem, i kiedy nad urwiskiem pojawiło się słońce, dotarł już do drewnianego pomostu, gdzie cumowała jego łódź. Mijali go inni rybacy, wymieniając między sobą informacje o wysokiej fali, zapowiadanej w serwisach meteorologicznych, ale chęć złowienia pierwszych tuńczyków była większa niż ostrożność, którą należało zachować. W kraciastej koszuli, czapce z daszkiem, dżinsach i trampkach, wyglądał na zadowolonego, gdy wyruszył w rejs, nie podnosząc żagli. Płynął na otwarte morze, na wschód, i koło dziesiątej przybył na miejsce spotkania: zamek miał na rufie, na sterburcie ledwie widoczną za urwiskiem wyspę, a na bakburcie różową krawędź dwunastopiętrowego budynku, wyrastającego wśród najdalszego osiedla na plaży. Oczekiwał na wierzchołku tego trójkąta, zarzucając parę razy żyłkę przywiązaną do knagi [Urządzenie służące do mocowania szotów, tj. lin podtrzymujących żagle] i trzy haczyki na trollingu. Nie myślał o niczym. Pomimo prognoz morze zdawało się spokojne i Ulisses czuł, jak rozpływa się w cichych błękitach, a jego przygoda właśnie się zaczyna. Na pewno zapowiadał się upalny dzień, rzecz normalna w połowie lata. Ulisses spojrzał na zegarek i stwierdził, że zjawił się dokładnie o umówionej godzinie i dokładnie w tej chwili spostrzegł, jak nadpływa dwumasztowy żaglowiec w kolorze bordowym, i była to jedyna łódź widoczna do linii horyzontu. Na dziobie jachtu z dala widać było sylwetkę kobiety. Ulisses zasygnalizował w kodzie morskim, że potrzebuje pomocy, kreśląc ramionami półkole nad głową, a kobieta wskazała mu ręką, że spieszy na pomoc. Operacja okazała się nieskomplikowana. Dwumasztowiec podpłynął do „Martiny”, jak mógł najbliżej, kobieta wyciągnęła cumę do Ulissesa, zachęcając, żeby mocno się złapał i przeskoczył na jacht, co też młody profesor uczynił bez wielkiego wysiłku, a kiedy znalazł się już na pokładzie, kobieta objęła go, zaproponowała mu coś do picia i zanim zeszła do kajuty, nakazała postawienie wszystkich żagli. Oddaliwszy się od „Martiny”, pozostawionej na łasce morskiego prądu, który spychał ją na otwarte morze, żaglowiec wziął kurs na południe. W porze obiadu mąż nie wrócił do domu i Martina zastanawiała się nad smażeniem ziemniaków do godziny czwartej. Niech to diabli, pomyślała, on w towarzystwie swoich bogów, a ja zamknięta w kuchni. Trzeba będzie z tym skończyć. Wiedziała, że na morzu czas nie istnieje, istnieją tylko zmysły, jak wiele razy powtarzał Ulisses. Nie po raz pierwszy ów żeglarz powracał później, ale tym razem Martina miała ponure przeczucie, chociaż tworząca się wysoka fala nie sprawiała groźnego wrażenia. Kiedy zaczęła się martwić, poszła do tawerny Pod Rekinem. Tam nie wiedziano nic o Ulissesie. Potem skierowała się na miejską przystań i stwierdziła, że miejsce cumowania jest puste. Rybacy i marynarze, którzy tego niedzielnego popołudnia znajdowali się na pokładach sąsiednich łodzi, również nic nie wiedzieli. Ktoś wspomniał, że widział rano Ulissesa, gdy spokojnie wypływał w morze, i że nawet wymienili słowa powitania, mijając się w doku. Na drewnianym pomoście Martina poczuła, że jej smutek rośnie, w miarę jak słońce chowa się za zamkiem. Nie odważyła się wszczynać alarmu, ponieważ sierpniowe wieczory wciąż były na tyle długie, ze swoimi fiołkowymi zachodami słońca, że pozwalały na spokojny powrót. Ale słońce zachodziło, a wiadomości przynoszone do portu przez rybaków i żeglarzy nie brzmiały najlepiej. Wydawało się, że fali nie powodował zwykły wiatr, ale zapowiadany sztorm na otwartym morzu. Martina nie wytrzymała dłużej. Jeśli nie zaalarmuje straży na czas, wkrótce zapadnie ciemna noc, tak więc sama, nie informując nikogo z rodziny, udała się do budynku straży miejskiej, a tam przyjął ją komendant posterunku, Diego Molledo. - Mój mąż zaginął na morzu - oznajmiła zaniepokojona kobieta. - Spokojnie, proszę pani - odpowiedział strażnik miejski. - Wypłynął na ryby o ósmej rano i do tej pory nie wrócił. - Spokojnie, spokojnie, rybacy zawsze wracają, choćby z pustymi rękoma. - Ale nie on, on na pewno nie wróci - szlochała Martina. Starając sieją uspokoić, komendant posterunku zadzwonił do Morskiego Pogotowia Ratunkowego, żeby zaalarmować ekipę ratowniczą, i kiedy razem z Martiną wrócił do portu, stała tam już przygotowana do wypłynięcia łódź motorowa, a pogłoski o alarmie dotarły też do tawerny Pod Rekinem, do uszu starego Basilia, który zmobilizował paru marynarzy jako ochotników gotowych przyłączyć się do poszukiwań w resztkach dziennego światła. Co najmniej cztery łodzie ze znającą się na rzeczy załogą wyruszyły w morze na poszukiwanie Ulissesa Adsuary, nauczyciela literatury klasycznej, zapalonego rybaka i niedoświadczonego żeglarza. Pierwsze popłynęły w stronę przylądka, inne skierowały się na północ, stawiając czoło rosnącym falom i coraz bardziej gęstniejącej ciemności. Nie dostrzeżono żadnej dryfującej łodzi aż po linię horyzontu. Mogło się zdarzyć, że silne fale zepchnęły Ulissesa w stronę któregoś z pobliskich portów albo, że udało mu się schronić na jakiejś plaży po drugiej stronie cypla. Tak stwierdzili, uspokajając oczekującą żonę, członkowie ekipy ratunkowej, którzy powrócili, nie napotkawszy najmniejszego śladu zatonięcia na pełnym morzu. Noc zapadła bardzo szybko, co uniemożliwiło jakiekolwiek próby ratunku. Komendant posterunku, Diego Molledo, chciał wiedzieć, skąd brała się pewność Martiny, że jej mężowi przytrafiło się coś złego. - Powiedział, że złowi dla mnie pierwszego w sezonie tuńczyka. - To żaden powód - zdziwił się strażnik. - Prosił, żebym usmażyła mu ziemniaki na specjalnej oliwie z oliwek. To była jego ulubiona potrawa. Na pewno przydarzyło mu się nieszczęście - powiedziała Martina, zakrywając chusteczką zalaną łzami twarz. - Nigdy w życiu nie słyszałem czegoś równie osobliwego. Cóż to za dziwactwo, nigdy o czymś takim nie słyszałem, wrócić z zaświatów z powodu smażonych ziemniaków! - dziwił się flegmatyczny strażnik, Diego Molledo. Martina oczekiwała świtu przez całą noc razem z rodziną i najbardziej zaprzyjaźnionymi z marynarzy na patio tawerny, przy stole poplamionym resztkami kawy i wódki, cały czas wzdychając w chusteczkę, aż przez winorośl zaczął prześwitywać poranny brzask i wtedy do akcji ponownie wkroczyła ekipa ratownicza i ochotnicy, do których dołączył helikopter straży nadbrzeżnej. Ledwie wyszło słońce, namierzył dryfującą łódź Ulissesa jakieś dziesięć mil od urwiska. Przez radio podał jej położenie motorówce Morskiego Pogotowia Ratunkowego, ta wzięła kurs dziewięćdziesiąt stopni, aż dostrzegła ów punkt na horyzoncie; w miarę jak się do niej zbliżali, wiedzieli, że to łódź Ulissesa, ponieważ miała czarną zęzę i niebieski dziób z parą oczu wymalowanych na przednich burtach. Dopłynęli do niej, weszli na pokład. W niewielkiej kabinie rozbrzmiewała piosenka Julia Iglesiasa, o tym jak złowił półkilogramowego tuńczyka, nadgryzionego już przez inne ryby. Pusta łódź dryfowała na łasce fal, a zaginiony kapitan zostawił w kabinie parę piw, nietkniętą kanapkę z szynką, paczkę papierosów, okulary plus cztery dioptrie i poskładane ubrania. Miejscowe radio przerywało czasem piosenkę Julia Iglesiasa, aby przekazać informację o akcji ratunkowej. „Wczoraj zaginął na morzu mieszkaniec naszego miasteczka, Ulisses Adsuara. W tej chwili ekipy ratunkowe przeszukują okoliczne wody, chociaż istnieje przypuszczenie, że rozbitek został już wyratowany przez jakiś statek z żeglugi przybrzeżnej”. Na rozkaz strażnika Diega Molledo, komendanta posterunku, opuszczona „Martina” została przyholowana do portu i opieczętowana przy pomoście, aby można było poddać ją oględzinom podczas śledztwa. Marynarze mówili, że jeśli Ulisses utonął, jego ciało szybko pojawi się gdzieś niedaleko na brzegu, prąd je wyrzuci, bo morze nie lubi ludzi i istotnie rzadko zdarzało się, żeby trup nie wypłynął. W tamten sierpniowy poniedziałek aż wrzało od plotek na posterunku, w sądzie, na rynku i w portowych tawernach, a domysłom nie było końca. Ulisses nie umiał pływać. Mógł wypaść z łodzi, mógł popełnić samobójstwo, przywiązując sobie kotwicę do szyi, jako że kotwica również zginęła. Mógł także uciec, ale w tym przypadku nikt nie rozumiał, dlaczego wybrał tak skomplikowany sposób i jaki miałby powód, żeby udać własną śmierć. Zapewne nauczyciela pochłonęło morze. Upłynęło wiele dni, a wieść o odnalezieniu tego dziwnego żeglarza, żywego lub martwego, nie nadchodziła z żadnego portu czy innej miejscowości. Wszyscy znajomi przyjęli nieszczęście za rzecz naturalną. Po paru tygodniach od tamtych wypadków Martina wciąż miała oczy spuchnięte od płaczu i choć nie straciła nadziei na odzyskanie męża, wiedziała, że niektórzy mówią o niej wdowa po Ulissesie, więc pewnego poranka przywdziała żałobę i poszła obsługiwać w tawernie, czując się żoną jednego z zaginionych na morzu, licznych w Circei, z tą różnicą, że jej mąż nie był zawodowym marynarzem, a nauczycielem literatury klasycznej w liceum, pogrążonym w długim śnie. Martina żyła samotnie z synem, a po upływie jakiegoś czasu uczucie do Ulissesa roztopiło się w jej pamięci. Przy stołach w tawernie Pod Rekinem pamięć o młodzieńcu, który pewnego dnia zjawił się w mieście z głową przepełnioną mitami, też się rozwiewała. Marynarze prawie o nim nie wspominali. Był jednym z wielu pochłoniętych przez morze, co dla nich stanowiło istotę życia. Martina zachowała po mężu ślubny smoking wiszący w szafie i postanowiła się z nim nie rozstawać do końca życia, wiele razy w przerażającej ją samotności gładziła ubranie, płacząc za straconą miłością. Z czasem Alberto Sierra coraz chętniej zjawiał się z wizytami w barze Pod Rekinem, a to z powodu rosnącego apetytu na widok wdowy, której uroda dojrzewała bez żadnego kochanka, mogącego uczynić jej życie łatwiejszym, i to właśnie bogaty przedsiębiorca wymyślił, żeby zakopać pamięć o Ulissesie żałobnymi uroczystościami za jego duszę, kiedy zbliżała się trzecia rocznica śmierci. Nie chodziło o stwierdzenie zgonu w zgodzie z wymogami prawa, ale o oficjalne zaakceptowanie śmierci Ulissesa, poświęcenie mu mszy świętej, a po umieszczeniu go w zaświatach - zaproszenie Martiny na tańce w czasie sierpniowych zabaw, żeby znów śmiała się jak dawniej. Pogrzeb odbył się w kościele parafialnym, z największą doniosłością, na jaką pozwalała liturgia, a ponieważ to Alberto Sierra mu patronował, na uroczystość przybyli politycy z rady miejskiej razem z alkadem, wielu pracowników firmy inwestycyjno-budowlanej i innych należących do potentata, paru zaprzyjaźnionych marynarzy, koledzy z liceum, wśród nich poważnie zasmucony Xavier Leal, i krewni zmarłego, na czele z wdową w głębokiej żałobie. Zgromadzeni przyglądali się Martinie z natrętną ciekawością, ale dzięki czarnej, bardzo gęstej woalce przykrywającej twarz nikt nie mógł dojrzeć, czy wyrażała ona smutek, pogodzenie z losem czy obojętność. Ołtarz przybrany został kwitnącymi o tej porze kwiatami, a liczne wieńce złożono na pustym katafalku pod baldachimem wyszywanym złotą nicią, pod którym nie spoczywał żaden nieboszczyk, kadzidło było pierwszej jakości, podobnie jak pieśni za zmarłego, w wykonaniu trzech księży przybranych w żałobne ornaty. Wzruszająco zabrzmiały w głównej nawie świątyni te słowa: - Przyjmij, Panie, duszę naszego brata Ulissesa, która opuściła ten świat... spraw, żeby aniołowie zanieśli ją w ramionach do niebieskiej ojczyzny... Rzekł Pan: kto we mnie wierzy, nie umrze na wieki... zaprawdę, kiedyś zmartwychwstanie, żeby powrócić na zielone pastwiska raju... W pierwszym rzędzie żałobników, bardzo blisko wdowy, siedział właściciel firmy inwestycyjno-budowlanej Alberto Sierra, w ciemnym garniturze, z dłońmi złożonymi na podołku. Jego mina świadczyła o tym, że utorował sobie dostęp do serca prześlicznej wdowy, miłości swojego życia, a jego oczy nie potrafiły zamaskować skrytej radości, którą odczuwał. Kiedy po zakończeniu liturgii ustawiła się kolejka do składania kondolencji, ludzie nie wiedzieli, czy składać gratulacje, czy dzielić wdowi ból z Martiną, ponieważ wszyscy czuli, że przeznaczeniem tej kobiety są ramiona milionera Alberta Sierry, co uważano za wielkie szczęście. To był niezwykle uroczysty pogrzeb, najdroższy z możliwych w kościelnym rytuale, odprawiony za duszę Ulissesa Adsuary, chociaż ceremonia nosiła jakby rys zaślubin, coś na kształt zmiany warty, zważywszy, że parę dni po obrzędzie żałobnym Alberto i Martina wyruszyli razem w pierwszą podróż. Bogaty przedsiębiorca kupił zrujnowane opactwo w pięknej dolinie wśród drzew pomarańczowych, pięćdziesiąt kilometrów od wybrzeża, i chciał pokazać dziewczynie prace, prowadzone w celu zamiany klasztoru w pięciogwiazdkowy hotel. Opactwo zostało sprzedane wraz z przylegającym neogotyckim kościołem, który milioner zamierzał przeznaczyć na salę bankietową, na wesela i chrzciny, ale na razie w zakrystii pełno było skrzyń z zapleśniałymi szatami liturgicznymi. Przetrwały niektóre ołtarze z gipsowymi świętymi, na wpół zwalone w bocznych kaplicach, dało się też dostrzec konfesjonały podobne do duchów pod warstwą pyłu gipsowego i chrzcielnicę, w której robotnicy ciągle trzymali wodę, żeby umyć sobie twarz po pracy. Wystarczyło zobaczyć, jak promieniejący szczęściem świecki opat skacze przez stosy gruzu, i już było wiadomo, że to nowy właściciel. Jego pełen satysfakcji głos, objaśniający zalety projektu, dźwięczał w pustych pomieszczeniach. Dawna sala kapituły stanie się hotelowym holem, klasztorny dziedziniec - kawiarnianym ogródkiem, refektarz, gdzie mnisi spożywali postną zupę - pięciogwiazdkową restauracją, w zakrystii urządzi się salon gier, a cela opata czy przeora przeistoczy się w najbardziej luksusowy apartament. Głos milionera dźwięczał pod sklepieniem zrujnowanego kościoła. Martina wiedziała, dlaczego ten bogacz przywiózł ją do klasztoru. Mimo że Alberto mógł uchodzić za sympatycznego czy nawet bardzo atrakcyjnego w oczach innych kobiet, ona czuła rodzaj niechęci do jego wszechwładzy, choć zachęcała go udawanym podziwem, by uwolnił całą swoją próżność, kiedy uśmiechnięta podążała za nim przez zwały gruzu. Była pewna, że zaprowadzi ją w miejsce najbardziej spektakularnych robót, a tam ponowi propozycję, co też się stało. Milioner zaciągnął Martinę aż na kościelny chór, gdzie ciągle jeszcze stały rozchwiane organy, pełne gniazd gołębi grzywaczy, i gdy odzyskał oddech, utracony przy wspinaczce po kręconych schodach, przez chwilę nic nie mówił, tylko pożerał ją wzrokiem pełnym pożądania, aż nagle przyciągnął ku sobie, chwytając w pasie. Martina próbowała się uwolnić, ale tak, by jej odmowa nie była zbyt stanowcza. Wnajmniejszym stopniu nie chciała go upokorzyć. Wręcz przeciwnie. Z niewątpliwym wyczuciem wyślizgnęła się z muskularnych ramion milionera, wyćwiczonych na siłowni, choć uczyniła to z zamierzoną opieszałością, wskazującą na brak woli oddania się, chyba że zaistniałyby ku temu odpowiednie przesłanki. - Rezygnujesz z posiadania tego wszystkiego. I z wielu innych rzeczy - powiedział Alberto. - Jesteś dla mnie bardzo miły - wyszeptała Martina. - Wcale mnie nie kochasz. - To nie tak. Za bardzo się spieszysz. Daj mi trochę czasu. - Mam dla ciebie prezent. Zanim dowiem się, czy zechcesz zostać moją żoną, pozwoliłem sobie wyrobić złotą kartę Visy na twoje nazwisko. Możesz za nią kupić wszystko - oznajmił milioner. - Po co to zrobiłeś? Nie chcę pieniędzy. - Nigdy ci niczego nie zabraknie - powiedział Alberto, biorąc ją w ramiona. - Nie teraz. - Możesz sobie kupować sukienki, możesz podróżować, możesz mieć kabriolet, możesz codziennie chodzić do fryzjera, do masażystki, do restauracji. Co ty na to? - Proszę, nie, nie teraz, proszę... - jęczała Martina, uwięziona między zwalistym ciałem niedoszłego kochanka a rozklekotanymi organami. - Właśnie teraz. Za długo czekałem! - krzyknął milioner, łapczywie szukając ust Martiny swoimi zsiniałymi wargami. Po gwałtownym sprzeciwie Martina oparła się o organy, jej ręce, broniąc się przed napaścią kochanka, obejmowały rury i uderzały w klawisze. Gdyby instrument działał, wydobyłby z bitwy między tymi jakże różnymi istotami burzliwe akordy. Milioner zdołał wydrzeć Martinie parę niechętnych pocałunków, może odrobinę namiętnych, w odpowiedzi na gwałtowne i lubieżne ugryzienia. Bez względu na to, co przypuszczalnie działo się w sercu Martiny, było oczywiste, że jej los został przesądzony. Wszystko wskazywało na to, że dziewczyna krok po kroku wchodziła w sieć zastawioną przez mężczyznę, który kochał ją tak jak pieniądze, ona jednak potrafiła oszacować zarówno własne korzyści, jak i nieokiełznaną miłość Alberta, z najwyższym znawstwem do tego stopnia, że znalazła się w jego łóżku tego samego dnia, kiedy udało się jej zakończyć wszelkie formalności. Uzyskała rozwód z zaginionym na morzu Ulissesem, po trzech latach od wypadku, jako powód podając opuszczenie domu. Potem Martina każdą miną, każdą pieszczotą, każdym zmysłowym uśmiechem zdobywała oficjalne przyrzeczenie od milionera, aż któregoś ranka udali się oboje do urzędu stanu cywilnego, aby zawrzeć związek małżeński, co nie zdziwiło nikogo w Circei, ponieważ wszyscy uważali śliczną wdowę za naturalną własność milionera, kolejną z wielu parcel, które kupił pod zabudowę. Jednakże sama ceremonia ślubna była skromna, a z podróży poślubnej do Miami wdowa wróciła już w ciąży, co ona sama uważała za nieunikniony sposób oznaczenia terenu w świecie swojego męża, zgodnie z radą matki, seńory Rosety. - Po pierwsze, dasz sobie zrobić dziecko. - Jemu, naprawdę? - Oczywiście, idiotko, jemu - odpowiedziała matka, zawczasu zacierając ręce. Ta skromna dziewczyna z tawerny, o pięknych delikatnych kształtach, szybko stała się wielką panią i już wkrótce wchodziła na pokład jachtu Alberta Sierry z dumą i swobodą, nosząc ciążę pod pareo [Rodzaj spódnicy lub przepaski z jednego kawałka materiału, luźno wiązanego w pasie; częsty dodatek do stroju plażowego.] ale nikt już nigdy nie zobaczył jej, jak śmieje się z radości ani jak obdarza czułym spojrzeniem tego człowieka od wielkich interesów, który palił coraz więcej cygar Montecristo, kupował coraz więcej ziemi, miał coraz większy wpływ na radę miasta, stawał się coraz groźniejszy dla konkurencji, a przy tym cieszył się coraz większą sławą i był coraz sympatyczniejszy. A Martina nauczyła się żyć z bogactwem jak z czymś nieuniknionym, co nieoczekiwanie przypadło jej w udziale. Po narodzinach pierwszej córki Martiny stary Basilio, czując się dość pewnie jako dziadek bogatej wnuczki, sprzedał tawernę Pod Rekinem, którą zamieniono na pizzerię, i ten przybytek starych marynarzy, przesiąkniętych tytoniem i alkoholem, został opanowany przez zestawy nowych dań i potężny harmider turystów z plecakami, którzy posilali się tam przed wejściem na pokład promów na Ibizę. Basilio i Roseta stali się parą emerytów, zawsze odświętnie ubranych, spacerujących po alei Palmowej tam i z powrotem, bez celu, a ich klienci, rybacy i marynarze, przestali opowiadać historie o morskich katastrofach i rekinach i uciekli do kawiarnianych ogródków w porcie. Świat się zmieniał. Na ślicznej twarzy Martiny zaczęła pojawiać się pierwsza zmarszczka, delikatny rowek w kąciku ust, i najpewniej ta niewielka erozja czasu, która dodała jej atrakcyjności, była oznaką zgorzknienia. - Jesteś gotowa, serce moje? - zawołał Alberto z garderoby, zapinając jedwabną koszulę. - Jeszcze chwila, już idę - odpowiedziała Martina, nakładając ostatnie kosmetyki w łazience. - Dziś w nocy rozbijemy bank. - Na pewno, kochanie. - Pospiesz się. - Już idę, kochanie. - Będziesz królową kasyna - oznajmił Alberto, kiedy szli portykiem w stronę garażu, gdzie w gotowości czekał szwadron samochodów. - Myślisz, że mi się poszczęści? - Poszczęściło ci się, kiedy zostałaś moją żoną. Którym samochodem jedziemy? Daimlerem, mercedesem czy jaguarem? - Jaguarem - zdecydowała Martina, nie szczędząc sobie grymasu niechęci. - Zobaczymy, co nam noc przyniesie. Martina wkroczyła do nadmorskiego kasyna otulona jedwabnym szalem i obwieszona klejnotami. Alberto wręczył jej garść czerwonych sztonów. Kulka kręciła się przy pierwszym stole. Martina podeszła do ruletki i postawiła wszystko na zero. Wykonawszy obrót dookoła świata, kulka podskoczyła parę razy jak zaczarowana i na koniec wypadła na zero. Martina zobaczyła, że zero jest jej przeznaczeniem. ... śmierci nie można pojąć, można się jej tylko nauczyć. Przyjąć ją jako naturalną to jedyny sposób, by ożyć... Przez dziesięć lat od śmierci Ulissesa świat bardzo się zmienił. Ktokolwiek by zmartwychwstał, dowiedziałby się, czytając gazetę, że Margaret Thatcher nosi pistolet w torebce, Gorbaczow nie marzył nawet, że skończy, reklamując pewną markę pizzy, nawet jeśli świadomie się do tego przygotowywał. Syn Marlona Brando zastrzelił narzeczonego siostry, Greta Garbo nawet w trumnie nosiła czarne okulary, a AIDS stało się sakramentem współczesności. Kiedy Ulisses Adsuara zginął na morzu, Grace Kelly właśnie roztrzaskała swą elegancję i urodę na przedniej szybie samochodu na jednym z zakrętów księstwa Monaco, wielki Reagan wyhodował raka nosa, mafia dostarczyła premierowi Aldo Moro najwyższą prawdę wewnątrz siedmiu gramów ołowiu, angielscy Gurkhowie, nie wyjmując noży spomiędzy zębów, pili herbatę na pokładzie niszczycieli zmierzających ku wojnie na Falklandach, a pani Imelda Marcos z Filipin wciąż mordowała wrogów i kupowała buty, ale oznakę zmian, zaistniałych w ciągu dziesięciu lat nieobecności Ulissesa, stanowił fakt, że istotę czarnych dziur w kosmosie objaśniano na opakowaniach cukierków toffi, a hamburgery sporządzano z kurczaka. Przez te dziesięć lat, kiedy Ulisses Adsuara przebywał poza światem, uległo zmianie życie w Circei. Beton dotarł do mety, znajdującej się na szczytach wzgórz, a konsumpcja znacznie przewyższała pojemność śmietnisk. Na targowisku w centrum miasteczka, pod świetlikami z modernistycznymi witrażami, na tych samych stoiskach, gdzie wcześniej sprzedawano ikrę tuńczyka, suszone tuńczyki i inne peklowane ryby, których zapach pochodził prosto z Mezopotamii i Grecji, teraz panoszyły się frykasy, kiełbaski, wędzone węgorze, ciemny chleb, twarde szarlotki oferowane przez Niemki w bawarskich strojach. Miejska przystań stanowiła już skomplikowane miasteczko żaglówek, ale na końcu jednego z pomostów wciąż trwała „Pieśń Morza”, nieruchoma, zniszczona, zakurzona, w zasadzie zrujnowana. Zmieniła się też twarz Martiny. Ona sama wciąż była piękną, trzydziestopięcioletnią kobietą z talią delikatnie zaokrągloną po trzech porodach, w tym jednym przez cesarkę, a upływający czas pozostawiał drobne ślady w kącikach ust i wokół oczu, co dodawało jej urodzie dojrzałego blasku. Utraciła wiotkość, która czyniła ją na pozór kruchą. Teraz wyglądała jak dojrzała kobieta, z wciąż wielkim potencjałem ciała. Miała z Albertem dwie córki, dziewczynki całe w kokardkach i koronkach. Latorośl Ulissesa, dorastający Abelito, zaczął grać w koszykówkę, miał troszkę włosów pod pachami i nie pamiętał swojego ojca, bo nikt mu o nim nie opowiadał, ale niejasno przeczuwał, że jego ojcem był ten człowiek, który pewnego dnia zabrał go w krótki rejs łodzią i śpiewał mu neapolitańskie piosenki na otwartym morzu. Alberto zajął się nim jak rodzonym synem, ponieważ ten krezus nie miał nic przeciw rodzinie, choć przejmował się jedynie pieniędzmi. Zdjęcie Martiny w srebrnej ramce stało na komodzie w sypialni. Zrobił je Ulisses i było jedną z niewielu zachowanych pamiątek po tamtym człowieku, który zniknął pod wodą. Ile razy Martina spoglądała na swoją dziewczęcą, uśmiechniętą postać w dolinie Alcudiany, wspominała tamte szczęśliwe dni, które upływały im między namiętnością seksu i harmonią przyrody. W kufrze na strychu schowała smoking, okulary, parę teczek z zapiskami i inne rzeczy, pozostawione przez rozbitka, ale chyba o nich zapomniała, ponieważ nigdy nie wchodziła do tej części posiadłości. Wizerunek Ulissesa, już bardzo rozmyty, zdawał się jej snem, który kiedyś miała, a im odleglejszym się stawał, tym więcej miejsca zajmował w jej pamięci. Pewnego lata, aby uczcić pięćdziesiąte urodziny milionera Alberta Sierry, zbiegające się z prezentacją jego nowej spółki Hispano-Alemana, której został prezesem, po dowodach szacunku złożonych mu w radzie miasta i klubie morskim, jego żona postanowiła wydać wielkie przyjęcie. Kolejny raz stawił się u miejscowego potentata kto żyw w miasteczku i nikim był ktoś, kto nie został zaproszony tego sierpniowego wieczoru do posiadłości, która powiększyła się o hektar ogrodu od czasu uroczystego otwarcia przed dziesięcioma laty. Teraz otaczał ją mur wysoki na trzy metry, z kolcami i tłuczonym szkłem na krawędzi. Bramy wjazdowej strzegły kamery wideo, elektroniczne zamki i dwa marmurowe lwy. Nikt nie mógł dostać się do twierdzy niezauważony. Około pięciuset gości przybyło tego wieczoru na przyjęcie, prawie wszyscy zostali powitani przez gospodarzy w bramie ogrodu, i bal, na którym wymieszali się biznesmeni, politycy na urlopach, paru znanych artystów i szacowni kupcy z miasteczka, upływał spokojnie, na trawniku dookoła podświetlonego basenu, przy dźwiękach bolera granego przez orkiestrę, goście posilali się przy stołach pod drzewami chleba świętojańskiego, a kelnerzy roznosili drinki na tacach. Martina promieniała. W naszyjniku z tropikalnych orzechów, z kwiatami jaśminu we włosach i w bardzo letniej jedwabnej kreacji od Chanel, która okrywała opaleniznę przywiezioną z otwartego morza. Wszystko toczyło się pod jej bacznym okiem, po raz pierwszy jej syn Abelito krążył wśród gości z kieliszkiem w dłoni i pryszczami na twarzy. Kwadratowy podbródek Alberta lśnił odcieniami fioletu z powodu tak wielkiego szczęścia i sukcesów, choć bez wątpienia to Martina była królową wieczoru. Wszyscy goście przebywali w ogrodzie, przyjęcie powoli się kończyło, noc dobiegała świtu i służące poszły już spać, więc w domu nie było nikogo, kiedy Martina udała się do kuchni po środek nasenny. Otwierając szafkę, poczuła czyjś oddech za plecami. Odwróciła się i zobaczyła nieznanego mężczyznę. Pomimo zaskoczenia czy strachu, spowodowanego jego obecnością, opanowała przyspieszone bicie serca, podejrzewając, że to jeden z kelnerów albo z gości, ale nagle dostrzegła, że mężczyzna pokazuje jej rybę trzymaną w ręce i uśmiecha się do niej w znajomy sposób. - Powiedziałem, że przywiozę ci pierwszego w sezonie tuńczyka. Musiałem się udać aż na Sumatrę, żeby go złowić - spokojnie oznajmił Ulisses, unosząc rybę. - To prawdziwy tuńczyk? - zapytała Martina, nie zwracając uwagi na słowa nieznajomego. - To dowód miłości. Wróciłem z podróży dookoła świata, żeby powiedzieć ci, że jesteś kobietą mojego życia - nad wyraz spokojnie ciągnął Ulisses. - Aaaaaaaaaaaaa!!! - wrzasnęła Martina. Kiedy paru gości, zaalarmowanych krzykiem, zjawiło się w kuchni, zobaczyło nieprzytomną Martinę na podłodze. Obok leżał tuńczyk. To pewnie zwykłe omdlenie, pomyśleli wszyscy i nie musieli właściwie nic robić, ponieważ Martina po chwili otwarła oczy, sama wstała i pierwsza powiedziała, że to zwykły zawrót głowy, ale gdy doszła do siebie i ujrzała błękitną rybę na podłodze, bardzo się zmieszała, choć nie odezwała się słowem. Ktoś podniósł tuńczyka i położył go na talerzu na marmurowej ławie. Martina rozmyślała w łóżku przez resztę nocy, zastanawiając się, czy to był sen czy jawa, a kiedy światło poranka pojawiło się w oknie, jej dusza znajdowała się w stanie raczej głębokiego smutku niż zaskoczenia, choć szybko musiała porzucić swoje niepokoje, bo Alberto zaczął jej pożądać, obcałowywać, na wpół pijany, a ona nie znalazła żadnego powodu, z jakiego mogłaby odmówić swego ciała własnemu mężowi w jego pięćdziesiąte urodziny. Zareagowała udawanymi jękami rozkoszy na gwałtowne ataki namiętnego agresora, pod którym ledwie mogła oddychać; udało się jej wystawiać głowę spod muskularnego ramienia Alberta, żeby zaczerpnąć powietrza i znów wykonywać mechaniczne ruchy biodrami. W czasie trwania tego ściśle małżeńskiego aktu Martina myślami przebywała w kuchni. Kiedy wkrótce potem mąż chrapał, a kosy śpiewały w ogrodzie, Martina włożyła szlafrok i bezszelestnie wyszła z sypialni, starając się nie obudzić dziewczynek. Zeszła na bosaka po luksusowych marmurowych schodach do ogromnego salonu, przeszła przez jadalnię, otwierając poszczególne drzwi ostrożnie niczym złodziej, tym razem nie chcąc zaalarmować służących, i w ten oto sposób, oświetlona delikatnym złotawym brzaskiem, wkroczyła do kuchni z mocno bijącym sercem. Tu mogła na nowo przyjrzeć się tuńczykowi, rozłożonemu na szklanym talerzu. Oglądała go z uwagą. Odważyła się go dotknąć. Gładząc opuszkami palców błękitną, tęczowo prążkowaną powłokę, poczuła bardzo wyraźnie chłód, tak jakby to stworzenie zostało dopiero, co wyciągnięte z najgłębszego morza; oczy ryby nie były ani nieruchome, ani pożółkłe, po prostu ich nie było. Miejsce po nich wypełniało szkło. W kuchni nie dostrzegła innych śladów bytności Ulissesa. Wszystkie okna zamknięto od wewnątrz. Mur ogrodu był wysoki. Głównej bramy wciąż strzegły elektroniczne zamki i kamery. Dzięki nim można nawet kontrolować przechodzące duchy, jak głosiła ulotka informacyjna. Martina przetrząsnęła tamtego ranka cały ogród, z wszystkimi zakamarkami, w poszukiwaniu ewentualnego śladu czy znaku pozostawionego przez tego, który się pojawił. Ale znalazła tylko pozostałości po przyjęciu, rozdeptane ciastka, szklanki porzucone w zupełnie niespodziewanych miejscach, potłuczone kieliszki i mnóstwo niedopałków cygar. Tego samego dnia, zanim skasowano nagranie, znalazła pretekst, żeby przejrzeć taśmę z kamery przy bramie. Bardzo się zdziwiła, stwierdzając, że wśród wielu nieznanych gości na przyjęciu, już mocno po północy zjawił się jeden, mroczny jak cień, bez osoby towarzyszącej, ukryty między kelnerami, który mógłby być Ulissesem, przy odrobinie wyobraźni. Po obiedzie zadzwonił telefon. Alberto odebrał, ale po usłyszeniu jego głosu tamten ktoś przerwał połączenie. Telefon zadzwonił jeszcze kilka razy tego popołudnia i choć Martina starała się nie okazywać niepokoju, ani na moment nie przestała o tym myśleć, gdy dźwięczały dzwonki różnych aparatów umieszczonych w wielu miejscach rezydencji, a w pewnej chwili musiała podnieść słuchawkę, ponieważ siedziała obok aparatu, naprzeciwko męża. - Halo? - Wczoraj w nocy wyglądałaś cudownie, tak jak cię zapamiętałem - wyszeptał głos z niebyt daleka. - Halo! - Muszę się z tobą spotkać. - Halo! - Nie myśl sobie, że na darmo opłynąłem świat dookoła - nie ustępował głos, który Martina natychmiast rozpoznała. - Halo, halo! - Kto to? - zapytał mąż, wychylając twarz zza gazety. - Nikt. Ktoś odłożył słuchawkę _ odpowiedziała Martina z udawaną swobodą. Wiedziała, że rozbitek żyje i powrócił, choć nie miała na to przekonującego dowodu, z wyjątkiem swojej obsesji, i czuła, że niewyraźny cień zaginionego mężczyzny powoli ją oplatał, za każdym razem przyjmując bardziej zwarty kształt. Przypadki mężczyzn, którzy uciekają z domu i powracają po latach, nie są tak odosobnione. Martina powoli godziła się z myślą, że i jej się to przydarzyło, i wraz z upływającymi godzinami tego sierpniowego niedzielnego popołudnia, ciągle lekko skacowana po przyjęciu, zaczynała pojmować ogrom problemów, jakie wywoła powrót Ulissesa, jeśli jest faktem. Smutek, nienawiść, zaskoczenie, upokorzenie, zwykła ciekawość mieszały się w jej wnętrzu z dziką radością, poruszającą najciemniejsze zakamarki ciała, której nie umiała opanować. Tej samej nocy, kiedy Alberto i Martina leżeli już w łóżku, Ulisses zadzwonił raz jeszcze, z całkiem nieodległego, jak się zdawało, miejsca. - Halo? - Idiota! - zawołał Alberto. - Proszę coś powiedzieć, słyszę pański oddech. - Kto to? - zapytała Martina ze swojego łóżka. - Ciągle ten sam debil. Rozłączył się - wymruczał Alberto. Martina pragnęła, żeby telefon zadzwonił następnego dnia, kiedy mąż będzie w pracy, żeby mogła spokojnie porozmawiać. W tamten poniedziałek Ulisses nie dał znaku życia. Dopiero po paru dniach, po południu, telefon znów się odezwał. Martina zamknęła się w sypialni i usiadła na brzegu łóżka, żeby porozmawiać w spokoju, który pozwoliłby jej zadać parę pytań, ale głos w słuchawce mówił miarowo, jakby chodziło tylko o przekazanie komunikatu bez oczekiwania na odpowiedź. Przypominało to nagranie: - Kochana Martino, proszę, wybacz mi tak późny powrót do domu. Ponieważ, jak mi się wydaje, sprawy się skomplikowały podczas mojej nieobecności, chciałbym się z tobą spotkać w tajemnicy, aby poznać stan twojej duszy i dostosować do tego moje postępowanie. W kuchni zostawiłem tuńczyka, którego ci obiecałem. To dowód, że nie zapomniałem o tobie. Zauważyłaś, że ryba nie ma oczu? Takie są wszystkie tuńczyki na Sumatrze. Zamiast oczu mają drogocenne kamienie nieznanego pochodzenia. Z mojej podróży przywiozłem mnóstwo historii, które chcę ci opowiedzieć. Z wyrazami miłości. Zadzwoń pod ten numer: 96 744 98 60. O jakiejkolwiek porze dnia czy nocy. Martina próbowała rozmawiać z informatorem, którego głos rozpoznała. Połączenie zostało przerwane i nastąpiła chwila ciszy, a potem musiała symulować migrenę, żeby Alberto dał jej spokój. Przez parę dni była jakby nieobecna i nic tylko analizowała obraz, który widziała przez parę sekund w kuchni, tamtej nocy, zanim upadła na podłogę, utraciwszy przytomność z powodu zbyt silnych emocji. Obraz tego mężczyzny mocno odbił się w jej pamięci. Jeśli to naprawdę był Ulisses, dlaczego nikt inny nie rozpoznał go na przyjęciu? Gdyby żył, miałby czterdzieści trzy lata. Wydawało się jej, że pamięta, że rozbitek, który pojawił się w kuchni, był właśnie w tym wieku, a jego sylwetka była dokładnie taka, choć może nieco lepiej zbudowana, a przynajmniej nie tak niezgrabna ani chuda, jak postać nauczyciela zabranego przez morze. Dziesięć lat nieobecności spowodowałoby większe zmiany. A jednak ten mężczyzna był tym samym, który odszedł, tego była pewna. Kiedy milczenie rozbitka stało się nie do zniesienia, Martina postanowiła wykręcić numer telefonu tylekroć powtarzany w pamięci. A gdy to robiła, serce łomotało jej jak oszalałe. Odezwał się kobiecy głos. - Słucham. - Chciałam rozmawiać z Ulissesem Adsuarą. - Jakim Ulissesem? - Ulissesem Adsuarą - powtórzyła Martina. - Nie mieszka tu nikt o takim nazwisku - stwierdził kobiecy głos. - To nie jest jego mieszkanie? - Jego mieszkanie? No cóż, zależy, jak na to spojrzeć. To jest przytułek. - Przepraszam, że się dopytuję. Nie mieszka tu samotny mężczyzna, czterdzieści parę lat, nie wiem, co jeszcze mogę powiedzieć, wysoki, w miarę...? - Proszę posłuchać, mamy tu w tej chwili sześćdziesięciu imigrantów i drugie tyle żebraków i bezdomnych - odpowiedział kobiecy głos ze szczerością większą, niż spodziewała się tego Martina. Po tym telefonie zorientowała się, że numer należy do schroniska dla bezdomnych przy jakiejś organizacji pozarządowej, leżącego na jednym z osiedli Malvarrosy w pobliżu Walencji i że tam mógł się zjawić mężczyzna podobny do zaginionego na morzu Ulissesa. Martina postanowiła to sprawdzić osobiście i pewnego dnia pod koniec sierpnia, korzystając z tego, że mąż udał się w podróż do Genewy, pojechała tam samochodem i zaczęła krążyć dookoła obskurnego hoteliku w dzielnicy nadmorskiej, z dala od restauracji i stolików pod gołym niebem przy plaży w Las Arenas, gdzie spędzili miodowy miesiąc. Zmęczona chodzeniem po Malvarrosie i wnikliwą obserwacją twarzy wszystkich żebraków Martina usiadła w kawiarnianym ogródku, zamówiła dżin z tonikiem, zapaliła papierosa i właśnie wtedy odezwał się akordeon wśród tłumu plażowiczów, opalających się na piasku i wypełniających kawiarnie. Dźwięki akordeonu natychmiast przywołały wspomnienie Jorgita, który grał tę samą melodię, El gato montes, w dniu jej ślubu, na przyjęciu pod winoroślą w tawernie. Ale biedny Jorgito już nie żył. Tym razem nie zjawiła się po niego gwiazda z Hollywood w białym kabriolecie marki Cadillac czy stąpająca po morskich falach w czerwonej jak płomień sukni. Jorgito zmarł na skutek ataku ciężkiego szaleństwa, spowodowanego syfilisem, i któregoś upalnego dnia padł jak rażony piorunem na portowym placu, nie śmiejąc się ani nie płacząc. Jacyś marynarze podnieśli go z ziemi, kiedy leżał na sieciach rozciągniętych wzdłuż mola i wyglądał tak, jakby w przedśmiertnych drgawkach zaplątał się w nie, tak jak ryby, które próbują uciec, a tymczasem plączą się jeszcze bardziej. Przy dźwiękach akordeonu Martina spoglądała z niepokojem na ludzi siedzących wokół i otwarcie wpatrywała się w twarze odzianych w kostiumy kąpielowe plażowiczów. Oczekiwała, że w każdej chwili z anonimowego tłumu może wyłonić się duch i podejść do niej, wręczając jej listy uwierzytelniające. Którykolwiek z tych rozebranych ludzi mógł być powracającym rozbitkiem. Martina siedziała w kawiarni całe popołudnie, paląc i popijając dżin z tonikiem, goście przy innych stolikach wielokrotnie się zmieniali, a po kilku godzinach kelner w końcu zapytał ją uprzejmie, czy na kogoś czeka, a może trzeba jej w czymś pomóc. Bez słowa pokręciła głową, panując nad uśmiechem, ale kiedy podniosła się z krzesła, poczuła, że jest pijana; słońce kładło się fioletowym blaskiem na morzu między gąszczem dźwigów na krańcu portu w Walencji. W dość beznadziejnym nastroju zanurzyła się w labirynt uliczek dzielnicy Carmen. Pamiętała, jak Ulisses powiedział, że gdyby kiedyś zginął, to miała szukać go właśnie tutaj. Może znajdzie swojego rozbitka sprzedającego serwetki na skrzyżowaniu albo grającego na gitarze na chodniku, albo wyciągającego po jałmużnę wychudzoną dłoń. Nadchodziła właśnie upalna noc sierpniowa i we wszystkich knajpach i drink-barach zapalono światła. Weszła do Carmen ulicą Bolseria i najpierw zatrzymała się w El Cafetin, potem zamówiła drinka w dawnej aptece Sant Jaume, gdzie argentyńska wróżka stawiała jej karty. W pamięci kołatało jej to, co mówiło przeznaczenie: „Każda podróż oznacza śmierć, proszę, niech mi pani powie, czy ten mężczyzna mnie kocha, pokocha cię tylko wtedy, gdy go zabijesz, a potem pożresz”. Kawiarnia Lisboa, na ulicy Cavallers, teraz nazywała się Fox Congo, natomiast knajpka Negrito wciąż znajdowała się przy tym samym placyku. Trzydziestopięcioletnia kobieta, elegancko ubrana, wędrująca po wszystkich knajpach ze wzrokiem jednocześnie pożądliwym i zrozpaczonym, zwróciłaby uwagę w każdym innym miejscu, ale nie w tym labiryncie pełnym zagubionych istot. Tu wszyscy czegoś szukali. Nazwy knajp, światła, muzyka, smród kanalizacji, opary alkoholu tworzyły na ulicy gęsty prąd, którym tłum młodzieży płynął ku różnym portom. Johny Maracas, La Edad de Oro, Zapping, La Cava del Negret, John Silver, La Flaca to przybytki ze zniszczonymi kanapami, na których marynarze mogli złożyć głowy na podołkach syren. Jeden z drink-barów nazywał się Venial: i była to gejowska knajpa, w której najbardziej perwersyjne marzenia znajdowały schronienie w rozkosznych rozporkach niektórych klientów. Martina zajrzała do środka i wyczuwszy nieco dziwny nastrój, chciała się wycofać, ale jeden z aniołów stróżujących u wejścia powiedział, że może wejść bez problemu. Najpiękniejsze z obecnych tu kobiet mogły okazać się całkiem nieźle wyposażonymi mężczyznami. Martina usiadła przy barze obok dwóch siłaczy w obcisłych podkoszulkach, którzy obcałowywali się i obejmowali ramionami pokrytymi tatuażami z wypraw na wszystkie morza. Kiedy jej wzrok przyzwyczaił się do czerwonawego półmroku, a z każdego kąta wychynęły cienie, Martina odkryła, że jednym z tych cieni jest niewątpliwie Xavier Leal, kolega Ulissesa z liceum, który właśnie pił coś w towarzystwie przyjaciela. Martina, siedząca przy barze w takim lokalu, zwracała uwagę, toteż Xavier szybko ją dojrzał i choć starali się unikać wzrokiem, to w pewnej chwili ich spojrzenia się spotkały. Fakt, że Xavier Leal znajdował się tu z przyjacielem, był dość oczywisty. Nie czynił nic, by ukryć swój homoseksualizm, dlatego też wcale nie martwił się, że ktoś może go spotkać, ale zastanawiał się, co w takim miejscu robiła Martina. Wstał, żeby się przywitać. Wymienili parę zdawkowych uwag, a w tym krótkim czasie Martina pilnie śledziła spojrzenie Xaviera, szukając w nim tajemnicy, którą powinna poznać. Po drugim łyku ośmieliła się przypuścić bezpośredni atak. - Widziałeś go? - zapytała. - Kogo? - zdziwił się Xavier Leal. - Nieważne. Nic nie mówiłam. Zapomnij o tym. - Nie spodziewałem się tu ciebie spotkać. Szukasz kogoś? - Tak. - Syna? Uciekł z domu? W tej dzielnicy zawsze się zjawiają ci, co uciekają z domu. - Nie. Z moim synem wszystko w porządku. - Nie chcę się mieszać w nie swoje sprawy. Teraz jesteś bogata. Otaczają cię wpływowi ludzie. Wszystko ci się może zdarzyć. Zaplątałaś się w coś? - Nie. - No to powiedz mi, co tu robisz. - Mam do ciebie prośbę. Jeśli się z nim spotkałeś, to mi powiedz. Jeśli któregoś dnia zadzwoni i do ciebie, daj mi znać, proszę cię Xavier... obiecujesz? - Z kim mam się spotkać? - spytał zaintrygowany Xavier. - Z nim. - Z kim? - Z Ulissesem - odpowiedziała Martina ostrym tonem. - Z Ulissesem Adsuarą? Z twoim zmarłym mężem? - dopytywał się wyraźnie podniecony Xavier. - Tak, właśnie tak - wyszeptała Martina zapatrzona w głąb kieliszka. Ponieważ była trochę pijana, Xavier Leal pomyślał, że cierpi na depresję, rodzaj tęsknoty, że może zawiodła się na mężu, ma problemy z synem albo dosięgną! ją jakiś inny cios, który zranić może kobietę w tym wieku; przez chwilę zastanawiał się, czyby jej nie śledzić, kiedy pospiesznie dopiła drinka, wstała i wyszła z lokalu, niczego nie wyjaśniając. Noc była upalna. Martina błąkała się między ludźmi krążącymi po knajpach. Usiadła w ogródku Sant Jaume, gdzie pośród tłumu otaczającej ją młodzieży, samotna przy stoliku, sprawiała wrażenie kobiety oczekującej w nieskończoność na kogoś, kto ma przejść obok, gotowa nie ruszyć się z miejsca, dopóki cud się nie wydarzy. Tam znowu zobaczył ją Xavier Leal, gdy wraz z przyjacielem opuszczał dzielnicę o świcie. Podszedł do niej i pocałował ją. Martina powiedziała: - Czekam na niego. - Na utopionego Ulissesa? - Umówiłam się z nim. - Wiesz, co mówisz? - Wiele lat temu umówiliśmy się, że się tu spotkamy - odrzekła Martina. Kiedy się oddalali, przyjaciel spytał, kim jest ta kobieta, a Xavier odparł, że to jedna z wielu zakochanych kobiet, która zwariowała; dotarłszy do rogu ulicy, obejrzeli się i zobaczyli, jak wciąż siedzi tam sama, a światło brzasku nabiera złotawych odcieni i dzielnica powoli pustoszeje, aż w ciszy rozrabiać zaczną pierwsze ptaki, śpiewające już pod dachami. Przejechała śmieciarka, polewano ulice i choć polewaczki zbliżały się do niej, Martina siedziała na jedynym krześle, które nie zostało schowane przez kelnerów, na mokrym tarasie Sant Jaume, nieporuszona, wierząc, że Ulisses, albo jego duch, pojawi się w końcu wśród uliczek labiryntu. Po raz pierwszy ta bogata kobieta przebywała w nocy sama poza domem. Przez cały dzień, kiedy chodziła po Malvarrosie i po starej części miasta w poszukiwaniu przywróconego życiu rozbitka, zwanego kiedyś Ulissesem, wciąż wspominała przeżyte razem lata, każdy trud ich dawnego istnienia. Nie potrafiła przysiąc samej sobie, że była szczęśliwa z tym człowiekiem. Ale była pewna, że kochała go ze wszystkich sił; gdy jednak rozwiały się wszelkie nadzieje na spotkanie go w ten już dość późny poranek, postanowiła wrócić do swojej okazałej rezydencji, a podczas drogi powrotnej pustą szosą zaczęła zastanawiać się, czy przypadkiem nie oszalała. Dlaczego to jej się przytrafiło, skoro ma przystojnego, bogatego męża, który ją uwielbia? Wróciła do domu z oczami podrażnionymi brakiem snu, ze smakiem popiołu w ustach i wszystkimi śladami, jakie pozostawiła na jej twarzy pierwsza poważna przygoda z alkoholem. Nie, Alberto nie dzwonił z Genewy, ale filipińska służąca powiedziała, że telefon dzwonił bez przerwy i jedyny raz, kiedy natychmiast nie przerwano połączenia, głos dojrzałego mężczyzny pytał o panią. Co więcej, poprzedniego wieczoru pojawił się jakiś nieznany osobnik, który jej szukał, ale na pytania Martiny o jego wygląd żadna ze służących nie potrafiła go dokładnie opisać. To nie był włóczęga ani domokrążca, ani policjant, ani posłaniec, ani nikt z przyjaciół domu, ani też ktoś, kogo wygląd wskazywałby jednoznacznie na pochodzenie. - Nie zostawił żadnej wizytówki, nazwiska, jakiegoś adresu? - dopytywała się Martina. - Powiedział, że to bez znaczenia - odparła jedna ze służących. - Nic więcej? - Powiedział, że wróci. Minęło parę dni i Ulisses nie dał znaku życia, ale w czasie niedzielnego śniadania, już po powrocie Alberta, ktoś zadzwonił, chcąc rozmawiać z panią domu, więc służąca podała jej słuchawkę do stołu, przy którym siedziała cała rodzina. Raz jeszcze wyraźnie zabrzmiał głos Ulissesa: - Czekam na ciebie dziś po południu w... - Halo? - Martina, bardzo zmieszana, udawała, że nie słyszy. - Czekam na ciebie dziś po południu o szóstej w kawiarni... - Halo?! - ... w kawiarni leprozorium w dolinie Alcudiany, pamiętasz, w dolinie... - A niech to. Nic nie słyszę. Halo! - zawołała Martina, starając się ukryć rumieniec. - Pamiętaj. O szóstej w tamtej kawiarni - powiedział Ulisses. - Rozłączyło się - oznajmiła Martina. Alberto słuchał wiadomości i nie zwracał uwagi na zdenerwowanie żony. Jeszcze raz obecność Ulissesa przyczaiła się, kreśląc wokół niej ciasny krąg, ale tego niedzielnego popołudnia Martina organizowała w domu partię kanasty dla przyjaciółek i nie znalazła pretekstu, żeby uciec lub choćby wymknąć się na godzinę i sprawdzić, czy zmarli mogą zmartwychwstać i czy są godni miłości. Następnego dnia pojechała do doliny swoim jaguarem. Jakby wiedziona śladem pozostawionym przez Ulissesa, przejechała wśród gajów pomarańczowych, migdałowych, oliwnych i drzew czereśni aż do sanatorium, a samotność, która przenikała ją do szpiku kości, pasowała idealnie do cudownego widoku wzgórz opadających ku morzu. Martina nie była w tym miejscu od czasu, kiedy Ulisses odszedł, ale każda nierówność terenu stanowiła dla niej odbicie miłości. Jej jęki rozkoszy wciąż trwały w zachwycie nad doliną, wydawało się jej, że słyszy jeszcze trzykrotne echo vespina, odbijane w przepaściach, po których wspinał się z silnikiem tak rozgrzanym jak ciała kochanków szukających schronienia w grocie. Kawiarnia w sanatorium tego ranka była zamknięta. Dozorca, a może ogrodnik albo i chory, spotkany przez Martinę niedaleko wejścia, nie potrafił jej nic powiedzieć o obcym mężczyźnie, który miał się tu zjawić w niedzielne popołudnie. Zaczęła spacerować po ogrodzie, zerwała kwiat geranium, powąchała go i usiadła, czekając na coś nieokreślonego, na ławce pod błękitnym obrazem Madonny. Kwaśny zapach geranium uświadomił jej, że niekoniecznie musi istnieć Ulisses, żeby mogła dalej przeżywać przejmującą historię o bohaterach, jedną z tych, które opowiadał jej za życia. Paru już wyleczonych trędowatych z uśmiechem pozdrawiało samotną kobietę; to oni wędrowali potem doliną i spotykali kochanków pod drzewami. Martina spytała, czy któryś z nich był wczoraj po południu w kawiarni. - Owszem, ja byłem - odezwał się trędowaty staruszek. - Nie zauważył pan samotnego, nieznajomego mężczyzny? - Owszem. - Nic nie mówił, nie zostawił żadnej wiadomości? - Z nikim nie rozmawiał, o ile wiem. Siedział przez godzinę, obserwując grę w karty, a potem odszedł bez słowa pożegnania. Zachował się raczej niegrzecznie. Wypada powiedzieć choć „do widzenia” - oburzał się trędowaty. Martina postanowiła udać się w górę doliny. Jaguar jechał skrajem tarasów z oliwkami, cytrynami i granatami, aż wreszcie dotarł do owczarni obsadzonej cyprysami na kształt drogi krzyżowej, która z drugiej strony kończyła się wąwozem Piekło. Martina ruszyła ścieżką między zaroślami, szukając śladów, które zaprowadziłyby ją do Końskiej Groty, i choć przez tyle lat roślinność zmieniła otoczenie, jaskinia tak zapadła jej w pamięć, że szybko ją odnalazła. Musiała zdjąć buty na obcasie, żeby wspiąć się po skarpie do groty, a przed wąskim wejściem do jej czeluści bez wahania pozbyła się swych markowych ubrań. Wsunęła się naga do środka, by obudzić wspomnienia. Kiedy wzrok przywykł do ciemności, dostrzegła w głębi ten sam błysk wody, a na sklepieniu wciąż widniało to samo zdanie, którego znaczenia, po wielokrotnym odtwarzaniu go w pamięci, nie potrafiła rozszyfrować. Pod osłoną gór rzeczy trwają nietknięte przez tysiące lat. Na ziemi leżały śmieci, butelki, foliowe opakowania, jakaś prezerwatywa, ale być może przetrwał zamrożony obraz przeżytej tu namiętności. Przed powrotem do domu, koło południa, Martina wstąpiła do dawnej tawerny Pod Rekinem, zamienionej w pizzerię Sorrento, gdzie podawano też inne dania. Pełno było młodych ludzi, w większości cudzoziemców, z plecakami rzuconymi na ziemię, przełykającymi w pośpiechu obiad przed wyruszeniem w stronę wyspy. Nikt jej tu nie rozpoznał. Zajrzała na patio. Nie było ani drzewa cytrynowego, ani bugenwilli, ani sznurka, na którym wieszała sidła miłości, ani długiego marmurowego stołu, tylekroć stanowiącego podporę dla książek o starożytności. Pies i kot, śpiące na sobie, już nie żyły, a pnącza winorośli zostały zastąpione namiotami reklamującymi martini, które ocieniały plastikowe stoliki i krzesła. Nie rozpoznała również Ulissesa wśród twarzy spalonych słońcem, ale kiedy wróciła do domu, Alberto oznajmił, że ktoś do niej dzwonił i zostawił wiadomość. Może ją przeczytać, kartka leży obok telefonu. „Ktoś będzie na ciebie czekał o szóstej po południu na plaży Las Arenas. Kawiarnia Rosa. Będzie w zielonej koszuli i z książką w ręku”. Podczas obiadu Alberto spytał, czy jest coś, o czym powinien wiedzieć. Martina próbowała się wykręcić, jej mąż spojrzał na nią surowo. Choć niepokój, nad którym żona nie panowała, mógł być skutkiem jakichś kłopotów ze zdrowiem, co być może chciała ukryć, pomyślał, zanim rzucił jej spojrzenie pełne udawanej surowości. - Jeśli masz jakieś kłopoty, powiedz mi. - Nie mam żadnych kłopotów, kochanie - odparła Martina. - Nie oszukuj mnie. Wiesz, że tego bym nie zniósł. Jestem gotów zrobić dla ciebie wszystko - oznajmił Alberto, w trzęsącej dłoni trzymając widelec do ryb. - O co ci chodzi? - zdziwiła się Martina. - Jestem gotów zabić każdego, żebyś ze mną została. Nie zapominaj, czyją jesteś żoną. Jestem gotów zabić każdego, kto cię skrzywdzi. - Będę o tym pamiętać, kochanie. Nie musisz się niczego obawiać. - Potrzebujesz czegoś? Masz kłopoty? Wplątałaś się w coś? Nie zapytam, kim jest ten mężczyzna - mówił Alberto coraz smutniejszym tonem. - Dobrze, kochanie. Nie rób tego. Tego popołudnia Martina była gotowa pokonać każdą przeszkodę. Po obiedzie, świadoma, że mąż obserwuje wszystkie jej miny i gesty z fotela w salonie, powoli nałożyła makijaż w łazience, włożyła elegancką sukienkę i pomknęła jaguarem w stronę miasta, zostawiając męża we wspaniałej rezydencji. Przed szóstą znów czekała w tym samym miejscu na plaży Las Arenas, z pucharkiem lodów waniliowych przed sobą. Ulisses nadchodził deptakiem od strony kąpieliska. Szedł wolnym krokiem, z książką w dłoni, miał na sobie zieloną, mocno znoszoną koszulę, równie znoszone dżinsy i zniszczone sandały. Już z daleka podniósł książkę w geście powitania i zbliżał się do Martiny, nie przestając się uśmiechać, i choć oczywiście bardzo się zmienił, ona natychmiast wiedziała, że to on, nie miała najmniejszej wątpliwości. Prędzej dałaby się zabić, niżby temu zaprzeczyła. Ulisses podszedł do niej, usiadł obok, cmoknął w policzek i zanim zaczął z nią rozmawiać, poprosił kelnera o coś zimnego do picia. Potem pomiędzy nimi zapadło pełne napięcia i niezmierzonej głębi milczenie, wewnątrz którego słychać było szum morza, krzyki dzieci i wrzaski mew, ale ten brak kontaktu trwał tylko do momentu, kiedy kelner przyniósł Ulissesowi sok pomarańczowy. - Widzę, że już nie nosisz okularów - stwierdziła Martina z ironicznym uśmiechem. - Zostawiłem je na łodzi - odpowiedział Ulisses tak naturalnie, jakby to stało się wczoraj. - Miałeś szczęście. Zachowałam je w domu na pamiątkę. Myślę, że ciągle leżą w kufrze na strychu. - Już ich nie potrzebuję. Widzę doskonale. - No jasne, ta wada wzroku z czasem leczy się sama - zauważyła Martina. A potem znów zapanowała napięta cisza. Siedząc naprzeciwko siebie, zaczęli obserwować się jak nieznajomi. Pierwsze, co zdumiało Martinę, to fakt, że Ulisses ma teraz niebieskie oczy, delikatnie zielonkawe. Wydawał się odrobinę wyższy i na pewno nie był niezgrabny, ale postawny, a nawet ładnie zbudowany. Utracił dawną bladość w odrobinę oliwkowym odcieniu. Jego ogorzałą twarz przecinały zmarszczki i być może to, że wyglądał na blondyna, zawdzięczał skórze spalonej słońcem. Natomiast Ulisses wciąż podziwiał dojrzałą i zmysłową kobietę, którą stała się tamta delikatna dziewczyna, i dziwił się sile płynącej z jej wnętrza. - Wiesz, dlaczego wróciłem? - Nie. Nie mam pojęcia - odparła Martina. - Obiecałem, że przyniosę ci pierwszego w sezonie tuńczyka. - Owszem. Tak było. Tyle czasu potrzebowałeś, żeby go złapać? - A ty mi obiecałaś usmażyć ziemniaki, pamiętasz? - Tak. - Wróciłem, bo opłynąłem cały świat i nie spotkałem nikogo, kto by smażył takie ziemniaki jak ty - odparł, śmiejąc się głośno, Ulisses. - Skurwysyn - szepnęła Martina. - W czasie mojej podróży nauczyłem się wielu rzeczy. - Na przykład? - Nauczyłem się łowić dla ciebie na Sumatrze. Wiesz, gdzie leży ta wyspa? - Nie. I nic mnie to nie obchodzi. - Ryba, którą ci przywiozłem z tej wyspy, miała w oczach diamenty. - Wyrzuciłam tę rybę do kosza. Może te diamenty błyszczą na śmietniku. Albo zjadły je mewy. Tutaj mewy zjadają szlachetne kamienie. Wszystko zjadają. Martina nie chciała, żeby Ulisses opowiadał jej o swojej podróży, nie prosiła też, żeby tłumaczył się ze swej nieobecności. Siedziała po prostu obok niego, a po kolejnej chwili milczenia wzięła go za rękę i we dwójkę spoglądali na plażę. Jedyne, czego pragnęła Martina, to żeby Ulisses dalej istniał. A Ulisses poczuł, że początkowa łagodność wyczuwalna w dłoni kobiety tężeje, aż dłoń zmieniła się w stalowe obcęgi. Próbując się od niej uwolnić, by wziąć szklankę, zrozumiał, że Martina nie ma ochoty go puścić, choć nie przestaje się uśmiechać najsłodszym z uśmiechów. - Opłynąłem świat dookoła, żeby się przekonać, że cię kocham i nigdy nie będę mógł bez ciebie żyć - oznajmił Ulisses. - Kłamiesz doskonale jak na nieboszczyka. - Tyle razy mi się śniłaś. - Ja tylko płakałam. Opłakiwałam ciebie, jak opłakuje się zmarłych. - Myślałaś, że umarłem? - spytał Ulisses. - Wyprawiliśmy ci pogrzeb w kościele. Jeśli za kogoś modlą się w taki sposób, ciąży na nim wielka odpowiedzialność po zmartwychwstaniu. - Co teraz zrobimy? - Nie wiem. Muszę o tym pomyśleć - odparła Martina. Ulisses spróbował raz jeszcze uwolnić dłoń z ręki kobiety, bezskutecznie, pomimo skrycie czynionych wysiłków. Każda próba oswobodzenia wywoływała na jej twarzy enigmatyczny uśmiech. Ulisses bał się, że Martina zacznie nagle krzyczeć, płakać, wyzywać go wśród ludzi odpoczywających w cieniu kawiarni Rosa. Czuł, że kobieta czyni nadludzki wysiłek, by zapanować nad wściekłością, narosłą w niej przez ostatnie dziesięć lat. Zmarły nie powraca na ten świat w tak bezceremonialny sposób i nie zjawia się przed kochanką, cmokając ją w policzek. A jeśli Martina chwyciła się tej istoty z taką siłą, to dlatego, że starała się uniemożliwić rozwianie swego snu. Za nic w świecie nie byłaby teraz gotowa go utracić. Po próbach czynionych przez Ulissesa i Martinę, mających dowieść, że losem rządzą zmysły, nadszedł czas na rozmowę o rzeczywistości. Ulisses oznajmił, że jego przygoda się zakończyła. Z frachtowca zszedł na ląd w Walencji, bez pieniędzy, bez ubrania, z ledwie paroma książkami, mapami i z paszportem wystawionym przez konsulat na Korfu. Blisko miesiąc włóczył się nocami po Circei, nie ośmielając się ujawnić, aż wpadł na wariacki pomysł w noc przyjęcia, kiedy wszedł na teren rezydencji wraz z kelnerami, wiedząc, że nikt go nie rozpozna, po to tylko, żeby potwierdzić zasłyszane pogłoski o jej nowym życiu. Podobnie zniknął z przyjęcia, nie wzbudzając podejrzeń. Teraz mieszkał w ośrodku pomocy dla imigrantów, żebraków i włóczęgów w dzielnicy rybackiej, ponieważ nie był gotów do powrotu. Po wysłuchaniu tej krótkiej historii Martina puściła dłoń Ulissesa i rozpłakała się cicho, a kiedy tak łkała, on mówił, że ją kocha, że jej nie opuści, że wszystko, czego nauczył się w podróży, to po to, żeby jej powiedzieć, że wrócił zupełnie odmieniony. - Co ja teraz mam zrobić? Mam męża, dwie córki, mój mąż mnie kocha, jest dla mnie dobry, ale zabiłby mnie, gdybym go zostawiła - mówiła do siebie między jednym a drugim łkaniem. - Kocham cię - powiedział Ulisses. - Minęło dziesięć lat. Rozumiesz? - Musisz mi wybaczyć. Opowiem ci, co naprawdę się wydarzyło. - Nic nie chcę wiedzieć. Daj spokój. Nic mi nie opowiadaj. Musisz pozostać martwy. To jedyne wyjście. - Nie rozumiem. - To bardzo proste. Nie istniejesz. - Nie istnieję? - Weź pieniądze. Teraz muszę wracać do domu. Nie istniejesz, nie istniejesz. Rozumiesz? To jedyne wyjście. Weź pieniądze - powtarzała uporczywie. Wyciągnęła z portfela parę banknotów i wręczyła Ulissesowi, który wziął je mechanicznym ruchem i nie przeliczywszy ani nawet na nie nie spojrzawszy, schował do kieszeni. Martina powiedziała mu, żeby zmienił lokum i zamieszkał w hotelu Astoria i żeby czekał na jej telefon. Później, w drodze na parking, kiedy Ulisses spróbował delikatnej pieszczoty i chciał przylgnąć do jej ciała, szepcząc, że pożąda jej jak nigdy, Martina odsunęła go być może zbyt szorstko. Opony jaguara zapiszczały głośno i Martina odjechała aleją Neptuna, a Ulisses został przy ogrodzeniu kąpieliska Las Arenas pod błękitnym, łuszczącym się Partenonem i nikt, widząc go z daleka, nie mógł zaprzeczyć, że to włóczęga, najbardziej współczesny z żebraków. Martina wracała do domu, płacząc gorącymi łzami przez całą drogę. ...to ty, bez wątpienia, i nie poznałam cię, póki nie mogłam dotknąć twego ciała moimi własnymi dłońmi... Tamtego dnia Martina rozpoczęła sekretny romans, którego niewątpliwie była władczynią absolutną. Ulisses wrócił z zaświatów jak rozbrojony wojownik, z siłą nie większą niż nowe opowieści, zasłyszane w mrocznej krainie Hadesu, za oceanem, i być może jego powrót na ziemię stanowił tylko krótką przerwę, coś w rodzaju pomostu między dwoma frachtowcami zacumowanymi w porcie. Być może gdyby Martina nie przejęła inicjatywy w miłości, Ulisses zniknąłby raz jeszcze na morzu, albo stałby się żebrakiem na ulicach jakiegoś wielkiego miasta. Martina skorzystała z niespodziewanego wyjazdu Alberta, żeby uwolnić się spod jego czujnej opieki i umówić się na spotkanie z Ulissesem. Przez wiele dni prowadzili telefoniczne rozmowy, w dziwnych porach, znienacka zaczynane i przerywane, zawsze z żalem, podczas których wytwarzała się między nimi niezdrowa zależność, podobna do nerwicy. Mieli teraz okazję spróbować ze sobą jeszcze raz. Martina miała wolne popołudnie. Na początku umówiła się z Ulissesem w kawiarni hotelu Astoria, gdzie rozbitek mieszkał na jej koszt, ale potem zmieniła decyzję, wiedząc, że odbywały się tam spotkania emerytowanych bogaczy i że tam umawiały się na podwieczorki starsze damy z Walencji, i ktoś z tych ludzi mógłby rozpoznać w niej żonę właściciela firmy inwestycyjno-budowlanej, Alberta Sierry, a ponieważ nosiła się już z zamiarem zgrzeszenia, postanowiła zaprowadzić Ulissesa w bardziej sekretne miejsce, bardziej stosowne do jawnego cudzołóstwa z pierwszym mężem. Ulisses czekał na nią w nowym miejscu, na rogu placu Tossal, w centrum dzielnicy Carmen, i kiedy Martina tam się pojawiła, miała już zarezerwowany pokój w hoteliku dla podróżnych na ulicy Bolseria, gdzie wynajmowano je na godziny; i choć niecierpliwiła się, by odkryć ciało Ulissesa i znaleźć jasną brodawkę pod jego lewym sutkiem, co stanowiło cechę odróżniającą go od pozostałych śmiertelników, przystała na jednego drinka w El Cafetin, na stojąco, przy barze. Pili w milczeniu, bacznie się obserwując. Ulisses przyniósł mapę. Po każdym łyku spoglądali na siebie i uśmiechali się. Niczym dwoje nieznajomych, którzy umówili się w ciemno i nie mają sobie nic do powiedzenia, a tylko chcą skrócić czas, nim rzucą się na siebie, stali z kieliszkami w dłoni i kiedy Ulisses chciał rozłożyć mapę na barze i pokazać Martinie zagubiony punkt na Oceanie Indyjskim, podobny do śladu muchy, który miał być jedną z wysp Indonezji, ona nie chciała spojrzeć i piła, aż opróżniła kieliszek. Potem zapłaciła. Wreszcie poleciła Ulissesowi, by poszedł za nią. Nakazała to bez słów, skinęła jedynie głową. Bardzo wąskim chodnikiem ulicy Bolseria szła, trzymając go za rękę, ona przodem, on z tyłu, jakby go ciągnęła, i w końcu doszli do balkonu tonącego w pelargoniach, z szyldem hoteliku La Mallorquina. Ulisses poczuł, że dłoń Martiny ciągle jest jak z żelaza, i to wrażenie osłabiało jego wolę, aż do jej zupełnego zaniknięcia. Weszli do liszajowatej bramy i szczęśliwie zaczęli omijać wszelkie piętrzące się na ich drodze przeszkody: brudne schody z drewnianymi stopniami zjedzonymi przez korniki, wiodące na trzecie piętro, przemalowane zielone drzwi, przenikliwy dzwonek w recepcji, staruszkę, wyglądającą przez judasza, kota miauczącego złowieszczo na widok pary pod żarówką na schodach, staruszkę, która kazała im wyczyścić buty na wycieraczce, długi korytarz śmierdzący kapustą, ubikację w głębi, pokój po prawej z numerem siedem na drzwiach, różową lampkę na stoliku nocnym, balkon z pelargoniami, wielkie łóżko z zagłówkiem z kutego żelaza, doskonale nadającym się do przywiązania kochanka, jeśli to lubi, lustro w szafie, w którym odbijały się dwa ciała, tak jak teraz. Przy otwartym balkonie i odgłosach dobiegających z ulicy, okrzykach rzemieślników z małych straganów i obwoźnych handlarzy, rzucili się na siebie i na łóżko, zębami zrywając z siebie ubrania i w miarę jak z każdym ukąszeniem odkrywali kolejny skrawek ciała, narastało w nich szaleństwo, które kazało im zagłębić się we własne wnętrze, aby po chwili wybuchnąć z jeszcze większą siłą. Kiedy Ulisses był już całkowicie nagi i naga leżała też Martina, oboje oddychali ciężko jak para koni, które równo wbiegają na metę, z przewagą o pół głowy na korzyść klaczy, a w pokoju było dość światła wpadającego przez balkon, żeby odkryć na spoconej skórze wszystkie znaki tożsamości. Martina szukała ustami jasnej brodawki pod lewym sutkiem, i nie miała nawet czasu się nim nacieszyć, bo poczuła nagle, jak Ulisses posiadł ją z ogromną siłą, i to było jak fala, która ją przykrywa i wypełnia wodą zakamarki pamięci. Okrzyki rozkoszy wydawane przez Martinę słychać było na ulicy. Szczygły i kanarki w klatkach zawieszonych w oknach zamilkły, sprzedawca w sklepie kolonialnym zastanawiał się, co u licha dzieje się tam na górze, a na chodniku zebrała się grupka ludzi, gotowa oklaskiwać wspaniałość tego orgazmu, który nadszedł nagle, zanim zdołali wymówić słowa miłości i pożądania. - Co tam się dzieje u góry? - Nic takiego - odparł przyzwyczajony do podobnych ekscesów przechodzień. - To tylko jakaś kobieta umiera z rozkoszy, bo właśnie odkrywa Amerykę. Martina nie poznawała samej siebie w otchłani namiętności, w jękach, w doświadczeniu kochanka, którego trzymała w ramionach, ani w ściekającym z niej pocie. Cały erotyczny potencjał, kumulowany przez dziesięć lat, przez tyle samotnych nocy, powstrzymywanych łez, tęsknoty po śmierci, wszystko to wyskoczyło z jej ciała, łamiąc je wpół. Być może istnieją kobiety, które ze strachu o swoje bezpieczeństwo ulegają mężczyźnie. Martina znalazła siłę, żeby ujarzmić Ulissesa w rozkoszy, jakiej dostarczał jej w akcie miłosnym, i od tej chwili jej siła tylko rosła, aż zawładnęła tym ciałem całkowicie, niczym jeden z węży Laokoona. - Pamiętasz naszą noc poślubną? - zapytała, zapalając papierosa po pierwszym starciu. - Pamiętam doskonale. Jacyś pijacy śpiewali na plaży. - Opowiedziałeś mi historię o wężach wyłaniających się z morza. - Wężach Laokoona. - Nie miałeś wtedy pojęcia, czym jest kobieta - szepnęła. - O niczym nie miałem pojęcia - powiedział Ulisses, leżąc na plecach z zamkniętymi oczyma. - Gdzie masz ślady moich zębów na podbródku? Blizna znikła. Ręką wolną od papierosa Martina pieściła ciało Ulissesa i nieświadomie szukała jasnej brodawki, której również nie było. Nie czuła jej w swoich ustach, kiedy szczytowała? Nie przywiązała do tego wagi. Niektóre części ciała kochanka zmieniły się. Ramiona wydawały się mocniejsze, albo potrafiły lepiej obejmować, głos brzmiał pewniej, pierś była bardziej opalona, palec u stopy pozostawał grecki, ale dla tego mężczyzny siła fizyczna niczego nie oznaczała, stanowiła jego naturalną właściwość. Być może Martina także się zmieniła. - W nocy, na przyjęciu, kiedy zobaczyłem cię po tylu latach, myślałem, że to inna kobieta - wyznał Ulisses, spoglądając na łuszczący się sufit. - Zaskoczyłeś mnie w kuchni. Wszystko odbyło się tak szybko jak w opowieściach o duchach zmarłych - powiedziała Martina. - To nie tak. Miałem nad tobą przewagę. Przyglądałem ci się dość długo. - Naprawdę? - Tamtej nocy podawałem ci drinki w ogrodzie tak, że mnie nie rozpoznałaś. Widziałem też naszego syna. - Byłeś przebrany za kelnera? - Mogę ci powiedzieć, co piłaś. Trzy wódki z sokiem pomarańczowym, twój ulubiony drink. Zgadza się? - Nie pamiętam. - Z kieliszkiem w ręce, przy basenie, rozmawiałaś z przyjaciółkami o podróży do Miami, którą planujecie razem z mężami na wrzesień. - Zgadza się - przyznała Martina. - Stałem obok ciebie. - Ale nie pojadę w tę podróż. Alberto chce, żebym z nim jechała. Nie zamierzam. - Dlaczego? - Nie wiem. - Powiedziałaś to mężowi? - Nie. - Dlaczego nie chcesz jechać? - Bo ty się zjawiłeś. Nigdy nigdzie nie wyjadę - oznajmiła Martina. Ulissesowi udało się ją przekonać, żeby dała sobie rozłożyć mapę na nagim brzuchu, a cienki niebieski papier był jak morze, które przykryło znaczną część ciała. Ulisses palcem wskazywał trasę wyprawy i wymieniał po drodze jedynie niezbędne nazwy: Gibraltar, Wyspy Zielonego Przylądka, Afryka Południowa, wyspa Reunion, Ocean Indyjski, Cejlon, cieśnina Malakka, Medan, palcem zaznaczając na ciele Martiny każdy port, do którego zawijał w czasie pierwszego rejsu na Sumatrę. Na koniec podróży położył dłoń pod mapą, na łonie kobiety. - Opowiedz mi jakąś historię - poprosiła. - Jakąkolwiek? - O czymś, co ci się przytrafiło gdzieś daleko. - Kiedy dotarłem do Szanghaju, na rzece Huangpu dźwięczały lichtugi [Barki służące do przewozu ładunków.] Za pieniądze zarobione przy połowie korali na morzu Celebes wynająłem pokój w hotelu Cathay, dość duży i zniszczony, zajmowany być może przez bohaterów powieści Vicki Baum, Conrada albo Somerseta Maughama. Przybyłem nocą, z kuferkiem, niczym angielski podróżnik, po tropikalnej ulewie, która zalała drogę z Nankinu, pozostawiając na niej śmierdzące kałuże, w których odbijał się księżyc. Pokój w hotelu Cathay miał garderobę tak wielką, że można było do niej wejść, a kiedy ją otworzyłem, zobaczyłem wiszący w środku biały smoking i czarną, bardzo obcisłą suknię, z rozcięciem z boku i kwiatem z czerwonego jedwabiu wyhaftowanym z przodu, być może były to ubrania zostawione przez poprzednich gości. Przymierzyłem smoking. Pasował idealnie. Czułem się świetnie. Włożyłem go tej nocy, gdy szedłem grać w ruletkę do podejrzanej spelunki na śmierdzącej ulicy Seczuan. Przegrywałem wszystkie pieniądze, bo uparłem się stawiać na siódemkę. Wkrótce potem spostrzegłem, że obok mnie stoi piękna kobieta, o krótkich, mocno polakierowanych włosach, ubrana w tę samą suknię, którą widziałem w garderobie w hotelu, z tak samo wyhaftowaną różą i rozcięciem z jednej strony, ukazującym fantastyczne nogi. Ta kobieta poradziła mi, żebym postawił na zero, a nawet delikatnie pokierowała moją ręką, bym to uczynił. Kulka wypadła na zero. Trzy razy miałem szczęście. Zanim odwróciłem głowę, żeby jej podziękować za moją wygraną, kobieta odeszła. Kiedy wróciłem do hotelu, otworzyłem szafę. Sukienka również znikła. Nosiła ją jakaś kobieta w Szanghaju. - Już koniec? - To cała opowieść - odrzekł Ulisses. - Oddam ci moje ciało i wszystkie moje pieniądze, jeśli będziesz opowiadał mi takie historie - oświadczyła Martina. Jedynym bogactwem Ulissesa była stara mapa, na której zmieniały się państwa, ale nie morza. Miał też wiele historii do opowiedzenia i znał sposób uprawiania seksu, którego nauczył się w Manili w szkole miłości, będącej również burdelem. - Chcesz spróbować? - Dobrze - Martina zgodziła się z uśmiechem. - Muszę cię związać - oznajmił Ulisses. - Dobrze. - I zawiązać ci oczy. - Dobrze. Ulisses zawiązał oczy Martinie jedwabną chusteczką, a potem przywiązał jej ręce do żelaznego zagłówka, a nogi do rogów łóżka. Na podobieństwo skrzydła wiatraka kobieta przygotowała się na pierwszą lekcję miłości z egzotycznych krain. Chodziło w niej o to, że kochanek nie dotyka jej, nie pieści, a jedynie delikatnie muska całą skórę oddechem, nie omijając żadnego tajnego zakamarka, aż dociera do łona, jakby jakiś wiatr zwiewał do tego miejsca całą energię emanującą z jej ciała. To było trudne ćwiczenie. Wymagało od niej, żeby skupiła się na swoim nieruchomym trwaniu. Tylko na tym. Po pewnym czasie Martina poczuła, że jej uda płoną, a ogień penetruje wnętrze brzucha. Oddech Ulissesa rozpalił go bez pomocy jednego słowa, aż Martina zobaczyła jego ciemne oczy oświetlone jej własnym blaskiem. - Znowu? - zdziwił się właściciel sklepu kolonialnego, spoglądając na balkon z pelargoniami. - Znowu, proszę pana - odpowiedział mu sprzedawca. - Świat idzie do przodu, świat idzie do przodu. I miłość ta trwała do wieczornych cieni, z ulicy dobiegały odgłosy spuszczanych rolet sklepowych, z balkonów i okien znikały klatki ze szczygłami i kanarkami. Kiedy opuścili hotelik po czterech godzinach pełnych namiętności, udali się na drinka labiryntem ulic dzielnicy Car-men; ściany domów pozłociło zachodzące słońce, a zanim ściemniło się na dobre i zapalono światła w kawiarniach, Martina postanowiła zabrać kochanka ze sobą i umieścić go w bezpiecznym miejscu, niedaleko Circei, tak by mieć do niego łatwy i szybki dostęp. Kupiła mu mnóstwo kosmetyków, nowy plecak i parę ubrań. Do tego ekwipunku Ulisses dodał starą mapę z trasami morskich podróży. Po godzinie jazdy zostawiła go w samym środku doliny porośniętej drzewkami pomarańczowymi, u stóp piętrowych tarasów wiodących do hotelu, który kiedyś był klasztorem albo opactwem. Przywróciła go do życia firma Hispano-Alemana, której prezesem był Alberto Sierra; w budynku zachowano krużganki, kaplicę i klasztorny charakter pokoi i korytarzy. Ulisses zameldował się w recepcji, używając swojego paszportu na nazwisko Andreas Mistakis, a ponieważ nie miał ze sobą bagażu, poproszono go o kartę kredytową albo gotówkę jako zaliczkę. Ulisses zapłacił za trzy dni zwitkiem banknotów, a były to jedyne pieniądze, jakie dała mu Martina. - Nie możesz się stąd ruszać - poleciła, zostawiając go w drzwiach. - W porządku - odpowiedział Ulisses. - Niczego więcej nie potrzebujesz? - Nie. - Przyjdę do ciebie jutro. Kiedy Martina wróciła do domu, Alberto, który zjawił się wcześniej, jadł kolację, siedząc przed telewizorem z tacą na kolanach. Pocałowała go w policzek i przeszła przez salon z wątpliwą swobodą początkującej cudzołożnicy, aby skryć się w pierwszej napotkanej łazience. Oczekiwała, że mąż zada jej parę kłopotliwych pytań, ale gdy wróciła do salonu, Alberto zdawał się pochłonięty akcją na ekranie, więc o nic niepytana Martina udała się do pokoju dziewczynek i pogłaskała je, choć dawno już spały; tej nocy musiała, nie bez wysiłku, okazać mężowi gorącą namiętność, nie zasłaniając się migreną, toteż w stosownej, nieodwołalnej chwili zaczęła poruszać biodrami i wydawać udawane jęki rozkoszy, spod umięśnionego ramienia potężnego milionera, który ją wielbił i jednocześnie przygniatał potwornym ciężarem, trudnym do zniesienia. Wykorzystała jego zadyszkę, stan bliski uduszenia, aby udać orgazm, na co jej mąż, czując pełną satysfakcję, również przeżył orgazm, odwrócił się i zaczął chrapać, zostawiając Martinie całą pustą ciemność, by mogła marzyć o rozbitku, mocno błękitnych morzach i wschodnich spelunkach, gdzie śpiewa żółta kobieta z mocno polakierowanymi włosami, przyciętymi do brody, ubrana w obcisły jedwab. Nie potrafiła zrezygnować z żadnej z dwóch rzeczy, ani z nieoczekiwanego bogactwa, ani z sekretnej miłości. Jako żona Alberta Sierry miała taką pozycję społeczną, że mogła zaspokoić każdą zachciankę; posiadanie tajemniczego kochanka, który na dodatek był jej własnym, zmartwychwstałym mężem, wypełniało jej wyobraźnię w sposób prawie chorobliwy, ponieważ nie wiedziała, czy sypiając z nim, popełnia grzech, czy ofiarowuje żałobne kwiaty zmarłym. Poza tym nie umiała znaleźć innego wyjścia. Jeśli kiedyś, nieoczekiwanie, Ulisses pokazałby się w mieście, Basilio, choć staruszek po osiemdziesiątce, chwyciłby za harpun, który zachował sobie na pamiątkę, i zadał dwa ciosy nowo przybyłemu, oba zapewne śmiertelne, pierwszy po to, by sprawdzić, czy postać jest realna i czy wchodzi w nią żelazne ostrze, a drugi, żeby go dobić w odwecie za upokorzenie córki, którą pozbawił honoru, uciekając, a teraz pozbawia bogactwa, wracając do świata żywych. Matka Martiny, seńora Roseta, umarłaby ze strachu, i tak w parafii odbyłyby się dwa pogrzeby. Również Alberto posiadał doskonałe strzelby na dziki i stosowną porcję dumy. Ryzykowna sytuacja, w której się znajdowała, działała na nią podniecająco. Chciała, by Ulisses poczuł się ugodzony harpunem, by jego wolność ograniczała długość żyłki, a horyzont jej ciało. Gdziekolwiek by spojrzał, miał widzieć jej oczy. Gdyby tak się stało, ona podtrzymywałaby tę namiętność, każąc swemu kochankowi żyć na wiele sposobów. Teraz umieściła go jako podróżnego bez bagażu w pięciogwiazdkowym hotelu, pół godziny jazdy samochodem, więc mogła go odwiedzać, nie wzbudzając podejrzeń. Zostawiła go tam, znając ryzyko, jakie podjęła, bo w tych właśnie klasztornych ruinach, przed ich odnowieniem, spacerowała, unikając miłosnych napaści Alberta, a potem hotel okazał się ulubionym przez niego miejscem, do którego czasami w niedzielne popołudnia zabierał ją, by kochać się z nią w zakrystii, za ołtarzem, obok organów na chórze czy w celi samego opata. Właśnie apartament zajmowany przez Ulissesa był najważniejszą celą w klasztorze cystersów. Okna wychodziły na krużganki i dolinę porośniętą drzewkami pomarańczowymi. O tej porze roku hotel świecił pustkami. Ulisses długo błąkał się po różnych salach, czekając na dzwonek telefonu od Martiny, który zadźwięczał dopiero drugiego dnia po południu. Jako właścicielka hotelu mogła przejść ogromnym holem, dumnie stukając obcasami w odpowiedzi na ukłony recepcjonistów, ale wolała wślizgnąć się jak złodziej, tajemnym wejściem do strony spiżarni znajdującej się za kuchnią. Podniecało ją to; szła przez spiżarnię, długim korytarzem, który kończył się kotłownią, potem, pochylona, wilgotną piwnicą, która służyła za skład win, i musiała zdjąć buty, żeby nie usłyszeli jej kucharze, gdy wchodziła betonowymi schodkami do garażu, a tam wsiadła do windy towarowej i wjechała na ostatnie piętro, gdzie mieścił się luksusowy apartament z oczekującym jej w środku rozbitkiem. Co mógłby pomyśleć ktoś z personelu, gdyby zobaczył ją na bosaka, z butami na obcasach w dłoni, przemykającą wąskim przejściem przy kotłowni? To właśnie podniecało ją najbardziej. Nadeszła niepostrzeżenie. Zapukała do drzwi apartamentu, otworzył jej Ulisses, na wpół nagi, jakby odlany z brązu, na podobieństwo atlety z Anteketery, choć miał na sobie spodenki postaci z kreskówek Walta Disneya. Tam, gdzie dawniej medytował opat, znajdowały się luksusowe, szerokie łoże i łazienka z jacuzzi w stylu na poły klasztornym, na poły grecko-romańskim. Martina otwarła barek i nalała sobie soku pomarańczowego z wódką. Ulisses odkorkował małą butelkę szampana i z kieliszkiem w dłoni, objęci w pasie, podziwiali drzewka pomarańczowe, w milczeniu, popijając długimi łykami, aż wreszcie Martina odezwała się: - Przyszłam posłuchać kolejnej opowieści. - Potem. - Opowieści, która nie będzie prawdziwa. Ulisses wypił jeszcze jedną butelkę szampana, zanim zabrał Martinę do łóżka. Kiedy delikatnie pieścił jej nagie ciało, opowiadał, że w najbardziej parszywej dzielnicy Hongkongu znajduje się ołtarz zwany Dziesięć Tysięcy Buddów, stanowiący wejście do bardzo niebezpiecznego labiryntu, gdzie wkroczyć odważają się jedynie mordercy, misjonarze i najzuchwalsi odkrywcy. W tym labiryncie wypróżniają się smoki. - Kiedyś i ja klęczałem na schodach tej świątyni, paląc kadzidła przed brzuchem któregoś Buddy i zapisałem życzenie na niebieskiej karteczce, którą włożyłem do wielkiej hebanowej skrzyni przy ołtarzu. Wydawało się, że pieszczoty Ulissesa były bardziej podniecające niż ta historia, ponieważ Martina poprosiła, żeby zamilkł, by mogła skoncentrować się na sobie samej pod ciałem Ulissesa, i wkrótce w krużgankach słychać było jej krzyki. Hotel był pusty, a akustyka jego poszczególnych wnętrz tak doskonała, że czasami słyszano echa śpiewów gregoriańskich, kantyk przedrenesansowych mnichów, ale teraz zamiast nich aż do holu docierały odgłosy miłości całkiem ziemskiej. Potężny orgazm Martiny mógł zaalarmować personel, a nawet ochronę hotelu, a Ulisses nie wiedział, jak temu zapobiec. Chwycił szybko jeden z korków od szampana, leżących na stole, i włożył go do jej ust, aby stłumić jej krzyki, lecz ona ugryzła korek z taką siłą, że go przepołowiła. Ulisses musiał się ratować korkiem z drugiej butelki, ale kiedy zobaczył, jak wyskakuje spomiędzy zębów Martiny aż pod sufit, zaczął pojmować, jak bardzo ta kobieta go kocha. Choć udało mu się powstrzymać najgwałtowniejsze z jęków, nie uniknął tego, że w holu paru ludzi z obsługi spoglądało z uśmiechem w górę. A Martina, rozluźniona, paliła właśnie papierosa i oczekiwała na dalszą część opowieści. - Jakie życzenie napisałeś na tamtej karteczce? - zapytała. - Nie było to właściwie życzenie, a raczej wspomnienie pewnej kobiety - odpowiedział Ulisses. - Jak wyglądała? - Po zapaleniu kadzidła na stopniach ołtarza usiadłem w cieniu magnolii obok ślepego, stuletniego mnicha, który opowiadał historie o księżniczkach z dynastii Ming. - Rozumiałeś jego język? - Rozumiałem doskonale. I musiałem mieć zamknięte oczy. Opowiadał historię księżniczki, która tysiąc lat temu zakochała się w wędrowcu przybyłym z nieznanej krainy. W obawie, by go nie utracić, zamknęła go w piwnicy swojego pałacu i co wieczór odwiedzała go, pożerając w miłosnym szale. Wędrowiec nie mógł uciec. Loch nie miał okien ani drzwi, ściany były z granitowych płyt, a za nimi znajdowały się fosy z krokodylami. Jedyną ucieczką było kochać się z księżniczką aż do końca i obejmować ją tak, jakby była śmiercią, kiedy się z nią żegnał co noc. Na tamtej karteczce napisałem twoje imię. Gdy skrzynia wypełniła się życzeniami, zostawianymi przez wiernych, jeden z mnichów, pracujący w świątyni, opróżnił ją nad wiecznym ogniem płonącym u stóp Buddy. Życzenia paliły się. Kiedy dym otulał brzuch Buddy, ów ślepy stuletni mnich pod magnolią powiedział do mnie: „Jeśli chcesz uciec i znów być wolnym, i dalej płynąć, przekonaj kobietę twoich marzeń, żeby z tobą umarła, tylko wewnątrz jej ciała znajdziesz ratunek”. Gdy Ulisses kończył opowieść o drapieżnej księżniczce, Martina oznajmiła, że nie udało się jej wymigać od podróży z mężem do Miami. Nie słuchając zakończenia historii, zaczęła się ubierać i kiedy wkładała buty na obcasie, dodała, że postanowiła zabrać go jutro w bardziej spokojne i bezpieczne miejsce. Sama dokona przeprowadzki. Następnego dnia o pierwszej po południu mają się spotkać na skrzyżowaniu z główną drogą. Niech o nic się nie martwi. Wszystko zostało przemyślane. Powiedziawszy to, pożegnała go pieszczotliwym klepnięciem w przyrodzenie, zjechała windą towarową i wyszła z hotelu niczym złodziej, przez piwnicę, skąd prowadziło tajne przejście, dawniej wychodzące na klasztorny warzywnik. O umówionej godzinie Martina nadjechała swoim jaguarem na skrzyżowanie dróg, a tam, na poboczu, czekał na nią Ulisses, który z zarzuconym na ramię plecakiem wyglądał jak autostopowicz. Otworzyła mu drzwi i kiedy wsiadł, kazała położyć się na tylnym siedzeniu i przykryć kocem, który tam leżał. Ruszyli w kierunku plaży w Circei; wyglądało to na porwanie. Samochód wjechał w gąszcz zabudowań kompleksu turystycznego, wówczas już opustoszałego. Przed dwudziestopiętrowym, niezamieszkanym budynkiem Martina uruchomiła pilota i najpierw otworzyła się brama ogrodu, a potem metalowe drzwi garażu. Zanim wjechali na podziemny parking wieżowca, w którym nie mieszkała żywa dusza, Martina pozwoliła podnieść się Ulissesowi. Gdy jechali windą na ostatnie piętro, rzuciła: - Jeśli mój ojciec dowiedziałby się, że żyjesz, zabiłby cię. Mam nadzieję, że zdajesz sobie z tego sprawę. - Wiem. Nigdy nie zapomniałem o harpunie - odparł Ulisses. - Ma osiemdziesiąt lat, a jego porywczość rośnie z każdym dniem. Staruszek zobaczy cię na ulicy, wpakuje ci to żelastwo i będzie zadowolony. Nawet przysiągł, że to zrobi, o ile pamiętam. - Tak. - Alberto natomiast rozstałby się ze mną, gdyby wiedział, że z tobą sypiam. Bardzo mnie kocha. Może wybaczyłby mi jakiegoś tam kochanka, ale nie zniósłby, że zdradzam go z trupem. - Nie jestem trupem - zawołał Ulisses bardzo urażony. - Przepraszam - szepnęła Martina. Winda zatrzymała się na ostatnim piętrze, ale trzeba było jeszcze wejść po schodach na poddasze. Małe mieszkanie składało się z salonu, sypialni, łazienki i kuchni, z prostymi, niezbędnymi meblami, zwykłym łóżkiem, telewizorem, sofą i dwoma fotelami, kalendarzem. Salon zdawał się wisieć nad morską przepaścią, ponieważ przez ogromne okna rozpościerał się widok jedynie na morze i niebo. Sam dwudziestopiętrowy budynek tworzył luksusowe urwisko, a surowość mieszkania kontrastowała z wielką lodówką, wypełnioną mrożonkami. Szafki w kuchni pełne były konserw i innych produktów żywnościowych, koniecznych do przetrwania długiego oblężenia. Urządzając Ulissesa w mieszkaniu, Martina zasypywała go deszczem czułych słów, jakby przemawiała do dziecka, które ma pozostać w internacie. Ona musi lecieć do Miami. Zresztą dziesięć dni rozstania nie stanowi żadnej tragedii w porównaniu z dziesięcioma latami porzucenia, które ona musiała znosić. Wyjaśniła mu, jak używać kuchenki, mikrofalówki i ekspresu do kawy, i obydwoje dzielili uwagę między czułości i sprzęt domowy. Przed pożegnaniem zamilkli, zewsząd otoczeni błękitem. Martina obiecała, że w czasie podróży ani przez moment nie przestanie myśleć o jego miłości. Jego obowiązkiem jest na nią czekać. I tuż przy oknie pocałowali się, a potem ona wyszła, pozostawiając zadowolonego Ulissesa w łóżku, z którego też widać było morze i tylko morze, i parę chmur płynących nad głową. Leżąc słyszał odgłos zamykanych drzwi, szczęk klucza w trzech pancernych zamkach, oddalający się stukot obcasów, zjeżdżającą windę i wreszcie absolutną ciszę. Był jedynym mieszkańcem w dwudziestopiętrowym budynku. Po przebudzeniu się z długiego snu Ulisses Adsuara stwierdził, że to poddasze jest jak więzienie, bez możliwości ucieczki, chyba że potrafi się latać. Na nic by mu się zdało wołać pomocy czy rozpaczać. Ale ucieczka od Martiny to coś, czego Ulisses nie planował, ponieważ poza nią świat nie istniał, po tym jak opłynął go dookoła. Zresztą znajdował się w absolutnej zgodzie z samym sobą. Nie potrzebował niczego innego ponad to, czym Martina zechciała go obdarzyć w samotności szczytu tego wieżowca otulonego błękitem, który tworzył szklane urwisko zawieszone nad przepaścią albo zatopione w odmętach morza. Kiedy kończyło się letnie szaleństwo, Alberto, wraz z innymi zaprzyjaźnionymi i równie bogatymi małżeństwami, zwykł wyjeżdżać dla rozrywki za granicę i tym razem znów celem stało się Miami, pod pretekstem odwiedzenia jednego z salonów i kupna nowego jachtu. Martina opierała się do końca. Jej sekretna przygoda pasjonowała ją o wiele bardziej niż jakikolwiek najwymyślniejszy kaprys; mieć zmartwychwstałego za kochanka było czymś niewytłumaczalnym, ale ukryła go na parę dni w bezpiecznym miejscu, nie chciała bowiem sprzeciwiać się mężowi, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Poza tym w czasie podróży mogła spełnić jedno z najbardziej upragnionych marzeń. Alberto nie chciał kolejnego jachtu. Wolał łódź motorową z wszelkimi udogodnieniami, na której mógłby popijać aperitif gdzieś przy plaży. Ale Martina zawsze marzyła o posiadaniu łodzi, na której kiedyś w młodości zobaczyła Yula Brynnera w smokingu, pijącego szampana na pokładzie. „Pieśń Morza”, bardzo zniszczona i przeznaczona do rozbiórki, ciągle stała zacumowana w porcie i od nocy poślubnej Martina nie przestawała prosić, żeby Alberto kupił jacht, odnowił go i jej podarował, lecz on nie spełnił tego kaprysu, ponieważ uważał, że to wrak nie do naprawienia, a marzenia nie mają tu nic do rzeczy. Po przejściu tysięcy stoisk na największej i najwspanialszej wystawie sprzętu morskiego, gdzie znajdowały się wszystkie łodzie, jakie sobie można wyobrazić, Martina nie potrafiła wymusić na mężu obietnicy podarowania jej „Pieśni Morza”, pomimo że oddawała mu się na każde żądanie podczas gorących nocy w Miami. Jacht, na którym mieszkał kiedyś Yul Brynner, właściwie nie nadawał się do pływania, choć zestarzał się z godnością. Miał nie najgorszą sylwetkę, postrzępioną banderę, złamany kosz dziobowy, połamane sztyce, zniszczone poszycie i grodzie, jakby był zmęczony śledzeniem wszystkich kursów, które wyznaczała mu wyobraźnia Martiny, bez odpływania z płycizny. Stał zacumowany na końcu miejskiego pomostu i nie ruszał się stamtąd od lat. Zawsze, gdy Martina chętnie ofiarowała swój najdroższy skarb Albertowi, on odwdzięczał się kosztownym podarkiem, tym razem jednak milioner nie spieszył się z prezentem dla żony, przede wszystkim dlatego, że przeczuwał, iż ta zrujnowana łódź pełna była marzeń, które do niego nie należały. Nie można powiedzieć, żeby podróż do Miami nie była udana. Bogaci małżonkowie zakosztowali wszelkich przyjemności osiągalnych za sprawą kawałka plastiku, pokryli się kolejną warstwą opalenizny, podziwiali rezydencje na brzegach piaszczystych wysepek i poczuli, że ich majątek jest niczym w porównaniu z milionerami z prawdziwego zdarzenia. Kupili koszule w palmy, złote buty, wymyślne gadżety, elektryczne urządzenia, witaminy we wszystkich kolorach tęczy, a kiedy spełnili już wszystkie zachcianki, Alberto zamówił małego kajmana, którego miał dostać przesyłką za zaliczeniem pocztowym. - Kochanie, nie uważasz, że to trochę niebezpieczne dla dziewczynek? - spytała Martina, gdy wybierali gada w akwarium. - Ten mi się podoba - pokazał Alberto. - Ten się panu podoba? - dopytywał obsługujący ich sprzedawca krokodyli. - Ten, bo wygląda, jakby był mniej krwiożerczy - odpowiedział ze śmiechem Alberto. - Doskonale, proszę pana. Za osiem dni dostanie go pan do domu. - Kochanie, gdzie będziemy trzymać to paskudztwo, jak urośnie? - zawołała przestraszona Martina. - Tymczasem będzie pływał w naszym basenie, żeby dziewczynki mogły się z nim bawić. Kiedy urośnie, wezmę go do biura - oświadczył Alberto. Październikowe światło rozmywało już kontury przyrody w mglistych oparach kończącego się lata, kiedy Martina wróciła do Circei po podróży wymuszonych małżeńskich rozkoszy. Pod jej nieobecność przeszła pierwsza jesienna burza, ze strumieniami wody, które z wściekłością przywróciły morzu wszystkie skorpiony z okolicznych wąwozów, a zamiast nich, pod tymi samymi kamieniami, gdzie stworzenia te unosiły odwłoki, wyrosły ostatnie polne kwiaty tego roku. W uroczystym nastroju Martina udała się do osiedla przy plaży, do najwyższego z budynków, który chronił na swym szczycie jej kochanka. Winda nie działała. Martina musiała wejść na dwudzieste piętro z paczką ciastek w ręku. Wspinała się w całkowitej ciszy. Odgłos kroków niósł się po marmurowej klatce schodowej, nie znajdując innej odpowiedzi niż te same kroki, które zaczęły ją prześladować, i przestraszona samą sobą dotarła, dysząc ciężko, na ostatnie półpiętro, złapała oddech, opierając się o ścianę, a potem delikatnie włożyła trzy klucze w trzy zamki, ostrożnie otwarła drzwi i natychmiast uderzyła ją fala zastanego powietrza, przesiąkniętego odorem potu i dymu papierosowego. W salonie panował rozgardiasz, resztki kanapek walały się po podłodze, filiżanki po kawie stały na telewizorze, niedopałki wysypywały się z popielniczek, na fotelach piętrzyły się brudne talerze, skórki z kiełbasy leżały obok sandałów. Martina spostrzegła, że na ściennym kalendarzu krzyżykiem zostało zaznaczonych dziesięć dni jej nieobecności. Nie chciała podnosić głosu. Wstrzymując oddech, uchyliła jedynie drzwi sypialni, gdzie miała nadzieję ujrzeć kochanka, i znalazła go, śpiącego nago na plecach. Z okien tego pokoju również rozpościerał się widok tylko na morze. Martina usiadła na brzegu łóżka i nie chcąc obudzić głęboko śpiącego mężczyzny, zaczęła obserwować jego ciało w miłosnym zapamiętaniu, aby odkryć na jego powierzchni sekret zmysłowości, i tak trwała przez jakiś czas, uśmiechając się. Sypialnia wisiała w powietrzu, między dwoma błękitami, dzień był pogodny, ponieważ wiał mistral, a z wysokości ostatniego piętra nie widać było nic poza niebem i morzem, równie spokojnymi. Po drugiej stronie szkła wszystko tchnęło absolutną czystością, ale wewnątrz miłosna niewola Ulissesa stworzyła niezwykle gęstą esencję człowieczeństwa. Teraz spał. Kiedy Martina pochyliła się nad jego ciałem, żeby go pocałować, spał dalej, ale zrobił zadowoloną minę, bo w głębi snu wiedział, że kobieta wróciła. Martina zaczęła pieścić śpiącego Ulissesa, a w miarę jak go zdobywała, miała wrażenie, że ratuje rozbitka na dnie morza, ponieważ wokół Ulissesa widziała tylko błękit. Stopniowo doznawała coraz większej rozkoszy, on zaczął się budzić, a jego instynkty również. W czasie tego zbliżenia Ulisses opowiadał nieświadomie o długiej podróży, tak jak opowiada się nocne koszmary na leżance u psychoanalityka. - Pewna kobieta, ta sama, którą poznałem na przyjęciu, wypłynęła mi na spotkanie na otwartym morzu. Porzuciłem moją łódź. Wszedłem na pokład jej żaglówki. Popłynęliśmy na południe. Z nią opłynąłem pół świata, zanim mnie porzuciła, czy też ja ją zgubiłem, w Benares, na schodach nad Gangesem. Wciąż mam w pamięci woń dymu spalanych zwłok, dźwięk fletów unoszący kobry i nauki pewnego żebraka bramina, który na pytanie, jak mogę odnaleźć kobietę, którą straciłem, rzekł: Jeśli nauczysz się widzieć ją wewnątrz siebie, nie będziesz jej musiał nigdzie szukać. Po tej lekcji zacząłem samotne życie, zostałem wędrownym sprzedawcą wytwórcy naszyjników, który wyjawił mi sekrety bursztynu. Wiedziałaś, że bursztyn służy do sporządzania miłosnych eliksirów i wpływa na dar jasnowidzenia? - Nie wiedziałam - odparła Martina. - Kiedyś spróbujemy jego działania, wciągając do nosa przeróżne mieszanki przez bambusową rurkę - dorzucił oszołomiony Ulisses spod ciała Martiny. - Chcę wiedzieć jedną rzecz - powiedziała. - Co byś chciała wiedzieć? - Kim była ta kobieta, która wypłynęła ci na spotkanie na otwartym morzu? Nie obchodzi mnie, że odszedłeś ani gdzie przebywałeś. Chcę tylko wiedzieć, jaka ona była. Nie odpowiedziawszy na to pytanie, Ulisses ciągnął opowieść w sposób nie do końca świadomy, wciąż na wpół śpiący, o pobycie w Teheranie, gdzie nauczył się odczytywać hieroglify na handżarach [Długie sztylety o zakrzywionym ostrzu.] w palarni opium. Jedno ze zdań wygrawerowanych na ostrzu klingi brzmiało: „Tą stalą zjednuję sobie przyjaciół, nie bój się”. - Potem przepłynąłem morze. Przeszedłem przez Pustynię Arabską z wiełbłądnikami z Sudanu, którzy słyszeli o tajemnicach kopalni w Ofirze i nauczyli mnie gotować sproszkowane złoto z kwiatem melisy, co jest ponoć skutecznym lekiem na melancholię. - Kim była ta kobieta? - raz jeszcze zapytała Martina. - Nikim. - Nigdy nie istniała? - Jeśli kiedyś żyła, to najbardziej przypominała ciebie - odpowiedział Ulisses, prawie całkowicie rozbudzony. Kiedy zbudził się na dobre, akt miłosny się zakończył, a naga Martina jadła ciastka, wkładając je też do ust kochanka, ciasteczka francuskie, trufle, nugaty. Nie zadawali sobie zwyczajnych pytań ani nie wymieniali się wiadomościami o wydarzeniach na świecie. Ulisses wiedział już, że w czasie jego nieobecności wielu przyjaciół zmarło. Martina powiedziała, że marynarz Kruszynka, cudem wrócony do życia rybak Requena, zwany Jonaszem, chory psychicznie Jorgito, a nawet gwiazda z Hollywood, Tatum Novack, jego jednonocna dziewczyna, już nie żyli. Ulisses znał szczegóły z życia syna, Abelita, obecnie nastolatka, ale nawet nie pytał o nie Martiny. A gdy z tego powodu ona zaczęła podejrzewać, że ów przybysz jest kimś innym, Ulisses rozwiał jej wątpliwości, oznajmiając, że w nocy podczas przyjęcia widział chłopca z pierwszym kieliszkiem alkoholu w ręku i że to on mu go podał. Rodzina stanowiła rzecz drugorzędną. Magnetyczny urok Martiny odsuwał w cień wszelką rzeczywistość, daleko od ich ciał. To była namiętność dwóch istot i nic więcej. W noc, kiedy Ulisses zjawił się w ogrodzie rezydencji, wiedział, że ten chłopiec jest jego synem. Ubrany jak latorośl przedsiębiorcy, która wchodzi na salony na oczach tłumu biznesmenów. - Kiedy przechodziłem obok niego z tacą, chłopak zapytał, czego może się napić. - Chłopcze, już czas wypić pierwszą w życiu whisky - powiedziałem. - Wypiję ją za pańskie zdrowie, bo jest pan bardzo miłym kelnerem - odpowiedział młokos, wybierając whisky spośród wielu innych drinków. - Dziękuję. Jest pan niezwykle uprzejmy - odparłem. - Przepraszam, cóż to panu wystaje z kieszeni? Wygląda jak ryba. - Owszem, to tuńczyk - odrzekłem. - Świeży? - Złowiłem go na Sumatrze. - Naprawdę? - zdziwił się chłopak z uśmiechem. Martina też nie opowiadała o synu, którego poczęli w Końskiej Grocie obok Piekła, a który teraz uczęszczał do tego samego liceum, gdzie Ulisses, przed zatonięciem, wykładał literaturę klasyczną. Tam koledzy przezywali go synem topielca. Ale rodzinne więzy zdawały się niewiele obchodzić kochanków, z wyjątkiem tych, które prowadziły ku śmierci. Martina uchyliła lufcik w oknie i powiew świeżego powietrza, prosto znad urwiska, wpadł do pokoju. Kiedy próbowała nieco ogarnąć bałagan, Ulisses obserwował ją, leżąc w łóżku, a ona stwierdziła, że po podróży dookoła świata w pojedynkę nauczył się chyba sprzątać i zmywać naczynia. Tacy powinni być współcześni bohaterowie. - Zanim odpłynąłeś, opowiadałeś mi, że Herkules czyścił jakieś stajnie i dzięki temu zdobył miłość Wenus. - Gdzie ci to opowiadałem? - Pod kwitnącym drzewem, jak zawsze - powiedziała Martina. Ulisses zabrał się do porządków i wkrótce znów lśniło czystością i ładem gniazdko, w którym miał spędzić wiele czasu. Martina przejrzała zapasy żywności i zanotowała na karteczce listę sprawunków. Potem włączyła telewizor i posadziła przed nim Ulissesa na kanapie. Pocałowała go namiętnie i oznajmiła, że przyjdzie jutro. - Kochanie, nie ma potrzeby, żebyś wychodził na ulicę. Tam wszyscy umarli. A ci, którzy żyją, chcą cię zabić. - Oczywiście - mruknął Ulisses. Martina wyszła z mieszkania, zostawiając kochanka zamkniętego na trzy zamki. Ulisses słyszał stukot obcasów oddalający się w głąb przepaści wraz z dźwiękiem, który okazał się szumem morza. ... kiedy mówisz o mojej śmierci, czy myślisz o bólu miłości? Jeśli mówiąc o mojej śmierci, myślisz o karze, której dostąpimy, jeśli nas odkryją, zgadzam się. Jeśli myślisz o karze na wieki, również się zgadzam... W rezydencji Martiny urządzono przyjęcie na powitanie kajmana, który właśnie przybył z Miami, wysłany przesyłką za zaliczeniem pocztowym. Dotarł w nienaruszonym stanie, w akwarium z błotnistą wodą z wybranych bagien Florydy i na razie został umieszczony w salonie, aby mogli go podziwiać wszyscy przyjaciele milionera. Posiadanie krokodyla w domu, jako kolejnego członka rodziny, oznaczało dla Alberta wyższy poziom życia, toteż tego wieczoru goście zostali grzecznie przymuszeni do konsumowania ciastek wokół akwarium z drapieżnikiem. Wszyscy dostrzegli niezwykłe zadowolenie Martiny, a takie nagłe poczucie szczęścia zawsze staje się powodem podejrzeń wśród kobiet, zwłaszcza gdy wierna żona okazuje mężowi publicznie wiele czułości, choć wiadomo, że w głębi serca go lekceważy. Tak było w przypadku Martiny. Co mogło się wydarzyć w jej szalonej duszy, że jest tak radosna, krążąc z tacą ciasteczek dokoła kajmana, który z akwarium patrzył na wszystkich przestraszonym wzrokiem. Dlaczego wygląda na bardzo szczęśliwą, choć mąż po raz pierwszy w życiu nie spełnił jej zachcianki? - Alberto nie chce mi kupić łodzi - oznajmiła Martina przyjaciółkom. - Chcesz jeszcze jeden jacht? - To nie jest żaglówka do pływania, nic z tych rzeczy. - Dziwaczejesz coraz bardziej. Po co ci łódź, skoro nie lubisz pływać? - To cudowna łódź. Można na jej pokładzie pić szampana z księciem z bajki, nie wypływając z portu. Ale Alberto nie chce - powiedziała ze śmiechem Martina. Przyjaciółki przypisały euforię wylewającą się każdym porem jej ciała jakiejś nowej pigułce, którą pewnie zażywa, przedawkowaniu kolorowych witamin czy egzotycznym ziołom, albo diecie wegetariańskiej przywiezionej z Miami, ale nie temu, że pragnie żaglówki, właśnie ona, skoro zawsze dostawała mdłości, nim wypłynęli przesmykiem na otwarte morze, a tym bardziej nie istnieniu kochanka, którego porwała i trzymała na swej łasce, nieustannie w seksualnej gotowości. Martina przeżywała podwójne życie, doświadczając niezwykle intensywnych emocji po tylu letnich uczuciowo latach. Sekretny romans z odnalezionym rozbitkiem sprawiał, że witała każdy świt tak, jakby świat po raz pierwszy budził się każdego ranka tylko dla niej. Wychodziła do ogrodu z wczesnym słonkiem, które pozłacało przycięte jałowce, oddychała głęboko, piła sok na śniadanie, szła do centrum rekreacji, brała masaż, ćwiczyła jogę, stosowała dietę grejpfrutową, poddawała piękne ciało zabiegom regenerującym, a wszystko to czyniła w szalonej euforii, właściwej rytuałom inicjacji, ponieważ wciąż miała postać kochanka w myślach, w każdym cieniu i lustrze, w którym się przeglądała. Najmniej ważna z jej czynności związana była z tą tajemniczą istotą, która oczekiwała jej zawsze, nie prosząc o nic w zamian. Do pewnego czasu kryjówka otoczona błękitem morza i nieba, skrywająca Ulissesa na wierzchołku niezamieszkanego budynku, doskonale służyła ich miłosnym schadzkom. Z ogrodu jej rezydencji na szczycie wzgórza widać było osiedle Syrena po drugiej stronie portu, nad pasmem plaż, a wśród budynków najwyższy był wieżowiec, który więził Ulissesa wysoko, w całkowitej samotności. Z portyku domu Martina mogła patrzeć na daleki budynek z czerwonej cegły i wiele razy o zachodzie słońca, z kieliszkiem w dłoni siedząc na huśtawce obok Alberta, rozmyślała: W tej klatce z cegły i szkła, błyszczącego w promieniach zachodzącego słońca, chowam mojego ukochanego, dziś pójdę mu na spotkanie, zaniosę słodycze, padnę mu w ramiona, będziemy się kochać, opowie mi kolejne historie, a ja mu ofiaruję mój największy skarb. Tak myślała rozmarzona kobieta, potem wypijała łyk wódki z sokiem pomarańczowym i obdarzała męża fałszywym pocałunkiem. Ale tego wieczoru, częstując ciastkami przyjaciół zgromadzonych wokół krokodyla, usłyszała, jak jeden ze wspólników męża opowiada, że w mieście właśnie zjawił się nowy sędzia, niejaki Leonardo Muńoz, i to jest stosowna chwila, żeby spróbować coś ruszyć w sprawie zakazu uniemożliwiającego sprzedaż mieszkań na osiedlu Syrena. Zamknięty proces sądowy między dwoma inwestorami wykluczył z oferty na rynku nieruchomości dwu-dziestopiętrowy budynek, dzięki czemu Martina mogła potajemnie wykorzystać mieszkanie w chmurach na kryjówkę dla kochanka. Nadszedł czas, by zerwać się do lotu. Jeśli proces ponownie się rozpocznie, niebawem nadciągną inspektorzy, adwokaci, sędzia we własnej osobie, strażnicy miejscy i handlujący nieruchomościami, w celu przejrzenia akt i małe królestwo, gniazdko sekretnej miłości, znów stanie się obiektem spekulacji, dostępnym dla szerokiej publiczności. Czasami Martina odczuwała pokusę, by w szale miłosnych zmagań z Ulissesem wyrzucić klucze w przepaść, tak by oboje zostali na zawsze w łóżku, zamknięci w mieszkaniu z szybami jak niebo. Raj zapewne niewiele się różni od tego miejsca, ze schowanymi w szafce miodowymi ciasteczkami. Myślała sobie, że jeśli kiedyś wyrzuciłaby klucze w przepaść i już do końca pozostaliby w tej klatce, w miarę jak uchodziłoby z nich życie, namiętność nabierałaby niezwykłej mocy, aż znaleźliby śmierć w swoich ramionach. Ta szaleńcza miłość kazała jej iść zawsze szybciej, mówić z pośpiechem, mieć ciągle zaróżowione policzki, a nieświadomy rodzaj bycia poza sobą sprawiał, że przyjaciółki podejrzewały wpływ ziół czy sałatek, ale nigdy sekretnej miłości. Pewnego dnia, kiedy jesień pozłociła już dolinę Alcudiany, Martina udała się z nowym zapasem wiktuałów na poddasze i przeżyła kolejną miłosną sesję z Ulissesem, aż poczuła, jak cała mięknie z rozkoszy, i gdy tylko jej żądze zostały nasycone, w ten spokojny i ciepły dzień zapragnęła wyjść na spacer z kochankiem i po raz pierwszy Ulisses opuścił kryjówkę, po czterdziestu dniach zamknięcia, dokładnie tylu, ile zwykli spędzać na pustyni herosi i prorocy. Martina wyjechała z parkingu niezamieszkanego wieżowca z Ulissesem schowanym pod kocem na tylnym siedzeniu jaguara. Dojechali tak do pierwszych pagórków doliny, gdzie roślinność gęstniała, a gdy dotarli do stuletniego wiązu, Martina uwolniła kochanka, usadowiła go obok siebie i samochód zaczął wspinać się drogą, którą przebyli wiele lat temu, kiedy szukali jeziorka w Końskiej Grocie w wąwozie Piekło. Martina nie potrafiła stwierdzić, czy tamte dni z jej młodości, gdy zaszła w ciążę z młodym nauczycielem dokładnie w tym miejscu, były szczęśliwsze niż chwile, jakie przeżywa z tym samym mężczyzną, odzyskanym i bardzo doświadczonym. Obok przepaści kochankowie znaleźli pierwsze z miejsc, których szukali. Martina zatrzymała samochód. Wysiedli, w urocze jesienne popołudnie, położyli się i zaczęli całować na tym samym wrzosowym posłaniu, na którym robili to w młodości, i wtedy przypomnieli sobie trędowatą kobietę, która zjawiła się przy nich z bukietem polnych kwiatów. Podziwiali dolinę w głębokim milczeniu, po czym znów zaczęli cieszyć się swoimi ciałami, aż do całkowitego nasycenia. Potem nadszedł wieczór, równie zmęczony jak oni. I Martina powiedziała: - Pamiętasz „Pieśń Morza”, jacht Yula Brynnera? - On jeszcze istnieje? - Chcę, żeby Alberto mi go podarował. - Na co ci ten wrak? - Od kiedy byłam młoda, marzyłam, że należy do mnie. Nigdy nie przestałam wierzyć, że Yul Brynner zabierze mnie na daleką wyspę. Uważasz, że zwariowałam? Słysząc to, Ulisses rozłożył mapę i wskazał palcem Nowy Orlean. Potem opowiadał Martinie o specyficznej urodzie tego miasta położonego w delcie rzeki Missisipi, gdzie spotkał pannę Dubois. - Kto to jest panna Dubois? - spytała Martina. - Blanche Dubois była wariatką, która zakochała się w Marlonie Brando. Ulisses opowiadał, że nadbrzeże w Nowym Orleanie, dokąd dotarł z Cartageny, zapełniały dziwaczne postaci: Murzyn z lewitą czytającym gołębiom na głos psalmy z Biblii, blada dama otulona krepą, w słomianym kapeluszu, opłakująca w milczeniu zdechłego pudelka trzymanego w ramionach, sunąca w pląsach po drewnianym pomoście taneczna trupa Murzynów, której muzycy nosili szarfy z posrebrzanego jedwabiu i czerwone admiralskie naszywki i kręcili kolorowymi parasolkami, odziani w jaskrawe surduty, lśniące od potu tak jak metal puzonów i klarnetów. Na przystani pełno było też podstarzałych pedałów w rudych perukach, połykaczy szabel, niedoszłych samobójczyń, żebraków i różnej maści marzycieli. Do tego wszystkiego przygrywała jazzowa orkiestra w ogródku sławnej piwiarni Jackson Brewery. Ulisses opowiadał Martinie, leżącej w jego ramionach z twarzą zwróconą ku przepaści, że w Nowym Orleanie jest ulica zwana Pożądanie i że zyskał sławę tramwaj, który miał przystanek na tej ulicy, znajdującej się w najgorszej dzielnicy miasta. Teraz ten tramwaj już nie jeździ i przechowuje się go jak relikwię w parku za francuskim targiem. Pewnego dnia, gdy Ulisses przechodził przez skrzyżowanie Bourbon Street i Saint Peter Street, fale muzyki dobiegające z knajp, pod filigranami balkonów i ganków z lanego żelaza, prowadziły go w kierunku tramwaju na stałe osadzonego w miejskim parku. Może to alkohol zmieszany z cudownym jazzem sprawił, że miał wizję. - Był pełen pasażerów - stwierdził Ulisses. - Żywych czy martwych? - zapytała Martina. - Nie wiem. Kiedy dotarłem na przystanek, w środku tramwaju siedzieli już Murzyn z Biblią, kobieta w krepie, pedałki z przystani, Marlon Brando w przepoconym podkoszulku, kilku innych aktorów, muzycy jazzowi z instrumentami na kolanach, jakiś staruszek sprzedający papugi, paru kuglarzy. - A panna Dubois? - zainteresowała się Martina. - Blanche Dubois również tam była, elegancko ubrana, w białej sukience i słomkowym kapeluszu - odpowiedział Ulisses. - Jak wyglądała? - Ubrana jak dziedziczki na plantacjach Południa, jak z filmu, ale miała twoją twarz, taką jak ty w dniu, gdy cię zostawiłem i wypłynąłem w morze. Przezroczystą, delikatną, po prostu piękną. - Poznała cię, kiedy wsiadłeś do tramwaju? - Jazzband od razu zaczął grać i tramwaj ruszył. Panna Dubois nawet na mnie nie spojrzała. Wszyscy tańczyli. - Ja też? - Tramwaj przejechał całą dzielnicę francuską w Nowym Orleanie, przejechał przez plac Broni, skręcił obok drewnianego pomostu, gdzie cumował statek „Kreolska Królowa” gotów do podniesienie kotwicy, potem skierował się na północ miasta, aleją Saint Charles z rezydencjami po obu stronach, aby dojechać na ulicę Pożądanie, znajdującą się w dzielnicy pełnej spalonych ruin i sklepów z likierami, piekła zamieszkanego przez Murzynów i Polaków, którzy grali w kości na drewnianych gankach i wszyscy nosili takie same przepocone podkoszulki jak Marlon Brando. Ulisses opowiadał właśnie, że wszyscy pasażerowie tramwaju w Nowym Orleanie przewozili marzenia, gdy ścieżką nad przepaścią wspięła się trędowata kobieta z bukietem polnych kwiatów i taka sama scena jak przed laty powtórzyła się teraz, z tymi samymi gestami i słowami. Kobieta stanęła przed parą kochanków i wręczyła im bukiet kwiatów z tajemniczym, łagodnym uśmiechem. - Bardzo pani dziękuję za kwiaty - powiedziała Martina. - Chcę je pani podarować, bo widzę, że jest pani bardzo szczęśliwa. - Gdzie pani mieszka? - Za tym murem, który otacza sanatorium - odpowiedziała trędowata. - Widzi pani? Obejmuje cztery szczyty i tak naprawdę państwo również znajdują się w jego wnętrzu. Tu rośnie wiele gatunków kwiatów. - Są prześliczne. Bardzo dziękuję - odparła Martina. Kiedy kobieta, podążając swoją drogą, znikła za lasem porastającym dolinę, Ulisses wyznał Martinie, że na przystanku Pożądanie wysiadł, w samym środku tego piekła, i stojąc na chodniku, widział, jak tramwaj odjeżdża wśród ruin, tętniący muzyką, z błyszczącymi puzonami wystawionymi przez okna. Panna Dubois też miała bukiet kwiatów w rękach. - Gdziekolwiek bym się znalazł w czasie tej podróży, zawsze widziałem ciebie na wiele sposobów - rzekł Ulisses. - Widzenie takich rzeczy jest przywilejem zmarłych - odparła Martina. - W Amsterdamie byłaś jedną z tych pięknych prostytutek, które ukazują swoje wdzięki w wystawowych oknach nad kanałami. W Berlinie siedziałaś w loży w filharmonii, wachlując się programem, gdzie wśród symfonii znajdowała się Dziewiąta Mahlera. - Czy kiedyś zobaczyłeś mnie jako tę kobietę w czerwieni, która pewnego dnia zabrała cię na swoim jachcie w morze? - dopytywała się Martina, wąchając polne kwiaty. - W Pradze byłaś żydowską dziewczyną, która modliła się na starym cmentarzu w dzielnicy Josefov, przed omszałym nagrobkiem rabina Lówa, zmarłego w 1607 roku. W rezerwacie Kilaguni w Kenii, otoczona hienami, o zachodzie słońca szłaś ubrana w strój safari, jak Ava Gardner w filmie Mogambo. W Marrakeszu nazywałaś się Saida i kiedyś w nocy, w czasie ramadanu, tańczyłaś na patio pod łukowatym sklepieniem taniec brzucha dla twojego osiemdziesięcioletniego męża, który był najbogatszym rzeźnikiem w mieście. Na Rodos byłaś angielską turystką, która pod koniec lata pozostała tam w ramionach pewnego bardzo owłosionego rybaka. W Wiedniu po prostu sprzedawałaś czekoladowe ciastka w cukierni Demel, gdzie bywała księżniczka Sisi. - Czy w czasie tej długiej podróży nigdy nie widziałeś mnie, jak podaję kieliszek dżinu Yulowi Brynnerowi w portowej tawernie? - Kiedy to się zdarzyło? - spytał Ulisses. - Jeszcze przed twoim przybyciem do Circei - wyjaśniła Martina. - Tyle razy o tym słyszałem. To się zdarzyło w tawernie Pod Rekinem, naprzeciw portowego placu, w czasie kręcenia filmu. To ty byłaś tą skromną dziewczyną, która zwariowała? Po podróży dookoła świata Ulisses Adsuara znalazł się wewnątrz kamiennego ogrodzenia leprozorium w ramionach Martiny, która w końcu go dopadła. Chciała zabrać go w ten jesienny wieczór na sam kraniec doliny. Posadziła Ulissesa obok siebie w samochodzie i wspięli się aż do drogi krzyżowej obsadzonej cyprysami, która okazała się zagrodą dla bydła, a stamtąd zeszli ścieżką wzdłuż zbocza opadającego w stronę wąwozu Piekło, gdzie znajdowała się Końska Grota, której wąskie wejście zakrywały oleandry i jeżyny. Martina chciała raz jeszcze wejść do skalnej groty. Posłuszna niekontrolowanemu impulsowi, wzięła za rękę Ulissesa i poprosiła, by jej towarzyszył, ale zanim weszli do jaskini, wydarzyło się coś, co spowodowało panikę Martiny. To przytrafiło się jej po raz pierwszy od czasu, kiedy Ulisses powrócił. Za zupełnie naturalne uznać należy, że przy wciskaniu się do groty przez tak nieprzyjazne wejście krawędzie skały i kolce jeżyn spowodują bezkrwawe zadrapania. Ale tak się nie stało, bo Ulisses poślizgnął się i spadł w głąb wąwozu i choć zdołał zamortyzować upadek, ponieważ chwytał się traw na zboczu, kiedy leciał w dół, to nie uniknął zderzenia piersią z miedzianym szpikulcem, który czekał nań na dole. Drut wbił mu się między dwa żebra, podobnie jak utkwiła włócznia centuriona w boku Chrystusa na krzyżu. Martina krzyknęła u wylotu groty. Zeszła mu na pomoc. Kiedy dotarła na koniec ścieżki, Ulisses wyciągnął miedziany drut i Martina z przerażeniem spostrzegła, że z bardzo głębokiej rany nie kapie ani jedna kropla krwi, choć rana była prawdziwa i na żywym ciele. Ulisses nie przejął się wypadkiem i zgodził się wejść do groty, żeby przemyć pierś wodą ze źródełka. Obmywając go po omacku, Martina mogła włożyć palce w dziurę po zaśniedziałej miedzi, a gdy jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności jaskini i widziała już ranę, zapytała zaniepokojona: - Dlaczego nie krwawisz? - Nie wiem. Od pewnego czasu to jedna z moich właściwości. - Woda może być brudna. - Pewnie. Ale w czasie wojny kucharze używali tej wody, w której znajdowały się szczątki zdechłego konia, i nic strasznego się nie wydarzyło. - Żal by było, gdybyś sobie zainfekował ranę w grocie, w której kochaliśmy się po raz pierwszy, pamiętasz? - spytała Martina. - Pamiętam doskonale. Byliśmy jak dwie małpy. - Dlaczego nie krwawisz? - Nie wiem. - Naprawdę umarłeś? - Jak to umarłem? - zdziwił się Ulisses. - Nic mi nie jest. Czuję się świetnie. W tej części ciała nie ma żadnej arterii. Dlatego nie krwawię. - Mogę włożyć palec w ranę i dotrzeć do serca. - Nie rób tego - zawołał Ulisses. - Dlaczego? - To byłoby straszne. Martina przetarła jedynie brzegi rany i dotknięcie żywego wnętrza kochanka niezwykle ją podnieciło. Zaczęli się kochać z gwałtowną namiętnością, lecz i tym razem nie udało im się sprawić, by na powierzchni pojawiły się oczy konia. Mitologia jest poezją, ale i formą szaleństwa. Za każdym razem kiedy Zeus kochał się z boginią, płodził potwora. Po walce kochankowie dyszeli oparci o skalną ścianę, a było jasno na tyle, że dało się przeczytać, choć z trudem, zdanie wymalowane na sklepieniu, które przetrwało tu od czasu, gdy byli w tej grocie po raz pierwszy, przed wielu laty: „Dziś pójdę ściąć złotą gałąź. Pójdę na polowanie”. - Kto to mógł napisać? - zapytała Martina. - Pewnie drwal i myśliwy - odparł Ulisses. - W takich jaskiniach czasami znajdują się wizerunki zwierząt, ale nie złotych drzew. Najczęściej bizony, jelenie, renifery malowane ochrą. - A konie? - Nie. One nie. - Zdaje się, że ten, co to napisał, jeszcze niczego nie upolował. - To pewnie myśliwy starszy niż naskalne malowidła - powiedział Ulisses. - Można pomyśleć, że tym zdaniem chciał stworzyć świat i dać początek historii. - Mogę cię o coś zapytać? - Tak, oczywiście. - Powiedz mi prawdę, Ulissesie. Czy to nie ty jesteś tak naprawdę tym koniem, który właśnie wypłynął martwy z jeziorka i spoczywa w moich ramionach? - Zwariowałaś. Kiedy mnie nie było, zupełnie zwariowałaś - odparł ze śmiechem Ulisses. Gdy zapadł wieczór, Martina zjechała z gór z kochankiem przykrytym kocem na tylnym siedzeniu jaguara i zawiozła go do osiedla Syrena, gdzie zostawiła go zamkniętego na szklano-ceglanym poddaszu wieżowca. Położyła Ulissesa do łóżka. Pocałowała go. Wyszła z pokoju tyłem, tak jak wychodzi się z audiencji u króla. I po sprawdzeniu zapasów żywności w lodówce i w kuchennych szafkach zjawiła się w domu, akurat gdy Alberto karmił kajmana. Te zwierzęta rosną bardzo szybko. Krokodyle wcześnie osiągają wiek, w którym z łatwością wyszarpują ramię komuś, kto zbliży się do nich, żeby je pogłaskać. Kiedy Martina przechodziła obok, gad podniósł głowę. - Kochanie, spójrz - zawołał Alberto. - Kajman cię rozpoznał. - Pewnie usłyszał stukot obcasów - stwierdziła Martina, idąc w stronę łazienki. - Rozpoznaje po zapachu, że wróciłaś. Śmieje się, kiedy mówisz. Kochanie, czy widziałaś kiedyś śmiejącego się krokodyla? - Wiele razy - odparła Martina, odwrócona plecami, tuż przed schronieniem się w łazience. Czuła, jak czas płynie, odmierzany rosnącą w akwarium bestią i sekretną miłością dzieloną z rozbitkiem, który również dojrzewał wewnątrz innego akwarium ze szkła i cegły. Przez jesień i zimę Martina mogła bez większego ryzyka trzymać kochanka zamkniętego na szczycie pustego wieżowca i zabierać go incognito na spacer, ale proces o budynek właśnie się rozpoczął i Alberto utracił kontrolę nad wieżowcem w momencie, gdy akta ponownie pojawiły się w sądzie pierwszej instancji. Martina musiała pomyśleć o innej kryjówce. Z nadejściem wiosny znów rozprzestrzeniła się po wybrzeżu wszędobylska woń kwiatu pomarańczy. Po wielu nocach obowiązkowej miłości, kiedy to Martina wyczyniała cuda swoimi biodrami, Alberto wciąż odmawiał kupna „Pieśni Morza”, która, przeznaczona do rozbiórki, stała zacumowana od lat na końcu pomostu miejskiej przystani. Jacht, choć kompletnie zniszczony, zachował resztki świetności szlachetnego drewna. Alberto czuł, że ten kaprys żony to coś więcej niż tęsknota za młodzieńczą miłością, to przestrzeń myślowa, znajdująca się poza jego kontrolą, toteż nie zgodził się podpisać czeku, pomimo że cena za ten wrak była śmieszna. Do urządzania małych przyjęć w pogodne letnie dni na małej pobliskiej plaży służył mu jacht z plastiku wysokiej jakości, lśniący niczym jajko, długi na dwadzieścia metrów, przebój ostatniego salonu morskiego w Miami. Martina podjęła niezwykle ryzykowną decyzję. Za plecami Alberta skontaktowała się z właścicielem „Pieśni Morza”, dostawcą warzyw i owoców na targu w Walencji, i na własną rękę zaproponowała kupno jachtu, pod warunkiem dochowania tajemnicy, ponieważ, jak wyjaśniła, miał to być prezent na urodziny męża. Właściciel łodzi przyjął warunek i Martina zaczęła odnawiać jacht w całkowitym sekrecie, jak ktoś, kto odtwarza cudowny sen, przyjmując za pewnik, że Alberto, kiedy się dowie, pogodzi się z faktem dokonanym, przychylnie usposobiony po rozładowaniu emocji natychmiastowym seksem. Na jacht zawsze udawała się incognito, jakby szła na spotkanie z kolejnym kochankiem. Kiedy po raz pierwszy podniosła luk pokładu, uderzyła ją mocna woń pleśni, a nawet zdawało się jej, że widzi uciekające z zalanych kajut karpie, płynące do kryjówek na dnie morza. To jej nie odstraszyło. Bez innego podszeptu, wiedziona tylko własną intuicją, Martina wydała dokładne polecenia osuszenia jachtu, uszczelnienia go przez cieśli z nadbrzeża i zrobienia przeglądu silników, choć nigdy nie przeszło jej przez myśl, że „Pieśń Morza” jeszcze kiedyś popłynie. Nie znała się na żeglowaniu. Prace nad przywróceniem życia tej łodzi traktowała jak schronienie dla marzeń, do których nikt nie ma dostępu. W czasie, gdy mechanicy zajmowali się silnikami, sądząc, że są to polecenia jej męża, Martina zajęła się tylko firankami, które zasłoniły iluminatory i bulaje. Równie starannie wybrała poduszki na koje i naczynia, które musiała uzupełnić. Teraz Martina prowadziła podwójne życie na o wiele większą skalę: prócz zmartwychwstałego rozbitka ukrywała przed mężem ratowanie jachtu, stanowiącego jej prywatny teren. Te sekretne praktyki zajmowały jej mnóstwo czasu. Nikt nie mógł stratować przestrzeni, która była jak utracony wiek niewinności. Zajęty swoimi interesami, nie chcąc niszczyć miłej atmosfery, Alberto nie stawiał Martinie żadnych pytań na temat powodów jej radości. Łódź miała drewniany kadłub, dziób znacznie uniesiony nad linią zanurzenia, dwa pomosty, zrujnowane grodzie, zardzewiałe sztyce i kosz dziobowy, spiżarkę przeżartą saletrą. Do kabiny na rufie, wyłożonej szlachetnym drewnem, wchodziło się przez salon ze zgniłą wykładziną i półkami, na których pozostawiono parę tomów Josepha Conrada po angielsku, książkę kucharską, kilka map i dokumentów, pokrytych pleśnią. Czy to te książki czytał Yul Brynner, kiedy mieszkał na jachcie? W kajucie na rufie znajdowało się tylko jedno bardzo zniszczone łóżko, które nadawało otoczeniu wygląd kompletnej ruiny, ale największe wrażenie na tej chybotliwej łodzi robił duch aktora unoszący się w powietrzu. Nikt w okolicy nie pamiętał, że ten jacht służył za mieszkanie i garderobę Yula Brynnera podczas kręcenia filmu, z wyjątkiem pewnej młodej dziewczyny, zakochanej barmanki. Martina nie za bardzo mogła uczcić fakt, że odmłodzony jacht został ponownie zacumowany na swoim dawnym stanowisku na końcu pomostu, ale gdy została sama, włączyła muzykę, położyła się w kajucie i zaczęła wspominać tamte popołudnia z czasów młodości, kiedy to kręcono film Na końcu świata, a ona ukradkiem śledziła filmowego amanta i pewnego dnia zobaczyła, jak w smokingu, na tym właśnie pokładzie, popijał szampana, którego podawał mu lokaj. Martina wypiła teraz dżin za wspomnienie tamtego pierwszego uczucia, słuchając melodii z młodości. Na pomoście słychać było piosenkę Sapore di marę, sapore di sale i nikt z żeglarzy nie wiedział, z którego jachtu dochodziła ta muzyka, zagłuszana brzękiem takielunku. Parę dni później Xavier Leal, spacerujący po pomoście, niespodziewanie ujrzał Martinę na rufie „Pieśni Morza” i zadał jej intrygujące pytanie: - Czy to prawda, że się zjawił? - Kto? - Ten, którego oczekiwałaś - odparł Xavier z porozumiewawczym uśmiechem. - Nie. Ten się nie zjawił - rzekła Martina. - Musisz go lepiej chować. - O co ci chodzi? - Widziano cię z nim. - Z kim? - spytała nieufnie. - Z mężczyzną. Kim on jest? - Nikim. Istnieje tylko Yul Brynner - oświadczyła Martina. - Alberto o tym wie? - Co ma wiedzieć? - To, co opowiadają tu niektórzy trędowaci. Być może nie do końca świadomie, Martina przygotowywała nową kryjówkę dla swojego kochanka, wiedząc, że ta decyzja pociąga za sobą wielkie ryzyko, ale nie mogła oprzeć się wewnętrznemu impulsowi, bo gdy „Pieśń Morza” została naprawiona i nieco uszlachetniona, stanowiła doskonale zagubiony punkt wewnątrz labiryntu łodzi, zamieszkujących przystań. Zaczęło się lato i wtedy Martina zapowiedziała Ulissesowi kolejną przeprowadzkę. - Idziemy stąd - obwieściła mu pewnego popołudnia, kiedy wiał sirocco. - Zabieraj mapę, spodenki z Myszką Miki i franciszkańskie sandały. Idziemy. - Dobrze. Idziemy - wymruczał Ulisses. Ulisses nigdy nie zadawał pytań. Na poddaszu kochali się po raz ostatni przed nadejściem nocy i gdy oni docierali do głębi swoich zmysłów, słońce zachodziło za zamek, pozostawiając na niebie całą paletę fioletów i różów, które rozpuszczały się w głębokim granacie, i tak oto powoli nadchodziła już noc. Starali się zatrzeć wszelkie ślady swojego pobytu w tym miejscu, zanim je opuścili. Ulisses raz jeszcze został przetransportowany pod kocem na tylnym siedzeniu jaguara, aż na kraniec pomostu miejskiej przystani, wśród lasu masztów i brzęku takielunku przypominającego dzwonki stada owiec; musieli poczekać, aż zapadnie gęsty mrok, żeby Ulisses mógł wyjść z samochodu i niezauważony przejść na jacht. Martina prowadziła go za rękę aż do trapu i Ulisses, z pewną powagą, wkroczył na pokład „Pieśni Morza”, zacumowanej dziobem, chroniącej się przed niechcianymi spojrzeniami. W kajucie na rufie Ulisses położył się na plecach na zniszczonym łóżku i przez dobrą chwilę spoglądał w stronę iluminatora w bakburcie, gdzie za kwiecistą firanką rozpościerała się ciemność. Noc na zewnątrz szybko dołączyła do samotności w kajucie. Zużywanie niewielkiego akumulatora na jachcie nie było rozsądne, toteż sekretny kochanek skorzystał ze słabego płomienia świeczki, aby w zaciszu łodzi czytać pokryte pleśnią książki, które znalazł na półkach. Najpierw przeczytał parę stron Conrada po angielsku, nic z tego nie rozumiejąc, a potem zaczął studiować mapy i stare żeglarskie dokumenty. Posiadał wszystkie niezbędne wiktuały, karaibski rum, peklowane ryby z Morza Śródziemnego, prócz tego suszone owoce, mleko skondensowane, figowy chleb i miodowe ciasteczka. Pomimo miłości, jaką Ulisses czuł do morza, w ciągu trzech dni odosobnienia przeżył bardzo ostry atak melancholii i ten smutek, sączący się z serca, łączył się z poczuciem klaustrofobii i sprawiał, że brakowało mu tchu. Po raz pierwszy miał chęć zakończyć życie w ukryciu. Po czym nagle poczuł potrzebę stawienia czoła każdemu niebezpieczeństwu w świetle dnia i to też opowiedział Martinie, kiedy wieczorem zjawiła się na jachcie. - Pomyślałem, że odejdę raz jeszcze - oznajmił Ulisses w jej objęciach. - Nie rób tego - zawołała Martina. - Zrobię to. Nigdy nie byłem tak stłamszony. Po raz pierwszy naprawdę czuję się jak topielec. - Dokąd pójdziesz? Nie ma na świecie niczego, czego byś już nie widział. Dokąd pójdziesz? - Świat się ciągle zmienia. - Zabiję się, jeśli odejdziesz - stwierdziła bardzo zdenerwowana Martina. - Posłuchaj. Mogę po prostu wyjść na ulicę. Przywitać się z przyjaciółmi. Wrócić do liceum. Spacerować. Czytać książkę na cumownicy w porcie. Jeść jeżowce. Prowadzić normalne życie - mówił Ulisses z zamkniętymi oczyma, na zniszczonym łóżku w kajucie. - Prowadzić normalne życie? To niemożliwe. - Dlaczego? - Umarłeś, nie pamiętasz? Wyprawiliśmy ci pierwszorzędny pogrzeb z trzema księżmi. Modliliśmy się za twoją duszę. Przez rok chodziłam w żałobie. Twój syn i ja wypłakaliśmy za tobą morze łez. Ulisses, jesteś martwy. A nawet gdybyś nie był, to i tak bez znaczenia. Wielu ludzi jest gotowych cię zabić, jeśli tylko pojawisz się na ulicy, za krzywdę, którą im wyrządziłeś swoją ucieczką. Za drugim razem nic się nie udaje. Nie uciekaj. Zostań ze mną na zawsze. - Na zawsze? - zawołał przejęty Ulisses. - Pozwól mi się tobą zaopiekować. - Zawsze? - Nie chcesz, żebym to robiła? Przyniosłam ci więcej rumu i starych książek o żeglowaniu. Musisz mi jeszcze opowiedzieć wiele rzeczy. W ciemnościach kajuty Martina zaczęła szeptać czule do Ulissesa, a on powoli zasypiał, okrywany przez nią delikatnymi pocałunkami po całym ciele. Dzwoniły takielunki jachtów na przystani, pobrzmiewała muzyka z wieczornej zabawy na portowym placu i tym razem sen Ulissesa był spokojny, ale kiedy się zbudził, nie wiedział, czy to ranek, wieczór czy noc nieznanego mu dnia. Potem zobaczył książkę o dawnych morskich podróżach trzymaną w dłoniach, butelkę rumu pod ręką i wszystkie wyjścia z jachtu zamknięte na kłódki i skoble. Zaczął zastanawiać się, czy jego przeznaczeniem jest nigdy nie opuścić tego jachtu, aż zapach jego ciała zmiesza się z wonią pleśniejącego drewna i wody stojącej w doku. Zapalił świeczkę. Leżąc w kajucie, przerzucał strony książki z ilustracjami starożytnych wypraw odkrywców i kupców na Morzu Egejskim. Jedna z linii wychodziła z Troi, kierując się na południe, przecinała archipelag Cyklad, okrążała Peloponez i zatrzymywała się na Dżerbie, wyspie u wybrzeży Tunezji. Potem wiodła na północ, żeby ominąć od zachodu Sycylię, i przechodząc obok Favignany i Ustiki, docierała do cieśniny Bonifacio, która oddziela Korsykę od Sardynii, i wreszcie ginęła w mrokach oceanu za Słupami Herkulesa, gdzie znajduje się ciemna kraina Hadesu. Niebieskim rycinom towarzyszył krótki tekst. Wśród nich znalazły się te wersy Tennysona: ... oto w twych ramionach więdnę Tu, na spokojnym skraju świata...[Alfred Tennyson, Titonus, w. Poezje wybrane, w przekładzie Zygmunta Kubiaka, PIW, Warszawa 1970.] Być może kraina, gdzie gubiła się linia, to była kraina nieśmiertelności albo piekło, odwiedzane przez bohaterów przed zmartwychwstaniem; a gdy przewracał kartki książki, kadłub starego jachtu trzeszczał i każdy z tych trzasków Ulisses brał za jego słowa, które miały mu przypomnieć, że nie jest martwy, a tylko uwięziony. Kiedy miał dość oglądania w świetle świecy rycin z mitologicznymi podróżami, Ulisses czytał przepisy z książki kucharskiej: pokroić szynkę w kostkę; obrać i posiekać pomidory; umyć, wysuszyć i pokroić paprykę, oczyścić ją z nasion; podgrzać wywar z jarzyn; podgrzać oliwę w rondlu. Wyłuskać bób, upiec dorsza, nie wymoczywszy go uprzednio, na ruszcie; przepłukać, oczyścić ze skóry i ości, smażyć bób przez pięć minut, ciągle mieszając, umyć i pokroić bakłażany. Czytał te przepisy z namaszczeniem, jakby to były psalmy, których lektura prowadziła go w odległą krainę zmysłów, leżącą w nim samym, ale gdy nasycił się wyimaginowanymi zapachami, wracał do rycin podróży odciśniętych w pamięci i tak oto upływały dni za szybą iluminatora, a on nie wiedział, do jakiego dnia należą światła i cienie w kajucie, przepełnionej wonią jego ciała i morskich alg. Potem Ulisses słyszał kroki na pokładzie, które delikatnie kołysały jachtem. Zgrzytał klucz w kłódce luku i kiedy klapa się unosiła, Ulisses widział cudowne nogi Martiny, otulone światłem, które niczym płomień wdzierało się aż na dno jachtu. Przez jakiś czas w morskim łożu Martina odprawiała nad swoim kochankiem długie miłosne czary, osiągając właściwy cel. Sąsiedzi na pomoście wiedzieli, że za każdym razem, gdy ta kobieta wchodziła na „Pieśń Morza”, pękaty kadłub zaczynał się trząść, zdradzając walkę, która toczyła się w jego wnętrznościach, ale żeglarze z przystani tylko uśmiechali się i milczeli. Czy to możliwe, że Alberto Sierra nic o tym nie wiedział? Ostatnim razem, kiedy Martina zjawiła się na jachcie, z początkiem sierpnia, przyniosła fatalne wiadomości dla Ulissesa duszącego się w zgniłym upale. Ktoś doniósł Albertowi, że jego żona ma kochanka, a kajman urósł na tyle, że pływał w basenie, a nie w akwarium. Specjalnie dla niego zbudowano w ogrodzie niewielki basen. Poza tym wszyscy mówili tylko o morderstwie inwestora budowlanego. Jednego ze wspólników Alberta znaleziono na mokradłach w plastikowym worku, z plecami podziurawionymi nabojami ze strzelby na kuropatwy. - Alberto nie ma nic wspólnego z tą zbrodnią, ale to nic przyjemnego, jak ci zastrzelą wspólnika. On nie ma z tym nic wspólnego, przyrzekam - mówiła Martina w ramionach kochanka. - Wierzę ci. Jest zbyt szczęśliwy, żeby kogokolwiek zabijać - odparł Ulisses. - Ma alibi. - Alibi? - Kiedy popełniono zbrodnię, właśnie karmił krokodyla. - To wszystko? - Mówi, że chciałby, żeby krokodyl urósł, bo wiąże z nim pewne plany. Codziennie go tuczy. Twierdzi, że to go bawi i pozwala zapomnieć o niemiłych sprawach, które go męczą. Tego wieczoru, po namiętnym akcie miłosnym, Martina i Ulisses, nadzy, zaczęli wspólnie przeglądać książkę o podróżach morskich. Rana na piersi, pamiątka po pobycie w dolinie, zabliźniła się. ... byłem słowem w książce, byłem nazwą na morzu, przez rok byłem zaczarowany w morskiej pianie... Wciąż rosnący w ogrodowym basenie kajman napełniał Martinę strachem, ale jeszcze większe przerażenie powodowało milczenie męża. Doszło do tego, że te dwie istoty stanowiły w jej wyobraźni jedną, o groźnym spojrzeniu. Uwielbiała córki. Obsypywała je pocałunkami i kokardkami. Liczyła każdy znikający wyprysk na twarzy dorastającego syna, który w końcu zaczął się golić. Miała marmury, złota i jedwabie, które czyniły z niej kobietę godną szacunku i zazdrości. Używała do woli kart kredytowych, wkraczając dumnie do salonów drogich sklepów. A mimo to Martina pragnęła jedynie zniknąć. Nie chodziło o ucieczkę. Martina gotowa była stawić czoło każdemu niebezpieczeństwu, nawet po swoim życiu, i to była właśnie ucieczka, z której zamierzała skorzystać. Niewykluczone, że Alberto zabiłby ją albo wrzucił do basenu z kajmanem, gdyby odkrył, że ma kochanka. Być może niczego by nie zrozumiał, gdyby okazało się, że tym kochankiem jest właśnie Ulisses, jej pierwszy mąż, chudy profesorek, rozbitek wskrzeszony na morzu, ale po chwilowym zaskoczeniu strzeliłby i do tej zjawy z przeszłości. Był mglisty sierpniowy dzień, z mlecznym niebem, a letni upał podgrzewał wewnątrz łodzi pot i żądze Ulissesa i kiedy on czekał, Martina obmyślała wielką uroczystość dla nich dwojga. Czuła się zdolna do ucieczki i mogła to zrobić, tak jak do tej pory, gdy nie ruszała się z miejsca, a tylko wchodziła do wnętrza kochanka, ale tego sierpniowego popołudnia wyciągnęła stary, pocięty przez mole smoking, schowany dotąd w kufrze na strychu, a potem wyjęła ze swojej szafy elegancką suknię od Chanel i słomkowy kapelusz ozdobiony owocami w kolorze lila. Z tą ślubną wyprawą w sportowej torbie udała się na jacht, gdzie zastała Ulissesa pogrążonego w lekturze książki o fantastycznych zwierzętach zamieszkujących na dalekich dziwnych wyspach. Martina włożyła torbę do schowka i podała kochankowi rum z suszonym dorszem i suszonymi owocami. - Już nigdy nie wrócę do domu - oznajmiła, wznosząc szklankę jak do toastu. - Co zamierzasz zrobić? - Podjęłam decyzję. Nigdy nie wrócę do przeszłości. Czy nie wspominałeś, że potrafisz przygotować z bursztynowego proszku napój o dziwnych właściwościach i że pewnego dnia zabierzesz mnie na Sumatrę, gdzie tuńczyki mają diamenty zamiast oczu? - W tej zapleśniałej książce, którą znalazłem na jachcie, piszą o najbardziej fantastycznych stworzeniach, a jednym z nich jest Koń Morski. Przeczytać ci? - spytał Ulisses, pokazując z łóżka prawie całkiem zniszczony przez wilgoć tom. - Czytaj, a ja będę piła i rozbierała cię - odparła Martina. Ulisses przeczytał: - „Koń Morski jest zwierzęciem, które wychodzi na ląd tylko wówczas, gdy bryza przynosi woń klaczy w świetle księżyca. Mieszka na dalekiej wyspie i tam pasterze prowadzą na wybrzeże najlepsze klacze ze stajni króla i chowają się w podziemnych kryjówkach, czekając, aż się pojawi; pewnego dnia Sindbad zobaczył rumaka wychodzącego z wody i ujrzał, jak wskakuje na klacz i usłyszał jego rżenie”. - Gdzie leży ta wyspa? - zapytała Martina. - Może to Sumatra. Trzeba ją sobie wyobrazić - odrzekł Ulisses. - Pewnego dnia tam dotrzemy - szepnęła. - Jest wiele miejsc zamieszkiwanych przez inne fantastyczne istoty. Czy wiesz, jak wygląda chiński jednorożec czy tygrys z Annamu, Zaratan, lemury, Chimera albo Kogut Niebiański? Możemy wyruszyć w podróż do jakiejkolwiek z tych krain. - Udamy się tam, gdzie mieszka Koń Morski - oświadczyła Martina. Tej samej nocy, w sierpniowy czwartek, Martina i Ulisses opuścili jacht i wybrali się do dyskotek przy plaży. Nim zaczęli się bawić, dostrzegli snop promieni laserowych wirujący w miejscu, skąd dochodziła też muzyka. Podążając za tym światłem, dotarli do wielkiego ogrodzenia postawionego pośrodku pola ryżowego, gdzie tłum młodzieży tańczył pod magnezowymi błyskawicami, które wydobywały z ich ciał fioletowy blask. Para zbiegów zaczęła poruszać się na środku parkietu, i choć byli dwa razy starsi od reszty tancerzy, natychmiast poczuli z nimi wspólnotę w jednoczącym łoskocie i blasku, zrównującym wszystkich. Wewnątrz tego zgiełku każdy mógłby się ukryć. Może ta dyskoteka stanowiła pas startowy do długiego wyścigu, a niewątpliwie było tam wielu pogrążonych w gorączkowym tańcu i ucieczce. Ulisses i Martina pili. Obok jacyś młodzi ludzie łykali kostki cukru z amfetaminą, niczym konie z królewskiej stajni, ale oni nie potrzebowali pastylek ani bursztynowego proszku, aby biec w wyścigu, jaki rozpoczęli tej czwartkowej nocy, ponieważ już od roku przeżywali ciągłą agonię, która wytwarzała w ich organizmach wystarczająco dużo toksyn, żeby doznać halucynacji. W pierwszej dyskotece przeżyli tylko godzinę nieśmiertelności. Potem wsiedli do samochodu i ruszyli w dalszą podróż, ale zaraz w ciemnościach ukazał się kolejny snop laserów, który wyznaczył miejsce lądowania. Dotarli do podstawy laserowej gwiazdy i znaleźli się w oazie palm, basenów, barów pod gołym niebem i odurzonego narkotykami tłumu tańczących, całkowicie ogłuszonych muzyką zespołu rockowego. Niektórzy zanurzali się w wodzie i potem tańczyli z ubraniami przylepionymi do nabrzmiałych członków, inni kopulowali w świetle reflektorów na trawniku wśród bijącego brawo tłumku. Uciekinierzy Ulisses i Martina ciągle pili, nie myśląc o niczym, co nie byłoby ucieczką ku kolejnej godzinie. W oddali nocnym blaskiem jaśniało wielkie miasto, ale na drodze do niego znajdowało się mnóstwo laserowych gwiazd w środku pól ryżowych i niewielkich zbiorników wodnych z trzeciorzędu. Przy niektórych skrzyżowaniach świeciły czerwone światła burdeli i szybkich samochodów, ruszających z piskiem opon. Ulisses i Martina zatrzymywali się tej nocy w lepkim upale we wszystkich przybytkach rozrywki napotkanych po drodze i kiedy nastał piątkowy świt, zastał kochanków w przydrożnym barze nad kanapką z kalmarem, w towarzystwie paru kierowców ciężarówek. Do tego czasu Alberto Sierra obdzwonił już wszystkie szpitale w okolicy. Ale nie zawiadomił jeszcze policji, żeby nie uprzedzać skandalu, który by go upokorzył. Po morderstwie wspólnika zniknięcie Martiny stać by się mogło przyczyną zbyt wielu pytań ze strony policji. Wyszedł w piżamie do ogrodu, kiedy na morzu kładła się delikatna różowa poświata, a z portyku rezydencji widział palące się wzdłuż plaży światła. Po raz pierwszy Martina nie wróciła na noc do domu. Nie zostawiła żadnej wiadomości. Uśmiechała się do męża do samego końca. A nawet, zanim wyszła do fitness clubu ze sportową torbą na ramieniu, pożegnała go tego popołudnia pocałunkiem gorętszym, niż się spodziewał. Alberto zapalił lampy nad basenem i przyglądał się harcom oszołomionego krokodyla. Pomyślał, że mogła mieć wypadek albo mogła odejść z innym. Kiedy kajman kręcił się nerwowo w wodzie, Alberto nie wiedział, czy ma współczuć Martinie czy samemu sobie, i chwilowo rozwiązywał ten dylemat, rzucając zwierzęciu kurze udka i pulpety z puszki. Gdy niepokój spowodowany zniknięciem Martiny stał się nie do zniesienia, prawie świtało, morze było różowe, a kosy śpiewały w ogrodzie jak oszalałe. Alberto rozpoczął poszukiwania żony. Po raz pierwszy dał wiarę plotkom, jakie dochodziły go już od miesiąca o ciągle powtarzających się wizytach Martiny na tym przeklętym jachcie zacumowanym przy miejskiej przystani, toteż skierował się prosto ku „Pieśni Morza”, żeby sprawdzić, czy znajdował się tam klucz do tajemnicy. Spojrzał na łódź z pomostu. Zobaczył, że to zniszczony wrak, delikatnie kołyszący się na cumie. Nie mógł pojąć, że taka ruina wzbudziła tak wielkie pragnienia, ale Alberto słyszał, jak mówiono, że Martina chciała mu ofiarować ten osobliwy stateczek. Być może to on ponosił całą winę, bo ożenił się z niedojrzałą dziewczyną, która nie potrafiła oprzeć się oszołomieniu, jakiego doznała, podając kieliszek dżinu Yulowi Brynnerowi, kiedy była bardzo młoda. Zapewne fatalny początek stanowiła tamta scena filmu Na końcu świata, która Martinie pomieszała się z rzeczywistością. Alberto wszedł na pokład wiedziony złym przeczuciem. Już na jachcie zawołał żonę parę razy po imieniu. A gdy nie odpowiedziała, rozwalił kłódkę jednego z luków i wszedł do kajuty. W żadnym z czterech pomieszczeń nikogo nie było, ale Alberto wyczuł perfumy Martiny, „Nina Ricci”, używane zazwyczaj przy uprawianiu miłości, którymi przesiąkło całe wnętrze, w połączeniu z wonią obcego potu osiadłego w drewnie wraz z zapachem alg. Na dwuosobowej koi w kajucie na rufie leżały porozkładane mapy, jakieś dokumenty i zniszczone wilgocią książki o wyprawach pierwszych żeglarzy. Leżała też opróżniona w dwóch trzecich butelka rumu, brudne szklanki i resztki jedzenia oraz słomkowy kapelusz ozdobiony owocami w kolorze lila. Alberto otwierał po kolei szafki i w jednej z nich odkrył sportową torbę ze smokingiem, prążkowanymi spodniami, szarfą, fularem, białą koszulą i lakierkami. Obok tego męskiego stroju znalazł jedwabny kostium, który Martina nosiła przy uroczystych okazjach. Popatrzywszy na te ubrania, nie rozumiejąc ich znaczenia, rzucił je na koję i opuścił jacht, pozostawiając na pokrytym rosą pokładzie parę nerwowych śladów, a w drodze do domu powziął fatalne postanowienie. W jaguarze, na parkingu przy autostradzie, Martina i Ulisses spali oparci o siebie, jak wyczerpane po biegu konie, do mniej więcej jedenastej, aż słońce, które grzało w szyby, wyrwało ich ze snu. Postanowili pojechać na plażę w Malvarrosie, żeby się wykąpać, i tak też zrobili, niczym się nie przejmując. Pozwalali unosić się ciałom w niemiłosiernym żarze i jeśli milczeli, to dlatego, że słońce zniechęcało ich do mówienia. Czekali tylko na nadejście zmroku, żeby znów ruszyć do biegu. Tej piątkowej nocy zginęli w tym samym labiryncie uliczek dzielnicy Carmen, które odkrywali w czasie miodowego miesiąca. Ulisses przekonywał Martinę, że muzyka dobiegająca z Fox Congo na ulicy Cavallers to jazz z klubu Famous Door albo z Chris Owens, albo z Old Absinthe, albo z Preservation Hall, kultowych knajp dzielnicy francuskiej w Nowym Orleanie, i że to ona jest Blanche Dubois, cudowną, niebiańską i rozkochaną, poszukującą tramwaju. Pili w każdym z tych klubów, i w piątym z kolei nie wiedzieli, w jakim mieście się znajdują, z wyjątkiem tego, że zajmują przestrzeń wypełnioną muzyką i alkoholem, w której czują się nieśmiertelni, aż w barze El Negrito spostrzegli, że są prawdziwi, kiedy złapali się za ręce nad ostatnim kieliszkiem cubalibre i poczuli uderzenia tętna, zanim znów poderwali się do lotu. Ani przez chwilę Martina nie pomyślała, że Alberto mógłby jej szukać. Nic już nie istniało z czasów sprzed jej ucieczki. Martina zapominała o tym, co działo się przed sekundą, żyjąc przyszłością, ale tego sobotniego poranka, po dwóch samotnie spędzonych nocach, Alberto w końcu obmyślił zemstę. O świcie zbliżył się z siecią do basenu i po zuchwałej walce, sprowokowanej urażoną miłością, wyciągnął kajmana, długiego już prawie na metr. Najpierw musiał zarzucić nań sieć, uniknąć kontaktu z zębami i znaleźć odpowiednie miejsce, aby unieruchomić paszczę za pomocą pętli. Ciągnąc za ten sznur i za węzeł sieci dwoma rękami, zdołał dowlec gada do bagażnika mercedesa i posługując się grubymi deskami jak dźwignią, wrzucić go do środka. To była potworna praca, której nie dało się wykonać, nie czując odrazy. Potem pojechał na miejską przystań i po godzinie szamotania, przed wschodem słońca, przez nikogo niezauważony przeniósł krokodyla na pokład „Pieśni Morza”, uwolnił go z sieci, zdjął pętlę z paszczy i przez luk na rufie wpuścił go do kajuty, gdzie zwierzę, uderzając ogonem, znalazło sobie wygodne schronienie pod koją, uznając nowe miejsce za swój rewir. Kajmanowi, choć sprawiał wrażenie, jakby leniwie obserwował teren spod przymkniętych powiek, aż drżały trzewia w oczekiwaniu na ofiarę, którą mógłby pożreć. Tymczasem w sobotni świt Ulisses i Martina, z udręczonymi ciałami, udali się do przydrożnego burdelu, gdzie wypili po jednym obrzydliwym drinku podanym przez seksowną Mulatkę. Niektórzy miejscowi klienci, w towarzystwie dziewczyn z lokalu, siedzieli po kątach nad kieliszkami. Jeden z gości zaczął przyglądać się Martinie uważnie i z niemałym zdziwieniem. Kiedy ich spojrzenia się skrzyżowały, mężczyzna pozdrowił ją uśmiechem, wznosząc do góry kieliszek. Martina i Ulisses wynajęli łóżko w burdelu w pokoju z telewizorem i filmami pornograficznymi na wideo, i ja-cuzzi w różowym kolorze. Kiedy się kochali, licznik odmierzał czas. Trzy tysiące peset na godzinę, taka była prędkość miłości. A kiedy znaleźli się razem w wannie, objęci, usłyszeli gwałtowne głosy dochodzące z dołu. Wyglądało na to, że jakiś klient, z zawodu ogrodnik, który rozpoznał panienkę Martinę, widząc, jak idzie na górę w objęciach nieznajomego, chciał właśnie z nią się zabawić, jak tylko skończy z tamtym. - Proszę pana, ta kobieta nie jest od nas - stwierdził właściciel burdelu. - To co tu robi? - To para turystów. Proszę nie zawracać sobie nimi głowy. Ja nic do nich nie mam. - Znam tę kobietę. Przez kilka lat zajmowałem się jej ogrodem - nalegał klient. - Niech pan ją zostawi w spokoju. - Mówi ci coś nazwisko Alberto Sierra? To jest jego żona. - I co z tego? - To jest żona najbogatszego inwestora budowlanego w tej okolicy. Chcę ją mieć, zapłacę, ile trzeba. To jedyna okazja w moim życiu, żeby skosztować najlepszego. Niezła laska się napatoczyła - mamrotał mocno już wstawiony klient. - Bardzo pana proszę. Niech mnie pan nie miesza w mętne interesy - odpowiedział właściciel spelunki. - Mętne interesy? To tylko korzyść dla ciebie. Przywiesisz sobie plakat albo neon, żeby był widoczny z daleka. „Nawet księżniczki przychodzą się tu pieprzyć”. - Dobra, dosyć tego. - Nikt mi nie zabroni pójść do łóżka z żoną króla nieruchomości - upierał się pijany gość. - Powiedziałem: dosyć. Niech pan nie przegina! - zawołał właściciel. Ktoś rzucił butelką w poprzek sali. Rozległ się brzęk szkła, a potem zgiełk damskich i męskich głosów, a te zmieszały się na górze z szumem jacuzzi, gdzie w różowej pianie siedzieli kochankowie. - Kogoś mordują tam na dole - zauważył Ulisses. - Kogoś mordują - powtórzyła Martina. Kiedy wyszli z pokoju nasyceni sobą aż do bólu, słońce było już wysoko, a szkło zamiecione, ale przy drzwiach burdelu czekał jakiś mężczyzna w czerwonym renault. Martina zapłaciła za godziny miłości kartą kredytową, toteż jej pobyt w osławionym Kwiecie Lotosu został odnotowany. Gdy kochankowie ruszyli w drogę, spostrzegli, że jedzie za nimi jakiś samochód, choć przyspieszyli nie z tego powodu. Podążali szosą w stronę doliny i w pewnej chwili renault znalazło się obok nich, a kierowca zaczął spoglądać przez okno na Martinę, wykonując obleśne ruchy językiem. - Ten facet myśli, że jesteś dziwką - stwierdził Ulisses. - A nie jestem? - zdziwiła się Martina. - Ten facet się pomylił. Ty jesteś Blanche Dubois. Kierowca renault opuścił szybę i przyklejony do jaguara, jadąc z tą samą prędkością, zaczął krzyczeć: - Seńorita Martina, seńorita Martina! Pani mnie nie zna? Ja też panią kocham. Zawsze się w pani kochałem. Pani mnie nie poznaje? Kocham panią, seńorita Martina! Niech mi pani da szansę, proszę. Zakochałem się w pani, kiedy pierwszy raz zajmowałem się pani ogrodem. Nie poznaje mnie pani? Seńorita Martina, kocham panią od pierwszego spotkania. Proszę, proszę! Jestem ogrodnikiem! Nie odwróciwszy głowy, Martina wcisnęła do końca pedał gazu i zostawiła z tyłu krzyki zakochanego. Kochankowie zjechali z głównej drogi w boczną, która prowadziła do doliny, a kiedy dotarli na sam szczyt, powitały ich cykanie świerszczy i fala zapachów przyniesiona przez sirocco. Położyli się w cieniu sosny i pozwolili, by cisza ich oddechów połączyła się z brzęczeniem owadów i gorącym wiatrem, który zginał łodygi polnych kwiatów. W radiu mówili, że to najgorętsze lato stulecia. Z powodu upału psom leciała krew z nosa, o czym zapewne wiedziały mrówki, które nie opuszczały mrowisk od początku sierpnia. Po trzech dniach szaleńczego biegu kochankowie poczuli się całkowicie wyczerpani; pokonani leżeli wśród polnych roślin, mając przed oczyma całą dolinę, opadającą ku morzu. Góry skrzyły się drobinkami minerałów. Gdy kochankowie spali w swoich objęciach pośród dzikich zapachów, krokodyl przechadzał się we wnętrzu „Pieśni Morza” i szurał swym mlecznym brzuchem tylko z pozoru niezgrabnie, bo już dopasował się długością do nowego schronienia, na wypadek gdyby dojść miało do walki. Martina i Ulisses spali, aż przestał wiać gorący sirocco, a słońce spadło w wąwóz Piekło, pozostawiając na niebie krwawe chmury. Potem weszli do Końskiej Groty i napełnili wodą z jeziorka parę butelek, żeby zabrać je na jacht. Zgłodnieli. Zjeżdżając, postanowili zatrzymać się w kawiarni w sanatorium dla trędowatych i zjeść po kanapce, ale zanim tam dotarli, usłyszeli dobiegające stamtąd dźwięki paso doble, rozchodzące się po całej dolinie. Był sobotni świąteczny wieczór, choć kochankowie o tym nie wiedzieli. Sanatoryjna kawiarnia przystrojona była dzwonkami, a pensjonariusze i ich rodziny tańczyli, radując się świętem Matki Boskiej Zielnej. Martina i Ulisses przyłączyli się do zabawy. Z adaptera wyskakiwały kolejne paso doble. Odświętnie ubrani trędowaci tańczyli El gato montes i kiedy Martina pojawiła się na parkiecie, jeden z nich, najbardziej zuchwały, porwał ją do tańca i nie puścił aż do ostatniego taktu. Ulisses tańcował z jakąś trędowatą i jej śmiech spowodował ogólną radość, a paso doble poderwało z krzeseł resztę chorych i wszyscy tańczyli z wszystkimi. Para kochanków wyglądała piękniej niż kiedykolwiek. Potem zjedli kalmary, frytki, migdały i faszerowane oliwki, a na koniec wszyscy wznieśli toast szampanem, wieczór się kończył, a muzyka uciekała górskimi przesmykami. Martina chciała kupić na pamiątkę butelkę szampana, ale nie pozwolono jej zapłacić. Uradowani wizytą trędowaci podarowali szampana parze zakochanych, aby wypiła za ich zdrowie. - Widziałam tu państwa wiele razy. Zawsze bardzo szczęśliwych - powiedziała jedna z kobiet. - Dziękuję pani. Wciąż pamiętam pani bukiet - odparła Martina. - Posadzę mirt w naszym ogrodzie, aby miłość przyniosła wam szczęście. Przypominają mi państwo moją młodość - dodała trędowata. - Bardzo pani dziękuję. - Proszę, to dla pani. Proszę wziąć ten bukiet. Zebrałam go dziś po południu. To najpiękniejsze polne kwiaty, jakie znalazłam, prymulki, stokrotki i dzikie irysy - powiedziała kobieta, wyciągając bukiet przewiązany czerwoną wstążką z glinianego wazonu zdobiącego kawiarniany telewizor. Zatraciwszy się w dyskotekach przy plaży, dyszących gorączką sobotniej nocy, kochankowie wrócili na jacht dopiero w niedzielę o świcie i gdy znaleźli się na pokładzie, odkryli, że luk na rufie jest otwarty. Weszli do kajuty. Martina pierwsza usłyszała oddech dochodzący spod koi. To było delikatne warknięcie, zakończone żałosnym gwizdem. Jednocześnie wyczuła w pomieszczeniu nową, nieprzyjemną woń i zobaczyła parę zniszczonych przedmiotów. Kajman natychmiast zasygnalizował swą obecność, uderzając ogonem, a odgłos ten przypominał trzask bicza, i kiedy w mroku kajuty Martina dostrzegła zielonkawy grzbiet ruszającej się bestii, wydała z siebie potworny wrzask. Gad czaił się pod koją, prezentując wspaniałe uzębienie, żywe oczy i uniesiony ogon. Wypili dość dużo, ale kajman był na tyle przerażający, że alkohol wyparował z nich w sekundzie. Ogarnięty paniką Ulisses nie miał żadnych mitologicznych skojarzeń, adekwatnych do tej sytuacji. O czymś takim nie czytał w książkach. Kazał Martinie opuścić kajutę bardzo powoli, tak by nie prowokować zwierzęcia; na pokładzie kobieta już bezpieczna, lecz wciąż przerażona, zaczęła histerycznie płakać. Ulisses chwycił bosak zakończony stalowym hakiem i choć przygoda podobna była do przygód herosów z mitologii, rzecz działa się w rzeczywistości: Martina widziała przez luk straszliwą walkę swego kochanka z krokodylem, który kręcił się i walił ogonem jak oszalały, kiedy stal raniła mu grzbiet. W kajucie spadały naczynia, drżały grodzie, w panującym chaosie następowały po sobie próby kąsania i celne trafienia bosakiem. Po półgodzinnej walce kajman leżał sinym brzuchem do góry, pocięty śmiertelnymi ranami. Bestia zamknęła paszczę i przymknęła oczy i nie wiadomo, co uczyniła najpierw, sama walka zaś rozbudziła w sercu Martiny potężną miłość. Pośrodku bałaganu leżały na koi nietknięte smoking i jedwabny kostium, tak jak zostawił je Alberto, teraz oświetlone brzaskiem, który zaglądał przez iluminator. Martina nawet przez sekundę nie poczuła nienawiści do męża. Spoglądała tylko na martwego, sztywnego kajmana u stóp bohatera. Ulisses obejrzał dokładnie ślubny smoking, plamę na klapie, ślad po molach, i wyczuł zapach rdzy, który rozsiewało ubranie. Przeszukał kieszenie i w jednej z nich znalazł swój portret naszkicowany przez Xaviera Leala w Las Arenas, w tym samym smokingu i z gołymi stopami opartymi na krześle pod akacją. To był jego prezent ślubny, wręczony mu w czasie przyjęcia weselnego w cieniu winorośli na patio tawerny. Schował wówczas rysunek do kieszeni i tak przetrwała bezpiecznie jego młodość. Teraz, po wielu latach, przyglądał się greckiej stopie, która wyróżnia bohaterów i pcha ich ku wielkim czynom. Ulisses przygotowywał się do uroczystości w sposób mechaniczny. Wyszedł nagi na pomost i wziął prysznic, polewając się z węża, i przez strumień zimnej wody dostrzegając światło nowego dnia, które jaśniało u krańca falochronu. Martina, również naga, towarzyszyła mu w tych ablucjach, które u marynarzy i rybaków odbywają się zwyczajowo po powrocie z wyprawy, dla nich zaś nabrały znaczenia rytuału inicjacyjnego. Umyci i wysuszeni, poddali się krótkim zabiegom upiększającym. Ona uczesała mu brodę, on nałożył jej krem na plecy. Oboje ubrali się odświętnie na powitanie słońca. Ulisses włożył strój pana młodego z szarfą, fularem, lakierkami i polnym kwiatem w butonierce, azalią, a może prymulką, Martina zaś jedwabną kreację w kolorze ecru i słomkowy, jasny kapelusz, ozdobiony owocami w kolorze lila. Na pokładzie otworzyli butelkę szampana, prezent od trędowatych z doliny. Korek wyskoczył w tej samej chwili, gdy słońce wychyliło się znad skały. Wznieśli toast. - Tak właśnie widziałam cię, kiedy byłam młodą dziewczyną. Zawsze wiedziałam, że pewnego dnia Yul Brynner wróci, żeby zabrać mnie na daleką wyspę - powiedziała Martina. - Ja też wiedziałem, że kiedyś wrócisz ze mną na Sumatrę. Płyniemy? - zawołał Ulisses z kieliszkiem w uniesionej dłoni. - Płyniemy. Masz paszport? - zapytała ze śmiechem Martina. - Mam wszystko, co niezbędne - odparł Ulisses. Została przez chwilę na pokładzie, siedząc na krześle z płótna żaglowego, z bukietem kwiatów podarowanym przez trędowatych, i patrząc, jak świta. Nagle Ulisses włączył silniki „Pieśni Morza”, które wprawiły w drżenie skostniałe drewno, jak u zwierzęcia, które zbudziłoby się po wielu latach uśpienia, i Martina poczuła, że świat rusza się pod jej stopami. Ulisses wyciągnął cumy i poruszał zgniłe zielone błoto pod dnem „Pieśni Morza”, a jacht zaczął powoli sunąć po wodach doku aż do wyjścia z portu. Ubrana na biało Martina siedząca na pokładzie i Ulisses w smokingu dzierżący ster, oboje wznoszący toast szampanem, to ostatni kadr, jaki kochankowie rzucili na spokojne wody morza. Ulisses i Martina skierowali „Pieśń Morza” ku Sumatrze, ale niebawem zobaczyli, że na horyzoncie wznosi się przed dziobem jachtu góra Ziemskiego Raju... Kiedy spostrzegli, że „Pieśń Morza” się przechyla, płynęli już jakieś pół godziny. Najpierw poczuli mocny wstrząs pod pokładem, potem nastąpił suchy trzask i ucichły silniki, a jacht zaczął dryfować na środku spokojnego morza. Nie chodziło tylko o awarię silników. Gdy Ulisses zajrzał przez luk, zobaczył, że podłogi są zalewane silnym strumieniem wody, której poziom sięgał do koi w największej kajucie, a tam pływały już błękitne mapy z wyznaczonymi trasami oraz kajman brzuchem do góry. Kochankowie usiłowali zatamować powódź, ale zorientowawszy się, że ich wysiłek jest bezsensowny, pogodzili się z losem i wrócili na pokład, usiedli na filmowych krzesłach pod markizą i bez najmniejszego strachu obserwowali, jak uszkodzony jacht idzie na dno. Naprzeciwko, w odległości dwóch mil, widać było zarys wybrzeża, ale nie była to Sumatra, tylko miejsce, gdzie tylekroć się kochali. Na bakburcie: masyw urwiska i wzgórza pokryte domkami letniskowymi; na rufie: zamek i miasto z aleją Palmową; na sterburcie: ciągnące się kilometrami plaże, osiedla, wieżowiec Syreny, na którego szczycie lśniła szklana klatka. Pokonany dziób kierował się ku niebieskiej linii horyzontu, gdzie już na pewno nie pojawi się Sumatra. Kiedy poziom wody dotarł do linii pokładu i fale delikatnie zaczęły obmywać im stopy, z lakierkami zanurzonymi w morzu, kochankowie spojrzeli sobie uważnie w oczy i uśmiechnąwszy się, przerwali niewzruszone do tej pory milczenie. - Kim jesteś? Teraz, gdy mamy umrzeć, powiedz mi, kim jesteś - poprosiła Martina. - A kim ty jesteś? - zapytał Ulisses, unosząc kieliszek szampana. Nie mieli czasu na odpowiedź, ponieważ dokładnie w tej chwili jacht obrócił się wokół własnej osi i poszedł na dno, tworząc wir, który wciągnął kochanków, Martinę z bukietem polnych kwiatów w ramionach i Ulissesa z kieliszkiem w ręku, a żadne z nich nie zrobiło najmniejszego wysiłku, żeby się uratować. W czasie największego upału, tamtej sierpniowej niedzieli, ciało Ulissesa pojawiło się przy plaży, wśród tłumu kąpiących się. Przypłynęło w stroju pana młodego. Ratownicy z Morskiego Pogotowia Ratunkowego przetransportowali zwłoki do portowego ambulatorium, gdzie położono je w pokoju, i bardzo szybko ich identyfikacja stała się kwestią filozoficzną: dotyczyła prawdziwości istniejących ciał. W czasie, gdy jedni zastanawiali się, czyje to zwłoki, zaskoczeni ich niezwykłym podobieństwem do Ulissesa Adsuary, do plaży nudystów, na drugim końcu miasteczka, przypłynęła Martina, leżąc na brzuchu, w ślad za słomkowym kapeluszem i bukietem polnych kwiatów, dwoma żałobnymi rekwizytami, które zaalarmowały owczarka niemieckiego o imieniu Reo, należącego do sędziego Leonarda Muńoza. Kiedy Martina, w jedwabnej kreacji Chanel i algach, dopłynęła na plażę nudystów, została powitana jak panna młoda i leżała na piasku dokładnie tam, gdzie Ulisses napisał palcem fragment z Horacego, nim pocałował ją po raz pierwszy: „Niech los podobny spotka połowy obie. Próżną przysięgą nie zwodzę: skoro wskażesz drogę, pójdziemy, pójdziemy, ja w trop za tobą, do mrocznych sfer odległych od ziemi”. Tym cytatem Ulisses stworzył posłanie i Martina położyła się na nim, zanim ją objął, ale teraz była trzecia po południu najbardziej upalnego dnia lata, a ona leżała martwa, wyruszając z tego miejsca w przyrzeczoną podróż. Skorpiony, które pewnego wiosennego popołudnia zobaczyła w gnieździe pod kamieniem na krętej ścieżce, teraz wznosiły odwłoki, oddając jej honor, słysząc, jak martwa przechodzi nad nimi, w poprzek wyschniętego strumyka, otoczona świtą na czele z nagim sędzią, jego psem, podążając w stronę placyku nad urwiskiem, gdzie czeka karetka pogotowia ratunkowego, aby przewieźć ją w miejsce, w którym znajdował się Ulisses, równie martwy i odświętnie ubrany. Oficjalnie zwłoki Ulissesa należały do cudzoziemca, Andreasa Mistakisa, jak podawał paszport, ale zmarły miał w kieszeni smokingu arkusz papieru z rysunkiem. I choć zniszczyła go woda, zachowały się pociągnięcia węglem, które emerytowany strażnik miejski Diego Mol-ledo, odczytał jako portret mężczyzny bez twarzy i ze stopami opartymi o krzesło. Inni twierdzili natomiast, że te zamazane bazgroły to rysunek statku. Obecny tam autor szkicu, Xavier Lear, zobaczywszy kartkę, zamilkł i zaczął płakać. W drzwiach budynku pogotowia, który wyglądał jak nadmorska kaplica, przygnębiony i zmieszany tłum oczekiwał na przybycie heroiny tych żałobnych zaślubin, której odnalezienie zostało już obwieszczone. Alberto Sierra trzymał za ręce swoje dwie córki. Dorastający syn Ulissesa był tam również obecny. Wśród szlochów słyszeli komentarze na temat nieustalonej tożsamości topielca. Nikt nie mógł pojąć, dlaczego wspólna tragedia miałaby połączyć los Martiny z tą nieznaną osobą, i choć wielu zaklinało się, że ciało należy do tamtego nauczyciela literatury, który zmarł, utopiwszy się przed dziesięciu laty, dyskusja zaogniała się. Nikt nie potrafił znaleźć pieprzyka, jakiejś blizny, zmarszczki czy po prostu szyderczego znaku czasu, jakie na ciele kochanków rozpoznać może tylko miłość. Osoba, która najwięcej o tym ciele wiedziała, także utonęła. Mimo pewnych podejrzeń Alberto Sierra nie był w stanie rozwiązać tajemnicy trzydniowego zniknięcia swojej żony. I w tym właśnie momencie pojawił się orszak ślubny Martiny, torując sobie przejście między kontenerami na portowym placu, a prom na Ibizę uruchomił syrenę, oznajmiając rychłe podniesienie kotwicy. Wszyscy wysłuchali ponurego buczenia syreny w milczeniu, niczym hołdu oddanego Mar-tinie, której ciało, w kostiumie Chanel, zostało złożone obok tajemniczego towarzysza śmierci, również w ślubnym stroju. Dwa ciała wyruszyły do kostnicy szpitala rejonowego, a po drodze wioząca je furgonetka musiała przejechać tego skwarnego popołudnia przez zgiełkliwy tłum turystów w kawiarnianych ogródkach, obok podestu przygotowanego na wieczorną zabawę, który ustawiano przed dawną tawerną Pod Rekinem, obecnie zamienioną w pizzerię, na tym samym placyku, gdzie kręcono Na końcu świata, film, którego amant przyprawił o szaleństwo jedną dziewczynę i którego bohaterka uszkodziła umysł pewnemu marynarzowi o imieniu Jorgito. Lekarz sądowy Fabian Garcia świętował koniec niedzieli, tańcząc ze swoją dziewczyną przy piosence Serduszko jak jabłuszko, jak jabłuszko, jabłuszko, jabłuszko, serduszko... na festynie w przeddzień świętego Rocha, a tymczasem sirocco unosił papiery ze straganów z pestkami słonecznika i cukierkami, niosąc je w stronę sieci rozwieszonych na przystani. Właśnie wtedy lokalny krezus Alberto Sierra pozbył się jednej wątpliwości: jego żona nie została porwana przez wrogów w interesach, którzy mogli go szantażować albo żądać okupu, jej zniknięcie nie miało też nic wspólnego z zamordowanym inwestorem. Ale kim w rzeczywistości był ten topielec, który zabrał ją ku śmierci? Co zrobił z nimi kajman? Kiedy przez noc zwłoki oczekiwały w kostnicy na sekcję w dniu następnym, Alberto udał się na miejską przystań i stwierdził, że jacht „Pieśń Morza” już tu nie cumuje, nikt jednak nie znał przyczyny jego zniknięcia. Żaden rybak, marynarz ani żeglarz nie widział, jak podnosił kotwicę, płynął czy tonął ten stary wrak. Spokojne morze wymyło jego wspomnienie ze wszystkich głów i nikt już nigdy o nim nie mówił. Dla zachowania pozorów rodzina milionera Alberta Sierry czyniła przygotowania do uroczystego pogrzebu Martiny, a w poniedziałkowe popołudnie lekarz sądowy Fabian Garcia kończył sekcję zwłok kochanków. Ciała wyglądały tak pięknie i elegancko, że lancet uszkodził ich wnętrzności na tyle, na ile było to niezbędne, nie niszcząc przy tym zbytnio smokingu ani jedwabnej kreacji. Po tym rutynowym zabiegu i pobieżnej analizie paru próbek lekarz sporządził raport o przyczynach zgonu. Nie znalazł żadnych szczegółów, które nie wskazywałyby na śmierć przez utopienie, jak woda morska wypełniająca płuca, prócz małej sardeli, która prawie wgryzła się w serce Ulissesa, i plamy z sosu pomidorowego na klapie smokingu, która pochodziła z jakiegoś nieznanego przyjęcia z czasów poprzedzających miłość Ulissesa. Wciąż stanowiła problem kwestia tożsamości zwłok mężczyzny, ale tę wątpliwość miało rozwiać porównanie linii papilarnych. Ciała kochanków leżały na kamiennym stole naprzeciw jasnego okna sali prosektorium, za którym rozciągała się zatoka i widać było statki wychodzące z portu. Odciski palców domniemanego Ulissesa zostały odbite na specjalnym kartoniku i tego samego ranka wysłane przez lekarza sądowego do sądu, gdzie czekały już uzyskane od Narodowego Rejestru Dokumentów odciski prawdziwego Ulissesa Adsuary, a eksperci sądowi zaczęli badać je tego samego popołudnia, kiedy rozpoczęły się uroczystości żałobne. Główny ołtarz kościoła przyozdobiono białymi kwiatami, przeważnie irysami, nie było ani jednego wieńca, a jeśli gdzieś lśniła czarna wstążka, nie decydowała o żałobnym nastroju, jako że goście uczestniczący w pogrzebie zachowywali się według reguł obowiązujących na spotkaniach towarzyskich, tak więc kobiety pachniały perfumami Diora, a mężczyźni Paco Rabanne’a. Wydawało się, że i trumny zostały wyperfumowane. Rodzina Martiny i przyjaciele dawnego Ulissesa z liceum zdecydowali między sobą, że wyprawią wspólny pogrzeb obu nieboszczykom, ponieważ wszyscy uważali, że w tej tragedii jest coś niezwykłego. W pierwszym rzędzie żałobników zasiedli Alberto Sierra z córkami, stary Basilio, przedstawiciele rady miejskiej oraz grupa przemysłowców i właścicieli kutrów. Dalej siedzieli Abelito, dorastający młodzieniec, zakochany Xavier Leal oraz grono nauczycieli i dawnych uczniów Ulissesa. Kościół przepełniony był ludźmi, którzy poczuli się zobowiązani do przybycia, a i tak nie wszyscy się w nim zmieścili. Ksiądz rozpoczął nabożeństwo żałobne, uznając za oczywiste, że zmarły to Ulisses Adsuara, ponieważ taka też była opinia większości, choć już wtedy w sądzie wiedziano, że odciski utopionego odpowiadały odciskom z paszportu Andreasa Mistakisa, urodzonego na Korfu. Po wnikliwym badaniu przeprowadzonym przez ekspertów z policji dowiedziono niepodważalnie, że linie papilarne topielca absolutnie nie pasowały do odcisków Ulissesa Adsuary dostarczonych przez archiwum Narodowego Rejestru Dokumentów. W okazałej świątyni, przystrojonej jak na uroczystość weselną, ksiądz czytał żałobne psalmy, które zdawały się hymnami chwały. „Przyjmij, Panie, na swoje łono dusze sług twoich, Martiny i Ulissesa, poprowadź ich na zielone pastwiska”, a zgromadzeni ludzie, stanowiący najbardziej solidny odłam społeczności miasteczka, wachlowali się, rozsiewając zapach perfum, który osiadał na sierpniowej opaleniźnie. „Kto we mnie wierzy, nie umrze na wieki - ciągnął ksiądz - i pewnego dnia zmartwychwstanie”, ale zupełnie nieświadomie jego słowa zamieniały się w strofy weselne z Pieśni nad pieśniami: „niech wejdzie miły mój do swego ogrodu i spożywa jego najlepsze owoce... ja śpię, lecz serce me czuwa... na łożu mym nocą szukałam umiłowanego mej duszy; szukałam go, lecz nie znalazłam...” [Pieśń nad pieśniami, 4,16; 5,2; 3,1 w: Biblia tysiąclecia, wydanie trzecie, Wydawnictwo Pallottinum, Poznań-Warszawa 1990.]. Bardzo szybko uroczystość, która rozpoczęła się jako nabożeństwo żałobne, przeistoczyła się w zwyczajny ślub, do tego stopnia, że mimo dymu kadzidła otulającego trumny wielu uczestników pogrzebu sądziło, że słyszą, jak oficjant z pierwszego stopnia ołtarza w czasie kazania zadaje pytania, które uświęcają sakrament małżeństwa, albo tak przynajmniej zdawało się ludziom z pierwszych ławek. „Ulissesie Adsuaro, czy chcesz za żonę Martinę Lambert? A ty, Martino Lambert, czy chcesz za męża Ulissesa?”. Ksiądz mówił, że oto oboje zmarli złączyli się na zawsze w radości i smutku, w szczęściu i nieszczęściu i już żadna siła nie rozdzieli ich na zielonych pastwiskach raju, i że to właśnie jest prawdziwa miłość. Trumny przeniesiono na nadmorski cmentarz, którego pobielone wapnem mury wisiały nad przepaścią na południe od Circei. Był maleńki. Został założony dla pochowania żeglarzy z angielskiego drobnicowca i włoskiego szkunera, którzy zatonęli w okresie międzywojennym po zderzeniu dokładnie w tym miejscu, gdzie poszła na dno „Pieśń Morza”, wrak pełen marzeń. Z nadmorskiego cmentarza, w dni, kiedy wiał przejrzysty mistral, widać było na wschodzie zarys Ibizy, a niektórym zdawało się, że na północy dostrzegają Błękitny Partenon na plaży w Malvarrosie. Będą go, więc mogli zobaczyć przyszli kochankowie, którzy odwiedzą te groby. Kiedy trumny pary utopionych spuszczano do grobowca, ktoś z żałobników, spoglądając na zatokę, stwierdził, że właśnie znów przypływają tuńczyki.