Longin Jan Okoń CZERWONOSKORY GENERAŁ POWIEŚĆ DLA MŁODZIEŻY Wydawnictwo Lubelskie ..Projekt okładki, karty tytułowej i ilustracje MACIEJ FALKIEWICZ Redaktor HALINA SZAL Redaktor techniczny ZBIGNIEW MAREK WAROWNIA MALDEN © Copyright by Wydawnictwo Lublia 1979 ISBN 83-222-0000-5 ¦¦¦¦¦¦ Gubernator Górnej Kanady, generał Izaak Brock1, siedział w obszernym gabinecie fortu Malden pochylony nad mapą przygranicznych terenów Unii2. W podręcznym brulionie robił notatki i na mapę nanosił sobie tylko zrozumiałe znaki. Wzrok gubernatora zatrzymał się na fortyfikacjach amerykańskich, ołówek zakreślił grubą obwódką Detroit, Dearborn, Macki-naw, Miami i Vincennes. Nie odrywając wzroku od malutkich punktów na mapie oparł czoło o dłoń. Intensywnie coś w myślach rozważał. Energiczne stukanie do drzwi wyrwało go z zadumy. — Wejść! — zawołał. W drzwiach-pojawił się żołnierz. Wyprężony meldował: — Panie generale, przybył Ryszard Kos3, prosi o rozmowę. — Kos?... — Tak. Biały Szawanez Tecumseha4. — Ach, wiem. Proś natychmiast. 1 Izaak Brock (1769-1812) —¦ generał armii brytyjskiej, popierał Tecumseha w sprawie stworzenia „państwa indiańskiego" pod protektoratem Anglii; wyśmienity wódz i żołnierz; zginął w bitwie nad Niagarą. 2 Unia — tak nazywano Stany Zjednoczone Ameryki Północnej. 3 Ryszard Kos — Polak, uczestnik insurekcji kościuszkowskiej. Prześladowany przez carat, emigrował w roku 1797 do Ameryki Północnej. Stanął po stronie Indian walczących z najazdem białych. Losy Kosa i zawiązanie się. indiańskiej konfederacji Tecumseha zostały przedstawione w powieści pt. „Tecumseh". Ą Tecumseh (ind.) — Puma Gotowa do Skoku albo Skacząca Puma (1770-1813), wódz Szawanezów, zjednoczył indiańskie plemiona i połączy! swe niły z Anglią w wojnie przeciwko USA. Planował stworzyć skonfederowane państwo Indian. Jeden z najwybitniejszych polityków i wodzów indiańskich. 1 Brock wstał zza stoiu, podszedł do okna. Spojrzał na zatłoczony wojskiem, rozległy dziedziniec warowni. Od miesiąca ściągały tu oddziały wojskowe i z odległych prowincji przybywali ochotnicy. Angielska armia rosła w siłę. Na pograniczu kanadyjsko-amerykańskirn coraz częściej dochodziło do zbrojnych starć. Obie strony nie podjęły jeszcze działań na szerszą skalę, choć wojna między Kanadą a Unią już trwała. Tecumseh — wódz indiańskiej konfederacji — opowiedział się po stronie kanadyjskiej, o czym James Brenton, leśny zwiadowca, niedawno poinformował gubernatora Brocka. Powszechnie było wiadomo, że Ryszard Kos, zwany przez Indian Czerwonym Sercem, był doradcą Tecumseha. Dla gubernatora wizyta Kosa nie była-zaskoczeniem. Do gabinetu wszedł oczekiwany gość. Ubrany w pięknie zdobiony strój szawaneski wyglądał jak Indianin. Przez ułamek sekundy obaj mężczyźni lustrowali się oczami, po czym Kos zdjął futrzaną czapkę i z pogodnym uśmiechem powitał gubernatora: , —- Good morning!5 Miło mi pana poznać, generale. >¦ — Z przyjemnością -witam w Malden bohatera znad Wa-bash River. I, — Dziękuję. — Proszę siadać — gubernator wskaza! Kosowi krzesło i sam usiadł. Gość poszedł za jego przykładem, — James Brenton, mój niezawodny kurier leśny, złożył mi szczegółowe informacje z pobytu w obozie Szawanezów nad Tippecanoe — ciągnął Brock. — Cieszę się, że Tecumseh przyjął moją propozycję zbrojnego sojuszu przeciw Unii, wspólnemu wrogowi Indian i Kanady. ; — W tej sprawie przybyłem. i, — Wiem. . ' :, — Tecumseh z armią czerwonoskórych rozłożył się w pobliskich lasach. Pragnie porozmawiać z wami, generale. ¦$ Good morning (ang.) — dzień dobry. — Mógł złożyć mi tu oficjalną wizytę. — Wolał jednak spotkanie zapowiedzieć. —- Rozumiem, to nieprzeciętny Indianin. ¦— Na pewno. — Czy armia Tecumseha jest liczna? Podobno klęska pod Tippeeanoe6 spowodowała rozpadnięcie się indiańskiej konfederacji. — Nie można bitwy pod Tippecanoe uznać za klęskę — powiedział Kos. — Wprawdzie Amerykanie pod dowództwem HarrisonaT spalili Miasto Proroka, ale przecież sami ponieśli poważne straty. Większość wojowników w krytycznym momencie wycofała się z pola bitwy przez bagna i ocaliła bogate magazyny z bronią i amunicją. Taktyczne wycofanie się armii nie jest klęską. —- Oczywiście, ale część plemion po tej bitwie opuściła Tecumseha. Irokezi nawiązują kontakty z Unią. — To prawda. Irokezi chodzą zawsze swoimi ścieżkami. Harrison nie omieszka pozyskać ich przeciwko Kanadzie — mówił Kos. — Oderwanie się paru plemion od konfederacji' Tecumseha nie umniejsza militarnej siły Indian. — Interesuje mnie liczebność i uzbrojenie czerwonoskórych. —¦ Rozumiem. Warto, aby pan sam zobaczył armię Skaczą^ cej Pumy. Uzbrojona jest wyśmienicie, liczy kilkadziesiąt tysięcy zaprawionych do leśnych bojów wojowników, — To dużo. 6 Bitwa pod (Tippecanoe rozegrała się w dniach 4—9 listopada 1811 r.; Amerykanie zdobyli stolicę indiańskiej konfederacji, zwaną Niezwyciężonym Grodem Wielkiego Ducha lub Miastem Proroka, spalili ją, ale nie rozbili armii czerwonoskórych, która przez mokradła zdołała się wycofać. Indianami dowodził Elskwatawa (ind.) — Otwarte Drzwi, bliźniaczy brat Tecumseha, L dwaj wodzowie Sauków i Fóxów: Czarny Jastrząb i Keokuk. 1 Wiiiiani Henry Harrison (1773-1841) — generał i polityk amerykański, gubernator stanu Indiana, dowódca fortu Vincennes, uczestnik drugiej wojny o niepodległość USA (1812—1815), prezydent Stanów Zjednoczonych, zmart po dwu miesiącach sprawowania prezydentury. — Ycs8. Brakuje im tylko armat. — Armaty posiadam ja. Wystarczy ich też dla sprzymierzonych wojsk. — Takie stanowisko ucieszy wodzów konfederacji. Co mam przekazać Tccumsehowi? —'Spytał Kos. Gubernator wstał i podszedł do rozłożonej na stole mapy. — Spójrzcie, sir9' — zwrócił się do Kosa. — Sądzę, że wojownicy Pumy Gotowej do Skoku zatrzymali się gdzieś W tych okolicach — palec generała spoczął na lesistym wybrzeżu jeziora Erie. ~ Mniej' więcej. — Dzisiaj jeszcze w samo południe będę oczekiwał Tecum-seha wśród nadbrzeżnych wydm, o tutaj! — generał ołówkiem zaznaczył krzyżyk na mapie. — Przybędę sam, proszę to podkreślić w rozmowie ze Skaczącą Pumą. — Sam? Bez przybocznej gwardii? — Yes. — To niebezpieczne, sir. — Czyżby groziło mi coś złego ze strony Indian? — rzuci! z odcieniem ironii, Brock. — Nie, ale wrogów tu nie brak. Amerykanów ucieszyłaby śmierć gubernatora. Nie woln^.^^nafażać. W zmęczonych oczach Brocka zamigotał ciepły,blask, uśmiechffął się przyjaźnie. • ¦'¦¦,*•¦¦ — O planowanej mojej samo.tnejłtyypje"czce wie tylko pan. — Ktoś może zauważyć.1 Jestem ¦prźekcj|$ny, źe Ameryka' nie mają w Malden szpiegów. — Możliwe.— głos generała był spi przybyć do obozu Indian w asyście1 mógłbym zaprosić Tecumseha w.raz z gabinetu, ale chodzi mi o podkreślenie, że wodza Szawanezów traktuję jako równorzędnego sprzymierzeńca. Na wzajemne wizyty w asyście świadków będzie czas. my.,— Mógłbym icerów i wojska; wodzami do tego 8 Ycs (ang.) — tak. 9 Sir (ang.) — paa. 1 — Rozumiem i podziwiam, generale. —¦ Do południa zostały tylko trzy godziny, wobec żegnam, sir ~ mówił Brock. — Niewiele mamy czasu. Sądzę, że następne nasze spotkanie będzie miało już zupełnie inny charakter. Gubernator wyciągnął do Polaka rękę. Uścisnęli sobie dłonie i Ryszard Kos opuścił gabinet. Przebiegł gwarny dziedziniec warowni, dosiadł konia i ruszył wyciągniętym^ galopem ku obozowi Indian. . : Tecumseh zatrzymał rumaka na piaszczystym wzniesieniu. Przed nim teren łagodnie schodził ku rozległej tafli jeziora, na lewo i prawo ciągnęły się wydmy utkane tu i tam kępami' krzaków i samotnych drzew. Grudniowy wiatr gwizdał w nagich prętach wikliny. Jezioro bryzgało na brzeg pianą wysokich fał. W oddali, ponad bezbrzeżną roztoczą wód, szybowało stado ptaków. Wódz Szawanezów uważnie zlustrował otoczenie. Ani śladu ludzkiej bytności. Zeik^jzyjfcz konia i puścił go wolno. Zwierzę sięgnęło po resztki zmdziałej trawy uczepionej piaszczystej gleby. Tecumseh ruszył ku niedalekim krzewom, które lukiem biegły ku brzegowi jeziora. Mijał nieforemną, niemal prostopadłą skarpę, gdy _ ypoz i niej wyszedł szczupły, średniego wzrostu mężczyzna. Tbrany był w czerwony mundur z wysokim kołnierzem*, z laraion opadały mu srebrne frędzle generalskich naramienników, u pasa wisiała szabla. Mimo podmuchów chłodnego wiatru stał z odkrytą głową. Był to Izaak Brock. \ — Czekam już na wieltó|go wodza Szawanezów — powiedział z uśmiechem na sympatycznej twarzy i wyciągnął rękę. Tecumseh uścisnął podaną dłoń i z powagą odrzekł: — Zaszczyt to dla Skaczącej Pumy, że wódz zjednoczonych plemion nie musiał czekać na białego brata. — Inaczej nie mogłsm postąpić. Tecumseh je&t naczelnikiem 9 i'-' swego narodu; ja dowódcą brytyjskiej armii w Kanadzie. Jesteśmy równi sobie. •— Biały brat sprawiedliwe wypowiedział słowa. Czy jednak nie będą one pustym dźwiękiem? — Staram się, by moje słowa potwierdzały zawsze czyny. — Ugh!10 To piękne cechy wojownika. Brock uśmiechem skwitował pochwałę. Powiedział: — Za tą skarpą leży powalony pień drzewa. Usiądziemy tara i omówimy nasz wojenny sojusz —- ruszył omijając wzniesienie. Szawanez poszedł za nim. Po chwili siedzieli obok siebie. Brock od razu podjął rozmowę na tematy militarne. Interesował się liczebnością Indian, ich uzbrojeniem, rozmieszczeniem indiańskich osiedli, nazwiskami wodzów plemiennych, poglądami Tecumseha na stosunki brytyjsko-amery-kańskie i wszystkim, co mogło mieć znaczenie dla pomyślnego przebiegu wojny, Tecumseh udzielał wyczerpujących informacji, czasami zręcznie pomijał pytania lub dawał odpowiedzi zagmatwane, wykrętne, niejasne; sam z kolei pytał Brocka o poglądy Królestwa Brytyjskiego na problemy Indiańskie i wymienia! przyczyny, dla których zdecydował się przejść na stronę angielskiej Kanady. — Czy biały brat może Tecumsehowi i Radzie Wodzów zagwarantować •— mówił Szawanez — że po zwycięskiej. wojnie nikt z białych nie naruszy plemiennych terytoriów? Czy za okazaną pomoc zbrojną Wielka Brytania pomoże Skaczącej Pumie utworzyć indiańskie państwo? — Ważkie to pytania, dlatego trudno dać na nie wiążącą odpowiedź —- generał Brock zamyślił się na chwile. — Osobiście nie jestem upoważniony do zawierania tak dalekosiężnych układów. Musiałbym na to mieć zgodę króla Anglii, Jerzego III. Mogę jednak obiecać, że zrobię wszystko, aby na pograniczu, między Unią a Kanadą, powstało państwo skonfe-derowanych plemion. w Ugfi (ind.) — tak, rozumiem. 10 *(*****«&& — Słowa białego brata są wykrętne. Nie dają gwarancji, a jedynie mgliste nadzieje. — To prav/da. Nie mogę jednak oszukiwać cię, wodzu. Jestem tylko generałem, podległym jeszcze naczelnemu dowódcy armii i królowi Jerzemu. Im przedstawię twoje warunki. Będę je popierał. ¦¦— A gdy odmówią? — Nie sądzę. Od dawna Wielka Brytania planuje utworzenie sojuszniczego państwa Indian. Rzecznikiem tej idei był Guy Carleton". Znasz tę sprawę, wodzu? — Nie.. ' . — Idea Carletona jest obecnie rozważana.. Na przygranicznych terenach Kanady i Unii król pragnie utworzyć indiańskie państwo związane trwałym sojuszem z Wielką Brytanią. Jestem zwolennikiem tej idei, dlatego też możesz, Tecumsehu, na- mnie liczyć. — Wódz Szawanezów ufa białemu bratu. — Zrobię wszystko, aby piękne plany Tecumseha przybrały realne kształty. — Oby tak było. — Wypada nam pierwsze owocne porozumienie uczcić dymem kalumetu12. Czy tak? — rzucił generał. — Niebo zasnute chmurami, zaraz spadnie pierwszy śnieg — powiedział Szawanez. — Fajkę braterstwa i sojuszu wypalimy wspólnie na posiedzeniu Rady Wodzów. —• Dobrze. Niech' tak będzie. — Wtedy sporządzimy wspólny dokument omawiający ojusz. — Zgadzam się — powiedział Brock. — Zapraszam Tecum-oha z wodzami jutro do Malden. " Guy Carleton (1724-1808) — gubernator Quebecu, myślą! o stworzenia buforowego- państwa Indian pomiędzy Dolną Kanadą a USA w celu ubezpieczenia kanadyjskiej granicy. ¦ n Kahimet (fr.) — fajka pokoju, wypalana na znak zawarcia przyjaźni lub ważnych wydarzeń, uważana przez Indian za świętość.. II r — Dziękuję, Tccumseh przybędzie. Powstali obaj z uschłego pnia, Tecumseh podszedł do mustanga, wskoczył zwinnie na jego grzbiet. Spojrzał za siebie. Ciencnil 'Brock w pobliskich zaroślach dosiada! konia. Odjeżdżając podniósł rękę w geście pożegnania. Obaj ruszyli' w przeciwnych kierunkach. Gdy Tecumseh docierał do obozowiska swych wojowników, a Brock do fortu Malden, spadł pierwszy śnieg. Sypał przez całą noc. Rankiem świat leżał pokryty bielą. Szalejący od wczoraj wiatr ucichł. Lekki mróz szczypał twarze. Po południu do Malden wchodziła gromada odświętnie ubranych wodzów indiańskich. Na czele, w towarzystwie Ryszarda Kosa, postępował naczelnik zjednoczoiiycli pfemion: Puma Gotowa do Skoku.'Brytyjczycy wiedzieli już o sojuszu z Tecumsehem, ale pojawienie się sławnego wodza w tak barwnej asyście było niecodziennym wydarzeniem. Toteż żołnierze, oficerowie i ludność cywilna Maldea wyszli popatrzeć na czerwonoskórych sojuszników. Z zabudowań i licznie rozstawionych! namiotów wyglądały zaciekawione twarze. Gdy wodzowie mijali willowy budynek, spośród gromady obserwującej Indian wybiegła młoda kobieta i stanąwszy przed strojnymi Indianami, jak urzeczona utkwiła wzrok w twarzy Tecumseha. W roztargnieniu przygładziła długie, opadające na ramiona złociste pukle włosów. Rozpięte poły futra odsłaniały smukłą sylwetkę dziewczyny, ubranej w jasnoniebieską suknie, Szawanez spojrzał, zwolnił kroku. Przez ułamek sekundy uważne oczy wodza spotkały się1 z rozjaśnionym wzrokiem kobiety i zaraz Tecumseh rzucił jej uśmiech, prawą dłoń położył na sercu, pochylił z uszanowaniem głowę. Wzrok dziewczyny gonił za wodzem Szawanezów, a jej policzki ubarwił rumieniec. — Czy mój brat wie, kim jest ta złotowłosa squaw?13—> zwrócił się Tecumseh do Kosa. 13 Squaw (ind.) — dziewczyna, kobietaj żona. 12 — Nie, ale mogę zasięgnąć informacji. ¦ - Uczyń to, bracie. — Wcll14, spełnię twą prośbę, wodzu. Przed rezydencją gubernatora na indiańskich wodzów czekał w otoczeniu oficerów Izaak Brock. Po ceremonii powitania generał poprowadził gości do swej kwatery. Po chwili wszyscy siedzieli w obszernym salonie wokół długiego stołu. — Panowie! — gubernator wstał i zaczął z powagą; — Witam w moim i waszym imieniu wielkiego Tecumseha, słynącego z bystrości politycznej, rozwagi i bohaterstwa; witam wybitnych wodzów konfederacji jako członków sztaba brytyjskich sił zbrojnych w Malden. Generał przerwał. Oficerowie z zaciekawieniem patrzyli na posągowe sylwetki siedzących Indian. Brock ciągnął dalej: — Dzisiejsze spotkanie ma charakter oficjalny. Za chwilę dopełnimy aktu zawarcia przymierza między armią Kanady i indiańską konfederacją Tecumseha. Wspólny nasz wróg, Unia, zakłóca spokój na całym pograniczu kanadyjsko-ame-rykańskim i przenika w głąb plemiennych terytoriów naszych sojuszników. Połączywszy siły zbrojne, bez trudu pokonamy wspólnego nieprzyjaciela. Chcę, aby między oficerami mojej armii i wodzami zaistniała przyjaźń i wzajemne zrozumienie. Wszelkie niechęci rasowe nie mogą mieć tu miejsca. Oczy Brocka prześliznęły się po twarzach oficerów. Wszyscy słuchali z powagą, jedynie pułkownik Henry Proctor15 spoglądał na Indian z wyrazem nie ukrywanej antypatii, — Pozwólcie, czerwoni bracia, że przedstawię wam moich oficerów — mówił generał Brock. -— Musimy poznać się wzajemnie, bo wspólnie dzielić będziemy dole i niedołe wojny. 14 Well (ang.) — dobrze. 15 Henry Proctor — brytyjski pułkownik, później generał, dowódca armii kanadyjskiej w latach 1812-1814, niezdolny wódz, wrogo ¦usposobiony do Indian. 14 ¦¦. ~' ¦. ^Ji-^um^ótUAM^ i obok mnie siedzi pułkownik Thomas Talbot16, wybitny '. stanu, mój sekretarz; dalej Karol Blaskowitz17,.. - Przepraszam, generale, nie Blaskowitz, lecz Blaszko-'. — z uśmiechem odezwał się przyprószony siwizną męż-/na o wysokim czole i słowiańskich rysach twarzy, - Wiem, wiem, ale z waszymi nazwiskami mam kłopot —¦ i (-ckł generał. — Blaskowitz jest generalnym geometrą, to >> mapa wisi na ścianie, z jego sztabówek korzystają brytyjskie wojska w Kanadzie. Sam zgłosił się na ochotnika do klużby na wieść o zagrożonych granicach naszego kraju. Kos skinął Błaszkowiczowi przyjaźnie głową. Geometra odpowiedział uśmiechem. — Dalej siedzi kapitan Arthur Roberts, znany z odwagi i znajomości żołnierskiego rzemiosła — mówił Brock. —? Następny to porucznik James Brenton, wyśmienity kurier leśny, posiadający licznych przyjaciół wśród indiańskich plemion po obu stronach granicy; za nim widzicie doskonałego Iropiciela śladów Ludwika Lavela, dowódcę ochotniczego pułku złożonego z trampów leśnych, traperów i poszukiwaczy nowych kanadyjskich szlaków. Generał długo jeszcze prezentował oficerów swego sztabu. Kiedy skończył, głos zabrał Tecumseh: — Bracia! Serce Skaczącej Pumy jest pełne radości, że oto u boku kanadyjskich wojsk Wielkiej Brytanii walczyć będziemy ze wspólnym wrogiem. Wojownicy Tecumseha pomogą białym, braciom zwyciężyć Unię, a sprawiedliwy i znakomity wód.z Izaak Brock, wraz z wielkimi oficerami swego sztabu, pomoże 16 Thomas Talbot (1771-1853) — pułkownik, z pochodzenia Irlandczyk, sekretarz pierwszego gubernatora Górnej Kanady Grevesa Jofana Simcoe (1752-1806), sekretarz Izaaka Brocka, organizator i założyciel paru osad W Kanadzie. 17 Karol Blaszkowicz (Blaskowitz) (1745-1823) — zastępca generalnego geometry na Północną Amerykę, ochotnik w wojnie 1812-1855, doradca Brocka. Duży zbiór map wykonanych przez niego znajduje się w British Museum w Londynie. " Radzie Wodzów Urzeczywistnić plan stworzenia zjednoczonego państwa Indian. Wódz Szawanezów umilkł, bo wśród oficerów rozległy sig szepty, Pułkownik Proctor nie wytrzymał i zawołał; — Zorganizowanie państwa czerwonoskórych jest nonsensem. — Spokój, panowie! — gubernator Brock uciszy! rozmowy* — Tecumseh porusza jeden z warunków naszego sojuszu. Jestem zwolennikiem idei Guya Carletona, który przez całe życie dążył do stworzenia indiańskiego państwa pomiędzy Unią a.Kanadą. W latach 1780-1783 plemiona południowego Ohio byfy już przygotowane do organizacji państwa. Zaniepokojeni tyra Amerykanie wysłali swoje wojska i rozbili Indian w bitwie pod Fallen Timbers. Idea upadla. Brakło nam wówczas wodza Indian na miarę Tecumseha. Obecnie problem ten odżył i trzeba go urzeczywistnić. Przez chwilę panowało milczenie. Brock skinął zachęcająco na Szawaneza. Puma Gotowa do Skoku podniósł dumnie głowę, obrzucił przenikliwym wzrokiem twarze siedzących i zaczął: — Wśród białych braci jest wielu znakomitych mędrców, a najwybitniejszy z nich to gubernator i generał Izaak Brock, który widzi przyszłość i rozumie, co jest dobre, a co złe dla jego narodu — Szawanez przerwał, swobodnie oparł się rękoma 0 blat stołu i ciągnął dalej: — Rada Wodzów poznała imiona 1 czyny białych oficerów. Niechże bracia poznają plemiennych naczelników słynących z mądrości i odwagi. Oto obok Tecumseha siedzi Czerwone Serce, ma białą skórę, ale z wyboru, został Szawanezern. Czyny i mądrość jego wysoko są cenione przy Ognisku Rady. Następny to wsławiony w licznych bojach Czarna Strzała, wódz Seneków znad jeziora Erie, i Kion-twong-ky18 znad górnego Ohio; dalej widzicie 18 Kion-twong-ky (ind.) — wódz Seneków znad górnego Ohio, którego portret namalował w 1796 r. W. Bartoli. Wanetę", młodego wodza Dakotów znad dalekiej Missouri, któremu walecznością niewielu może dorównać; obok niego dwaj zawzięci wrogowie Długich Noży — Czarny Jastrząb2*1 i Kcokuk21; za nimi Winnemak22 — naczelnik Pottawatomich; dalej słynący z mądrości Biały Włos znad Scioto Riverj nieustraszony Kamienny Tomahawk i znakomity tropiciel śladów Bystre Oko... — Tecumseh wyliczał nazwiska wodzów i H'ką wskazywał ich postacie. Siedzieli wszyscy poważni, strojni w plemienne ubiory, z pękami piór wpiętych we włosy, z iiiemctiomymi, nic nie wyrażającymi twarzami. Kiedy wódz Szawanezów skończył i usiadł, generał Brock powiedział: — Poznaliśmy się wzajemnie, czas teraz przejść do meritum sprawy. Pułkownik Thomas Talbot przedstawi projekt sojuszniczej umowy. Zaszeleści! rozkładany papier. Pułkownik zaczął czytać, Indianie słuchali uważnie. Ryszard Kosstfcho tłumaczył tekst układu na język Szawanezów, aby wodzowie, znający słabo język angielski, mogli w pełni zrozumieć treść układu, — Czy wodzowie mają uwagi lub pytania? — rzucił Brock, i;dy Talbot skończył i położył dokument na stole. Przez chwilę trwało milczenie. Potem podniósł się Kion-¦tworig-ky i powiedział: — Mówiący papier nie ujmuje jasno' sprawy państwa skonfederowanych plemion, lecz jedynie daje nadzieje. To zbyt mało. A jeśli biali bracia nie dotrzymają zobowiązań?... Co wówczas zyskają czerwonoskórzy? " Waneta (ind.) — Pierwszy w Walce, zwany także Białym Mustangiem, nr. w 1795 r., wojownik Dakotów, jako szesnastoletni chłopak brai udział w bitwie pod Tippecanoe, później walczył z Tecumsehem przeciw USA; sportretowaf go w 1835 r. J. Otlo Lewis. 20 Czarny Jastrząb — wódz Sauków i Foxów, związany z Tecumsehem, przywódca powstania Indian w latach 1828-1832, autor pamiętnika. 21 Keokuk (ind.) — Śledzący Lis, wódz Sauków i Foxów, w roku 1812 odstąptt od konfederacji Tecumseha i przeszedł na stronę USA. 22 iWinnemafc (ind.) —• Czarna Kuropatwa, wódz Pottawatoraich, zdobywca fortu Dearborn w 1812 r. 2 — Czsrwoaoskóry gensrti li • J.ik.j armi.| hi.iluli żołnierzy dysponuje Kanada? —-pyta! kcolkiik i wnikliwie spo|i/.tl na Brocka. ( i.iglc łuli/iiwainy brak broni palnej — dorzucił Czarny 1 '• (t' <'/\ i>i.ili biada zaopatrzą naszych, wojowników u.¦(•!»>> ¦» S\pal\ mv p\tani.i i uwagi. Gubernator Brock wyjaśniał, uzasadniał i obiecywał. Później nastąpiła ożywiona dyskusja na u-mat sojuszu, wzajemnych obowiązków i planów strategicznych. Długo ciągnęły się rozmowy. Kiedy uzgodniono wszystkie problemy, Tecumseh nabił cybuch pięknie wykonanej fajki, zapalił ją i powstał. Bracia! —¦ zaczął. ;— Nocą Ka-peboan-ka'3 bi-ałym całunem pokrył ziemię i mroźnym uściskiem związał mokradła i powierzchnie strumieni, bo przyszedł jego czas. Tak samo nadszedł dzień dla walecznych dzieci Manitou24, kiedy wspólnie z kanadyjskimi białymi braćmi uderzą na znienawidzonych Miczi-malsa', aby obronić krainę przodków przed zachłannym najeźdźcą. Wspólnie pokonamy Długie Noże, a później, związani na wieki braterstwem z Wielką Brytanią, zbudujemy państwo skonfederowanych plemion i żyć będziemy w pokoju i szczęściu. Sachem"8 podniósł fajkę do ust i pociągnął haust dymu, i. wydmuchał go w niebo, ziemię i cztery strony świata, po czyni powiedział: — Niech święty dym kalumetu umocni na trwale zawarty przed chwilą sojuszniczy układ między Kanadą a wodzami indiańskiej konfederacji. Kto z braci nie jest z nami, niechaj nie dotyka kalumetu, w którym mieszka Nabash-cisa/7, i niech opuści Malden i okoliczne bory. Taka jest wola Tecumsefia. ;3 Ka-peboan-ka (ind.) — duch zimy i mrozu w wierzeniach Szawanezow. 24 Manitou (ind.).— duch i wiadca przenikający wszystko na ziemi. 55 Mkzi-rnaisa (ind.) — Długie Noże, nazwa nadawana żołnierzom Unii przez Indian grupy językowej Algonkinów. , M Sachem (ind.) ¦— wódz przewyższający innych swoją mądrością. *' Nabash-cisa (ind.) — duch światłości dający dobro i szczęście. 18. Wódz powiódł przenikliwym wzrokiem po .twarzach--oficer i ów i z godnością wyciągnął fajkę do generała Izaaka Brocka, len ujął ją, wstał i z powagą powiedział: - Wobec świadków zobowiązuję się, że nie spocznę po zwycięskiej wojnie, póki na pograniczu kanadyjsko-atRC-i \ kańskim nie powstanie sojusznicze państwo Indian. fkock wydmuchał dym zgodnie ze zwyczajem czerw noskó-i vch i podał fajkę Talbotowi. W ten sposób kalum.ee obiegi nllccrów, przeszedł w ręce wodzów i, wrócił do Teeusnseha, kfory starannie oczyścił cybuch i ukrył fajkę w misternie hafto-v. ;mym woreczku. Wtedy Brock dał sygnał i do salonu wniesiono aromatycznie parujące połcie pieczonego mięsa. Rozpoczęła mv' uczta. W przyjacielskiej rozmowie uzgodniono, źe wojownicy staną obozem przed fortyfikacją Malden, dozbroją się, a kiedy przyjdą odpowiednie rozkazy z głównej kwatery dowództwa brytyjskich sił zbrojnych, ruszą przeciw wojskom Unii. Dzień chylił się ku wieczorowi. Uczta dobiegała końca. ' zerwonoskórzy pożegnali białych sprzymierzeńców i opuścili iczydencję gubernatora. Mijali dom o wysokim, spadzistym dachu, z oszkloną werandą wychodzącą na obszerny taras, gdy w otwartych drzwiach Tecumseh ujrzał złotowłosą dziewczynę w błękitnej sukni. Zatrzymał się i uważnie spojrzał, potem podniósł do góry dłoń i pochylił głowę. Kos widział zarumienioną, uśmiechającą się twarz młodej kobiety. Wódz Szawane-/.ów ruszył zamyślony. — Ta młoda squaw przypomina mi kogoś — powiedział do Ryszarda Kosa. — Dziwne, to bardzo dziwne. Niech, mój brat dowie się, kim jest ta dziewczyna. — Nie nastręczy mi to trudności. Dowiem się jutro. Wyszli poza bramę fortu. Zatrzymali się na parę minut. Słońce gasło na zachodzie. Śnieg skrzypiał pod stopami. Mróz szczypał policzki. Zima tego roku przyszła późno, ale gwałtownie. Nic nie wróżyło, by spadły nocą śnieg- mógł stopnieć. Od północy ciągnął lekki, lecz mroźny wiatr. — Obóz rozbijemy tutaj — Szawanez zakreślił ręką rozległy 19- łuk, wskazując nu. obszar leżący między brzegiem jeziora u cieśniną St. Clair. — Słusznie — stwierdził Kos. — Będziemy mogli równocześnie obserwować wejście do fortu i wodną przystań. To ważne. — Podzielam zdanie mojego brata — rzucił Czarny Jastrząb. Uważnie zlustrowali oczyma teren przyszłego obozu i pośpieszyli ku nabrzeżnym borom leżącym daleko poza warownią Malden. Zimowy świt bielił zabudowania fortu. Indianie stawiali już wigwamy28 i tipi29. Chaty rosły błyskawicznie. Nim mieszkańcy Malden rozpoczęli swój pracowity dzień, od ostrokołu aż po j wody jeziora Erie ciągnęły się prowizoryczne siedziby Indian. Ryszard Kos nie miał co robić, poszedł więc do warowni. Oglądnął potężną palisadę otaczającą Malden, ustawione lufy armat i gęste straże wartowników. Fort był trudny do zdobycia. Stanowił ważny punkt strategiczny kontrolujący ruch statków w cieśninie łączącej oba jeziora: Huron i Erie. Wystarczyło opanować leżącą nieco wyżej po drugiej stronie jeziora amerykańską fortecę Detroit, aby stać się panem sytuacji na wodach Krainy Wielkich Jezior. Snując swoje rozważania Kos kluczył wśród licznych domów i rozstawionych żołnierskich namiotów. Było tu tłoczno. Wszędzie mieszkali żołnierze. Rozpoczynał się poranny ruch. Dymiły polowe kuchnie. Ludzie śpieszyli tu i tam. Kos stanął nagle zaskoczony. Przed nim pojawiły się dwie znajome sylwetki. Dziewczyna, która zaintrygowała Tecumseha, i dowódca zwiadowców — traper Ludwik Laveł, którego poznał wczoraj j u gubernatora Brocka. Okazja do poznania kobiety nadarzyła * &ie sama. Ukłonił się z gracją. Lavel uśmiechnął się i przyjaźnie wyciągnął dłoń. 25 Wigwam (ind.) — chata Indian puszczy zbudowana z żerdzi, wikliny i liści drzew. 2* Tipi (ind.) — namiot ze skór używany przez Indian prerii. 20 Dokąd, sir, śpieszycie? — rzucił. •—¦ 'Poznajcie się, moja >na Lee, a to przyjaciel Tecumseha, Czerwone Serce. Polak —• ńwił Ludwik, •- Milo mi panią poznać. Nazywam się Ryszard Kos — /cdstawit się i ucałował podaną dłoń. Kobieta z zaciekawieniem patrzyła na Ryszarda. Była o idc młodsza od swego męża, mogła mieć około trzydziestu vóch lat. — Proszę pozdrowić Tecumseha —¦ powiedziała.:— Chciałbym z nim porozmawiać. — Uczynię to z przyjemnością. • — Oni się znają, choć zły los przed' wielu laty ich. rozdzie-111 — wyjaśnił Lavel. — Jeśli Tecumseh zechce, niech złoży nam wizytę. Lee pragnie wyjaśnić wiele osobistych spraw. — Przekażę zaproszenie. — Pan niech także przyjdzie. Tyle o panu słyszałem — powiedział Ludwik. — Poproszę pańskiego rodaka Blaszkowi-c/a, wspólnie spędzimy popołudnie. — Chętnie. — Zapraszamy dzisiaj na obiad -—• rzekła Lee. — Masz rację, kochanie. Kto wie, co będzie jutro. Może ruszymy z Malden na spotkanie wroga... —• Dziękuję. Przyjdę z Tecumsehem. Skłonili głowy i odeszli. Kos został sam. Wracał do obozu. Natrętna ciekawość nie dawała mu spokoju: co lączyfo tę kobietę z wodzem Szawanezów? Zastał Tecumseha w wigwamie przy buzującym ognisku. Wszedł, zdjął futrzaną czapkę i usiadł na grubej warstwie skór. Ogień buchał wysokimi wachlarzami płomieni i rozsiewa! miłe ciepło. — Przynoszę mojemu bratu zaproszenie na południowy posiłek —¦ powiedział Ryszard. — Kto zaprasza? — Ludwik Laveł. — Dowódca zwiadowców ze sztabu generała Brocka? — Zgadłeś, wodzu. On cię zaprasza i jego żona, Lee. — Jego squaw? 21 l.ik, To k«>Nel;t. klór;j chciałeś poznać. »|v.|i t| w twurz przyjaciela. mich pi/ypi»inniul sobie Uti-tin-glit cicho Duwno ro/cszly się nasze drogi. Wódz Szawa-l.il, >c llr/o/owy Lislck nic żyje, dlatego wczoraj był )cj widokiem. ^>»i A|>alr/yl się w chyboczące płomyki ogniska. Myśli |. k<» poszybowały w przeszłość. Niby do siebie powiedział: Wypiękniała Uti-tin-glit. Wtedy była dzieckiem, dzisiaj jot kobietą... Kos wstał, z kąta wigwamu wziął kilka polan i dorzuci! je do ognia, płomienie przygasły, a potem strzeliły w górę. Zrobiło się jeszcze cieplej. Uti-tin-glit była córką kupca Stewarda. Rodzice nazwali ją Lee. Mieszkała w forcie Venango nad Allegheny River... •— wódz znowu umilkł. Patrzył gdzieś w przestrzeń ogarnięty głęboką, spokojną zadumą. Na dnie jego źrenic tlił się smutek. — Mój brat chce poznać dzieciństwo Malutkiego Brzozowego Listka? —- spytał nagle. — Nie mogę wnikać w osobiste sprawy wodza Szawanezów — odparł Kos, —- Czerwone Serce jest moim bratem, Tecumseh nie ma przed nim tajemnic. Szawamez złożył ręce na kolanach, uśmiechną! się do Ryszarda i zaczął: — Tecumseh i Elskwatawa'' mieli wówczas dziesięć lat, gdy ojciec zaprowadził nas do domu białego kupca w Venango i polecił uczyć się mądrości białych ludzi. Elskwatawa po paru dniach uciekł, a Tecumseh pozostał. Kupiec Steward miał małą córeczkę Lee i dziesięcioletniego syna Roberta. Połączyła nas przyjaźń. Matka Lee uczyła Skaczącą Pumę pisać i czytać, 30 Uti-tin-glit (ind.) — Malutki Brzozowy Listek. 31 Elskwatawa (ind.) — Otwarte Drzwi (1770-1811), bliźniaczy brat Tecumseru, byf uważany za wielkiego szamana i proroka. 22 uchować i rozumieć wiele przedziwnych zjawisk. Nie robiła i ó/nie między swymi dziećmi a czerwonoskórym Szawanezem, dlatego Tecumseh pokochał rodzinę Stewardów. Minęło parę l.iI. Tecumseh wrócił do rodzinnej wioski,.ale często bywał w Venango, bo wzywała go przyjaźń do Roberta i urok dziewczyna-, która była wiotka i biała jak kora brzóz, dlatego Tecumseh nn/.wał ją Uti-tin-glit. Kiedyś, gdy wiosna ukwieciła drzewa — wódz uśmiechnął .się do wspomnień — Tecumseh siedział w cieniu kwitnących jabłoni obok domu Stewardów. Przyszła Tin-glit. Rozmawiała z Tecumschem. Była podobna do kwiatów, którymi wiosna obsypała drzewa. Dowiedziała się o nadciągającej wojnie i zaniepokojona o los Skaczącej Pumy wyznała mu swą miłość. Wódz opuścił głowę. Po długim milczeniu ciągnął dalej opowieść: —• Pewnego dnia Uti-tin-glit w tajemnicy przed ojcem i rodziną' załadowała wóz bronią, której w magazynie Stewarda nie brakowało, i ruszyła do wioski Sźawanezów, Chciała w ten sposób pomóc czerwonym braciom w walce z wrogiem, Wzięła z sobą stangreta i dwóch strzelców. W drodze ktoś napadł na jadących. W kilka dni później znaleziono zwłoki trzech mężczyzn naszpikowane strzałami i ograbiony wóz, Po dziewczynie zaginął ślad. O tę zbrodnię posądzono Tecumseha, Robert poprzysiągł zemstę, a Długie Noże tropili Pumę Gotową do Skoku jak wilka... Wódz przygładził krucze włosy, poprawił polana w ognisku I powiedział; -— Tecumseh szukał sprawców zbrodni, ale daremnie. Przyszła wojna. Szawanezi stanęli u boku Miamisów i Delawarów. Tecumseh wraz z ojcem i wojownikami pośpieszył spełnić obowiązek obrony ziemi dziadów. O Uti-tin-glit pozostały wspomnienia. Wszyscy byli pewni, że uprowadzono ją i zamordowano,,. Wódz nie poruszył się. W ognisku strzeliło płonące drewno. Do wigwamu dobiegały z zewnątrz odgłosy ludzkiej krzątaniny. 231 Tragiczne - szepnął Kos. — Ile minęło lat od tych Napadu dokonano w 1797 roku. • Czternaście lat temu. • Tak. • Stewardowie musieli 'dowiedzieć się, że Lee ocalała. Rodzice Uti-tin-giit zmarli, a jej brat Robert dalej jest pi/ckonany, że siostra nie żyje. Wobec tego Lee nie zawiadomiła rodziny o swym ocaleniu. •-- Na to wygląda. — - Dlaczego tak postępuje? — Tecumseh nie wie, ale rozwiąże tę zagadkę. Ryszard wstał i wyjrzał,z wigwamu. Dokuczliwy wiatr ciągnący z północnego wschodu pędził po niebie kłęby, szarych chmur. Zbliżało się południe. — - Czas skorzystać z zaproszenia Lavelów. Chodźmy! — powiedział Kos. Tecumseh nałożył odświętny, misternie haftowany strój, przyczesał krucze włosy, zawiązał wodzowską opaskę na czole i opuścili wigwam. W milczeniu dotarli do domu Ludwika Lavela. Przez oszklony, duży taras weszli do schludnego holu. Służący Murzyn poprosił ich do gościnnego pokoju, powiedział, że pan Lavel zaraz przyjdzie. Usiedli w wygodnych fotelach. Patrzyli na gustownie udekorowane ściany, na firanki w oknach, wzorzyste chodniki pokrywające podłogę, meble. Wszędzie czuło się kobiecą rękę, nawykłą do dbałości o piękno i lad. Zjawił się nareszcie gospodarz domu. Już w drzwiach z szerokim uśmiechem wo!ał: — Witam serdecznie! Miło mi gościć tak znakomitych ludzi — wyciągnął rękę do Szawaneza, uścisnął po męsku jego dłoń. •—¦ Lee za chwilę przyjdzie —- dodał — nakłada swoją ulubioną suknię. — Tecumseh cieszy się, że może bliżej poznać męża swej dawno zaginionej siostry. 24 - Zaginionej?... Ach, rozumiem — powiedział chłodno I i vel. — Dawno straciliście ze sobą kontakt. - Można, biały bracie, tak to nazwać — dwuznacznie ¦ I parł wódz. - Usiądźcie — zaprasza! gospodarz. — Spodziewam się : ./cze Karola Błaszkowicza i będziemy w komplecie. Tecumseh podszedł do stojącej pod ścianą komody, na której stały drobne pamiątkowe przedmioty. Podniósł drewnianą rzeźbę przedstawiającą sowę z rozpostartymi skrzydłami i /. zainteresowaniem przyglądał się figurze. — Nieźle wykonane — zauważył Ludwik Lavel. — Podobno rzeźbił to jakiś Indianin. — Sowa, dobry ptak Szawanezów — powiedział Tecumseh. - Gdzie ona się zjawia, tam przychodzi pomyślność. — Nie odczuwam tej pomyślności, mimo że Lee wozi wszędzie tę rzeźbę — rzucił gospodarz. —- Biały brat nie jest Szawanezem, ptak mądrości i dobra nie może mu służyć — wyjaśnił Ryszard. Sowa to totemowy32 znak ojca Tecumseha. —• Rozumiem. Otwarły się drzwi i Murzyn wprowadził Karola Błaszkowicza. Wysoki, siwy mężczyzna o łysiejącej głowie i poradlonej starością twarzy witał się serdecznie ze wszystkimi, a z Ry-szardem Kosem z niezwykłą wylewnością. ¦—¦ Milo spotkać rodaka — mówił po polsku — i pogawędzić trochę w ojczystym, języku. To prawdziwe szczęście, — Dla ronię to również radość — odparł Kos. —• Zwłaszcza że rozmówcą jest nie tylko rodak, ale także sławny kartograf. — Usiądźmy razem — powiedział Karol. — Muszę nacieszyć się pana towarzystwem. — Nawzajem, W drzwiach pojawiła się Lee, rozmowy umilkły i oczy 32 Totem (Ind.) — zwierzę, roślina-.lub przedmiot będący godłem plemienia lub rodu, otoczone religijną czcią jako uosobienie przodków. 25 i wszystkich spoczęły na wchodzącej. Ubrana W długą, błękitną suknię wyglądała dziewczęco. Złociste włosy, związane z tyłu t:iN>cniL), upadały na plecy. W roku trzymała mięciutki, biały s/nl. Tcuimwh postawił na komodzie rzeźbę sowy, skrzyżował ręce n:< piersi, patrzył w twarz kobiety. Lee obrzuciła wszystkich przelotnym spojrzeniem i zatrzymała wzrok na sachemie Szawanezów. Policzki jej spłonęły. Podbiegła do Tecumseha, zarzuciła mu ręce na szyje i wybuchnęła płaczem. Wódz przytuli! yą do piersi, później delikatnie odsunął i powiedział: — Długo w sercu Tecumseha mieszkał smutek, aż nagle znowu zaświeciło słońce, bo w Małden wódz Szawanezów spotka! Uti-tin-glit, którą miał za straconą, Błaszkowicz i Kos przyglądali się tej scenie z ciekawością, Lavel nerwowo przygryzał wargi. — Niech Brzozowy Listek opowie swoje dzieje. Tecumseh pragnie posłuchać. — Jeśli to nie tajemnica, ja także chciałbym poznać niektóre wypadki, zwłaszcza związane z napadem na wóz — powiedział Ryszard Kos. Lee pytającym wzrokiem spojrzała na męża. — Żona opowie państwu wszystko. Ja także dorzucę to i owo — rzekł Ludwik Lavel. — Zapraszam do stołu. — Uchylił drzwi i zawołał: — Hej. Betty, podaj obiad. Goście usiedli. Czarnoskóre służące wniosły na półmiskach smakowicie pachnące potrawy i sprawnie rozstawiły nakrycia. Kos słuchał informacji Błaszkowicza o jego najnowszej mapie i patrzył na eleganckie fajansowe naczynia, biegającą służbę, dostatnio urządzone mieszkanie. Lavel musiał być zamożnym człowiekiem. Lee siedziała obok wodza Szawanezów, cicho rozmawiali. Była wzruszona, Spotkanie po czternastu; latach wyprowadziło ją z równowagi. Odżyły wspomnienia dzieciństwa i młódościj 'dom rodzicielski otoczony sadem w Yenango, twarze matki, ojca i brata, . 26 Uvel odpieczętował pękatą butelkę whisky33 i napełnił ki-j!iszki. ^ ¦ ... -- Zdrowie miłych gości! — wzniósł toast. — Tecumseh nie pije ognistej wody — wódz odsunął od • icbie- alkohol. -¦Ja także za whisky dziękuję — powiedział• Kos. — Państwa możecie pić, nam to nie przeszkadza. — Nie dacie się skusić? — rzucił Błaszkowicz. — Nie. .. - - — To trudno. -— Zostaliśmy wobec tego sami, Karolu, bo Lee także nie pije — rzekł Ludwik Lavel. — Damy sobie radę — uśmiechnął się Błaszkowicz. — Zdrowie niepijących! Wychylili zawartość kieliszków i sięgnęli po zakąskę. Zadzwoniła zastawa. Tecumseh jadł wstrzemięźliwie i ukradkiem obserwował Lee oraz jej męża. Kos zwrócił się do Lavelowej: — Pani wybaczy, ciekawość, ale chętnie posłuchałbym obiecanej opowieści. — Niewiele mam do opowiadania — odrzekła. — Nie chciałabym nudzić. —- Tecumseha także interesują dzieje Brzozowego Listka. — Prosimy — dorzucił także Błaszkowicz. —¦ Opowiedz wszystko, miła. Wodzowi Szawanezów należą się wyjaśnienia — zachęcał Ludwik. Zaległa cisza wyczekiwania. Lee poprawiła na ramionach szal i zaczęła:' ¦ ' — Czternaście lat to długi okres czasu, ą mnie wydaje się, że to było wczoraj. Wozem naładowanym strzelbami, prochem i ołowiem wjechaliśmy w lesisty wąwóz. Powoził stangret Larry Kingston. Siedziałam obok. Z tyłu ze sztucerami w ręku czuwali John Korwin i Joseph Marshall. Wszyscy trzej " Whisky (ang.) — anglosaska wódka zbożowa. 27 pracowali u mego ojca i uchodzili za najuczciwszych- ludzi. Wiozłam Szawanezom broń. Chciałam zrobić niespodziankę Tecumsehowi i jego współplemieńcom. W miejscu, gdzie wąwóz odsłaniał nagie zbocza, ktoś zaczął do nas strzelać. Siedzący obok mnie Kingston wypuścił lejce, chwycił się za pierś i runął pod koła wozu. Przestraszone konie ruszyły w -popłochu. Korwin i Marshall strzelali. Ja usiłowałam uchwycić rzemienie lejców, które opadły na ziemię, ale na próżno, Wóz stracił równowagę i przewalił się z trzaskiem. Uczułam ogromny ból, straciłam przytomność. Później usłyszałam głosy ludzkie. — Zostaw, ona nie żyje — mówił ktoś po angielska. Z trudem otwarłam powieki, zobaczyłam mężczyznę o rudej jak płomień brodzie. Strzelał z luku do leżącego Korwina. Przerażona znowu zemdlałam. Lee opuściła głowę na piersi. Bezmyślnie bawiła się frędzlami szala. Przygnębiająca cisza zaległa pokój. Przerwa! ją Lavel: — W forcie Sandusky korzystnie sprzedałem skórki, plon. zimowych łowów, i śpieszyłem do swojej traperskiej samotni nad Ohio. W wąwozie zwanym przez Oneidów .Kanionem Ciszy natknąłem się na przewrócony wóz i zwłoki trzech mężczyzn naszpikowanych strzałami. Przygnieciona kołem leżała nieprzytomna dziewczyna. Żyła. Pośpieszyłem więc z pomocą. Miała połamane żebra, krwawiła. Z trudem dowlokłem się do najbliższej wioski Indian. Tam zdobyłem dwa konie i po pierwszych zabiegach szamana ruszyłem z chorą, ale nie nad Ohio, gdzie miałem swą chatę, lecz z powrotem do Saadosky, Po tygodniu, gdy chora poczuła się lepiej, popłynąłem barką Tomasza Graya do Malden, gdzie mieszkał wyśmienity lekarz Jean Dorion. On jeden mógł dziewczynie pomóc. Od znalezienia jej w Kanionie Ciszy nie odzyskała świadomości, dlatego nie wiedziałem, kim jest i co się w wąwozie wydarzyło. Laveł umilkł. Napełnił swój kieliszek i wychylił do daa. — Możesz opowiadać dalej, kochanie — powiedział do żony i oparł głowę na ręku. 28 Oczy słuchaczy zwróciły się na Lee. — Gdy odzyskałam przytomność, zobaczyłam nad sobą nie znanego mi mężczyznę. To był Ludwik Lavel. Długo jeszcze chorowałam. Podobno trwało to ponad rok. Ludwik zgodnie / zaleceniem lekarza zawiózł mnie do Montrealu, gdzie pod opieką specjalistów odzyskałam zdrowie. Umilkła, a potem łamiącym się głosem dodała: ¦— Kiedy ostatecznie dowiedziałam się, że matka, ojciec i brat zginęli w bitwie z Indianami nad Wąską Strugą, przyjęłam oświadczyny Ludwika,,. — Kto mojej' siostrze powiedział o śmierci jej rodziay nad Wąską Strugą? — zareagował gwałtownie wódz. — Ludwik ¦—¦ szepnęła. — Kłamstwo! Tecumseh zdobył osadę backwoodsmenów34, ale nie było tam Stewardów. Ojciec Uti-tin-glit zginął w potyczce na kanadyjsko-amerykańskiej granicy, gdy wiózt artykuły żywnościowe dla fortu Detroit, a matka zmarła z rozpaczy w roku 1806. Robert, dawny mój przyjaciel, a obecnie wróg, żyje. Jest oficerem w forcie Wayne. — Boże! -— Lee chwyciła rękę Szawaneza. Łzy napłynęły jej do oczu. Gwałtownie pobladła. — Niech Tecumseh nie obwinia mnie o kłamstwo —-powiedział niespokojnie La vel. — O śmierci rodziców i brata dowiedziałem się z ust wędrownego kramarza. — Jak nazywał się ten kramarz? — Nie wietn... nie pamiętam,.. To było przygodne spotkanie. -!- W mowie bladej twarzy mieszka fałsz — gniewnie rzucił Szawanez i groźnie patrzył na Lavela, Kos, chcąc rozładować sytuację, powiedział łagodnie: —- Wybaczcie wzburzenie Tecumsehowi, sir. Wódz, był posądzony o dokonanie napadu, uprowadzenie dziewczyny i jej zamordowanie. Brat Lee poprzysiągł zemstę i do obecnej 34 Backwoodsmeiu (ang.) — osadnicy, pionierzy puszczy. 29 'i'! ii.H lĄ Uk ¦ii fci H l \ ¦! ; . Ii, 'i li. i 1 !| ł] i || 'r iii i1 1 li i1! chwili tropi Skaczącą Pumę. Z tego, co tu mówicie, wynika, że albo kłoś celowo rozsiewa nieprawdziwe wieści, by obciążać zbrodnii) S/awanc/ów, albo wy, sir, coś przed nami ukrywacie. 1 udwik wytarł /roszone potem czoło. Sięgnął po kieliszek uhyhl jego zawartość. Widział smutne i zapłakane oczy Lec lwic /aciirtictc, sękate pięści sachema. Nic kłamię ---- powiedział sucho. Nie usiłowaliście sami odszukać Stewardów? ~~ spytał nagle Hłaszkowicz. l.avcl milczał. ..... Ludwik szukał, ale rodziców już podobno w Venango ni' było. Nie mógł natrafić na ich ślad — wyręczyła męża Lee. - - Nie wierzę ¦— rzekł Kos. - Macie trochę racji, panowie —¦ podjął z poczuciem winy zmieszany Layel. — Niedołężnie prowadziłem poszukiwania. Przywiązałem się i pokochałem Lee. Lęk przed jej utratą sprawił, że nie chciałem odszukać Stewardów. Wszystkiemu winna miłość. Wybacz, najmilsza! I Tecumseh niech mi też wybaczy. Lee wybuchnęła płaczem. Wszyscy milczeli. Sachem wstał zza stołu. Był spokojny, choć gorycz malowała się na jego twarzy. Z powagą i mądrością doświadczonego człowieka zaczął mówić; - Źli ludzie powiedzieli Stewardom, że na wóz napadli i uprowadzili Uti-tin-glit Szawanezi; ci sami ludzie donieśli Lavelcwi, że rodziców Lee zabił Tecumseh —. wódz ze smutkiem pokiwał głową. — Dlatego rozeszły się nasze ścieżki. Moja siostra wybrała na męża człowieka swojej rasy, Tecumseh pozostał, sam. Nie ma gniewu w sercu Skaczącej Pumy. Trzeba tylko odnaleźć oszczerców i wymierzyć im sprawiedliwość. Hugh! — Po krótkiej przerwie ciągnął dalej: — Niech moja siostra nie płacze. Drogami ludzkiego życia chodzi Mikamwes35, który gmatwa i często burzy nasze zamiary. Trzeba z godnością znosić smutek i ból. 15 Mikamwes (ind.) —duch, chochlik gmatwający ludziom ścieżki w puszczy. 30 Wódz skinął na Kosa. -— Bywajcie, moi bracia. Tecumseh dziękuje wam za gościnę i odchodzi jako przyjaciel. Wigwam sachema Szawanezów stoi dla was otworem. Hugh' , ¦ ¦ NISKUK Puszcza staia w okiściach białego puchu. Promienie słońca zapalały na śniegu tysiące migotliwych lśnień. Nie było wiatru, a mimo to nagie korony drzewnych olbrzymów, okryte śniegiem niby zgrzebną koszułą, huczały majestatyczną, sobie /rozumiała pieśń prawiecznej kniei. Był styczeń 1812 roku. Kilkunastu Indian z plemienia Seneków i Kriksów podążało ku Detroit River. Skrzypiał śnieg pod karpiami, piszczały szerokie płozy toboganów" i poszczekiwały psy. Szli dość :>zybko prowadzeni przez niezawodnego Utsanatrego3. Przewodnik przecierał przejścia wśród drzew i uważnie lustrował oczyma przestrzeń. Za nim podążało kilku wojowników, psie zaprzęgi ciągnące obładowane tobogany, dwie dziewczyny i dalej sznur mężczyzn. Wszyscy ubrani byli w futerkową odzież. Na głowach mieli bobrowe czapki. Widać, czuli się bezpieczni, bo łuki i strzelby nieśli na ramionach. Nic dziwnego. Wśród ogołoconych z liści zarośli widoczność była wyśmienita. Nic musieli więc obawiać się ludzi, bo w czas dostrzegliby wroga. j6 Hugh! (ind.) — stówo oznaczające przysięgę, zobowiązanie, zamykające • ostatecznie dyskusję. 1 Karpie — nazywane także śnieżnymi rakietami, owalne obręcze wyplecione rzemieniami lub wikliną, nałożone na obuwie ułatwiają chodzenie po śniegu. 2 Tobogan (ind.) — rodzaj sanek z jednej szerokiej płozy wygiętej z przodu, dostosowanych do psiego zaprzęgu, rozpowszechnionych wśród Indian i Eskimosów Ameryki Północnej. 3 Utsanati (ind.) — Olbrzymi Wąż. 31 ......................n Dzikie zwierzęta w większości uszły na pokidaie przed mroźnymi śnieżycami, a zbudzone z zimowej drzemki niedźwiedzie lub inni mieszkańcy kniei nie stanowili niebezpieczeństwa. Stada zgłodniałych wilków były groźne tylko dl; samotnych wędrowców. Gdy zmierzch począł gęstnieć, wyszukali odpowiedni* miejsce, z jednej strony osłonięte nierównością terenu i kępamif leszczynowych zarośli, z drugiej strzelistymi sosnami, i rozłożyli obóz. Jedni zdjęli z toboganów skórzane namioty i ustawili je, inni gromadzili gałęzie na nocne ognisko. Kobiety tymczasem wydobyły z woreczka garść wysuszonego mchu i drzewnego próchna, oczyściły teren ze śniegu i sprawnie ułożyły mały stos, potem przy pomocy krzemienia i metalowego klocka skrzesały ogień. Nad rozpalającym się ogniskiem zawiesiły na drewnianej żerdzi garnek napełniony śniegiem i zajęły się przyrządzaniem gorącego posiłku. Noc otuliła puszczę, mróz" tężał. Indianie skupieni wokół ognia jedli parujący żur ugotowany z pemikanu4 i przypraw ziołowych. Rozmawiali oszczędnie. Utsanati ustalił kolejność wart i pierwsi strażnicy zajęli swoje miejsca, a pozostali wędrowcy otuleni derkami i niedźwiedzimi skórami legli w tipi do krzepiącego snu. Gdy zaczęło świtać, pośpiesznie zjedli gorące śniadanie, zwinęli podróżne namioty, załadowali wszystko na sanie i gęsiego ruszyli na wschód. Mróz ziębił ręce, szczypał w policzki i dokuczał stopom obutym w mokasyny. Wiatr ucichł, słońce sypało srebrny blask, dlatego zimowy pejzaż wyglądał uroczo i podróż nie była, mimo silnego mrozu, dokuczliwa. Mijali łeśae wąwozy i uroczyska, przecinali skute lodem i zasypane śniegiem koryta rzek i strumieni, pięli się po łagodnych zboczach wzniesień i schodzili w malownicze doliny. Gdzieś w drugim tygodniu wędrówki, gdy słońce wskazywało południe, dotarli do leśnego traktu biegnącego z fortu Detroit ku dalekiej warowni Dearborn. Weszli na ten szlak i przyśpieszyli 4 Petnikaa (ind.) ¦— mięso starte na proszek. 32 kroku. Gdy począł zapadać zmierzch, zboczyli ze szlaku i wśród strzelistych pni wiecznie zielonej wejmutki5rozbili obóz. — Jutro przed południem dotrzemy do rzeki — powiedział Utsanati, ogrzewając zmarznięte dłonie nad płomieniami- — Gdybyśmy mieli canoe, to wieczorem dotarlibyśmy do obozu Tecuiaseha — dodał Wilcza Łapa. — Może znajdziemy w nabrzeżnych zaroślach łodziej przecież.to kraj Pottawatornich i Mohawków — łudzi} się jeszcze Szeroka Dłoń. — Tu władają Miczi-malsa — Utsanati pokręcił głową. •¦-/a blisko do fortu Detroit, dlatego nasi bracia Mohawkowie i 1'ottawatomi mieszkają w głębi lasów. Nad rzeką nie znajdziemy łodzi. — Co o tyra sądzi nasza siostra, Niskuk?6—z szacunkiem /wrócił się do jednej z kobiet Wysoki Dąb. Młoda dziewczyna, pomagająca swej towarzyszce w przyrządzaniu wieczerzy, oderwała na chwilę oczy od parującego kociołka i odrzekła: — Nie znajdziemy canoe! — Wody rzeki powinien już pokrywać lód — wtrąciła druga dziewczyna. —: Może w karpiach przejdziemy po lodzie. —' Zorza Ranna się myli •—¦ odpowiedział Utsanati, •— Detroit rzadko zamarza. — Zbudujemy czółna — rzucił któryś z wojowników. — Zajmie to dużo czasu — dodał inny. W kociołku poczęła bulgotać woda i rozeszła się aromatyczna woń gotowanego żuru. Niskuk siedziała patrząc w złote języki płomieni. Podniosła rękę nakazując milczenie. Oczy wojowników spoczęły na jej twarzy. Cisza zaległa obozowisko. 5 Węjmutka (pinus strobus) — północnoamerykański gatunek sosny, posiada szerokostożkowatą. koronę, gładką korę, szyszki wydłużone do 15 cm, osiąga wysokość 50 metrów. 6 Niskuk (ind.) — ptak wodny w narzeczu Kri; berenika- (branta), ro-iUaj z rzędu blaszkodziobych, mniejszy nieco od gęsi domowej, posiada czarny, krótki dziób, obejmuje cztery gatunki. Tutaj imię kobiety: Wodna Ptaszyna, 33 ' i ' ¦ i I 'Uanati mu słuszność — powiedziała jakimś •' "i nic odrywajijc w/roku od ognia. — Milo nic, nic bctlą canoe i... krew — wc do góry i patrzyła w zielonosrebrne, ii< i-ny wcjmulck. Po chwili z natchnieniem l/e wtulę, noc i walkę... ni ilr/cw złowieszczo zakrzyczał puszczyk. In-• i j i iu Mp iiwo/nie dookoła i znów patrzyli z zabo-n s/.uunkicin na dziewczynę. Niskuk opuściła głowę - Ka-pcboan-ka nic uczyni krzywdy... Iwftrzc wojowników wypogodziły się. Utsanati powiedział: - Gic/e Manitou8 obdarza naszą siostrę swymi laskami. Co n;tczaju jej słowa? Niskuk położyła ręce na kolanach, nie poruszyła się, zadumana słuchała poszumu sosen. — Niskuk nie powie wojownikom? — nalegał Utsanati. -- Nadchodzą ludzie — odezwał się nagle Wilcza Łapa i chwycił strzelbę. Z gęstniejącego mroku dochodziły niewyraźne ludzkie glosy i skrzypienie śniegu. — To biali! Za duży hałas — stwierdził Wysoki Dąb. Utsanati podniósł ręce i wykonał nimi kilka znaków9. Paru wojowników niepostrzeżenie znikło za pniami sosen. Pozostali chwycili broń. Na szlaku zamajaczyły sylwetki ludzi, skręcili oni ku obozowisku Indian, zwabił ich blask ognia. Jeszcze chwila i stanęli w kręgu światła. Było ich trzech, prowadzili objuczone do granic możliwości dwa osły. Na przód grupki wysunął się mężczyzna o rudych, dawno nie strzyżonych 7 Mi-kiskaw (ind.) — zamarzanie wody w narzeczu Kri. e Giczc Manitou (ind.) — Wielki Duch przenikający wszystko. , 9 Mowa znaków — Indianie posiadali opracowany język gestów. Przy pomocy ruchów rąk potrafili porozumieć się z każdym szczepem, co było konieczne, ponieważ Indianie Ameryki Północnej mówili językami tworzącymi 56 rodzin językowych, które były zupełnie niepodobne do siebie. 34 I .*» I '•' ilaly nui n;i ramiona. Długa 'l.i micU/iu. Kożuszaną czapkę K). Uważnie obrzucił spojrze-w goicie powitania. > t«raci. Noc mroźna dzisiaj. Czy ! izy waszym ognisku? .)! dłoń do rudego. ...i. : i ni i¦ faciu usiądą, miejsca wystarczy dla wszy* - |v>\\ lal/ial. -¦ Dzięki! Kitfly skinął na towarzyszy. Poczęli zdejmować z Ostów baga/e. które złożyli pod pniem sękatej sosny, uwiązali zwierzęta, rzucili im skąpą garść siana i kucnęli w feęgtt pulsującego ciepłem ogniska. Wtedy Utsanati zwrócił się do nicti: W kociołku jest pożywienie, niech biali bracia zaspokoją głód. Wojownicy Seneków i Kriksów pragną wspólnie spożyć kolację. Twarze podróżnych rozjaśnił uśmiech, sięgnęli po kubki, zaczerpnęli z kociołka żuru i jedli z apetytem. Utsanati podniósł dłoń i wykonał palcami kilka ruchów nie zauważonych przez białych. W odpowiedzi na ten znak spośród drzew wynurzyli się wojownicy, którzy dla bezpieczeństwa ukryli się w mroku nocy, I usiedli, aby zjeść wieczerzę. Rudy z hałasem obtarł ręką usta i zagadnął: — Dokąd śpieszą wojownicy Seneków i Kriksów? Sądzę, że nie do Detroit? — Numwachr8 •— odrzekł muskularny Mocny Rzemień. — A dokąd? — Biali bracia nie mówią o celu swojej drogi, dlaczego więc pytają o naszą? — odezwał się chłodno Wilcza Łapa. — P\ latem z ciekawości — uśmiechnął się sceptycznie rudy. — Jedziemy do Detroit — włączył się jeden z białych. — (Ind,) „nie* w narzeczu Kri. 36 Wieziemy trochę towaru, Widzę, że podróżujecie z kobietami, mamy piękne, błyszczące paciorki. Wymienimy chętnie .na skórki. ~- Nie posiadamy skórek — powiedział Utsanati. • — Czym możecie zapłacić? •— Nie mamy nic. — Brednie — rzuci! z niedowierzaniem rudy. —-Prowadzicie 2 sobą tobogany, więc musicie mieć jakiś towar do wymiany. ~ Towar mamy, ale nie za paciorki — rzekł Utsanati — Ranna Zorza i Wodna Ptaszyna nie pragną świecących kulek. — A może? ~ Nie chcemy paciorków — odezwała się Zorza Ranna. — Dlaczego? Są piękne. — Czego innego nam trzeba — powiedziała Niskuk i podeszła bliżej białych kupców. -— Co chciałybyście kupić? — Proch i ołów — wtrącił energicznie Szeroka Dłoń. — Tego towaru .z sobą nie mamy. Mogę wam sprzedać naboje w Detroit albo w Miami, — Do fortu w Miami daleko, a do Detroit nie. wstąpimy. —¦ Szkoda,-w obu fortach mam swoje sklepy, mógłbym sprzedać wam prochu i ołowiu na kule. ~- Biały brat, słyszałem, sprzedaje wojownikom w tych sklepach piasek, a nie proch — odezwał się zaczepnie Mocny Rzemień. Rudy wlepił okrągłe i małe jak czarne paciorki oczy,w Indianina, klepnął się dłonią w kolano i zawołał: ™ Kłamstwo! Jestem uczciwym kupcem. — Czyż Wyandoci i Szawanezi nie nazywają wąs Rudym Kujotem? — Nie wiem, jak mnie nazywają. Jestem Willi Gayer. Zapamiętajcie to nazwisko: Gayer.--.- — Czarnemu Sępowi z plemienia Wyaadotów Sprzedałeś antałek piachu zamiast prochu. 37 -—Nieprawda... -— Niech biały brat strzeże się, bo Czarny Sęp chodzi jego tropem. — To groźba czy ostrzeżenie? — Gayer niespokojnie patrzył na Indian. -- Jedno i drugie — rzucił z przyciskiem Utsanati. Chwilę panowała cisza. Willi Gayer pośpiesznie przemkną! wzrokiem po twarzach czerwonoskórych, jak gdyby chciał przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek spotkał któregoś z tych ludzi. — Gdzież ten Czarny Sęp? — zawoła! cynicznie. —¦ Chcę z nint porozmawiać. Pewnie mylicie mnie z kimś innym. — Nie ma wśród nas Wyandotów — powiedział Mocny Rzemień — ale nie zachodzi tu żadna pomyłka. Czarny Sęp jest moim przyjacielem, opowiedział mi swoją tragedię w Miami. Rudy Kujot sprzedał mu piach zamiast prochu, a gdy upomniał się o zwrot skórek lub o dobry towar, został zhańbiony i unurzany w smole i pierzu... Gayer skulił się przy ognisku. Serce zabiło mu przyspieszonym rytmem. Czuł, jak pod futrzaną czapką czoło pokrywają mu krople potu. Leżące na kolanach dłonie poczęły mu drżeć. — Czerwony brat się myli. Nie znam Czarnego Sępa. — Rudy Kujot kłamie! Czarny Sęp pokazał mi białego kupca w Miami. Nie ma tu pomyłki. Biali poczęli się niepokoić. Było ich tylko trzech przeciw licznej gromadzie dobrze uzbrojonych wojowników. Dialog przybierał niekorzystny obrót i wrogo nastawiał Indian do kupców. Trzeba było jakoś sytuację rozładować. Dlatego jeden Z białych odezwa! się łagodnie: — Zostawmy konflikt Gayera i Czarnego Sępa, niech rozstrzygają swoje sprawy między sobą. Przybyliśmy tu jak przyjaciele, spędzimy wspólnie noc i jutro rozejdą się nasze drogi. i — Mądre słowa — powiedział Utsanati. — Nazywani się John Bradley — ciągną! dalej kupiec. — Jeśli nie ufacie Gayerowi, zaufajcie mnie. Jeśli chcecie, obejrzyjcie mój towar. Mam igły, lusterka, grzebienie, brzytwy, krzesiwo do krzesania ognia, noże traperskie, siekiery i whisky... — Noże, siekiery i krzesiwo interesują wojowników — powiedział Utsanati. — A co chciałyby kobiety? Niskufc wyciągnęła rękę i palcem wskazała na pistolet wiszący u pasa Bradleya. — Niech biały brat sprzeda krótką strzelbę. — Pistolet? . — Tak. — Nie mant. — Biały brat ma długą strzelbę, więc może sprzedać pistolet. — To moje uzbrojenie — wyjaśnił. — Sprzedać nie mogę. -— Ja odstąpię jeden — odezwał się inny kupiec, Joe Atkins —- ale to drogo kosztuje. ' * — Ile? —- Bardzo- drogo, ~— Niskuk zapłaci. Joe uważnie patrzył w twarz dziewczyny, zaczął wietrzyć dobry interes. — Wątpię, czy wieziecie tyle skórek. — Niskuk zapłaci — powtórzyła z przyciskiem dziewczyna. : — Pieniędzmi? / — Tak. Biali wymienili porozumiewawcze spojrzenia, —- Macie banknoty? — spytał Bradley. j ™ Może złote? — dorzucił Gayer, Niskufc dała znak Zorzy Rannej. Obie przysiadły obok Utsanati'ego i Mocnego Rzemienia. Nikt nie odpowiedział na pytania kupców. — Czego nie odpowiadacie? — natarczywie rzuci! Ątkins. 38 —-Ile biały brat >i»c papierowych pieniędzy'za dwa pistolety? -— spylai.i "¦< ktik. .— Chcecie — Tak, 7. nal< — Co jcs/.c/c y ,¦¦'¦' __. Noże, siekiery, kr/cuiwo... — wyliczał Utsanati. — Za wszystko zapłacicie banknotami? — Tak. — Czyje to banknoty: amerykańskie czy kanadyjskie? —• Mamy jedne i drugie. Gayer zerwał się i podniecony spytał: — Dużo macie takich banknotów? — nie otrzymaws/y odpowiedzi, rzucił: — Mam z doskonalej stali traperskie noże. | Kupcie u mnie. __. Niech biali bracia pokażą towar •— odezwał się Mocny J Rzemień. — Wtedy zadecydujemy. Atkins., Bradley i Gayer ruszyli do bagaży, przytaszczyli i worki do światła i wyłożyli towar, a na środku postawili j chytrze kilka butelek z wódką. Indianie oglądali noże o długich ostrzach i kościanych rękojeściach, małe siekiery nieodzowne w,: puszczy i przydatne w boju, mieniące się. wf płomieniach'j ogniska różnokolorowymi barwami sznury szklanych paciorków, metalowe grzebienie, igły z szerokimi uchami do rzemiennych nici, żelazne groty strzał i szereg Innych drobnych przedmiotów. Czerwonoskórzy wybrali towar i złożyli wszystko na derce. -— To chcemy kupić —• powiedział Utsanati. — Dołóżcie dwie krótkie strzelby z nabojami i wyznaczcie cenę. Atkins z oddzielnej sakwy wydobył dwa pistolety z matymi woreczkami nabojów I położył je na derkę obok wybrance o przez Indian towaru* Przez chwilę na ubocza ustalał z towarzyszami, cenę. Gdy doszli między sobą do porozumienia, zwrócił się do czerwonoskórych: — Towar, który bierzecie, jest wart sto dolarów, ale weź- od was tylko osiemdziesiąt. Czerwoni bracia docenią 40 naszą dobroć i zechcą nam wyświadczyć w późniejszym czasie pewną przysługę. Jeśli zgadzacie się, to przypieczętujemy zgodę butelką whisky. Joe sięgnął po alkohol i otworzył flaszkę. Wyciągnął ją do Mocnego Rzemienia, powiedział zachęcająco: — Wypij, czerwony bracie, na zgodę z Gayerem. Napój życia daje radość i odpędza zimno. Indianin nie poruszył się. Chłodno odpowiedział: — To nie jest napój życia, lecz ognista woda zguby. Mocny Rzemień nie będzie pił. Atkins zwrócił się do Utsanati'ego: —• Jesteś tu wodzem, bracie. Daj przykład. W oczach wojownika Seneków zabłysło pożądanie, zawahał się. Kilku Indian podeszło bliżej białych. — Utsanati nie jest naszym wodzem, tylko przewodnikiem •— powiedział Szeroka Dłoń. — Każdy z nas decyduje o sobie. — Świetnie, bierz! — .Atkins wręczył butelkę' Szerokiej Dłoni i z zachęcającym gestem zwrócił się do czerwonoskórych: — Wystarczy dla wszystkich, te flaszki-są-wasze, możecie brać i pić. Wojownicy poczęli szeptać między sobą: jedai aprobowali, inni byli przeciwni poczęstunkowi. Szeroka Dłoń stał i jak urzeczony patrzył w brązowe szkło butelki. Pożądliwie przełknął ślinę i podniósł flaszkę do ust. Wtedy, podbiegła Mskuk i stanowczym głosem zawołała:' — Stój! Kanaha" czai się w pobliżu. Kto tknie ognistą wodę, jutro zginie! Szeroka Dłoń pociągnął obfity haust alkoholu. Z zabobonnym lękiem spojrzał na dziewczynę. —- Cóż to?... Wojownicy słuchają rozkazów squaw? — z drwiną odezwał się Bradley. — HL, hi.„ hi... Ta smarkata jest ich naczelnikiem, M... hL. hi... — rechota! Gayer. 11 Kanaha (ind,) — duch, ciemnofcl, zła. 41 t r .....Milcz, Rudy Kujecie! — głos dziewczyny był rozkazujący. — Za tobą idzie śmierć. Sępy rozwłóczą twe wnętrzności. —• Prorokini! Ha... ha... ha... Ledwie wyszła spod spódniczki mamy, a już w wieszczkę się bawi, ha... ha... ha... — hałaśliwie wybuchnął Atkins. Chwycił jedną z butelek, łyk ud trochę alkoholu i zwróci! się do Indian: — Pijmy;, czerwor.i mężowie. To napój wojowników. Ja daję przykład — znowu przyłożył butelkę do ust. Nisfaik podeszła do Szerokiej Dłoni5 który Idąc w śbJy Atkinsa pociągnął z flaszki, odebrała mu alkohol i postawiła u stóp Gayera. Nie protestował, Zwróciła się do wspólplerr.Ień-ców: — Bracia!. Manitou ustami Tecumseha, wielkiego sachcma, zabroni! wojownikom spożywać wodę ognistą. Kto złamie ten zakaz, zginie i nigdy nie znajdzie szczęścia w Krainie Wiecznych. Łowów. Kanaha krąży wokół obozu i sączy zło. Okażcie, bracia, męstwo. Nie dajcie się skusić białym ludziom. Tam, wśród drzew5 słyszycie?... Indianie zastygli w bezruchu. Biali widząc ich zaniepokojenie wybuchnęli śmiechem I natychmiast umilkli. Osły uwiązane do pobliskiego drzewa zaczęły bojaźliwie- strzyc uszami i parskać, a Indiańskie psy dopadłszy nóg swych panów najeżyły się i wyszczerzyły złowrogo kły. W pobliżu obozu w mroku nocy rozległo się przeciągłe, przejmujące do szpiku kości, żałosne, a zarazem groźne wycie. Bór pochwycił to niesamowite wołanie i poniósł w knieję. — Wilk ¦— rzucił uspokajająco Gayer. 1 —- To Kanati,12 mieszkający w zwierzęciu ostrzega moich braci — powiedziała Niskuk i kucnęła przy ognisku. 12 Kaaafi (ind.) r~ duch mieszkający w zwierzęciu. Indianie wierzą, iż w każde stworzenie wciela się duch, który opiekuje się nim, a także często ostrzega ludzi przed nieszczęściem. Dlatego czerwonoskórzy nic zabijają bez konieczności zwierząt. Czynią to tylko we własnej obronie lub dla zdobycia pożywienia. W obu wypadkach przepraszają zabite zwierzg za popełniony czyn. 42 m P — Zabierzcie wodę Ognistą — powiedział Mocny Rzemień — wojownicy nie będą pili. Nasza siostra, Niskuk, ma 'rację. Kanaha włóczy się wokół obozu. . Indianie odsunęli się od białych nieco na ubocze. Niskuk uważnie oglądała pistolet, nabiła go i celowała w pień niedalekiej sosny. Kupcy wściekli, że nie udało się im spoió czerwonoskórych i wyłudzić jak najwięcej gotówki za towar, także zajęli miejsca koło ognia. Ktoś nałożył świeżych gałęzi, płomienie strzeliły, rozlewając ciepło i oświetlając twarze ludzi. —• Płaćcie! Należy się nam sto dolarów —¦ rzucił Atkins. •— Miało być osiemdziesiąt — odrzekła Niskuk. ~~.Mieliśmy białym kupcom wyświadczyć jakąś przysługę «— dodał Utsanati. —• Yes. Wiemy, że zdążacie do Malden, więc chcieliśmy... — .zaczął Bradley, ale przerwał mu Gayer: — Daj spokój, John. Nie. skorzystamy z ich usług. — Tak uważasz? — Pewnie. Sami sobie damy radę. — Welf. — Zapłaćcie za towar, jeśli macie banknoty, albo wszystko pakujemy —• powiedział Atkins. — Zapłacimy, tylko Wodna Ptaszyna wypróbuje krótką strzelb? —¦ powiedziała dziewczyna. Podniosła pistolet i mierzyła w pobliskie drzewo. —- Będziesz strzelać? —- zdziwił się Bradley. — Nie trafisz. Celności trzeba się długo uczyć. To trudna sztuka. —- Jeśli broń jest dobra, Niskuk trafi — uśmiechnęła się Indianka. — Spójrzcie! Tam na pniu sosny widoczny jest spory sęlc po gałęzi. Wodna Ptaszyna celuje właśnie w to miejsce. Biali patrzyli z politowaniem I kpiną na dziewczynę. Indianie natomiast z powagą obserwowali każdy jej ruch. Po drugiej stronie ogniska, w słabym świetle majaczył na pniu sosny krótki kikut obłamanej gałęzi. Niskuk wyciągnęła rękę z pistoletem. Huknął strzał. Dziewczyna znowu kucnęła, ogląda- 43 /C/r Kznnicri tymczasem wyminą! ¦ '*» i badał okolice celu, w picrt tu* pod sokiem — powiedział niedowierzanie brzmiało w glosie Gayeia. poa/.cdl sprawdzić. Wrócił, ze zdumieniem li liunkc. Powiedział: i a wprawdzie stoi niedaleko, ale mrok utrudnia /.res/tii pistolet i dziewczyna... Trafiła w f»ięó dwa i. poniżej seku. Wmlna Itaszyna popatrzyła w brodatą twarz kupca i uś-inirciinciił się. Kto cic nauczył tej sztuki? Dziewczyna obejrzała drugi pistolet, nabiła go i nie odpowiadając na pytanie Gayera rzekła: — ¦- Biali bracia wskażą nowy cel. Niskuk wypróbuje drugi pistolet. Kupcy nie uśmiechali się już z drwiną. Byli ciekawi, czy i tym razem trafi. Gayer zlustrował oczami teren. Nie znalazł nic interesującego. Noc okrywała wszystko wokoło. Trzy ogniska płonęły rzędem. Pod nawisłą skarpą, z której w niebo strzelały ciemne korony wejmutek, stały namioty. — Jeżeli Niskuk teraz trafi, to rzeczywiście jest niezwykłą dziewczyną — rzekł rudy i ze stosu zgromadzonego na opał wybrał gałąź. Na skraju światła bijącego z ostatniego ogniska wbił w śnieg kij i umieścił na nim swoją futrzaną czapkę. Zwróci! się do dziewczyny: — Staniesz z przeciwległej strony. Możesz strzelać trzy razy. Jeśli choć raz trafisz, to jesteś fenomenem puszczy. Niskuk zajęła wyznaczone jej miejsce. Po lewej stronie miała ogniska. Przed nią majaczyła czapka zawieszona na kiju. Odblask płomieni raził oczy. Podniosła pistolet. Ludzie stanęli 13 Jard (ang) — angielska miara długości równa 9i,44 cm. 44 po bokach. W skupieniu czekali na wynik strzeleckich popisów I ndiattfci. Nistuk celowała chwilę i nacisnęła cyngiel. Ciszę nocy rozdarł strzał. Futrzana czapka nie drgnęła. Dziewczyna znowu wycelowała i pociągnęła za kurek. Tym razem kij z czapką pochylił się lekko. Najbliżej stojący Indianin podbiegł, zdjął czapkę, starannie ją oglądnął i podszedł ku Gayerowi. — Kula przebiła denko — powiedział. — Niskuk trafiła drugim, pociskiem. Rudy kupiec obejrzał malutki otworek i nakładając czapkę na gfowe, mruknął: — To niebywałe. Niskuk: nabiła broń i zwróciła się do swej towarzyszki: — Oto pistolet dla Zorzy Rannej. — Nie umiem strzelać. — Niskuk cię nauczy •—¦ rzekła i wzięła haftowany woreczek z którego wyjęła zwinięte w rulonik banknoty. Zaszeleścił papier. Indianka odliczyła dziesięć papierków, uważnie obejrzała j& w blasku ogniska i podała Atkinsowi. >~ Oto zapłata za wszystko — powiedziała. — Wybrany towar jest nasz. Biali szybko przeliczyli pieniądze. Na ich twarzach malował się zawód. Otrzymali dziesięć dziesięciodolarowych banknotów. Ani krzty więcej. Złość ogarnęła ich na tę indiańską dziewczynę. Zwykle oszukiwali czerwonoskórych, bowiem niewielu z nich znało się na pieniądzach, A ta młoda Indianka nie tyłkę- posługiwała się sprawnie pistoletem, ale także bezbłędnie liczyła dolary i miała posłuch u wytrawnych wojowników. Gayer zmiął w ustach przekleństwo, Bradley nerwowo pogwizdywał, Atkins pakował pozostały towar i nie wypitą whisky. -— Czemuż biali bracia nie spożywają ognistej wody? — spytała Niskuk. — Ona daje ciepło w zimowe noce. Po cóż ją chować do podróżnych worków? Atkins z wściekłością spojrzał na dziewczynę, a ona roześmiała się dźwięcznie, chwyciła za rękę Zorzę Ranną i obie pobiegły do tipi. Po chwili wyjrzała z namiotu i głośno rzuciła: 45 tQ, D/ikiuj zwiększona czujność ,i »ic wiióil drzew. /or/a Raima śpią spokojnie — »imy »Un/c — powicil/.iał Willi Gayer. —¦ ul/n. u to przecież niedoświadczona squaw. położył dłoń na lamicniu kupca mówiąc: ,i.m.. )OKt m'teulin'cmls. Należy do midewiwiifu16, i i ws/yscy ji| s/anują. Powiedziała ci, że sępy rozwloką nr wnętrzności, i tak się stanie. Wargi (iuycra skrzywił ironiczny uśmiech. ¦ U/dury •¦- powiedział lekceważąco, ale w głosie jego zabrzmiał lęk. • Manitou otacza Wodną Ptaszynę swą łaską, a słowa jej zawsze głoszą prawdę, dlatego często zasiada w kręgu Rady Starszych. Kupiec lekceważąco machnął ręką. — Czas spać — powiedział. — Słusznie. Możemy jako ostatni czuwać nad bezpieczeństwem obozu — zwrócił się Bradley do Utsanati'ego. — Albo pierwsi — dodał Atkins. Indianie zamienili ze sobą porozumiewawcze spojrzenia. Utsanati pokręcił głową. — Niech biali bracia śpią spokojnie, sami popilnujemy obozu. Jeszcze chwilę wędrowcy krzątali się, dorzucili drzewa w ognisko, aż wreszcie poszli do namiotów, gdzie owinęli się w skóry i zapadli w sen. Jedynie wartownicy z. bronią w ręku czuwali ogrzewając się ciepłem płomieni. M Malsumo (ind.) — zly duch wcielony w zwierzęcą postać, który sprowadza nieszczęście na nocne obozowiska ludzkie. " M'tculin (ind.) — człowiek obdarzony nadprzyrodzoną mocą, szaman. "' Midewiwin (ind.) — tajne międzyplemienne stowarzyszenie szamanów. Wśród plemion puszczy zdarzały się wypadki, że kobiety były szamanami, a nawet wodzami, np. Ramanascho pełniła godność sachema Abenaków. 46 Ledwie niebo poczęło szarzeć, byli już na nogach. Pospiesznie zjedli śniadanie, zwinęli namioty i ruszyli. Szlak był wygodny, przetarty, dlatego podążali szybko. Biali kupcy z objuczonymi osłami wlekli się na końcu pochodu. Po południu dotarli do miejsca, gdzie droga lekkim łukiem skręcała na południe. Zatrzymali się. Utsanati rzekł do białych: •— Biali bracia pewnie pójdą dalej do Detroit, a my na wschód. Rozchodzą się nasze ścieżki. — Yes, zdążamy do fortu Detroit — odpowiedział Bradley. — Ałe zatrzymamy się tam krótko — dodał Gayer. — Wy pośpieszycie pewnie do Malden. Prawda? — Być może. —: Powiedzcie waszemu wielkiemu sacheniowi, że Willi Gayer i jego towarzysze są przyjaciółmi Tecumsefaa. Niskuk z powagą odrzekła: — Powiemy, że biali bracia sprzedając nam towar, z przyjaźni zachęcali wojowników do picia wody ognistej. Rudy kupiec zaciął usta, z nienawiścią spojrzał na dziewczynę. — Bywajcie! — rzucił Atkins. — Bywajcie! — powtórzyli Indianie. Biali ruszyli szlakiem, a czerwonoskórzy w bór. Pod wieczór Indianie zatrzymali się nad brzegiem Detroit River i odbyli krótką naradę. Gdyby mieli łodzie, mogliby popłynąć na drugi brzeg, skąd do Malden było już blisko. Ale łodzi nie mieli, więc pozostawało zbudować czółna z kory brzóz lub dwie, trzy obszerne tratwy. Tak czy inaczej wymagało to sporo czasu. Postanowili rozbić" obóz i rankiem zająć się budową canoe17. Liczyli, że w ciągu czterech dni uporają się z tą robotą. Z dala od brzegu, aby nie być widocznym, a samemu móc obserwować rzekę, rozbijali namioty wśród drzew. Już zapłonęło niskim płomieniem pierwsze ognisko, a wo- 17 Canoe (ind.) — długa i wąska łódź, zbudowana zazwyczaj z lekkich materiałów jak kora, skóra, drewno. 47 ' jCdt tu! t rozładowywali tobogany, gdy przy-' ' ń, wolujac; •u pl\nic wielkie canoe białych upili się wokół Śmigłego spytał Mocny Rzemień. Ho milczenie. ]'o chwili odezwał się Utsanati: Jc/di to canoe Agolaszima18, zabierze nas do Malden, r«li Miczi-maisa, to... Trzeba będzie je zdobyć — rzuciła stanowczo Niskuk. Jak dostaniemy się na pokład? Nie mamy czółen — |H).viedzi:tł Wysoki Dąb. •¦- Wpław. Woda lodowata, ale dla wojowników nie ma przeszkód. - - Ugh! — potwierdził Szeroka Dłoń. Szybko zaplanowali akcję i ruszyli nad rzekę. Zapadli w przybrzeżnych zaroślach. Wieczorny zmierzch ustąpił cieniom nocy. Na niebo wysypały się gwiazdy. Mróz tężał. Woda wzdłuż brzegów pokryta była fartuszkiem lodu, ale środkiem płynęła wartko ku rozległym przestrzeniom jeziora. Duża barka wlokła się w dół rzeki. Na jej maszcie poruszana wiatrem trzepotała gwiaździsta flaga Unii. — Canoe Miczi-malsa — powiedział Wysoki Dąb. Utsanati potwierdził skinieniem głowy. Barka mijała ukrytych na brzegu Indian. Noc była widna. Z północy zaczyna! ciągnąć mroźny wiatr, szeleści! w nagich prętach nadbrzeżnych wiklin i kopulaste wydymał żagiel łodzi. W malutkich okienkach kabin iskrzyło się nikłe światło. Wojownicy jedynie z nożami i tomahawkami zanurzyli się w lodowatą wodę i popłynęli cicho ku barce. Szeroka Dłoń dotarł do burty. Zgrabiałymi od zimna palcami szukał uchwytu na gładkiej 18 Agolaszima (ind.) — nazwa nadawana przez Indian Anglikom. Jl ścianie statku. Na próżno. Sięgnął po tomahawk i z całym rozmachem wbił ostrze w drewniany bok barki. Uczepił się trzonka siekiery i podciągnął ciało ku górze, następnie lewą ręką chwycił obrzeże* burty. Jeszcze jeden wysiłek i znalazł się na pokładzie. Z nożem w dłoni leżał chwilę ociekając wodą. Czuł, jak powierzchnia jego ubrania pokrywa się skorupą lodu. Rozglądnął się wokoło. Dojrzał człowieka stojącego przy sterze. Szeroka Dłoń podniósł się i ostrożnie ruszył ku sternikowi. Gdzieś na dziobie rozległ się krzyk i plusk wpadającego do wody człowieka. Sternik' odwrócił się gwałtownie i w słabej poświacie gwiazd ujrzał Indianina. — Ktoś ty? — spytał zaskoczony. Szeroka Dłoń podniósł sztylet i runął na białego. Tamten, krzyknąwszy doniosłe, uchylił się od ciosu, błyskawicznie wydobył zza pasa pistolet i strzelił. Obaj zwarli się w uścisku i upadli na pokład. Indianin czuł narastający ból w piersi. Ręce mu słabły. Ostatnim wysiłkiem woli pchnął ostrze. Sternik rozluźnił uścisk. Dziwnie charczał. Szeroka Dłoń wstał, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa i parę kroków dalej upadł na deski pokładu. Zaalarmowani strzałem i odgłosami walki na pokładzie, wybiegli z kabin żeglarze. Było ich niewielu. Zaatakowani przez Indian bronili się zawzięcie. Tymczasem Śmigły Jeleń uwiązał do burty linę i skoczył w wodę. Po chwili był na brzegu, gdzie oczekiwało go kilku wojowników. Chwycili linkę i poczęli ciągnąć. Barka ze środka rzeki dryfowała ku brzegowi. W pół godziny później opanowana przez czerwonoskórych stała-już przycumowana do wysokiego brzegu Detroit. Żeglarze leżeli powiązani, niektórzy z nich byli lekko ranni, dwóch zginęło. Wśród Indian Mocny Rzemień i Wysoki Dąb odnieśłi lekkie obrażenia, a Szeroka Dłoń poważny postrzał w pierś. Indianie szybko przenieśli swój dobytek, łącznie z psami, i po zbadaniu wnętrza barki stwierdzili ku swej nieopisanej radości, że jest załadowana sztucerami, prochem, ołowiem i artykułami żywnościowymi. 4 — Czerwonoskóry geoer 49 1 ' kabin, opatrzyli rannych t.upa, który znał sztukę przeciwległemu brzegowi. nnymi towarami. Tak du^ (hko wyładować i zabrać. no)>ly wytropić barkę i Indian. h.ti i iiiy przez wojska Unii. Mogli- Po' >vvili więc zaryzykować i prze- • \ warowni Detroit. Sprzyjała im przecież noc, a po- . ,1 mi statku (laga Unii ir.usiala w jakimś stopniu czuwające straże. 'lyncli w dól r/.eki. Północny wiatr wzmagał się gwałtownie, • ilI)o zuci4gncly chmury. Począł sypać śnieg. Widoczność stawała się coraz trudniejsza. Barka pchana podmuchami wichury szybko posuwała się naprzód. Wśród tańczących Anicż.nych kruszyn zamigotały światełka. Stojący na dziobie Utsanati dotknął ręką Śmigłego Jelenia i powiedział: ---¦ Przed nami, bracie, światła Detroit. — Ugh! — Daj znak wojownikom, niech czuwają. Miczi-malsa mogą próbować nas zatrzymać. — Noc ciemna — odrzekł Jeleń — i wiatr miecie śniegiem. Nie dostrzegą nas. — Może... Śmigły Jeleń odszedł. Utsanati wytężał wzrok. Poprzez kurniawę dostrzegł zbliżające się światła warowni i ciemną, nieprzeniknioną toń rzeki. Wojownicy z bronią w ręku zajęli stanowiska po prawej stronie burty. Barka płynęła szybko. Jej żagiel niemal ginął w śnieżycy. Na brzegu zamajaczyły niewyraźne kontury budowli. Jeszcze chwilą i ujrzeli łodzie, stojące w przystani fortu Detroit. Przepływali tuż obok jakiegoś dużego statku, z którego kabin biły obfite strugi światła. Barka z pluskiem pruła wodę. Porywisty wiatr gwizdał w olinowaniach. Wreszcie minęli przystań. W nocnej wichurze usłyszeli słabe wołanie wzywające do zatrzymania się. Potem 50 huk muszkietu rozdarł noc. Po nim zagrzechotały liczniejsze wystrzały i znowu zaległa cisza. Tylko mroźny wiatr targał liny podtrzymujące maszt, wydymał żagiel i skrzypiały drewniane spojenia starej barki. Zorza Ranna i Wodna Ptaszyna stanęły obok Utsanati'ego. — Gicze Manitou dał nam zwycięstwo — powiedziała Niskuk.. — Ugh. Stali chwilę w milczeniu wpatrzeni w mrok, potem Utsanati dorzucił: — Mogą nas ścigać. — Nie — odparła z przekonaniem dziewczyna. Niebo na wschodzie poczęło szarzeć. Śnieg przestał sypać. Jedynie wściekle giął nagie czuby drzew przybrzeżnej kniei, z gwizdem tłukł w barkę i burzył wodę. Indianie z trudem panowali nad żaglem. Wreszcie po lewej stronie, u ujścia rzeki do jeziora, ujrzeli wysokie wieżyczki strażnic. — To Malden — rzucił z ulgą Utsanati. Wojownicy stojąc na pokładzie patrzyli na zbliżającą się fortyfikację — cel swej podróży. Dziewczętom oczy płonęły radością. — Cieszysz się, Zorzo? — spytała w uśmiechu Niskuk. * I uK> — A jeśli nie ma go tutaj? — Czerwone Serce jest tam, gdzie Tecumseh — odrzekła i opuściła z zażenowaniem powieki. PODWÓJNA GRA WILLI'EGO GAYERA W wigwamie, przy płonącym ognisku, na grubej warstwie puszystych skór siedział Tecumseh i Kos. Kończyli śniadanie, gdy uchyliła się kotara i do wnętrza wszedł wysoki wojownik. Kładąc prawą dłoń na sercu, pochyli! z szacunkiem głowę i powiedział: 51 i'i..itwti wiła widkiego Tccumseha i białego brata. i w wittw.umc Pumy (jotowej do Skoku — odpowie-tl- .ni • i i i>l • i nicgnij do kociołku, znajdziesz tam »«• ii hrdv zaspokoisz głód, Tecumseh cię v» i /hli/>l mc do urmska, usiadł i odrzekł: . utuli nic czuje gluilii, ale skorzysta z gościnności, ni powie suchemowi, kogo przywiódł do Malden. : .,-.ml Kos patrzył na Scnekę, który zgodnie z uświęconą u.i.l;,. \:\ pożywiał się w milczeniu. Jego twarz i zaczerwienione oczy zdradzały zmęczenie. Policzek przecinało długie, jeszcze krwawin.ee zadrapanie. Skórzaną odzież pokrywała biała warstwa szronu, który topniał w cieple płomieni. Gdy Indianin skończył posiłek, położył dłonie na kolanach i milcząc spoglądał na płonące w ognisku polana. — Wojownik Seneków odbył długą podróż, a krew na policzku świadczy o walce lub o wypadku — zaczął Kos. —-Niech Utsanati mówi. Ciekawi jesteśmy nowin. Tecumseh skinął zachęcająco głową. Oczy Seneki spoczęły na twarzy Skaczącej Pumy, chwilę porządkował myśli i zaczął: — Utsanati przywiódł pod rozkazy wielkiego sachema oddział wojowników i dwie sąuaw. — Tu jest wojenny obóz, Utsanati — w głosie Tecumseha brzmiała spokojna nagana. — Kobiety mogą wprawdzie się przydać, ale może być także z nimi wiele kłopotu. Za dużo tu białych żołnierzy... — To niezwykłe sąuaw — odrzekł Seneka. — Jedna z nich. to Niskuk, którą Kriksowie czczą na równi z szamanem: należy do stowarzyszenia szamanów. A druga nazywa się Zorza Ranna, przybyła tu śladami Czerwonego Serca. Ryszard Kos poruszył się zaskoczony. Jakieś serdeczne uczucie ścisnęło mu krtań, a serce zabiło żywiej. Niskuk u Kriksów uważana była za wielkiego szamana. 52 Tecumseh dostrzegł poruszenie swego przyjaciela. — Niech zostaną w obozie — zezwolił. — Dziewczyny wraz z wojownikami są w przystani na wielkiej canoe — mówił dalej Seneka. — Pilnują jeńców i broni. — Zdobyliście broń? Jaką? — Szawanez z zainteresowaniem czekał na odpowiedź. Utsanati barwnie opisał zawładnięcie barką, rozgada! się o jej bogatym ładunku i nocnej żegludze. — To wielkie zwycięstwo — pochwalił wódz. — Chcę zobaczyć zdobyte strzelby i jeńców. Idziemy! Pośpieszyli ku przystani. Gromada żołnierzy stała na wybrzeżu i z zaciekawieniem patrzyła na statek z gwiaździstą banderą, obsadzony czerwonoskorymi wojownikami. Tecumseh, Kos i Utsanati weszli na pokład. Indianie z szacunkiem witali Skaczącą Pumę i Czerwone Serce. Ryszard niecierpliwym wzrokiem szukał dziewczyny. Na pokładzie jednak jej nie było. Podeszli do drewnianej nadbudówki. Utsanati wskazał drzwi i poinformował: — Tu są jeńcy. Tecumseh wszedł do kajuty. Na podłodze ze związanymi 'nogami leżeli amerykańscy marynarze. — Odeślecie ich zaraz generałowi Brockowi —¦ polecił Szawanez. — Mogą udzielić ważnych informacji. Wyszli na pokład. Utsanati prowadził ku włazowi ładowni. Po schodkach poczęli schodzić w dół. Kos szedł ostatni. Nagle usłyszał tupot nóg i zobaczył biegnącą dziewczynę. Zatrzymał się uradowany i pośpieszył na jej spotkanie. Zorza Ranna z uśmiechem zatrzymała się przed nim. Oczy jej płonęły radością. Chwilę stali milcząc, potem Ryszard wyciągnął ramiona, przywarła do niego całym ciałem. — Przybyłaś do mnie, Zorzo? — spytał czule. X ciiC. -— Tęskniłem za tobą. — Ja też. 53 /.il jej c/arnc włosy. Siali tak zapomniawszy o świecie, o obserwujących ich wojownikach i gromadzie ludzi na wybrzeżu, /ajoci śni'.i nic zauważyli Niskuk, która podeszła do nich i i/.cklu: —• Szczęście, lubi samotność, a lulaj hidzkie oczy nic pozwalają rozkwitać radości. ¦¦- To moja przyjaciółka, Niskuk ¦¦•-przedstawiła koleżankę Zorza Ranna. — Miło mi poznać sławną córkę Kriksów — Rys/a id wyciągnął dłoń na powitanie. ¦— Skoro Niskuk jest przyjaciółką Zorzy Rannej, jest więc także i moją. —- Cieszą mnie słowa Czerwonego Serca — odparła dziewczyna, po czym zwróciła się do Tony Rannej; •—• Moja siostra odnalazła bliskiego sobie człowieka. Niskuk teraz odejdzie, nie będzie przeszkadzać. ~ Zostań. Chcę, abyś zamieszkała ze mną. Musimy wspólnie zastanowić się, gdzie zbudujemy wigwam. — Słusznie — wtrącił Kos — rozbijcie tipi obok chaty Czarnej Strzały. Ojciec Zorzy Rannej będzie uradowany i ja także, bo mieszkam w pobliżu. — Mey-oo!2 — zgodziła się z uśmiechem Zorza. — Mój ojciec, Czarna Strzała, nie spodziewa się mego przybycia. Myślę, że będzie się trochę gniewał. — Czas jest niespokojny ¦— odparł Kos. — Zapowiadają się wielkie bitwy. Wódz Seneków zaniepokoi się twoją, Zorzo Ranna, obecnością w wojennym obozie. Myślę jednak, że jakoś wspólnie uzyskamy jego zgodę na twoje pozostanie. Tecumseh^ zezwolił tobie i Niskuk zamieszkać w Malden, więc Czarna Strzała nie sprzeciwi się woli wielkiego sachema. Niskuk uradowana klasnęła w dłonie. Gwarzyli dalejJ Ryszard z zachwytem wpatrywał się w delikatne rysy ukocha-) nej i słuchał jej melodyjnej mowy. Tymczasem Tecumseh w towarzystwie Utsanatfego oglądał 2 Mey-oo (ind.) — dobrze. 54 w^^^śiiuiBŁ^iB^Hfc w ładowni zdobycz: nowiutkie sztucery, beczułki z prochem, paczki ze sztabkami ołowiu, szable, traperskie noże, worki z kukurydzianą mąką i pemikanem, puszki z mięsem, nawet butelki z rumem... — Uff! — zawołał z uznaniem. — Ten lup jest niezwykle cenny. Niech każdy wojownik, który zdobywał canoe, wybierze sobie nóż, sztucer, paczkę ołowiu na kule i napełni prochem dwa rogi. Resztę Utsanati przekaże do wspólnego magazynu konfederacji. — Ugh! — zgodził się Seneka. — Barkę z jeńcami oddacie białym sprzymierzeńcom — mówił Tecumseh. — Sami rozbijcie tipi w wojennym obozie zjednoczonych plemion. Skacząca Puma wszedł na pokład i zatrzymał się obok Kosa. Zorza Ranna i Niskuk powitały sachema zażenowane. — Wódz Seneków, Czarna Strzała, ucieszy się widokiem ,swej córki — powiedział Szawanez. — Tecumseh także raduje się widząc Zorzę zdrową i uśmiechniętą. — Naczelnik uważnie spojrzał na postać drugiej dziewczyny i dorzucił: — Sława Niskuk dotarła do Ogniska Rady Szawanezów. Tecumseh wita niezwykłego szamana Kriksów. Wódz skinął Ryszardowi giową i zwrócił się do dziewcząt: — Chodźcie, wskażemy wam po drodze wigwam Czarnej Strzały, tam zamieszkacie. D!a Niskuk i Zorzy ¦ było ' to wielkie wyróżnienie. Zeszli z pokładu barki na brzeg i podążyli ku obozowisku. Po paru minutach Zorza Ranna witała się z ojcem. Zimowe dni płynęły w Malden dość spokojnie. Ze wszystkich stron ściągali wojownicy wierni Tecumsehowi. Obozowisko rozrastało się z każdym dniem. Ryszard Kos miał pełne ręce roboty. Uczył indiańskich wojowników sztuki wojennej białych i z Tecumsehem snuł plany na przyszłość. Wolny czas spędzał w wigwamie Czarnej Strzały na długich rozmowach z Ranną Zorzą. 55 Wódz Szawanezów chodzi! zatroskany. Miał powody do zmartwienia. Mimo że jego gońcy roznieśli warapumy wojny do wszystkich plemion Związku Oporu, liczne szczepy odstąpiły od konfederacji na skutek niefortunnej bitwy pod Tippeca-noe, do której niepotrzebnie doprowadził w listopadzie 1811 roku jego bliźniaczy brat — Elskwatawa. Irokezi sprzymierzyli się z Unią. W ich ślady poszły plemiona Tuskarorów, Mohawków, Ottawów, Huronów. Liczne szczepy i pojedyncze rody przyjęły postawę wyczekującą. Denerwowało to Teeunise-ha. Rozumiał, że tylko połączone w jeden organizm pleniiona mogą oprzeć się zaborczemu pochodowi białych I obronić ojczystą ziemię i byt czerwonoskórych. Pewnego dnia. Skacząca Puma 1 Ryszard Kos w rezydencji generała Izaaka Brocka rozważali sytuację strategiczną na kanadyjsko-amerykańskim pograniczu. Na mapę naniesiono nowe punkty zgrupowań armii Unii. Postanowiono w okresie zimy wysyłać małe lotne oddziały, które będą niepokoić wojska amerykańskie, a poważniejsze kroki zbrojne podjąć dopiero wiosną, gdy puszcza się zazieleni i stworzy odpowied~ nie warunki dla indiańskich działań wojennych. Dzień był bezwietrzny. Śnieg skrzył się w promieniach słońca. Tecumseh i Kos wracali od gubernatora Brocka. Szli przez rozległy plac, na którym żołnierze ćwiczyli szermierkę, Szawanez uważnie przyglądał się ćwiczeniom. — Mój biały brat umie tak walczyć długim nożem? -— spytał Kosa. — Oczywiście. — Kto nauczył go tej sztuki? — W mojej dalekiej ojczyźnie wszyscy świetnie władają białą bronią — odpowiedział Ryszard. — Nikt nie dorówna Polakom w szermierce. Szawanez przez chwile szedł zamyślony, — Czerwone Serce nauczy Tecumseha władać długim nożem? — Chętnie. 56 •— Niech jednak będzie to naszą tajemnicą. Wódz Szawanezów wstydziłby się, gdyby wojownicy zobaczyli go uczącego się walczyć nożem białych żołnierzy. Od tej pory Ryszard Kos prawie codziennie wyruszał daleko w puszczę, gdzie na rozległej polanie ćwiczył Skaczącą Pumę w posługiwaniu się szablą. Tecumseh był pojętnym uczniem. Szybko przyswajał sobie technikę ataku i obrony. Luty dobiegał końca, gdy do Malden przybyło trzech wędrownych kramarzy: Willi Gayer, Joe Atkins i John Bradley. W zatłoczonych wojskiem budynkach nie znaleźli dla siebie kwatery, więc pomiędzy obozowiskiem Indian a fortem rozbili obszerny namiot. Na kawałku deski namalowali wielkimi literami napis: „Storę" , i na kiju umieścili go przed namiotem. Do zmierzchu urządzali wnętrze prowizorycznego sklepu, który miał być jednocześnie ich domem. Później rozniecili ogień, zjedli wieczerzę i wsunęli się w niedźwiedzie kożuchy. — Roi się tutaj od wojska i czerwonoskórych — powiedział Atkins. — Zapowiada to niewesołą wiosnę. — Masz rację, Joe — odparł Bradley. — Trzeba szybko sprzedawać towar i wiać gdzieś daleko poza Ohio, do Kentucky. — Yes, tam można bezpiecznie przeczekać wojnę. — Kto wie — odezwał się z powątpiewaniem Willi Gayer. — Wątpisz? sCzyżby wojna objęła tak odległe od granicy tereny? — z niedowierzaniem rzucił John. — Życie wszędzie można stracić — odparł Willi. — Ale nie wszędzie zdobywa się majątek. — Co masz na myśli? Gayer milczał, patrząc na chybotliwe płomienie ogniska. — Dlaczego nie odpowiadasz? — spytał Joe. Storę (ang.) — magazyn handlowy, sklep. 57 — A cóż muin mówić? Tu jest bezpieczniej niż gdziekolwiek, uia nic wa/y się uderzyć na Malden. Tej warowni nikt nie BZ tu przesiedzieć wojnę? — zdziwienie brzmiało w, i.lniic Hrudlcya. ¦~- Może, — Nic poznaje cię, Willi. Zawsze wolałeś być z dala zbrojnych potyczek, a teraz... — Teraz wolę być w Malden. — Dziwnie mówisz — ciągnął John. — Wietrzysz jakiś grubszy interes? — Nie. — O zdobyciu jakiego majątku wspominałeś? •— Może warto rzeczywiście zostać — dorzucił Atkfns. —¦ Powiedz, Willi, co zamierzasz robić? _ ¦— Nic szczególnego — Gayer podciągnął puszysty kożuch pod szyję i szczelnie się nim otulił. — Malden jest bezpieczną warownią. Można tu spokojnie mieszkać i handlować. — Coś ukrywasz przed nami — rzekł podejrzliwie Bradley. — Wprawdzie znasz mnie krótko, ale wiesz, że jestem uczciwy i można na mnie liczyć. — Niczego nie ukrywam — odrzekł Gayer. — Jutro będę u Jamesa Brentona, a może nawet u samego gubernatora Izaaka Brocka. Jeśli pomyślnie załatwię sprawy, to wówczas powiem wam, jakie są moje plany. — Wybierasz się do samego Brocka? •— zdziwił się Atkins. — Znasz go? — Tak. — Nigdy się tym nie chwaliłeś. ¦— Nie było okazji. — Po co do niego pójdziesz? — dopytywał się John, — Chcę uzyskać zgodę na pewne dostawy dla kanadyjskiej armii. — Jakie? Julii) watn powiem. Jeśli zechcecie ze mną współpraco-v,,n'. uiii.-i-iiły /robić nic/ly majątek. '.i i lutnie —-zgodził się Atkins. ,1 l.lk/C. I nawiali jeszcze kilku minut, potem zmorzył ich sen. Gdy zbu ii si^ rankiem, w namiocie panoszył się mróz, Bradley ogień, a Joe począł przygotowywać śniadanie. Willi bezczynnie, zastanawiał się nad czymś. Nie przeszkadzali mu. .lalli w milczeniu. W końcu Willi obtarł rękawem wargi i odezwał się do współtowarzyszy; — .Pójdę teraz do Brentona, Mojego towaru nie sprzedawajcie, sam to zrobię. Nałożył czapkę na głowę I wyszedł Po chwili siedział w obszernym pokoju naprzeciw porucznika. Służąca postawiła przed nimi pękatą butelkę rumu, napełniła kieliszki i wyszła. — Przybyłem wczoraj wraz z dwoma wędrownymi kupcami: Atkinsem i Bradleyem ¦— mówił Gayer, — Drogę mieliśmy ciężką. ¦— Musieliście, sir, mieć ważne powody, aby wyruszyć zimą Z fortu Miami. — Yes. Od dłuższego czasu nie miałem z wami kontaktu, ¦— Naszym łącznikiem ostatnio był lottami Gunter. Co się Z nim dzieje? — spytał Brenton. ¦— Nie żyje —¦ powiedział Gayer i opuścił ze smutkiem głowę. — Co się stało? • — Zginął gdzieś w puszczy nad Illinois River. — Zabili go Indianie? — Porwał córkę wodza Seneków1... — Rozumiem — porucznik kiwnął głową bez żalu —• dlatego za ten czyn zapłacił życiem. — Yes. ¦— Gunter nie należał do uczciwych współpracowników Kanady — mówił Brenton, patrząc uważnie w twarz Gayera. 60 — Jego informacje często były fałszywe. Wiedzieliście o tym, sir? — Niemożliwe? — zawołał ze sztucznym oburzeniem kramarz. — Nigdy bym nie posądził Guntera o nieuczciwość. — A jednak tak było. Oczy Gayera zapaliły się na moment lękiem. — Wasi dwaj towarzysze, Atkins i Bradley, pracują dla was? — rzucił pytanie porucznik. ¦—Nie, to wolni kupcy. — Wasze zdrowie, sir — Brenton podniósł kieliszek. Wypili do dna. — Macie dla nas jakieś informacje? — pytał Brenton. — Mani kilka tajnych przesyłek odebranych gońcom leś-. nym Unii. — Jeśli gońcy leśni uszli z życiem, to przesyłki straciły swą wartość. Amerykanie wiedzą, że wpadły w niepowołane ręce. —• Zginęli od strzał Delawarów i Wyandotów. — Co jeszcze ciekawego po tamtej stronie granicy? — Amerykanie przystąpili do budowy fortu u ujścia Mau-mee do jeziora Erie. — To interesująca wiadomość. Czy pewna? — Oczywiście. Ponadto chciałbym przekazać trochę osobistych spotrzeżeń godnych uwagi. —• Słucham z zainteresowaniem, sir. — Mam prośbę, panie poruczniku — w głosie Willi'ego Gayera brzmiało zakłopotanie. — Chodzi o zapłatę? — Brenton napełnił opróżnione kieliszki. — Zawsze dobrze wynagradzaliśmy naszych agentów. Gubernator zwłaszcza teraz, podczas wojny, wysoko ceni waszą służbę. Gayer pociągnął łyk rumu. Porucznik patrzył na jego twarz okoloną rudym zarostem, na małe, niespokojnie rozbiegane oczy, na cyniczny uśmiech stale przyczajony w kącikach warg. Coś odpychającego było w tym człowieku. — O zapłatę też idzie — powiedział Gayer i spuścił 61 wzrok.— Poniosłem poważne straty zbierając dla Kanady informacje. Prośba moja jednak, dotyczy innej sprawy. — Jakiej? — Chcę prosić gubernatora, aby pozwolił mi pozostać w Malden aż do zakończenia wojny. — Umowa zawarta z wami wyraźnie określa teren waszego działania, sir. Między Vinceimes a Detroit, nie będziemy mie1 j agenta, jeśli zostaniecie w Malden. — Tam jestem spalony. Powieszą mnie... Zapadła .cisza. Porucznik "patrzył na .piegowatą twarz Willfego. Zastanawiał się nad treścią usłyszanych stów. — Odkryli waszą grę, sir? — spytał z niedowierzaniem. — Yes. — To źle. Jak to się stało? — Opowiem gubernatorowi. Proszę mi ułatwić z nim spotkanie. — Well — Brenton podniósł kieliszek. — Jestem odpowiedzialny za działalność agentów' na póinocno-zacłłodiiiel^ terenach Unii. Postaram się, by generał Izaak Brock wysłuchał was osobiście. Przekażecie mu także przywiezione dokumenty,. — Dzięki. -— Przyjdźcie, sir, .w południe. Nie można z tym zwlekać. Willi Gayer miał dużo czasu. Szedł w stronę obozu Indian i obserwował wszystko dookoła. Szczególnie interesowały go umocnienia warowni, stanowiska dział, żołnierze. Przystawał czasami i uważnie przyglądał się ostrokołom i strażniczym wieżyczkom fortu. W Malden był przed ośmiu laty. Od tamtej pory dużo tu się zmieniło. Wyrosły nowe domy, obwarowania twierdzy zostały odnowione, a łiczba armat wzrosła trzykrotnie. W pobliżu obozowiska czerwonoskórych zapytał jakiegoś wojownika o Keokuka. A kiedy otrzymał potrzebną informację, pośpieszył w kierunku wigwamu naczelnika Lisów. Szczęśliwym trafem Keokuk samotnie siedział w chacie. Gayer wszedł do wigwamu. — Witam wielkiego wodza i przynoszę mu pozdrowienia od Czujnego Bobra, naczelnika Irokezów — powiedział kramarz z chytrym uśmiechem, siadając bez ceregieli naprzeciw Indianina. Keokuk nie poruszył się, tylko jego oczy z zainteresowaniem i zdziwieniem lustrowały niezwykłego przybysza. Milczał. — Czerwony brat nie odpowiada na moje powitaąie — ciągnął Gayer nie zrażony zachowaniem wodza. — Odbyłem długą drogę, by trafić do chaty Keokuka. — Wigwam Śledzącego Lisa stoi otworem dla białych i czerwonych — odezwał się naczelnik. — Nad ogniskiem w garnku jest mięso karibu, niech mój brat się pożywi. — Nie jestem głodny. Już wczoraj rozgościłem się w Malden. Czasu też mam niewiele. Keokuk wybaczy mi, że nie sięgnę po pieczeń, ale przystąpię z miejsca do rzeczy. — Dziwne są zwyczaje białych — odparł z lekceważeniem wódz. — Niech stanie się według woli mego brata. Willi ' Gayer wyciągnął z kieszeni artystycznie wyszyty wampum4 i podał go czerwonoskóremu. —- Oto przesyłka Czujnego Bobra — powiedział. Keokuk wziął do ręki barwny pas z kolorowych muszelek. Uważnie patrzył na symboliczny haft. Barwa biała i zielona przeplatała się z błękitną. — Ugh! Keokuk zrozumiał znaki Irokezów — odparł i położył wampum obok siebie. Zajrzał z chytrością w iskrzące się brązem oczy Gayera. Spytał: — Kto upoważnił białego brata do doręczenia wodzowi Lisów tego wampumu? — Czujny Bóbr i... gubernator z Vincennes, William Henry Hąrrison. Zapadło długie milczenie. Mięśnie twarzy naczelnika nawet nie drgnęły. Źrenice patrzyły w przestrzeń. W ognisku dopalały się resztki drzewa. Rudy agent nie wytrzymał. 4 Wampum (ind.) — pas z kolorowych muszelek, które — naszyte wedhig odpowiednich symboli —'- służyły jako listy. 63 — Co mam odpowiedzieć generałowi Harrisonowi i Czujnemu Bobrowi? — spytał natarczywie. Keokuk położył ręce na kolanach* i zwrócił się do Gayera: — Śledzący Lis nie ufa Harrisonowi, wodzowi Amerykanów. Willi sięgnął do kieszeni skórzanej kurtki i wyjął medal uwiązany do rzemiennego sznurka. Podał go wodzowi. ¦— Oto wampum Harrisona. Keokuk wziął metalowy krążek i przyglądał się wygrawerowanemu popiersiu mężczyzny. — Kim jest ten człowiek wczarowany w żelazo? — spytał pełen zabobonnego lęku. — To Jerzy Waszyngton, organizator i pierwszy wódz Unii — odparł Willi. Śledzący Lis długo oglądał ze wszystkich stron medal. Był nim zaintrygowany. Wprawdzie widywał na mundurach białych oficerów ordery, ale nigdy nie miał w ręku takiego przedmiotu. Uznał go za niezwykły talizman. Gayer nie przeszkadzał wodzowi. Obserwował go z drwiącym uśmiechem. W pewnej chwili derka zasłaniająca wejście wigwamu leciutko się uchyliła i do wnętrza ktoś zajrzał. Gdy wódz podniósł wzrok znad medalu, zasłona już znów wisiała nieruchomo. — Keokuk dalej się waha? — zaczął agent. — Przecież wódz Lisów zaraz po klęsce pod Tippecanoe rozmawiał z Czujnym Bobrem o porzuceniu konfederacji Tecumseha. Czyż nie tak? — Ugh — powiedział Indianin. — Wódz Irokezów przeszedł na stronę Unii, a Keokuk dalej służy Agolaszima? Oni poniosą klęskę. Co będzie wtedy z narodem Sauków i Foxów? Śledzący Lis wsparł łokieć na kolanie i położył głowę na dłoni. Zamknął powieki. Cisza zaległa wigwam. Ogień dogasał i mróz począł przenikać coraz ostrzej pod kurtkę kramarza. Gayer oczekiwał decyzji naczelnika. 64 —¦¦ Biały brat powie wodzowi Miczi-malsa i Czujnemu Bobrowi,'że Keokuk rozważy ich propozycję — powiedział zadumany. — Wiosną przybędą wojownicy Foxów do kraju Długich Noży albo Śledzący Lis odeśle generałowi Harrisonowi jego talizman. Hugh! Gayer powstał ze skór, pożegnał wodza i wyszedł z wigwamu. Obejrzał się wokoło. Spod chaty Keokuka oddalała się pośpiesznie szczupła dziewczyna. Nieco dalej kręcili się wojownicy. Dobiegało południe. Z rękoma w kieszeniach kurtki podążył więc w stronę fortu. Zimowy dzień dopalał się na zachodzie, gdy Willi Gayer wrócił do namiotu. Cisnął czapkę w kąt i legł na posłaniu z niedźwiedzich skór. Uśmiechnął się do Atkinsa i Bradleyą. — Dajcie whisky — powiedział. -— Zostaję na dłuższy czas w Malden. Potrzeba mi paru zaufanych ludzi. Atkins patrzył pytająco na Gayera. Bradley wyciągnął butelkę i kubki, rozlał alkohol. •— Byłeś u gubernatora? — spytał zaciekawiony. — Yes. — I co załatwiłeś? Powiedz nam, o co chodzi? — Powiem pod warunkiem, że podejmiecie ze mną współpracę. — Czemu nie, jeśli dobrze zapłacisz — powiedział Bradley, — I jeżeli ta robota jest bezpieczna i uczciwa — dokończył Atkins. — W czasie wojny wszędzie jest niebezpiecznie — odparł Willi. — A praca jest prosta: czasami trzeba będzie to i owo zanieść to na jedną, to znów na drugę stronę granicy. :: — To nazywasz prostą robotą? — obruszył się Atkins.— Łatwo można nabić sobie guza: albo Amerykanie, albo Kanadyjczycy wziąć mogą człowieka za szpiega. — Całe pogranicze roi się od zbuntowanych Indian — dorzuci! Bradley. ¦— Popaść w ich ręce podczas wojny, pewna śmierć. * Czerwonoskpry generał 65 — Nie jest tak źle — zapewnił Willi. — Będziecie mieli angielski i amerykański glejt, a od Indian uchronią was odpowiednie wampumy. Czerwonoskórym potrzebna broń, można swobodnie prowadzić handel. Gażę dam wysoką. —¦ Gayer, wychylił zawartość kubka. — To jak? Zgoda? Dwaj wędrowni kramarze zaczęli się zastanawiać i wypytywać o szczegóły. Willi dawał wykrętne odpowiedzi. Lekko zaskrzypiały kroki na śniegu i ktoś zatrzymał się obok wigwamu Tecumseha. Podniosła się wzorzysta zasłona u wejścia i do środka wsunęła się szczupła kobieta otulona w futro. Ryszard Kos i Tecumseh poznali gościa. Przed nimi stała Lee. Skacząca Puma podniósł się z szacunkiem, na jego twarzy odmalowała się radość. — Uti-tin-glit! — zawołał z nie ukrywanym uczuciem. Podbiegła do niego i nie krępując się obecnością Kosa zarzuciła mu ręce na szyję. Wódz przytulił ją delikatnie do swojej piersi i wskazując stertę skór poprosił: -— Niech Tin-glit usiądzie w cieple płomieni ogniska. Tecumseh cieszy się jej widokiem. Rozpięła futro, ściągnęła z głowy bobrowe nakrycie i usiadła swobodnie. ¦— Przyszłam cię odwiedzić — powiedziała — bo dawno nie byłeś u mnie. — Tecumseh nie może często przychodzić do domu Lee, bo nie chce niepokoić Ludwika Lavela, dowódcy leśnych zwiadowców. — Mąż się nie gniewa — wyjaśniła. — Wie, że tęsknię do ciebie. — Uti-tin-głit sama przyszła? — Ludwik jest w pobliżu. Niedaleko waszego obozu wędrowni kramarze rozbili namiot z towarami, robi tam zakupy. Za chwilę tu przyjdzie. Kos powstał. — Zostańcie sami — rzekł. — Będę w wigwamie Czarnej Strzały. 66 Mroźne popołudnie owiało twarz Ryszarda. Szedł zamyślony nad zawiłością ludzkich losów. Dochodził do chaty wodza Seneków, gdy przed nim pojawiła się wysoka postać Wyando- ty. •— Uff! — zawołał radośnie wojownik. — Czarny Sęp wita Czerwone Serce. — Witam cię także — odparł Kos. — Dawno wielki wojownik Wyandotów nie gościł w obozie Tecumseha. — Manitou sprawił, że Czarny Sęp musi tropić swego wroga, dlatego nie może siedzieć w jednym miejscu. -— Wobec tego wrogie ślady przywiodły Czarnego Sępa do Malden? — Czerwone Serce zgadł. . — Czy wojownikowi Wyandotów chodzi o rudego sklepikarza z Miami? — .ugh. — Czyżby ten oszust i szpieg był tutaj w warowni? — Rudy Kujot przybył do Malden parę dni temu. Czarny Sęp odszuka tego psa i pomści zniewagę. — Pamiętam tamto wydarzenie sprzed paru laty. Gayer sprzedał ci zamiast prochu piasek. — Ugh. — Jeśli on jest w Malden, trzeba zawiadomić gubernatora. To niebezpieczny szpieg. — Nie będzie już nikomu szkodził — syknął z nienawiścią czerwonoskóry. — Jego skalp zawiśnie u pasa Wyandoty. — Mówisz tak, jakby Gayer był w pobliżu. Chyba nie odważył się przyjść do obozu Indian. — Tu właśnie zginął jego trop. — Dziwne. —- Czarny Sęp odchodzi. Bywaj, biały bracie. Ryszard Kos patrzył za oddalającym się Wyandotą, potem wszedł do wigwamu wodza Seneków. Nie było tu nikogo. Czarna Strzała polował gdzieś z wojownikami, a Zorza Ranna i Niskuk wyszły prawdopodobnie na spacer. Ryszard rozpalił 67 r I wygasłe ognisko i usiadł na skórach. Zagłębi! się w rozmyślaniach. Długo tak w samotności odpoczywał. Najpierw usłyszał dziewczęce głosy, potem Zorza I Niskuk zajrzały do wigwamu. Zobaczywszy Ryszarda pośpiesznie przysiadły się do niego. Wyraźnie były czymś podekscytowane. ¦— Niskuk mówi, że Keokuk, "wódz Foxów, chce zdradzić Tecumseha •—Zorza Ranna bez żadnych wstępów wyjawiła powód wzburzenia, ¦— Szłyśmy z tym do sachema, ale .ujrzawszy dym uchodzący z wigwamu pomyślałam, że ojciec wrócił. Chciałyśmy zdobyte wiadomości przekazać Czarnej Strzale. — Skąd Niskuk wie o zamiarach Śłedzącego Lisa? — spytał Kos. —- Poszłyśmy na spacer ¦— zaczęła Niskuk, — W pewnym momencie zobaczyłam Rudego Kujota, który wraz z dwoma białymi kupcami spędził w naszym obozie noc w pobliżu leśnego szlaku wiodącego z Detroit do Dearborn. Zdziwiłam się jego obecnością tutaj. Poszłyśmy za nim, On udał się do Keokuka. Zorza Ranna pozostała na czatach, a ja podeszłam pod wigwam wodza Foxów. Podsłuchałam, rozmowę Rudego Kujota ze Śledzącym Lisem. —¦ O czym mówili? — dopytywał się zaciekawiony Ryszard. Niskuk zrelacjonowała treść dialogu, który usłyszała I uzupełniła swymi spostrzeżeniami, — Chodźmy do Tecumseha — Ryszard powstał ze sterty skór.. — Wiadomości są rzeczywiście ważne. Weszli do chaty sachema. Puma Gotowa do Skoku siedział W towarzystwie Lavela i Lee. Kos podał rękę Ludwikowi, siadł i gestem zaprosił obie dziewczyny, aby spoczęły obok, Zwrócił się do Szawaneza; —- Tecuroseh wybaczy, że przerywam towarzyską rozmowę, ale Niskuk i Zorza Ranna przynoszą informacje, które wódz zjednoczonych plemion musi natychmiast poznać, Szawanez pytająco spojrzał na Ryszarda i dziewczyny. — Wobec tego nie będziemy przeszkadzać — przerwał Lavel. — Chodź, Lee. —- Zostańcie — powiedział Kos. — Pan musi jeszcze dzisiaj powiadomić gubernatora Brocka i porucznika Brentona, że w Malden przebywa niebezpieczny agent Unii, Willi Gayer, podający się za wędrownego kupca. Przez chwilę panowało milczenie, — Niskuk przekaże wiadomości o Gayerze —¦ podjął znów Ryszard —• wystarczą, aby kramarza postawić przed sądem. wojennym. Szawanez zwrócił się do dziewczyny; — Uszy Tecumseha są otwarte, niech Wodna Ptaszyna mówi. Dziewczyna ze szczegółami przekazała temat rozmowy Gayera z Keokukiem, Twarz Skaczącej Pumy zasępiła się. Zaciął wargi. Patrzył w ogień. ¦—¦ Plemiona Sauków i Foxów, połączyły sig i tworzą jeden naród, ałe kieruje nim dwóch wodzów; Śledzący Lis i Czarny Jastfząb — powiedział Tecumseh. —: Czy obaj naczelnicy chcą opuścić Związek Oporu? — A kiedy nikt nie odpowiedział na pytanie, dorzucił: — Tecumseh wezwie na rozmowę Czarnego Jastrzębia i Keokuka, niech rozstrzygną, po której opowiadają się stronie, — Tak trzeba uczynić —• odparł Kos, — A pan — zwrócił się do Lavela — niech śpieszy do gubernatora. Jak najszybciej należy aresztować Gayera. Znam jego sprawki. Służy niby Kanadzie, a jest na żołdzie Unii. Chodzi mu jedynie o pieniądze. Jeśli zajdzie konieczność, mogę świadczyć przeciwko rudemu zdrajcy, Proszę to powtórzyć generałowi Brockowi. Na drugi dzień w wigwamie przy ognisku obok Tecumseha zasiedli; Czarny Jastrząb, Śledzący Lis, -Ryszard Kos, Ranna Zorza i Wodna Ptaszyna, Szawanez zachowując spokój zwrócił się wprost do dwóch naczelników: iii 69 — Pytam wodzów Sauków i Foxów, czy dalej pozostają w konfederacji Tecumseha? Czarny Jastrząb podniósł ze zdumieniem głowę. — Tecumseh pyta o dziwne rzeczy. Czyni to w obecności squaw ¦— powiedział ze zgorszeniem. — Chyba wielki sachem nie chce obrazić swych wypróbowanych sojuszników? Keokuk nie poruszył się. Twarz jego pozostała bez wyrazu, jedynie na ułamek sekundy zapłonęły mu źrenice i zaraz znów stały się nieodgądnione. — Niskuk to szaman Kriksów — wyjaśni! Skacząca Puma — a Zorza Ranna jest jej uczennicą. Siedzą przy ognisku Rady, bo Nabash-cisa oświecił wczoraj ich umysły. Czy waleczni wodzowie Sauków i Foxów pragną usłyszeć, czego się dowiedziały? Czarny Jastrząb powiódł spojrzeniem po twarzach kobiet, zatrzymał dłużej wzrok na milczącym obliczu Keokuka, a nie mogąc niczego odgadnąć, szepnął: — Ugh! Tecumseh dał ręką znak Wodnej Ptaszynie. Wskazując palcem Śledzącego Lisa zaczęła: — Rudy Kujot był w wigwamie Keokuka, zostawił błyszczący talizman Miczi-malsa... -- Dość! — żachnął się pełen zabobonnego lęku wódz. — ¦ Śledzący Lis po przegranej bitwie pod Tippecanoe stracił wiarę w zwycięstwo. Nikt nie pokona Długich Noży — mówił zdenerwowany. —¦ Keokuk zabierze swych wojowników i odejdzie. Hugh! Zaległa pełna napięcia cisza. Przerwał ją Kos. •— Mój Czerwony brat pochopnie postępuje. Tak nie można — mówił. — Tylko plemiona związane konfederacją mogą skutecznie bronić się przed najazdem białych. Amerykanie usiłują osłabić armię czerwonoskórych wojowników, dlatego za wszelką cenę dążą do rozbicia Związku Oporu. Keokuk skrzyżował ręce na piersiach, wbił wzrok w przestrzeń, milczał. 70 — Czarny Jastrząb pozostaje u boku Tecumseha. A mój brat, Śledzący Lis, przemyśli sprawę i też nie odejdzie — zwrócił się milczący dotąd Czarny Jastrząb do Keokuka. — Nie! — Śledzącego Lisa opętał Rudy Kujot — zawołał podniesionym głosem Tecumseh. — Kto porzuca Związek Oporu, jest zdrajcą! Keokiik wolno podniósł się, zanurzył rękę w kieszeni skórzanej bluzy i wyciągnął okrągły medal nanizany na sznurek. Ostentacyjnie zawiesił sobie na piersi. W srebrzystym metalu zamigotało światło ogniska. — Śledzący Lis odchodzi —• rzucił wyzywająco i bez pożegnania opuścił wigwam. W ciszy, jaka zapadła, słychać było skrzypiący śnieg pod krokami oddalającego się Kepkuka. — Ten zdrajca gotów zabrać wszystkich wojowników Sauków i Foxów —• powiedział zaniepokojony Czarny Jastrząb i ociężale podniósł się z siedzenia, —- Muszę pokrzyżować jego plany, — Zatrzymał się przy wejściu i dodał: — Czarny Jastrząb dochowa wierności Tecumsehowi. Hugh! Głęboka zmarszczka przecięła czoło Skaczącej Pumy, a na twarzy malowała się wściekłość pomieszana z żalem i smutkiem. Gdy Atkins i Bradley się obudzili, Gayera w namiocie nie było. — Zobacz, Joe — rzekł John. — Już rudego gdzieś poniosło. Coś mi się widzi, że nie wszystko jest z nim. w porządku, — I ja tak sądzę. — Bądźmy z nim ostrożni —- mówił Bradłey, zarobić, ale karku nie mam zamiaru nadstawiać. — Wczoraj bez przerwy kręcił —• dodał Atkins. cznie nie wyjaśnił, na czym nasza robota ma polegać. —¦ Zaniesiecie to i owo to na tę, to na tamtą stronę granicy — ironicznie naśladował Gayera Bradley. — Zaniesiecie, ale co? Warto Ostate- — Niech go diabli! — rzucił Atkins. — Warto od rudego wydobyć, czym właściwie się zajmuje, gdzie chodzi, co go łączy z gubernatorem. To może się cam przydać. — Spróbuj. Ja nie umiem z nim rozmawiać. Gwarząc zjedli śniadanie, później widząc gromadę Indian pod namiotem,'rozłożyli towary i zaczęli handel. Po południu przybiegł zziajany WiHi Gayer. — Sprzedajcie, chłopcy, mój towar. Pieniądze odbiorę od was później — mówił gorączkowo i szybko spakował traperską sakwę. Za pas zatknął pistolet, przez ramię przerzucił torbę i chwycił sztucer. Atkins i Bradley zaskoczeni jego zachowaniem wymienili ze sobą znaczące spojrzenia. Joe został przy towarze, a Jota w namiocie położywszy rękę na ramieniu Gayera spytał: — Stało się coś? Dokąd tak ci pilno? — Nie pytaj. Wrócę za parę dni, — Wolelibyśmy nie sprzedawać twego towaru, bo ceny możemy wziąć za niskie. — Potraktujcie towar jak swój. Muszę już iść! —¦ Gayer usiłował wyminąć Bradleya. — Poczekaj. Kiedy wrócisz? — Nie wiem. Dam wam znać. Czekajcie w Maldert — rudy odepchnął Johna i ze strzelbą w ręku wyszedł z namiotu. Uważnie rozglądnął się dookoła, przyjrzał się czerwonoskó-rym kupującym towary i ruszył w stronę Detroit River. Stanął pod ostrokołem warowni, raz jeszcze zlustrował teren, jakby kogoś usiłował wypatrzyć, i znikł za wałami fortu. Po paru minutach koło namiotu zatrzymał się wysoki wojownik. Zamienił kilka zdań w narzeczu Algonkinów. Jeden 7. Indian wskazał mu kierunek, w którym oddalił się Willi Gayer. Wojownik ze strzelbą gotową do strzała pośpieszy! ku obwarowaniom fortecy i znikł z pola widzenia. — Widziałeś? — Yes. 72 — Co o tym myślisz? —¦ Czy ja wiem? — rzeki zastanawiając się John. •— Wygląda to niezbyt ciekawie. — To pewnie ten Indianin, którego kiedyś oszukał. — Być może. Willi Gayer dobrnął nad brzeg rzeki i podążył ku północy. Oglądał się bojaźliwie poza siebie. Ręki nie zdejmował z zamku sztucera. Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy wszedł w nadbrzeżne chaszcze i przystanął dla odpoczynku. Nagle z zarośli wynurzył się czerwonoskóry wojownik. Strach chwycił Gayera za gardło i zimny pot oblał mu czoło. Nie mógł się ruszyć. — Cóż robi tutaj mój biały brat? — usłyszał znajomy głos. Podniósł przerażone oczy i ujrzał... wodza Foxów, Keokuka. — Hi, hi, hi... •— wybuchnął szaleńczym śmiechem. Indianin pełen zdumienia patrzył na wykrzywioną, pokrytą piegami, okoloną zarostem twarz Gayera. — Hi, hi, hi... — rechotał nieprzytomny z radości Gayer. — Mam szczęście... hi, hi, hi... Ten szatan już mi nic nie zrobi. Z moim bratem Keokukiem jestem bezpieczny, hi, hi, hi... Wódz widać pojął częściowo sens słów białego, bo spytał: — Kogo biały brat się obawia? — Już nikogo, skoro jestem z wielkim wodzem Foxów. — Moi wojownicy odpływają na drugi brzeg — mówił Keokuk. — Jeśli mój brat ma życzenie, popłyniemy razem. Wódź ruszył, a Gayer za nim. Przedarli się przez zarośla i Stanęli nad rzeką. Do ostatnich canoe wsiadali wojownicy, inni wiosłowali już po wartko płynącej wodzie. Keokuk z Gayerem weszli do czółna, odbili od brzegu. Rudy agent zdjął futrzaną czapkę i rękawem obtarł mokrą od potu twarz. Uśmiechnął się szeroko. ¦— Mam szczęście, wodzu, nadzwyczajne.szczęście, hi, hi, hi,, zarechotał znowu. Spojrzał w stronę kanadyjskiego brzegu i nagle umilkł. Nad rzeką w blaskach zachodzącego słońca wyraźnie rysowała się wysoka postać Czarnego Sępa. W PUSZCZY NAD WABASH JRIVER Gubernator stanu Indiana, generał William Henry Harrisort, podniósł się ze skórzanego fotela i przebiegł oczyma po twarzach oficerów. Po jego prawej stronie siedzieli generałowie: Jim Winchester, stacjonujący w nowo zbudowanym forcie Meigs, i Izaak Shelby z Miami, a dalej pułkownicy: Peter Dudley z Yenango, CIay Orvak z Quiatenon, Tom Caldwelf, Henry Crow i Simon Gibson z Vincennes, major Bili Koller z Piett, kapitan Dik Heald z dalekiego Dearborn, Samuel Perry wsławiony w bitwie pod Tippecanoe, Szymon Kenton, niezastąpiony dowódca zwiadowców i jego syn Jean, porucznik Dan Ferg z Sandusky, Joe Carter z fortu Blue Licks, energiczny i zawsze milczący Robert Steward z Wayne, Harry Dikson z Detroit, dalej inni dowódcy i oficerowie z licznych.1 warowni rozsianych wśród rozległych puszcz i stepów pogranicza. Nikogo nie brakowało. Przybyli wszyscy. Gubernator opar! się rękoma o blat masywnego stołu. — Panowie •— zaczął — upoważniony zostałem przez prezydenta Unii, Jamesa Madisona, do poinformowania was, że decyzją Departamentu Wojny powierzono mi naczelne dowództwo armii. Oto rozkaz •—¦ Harrison. rozłożył arkusz papieru. Oficerowie powstali z miejsc. Z powagą odpowiadającą doniosłości chwili generał czytał tekst dokumentu. Ody skończył, wszyscy na powrót usiedli, a on ciągnął dalej: — Od tej chwili garnizony zostają podporządkowane moim rozkazom. Proszę tę wiadomość przekazać sztabom .własnych jednostek. Generał umilkł; Wyszedł zza stołu 1 zbliży! się do Ściany, na której wisiała mapa. — Spójrzcie, panowie -— wskazał ręką na sporych rozmiarów punkt nad rzeką Detroit — Tu zebrały się główne siły angielskiej armii. Warownia Malden jest najlepiej ufortyfiko- 74 wana i może równać się jedynie z naszym fortem Detroit. Stąd Izaak Brock organizuje wypady lotnych oddziałów na nasze terytorium. Jak dotąd Kanadyjczycy odnoszą same sukcesy. Przechwytują transporty z bronią i żywnością przeznaczone dla fortów, likwidują leśnych kurierów, atakują w puszczach silne liczebnie bataliony, nawet barki i statki kursujące na wodach Wielkich Jezior nie są bezpieczne. Harrison przerwał, przygładził włosy i mówi? dalej: — W ciągu ostatnich trzech miesięcy straty naszej armii są poważne: poległo ponad tysiąc ludzi, nieprzyjaciel uprowadził dwa statki i jedną barkę z dużym ładunkiem broni, przechwycił kilka poufnych przesyłek, wziął do niewoli około pięciuset żołnierzy. Sytuacja taka trwać dłużej nie może. Zima dobiega końca. Według doniesień agentów naszego wywiadu wróg po opadnięciu wiosennych roztopów przejdzie do ofensywy. Dzisiaj musimy wspólnie omówić plan strategicznego działania. Aby zorientować panów w układzie sił, proszę popatrzeć na mapę. Najsilniejsze skupiska sił nieprzyjaciela znajdują się w Malden u boku generała Brocka. Spore zgrupowania militarne wróg rozmieścił wzdłuż granicy — ręka Harrisona wskazywała czerwone punkty. — Warto dodać, że przeciwnika wzmocniła indiańska armia Tecumseha. Proszę o zabieranie głosu i stawianie wniosków. Harrison wrócił za stół i usiadł w fotelu. — Panie generale ¦— odezwał się pułkownik Dudley — interesuje nas Związek Oporu Skaczącej Pumy. Życzeniem Wasz3'ngtonu było rozbicie indiańskiej konfederacji i przeciągnięcie części plemion na stronę Unii. Jak wygląda obecnie ta sprawa? — Nieźle! — odparł Harrison. — Czujny Bóbr, -naczelnik Irokezów, zawarł z nami układ o wspólnej walce przeciw angielskiej Kanadzie. W jego ślady poszli Mohawkowie, Tuskarorowie, Huroni i Ottawowie. Wiele plemion zachowuje neutralność. Trzeba je pozyskać dla Unii, W Malden przebywa Keokuk — jeden z wybitniejszych wodzów, który od klęski ¦¦ 75 pod Tippecanoe zraził się do Tecumsefea. Wiem to od Czujnego. Bobra. Do warowni Malden wysłałem naszego agenta, Willi Gayera, który między innymi ma podjąć rozmowę z Keokukiem. Myślę, że tego wodza pozyskamy dla siebie. — A co z plemionami południa? — spytał Perry. •— Wahają się. Sądzę jednak, że Seminole i Kriksowie mogą wystąpić przeciwko nam. — Forty przygotowane są do prowadzenia działań wojennych — podjął generał Winchester. — Proponuję przystąpić do natychmiastowej akcji oczyszczania terenu z nieprzychylnych nam plemion. Każdemu wodzowi postawić warunek: idzie z Uaią przeciwko Kanadzie albo równamy wioskę z ziemią. Musimy mieć wolne tyły, inaczej będziemy ponosili Heski. — Słusznie. — Trzeba zacząć od czerwonoskórych. ¦— Nie należy czekać wiosny — domagali się oficerowie. — Panowie — przerwał Harrison — podzielam zdanie, że z wrogimi plemionami pieścić się nie będziemy. Marzec d#faiega końca, wiosenne rozlewiska utrudniają poruszanie się w puszczy. Proponuję wysłanie naszych parlamentariuszy do wszystkich plemion zamieszkałych na terytorium Unii i postawienie im ultimatum: z nami lub przeciw nam. Zbrojne działania rozpoczniemy w maju. Obecnie należy zbierać dane o nieprzyjacielu i przygotowywać armię do poważniejszej rozprawy. Teraz podniósł się z krzesła Robert Steward. — Kanadyjczycy nie czekają na spłynięcie wiosennych wód, lecz bez przerwy atakują nasze pozycje — zaczął stanowczym tonem. — Proszę pana generała o zezwolenie na zbrojne wypady. — Słusznie — pochwycił Perry. — Chętnie wyruszę 2 oddziałem śmiałków. Zniszczenie paru wiosek indiańskich sprawi, że plemiona porzucą Tecumscha i staną po strome Unii. -— I ja bym chciał przyłączyć się do akcji przeciw czerwono-skórym •— rzucił ze złym błyskiem w oczach Harry Dikson. 76 — Well — zgodził. się Harrison. — Na razie niech pźjdą dwa oddziały. — Porucznik Harry Dikson przeczesze puszczę pomiędzy jeziorami Erie, Huron i Michigan, a Robert Steward zaglądnie do wiosek leżących w okolicach Wabash River, Żołnierzy dobierzecie sobie sami. Długo jeszcze radzili. Gubernator słuchał, czasami, opoao-wal, podzielał cudze lub wypowiadał własne poglądy 1 skrupulatnie notował. Ustalili wreszcie, że fort Meigs trzeba umocnić palisadą i wałami. Obszerny blokhauz, połączony z zabudowaniami przeznaczonymi na magazyny, stał już gotowy. W zasadzie można było z wnętrza tej budowli skutecznie odpierać ataki nieprzyjaciela, jednak brak wałów obronnych nie «feawał zabezpieczenia przed artylerią. Generał Winchester został zobowiązany do przyśpieszenia robót budowlanych, poJtiey/aż w kwietniu .w Meigs miały zebrać sig główne siy armii amerykańskiej. Na drugi dzień oficerowie opuścili Vincennes, Wraeali do. leśnych garnizonów. Wieźli z sobą poufne plany działaś. wojennych. Tymczasem Harry Dikson i Robert Steward przygotowywali się do zbrojnej wyprawy. Postanowili wyruszyć razeaj, bo początkowo droga wypadała im w jednym kierunku. Dojpiero w pobliżu fortu Wayne Dikson planował zboczyć kił jeaioru Michigan, a Steward na wschód, w stronę Sandusky River. Różowy świt barwił bezchmurne niebo, gdy świetnie uzbro- jons oddziały liczące po trzydziestu jeźdźców minęły hmmę miasta i weszły w knieję. Drzewa i krzewy przyciągały oczy pąkami zielonych kit. Do wilgocią nasyconej ziemi tuliły się pierwsze kolorowe kaążki' kwiatów i seledynowe wąsy traw. Radosny śpiew ptaków wplatał się w wiosenne poszumy puszczy. Knieja oduraala aromatyczną wonią budzącej się przyrody. Konie szły raźno. Zwiadowcy penetrowali drogę. Tyły zabezpieczało paru żołnierzy. Steward i Dikson jechali raaern. Gwarzyli..Kopyta koni cicho uderzały w rozmiękły grunt. Pod 77 wieczór nad brzegiem wezbranej White River rozbili obóz. Przyrządzono wieczerzę, a potem po ustaleniu nocnych wart żołnierze ułożyli się do snu. Rankiem podążyli dalej. Około południa jeden ze zwiadowców dopadł oficerów. — Melduję, że trzy mile przed nami znajduje^ się wieś Szawanezów. —¦ Duża? — spytał Dikson. — Około dwudziestu chat. — Wojownicy są w wiosce? —¦ głos Stewarda brzmiał podnieceniem. ..... Są. --- Ilu? •— Nic wiemy. •— Dziękuję. Meldujcie p wszystkich spostrzeżeniach. Żołnierz odjechał. Steward spojrzał wnikliwie Diksonowi w oczy. — Otoczymy wieś — powiedział — i postawimy ultimatum, — A po co? —• żachnął się Dikson. —¦ Pertraktacje są zbędne. Zamkniemy wioskę pierścieniem i... — Wiem, że jesteście, sir, wrogiem Indian, ale ja muszę zdobyć wiadomości. To Szawanezi. ¦— Rozumiem ¦—¦ odparł Harry. — Myślicie, że coś tu wiedzą o waszej siostrze? —• Wątpię. Na ten temat mógłby najwięcej powiedzieć Tecumseh, ale on przebywa w Malden —• mówił Dikson. —¦ Zniszczenie wioski nie wyklucza jednak zdobycia potrzebnych informacji. Nie musimy przecież likwidować wszystkich mieszkańców. Cyniczny uśmiech rozszerzył twarz Diksona. —- Jeśli Szawanezi nie pozwolą się okrążyć? Co wówczas? — spytał Steward. —¦ Zaatakujemy wprost albo przeprowadzimy grzecznie rozmowę. Sama sytuacja wskaże nam sposób postępowania. 78 — Słusznie. Ujechali ze dwie mile i na lesistym wzniesieniu, wśród strzelistych sosen, zatrzymali się na odpoczynek. Nie rozbijali obozu. Ten i ów zeskoczył z siodła, aby rozprostować kości i pożywić się naprędce. Postanowili zaczekać na powrót zwiadowców. Czas płynął. Wsłuchani w odgłosy kniei rozmawiali i dowcipkowali. Wreszcie nadjechał zwiadowca, zeskoczył z konia przed Diksonem i Stewardem. — Wieś leży w widłach dwóch strumieni. Dostęp do niej jest od zachodu — meldował. •—¦ Wody wypełniły koryta. Teren od wschodu i północy bagnisty. Trudno będzie sforsować te rozlewiska — wyjaśnił żołnierz. — Rozumiem — rzekł Dikson. ¦— A straże czuwają nad bezpieczeństwem wioski? ¦— Nie widzieliśmy nikogo. Raczej Szawanezi czują się tutaj pewnie. — Gdzie Schmidt i Landing? •— Zostali w pobliżu wsi — odrzekł zwiadowca. ¦— Obserwują teren, — Well ¦—¦ rzucił z uśmiechem porucznik Dikson. — Poprowadzisz oddział ¦— rozkazał żołnierzowi. —'Hej, chłopcy, ruszamy! —: zawołał do odpoczywających. Dosiedli wierzchowców. Jechali ostrożnie, aby nie czynić hałasu. Mimo to szczęknął czasami metal, zaparskał koń, zaszeleściły gałęzie krzewów. Nagle pojawił się przed nimi żołnierz na koniu dając znaki, aby stanęli. — Wioska przed nami — powiedział do dowódców. Steward i Dikson ogarnęli oczyma puszczę. Znajdowali się w podmokłej niecce. Teren tutaj podnosił się łagodnym zboczem gęsto porośniętym krzewami, co utrudniało widoczność. Na lewo i prawo połyskiwały wśród bujnych wiklin rozlegle lustra wody. — Bagna? —: spytał Steward. •— Tak — powiedział zwiadowca, . •— A wieś na tym wzniesieniu? Żołnierz skinął głową. — Nie możemy rozwinąć wojska do szarży — powiedział Robert do .Diksona. — Nie zaskoczymy Szawanezów. — Spróbujemy wjechać na zbocze —¦ odparł Harry. — Może tam będzie większa swoboda manewru. Ruszyli ostrożnie naprzód. Dotarli do krawędzi pochyłości i zatrzymali się zaskoczeni. Przed nimi z zieloną gałęzią1 w ręku stal Indianin. Spoza drzew wyglądały czujne oczy wojowników. Czerwonoskóry podniósł rękę w geście przyjaźni i odezwał się łamaną angielszczyzną: j— Dobry Strzelec wita białych braci i ofiarowuje im gościnę. Biali uważnie patrzyli na spokojną postać Indianina. Zza pni wychylały się lufy strzelb i groty strzał. -— Jesteście Szawanezami — odezwał się dyplomatycznie Dikson. —• Jakże więc możecie gościć żołnierzy Unii? — Wojownicy Dobrego Strzelca nie wykopali' topora wojny, dlatego między nami jest pokój. — Kłamiesz, czerwona skóro! — zawołał szorstko Harry, — Wszystkie szczepy i rody Szawanezów podporządkowały się Tecumsehowi. — Ugh — odparł Indianin. — Dobry Strzelec nie przyjął Znaku Związku Oporu i został przez Skaczącą Pumę wygnany 2 ziemi ojców. — Puszcze nad Wabasłt i Miami River Szawanezi uważają za swój kraj —- odezwał się Steward. ¦—¦ Skoro Teeumseh skazał cię na wygnanie,.cóż tu robisz ze swymi wojownikami? ¦— Dobry Strzelec zamieszkał u Dakotów nad Missouri, ale na wieść o zwycięstwie Długich Noży pod Tippecanoe wrócił w rodzinne strony. ' Zielona g.ałąź — oznaczała pokój, była czymś-podobnym do białej flagi. — Jeśli jest tak, jak mówisz — zastanawiał się Dikson — to dlaczego wojownicy z bronią kryją się za drzewami? — Wojownicy są wszędzie — odrzekł Szawanez z błyskiem dumy w oczach, — Biali są otoczeni. Oficerowie rozglądali się z niepewnością. Zobaczyli wokół przyczajone sylwetki Indian. Dikson nerwowo chwycił za rękojeść szabli, inni poszli za jego przykładem. — Niech, biali bracia się uspokoją — mówił czerwonoskóry. — Nie prowadzimy wojny. — To po co te bojowe popisy? — Szawanezi nie wiedzą, z czym Długie Noże przychodzą. — Ach tak -— powiedział Dikson hamując zdenerwowanie. — To odwołaj swych wojowników. Niesiemy wam pokój, jeśli jesteście z Unią. — Dobry Strzelec sprzyja Miczi-malsa. — Chcemy przenocować w waszej wiosce, rankiem odjedziemy. — Ugh, niech dym kalumetu uczci naszą przyjaźń — powiedział z godnością Strzelec i wskazał ręką drogę. — Na białych braci czekają wigwamy i mięso karibu. Podniósł do góry gałąź z rozwijającą się zielenią i ruszył w kierunku wsi. Biali podążyli za nim rozglądając się nieufnie. Wjechali na płaskie wzniesienie, na którym zobaczyli wigwamy. Na skraju wioski Dobry Strzelec zatrzymał się i wskazując dwie chaty powiedział: ¦— Oto miejsce wypoczynku Miczi-malsa. Niech biali bracia nie wchodzą do wioski, póki kalumet nie potwierdzi naszego braterstwa. Steward i Dikson oczyma penetrowali wieś. Nie była wielka. Kilkanaście chat nad brzegami bystro płynących strumieni. Dwa obszerne wigwamy wyplecione z trzciny i prętów stały nieco na uboczu. Te właśnie chaty oddano im do użytku. Wokół, za drzewami, ukrywali się uzbrojeni wojownicy. — Nieciekawie to wygląda — rzucił Dikson. — Dalej nas otaczają. 6 CzerwanoSkóry generał -— Nie ufają nam —odrzekł Steward, — Zejdźmy, Harry, z siodeł. Zachowujmy się normalnie. Cóż mogą zrobić, skoro jest ich tu niewielu? Wydali -rozkazy. Wojsko poczęło rozbijać obóz. Konie uwiązano do pobliskich drzew. Rozstawiono gęste straże, Oficerowie weszli do jednej z chat. Była ubogo wyposażona. Na grubej warstwie gałęzi leżały skóry niedźwiedzie i bizonie. Nic więcej. — Rzeczywiście, musieli przybyć tu niedawno—powiedział Harry. — Warto porozmawiać z Dobrym Strzelcem, może być przydatny Unii, jeśli prawda, że jest .skłócony z Teeumsehem — rzekł Robert. — Wybadać go trzeba koniecznie — potwierdził Dikson. ¦— Tu spędzimy noc? — Chyba tu. W chacie zawsze cieplej — odrzekł Harry. Wyszli na zewnątrz. Steward polecił jakiemuś żołnierzowi rozpalić w wigwamie ogień. Sami stanęli pod wyniosłym dębem i patrzyli wokoło. — Moglibyśmy łatwo zniszczyć tę szawaneską wie§ — z przekonaniem odezwał się Dikson. — Zginęłoby wieiu żołnierzy. Nie warto, — Wraca Strzelec. Czerwonoskóry szedł w ich stronę "z. dumnie wzniesioną głową. Za nim podążało trzech innych wojowników. Mieli na sobie barwne opończe, we włosach pióra ptaków. Zatrzymali się przed oficerami. — Rada Starszych pragnie z białymi braćmi wypalić fajkę pokoju — powiedział Pobry Strzelec. — Wejdźmy do wigwamu. Nie czekając na odpowiedź uchylił derkę zasłaniającą wejście i przekroczył próg chaty. Trzej Indianie poszli za nim, Dikson skinął głową na Stewarda. W wigwamie usiedli wokół płonącego ogniska. Dobry Strzelec zdjął z szyi kalumet i z pietyzmem począł nabijać cybuch tytoniem. Następnie wydo- 82 by! z ognia węgielek i zapalił fajkę. Powstał i Z tfóstojeństwśfll zaczął: — Puma Gotowa do Skoku połączył sig Z Agolaszima przeciw Długim Nożom. Dlatego Dobry Strzelec opuści! Tecumseha i z wojownikami różnych plemion pragnie żyć W przyjaźni z Miczi-malsa. Potwierdzi prawdę tych słów wielki szaman Miamisów, Skrzydło Orła, Szawanez wydmuchał dym w cztery strony świata, w zleaafg I w niebo i oddał kalumet swemu sąsiadowi. Sędziwy IntBania, © pomarszczonej twarzy, z pasmami siwiejących włosów, przyjął fajkę, Z nabożną czcią patrzył na złotem żarzący się tytoi i nikłą smużkę unoszącą się znad cybucha. —* Dobry Strzelec, syn rodzonej siostry Tecumseha, powie* dział prawdę — zaczął szaman. — Odeszliśmy wszyscy od swoich plemion, aby na uboczu wojny żyć w pokoju. Hughl Steward zerwał się gwałtownie. — Jesteś synem siostry Skaczącej Pumyt — zawoła! *u$ panując nad sobą. Indianie poruszyli się pełni oburzenia. Szaman ze" zgorszę* niera zwrócił się do Robertat — Biały brat nie panuje nad swymi uczuciami. W wigwamie unosi się święty dym kinnikinick2, nie wolno go bezcześcić* — Dobry Strzelec jest synem siostry Tecumseha — odpo> wiedział chłodno Szawanez. — Niech mój brat zachowuje się, jak wojownikowi przystało. — Usiądź! — Dikson pociągnął Roberta za mundur. Porucznik Steward siadł, ręce mu drżały z podnieceni;** Opanowując się powiedział: — Nie chciałem znieważyć kalumetu, ale spotkanie Dobre* go Strzelca, blisko spokrewnionego z Pumą Gotową do Skokit jest dla mnie tak ważne, że musiałem to pytanie zadać, — Ugh — szaman podał fajkę następnemu Indianinowi. 2 Kinnikinick (ind.) — tytoń, mieszanfca tytOWOWł Z cfodatlfertt kotf krzewu mącznicy, czerwonej wierzby i dere»ia» - 83/ L — Ogon Wydry odszedł z wioski Seneków, bo nie chce walczyć z Miczi-malsa — powiedział i z szacunkiem wydmuchał dym, potem podał fajkę Diksonowi. Ten wziął ją, uważnie przyglądał się jej misternej robocie, zastanawiał się nad treścią przemówienia, wreszcie zaczął: — Cieszymy się, że mieszkańcy tej wioski, złożonej z wojowników różnych plemion, pragną żyć w pokoju z Unią. Uszanujemy waszą wolę, bowiem kto nie chce być z nami, ten jest przeciw nam. Peśpiesznie pociągnął haust dymu i wydmuchał go według zwyczaju. Fajkę przyjął Robert. Paroma zdaniami potwierdził słowa Diksona, dopełnił obowiązku i zwrócił kalumet Szawa-nezowi, który oczyścił cybuch z popiołu i ukrył fajkę w obrzędowym woreczku. Wtedy dopiero Steward zwrócił się do Indianina. — Mój czerwony brat jest blisko spokrewniony ze Skaczącą Pumą — zaczął. — Może wobec tego zna historię Lee Steward, którą Tecumseh nazywa Uti-tin-glit? Dobry Strzelec potrząsnął głową. ¦— Jestem rodzonym bratem tej squaw. Szukam jej bezskutecznie. Chcę wiedzieć, jaki los ją spotkał, gdy wpadła w ręce Szawanezów. Indianin położył ręce na kolanach. Milczał. — Dlaczego nie odpowiadasz? — Dobry Strzelec słyszał opowieści wojowników — zaczął powoli — o nieszczęśliwej miłości Tecumseha do Uti-tin-giit, ale twej siostry nigdy nie widział. — Jesteś młody, może wówczas nie zwracałeś uwagi na te sprawy. Ona musiała być w wiosce Szawanezów. Przecież to wyście ją porwali. Indianin ręką zaprzeczył. Sucho odpowiedział: — Dobry Strzelec był rzeczywiście wlcdy dzieckiem, rozumiał jednak, co mówili wojownicy i Tecumseh. Szawanezi nie uprowadzili Uti-tin-glit. Skacząca Puma sam poszukiwał tej squaw. 84 — Kłamiesz! — syknął Robert. ' Czerwonoskóry skrzyżował ręce na piersi, pochylił głowę I milcząc patrzył w ognisko. — Kłamiesz! — powtórzy! porucznik hamując gniew. • — Dobry Strzelec ma jeden język i jedno słowo — odparł Z godnością Szawanez, — Osłaniasz Tecumseha? — rzucił zgryźliwie Dikson. —•No! W ognisku trzasła gałąź i złoty język płomienia zachybotal przez chwilę jak czarodziejskie pióro ptaka. —• Porzuciliście wszyscy konfederację Skaczącej Pumy?. — pytał Harry badawczo przyglądając się czerwonoskórym, — Jaki był tego powód? — Nie wierzymy w zwycięstwo Tecumseha. Chcemy z Miczi-malsa żyć w pokoju — odrzekł z powagą Skrzydło Orla. — To ładnie — przyjazny uśmiech osiadł na twarz porucznika. — Razem będziemy bić Agolaszima. — Chcemy żyć na uboczu wojny •— wtrąci! Ogon Wydry,. — Niemożliwe! —¦ To wojna białych ludzi. Dobry Strzelec i jego wojownicy pragną pokoju. Dikson i Steward zamienili z sobą porozumiewawcze spojrzenia. — Naczelny wódz armii z Yincennes wysła! nas do wiosek czerwonoskórych w puszczach nad Wabash Riyer w. cela zawarcia układów o wspólnej przyjaźni i walce z angielską Kanadą — tłumaczył Dikson; — Kto odrzuci propozycje, będzie uważany za wroga Unii. — Skrzydło Orła przeżył już dużo wiosen i zim —> odezwał, się sędziwy szaman — umie cenić przyjaźń Miezi-maisa, Niecił między nami będzie pokój. . , —- Będzie, jeśli wspólnie pójdziemy przeciwko Kanadyjczykom. . — Niewielu nas — odezwał się Dobry Strzelec. — -Cóż białym braciom po kilkunastu wojownikach kiepsko uzbrojonych? — Kalumet połączył nas braterstwem i pokojem. Nasza Broń nie zwróci się nigdy w piersi żołnierzy Unii — wymijająco doda! Skrzydło Orla. — Odmawiacie sojuszu? «•*• pytanie Stewarda zabrzmiało cyniczną ironią. — Boicie się Walki? Twarze Indian były nieruchome jak maski. — Najpierw usiłujecie ukryć 'prawdę o uprowadzeniu Lee Steward przez Tecumseha —• cedził złośliwie Robert — a teraz wykręcacie się od zbrojnego sojuszu z Unią? Tak postępują .tylko tchórzliwe kujoty. ¦— Biali bracia odpoczną — zaczął polubownie Ogon Wydry. — Jutro wrócimy do sprawy sojuszu. — Nie! — wrzasnął nagle Diksou, — .przyjmujecie flasze warunki albo opuszczamy wieś. Indianie powstali. Dobry Strzelec położy! dłoń na sercu. Powiedział spokojnie, choć byio widać w jego oczach wzburzę-- nie: - — Pragniemy żyć w pokoju z Miczi-malsas z Agolaszima i z plemionami naszej rasy. Jeśli biali bracia nie mają życzenia przenocować w naszej wiosce, droga w puszczę jest wolna, nie zamykają jej' wojownicy. — Kujoty!—syknął Steward. Dikson splunął w ognisko, aż zasyczały we. gle. Obaj wybiegli Z chaty. — Zwijać obóz! —.krzyczeli do. żołnierzy. — Szybko. Odjeżdżamy! Zawrzało. W dziesięć minut potem dosiadali już rumaków. Trzej Indianie stali przed wigwamem. Obserwowali białych. Prócz noży za pasem nie mieli żadnej broni. Słońce chyliło się łoi zachodowi. — Poprowadź oddział —• rzucił Diksori do Stewarda — a ja ©słonic tyły. Śpieszcie się! Wojsko zjeżdżało po pochyłości wzniesienia. Porucznik Harry z kilkoma żołnierzami zwlekał z odjazdem. Z karabinami gotowymi do strzału stali na skraju wioski. Kiedy jeźdźcy znikali, wśród drzew i zgasł tętent końskich kopyt, i oni Trzej Indianie spoglądali nieufnie za odjeżdżającymi. Nagle. Dikson osadził gwałtownie konia. Błyskawicznie podniósł sztucer. Hak rozdarł ciszę. Dobry Strzelec zatoczył się, rękoma usiłował uczepić się ściany wigwamu i zsunął się na wilgotną ściółkę lasu. Biali popędzili wyciągniętym galopem. Za nimi zabrzęczały cięciwy łuków. Kilka strzał zawarczało w powie* trzu. Schmidt pochylił się nisko nad końskim karkiem. Czuł, jak drętwieje mu lewa ręka, a po boku spływa lepka, ciepła krew. Pędzili do zmierzchu. Zatrzymali się na leśnej polanie. Nasłuchiwali. Bór szumiał jednostajnie, dzwoniły chmary owadów. Gdzieś zakrzyczał złowieszczo puszczyk. Oficerowie przeliczyli stan oddziałów. Brakowało Carla Schmidta. —• Damned! — zaklął Diksoa..*— Ubili go albo zbłądził, — Co robimy? — Jedźmy nocą. Musimy odjechać jak najdalej, Mogą nas ścigać. —< Schmidta zostawimy? —- Jest już ciemno. Nie odnajdziemy go w mroku,. JutfO ludzie spróbują go odszukać. —^ Ali right!3 — zgodził się Steward. Jechali bardzo wolno. Z trudem przedzierając się przez Łrzewy, omijali pnie drzew, schodzili w doliny i pięli się na łagodne wzniesienia. Sprzyjała im noc. Bezchmurne niebo . Iskrzyło się gwiazdami księżyc świecił niczym latarnia. Około północy wyjechawszy na łąkę na skraju lasu zatrzymali konie nasłuchując. Cisza, Jedynie knieja tętniła odgłosami życia. Przed nimi zasnuta lekką mgłą, oblana gwiezdną poświatą leżała trawiasta przestrzeń, — JLanding, weź łudzi i spenetruj teren—rozkazał Steward, *— My poczekamy. Pięciu żołnierzy zeskoczyło z rumaków; i znikło w mlecznej ! Ali right (ang.)'— w po«ądkc, słusznie. 87 mgle. Długo nie wracali. Wreszcie usłyszano szmer kroków, a później wyłoniły się sylwetki zwiadowców. . — Panie poruczniku — meldował Dawid Landing — przed nami płynie strumień, a za nim jest jakaś wieś. ¦ Oficerowie naradzali się chwilę, później zadecydowali, że zostaną do świtu na skraju lasu zachowując ciszę i ostrożność, Konie uwiązano do drzew. Żołnierze przysiedli lub położyli się tu i ówdzie. Odpoczywali po trudach dnia i nocnej wędrówce, Świt rozproszył mrok. Mgła stężała. Oficerowie znowu wysłali zwiadowców. r— Za małym strumieniem łatwym do sforsowania przez konie — meldowali żołnierze — leży indiańska wieś. Pewnie Wyandotów. Twarz Diksona wykrzywił uśmiech pełen okrucieństwa. \ — Na koń! — krzyknął. — Przejedziemy tę wieś wszerz i wzdłuż. Nie żałujcie szabel. Ogień podłóżcie pod chaty. Za mną! ¦ : Ruszyli wyciągniętym galopem. Kopyta łomotały o miękką darń. Mgła podnosiła się w górę. Słońce na wschodzie różowiło niebo. Dopadli strumyka. Konie rozbryzgiwały wodę sięgającą im po brzuchy. Wydostali się na brzeg. Przed oczami żołnierzy w rzednącej mgle wyrosły wigwamy. Tu i tara wyglądały zaspane oczy. Huknął strzał. Czyjś krzyk pełen trwogi rozdarł brzask. W kilku miejscach buchnęły w górę płomienie. Dikson dostrzegł uciekającego wyrostka, dopadł go i ciął szablą. Nic widział, jak chłopak chwycił się za kark i padł. Jakiś żołnierz wlókł za włosy .indiańską dziewczynę. , Nad samotną i bezbronną wioską rozszalało się krwawe piekło. Słońce wypłynęło nad horyzont. Mgła znikła. Wysokim płomieniem płonęły wigwamy. Kłęby dymu ro/.wlóczył nad •doliną wiatr. W zgiełk i wrzawę wdarł się sygnał wojskowej trąbki. Żołnierze pośpieszyli w stronę kniei pozostawiając poza sobą przelaną krew i płonące chaty. Bez odpoczynku cwałowali cały •dzień. Coś pędziło ich jak najdalej od miejsca zbrodni. Dopiero Wieczorem w niewielkim jarze rozbili obozowisko. Zapłonęły ognie. Gęste -straże czuwały nad bezpieczeństwem odpoczywających, Dikson położył się na grubej warstwie sosnowych faleza. Dotknął ręką Stewarda. — Narobiliśmy trochę bigosu czerwonym, co? — rzucił ze śmiechem. Robert nie odpowiedział, Zaprzątnięty własnymi myślami zastanawiał się, dlaczego nie może odnaleźć sprawców uprowadzenia siostry? Wszyscy Szawanezi zgodnie zawsze mówią, że> nie dokonali tego napadu. Szczegółowe-informacje traperów przeczyły temu. Sam oglądał miejsce walkfw Kanionie Ciszy. W zniszczonym wozie tkwiły groty strzał. Łatwo było je rozpoznać po wiązaniu ostrzy i sposobie osadzania pióra sterującego. Tak przygotowywali swe strzały tylko SzawanezL' Dobry Strzelec, syn rodzonej siostry Tecumseha, musiał coś słyszeć o tej historii.. Nie powiedział jednak nic, Pewme bał się gniewu Skaczącej Pumy. —- Dręczy cię sumienie, Robercie, że nie odpowiadasz? — drwił Dikson. ¦— Zapomniałeś już, co te czerwone psy zrobiły z'uroczą Lee? Steward strząsnął z ramienia rękę Harry'ego. ¦— Daj mi spokój — syknął. — Nie martw się. Jeszcze niejedną wieś puścimy Z Ognieffl, Zapłacimy czerwonym za wszystko. Za Lee także.- ¦— Indianie! Indianie! — krzyczał biegnący żołnierz. Dopadł Oficerów i wyprężył się służbiście. ¦— Czerwonoskórzy pod obozem —¦ meldował. — Dużo? ¦— Nie wiemy ilu, jest ciemno. — Alarm! Gasić ogniska! Do broni! —• wołali oficerowie, W popłochu deptano ogień, chwytano sztucery z kozłów.' Biali przypadali za drzewa i krzewy. Cisza zaległa jar. Płynęły minuty.' Gdzieś w głębi kniei przeraźliwie zakrzyczał puszczyk. Później rozległy się kroki, zaszeleściły gałęzie krzaków. L9 — Panie poruczniku — wołał jeden z żołnierzy. — Przybył kurier naszej armii. Steward i Dikson podnieśli się spod sosny. ¦ — Cholera! — zaklął Dikson. W mroku zamajaczyła sylwetka w mundurze. ~ Hej, tu jesteśmy — krzyknął Steward. — Któż to taki? — spytał, gdy żołnierz stanął przed nimi. — Śpieszy do Vincennes. Jest z Indianinem. — Podróżuje z czerwonoskórym? — Tak twierdzi. — Nazwisko poda!? •— Yes. Mówi, że nazywa się Willi Gayer. — Gayer? Ten kupiec z Miami i Detroit? — zdziwił się Dikson. — Znam go doskonale — powiedział Steward. —¦ Chyba można.mu zaufać. Niech przyjdzie tu z wojownikiem. Żołnierz wtopił się w ciemność. — Może to podstęp — zastanawiał się Dikson. — Jest wojna. Nie każdy biały jest Amerykaninem, — Gayer uchodzi za uczciwego obywatela Unii — odparł Robert. — Obawy więc zbyteczne. Zresztą można zachować • ostrożność. Po paru minutach wartownik przyprowadził dwóch ludzi. W poświacie gwiazd oficerowie zobaczyli dumną sylwetkę Indianina i brodatego kupca. ¦— Witam —• zaczął Gayer. — Moje nazwisko podałem już wartownikom czuwającym nad obozem. Śpieszę do Yincennes, do generała Harrisona. Ze mną idzie wódz Foxów, Keokuk. — .Miło nam, sir — odrzekł Dikson. — O ile wiem, Śledzący Lis wraz z Czarnym Jastrzębiem stanął po strome angielskiej Kanady. — Tak było, ale nie jest —¦ zawołał Willi. — Rozniećcie ognie. Chcemy odpocząć. Oprócz Keokuka są w puszczy jego wojownicy. Około stu ludzi. Gdybyśmy chcieli, zaatakowalibyśmy was już dawno. 90 — Czyżby? ~ Bez wątpienia. — Keokuk porzucił Tecumseha — odezwał, się wódz — i postanowił swój oręż związać z Miczi-malsa. Hugh. — Wielce nas to cieszy —• odparł Steward i spytał: <— Daleko stąd zatrzymali się wojownicy Śledzącego Lisa? ~ <— Mech moi bracia zbędą obawy. Keokuk niesie Długim Nożom pokój —• powiedział. — Wojownicy Forów i Sauków są tutaj, w pobliskich zaroślach. — Jest z nami wasz żołnierz, Carl Schmidt —-poinformował Gayer. —- Znaleźliśmy go rannego w ramię. ; — Groźna rana? ¦r— Nie. Osłabił go upływ'krwi. ¦— Dobrze. Niech wojownicy Keokuka rozłożą obóz w jarze, ale na uboczu wojska •—¦ zdecydował- Diksoti, *— Was obu zapraszamy do naszego ogniska. — Odwrócił się i rozkazał: — Alarm odwołany. Rozpalcie ognie, — Po paru minutach w jarze znowu płomienie rozświetlały mrok. Zadzwoniły kociołki. Gwar rozmów popłynął w knieję. Naprzeciw oficerów wygodnie oparty o pień drzewa siedział Willi Gayer.' — Dawno nie widziałem was, poruczniku Steward — mówił, a jego ruda broda połyskiwała złotem w blaskach. ogniska, — Natrafiliście na ślad swej siostry? — pytał chytrze i uważnie spoglądał na oficera, . —> Nie. ~- Ten drań Tecumseh zniewolił ją i zamordował — powiedział z przyciskiem kupiec. — Przyjdzie czas, że dopadnę Skaczącą Pumę i zapłacę mu za krzywdę siostry. ¦— Wierzę, hi, lii, Iii.,. —¦ zaśmiał się nie wiadomo dlaczego Gayer. - . •— Od kiedy, sir, jesteście leśnym kurierem armii? — spytał Dikson. — Dotychczas zajmowaliście się kupiecfwem. -— Yes, ale, teraz-wojna. Dostałem, takie polecenie •— "91 wyjaśnił rudy. — Wykonałem zadanie i wraz z Keokukiem idziemy do gubernatora Harrisona. — Rozumiem. Gdzie spotkaliście Schmidta? —r To Indianie go znaleźli. — Leżał w puszczy obok konia — zaczął Keokuk, — Od niego mamy wiadomości o białych braciach. — I szukaliście nas? — Ugh. — Po co? Mogliście rannego zabrać do Vincennes. — Słusznie — dodał Steward. — My oddalamy się od cehi waszej podróży. — To prawda — rzeki Gayer. — Schmidt chciał koniecznie wrócić do oddziału. — Jest ranny, będzie z nim kłopot. — Rana niewielka. Osłabł trochę z upływu krwi, ale czuje się już dobrze — mówił Willi. — Zresztą, jeśli chcecie, możemy go wziąć ze sobą. — Well — zgodził się Dikson. — Z tego wynika, że szliście naszym tropem. — Tak. — Keokuk widział skutki najazdu Miczi-malsa na wioskę Wyandotów — powiedział z goryczą wódz. — Tam były kobiety i dzieci. — Wrogowie Unii. ¦ — Squaw nie walczą. — Ale ich mężowie poszli z Tccumsehem —¦ zawołał gniewnie Dikson. — To na jedno wychodzi. Keokuk opuścił głowę. Jego oblicze pozostało nieruchome. —• Racja, święta racja, poruczniku — z chichotem odezwał się Gaycr. Wtem cichy gwizd rozległ się w pobliżu siedzących i tuż nad głową rudego kupca wbiła się w pień drzewa długa indiańska strzała. Jej upierzony koniec drżał lekko. Małe oczy WihTego zaokrągliły się z przerażenia, twarz pokryła bladość. Otworzył 92 usta, jak gdyby chciał coś powiedzieć, ale z jego krtani nie wyszedł żaden dźwięk. Przy następnym ognisku rozległ się krzyk: — Indianie atakują! Oficerowie chwycili za broń. Popłoch wybuchł w obozie. Na ziemi ze strzałą w brzuchu wił się żołnierz. Keokuk podbiegł do drzewa, wyrwał grot, obejrzał go dokładnie. — To nie moi wojownicy. Strzała Wyandotów — rzucił i Oddalił się szybko. Wojsko ze strzelbami ukryło się w mroku. Z niepokojem wyczekiwali dalszych wydarzeń. Nic się jednak nie działo. Płynął czas. W pobliżu jęczał ciężko ranny Amerykanin. Willi Gayer wcisnął się między pnie dwóch drzew i przywarł do leśnej ściółki. Nie podsycane ogniska zaczęły przygasać. W ich słabym blasku ukazał się Keokuk. Szedł swobodnie wyprostowany- — Nie ma wrogów — powiedział spokojnie i, rzuciwszy na| żarzące się głownie obfitą naręcz gałęzi, usiadł. Oficerowie z ociąganiem wyszli z ukrycia. Ze sztucerami •ręku spoczęli obok czerwonoskórego. Gayer wyczołgał się spod drzew i usiadł w cieniu, bojaźliwie spozierając po okolicznych zaroślach. •— Czarna strzała Wyandotów —¦ poinformował wódz, — Znak zemsty. — Co to ma znaczyć? Keokuk wzruszył ramionami. — To pewnie za tę spaloną wieś — rzucił Steward. •— Może. — Nie — odezwał się Gayer. — To dla mnie prezent od tego przeklętego szatana. — Ugh — potwierdził Śledzący Lis. PIERWSZE ZWYCIĘSTWA Od świtu warczały indiańskie bębny. W ich rytm wplata! się smętny dźwięk fletu, trzask kościanych grzechotek i monotonny śpiew szamanów. Wokół barwnego słupa czerwonoskórzy tańczyli wojenny taniec zwycięstwa. Umalowane twarze były pełne przedziwnej, ekstazy. W takt muzyki obiegali dalekim kręgiem słup. Rękoma godzili w niewidzialnego wroga. Biodra kołysały się rytmicznie, obute w mokasyny stopy tłukły w ziemię, torsy chyliły się w przód i tył. Z wysiłku omdlewały mięśnie, pot zlewał ciała. Czerwcowe słońce pięło się po błękitnym niebie. W warowni Malden wojsko przygotowywało się do wymarszu. Sztab Izaaka Brocka ustalał ostatnie posunięcia. ¦Tecumseh i Kos wrócili późnym" wieczorem do swego wigwamu. Skacząca Puma legł na stosie skór. Zamknął powieki i pogrążył się w zadumie. Ryszard czyści! strzelbę i pistolet. Nie przerywał milczenia. •— Co mój brat sądzi o planowanej bitwie Kanadyjczyków? •— spytać nagle Szawanez. Kos oliwił lufę sztucera. Pracując odpowiedział: — Jeśli nieprzyjaciel nie zostanie uprzedzony przez swoich agentów, to niewątpliwie osiągniemy pierwsze sukcesy. Amerykanie są przekonani, że uderzymy na Detroit, a nie w głębi ich" kraju na Sandusky, Miami i Wayne. — Ugh. Czy jednak biali potrafią utrzymać zdobyte forty? — Może być różnic. Wojna ma przecież na celu rozgromienie Unii, więc zajęte fortyfikacje Anglicy muszą obronić za wszelką cenę. — Słusznie. Długo jeszcze rozmawiali, później poszli spać. Ledwie na wschodzie pojawiła się smuga porannej zorzy, już byli ca nogach. W pełnym uzbrojeniu opuścili chatę, Część indiańskiej armii pod wodzą Pumy Gotowej do Skoku, Kosa, Czarnego 94 Jastrzębia, Wanety i Czarnej Strzały czółnami przeprawiała się wraz z Kanadyjczykami przez rzekę na amerykański brzeg. Na czele Anglików stał kapitan Artur Roberts, porucznik James Brenton i Ludwik Lavel. W Malden pozostał generał Brock z kilkutysięczną armią I licznymi zastępami Indian, których. Tecumseh zostawił pod opieką Winnemaka, wodza Pottawatomich, i Kin-twong-ky, naczelnika Seneków znad górnego Ohio. ' Skacząca Puma, Lavel i Kos stali nad Detroit. Bacznie obserwowali przeprawę wojsk. Żołnierze i wojownicy bez pośpiechu i zamieszania odbijali od przystani. Gdy do łodzi weszli ostatni ludzie, Tecumseh zwrócił się do towarzyszy: — Na nas też już czas. , Miał wejść do canoe, gdy usłyszał wołanie. Odwrócił się. Zobaczył biegnącą Lee. Na jego obliczu odmalowało się wzruszenie. Kobieta zatrzymała się przed Szawanezem. . ¦ — Przyszłam cię pożegnać —^ szepnęła czule. Zdjęła ze swej szyi srebrzysty medalion i zawiesiła go na piersi sachema. —• To mój wizerunek wygrawerowany ręką artysty. Niech. chroni cię, Tecumsehu, od nieszczęścia i pocisków. Wódz bez słowa zajrzał w jej oczy, ucałował z szacunkiem wypielęgnowaną rękę i pośpiesznie wskoczył do czółna. Ludwik Lavel strapiony spoglądał na tę scenę. — Nie gniewaj się — szepnęła przez łzy i oparła się o pierś męża. — On jest dla mnie jak brat. Wracaj rai zdrów. Ludwiku! — dodała nagle, zarzuciła mu ręce na szyję i wybuchnęła płaczem. Lavel przytulił żonę, wargami przywarł do jej mokrych od łez policzków, całował długo, gładząc dłońmi jasne włosy. — Do widzenia ¦— szepnął. —¦ Już czekają na mnie. Wrócimy. Delikatnie odsunął od siebie Lee i wszedł do czółna. Plusnęły wiosła. Tecumseh i Ludwik patrzyli -na brzeg, gdzie w ulewie świtu 95 -stała drobna postać bliskiej i ukochanej kobiety. Oddalali się szybko. Zamazywał się obraz ludzi na kanadyjskim wybrzeżu. Prąd znosił lodzie. Wreszcie wszystko przesłoniły nadrzeczne krzewy i drzewa. Szczęśliwie osiągnęli brzeg i zanurzyli się w zieloną puszczę. Początkowo szli na zachód, a później na południe. Małe indiańskie oddziałkrosłanialy boki, czoło i tył armii. Dziennie robili po trzydzieści mil. W warunkach dziewiczej kniei był to forsowny marsz. Nie mieli ze sobą armat ani toporów. Chodziło bowiem o łatwość szybkiego poruszania się na ziemi nieprzyjaciela. ¦Wieść o pochodzie wojsk kanadyjskich docierała do okolicznych fortów, osad backwoodsmenów, samotnych chat traperów i wiosek czerwonoskórych. Roznosili ją leśni kurierzy Unii, trampy, wędrowni handlarze i myśliwi. Wiadomości przekazywane z ust do ust rozrastały się do niebywałych rozmiarów. Mówiono, że idąca armia jest dziesięciokrotnie większa od amerykańskiej, że nic nie zdoła oprzeć się jej sile. Imię Tecumseha — mściciela indiańskich krzywd, było na ustach wszystkich. Amerykanie wypowiadali je z lękiem i nienawiścią, a czerwonoskórzy z dumą, radością i nadzieją. Trzy tysiące Indian i półtora tysiąca Kanadyjczyków bez szczególnych wydarzeń dotarło do Maumee River. Na trawiastym wybrzeżu rozbito obóz. Postanowiono odpocząć i zaopatrzyć się w świeże mięso. Stąd bowiem wojsko, podzielone na samodzielne jednostki, miało wyruszyć do Sandusky, Miami i Waync. Czwarty dzień mijał spokojnie. Wzdłuż rzeki dymiły ognie. Krwawą luną gasło słońce na zachodzie. W puszczy otaczającej żołnierski obóz gęstniały cienie zmierzchu. Tecumseh siadł na brzegu i patrzy! w płynący nurt. Grzbiety fal połyskiwały odblaskiem zamierającego dnia. Brzęczały komary. Szawanez wziął do ręki srebrny medalion, podziwiał misternie wyrytą twarz młodej kobiety. Zamknął powieki, zobaczył jasne oczy w otoku długich rzęs i lekko rozchylone, purpurowe wargi. Serce mu zabiło żywiej, a gdzieś głęboko w duszy uczuł piekący ból! Pochylił głowę. Oto paradoks życia: kochał Lee, która była żoną innego. Gorycz zalała mu serce. Zdawał sobie sprawę, że ona należy do białej rasy, a on jest Indianinem. Nawet gdyby była wolna, czyż mogłaby z nim żyć w wigwamie Szawane-zów?... Otrząsnął się nagłe. Spoglądał na płynące wody Maumee, uśmiechnął się do fal, bo sam był podobny do nurtu tej rzeki, która musi zawsze zdążać w niewiadome. Na jego piersi zachybotał srebrny krążek medalionu. Wsta! i wtedy ujrzał stojącą za nim dziewczynę. — Uffl — zawołał zaskoczony. — Cóż robi tu Niskuk w obozie wojowników? Moja siostra miała zostać w Malden. Zorza Ranna będzie samotna w kanadyjskiej twierdzy. — Wielki sachem wybaczy to nieposłuszeństwo —- powiedziała niemal błagalnie. — Uczucia nie pozwoliły nam zostać w warowni. Zorza Ranna także jest tutaj. — Czerwone Serce wie o tym? — Nie. Szawanez patrzył na dziewczynę, na jej krucze włosy opasane wyhaftowaną taśmą, zza której wyglądały trzy pióra orła. — Znam uczucia córki Czarnej Strzały, przyszła tu za Ryszardem Kosem. A Niskuk uczyniła to dla niej? i — Nic -— szepnęła z zażenowaniem. -— Kogoś innego umiłowała moja siostrą? — Ugh. — Któż to? Tccumsch pragnie poznać wybrańca Niskuk. Wodna Ptaszyna milczała. Splolła palce obu rąk. Nie mogła zdobyć się na odwagę. W gęstniejącym mroku wódz słyszał jg* przyśpieszony oddech. — Kogo wybrało serce córki wodza Kriksów? — powtórzył; pytanie. — Wielkiego sachema Szawanezów — wyrzuciła z siebie. Tecumseh położył dłoń na ramieniu dziewczyny. Z powagą. powiedział: 98 —• Niskuk jest mądrą sąuaw. Dlatego łatwo pojmie, że Skacząca Puma nie. może wprowadzić kobiety do swego wigwamu, bo wzywa go wojna. — Tecumseh kocha Uti-tin-glit — odrzekła z nutą smutku w głosie. Zapadło milczenie. Wódz po ojcowsku ją objął i ruszyli w stronę obozowych ogni. — W czasie pochodu ukrywałyście się obie przed oczyma Tecumseha? — Ugh! — Niech Niskuk z Zorzą Ranną zawsze będzie w pobliżu Pumy — powiedział łagodnie. — Tak będzie lepiej. — Dobrze — odparła uradowana. Dochodzili już do ogniska, przy którym odpoczywali dowódcy armii, gdy dziewczyna chwyciła wodza za rękę i zatrzymała się. — Niskuk zostanie twoją, Tecumsehu — rzuciła stanowczo i skoczyła jak sarna w mrok. Po chwili Szawanez usiadł obok Kosa. Sięgnął po kubek z klonowym sokiem i bryłę pieczeni. — Tecumseh uraduje Czerwone Serce i Czarną Strzałę — zwrócił się do towarzyszy. __ 7 — W obozie jest Zorza Ranna. Wódz Seneków podniósł na Skaczącą Pumę zdumlc oczy. — Niemożliwe! — zawołał Kos. —• Ukrywały się wraz z Wodną Ptaszyną w strojąc wojowników. — To wojenna wyprawa — włączył się Brenton. — Kule aie wybierają, mogą zginąć. Lepiej odesłać dziewczęta do najbliższej indiańskiej wsi. Czarna Strzała siedział z kamienną "twarzą, tylko oczy płonęły mu dumą. — Może u boku Tecumseha będą bezpieczniejsze niż gdae indziej — odezwał się Waneia. — Amerykanie napadają na* bezbronne wioski, palą chaty i mordują kobiety. — To prawda — stwierdził Kos. — Śmierć na tej ziemi jest jak wiatr. Nie wiadomo, skąd przyjdzie. — Ugh — przyznał słuszność Czarny Jastrząb. — Zorza Ranna i Wodna Ptaszyna są wojownikami, choć Manitou dał im kobiece ciała — rzekł wódz Seneków. — Moi bracia przekonają się o celności ich oka. Lavel rzucił w ognisko kilka smolnych szczap. Zachybotały płomienie. -— Pojutrze chfyba ruszymy — zmienił temat rozmowy kapitan Roberts. — Wojownicy ubili sporo zwierzyny, mięsa nie zabraknie, a wojsko już odpoczęło — dorzucił Lavel. — Można by już wyruszyć. — Ustaliliśmy, że powrót zwiadowców nastąpi najpóźniej jutro — włączył się Kos. — Dotychczas nadeszła tylko jedna grupa, która przebadała teren w pobliżu fortu Brgan. Pozostałych oddziałów nie ma. — Czerwone Serce ma rację — potwierdził Tecumseh. — Jeszcze jeden dzień odpoczynku nie zaszkodzi, zwłaszcza że wprost z marszu musimy atakować warownie Unii. Gdy jedli wieczerzę, pojawiły się w pobliżu dwie kobiety i usiadły na rozłożonych derkach. Ryszard opuścił dowódców i podszedł do dziewcząt. — Cieszę się, że jesteś tutaj, Zorzo — odezwał się czule — ale też się smucę. — Czemu? — spytała filuternie. — To wojenna wyprawa. — Niech biały brat będzie spokojny — głos Niskuk brzmiał pewnością siebie. — Zorza Ranna umie walczyć. — Nie jesteście mężczyznami. Walka nie dla was. Niskuk roześmiała się zaczepnie. Ryszard zwrócił się do Zorzy: — Obiecaj mi, że będziesz ostrożna. 100 Uścisnęła jego rękę. Zapadła noc. Na niebie pojawiły się złote gwiazdy. Od rzeki ciągnął powiew wilgoci. W kniei pohukiwały sowy i puszczyki. Tecumseh leżał owinięty wzorzystą derką. Nie mógł usnąć. Jego myśli krążyły wokół toczących się wydarzeń. Co przyniesie wojna? Zwycięstwo czy klęskę? Czy ziszczą się marzenia czerwonoskórych plemion? W blasku przygasających ognisk pojawił się Indianin. Rozglądał się, jakby kogoś wypatrywał. Skacząca Puma usiadł. Poznał wysmukłą sylwetkę Czarnego Sępa. Przed laty odbyli podróż do dalekiego kraju Odżibwejów i Dakoto w. Wojownik pośpieszył w jego stronę. Czerwonoskćry zatrzymał się z szacunkiem i czekał, aż sachem się odezwie. — Czarnego Sępa nie dostrzegły żołnierskie straże — odezwał się Tecumseh. — Wielki wojownik Wyandotów przybył do obozu z zewnątrz, bo nie było go w armii Pumy Gotowej do Skoku. — Ugh. — Niech mój brat usiądzie i mówi, Tecumseh słucha. Wyandota skrzyżował nogi, położył muszkiet obok siebie. — Czarny Sęp chodzi śladami Rudego Kujota — zaczął — aby zmyć hańbę doznaną w forcie Miami. Idąc w kierunku Meigs natknąłem się na Miczi-malsa. Dowodzi nimi generał Winchester. Śpieszy przeciw armii Tecumseha. — Skąd takie przypuszczenie? — Białym towarzyszą Irokezi. Wojownik Wyandotów pochwycił jednego zdrajcę i wydobył od niego wiadomości. — Mów. To ważne. — Długie Noże sądzą, że armie Tecumseha i Agoiaszima podążają na nowo zbudowany fort Meigs, aby zniszczyć tę warownię patrolującą wody jeziora Erie. Dlatego postanowili zagrodzić Skaczącej Pumie drogę. Z fortu Miami wyruszył generał Shelby z wojskiem, chce uderzyć na tyły Tecumseh?. —r Gdzie znajduje się obecnie nieprzyjaciel? 101 — Nad Bobrowym Strumieniem. — To blisko. Ze trzy mile stąd. .....- Ugh., — A geoerał SheSby? — Czarny Sęp nie wie. — Zostań, Sępie, przy ognisku, będziesz potrzebny. Tecumseh zdecydowanym ruchem odrzucił z siebie derkę i począł budzić wodzów i ©ficerów. W parę minut później zastanawiali się nad podjęciem walki. Wiadomo było, że duże zgrupowanie wojsk amerykańskich znajdowało się w forcie Meigs, drugie w Miami. Mniej więcej w równej odległości od ty A fortyfikacji obozowała armia indiańsko-kanadyjska. Nieprzyjaciel musiał część swoich załóg wyprowadzić z obu warowai w puszczę. Był to sprzyjający moment do zrealizowania opracowanych w Malden planów. Postanowiono uwikłać generała Winchestera w bitwę i równocześnie zaatakować Miami i sąsiadujący z nim fort Brgan. Część armii angielskiej, dla zmylenia Amerykanów, miała pozostać w obozie nad Maamee. Z chwilą opanowania fortów Kanadyjczycy bez względu na to, czy pokonają wojska generałów Winchestera i She!by'cgo, czy też nie, muszą natychmiast szybkim marszem ruszyć na Sandusky i Wayne. Jeszcze przed północą tysiąc wojowników z Tecumsehem na czele, prowadzonych przez Czarnego Sępa, pośpieszyło ku Bobrowemu Strumieniowi. Dwie grupy wojsk liczących po pięciuset Anglików i tyleż Indian pomaszerowały w stronę Brgaa i Miami. Mały, dwustuosobowy oddział z Ryszardern Kosem i Czarnym Jastrzębiem wyruszył na spotkanie z generałem Izaakiem Shelby'm. Pozostała część armii wzmogła czujność i dalej obozowała nad Maumee River. Świt bielił niebo nad knieją, gdy czerwonoskórzy dotarli w pobliże Bobrowego Strumienia. Puszcza budziła się do życia. Szmery listowia i śpiewy ptaków ułatwiały podkradanie się ladianom. ŻoktiersE© Unii na uroczej polanie przeciętej malutką rzeczką 102 formowali właśnie kolumny, gdy wokół rozległ się mrożący krew w żyłach wojenny okrzyk czerwonoskórych. Równocześnie zagrzechotały muszkiety i sztucery. Deszcz strzał poszybował w nieprzyjaciela. Zachwiały się przerażone szeregi Amerykanów. Padli pierwsi zabici i ranni. Żołnierze w popłochu przylgnęli do ziemi, szukali schronienia za nierównościami terenu, za własnymi plecakami. Poczęli bezładnie strzelać w puszczę do niewidzialnego wroga. Grad kul szył powietrze, szeleścił w liściach, nie wyrządzając jednak szkody wśród Indian, którzy bez pośpiechu strzelali zza drzew. Generał Jim Winchester zmusił swego rumaka do położenia się i spoza jego grzbietu obserwował rozwój sytuacji. Stąd wydawał rozkazy. Zrozumiał, że został zamknięty pierścieniem Indian. Musiał za wszelką cenę wyprowadzić wojsko z tego śmiertelnego koła. Polecił żołnierzom rozeznać się w siłach wroga i gęstości ich rozmieszczenia. Zwiadowcy poczołgali się w różnych kierunkach. - Koło południa do generała dotarł porucznik Garry Hogant — Jakie spostrzeżenia, poruczniku? — To Indianie Tecumseha. — Tak przypuszczałem. Anglicy są z nimi? — Nie. —¦ Pewnie to przednie oddziały ich armii zdążającej, pod Meigs. — Możliwe — zgodził się Hogan. — Dziwi mnie tylko, że nie atakują. -^ Może czekają na nadejście głównych sił. Pocisk sztucera cienko zaśpiewał tuż nad głowami rozmawiających. Porucznik pochylił głowę do ziemi. — Cholera! — zaklął. — Musimy wyrwać się z tego kotła, bo wytłuką nas wszystkich — mówił Winchester. — Jak te psiesyny pode&ły pod obóz? Przecież rozstawiliśmy straże. — Zabili wartowników. — Yes. 103 Generał przez moment obserwował skraj lasu. —- Jeśli wytrzymamy do zmierzchu, to nocą wyjdziemy z okrążenia. — Najsłabiej obsadzili strumień —¦ powiedział Garry Ho-gan. — Wysłałem tam kilku żołnierzy i Irokezów dla zbadania sytuacji. — Well, meldujcie o wszystkim, poruczniku. Oficer poczolgał się ku Bobrowemu Strumieniowi, wzdłuż którego rosły wikliny. Tamtędy bezpieczniej było się poruszać. Nękająca strzelanina trwała dalej. Czerwonoskórzy nie atakowali bez przerwy, ale jeśli któryś z Amerykanów wychylił się z ukrycia, z kniei odzywał się strzał lub brzęk cięciwy łuku. Od czasu do czasu trafiony żołnierz rzęził w agonii lub ranny wzywał pomocy. Dzień dogasał. W serca Amerykanów poczęła wstępować nadzieja ratunku. Niecierpliwie oczekiwali nocnych ciemności. Pod osłoną zmierzchu do generała przedostali się Garry Hogan, pułkownik Burt King i wódz Irokezów Czujny Bóbr. Legii za końskim grzbietem. — Panie generale — meldował porucznik — puszcza po obu stronach rzeczki jest słabo obsadzona przez nieprzyjaciela. Łatwo tam przerwać oblężniczy pierścień. — Czy to nie zasadzka? — Nie wiem. ¦— Co sądzi o tym Czujny Bóbr? — spytał generał Irokeza. — Bobrowy Strumień rozszerza się w puszczy i płynie głębokim jarem. Wódz Irokezów zna teren. — Bagien tu nic ma? — No. •— Można przejść dolinę rzeczki nie narażając wojska na niebezpieczeństwo? — dopytywał się Winchester. — Irokezi poprowadzą — odrzekł wódz. — Wojownicy przejdą, ale jar nie osłoni od kul wroga. Naradzali się chwilę. Potem generał wydał rozkazy, by pod osłoną nocy wojsko przygotowało się do szturmu. Kiedy 104 strzępiaste chmury zakryły na chwilę księżyc, Amerykanie zaatakowali las po obu stronach strumienia. Tecumseh zza potężnego dębu miał doskonały widok na polanę i rzeczkę. W mdłym świetle gwiazd obserwował nacierających. Czerwonoskórzy razili wroga ogniem ze sztuce-rów i strzałami z luków pozostawiając wąskie przejście wzdłuż strumienia. Amerykanie ostrzeliwując się parli doliną w głąb kniei. Po obu stronach posuwali się Indianie. Puszczą wstrząsały huki wystrzałów i wojenny wrzask wojowników. Armia Winchestera szła naprzód, znacząc swą drogę zwłokami poległych. Ostatnie kolumny Amerykanów zanurzały się w puszczę, gdy obok Pumy Gotowej do Skoku z pistoletem w ręku stanęła Niskuk. — Ten ostatni Miczi-malsa zginie — powiedziała do sachema. — Niech Tecumseh spojrzy! Podniosła broń. Błysk wystrzału. Żołnierz pochylił się do tyłu i padł. — Wodna Ptaszyna zadziwiła wodza Szawanezów — powiedział wódz — umiejętnością władania krótką strzelbą białych. —- Po chwili dodał: —• Niech moja siostra nie podchodzi blisko Amerykanów. Serce Tecumseha byłoby smutne, gdyby stało się nieszczęście. Otoczone przez czerwonoskórych wojsko Winchestera posuwało się wolno. Rankiem żołnierze dobrnęli do jaru i na jego krawędzi zajęli obronne stanowiska. Konie umieszczono w krzakach nad rzeką. Znowu grzmiała palba wystrzałów. Tu i tam po obu stronach padali zabici i ranni. Generał Winchester przygryzł nerwowo wargi. Opuścił leśną polanę, ale nie wyrwał się z indiańskich kleszczy. Tyle tylko, że na krawędziach jaru żołnierze znaleźli lepszą osłonę dla siebie. Czerwonoskórzy nie atakowali, stosując taktykę z poprzedniego dnia razili nieprzyjaciela z broni palnej i z łuków. Tymczasem Ryszard Kos z dwustu Indianami szedł na 105 spotkanie generała Izaaka Shelby'ego. Zwiadowcy krążyli wokół tropiąc nieprzyjaciela. Około południa Indianin z plemienia Seneków natknął się na amerykańską armię. Zawiadomiony o tym Kos, tegoż jeszcze dnia zapadł w leśnej zasadzce. Shelby prowadził sześciuset kawalerzystów i dwa działa. Nie mogło być więc mowy o pokonaniu trzykrotnie silniejszego przeciwnika. Nie takie zresztą zadanie wziął na siebie Ryszard. Zbliża! się wieczór. Czerwonoskórzy ukryci wśród zarośM czekali cierpliwie. Początkowo nic się nie działo, potem poczęły dochodzić z kniei szelesty, stąpania licznych nóg, dzwonienie metalu. Najpierw pojawili się zwiadowcy. Minęli zasadzkę i znikli w zieleni krzewów. Dopiero później oczom przyczajonych Indian ukazała się amerykańska jazda. W pewnym momencie zatrzeszczały kościane grzechotki i cisze puszczy rozdarł bojowy okrzyk. Z dwóch stron w roz* ciągnięty sznur jeźdźców gruchnęły kule i upierzone strzały. Zwalili się z koni trafieni żołnierze. Wśród Amerykanów powstało niesamowite zamieszanie. Czerwonoskórzy bili we wroga z ukrycia. Po stronie amerykańskiej zadźwięczała trąbka i wojsko pod gradem pocisków zaczęło formować linię obrony. Nagle umilkła palba indiańskich strzelb i puszczę zaległa cisza. Czerwonoskórzy wojownicy zniknęli w zapadającym zmierzchu. Nieco dalej, nad Rśnym stawem, nie atakowani już Amerykanie zalegli obozem. Bez ognisk, w ogromnym lęku minęła im noc. Rankiem zwiadowcy nie odkryli w okolicy Indian. Wysnuto wniosek, że wojsko zaatakowała przygodna wataha •czerwonoskórych. Amerykanie sformowali zwartą kolumnę i z bronią gotową do strzału ruszyli naprzód. Wojownicy Kosa szli ich tropem. Tak minął dzień i następna noc. Nieprzyjaciel ochłonął po zasadzce i otrząsnął się z niepewności. O świcie goniec Tecumseha doniósł Kosowi, że w jarze Bobrowego Strumienia zostali okrążeni żołnierze Winchestera-. Przystąpiono więc do działania. 106 Na drodse marszu konnicy generała Shelby'ego nadcięto siekierami strzeliste sosny. Korą zamaskowano białe skaleczenia drzew, aby nie zauważyli ich amerykańscy zwiadowcy i starannie zatarto wszelkie inne ślady, po czym czerwonoskórzy zapadli w gęstwinie. Konnica nieprzyjaciela czujnie podążała naprzód. Las tutaj był rzadki, teren lekko podnosił się ku górze. Żołnierze pokonali łatwo zbocze i znaleźli się na płaskiej równinie gęsto pokrytej aiską roślinnością. Z palcami na kurkach strzelb brnęli przez zarośla bacznie obserwując otoczenie. Długi sznur jeźdźców wyplątał się z zieleni krzaków i wjechał w iglasty bór pokryty miękką ściółką igliwia. Dwie armaty z jaszczami z trudem przeciągano przez krzewy. Gdzieś odezwał się żabi skrzek. Potem drugi, trzeci. Nagle zatrzeszczały pękające pnie leśnych olbrzymów i z hukiem runęły zamykając z dwóch stron drogę armatom. Jakiś kawalerzysta przywalony sosną wzywał pomocy, rżał przerażony koń. Cienko zagwizdały groty strzał. Mocujący się z działem żołnierz, trafiony w krtań, zwalił się nieprzytomny pod końskie kopyta. Zaroiły się zarośla. Indianie w milczeniu przypuścili szturm. Huknęły pierwsze wystrzały. Amerykanie nie mogli wrócić z odsieczą zagrożonym armatom. Generał Shelby nie miał nawet czasu na dokładne zorientowanie się w sytuacji, bo czoło konnicy z wojennym wrzaskiem zostało zaatakowane przez Indian. Spoza każdego niemal pnia błyskały ogniki wystrzałów. Puszcza wypełniła się bitewnym zgiełkiem. Błysnęły ostrza szabel. Kawaleria poszła do ataku. Indianie cofnęli się na całej linii. Żołnierze parli naprzód. W palbę strzelb wdarło się klekotanie kościanych grzechotek. Czerwonoskórzy kryjąc się za drzewami i wśród krzaków uciekali z pola bitwy. Radosny krzyk Amerykanów napełnił las. Ścigali uchodzącego wroga, póki głos trąbki nie wezwał ich do powrotu. Ledwie zdołali zebrać rozproszoną konnicę, Indianie znowu 107 i i: przypuścili szturm, ale pod naporem Amerykanów wycofali się. Gdy pod ciosami tomahawków padli obrońcy armat, Indianie pod dowództwem Czarnego Jastrzębia wyciągnęli działa z plątaniny gałęzi i dosiadłszy zdobytych koni uprowadzili cenną zdobycz w głąb puszczy. Generał Shelby zauważył stratę. Próbował kilka razy wysyłać wojsko pod powalone sosny, ale czerwonoskórzy zgrupowali tu znaczniejsze siły i odparli ataki. Dopiero po trzygodzinnej bitwie Amerykanie rozproszyli Indian. Wtedy Shelby wysłał sierżanta Briskowa z pięćdziesięcioma ludźmi śladami uprowadzonych dział, a sam podążył na wschód za uciekającym wrogiem. Ujechali około czterech mil, gdy do.ich uszu doszedł huk ręcznej broni. — Indianie natknęli się na generała Winchestera — powiedział pułkownik Bart King. Shelby zastanawiał się, uważnie nasłuchując. — Wyślijcie paru zwiadowców. Niech zobaczą, co tam się dzieje. My poczekamy tutaj —¦ zadecydował. Krótki postój wykorzystali na odpoczynek i opatrzenie rannych. Wokół by! spokój. Jedynie gdzieś od wschodu echo niosło grzechot wystrzałów. Wreszcie wrócili zwiadowcy informując, że w głębokiej dolinie Bobrowego Strumienia walczy z Indianami Winchester. Bez zwłoki ruszono z odsieczą. Pod wieczór Shelby dotarł na tyły nieprzyjaciela. Nie zastanawiając się uderzył. Indianie błyskawicznie odskoczyli na boki przepuszczając kawalerię, która nie napotkawszy oporu weszła do jaru, gdzie na zboczach broniła się armia Winchestera. Do zapadnięcia nocy wokoło Amerykanów grzmiały indiańskie strzelby. Później mrok wygasił kanonadę. Kłęby chmur zaciągnęły niebo i nie przepuszczały światła gwiazd. W głębi lasu, w wykrocie po hikorze zwalonej przez burzę, płonęło ognisko. W blasku jego płomieni siedział Tecumseh? Ryszard Kos, Czarny Jastrząb i Niskuk. — Zostawimy mały oddział nad Bobrowym Strumieniem — mówił Skacząca Puma. — Niech jeszcze przetrzyma Amerykanów w jarze. My pośpieszymy wprost pod fort Wayne. — Myśł słuszna — zgodził się Kos. — Gońcy zawiadomią armię nad Maumee River o naszym marszu. Będą mogli, nie czekając na nasz powrót, pójść na Sandusky oraz wzmocnią oddziały walczące pod Brgan i Miami. — Winchester i Shelby nieprędko otrząsną się z poniesionych strat — uśmiech błąkał się na twarzy Tecumseha. — Gdy zauważą, iż otaczają ich znikome siły, wyjdą z okrążenia. Co wówczas uczynią? — Zamkną się w Meigs — powiedział Czarny Jastrząb. — Muszą przecież tam odstawić rannych — dodał Kos. — Tecumseh też tak myśli. W puszczy odezwało się przeciągłe, nieprzyjemne, wilcze wołanie. Niskuk podniosła głowę. Nasłuchiwała. — Czują krew — szepnęła. Tecumseh skinął głową. — Czarny Jastrząb zostanie nad jarem Z setką wojowników — zwrócił się Skacząca Puma do wodza Sauków. — My wyruszymy niezwłocznie pod osłoną nocy. — Ugh — zgodził się Jastrząb. Ryszard położył mu rękę na ramieniu. — Niech wódz Sauków i Foxów nie da się wciągnąć w bitwę — powiedział. — Gdy Amerykanie zorientują się, że wojowników jest mało, należy ujść w puszczę. — Czerwone Serce ma rację — włączył się Szawanez. — Będziemy czekać na Czarnego Jastrzębia w Wayne, a gdy tam nas już nie będzie, spotkamy się w Malden. — Hugh — zamknął dyskusję Jastrząb. Armia Tecumseha prowadząc dwie armaty szła na południowy zachód. Mijały spokojne dni i noce. Po tygodniowej marszrucie czerwonoskórzy znaleźli się pod Wayne. Wokół fortu szerokim wieńcem zapłonęły obozowe ognie. 109 ¦ Amerykanie zza palisady patrzyli zaniepokojeni aa zacieś-; niający się pierścień Indian. Po całodziennym odpoczynku czerwonoskórzy przygotowywali sie do szturmu. Tecumseh wysłał z białą flagą pariamenta-riuszy. Przyjął ich kapitan Eddy Nelson. Trzej Indianie weszli do gabinetu dowódcy forta, który w otoczeniu oficerów cierpliwie słuchał łamang aagidszczyzay posłów. — Wielki sachem, Tecumseh, prosi Miczi-nsaisa o złożenie broni i przekazanie twierdzy armii Kanady — mówił Took--suh. — W zamian gwarantuje życie białym wojownikom i icli rodzinom. Kapitan Nelson wysłuchał ich z pobladłą twartą i zaciśniętymi wargami. — Fortu łatwo nie zdobędziecie — powiedział zimno. -~ Wysoka palisada stanowi wystarczająco trudną do zdobycia przeszkodę. Ponadto amunicji mamy dużo, żywności także. Będziemy się bronić do upadłego. — Niech Miczi-malsa rozważą żądania Tecttmseha — odezwał się Najle-umoc. —• Jeśli dojdzie do bitwy, nie będzie litości dla białych. Skalpy ozdobią pasy wojowników. — Nie dostrzegliśmy wśród was kanadyjskich wojsk angielskich — podjął- chytrze sierżant Tim Seliag. — Czyżby ich ta nie było? — Biali bracia idą za nami — odpowiedział z uśmiechem Niedźwiedzi Pazur. — Okoliczne forty w Brgan, Miami i Sandusky są już w rękach Kanady. — A wojska generała Winchestera i Shelby'ego zostały rozbite w jarze Bobrowego Strumienia — poinformował Took--suh., Oficerowie pytająco spojrzeli po sobie. — Trudno w to uwierzyć —- rzekł kapitan Nelson. —• Usiłujecie nas nastraszyć. — Took-suh nie kłamie — odparł Indianin. — Jaką odpowiedź marny zanieść Tecumsehowi? 110 —¦Niech Miczi-malsa rozważą propozycję wielkiego sache-m ¦— Najle-umoc położył przed kapitanem dwa wampumy. Jeden haftowany siwym i zielonym kolorem, drugi czarnb--czerwonym. ¦— Tecumseh czeka do jutrzejszego świtu. Jeśli Miczi-malsa wybiorą siwo-zielony wampum, niech wywieszą białą chorągiew. Jeśli 0 świcie nie będzie jej nad fortem, przemówią ciężkie strzelby na kołach, a Długie Noże zginą. Hugh! Indianie pośpieszyli ku drzwiom. — Zaczekajcie — zawołał sierżant i spyta!; '¦— Macie armaty? — Ugh. — Powiedzcie Tecumsehowi, że o świcie damy mu odpowiedź — głos Nelsona brzmiał nienaturalnie. — Wielki sachem pozdrawia porucznika Stewarda i pyta o jego zdrowie — powiedział już w drzwiach Took-suh. — Nie ma go w forcie — rzucił sierżant. — Będzie pewnie tego żałował. •— Nie wiadomo — szepnął kapitan patrząc za odchodzącymi wojownikami. Na drugi dzień o świcie na próżno oczekiwano nad fortem. białej flagi. Amerykanie ustawieni wzdłuż palisady byli gotowi do odparcia szturmu. Działa wymierzono w oblegających. Z otworów strzelniczych połyskiwały lufy strzelb. Słońce pięło się na niebo. Rozpoczynał się upalny dzień. Indiańska armia podeszła na odległość strzału i okopała się wokół warowni. Stęknęły zdobyte armaty Tecumseha. Zajargotały muszkiety i sztucery Indian. Pociski z trzaskiem rąbały w dziedziniec wyrzucając w górę słupy dymu i ziemi. Grad kul szerokim wieńcem uderzył w ostrokół fortu. Kapitan Nelson wszedł na wieżyczkę. Obserwował przez lunetę nieprzyjaciela i obliczał jego siłę. Dostrzegł tylko dwa działa. Nie wyglądało to w sumie zbyt groźnie. Około tysiąc wojowników nie zaprawionych do zdobywania fortyfikacji nie mogło przerazić żołnierzy leśnego garnizonu. Podniesiony na duchu, zwrócił jeszcze szkła na puszczański szlak i z ust spłynęło mu brzydkie przekleństwo. Traktem podążała angielska armia. Połyskiwały lufy strzelb, kołysał się długi wąż ludzkich sylwetek. Zbiegł do swego gabinetu i wezwał na naradę oficerów. Indianie strzelali. Jak grzmot odzywały się armaty. Z gwizdem leciały wielkie pociski na Wayne. Z trzaskiem uderzały w budowle. Jakiś żołnierz wychylił się nad palisadę i celował ze sztucera. Kos podniósł strzelbę. Huk. Amerykanin znikł rażony pociskiem. W pobliżu Ryszarda wił się w boleściach trafiony Dakota. Wtem na wieży fortu w promieniach słońca zatrzepotał pas białego płótna. Kanonada po obu stronach nagle zgasła. Tecumseh i Kos patrzyli z niedowierzaniem. Po paru minutach wyszło z warowni dwóch żołnierzy z białą flagą. Doprowadzeni przez jakiegoś wojownika stanęli przed Tecumsehem i Kosem. —¦ Dowódca Wayne, kapitan Nelson, proponuje honorową kapitulację, o ile Indianie uszanują honor żołnierzy i ich rodzin — mówił jeden z parlamentariuszy. ¦— Tecumseh nie jest mordercą — odrzekł wódz. — Wszyscy zachowają życie. Oficerowie mogą odejść do niewoli z białą bronią. Główny warunek to oddanie fortu wraz z bronią, amunicją i zgromadzoną żywnością. — Kto zagwarantuje załodze bezpieczeństwo i dotrzymanie umowy? — Tecumseh — rzekł sachem z dumą i pewnością siebie. — Zaufajcie, sir, słowom Skaczącej Pumy — dodał Kos. — Moim też. » • Amerykanin patrzył przez moment w twarz Ryszarda. — Tyś Kos, Czerwone Serce? •— rzucił z nienawiścią. — Yes, sir. — Co zrobicie z jeńcami? 112 — Zadecydują o tym Anglicy — powiedział sachem. ' — Prawdopodobnie odstawieni zostaniecie do Malden — dodał Kesr Parlamentariusze odeszli. W południe do fortu wkroczyła armia Tecumseha. Amerykanie potraktowani zgodnie z .zapowiedzią Szawaneza z&m.-knięci zostali w jednym ze skrzydeł koszar. Indianie obsadzili warownię, a po południu, gdy dotarli Anglicy, przekazali im zdobytą placówkę. Wkrótce gońcy donieśli, że forty Brgan, Miami i Sanduslcy zostały opanowane przez armię indiańsko-kanadyjska.. Tecumseh wracał do Malden opromieniony sławą. Wieści o odniesionych, zwycięstwach błyskawicznie obiegły rozległe tereny ód wodospadów Niagary po Ohio, od oceanu d© wzburzonych fal Missouri. Znowu ze wszystkich stron ciągnęli pod rozkazy wielkiego sagamore1 wojownicy licznych, wahających się dotychczas plemion. W NIEWOLI jliW n. UW»H.IH.V.......¦^¦¦W—¦ ¦" ..»Mi ',KJ>y"""—¦>"¦«—«¦»¦¦¦ ........¦im li'!.¦¦—¦¦.......—H......."' ¦".'¦ '¦ ¦¦.......¦ T—¦ ¦ '.....<"""¦ ——MUMII* Pozostawiwszy w fortach angielską załogę, Tecumseh wracał do Malden. Szeregi jego armii rosły zasilane wojownikami różnych plemion, które oddawały się pod rozkazy zwycięskiego sachema, aby pomścić najazdy Amerykanów na osiedla I śmierć niewinnych dzieci, kobiet, starców. Czarna Strzała począł niepokoić się o wioski Seneków i własną żonę. Zorza Ranna, choć szczęśliwa z Ryszardem3 coraz częściej spoglądała na wschód, gdzie pozostawiła ukochaną matkę. Kiedy przekroczyli Wąską Strugę, wódz ! Sagamorc (ind.) — wielki wódz, łączący godność saehema i szamana. 113 Seneków na prośbę córki zdecydował się zboczyć z drogi i zajrzeć do osiedli swego plemienia. Po uzyskaniu zgody Tecumseha, aby nie .zwracać uwagi nieprzyjaciela, z garstką wojowników postanowił pójść W stronę wybrzeża Erie, gdzie mieszkali Senekowie. Przed podróżą Czarna Strzała i córka żegnali się ze Skaczącą Pumą i Ryszardem Kosem. Sachem udzielał Senece rad, zalecał ostrożność i prosi! o jednanie dla Związku Oporu wahających się plemion. Tymczasem Ryszard zaglądając w oczy dziewczyny i ująwszy jej dłoń powiedział: ¦—- Nie mogę iść z tobą, Zorzo, bo wiesz, jaki na mnie ciąży obowiązek, ale myślami i sercem będę przy tobie, Bądź czujna. Puszcza teraz jest niebezpieczna. Pamiętaj. *-— Będę uważała. * — Postaraj się szybko wrócić do Malden. Gdybyś mnie tam nie zastała, znajdziesz wiadomości u Lee. ¦—¦ Mey-oo. Uścisnęli się serdecznie. Ryszard ujął twarz Zorzy w swoje dłonie, uniósł do góry i niespodziewanie pocałował ją w usta. Spłonęła jak ogień i iskrzącymi oczyma spoglądała na niego yrzez ułamek sekundy, potem spuściła powieki. : ~~~ Idziemy — usłyszała głos ojca. *¦ Ryszard oparty o .karabin patrzył, aż dziewczynę i Seneków zakryła zieleń puszczy. Potem dołączył do szeregu wojowników. Szedł smutny, jakiś niepokój jak kornik drąży! jego serce. Zorza Ranna z ojcem i wojownikami szła na północny wschód. Knieja tętniła tajemniczym życiem. Wiatr szeleścił w potężnych konarach drzew. W dzień niezliczone ptaki umilały wędrowcom drogę, a nocą puchacze i wilki zakłócały ciszę snu. Omijali bagienne rozlewiska, przepływali rzeki, szli iglastymi lasami odurzającymi wonią żywicy i łąkami pełnymi kwiecia-. Odpoczywali pod kasztanami lub w cieniu białych brzóz, schodzili w doliny i wąwozy, pięli się na wzgórza porośnięte lasem, w. którym dominowały łńkory, dęby, sykomory i buki. Dzień mijał za dniem. 114 Dotarli wreszcie do kraju Seneków. Widok pierwszej napotkanej wsi wstrząsnął nimi do głębi. Spalone wigwamy straszyły kikutami czarnych żerdzi. Oczyszczone przez wilki i sępy do białości, walały się ludzkie szkielety. Plac Rady porastały już chwasty. Czarna Strzała zacisnął szczęki. Serce przeszył mu ból. Oczy gorzały nienawiścią. — Mordercy —• wykrztusił z siebie. Zorza Ranna płakała. Pogrzebali kości zmarłych i na następny dzień podążyli dalej. Drugie osiedle powitało ich nienaturalną ciszą. Przyglądali się chwilę zza drzew chatom stojącym nad rzeką,. Ze strzelbami gotowymi do strzału, czujnie zbliżyli się do pierwszych wigwamów. Były puste. Zachowując ostrożność prze-¦ biegali od chaty do chaty. Ani żywego ducha. Mieszkańcy musieli w pośpiechu opuścić wioskę lub zostali z niej uprowadzeni. Próba odczytania śladów nie dała rezultatów. Deszcz i wiatr zatarły je zupełnie. Porzucony dobytek: gliniane garnki i tykwy, krzemienne skrobacze,. metalowe kociołki i kubki, puszyste skóry niedźwiedzie i lśniące jelenie, wzorzyste derki i. przeróżne przedmioty leżały w wigwamach, jakby je ktoś w nieładzie porzucił lub nie zdążył spakować... Czarna Strzała nachmurzony siadł na pieńku drzewa obok jakiejś chaty. Ponurym wzrokiem wodził wokoło. Przenocowali w opustoszałych wigwamach i rankiem ruszyli dalej. Pod wieczór znaleźli się na skraju rozległej doliny. Snująca się smużka dymu uradowała ich oczy. To był oczywisty znak, że w osiedlu Czarnej Strzały są ludzie. Pobiegli. Jednak pierwsze chaty powitały ich ciszą i pustką. Dopiero koło wigwamu Rady Starszych Czarna Strzała dostrzegł siwego jak gołąb starca. Poznał go bez trudu. To był szaman Biała Głowa, Przysłaniał ręką oczy i patrzą! na zbliżających się z majestatycznym dostojeństwem. —' Czarna Strzała wita sędziwego szamana naszego szcztepu — rzekł wódz z nie ukrywaną radością i podszedł do starca. 115 — Witaj, wodzu — mówił szaman odsłaniając bezzębne dziąsła. •—¦ Smutek w sercach Seneków, smutek i płacz.,. -— Usiądź, Biała Głowo, i mów. Uszy nasze- czekają na wiadomości •— wódz ujął starca i poprowadził' do wigwamu. Za nimi pośpieszyli wojownicy i Zorza. Usiedli wokół ogniska, Wychudzona twarz szamana, pokryta siecią drobniutkich zmarszczek wyglądała jak obrzędowa maska nakładana podczas religijnych uroczystości. W czarnych oczach, nie było widać żadnych uczuć. •— Miczi-malsa najechali wioski Seneków — zaczą! drżącym ze starości głosem. — Nie ma już rodów nad Sandusky River, łiad Rybnym Stawem ani w Dolinie Snów. Zginęły squaw i dzieci,.. Nieliczni uszli w bagna.., Szaman zaniósł się długim kaszlem. Powiódł wzrokiem po słuchaczach i mówił dalej: — Mieszkańcy z większych osiedli uciekli w niedostępne ostępy puszczy i tam czekają. Twoja squaw, wodzu, też poszła. — W których trzęsawiskach się ukryła? •— Może w trzcinach Muskingum, w bagnach Tippecanoe — wzruszył ramionami starzec — albo na rozmiękłych łąkach U źródeł Wabash River. :. ~~ Biała Głowa nie wie? ( — Nie. : Przygnębiająca cisza zaległa wigwam. Czarna Strzała, skrzyżował ramiona na piersi, Zorza Ranna nerwowo szarpała długie frędzle u rękawa swej bluzki. — Miczi-maisa niosą śmierć i ogień — przerwał milczenie starzec — Złe czasy przyszły, bardzo złe. Gicze Manitou załarył swe oblicze i porzuci! córki i synów skłóconych ze sobą plemion. Znowu zakaszlał się rozpryskując wokoło krogelki śliny. Rękawem obtarł wargi i ciągnął dalej: — Stary jestem. Nie poszedłem ze sąuaw i dziećmi, bo Białą Głowę opuszczają już siły. Jeśli przyjdą tu Długie Noże, zginę jia progu swego wigwamu. Hugh. 116 Szaman opowiadał jeszcze o różnych wydarzeniach^ jakie zaszły w czasie nieobecności Czarnej Strzały, przeplata! to własnymi refleksjami, snuł przypuszczenia na przyszłość. Wreszcie zmęczył się i umilkł. Wódz Seneków postanowił pozostać kilka dni w wiosce. Wysiał swych ludzi w głąb puszczy dla odnalezienia ukrywających się mieszkańców osiedli. Łudził się nadzieją, że przynajmniej zobaczy żonę. Po dwóch dniach wrócili wojownicy nie znalazłszy żadnych śladów. W pobliskich leśnych kryjówkach nie było nikogo. Natomiast poszukiwanie nad Muskingum, Tippecanoe i Wabasłi River mijało się z celem ze względu na odległości tych rzek. Czas naglił. Wzywał do Malden. Po solidnym odpoczynku, pożegnawszy Białą Głowę, powędrowali w stronę zachodnio-północnego wybrzeża Erie. Ominęli przezornie dalekim łukiem fort Meigs i któregoś dnia pod wieczór dotarli do jeziora. W nadbrzeżnych zaroślach rozłożyli obóz. W łodziach odnalezionych w leśnych ostępach. postanowili o świcie popłynąć do Malden. Zjedli wieczerzę i ustaliwszy kolejność czat, legli na nocny spoczynek. Dwóch Indian czuwało nad bezpieczeństwem, śpiących. Po północy wartę przejął Dumny Łoś i Mruczący Niedźwiedź. Ogniska przygasały rzucając dokoła nikły blask. Nic nie mąciło ciszy nocnej prócz normalnych, odgłosów puszczy. Dumny Łoś zatrzymał się pod klonem.. Nasłuchiwał. Zdawało mu się, że w pobliżu niepokojąco zaszeleściły zarośla. Kiedy jednak odgłosy nie powtórzyły się, wolno skierował się ku odległemu o parę kroków dębowi. Wtedy zza krzaków podniosła się sylwetka ludzka i para susami dopadła wartownika. Indianin zaalarmowany kocimi stąpnięciami zdołał jedynie się odwrócić, gdy długi sztylet ugodził go w pierś, a czyjeś mocne palce opasały jego krtań. Nie zdążył krzyknąć i padł na miękki kobierzec mchów. Mruczący Niedźwiedź czuwający po przeciwnej stronie obozowiska usłyszał jakby upadającego człowieka. Nie był jednak tego pewny. Odwiódł kurek strzelby i zachowując ostrożność cicho obszedł śpiących. Spoza drzewa ktoś skoczył na jego plecy i ramieniem chwycił za szyję. Indianin próbował uwolnić się od przeciwnika. Na próżno. Muszkiet wypad! mu z indlejącej ręki. Ostatnim wysiłkiem woli dobył z gardła alarmujący krzyk. Czarna Strzała i paru wojowników zerwało się z posiania. Nim zdołali sięgnąć po broń, wrogowie rzucili się na nich. Po chwili leżeli już ze skrępowanymi rękoma i nogami. Podsycono ogień. Płomienie rozświetliły obozowisko. Nad jeńcami stali żołnierze Unii. — Czysta robota, chłopcy — chwalił porucznik Harry Dikson. — Leżą spokojnie jak baranki. O, patrzcie! — zawołał nale i końcem buta dotknął czerwónoskórego. •—¦ Wygląda na wodza. Żołnierskie spojrzenia spoczęły na Senece, który leżał z przymkniętymi powiekami i nic nie wyrażającym obliczem. — Jak się nazywasz, czerwona skóro? •— spytał drwiąco. ¦— Którym Senekom przewodzisz? Mów! Kiedy nie otrzymał odpowiedzi, kopnął leżącego z rozmachem i plunął mu prosto w twarz. Znieważony wódz z nienawiścią spojrzał na oficera. Milczał. — Nie odpowiada — rzekł zimno Dawid Landing. — Mogę go zmusić do mówienia, poruczniku. — Nie trzeba — orzekł Dikson po zastanowieniu się. — Zabierzemy ich do Detroit. -— Po co będziemy wlekli z sobą czerwoną hołotę? — zawołał któryś z żołnierzy. •—• Ozdobić drzewa tymi psami •— dodał inny. — Nie. To jeden z wodzów Seneków — powiedział porucznik. — Może posiadać cenne informacje. — Wodza zabierzemy do Detroit, a wojowników na sznur ¦— dodał stanowczo Landing. Uczynił się gwar. Żołnierze popierali stanowisko Dawida. 118 I Nie chcieli prowadzić czerwonoskórych przez puszczę. Było to bowiem ".uciążliwe i niebezpieczne. -— Przypominam wam — uspokajał Dikson — że generał Winchester polecił zatrzymywać jeńców. Tych Indian wymienić można na naszych żołnierzy wziętych do niewoli przez Tecumsełia. Zrobiło się cicho. ¦ — To prawda — odezwał się ktoś rozważniejszy. — Nie lubię cackać się z Indianami — powiedział porucznik. — Świerzbi mnie ręka, żeby przyłożyć temu czerwonemu kacykowi, ale nasi żołnierze znajdują się w Malden w niewoli. Musimy ich stamtąd wydobyć. •— Słusznie — zgodzili się wreszcie najbardziej zacietrzewieni z nienawiści żołnierze. Sprawdzili więzy na rękach jeńców, przeszukali ich kieszenie i wtedy zauważyli Zorzę Ranną. Landing stanął nad dziewczyną pogwizdując z radości. — Poruczniku! — zawołał. — Mamy młodziutką squaw. Może być uciecha. — Kobieta? — zainteresował się Dikson. — Niczego sobie. Nawet ładna — ciągnął Dawid. Chwycił Zorzę pod pachy i przywlókł w obręb światła. •— Fiuu... — gwizdnął któryś żołnierz. — Rzeczywiście, to piękny kęsek. Dikson przyglądał się przerażonej dziewczynie. Coś mu przypominała ta delikatna twarz. Nie mógł jednak odgrzebać nic w swojej pamięci. Przecież w swym życiu widział niejedną Indiankę. •— Niezła — potwierdził. Zorza Ranna przypomniała sobie nagle puszczę i białego oficera, który przed laty uwiązał ją lassem do końskiego ogona i musiała wtedy biec za mustangiem. W forcie Detroit stanął w jej obronie Czerwone Serce, a później on właśnie ją i dwóch wojowników uwolnił z więziennego lochu. Dzisiaj zly los 119 znowu oddał ją w ręce oprawcy. Co z tego wyniknie? Strach obezwładniał jej dziewczęce serce. — Pozwolicie, poruczniku? — pytanie Landinga zabrzmiało dwuznacznie. Dikson machnął zezwałająćo ręką. Żołnierze klasnęli uradowani. Rozległ się rubaszny śmiech i nieprzyzwoite uwagi. Jakiś żołnierz chwycił dziewczynę z zamiarem odciągnięcia na ubocze. Wtedy hamując wściekłość pomieszaną z rozpaczą, odezwał się ojciec Zorzy: — Miczi-malsa zostawią córkę Czarnej Strzały, wodza Seneków. — Zatrzymali się zaskoczeni. — Przemówił czerwony kacyk — zadrwił Landing. — Odzyskał mowę. Ha, ha, ha... ~— śmieli się żołnierze. Dikson dał znak ręką, aby umilkli. — Czego chcesz? — rzucił szorstko. — Długie Noże pragną wodza Seneków i jego wojowników wymienić na białych jeńców wziętych do niewoli pod Wayne, Miami, Brgan i Sandusky — mówił wódz wolno dobierając słowa. — Jeżeli Zorzy Rannej stanie się krzywda, oficerowie Miczi-małsa zginą. Hugh. — Kracze jak kruk! — Nas nie nastraszysz! — odezwali się buńczucznie niektórzy. — Czarna Strzała, wódz wszystkich Seneków, nie straszy — stanowczo odparł naczelnik. — Znasz oficerów wziętych do niewoli? — spytał Dikson. — Ugh. •— Możesz wymienić ich nazwiska? — Czarna Strzała zna imiona tylko niektórych oficerów. •— To wymień je. — Tecumseh wziął do niewoli Nelsona, Seligę, Sappera z Wayne, a Czarna Strzała Mooneya, Wislera i Hansona z Miami. — Czerwony pies — zasyczał Landing. 120 — Dokąd odprowadzono jeńców? — Do wojennego obozu Skaczącej Pumy. — Gdzie znajduje się ten obóz? — dopytywał się Dikso: Wódz Seneków zamilkł. — Dużo nam powiedziałeś — rzekł porucznik — ale to n znaczy, że twojej córce damy spokój. — Jeńcy Czarnej Strzały zginą przy palu męczarni — rzeki twardo wódz. — Bredzisz! Jesteście w naszych rękach — mówił z szyderstwem Dikson. — Któż będzie wiedział, co tu się stało? Żołnierze z zainteresowaniem czekali na wynik rozmowy. Nieco na uboczu jeden z wojowników przysłuchiwał się dialogowi i niepostrzeżenie usiłował zrzucić z rąk więzy. Miał długie, wąskie dłonie. Nieraz dokonywał już tej sztuki. Zrozumiał, że nadeszła chwila, w której musi uwolnić się z rzemieni i ujść w puszczę. Pracował czujnie. Przypadek sprawił,-że leżał w cieniu, co ułatwiało przedsięwzięcie. ¦— Oficerowie Miczi-malsa zginą — powtórzył z zawziętością Seneka. •— To się okaże, czerwona skóro — rzekł zjadliwie Dikson. — Landing, zabierz dziewczynę! Żołnierze chwycili związaną Zorzę. Wtem ostrożnie podniósł się wojownik i skoczył w zarośla. Czarna Strzała głośno powiedział kilka zdań w języku Seneków. Niektórzy Amerykanie chwycili sztucery. Ciszę nocną rozdarły wystrzały. Kilku mężczyzn pobiegło w las za uciekinierem. — Jak pilnujecie czerwonoskórych! — wrzasną! porucznik. —¦ A ty co mówiłeś, psie?! — ze wściekłością zwróci! się do wodza. Seneka nie odpowiedział. — Zostawcie tę dziewkę! —• Dikson był wzburzony. Żołnierze z niezadowoleniem odstąpili od Zorzy. — Co poleciłeś wojownikowi? — zwrócił się do Czarnej Strzały. 121 t — Wódz Seneków kazał związać oficerów Miczi-malsa i ich żony i uczynić z nimi to, co z nami zrobią Długie Noże. Biali milczeli chwilę, spoglądając po sobie. — Więzicie kobiety i dzieci? .. — Ugfa. ' • Porucznik opanowując nienawiść i siląc się na spokój powiedział: — Odstawimy was do Detroit i wymienimy na naszych jeńców. Twej córce nic nie grozi. — Następnie zwrócił się do żołnierzy: — Rozstawcie gęsto straże, bo ten cholerny diabeł jeszcze tu na kark nam czerwonych sprowadzi. — Rano schwytamy tego drania — usiłował złagodzić zdenerwowanie któryś z żołnierzy. — Nonsens. Będzie zacierał za sobą ślady — odparł Dikson. Po chwili łagodniej dodał: — Niewiele zostało już nocy. Odpocznijcie. O szarówce ruszamy. Niebo pobielało na wschodzie. Mrok ustępował światłu dnia. Amerykanie pośpiesznie zjedli śniadanie i powiązali Indian ze sobą sznurem, aby zapobiec nowej, niespodziewanej ucieczce. Zorza Ranna znalazła się przed ojcem. Za nimi i przed nimi wojownicy tworzyli długi szereg połączony powrozem. Wokół na koniach jechało wojsko. Po tygodniowej marszrucie dotarli do Detroit. Mieszkańcy warownego miasta patrzyłi z nienawiścią na spętanych jeńców. Dawno już wiedziano tutaj o czerwcowych zwycięstwach Tecumseha. Gromada dzieci, wiedziona ciekawością, hałasując biegła za żołnierzami. D'1 ¦:.->•! zjir-ymał się przed rezydencją gubernatora. Poleci! wo; '"-j /ac/ekać, oddal konia pod opiekę Landinga i po chwili puk*'j 60 dr^wi gabinetu generała Hulla. C ' ¦ It powitał go ze zmęczoną twarzą. Oczy miał pod i* • :, policzki wychudłe, kąciki warg pokryte drobnymi bru? '. ' .imrszczek, a na skroniach wyraźnie zaznaczały się pasm ¦ "^ch włosów. P.ors ,",;ic\if pierwszych dniach lipca. Porucznik otrzymał 122 polecenie kontrolowania puszczy między Meigs i Detroit. Teraz zaczynał się sierpień. W ciągu jednego miesiąca gubernator gwałtownie się postarzał. Niewątpliwie wpływ na to miała wojna. A może był chory?... » — Panie generale — meldował Dikson — wracając z rekonesansu natknąłem się na gromadę Seneków. Wziąłem ich do niewoli. Wśród nich jest Czarna Strzała, wódz plemienia, i jego córka Zorza Ranna. Gubernator patrzył zaczerwienionymi oczyma na porucznika. - . — Ilu tych Indian? — spytał bez większego zainteresowania. -¦- Trzynastu wojowników, nie licząc wodza i jego córki. — Zamknijcie ...w. lochach — odparł- Hull. — Posłużą do wymiany za naszych ludzi wziętych do niewoli. — Panie generale, Czarna Strzała uczestniczył w szturmie ha fort w Miami. Zmęczone oczy gubernatora ożywiły się, w źrenicach zapłonęła ciekawość. — To ważne — stwierdził. •— Trzeba przebadać tego Senekę, może udzielić nam wartościowych informacji. — Też tak sądzę. — Na razie odstawcie jeńców do aresztu. Jakie macie jeszcze nowiny? — Puszcza między jeziorami nad Wabash River i Ohio została przez nasze lotne oddziały przeczesana — meldował porucznik. — Sporo jeńców indiańskich znajduje się w forcie Meigs. Akcja ta przeraziła czerwonbskórych. Generał zniecierpliwiony machnął ręką. — Zwiększyła nienawiść do Unii i spowodowała, że wiele wahających się plemion znowu poszło do Tecumseha ¦— w głosie gubernatora zabrzmiała gorycz. — Absarokowie i Abenacy stanęli po stronie Unii. Grymas lekceważenia przemknął po twarzy generała. Przetarł' zmęczone oczy. — Zostańcie w Detroit, poruczniku — powiedział bezbarw- 123 f nie; — Nasi agenci donieśli, że Brock szykuje drugie uderzenie. Może będziecie mi potrzebni. Porucznik wyprężył się służbiście i odszedł. Gubernator siedział zamyślony, potem wstał i wyjrzał przez okno. Poza obronnymi wałami w sierpniowym słońcu falowała koronami drzew zielona knieja. Co w sobie kryła?... Gubernator Hull co chwila obcierał chustką spocone czoło. W gabinecie wypełnionym oficerami mimo szeroko otwartych okien panował zaduch. Stary traper z włosami dawno nie strzyżonymi, z długim zarostem na twarzy, w mocno już podniszczonym ubraniu siedział obok generała. Bez pośpiechu mówił: — Widziałemjak na czółnach, barkach i tratwach przeprawiali się przez Detroit Indianie i Anglicy. Mówię wam, panowie, roiło się nad rzeką: ludzie, konie, armaty, skrzynie,.. Aż strach pomyśleć, co to będzie! —¦ powiódł wzrokiem po oficerach. — Zobaczywszy tę nawałę idącą na Unię, co tchu pośpieszyłem tutaj — znowu przerwał, dwuznacznie chrząknął. — Jak na dłoni widziałem Tecumseha w otoczeniu angielskich oficerów. Schodzili z barki na brzeg. Niech mnie pokręci, jeśli kłamię... — Jak daleko stąd przepłynęli rzekę? ¦¦— spytał major Karol Tresigulny1 przerywając opowiadanie trapera. — Niedaleko, poniżej fortu, niewiele ponad godzinę drogi... •— Poruczniku Dikson, wyślijcie któregoś sierżanta i oddziałem — rozkazał gubernator — niech zbada sytuację i wraca. Oficer wyszedł. Przez chwilę jeszcze wypytywano trapera o szczegóły, a potem kiedy już nikt nie zabierał głosu, generał Hull zwrócił się do siedzących: -— Panowie, jeśli nasz zwiad potwierdzi usłyszane tu wiado- Karol Tresigulny (nazwisko zniekształcone) — Polak. Przybył do USA w 1795 r., w Pensylwanii zakupił 320 akrów ziemi w Spring Township i swą. posiadłość nazwał „Warsaw". Zajmował się pomiarami, sporządzaniem niap. W 1835 r. zbadał i opracował mapę gór Alleghenów. Służył w armii Unii. 124 mości, należy każdej chwili oczekiwać szturmu na Detroit, Obrena warowni będzie trudna. — To najsilniejsza twierdza aa pograniczu — odezwał się j pułkownik Daniel Warren. •—• Obronimy ją bez trudu. — Oby tak było — z powątpiewaniem odparł gubernator i zwrócił się do trapera: — Wara, sir, dziękuję. Jeśli zajdzie potrzeba, poproszę was. Myśliwy opuścił gabinet, niezdarnie kłaniając się guberaato- j rowi. Oficerowie na nowo zastanawiali się nad planem obrony fortu. Wprawdzie już od roku byli przygotowani do walki, ale dzisiaj w obliczu bezpośredniego zagrożenia poczuli konieczność przeanalizowania każdego szczegółu. Nie skończyli jeszcze narady, gdy wrócił zwiadowczy oddział, Miody sierżant meldował: — Panie generale, duże siły nieprzyjaciela podchodzą pod Detroit. Według mojego rozeznania pod wieczór zamkną oblężniczy pierścień. Zaległa cisza. Słychać było jedynie przyśpieszone oddechy zdenerwowanych oficerów. Gubernator ociężale podniósi się z fotela. — Panowie, ogłaszam alarm .dla fortecy — powiedział siląc się Ha spokój, ale jego głos zdradza! wewnętrzne wzburzenie. — Żołnierze do strzelnic, kanonierzy do dział, wszyscy na wyznaczone stanowiska! — Przygładził ręką wilgotne od potu włosy i zwrócił się do Diksona: — Porucznik zostanie w gabinecie. Dikson patrzył na poszarzałą i zmienioną twarz gubernatora. Rozumiał dowódcę i przygniatający go ciężar odpowiedzialności za powierzoną mu warownię. Gdy zostali sami, Hull usiadł swobodnie w fotelu, — Pójdzie pan do fortu Meigs po odsiecz. Generał Shelby i Winchester muszą zrozumieć, że nie da się odpierać szturmów bez pomocy z zewnątrz. Nieprzyjaciel dysponuje zbyt wielką armią — gubernator pocliyl.it zatroskaną głowę. — Wyślijcie także gońca do Vincennes. Trzeba powiadomić Harrisona o nowej sytuacji na pograniczu. 125 —> Dobrze, panie generale. — Listów nie będzie. Śpieszcie się, bo lada chwila wróg otoczy warownię. Ludzi dobierzcie sobie sami, według uznania. — Tak jest, panie generale. ¦ , CZERWONO SKÓRY GENERAŁ W Malden entuzjastycznie witano wracającą armię. Wszyscy mieszkańcy warownego miasta wylegli na plac i ulice. Wznoszono okrzyki na cześć Tecumseha i sojuszniczych wojsk. Puma Gotowa do Skoku szedł w otoczeniu plemiennych wodzów i kanadyjskich oficerów. Jego oblicze jaśniało dumą. i pewnością siebie. Gestem wyciągniętej ręki dziękował za uznanie. Orkiestra przed rezydencją gubernatora grała marsza za marszem. Na wysokim maszcie- wiatr muskał flagę Wielkiej Brytanii. Gubernator izaak Brock w otoczeniu sztabu wyszedł publicznie uściskać dłonie zwycięzców. Do późnej nocy społeczeństwo Malden bawiło się na festynach czcząc radośnie odniesione sukcesy. W rezydencji generała Brocka bankiet dla oficerów, ich rodzin i wodzów indiańskich upływał nader przyjemnie. Opowiadano o bitwach w puszczy nad Wabash River, politykowano, wznoszono toasty za nowe zwycięstwa i zdrowie Jego Królewskiej Mości króla Anglii. Ryszard Kos gawędzi! z Karolem Błaszkowiczem, Tecumseh z Lavelem i Lee, która wdzięczyła się do Szawaneza, pytała o swego brata Roberta i szczegóły walk. Na następny dzień Izaak Brock wezwał dowódców na posiedzenie sztabu. Narada była krótka. Generał podał do wiadomości, że jutro wojska wyruszają w stronę amerykańskich fortów Mackinaw, St. Joseph i Dearborn. Placówki mają 126 być zaatakowane i zdobyte w jednym czasie, w dnia 15 sierpnia. Dowodzenie operacjami objęli: pod Dearbom — Winnemak, wódz Pottawatomich, pod St. Joseph — Ryszard Kos, pod Mackinaw — kapitan Artur Roberts. Ponadto ustalono, że Tecumseh i Brock przeprawią wojska przez rzekę i w dwa dni później zaatakują warownię Detroit. Gdyby operacje te uwieńczone zostały sukcesem, to z wyjątkiem Meigs i Niagary wszystkie forty graniczne panujące nad Wielkimi Jeziorami znalazłyby się w rękach Anglii. Byłby to potężny cios dla Unii. Generał cienką laseczką pokazywał na mapie wiszącej na ścianie kolorowe punkty, kreski, linie i znaki, tłumacząc plany uderzeń. Tecumseh uważnie obserwował i słuchał komentarza generała, wreszcie nie wytrzymał. — Wielki mój brat ma. rację — zaczął. —¦ Tecumseh rozumie i popiera mądre rozwiązanie szturmów na pograniczne twierdze Unii. Wojska muszą jednak pójść innymi drogami, gdyż inaczej nie dotrą pod forty. Na wykreślonej błękitnymi strzałami drodze nie uwidoczniono bagien w .puszczy i brodów na rzekach. Wśród oficerów powstała konsternacja. Indianin — człowiek bez wykształcenia •— podważał wartość mapy. Pułkownik Proctor uśmiechnął, się z nie ukrywaną ironią. Niektórzy poczęli coś między sobą szeptać i robić uwagi pod adresem Szawaneza. Generał Brock odłożył brązową laseczkę. — Co.na to powie, pan Blaskowitz? — zwróci} się. do kartografa. — Błaszkowicz, panie generale —- odparł z uśmiechem Karol i dodał: — Nie znam dokładnie terenów leżących między jeziorem Huron i Michigan. Mapę rysowałem na podstawie informacji żołnierzy i leśnych kurierów. Może więc być niedokładna. — Wódz Sząwanezów mógłby nanieść poprawki? — spytał Brock. 127 •—¦ Puma Gotowa do Skoku zaraz to uczyni — odparł Indianin, pochylił się do siedzącego obok~ Watiety, wodza Daketów, i coś mu szepta! do ucha. Ten podniósł się zza stołu i wyszedł. Szawanez zwrócił się do generała: ¦— Szturm na Detroit trzeba ubezpieczyć, przewidując odsiecz z fortu Meigs i podpłynięcie jeziorem wielkich łodzi Długich Noży pod nasze stanowiska. _ •— Słuszna uwaga —• przyznał z uznaniem kapitan Roberts. —¦ Zdaniem Tecumseha — ciągnął dalej sachem — nie należy czekać na przybycie odsieczy wroga, lecz zorganizować zasadzkę, zamknąć w kotle wojska Miczi-malsa. 1 zarosić do poddania się albo rozbić. — I to słuszne — rzekł porucznik Brenton. •—¦ W jaki sposób odgadnąć, którędy Amerykanie z Meigs mogą iść pod Detroit? — z przekąsem odezwał się Proctor. —• Wyjść z wojskiem na ich spotkanie można, lecz zapaść w zasadzce i czekać, aż nieprzyjaciel sam wejdzie pod lufy strzeli), to .nonsens, panowie. Zrobiło się zamieszanie. Jedni podzielali zdanie Proctora, inni widzieli możliwości zrealizowania planu Tecumseha. Poczęli się spierać. Generał przerwał burzliwą dyskusję i — Panowie, propozycje Skaczącej Pumy są ciekawe. Warto się zastanowić nad ich wykonaniem. — Czyżby Tecumseh — znowu mówił kpiąco Proctor —• mocą czarów potrafił naprowadzić Amerykanów w zastawioną zasadzkę? _ • - Sachem z godnością odparował: — Kto nie umie przewidywać posunięć wroga aa polu bitwy, nie może uważać się za wodza. Słowa Skaczącej Pumy zabrzmiały zaczepnie. Twarz pułkownika » spłonęła gniewem. Chciał coś odpowiedzieć, ale gubernator uciszył go nakazującym milczenie ruchem ręki. Do sali właśnie wrócił Waneta, niósł zwiniętą, wygarbowaną do białości, skórę karibu. Podał ją sachemowi, który podszedłszy Kos uścisnął Zorzę i oddalił się w stronę obszernego placu, gdzie Tecumseh z gromadą wodzów, wojowników i żołnierzy dosiadał koni. Po chwili wyciągniętym galopem gnali wzdłuż brzegu Erie na południowy zachód. Wraz z nimi Czarna Strzała, który mimo wyczerpania nie zgodził się na odpoczynek. Za wszelką cenę pragnął zemsty za doznaną porażkę. Pod wieczór zatrzymały ich indiańskie straże i doprowadziły do obozu. Tecumseh i Kos natychmiast poszli zlustrować bojowe stanowiska przewidywanej zasadzki. Wokół uroczej dolinki, przeciętej małym strumieniem, rósł mieszany las o gęstym podszyciu. Od zachodu ciągnęła się podmokła łąka pełna krzewów i mizernych olch. Było tu cicho i spokojnie. — Sądzisz, Tecumsehu, że Amerykanie wejdą w tę dolinę? — spytał z powątpiewaniem Kos. — Ugh. — Przecież mogą ją pominąć. Może nawet nie wiedzą ojej istnieniu. Obaj stali na skraju lasu i patrzyli na intensywną zieleń ukwieconej łąki. — Miejsce to znają Irokezi i Mohawkowic, którzy niewątpliwie będą prowadzić Miczi-malsa drogą ku Detroit —¦ wyjaśniał Szawanez. — W tym strumieniu jest wyśmienita woda dla ludzi i koni. Wgłębienie terenu daje osłonę przed niepożądanym okiem. Łatwo tu czuwać nad bezpieczeństwem obozu. Stąd już tylko pół dnia drogi konno do Detroit. Nie ma w okolicy lepszego miejsca dla armii przygotowującej się do zbrojnego ataku. 142 — Wszystko to prawda — odparł Kos. - - Mam jednak wątpliwości, czy Amerykanie akurat tutaj zechcą urządzić. postój. — Nie mogą przecież wiedzieć, że zaplanowaliśmy zasadzkę. Gdzież wobec tego zatrzymają się dla odpoczynku? Tędy wiedzie najkrótsza droga z Meigs do Detroit. — Może wódz Szawanezów ma rację. Obeszli wokół dolinę. Tecumseh poinstruował żołnierzy i wojowników ukrytych w zaroślach przypominając główne założenia przedsięwzięcia. Wrócili do punktu dowodzenia, gdy zapadła już noc. Nie palono ognisk, nie rozmawiano. W zupełnej ciszy płynęły długie godziny. Jedynym urozmaiceniem były odgłosy tętniącej tajemniczym życiem kniei. Ryszard Kos i Skacząca Puma owinęli się w indiańskie derki i usnęli. Ranek nie przyniósł żadnych zmian. Na gałęziach drzew uwijały się barwne rozśpiewane ptaki. Po leśnym runie pełzały owady. W bagnach co chwila rozlegał się skrzek żab. Cienko brzęczały komary. , Około południa podszedł do Tecumseha zwiadowca. — Idą! — powiedział tylko jedno słowo. Puma Gotowa do Skoku ożywił się. Oczy mu zabły^ Zagwizdał, naśladując orła. Długo jeszcze nic się nie dzia Wreszcie do uszu przyczajonych w krzakach ludzi docieJ poczęły szmery, szelesty, stąpanie. Na skraju doliny zatrzyin| się Indianin na koniu i przez moment czujnie obserwował lą strumień i las, po czym zawrócił i znikł w puszczy. — Irokez — szepnął Tecumseh do Kosa. W kniei narastał łomot końskich kopyt. Stawał się coij wyraźniejszy. Pierwsi jeźdźcy wynurzyli się spośród d wjechali w dolinę. Wtoczyły się armaty. Za nimi wata irokeskich wojowników. Krąg czatujących w zasadzce zamknął się. Tecumseti wyszedł na skraj lasu. Podniósł sztucer. Huk wystrzału wstrząsnął powietrzem. Zatrzymały się nagle szeregi Amerykanów. W po- śpiechu ściągali z ramion strzelby. Skacząca Puma opar} się o pień dębu i przytknął do warg róg bawoli. — Hej, Miczi-malsa! — rozległ się nad doliną donośny głos Szawaneza. — Z rozkazu generała Brocka Tecumseh wzywa was do natychmiastowego złożenia broni i poddania się. Jeśli nie usłuchacie, zginiecie wszyscy. Amerykanie zsiadali z koni szukając dogodnych dla siebie stanowisk. Generał Izaak Shelby z grzbietu rosłego gniadosza bacznie obserwował bór. Obok stał porucznik Harry Dikson. — Warownia Detroit została wczoraj zdobyta. Nie macie po co tam śpieszyć — huczał głos Pumy Gotowej do Skoku. — Dolinę otaczają żołnierze i wojownicy. Tecumseh daje wam i dwie minuty czasu na decyzję. Po tym terminie rozpoczynamy ogień. Szawanez cofnął się za pień. Generał Shelby pochylił się do Diksona i przez chwilę żywo z nim rozmawiał. Tecumseh wzmacniając rogiem głos ponownie zawołał: — Niech Miczi-malsa pojedynczo podchodzą pod samotną brzozę nad strumieniem i tam składają broń. Czas do namysłu minął. Generał jeszcze z oficerami coś rozważał, ale w końcu padły rozkazy i żołnierze poczęli pod drzewem składać strzelby, pistolety, szable i ładownice z nabojami. — Hej, Długie Noże — wołał Skacząca Puma. — Oficerowie1 i żołnierze pójdą bez broni na zachodnią stronę doliny, Tecumseh przestrzega przed podstępem i zdradą! Amerykanie w milczeniu rzucali broń na stos i odchodzili na równinę między bagnami i rzeczką. Trwało to dość długo. Jako ostatni ze spuszczoną głową podszedł pod brzozę Izaak Shelby. W dolinę ze strzelbami gotowymi do strzału schodzili Indianie i Anglicy. Jedni gęstym kordonem zamknęli Amerykanów, inni zabezpieczyli broń, armaty i konie. Tecumseh wydał rozkazy wodzom i wojsku, a sam w kilkuosobowej asyście zbliżył się do generała Shelby'ego.. Wyciągnął do niego rękę. 144 • - Wódz Miczi-malsa postąpił rozsądnie — powiedział z "idncścią. — Szkoda ludzkiej krwi. Tecumseh odstawi jeńców " Malden. Gwarantuje wam życie. ¦ - Dziękuję — siląc się na spokój odparł Amerykanin i otlał sachemowi swoją dłoń. ...... Wśród oficerów Miczi-malsa jest Dikson —• twarz /awaneza przybrała groźny wyraz. — Tecumseh pragnie z im mówić. Shelby rozglądał się za porucznikiem chowającym się wśród u mu żołnierzy. Polecił komuś go przywołać. Dikson przyszedł -iągając się. Tecumseh, Kos i Czarna Strzała surowo spojrzeli na przestraszonego oficera. — Biały Pająk skazał Skaczącą Pumę na śmierć nad kopcem mrówek. Pamiętasz? — zwrócił się do niego z nienawiścią Szawanez. — Czemu Miczi-malsa to uczynił? I Dikson milczał. — Znieważyłeś, psie^ pluciem i kopaniem Czarną Strzałę i Zorzę Ranną — zasyczał Seneka. — Mnie też wyrządziłeś wiele krzywdy tylko dlatego, że sprzyjam czerwonoskórym — dorzucił zimno Kos. Oblicze porucznika pokryła trupia bladość. Opuścił wzrok. — To wojna — szepnął z wysiłkiem. — Czego chcecie? — Jesteś zbrodniarzem, a nie oficerem — odparł Ryszard. — Plugawisz mundur, który nosisz. — Tecumseh mógłby Białego Pająka skazać na powolną śmierć przy palu męczarni — mówił Szawanez —¦ ale Skacząca Puma brzydzi się zbrodnią. Będziesz walczył o życie. Zapadła cisza. Amerykanie i Anglicy z rosnącym zainteresowaniem przysłuchiwali się rozmowie. Teraz przybliżyli się jeszcze bardziej do Iadianina i Diksona. •— Biały Pająk wybierze broń"— mówił sachem—-i stoczy pojedynek z Tecumsehem. Jeśli zwycięstwo należeć będzie do Miczi-malsa, drugą walkę podejmie Czarna Strzała, a później 10 — CzcrWonoskóry generał 145 f Czerwone Serce. Jeśli pokonasz wszystkich, będziesz [wolny, psie, — Mam prawo wybrać rodzaj broni? — spytał z niedowierzaniem. — Ugh, Przez twarz porucznika przemknął błysk nadziei. -— Biorę na świadka generała Shelby'ego i wszystkich tu obecnych, że mogę wybrać broń — odezwał się z powracając;! pewnością siebie i zadecydował; — Walczyć będziemy konno i na szable. Wśród Amerykanów powstała wrzawa. Głośno aprobowali decyzję Diksona. Indianie i Anglicy z niepokojem czekali na dalsze wypadki. Próbowano odwieść wodza od pojedynku, Nawet gdyby Puma dawał sobie radę z szablą, to nie mógł dorównać Diksonowi, który od lat zawodowo ćwiczył w wojsku szermierkę. Kos ze stosu broni wybrał dwie klingi. Obejrzał je starannie i wręczył Tecumsehowi i Diksonowi Obaj wskoczyli na siodła. Czarna Strzała i paru wojowników czuwało, aby porucznik nie spróbował czasem wymknąć się na koniu z doliny. Na pustej łące ciągnącej się wzdłuż strumienia stanęli naprzeciw siebie amerykański porucznik i Skacząca Puma. Ryszard Kos podniósł do góry dłoń i okrzykiem dał sygnał do walki. Dikson spiął konia i lekkim galopem zbliżył się do Szawane-za. Mignęła w słońcu srebrna smuga. Tecumseh zręcznie odparował cięcie. Zadzwoniła stal. Skrzyżowały się szable. Skacząca Puma dwukrotnie usiłował zadać cios, ale Dikson bez trudu osłonił się i sam zaatakował. Wódz błyskawicznie przywarł do karku rumaka. Zdarty gwałtownie koń porucznika przysiadł na zadzie, cofnął się do tylu, stracił równowagę i runął w rzeczkę, zrzucając jeźdźca. Strumień był płytki. Dikson pośpiesznie zerwał się, chwycił konia za uzdę i pomógł mu wstać. Wskoczył na siodło. Tecumseh powoli wjechał w koryto strumienia sięgającego koniom do kolan. Upokorzony, ocieka* jacy wodą porucznik z furią natarł-na Pumę, ale Szawanez wytrzymał atak i niespodziewanie sam uderzył. Z ręki Diksona wypadła szabla, zakreśliła łuk i ostrzem wbiła się w murawę na brzegu. Amerykanie wstrzymali na sekundę oddechy. Jak to się stało? Przypadek czy wysokie umiejętności Indianina we władaniu białą bronią? Porucznik był bezbronny. Skulił się na siodle i z lękiem patrzył w twarz sachema, Nie spadło jednak śmiercionośne uderzenie. — Biały Pająk zejdzie z mustanga i podejmie broń — powiedział donośnie Tecumseh. — Wódz Szawanezów daje mu ostatnią szansę. Dikson zeskoczył z siodła na brzeg, chwycił kołyszącą się jeszcze rękojeść szabli. Za nim podążył Skacząca Puma. Stali,. czujnie mierząc się wzrokiem. Porucznik zaatakował pierwszy. Znowu zadzwoniły ostrza. Wódz powoli spychał oficera ku rzece. Nacierał coraz natarczywiej. Odbił cięcie porucznika i nagle sarn z rozmachem ciął w szyję wroga. Dikson zachwiał się i padł do wody. Wódz opuścił szablę. Podniósł dumnie czoło i oczami pełnymi dziwnych blasków powiódł po amerykańskich jeń* cach, którzy to zwycięstwo przyjęli ponurym milczeniem. W szeregach indiańsko-angielskich zerwał się krzyk triumfu. Wodzowie i oficerowie biegli do sachema, gratulowali mu i chwalili jego szermiercze umiejętności. Tecumseh przeszedł obok Shelby'ego nawet nie spojrzawszy na generała. W kilka minut później obładowana zdobyczą armia Tecum-sełia eskortując Amerykanów ciągnęła do Detroit. Dobrze już gęstniał zmierzch, gdy weszli do warowni. Na drugi dzień gubernator Izaak Brock wezwał swój sztab na posiedzenie. Tym razem zebrali się w gabinecie Hulla, który wraz z Shełbym przebywał w więziennym baraku przeznaczonym dla jeńców. 146 147 — Panowie ¦— glos generała brzmiał uroczyście. — Zdobycie bez walki. Detroit i zagarnięcie do niewoli całej armii Shelby'egb to wielki sukces naszych sił zbrojnych. Zaplanowanie i przeprowadzenie całej operacji jest dziełem Tecumseha. To jego zwycięstwo. Puma Gotowa do Skoku nic poruszył, się, jedynie ciemne źrenice zapłonęły mu dumą. — Powstańcie, panowie! ¦— gubernator podniósł dę zza stołu i podszedł do sachema. — W imieniu Jego Króle\vskiej Mości mianuję cię, Tecumsehu, generałem brygady. Oczy dowódców spoczęły na pociągłym, szlachetnym obliczu Indianina. ¦—¦ Oto nominacja — gubernator podał Sz&wanezowl dokument. — Od tej chwili Skacząca Puma ma prawo noszenia munduru z dystynkcjami generalskimi. Poruczniku Breaton — zwrócił się do oficera — pros/c dostarczyć Tecumsehowi do jego kwatery pełne umundurowanie. Brenton wyprężył się i wyszedł wykonać rozkaz. •— Od tej chwili wódz Szawanetów jest generałem —- mówi! dalej Brock, — Zobowiązuję was, panowie, do podporządkowywania się jego rozkazom. Proszę naoją decyzję przekazać Wojsku. Gubernator objął Szawaneza i obuj uścisnęli się jak bracia. Brock usiadł za stołem i, informując o sytuacji bojowej na .pograniczu, kończył swój przydSugi wywód. ¦— Panowie, póki nieprzyjaciel jest przerażony klęskami, musimy zdobyć forty: Meigs, Niagarę i Schlossćr. Wtedy Kraina Wielkich Jezior będzie w naszych rękach, a to jest "właśnie klucz do ostatecznego zwycięstwa. ¦— Pogląd słuszny, tylko nie wiemy, jakie wyniki dały nasze Operacje nad jeziorem Michigan —¦ wtrącił się Lavel. — Wieści stamtąd jeszcze nie dotarły, ale wierzę w nasze sukcesy — mówił z przekonaniem Brock. — Zastanówmy się 148 I nad planami uderzenia na forty Niagarę i Dolną Przystań, obsadzoną wojskiem, gdzie Amerykanie powyżej wodospadów dokonują przeładunku towarów,.. .; Gdy sztab kanadyjskiej armii układa! plan uderzenia na Niagarę, knieją śpieszyli gońcy z radosną wiadomością, że warownie Mackirtaw5 St. Joseph i Dearborn zostały zdobyte. ŚMIERĆ NAD NIAGARĄ Flotylla okrętów pełnych wojska opuściła przystań w Malden i płynęła na wschód ku wielkim wodospadom Niagary. Wrześniowe słońce rozproszyło poranne mgły. Wiał lekki wiatr. Statkom towarzyszyły śmigłe rybitwy, z krzykiem przysiadające na olinowaniach i wysokich masztach. Na pokładzie jednego z okazalszych szkunerów1 stali dowódcy wyprawy: Izaak Brock, Tecumseh, Thomas Talbot, Ryszard Kos, Ludwik Lavel i paru innych, i prowadzili ożywioną rozmowę na temat strategu nad rzeką Niagarą. Zadanie było trudne. Wody jeziora Erie wlewały się w gardziel rzeki, mijały Kozią Wyspę3 i po obu jej stronach z hukiem, w tumanie kropel i pian z olbrzymiej wysokości spadały w dół tworząc wodospady nie do przebycia. Wszystkie barki i łodzie płynące od rzeki Św. Wawrzyńca poprzez Ontario w górę krainy wód po ominięciu fortu Niagara, około pięciu mil od niego, zatrzymywały się w Dolnej Przystani, bo dalej żegluga stawała się niemożliwa. Tu wyładowywano towary i przewożono je drogą lądową, biegnącą lasami i skrajem przepaści Devils 1 Szkaner (ang.) — siatek żaglowy, powszechnie używany w XIX w. 2 Kozia Wyspa (Goat Island) —rozdziela rzekę Niagara na dwie części tworząc wodospad Niagara. H> I Hole3, do Górnej Przystani, znajdującej się około trzech mil -poza fortem Schlosser, powyżej prawego wodospadu. Stąd prowadził już wodny szlak ku dalekim jeziorom — Górnemu i Michigan. Po stronie kanadyjskiej, na brzegu Erie i rzeki Niagara, wznosiła się tylko jedna angielska warownia. W tej sytuacji opanowanie dwóch amerykańskich fortów i przystani stawało się koniecznością, choć dowódcy zdawali sobie sprawę, że zwycięstwo okupione będzie dużymi stratami lub może w ogóle nieosiągalne. Tecumseh w czerwonym uniformie, w czarnych spodniach z lampasami wzdłuż bocznych szwów, z naramiennikami obramowanymi srebrnymi frędzlami i z dystynkcjami generalskimi przysłuchiwał się rozmowie. Na jego piersi wisiał medalion z wizerunkiem Lee, na głowie spoza otoku bobrowej czapki sterczała długa orla lotka, z tyłu chwiał się puszysty warkocz zrobiony z barwnego puchu ptaków. — Co sądzi Tecumseh o naszych planach? — spytał Brock. •— Zwycięstwo musi być z nami — odrzekł z przekonaniem indiański generał. — Rzeka nie sprzyja przedsięwzięciu. Nasz jedyny fort Erie może wspomagać ataki na Górną Przystań — włączył się pułkownik Talbot ¦— ale poważne zagrożenie dla naszych wojsk forsujących rzekę stwarzać będą amerykańskie jednostki z fortu Niagara i z Dolnej Przystani. — Yes — głos generała Brocka był pełen troski. — Wprawdzie rzeka w rejonie przeładunkowego fortu jest stosunkowo najłagodniejsza, to jednak mimo wszystko trudno będzie ją przepłynąć pod obstrzałem wroga. — Uważam, że nasze natarcie winno pójść w dwóch kierunkach ¦— odezwał się pułkownik Ryszard Kos. — Forsowanie Niagary odwróci uwagę Amerykanów od własnego zaplecza, Devils Hole (ang.) — Czarcia Jama. 150 wtedy przystąpią do szturmu nasze oddziały. Nieprzyjaciel zaatakowany z dwóch stron ulegnie. — Ugb — Tecumseh z powagą skinął głową. — Mój brat, Czerwone Serce, ma rację. To jedyny sposób prowadzący do zwycięstwa.. Długa jeszcze debatowali, potem rozeszli się do swoich, kajut. Ryszard spędza! czas w towarzystwie Zorzy Rannej. Niskuk zawsze kręciła się w pobliżu Tecumseha, a Lee przebywała z mężem. Wszystkie trzy uparły się wziąć udział w wyprawie i żadne tłumaczenia nie odniosły skutku. Na szkunerze zajętym przez sztab dostały wspólną kajutę. Podróż przedłużała się, dlatego też Kos i Zorza dużo czasu spędzali z sobą, snując dalekie plany o szczęściu we dwoje. — Gdy skończy się wojna — mówił Ryszard — pojedziemy gdzieś w urocze ustronie, zbudujemy wygodny dom i zostaniemy na zawsze razem. Ranna Zorza uśmiechała się w takich chwilach i z rozświetlonymi radością oczyma tuliła się do Kosa, przytakując marzeniom. Wreszcie pod koniec września flotylla dotarła do fortu Erie, Dziewczętom przydzielono pokój w jednym z budynków i zapowiedziano im, że nie ma mowy,-aby wzięły udział w bitwie o placówki Niagary. Październik zmienił już barwy liści na drzewach. Niebo coraz częściej pokrywało się zasłoną chmur. Stada ptaków ciągnęły na południe. Pewnego ranka, gdy gęste opary mgieł snuły się wzdłuż rzeki zatapiając wszystko mleczną bielą, pod jej osłoną Anglicy ustawili baterie dział. Wojsko pod dowództwem generała Izaaka Brocka czekało na sygnał, aby popłynąć w stronę amerykańskiego wybrzeża. Nieco wcześniej korzystając także z mgły generał Tecumseh, Czarny Jastrząb i Ludwik Lavel zwinnymi canoe przeprawili swoją armię przez jezioro Erie i weszli w lasy, aby później rozdzielić się na dwie części i uderzyć na amerykańskie umocnienia; fort Niagarc i Dolną Przystań, 151 W Inne wojska dowodzone przez pułkownika Ryszarda Kosa I Talbota 'miały zaatakować Górną Przystań i warownię Scttlos-ser. Natomiast Czarna Strzała i Kiong-twong-ky podążyli obsadzić drogę nad Czarcią Jamą dla uniemożliwienia niepne™ widzianych ruchów wojsk przeciwnika. Okofo godziny dziesiątej, kiedy mleczna zasłona mgieł nieco zrzedła, .zagrały skupione w dwu miejscach angielskie armaty. Pociski przelatując ponad rzeką biły w Dolną Przystań I warownię Niagara. Tylko przyczajone w zaroślach i mgle baterie skierowane na górny port rzeczny i twierdzę ScMossesr milczały uparcie. Amerykanie wiedzieli, o szykującym się natarciu nieprzyjaciela. Obstrzał ich nie zaskoczył. Przygotowani, z lontami u dział, ze sztucerami i garłaczami4 w ręku, czekali w ciszy i milczeniu na wyznaczonych stanowiskach. Kanadyjska artyleria biła bez przerwy. Ciężkie wybuchy niczym grzmot podchwytywane przez echo niosły się w głębiny kniei. Po godzinnej kanonadzie na dany rozkaz żołnierze dopadli lodzi, zepchnęli je na wodę i popłynęli w stronę umocnień amerykańskich. Wraz z nimi generał Izaak Brock. Działa grzmiały dalej. Amerykanie ciągle milczeli. Mgła rzedła coraz bardziej. Kanadyjczycy dopływali do środka Niagary, gdy niespodziewanie zadudniły wybuchy wystrzałów z brzegu przeciwnika. Lawina kuł uderzyła w łodzie i barki. Armatnie pociski z wyciem padały obok, wyrzucając w niebo shipy dymu i wody. Anglicy odpowiedzieli bronią ręczną. Silny nurt- porywistej rzeki począł znosić czółna. Wiosłując z niebywałym wysiłkiem i strzelając Anglicy wolno płynęli naprzód. Tu i tam tonęła trafiona łódź. Niektórzy żołnierze ratowali się wpław. Ranni tonąc, na próżno wzywali pomocy. * Garlacz — ręczna broń palna z lufą o wylocie rozszerzonym, Używana od XVI do XVIII w. w Europie. W Ameryce Północnej posługiwano się tą bronią podczas pierwszej (1775-1783) i drugiej wojny (1811-1815) o niepodległość USA. 152 Potężnie przerzedzeni, ped gęstym ogniem karabinów wyskoczyli Anglicy na wybrzeże i przywarli do ziemi,- szukając osłony w nierównościach terenu. Za nimi napływały następne oddziały. Kanadyjskie armaty przestały ostrzeliwać Dolną. Przystań, bombardowały dalej. tylko fort Niagara. Generał Brock wydawał pośpieszne rozkazy. Amerykanie widząc przeciwnika na swym brzegu poszli do przeciwnatarcia, Kanadyjczycy razili palbą strzelb zbliżającą się piechotę wroga,' a potem porwani w bój przez generała runęli w desperackim ataku. Zadźwięczały, bagnety i szable. Cios padał za ciosem.. Wrzawa ludzkich głosów biła w niebo. Żołnierze Unii nie wytrzymali natarcia i zaczęli się bezładnie wycofywać. Za nimi parli Anglicy, wspomagani przez nowo przybyłe oddziały. Doszli w końcu do pierwszych zabudowań. portu rzecznego i zajęli dogodne do obrony stanowiska. Amerykanie otrząsnęli się z pierwszego niepowodzenia i znowu ruszyli do natarcia. Rozgorzał zacięty i bezkompromisowy bój. W momencie, gdy kanadyjskie szeregi ostatnim wysiłkiem broniły zajętych pozycji, pojawili się po sforsowaniu rzeki Indianie pod wodzą Wanety i zaatakowali lewe skrzydło przeciwnika. Amerykanie ugięli się pod ciosami indiańskiego uderzenia i znÓY/ cofnęli pozostawiając zabitych i rannych. Do wieczora żołnierze Unii bezskutecznie ponawiali natarcie. Generał Izaak Brock własnym przykładem zagrzewał wojsko do wytrwania. Z narażeniem życia zjawiał się w najbardziej niebezpiecznych miejscach. Chodziło mu o to, aby za wszelką cenę utrzymać do jutra zajęte pozycje. Następny dzień miał bowiem rozstrzygnąć bitwę. W tym czasie, gdy Anglicy wspomagani przez Dakotów Wanety toczyli ciężki bój, generał Tecumseh zachowując niezwykłą ostrożność zbliżał się puszczą do Dolnej Przystani,, Czarny Jastrząb i porucznik James Brenton zajmowali stano- 153 I wiska pod fortem Niagara, pułkownik Ryszard Kos zamykał pierścieniem Schlosser, a Tałbot podchodził pod Górną Przystań, ' Sędziwy wódz Seneków znad górnego Ohio, Kiong-twong--ky, i Czarna Strzała zapadli z wojownikami w zasadzce nad Devils Hole. Widzieli, jak drogą wijącą się nad przepaścią pędzili konni posłańcy to w jedną, to w drugą stronę. Nie przeszkadzali przenosić im wiadomości i rozkazów. Noc uciszyła bój w Dolnej Przystani. Nad knieją i ciemnymi lustrami ^ód płynęły niskie chmury. Kanadyjczycy pod osłoną nocy umacniali swoje pozycje ziemnymi skarpami, śpieszyli z pomocą rannym i krzepili odpoczynkiem siły. Pierwsze, bardzo nikłe prześwity brzasku pojawiły się na zachodzie, gdy warownię Niagara opuściło około sześciuset jeźdźców śpieszących na odsiecz portowi rzecznemu. Mniej więcej w tymże czasie czterystu kawalerzystów wyjeżdżało z twierdzy Schlosser z takim samym zamiarem. Oba oddziały wyprzedzili indiańscy gońcy donosząc Tecumsehowi o ruchach nieprzyjaciela. Minio grubej warstwy chmur świt szybko rozpraszał mrok. Robiło się Coraz widniej. Indianie przyczajeni w zaroślach i w rozpadlinach nad Czarcią Jamą widzieli, jak zza zakrętu pojawia się długi szereg jeźdźców. Nagle w poszum jesiennych drzew i daleki huk wodospadu wdarła się palba wystrzałów. Grzechotały nierówne serie, przygasały i znów dudniły ze zdwojoną siłą. To rozpoczął się ranny bój w Dolnej Przystani. Amerykańscy jefdźcy słysząc strzelaninę przyśpieszyli, ale niebawem musieli zwolnić na oślizgłej nocną wilgocią, skalistej i wąskiej drodze wijącej się nad przepaścią. Nie lubili tego miejsca. Miało ono złą sławę. Tutaj bowiem podczas wojny Pontiaca Senekowie5 odnieśli zwycięstwo rozbijając wojskowy transport. e w dniu 4 września 1764 r. podczas wojny Pontiaca rozbili tu transport Wojskowy. Ocalał tylko jeden człowiek, który spadając w przepaść zawiesi! się na kk 154 Obserwując z prawej strony wysokie zbocze pokryte u szczytu zaroślami i strzelistymi drzewami, ostrożnie zdążali naprzód, nie patrząc nawet na lewo, kędy ziała bezdenna przepaść. Szelest liści wtapiał się w szum wodospadu- i w dalekie dudnienie strzelb. Stukały podkowy o kamienisty grunt. Czoło jeźdźców docierało już do końca niebezpiecznej drogi,- gdy u szczytu zatrzeszczał pień olbrzymiego buku i najpierw wolno począł się chylić, a potem z łomotem i trzaskiem, łamanych gałęzi runął w dół porywając za sobą ziemię,, kamienie i .okruchy zwietrzałych skał. Pierwsi kawale-rzyści z krzykiem szarpnęli lejce zatrzymując konie. Przed nimi, tuż za przepaścią, leżał tarasując przejście powalony leśny olbrzym. Niemal w tej samej chwili wzdłuż zbocza biegnącego nad Czarcią Jamą zaczęły toczyć się głazy, drzewa i lawina skał. Runęło to wszystko na przerażonych żołnierzy. Krzyk trwogi popłynął w dal. Powalone konie rżąc staczały się w otchłań pociągając ludzi. Na wąskiej drodze powstał. popłoch i zamieszanie. Niektórzy usiłowali zawrócić, ale było to niemożliwe, gdyż ścieżkę tarasowały oszalałe konie współtowarzyszy. Inni 'szukając ratunku pod skalnymi nawisami na niebezpiecznej, ścianie, spadali w przepaść strącani przez lawinę. Nagle uciszyło się. Droga nad Devils Hole zasłana została odłamkami skal i konarami drzew. Amerykanie powychodzili z kryjówek. Śpieszyli z pomocą rannym, wydostawali kolegów przygniecionych głazami. Pomagając sobie brnęli z powrotem.. Prowadzili parę dosłownie cudem ocalałych koni. Nie mogli w takim stanie iść na odsiecz Dolnej Przystani. Prawie połowa z nich została na dnie Czarciej Jamy. Nagle ciszę rozdarł długi wojenny krzyk na wysokiej krawędzi skalnej i równocześnie zadudniły wystrzały. Kule z gwizdem stukały o kamienne podłoże, odbite rykoszetem darły powietrze. Ponownie popłoch ogarnął żołnierzy. Ten i ów walił się trafiony pociskiem, inni szukali schronienia pod pniami leżących drzew i ostrzeliwali niewidocznego wroga. 155 Kilkunastu kawaierzystów zdołało sforsować zapory drzewne. Jedni z nich mknęli ku Dolnej Przystani niosąc wieść o klfsce, inni wracali do fortu. Nocą. Indianie podłożyli wiązki chrustu pod palisadę warowni Schlosser i .za ich osłoną czekali sygnału do -wałki. Z ostrokołu nie byli widoczni. Szczególnie sporo wojowników przyczaiło się w pobliżu bramy. Pozostali czerwonoskórzy i Anglicy szerokim wieńcem otaczali fort kryjąc się przed oczyma jego mieszkańców. Około południa wyciągniętym galopem wracała grupa Amerykanów spod Devi!s Hole. Już z daleka rękoma dawano znaki wartownikom czuwającym na narożnych basztach. Ze zgrzytem zawiasów rozwarły się wrota. Dwóch jeźdźców wpadło do wnętrza fortyfikacji, ale ich towarzysze byli daleko. Zwłaszcza paru ostatnich, być może rannych, jechało wolniej. Wokoło panowały cisza i spokój, więc dwaj wartownicy ze sztucerami w ręku czekali w bramie, aż wjadą pozostali. Pułkownik Kos ukryty w zaroślach, widząc sprzyjającą sytuację, dał znak. Węszący Wilk, z którym Ryszard przewędrował kiedyś puszczę od Tippecanoe po Illinois River, zakrzy-czał jak sęp. Na ten sygnał spod palisady fortu wyskoczyli czerwonoskórzy, dopadli otwartej bramy i zwarli się w walce wręcz. Kos ruszył konnicę. Na strażniczych wieżach zagrzmiały strzelby. Amerykanie walcząc z Indianami usiłowali ¦¦zawrzeć wrota, ale nie zdołali. Czerwonoskórzy i Kanadyjczycy opanowali bramę. W palbie karabinów szczękała stal szabel, tomahawków i bagnetów. Jeszcze chwila zmagań i walczący tłum wtoczył się na dziedziniec warowni. Amerykanie zabarykadowali się wewnątrz'budynków, skąd razili kulami nieprzyjaciela. W centrum Schlosser wybuchł pożar. Kłęby dynra wnosiły się w górę I mieszały z nisko wiszącymi obłokami. Opór Amerykanów słabł. Zwycięstwo indiańsko-angielskie było już przesądzone. Pułkownik Thomas Talbo.t słysząc ze wszystkich stron ¦odległą, strzelaninę przypuścił szturm na Górną Przystań. Mała liczebnie załoga osłaniająca port zamknęła się w blokhatfzie i bohatersko odpierała ataki. Po południu z dachu obronnej budowli amerykański żołnierz przez szkła lornetki dojrzał angielską chorągiew powiewającą na warowni Schlosser. W tej .sytuacji dalsza obrona wydała się załodze daremna. Wywiesili białą flagę. W bladym świcie dawno już zgasł tętent końskich kopyt. Za kawalerzystami zamknęły się wrota twierdzy Niagara. Poważnie uszczuplona załoga czuwała u strzelnic wysokiej palisady. Gdzieś od Dolnej Przystani echo niosło odgłosy bitwy. Po niebie ciągnęły ciężkie, nabrzmiałe jesienną wilgocią chałwy. Około południa stęknęły za rzeką armaty i pociski zaczęły tiuc w zabudowania fortu. Równocześnie, osłaniając się plecionkami z gałęzi i, drewnianymi, obciągniętymi zwierzęcą skórą tarczami biegli do szturmu Indianie i Anglicy. Nieśli długie drabiny. Rozjazgotały się amerykańskie sztucery i garłacze. -Wśród oblegających- padali zabici i ranni. Na czele szturmujących biegi Czarny Jastrząb z tomahawkiem w ręku i krzykiem zagrzewał wojowników do wałki. Nieco dalej porucznik James Ereaton prowadził. Anglików. Indiańscy jeźdźcy obiegali fort pjsto strzelając do obrońców. W pewnej chwili armaty umilkły. Piechota dopadła ostroko-3u i opierała drabiny. Pierwsi wojownicy i żołnierze pięli się po szczeblach. Jakiś Amerykanin wychylony ponad palisadę wytężył siły, aż wreszcie odepchnął drabinę. Runęła wraz z ludźmi. Inny próbował zrobić to samo, ale trafiony kulą w głowę, zwisł na palisadzie. Pod jego osłoną Indianie dotarli do szczytu ostrokołu i poczęli przeskakiwać na drugą stronę. Zbyt 157 szczupła załoga uległa przewadze atakujących. Ktoś otworzy! bramę. Konnica wpadła na dziedziniec Niagary. Wojenny krzyk triumfu pochwycił pobliski bór. O brzasku Amerykanie w Dolnej Przystani zaatakowali Kanadyjczyków chcąc ich zepchnąć do rzeki, ale napotkali zacięty opór, choć szeregi wroga topniały systematycznie. Około godziny dziesiątej wśród żołnierzy Unii zapanowała radość. Sześciuset kawalerzystów przybyło z odsieczą z fortu Niagara. Przegrupowali swoje oddziały i konnica ruszyła do ataku. Generał Brock z niepokojem patrzył na wzmocnione siły przeciwnika. Zastanawiał się, czy wytrwa do przybycia Tecum-seha. Wokoło było cicho. Pozostałe wojska zaprzestały walki nad Niagarą, Schlosser i Devi!s Hole. Jedynie w Dolnej Przystani huczały strzelby. Nie było czasu na analizowanie sytuacji. Nadbiegała konnica nieprzyjaciela. Pod szarą powłoką obłoków matowo połyskiwały szable. — Ognia! •— padła komenda. Gruchnęła nierówna seria wystrzałów, później druga, trzecia. Walą się ze rżeniem konie, spadają jeźdźcy. — Ognia! Grzechot wystrzałów. Znowu trafieni ludzie lecą pod kopyta nadjeżdżających. Pozostali zawracają. Za nimi gonią kule i groty indiańskich strzał. Chwila oddechu i znów gęsto strzelając najeżdża wróg. Wita go palba strzelb. Tym razem Amerykanie prą naprzód. Już są prawie na pozycjach angielskich, gdy od strony puszczy bojowy wrzask czerwonoskórych wdziera się w bitewny zgiełk i na tyły Amerykanów spadają tomahawki wojowników Tecum-seha. Generał Izaak Brock ociera zmęczoną i brudną od potu twarz. Na jego obliczu pojawia się radość. Słyszy na południu i północy dalekie szczekanie broni. Przed nimi walczą Indianie 158 Skaczącej Pumy. Podrywa wojsko do ostatniego szturmu.. Z szablą w ręku krzyczy: — Naprzód! Zwycięstwo! Biegnie. Żołnierze zrywają się za nim. Okrzyk „hura!" leci w niebo. Z bagnetami na karabinach.; uderzają żołnierze Unii. Rozpoczyna się piekielny taniec śmierci. Dzwoni metal. Od czasu do czasu pada strzał. Chwieją się Amerykanie. Brock z pistoletem w jednej, z szablą w drugiej ręce. uwija się jak szatan. Właśnie ciął jakiegoś majora Unii, gdy strzelił ktoś z tyłu. Gorący ból przeszył plecy generała. Zatoczył się i padł pomiędzy poległych. Jeszcze parę minut zmagań i Amerykanie uchodzą w nieładzie z pola bitwy. Z wolna cichną wystrzały. Bój gaśnie. Nad Dolną Przystanią wiatr rozwija sztandar Wielkiej Brytanii. Tecumseh na koniu objeżdża pobojowisko. Z powagą i ze smutkiem patrzy na poległych wojowników i żołnierzy. Nagle zatrzymuje rumaka. Niedowierzająco patrzy na generalski mundur. Zeskakuje z siodła i klęka obok. Kładzie dłoń na czole leżącego. Generał Izaak Brock z wysiłkiem otwiera powieki. Poznaje; Tecumseha. — Zwycięstwo — szepce z trudem. ¦ Oczy generała gasną. Zasnuwa je mgła śmierci. Puma Gotowa do Skoku milczy. Żal chwyta go boleśnie za krtań. Powstrzymuje łzy, zaciska wargi. Wstaje i z szacunkiem składa prawą dłoń na lewej piersi oddając hołd bohaterowi. Stoi przez chwilę nieruchomo jak posąg. Nie słyszy triumfującego wojska. Rozumie, że zginął bliski mu człowiek i orędownik indiańskiej sprawy. . Na drugi dzień na znak żałoby opuszczono brytyjskie flagi: do połowy masztów. W głuchym stukocie werbli zwłoki bohaterskiego generała odprowadzono na wieczny spoczynek. 15* I Szli oficerowie, naczelnicy plemion, żołnierze. Tecumseh w głębokiej zadumie, z ogromnym smutkiem patrzył na trumnę Izaaka Brocka jadącą na armatniej lawecie. Pułkownik Thomas Tałbot, sekretarz gubernatora, ¦ głosem przepojonym żalem i goryczą mówił o wybitnych zasługach generała, potem pożegnaniem zahuczała salwa honorowa. Qdy urósł mogilny kopczyk i poczęto się rozchodzić, Kos spostrzegł, że nie ma w pobliżu Skaczącej Pumy. Dojrzał go idącego w stronę lasu. Trzy dni i tyleż nocy sachem nie wracał do warownego obozu w Dolnej Przystani. W ustronnym miejscu zgodnie z piemiennym zwyczajem oddawał się smutnym wspomnieniom o Izaaku Brocku, myślał o przyszłych losach wojny I czerwo-noskórych narodów. PUMA •— Ludwiku — głos Lee zabrzmiał prosząco — pozwolisz mi zobaczyć się z Robertem? Lavel zaskoczony pytaniem uważnie przyglądał się żonie. ¦' — Chcesz zobaczyć .się z bratem? Jest tutaj, nad Niagara? Lee uśmiechnęła się z zakłopotaniem. — Tu go nie ma — szepnęła, bawiąc się miękkim, delikatnym szalem. — Więc gdzie? — spytał zdziwiony Ludwik. — Robert'jest niedaleko, we wsi Frenchtown. Mogłabym tam pojechać... Layeł spoważniał. — Chyba żartujesz. Przecież to szmat drogi. — Et!... — żachnęła się lekceważąco. — Droga wiedzie puszczą. Teraz jest wojna. Chyba rozumiesz... "* — Niskuk świetnie zna trakty. Zaprowadzi mnie. 160 — Indianka nie zapewni ci bezpieczeństwa — mówił już nieco zdenerwowany Lavel. — Jesteś kobietą, a knieja roi się od czerwonoskórych,' białych trampów i wszelkiego łajdactwa, Lee podeszła do okna i patrzyła na dziedziniec fortu Erie. Nagle podbiegła do męża zarzucając rmi ręce na szyję. — Walczą ze sobą wojska. Cóż złego może się stad spokojnym wędrowcom? — zawołała z czarującym uśmiechem. — Gdybym jutro wyruszyła, za dwa tygodnie byłabynrz powrotem. Lavel pokręcił głową. — Zastanów się, miła. Mogą zaskoczyć clę roztopy, wtedy podróż puszczą jest niezwykle ciężka. Przecież to już jesień. — Zapominasz ciągle, że wychowałam się nad Ałiegheny River, w forcie Venango. — Wiem, że puszcza nie jest ci obca— głos Ludwika był stanowczy — ale puścić cię nie mogę. — Pójdę bez zezwolenia — zawołała z wypiekami na policzkach. Lavel przygryzł wargi. — Skąd wiesz, że Robert przebywa we Frenchtown? — spytał tłumiąc zdenerwowanie. _ Major Harey, którego wzięliście do niewoli, powiedział mi wczoraj. — Harey? Skąd on wie? — Robert walczył w forcie Schlosser, ale W krytycznym momencie uciekł, tak opowiadał major. — Nie ma więc pewności, dokąd się udał — stwierdził Ludwik. — Do Frenchtown. — Dlaczego akurat tam? -— W tej wsi, twierdził Harey, generał Harrison miał spotkać się z dowódcami i z indiańskimi wodzami związanymi z Unią. — Tak ci mówił Harey? — Yes. 11 — Czerwonoskóry generał 161 I li — Dziwne — Lavel zamyślił się. — Oficer Unii zdradza kobiecie tajemnice wojskowe. Za tym coś się kryje. — On mnie tylko poinformował, gdzie mogę spotkać Roberta — westchnęła cicho i po chwili dodała: — Ach, gdybym wiedziała przed bitwą, że jest tak blisko!... • — Rozumiem cię, Lee — Ludwik czule objął żonę. — Jednak nie wolno ci wyruszać do Frenchtown. Nie wiadomo, czy tam spotkałabyś Roberta. Wojna przerzuca żołnierzy z miejsca na miejsce. Sama o tym wiesz. Ponadto groziłyby ci wielkie niebezpieczeństwa. Bądź cierpliwa. Na pewno nadarzy się okazja spotkania. Zakryła twarz dłońmi. — Muszę go znaleźć i wyjaśnić wszystko — wybuchnęła nagle płaczem. — On gotów zabić Tecumseha. Oblicze Lavela wyrażało gorycz. Tuląc do piersi głowę żony powiedział ze smutkiem: — Chcesz poświęcić się dla tego Indianina? Kochasz go. Podniosła zapłakaną twarz. —¦ Nie chcę, żeby Robert został mordercą — zawołała przez by. — Na wojnie żołnierze nie są zbrodniarzami. — Nieprawda! — niemal krzyknęła. — Do generała Brocka strzelono'w plecy. To zbrodnia! — Może trafiła go zbłąkana kula. _ Nie! Wysunęła się z objęć męża. Usiadła na krześle. Po chwili miękko spytała: — Kiedy wrócimy do Malden? — Wszyscy czekamy na Tecumseha. Jest przecież generałem. Zgodnie z wolą Brocka podlegamy jego rozkazom. — Czekacie na Szawaneza? Przecież on jest tutaj. — Tak. Tylko gdzieś w samotnej ustroni oddaje się żałobie po Brocku. . • . Zapadło milczenie. Lee zarzuciła szal. na ramiona. Wstając powiedziała już spokojnie*: 162 —¦¦ Pójdę do Zorzy Rannej, dobrze? — Idź. W progu zatrzymała się na sekundę, obrzucając męża długim, serdecznym spojrzeniem i znikła za drzwiami. Przebiegła korytarzem i znalazła się w pokoju Zorzy i Niskuk. Obie dziewczyny rozmawiały żywo o ostatnich wydarzeniach. Przysiadła się do nich. — Dobrze się stało, że Robert pozostał w forcie Schlosser — włączyła się do rozmowy. — Gdyby wyruszył na pomoc Amerykanom z Dolnej Przystani, mógłby zginąć w Czarciej Jamie lub spotkać Tecumseha na polu bitwy. A wtedy... — ... jeden lub drugi dzisiaj. nie żyłby — dokończyła Niskuk. — Wszystko przez nieporozumienie i podłe intrygi —> dodała Zorza Ranna. — Trzeba pogodzić skłóconych przyjaciół —- odezwała się z dwuznacznym uśmiechem Wodna Ptaszyna. •—¦ Jak? — w pytaniu Zorzy brzmiało powątpiewanie. — Brat Tin-glit pośpieszył do Frenchtown. Musimy pójść za nim. Gdy usłyszy prawdę z ust swej siostry, uwierzy —• przekonywała Niskuk. — Innego sposobu nie widzę. — Masz rację —¦ przytaknęła Lee — ale mąż nie chce pozwolić mi na podróż. W oczach Wodnej Ptaszyny pojawiła się drwina. Powiedziała z przekąsem: — Niskuk sama pójdzie, bo nic lęka się puszczy i ludzi. Jedynie białe squaw ogarnia strach. — Nie, ale... — Rodzony brat Uti-tin-glit przez tyle wiosen i zim nie widział swej siostry — judziła Indianka, — Czyżbyście nie tęsknili do siebie? — Tęsknię do Roberta. — Co będzie, gdy dwaj wodzowie spotkają się? Wtedy jeden z nich zginie — głos Niskuk brzmiał goryczą. —¦ Tecumseh pewnie zwycięży. Ale może także paść od kuli wymierzonej w 163 plecy. Czy moja siostra będzie opłakiwać Skaczącą Pumę?.;. A może będzie się cieszyć, że jej brat ocalał?... — Zamilcz! —¦ krzyknęła Lee zakrywając rękoma twarz. — Niebo wypogodziło się — łagodnie powiedziała Zorza wskazując dal za oknem. — Zapowiada się piękne lato1. Spójrzcie, srebrne pajęczyny żeglują w powietrzu. — Ugh — cicho szepnęła Niskuk. — Dobry czas do podróży. Dzisiaj wyruszę. Lee zawahała się. W jej głosie ścierały się sprzeczne myśli. Mąż miał rację, że w puszczy grożą niebezpieczeństwa, że nim dotrze do Frenchtown, Roberta już może tam nie być. Ale siostrzane uczucia do dawno nie widzianego brata i ukrywana miłość do wodza Szawanezów przytłumiły rozsądek. — Pójdę z tobą, Ptaszyno — wyrzuciła z siebie. ¦ — Szykuj się. Szkoda czasu. — Niskuk energicznie wstała. — Poprowadzi nas Utsanati. On zna każdy zakątek puszczy. — Wyjaśnisz wszystko mojemu mężowi — Lee zwróciła się z prośbą do Zorzy. Po chwili z zażenowaniem dodała: — i Tecumsehowi... W jakiś czas później ubrane w męskie stroje, z podróżnymi sakwami, uzbrojone w noże i pistolety, kryjąc się przed ludzkimi oczyma, dotarły na brzeg jeziora Erie, gdzie w zaroślach czekał już Utsanati, wojownik Seneków, doskonały znawca leśnych ścieżek i dróg. Bez słowa weszły do czółna. Plusnęły łopatki wioseł. Lekka łódź popłynęła ku lasowi widniejącemu na przeciwległym wybrzeżu. Po godzinnej żegludze dotarli do lądu powyżej warowni Schlosser. Utsanati wciągnął canoe w trzciny i poprowadził dziewczęta w knieję, gdzie uwiązane do sosen stały trzy wyśmienite wierzchowce. Jeden z siodłem, pozostałe z wzorzystymi derkami. U boków zwierząt wisiały pękate juki. — Utsanati cudownie wszystko przygotował — zawołała 1 Okres jesieni, w którym niektóre gatunki pająków żeglują na pajęczych nitkach, czerwonoskórzy nazywają indiańskim latem. 164 uradowana Niskuk wskazując na wyposażenie koni. — Spójrzcie, w tych. skórzanych worach znajdziemy nawet ciepłe okrycia na nocleg. Wojownik uśmiechem potwierdził słuszność spostrzeżeń Wodnej Ptaszyny. Dosiedli rumaków i prowadzeni przez Utsanati'ego zagłębili się w puszczę. Drogi w pobliżu Niagary były przetarte, więc konie bez kłopotów szły kłusem. Na wolniejszych przestrzeniach przechodzili w galop. Chcieli odjechać jak najdalej od warowni. Ludwik Lavel po zorientowaniu się, że żona opuściła fort Erie, mógł zarządzić pościg, aby ją zawrócić z lekkomyślnie podjętej podróży. Do zmierzchu przejechali ponad czternaście mil i w malowniczej dolince rozłożyli się obozem na noc. Utśanati rozniecił. 165 ogień, a Niskuk przygotowała kolację. Zjedli ze smakiem gorącą polewkę kukurydzianą na soku klonowym i dziewczęta owinąwszy się derkami usnęły. Jedynie Seneka podrzuci! chrustu do ogniska, usiadł w cieniu drzew i ze strzelbą na kolanach czuwając drzemał. Orzeźwieni chłodem poranku zjedli śniadanie i zasypawszy ogień ziemią ruszyli dalej. Droga stawała się coraz dziksza. Jechali wolniej, z trudem przedzierając się przez zarośla. Lee urzekła uroda puszczy. Knieja we wszystkich odcieniach żółci i czerwieni roztaczała przedziwny czar. Strącane pieszczotliwymi podmuchami wiatru kolorowe liście wirowały wśród gonnych pni, z szelestem kładły się na leśne runo. Cicho płynęły pajęcze nitki indiańskiej jesieni. Lee wsłuchiwała się w ustawiczny poszum boru, w przedziwne szepty i pomruki, szelesty i trzaski, śpiewy i pogwizdywania. Zdawało się, że te dziewicze ostępy przenikają gdzieś w głąb duszy, która wraz z puszczą zawodzi i gwarzy o rozterce ludzkich uczuć. — Czemu Tin-glit zostaje w tyle? — skarciła ją Niskuk. — Łatwo możemy się zgubić. Lee ocknęła się z zadumy. . —- Las mnie oczarował — odparła. — Słuchałam, jak huczy. — To Nana-bosho rozmawia z puszczą ¦— z powagą powiedziała Wodna Ptaszyna.'— On jeden rozumie mowę drzew, roślin i zwierząt. ¦— Można go zobaczyć? •— z lekką ironią spytała Lee. — Nana-bosho jest wszędzie — tłumaczyła Indianka. — Zobaczyć go nie sposób, ale daje się słyszeć. Czasami swą. mocą przenika w serca. Lee przyznała jej częściowo rację. Rzeczywiście, odwieczny bór poruszał człowieka do głębi duszy, koił i zmuszał do zastanowienia się nad przedziwną zagadką istnienia. Czwartego dnia podróży niebo zaciągnęły granatowoczarne 2 Nana-bosho (iud.) — duch zwierząt i lasu 166 chmury. Wiatr wzmagał się, szumiał coraz gwałtowniej w koronach leśnych olbrzymów i strącał tysiące barwnych liści. Spłoszone ptaki ucichły kryjąc się w gniazdach i zakamarkach pni. Utsanati i Niskuk z niepokojem wsłuchiwali się w granie kniei. W prześwitach pomiędzy listowiem drzew bacznie obserwowali ciężkie, groźnie skłębione obłoki. — Wuchowsen3 zbudził wichurę — powiedziała Wodna Ptaszyna. —¦ I niebo zaciągnął chmurami. Będzie walka żywiołów — dodał Utsanati. Lee odczytując obawę na twarzach czerwonoskórych spytała: — Grozi nam niebezpieczeństwo? — Ugh. Nadciąga huragan — odparł wojownik..—• Śpieszmy się, tu zostać nie możemy. Utsanati przynagla! konia. Kluczył wśród drzew wypatrując kryjówki przed nadciągającą nawałnicą. Dziewczęta milcząc śpieszyły za nim. Mimo dnia robiło się coraz ciemniej. Natężenie wiatru rosło. Szelest listowia potężniał i huczał niczym łomot skrzydeł jakiegoś niesamowitego ptaka. Seneka dopadł wreszcie wielkich hikor4 osłoniętych z dwóch stron wzniesieniami i gęstą ścianą dębów. W pośpiechu zeskoczy! z wierzchowca. Dziewczęta poszły za jego przykładem. Podróżni zmusili konie do położenia się i uwiązali je do pni. Wydobyli z juk derki, szczelnie się nimi owinęli, następnie Indianin rzemiennym sznurem przywiązał dziewczęta i siebie do drzew. Czas był ku temu najwyższy. Silny podmuch zimnego wichru przeszedł ponad puszczą, wpadł pod ubarwione duch w postaci olbrzymiego ptaka wywołujący 3 Wuchowsen (ind.) wichurę, huragan. 4 Hikora (carya pecau i carya ovata) — drzewo z rodziny, orzechowatych, o liściach pierzaste złożonych, posiadających kwiaty zebrane w kwiatostany kotkowe (bazie). Owoce podobne do orzechów włoskich, jadalne. Drewno ma bardzo twarde. 167 jesienią korony, wyjąc jak stado tysięcy wygłodzonych kujo-tów. Zadudnił najpierw daleki grzmot. Lunęła ulewa. Zamigotał ognisty zygzak błyskawicy i ogłuszający huk piorunu uderzy! gdzieś w pobliżu wciśniętych między hikory ludzi. Rozpętało się piekło. Potężny ryk pędzącego wichru zmieszanego ze strugami wody przewalał się nad knieją. Z niesamowitą mocą biły pioruny. Błyskawice smugami ognia cięły mrok. Potoki wody lały się z nieba, jakby pragnęły zatopić świat. Przerażone konie rżały usiłując zerwać sznury trzymające je na uwięzi. Dziewczęta i wojownik z narzuconymi derkami na głowę, wtuleni pod pniami drzew drżeli z zimna. Wokół nich płynęły strumienie wody. Nagle wśród szalejącego żywiołu z ogłuszającym łoskotem runął olbrzym leśny eksplodując trzaskiem i chrzęstem łamanych konarów. Przestraszona Lee odchyliła na sekundę przemokniętą derkę. Błyskawice tnące półmrok oślepiły ją, a ulewa chlusnęła w twarz. Z trudem wciągnęła płótno na głowę. Huragan słabł. Grzmot piorunów oddalał się, ulewa łagodniała. Jeszcze parę minut i uciszył się bór. Czarne bryły obłoków odpłynęły odsłaniając jasny błękit, zasnuty jedynie lekką mgłą. We wgłębieniach stały kałuże wody. Po zboczach i nierównościach spływały małe strumyczki. Puszcza znowu cicho szumiała szelestem listowia. Dziewczęta przemoknięte do ostatniej nitki odczuwały chłód. Utsanati rozplatał sznury łączące ich z pniami i rozglądał się wokoło. Kilkanaście yardów od kryjówki przełamany w połowie leżał wielki dąb. Na skraju hikor, gdzie uwiązał konie, zobaczył tylko jednego wierzchowca. Stwierdził, że pozostałe zerwały powrozy i uciekły. — Utsanati odszuka zwierzęta — odezwała się Lee. — Albo może same wrócą? 168 — Burza zmyła ślady. Nie odszukamy mustangów — odrzekł wojownik. — Mała jest nadzieja, aby wróciły — dodała Niskuk. — Wobec tego co zrobimy? — Będziemy wędrować piechotą, a koń powiezie juczne worki — powiedział Utsanati i oddalił się szukać chrustu na opal. " . Odcinał gałęzie z drzew, wybierał obłamane przez burzę iglaste konary i ciągnął je w pobliże hikor. Dziewczęta mu pomagały. Uzbierali sporą stertę gałęzi, były one jednak wilgotne. Z trudem rozpalili ognisko. Początkowo mokre drzewo dymiło obficie, potem płomienie strzelać zaczęły wysokimi językami, promieniując dookoła ciepłem. Ściągnęli z siebie ubrania i rozwiesili na wbitych w pobliżu ognia kijach. Okryci wilgotnymi derkami usiedli w kręgu ciepła. O dalszej drodze na razie nie mogło być mowy. Wodna Ptaszyna wyjęła ze swej sakwy garść pokruszonych ziół i nabrawszy wody z utworzonej przez ulewę sadzawki nad ogniem na drążku zawiesiła metalowy garnuszek. Gdy woda z liśćmi zagotowała się, wypili gorący wywar, który rozgrzał ich zziębnięte organizmy. Pod hikorami spędzili noc i na następny dzień w osuszonej odzieży powędrowali dalej. Utsanati otwierał pochód, a dziewczęta szły za nim prowadząc obładowanego jukami konia. Dla odpoczynku Lee i Niskuk na zmianę dosiadały wierzchowca, by później znowu iść piechotą. Minęły, dwa dni. Nadciągał wieczór. Postanowiono odpocząć nad leśnym ruczajem. Czysta jak kryształ woda płynąca po kamienistym dnie wabiła oczy. Uwolniwszy rumaka z przytroczonych worków puścili go wolno ze spętanymi nogami. Parskał i z zadowoleniem potrząsał grzywą. Wkrótce nad strugą buzował ogień. Kobiety krzątały się przy posiłku, a Utsanati wyszukiwał drewno na opał i badał okolicę. Gdy zapadał mrok, długo gwarzyli przy wieczerzy. 169 »r Indianin do północy czuwał nad ich bezpieczeństwem, potcir zastąpiła go Niskuk. Z pistoletem w dłoni przechadzała się wzdłuż rzeczki wsłuchana w odgłosy kniei. Noc była zimna. Chłód przenikał pod ubranie. Dziewczyna zatknąwszy rewolwer za pas dorzuciła do ognia oberemck gałęzi i wyciągnęła nad płomienie dłonie. Potem obeszła obóz. Woda cicho bulgotała w korycie. Las szeleścił listowiem. Koń pasący się w pobliżu ogniska podniósł głowę i zaparska! strzygąc uszami. Niskuk nasłuchiwała. Nic niepokojącego nie mąciło nocy, Indianka weszła poza obręb światła. Zatrzymała się w cieniu kępy wiklin. Nagle wśród gałęzi zobaczyła dwa fosforyzujące ogniki. Gorzały jak kulki żaru. Trwało to ułamek sekundy i zjawisko znikło. Wodna Ptaszyna była dzieckiem puszczy. Nie podniosła alarmu, serce jej zabiło przyśpieszonym rytmem. — Pewnie Malsumo — pomyślała, -— Nie wolno mu okazać lęku, wtedy, odejdzie. Spokojnie ruszyła wzdłuż szemrzącego ruczaju. Kiedyś matka i dziadek uczyli ją, że nad wodami jezior i rzek błądzą, duchy lasu. Człowieka, którego ogarnie strach, obezwładniają niewidzialną siłą, a wtedy jest skazany na pastwę dzikich zwierząt. Jedynie nieulękłych serc nie sięga ich moc. Zawróciła i znowu szła w stronę zarośli, kędy przed chwilą dojrzała dziwne, okrągłe płomyki. Znów zapłonęły maleńkie zarzewia i zgasły. Lekko zaszeleściły pręty krzewów. Koń trwożliwie zarżał podchodząc blisko ognia. Utsanati zerwał się z posłania chwytając szlucer. — To Malsumo •— powiedziała Niskuk. — Niech mój brat Śpi. —¦ Malsumo? —• Widziałam jego ogniste oczy. Wojownik czujnie obszedł obóz. Niczego nie zauważył, — Może Wodna Ptaszyna położy się, a Utsanati obejmie straż. 170 — Nie — odparła stanowczo. — Niskuk dotrwa d0 brzasku. Indianin okrył się i z ręką na strzelbie usnął. Noc przeszła spokojnie i świt zaróżowił nieboskłon na wschodzie. Obudzona Lee wraz z Niskuk krzątała sie po obozie, a Utsanati obmywszy twarz w rzeczułce postanowi! zapolować, by zaopatrzyć ich w mięso. Zapasy żywności skończyły się już, a-do Frenchtown było jeszcze około dwóch dni drogi. Indianin przeskoczył strugę i zagłębił się w jesienny bór. Wierzchowiec skubiąc trawę zbliżył się do strumienia, wszedł w jego koryto i obok krzewów wikliny pił wodę. W pewnej chwili podniósł kształtny łeb, rozszerzonymi chrapami chwytając powietrze. Nagle począł trwożliwie prychać i usiłował wydostać się ze strugi, ale spętane przednie nogi nie pozwalały mu na szybkie poruszanie się. Raptem mignęło coś w miękkim skoku i spadło na kark zwierzęcia. Przeraźliwy kwik rozdarł ciszę. Koń wierzgał, stawał dęba,, aż rzężąc zwalił się na kamieniste dno. Zaalarmowane dziewczęta pobiegły nad rzeczkę. Za krzakami, które długim pasem osłaniały brzeg, zobaczyły olbrzymią pumę5 wczepioną kłami i pazurami w szyję powalonego wierzchowca. Ptaszyna Wodna sięgnęła do pasa po pistolet. Zadudnił wystrzał. Puma na moment przywarła do rumaka i błyskawicznie znalazła się na brzegu. Przyczajona czujnie patrzyła na ludzi. Jej oczy lśniły fosforycznie. — Strzelaj! —- krzyknęła Niskuk i w pośpiechu nabijała broń. ' Lee drżąc podniosła pistolet. Padł strzał. Huk oszołomi! zwierzę, ale nie powalił. Brązowopłowe cielsko olbrzymiego s Puma (puma concolor) — gatunek z rodziny kotów, dochodzi do 100 kg wagi i długości 1,2 m; sierść brązowoplowa, na wargach biała. Poluje przeważnie nocą, chętnie atakuje owce, bydło i konie. Zamieszkuje skraje Sasów, a także stepy Ameryki Północnej. 171 amm kota spadło na Niskuk. Dziewczyna wypuściła broń, jedną ręką usiłując zasłonić się przed kłami pumy, a drugą sięgając do pasa po nóż. Z piersi Lee wyrwał się krzyk strachu. Nagle zafurkotało coś w powietrzu, zwierzę niespodziewanie legło obok Wodnej Ptaszyny wijąc się w konwulsjach. W jego ciele tkwiła indiańska strzała. Po drugiej stronie strumienia stał wysoki wojownik. —• Czarny Sęp przybył w porę — powiedział językiem Wyandotów — by uratować życic squaw. -—• Niskuk dziękuje. — Moja siostra ma pokaleczoną rękę, trzeba ją opatrzyć — mówił Indianin. — Huk palnej broni narobił hałasu. Niebawem przybędą tu Miczi-malsa, dlatego Czarny Sęp nie może tutaj pozostać. — Są tu Amerykanie? ~ odzyskując równowagę ducha spytała Lee. — Ugh. — Daleko? — Blisko — odparł Wyandota. — Jeśli jesteście ich przyjaciółmi, zostańcie, jeżeli wrogami, uchodźcie, z Czarnym Sępem. — Przyjaciółmi Miczi-malsa nazywać nas nie można — •odrzekła Niskuk. — Jednak zostaniemy, bo szukamy Długich Noży z Frenchtown. — .Bywajcie — Wyandota pożegnał kobiety i znikł w zaroślach. Lee pomogła Wodnej Ptaszynie zabandażować niegroźne skaleczenia i zadrapania na ręce. Nim się z tym uporały, wrócił zziajany Utsanati. Oglądał konającą pumę i wierzchowca. — Czyja to strzała? — spytał. Opowiedziały mu o przebiegu wypadków. ¦— Poczekamy na Miczi-malsa — zadecydował Seneka i po chwili dodał: —¦ Nie powiodło się polowanie Utsanati'emu, ale mięsa marny pod dostatkiem. Podszedł do leżącej pumy. Była olbrzymia. Gęsta sierść 172 połyskiwała delikatnym brązem. Dobił zwierzę i zabrał się do ściągania skóry. Pracę tę wykonywał z niezwykłą szybkością. Po chwili przyciśnięte kamieniami futro pumy leżało na murawie. Wykroił najlepsze kawałki mięsa i podał kobietom, aby upiekły. Sam zszedł do strugi i wyciął płat końskiej szynki. Zawinąwszy ją w liście obwiązał rzemieniami i wcisnął do podróżnej sakwy. Kończył te czynności, gdy usłyszał leciutkie szelesty. Jego bystre oczy wyłowiły wśród krzewów skradających się ludzi. Zawiązując worek zawołał donośnie: —- Biali bracia niepotrzebnie kryją sic„>za gałęziami krze* wów. Utsanati od dawna już ich widzi. Z zarośli na przeciwnym brzegu ruczaju wyłonił się człowiek. Ze strzelbą gotową do strzału lustrował obozowisko. Lee zastygła pełna zdumienia. Tę twarz okoloną rudym zarostem gdzieś widziała. — Niskuk, spójrz! Ten człowiek to... — nie dokończyła. — Tak, to Rudy Kujot — stwierdziła Wodna Ptaszyna. Rudy włożył dwa palce w wargi i zagwizdał, po czytaj przeskoczywszy strugę podszedł do obozujących. — Nie jestem sam — powiedział z naciskiem. — Za mną idą żołnierze Unii. Jego małe, rozbiegane oczy uważnie przebiegły po czerwono-skórych i zatrzymały się dłużej na twarzy białej kobiety. — A wy kim jesteście? — spytał nic zdejmując dłoni z] zamku sztucera. WE FRENCHTOWN Kapitan Szymon Kenton prowadząc z Vincennes konny oddział wstępował po drodze do fortów rozsianych nad bystrymi rzekami w głębi puszczy, czasami zbaczał z traktu, aby do tych placówek dotrzeć, i zabrawszy stamtąd część 173 Tylko we dwóch? — oczy rudego zamigotały niespokojnie. — Nie wystarczy? —~ Może wystarczy, ale ja nie pójdę. -— Wolicie dla bezpieczeństwa chodzić w większej gromadzie? —¦ Yes, sir. —• Zostańcie w obozie — kapitan uśmiechnął się zjadliwie. — Porucznik popłynie z innymi. Przygotujcie im canoe. — Well. Gayer oddalił się, a Kenton lornetką penetrował brzegi leśnego jeziorka. Niczego nie zauważył. Czasami tylko ponad toń srebrząc się wyskakiwały ryby i z pluskiem ginęły w stawie. Joe Carter z dwoma żołnierzami odepchnęli łódkę od brzegu. Porucznik siedział ze sztucerem gotowym do strzału. Wiosłując, szybko dotarli do wysokich trzcin i popłynęli wzdłuż bujnych szuwarów. Ławice ryb spokojnie żerowały nie zwracając uwagi na czółno. Dotarli do miejsca, gdzie ze stawu wypływał wąski strumyk i wijąc się ginął w lesie. Wyszli na ląd, rozdzielili teren i zachowując ostrożność badali okolicę. Niczego nie odkrywszy 17$ wsiedli do canoe i przecinając w poprzek jeziorko zdążali ku obozowisku. W pewnej chwili Tom Haskin siedzący na czubie łódki zauważył na wodzie długą smugę, przypominającą prujący fale grot z łuku. Powierzchnia stawu pełna dotychczas ryb była teraz wokoło czysta. Nawet chmary malutkich wierzchówek odpłynęły. Nie zwrócili na ten fakt uwagi. — Spójrzcie, jaka dziwna ryba — powiedział Haskin do współtowarzyszy i wiosłem uderzył w smugę na wodzie. Cios był silny. Zakotłowało się gwałtownie. Krople obryzgały wioślarzy i długi wąż błyskawicznie wychynął z topieli jak niesamowita zjawa, i oplótł rękę Toma. Ułamek sekundy i jego płaska głowa pokryta dużymi tarczkami, z rozwartą groźnie paszczą znalazła się obok twarzy przerażonego żołnierza. Wolną ręką chwycił cielsko gada poniżej głowy i mocował się z bestią. Porucznik rzucił nieprzydatny*sztucer na dno canoe i sięgnął po nóż. Łódka niebezpiecznie się zakołysała. Carter w odpowiednim, momencie ciął ostrzem cielsko węża. Nie dojrzał skutków uderzenia, bo Nat Bleng sterujący czółnem śpiesząc z pomocą stracił równowagę, łódź położyła się na burcie i wpadli wszyscy do wody. Przez chwilę wchłonęła ich głębia, potem wypłynęli na powierzchnie. Joe i Nat dotarli do Haskina, który jeszcze walczył z wężem, i zadali gadowi kilka pchnięć. Gad rozluźnił uścisk, ześlizgnął się ze swej ofiary i znikł w wodnej toni. Kapitan Kenton przywołany przez żołnierzy nad staw podniósł szkła lunety. Zobaczył jedynie płynącego porucznika i Nata Blenga, holujących Toma Haskina. Czekał na nich z niecierpliwością. Wreszcie zziajani wyszli na brzeg. Haskin blady jak trup trzymał się za lewą rękę. — Co się stało? — spytał Kenton. — Jakiś wąż, panie kapitanie — odparł porucznik — zaatakował Toma. 12 — Czerwonoskóry generał 177 ii Wąż? Yes. zdziwił się dowódca. •— Nie słyszałem o wodnych wężach atakujących ludzi —• głos Kentona był pełen zaskoczenia. — Płynął obok łódki — informował Carter — i Tom uderzył go wiosłem. Wtedy błyskawicznie rzucił się na niego. — I co dalej? — Szamocząc się wpadliśmy do wody. Dostał parę pchnięć nożem i odpłynął. •— A trzy sztucery spokojnie poszły na dno — denerwował się Kenton. — Po co było zaczepiać gada? — Słusznie. W puszczy trzeba być rozważnym — zaszydził Gayer podchodząc do ociekających wodą żołnierzy. — Ukąsił cię? — spytał Toma. — Pokaż rękę. Pomogli Haskinowi ściągnąć bluzę i koszulę. Powyżej łokcia rosła gwałtownie opuchlizna, a wokół czerwonych śladów po ukąszeniu rozchodziły się fioletowe pręgi. — Fiuuuu... — zagwizdał rudy. — Nie jestem specem od Węży, ale ani chybi, że zaplątał się tutaj mokasyn1. <— Co takiego? — spytał nie rozumiejąc Carter. -¦— Mówię mokasyn, czyli jadowity gad wodny — wyjaśnia! Willi. — Trafiają się czasami w tutejszych wodach. — Macie waszą sielską puszczę, poruczniku Carter —• powiedział z przekąsem kapitan i zwrócił się do Gayera: — Co z tym ukąszeniem? ¦— Źle. Może jutro we Frenchtown znajdzie się lekarz. — A jeśli nie? Willi Gayer błysnął gałkami oczu i skrzywił się wymownie. 1 Mokasyn (Agkistrodon, Ancistrodon) — wąż z rodziny grzechotników (Crotalidae). Różni się od grzechotnika tym, że nie posiada na końcu ogona grzechotki, głowę ma pokrytą dużymi tarczkami. Jego jad wywołuje szybkie puchnięcie i działa błyskawicznie. Jest to gatunek wodny. Zamieszkuje Amerykę Północną oraz Azję. Nazwa węża pochodzi od indiańskiego słowa oznaczającego obuwie, ponieważ głowa gada przypomina kształtem mokasyny. 178 — Zróbcie Haskinowi opatrunek — kapitan był zakłopotany. — Jakie wyniki rekonesansu, sif? — spytał porucznika. — Nie ma żadnych śladów ludzkiej bytności — zameldował Carter. — Well, możecie, chłopcy, odpocząć — powiedział Kenton i odszedł w stronę polowego namiotu. Noc była chłodna. Kapitan Szymon Kenton przewracał się na posłaniu. Różne myśli zaprzątały mu głowę. Niepokoił się o syna Jeana, o rodzinę pozostawioną w Vincennes. Dotychczasowy przebieg wojny też nie mógł go cieszyć. Wyciągnął się wygodnie i słuchał poszumu kniei. Odblask ogniska przez wąską szparę rzucał złoty pas światła do wnętrza namiotu. Zachrzęściły czyjeś żołnierskie buty. Gdzieś od stawu doleciało ni to miauczenie, ni to skowyt wstrząsający do głębi człowiekiem. To puma, władczyni puszczy, krążyła w pobliżu obozu. Nieraz Kenton zetknął się z tym nocnym drapieżnikiem. Nagle ludzki okrzyk pełen lęku rozdarł noc. Kenton poznał glos Willi'ego Gayera. Chwycił pistolet i wyskoczył z namiotu bez butów, w rozpiętej bluzie. Dostrzegł nadbiegających wartowników. — Tam! Strzelajcie! — wrzeszczał Gayer. Kenton zauważył uciekającego niemal ze środka obozu człowieka. Bez wątpienia był to Indianin. Kapitan podniósł pistolet, ale czerwonoskóry zwinnie przypadł do ziemi i znikł poza pasącymi się końmi. Strzelanie byłoby bezcelowe. Zaroiło się od zbudzonych ze snu żołnierzy. Odważniejsi pobiegli za Indianinem. Przetrząśnięto zarośla, lecz mrok ukrył wszystkie ślady. Nie znaleziono nikogo. — Ten przeklęty pies! Ten szatan! Oby go święta ziemia przestała nosić!... — pienił się Willi i obcierał dłonią mokre od potu czoło. — Oco chodzi, Gayer? — spytał Kenton. — Kto to był? Opowiadajcie! 179 ¦ M* r — Przyszedł do samego środka obozu, pod nosem wartowników. Mógłby zamordować człowieka i nikt nie stanąłby w obronie — narzekał rudy. — Ta czerwona kanalia chodzi za mną. Szuka zemsty... — Za co? — z niedowierzaniem spytał kapitan. — Mógłby was zabić, a nie zrobił tego. Pewnie inny powód sprowadził go tutaj. — Zwrócił się do żołnierzy: — Sprawdźcie, czy konie są wszystkie i czy niczego nie brakuje. Okazało się, że znikł jedynie z kozłów jeden sztucer. Kentom zarządził podwojenie straży. — To pewnie złodziej — mówił dowódca. — Może przybył po swoją łódkę, którą znaleźliście, sir, w krzakach. Skorzystał z mroku i ukradł karabin. — Spostrzeżenie słuszne — powiedział Carter. — Gdyby był zwiadowcą jakiegoś oddziału, nie wchodziłby do obozu, aby zdobyć strzelbę, lecz śledziłby nas z ukrycia. — Nic nie • rozumiecie — Gayer jeszcze b}^ przerażony. — Oto przesyłka pozostawiona dla mnie. Podał Kentonowi kolorowy pas z koralików i muszelek. Ktoś dorzucił drew do ognia. Y/ chybotliwym świetle kapitan zobaczył wampum obwiedziony dookoła długim, miękkim włosiem. — Wampum. Nawet ładnie wykonany — powiedział pokazując go stojącym żołnierzom. — Dobre mi ładny! — Willi splunął z oburzeniem. — Proszę, czarna barwa przepowiada mi śmierć, czerwona —-krwawą zemstę, a tu wokoło to włosy z ludzkiego skalpu. Takie same jak moje: rude. Cichą grozą powiały słowa Gayera. Porucznika Carterą przeszedł zimny dreszcz. — Czegóż chce od was ten czerwony? — spytał kapitan. — Nie wiem. — Musieliście go boleśnie znieważyć — odezwał się jeden z żołnierzy. — Indianie tylko w takim wypadku szukają zemsty. — Nic mu nie zrobiłem. Nawet palcem nie tknąłem tego 330 łotra. Nie wierzycie mi? — woła! Willi. — Kiedyś w Miami porucznik Holden... — Już sobie przypomniałem — włączył się ktoś ze stojących. — Porucznik unurzał jakiegoś Wyandotę. w smole i pierzu. Wyście w tym mieli swój udział. — Nie. — Służyłem wtedy w Miami. Pamiętam tamto zdarzenie, Gayer — oczy wszystkich zwróciły się na mówiącego. —¦ Porucznik Dan Holden zginął w niewiadomych okolicznościach. Nawet nie wiadomo gdzie. — Jeśli tak wygląda cała historia — powiedział Kenton — miejcie się na baczności, sir. Kapitan wrócił do namiotu. Żołnierze także się rozeszli. Willi Gayer zmienił miejsce swego legowiska, położył nabity sztucer i usiłował usnąć, ale sen nie przychodził. Ledwie poczęło szarzeć, posilili się i zlikwidowali obóz. Formowano już kolumnę marszową, gdy niedaleko gdzieś zahuczał wystrzał. Potem drugi. — W górze strumienia — powiedział Carter. Kenton skinął głową. Nasłuchiwali. Cisza. •— Może nasz nocny gość strzelał do zwierza albo wypróbo-wywał broń — odezwał się starszy wachmistrz2Burt Goldman. — Wyglądało to raczej na pistolet, a nie na sztucer — stwierdził Bleng. Kapitan chwilę zastanawiał się, po czym polecił: — Poruczniku Carter i wy, Gayer, weźcie kilku żołnierzy i zbadajcie, co tam się dzieje. Za kwadrans ruszamy za wami. Gdyby zaszła potrzeba, wyślijcie do mnie gońca. — Koniecznie mam jechać? Porucznik poradzi sobie beze mnie — głos Gayera był niespokojny. — Jesteście naszym przewodnikiem. Znacie język Szawane-zów. Ruszajcie, to rozkaz — kapitan nieustępliwie popatrzył w oczy WillTego. 2 Wachmistrz — stopień podoficerski w konnicy, tyle co sierżant w piechocie. 181 Ul I Dziesięcioosobowy oddział ruszył brzegiem strumyka. Kłusowali dość szybko, później zwolnili. Konie poczęły parskać, więc stanęli. Dwóch żołnierzy zostało przy wierzchowcach, a reszta poszła czujnie śledząc zarośla. Roztrzęsiony Gayer podążał za porucznikiem Carterem i wachmistrzem Goldma-nem. • Z nadrzecznych wiklin zauważyli płonące za strugą ognisko. Przy ogniu krzątały się dwie kobiety — biała i czerwonoskóra, W korycie strumienia pochylał się nad cielskiem martwego konia Indianin. Wachmistrz trącił Gayera i szepnął: — To ten czerwony was prześladuje? — Nie — odparł Willi. Goldman wysunął lufę sztucera z zarośli i wymierzył w czerwonoskórego. — Zostaw! — porucznik położył rękę na ramieniu Burta. — Jest z nimi biała kobieta. Musimy wiedzieć, co tu robi. Wtem Indianin wyprostował się i patrząc w stronę krzewów, gdzie kryli się biali, donośnie coś zawołał. — Co on powiedział? — spytał Carter. — Nazwał nas braćmi i mówił, że dawno już obserwuje nasze zachowanie się — wyjaśnił Willi. — Idź do nich. My cię ubezpieczymy. Jeśli nam nic nie grozi, zagwiżdż — rozkazał porucznik. Gayer lękliwie patrzył na wszystkie strony. Z palcem na cynglu sztucera stanął nad strugą. Świeża skóra pumy rozłożona na łące wyjaśniła mu wszystko. Zagwizdał i przeskoczywszy strumyk zbliżył się do kobiet. Porucznik dał znak ukrywającym się żołnierzom. Szeroką tyralierą wyszli z lasu. Lee i Niskuk patrzyły na wojsko. Utsanati złożył na ziemi sakwę z mięsem i stojąc obok kobiet oparł się o sztucer. — Cieszę się, że spotkaliśmy żołnierzy — powiedziała Lee spoglądając uważnie na piegowatą twarz Gayera. — Idziemy do Frenchtown. W waszym towarzystwie będziemy bezpieczni. 182 — Pytałem, kim jesteście — w ciemnych oczach rudego czaiła się nieufność. — Skoro idziemy do Frenchtown, to swoi —¦ odparła Niskuk. — Powiemy wszystko oficerowi — dorzuciła Lee. — Po co powtarzać kilka razy. — Myśmy się już kiedyś spotkali — cedził wolno Gayer, usiłując coś wygrzebać ze swej pamięci. — My? — Lee zrobiła zaskoczoną minę. — Nie przypominam sobie, sir. Żołnierze otoczyli obóz. Porucznik podszedł do rozmawiają-. cych i salutując spytał: — Z kim mam przyjemność? — Nazywam się Lavel — przedstawiła się Lee — a to moja' przyjaciółka Niskuk i nasz przewodnik Utsanati. — Twoją twarz widziałem na pewno — zwrócił się Willi do Niskuk bacznie ją obserwując. — Kupowałam od białego brata towary — spokojnie odrzekła dziewczyna. — Już wiem — zawołał Willi. — Spotkałem was na szlaku pod Detroit. Była wtedy zima. Ubrani byliście inaczej, dlatego nie mogłem sobie przypomnieć, ale imiona wasze pamiętam. •— I ja tam byłam? — zaczepnie spytała Lee. — Nie, pani tam nie było. — Skoro znacie tych ludzi — rzekł Carter — powiedzcie, kim są? — Niewiele mogę powiedzieć — głos Gayera był szorstki. — Spotkałem ich przypadkowo. Ta Indianka strzela z pistoletu lepiej niż niejeden żołnierz. Widziałem na własne oczyr — Strzelała do ludzi? — Do'celu. — Tylko tyle? — Ja poszedłem do Detroit, a oni do Malden. — Kłamstwo! —krzyknęła Niskuk. — To Rudy Kujot był w Malden u Anglików. 183 I — Na jakiej podstawie zarzucasz białemu kłamstwo? — zawołał gniewnie porucznik. — To może cię drogo kosztować, — Byłam z wojownikami w Detroit, a Rudy Kujot poszedł do Malden, do Keokuka, wodza Lisów. Tak wszyscy żołnierze mówili. Niech sam powie, czy kłamię? Willi był tak zaskoczony stanowiskiem i wiadomościami Indianki, że zamilkł. Widząc pytające spojrzenie Cartera, powiedział: — Yes, byłem u Keokuka w Malden. Kapitan Kenton wie, po co tam chodziłem. — Ja też wiem — glos Lee zabrzmiał dwuznacznie. Gayer natarczywie popatrzył w twarz Lavelowej. — Mówią, że zdążają do Frenchtown — zwrócił się do porucznika. — Warto bliżej przyjrzeć się temu towarzystwu. — Idziecie do Frenchtown? — Yes, panie poruczniku. — My także tam jedziemy. — To wspaniale — uradowała się Lee. — Zechce pan zabrać nas z sobą? — Chętnie. Skąd podróżujecie? i — Znad Niagary. Zdumienie ogarnęło Cartera. — Cóż tam ciekawego? — spytał chytrze. •— Źle — odezwała się Niskuk. —¦ Kanadyjczycy zajęli forty i przystanie. Uciekamy stamtąd. —¦ Wodna Ptaszyna ze smutkiem spuściła głowę. — Dlaczego akurat do Frenchtown? Przecież jest wiele innych osiedli — dodał podejrzliwie oficer. — Mam informacje od majora Hareya — rzekła Lee — które muszę przekazać komuś we Frenchtown. Tyle mogę panu powiedzieć. — Nic ponadto? — Nie, to sprawa poufna. — Co dzieje się z majorem? — Jest w niewoli. 184 . — Jak wobec tego zlecił pani poufne zadanie? — nie dowierzał Carter. — Tak się złożyło, że mogłam podjąć się tej misji — odważnie odparła Lee. — Czy sądzi pan, że biała kobieta bez ważnej przyczyny zdecydowałaby się na taką podróż? — Rzeczywiście powody musiały być ważkie — stwierdził oficer. — Pani wybaczy moją dociekliwość. To obowiązek, — Rozumiem, sir. — Nazywam się Joe Carter — pokłonił się z gracją. — To wachmistrz Burt Goldman, a to nasz przewodnik Willi Gayer — przedstawił stojących i poinformował: -^ Za nami idzie wojsko. Dowodzi nim kapitan Szymon Kenton. Jemu pani przedstawi swoje problemy. — Well. — Jak spisywali się ci Indianie? — To moi wierni przyjaciele. — Unii także? Cień uśmiechu przemknął po twarzy Wodnej Ptaszyny. Powiedziała przebiegle: — Niskuk i Utsanati darzą przyjaźnią tych, którzy są 'przyjaciółmi naszej białej siostry. — Słyszeliśmy strzały — wtrącił się do rozmowy Goldman. — Nie wiecie, kto strzelał? — Sąuaw zabiły z pistoletów pumę— odezwał się milczący dotąd wojownik. — To wielki czyn. — Rzeczywiście, to niebywałe — zgodził się z uznaniem Carter. — Nie było tu czasami wojownika Wyandotów? — spytał Willi. — Nie — szybko odrzekła Niskuk. — A może spotkaliście go gdzieś w pobliżu? — Nikogo nie widzieliśmy — zapewniła Lee. Niskuk zdjęła znad ognia pieczeń i zrobiła zapraszający gest. — Jedzcie sami — odparł Carter. — Niedługo nadejdzie 185 I wojsko. Jeśli chcecie pójść z nami, musicie być gotowi do drogi. Żołnierze oglądali skórę pumy, podziwiali jej wielkość. Trzech poszło po zostawione w lesie wierzchowce. Inni gawędzili. Porucznik, wachmistrz i Gayer przysiedli się jednak do ogniska i sięgnęli po pieczeń. Nadciągnął wreszcie Szymon Kenton z kawalerzystami. Carter złożył dokładny meldunek. Kapitan powitał Lavelową i Niskuk, przyjaźnie skinął ręką Senece. Po zadaniu im kilku pytań zgodził się na wspólną drogę do Frenchtown. Trzy wojskowe konie uwolniono z bagaży, oddano kobietom i czerwonoskóremu. Utsanati miał poprowadzić oddział, co niektórzy przyjęli z pewnymi obawami. Wprawdzie Kenton przychylnie odniósł się do Lee i towarzyszących jej Indian, lecz nie zaniechał ostrożności. Byli to przecież obcy ludzie, przypadkowo spotkani w puszczy. Na jakiej podstawie mógł im całkowicie zaufać? Dlatego też Utsanati'emu przydzielił do towarzystwa WihTego Gayera i Burta Goldmana, a na czoło oddziału wysłał zwiadowców. Wjechali w rzadki, iglasty bór. Lee skorzystała z tego i zbliżyła się do kapitana. — Czy możecie, sir, powiedzieć — zwróciła się z uśmiechem do Kentona — kim jest Gayer? — Obecnie to nasz przewodnik w służbie armii. — A przedtem? Kapitan badawczo spojrzał na ładną, zarumienioną twarz kobiety. — Zainteresował panią Willi? — oficer był wyraźnie zdziwiony. — Nie. — Więc czym mam tłumaczyć tę dociekliwość? — Inne są ku temu powody. — Mogę je znać? — Owszem, o ile potwierdzą się moje przypuszczenia. — Mówi pani zagadkami — powiedział Kenton. — Mimo 186 to zaspokoję pani ciekawość. Willi Gayer zajmuje się od dawna handlem. Ma sklep w Miami i Detroit. Nie stroni także od wędrownego kramarstwa. Ponieważ był w młodości traperem i trampem, wykorzystujemy czasami jego znajomość puszczy. Czy ta informacja pani wystarczy? — Yes. Lee zamyśliła się. Gdzieś z zakamarków jej mózgu wypłynął przywołany wspomnieniem niewyraźny obraz z Venango, rodzinny dom, magazyn z towarami ojca i twarze przewijających się tam ludzi. Czy to nie te same rozbiegane oczy, jak małe ciemne koraliki osadzone w piegowatej twarzy, okolonej rudym zarostem patrzyły kiedyś na nią? Gdzie to było? Jak z dalekiej przestrzeni zasnutej mgłą doleciały ją słowa: „zostaw, ona nie żyje!" Wzdrygnęła się z lękiem. Poczuła nagle na sobie wzrok kapitana. — Coś panią trapi — odezwał się łagodnie. Dopiero po chwili cicho odpowiedziała: — Tak. — Dotyczy to Gayera? Kiwnęła głową, podniosła błękitne oczy na Kentona i spytała: — Znacie, sir, porucznika Roberta Stewarda? — Oczywiście, ostatnio został oddelegowany z Wayne do fortu Schlosser nad Niagarą. Zna go pani? — Bardzo dobrze. — Co się z nim stało? Dostał się do niewoli tak jak major Harey czy... — Nie, w ostatniej chwili uszedł z pola bitwy. Miał pośpieszyć do Frenchtown. — Pani jedzie do niego? — Rozumiem — kapitan uśmiechnął się przyjaźnie. Jesteście sobie bliscy. Kiedy nic nie odrzekła, Kenton dodał: 187 p — Jeśli dla niego odbywa pani tę podróż, to musi łączw was coś więcej niż zwykła znajomość. — Zgadł pan, kapitanie. — Miło mi to słyszeć — Kenton z satysfakcją spoglądał na uroczą kobietę. — Steward dokonał trafnego wyboru. Roześmiała się gorzko. — Nie widziałam Roberta prawie piętnaście lat. Od Harcya wiem, że podążył do Frenchtown. — Poufne wiadomości, o których pani mówiła, są przeznaczone tylko dla porucznika Stewarda. Czy tak? Zrozumiałem przedtem, że mają one znaczenie strategiczne. — Nie mylił się pan — stanowczo odrzekła Lee. — Nasze sprawy osobiste nierozerwalnie związane są z wojną. Kenton chciał jeszcze o coś zapytać, ale nadjechał kawale-rzysta. — Przed nami Frenchtown — zameldował. Ruszyli raźniej. Oczom jadących ukazały się zabudowania ciągnące się wzdłuż rzeki Raisin, otoczone wysokim płotem. Smugi dymu jak siwe warkocze pięły się z kominów chat ku jesiennemu niebu. Przed wojskiem szeroko rozwarły się wrota i wjechali do wsi. Kwatery dla oficerów były przygotowane. Jedną izbę Kenton oddał Lee i Niskuk nie troszcząc się o Utsanati'ego. Sam zajął okazały pokój w domu bogatego Billa Connera. Żegnając się z kobietami, poprosił o stały kontakt, gdyż w wolniejszej chwili pragnął porozmawiać z porucznikiem Stewardem i Lee na temat przywiezionych znad Niagary informacji. Oczywiście Lavelowa zapewniła, że jest do usług kapitana, i rozeszli się. Ledwie złożyły w kącie podróżne sakwy, Lee ogarnąwszy się wybiegła na poszukiwanie Roberta. Było pogodne popołudnie. Spoza pierzastych obłoków przeświecało słońce. Napotykani oficerowie nagabywani przez Lee wzruszali ramionami. Większość z nich w ogóle nie zetknęła się ze Stewardem. Któryś oświadczył, że zna poruczni- ka, ale widział go przed rokiem. Zmierzch gasił już dzień, gdy wysoki wachmistrz, obrzucając Lee taksującym spojrzeniem, odpowiedział: — Szuka miss3 porucznika Stewarda? Nie znajdzie go pani tutaj. Pojechał ze szwadronem4 do fortu Pitt. — Na pewno? — Jak amen w pacierzu. Razem wracaliśmy spod Schlosser. Przyjechałem do Frenchtown z jego rozkazu. — Dawno rozstaliście się, sir? •— Tydzień temu. Łzy zawodu spłynęły po policzkach Lee. —¦ Pani płacze? Czemu? — Przyjechałam, na próżno... — Kim pani jest? Mogę wiedzieć? — Lee Steward, jego siostrą. Wachmistrz stał osłupiały, odruchowo począł gładzić się po wygolonym policzku. — Siostrą? — spytał w najwyższym zdumieniu. — Przecież ona nie żyje. -— Żyję i szukam go bezskutecznie. — Damaed!5 — zaklął żołnierz. — Porucznik od lat szuka mordercy, a pani... —- Odprowadźcie mnie, sir, do domu — szepnęła przez łzy. Uczula nagie głęboki ból i smutek. Siły ją opuściły. Widząc, że się chwieje, podoficer podparł ją ramieniem. ¦— Służę, dokąd r~.; m zaprowadzić, miss? Nie odpowiadając ruszyła podtrzymywana przez mężczyznę. — Nazywam się Artur Larrick. Z porucznikiem Stewardem służyłem w Wayne, a ostatnio w Schlosser — mówił wachmistrz. — Znam całą historię... Porucznik początkowo szukał pani, ale ostatnio... 3 Miss (ang.) — pani. 4 Szwadron — pododdział w kawalerii, odpowiednik kompanii w piechocie. 5 Damned (ang.) — przekleństwo (cholera). 188 189 Lee nie słyszała słów Larricka. Zastanawiała się nad tym, kiedy znowu wpadnie na ślad brata. Jechać za nim do warowni Pitt byłoby szaleństwem. Nawet gdyby nie zbliżająca się zima, to szlak do fortu był zbyt uciążliwy. Ludwik miał rację, że żołnierskie drogi są długie i kręte. Nigdy nie ma gwarancji, czy gdzieś znów nie miną się na puszczańskich ścieżkach. Doszli pod kwaterę i wachmistrz wprowadził Lee do mieszkania. Ciężko opadła na krzesło. Niskuk widząc płaczącą przyjaciółkę spytała: — Kto skrzywdził moją siostrę? — Nie ma go tutaj — szepnęła przez łzy. —¦ Przyjdę jutro — powiedział Larrick do Indianki i wyszedł. Lee położyła się na posłaniu. Płakała, aż zmorzył ją sen. Natychmiast nawiedziły ją widziadła senne. Oto Robert galopuje na karym koniu. Wiatr rozwiewa przedługą grzywę rumaka. W ręku porucznika połyskuje szabla. Podnosi ją do ciosu. Z mgły wyłania się bez broni majestatyczna postać Tecumseha. Indianin stoi nieruchomo i otulony mlecznymi oparami czeka na śmiercionośne uderzenie. Między niewyraźnymi sylwetkami brata i wodza wychyla się blada i smutna twarz Ludwika. Lee z krzykiem budzi się i siada na łóżku. Mrok wypełnia izbę. Przez małe okno sączy się nikłe światło dalekich gwiazd osłoniętych postrzępionymi płachtami chmur. Zmęczenie bierze górę, Lee zasypia, ale zjawy nie pozwalają na spokojny sen. Co chwila otwiera oczy. Drzemie. Rankiem Szymon Kenton wezwał Lavelową. Za zgodą kapitana przyszła wraz z Niskuk do jego kwatery. Usiadły na krzesłach. Kapitan nie był sam. Oprócz porucznika Joe Cartera wygodnie rozpierał się na krześle pułkownik Peter Dudley, którego kobiety nie znały. Kenton zauważył zaczerwienione oczy i wymizerowaną twarz Lee. — Proszę wybaczyć, miss, że nie pozwalam na odpoczynek — zaczął — ale interesują nas informacje majora Hareya. Nie 190 przekaże ich pani porucznikowi Stewardowi, bo we French-town go nie ma. Wobec, tego proszę uczynić nam ten zaszczyt Lee czuła, że zaplątała się w niezwykłą kabałę, z której będzie jej trudno się wyplątać. Cóż powie tym ludziom? Gdyby zastała brata, sprawa byłaby prosta. Powiedziałaby wszystko szczerze i koniec. Robert załatwiłby resztę. A w obecnej sytuacji któż uwierzy w jej słowa? Zwłaszcza że nie wiadomo, dlaczego naplotła Carterowi i Kentonowi, że posiada poufne informacje od Hareya. Postąpić tak musiała na widok Willi'ego Gayera, który przypomniał jej twarz zbrodniarza sprzed czternastu lat... Trzeba było go zmylić. Nawet jeśli z pomyłki zrodziło się jej podejrzenie, to przecież Niskuk szepnęła, że to człowiek o podwójnym obliczu — szpieg służący równocześnie Unii i Kanadzie. — Zastosowałem się do pani życzeń i pozwoliłem uczestniczyć Indiance w rozmowach — mówił kapitan. — Czy ma pani jeszcze jakieś życzenia? Lee opuściła głowę, chusteczką wycierała nos. — Słuchamy — kapitan hamował zniecierpliwienie. — Moja siostra jest chora — rzekła Niskuk. — Długa podróż ją zmęczyła. Wczoraj dowiedziała się, że porucznika Stewarda we Frenchtown nie ma i to ją ostatecznie załamało. Wodzowie Miczi-malsa pozwolą jej parę dni odpocząć. — Musicie zrozumieć, że nie możemy czekać — odpar! zirytowany Kenton. — Mówcie, co polecił przekazać Harey, a potem odpoczywajcie, ile chcecie. Lavelowa nerwowo bawiła się chustką. — Może miss woli rozmawiać na osobności? — spytał kapitan. — Nie, proszę o przywołanie Larricka. — To konieczne? ¦— Służył z porucznikiem Stewardem. Dla mnie to ważne. — Well — Kenton zwrócił się do Cartera: — Zawołajcie wachmiśtrza. Pułkownik Dudley zaczął cichą rozmowę z kapitanem. 191 i ^^b^. Niskuk skorzystała z tego i nachyliła się do ucha Lee. Szeptały, uzgadniając z sobą plan działania. Oficerowie ukradkiem obserwowali kobiety. Przybył Larrick i usiadł naprzeciw Lavelowej. — Wachmistrz już jest, słuchamy —- poprosił Kenton. Lee opanowując zdenerwowanie zaczęła mówić: — Major Harey z życzliwości powiedział mi, że porucznik Robert Steward pojechał do Frenchtown. Ponieważ od wielu lat wzajemnie się szukamy, wbrew woli męża, Ludwika Lavela, wyruszyłam tutaj. Pod opieką mojej przyjaciółki Niskuk i wojownika Seneków dotarłam szczęśliwie do celu. Pech chciał, że porucznik pojechał do fortu Pitt, a do Frenchtown wysłał wachmistrza Larricka. I tak moja wędrówka znad Niagary aż tutaj stała się bezcelowa. Panowie zrozumieją sens tego, co mówię, gdy się przedstawię: Jestem Lee Steward, siostra Roberta. Kenton ożywił się na chwilę. Znał historię uprowadzenia. — Jak to się stało, że przez tyle lat pani nie usiłowała wrócić do Venango? -— ze zdziwieniem spytał Dudley. — To długa historia. Trudno mi ją tu opowiadać —¦ odrzekła kobieta. — Jedno jest pewne, Szawanezi nie uprowadzili mnie. — Więc kto? —¦ nie wytrzymał Larrick. — Nie wiem. Może jeden ze zbrodniarzy jest tutaj..-— po chwili wahania dodała: — Pewnie się mylę. — Kogo pani podejrzewa? — kapitan wstał energicznie. —' Proszę mówić. Jeśli domysły okażą się słuszne, aresztujemy zbrodniarza. — O moich podejrzeniach mogę powiedzieć tylko bratu. Panu także, ale poufnie. ' — Dobrze. Wrócimy do tej sprawy — Kenton usiadł. — Oczekujemy teraz na informacje Hareya. Lee znowu zamilkła mocując się z własnymi myślami. Wyręczyła ją Niskuk. 192 - Agolaszima zwyciężyli nad Miagarą dzięki zdobyciu tiijrmnic wojskowych, które otrzymali od Rudego Kujota. Kogo nazywasz tym imieniem? —¦ spytał pułkownik. To Willi Gayer — wyjaśniła Lee. Niemożliwe — niemal krzyknął Carter. Spytajcie go sami, co robił w gabinecie gubernatora Hiocka w Malden —• dorzuciła Niskuk. Poruszeni oficerowie rozmawiali z ożywieniem, a Kenton oparty o poręcz krzesła podejrzliwie lustrował twarze kobiet. Nic ufał im. - Oskarżać łatwo — powiedział. — Potraficie udowodnić przedstawione zarzuty? — - Major Harey prosił przekazać wam tę informację — odparła Lee odzyskując pewność siebie — więc uczyniłam to. Do panów należy śledztwo. Podobno Gayer za współpracę otrzyma! sowite wynagrodzenie znaczonymi banknotami. — Znaczonymi? Jak? — Każdy studolarowy banknot miał umoczony prawy róg w czerwonej farbie — rzekła Lavelowa, patrząc kapitanowi prosto w oczy. ¦— Dlaczego pieniądze poznaczono? — Dudley wyraźnie nie dowierzał. — Nie wiemy. To są wszystkie informacje od majora Hareya — powiedziała Lee. — Prosił, aby ostrzec generała Harrisona przed Gayerem jako niebezpiecznym szpiegiem. — Dziwnie i nieprawdopodobnie to wygląda — odezwał się zamyślony pułkownik. —Zbadamy sprawę. Tymczasem pani i Indianka pozostaniecie w swej kwaterze. Nie opuszczajcie Frenchtown bez naszej zgody — wskazał na siebie i Kentona. — Dziękujemy, możecie odejść. Kobiety wyszły. ¦ Oficerów zaskoczyły usłyszane wiadomości. Jeśli istotnie Gayer był agentem Kanady, trzeba by go natychmiast aresztować. Jaka jednak jest pewność, że zarzuty są słuszne? Prawie żadna. Do Malden udał się z polecenia Harrisona, o czym W GBrwonoskóry generał 193 I „pułkownik "wiedział. Stamtąd przyprowadził Keokuka. Dostarczył trochę materiałów wojskowych. Ale mógł także podobnie pracować na rzecz Kanady i tym sposobem brać z dwóch źródeł pieniądze. Postanowiono porozmawiać z Willi'm Gayerem. Wach-mistrz otrzymawszy polecenie, co ma robić, poszedł po handlarza. Odnalazłszy go, powiadomił, że wezwany jest w pilnej sprawie do kwatery kapitana. Początkowo rozmawiali o błahych sprawach, później Larrick zwrócił się do Willi'ego: — Sir, jestem w kłopocie. Może zechcielibyście pożyczyć mi sto dolarów, ale kanadyjskich. Gayer obrzucił wachmistrza przelotnym spojrzeniem. r*r -Nie mam ¦— wzruszył ramionami. — Nie wierzę, sir. Jesteście kupcem, więc musicie mieć pieniądze kursujące po obu stronach granicy. Dam wam należyty procent. — To już lepiej -— zaśmiał się rudzielec. ¦—¦ Teraz jednak wojna, kto zaręczy, że zwrócicie? —¦ Za pięć dni wypłacą żołd, to oddam, ale w banknotach Unii. •— Znam was, sir, z Wayne i Vincennes — powiedział Willi mrużąc znacząco oko. — Nie mam wiele, bo w drogę niebezpiecznie brać gotówkę. Akurat posiadam sto dolarów kanadyjskich. Mogę pożyczyć na tydzień, ale za każdy dzień dacie mi jeden procent. Zgoda? Wachmistrz zastanawiał się chwilę. Kiwnął głową. — Niech będzie — powiedział. Gayer pogrzebał ręką w wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki i wyjął banknot. — Dzięki, sir. Willi uśmiechnął się szeroko, ściągając duże i obwisłe brwi. — Za pięć dni, wachmistrzu, i z pięcioprocentowym zyskiem dla mnie — utwierdził się. Weszli do kwatery Kentona. — Siadajcie, sir — uprzejmie wskazał krzesło pułkownik 194 Prtrr Dudley. — Podobno byliście w Małden? — rzucił pyt unie. • - Yes — potwierdził Willi siadając. — Złożyliście wizytę Brockowi? Gayer nie rozumiejąc, do czego zmierzają pytania, przebiegi chytrym wzrokiem po twarzach oficerów i odpowiedział: — Generał Harrison wie o moim pobycie w Malden. O co} panowie, chodzi? — Podobno otrzymaliście sporo pieniędzy za dostarczone Brockowi materiały —¦ głos pułkownika był surowy. — To prawda? —¦ Panie pułkowniku, jak można! •— zawołał z oburzeniem Willi. — Mnie, Gayera, oddanego naszej Unii posądzać o takie czyny? Kto śmiał mnie oszkalować? Powiedzcie, panowie, a ja mu... jakem Willi Gayer... — Chwileczkę — przerwał Kenton. — Podobno przywieźliście z Malden kanadyjskie dolary. Oczy agenta zapłonęły. Twarz zbladła. •— Nie rozumiem. Przecież wolno mieć różne pieniądze. Ja jestem kupcem. — Oczywiście — chłodno uśmiechnął się Dudley. — Możecie nam pokazać choć jeden banknot, który przywieźliście? •—• Mogę — zapanował nad sobą Gayer. — Sprzedałem tam swoje towary. Przecież musiałem stworzyć jakieś pozory, tłumaczące mój pobyt w Malden. — Słusznie. — To o co chodzi? — Chcemy zobaczyć choć jeden banknot. — Pożyczyłem wachmistrzowi. Niech pokaże. Larrick położył sto dolarów przed oficerami. Oczy ich spoczęły na prawym rogu. Rzeczywiście, był pobrudzony czerwienią. Zapadła cisza. Gayer zrozumiał, że ktoś go zadenuncjowal. Co za pech. W Malden odkryto jego podwójną grę i teraz (utaj. Szukał argumentów na swoją obronę. 195 — Rekwiruję te pieniądze — powiedział pułkownik. — Gotówka, którą otrzymaliście z kasy Brocka, była znaczona. Ten banknot jest oznakowany według uzyskanej przez nas informacji. ¦ —- Ależ pułkowniku, ja... Dudley powstrzymał Willi'ego rucliem ręki. ¦— Cała sprawa wymaga jeszcze dociekań. Pewne poszlaki was obciążają, ale znam wasze zasługi dla Unii, dlatego trudno mi uwierzyć... — mówił pułkownik patrząc w Sisie oczy agenta.'— Polecam wam nie ruszać się z Frenchtown. A wy, wachmistrzu — zwrócił się do Larricka — postarajcie się, aby Gayer nie wyfrunął z osady. Pamiętajcie. PAMIĘTAJ RZEKĘ RAISIN Tecumseh skrzyżował ramiona na piersi i z zasępionym obliczem słuchał opowiadania Zorzy Rannej o wyprawie Lee i Niskuk. do Frenchtown. Ludwik Lavel uzupełnia! tę rełację drobnymi uwagami. Ryszard Kos i Thomas Talbot milczeli. — Mówicie, że we Frenchtown odbędzie się rada wojenna Długich Noży? — ożywił się w pewnej chwili wódz. — To ważna wiadomość. Trzeba dokładnie przesłuchać majora Hareya. •—¦ Już to zrobiliśmy — stwierdził Kos. — Co mówił jeniec? — Do osady wezwani zostali dowódcy leśnych garnizonów i wodzowie szczepów związanych z Unią — informował Ryszard. — Posiedzenie zaplanowane jest prawdopodobnie na połowę grudnia. Majestatyczna zaduma zmieszana z przygnębieniem spowodowanym śmiercią gubernatora Izaaka Brocka nagle znikła z twarzy indiańskiego generała. Jego czarne oczy zapłonęły dziwnym blaskiem, a ruchy.stały się sprężyste. 196 Pułkownik Talbot zajmie się zdobytymi placówkami nad ni gara i odeśle jeńców do Malden — głos Tecumselia był .inowczy. — Czerwone Serce, Lavel i Brenton wezmą trzy wadrony białej jazdy i wraz z wojownikami Skaczącej Pumy i s/a, o świcie do Frenchtown. Nie czekając na odpowiedź oficerów oddalił się z podniesie-! głową. Patrzyli za nim, aż znikł za drzwiami. -¦ Decyzja słuszna —¦ powiedział Talbot. — Zajęcie osady pokrzyżuje trochę plany Unii. ¦— Warto także nękać potyczkami oddziały przeciwnika zdążające do Frenchtown — dorzucił Lavel. — Nim dotrzemy do celu, większość amerykańskich oficerów będzie już w osadzie — zauważył Kos. — Ale na pozostałych można zrobić zasadzkę. Sam fakt niedopuszczenia do koncentracji wojsk w tej warowni pokrzyżuje zamierzenia Unii. — Zajmę się przygotowaniem szwadronów — powiedział Lavel. — Chciałbym już wyruszyć. Niepokoję się o żonę, — Na mnie też czeka robota — rzekł Talbot. —¦ Życzę powodzenia — uścisnął dłoń Kosa i z Ludwikiem wyszli. Wtedy Zorza Ra"rfrja zaglądając Ryszardowi w oczy powiedziała prosząco: — Pojadę z tobą, dobrze? — Wróć do Malden. Tam będziesz bezpieczna. — Nie! — zawołała z płomieniami w oczach. Muszę być Z tobą. Muszę... —¦ Cieszę się, że pragniesz mi towarzyszyć — mówił łagodnie Ryszard, kładąc dłonie na ramionach dziewczyny — ale sama wiesz, że to wojenna wyprawa. — Miejsce Zorzy Rannej przy Czerwonym Sercu —¦ odparła czule. — Umiem strzelać, a puszcza to mój dom. Pojadę, — Dlaczego? Spuściła oczy, lekki rumieniec ubarwił jej policzki. — Wiesz sam dlaczego — szepnęła, — Bo cię kocham. Przytulił ją do piersi i z uśmiechem szczęścia powiedział; 197 — Dobrze, jedź ze mną. Twarz dziewczyny opromieniła radość. — Zorza pojechałaby i bez zgody Czerwonego Serca — odparła filuternie. Ryszard patrzył z zachwytem na jej delikatną twarz, kształtne wargi i głębię ciemnych źrenie. Stali tak chwilę przytuleni, z sercami bijącymi gorącym rytmem miłości. <— Pójdę przygotować się do wyprawy — powiedział Kos, musnąwszy ustami jej policzek. -— Idź! •— szepnęła żegnając go czułym uśmiechem. Ledwie brzask zaróżowił na wschodzie horyzont, pięciuset wojowników i trzy szwadrony kawalerii zanurzyło się w knieję. Pochód otwierali Indianie na małych, stepowych mustangach, za nimi jechała angielska jazda, na końcu kryte płótnem wozy pełne obozowego sprzętu. Wokoło penetrowały puszczę lotne oddziałki czerwonoskórych zwiadowców. Między indiańską a kanadyjską jazdą kłusowali dowódcy wyprawy: generał Tecumseh, pułkownik Ludwik Lavel, porucznik James Brenton i Ryszard Kos z Zorzą Ranną. Czas im się dłużył. Liście warzone przymrozkami opadały coraz gwałtowniej. Północny wiatr niosąc zimne podmuchy ponuro szumiał w koronach leśnych olbrzymów. Pod kopyta-ani koni chrzęścił obfity dywan uschłego runa. Armia nie napotykając na nieprzyjaciela szła szybko naprzód. Jedynie w szóstym dniu marszu zwiadowcy wpadli na trop kilkudziesięcioosobowego oddziału Amerykanów i po krótkiej walce rozbili go doszczętnie. Wreszcie któregoś chmurnego południa dotarli w pobliże Frenchtown. Z rozkazu Tecumseha zapadli w leśnym gąszczu, a zwiadowcy podeszli pod osadę. Ujrzeli zabarykadowane bramy. Nad ostrokołem jeżyły się lufy strzelb i czarne cielska armat. Amerykanie czuwali. 198 l*umu Gotowa do Skoku uważnie wysłuchał relacji zwiadowców. Nic ulegało wątpliwości, że nieprzyjaciel wiedział o nadciągających Kanadyjczykach. W tej sytuacji nie mogło być mowy o zaskoczeniu wroga. Frenchtown trzeba było zdobyć. Nim zapadł jesienny zmierzch, zapłonęły wokoło obozowe (>)f.nic zamykając oblężniczym kordonem samotną osadę. W małym jarze Tecumseh w otoczeniu dowódców siedział obok ogniska i z powagą słuchał propozycji ataku na I icnchtown. Nikomu nie przerywał. Kiedy wypowiedzieli się wszyscy, milczał jeszcze długo, jakby rozważając usłyszane l.uly, potem.jego twarz ożywiła się, oczy nabrały blasku, popatrzył po siedzących i zaczął mówić: — - Mądre są słowa moich braci, ale Tecumseh nie wybierze żadnego z proponowanych planów szturmu na osadę Miczi-•inalsa. Zginęłoby za dużo wojowników i żołnierzy. Umilkł. Gruba zmarszczka przecięła mu czoło. W chybotliwym świetle ogniska srebrzyły się jego generalskie epolety, spoza otoku futrzanej czapki sterczało długie pióro górskiego orła. Czerwonoskóry generał wyciągnął rękę w stronę wodzów stojących w pobliżu i powiedział: — Bracia, wozy mają koła. One przyczynią się do naszego zwycięstwa... Oficerowie nie rozumiejąc, do czego zmierza, popatrzyli ze zdumieniem na Tecumseha. — Po tamtej stronie rzeki Raisin jest wzniesienie — mówił dalej generał. — Opada ono łagodnie ku ostrokołowi otaczającemu Frenchtown. Teren ten jest wolny od krzewów i drzew. Zdejmiemy z wozów koła z osiami, umieścimy na nich baryłki prochu i wszystko okręcimy liśćmi i chrustem. Pojmują teraz moi bracia? — Uff! — Czarny Jastrząb olśniony pomysłem klasnął w dłonie. — Genialna myśl — potwierdził Kos, odgadując plan Skaczącej Pumy. 199 — Rzeczywiście doskonale pomyślane — przyzoal Talbot. — To nam otworzy drogę do środka wioski. <— Ugh! ¦— oczy Tecumseha błysnęły dumą. Tymczasem mięso karibu, pieczone na ognisku, było gotowe i nęciło połyskliwym brązem. Czarna Strzała zdjął drążek znad ognia i umieścił go przed siedzącymi na dwóch rozwidlonych kijach wbitych w ziemię. •— Czas na wieczerzę — rzekł i pierwszy odkroił płat soczystej szynki. Jedząc rozmawiali o zbliżającej się bitwie. Gdy zaspokoili apetyt, Tecumseh wydał niezbędne rozkazy i legi aa spoczynek. Czarny Jastrząb i Ryszard Kos wziąwszy paru wojowników zajęli się odkręcaniem podwozi z wojskowych furgonów. Kiedy wszystko było gotowe, w sześciu beczułkach z prochem wywiercono Otwory i wetknięto w nie nasycone ropą długie lonty. Następnie antałki zostały solidnie przywiązane między dwoma kołami i owinięte suchym listowiem. Było już daleko po północy, gdy dwukołowe walce zaciągnięto na skraj pochyłego zbocza. Tecumseh spoza pnia dębu uważnie patrzył na Frenchtown. W słabym świetle poranka nie było widać niczego. Cisza wisiała nad osadą. Sachem podniósł dwa palce do ust. W przestrzeń popłynął trzykrotny krzyk orła. Na prawym skrzydle oblężniczego kordonu odpowiedziało podobne wołanie. Wojownicy i żołnierze podnieśli broń, palce spoczęły na kurkach strzelb i cięciwach łuków. Serca zabiły przyśpieszonym rytmem. Jeszcze jeden orli sygnał i tam, gdzie ostrokół podchodził pod bezładnie rozrzucone po łące kępy krzaków, zabrzmiały sztucery. Grad kul i strzał uderzył w palisadę. Wojenny wrzask czerwonoskorych pochwyciło echo puszczy. Amerykanie odpowiedzieli palbą strzelb. Huknęły armaty i pociski padające na miękką murawę nadrzecznej doliny wyrzuciły vf górę tuman dymu i błota. Na lewym skraju osady panował spokój. Ludwik Lavel podniósł do oczu szkła lunety i penetrował obwarowania. Tu 200 i tam wyglądali Amerykanie. Prawdopodobnie sądzili, że brak /urośli miedzy lasem a wioską, powstrzymuje przeciwnika jM/cd szturmem. I ipłynęło jeszcze kilkanaście minut, nim Tecumseh kolejny znak. Pchnięte z rozmachem koła potoczyły się pój zboczu w dolinę. Nabierały pędu, podskakiwały na nierówno! ciach terenu i niby olbrzymie walce zbliżały się ku palisacj Nad ostrokołem pojawiły się głowy żołnierzy. Zaskoc patrzyli na to dziwne zjawisko. Poczęli strzelać. Koła z groźnym ładunkiem zatrzymały się pod belkami! obwarowań. Wtedy skraj Jasu ożył gwałtowną strzelaniną. Lawina pocisków biła we Frenchtown. Amerykańscy żołnierze kryli się i z rzadka odpowiadali ogniem. Wreszcie kilkaset płonących strzał pofrunęło ku walcom spoczywającym pod ostrokołem osady. Nim pierwsze ogniste pociski spadły na cel, już następna chmura cięła powietrze. Niektóre dosięgły liściastej warstwy. Buchnęły płomienie. Tecumseh z uśmiechem zwrócił się do Kosa: — Spójrz, bracie, ogień za chwilę wyzwoli siłę wybuchu i| palisada ranie. Sprawdź, czy jazda gotowa do szturmu. — Well, generale; Jeszcze minuta i pierwszy grzmot wstrząsnął powietrzem,! potem drugi, trzeci. Umilkły karabiny przeciwnika. Kłcby.| dymu i ognia przesłoniły widok, Znowu eksplozja. Zadźwięczał sygnał wojskowej trąbki. Z lasu wypadły! kanadyjskie szwadrony i indiańscy jeźdźcy. Podniosły się szable i tomahawki. Nacierający z bojowymi okrzykami galopowali ku osadzie. Wiatr rozwiewał dym, odsłaniając potężne wyrwy w ostrokole. Przesadzili rumowisko belek i .starli się w walce wręcz. Furkotały wojenne topory i szable. Czasami huknął sztucer lub pistolet. Amerykanie cofali się ku środkowi osiedla, pozostawiając poległych i rannych. Wtem nad jednym z wyższych budynków powiała płachta białego płótna. Bitewna wrzawa słabła, aż całkowicie ucicMąJ Zwycięzcy opanowywali teren. Przeciwnik składa! broń. f Ludwik Lavel szedł długą ulicą i szukał żony. Był przekonany, że jeśli dotarła do Frenchtown, to teraz wyjdzie powitać zwycięzców. Łatwo mogła się domyślić, że wśród zdobywców osady odnajdzie męża. Rzeczywiście, dojrzał ją w towarzystwie Niskuk. Stały pod masywnie zbudowanym domem i uważnie rozglądały się wokoło. Z okrzykiem radości pośpieszył w ich stronę. Lee usłyszała znajomy głos i za chwilę padła w ramiona Ludwika. Tegoż jeszcze dnia żołnierze przystąpili do naprawy strzaskanego wybuchami ostrokołu, a Tecumseh z gronem najbliższych sobie ludzi w zacisznym mieszkaniu Lee i Niskuk słuchał relacji kobiet z ich podróży i ostatnich wydarzeń we Frenchtown. Kiedy wszyscy zaspokoili ciekawość, Szawanez zwrócił się do Lee: — Uti-tin-glit przypuszcza, że Rudy Kujot uczestniczył w napadzie na furgon z bronią w Kanionie Ciszy? — Pewności nie mam — odparła Lee. — Przypominam sobie jednak, że kiedy leżałam przygnieciona wozem i mdlałam z bólu rozsadzającego piersi, a zbocze wąwozu, drzewa i obłoki wirowały mi w oczach, ujrzałam nagle twarz z rudym zarostem i jakby gdzieś z dalekiej przestrzeni dobiegły do moich uszu słowa: „zostaw, ona nie żyje!" Tamta twarz i głos wydają się mi bardzo podobne do Gayera... Może się mylę. To było przecież dawno, a ja leżałam ciężko ranna... — Gayer jest zdolny do wszystkiego — włączy! się do rozmowy Ryszard. — Mógł uczestniczyć w napadzie. •— Uważam, że trzeba go dokładnie wybadać — stwierdził Ludwik Lavel. — Słuszność przemawia przez usta moich braci — odezwał się Tecumseh. — Przyprowadźcie tutaj Rudego Kujota i wachmistrza Larricka. On będzie nam także potrzebny, James Brenton podniósł się z krzesła. — Pójdę po Gayera — powiedział. — Ugh, niech, mój brat idzie. Może Kujot nie zdoła! 202 nknąć się na prerię... — słowa sachema zadźwięczały ¦ unacznie. - Icdy porucznik Brenton opuścił pokój, zebrani znowu i cli rozmowę o planach dalszej walki. Postanowiono, że ¦, szwadrony kanadyjskiej jazdy i pięćdziesięciu Indian .tnie we Frenchtown dla obrony osady, a szwadron białej tleni przy pomocy pozostałych wojowników odprowadzi i ykańskich jeńców do Malden. Po całodziennym odpo-iku w osadzie Tecumseh zdecydował się wyruszyć w ¦ rotną drogę. Kozmowy umilkły, gdy w drzwiach pojawił się Brenton. Wprowadził wachmistrza Artura Larricka i sucho zameldował: — Panowie, Gayer uciekł... Wzburzenie i zawód odmalowały się na twarzach zebranych. Jedynie Tecumseh zachował nieodgadnione oblicze. Uważnie przyjrzał się wachmistrzowi i wskazując krzesło powiedział: — Miczi-malsa spocznie. Skacząca Puma pragnie z nim porozmawiać. Larrick usiadł. Z ciekawością spoglądał na postać wybitnego Szawaneza. — Mówiły moje siostry, Niskuk i Uti-tin-glit — zaczął Tecumseh — że miałeś pilnować zdrajcy Willi'ego Gayera, — Yes, generale. — Gdzież więc podziewa się Rudy Kujot? —• Gdy wasze wojska wdarły się do Frenchtown i nasza klęska była już wiadoma, pułkownik Dudley i kapitan Kentom przybiegli — mówił wachmistrz — i rozkazali mi wypuścić Gayera. Przez małą furtkę w palisadzie uszli z nim w puszczę. Handlarz zna indiańskie dialekty, był więc im potrzebny... — Widziałeś, jak uciekli? —¦ spytał Kos. — Yes. — Czemu z nimi nie poszedłeś? — Zostałem z powodu miss Steward. To siostra mego dowódcy. 203 . — Znasz dzieje życia Tin-glit? •— spytał Tecumseh, uważnie patrząc wachmistrzowi w oczy. — Znam historię napadu. — Czy wodza Szawanezów uważasz za sprawcę tamtej zbrodni? — Nie, teraz wiem, że generał Tecumseh nie skrzywdził miss Lee. Zostałem, aby poznać prawdę do końca. ¦—¦ Ughi — Sachem skrzyżował ręce na piersi. — Porucznik Robert Steward rzeczywiście podąży! do fortu Pitt? — Yes. — Oto Ludwik Lavel, mąż Uti-tin-głit — Szawanez wskazał na oficera. — Oboje opowiedzą mojemu bratu Larrlciowi wszystko, co go zainteresuje. Wachmistrza mile zaskoczyły ciepłe słowa czerwocoskórego generała, który nazwał go „bratem". Z szacunkiem podniósł się z krzesła, ¦ — Mój brat Larrick oie jest jeńcem — z przyciskiem- dodał sachem. —- Jak to, generale? — Lee napisze list do swego brata Roberta —- ciągnął Tecumseh. — w którym przedstawi prawdę o napadzie w Kanionie Ciszy. A wy, -wachmistrzu, powieziecie ten list do fortu Pitt. — Well. — Możecie dobrać sobie w drogę jednego żołnierza Unii. We dwóch bezpieczniej na szlaku. — Sachem podszedł do Larricka. — Skacząca Puma uważa cię za brata. Oto wampum Związku Oporu, który zabezpieczy cię od wrogich Indian. Zawieź wiadomości Robertowi i powiedz mu, co widziałeś. Wojna trwa. Tecumseh nie chciałby spotkać się na polu bitwy z rodzonym bratem Uti-tin-glit. Lepiej niech Robert odnajdzie rudego zbrodniarza Willi'ego Gayera. — Spełnię twą wolę, generale. ¦— O świcie wyruszysz, — Wcll. 204 ' ,.ive!owie zaopiekują się tobą do jutra. -—• Szawanez ic się uścisnął dłoń Larrickowi. Wskażcie mi furtkę, którędy uciekł Gayer — zwrócił się hmistrza Kos. ¦—¦ Chcę popatrzeć na ślady. hętnie. opuścili towarzystwo. Minęli kilka budynków i skręcili okołowi, Y> tutaj —• wskazał ręką Larrick. .:ird Kos patrzył na zręcznie wkomponowane w palisadę ki. Były prawie niedostrzegalne. Zamykane na masyw-.uwy nie mogły być otwarte z zewnątrz. Niewątpliwie ryły do zbrojnych wypadów lub opuszczenia osiedla bez ¦acaaia czyjejkolwiek uwagi. ^os otworzył furtkę i wyszedł poza ogrodzenie. Przed nim taezal się widok na dolinę rzeki Raisin, której brzegi a stalą wiklina i oczerety. Pochylił się nad ziemią zrytą ¦ nymi kopytami koni. Jak tu odnaleźć tropy trzech ludzi? Rozglądał się wokoło. — Pobiegli prosto ku rzecznym zaroślom — powiedział Larrick, Kos poszedł we wskazanym kierunku. Po paru minutach natrafi! w rozmiękłym gruncie na odciski butów trzech ludzi. — To oni — stwierdził wachmistrz. — Prawdopodobnie — odparł Kos. •— Wracajcie, wachmistrzu, sam trochę pomyszkuję. — Jak każecie, sir — Larrick zasalutował i zawrócił. Ryszard przyglądał, się rzece, która łukiem odbiegała od Frenchtown i ginęła w lesie. Tropy prowadziły w knieję. Miał pójść; dalej po śladach, gdy zobaczył Ranną Zorzę i Czarną Strzałę wychodzących z osady przez furtkę. Na moment zatrzymali się pytając o coś Larricka, potem ruszyli ku zarostom. Widać mieli do Kosa jakąś pilną sprawę, skoro przyszli tu za nim. Wyszedł więc z wiklin naprzeciw. — Nie szukaj tropów — powiedziała Zorza- Ranna ii podbiegła doń z uśmiechem. — To niepotrzebne. 1 205 — Wiem. Ścigać go sam nie mogę, ale trzeba wysłać za Gaycrcm tropicieli. — Mój brat tna rację — odezwał się wódz Seneków. — Siadami Rudego Kujota śpieszy wojownik Wyandotów, Czarny Sęp. — Skąd ta informacja? — Przyniósł ja. Węszący Wilk, Czarny Sęp będzie zostawia! ślady. Prosił o pomoc. — Rozumiem- — Tecumseh już podjął decyzję. Wojownicy przygotowują się do drogi. Rudy Kujot wpadnie w nasze ręce. — Oby tak było. — Wracajmy — powiedziała Zorza i czule spojrzała ma Kosa. Szli przekomarzając się wesoło, szczęśliwi, że znów są razem. Na drugi dzień wachmistrz Artur Larrick żegnany przez Lavelów opuszczał Frenchtown wraz z towarzyszem podróży. Dobrze uzbrojeni i zaopatrzeni w żywność wyruszyli na wyśmienitych wierzchowcach do dalekiego fortu Pitt, gdzie spodziewali się zastać porucznika Roberta Stewarda. Wachmistrz obiecał Lavelom, że doręczy list Robertowi, nawet gdyby go nie zastał w forcie. Będzie wówczas szedł śladami porucznika, aż go spotka i wypełni powierzoną mu misję. Armia kanadyjska po całodniowym odpoczynku, zgodnie z planem, poprowadziła jeńców ku Sandusky, skąd mieli barkami odpłynąć do Malden. Z armią poszli Lavelowie i część wojowników z Czarnym Jastrzębiem. We Frenchtown zostały dwa szwadrony kawalerii angielskiej pod dowództwem Jamesa Brentona i oddział Pottawatomich z Winncmakiem. Tmimseh, Kos, Zorza Ranna, Niskuk i Czarna Strzała z Szawanc/.ami i Senekami ruszyli ku terenom plemiennym. Zima huczała podmuchami mroźnego wiatru i zamiecią ftniehisj Należało przypuszczać, że wojna wzorem ubiegłego roku pr/.yhicrze charakter partyzanckich wypadów, a decydu- 206 między Kanadą i Unią nastąpi dopiero po ¦ hImuthi wiosennych roztopów. i mimsch wracał na ojczystą ziemię odpocząć po trudach v i K. Wodna Ptaszyna iiie opuszczała go na krok okazując hiu ii.i-.kc i przywiązanie. . < )Lolo piętnastu mil od Frenchtown natknęli się na szawane-> li wioskę, świetnie ukrytą wśród bagiennych trzęsawisk. Tu », i Iki sachem postanowił spędzić zimę. Rozesłał gońców z informacją, gdzie mają go szukać wodzowie skonfederowamych t»!ttnion i dowódcy kanadyjskich fortów; Mijały dni i tygodnie. Ryszard przesiadywał w wigwamie < 7;irnej Strzały z Zorzą Ranną, którą kochał coraz bardziej. < '/asami na karpiach wyruszali w ośnieżoną puszczę zakładać •¦idła na zwierzęta, innym znowu razem Kos opowiadał '!/.icwczynie o swojej zamorskiej ojczyźnie i wielkich miastach I u ropy. Niskuk tymczasem gospodarzyła w chacie Tecumseha. Czufa n1 1u panią. Przyrządzała wodzowi posiłki, szyła odzież? 'Miłowała mokasyny i misternie zdobiła wampumy, których uj/Je sachemowi brakowało. Tecumseh przyjmował posłów i wysyłał własnych gońców. Zbierał informacje. Rozmyślał. Na wygarbowanych do białości V órach dzikich zwierząt szkicował ochrąs jakieś plany i . i pisy wał minione wydarzenia. lty! styczeń 1813 roku. Na dworze wyła wichura niosąc imany białego puchu. Sachem siedząc w wigwamie na is/ystej skórze niedźwiedzia koło ogniska myślał o czymś iicnsywnie. Niskuk przykucnęła obok. Czule oparła głowę o ramię iccumseha i cicho szepnęła: — Jesteś samotny, sagamore. Wódz nie poruszył się. — - Jestem z ludem — odparł. — Jesteś samotny, Tecumsehu, bd nie masz syna ani córki.. Szawańez zajrzał w oczy dziewczyny. ¦1 ¦ M 207 ¦ — Nie mam, to prawda. ,— Musisz mieć syna — szepnęła słodko Niskuk, —-Któż pójdzie twoimi śladami, gdy Manitou powoła cię do Krainy Wiecznych Łowów? — Do czego zmierza Wodna Ptaszyna? —Wiesz, Tecumsehu — dziewczyna chwyciła jego dłoń, oczy jej płonęły. — Uti-tin-głit została z białym człowiekiem, a Niskuk cię kocha, chce zostać twoją squaw... — Teraz jest wojna — odparł sachem dotykając długiego warkocza dziewczyny. — Tecumseh może zginąć. Nie czas myśleć o zakładaniu rodziny. — Wojna zabiera wojowników. Kobiety muszą rodzić nowych, aby nie zginął czerwony lad. Tecumseh opuścił głowę. Milcząc gładził lśniące w blasku ogniska czarne włosy dziewczyny, — Niskuk ma rację — odparł. —• Poślubisz Wodną Ptaszynę? — zarzuciła mu ręce na szyję. ¦ • ¦ ¦ — Tak. . — Kiedy? — spytała radośnie. — Za parę dni. Trzeba przygotować uroczystości... Do wigwamu wsunął się oblepiony śniegiem człowiek. Ściągnął nasuniętą głęboko na głowę futrzaną czapkę i kładąc prawą dłoń na lewej piersi powiedział z wysiłkiem: — Wojownik Foxów, Długa Stopa, wita wielkiego saga-more. , — Tecumseh wita mężnego wojownika w swoim wigwamie. Niech mój brat zdejmie ośnieżone okrycie i spocznie w cieple ogniska. Na dworze szaleje śnieżyca. Droga była ciężka. Wojownik zrzucił futro i usiadł na wiązce skór. ¦ — W kociołku jest gorący posiłek, niech Długa Stopa zaspokoi głód i rozgrzeje zziębnięte ciało — zaprosił Skacząca Puma. Indianin bez słowa sięgnął po kubek i z kotła wiszącego nad ogniem zaczerpnął gorącej zupy. 208 1 ,-o posilił się, potem obtarł rękawem wargi i zaczął: iga Stopa przybył do wielkiego Tecumseha z rozkazu. Jastrzębia. Nad Raisin River poleje się krew. j Mów po kolei. Tecumseh pragnie znać szczegóły. ¦-i.kuk usiadła koło mężczyzn. Miczi-malsa zdobyli Frenchtown... Kiedy? — gwałtownie przerwał wojownikowi sachem. Dwa tygodnie temu, jak określają czas biali. Niech Wodna Ptaszyna przywoła tu Czerwone Serce i ią Strzałę — powiedział wódz do dziewczyny i zwróci! się ¦ oxa: —¦ Mów, Tecumseh słucha. Miczi-malsa zaatakowali Frenchtown i po ciężkim boju .1 obyli osadę. Długimi Nożami dowodzili generał Winchester i . i.łjor Madison. Pomagali im wojownicy Czujnego Bobra — powiada} Fox..— Z rozkazu generała Irokezi wymordowali. im wie wszystkich obrońców osady. Tylko kilkunastu ocala-d\ dotarto do generała Proctora, który postanowił odbić renchtown i. krwawo pomścić klęskę. Do chaty wszedł wódz Seneków, Czarna Strzała, i. Ryszard .os. Obaj usiedli w milczeniu. Wojownik opowiadał dalej: — Generał Proctor w tej chwili prowadzi wielką armię, .wtylerie i gromadę Pottawatomich, którzy są żądni zemst) Winnemak otrzymał pozwolenie na zdjęcie skalpów z głćj wziętych do niewoli jeńców i mieszkańców osady. —• Wódz Pottawatomich wyszedł z pogromu cało? — Ugii. — A porucznik James Brenton? — Liczna jest armia Mięzi-malsa? — badał sachem. ¦— Liczy trzy razy po pięciuset wojowników. ¦— Ilu żołnierzy prowadzi Proctor?. — Dwukrotnie więcej. — Zwycięstwo więc będzie nasze -~ stwierdził Czarna 14 — generaS 209 I Strzała. — Nie musimy tam jechać. Proctor sam pobije nieprzyjaciela. ¦ — Czarny Jastrząb, wódz Sauków i Foxów — odezwa! się Długa Stopa — mówił, że nie przystoi mścić się na bezbronnych. Wojownik tylko w.walce ma prawo brać skalpy. —- Tecumseh podziela poglądy Czarnego Jastrzębia. ^ — Z tego, co usłyszałem, wnioskuję — wtrącił się Kos -Amerykanie znów stracą Frenchtown. Nie rozumiem tylko, co marnotrawić siły na bój o tę osadę. Lepiej uderzyć na for j Meigs, który zakłóca nam spokój na wodach Erie. ¦, — Ugh. —• Dopuszczenie do mordu jeńców i mieszkańców cywili nych Frenchtown — ciągną! Kos —byłoby szaleństwem! Wywołałoby potężną falę oburzenia, co negatywnie wplynę!o| by na naszą politykę. Myślę o sfederowanym państwie Indiar Pułkownik Proctor jest rozsądny, więc do tego nie dojdzie,. — Proctor został generałem i naczelnym wodzem angielskich sił zbrojnych w Górnej Kanadzie — wyjaśnił Długa Stopa. Tecumseh zasępionym wzrokiem spojrzał na Kosa i wodza Seneków i powiedział: — Lichy to i krótkowzroczny wódz. Nienawidzi Indian. Skacząca Puma przewiduje niekorzystne zmiany na przyszłość. — Nie traćmy nadziei — rzekł Ryszard. — Jest wojna, różnie mogą się potoczyć jej losy. — Co wielki Tecumseh postanowił? — spytał Czarna Strzała. — Ruszymy pod Frenchtown? Czy zdążymy dotrzeć tam przed bitwą? Sachem zamknął oczy. Długo rozmyślał. Potem zwrócił się do wojownika Foxów: — Gdzie Proctor może być obecnie z wojskiem? — Długa Stopa szedł dzień i noc na przełaj przez lasy,'a Kanadyjczycy z armatami idą wolniej. Musieli jednak przejść więcej niż połowę drogi. Puma Gotowa do Skoku podniósł się bez pośpiechu. 210 Mój brat, wódz Seneków, przygotuje pięć śmigłych mów i piętnastu najlepszych wojowników. Wyjedziemy /isiaj — mówił rozkazująco. — A ty, Czerwone tece -ił się do Ryszarda kładąc mu dłoń na ramieniu — w wiosce, czuwaj nad jej bezpieczeństwem i przyjmuj |on>O8ci od posłów. Hugh! Dobrze, wodzu. urna Strzała, Ryszard Kos..i Długa Stopa wyszli' z jnu sachema. Tecumseh objął rękoma głowę, opar! się O : chaty i tak pogrążonego w zadumie zastała go Niskufc tyła się doń zatroskana. — Znowu jedziesz — szepnęła smutnie. Szawanez przytulił ją do piersi. Długo tak trwali w milczeniu. — Tecumseh musi jechać — odezwał się wreszcie stanowczo. — Rozstrzygają się losy czerwonych plemion. Wodna Ptaszyna to rozumie. — Niskuk pojedzie z tobą. — Nie. Zostaniesz. Przygotujesz wigwam na naszą uroczystość. Gdy wrócę, weźmiemy ślub. — Dobrze — zgodziła się z rozjaśnionym obliczem. — Włóż do podróżnej torby żywność. Nie będzie czasu na łowy. — Ugh. Dziewczyna krzątała się przy pakowaniu sakwy, a Tecumssh nakładał zimową odzież i broń. Pół godziny później pędził na czele małego oddziału przez knieję. Wichura słabła, jedynie śnieg sypał wielkimi płatami. Piszczały płozy toboganów i sapała psia sfora. Zatrzymywali się na krótko, by dać odpoczynek psom i rozprostować kości. Czwartego dnia szalonej jazdy dotarli w pobliże Frenchtown. Mróz tężał. Dokuczał. Kłuł drobnymi igiełkami w twarze, ręce i zamieniał stopy w lodowate bryły. W zimowym poszumie boru Tecumseh wyłowił niepokojące odgłosy. Ponaglił towarzyszy. Pędzili, ile sił starczyło zgonio- 211 nyia psom. Od Frenchtown wyraźnie dobiegały huki strzelb i ludzka wrzawa. Do wyczulonych nozdrzy czerwonoskórych dotarł zapach spalenizny. Pośpieszyli jeszcze bardziej. Nie ulegało wątpliwości, że pod Frenchtown toczy się bój. Wyjechali z lasu na wolną przestrzeń i na skraju rzecznej cielicy zatrzymali tobogany. Patrzyli na płonącą osadę. Wśród zabudowań uwijali się wojownicy Pottawatomich. Wszędzie leżały zwłoki poległych. Na śnieżnej bieli wyraźnie odznaczały się szkarłatne plamy krwi. Brzegiem rzeki Raisin, ku lasowi, szła kolumna amerykańskich jeńców konwojowana przez czerwonoskórych. Samotne wierzchowce z niepokojem, kręciły się po bitewnym polu. Paru Indian dopadło końca jenieckiej kolumny i chwyciło dwóch żołnierzy. Stawiali opór, powaleni na śnieg bronili się zaciekle, aż ulegli napastnikom. Z dzikimi okrzykami zerwano skalpy z ich głów. Na uboczu stały kanadyjskie wojska. Proctor nie zwracał uwagi na krwawe wyczyny wojowników Winnemaka. Formował armię do opuszczenia zniszczonej osady. Tecumseh polecił wojownikom pozostać na skraju doliny, a sam, oburzony, pobiegł zapadając się w sypkim śniegu. Dosiadł wierzchowca stojącego nad poległym kawalerzystą i pogalopował w. kierunku amerykańskich jeńców. — Stać! Stać! Wzywa was Skacząca Puma!... — wolał starając się przekrzyczeć wrzawę szalejących z zemsty Indian. Osadził gwałtownie konia, aż śnieg trysnął spod kopyt. Podniósł w górę tomahawk. Cios spadł jak błyskawica na kark PottawatomTego, który klęcząc na piersi Amerykanina zdejmował z .niego skalp. Nim się zorientowano, trzech Indian leżało w kałużach krwi. Zaskoczeni wojownicy patrzyli na groźną postać sachema. Stanęły szeregi jeńców, — Jesteście kujotami, a nie wojownikami! O, podle psy!.!. — krzyczą! w gniewnym uniesienia. — Kto wara pozwoli! mordować bezbronnych?! 212 _ iHg^i ^ < u zaległa wokoło, jedynie trzeszczały bierwiona ploną-#,. li i łomów. 1 ' .malony prochem, z poplamionym krwią ubraniem zbliżył Tecumseha wódz Pottawatomich, Czarna Kuropatwa, i ic wściekłość powiedział; Winnemak szanuje sachema Związku Oporu, ale zerasl do moich wojowników. Miczi-malsa są jeńcami Pott| ich. Zemsta jest cechą ludzi słabych — krzyknął TecumseŁ. Zabraniam mordowania bezbronnych ludzi. Skacząca ma jest wojennym naczelnikiem zjednoczonych plemion, 1 . /by mój brat, Winnernak, zapomniał o tym? ('żarna Kuropatwa cofnął się o krok. Ręka trzymając oczony krwią tomahawk drgnęła jak do uderzenia. Otoczc swymi wojownikami, patrząc w surową twarz Szawane: parł: - Winnemak jest wodzeni swego plemienia i wie, co czynić mu wypada. — Jeńcy należą do Kanadyjczyków... — zaczął Tecumseh. ¦— Generał Proctor oddał Miczi-malsa Pottawatomim. Z jego rozkazu skalpy jeńców miały zawisnąć u pasów moich, wojowników. — Biały kujot — zawołał sachem. —- W ten sposób chc gniew Unii ściągnąć na plemiona puszczy. Rozumiesz? Uspokajając się doda!: ¦— Zabierz wojowników i wracaj d(j obozu w Malden. — Winnemak odejdzie, ale do swoich wiosek. Hugh! — Nie czyń tego. Miczi-malsa zniszczą Pottawatomich. — Winnemak nie cofnie postanowienia — wódz dumnie podniósł głowę i zwrócił się do podwładnych: — Zwołajcie wojowników. Czarna Kuropatwa zakończył wojnę. Wracamy do ziemi ojców. Tecumseh patrzył za nim pełen goryczy. Wódz porzuca! konfederację nie rozumiejąc istoty intrygi politycznej białych. Skacząca Puma skierował rumaka w stronę Anglików, 213 którzy obserwowali rozgrywającą się scenę, P^octor siedział w siodle sztywny, z zarozumiałym uśmiechem. Szawanez zatrzyma! si§ naprzeciw. Stali tak obaj w generalskich mundurach mierząc się zimnymi spojrzeniami. — Tecumseh wita białego brata — odezwał się sackem. Dopiero po dłuższym milczeniu, jakie zapadło po słowach Szawaaeza, Proctor sucho odparł: — Skacząca Puma niepotrzebnie przybył pod French- tOWSK . .' —- Mój brat pozwala mordować jeńców? Czy to jest godne Wojownika? —- Dla dzikich Indian to właściwe zajęcie. Widziałeś przecież. — Drwina i nienawiść brzmiały w głosie Proctora. Oblicze sachema spłonęło. — To Agolaszima są dzikimi zwierzętami, co krwią się Upajają. Każ wymordować amerykańskich jeńców swoim białym żołnierzom. Spójrz! — wyciągnął rękę w stronę kolumny. — Stoją bezbronni. Na co czekasz? — krzyknął nie panując nad gniewem, a potem zniżając głos wycedził: — Suknie kobiece tobie nosić, a nie generalski mundur, -— Jak śmiesz, ty... Tecumseh nie słyszał litanii obraźliwych słów. Zawróci! wierzchowca. Na skraju doliny, gdzie stały tobogany, zeskoczył z siodła. Spoglądał chwilę na krwawe pobojowisko, na ginących w lesie Póttawatomich i ruszające szeregi jeńców pod konwojem Anglików. Frenchtown pozostawało na pastwę pożaru, który rozszerzał się coraz bardziej. — Wracamy! — rozkazał. Usiadł na wyścielonych niedźwiedzim fotreiii saniach. Zanurzyli się w huczący bór. Z potrącanych gałęzi opadały kiście śniegu. Tecumseh patrzył w przestrzeń nie widząc niczego. Zamknął powieki. Z wolna wygasała w jego piersi burza. Pozostawał smutek i żal. Znowu utraci! jednego sojusznika. Czy wodzowie plemienni zrozumieją, skąd pochodzi przewaga białych? Czy wreszcie nauczą się rozplątywać podłe intrygi, nazywane polityką? 214 pojawiła się w jego myślach pogodna twarzyczka Ptaszyny. Otworzył oczy. Spoglądając na oszronione drzew zastanawiał się nad uroczystością zaślubin. | koniec lutego z rozkazu generała Williama Henry'ego ona ściągnęły do zniszczonej osady nad Raisin River |>vvc oddziały amerykańskiej armii: niezawodni strzelcy z bky, świetnie wyszkolona kawaleria z Wirginii, zaprą-w walkach z Indianami piechota utworzona z załóg ańskich fortów, pułk zwiadowców, do którego ochotni-osili się trampowie i traperzy, artylerzyści z Pensylwanii, •.nia saperów z Baltimore, marynarze z nadmorskiej* v, którzy mieli objąć służbę na statkach zbudowanych w ,. nad brzegiem jeziora Erie, wreszcie sojusznicy Unii — •miona Irokezów, Abenaków, Ottawów, Mohawków, Absa-ków i Huronów. Wśród licznych oficerów zwracali na siebie uwagę: generał i drew Jackson1, znany powszechnie polityk i doskonał/ :iteg, pułkownik Pat Johnson, dowódca kawalerii, Wiłliar:1 liitley, doświadczony oficer batalionów leśnych, kapitan mueł Perry, znawca marynarskiego rzemiosła, pułkownik l er Dudley podziwiany z powodu ucieczki z oblężonego :cnchtown i paru innych. Około pięciu tysięcy żołnierzy ustawionych w czworobok \TÓciło oczy na generałów. Padły komendy. Cisza zaległa naci ¦>liną. Raisin. •— Żołnierze Kentucky i Wirginii, Georgii i Pensylwanii, Marylandu i Wszystkich zakątków Unii! — donośnie zaczął generał Harrison. ~ Zebrałem was tutaj, w miejscu barbarzyńsko pomordowanych naszych braci. Jeszcze nie zdołała wsiąknąć w ziemię i spłynąć korytem rzeki krew bezbronnych 1 Andrew Jackson ,(1767-1845) — generał i polityk, zwycięzca Anglików w bitwie pod Nowym Orleanem (8 stycznia 1815), później toczył krwawą wojnę z Semlnolami i Kriksami (1818), prezydent USA w latach 1829-1837. 215 jeńców, jeszcze spod śniegu wilki wygrzebują zwłoki poległych, a my ciągle czekamy... Z hasłem na ustach: „Pamiętaj rzekę Raisin!" wyruszymy spod Frenchtown, aby zwyciężyć wroga. Krew za krew! Ząb za ząb! Oto jedyne prawo wojny! Generał podniósł rękę wskazując północ i mówił dalej: — Ja i generał Jackson poprowadzimy was na kanadyjską Siemię, po zemstę, łupy i zwycięstwo. Pamiętajcie rzekę Raisin! Z tysięcy żołnierskich piersi wyrwał się spontaniczny okrzyk: — Pamiętamy rzekę Raisin!.... Echo poniosło w głąb kniei słowa: „rze-kę... Rai-sin... Rai-sin..." BÓJ O FORT ME1GS Tecumseh po uroczystościach weselnych spędzał czas z Wodną Ptaszyną. Nikt nie zakłócał im szczęścia. Ryszard Kos rzadko zachodził do wigwamu wodza. Sam wysłuchiwał posłów i podejmował decyzje. Niekiedy radził się Czarnej Strzały. Tylko w wyjątkowo ważnych wypadkach składa! wizytę sachemowi. Przyszedł marzec. Ryszard Kos wychodził z Ranną Zorzą przed chatę i patrzył na budzącą się z zimowego snu przyrodę. Słońce z wolna (opiło śniegi. Rzeki i strumienie wezbrały. Na ogrzanej ziemi zakwitły pierwsze kwiaty. Ptactwo napełniło bór śpiewem. Świeże podmuchy wiatru niosły ożywczą woń Wiosny. Gońcy donosili o przemieszczaniu się nieprzyjacielskich wojsk i zbrojnych potyczkach, które stawały się coraz częstsze i krwawsze. Znowu płomień wojny ogarniał rozległe tereny cd Delaware River po Ohio, od Kentucky po Krainę Wielkie** Jezior, Co przyniesie czas obu walczącym stronom? Jakie korzyści wyciągną z tych krwawych zmagań odwieczni synów le amerykańskich stepów i dziewiczych lasów? 216 opuścimy tę wioskę —• odezwała się z żale® m(i/;|C, jak .na pobliskim drzewie dzięcioł rytmicznie pień. ¦i pewno. Każdej chwili trzeba spodziewać się ofensywy .aicla. Siedzieć tu dłużej niepodobna. ¦ •dałabym mieć swój własny wigwam i spokojne noce. też. '.¦iczego więc nie powędrujemy do Minnesoty lub za i, aby tam zamieszkać? — spytała zaglądając mu w Myślisz, że na tamtych' ziemiach byłabyś bezpieczna? • Tak. Tam także przyjdą Długie Noże. To zabierz mnie do swego kraju, gdzie szanuje się islkich ludzi. Tak mi opowiadałeś. Owszem — odparł w zadumie Kos. — W mojej ojczyźnie nie strzela do człowieka dlatego, że wyznaje inną religię i ii się kolorem skóry. Ale tam teraz też panoszy się wróg. 1'odobnie niszczy mój naród jak Amerykanie czerwonoskó-i.wh. Jakże mogę cię, Zorzo, zabrać do mojej zamorskiej ojczyzny? • To co z nami będzie?... — Bądź cierpliwa. Wojna się skończy, osiądziemy gdzieś w Kanadzie, zbuduję drewniany dom i zamieszkamy razem. Z promiennym uśmiechem chwyciła go za rękę. — Zorza Ranna będzie czekała... — szepnęła. Rosły wojownik wyszedł spoza wigwamów. Przecinając Plac Rady rozglądał się wokoło. Zauważył insygnia chaty sachema 1 przyśpieszył kroku. — Goniec — powiedział Kos. •— Niesie pilne wiadomością i/o jest zdrożony. Widzisz, Zorzo? — Ugh, musiał przedzierać się przez błota. Cały jest mokry i brudny. — Kto wie, czy nie przynosi wezwania na bojowy szlak,.. Gdy wojownik mijał stojących, Kos dał mu znak ręką. 217 Indianin zatrzymał się. Moj czerwony brat wejdzie do wigwamu Czerwonego Set ca - powiedział Polak, — Znajdzie się tam dla niego świeża odzież. Śmigły Jeleń wita białego brata •— odparł przyjaźnie imnicri. — Chętnie skorzystam z suchego ubrania, ale najpierw "Iccumseh musi usłyszeć wieści. — Rozumiem — rzekł Kos. — Sam wysłucham Śmigłego Jelenia. Wielki sachetn mnie powierzył tę misję. — Ugh ¦— zgodził się wojownik. Weszli do chaty. Zorza Ranna z worka wyciągnęła ubranie, położyła je obok Indianina i opuściła wigwam. Niech mój brat przebierze się i sięgnie do kociołka. Jest tam wyśmienity rosół i mięso karibu — zaprosił Ryszard. Wojownik nie zwlekał. Po chwili w czystym stroju usiadł pr/y ogniu i jedząc z apetytem mówił, z czym przybywa. Śnifgly Jeleń, najszybszy biegacz Delawarów, przybywa Z wojennego obozu w Malden. Biały wódz wzywa Tecumseha pod Meigs. Generał Proctor też tam wyrusza? Wodzowie plemion podzielili swoje siły. Jedni poszli przeciw Miczi-malsa śpieszącym ku Niagarze, inni z Proctoreni jadą pod fort nad Erie. — Śmigły Jeleń nie wie, który wódz Długich Noży kieruje wyprawą na Niagarę? ¦ ¦ — General Jackson, ~~ Kto z naszych wodzów poszedł przeciw Jego armii? — Pułkownik Talbot i wódz Siuksów, Waneta, — Rozumiem. Nie wiesz, Jeleniu, co się dzieje Z getieralettt Harrisonem? — Znajduje się w Meigs. Kos wstał, — Wiadomości są ważne. Niech mój brat odpocznie po trudach podróży. Czerwone Serce pójdzie do Tecumseha. W kilka minut pozmej dudnił szamański bęben, Podniecał 218 swym uporczywym i jednostajnym rytmem. Wdzierał się w głąb puszczy. Czerwonoskórzy z pomalowanymi twarzami tańczyli pełen ekstazy rytualny taniec wojenny. Na drugi dzień szeregi wojowników ruszyły ku jeziora Erie. Po dwutygodniowym marszu dotarli pod Meigs. Angielska armia już otaczała fort. Dobiegał końca marzec. Indianie rozłożyli się obozem w malowniczym lesie porastającym brzeg Maumee River. Byli tu już liczni wodzowie: Czarny Jastrząb Sauków i Foxów, Wilczy Kieł Sampiczów, Żuraw Wyandotów, Menewa Kriksów, Okrągły Kamień Pawnisów, Wielki Sokół Osedżów i wielu innych. Zgromadzili się wokół przybyłego sachema z czcią i szacunkiem czekając na jego rozkazy. Tecumseh wysłuchał ich uwag, spostrzeżeń i rad. Dowiedział się, że generał Proctor izolując czerwonoskórych nie poprosił plemiennych naczelników na wojenne narady sztabu, choć hojnie szafował ich życiem w czasie zbrojnych utarczek z nieprzyjacielem. Puma Gotowa do Skoku podziękował wodzom i z Ryszar-dein Kosem postanowili obejrzeć topografię terenu i rozmieszczenie wojgfc angielskich. Powyżej: obozu Indian brzeg Maumee spada! wysokim, urwistym zboczem-ku spienionym wodom wartko płynącym do jeziora. Sto pięćdziesiąt yardów od niebezpiecznego urwiska Proctor rozmieścił baterię moździerzy. Dalej, aż do jeziora, ciągnęły się pozycje piechoty, od południa i wschodu pałki kawalerii. ¦— Ustawienie artylerii jest niewłaściwe — stwierdził Tecumseh. — Łatwo ją zniszczyć. — Mój brat ma rację — przyznał Kos. — Fort Meigs można zdobyć tylko. podstępem. Harrison. jest wodzem, który nie zna lęku. - • /nam generała. Byłem leśnym gońcem jego armii w Vinccnncs. Lekceważyć go nie wolno. - Tecumseh i Czerwone Serce złożą wizytę generałowi .vi. Trzeba mu powiedzieć o naszych spostrzeżeniach I przemyśleć operację szturmu — zaproponował inienicni głowy wyrazi! aprobatę. Poszli wiec w 1 cpy wiązów, pod którymi rozpięto obszerny namiot Nic zatrzymywani przez straż wkroczyli do wnętrza. i iwizorycznego stołu wykonanego z drążków siedzieli ¦. Proctor mówił: len sposób przełamiemy opór nieprzyjaciela I v sobie drogę do twierdzy... '. wszy nagle Tecumseha i Kosa umilkł, Krew purpurą mi do twarzy. Powstał z ławy. ¦;i Puma zrozumiał błyskawicznie, że odbywa się "o nic poproszono do udziału w niej. Wysunął się o przodu i dumnie podnosząc głowę powiedział: ' i.-nerał Tecumseh z pułkownikiem Kosem przybył na i.'i-nic sztabu armii... Wid/ę... — szorstko zaczął Proctor, ale sachem podno-; •los przerwał mu i ciągnął dalej: (itł/ic są wodzowie skonfederowanych plemion? Czyżby ¦mi, generał Proctor, nie potrzebował wojowników i.dia? >:ulla cisza pełna denerwującego wyczekiwania. Obaj i Iowie mierzyli się wzrokiem. Z głębi źrenic. Proctóra •tla pycha, zarozumiałość i niechęć do Szawaneza. ui Gotowa do Skoku stał z surowym, ale nieodgadnio-'bliczcm. Jedynie nerwowo zaciskające się kąciki jego .wiadczyly o wewnętrznym wzburzeniu. vmii jesteśmy zdolni. przemyśleć strategię walki -— .ii ciszę Proctor. — Dlatego czerwoni są zbędni..! Mój brat chce obrazić Tecumseha? — pytanie zabrzmiało •. — A może wojownicy niepotrzebni są pod Meigs? Mic musicie z nami radzić. O zdobyciu fortu zadecyduje i ia i piechota wspomagana przez kawalerię. " -i tez wojowników Tecumseha? 22! •— Czerwoni będą atakować razem z piechotą i jazdą... ¦— Ach tak? O tym zadecydował generał Proctor nie pytając o zgodę Tecumseha? — Szawańez energicznie zbliżył się do stołu, obrzucił taksującym spojrzeniem oficerów i powiedział z godnością: — Skacząca Puma jest wojennym naczelnikiem sił zbrojnych Związku Oporu i generałem Jego Królewskiej Mości, Miejsce Tecumseha jest obok mego brata, Proctora —- po czyin usiadł na ławie krzyżując ręce na piersi. Zaskoczeni zajściem oficerowie spoglądali z ciekawością na obu. generałów. Proctor przez ułamek sekundy zapłonął gniewem, opanował się jednak i siadając wycedził: — Nieraz musiałem uczestniczyć w radzie wspólnie z czerwonoskórymi. Mogę to zrobić i dzisiaj. — Zwrócił się do Ryszarda: — Siadajcie, pułkowniku Kos. Macie coś do powiedzenia? ¦— Yes, generale, —¦ Słucham. — Nasze poglądy w sprawie rozmieszczenia wojsk wokół Meigs przedstawi Tecumseh. Generał skrzywił się wymownie. — Decyzje w tej sprawie już zapadły ¦— powiedział — ale dla udowodnienia mojej życzliwości do czerwonoskórych posłuchamy. Niech Skacząca Puma mówi. •—¦ Wielki wódz, generał Izaak Brock, widział i rozumiał przyszłość •—¦ zaczął z godnością sachem. — Manitou sprawi!, że padł w bohaterskiej walce. Nowy naczelnik Agolaszima, generał Proctor, nienawidzi Indian i nie ufa Tecumsehowi. To źle. Serce Pumy Gotowej do Skoku jest smutne... ¦— Do rzeczy, wodzu ¦— sucho ponaglił Proctor. ¦— Tecumseh obejrzał tereń walki — ciągnął sachem. — Bój o fort Meigs nie będzie łatwy. Załogą bowiem dowodzi podstępny, chytry i rozważny generał Harrison. Nie wolno popełnić żadnego błędu... — O jakich błędach myśli Tecumseh? -4ł Proctor wyraźnie był niezadowolony. 222 llłędem jest ustawienie artylerii nad krawędzią rzecznego \a. — Głos Szawaneza był jasny, mocny, pewny siebie cha ją przenieść na południowo-wschodnią stronę, cześć i stawić w ukryciu z dwóch stron fortu, na brzegu jezioras ¦iicć możność rażenia statków nieprzyjaciela, crowie zaczęli szeptem wyrażać swoje opinie na temat .¦iowanych zmian. Zrobiło się gwarnie. Cisza, panowie! — Proctor uspokoił rozmawiających. —-/ystko? — spytał. ortyfikację trudno będzie zdobyć szturmem— odezwał is. — Wprawdzie dysponujemy moździerzami, ale nie ino, czy pociski strzaskają obwarowania w takim , .:u, by wojsko mogło wejść do środka. Proponuję ¦nicować plan w dwóch wariantach: wdarcie się do Meigs od /yslani na jeziorze lub przez ziemny podkop. - Wysłuchaliśmy rad Szawanezów — z lekceważeniettt 'iwił generał. — Rozumiem, że są one podyktowane dobrem szej wspólnej sprawy. Ale nie wnoszą interesujących szczegó-v. Jezioro jest patrolowane przez angielską flotę. Nie ma ani lncgo statku Unii na wodach Michigan, Huron i Eric. A co moździerzy, są ustawione prawidłowo, mają świetay ob» /ał Meigs. Odsieczy obawiać się nie musimy. Jackson jest ii Niagarą. Harrison zamknął się jak ślimak w forcie. Z Ve» ngo, Quiatenon i Vincennes nie grozi niebezpieczeństwo, /a. za daleko, a załogi ich są tak małe, że nie ma o czym ¦wić. •• Miczi-malsa mogą swobodnie opuszczać Meigs od strony Jeziora — zauważył Tecumseh. — To daje im możliwość kontaktu ze zbrojnymi ugrupowaniami na zewnątrz. - Bzdura. W ciągu tygodnia fort będzie w naszych rękach. łulro, to znaczy pierwszego kwietnia, rozpoczniemy szturm. — 1'ioctor cynicznie uśmiechnął się do Tecumseha i dodał: —• I'.mowie, proszę odmaszerować do swoich zadań. Naradę . i kończyłem. Oficerowie podnieśli się' z ławy. Skacząca Puma nie spoj- 223 rzawszy na Proctora wyszedł z Ryszardom. Był przygnębiony. O zmierzchu zwoła! radę wodzów i długo zastanawiali się nad sytuacją. Chcieli za wszelką cenę swym udziałem wpłynąć na zdobycie warowni,.. Czy im się to uda?,., Na duszy sachema legł cień, Jedynie Wodna Ptaszyna rozjaśniała jego stroskane serce. W dniu 1 kwietnia 1813 roku angielsko-indtańskie wojska zajęły wyjściowe pozycje. Kanonierzy stali gotowi przy działach. Piechota i kawaleria oczekiwała sygnału do ataku. Czekali jeszcze na powrót parlamen.tarmszy, których Proetor wysłał do Meigs z wezwaniem 'do poddania się załogi. Gdy posłowie wrócili z odmową, butny i pewny siebie generał, rozpoczął bój o ostatni bastion Unii nad wodami Erie. Ryknęły moździerze. Pociski z gwizdem przelatujące nad obronnym wałem spadały na dziedziniec i zabudowania fortu. Potężny huk wstrząsa! raz po raz powietrzem. Tumany kurzu snuły się nad fortyfikacją. Ziemia stękała od grzmotu artyleryjskich kul. Kanonierom mdlały ręce z pośpiesznego ładowania dział.. Po godzinnej palbie moździerze umilkły. Do ataku ruszyła Indiańska jazda. Wtedy nad palisadą zagrzmiały amerykańskie armaty i nieregularnym trzaskiem rozbłysły sztucery. Kanadyjska piechota posuwając się za konnicą otworzyła ogień. Grzechot muszkietów mieszał się z krzykiem bojowym czerwo-noskórych, rżeniem przerażonych koni I głosami rannych wolającycli o pomoc. Piechurzy biegnąc nieśli drabiny, kryli się za tarczami, gałęziami i workami wypchanymi zielskiem. Niewiele to pomagało. Gesfo znacząc drogę poległymi, dotarli, do ostroko-łu. Po drabinach poczęli wdzierać się na szczyt. Amerykanie razili ich gradem kuł i żerdziami strącali na ziemię.,Jeszcze chwila zażartych zmagań i Anglicy musieli uchodzić z pola walki. 224 !n»m-lv kanadyjskie moździerze. Znowu na Meigs poleciał l4d pocisków. 0*iikrotnie jeszcze tego dnia Indianie wspomagani brytyj- Ą ptechotą próbowali bez powodzenia szturmować warów- f, Dopiero wieczór przyniósł wytchnienie. Zebrano rannych i ¦lejtych. Straty byhy poważne. Na następny dzień, gdy Proctor chciał ponowić szturm, ¦lUimsch powiedział doń sucho: Skacząca Puma nie wyśle dzisiaj swych wojowników. na białych braci. ''icchota atakowała razem z wami. tyło jej niewiele — uciął sachem. — Takim sposobem nie l/iemy fortu i stracimy ludzi. Czerwoni wojownicy za wcześnie wycofali się z bitwy — nicznie zganił Proctor. — Gdyby jeszcze przez pół godziny ¦ Iczyli podczas trzeciego szturmu, wdarlibyśmy się do ulica. - Mój brat nie ma racji. Tecutnseh widzi możliwość wodzenia w innym rozwiązaniu,,. - Bez uwag! — żachnął się Anglik. — Ja tu jestem wodzem-nii. Skacząca Puma z wysiłkiem opanował wzburzenie i odwró-•szy się, odszedł pełen troski i niepokoju o ostateczny wynik i wy. Proctor po krótkiej naradzie ze swymi oficerami zastosował t.iktykę nękania Amerykanów. Artyleria ostrzeliwała fort. Żołnierze razili ze strzelb nieprzyjaciela. Rozpoczął się pojedynek, który nie pozwalał załodze Meigs na odpoczynek. — Weźmiemy ich głodem — mówił Proctor. —-Za tydzień, dwa sami złożą broń. Miody, ale myślący major Albert Krigston zwrócił uwagę generałowi, że od strony jeziora Amerykanie mogą organizować dla siebie dostawy żywności i amunicji. Naraził się tylko Proctorowi, który przeceniał możliwości brytyjskiej floty patrolującej wody Erie. i 5 — Czcrwonosk&ry generai 225 Mimo uporczywego ostrzeliwania Meigs w dzień i w soey płynęły dni nie przynosząc obu stronom żadnych zmian. W trzecim tygodniu oblężenia, gdy słońce chyliło się ku zachodowi, a kanonierzy zarzucali pociskami warownię, Amerykanie rozpoczęli gwałtowną kanonadę ze wszystkich rodzajów broni. Bez przerwy grzmiały armaty, muszkiety i sztucery. Błyski wystrzałów jak złowrogie ogniki owiane obłoczkami dymu wykwitały bezładnie nad fortem. Angielscy oficerowie spoglądali zaskoczeni. Dotychczas bowiem przeciwnik oszczędzał amunicję, co miało więc znaczyć nagłe wzmożenie ognia? Proctor przez szkła lunety ogląda! fort. Prócz błysków wystrzałów nie dostrzegł nic. Tecumseh z Kosem wymienili poglądy na temat niespodziewanej i zaskakującej aktywności wroga. Doszli do przekonania, że chodzi tu o odwrócenie uwagi oblegających od jakiejś akcji Amerykanów. Skacząca Puma szybko podjął decyzję. Rozesłał wokoło zwiadowców, następnie większą część czerwonoskórych odsunął w lesisty teren między jeziorem a stanowiskami moździerzy, Ryszard Kos udał się do Proctora, aby przestrzec go przed ewentualnymi niespodziankami wroga. Generał siedział w namiocie przy pękatej butelce whisky w towarzystwie kapitana J Artura Robertsa. — Wybaczcie, generale — meldował Kos — lecz sądzimy z Tecumsehem, że ta strzelanina jest zapowiedzią jakiejś akcji przeciwnika. — To tylko nerwy ponoszą Amerykanów — odparł niedbale generał. — Trzeci tydzień nie dajemy im wytchnienia. — Nie sądzę... — Napijecie się, pułkowniku? — Proctor zrobił zapraszający gest. — Nie piję. — Szkoda. Przesiąkliście Tecumsehem do dna — zaśmiał się ironicznie. Kos nie zareagował na tę uszczypliwość. 226 I'i oponujemy, sir, przegrupowanie wojsk i całkowitą k- bojowych stanowisk artylerii —• mówił do generała. — owca Wyandotów odkrył przed paru dniami świeże licznych koni nad Eeal River. lo daleko. W ciągu tygodnia mogli dotrzeć w pobliże Meigs. Chyba wysłaliście tropicieli. Ycs. To dadzą znać, gdyby ktoś usiłował podejść pod nasze • imwiska — głos Proctora brzmiał lekceważąco. — Nie ¦ i.'v, aby cokolwiek nam groziło... .Mizelanina nagle przygasła. Umilkły całkowicie armaty ncrykanów. Jedynie z rzadka odzywały się grzmoty strzelb. - Uspokoili się. Słyszycie? — rozjaśniła się twarz generała, nlniósł kubek z alkoholem i nagle znieruchomiał. Nad brzegiem Maumee River wybuchła gwałtowna strzelają zmieszana z wrzawą ludzkich głosów. Tam musiał toczyć bój. - Odsiecz! — krzyknął Kos wybiegając z namiotu. Długimi ku.sami pędził w stronę indiańskiego obozowiska. Gdy znalazł się na wolnej od drzew przestrzeni, dostrzegł amerykańską, konnicę atakującą kanonierów. Cieszył się, że wraz z Tecumse-Jicm wcześniej odesłali Zorzę Ranną i Niskuk w zaciszne ustronie nad jeziorem. Teraz nie groziło kobietom niebezpieczeństwo. Żołnierze zmagali się z nacierającym wrogiem. To była bitna konnica Kentucky dowodzona przez pułkownika Dudleya. Trwał zacięty bój. Kanonierzy liczebnie słabsi z wolna poczęli ulegać przewadze. Proctor zorientowawszy się w sytuacji pchnął swoją kawalerię na pomoc artylerzystom. Wyciągniętym galopem wpadła na Amerykanów. W słońcu błyskały szable. Spadali z siodeł ranni i zabici. Kos dobiegł do obozu, gdzie z niewielką grupą wojowników czekał w pogotowiu Menewa, wódz Kriksów. Rozporządzał 227 ¦-* setką czerwonoskórych jeźdźców. Natomiast .około tysiąca Indian odprowadził Tecumseh. na nowe stanowiska poza pozycjami moździerzy. Z fortu wyjechał nagle konny oddział Amerykanów. To Harriśon wysłał posiłki Dudłcyowi. Kos trącił Menewę. — Czas, mój bracie. Musimy Długim. Nożom zagrodzić drogę. — Ugłi. Ryszard wskoczył na siodło. Podniósł do góry śztucer. ¦— Za mną! —• krzyknął. Zatętniły kopyta mustangów. Jeszcze chwila i znaleźli się naprzeciw wroga. Padły strzały z pistoletów! Przez kilkanaście minut zmagali się w wirze walki. Gdy Amerykanie poczęli, zawracać, Indianie popędzili za nimi z okrzykami zwycięstwa. Z obwarowań fortu strzelano do czerwonoskórych. ze sztucerow, I osłaniając w ten sposób, odwrói niedobitkom swej kawalerii. ¦ Tymczasem wojsko Kentucky przełamało opór Anglików^ którzy pozostawiwszy moździerze uciekali wzdłuż brzegu Maumee ku lasowi porastającemu teren ujścia rzeki do jeziora. Gęsto znaczyli trupami drogę ucieczki. Pułkownik Peter Dudley oszołomiony zwycięstwem parł za uchodzącymi. W lesie obskoczyły go szeregi wojowników Tecumseha. Nim pojął grozę sytuacji, zosta! otoczony ceerwonoskórymi. Trwał bezpardonowy bój. Amerykanie raz po raz próbowali wyjść z żelaznych kleszczy. Na próżno. Topniały ich szeregi. Dudley zlany potem ostatnim wysiłkiem rzucił żołnierzy do desperackiego ataku. Gdy podnosił szablę do ciosu, tomahawk ciął go v; ramię. Wypuścił broń z ręki i słabnąc zsunął się z siodła. Zamglonymi z bólu oczami dostrzegł pochylającą się nad nim, umalowaną w wojenne barwy twarz Indianina. Straci! przytomność. Gdy na moment odzyskał świadomość, spostrzegł, że leży pod drzewem. Z głębi boru dochodziła wrzawa walczących. Obok niego siedział czerwonoskóry.. /.i-malsa otworzył oczy — z trudem zrozumiał słowa . — Manitou jest łaskawy dla Czarnego Sępa. opuścił powieki. Prawy bok drętwiał mu promieniu-s łowionym bólem. Zaciął wargi, aby nie jęczeć. ¦¦— usłyszał niczym z mrocznej oddali, uczuł brzeg i rozchyliwszy popękane wargi, łapczywie łykał i;łyn. )' . i mu się nieco lepiej. Miczi-malsa był z Rudym Kujotem. Gdzie on jest teraz? ff — surowo spytał Indianin. ownik milczał. Z trudem usiłował pojąć, o co tamtemu - Czarny Sęp chce wiedzieć, dokąd udał się Rudy Kiijot, ¦ 'fcj'0 Miczi-malsa nazywają Gayerem — mówił czerwono* — leżeli wódz Długich Noży powie, wojownik Wyan-uszanuje go i nie zdejmie mu skalpu. ¦ dlcy słysząc "nazwisko Gayera raczej odgadł, niż zrozu-•ii żądanie Wyandoty. • Poszedł... do... Vincennes... Pić... Wyandota poda! mu kubek z wodą. Potem powiedział: Czarny Sęp zostawia Miczi-malsa przy życiu. Hugh —• .inurzył się w zarośla. ¦V puszczy tu i ówdzie dochodziło jeszcze do pojedynczych ić, ale Heska Amerykanów była zupełna. Całą noc Indianie Upywali rozproszonych żołnierzy, by stoczyć z nimi walkę zdobycia skalpu lub wziąć jeńca. i cdwie brzask zaróżowił niebo, Tecumseh objeżdżał pobojo-ko. Ziemia gęsto zasiana była zwłokami poległych. Sachem /ymal konia. Ze smutkiem patrzył na krwawe dzieło -kich rąk. Spośród zarośli wyszedł smukły wojownik ktawów. Nie zauważył naczelnika. Z nożem w ręku ukląkł . drzewem i chwycił bujne włosy leżącego Amerykanina, la Gotowa do Skoku spiął wierzchowca; ¦ Stój! — krzyknął. . -zakrawa zobaczywszy Tecumseha podniósł się z szacun- 229 kiem. U jego pasa wisiała spora wiązka skalpów. Wzrok sachema zatrzymał się na mundurze pułkownika, który dawał jeszcze słabe oznaki życia. — Mój brat chciał zdjąć skalp z głowy konającego? — w glosie sachema dźwicczała nagana. — Tego oficera wojownik Szaktawów pokonał w walce? Indianin spuścił głowę. Nie odpowiadał. — Dlaczego mój brat milczy? — To biały pająk — odparł z nienawiścią czerwonoskóry. — Miczi-malsa są naszymi wrogami, ale zdejmować skalp z umierającego to niegodne wojownika — z pogardą mówił Szawanez. — Jakie nosisz imię? — Jestem Wichrem Południa, synem wodza Szaktawów. —- Odejdź, Tecumseh gardzi tobą. Wojownik z ponurym błyskiem w oczach zniknął wśród krzewów. Sachem spojrzał na mundur Amerykanina nasiąkły krwią, na zsiniałą twarz i szkliste oczy. Zrozumiał, że pomoc tu jest już zbyteczna. Pojechał dalej. W kilka minut później na rozkaz Skaczącej Pumy zebrano poległych i do obozu przyprowadzono jeńców. Fort Mcigs nic został jednak zdobyty. Z rozkazu Proctora kanonierzy zaczęli znowu ostrzeliwać warownię. Tecumseh / Ryszardom Kosem siedzieli w tipi, rozważając sytuację wojenną, gdy uchyliła się zasłona namiotu i wszedł wysoki mężczyzna. — Czarny Sęp wita wielkiego Tecumseha i Czerwone Serce. — Niech wojownik Wyandotów spocznie — sachem wskazał miejsce naprzeciw siebie. — Mój brat poszedł z Frenchtown śladami Rudego Kujota. Co stało się z tym łotrem? — Rudy Kujot uszedł. Wiosenne deszcze zmyły jego tropy w puszczy nad Maumee River. Czarny Sęp długo szukał, aż znalazł ślad swego wroga... — Naszego wroga — poprawił sachem. 230 di - przyznał Wyandota i dodał: — Rudy zbrod incennes. Czarny Sęp tam pośpieszy. tan, mój bracie ~ odparł Szawanez. — Tecumseh się, jak zastawić sidła na Rudego Kujota, by nie zdołał irny Sęp spełni wolę sachema — tamten z szacunkiem i głowę i mówił dalej: — Gdy wojownik Wyandotów it Miczi-malsa idących na odsiecz Męigs, usłyszał ciekawą ;owę białych twarzy. Tecumseh słucha. Długie Noże przygotowują bitwę na jeziorze Erie. Na liniowym wybrzeżu, w Zatoce Trzcin, mają ukrytą dużą wielkich canoe. To ważne. Kiedy planują walkę? — spytał Kos. Czarny Sęp nie wie... Bądź w obozie, mój bracie. Tecumseh cię przywoła, gdy idzie czas... W pierwszych dniach maja generał Henry Proctor po silnym strzale artyleryjskim rzucił znowu oddziały na Meigs. Po ¦ ilodziennej walce Amerykanie odparli atak. Na przedpolu lortu pozostali zabici i ranni. Hamując wewnętrzne oburzenie Tecumseh zwrócił się do Proctora: -— Szkoda życia naszych ludzi i rozlanej krwi. Tak nie zdobędziemy warowni. — Więc jak? — Niech mój brat pozwoli działać Skaczącej Pumie. — Chcesz narzucić mi swoje dowództwo? Ja nie jestem Brockiem. Pamiętaj! Oczy Tecumseha zapłonęły groźnymi ognikami, zdawało się oficerom, że wybuchnie gniewem, ale sachem zasyczał tylko:' — Biały wódz nie umie przechytrzyć wroga... .231 — Popatrzcie, panowie — zwróci! się generał szyderczo da oficerów — ten czerwony wojownik usiłuje mnie znieważyć. — Miczi-Bialsa w Zatoce Trzcin mają ukryte canoe. Trzeba je zniszczyć —• Tecumseh udał, że nie słyszał słów Proctora. — Meigs można zdobyć tylko podstępem. Już miesiąc bezskutecznie oblegamy fort. — Za parę dni przypłynie nasza flota. Wtedy wykurzymy Amerykanów z warowni — Proctor buńczucznie wydął wargi, — Nie lubię, gdy generała Jego Królewskiej Mości poucza Szawanez — dodał zaczepnie. — Tecumseh jest także generałem... — Ale czerwonym. Sachem wyprostował się z dumą. Wyciągnął rękę w stronę Proctora i krzyknął: — Biały genera! nie umie dowodzić i zwyciężać! — po.czym odwrócił się i odszedł sprężystym krokiem. Oblicze Proctora poczerwieniało. Chwycił rękojeść szabli i patrząc za odchodzącym, dotknięty do żywego wykrztusił: — Pies!... Czerwony pies!... Oficerowie spuścili głowy. Nie chcieli narażać się generałowi, choć część z nich podzielała zdanie Tecumseha. Wódz wrócił do swego tipi zgnębiony. W bezsilnym gniewie zaciska! szczęki. Nie słyszą! szelestu zbliżających się kroków. Rozważał w myślach losy wojny i przyszłość swego narodu. NagSe czyjeś dłonie spoczęły mu na ramionach i poznał cichy glos żony: — Niskuk przyszła w porę. Mój Tecumseh jest smutny..... Noc z siódmego na ósmy maja b3;ła pogodna. Niebem płynęły postrzępione obłoki przesłaniając co chwila gwiazdy i srebrny łuk księżyca. Obozowe ognie otaczające Meigs gasły z wolna. Strażnicy czuwali. Owiniętych kocami żołnierzy morzy! sen. 'Przywykli 232 m spędzać noce. Amerykanie kanonadą dział bua icych. Monotonnie szumiała rzeka, ta północ. Od strony fortu poczęły przemykać jakieś Czasami szczeknął metal, wówczas ciemne plamy !c ludzkich ginęły w nierównościach gruntu lub pod: ¦iłami. )J boru szły szelesty prawiecznych drzew i aromatyczny ,ich wiosny. Czasami zakrzyczał puszczyk... ..igle grzmot karabinowych wystrzałów rozdarł ciszę. Na cych kanonierów spadły ciosy szabel i sztucerów. Przerażę? żołnierze zrywali się chwytając za broń. Walczyli w ^roszeniu. Widzieli, jak przeciwnik dociąga moździerze aa j wysokiego brzegu i strąca je w spienione Wody Maumee,. ojowa trąbka zadźwięczała w oddali. Załomotał tętent ¦skich kopyt. W serca zaatakowanych wstąpiła nadzieja, 1/ wysiłkiem walczyli nad rzecznym kanionem, rozpaczliwie' broniąc dział i własnego życia. Nim kanadyjska konnica dopadła stanowisk artylerii, Iprzcciwnik roztopił się w mrokach nocy. Anglicy i Indianie "ruszyli w pościg. Świt odsłonił rozmiary spustoszenia. Z całej baterii zostały tylko dwa moździerze, których wróg nie zdążył zepchnąć w przepaść. Wokoło leżeli zabici i ranni. Proctor w milczeniu patrzył na zniszczenia. Tecumseh skrzyżował na piersi ramiona. Kapitan Roberts odezwał się do sachema na tyle głośno, że Proctor musiał usłyszeć słowa: — Mój brat, Skacząca Puma, słusznie przestrzegał przed możliwością zniszczenia moździerzy... — Hugh! — bezdźwięcznie odparł Szawanez. Jeszcze cie ostygli po wrażeniu poniesionych strat, gdy I nadjechał zdrożony goniec. Zeskoczył z siodła i prężąc się/j służbiście zameldował Proctorowi: , — Panie generale, szeregowy Harry Wihtman z rozkazu i pułkownika Lavela donosi, że nie możecie, sir, liczyć na pomoc naszej floty, bo płynąc pod Meigs, została rozbita i zniszczona 233 przez okręty Unii, które pod dowództwem Perry'ego zdążają na pomoc Harrisonowi... Proctor pobladł jak płótno. Jak za mgłą widział meldującego kawalerzystę. W mózgu natrętnie dzwoniło: „klęska!... klęska!..." Nie zdobędzie już Meigs. Przypomniał sobie rady Tecumseha. Spojrzał na zgnębione oblicze sachema, na moment zatrzymał wzrok na jego generalskich epoletach i odwrócił się ociężale. Co robić? Szturmy zawiodły. Artyleria zniszczona. Pomocy nie otrzyma. Czoło pokryły mu grube krople potu. — Kapitanie Roberts — głos Proctora był nienaturalny ¦ szykujcie wojska... Jutro wracamy do Detroit. Tecumseh jadąc do swego obozowiska natknął się na Kosa. Milcząc obaj weszli do namiotu. Sachem bez słowa legł na posłaniu z igliwia i skór. Ryszard nie przerywając panującej ciszy usiadł koło ogniska. Niskuk, dowiedziawszy się od niego o skutkach nocnego wypadu Amerykanów i ich zwycięstwie na wodach Erie, siadła u stóp męża. W półmroku tipi wyglądała jak posąg. Godzinę później wyrwał Ryszarda z zadumy wojownik, który wszedłszy do chaty wodza poinformował, że w puszczy zatrzymano dwóch Miczi-malsa domagających się rozmowy z Tecumsehcm. Obaj mają szawaneskie wampumy ze znakami przyjaźni i pomocy. — Uzbrojeni? — spytał Kos. — Oddali dobrowolnie broń naszym wojownikom. — Może posłowie? — Nie. Mówią, że przychodzą z daleka. — Niech czerwony brat przyprowadzi tych ludzi do tipi sachema. Indianin odszedł. Parę minut później czerwonoskóry nadszedł z dwoma żołnierzami. Zatrzymali się w wejściu. Ryszard obserwował ich bacznie. Pierwszego, w randze porucznika, nigdy dotąd nie widział, ale drugi z naszywkami wachmistrza wydał mu się znajomy. 234 / c/ym, panowie, przybywacie? — spytał. uc/nik, lustrując z ciekawością Kosa, wysunął się o krok mdu mówiąc: Mam pewnie przyjemność, sir} z Czerwonym Sercem? YC9. Muszę rozmawiać z Tecumsehem. To wachmistrz Artur k, a ja nazywam się Robert Steward... i Ryszard zdołał odpowiedzieć, z posłania podniósł się uiez. Obaj patrzyli sobie w twarze, jakby szukając w nich "ści i przyjaźni, nienawiści i serdeczności... SUROWA SPRAWIEDLIWOŚĆ Robert Steward ująwszy głowę w dłonie oparł łokcie o blat >ln. Z przymkniętymi powiekami intensywnie myślał. Jak to 1 stało?... Nie mógł uwierzyć. Czy rzeczywiście czytał list ¦'u?... Sięgnął ponownie po biały arkusz. Uważnie przyglądał '¦ kształtom liter. Nic mu nie wyjaśniły. Nic pamiętał charakteru pisma siostry. Zaczął trzeci raz czytać gęste linijki znaków. Analizował zdanie po zdaniu. Był zaszokowany poplątanymi drogami życia Lee i własnymi błędami. Podniósł się ociężale z krzesła. Miarowym krokiem przemierzał pokój od okna do drzwi. Długi kosmyk ciemnych włosów zsunął mu się na policzek. Nic czuł i nic dostrzegał niczego. Zastanawiał się nad treścią listu. Artur Larrick zmęczony podróżą rozsiadł się wygodnie w fotelu obitym skórą i niecierpliwie czekał. Steward przerwał nagle swoją wędrówkę po izbie i zwróci! się do wachmistrza: — Arturze, jesteś pewny, że ta kobieta we Frenchtown to moja siostra? — w pytaniu brzmiała wątpliwość zmieszana z rozterką I nadzieją. — Ten list pisała, powiadasz, w twojej obecności? 235 — Oczywiście, poruczniku. — Czy nie jest to chytry podstęp moich wrogów? Mogli podstawić jakąś kobietę. — Nie sądzę — odparł Larrick. — Jest podobna do was, sir. ¦— Ciągle nie mogę uwierzyć... —' Dla mnie sprawa wygląda jasno. Uczestniczyłem w rozmowach... — Wiem, wiem... — Robert znowu zaczął chodzić po pokoju. Po chwili poprosił wachmistrza: — Opowiedz mi jeszcze raz wszystko po kolei. — Opowiadałem przecież dwukrotnie. —• Yes. Mąciło mi się w głowie od wrażeń, nie zrozumiałem wielu spraw. Muszę powiązać wydarzenia w jedną całość. Teraz będę słuchał uważniej. — Well — wachmistrz poprawił się w fotelu i zaczął dokładnie relacjonować zajścia w osadzie nad Raisin, barwnie malując postacie Lee, jej męża, Tecumseha i Ryszarda Kosa. Steward oparty o masywny stół pochłaniał opowieść Larric-ka. Gdy wachmistrz skończył, zapadła długa cisza. Przerwał ją porucznik: — Z twoich słów i z listu wynika, że podejrzanym o napad na furgon jest Willi Gayer. —- Tak, poruczniku. ¦— To on mi udzielał mylnych informacji... Znam tego rudego lichwiarza z Miami. — Tecumseh wysłał za nim tropicieli — informował Artur. — Szczególną nienawiścią darzy go wojownik Wyandotów, Czarny Sęp. — Mówiłeś już o tym. Wolałbym temu łotrowi sam wymierzyć sprawiedliwość. — Postąpiłbym podobnie, poruczniku. Steward przez chwilę rozważał coś w myślach. -¦••¦ Najrozsądniej będzie jednak, gdy dotrę do Lee — powiedział. — Wtedy wyjaśnią się wszystkie wątpliwości... — Oczywiście. Uisiaj załatwię pozwolenie wyjazdu z Pitt — ciągnął — i jutro ruszymy. Chcę zabrać cię z sobą. 'o usług, sir. rochę niebezpiecznie we dwóch. Może wziąć choćby kołnierzy? :c trzeba. Czerwonoskórych zwolenników Unii nie się obawiać. Jesteśmy na terenie własnego państwa. jilcmion wiernych Tecumsehowi uchroni nas jego wam- n. Mówiłem już o tym, poruczniku. Z plutonem może być i) kłopot przy spotkaniu z Indianami. We dwóch łatwiej niknąć się puszczą. Chyba masz słuszność. Jaki proponujesz szlak? Pojedźmy do Frenchtown — radził Larrick. •—• Pańska 'ra mówiła, że będzie czekać tam lub w Maldea. Ali right. Jeśli nawet w osadzie jej nie będzie, dowiecie się od ludzi i:lu nie znanych mi pewnie szczegółach. Słusznie! — przyznał porucznik. — Idź odpocząć. Jutio eiduj się u mnis. Według rozkazu, sir. i wyjściu Larricka porucznik Steward długo jeszcze roz-J ;ał. Później udał się do komendanta fortu i załatwiwszy! wę swego odjazdu, począł przygotowywać się do drogi. a następny dzień na doskonałych wierzchowcach opuścili 1 Zima była w pełni. Szlak wijący się wśród rozległych ez sprawiał im kłopot. Śnieżne zaspy utrudniały podróż, ¦¦ysiikiem brnęli naprzód.'Noce najczęściej spędzali przy a owinięci w kożuchy, czasami w napotkanych indiańskich ..;..'.;kach. Sojuszniczym płemionom Unii wystarczały mundury, aby gościnnie ich podejmować, a u szczepów wiernych icrumsehowi barwny wampum przyjaźni i pomocy sachema itwiera! im serca czerwonoskórych. Dotarłszy do fortu Venańgo postanowili odpocząć dłużej. i\oni; też tego wymagały. Ponadto porucznik chciał zdobyć 237 *i**itfidBlfc * 238 nieco wiadomości o najnowszych wydarzeniach wojennych. i Niewiele tu jednak wiedziano. Po dwudniowym wytchnieniu pośpieszyli na szlak. Niecierpliwość Stewarda rosła w miarę zbliżania się do Frenchtown. Wreszcie na początku lutego zjeżdżali w dolinę Raisin pełni zdumienia i niepokoju na widok sterczących kikutów spalonych domów. Wieś w zasadzie nie istniała. Z gęstej zabudowy jedynie parę budynków oparło się ¦ niszczycielskim płomieniom." W zatłoczonym ludźmi domu przyjęto ich serdecznie. Jedząc gorący posiłek słuchali opowieści o krwawych walkach o Frenchtown. O Lee osadnicy nic nie wiedzieli. Mówili o poniesionych stratach materialnych i ludziach wymordowanych przez kanadyjskich Indian. Steward i Larrick wyjechali zgnębieni wiadomościami. Mijały tygodnie spędzane w puszczy. Nic szczególnego się nie działo. W połowie marca natknąwszy się na wioskę Huronów postanowili zrobić parodniowy odpoczynek. Wierzchowce wychudły i ledwie powłóczyły nogami, a i oni obaj czuli niesamowite znużenie. W czwartym dniu pobytu u Indian przewaliła się wiosenna nawałnica, po której wioska położona na wzniesieniu stała się wyspą odciętą od świata. Okoliczne bory na skutek wylewu rzek tonęły w wodzie. Nie mogli więc wybrać się w dalszą podróż. Czerwonoskórzy im odradzali, bo przejście przez tereny olbrzymich rozlewisk było zbyt ryzykowne. Po dwutygodniowej bezczynności, gdy wody spłynęły w koryta, pożegnali Huronów. Był początek kwietnia. Omijając trzęsawiska i wyszukując brodów śpieszyli w stronę Meigs, skąd na łodzi mogliby popłynąć zachodnio-póinocnym wybrzeżem Erie do Malden. Tam pewnie oczekiwała brata Lee. Steward liczył, że w forcie zdobędzie nieco wiadomości o ruchach nieprzyjacielskich wojsk. Było to konieczne nie tylko z oficerskiego obowiązku, lecz także dla bezpieczeństwa w trakcie podróży. ^^^Pr icsiecznej wędrówce rozbili obóz nad Maumee River., zmierzch pełen majowych zapachów i ptasich zaśpie- < kl Meigs dzieliły ich trzy, może cztery dni drogi. K-kli nad ogniem upolowane gęsi gwarząc o różnych iych sprawach. Nagle usłyszeli wyraźne stąpania. Chwycili ¦ ery i ukrywszy się w pobliskich zaroślach oczekiwali Yjicia niespodziewanych gości. Nie było to zwierzę, bo i ruszyłby'je dym ogniska. To zbliżał się człowiek. ¦dgłosy umilkły na chwilę. Znowu ciszę wypełniły pogwiz- inia ptaków. Potem do uszu Stewarda dobiegł ledwie yszalny szelest. Ktoś jednaki podchodził ostrożnie pod ¦/. zwabiony dymem lub blaskiem płomieni. Upłynęło maście minut i Larrick trącił porucznika. W wieczornym ;rzchu pod pniem hikory zamajaczył człowiek: obserwował czczony obóz. Chyba jest sam — szepnął Robert. — To biały — dodał wachmistrz. Jeszcze przez pewien czas wyczekiwali, po czym Steward;! zawołał: — Hej, widzimy was! Wyjdźcie zza drzewa w krąg światła. Człowiek błyskawicznie przypadł do ziemi, pytając: — Kim jesteście? — Spokojni wędrowcy — odkrzyknął porucznik. — Jeśli nie przychodzicie w złych zamiarach, jesteście bezpieczni. Minęło ze dwie minuty, nim obcy podniósł się spoza zarośli. — Jestem sam — odpowiedział. — Liczę na waszą pomoc i życzliwość. Wszedł w odblask ogniska i położywszy sztucer na murawie, zwrócił twarz w kierunku ukrywających się. — To żołnierz Unii — stwierdził Larrick. — Po ubiorze na to wygląda — dorzucił Robert. — j Chodźmy! Z bronią gotową do strzału obserwowali przybysza. — Damned! — zaklął Larrick. — Toż to porucznik Carter. I 2391 i — Tak, jestem Joe Cartcr — zawołał z uśmiechem przybyły. A wy skąd tutaj, wachmistrzu? — Jedziemy do Meigs z porucznikiem Stewardem. Znacie Widzę, Robert wyciągnął dłoń do Cartera. — Miło mi poznać was, sir. — Mnie także. — Spocznijcie przy ognisku — zaprosił Robert. że jesteście zmęczeni. — Yes. — Carter usiadł. — Nie macie tam po co jechać. Fort otaczają wojska Proctora i czerwonoskórzy Tecumseha. Może już opanowali twierdzę. — Skąd takie przypuszczenie? ¦ — Parę dni temu odsiecz została doszczętnie rozbita. Pułkownik Dudley poległ — mówił Carter. — Ledwie uszedłem z pogromu. — Tragiczne! — Steward przyglądał się wymizerowanej twarzy oficera. — Za dużo tych klęsk. Kto dowodzi warownią? ¦— Generał Harrison. — To mądry i wytrawny dowódca. Jesteście, sir, pewni, że Meigs zdobyto? — Pewności nie mam. Wcześniej czy później jednak ulegną. Przekręcając zawieszone nad ogniem drążki z mięsem wachmistrz zwrócił się do Cartera: — Przyszliście piechotą, sir? Zdawało się nam, że mieliście wierzchowca. Warto go tu przyprowadzić, póki nie zapadła zupełna noc. Nasze są uwiązane do palików nad rzeką. — Macie rację. Zostawiłem go w lesie podchodząc pod wasz obóz. — Powstał z wysiłkiem. — Pójdę po konia. —¦ Schyli! się po strzelbę i znikł w zaroślach. Steward milczał. Usłyszane wiadomości były z jednej strony niepomyślne, z dragiej dawały nadzieję na spotkanie z Tecum-schem. — Wiecie, poruczniku — przerwał ciszę Larrick — że Joe Carter spotkał waszą siostrę w puszczy i doprowadził ją do 240 iwn? Mówiłem wam o tym? Nie?... To on wraz z ni Szymonem Kentonem przesłuchiwał Gayera. Może ¦ >ro ciekawych wiadomości. ni ożywił się. ważne. Dudley i Kenton uciekli razem z Gayerem zy tak? ^ es. A Carter?... Także uciekł?.., Nie wiem. Trzeba go spytać. ¦ .ily porucznik przyprowadził wierzchowca i uwiązawszy go rzeką usiadł przy ogniu, Steward zapytał go wprost: Poznaliście podobno moją siostrę gdzieś w okolicach mlitown? Co się z nią dzieje? Chodzi o Lee Steward, nie Lavelową. Podczas napadu Anglików była w osadzie. Pewnie iła się w ich ręce. Uciekłem z kilkoma żołnierzami. >bnie Dudley i Kenton. Wyprowadził ich Gayer, znakomi- awca puszczy, ale według mnie łotr spod ciemnej gwiazdy. Gdzie teraz jest ten człowiek? Nie wiem, sir. Później nasi z Irokezami odbili French-own. Była tam niesamowita rzeź... Kanadyjczycy przyszli w ¦uacznej sile i mszcząc się spustoszyli osadę. Gdyby nie I ecumseh, który stanął w obronie jeńców, Pottawatomi wymordowaliby wszystkich. Opowiadano mi o tym... Cholerne ' /asy. Steward milczał. Patrząc w płomienie zastanawiał się nad wy-ilarzeniami ostatnich miesięcy, nad swoją wrogością do czerwo-iioskórych i nienawiścią do Tecumseha, która jak pożar trawiła przez tyle lat jego serce, a teraz topniała jak wiosenne śniegi. Jeśli to wszystko prawda, co pisała mu Lee, i to, co nawet biali opowiadają o Skaczącej Pumie, jakże głęboko skrzywdził przyjaciela dziecięcych zabaw, ileż uczynił zła jego rasie. Trzasnęło płonące drewno, poszybowały w górę złote iskry i zgasły. Podobnie w duszy Stewarda gasła wrogość do indiańskich plemion... 16 — Czerwonoskóry generał 241 im — Połóż się, będę czuwał do północy — powiedział d Łarricka. — Well. Robert Steward podniósł z ziemi sztucer, położył go n;i kolanach i wsłuchując się w nocne odgłosy kniei myślami powędrował do młodzieńczych lat spędzonych w rodzinnym domu w Venango. Rankiem posilili się gorącą kawą i zwinąwszy obóz pojechali w stronę Meigs. Steward popędzał konia. Niecierpliwił się. B> i roztrzęsiony. Noc z siódmego na ósmego maja minęła niespo kojnie. Od północy płynęły odgłosy dalekich wystrzałów. Czasami nawet docierał niewyraźny ludzki krzyk. Rozumieli, że pod Meigs toczy się jeszcze walka. W odpowiedniej odległości od fortu, w zarośniętym krzakar mi jarze pozostawili konie pod opieką Cartera, a sami ni kryjąc się, poszli dalej piechotą, aż obskoczyła ich gromad; Indian. Steward pokazał im wampum sachema, wraz z wać mistrzem oddał im broń i wyjaśnił, że przybywa w ważnej miś; do Pumy Gotowej do Skoku. Kilkanaście minut później Steward stał naprzeciw Tecumse-ha. Obaj patrzyli sobie w oczy badając się wzajemnie. — Mój biały brat, Larrick, spełnił prośbę Skaczącej Pumy, bo przywiódł tu ciebie, Robercie — zaczął spokojnym głosem Szawanez. — Jeśli przychodzisz tu jako wróg, odejdź, jeśli jak przyjaciel, usiądź w chacie Tecumseha. — Usiądę — odparł sucho Steward. — Zbyt długo czekałem na to spotkanie... — Mój brat dzieciństwa mógł wcześniej trafić do wioski j Szawanezów i spocząć u ogniska Pumy Gotowej do Skoku — .' głos wodza zadźwięczał ironią — ale porucznik Steward wola! :¦ szukać Tecumseha na samotnej ścieżce, aby podstępnie go zabić. Robert spuścił głowę. Nie mógł patrzeć bez poczucia winy w czarne, przenikliwe oczy wielkiego Indianina. Wódz mówił dalej: 242 Bfcti W i łój brat dzieciństwa wolał słuchać podszeptów złych i (warzy niż słów czerwonoskórego przyjaciela, dlatego (¦cumseha jest smutne. > ipełniłem błąd. Chcę go naprawić, icnicach Szawaneza zapalił się przez ułamek sekundy 1/ błysk. i Hi-tin-głit uraduje się naszym przymierzem — powie-ichem. — Moi bracia usiądą. Wigwam Tecumseha jest i domem. anez zrobił zapraszający gest i usiadł pierwszy, a za nim .li. Tylko Niskuk nie poruszyła się na swoim miejscu, uchem wyciągnął kalumet, nabił go z pietyzmem kinniki-k icm i zapalił. Ceremoniałowi towarzyszyła pełna skupienia m. Po wydmuchaniu dymu we wszystkie strony świata, w I'o i w ziemię sachern oddając fajkę w ręce Stewarda ¦\ iedział: Serce Tecumseha wypełnia radość, bo mój brat, Robert, /umiał, że wódz Szawanezów nie splamił swych rąk ywdą Uti-tin~glit. Choć obaj jesteśmy we wrogich sobie iskach, może Manitou nie skrzyżuje naszej broni na tym Hiimym polu walki. Steward pociągnął z fajki i po wydmuchaniu dymtt dodał: — Z listu Lee i opowiadań Łarricka wiem dużo o losach mojej siostry. Jeśli to wszystko prawda, chcę Gayerowi wymierzyć sprawiedliwość, a ty, Tecumschu, wybacz... Kalumet trafił do rąk wachmistrza, później Ryszarda i wrócił do Szawaneza, który w dostojnym milczeniu oczyścił fajkę i ukrył ją w obrzędowym worku. Posypały się pytania. Długo rozmawiali wyjaśniając sobie szczegóły i snując domysły. Wiele spraw mógł rozwikłać Willi Gayer, jeżeli Lee rzeczywiście rozpoznała w nim jednego ze sprawców napadu na furgon w Kanionie Ciszy. Kiedy Robert zaspokoił swoje wątpliwości i upewnił się, że jego siostrze przebywającej obecnie w Malden nic nie grozi, 243 ń poMimowił najpierw odszukać Gayera, a dopiero potem jłMpies/.yć na spotkanie z Lee. Tocunisch przywołał Czarnego Sępa. Wyandota zjawił się N/.ybko, bowiem stale przebywał w pobliżu wigwamu sachema, oczekując na sposobność ostatecznego porachunku ze swym wrogiem — Rudym Kujotem. Wszedł do wodzowskiego namiotu kładąc z szacunkiem dłoń na lewej piersi. — Oto tropiciel Gayera -— powiedział Skacząca Puma. — Razem możecie wyruszyć do Vincennes w pogoni za łotrem. Pamiętajcie, że rejestr zbrodni tego człowieka jest długi. — Pamiętam — szepnął Steward, — Macie konie? —• spytał Kos. --•- Mamy — odparł wachmistrz. — Zostawiliśmy je w lesie pod opieką Cartera. — Porucznika Joe'go Cartera? — odezwała się nagli Niskuk. — Yes. — To człowiek, który we Frenchtown z Kentonem przes! chiwał mnie, Lee i Rudego Kujota — powiedziała Wod Ptaszyna. -— Może dużo wiedzieć... — Pojedzie ze mną świadczyć przeciw Gayerowi — odpi porucznik i podniósł się z wiązki skór. — Mój brat pragnie odjechać? — Tak, Tecumsehu. Muszę schwytać Gayera, a potem pilni i mi do Mąlden, do siostry... — Skacząca Puma rozumie — sachem wyciągnął dłoń do Roberta. — Niech mojemu bratu sprzyja szczęście. Wód; S/awanezów także poszedłby tropem Rudego Kujota, ale inn\ obowiązek go zatrzymuje. , - Rozbiliście odsiecz Dudłeya. Generał Tecumseh odnom zwycięstwa na wojennej ścieżce —- mówił Steward patrząc n. przyjaciela lat dziecinnych. — Unię zaś jak dotąd spotykaj. wtne klęski. Oblicze sachema pozostało nieruchome. Odparł dyplomaty ornk: 244 I - Na wojnie bywa różnie. i To prawda, ale decyduje umiejętność dowodzenia i wola ;ki. Mój brat wypowiedział mądre słowa — odrzekł Indianin cąc zmienić temat rozmowy wskazał na Wodną Ptaszynę: Ho żona Tecumseha: Niskuk, szamanka Kriksów, należąca midewiwinu. obert uważnie popatrzył na kobietę. Gratuluję, wodzu. Jeżeli jest tak mądra jak urocza, to isz być szczęśliwy. Ugh. iskuk bez żenady podeszła do Stewarda zaglądając mu w '. Przez chwilę panowała cisza. Z zainteresowaniem kiwano czegoś niezwykłego, bowiem twarz Wodnej Pta-y przybrała wyraz uduchowionej ekstazy. Wodna Ptaszyna sprawiła, że Steward i Tecumseh pó •> 111 latach waśni świętym dymem kalumetu odnowili przyjaźń, ly brat uwierzy w słowa Niskuk, gdy Uti-tin-glit opowie kto był przyczyną podróży do Frenchtown — zaczęła z ;[cymi się oczyma i nagle wyciągnąwszy ręce w stronę ska, z zamkniętymi powiekami, cicho mówiła: — Czarny powiedzie białego brata tropem Rudego Kujota, a za i popłyną stada sępów, opiekuńczych ptaków Wyandoty.,. ę złowrogie krakania... Mgły zacierają obrazy... Krzyczy zło wiek, a długie dzioby biją, biją... Malsumo wyje w ej radości... chichocze w gęstwinie Kanaha... ojownik Wyandotów z zabobonnym lękiem cofnął się ku :iu. Tecumseh pochylił głowę. Po plecach wachmistrza >iegł dziwny dreszcz. Steward i Kos z ciekawością patrzyli idiankę. Niskuk przymglonymi oczami powiodła po stojących i wróciwszy się usiadła na posłaniu pod ścianą chaty. Złowrogi nastrój przerwał Steward. Na nas już czas. Żegnajcie. l ecumseh uścisnął dłoń porucznika i zaproponował; 245 — Weźcie wypoczęte konie, wasze są zdrożone. Jest ich dużo w obozie Skaczącej Pumy. Czarny Sęp wybierze wierzchowce. Tecumseh życzy powodzenia. — Dzięki. Goście opuścili namiot Szawaneza. Steward czuł jeszcze na sobie poważny i przenikliwy wzrok indiańskiego generała. Zastanawiał się nad zmianami, jakie zaszły w osobowości Pumy Gotowej do Skoku. To nie był ten sam człowiek, którego znał w latach chłopięcych, lecz mężczyzna o niezwykłej woli, sile oddziaływania na innych i wódz o bystrym umyśle. Robert rozumiał, że wprawdzie los pogodził go z przyjacielem, ale nie może być między nimi dawnej szczerości, bo drogi ich życia poszły w przeciwnych kierunkach. Gorzko uśmiechnął się do siebie. Wyandota udał się po wypoczęte wierzchowce, a porucznik z wuchmistrzem' wracali do leśnego jaru, gdzie oczekiwał ich Carter. Godzinę później jechali w kierunku Vincennes. Czarny Sęp znał knieję doskonale, był przecież w swojej ojczyźnie. Prowadził białych sobie tylko znanymi drogami. Zręcznie omijał bagna, odnajdywał przejścia na rzekach, przecinał szlaki i ścieżki leśne, skracając drogę. Po dwutygodniowej podróży bez żadnych wydarzeń wjechali do stolicy Indiany, Vincennes. Steward Indianina, Cartera i wachmistrza zakwaterował w koszarach, a sam poszedł do dowódcy fortu. Chciał się dowiedzieć, czy Gayer jest w mieście, a jeśli tak, zapobiec jego ewentualnemu wyjazdowi. W gabinecie Stewarda powitał Tom Caldwell, który zastępował Harrisona. Obaj znali się od dawna. — Siadajcie, poruczniku — zapraszał pułkownik. — Skąd wiedzie droga? Nietęgo wyglądacie. — Nic dziwnego. Wiele przeżyłem — odparł Robert. — Przyjechałem z Meigs. — Od generała Harrisona? Podobno fort obiegli Kanadyjczycy. Yes. Zwycięstwo tym razem przypadło nam. Czy tak? Nie wiem — Steward spuścił głowę. — Tecumseh u Maumee do jeziora rozbił armię Dudleya idącą na '. fortowi. Niewielu ocalało. Jest ze mną porucznik Joe i, widział ten pogrom. Sam ledwie uszedł z życiem. /m padło milczenie. Caldwell spytał przygnębiony: -- Coz fortem? — - Opuszczałem Meigs ósmego maja, jeszcze był oblężony. ¦- Źle. - Może będziej lepiej — rzekł Steward. — Przyjechałem ¦ Willi'm Gayerem. Nie wiecie, sir, czy jeszcze jest w Vincen« s? - Przybył tu wczesną wiosną. Zagląda czasami do mnie. — Szczęście, że nie wyfrunął ptaszek... — On? ¦- Nie patrzcie tak pytająco, pułkowniku. Trzeba go iMtychmiast aresztować. — Co się stało? — Gayer udostępnił Brockowi tajne informacje, co przyczy-nilo się do naszej klęski w rejonie Niagary. — To pewne? — Jak słońce. Niejedna to zbrodnia tego człowieka — i ufgnął Robert. — On był uczestnikiem, a może samym inicjatorem napadu na moją siostrę przed piętnastu laty. — Przecież zbrodni dokonali Szawanezi. — Nie! Lee żyje. Zidentyfikowała Gayera. Caldwell wstał z krzesła i gwizdnął ze zdumienia. — Nie do wiary — zawołał. — To prawda. — Zaraz zarządzę przygotowanie posiłku, bo jesteście pewnie głodni — pułkownik przywołał adiutanta i wydał mu polecenia, po czym przysunął krzesło blisko Stewarda.---- Opowiadajcie! To szokujące wiadomości. — WeH, dowiecie się, sir, wszystkiego, ale proszę aresztować 247 Gayera i zamknąć go pod strażą. Jeśli dowie się o mojej tu obecności, ucieknie. Caldwell zamyślił się. Był doświadczonym przez życie człowiekiem. Z wahaniem spytał: — Potraficie udowodnić te zbrodnie Gayerowi? Posiadacie, poruczniku, dowody? — Mam świadków i list siostry. — Hm... — mruknął pułkownik zastanawiając się nad decyzją. — cóż to za świadkowie? — Joe Carter przesłuchiwał Willi'ego we Frenchtown. Byl przy tym wachmistrz Artur Larrick. Obaj przybyli ze mną. Będą świadczyć. Prócz tego wojownik Wyandotów... — Indianin? — Yes. — Może też świadek? — Był naszym przewodnikiem przez knieje. On także ściga Gayera za doznaną krzywdę. Pułkownik uśmiechnął się z ironią. — Byliście wrogiem czerwonoskórych, a teraz uznajecie jakieś indiańskie krzywdy? Cóż to za zmiana w poglądach, poruczniku? — Sprawa Wyandoty ma uboczne znaczenie — Steward wyraźnie zaczynał się denerwować. — Proszę o natychmiastowe aresztowanie Gayera. — Uczynię to — głos Caldwella brzmiał spokojnie. — O„ proszę, wnoszą napitek i coś na ząb. Przy posiłku opowiecie mi wszystko, przedstawicie dowody, a wtedy... Willi nie wie o waszym przybyciu do Vincennes. Niepotrzebny więc pośpiech. Zdążymy go aresztować. Zostali sami. Zapraszając Stewarda pułkownik przysiadł się do stołu i napełnił kieliszki. — Wyśmienita brandy' — powiedział wychylając kielich do dna. — Mówcie, poruczniku, pali mnie ciekawość. Brandy (ang.) — rodzaj wódki, 248 i Bradley przecinał plac kierując się do miejscowej ly. Miał dzisiaj zły dzień. Gdy sprzedawał towary, ktoś. gnał mu całą paczkę metalowych igieł. Na puszczań- < h rubieżach był to niemal skarb. Za jedną igiełkę otrzymy- I od czerwonoskórych mięciutkie futro pumy lub lisa, za ic — niedźwiedzi kożuch... Osadnicy płacili za sztukę lara. Ponieważ strata była olbrzymia, więc wlókł się wiały i głęboko zmartwiony. Postanowił swoją porażkę ipić w alkoholu. Mijając bramę zatrzymał się zaskoczony widokiem czterech konnych wjeżdżających do Ymcennes. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby jednym z nich nie był Indianin. Od wybuchu wojny z angielską Kanadą nie pojawił się tu żaden czerwonoskóry. Bradley z ciekawością obserwował przybyszów. Gdy przejeżdżali obok, usłyszał słowa, które go zelektryzowały: — Gayer może was poznać, zwłaszcza Czarnego Sępa, nial wychodźcie... B Resztę zdania zagłuszył stukot kopyt. 9 Bradley gapił się na jeźdźców zdążających do koszar. Bez: trudu przypomniał sobie historię sprzed roku, kiedy z Atkin-sem i Willi'm spotkali w pobliżu Detroit czerwonoskórych, a potem paniczną ucieczkę Gayera z Malden. Łatwo skojarzył sylwetkę wojownika z rudym handlarzem. Usłyszane słowa nie budziły wątpliwości. Zamiast więc do baru na łyk gorzałki poszedł do domu podzielić się sensacyjną wieścią z Atkinsem. Nic zastawszy współtowarzysza, udał się do Gayera. Rudy sklepikarz po przybyciu wiosną do Vincennes zamieszkał w pobliżu koszarowych budynków. Stronił od ludzi, odwiedzał jedynie Caldwella i czasami wpadał do Bradleya i Atkinsa na pogawędkę i kubek whisky. Bradley zastał go teraz w domu wyciągniętego wygodnie na posłaniu. Widząc gościa usiadł wlepiwszy w niego swe małe, ciemne oczy. 249 - Sam przyszedłeś? Gdzie Joe? — spytał. — Powlókł się pewnie do dziewczyny — odparł Bradley. — Może jeszcze handluje? — Nie. Obaj zamknęliśmy budę. Miałem zły dzień — mówił John siadając na ławie. — Trzeba stąd wiać. — Jakoś nigdzie nie zagrzewacie długo miejsca — zarechotał Willi. — Kłamiesz! Poprzednio całą zimę spędziliśmy w Malden, obecnie w Vincennes. To ty bez przerwy się włóczysz. ¦—¦ Wojna. Muszę. — Teraz też pewnie zwiejesz... — Na razie dobrze mi tutaj. — Wiesz, po co przyszedłem? — głos Bradleya był tajemniczy. Gayer wytrzeszczył brązowe kulki oczu. — Masz gości. Zwłaszcza jeden jest niebezpieczny. — Gadaj, o co chodzi. — Przyjechali przed godziną. Trzech oficerów i ten twój Indianin... który cię szuka... Twarz Gayera pobladła. — Skąd wiesz? — spytał łamiącym się głosem. — Pewnie żarty strugasz. — Słowo honoru. Przyszedłem cię ostrzec. •— Czoło Willi'ego pokryło się potem. — Opowiedz dokładnie... — Co mam opowiadać? Przejeżdżali koło mnie. Porucznik powiedział: „Gayer może was poznać, zwłaszcza Czarnego Sępa, nie wychodźcie..." Tak mówił. Pojechali do koszar. Gayerowi zaczęły drżeć ręce. — Damned! — zaklął. — Kiedy ich widziałeś? — Z godzinę temu. — Rudy przez moment medytował nad czymś, potem podniósł się energicznie. Psi los! — powiedział niby do Bradleya, niby do siebie. Słuchaj, John. Dzięki, że ostrzegłeś w porę. Nic tu po mnie. Iku-kam za Missouri. I .Ijijł wiszący na ścianie sztucer, sprawdził ładunek. Pośpie-f naciągnął łosiową bluzę. Do sakwy rzucił kilka jakichś Miszek i pudełka z ołowiem i prochem. Wszystko, co mam w mieszkaniu, jest twoje, John — icdział. — Zabierz do swego sklepu. Lepiej niech te psy nie Gayer zniknął za i ścisnął Bradley owi dłoń. Żegnaj, chyba już tu nie wrócę... Powodzenia, Willi. Masz konia? Mam. Stoi w szopie za domem. ¦ ili/wiami. Bradley stał niezdecydowany rozglądając się po izbie. Co mu zostawił Willi? Zajrzał tu i tam. Wyciągnął parę drobiazgów bez znaczenia. Otworzył ciężkie wieko kufra stojącego w rogu pokoju i nagle na dnie ujrzał znajomą paczuszkę. To były jego igły!... — Łotrze! — krzyknął z wściekłością i wybiegł z mieszkania. Czarny Sęp przywiązał swego konia do drewnianego słupka, nie pozwalając wprowadzić go do wojskowej stajni. Nieufnym wzrokiem rozglądał się wokoło, idąc do przeznaczonego dla niego pomieszczenia. Sąsiednie kwatery zajęli Carter i Larrick. Zmęczeni podróżą przygotowywali się do odpoczynku. Na zachodzie dopalał się dzień. Wyandota nie mógł usiedzieć w drewnianym domku białych ludzi. Patrzył ponuro na gładkie deski ścian i belkowania sufitu. Otworzył szeroko okiennice i oparłszy się o futrynę znieruchomiał. Przed nim rozciągał się obszerny plac zryty kopytami koni, zamknięty po przeciwnej stronie budynkami. Nagle oczy Indianina zatrzymały się na sylwetce człowieka na koniu po drugiej stronie placu, kierującego się w stronę bramy. Bystre oczy czerwonoskórego natychmiast poznały 251 Gayera. Błyskawicznie chwycił oparty o ścianę sztucer. Rozwarł drzwi do Cartera. — Rudy Kujot ucieka — krzyknął. Carter pośpiesznie naciągnął bluzę i pobiegł do Caldwella. Bez pukania wszedł do gabinetu, gdzie przy stole gawędził Steward z pułkownikiem. — Wybaczcie, panowie — zaczął już w drzwiach. — Willi Gayer ucieka z Vincennes... Steward zerwał się jak oparzony. Krew uderzyła mu do twarzy. — Mówiłem, żeby go aresztować!... — Daleko nocą nie ujedzie, poruczniku — uspokajał go Caldwell. — Rankiem wyślę pościg. Steward spojrzał w zapadający za oknem mrok. -— Pozwólcie mi działać, pułkowniku, na własną rękę. Nie będę czekał do rana. Każda minuta jest cenna. Wyruszę natychmiast! — mówił zdenerwowany. — Gayera ktoś ostrzegł albo przypadek sprawił, że zauważył nas wjeżdżających do Vincennes. Po uzyskaniu zgody Steward z wachmistrzem Larrickiem szybko spakowali rzeczy i dosiadłszy koni opuścili miasto. Za bramą łatwo dostrzegli świeże odciski kopyt wiodące na południe. Jechali dotąd, dopóki mogli rozpoznawać ślady. Gdy noc zamazała ziemię czernią, musieli rozbić obóz. Porucznik w ponurym nastroju przesiedział do brzasku przy ogniu. Bez śniadania dosiadł wierzchowca. Jechali teraz puszczą równolegle do Wabash River. Trop był wyraźny. Cwałując tak prawie cały dzień nic nie mówili do siebie. Pod wieczór teren począł się obniżać, a trop skręcił na prawo, ku brzegowi Wabash River. Znaleźli się na dnie rozległej niecki pokrytej kobiercem mchów. Lekka mgła rozwłóczyła mleczne opary. Panowała tu przedziwna cisza, przerywana jedynie rzadkim pogwizdywaniem ptaków i pluskiem niedaleko płynącej rzeki. Steward niespodziewanie zatrzymał wierzchowca. Przed 252 i mu, gdzieś blisko, rozległo się nieprzyjemne krakanie sępów. V prześwitach między listowiem koron zamajaczyły na obla- < yin czerwienią zachodu niebie długie skrzydła drapieżników. - Wietrzą padlinę — odezwał się niemal szeptem wach- nstrz. Porucznik nie odpowiedziawszy spiął rumaka. Wolno posu-;i!i się naprzód, patrząc wokoło, aż nagle zatrzymał ich ¦ strząsający widok. Na potężnym, uschniętym konarze hikory, zgiętym nad licnionym nurtem, wisiał człowiek. Ponad nim, na nagich ilęziach, niby na poskręcanym cielsku przedpotopowego >twora, kręciły się niespokojnie olbrzymie ptaki. Co chwila akanie mąciło ciszę kniei płosząc w okolicy zwierzęta. Z > ndkiej mgły wyzierała okolona rudym zarostem niesamowita i warz Gayera. Steward dłonią zakrył oczy. Larrickiem wstrząsnął dreszcz wstrętu i strachu. Zaskoczeni dantejskim widokiem milczeli. Dopiero po chwili Robert wykrztusił do wachmistrza: —- Zestrzel te zwłoki... Niech pochłonie je woda... Larrick mocował się z sobą. Podniósł wreszcie sztucer, — Spróbuję — szepnął. — Może trafię... Celował w sznur między konarem a głową wisielca. Huk wstrząsnął powietrzem. Sępy z niesamowitym wrzaskiem poderwały się do lotu, a zwłoki Gayera runęły w spienione wody Wabash. ODWRÓT Tecumseh uważnie słuchał wypowiedzi wodzów i szamanów. Podzielał ich poglądy. Zdobycie Meigs indiańskimi siłami w obecnej sytuacji było niemożliwe. Zwiadowcy Seneków odkryli kilkutysięczną armię Długich Noży nad Wąską Strugą, a na jeziorze liczną flotę. Za parę dni nieprzyjaciel dotrze do 253 oblężonego fortu. Proctor formował swoje oddziały do wymarszu. Cóż miał czynić Tecumseh? Najrozsądniej byłoby odstąpić od oblężenia, przeczekać gdzieś w kniei, następnie upozorować uderzenie na Quiatenon lub Vincennes, a kiedy, Amerykanie odciągną wojska z fortu, błyskawicznie jakimś fortelem zająć Meigs. Rada Starszych sądziła, że nauczony doświadczeniem generał Henry Proctor zechce teraz skorzystać ze strategicznego talentu Tecumseha i znajomości terenu przez Indian. Harrison w warowni więził sporo indiańskich jeńców. Skacząca Puma postanowił wymienić ich za kawalerzystow Ken-tucky wziętych do niewoli w bitwie nad Maumee. Na parla-mentariusza w tej sprawie wyznaczył Czerwone Serce. Gdy brytyjskie wojska kończyły przygotowania do opuszczenia okolic Meigs, Ryszard Kos z białą flagą przekroczył bramę fortu. Po wstępnych wyjaśnieniach został wprowadzony do gabinetu generała Harrisona. Oddawszy mu wojskowe honory czekał na jego słowa. William Henry Harrison, generał i gubernator stanu Indiana, znał Kosa, który przed wielu laty pod jego rozkazami pełnił służbę leśnego kuriera armii. Po wygaśnięciu kontraktu, gdy Ryszarda złączyły losy z Szawanezami, rozstał się z Harrisonem w Vincennes. — Widzę, że umiejętności żołnierskie zdobyte w służbie Unii pomogły wam w awansie, pułkowniku Kos — słowa gubernatora zabrzmiały uszczypliwie. — Wiedzę wojskową zdobyłem nie na szlakach kuriera waszej armii, lecz w polskim pułku ułanów — odciął się dumnie Ryszard. — Ach tak?... Zapomniałem, że ciągle jesteście Polakiem, zabłąkanym na ten kontynent — powiedział szyderczo Harrison, bębniąc palcami o blat stołu. Nagle szorstko spytał: — Z czym przychodzicie? — - Generał i naczelnik skonfederowanych plemion, Tecumseh, proponuje wam, generale, wymianę jeńców — odparł Kos. 254 W naszych rękach znajduje się tu, pod Meigs, stu czterdzie-u dwóch żołnierzy Kentucky i ośmiu oficerów, w tym znany a pograniczu kapitan Szymon Ken ton. — Jakie stawiacie warunki? — Żołnierza za wojownika, oficera za wodza. — Rozumiem. Interesuje mnie generał Shelby. W czyich jest ukach... Anglików? — Izaaka Shelby'ego wziął do niewoli Tecumseh. Obecnie więziony jest w Malden. — Pertraktacje w sprawie jeńców podejmę 'pod warunkiem, że w rachubę wejdzie także Shelby. Macie prawo podejmować decyzje? — Yes, generale. — Jest tutaj cała rodzina wodza Sampiczów: żona, dwie córki i syn. Oddam ich za Shelby'ego. Zgadzacie się? Kos zastanawiał się przez sekundę, zanim z wahaniem odparł: — Well. Ale warunek: rodzinę tę uwolnicie teraz, z innymi jeńcami. My generałowi zwrócimy wolność w Malden. — Jaką mamy gwarancję? — natarczywie spytał młody porucznik. — Moje słowo i Tecumseha. — To za mało. — Wobec tego Shelby pozostanie w niewoli — Kos był stanowczy. — A wy zatrzymajcie rodzinę Sampiczów. — Możecie po Shelby'ego wysłać gońców i sprowadzić go tutaj — Harrison chytrze patrzył na Kosa. — Nie rezygnujecie chyba z oblężenia? — Nie — odpowiedział Ryszard ze swobodnym uśmiechem. — Generał Shelby przybędzie tutaj z Malden. Nie chcemy jednak mieć kłopotów z nowymi pertraktacjami. Ponadto Shelby, jako wyśmienity dowódca, jest dla nas więcej wart niż kobieta i troje małych dzieci... A słowo Tecumseha i moje to tyle co pewność. — Zaryzykuję — Harrison wstał zza stołu. — Kiedy przyjdą żołnierze Kentucky? 255 — Po opuszczeniu fortu przez Indian. Tecumseh pragnie załatwić tę sprawę natychmiast. — Well. A co z Shelby'm? — Licząc drogę w obie strony, przybędzie do Meigs za dwa tygodnie. Ręczę słowem. — Poruczniku Kenton, tu chodzi także o waszego ojca — Harrison zwrócił się do młodego oficera. — Dopilnujcie, aby rodzina Sampiczów, ośmiu wodzów i stu czterdziestu dwóch wojowników opuściło za kwadrans fort. — Rozkaz! — porucznik stuknął obcasami i wyszedł. — Uważam rozmowę za skończoną. Żegnam was, sir. — Generał Harrison zwrócił się do jakiegoś sierżanta. — Odprowadźcie pułkownika Kosa do bramy. Ryszard zasalutował wychodząc, a po kilku minutach był już u Tecumseha. Po złożeniu relacji wydano odpowiednie polecenia. Wojownicy pobiegli do niedalekiej dolinki, gdzie więziono amerykańskich jeńców. W blaskach słońca indiańska kolumna opuszczała bramy Meigs. Czerwonoskórzy szli wynędzniali, głodni i brudni. W asyście wodzów witał ich wkrótce Tecumseh. Otoczyli naczelnika. Oczy gorzały im wdzięcznością. Okrzykami radości dziękowali sachemowi za troskę o ich los i wolność. Nieco później w kierunku fortu szli żołnierze Kentucky z pięćdziesięcioośmioletnim kapitanem Szymonem Kentonem na czele. Indianie obserwowali ich, aż zastrzasnęły się za nimi wrota warowni. Gdy noc upstrzona gwiazdami rozpostarła się nad puszczą, zamigotały ognie wokół Meigs. Nie było w tym nic dziwnego. Od pierwszego kwietnia zapalały się tak o każdym zmierzchu i płonęły aż do świtu. Dla czerwonoskórych były to jednak inne ogniska niż zwykle. Właśnie dziś, nocą z dziewiątego na dziesiątego maja, niepostrzeżenie, bez hałasu odchodziły indiańskie oddziały. Rankiem pod fortem przestał istnieć oblężniczy pierścień. Proctor zatrzymał się w Detroit, a Tecumseh przeprawiwszy wojownikami przez rzekę dotarł do warownego obozu w ton. oclnie z danym Harrisonowi słowem, zaopatrzy wszy gene-SIielby'ego w żywność i konia, darowano mu wolność, czerwcu Henry Proctor zostawił niewielki oddział dla >ny Detroit i sam z resztą wojska osiadł w Malden. Nie i jmowal żadnych walk zaczepnych; wieści płynące ze v .stkich stron rozległego pogranicza były niepomyślne. Nieprzyjaciel odbił większość zajętych przez Anglików warowni i z poważną armią maszerował na Detroit. Proctor nie wiadomo dlaczego wyczekiwał. • Jedynie z rozkazu Tecumseha lotne watahy Indian atakowa- lv w różnych punktach wrogie wojska, co często niweczyło irategiczne plany Unii. Skacząca Puma nie dysponował takimi ¦ iłami, aby samodzielnie mógł powstrzymać ofensywę nieprzy- lacicla, W MaSdert oficerowie poczęli sarkać, niecierpliwić się i niepokoić. Rozumieli, że należy zespolić brytyjsko-indiańskie wojska i działać na wzór posunięć Izaaka Brocka. Ale Proctor nie kwapił się do czynu. Tymczasem Ryszard Kos mając więcej czasu niż zwykle spędzał dni w chacie Zorzy Rannej. Cieszył się, że może przebywać w jej towarzystwie, i smucił równocześnie, bo wojenna pożoga nie wróżyła nic dobrego. Po prostu bał się o życie j los Zorzy. Pewnego dnia Ludwik Lavel zaprosił przyjaciół do swego domu: Tecumseha z Niskuk, Kosa z Zorzą Ranną, Czarnego Jastrzębia, Karola Błaszkowicza i kapitana Artura Robertsa. Zasiedli przy zastawionym stole.' Lec bardzo cieszyła się gośćmi. Od Wodnej Ptaszyny znała już szczegóły spotkania jej brata, Roberta, z Tecumsehem, ale ciągle wracała do tej sprawy wypytując o drobiazgi. Rada więc była, że usłyszy tę historię — dla niej niezwykle ważną — z ust samego sachema i Ryszarda Kosa. Długo gawędzili o oblężeniu Meigs, o wizycie porucznika . 256 17 i— Czerwi fio.sk óry generał 257 I Stewarda i wachmistrza Larricka u Skaczącej Pumy; później Lavel opowiadał o bitwie w rejonie Niagary, gdzie generał Jackson pokonał ich i forty wraz z Górną i Dolną Przystanią wpadły w ręce wojsk Unii, o odwrocie rozbitej armii. Niewesołe to były opowieści. Zaczęto zastanawiać się nad przyczynami ostatnich niepowodzeń. — Dziwicie się? — gorzko mówił Błaszkowicz. — Tu trzeba wodza, a nasz Proctor tylko pozuje na wielkość. Nie uzna-j je sztabu. Jest jednoosobową wyrocznią we wszystkich spra-1 wach. — Trafna charakterystyka — potwierdził Lavel. — Możel doprowadzić do przegrania wojny. — W Malden szepcą — odezwał się Roberts — że Proctor tajemnie spiskuje z Unią przeciw Brytyjskiej Koronie. . Zapadła cisza. . — Czyż to możliwe? — szepnął zdumiony Lavel. —• Fakty potwierdzają krążące oskarżenia — odparł kapi-d tan. — Trudno mu to udowodnić na podstawie ludzkiegc gadania. Trzeba mieć dowody — włączył się Kos. — Proctor to pyszałek i nieudolny dowódca. Takie jest moje przekonanie, choć może w tych plotkach jest odrobina prawdy... — Co sądzi o Proctorze generał Tecumseh? — zwrócił się Błaszkowicz do Szawaneza. Zdawało się wszystkim, że pogrążony w zadumie sachem nie dosłyszał pytania. Dopiero po chwili podniósł swą posępną .twarz i zaczął: — Biały Ojciec władający zza Wielkiej Wody kanadyjską krainą, którego moi bracia nazywają królem Brytanii, nie poznał się na Proctorze powierzając mu naczelne dowództwo. Straci na tym Kanada i Związek Oporu. Puma Gotowa do Skoku widzi jeszcze możliwość zwycięstwa, ale Proctor nic pragnie rad Tecumseha, on nienawidzi mego narodu... —-Sachcm przerwał patrząc ze smutkiem po twarzach przyjaciół, 258 mówił dalej: — Niech moi bracia zażądają posiedzę* y Starszych. Może wspólnie przekonamy upartego 1 icnerał Proctor nie chciał słuchać o żadnym posiedzeniu ihu. Nawet wtedy, gdy Amerykanie zajęli Detroit i przygo-YWitli się do szturmu na Malden, najspokojniej w świecie l.it rozkaz ewakuacji miasta. Wśród mieszkańców fortecy v siała panika. Jedni spakowawszy swój dobytek na wozy od/ili w okoliczne puszcze lub do pobliskich osad i istnych domów pionierów, inni uparli się pozostać na |SCU. , . . , udwik Lavel proponował żonie, aby z rodziną Robertsów la się na farmę zaprzyjaźnionych Morganów mieszkających laleko jeziora Św. Klary. Spodziewając się przybycia icrta postanowiła nie opuszczać miasta i żadne argumenty mogły jej przekonać o grożącym niebezpieczeństwie. VV połowie lipca Ludwik z ciężkim sercem pożegnał żonę i z wojskiem ruszył na północny wschód. Słońce prażyło niemiłO:-Mcrnie. Z trudem przedzierali się przez lesiste bezdroża wlokąc armaty, tabory z amunicją i przeróżnym sprzętem. Półtoratysięczną armię Kanadyjczyków osłaniał Tecumseh. Niewielu mu zostało wojowników. Niektórzy wodzowie plemienni zrażeni niewłaściwym stosunkiem brytyjskiego generała ile Indian zerwali sojusz i odeszli do swoich siedzib. Przy Pumie Gotowej do Skoku pozostali najwierniejsi: Sankowie i I oxowie Czarnego Jastrzębia, gromada Dakotów Wanety, Kriksowie Menewy, bitne plemię Pawnisów dowodzone przez Okrągłego Kamienia, Osedżowie z Wielkim Sokołem, Senecy ('/arnej Strzały i parę mniej znacznych rodów i szczepów. Szli ufni w siłę i moc swego sagamore, wierząc, że jeszcze szala zwycięstwa przechyli się na stronę sprzymierzonych wojsk. Tecumseh spędzał bezsenne noce przy obozowych ogni-.kach. Gorycz rozsadzała mu piersi. Rezygnacja z obrony 259 i Detroit i Malden była dlań bolesnym ciosem. Nie mógł zrozumieć Anglików, a do Proctora czuł jawną niechęć i wstręt. Wpatrzony w tańczące języki ognia przypominał sobie spalone przez Amerykanów wioski, stratowane pola kukurydzy, zbezczeszczone zwłoki kobiet... Tyle lat poświęcił indiańskiej sprawie i oto teraz wznoszona wysiłkiem niemal całego życia budowla rozlatywała się w drzazgi. Co czynić? Jakie podjąć kroki, aby ratować plemiona przed zagładą? Wzburzony ód nie najlepszych myśli sachem 'przedsiębrał tysięczne plany. Wszystkie były kruche jak mika łuszcząca się na skale. • W marszu i na postojach towarzyszyła Tecumsehowi Wodna Ptaszyna starając się łagodzić jego bolesne przeżycia. Nie na wiele to się zdało. W wychudłej twarzy Szawaneza podkrążone oczy płonęły dziwnym blaskiem. Wodzowie woleli schodzić mu z drogi. Jedynie ojciec Zorzy Rannej, Ryszard Kos i Czarny Jastrząb zasiadali u ogniska sachema. Podczas wieczornych obozowisk, gdy wojsko zmęczone marszem przez dzikie wertepy waliło się z nóg zasypiając, Ryszard łudził Zorzę i Niskuk nadzieją lepszych dni. Pewnego razu Wodna Ptaszyna z wymuszonym uśmiechem rzekła: — Czerwone Serce widzi słońce, gdy noc okrywa ziemię. To dobrze. Niskuk jednak podobnie jak Tecumseh przeczuwa nieszczęście. ¦ \ -*- Nie mów tak! Trzeba nam teraz hartu ducha - -zaprotestował Kos. — Biały brat ma rację. Wodna Ptaszyna musi wytrwać, by spełnić swoje posłannictwo. \ ¦•— Jakie? — spytała zaciekawiona Ranna Zorza. -— Nie wiesz? •— zdziwiła się Niskuk. — Mój Teeumseli musi mieć syna. Pod koniec lipca wojska Harrisona dopędziły uchodzących Anglików. Wysłany dla rozpoznania sytuacji oddział Irokezów natart na brytyjskie tyły. Znajdujący się w osłonie arnin % i /c swymi Dakotami przyjął uderzenie i po krótkiej 'Ilu <>/proszy} przeciwnika. ¦ ', ¦ .. i iiu spienionym mustangu zatrzymał się przed Pumą I* I do Skoku wojownik dakocki meldując o stoczonej |*-i ...cc, Tecumseh błyskawicznie podjął decyzję. Mój brat skłoni Proctora do całonocnego marszu -^ fttińci! się do Kosa. — Skacząca Puma zatrzyma nieprzyja- Nic możesz, Tecumsehu, stawić czoła całej armii Harriso-«t.i I'o szaleństwo. ¦ . Wódz Szawanezów wie, co czyni. Nie wątpię — odparł Ryszard. — Ale boję się o ciebie... a ułamek sekundy złagodniało oblicze sachema. Tecumseh będzie ostrożny — odparł jakoś miękko i ii: — Musimy upozorować przyjęcie bitwy i oderwać się od i iwnika. Słusznie. Niech Czerwone Serce weźmie Utsanati'cgo, on nawet noc;) poprowadzi wojska najbezpieczniejszym szlakiem. Za--I>KTZ też, bracie, Niskuk i Zorzę Ranną. Są tam! — wskazał uchem głowy na jadące obok siebie kobiety i ściskając dłoń Kosa dodał: — Wojska Proctora idą w kierunku Tharnes Na wysokim, granatowym stropie niebios migotały złote ziarna gwiazd. OSTATNIA BITWA TECUMSEHA Po dwóch dniach forsownego marszu Brytyjczycy zatrzymali się zaalarmowani atakiem Amerykanów na tyłach armii. Proctor był wściekły. Wezwawszy oficerów i wodzów indiańskich, zwrócił sif zjadliwie do Kosa: — Mówiłem wam, że ułatwienie ucieczki jeńcom sprowadzi wojska Unii. Miałem rację! — patrzył z pogardą na Ryszarda. — Weźmiecie, pułkowniku, Indian i z Tecumsehem zatrzymacie nieprzyjaciela. Jak poprzednio. — To rozkaz? — spytał Indianin. — Yes. —. Mój brat nie może rozkazywać Pumie Gotowej do Skoku •—odparł dumnie sachetn. ¦— Jestem dowódcą sił zbrojnych Górnej Kanady. — Ale nie konfederacji Związku Oporu — odciął donośnie sagamore. — Zgodnie z zawartym sojuszem jesteśmy równorzędnymi dowódcami. — Kazałem jeńców rozstrzelać, a wyście ich wypuścili... — To byli jeńcy Skaczącej Pumy. Biały generał nie mógł decydować o ich losie. ¦—• Decyzję podjął twój brat, Czerwone Serce, nie pytając cię o zgodę. ¦-¦¦ Dobrze uczynił. — Dlatego że sprowadził nam na kark wroga? — pienił się 7c złości Proctor. 272 Miczi-malsa przyszli tropem, nie potrzebowali wskazS-*! « -l wypuszczonych jeńców. Dajmy spokój sporom — Proctor, starając się zachować i 'Kój, odezwał się łagodniej; — Mój brat osłaniał dotychczas i i\ armii, niech to czyni dalej. Oczy Tecumseha rozbłysły gniewem. Wyprostował się z odnością i dumą i zaczął mocnym, dźwięcznym głosem: - Niech Manitou otworzy serce generała Proctora i oświeci ¦mysły białych braci, by wysłuchali mowy Skaczącej Pumy. .miiast bronić kanadyjskiej ziemi uchodzicie jak samotny iribu ścigany przez stado zgłodniałych wilków. Dokąd tak Izie? Miczi-malsa nas nie pokonali. Czerwone Serce 1 ;c:umseh ułatwili ucieczkę trzem żołnierzom wziętym dó cwoH, bo od nich wiemy, że wierne Związkowi Ogoru ćmiona Rzeczek i Seminolów walczą na południu z Długimi ożami, a Hiszpanie na Florydzie podpisali przymierze z anadą. Biały Ojciec, król Wielkiej Brytanii, przysłał swoje ojska, które wspomagane przez wojowników konfederacji /ycięskim marszem idą na stolicę Unii, Waszyngton. Dlacze- ¦j więc mój brat, generał Proctor, uchodzi? Wczoraj do obozu Tecumseha przybył biały myśliwy, przyjaciel czerwonoskórych, Szymon Gitry. Mówi on, że niedaleko stąd są świetne tereny do podjęcia walnej bitwy. Puma Gotowa do Skoku podziela zdanie siwowłosego trapera. Tecumseh prosi generała Proctora i białych braci o godne powitanie nadchodzących Miczi-malsa. Zwycięstwo będzie z nami. Hugh! Proctor słuchał ze wzgardą przemówienia Szawaneza. Odpowiadając lekceważąco machnął ręką: ¦— Amerykanów łącznie z Irokezami jest trzy i pół tysiąca, więc liczebnie nas przewyższają. Nie podejmiemy bitwy. Proponuję, panowie — zwrócił się do oficerów — kontynuowanie marszu, w północno-wschodni rejon kraju. Harrisosi zbłądzi w puszczy na nie znanym sobie terenie i sam zrezygnuje z pościgu. Tecumseh nie wytrzymał i wybuchnął: 18 — Czerwonośkóiy generał 273 — Jesteś jak tłusty pies wymachujący z sytości ogonem, ale gdy ktoś go'przestraszy, podwija ogon pod siebie i skomląc ucieka jak tchórz. Nagła cisza zaległa wokół. Proctor śmiertelnie zbladł. Wolno sięgnął po rękojeść pistoletu. Generałowie z wbitymi w siebie nienawistnymi spojrzeniami stali gotowi na wszystko. Głos kapitana Robertsa zabrzmiał łagodząco: — Panie generale, pomijając pełen porównań styl wysławiania, się czerwonoskórych, uważam, iż powinniśmy przyjąć bitwę. Jest nas wprawdzie mniej, ale to nie będzie miało znaczenia. Umiejętne wykorzystanie znajomości terenu przez Indian zrównoważy nasze siły, Tecumseh dowiódł tego parokrotnie w ubiegłym roku... — Nadchodzi Szymon Gitry. Pewnie ma jakieś riowe wiadomości — wtrącił Ryszard. Napięcie między generałami osłabło. Traper stanął przed oficerami z głową bialutką jak mleko. Podniósłszy poradloną siecią zmarszczek twarz, wyblakłymi od starości oczyma patrzył spokojnie na Proctora. Ile mógł mieć lat? Dziewięćdziesiąt, a może więcej. Mimo sędziwego wieku trzymał się prosto, a gdy zaczął mówić, jego głos brzmiał dźwięcznie. — Panowie, wróciłem z rekonesansu, wojska Unii szykują się do ostatecznej rozprawy. Podsłuchałem rozmowę żołnierzy. Bez przerwy śledzą nas liczni zwiadowcy Irokezów. Niedaleko stąd znajduje się wyśmienity teren. Indianie nazywają go Titchih-nićhilie'. Zaprowadzę... , — Ile trzeba czasu na dojście do tego miejsca, sir? — spętał Proctor. ¦— Godzinę, generale.. — Mój biały bracie — zwrócił się łagodnie do Proctora Szawanez —• Tecumseh wie, że nie sprzyjasz mojemu ludowi, ale nie ty decydowałeś o sojuszu i nie wszyscy Brytyjczycy podzielają twoje uczucia i poglądy. Wspólnie walczymy o 1 Titchin-nichilie (ind.) — Kraina Patyków, Trzcin. 274 ^Brukowe cele. Przyjmijmy bitwę. A jeśli nie chcesz, zostaw ^Bumsehowi armaty, amunicję i broń. Masz zapasy na ^Borach, Skacząca Puma z wodzami konfederacji sam rozpra-MFsic z Miczi-malsa... |r _.... Dział nie otrzymasz. | •¦ Bez armat Tecumseh nie sprosta Długim Nożom. Panie generale, ta ciągła ucieczka demoralizuje żołnierzy powiedział milczący dotychczas Ludwik Lavel. —- Trzeba pi/yjąć tę bitwę. Kto popiera stanowisko pułkownika Lavela? —- spytał Kv entuzjazmu generał. Podniosły się ręce i rozległy się słowa wyrażające wolę walki. Proctor spuścił głowę i bez przekonania powiedział: — Well, niech będzie według waszej woli. Prowadźcie, sir — /.wrócił się do Gitry'ego. Pod wieczór tegoż dnia Proctor ustawił artylerię na piasz-i /ystej ławicy między podmokłymi łąkami a Thames River. W f.lębi bagien zajęli pozycje Indianie. Szwadrony dragonów usadowiły się w zaroślach nad rzeką. Tu też generał umieścił ¦¦woj punkt dowodzenia. W dniu 5 września 1813 roku armia Williama Henry'ego I larrisona rozwinęła szyki bojowe. Słońce słało oślepiające blaski. Spokój rozpościerał się nad dziewiczą puszczą. Oba wojska w nerwowym napięciu oczekiwały sygnału do walki. Tecumseh wezwał wodzów i towarzyszące im kobiety. I1 siedli na grubej warstwie gałęzi rozścielonych na wilgotnej ..urawie. Szawanez w generalskim mundurze pochylił głowę w i dumie, potem zaczął mówić patrząc w oblicza przyjaciół: — Bracia, Skacząca Puma nie ufa Proctorowi, to tchórz. Nie wiadomo, jak postąpi w krytycznym momencie, dlatego leż wezwałem was, abyście spełnili wolę Tecumseh a —¦ przerwał zapatrzony gdzieś w przestrzeń. Po chwili zwrócił się do sędziwego trapera: — Niskuk i Zorzę Ranną Utsanati odprowadzi do Niedźwiedziej Doliny, do twej chaty, mój bracie. Tam pod opieka 275 walecznego wojownika i tropiciela zwierząt, Gitry'ego, nasze fcobfety przeczekają bitwę. — Nie! Nie pójdę! — zawołała Wodna Ptaszyna. — Muszę być z moim Tecumsehem. — Ja też nie chcę... — protestowała Zorza. — Tu za chwilę będzie szaleć śmierć — mówił ze smutkiem sachem — a ty, Niskuk, musisz być bezpieczna. Skacząca Puma oczekuje syna, który pójdzie śladami swego ojca — na Jkrótką chwilę pojawił się błysk radości na obliczu Szawaneza. — Zorza Ranna powinna czuwać nad swą przyjaciółką. Spełnijcie wolę Tecumseha. Teraz sachem zwrócił się do starszyzny: — Bracia, to będzie krwawy bój. Serce Pumy Gotowej do Skoku jest ciężkie jak kamień, przeczuwa nadciągający kres. Gdy zabraknie Tecumseha, pamiętajcie, że jedno plemię jest jak patyk, który byle wiatr złamie, a związane konfederacją plemiona są jak wiązka, której nie potrafi przełamać najsilniejszy mocarz. Gdyby Skacząca Puma nie wyszedł żywy z tej bitwy, prowadźcie dzieło do końca, aż odbierzecie białym najeźdźcom ziemie naszych ojców i dziadów. Tak mówi przez usta Tecumseha Gicze Manitou. Hugh. Naczelnicy wpatrzeni w sachema słuchali w zadumie słów ¦Wielkiego patrioty, rozumiejąc ich wagę i znaczenie. Czarny Jastrząb i Waneta pochylili z szacunkiem głowy. Sachem mówił dalej: — Gdyby Miczi-malsa rozproszyli naszych wojowników, zbierzemy się w Niedźwiedziej Dolinie i tam podejmiemy dalsze kroki. Wojna jeszcze się nie skończyła, a jedna bitwa nie decyduje o ostatecznym zwycięstwie. Pamiętajcie o tym, moi bracia —• Szawanez zbierał rozpierzchłe myśli. ¦— A gdyby nie było już z wami Tecumseha — mówił cichym głosem — musicie sami kierować Związkiem Oporu. Hugh. — Spełnimy twą wolę, wielki sagamore — przekonywająco powiedział Menewa. Zawtórowali mu inni wodzowie. '¦erce Tecumseha stało się ufne.. Idźcie, moi bracia, za 11 i' • zacznie się bój. tiily wodzowie poczęli odchodzić, Tecumseh podszedł do Suknie, przygarnął ją do siebie, mówiąc: - Śpieszcie! Gitry i Utsanati przeprowadzą was przez fcok radia. Za parę minut może być za późno. Bywajcie! i Niskuk płacząc tuliła się do męża. Zorza Ranna podobnie |cpnala Ryszarda i ojca. Kiedy wreszcie obie znikły w |r/dnach prowadzone przez trapera i Utsanati'ego, Tecumseh ' /cdi obejrzeć bojowe stanowiska. 1 )koło południa zagrały amerykańskie armaty. Ich huk jak i;żne grzmoty przewalał się po kniei ustokrotniony echem. ¦iski ryły nadrzeczny piach, • miękko tłukły w bagienną rawę wyrzucając w górę upiorne tumany dymu, błota i '.. Anglicy przyklejeni do ziemi oczekiwali końca kanonady. : 'o godzinnej przygrywce umilkły działa. Natychmiast ostro -yln do ataku konnica Kentucky wspierana Irokezami. Na jej czele na śnieżnobiałym rumaku galopował Johnson. Z lewej ze wzniesioną szablą pędził Szymon Kenton, a z prawej William Whitley. Za kawalerią szła piechota ostrzeliwując brytyjskie linie. Sapnęły teraz armaty Anglików i zatrzeszczała ręczna broń. Indianie zarzucili wroga chmurą pierzastych strzał. Amerykanie nie bacząc na ginących towarzyszy starli się z Brytyjczykami. Whitley otoczony kawalerzystami czynił spustoszenie wśród Indian broniących skraju Titchin-nichilie. Uwijał się jak szatan. Cięcia jego szabli zbroczonej krwią były niezawodne. Kładły się szeregi bohaterskich wojowników zagradzających mu drogę. Czarny Jastrząb przekrzykując bitewny zgiełk wskazał paru Indianom groźnego napastnika. — Ustrzelcie go, bracia! — zawołał i już — waląc na lewo i prawo tomahawkiem — parł w najgęstszą ciżbę walczących. Took-suh i Najle-umoc, dwaj nierozłączni przyjaciele z plemienia Szawanezów, położyli się pomiędzy zwłokami 276 277 poległych i z takiej pozycji mierzyli z łuku w Whitley'a. Jedna ze steał trafiła go w ramię. Nie miał czasu na wyciąganie grotu. Zdawało się, że rana zwielokrotniała jego siły, bo dalej wokoło ginęli wojownicy. Znowu pofrunęły długie pociski" utkwiły w Whitley'u, Rozgrzany walką przedzierał się nąprzóc jedynie jego ruchy stawały sig powolniejsze, a ciosy słabsze Najle-umoc napiął cięciwę. Celował starannie. WhitleJ wypuścił szablę, chwycił się za twarz krzycząc rozpaczliwie." oku utkwiło mu ostrze. Zachwiał się w siodle. Wtedy kolej strzała dosięgła piersi oficera. Osławiony pogromca Indiai konając zsunął się z konia. Na całej Unii obrony płynęła obficie krew. Czarny Jastrząb Menewa, Wielki Sokół Osedżów i Waneta Dakotów, Czarna Strzała z Senekami i Żuraw z gromadką Wyandotów mi odpierali szturm; Na piaszczystej ławicy dragoni Proctora bili się z jazdą] Kentucky spychając ją z zajmowanych pozycji. Jeszcze kilkanaście minut i nieprzyjaciel zawrócił. Zabrzmiał krzyk radości i| grad kul i strzał posypał się za uciekającymi. Harrison nie dał jednak wytchnąć Brytyjczykom. Błyskawicznie uporządkował rozbitą kawalerię i wzmocniwszy jej! szeregi wypoczętymi żołnierzami pchnął ją do ponownego! ataku. Natarli z impetem zagrzewając się okrzykiem: „Za rzekę Raisin!" Na skraju Krainy Trzcin zatrzymali ich Indianie, walczący tu zaciekle, na śmierć i życie. Po obu stronach gęsto, kładli się ludzie. Tymczasem nad rzeką kawaleria Kentucky pod dowódz* twem Kentona klinem wbiła się w obronę Anglików, przejechała przez linię armat siekąc szablami kanonierów i zginęła1 pobliskim lesie. Tam Kenton uporządkował szeregi i począłj palić ze sztucerów w plecy Brytyjczyków. Przerażenie ogarnęło kanadyjskie wojska. Generał Henryk Proctor klnąc wskoczył na siodło. Za nim oficerowie i czterysti dragonów. Kryjąc sig w nadbrzeżnych krzakach rzucili się dfl 238 ucieczki, zostawiając osamotnionych żołnierzy I sojuszniczych Indian. — Generale, dokąd jedziemy7 — pytał zdenerwowany pułkownik Lavel, — Myślałem, że to odsiecz... — Im już nie pomożemy — krzyknął Proctor i zdzielił bok wierzchowca płazem szabli. Brytyjczycy walczyli w rozproszeniu. Wreszcie pozostawili całą baterię i tabory i poczęli uchodzić w puszczę. Harrison przez szkła lunety obserwował przebieg bitwy. — Proctor ucieka — powiedział :do generała Shelby'ego. —« Brytyjczycy rozbici. Każcie trąbić do odwrotu. — Nie ścigamy ich? — Po co? ™ Szkoda czasu — odparł Harrison. — Nie wolno nam dać żadnej możliwości manewru Tecumsehowi, bo przegramy. Skacząca Puma to nie Proctor. Nad bitewną wrzawa zadźwięczą! sygnał trąbki. Amerykanie wycofywali się obsadzając zdobyte armaty. Równocześnie ich piechota zamykała pierścieniem Titchin-nichiłie. — To koniec, mój bracie — powiedział Tecufflseh do Ryszarda. — Zostaliśmy sami. Tchórz uciekł... Na czystym błękicie nieba krążyły długoskrzydłe sępy. Amerykanie zabierali z pola bitwy rannych i zabitych/ Kawaleria bez pośpiechu zajmowała pozycje wyjściowe. Tecumseh spojrzał ze wzgardą na swój generalski mundur. Sięgnąwszy po leżący worek wyciągnął szawaneski ubiór haftowany rękoma Niskuk. Po chwili był znowu tylko indiańskim sachemem. Na piersi połyskiwał mu medalion z wizerunkiem długowłosej dziewczyny. Skórzaną bluzę i spodnie zdobiły frędzle na szwach i misterne wzory. Włosy obwiązał opaską, zza której sterczały pióra górskiego orła, uwydatniające wysokie czoło i szlachetne rysy w inteligentnej twarzy. Sygnał trąbki bojowej popłynął w puszczę. Amerykańska konnica ruszyła do ataku. Powitała ją ulewa strzał i kul. Mimo gęsto padających towarzyszy kawaleria nie zawróciła. Na skraju trzcin rozpętało się piekło. Kwik i rżenie rannych koni., 279 I jęki konających, bitewny wrzask i szczęk metalu potężniały z każdą chwilą i echem płynęły w puszczę. Niespodziewanie zatrzeszczały indiańskie grzechotki. Czer-wonoskórzy rzucili się do ucieczki. Kawaleria z okrzykami triumfu popędziła za uchodzącym wrogiem. Pod kopytami koni, niby mięciutki kobierzec, uginała się murawa. Nagle nogi wierzchowców poczęły zapadać się w bagiennym gruncie. Wtedy z wojennym krzykiem zawrócili Indianie. Na głowy Amerykanów spadły ciosy tomahawków, tłukły o nie kolby strzelb, uderzały noże i trafiały pociski. Pozostawili uwięzione w bagnie konie i poczęli uciekać z niebezpiecznej Krainy Patyków. Ledwie niedobitki Kentucky wypadły na wolną przestrzeń, a już na teren Titchin-nichilie wkroczyła piechota generała Shelby'ego. Tecumseh zagrodził im drogę. Na nowo rozgorzał bój. Kos szedł za Szawanezem. Skacząca Puma z szablą w prawej ręce i tomahawkiem w lewej rzucał się w najniebezpieczniejszy wir walki. Rąbał i siekł kładąc pokotem nieprzyjaciół. Jakiś rosły Amerykanin skrzyżował szablę ze Skaczącą Pumą. Drugi nadbiegł od tyłu chcąc zadać wodzowi cios, ale Ryszard zagrodził mu,drogę. Kilka cięć i żołnierz uderzony ostrzem przez twarz wyjąc nieludzko tarzał się w błocie. W tym momencie inny Amerykanin z bagnetem na karabinie pokonał Wielkiego Sokoła, wodza Osedżów, i dopadł Tecumseha. Szawanez odpierając ataki dwóch żołnierzy nie zauważył zbliżającego się niebezpieczeństwa. Ryszard także walczył z kilkoma przeciwnikami. Sachem pchnięty bagnetem w ramię pewnie zginąłby, gdyby równocześnie nie pośpieszyli mu z pomocą Kos i Czarna Strzała. Ryszard wystrzałem z pistoletu powalił żołnierza, a Seneka zaatakował drugiego z napastników. Mimo zranionego ramienia sachem zręcznie odbił szablę trzeciego wroga i pchnął go w brzuch. Amerykanin chwyciwszy się za ramię klęknął na moment, potem zwinąwszy się w kłębek jęczał na zlanej krwią murawie. Skacząca Puma donośnym głosem nawoływał wojowników j 280 ¦ '<> walki. Lewa obficie krwawiąca ręka zwisała mu bezwładnie. '. rozszerzonymi, pełnymi nienawiści źrenicami przedzierał się garstką towarzyszy ku generałowi Shelby'emn,. Chciał mierzyć się z wrogiem, którego wspaniałomyślnie wypuścił w ¦ lalden na wolność. Wbił się klinem w szeregi Amerykanów. • ml ciosami sachema I jego wojowników cofali się żołnierze. Z Jnej strony osłaniał go Ryszard, z drogiej Czarna Strzała, 11'cumseh zagrzewał Indian do walki siejąc wokół siebie ¦iiistoszenie. Pułkownik Johnson Z wypoczętymi oddziałami pośpieszy! na >moc walczącym. Natychmiast dojrzał Tecumseha i skierował jego stronę całą siłę uderzenia. Otoczył sachsma i garstkę ;^o łudzi. Zakotłowało się. Stuk i szczęk. Krzyki i rzężenia, /asami w tej wrzawie odzywał się huk wystrzału. Johnson na koniu zwracał na siebie uwagę, dlatego bez* (annie strzelano do niego, ale sprzyjało mu szczęście, bo kul© asnęły go tylko nie czyniąc mu większej krzywdy. Docierał ż do sacfaema, gdy jego koń śmiertelnie ugodzony pociskiem /alił się na ziemię, Johnson upadając wymierzył z pistoletu w •cumseha i pociągnął za cyngiel. Nie widział skutków strzału, /ywalony ciężarem wierzchowca, ledwo żywy oczekiwał unocy swych żołnierzy. Skacząca Puma uczuł silny ból W piersiach, Zawirowało mil pole bitwy, twarze wrogów i przyjaciół zlały się z sobą w jedea mglisty, falujący obraz. Gasnącym wzrokiem ujrzał jeszcze wysoki błękit nieba i stratowane wokoło trzciny. Pad! na plecy i znieruchomiał, Na ułamek sekundy zaległa zupełna cisza. Jedynie W dalszych rejonach Titchin-nichilie rozbrzmiewał bój i docho-* łlzily stamtąd komendy Czarnego Jastrzębia i Wanety. Kos przypadł do przyjaciela. Oczy Tecumseha były już szkliste. Położył więc jego głowę na swych kolanach i palcami zamkną! imi powieki. Nie słyszał krzyku rozpaczy przerażonych Indian. Nic dostrzegał wściekłego ataku wojowników. Głęboki ból Ścisnął mu krtań, z oczu spływały |zy.„ 281 Jl Harrison zorientowawszy się w sytuacji na czele odwodów tunął na prawe skrzydło czerwonoskórych, gdzie Czarny Jastrząb, Waneta i Menewa bohatersko odpierali ataki. Przez godzinę jeszcze Indianie walczyli zaciekle, aż pod naporem liczebnej przewagi poczęli wycofywać się przez bagna i rzekę... Tu i ówdzie staczano pojedyncze walki, w końcu i łych zaprzestano. Kos patrzył w łagodnie uśmiechnięte, nieruchome oblicze Skaczącej Pumy pełen bezgranicznej pustki, z sercem zbolałym I przepełnionym żalem. Życie związało go z tym szlachetnym człowiekiem. Tyle razem przeżyli. Wspólnie budowali gmach przyszłego państwa skonfederowanych plemion i teraz główne ogniwo tej idei urwało się. Co stanie się bez Tecumseha z prawowitymi właścicielami tego kraju? Kto podejmie dalekosiężne plany wielkiego Szawaneza? Łzy płynę ły po policzkach Polaka, choć los nie szczędził mu goryczy i uodpornił na wzruszenie. Niejedną widział śmierć. Tam, w ojczyźnie rozdartej przez Wrogów, był świadkiem zgonu niejednego przyjaciela. Tak było w wielkich bitwach pod Racławicami, Chełmem... a później pod Maciejowicami. Teraz; znowu tu... Tak samo ginęli ludzie w obronie swych praw do wolności i ojczystej ziemi... Spoglądając na czerwonoskórego przyjaciela dostrzegł na jego piersi woreczek z rytualnym kalumetem i mikroskopijną rzeźbą sowy. Odwiązał rzemienny sznurek i chowając te przedmioty postanowił oddać je Wodnej Ptaszynie. Miała do tych pamiątek prawo. W przyszłości bowiem powinien nosić je syn Pumy- Gotowej do Skoku, a może córka? Czarna Strzała, wódz Seneków, ogłuszony w czasie walki silnym ciosem w głowę odzyskiwał przytomność. Otworzywszy oczy ujrzą! najpierw stada sępów krążących po niebie, potem zwłoki poległych. Zrozumiał. Było cicho. Gdzieś z daleka dobiegały rozmowy, czasami okrzyki, huknął samotny strzaŁ Scneka z wysiłkiem usiadł i zaraz zobaczył wysoką postać żołnierza, który mierzył w kogoś ze sztucera. Seneka pobiegł k icm w kierunku celu i natychmiast wróciła mu energia. czył, że niebezpieczeństwo zagraża siedzącemu ze spu-aą głową Ryszardowi Kosowi. Hej, blada twarz! — krzyknął podnosząc leżący obok >\y odwrócił się błyskawicznie. Wódz Seneków lijrzał .ywione przerażeniem oblicze tamtego. Poznał. To by! ;l Landing, jeden z łotrów, którzy usiłowali skrzywdzić i jego córkę. Błyskawicznie cisnął nożem i padł na czyjeś i. Huk zabrzmiał jak piorun. Kula trzasnęła obok w ;. Równocześnie żołnierz zatoczy! się, wypuścił z rąfc! •Ja i padł z nożem w piersi. ¦ ;k& podbiegł do Czerwonego Serca, widząc martwe ciało ¦na skamieniał, potem w ciszy usiadł obok. Nie pyta! o ąjecha! Harrison. Zeskoczy! z wierzchowca patrząc na :e ciało indiańskiego wodza. Generał przypomniał sobie ą sylwetkę sachema, gdy przed wielu laty po zniszcze-iu przez Indian osady nad Wąską Strugą złożył mu wizytę w "incennes w asyście wodzów. Wtedy Szawanez zaimponował iu rycerskością i inteligencją. Ściągali oficerowie i żołnierze. Otoczyli ciało sachema i ogrążonycfi w smutku jego najbliższych przyjaciół. Patrzyli z /acunkiem i ciekawością na opromienionego sławą naczelnika. Harrison wyciągnął szablę i oddał honory poległemu. oficerowie i żołnierze poszli za jego przykładem. — To byt wielki człowiek — odezwa! się generał. — Po-adał poczucie godności, zdolność panowania nad sobą, cenił prawiedłiwość i był jednym z największych wodzów i polity-ów naszych, ezasów. Szkoda, że urodził się Indianinem. Oficerowie i żołnierze pochylili głowy. — Was, pułkowniku Kos, każę aresztować — zwrócił się do r.yszardaipolecił: — Kapitanie Kenton, zaopiekujcie się tym i.iłym Indianinem, a tego Senekg puśćcie wolno. Dość krwi /isiaj spłynęło. 282 283 &•&% .sf« W) O Q &o o s> -a gs a .2 15 5* ¦ U g, °« I o^ KJ 03 TS *X3 t3 O O .«¦ , ^ 'w •S a *>% '3 03 S O 3 O s ¦«3 ¦g s : ^4 N S •s « O o P "5; i -4> | a 5 L 2 •?? o -c n * a 2 a fc — Co zrobicie z Tecumsehem? — sypta! rozpaczliwie Kos. — Był generałem i wielkim człowiekiem swego narodu, pochowamy go:z honorami, sir — odparł Harrison. .-Żołnierze podtrzymując Ryszarda poprowadzili go ku obozowi Amerykanów. Któryś z oficerów tymczasem pochyłił się nad zwłokami Tecumseha i odciął nożem skrawek ubrania wodza. — Na pamiątkę •—- szepnął. Inni poszłi za tym przykładem. W kilka minut odarto zwłoki] z odzieży. Ktoś .litościwie nakrył je żołnierskim płaszczem. W NIEZNANE Żołnierze prowadzili Ryszarda Kosa brzegiem lesist wąwozu. Otępiały cierpieniem nie zwracał na nic uwagi. — Ocknij się, sir ¦—• trącił go jeden z nich. •— Teeumseho'\ nie pomożecie, a wy powinniście żyć. Generał Harrison oskar-| ża was o podburzanie Indian przeciw Unii — mówił dalej. Słyszałem, jak powiedział do Johnsona, że pójdziecie, jako b kurier amerykańskiej armii, pod sąd wojenny i... kula w łeb..,| Rozumiecie?... ¦ Do świadomości Ryszarda dotarła wreszcie treść ostatnich zdań. mówiącego. Spojrzał więc na żołnierza z odro zainteresowania. — Nie poznajecie mnie, sir? Jestem Mark Shelly. UratowaJj liście mi życie nad Illinois River. Było to pod koniec lata 1811 roku. — .Możliwe... — bąknął Kos. — Byłem wtedy ranny. Czarna Strzała, wódz Senekówjj chciał mnie dobić, ale wyście się za mną wstawili, bo dopuściłem do skrzywdzenia porwanej Zorzy Rannej. Ryszard ożywił się nagle słysząc imię ukochanej. Gdzie onafl jest teraz? Czy szczęśliwie dotarła do Niedźwiedziej Doliny? 284 Popatrzył w żołnierską twarz. — Tak, poznaję was, sir. Smutne to spotkanie. — Rzeczywiście, do przyjemnych nie można zaliczyć naszych spotkań — wtrącił się drugi żołnierz. — Ale jest okazja .spłacić zaciągnięty dług. Jestem przecież; John Zebrzydowski albo Zebriskie, jak wolicie. — Do licha! Przypadek to sprawił czy zamierzone działanie, że obaj mnie prowadzicie? — spytał Kos wracając powoli do równowagi ducha. — To drugie — odparł Mark, •¦— Słuchaj, sir — zaczął John. — Jesteśmy blisko obozu, dalej iść nie możemy. Wyrwij mi sztucer i wiej wąwozem na północ. Narobimy, hałasu, postrzelamy w powietrze i skierujemy pościg w przeciwną stronę. Polak Polakowi musi przecież pomóc. Kos oglądnął się wokoło. Nikogo, jedynie z lasu dobiegały kroki nadchodzących ludzi. Każda chwila była cenna. Chwycił więc karabin Zebrzydowskiego i skoczył w zarośla porastające wąwóz. Za nim huknął strzał. Żołnierze wzywali pomocy. Zatupotały nogi, gwar wypełnił las. Ryszard kryjąc się ¦wśród krzaków biegi dnem parowu. Nagle błyskawicznie padł w gęste trawy i podniósł sztucer. Ktoś zsuwał się ze stromego w tym miejscu zbocza. Zwierzę czy człowiek?... Z listowia wyjrzała znajoma twarz. To wódz Seneków. Kos uradowany chwycił Czarną Strzałę w ramiona. — Szedłem za Czerwonym Sercem. — powiedział Indianin, — Widziałem wszystko... Szli dziką puszczą z trudem przedzierając się przez gęste poszycie. Czarna Strzała prowadził ku samotnej chacie Szymona Gitry'ego. Początkowo niewiele do siebie mówili. Dopiero po paru dniach wędrówki poczęli gawędzić o wydarzeniach. itatnich tygodni. Nie napotykając ludzi, klucząc po kniei dotarli do Niedźwie- 'iej Doliny. Zebrało się tu już sporo czerwonoskórych. Zorza Kanna witała ojca i narzeczonego. Radość jej bila z twarzy, ilioć bolesny cień czaił się w źrenicach. 285 — Gdzis Niskuk? — spyta! Kos. — Posypała popiołem włosy I opłakuje w samotaoSci jh§źj. Nic zakłócajmy jej żałoby, — Kto przyniósł tę smutną wieść? — Pierwszy był tutaj Took-suh. On opowiedział wszystko* To jego strzała powaliła białego mustanga pułkownika Miczi--malsa. Ryszard przytulił dziewczynę. —' Przyniosłem coś dla Wodnej Ptaszyny — powiedział wyjmując woreczek sachema z kalumetem i wizerunkiem sowy. — Oddasz jej, Zorzo, te pamiątki, Zdjąłem je z szyi Skaczącej Pumy. — Mey-oo — szepnęła i łzy zamgliły jej oczy.. — Jest Gitiy? — Nie ma. Odprowadził nas tylko kawałekj wrócił na poJe bitwy. Węszący Wilk widział go z przestrzeloną głową. — Niemożliwe? — Tak. Wojownik Seneków mówił, że biały traper ocalili życie Jastrzębowi Sauków. -— Szkoda, że zginął. — Ugh. Był.Indianinem, cho6 białym. Kos przytaknął ruchem głowy. — Ty jesteś podobny do niego — powiedziała Hadąc głowę na jego piersi. W kilka dni później, kiedy w dolinę ściągnęły resztki rozbitych sił indiańskiej armii, starszyzna zasiadła przy Ognisku Rady. Twarze wodzów okrywał smutek i przygnębienie. Śmierć wielkiego Tecumseha zachwiała ich. wiarę w zwycięstwo, w umysłach kiełkowało zwątpienie, a przyszłość jawiła się obrazami zagłady wiosek, rodów i szczepów, W tym ponurym nastroju głos Czarnego Jastrzębia zamiast podnieść łudzi na duchu, pogłębił ogólne-przygnębienie. -t- Bracia, nie ma wśród nas Skaczącej Pumy. Czerwoni 286 mężowie zostali jak dzieci bez ojca. Cóż czynić nam teraz wypada? — Wódz Sauków i Lisów załamał tragicznie ręce. — Bia-iy generał Proctor uciekł z pola bitwy pozostawiając wojowników na pastwę czterokrotnie silniejszego wroga. I znowu klęska. Czarny Jastrząb jest zmęczony. Minęły już cztery lata, jak nie ma go w rodzinnej wiosce. Czas więc wracać nad Fox River, do kraju ojców. — Waleczny wódz opuścił zgnębione oblicze, po czym mówił dalej: —. Miczi-małsa są jak węże. Agolaszima jak stado wilków. Nigdy nie można ufać jednym ani drugim. Czarny Jastrząb wraca do swego wigwamu, gdzie oczekuje go stęskniona sąuaw i dzieci. Nim Sauk zdążył usiąść, już podniósł się Menewa; z ramionami wyciągniętymi ku słońcu zawołał donośnie: — Po każdej nocy w znoju zwycięża światło dnia, którego, symbolem jest Nabash-cisa. Jak można wątpić w jego moc? Wódz Kriksów nie rezygnuje z walki. Wielki naród Seminolów powstał na południu. Wojna obejmuje kraj Miczi-malsa niczym pożar prerię. Jakże można teraz rezygnować? Uczył nas Tecumseh; że w jedności plemion siła. Uszanujemy nauki sagamore. Bijmy blade twarze, aż ziemie naszych ojców i dziadów zostaną oczyszczone z okrutnych i chciwych najeźdźców. Śmierć Miczi-malsa! Hugh! Czarny Jastrząb położył dłonie na kolanach i dumał nad czymś ze wzrokiem wbitym w ziemię. Wodzowie uzewnętrzniali swe .myśli i uczucia, kwieciście uzasadniając swoje poglądy. Waneta, młodziutki wódz Dako-lów, wypowiedział się za wojną. Obiecał, że wróci poza Missouri po nowe zastępy wojowników, bo z tych, którzy z nim przybyli jeszcze do Tippecanoe, pozostało kilkunastu. Ociężale po raz drugi powstał wódz Sauków i Foxów. Kładąc prawą dłoń na sercu zaczął: — O, bracia! Czarny Jastrząb złamany smutkiem po zgonie Tecumseha myślami swymi wszedł na poplątane przez Mikam-wesa ścieżki. Saukowie pójdą z wami gromić Miczi-malsa, a gdy przyjdzie czas, może także Agolaszima. — Szmer aprobaty 287 lii ? «¦ ! §i§ 'L!!&.8 przeszedł przez szeregi wodzów i wojowników. — Czarny Jastrząb uda się do rodzinnej wioski nad Fox River, zgromadzi howe zastępy i wróci pomścić śmierć Skaczącej Pumy. Hugh. Gdy okoliczne drzewa kładły długie cienie, a w lesie gęstniał zmierzch, narada dobiegała końca. Ustaliwszy, że nowym punktem zbornym będzie miejsce, gdzie Ohio wlewa swe wody W wielkie koryto Missisipi, udali się na spoczynek. O świcie gońcy ponieśli do wszystkich plemion zamieszkujących puszcze I prerie, rozlewiska olbrzymich jezior i niedostępne1 błota nowe wezwanie do walki o prawo do życia i wolności. Kos zastanawiał się, co z tego wyniknie. Czy znajdzie się drugi Tecumseh? Kto pójdzie w ślady wybitnego Szawaneza? Może przerażeni śmiercią sachema Indianie przejdą na stronę Unii? Wszystko było możliwe.,. Wódz Seneków patrząc na córkę z czułością i troską zarazem położył swą rękę na jej ramieniu i powiedział: — Zorza Ranna pójdzie z Niskuk do wioski Satików nad Fox River. Tara jest bezpiecznie. — Nie mogę — szepnęła spoglądając prosząco na Ryszarda. — Tak trzeba — poparł Senekę Kos. •—¦ Tu długo jeszcze będzie lala-się krew. Końca wojny nie widać. A ty, Zorzo, musisz przecież spełnić wolę Skaczącej Pumy. Niskuk została sama. Ona oczekuje od ciebie pomocy... Rozumiesz,? Zorza Ranna zawstydzona spuściła powieki. Bezmyślni-o bawiła się frędzlami przepięknie haftowanej bluzki. Wiedziała że nie wolno jej odmówić. Wola zmarłego jest święta*' nienaruszalna. Kto ważyłby się jej sprzeciwiać, skazałby się 'i potworne nieszczęścia. Niskuk była jej przyjaciółką. Kocha' się jak siostry. Musi więc zaopiekować się Wodną Ptaszyi oczekującą dziecka. . Uśmiechając się powiedziała: •—¦ Zorza Ranna spełni życzenie Tecumseha i swego ojc — A zwróciwszy się do Kosa cicho wyszeptała: — Przyjedź mnie, Czerwone Serce, . • — Przyjadę, jak tylko skończy się wojna... 288 Cale popołudnie Ryszard spędził z dziewczyną. Byliby :śiiwi, gdyby nie tragiczne ..wydarzenia nad Thames Riyer i dające się rozstanie. ;lankiem dwie kolumny przygotowywały się do drogi. Jedną .; rzyli wodzowie: Ryszard, Czarna Strzała, Żuraw, Menewa i -Igły Kamień z trzystu wojownikami. Za chwilę mieli , j ruszyć ku jezioru Erie, przeprawić się na przeciwległy brzeg i 'oprzez siedziby Irokezów, Miamisów, Wyandotów i Otta- ,-ów, omijając forty Unii, dotrzeć do ujścia Ohio. Co na tej i v/złegłej drodze się zdarzy? Któż to mógt wiedzieć. Niskuk i Zorza Ranna długo żegnały się z- najbliższymi. i >ołączywszy do kolumny Czarnego Jastrzębia i Wanety szły i ¦cierając łzy. Serca ich przepełniał lęk i niepewność. Przed nimi :iał daleki szlak, aż poza olbrzymie wody Michigan, poza i mi zostawali ci, których kochały. Kos patrzył za najmilszą dziewczyną, aż znikła w zieleni rzewów. Czy dotrze kiedyś do wiosek Foxów i Sauków? Czy iajd-'ic tam ukochaną? Czy w tym wojennym kotle śmierci niną go kule? Jakiś ból ścisnął mu krtań i nieopisana ¦sknota owładnęła sercem. Oczy przesłoniła mgła. — Już czas, mój biały bracie — usłyszał głos wodza „neków. Słońce sypało złociste ciepło. Przepojone żywicą powietrze lur/alo. Ryszard powlókł się za wojownikami. Stąpania ludzi . t opiły się w szelesty i poszumy puszczy... I o KANAOA SPIS TREŚCI Warownia Malden .............. 5 Niskuk......,..........31 l'odwójna gra Wilłi'ego Gayera....... . 51 W puszczy nad Wabash River......... 74 Pierwsze zwycięstwa............94 W niewoli................113 Czerwonoskóry generał...........126 Śmierć nad Niagarą............149 Puma.................160 We Frenchtown.............. 173 Pamiętaj rzekę. Raisia............196 Bój o fort Meigs............. 216 Surowa sprawiedliwość...........235 Odwrót .................253 Ostatnia bitwa Tecumseha........, . 272 W nieznane.....,......., . 234 Jl WYDAWNICTWO LUBeLSKIE • LUBLIN 1978 r. Wydanie I. Nakład 70 000+272 egz. Ark. wyd. 15. Ark. druk. 18,25. Papier oflset. kl. V, 70 g, 82X104 cm. Oddano do składania 15 lipca 1978 r. Druk ukończono w kwietniu 1979 r. Cena z! 30.— Druk: Lubelskie Zakłady Graficzne im. PKWN, Lublin, ul. Unicka i. Zam. nr 2111. T-6.