Henry Kuttner PUŁAPKA CZASU Przełożyli Julita Wroniak Robert M. Sadowski SPIS TREŚCI PUŁAPKA CZASU ........................................ 7 Słowo wstępne .............................................. 9 OCZY THARA ............................................... 141 DRUGA STRONA LUSTRA ........................ 167 O AUTORZE .................................................. 209 PUŁAPKA CZASU Przełożyła Julita Wroniak Ciśnięty przez rozpętaną energię atomową w głąb czasu Mason miał tylko jedną szansę ocalenia Alasy, władczyni starożytnego Al Bekr, Miasta Nauki, i pow- rotu do własnej epoki, do roku 1939 — jeżeli odda Greddarowi Klonowi, Władcy Czasu, swój mózg! Niesamowita opowieść o ludziach porwanych z epok, które dzielą tysiące lat, i przerzuconych w czasie do prapoczątków cywilizacji! WSTĘP W szyscy wiemy, że jest lepszy i gorszy czas na zaznajomie- nie się z daną książką. Jeśli moment jest odpowiedni, książka potrafi zmienić nasz sposób patrzenia na świat, a nawet nasze ży- cie. Może dziś, Czytelniku, nadszedł czas, abyś — jak ja przed laty — sięgnął po powieść Henry'ego Kuttnera. Z „Pułapką czasu" zetknąłem się po raz pierwszy w 1938 ro- ku, kiedy jako uczeń szkoły podstawowej wziąłem do ręki amery- kański magazyn Marvel Stories. Widząc krzykliwą okładkę z ry- sunkiem Franka R. Paula, przedstawiającym nagą dziewczynę wśród robotów, od razu zorientowałem się, że znalazłem coś, na co czekałem. Czy „Pułapka czasu" zmieniła moje życie? Nie całkiem. Ale było w niej coś, co mnie ogromnie zainteresowało; czterdzieści lat później, kiedy pisałem Moreau's Other Island, rodzaj hołdu dla H.G. Wellsa, zauważyłem, że pożyczam od Kuttnera perwer- syjną postać, która zafascynowała mnie jako dziesięcioletniego chłopca: tajemniczą, egzotyczną kobietę nie należącą do gatunku ludzkiego... Tak właśnie funkcjonuje umysł pisarza: często zapomina 0 różnych rzeczach, które nagle owocują po latach. Dość nie- zwykłe wydaje mi się również to, że mam zaprezentować tę po- wieść polskim czytelnikom. Ale szczęśliwym trafem świat fanta- styki naukowej zbudowany jest właśnie z takich i innych zagadek 1 sprzeczności; dla nas to już codzienność. Kuttner nie należy do najbardziej sławnych pisarzy SF, ale jego nazwisko jeszcze długo będzie żywe, gdyż potrafił opowie- dzieć fascynującą historię i znaleźć dla niej właściwe słowa. Wy- chowywał się w otoczeniu książek — jego ojciec był antykwariu- szem, co niewątpliwie miało wpływ na młodego Kuttnera. Urodził się w Los Angeles w 1915 roku, zmarł zaś w ro- ku 1958. Zarabiał na życie pisaniem opowiadań SF, które dru- kowały popularne (groszowe) magazyny nowojorskie. Prawdopo- dobnie najważniejszym wydarzeniem w jego życiu był ślub z Catherine L. Moore, również pisarką, która podobnie jak Kuttner debiutowała na łamach Weird Tales. Odkąd zaczęli ze sobą współpracować, ich twórczość nabrała głębszych treści. Wspólnie osiągnęli ogromną popularność wśród miłośników fan- tastyki, zwłaszcza wśród czytelników Astounding Science Fiction, gdzie Kuttner publikował pod wieloma pseudonimami, z których najbardziej znany to Lewis Padgett. Właśnie w Astounding Science Fiction ukazały się opowiadania (pisane wspólnie z C. L. Moore), którym pisarz zawdzięcza swoją sławę: cykl o Łysych wydany później jako powieść pt. Mutanci oraz drugi cykl, którego akcja toczy się pod morzami Wenus po zniszczeniu Ziemi przez wojnę atomową; te opowiadania złożyły się na powieść Nieśmiertelni. „Pułapka czasu" poprzedza oczywiście te późniejsze powieści. Jest to utwór melodramatyczny i zawierający wady typo- we dla twórczości komercyjnej, jednakże jego dynamiczne tem- po sprawia, że czyta się go znacznie płynniej niż wiele lepiej napisanych powieści. Główny bohater, Kent Mason, wpada w pułapkę czasu i zo- staje przeniesiony z dwudziestego wieku w epokę poprzedzającą nastanie cesarstwa rzymskiego. Trafia do Atlantydy zasypanej piaskami Sahary*. Mieszka tam Greddar Klon, władca czasu, którego odwieczne siły życiowe wymagają stałej regeneracji. Jednym z ciekawszych pomysłów książki jest postać kobiety- -lamparta, która na przemian fascynuje Masona i napawa go od- razą. Pod tym względem „Pułapka czasu" wykazuje duże podo- bieństwo do powieści Jacka Williamsona Legion Umarłych opublikowanej w tym samym roku**. Bohater Williamsona rów- nież na przemian odczuwa wstręt i pociąg do pięknej, niezwykłej kobiety, z której emanuje wręcz metafizyczne zło. Kuttner i Wil- liamson oczywiście nie pierwsi posłużyli się w literaturze postacią * por. Atlantyda Pierre'a Benoit (przyp. red.). ** „Srebrny Glob", tom 2. Tytuł oryginalny „Legion czasu" (przyp. red.). kobiety-wampa; wywodzi się ona z dalekiej przeszłości — na przykład u Homera występuje jako Circe. Jednakże literatura fan- tastyczno-naukowa stworzyła dla niej wiele zaskakujących i ory- ginalnych wcieleń. Erotyzm, zarówno w życiu jak i literaturze, jest obecnie bardziej akceptowany niż w 1938 roku, więc siłą rzeczy „Pułapka czasu" wydaje się dziś znacznie mniej śmiałą historią, niż kiedy czytałem ją jako młody chłopiec. Wciąż jednak stanowi doskonałe przypo- mnienie, że literatura SF od dawna łączy erotykę z rzeczami nie- zwykłymi i dziwacznymi. Mimo popularnych akcesoriów, jak statki kosmiczne, roboty oraz przyszłościowa, wielce skomplikowana technika, zdrowy element erotyzmu zawsze był w niej obecny, choć często zakamuflowany. No cóż, bez względu na to, co jakiś mędrek mógłby twierdzić, pisarze są tylko ludźmi, tak samo jak czytelnicy ich utworów. Widoczne w twórczości Kuttnera przejawy tego, co można określić mianem swobody obyczajów, nie zyskały aprobaty wśród pewnych kręgów ówczesnego fandomu. Powodowani fałszywie po- jętym purytanizmem ludzie ci domagali się literatury SF całkowi- cie pozbawionej elementów erotycznych. W ten sposób wiele współczesnych problemów także przestałoby istnieć. Trudno sobie wyobrazić bardziej szarą utopię! Jednakże ten purytański stosunek do życia i literatury fantastyczno-naukowej dominował przez wiele lat. Na początku lat czterdziestych w Astounding Science Fiction rzadko spotykało się jakiekolwiek wzmianki o seksie. Być może seks ukradkiem powrócił do literatury SF właśnie dzięki parze Kuttner- -Moore, która w takich utworach jak „ Vintage Season" i Nieśmier- telni z wyraźną przyjemnością opisywała zmysłowe, dekadenckie społeczeństwa przyszłości. Wydaje mi się, że Kuttner i Moore czuliby się w swoim żywiole w latach sześćdziesiątych — tej tak przecież liberalnej dekadzie. Jednakże Henry Kuttner zmarł nagle na zawał serca w lutym 1958 roku, wkrótce po proroczym śnie. Odszedł w stosunkowo młodym wieku. Twórczość Kuttnera, jeśli nie liczyć dzieł powstałych w okresie udanej współpracy z żoną, w sumie rozczarowuje. Zdarzały mu się jednak samodzielne wzloty i wierzę, że „Pułapka czasu" właśnie do takich należy. Brian w_ Aldiss Rozdział I ZIELONE MONOLITY JVent Mason słaniając się ze zmęczenia dotarł na szczyt wzgórza i rozejrzał się wkoło oczami obrzękłymi od słońca. Spękane usta wykrzywiły mu się w gorzkim uśmie- chu, kiedy patrzył na ciągnące się w nieskończoność skały Pustyni Arabskiej, śmiertelnej pułapki niewyraźnej teraz w strugach gwałtownego, lodowatego deszczu. Nad rozpoś- cierającą się w dole równiną górowały dwie iglice skalne i kiedy Mason przyjrzał im się, nagle na jego spalonej słoń- cem twarzy pojawił się wyraz zaintrygowania. Rozpoznał ogromne kolumny i w tym momencie zrozumiał, że jego poszukiwania i życie dobiegną kresu niemal równocześnie. Miał bowiem przed sobą legendarne bliźniacze wieże zagi- nionego miasta Al Bekr, starożytnej metropolii zapomnia- nej wiedzy, Miasta Nauki! Przed dwoma miesiącami z portu Merbat wyruszyła na poszukiwanie Al Bekr ekspedycja i przez sześćdziesiąt dni bezskutecznie przemierzała jałowe pustkowia zwane przez Arabów Rub-el-Chali. Stary doktor Cordell, szef wyprawy, opierał swoje nadzieje na legendach, urywkach tekstów od- czytanych z ostraków oraz napisie widniejącym na glinianej tabliczce niedawno odkopanej na terenie starożytnego mia- sta Ur, z której wynikało, że Zakazane Miasto stało na nie- słychanie wysokim poziomie cywilizacyjnym. Według inskrypcji Al Bekr był rzadko odwiedzaną mieściną na Wielkiej Pustyni, aż nagle, w tajemniczych 14 Henry Kuttner okolicznościach, nastąpił tam niebywały rozkwit nau- ki i sztuki. Jednakże zmierzch kultury nastąpił równie szybko jak jej rozkwit, z przyczyn, które albo nie były zna- ne, albo nie zostały zapisane, i świetność Al Bekr minęła bezpowrotnie. Historia ta stanowiła jakby skróconą wersję legendy o Atlantydzie — wysoko rozwinięta cywilizacja zniszczona w zagadkowy sposób. Mason, archeolog wyprawy, był jej najmłodszym uczestnikiem. Lecz jak na ironię właśnie on, zagubiony na pustyni, sam jeden dotarł do miasta, w którego odkrycie jego towarzysze już zwątpili. Doktor Cordell postanowił zakończyć poszukiwania i wrócić do Merbat, a kiedy Ma- son nalegał, żeby zbadać jeszcze znajdujące się w pobliżu mało znane pasmo górskie, nie zgodził się na podjęcie ostatniej próby. O świcie Mason wymknął się z obozu zabierając naj- szybszego wielbłąda; liczył, że dotrze do gór i najdalej w ciągu dwóch dni dogoni wolno posuwającą się ekspedy- cję. Ale plany te spaliły na panewce. Wielbłąd upadł łamiąc nogę, kompas zaś uległ zmiażdżeniu. Od tego czasu minęły trzy dni, a Mason wciąż błądził po wymarłym, spalonym przez słońce piekle. Wkrótce zabrakło mu wody. Trawiony głodem zastrzelił sępa i z obrzydzeniem zjadł twarde łyko- wate mięso; później zaś, gdy wędrował już ledwo przytom- ny, zgubił rewolwer. A teraz wyczerpany stał na wzgórzu spoglądając na Al Bekr, Miasto Nauki! Czas obszedł się okrutnie z legendarną metropolią. Dwa olbrzymie słupy sterczące z piachu, gdzieniegdzie na wpół zasypane szczątki obrobionych bloków. I to wszystko. Dolina, szara i ponura w rzęsistym deszczu, była zupełnie wymarła i pogrążona w ciszy. Mason miał jednak nadzieję, że znajdzie tam schronienie przed przybierającą na sile ulewą. Nad Rub-el-Chali rzadko szaleją burze, ale za to swą gwałtownością przypominają kataklizmy. Wtem niebo nad Masonem rozdarła błyskawica. PUŁAPKA CZASU 15 Chwiejąc się z osłabienia, ruszył w dół po stoku. Ruiny dawnych budowli rosły w miarę, jak mężczyzna się do nich zbliżał. W okresie swojej świetności miasto musiało być naprawdę imponujące. Za wzgórzami ryknął grzmot. Słupy, które dzieliła nie- wielka odległość, dawały częściowe schronienie przed desz- czem. Mason oparł się o jeden z nich. Westchnął głęboko, z ulgą, i rozluźnił obolałe mięśnie. Nagle jego pociągła twarz ożywiła się. Powierzchnia monolitu, o który się opie- rał, szorstka i sfatygowana, naruszona zębem czasu, była niewątpliwie metalowa! Ale jaki lud zdołałby wznieść te olbrzymie, sięgające blisko piętnastu metrów wieże? To było nie do pomyślenia. Mason, marszcząc w skupieniu czoło, zbadał powierzchnię metalu. Nie umiał go zidentyfikować. Twardy, chropowa- ty, o osobliwym, zielonkawym zabarwieniu; był to zapewne jakiś nieznany stop. Zagrzmiało złowieszczo, a po chwili następna błyskawi- ca rozdarła powietrze. Niczym żarzący się, rozgrzany do białości miecz przecięła niebo, spowijając w olśniewającym blasku obie wieże. Mason poczuł, jak coś go unosi i odrzu- ca w bok. Przez ułamek sekundy widział ścianę jasnego, huczącego ognia, który tańczył między monolitami. Nastą- pił moment nieznośnego napięcia, powietrze trzaskało od elektryczności. Ciałem Masona wstrząsnął rozdzierający ból, ból tak straszliwy, że mężczyzna aż zawył, choć żaden dźwięk nie wydostał się z jego sparaliżowanej krtani. Coś targnęło nim gwałtownie. W oczach mu pociemniało i za- kręciło się w głowie, ale po chwili mrok ustąpił, rozpłynął się. Jego miejsce zajął wspaniały blask. Znikła pustynna dolina Al Bekr! Znikł ulewny deszcz, mokry piach, huk grzmotów nad głową! Mason leżał na plecach wpatrując się zaskoczonym wzrokiem w niezwykle wysokie sklepienie, promieniujące dziwnym, zielonym światłem, ku któremu pięły się oba monolity! 16 Henry Kuttner Bliźniacze wieże, ale jakże zmienione! Znikły rysy i za- głębienia spowodowane wielowiekową erozją. Ich połysku- jące zielenią powierzchnie były teraz gładkie jak lustro. Nieco dalej stały rzędy fantastycznych maszyn błyszczą- cych w tym dziwnym świetle. Mason po raz pierwszy w życiu widział takie urządzenia i nie miał pojęcia, do cze- go mogą służyć te wszystkie tłoki, koła i rury o wymyśl- nych kształtach. Sala była przestronna, okrągła, o ścianach i posadzce z białego kamienia. Na ścianach znajdowały się rozmieszczone w równych odstępach pręty z zielonkawego tworzywa, które jaśniały zimnym ogniem. Mason wyciągnął rękę i dotknął gładkiej powierzchni zielonego monolitu. Dotyk podziałał na niego uspokajająco. Jeszcze nie zwariowałem, pomyślał zupełnie oszołomiony. Przypuszczalnie uderzenie pioruna wyzwoliło z tajemni- czych wież jakąś niewyobrażalną siłę, dokonało zaskakują- cej zmiany, której jeszcze nie potrafił zrozumieć. Wstał powoli, spodziewając się niemal, że za moment ta niesa- mowita sceneria przeistoczy się z powrotem w zalaną desz- czem pustynną dolinę. Za jego plecami czyjś niski głos warknął coś pytającym tonem. Mason odwrócił się szybko. Ujrzał śniadego, krępego mężczyznę w przepasce na biodrach i sandałach; ze srogiej, ogorzałej twarzy pokrytej bruzdami złowrogo spozierały bladoniebieskie oczy. Nad wąskimi ustami sterczał duży, orli nos. Mężczyzna znów coś burknął. Istne szaleństwo! Mówił bowiem pradawnym, zapo- mnianym językiem semickim, najczystszą formą prajęzyka arabskiego, którym nikt oprócz naukowców nie posługiwał się prawie od czterech tysięcy lat. Niejasne podejrzenie spra- wiło, że Masonowi krew zastygła w żyłach. Wziął się jed- nak w garść i z trudem zaczął szukać w pamięci słów. Znał przecież ten język... — Przybywam z dalekiego kraju — powiedział wolno, niepewnie, spoglądając na ogromny bułat wojownika. — Nikt nie ma prawa wstępu do miasta! — oznajmił mężczyzna z dzikim błyskiem w oczach. — Władca za- brania komukolwiek wejść do Al Bekr. Nikt też nie może opuścić miasta! Al Bekr! Mason pośpiesznie rozejrzał się dokoła. Czyż- by jednak czas był odwracalny, wbrew temu co sądzi nauka? Czyżby dziwna siła, którą błyskawica wyzwoliła z monolitów, przeniosła go w zamierzchłą przeszłość? Ale te maszyny, ta wspaniała budowla przemawiały nie za przeszłością, lecz za potęgą odległej przyszłości. Przyjrzał się uważnie wojownikowi i nagle doznał olś- nienia. — Al Bekr nie jest twoim rodzinnym miastem — rzekł. — Nie potrzeba czarów, żeby to dostrzec — burknął mężczyzna. — Jestem Sumeryjczykiem. Masonowi opadła szczęka. Sumeryjczykiem?! Przed- stawicielem tajemniczego, starożytnego ludu, który stwo- rzył cywilizację w dolinach Eufratu i Tygrysu na długo przed podbojem tych ziem przez Amorytów? Wojownik, ogarnięty naraz podejrzeniami, podszedł bliżej; ruchy miał kocie, a bułat lśnił złowrogo. — Nie mam złych zamiarów — oświadczył pośpiesznie Mason. — Przysięgam na Enlila! Sumeryjczyk otworzył szeroko oczy. — Na Enlila? Przysięgasz na... Mason skinął głową. Wiedział, jaką czcią otaczali Su- meryjczycy swojego najwyższego boga. — Nie jestem twoim wrogiem — powiedział i poczuł, że robi mu się słabo. Skutki trzydniowej tułaczki po Rub- -el-Chali dały o sobie znać ze zdwojoną siłą. Nogi się pod nim ugięły i na próżno starał się utrzymać równowagę. Otoczyła go ciemność. Sumeryjczyk skoczył do przodu i podtrzymał Masona, otaczając go potężnym ramieniem. Wsunął bułat do poch- wy, po czym schylił się i wziął archeologa na ręce jak dziecko. — Na Baala i wszystkich bogów mleka i wody z półno- cy! — ryknął słowami przysięgi i dokończył: — Nie walczę z człowiekiem, który przysięga na Enlila! Jak przez mgłę Mason zdawał sobie sprawę, że Sume- ryjczyk przerzuca go przez muskularne ramię i niesie nie kończącymi się, skąpanymi w zielonym blasku koryta- rzami. Był zbyt słaby, żeby protestować. Po pewnym czasie wojownik ułożył go delikatnie na stosie futer. Mason po- czuł, że jakiś płyn sączy mu się do gardła; chwycił butelkę, którą Sumeryjczyk przyłożył mu do ust, i podniósł ją wy- żej. Woda... nie, nie woda, chociaż płyn nie miał smaku i był bardzo zimny. Wydawało mu się, że wraz z napojem wchłania energię, która rozchodzi się po ciele, docierając do każdej wysuszonej komórki. Opróżnił butelkę i oddał ją Sumeryjczykowi. Osłabienie minęło. Usiadł i rozejrzał się po pustym po- koju o kamiennych ścianach i podłodze wyłożonej futrami. Wojownik zerknął na butelkę smętnym, spragnionym wzro- kiem i odrzucił ją na bok. — Teraz powiedz, kim jesteś! — odezwał się gniew- nie. — Nikt w tym przeklętym mieście nie słyszał o Enlilu. A ty przecież nie jesteś Sumeryjczykiem. Mason zaczął starannie dobierać słowa. — Przybywam z odległych stron. Z leżącego na dale- kim zachodzie kraju, do którego dotarła sława Enlila. Ale skąd się tu wziąłem, tego nie wiem. — Nasz Władca mógłby ci to wyjaśnić. Jak cię zwą? — Mason. — Ma-zon — powtórzył nadając sylabom osobliwe gardłowe brzmienie. — A ja... nie, mów mi Uruk. Urodzi- łem się w mieście Uruk, a czasem lepiej jest nie wyjawiać swojego prawdziwego imienia. Jeśli kiedykolwiek opuszczę Al Bekr, wolę, aby ludzie nie wiedzieli, że służyłem u Gred- dara Klona. — Surowe oblicze Sumeryjczyka pociemniało; popatrzył nieufnie na archeologa. — Znasz Władcę? Zanim Mason zdążył odpowiedzieć, za drzwiami rozległo się dudnienie. Zaskoczył go wyraz strachu a zarazem oburze- nia, jaki pojawił się na twarzy Uruka. Drzwi się otworzyły. W wejściu stał... metalowy człowiek. Stwór miał ponad dwa metry wysokości, beczkowaty tułów, trzy wieloczłonowe nogi ze srebrzystego metalu zakończone szerokimi metalo- wymi płytkami. Giętkie, macko watę ramiona zwisały luźno; głowa, metalowa kula nieproporcjonalnie mała w porówna- niu z potężnym kadłubem, była zupełnie gładka, ale zaopa- trzona w jedno fasetkowe oko. Robot bacznie im się przyglą- dał. Sumeryjczyk nie poruszył się, tylko ścięgna prawej dłoni lekko mu drgały. Dłoń nieznacznie przesuwała się w kierun- ku rękojeści bułata. — Władca cię wzywa — powiedział robot bezbarwnym, monotonnym głosem. — Masz stawić się natychmiast. Odwrócił się i wyszedł. Drzwi zamknęły się bezgłośnie. Przeklinając pod nosem Uruk opadł na futra. — Cooo... to było? — spytał Mason czując, jak przenika go niepojęty strach. Robot sprawiał wrażenie żywej istoty. — Jeden ze służących Władcy — wyjaśnił Sumeryjczyk wstając. — Jeden z wielu, których stworzył. Tak, nasz Wład- ca jest wszechpotężny! — dodał z nutą ironii. — Ale muszę już iść. Poczekaj tu na mnie. Postaram się wrócić jak najprę- dzej. — Czy robot mnie widział? — spytał zaniepokojony Mason. Uruk wzruszył ramionami. — Jeden Enlil to wie. Czasem taki nic nie widzi, cza- sem wręcz przeciwnie. Wrócę niebawem i poszukamy dla ciebie kryjówki. Teraz już nie zdążę. Wybiegł z pokoju. Mason patrzył na zamknięte drzwi usiłując zebrać myśli. Przez ostatni kwadrans podświado- mie próbował sobie wmówić, że wszystko, co go otacza, jest snem, halucynacją wywołaną przez gorączkę. Ale wie- dział, że to nieprawda. Realność tego dziwnego miasta nie budziła wątpliwości, sam zaś był na tyle młody, aby zda- wać sobie sprawę, jak elastyczne są granice dostępnej czło- wiekowi wiedzy. Czas nie jest wielkością stałą, niezmienną. Teoretycznie podróże w przyszłość i w przeszłość są moż- liwe. Dlaczego więc miałyby być niemożliwe w praktyce? Dziwne, owszem, niezwykłe i przerażające, tak, ale prze- cież nie niemożliwe. Mason ukradkiem przejechał dłonią po gładkiej kamiennej ścianie i pogładził futra, na których siedział. Marzył o papierosie. Same zagadki! Fantastyczne miasto rządzone przez ta- jemniczego Władcę, którego tak bardzo lękał się Sumeryj- czyk. Zgadzało się to z legendami, ale niestety niczego nie wyjaśniało. Wciąż nie miał pojęcia, czy znajduje się wśród przyjaciół, czy wrogów, co teraz oczywiście interesowało go najbardziej. Słysząc hałas na korytarzu czujnie zerwał się na nogi. Kierowany niejasnym instynktem otworzył drzwi i wyjrzał na korytarz, ale widząc zbliżającego się robota zatrzasnął je szybko i przywarł ciałem do ściany obok. Liczył, że potwór pójdzie dalej, ale pewności nie miał. Kroki urwały się nagle. Drzwi ustąpiły pod naporem metalicznej macki i Mason, który rozpłaszczył się na ścia- nie, ujrzał kątem oka zaglądającą do środka olbrzymią po- stać. Robot nie dostrzegł go jeszcze. Stwór przekroczył próg i zastygł w miejscu, jakby wy- czuwając bliską obecność Masona. Mężczyzna odskoczył od ściany. Chciał wyśliznąć się na korytarz odpychając robota ramieniem. Ale nie zdawał sobie sprawy z jego możliwości. Mimo zachwianej równowagi robot zadziałał sprawnie. Okręcił się wokół osi i mocno chwycił mackami archeologa, który na próżno starał się uwolnić. Stwór trzymał go bez wysiłku, a jedna ze spiralnych macek wysunęła się, by zamknąć drzwi. Następnie sztyw- nym krokiem doszedł na środek pokoju, całkowicie lekce- ważąc szamotaninę Masona. Fasetkowe oko beznamiętnie spoglądało w dół. Wtem Mason dostrzegł pustą butelkę, którą Sumeryj- czyk niedbale odrzucił na bok: leżała w zasięgu ręki. Wy- konując gwałtowny skłon, podniósł ją z podłogi i zacisnął palce na szyjce. Oko robota znajdowało się wysoko, ale nie dość wysoko, aby nie mógł go dosięgnąć; zataczając ramie- niem szybki łuk, z wściekłością trzasnął potwora w głowę. Odłamki szkła sypnęły mu boleśnie w twarz. Wytężył wszystkie siły próbując się uwolnić z miażdżącego uścisku i w końcu zdołał oderwać obejmującą go w pasie mackę. Robot rzucił się naprzód i uderzył o ścianę. Oko miał stłu- czone; był ślepy. Nie tracąc ani chwili Mason otworzył drzwi i wymknął się na korytarz. Z tyłu dobiegał piekielny łoskot. To robot miotał się po pokoju, demolując wnętrze. Mason rozejrzał się uważnie; korytarz był pusty. Nie mógł czekać tu na Uruka; skoro posłano jednego robota, zjawią się następne. Zdając się na los szczęścia ostrożnie ruszył korytarzem w lewo. Co jakiś czas mijał kolejne drzwi, ale nawet nie sprawdzał, czy są otwarte, z obawy, że zaalarmuje miesz- kańców miasta. Ale nie miał wyboru. Z oddali docierał rytmiczny chrzęst nadbiegających stóp: zbliżały się następne roboty. Jeszcze kryły się za zakrętem. Nagle zawahał się: a może Władca Al Bekr — czy też ten, kto dowodzi metalowymi ludźmi — wcale nie ma wrogich zamiarów? Przecież robot właściwie nie atakował, jedynie starał się go schwytać i obez- władnić. Gdyby poddał się bez walki... W miarę jak tupot stawał się głośniejszy, rosło prze- rażenie Masona; odruchowo otworzył najbliższe drzwi i wśliznął się do środka. Rozglądał się po pomieszczeniu, kiedy za drzwiami przebiegały roboty. Wtem omal nie krzyknął z zachwytu, po raz pierwszy bowiem zobaczył ko- bietę o imieniu Nirvor — Srebrną Kapłankę! Rozdział II KOBIETA Z INNEGO CZASU iVl.ason stał na czymś w rodzaju niskiego balkonu, z którego stroma pochylnia prowadziła do obszernej, zbyt- kownej komnaty o niskim suficie. W powietrzu unosił się zapach piżmowych perfum. Podłogę pokrywały futra i ko- bierce. Na samym środku znajdował się niewysoki kwadra- towy ołtarz, na którym rozkwitał ognisty kwiat. Lśniąc zim- nym, srebrzystym światłem płomienie rzucały migotliwe refleksy na dwie ogromne bestie leniwie rozciągnięte po obu stronach ołtarza. Jeden lampart był lśniący i czarny jak heban... Drugi zaś biały niczym słynna brama z kości słoniowej, przez którą — jak głosi legenda — z piekielnego miasta Dis wylatują koszmarne sny, żeby dręczyć śpiących ludzi... Oba lamparty wpatrywały się zielonymi ślepiami w ko- bietę skuloną przy płonącym ołtarzu — kobietę, jakiej Ma- son nigdy dotąd nie widział. Była niczym przepięknie ukształtowany srebrny posąg. Jedwabista szata z czarnej koronki na wpół odsłaniała jej szczupłe ciało. Rozpuszczone włosy, srebrne jak światło księżyca, opadały na alabastrowe ramiona. Mason nie wi- dział jej twarzy. Kobieta klęczała przed ołtarzem i szeptała w obcym języku. A blade płomienie burzyły się zimno, wydając cichy syk. Lamparty zastygły niczym posągi. Głos kobiety prze- szedł w wysoki, piskliwy lament. — Ohe, ohe! — Mówiła teraz po semicku i Mason rozu- miał jej słowa. — Moje miasto, mój lud, moje królestwo! Zniszczone, wszystko zniszczone, wszystko przepadło! Już tylko leśne bestie krążą pustymi ulicami Korinuru... Ohe! — rozpaczała kobieta. Włosy zasłaniały jej twarz. Nagle wstała, rozdarła szatę i rzuciła ją na ziemię. Przez moment naga sylwetka ryso- wała się na tle mlecznych płomieni i Mason aż wstrzymał oddech na widok obnażonego piękna tej kobiety, ideal- nie uformowanych kończyn i kibici gibkiej na podobień- stwo ciał wpatrzonych w nią lampartów. Po chwili kobie- ta z najgłębszą pokorą uklękła ponownie, rozpościerając ramiona w błagalnym geście. — Spraw, aby Władcy powiodło się jak najrychlej — zaszlochała. — Niechaj zwycięży i przywróci Korinurowi jego utraconą potęgę... martwemu i cudownemu Korinu- rowi. Ja, królowa i kapłanka Korinuru, proszę cię o to, klę- cząc jak najnędzniejsza niewolnica w nagości i poniżeniu... Seleno, wszechwładna Seleno, zwróć ponownie swe oblicze ku mojemu ludowi! Zapadła cisza, którą zakłócał tylko cichy szept księży- cowego ognia. Lamparty niczym posągi wciąż trwały w bezruchu, enigmatycznie wpatrzone w kobietę zielonymi oczami. Masona przebiegł zimny dreszcz. Ponownie zmroziła go złowieszcza tajemnica tego nawiedzonego miasta. Kiedy mimo woli wzdrygnął się, jeden z lampartów warknął, czujnie zrywając się na nogi. Biała bestia pozostała na miejscu, czarna zaś poczęła się skradać w stronę podestu nie spuszczając z Masona oczu. W jej spojrzeniu było coś niepokojącego: stopień inteligencji, jakiego żadne zwierzę posiadać nie powinno. Kobieta błyskawicznie podniosła się z kolan i rozchy- liwszy czerwone usta wpatrywała się w przybysza. Na wi- dok jej urody Masonowi aż zaschło w gardle. Oczy kobiety były jak dwa czarne, głębokie stawy. Może wyczytała z twa- rzy Masona nie ukrywany zachwyt, gdyż usta jej zaokrągli- ły się w uśmiechu, a niski głos rozkazał: — Bokia! Do nogi! Czarny lampart zatrzymał się w pół kroku i cicho po- warkując wrócił do swojej pani. Ruchem dłoni kobieta przywołała do siebie Masona. Posłusznie ruszył w dół podestu. Serce biło mu jak sza- lone, kiedy zbliżał się do tej alabastrowej piękności, a w skroniach tętniła namiętność. Była Afrodytą, boginią miłości i rozkoszy... Coś w jej oczach sprawiło, że zamarł. Tak, było w nich piękno. Ale było również coś innego: w tajemniczej głębi źrenic czaił się chłód, obcość i zło, jakby brak duszy, który wstrząsnął Masonem i napełnił go odrazą. Zanim jednak zdążył się odezwać, nie opodal roz- legł się tupot biegnących nóg. Widząc jak Mason zerka nerwowo na drzwi, kobieta częściowo domyśliła się prawdy. Przez dłuższą chwilę stała w milczeniu, aż w końcu szepnęła po semicku: — Tutaj! Tylko cicho! Pochyliła się i dotknęła ołtarza. Blade ogniki wygasły nie pozostawiając śladu na czarnej kamiennej płycie. Po- naglany przez kobietę Mason wszedł niepewnie na ołtarz. Nagle pożałował swojej decyzji i chciał z powrotem zesko- czyć na ziemię. Ale było już za późno. Płomienie barwy księżyca wystrzeliły w górę z łagodnym sykiem. Otaczała go ściana srebrzystego ognia, zasłaniająca kobietę i całą komnatę. Zdumiał się, że nie wyczuwa ciepła; przeciw- nie, od niesamowitych płomieni wiało osobliwym chło- dem. Powoli Mason odprężył się, świadom, że chwilowo nic mu nie zagraża. Ale dlaczego ta kobieta przyszła mu z pomocą? Spoza ołtarza dobiegły go głosy. Ktoś, kogo nie wi- dział, zapytał o coś tonem nie znoszącym sprzeciwu. Ko- bieta odpowiedziała. Potem zaległa cisza. Księżycowe płomienie znów zgasły. W komnacie poza kobietą, która narzuciła na ramiona biały futrzany szal, oraz dwoma lampartami nie było nikogo. Śmiejąc się z ci- cha, dała Masonowi znak, że może zejść. — To był sługa Władcy — wyjaśniła. — Szukał cię, ale go odesłałam. Jesteś tu bezpieczny, przynajmniej na razie. Mason zeskoczył z ołtarza zerkając niepewnie na lam- party. Warknęły cicho, ale poza tym nie zwracały na nie- go najmniejszej uwagi. Podszedł do kobiety i rzekł po semicku: — Jestem ci wdzięczny, o bogini, która władasz serca- mi mężczyzn. Zachmurzyła się na ten kwiecisty komplement. — Nie mów mi o boginiach. Ta, którą czczę, napawa mnie lękiem, nie miłością. Jak się nazywasz? — Mason. — Mason. Ja jestem Nirvor. Przybyłeś do Al Bekr niedawno, prawda? — Niecałe pół godziny temu. Jesteś pierwszą ludzką istotą, którą tu spotykam, jeśli nie liczyć... Zanim wspomniał Sumeryjczyka, jakiś nieokreślony in- stynkt samozachowawczy nakazał mu ostrożność. Czarne oczy Nirvor zwęziły się czujnie. — Jeśli nie liczyć..? — Robotów. Kobieta uśmiechnęła się nieznacznie. — Z którego roku przybywasz? Mason wstrzymał oddech. Pytanie potwierdzało jego własne szalone domysły: tak jak przypuszczał, siła wyzwo- lona z bliźniaczych monolitów przeniosła go w czasie. Sta- rając się powstrzymać pytania, które same cisnęły mu się na usta, odparł najspokojniej, jak tylko potrafił. — Z 1939... Anno Domini — dodał po namyśle. — A ja, stosując wasze obliczenia, z 2150, czyli z twej dalekiej przyszłości. Tak jak ty zostałam schwytana w pu- łapkę czasu i przeniesiona w tę pierwotną erę poprzedzają- cą powstanie i rozkwit Egiptu i Rzymu. Tutaj, w zapo- mnianym od wieków Al Bekr, poznałam Władcę. Widząc brak jakiejkolwiek reakcji spytała: — Nie widziałeś go jeszcze? — Nie. Kto to taki? — Pochodzi z przyszłości, zarówno twojej jak i mo- jej. Żył w sektorze czasu późniejszym od twojego o pięć tysięcy lat, w epoce zmierzchu, odległej od naszej o pra- wie dziesięć tysięcy lat. Skonstruował projektor czasu, który umożliwił mu podróż do tego niemal prehistory- cznego miasta. Urządzenie uległo zniszczeniu, ale Władca postanowił je odtworzyć. Podbił Al Bekr i za pomocą ro- botów, które sam stworzył, przekształcił je w miasto na- uki. Następnie rozpoczął pracę nad rekonstrukcją projek- tora. — A ty, jak ty się tu dostałaś? Nie bardzo rozumiem... — Tkwiąca w monolitach energia atomowa, a raczej jej wyzwolenie powoduje zakrzywienie pola czasowego. Wszy- stko, co znajduje się w polu oddziaływania tej siły, zostaje wciągnięte w głąb czasu. Tak jest dziś i tak będzie za mi- lion lat. Masonie, zielone wieże czasu, budowane teraz przez Władcę, będą stały w tej dolinie, kiedy Al Bekr przemieni się w wymarłe pustkowie, będą tu stały w twoich czasach i w moich, będą tu stały zawsze, do końca dni za- chowując swą moc przenoszenia w czasie. Może raz na ty- siąc lat jakiś człowiek przejdzie tędy w chwili, gdy coś — na przykład piorun, jak to było w moim wypadku — wy- zwoli z nich siłę umożliwiającą podróż w czasie. Moja ka- rawana zatrzymała się na odpoczynek pod palmami w oazie doliny Al Bekr; nie mogąc zasnąć, spacerowałam podczas burzy i znajdowałam się właśnie między zielonymi wieża- mi, kiedy uderzył piorun. Zostałam cofnięta do epoki, w której projektor czasu zaistniał najwcześniej. Do teraź- niejszości, gdy w Al Bekr panuje Władca. Mason starał się ogarnąć umysłem to, co usłyszał. — Czy jesteśmy jedynymi, którzy wpadli w tę pułapkę czasu? — Tak. Ty, ja, Władca i jeszcze ktoś, kto... — Nirvor zawahała się. — Mniejsza o niego. Osunęła się na futra przy ołtarzu i przeciągnęła jak ko- cica. Lamparty patrzyły w milczeniu. Ona zaś przyglądała się Masonowi spod półprzymkniętych powiek; długie popie- late rzęsy ocieniały jej policzki. — Męczy mnie samotność. Usiądź, Masonie. Usłuchał. Kobieta ciągnęła dalej: — Czekam już długo, bardzo długo. Władca obiecał, że odeśle mnie do moich czasów i pomoże odbudować mo- je wymarłe miasto, marmurowy Korinur. Tymczasem żyję wśród tych barbarzyńców i czekam czcząc Selenę, a lam- party mnie strzegą... one, wraz ze mną, zostały schwytane przez wieże czasu. Drobną dłonią pogładziła pysk czarnej bestii. Mrużąc oczy lampart spojrzał na kobietę i zamruczał cicho. — Bokia i Valesta to mądre zwierzęta. Na długo przed upadkiem Korinuru nasi naukowcy wyhodowali przeróżne istoty, z których najmądrzejsze okazały się święte lamparty. Nie zapominaj, Masonie, Bokia i Valesta są bardzo mądre. Zwinnym ruchem przysunęła się do mężczyzny. — Ale mądrość mi nie wystarcza, Masonie. Jestem ko- bietą... Zarzuciła mu na szyję szczupłe ramiona. Czuł w no- zdrzach ciepły zapach wyperfumowanego ciała, zapach sza- leństwa, które powoli ogarniało jego umysł. Gardło miał spieczone, wyschnięte. Pochylił głowę i przywarł ustami do karminowych warg Nirvor. Kiedy odsunął się, przeszedł go lekki dreszcz. Ich spojrzenia spotkały się. Wtedy, po raz drugi, Ma- son dojrzał w jej oczach jakiś dziwny wyraz. Był w nich chłód, okrucieństwo i tajemnicza obcość, które sprawiły, że przerażony cofnął się odruchowo. Sam nie potrafił zrozumieć, co dokładnie przejęło go takim obrzy- dzeniem; odpowiedź miał poznać dopiero później. Ale już teraz wiedział ponad wszelką wątpliwość, że ta kobieta jest uosobieniem zła... Gniewny grymas wykrzywił wargi Nirvor. Przełknęła jednak słowa cisnące się jej na usta i wstała. Mason również wstał. Tym razem uważała, by nie spojrzeć mu w oczy. Podniosła blade ręce i odpięła klamrę przytrzymującą szal, który z szelestem zsunął się na ziemię. Mason chciał odwrócić wzrok, ale zabrakło mu siły wo- li. Może Nirvor była wcieleniem zła, ale była też boginią — marmurową Galateą, w którą namiętność tchnęła życie. Podeszła do Masona i znów zarzuciła mu na szyję obnażo- ne ramiona. Mason zacisnął zęby i chwytając Nirvor za nadgarstki, uwolnił się z jej objęć. Zbyt silne było wspomnienie wieją- cej grozą obcości, którą widział w jej oczach. — Mówisz, że pochodzisz z przyszłości — szepnął ści- skając przeguby kobiety. — Ale skąd mogę wiedzieć, jakie stworzenia będą żyły wtedy na świecie? Zrozumiała w lot aluzję. Czarne oczy rozbłysły wściek- łością. Wyrwała się Masonowi i odskoczyła rozkazując gniewnie: — Bokia, zabij go! Zabij! Czarny lampart zerwał się z miejsca i zniżywszy łeb za- czął się skradać w stronę Masona. Wtem rozległ się gromki głos: — Ten człowiek, Nirvor, należy do Władcy. Jeżeli go zabijesz, zginiesz sama! Rozdział III ZEMSTA WŁADCY iVlason odwrócił głowę i w drzwiach komnaty ujrzał Uruka. Sumeryjczyk zszedł szybko w dół pochylni, mierząc Nirvor chłodnym, nienawistnym wzrokiem. — Słyszysz? Nirvor! Srebrna Kapłanka syknęła przenikliwie; czarny lampart na moment zawahał się, po czym cofnął się na miejsce. Nirvor przeniosła gniewne spojrzenie na Sumeryjczyka. — Od kiedyż to ty mi rozkazujesz? — spytała. — Wypełniam polecenia Władcy — odparł gładko Uruk, ale w jego głosie dała się słyszeć nuta ironii. — A sądzę, że nawet ty nie odważysz się sprzeciwiać jego wo- li. Wściekła odwróciła się i dotknęła ołtarza, z którego znów wystrzeliły jasne, księżycowe płomienie. — Nie wspomnę Greddarowi Klonowi o tym zajściu — powiedział Sumeryjczyk. — Tobie również radzę mil- czeć. Kapłanka nie zareagowała, więc Uruk ujął Masona za łokieć i wskazał głową drzwi. Wyszli w milczeniu, a kiedy znaleźli się na korytarzu, wojownik odetchnął z ulgą. — To demonica, Ma-zon, ona i jej sługi, te ogromne kociska. Chodźmy — rzekł prowadząc archeologa do swo- jego pokoju. Gdy dotarli na miejsce i ułożyli się wygodnie na fu- trach, twarz Uruka wykrzywiła się w uśmiechu. — Myślałem, że dopadły cię roboty. Ale tu też nie je- steś bezpieczny. Chyba, że chcesz zaryzykować spotkanie z Władcą... — Dlaczego miałbym się go obawiać? — spytał Mason bez większego przekonania w głosie. — Dlatego, że kiedyś zjawił się w Al Bekr człowiek 0 nazwisku Murdach, zjawił się tak jak ty — znikąd. A te- raz siedzi w lochach, zakuty w kajdany. Nie wiem, czym się naraził. Może ciebie Greddar Klon nie uwięzi... — Wolę jednak nie ryzykować. Czy on jeszcze nie wie, że tu jestem? — Chyba nie. Nirvor cię nie zdradzi, bo wtedy sama by się zdradziła. Wydaje mi się, że przynajmniej przez jakiś czas możesz się ukrywać w Al Bekr. Nietrudno dojrzeć w stadzie białego wielbłąda, ale jeśli ma brązowe ubarwie- nie... — Sumeryjczyk wstał i po chwili wrócił niosąc kawa- łek materiału oraz cienki płaszcz. — Tutaj najlepiej nosić coś takiego. — Wygląda jak rzymska... — zaczął Mason, ale tamten patrzył nie rozumiejąc, i wtedy Amerykanin uświadomił sobie, że przecież Rzym ma powstać dopiero za kilka tysię- cy lat. Rozebrał się pośpiesznie; z kawałka materiału zawiązał na biodrach przepaskę, płaszcz zarzucił na ramiona. Uruk wręczył mu sztylet. — Nie mogę ci dać nic lepszego — powiedział. — Bu- łat muszę zatrzymać dla siebie. Poprowadził Masona korytarzem, mówiąc przez cały czas o Al Bekr. — Jeśli chodzi o Władcę, nie wiem, skąd przybył. Nie- gdyś Al Bekr był rajem. Potem zjawił się Greddar Klon 1 za pomocą swoich czarów zawładnął nami wszystkimi. Byłem akurat w Al Bekr z wizytą, kiedy on pojawił się, przedtem uciekłszy z Nippur. — Diaboliczny uśmiech prze- mknął przez posępną twarz Sumeryjczyka. — Kiedy dotar- łem tu z karawaną, w Al Bekr rządziła Alasa. Nagle zjawił się Greddar Klon. Nie widziałem tego, ale powiadają, że w biały dzień po prostu wyłonił się znikąd. Ogłosił się władcą, wziął Alasę jako zakładniczkę i więzi do dziś. Zamie- nił Al Bekr w miasto strachu. Rozejrzyj się tylko! — Wskazał ręką oświetlony na zielono korytarz. — Może Al Bekr nie był najpiękniejszym miastem świata, ale teraz jest to istne piekło. Ludzie w ogóle nie powinni mieszkać w miastach. Gdyby... ale stąd nikt nie zdoła uciec. Ci, co próbowali, ponieśli śmierć. Szpiedzy Greddara Klona są wszędzie. Korytarz rozszerzył się. Za plecami usłyszeli odgłos szybkich kroków. Sumeryjczyk szturchnął Masona w bok. Obok przebiegł metalowy robot. Nawet jeśli ich zobaczył, nie okazał zainteresowania. W oddali rozległ się głośny tu- pot wielu nóg oraz bicie dzwonu. Uruk zaklął i rozejrzał się wkoło, jakby szukając możli- wości ucieczki. Przebiegły kolejne roboty. Mason sięgnął po sztylet. — Nie! — Sumeryjczyk chwycił go za nadgarstek od- suwając mu rękę od broni. — Jest niedobrze, ale może zdo- łamy umknąć — powiedział niskim, nerwowym szeptem i przyśpieszył kroku. — Chodźmy! Nadbiegali wciąż nowi metalowi ludzie o wyłupiastych nieruchomych oczach, wymachując ramionami-mackami. Korytarz aż dudnił od ich kroków. Ponownie rozległ się dźwięk dzwonu. — Ten sygnał wzywa mieszkańców do Sali Narad — wyjaśnił Sumeryjczyk. — Obecność jest obowiązkowa. Te- raz nie zdołam znaleźć żadnej kryjówki dla ciebie. Musimy odłożyć to na później... Po pięciu minutach weszli do wspaniałej wysokiej sali, której wielkość była iście imponująca. Pozbawiona okien, o ścianach z białego kamienia, oświetlona była, podobnie jak inne pomieszczenia, za pomocą jaśniejących zielonym światłem rur. Z wylotów tuneli napływał tłum mężczyzn, kobiet i nielicznych dzieci. Prowadzony przez Uruka, Mason dołączył do miesz- kańców. Na jednym końcu sali mieściło się puste podium, nad którym wisiał w powietrzu, najwyraźniej bez podpar- cia, srebrzysty owalny przedmiot z metalu długości ponad dwóch metrów. Dziwnie przypominał trumnę. Mason po- czuł, jak Sumeryjczyk sztywnieje. Sala napełniała się gęstym tłumem ludzi o śniadych twarzach i wylęknionych spojrzeniach. Rozmawiali ściszo- nymi głosami, od czasu do czasu zerkając nerwowo na po- dium. Mason z zafascynowaniem przysłuchiwał się wymia- nie zdań prowadzonej w języku, który w dwudziestym wieku znało zaledwie kilku naukowców. Od wysokiego sufitu oderwała się czarna tarcza. Koły- sząc się zawisła w powietrzu nad tłumem. Szepty umilkły i zaległa cisza. Z wylotu korytarza za podium wyłoniły się, maszerując ramię w ramię, dwa roboty. Tuż za nimi wjechał pojazd kształtem przypominający wielką metalową kulę ze ściętym wierzchem — coś jakby ogromny puchar. Ze środka wysta- wała rozdęta łysa głowa pokryta niebieskimi żyłami, bul- wiasta i ohydna — monstrualna karykatura ludzkiej czasz- ki. Spod przerośniętej puszki mózgowej dwoje chytrych małych oczu bacznie lustrowało tłum. Mason rzucił ukośne spojrzenie na Sumeryjczyka. Do- strzegł w jego oczach cyniczny błysk, lecz przede wszy- stkim czaił się w nich strach. Zdał sobie sprawę, że pod maską pozornie lekceważącego stosunku wojownika do Greddara Klona kryje się zabobonny lęk. Urukowi, któ- ry w przeciwieństwie do niego nie mógł pojąć, że w cią- gu setek tysięcy lat ewolucji ludzie przeistoczą się w takie właśnie istoty jak dziwaczny człowiek na podium, Gred- dar Klon miał prawo wydawać się odrażającym mon- strum. Pojazd toczył się wolno w ślad za robotami. Ponad kra- wędź owego pucharu wysunęła się blada szczupła dłoń o wydłużonych, mackowatych palcach. Kiedy roboty do- szły do podium, pojazd ustawił się między nimi frontem do widowni, na której Mason zauważył inne roboty — straż- ników. Przez tłum przebiegła fala szeptów. — Władca! Władca! Archeolog rozejrzał się z zaciekawieniem. Rozumiał te- raz, jakim sposobem Greddar Klon utrzymywał w posłu- szeństwie zabobonnych mieszkańców Al Bekr: wykorzy- stywał ich strach przed nieznanym. Nagle uświadomił sobie, że audytorium przypomina wielki teatr, specjalnie tak urządzony, aby swoim tajemniczym, niecodziennym wystrojem wywoływać jak największe wrażenie na widzach. Wiedział, że jeśli czegoś ma się obawiać, to ogromnej wie- dzy Greddara Klona, a nie tej maskarady, którą przejrzał na wylot. Poczuł się trochę mniej zagubiony i bezradny. Władca podniósł szczupłą dłoń i tłum ukląkł. Mason ukrył się za grubym jegomościem z ogoloną głową, ubra- nym w wełnianą opończę. Z czarnej tarczy zawieszonej w powietrzu przemówił jednostajny, metaliczny głos. Mason zerknął dyskretnie do góry. Nic dziwnego, że to urządzenie — a przypuszczalnie był to zwykły głośnik — wprawiało w zdumienie Uruka i pozostałych. — Uwięziłem Alasę, waszą królową — oznajmił bez- barwny głos. — Jest moją zakładniczką od czasu, kiedy dowiedziałem się, że uknuła przeciwko mnie spisek. Uprzedziłem was, mieszkańców Al Bekr, że przy pierwszej oznace kolejnego buntu Alasa umrze. Przyznaję, takiej próby nie było. Greddar Klon powiódł chłodnym spojrzeniem po klę- czącym tłumie. Kiedy świdrujące oczy zwróciły się w jego stronę, Mason szybko spuścił głowę. Beznamiętny głos znów przemówił. — Więzienie, w którym trzymana jest Alasa, znajduje się ku przestrodze w publicznym miejscu. Zabroniłem wam tknąć jego ścian nawet palcem. Ale mojego rozkazu nie usłuchano! Na moment pochylił głowę. Z wylotu korytarza za po- dium wyłonił się robot, który zaciskał mackowate ramię wo- kół szyi idącej obok niego młodej, może dwudziestoletniej dziewczyny. Oczy wychodziły jej na wierzch, na włosach i podartej prostej białej szacie widniała zaschnięta krew. Metalowy owal zawieszony nad podium opadł niżej. Lśniąca srebrzysta powierzchnia ulegała zmianom: migota- ły na niej teraz różnobarwne światełka. Po chwili ścianki stały się przezroczyste jak szkło. Wewnątrz znajdowała się dziewczyna. Sumeryjczyk trącił Masona w bok i szepnął: — To Alasa, nasza władczyni. Leżała w przezroczystej trumnie; oczy miała zamknięte, ciemne loki okalały jej jasną twarz przesyconą dziwnie urzekającym pięknem. Obcisła zielona suknia uwydatniała zgrabne, ponętne kształty. Mason patrzył przed siebie z zapartym tchem. Tłum zafalował nieznacznie. — Dotknięcie więzienia Alasy grozi karą śmierci — oznajmił zimno głos. — Niechaj nikt nie próbuje odwrócić oczu. Dwa roboty mocno trzymały ubraną na biało dzie- wczynę. Tymczasem dwa inne wniosły na podium dziwa- czne urządzenie. Zdarły z niej szatę, obnażając szczupłe ciało przed wzrokiem zebranych. Dziewczyna krzyknęła i zaczęła się szamotać. Daremnie. Roboty umieściły na jej ciele dziesiątki przys- sawek — przezroczystych baniek, od których odchodziły elastyczne rurki podłączone do urządzenia na podium. Wtem Mason zauważył w pobliżu jakiś ruch. Jeden z klęczących mężczyzn, krzepki wojownik z brodą przy- prószoną siwizną, podniósł się z kolan i patrzył oniemiały przed siebie. Kiedy Mason skierował wzrok na scenę, ze- sztywniał z przerażenia. Dziewczyna na podium — zmieniała się! Tam, gdzie przyczepione były przyssawki, skóra stawała się różowa i rozogniona. Dziewczyna wyła z bólu, próbując wyrwać się z uścisku metalowych macek. Jej nagie ciało utraciło swą białość, pokrywały je teraz dziesiątki czerwonych ko- listych plam. Mason zrozumiał, na czym polega tortura. Maszyna wypompowywała ze szklanych baniek powietrze; potężne ssanie szarpało ciałem dziewczyny. Na twarzy Uruka osiadły kropelki potu. Choć z całej siły zaciskał zęby, nie potrafił ukryć lęku, jaki widniał w je- go oczach. Korzystając z okazji, że na sali podniósł się ci- chy szmer, Mason szepnął: — To tylko sztuczka, Uruk. Sumeryjczyk popatrzył na niego z niedowierzaniem, po czym pośpiesznie skierował wzrok na podium. — Mylisz się, Ma-zon — powiedział, prawie nie otwie- rając ust. — Nie po raz pierwszy to oglądam. A nie lubię, kiedy się mnie straszy. Dziewczyna wrzasnęła, głos miała przepojony cierpie- niem. Straszliwe ssanie rwało jej ciało i skórę. Do szkla- nych baniek trysnęła krew. Siła ssania coraz szybciej i bru- talniej rozdzierała jej żyły i tętnice, rozszarpywała włókna nerwowe. Ciało dziewczyny stawało się obumarłym, skrwawionym ochłapem mięsa. Ktoś krzyknął. Mason odwrócił głowę w porę, aby uj- rzeć, jak siwobrody wojownik, którego wcześniej zauważył, ciska włócznię w stronę podium. Niczym biały płomień broń śmignęła w powietrzu, kierując się w Greddara Klona! Ale odbiła się tylko i spadła na kamienną podłogę... Z podium wystrzelił promień żółtego światła. Musnął jakiegoś mężczyznę, który odskoczył wrzeszcząc z bólu, i pomknął dalej. Uderzył w siwobrodego wojownika — ten zawył przeraźliwie i ze zwęgloną twarzą runął na ziemię. — Strzeżcie się! — rozległ się metaliczny głos. — Strzeżcie się zemsty Władcy! — Znałem go — mruknął Uruk. — To jego córkę zamordowano przed chwilą... — urwał nagle, gdyż szepty na sali raptownie ucichły. W ciszy, która zapanowała, głos płynący z zawieszonej w powietrzu tarczy zabrzmiał niemal jak krzyk. — Numer dziewięć-siedem-trzy, wystąp! Uruk gwałtownie wciągnął powietrze, po czym nie pa- trząc na Masona wstał z klęczek i ruszył w kierunku sceny. Stanął tuż przed podium, twarzą do Greddara Klona. — Gdzie jest obcy, którego widziano u ciebie w poko- ju? — Tym razem głos pochodził z cienkich ust Władcy, a nie z aparatury nagłaśniającej. — Nie wiem — powiedział dobitnie Uruk. — Uciekł z mojej kwatery. Mason domyślił się, że te słowa są dla niego wskazów- ką. Ale Greddar Klon też był nie w ciemię bity, bo znów zwrócił się do sali. — Mówię do ciebie, przybyszu. Podejdź tu. Mason nie poruszył się. Jeden z robotów zacisnął mac- kę na szyi Uruka. Sumeryjczyk błyskawicznie sięgnął po broń, lecz po chwili ręka opadła mu wzdłuż ciała. Tymcza- sem — ku zdumieniu Masona — suchy, beznamiętny głos przemówił po angielsku; była to dziwna, źle akcentowana angielszczyzna, niemniej całkiem zrozumiała. — Nie... grozi ci... żadne niebezpieczeństwo... Po- dejdź... jeśli chcesz... wrócić do... swojego sektora czasu. Mason drgnął zaskoczony i po krótkiej chwili wahania poderwał się na nogi. Właściwie nie miał innego wyboru. Mackowata ręka zaciśnięta na szyi Uruka stanowiła wyraź- ne ostrzeżenie przed tym, co czeka Sumeryjczyka, jeśli on, Mason, nie usłucha Władcy. Czując na sobie rzucane ukradkiem spojrzenia, ruszył pośpiesznie do przodu, mijając Uruka bez słowa. Smagły wojownik stał z kamiennym wyrazem twarzy, patrząc pro- sto przed siebie. Kiedy Greddar Klon skinął głową, robot zdjął mackę z szyi Uruka, owijając ją wokół ramienia Ma- sona. Nie było w tym geście nic groźnego, przeciwnie, Mason odniósł wrażenie, że metalowy stwór wziął go za ramię po to, by wskazać mu drogę. Delikatnym szarpnię- ciem robot skierował go do wylotu tunelu za podium. Dziwne, fasetkowe oko umieszczone pośrodku okrągłej me- talowej głowy patrzyło na niego obojętnie. Zerknąwszy na Uruka ruszył posłusznie z robotem, mi- jając Alasę, która leżała bez ruchu, uwięziona w przezro- czystej trumnie. Na widok nieziemskiej urody dziewczyny serce załomotało mu mocniej. Po chwili pochłonął go zie- lonkawy półmrok korytarza... Zaprowadzono go do znanej mu już wielkiej sali z dwo- ma monolitami. Tam czekał, wciąż czując na ramieniu zim- ny uchwyt macki, aż wreszcie usłyszał odgłos zbliżają- cych się kroków. Do ogromnej komnaty wkroczyły dwa roboty ze straży przybocznej Władcy, za nimi zaś wjechał Greddar Klon w swym metalowym pojeździe. Władca za- trzymał wóz, otworzył drzwiczki i wydostał się na zewnątrz. Teraz Mason miał okazję przyjrzeć się z bliska tej dzi- wacznej, odzianej w obcisły czarny strój postaci. Był to ni- ski, przysadzisty mężczyzna — jego barki znajdowały się na wysokości pasa Masona — o karłowatym ciele i szczup- łych, bezkostnych rękach zakończonych wydłużonymi pal- cami. Kabłąkowate nogi miał silne i masywne. Musiały być dobrze umięśnione, żeby utrzymać ciężar potężnego móz- gu. Głowa karła była biała jak papier i pokryta niebieskimi żyłami. Mason niemal widział jak pulsuje w rytmie drgań olbrzymiego mózgu. Kości czaszki musiały być bardzo kruche — archeolog postanowił to sobie zapamiętać. Drobna wysunięta szczęka poruszyła się i Greddar Klon skrzekliwym głosem wypowiedział kilka słów, któ- rych Mason nie zrozumiał. — Przykro mi — oznajmił po angielsku. — Nie mówię twoim językiem. — Ale... ja... znam... twój — odparł karzeł, wymawiając każde słowo oddzielnie. — Studiowałem... zapisy... Lepiej mówmy w prajęzyku — zaproponował, przechodząc na semicki, którym władał znacznie płynniej. — Ostatnio spo- ro muszę się nim posługiwać, choć z początku sprawiał mi trudność. Pochodzisz z przyszłości. Ja też, ale z o wiele odleglejszej niż twoja. Skinął głową. Macka odwinęła się uwalniając ramię Masona. Robot oddalił się, by wrócić po chwili z naręczem futer. Greddar Klon spoczął na nich, niebawem zaś robot przyniósł następny stos futer, który rzucił na podłogę koło Masona. Archeolog również usiadł. — Pozwól, że ci wszystko wyjaśnię. W swoim świecie zbudowałem maszynę czasu, projektor, który przeniósł mnie w odległą przeszłość. Pomyliłem się w obliczeniach i omal nie przypłaciłem tego życiem. Zamierzałem prze- nieść się o kilka dni w przyszłość, ale prąd czasu był bardzo szybki... i wylądowałem w tym starożytnym mieście. Drogę powrotu miałem odciętą. Moje urządzenie nie istniało, oczywiście, w tak zamierzchłej przeszłości. Dopiero ja mia- łem je zbudować, i to w odległej przyszłości. Zimne oczy spoglądały tajemniczo na Masona. — Buduję od nowa to urządzenie, wprowadzając pew- ne modyfikacje. Muszę mieć pewność, że nie popełnię ko- lejnego błędu. Nie chciałbym wylądować w pliocenie albo w umierającym świecie bez powietrza. Jeszcze nie zakoń- czyłem eksperymentów. Czy wiesz, dlaczego ci o tym opo- wiadam? Mason potrząsnął głową, zaciskając mocno zęby. — Nie, nie z przyjaźni. Potrzebuję twojego mózgu. Twojej inteligencji. Roboty są posłuszne, ale nie potrafią myśleć. Muszę wykonać precyzyjne badania, obliczenia... U siebie miałem do dyspozycji znających się na rzeczy asy- stentów, lecz tymi barbarzyńcami nie mogę, rzecz jasna, się posłużyć. Ty zaś możesz mi pomóc. Wprawdzie umysł masz nie w pełni rozwinięty, ale posiadasz przynajmniej podstawy wiedzy naukowej. Słowem chcę twojej pomocy. Przez chwilę obserwował Masona, po czym mówił da- lej: — Tylko w ten sposób zdołasz powrócić do własnej epoki. Pozbądź się wszelkich złudzeń. Ci ludzie tutaj nic dla mnie nie znaczą. Ty też nie, choć możesz mi się przy- dać. Wybieraj więc: współpraca albo śmierć. Archeolog zawahał się. Nie miał cienia wątpliwości, że odmowa równa się śmierci, a przynajmniej torturom. Wie- dział, że musi zyskać na czasie, dopóki lepiej nie zrozumie tego obcego mu, tajemniczego świata. — Dobrze, pomogę ci — odparł ze znużeniem. — Cieszę się. — Greddar Klon przyjrzał mu się uwa- żnie. — Jesteś zmęczony. Musisz się wyspać, a kiedy od- poczniesz, rozpoczniemy pracę. Podszedł robot, ujął Masona za ramię i lekko pociągnął w stronę korytarza. Dobiegł go jeszcze chłodny, złowrogi głos Władcy: — Pamiętaj, nie ufam ci. Ale chyba zrozumiałeś, że zdrada oznaczać będzie twoją śmierć?! Rozdział IV SPISKOWCY 1 rzeź siedem godzin Mason spał jak kamień, zwinięty na stosie futer w jednym z pustych mieszkań Al Bekr. Raz tylko, zbudzony hałasem, którego przyczyny nie znał, podszedł do drzwi i wyjrzał na korytarz. Na zewnątrz stał bez ruchu jeden z metalowych robotów, który pełnił straż. Uśmiechając się kwaśno, Mason wrócił na posłanie i znów pogrążył się we śnie. Kiedy obudził się ponownie, czyjaś twarda, szorstka dłoń spoczywała mu na ustach. Zaskoczony, począł się roz- paczliwie szamotać, ale po chwili uspokoił się słysząc ner- wowy szept Uruka. — Spokojnie, Ma-zon! Bądź cicho! Śniada twarz Sumeryjczyka lśniła potem. Cofnął rękę. — Nie mamy czasu — oświadczył. — Musimy odbyć podróż, zanim wezwie cię Greddar Klon. — A robot? — Mason wskazał głową drzwi. Cienkie wargi Uruka rozciągnęły się w uśmiechu. — Już się nim zająłem. Za pomocą tego, widzisz? — Wyjął ukryty w fałdach płaszcza biały, połyskujący przed- miot w kształcie jaja. — Dostałem go od Murdacha. Murdach! Tak się nazywał człowiek z przyszłości, które- go Greddar Klon uwięził w lochach Al Bekr. — Ale jak... — Murdach jest mądry i choć siedzi zakuty w kajdany, potrafi wiele. Odwiedziłem go wkrótce po tym, jak Władca ukarał mnie za ukrywanie ciebie. — Krzywiąc się z bólu, delikatnie potarł plecy. — Nie lubię pocałunków bicza, o nie! Ale mniejsza o to. Opowiedziałem Murdachowi o tobie, a on obmyślił pewien plan. Dał mi tę broń przeciwko metalo- wym ludziom i prosił, żebym cię do niego zaprowadził. Cie- bie i Alasę, albowiem Władca zamierza ją zamordować. — Więc na co czekamy? — Mason poderwał się szybko na nogi i skierował do drzwi. Kiedy przesunął dłoń w stronę sztyletu wsuniętego za pas, Uruk roześmiał się. — Nic nam nie grozi, jeśli tylko będziemy działać ostro- żnie. Broń Murdacha jest potężna. Sumeryjczyk otworzył drzwi. W progu stał robot-stra- żnik o fasetkowym oku, pustym i pozbawionym blasku. Kie- dy go mijali, nawet nie drgnął. — Jest zauroczony — wyjaśnił Uruk. Mason zdumiony podniósł brwi. Nietrudno bowiem było odgadnąć przyczynę paraliżu robota, choć oczywiście dla zabobonnego Sumeryjczyka czary były jedynym rozsądnym wytłumaczeniem. Jajokształtna broń Murdacha przypusz- czalnie wysyłała promienie, które powodowały okresowe spięcie w układzie zasilającym mechanizm robota. Mason zastanawiał się, na jak długo? — Chodźmy — powiedział Uruk i ruszył przodem. Archeolog bez słowa udał się za swoim przewodnikiem. Szli szybko pustymi korytarzami oświetlonymi zielonym blaskiem i wkrótce dotarli do wielkiej sali, gdzie znajdowa- ło się podium, na którym Greddar Klon w obliczu tłumnie zgromadzonych mieszkańców Al Bekr torturował i zabił semicką dziewczynę. Teraz komnata była pusta, jeśli nie liczyć zawieszonej w powietrzu szklanej trumny. Uruk podbiegł do niej sprężystym krokiem, a Mason tuż za nim. Z wylotu korytarza wyłonił się robot. Sumeryjczyk podniósł ramię, ściskając w masywnych palcach połyskliwą tajemniczą broń otrzymaną od Murdacha, z której po chwi- li wystrzelił cienki jak- ołówek promień światła. Promień uderzył w korpus robota i zaczął się rozcho- dzić, rozlewać po jego srebrzystym pancerzu niczym płyn. Nagle robot zamienił się w płonący jaskrawym światłem słup. Zatrzymał się w pół kroku, sztywno wyciągając przed siebie macki. Zamarł w bezruchu. Promień światła wygasł i Uruk schował broń pod płaszcz. — Teraz Alasa — mruknął. — Murdach wytłumaczył mi, jak ją uwolnić. Obym się tylko nie pomylił... Dotknął dziwnej trumny i delikatnie przejechał ręką po jej szklanej powierzchni. Zaklął cicho pod nosem, ale wnet odetchnął z ulgą. Coś szczęknęło mu pod palcami, po czym rozległ się dziwny wysoki dźwięk, jakby w skrzypcach pęk- ła struna. Trumna wolno opadła na ziemię, otworzyło się wieko. W środku spoczywała Alasa — nieruchoma, pogrążona we śnie. Mason pochylił się, wpatrzony intensywnie w dzie- wczynę. Alasa promieniowała urodą wręcz nieziemską, na- pawając Masona chwilowym strachem, że — uśpiona — nigdy się nie obudzi. Wreszcie długie czarne rzęsy uniosły się i oczy o ciep- łym, złocistym odcieniu spotkały się ze wzrokiem mężczy- zny. Odmalowało się w nich zrozumienie i Alasa uśmiech- nęła się. Nie wydawała się już boginią, lecz prawdziwie ludzką istotą. Wtem na jej twarzy pojawił się strach. Zwinnym ru- chem zeskoczyła na ziemię i rozejrzała się niepewnie ni- czym ścigane zwierzę. — Nie bój się — powiedział po semicku Mason. — Przyszliśmy cię uwolnić, a nie skrzywdzić. Alasa popatrzyła na niego podejrzliwie. — Ma-zon nie kłamie — potwierdził Sumeryjczyk. — Mnie chyba znasz i wiesz, jak walczyłem, kiedy do Al Bekr przybył Greddar Klon. Po raz pierwszy Alasa przemówiła, głosem niskim, lek- ko ochrypłym, jakby od dawna nie używała strun głoso- wych. — Tak, Uruk, znam cię i ufam ci. Ale powiedz mi, proszę, jak długo trzymano mnie w tym więzieniu? — Przez dwanaście księżyców — odparł. — Ale chodźmy, porozmawiamy po drodze. Nie mamy ani chwili do stracenia. — Odwrócił się do trumny, zamknął wieko, po czym podniósł ją w górę, gdzie zawisła w powietrzu przez nic nie podtrzymywana. — Może minie trochę czasu, zanim Władca spostrzeże, że cię nie ma. Sumeryjczyk szedł pierwszy. Najwyraźniej był świetnie zorientowany w zawiłym labiryncie Al Bekr, choć Alasa nieraz otwierała szeroko oczy zdumiona przeobrażeniami, jakie dokonały się w jej mieście. Mason co chwila rzucał na nią ukradkowe spojrzenia. Widok delikatnej urody dzie- wczyny sprawił, że jego serce zaczęło szybciej bić. W pew- nym momencie Alasa spojrzała na niego z nie ukrywaną ciekawością. — Pochodzisz chyba z odległych stron — rzekła. — Mężczyźni w Al Bekr są albo silni, albo przystojni, lecz rzadko miewają obie te cechy naraz. Ty może nie jesteś bardzo przystojny... — w jej złocistych oczach pojawiły się wesołe iskierki — ale podobasz mi się. Zanim zdążył odpowiedzieć, w oddali przemknął cień. Był to biały lampart Nirvor. Zwierzę przystanęło, przygląda- jąc się uważnie trójce zbiegów. Mason poczuł, jak ciarki przechodzą mu po krzyżu. Wprawdzie była to tylko czworo- nożna bestia, ale w jej świdrującym spojrzeniu malowała się drapieżna złośliwość i osobliwa iskra inteligencji. Lampart cofnął się i znikł. — To demon — szepnął Uruk. — Czarna Bokia zabija bez namysłu, ale biała Valesta jest jak Malik Taus, upiorny paw wschodnich plemion. Pośpieszmy się. Droga prowadziła teraz w dół, stromo opadającymi po- chylniami; szli pustymi korytarzami skąpanymi w jasnozie- lonym blasku. Raz napotkali robota, ale Uruk szybko unie- ruchomił go promieniem z broni Murdacha. Schodzili coraz niżej, do ukrytych głębi zagubionego Al Bekr... Uczucie strachu nie odstępowało Masona ani na krok. Trwoga, której nie potrafił opanować, towarzyszyła mu od chwili, gdy na ich drodze ukazał się biały lampart. Stopniowo narastało w nim coraz większe, choć niewytłumaczalne prze- konanie, że niebezpieczeństwo czai się tuż za rogiem... Atak nastąpił nagle, bez żadnego ostrzeżenia. Z ciemności zalegających boczny korytarz wystrzeliła czarna błyskawica — smolisty lampart Bokia! Skoczył wprost na głowę Uruka, który niechybnie zginąłby od jego kłów, gdyby Mason odru- chowo nie rzucił się naprzód i nie odepchnął Sumeryjczyka w bok. Ostry jak brzytwa pazur rozorał Masonowi ramię, zwierzęca sierść musnęła policzek — tak blisko przeszła śmierć. Następnie lampart wykonał w powietrzu obrót; zie- lone oczy lśniły złowrogo. Ale Uruk wyciągnął już bułat. Z furią dorównującą wściekłości bestii sprężył się do skoku, obnażając zęby w dzi- kim uśmiechu. — Odejdź, Ma-zon! Chroń Alasę! Mój miecz jest dłuższy od twojego noża! Ja się rozprawię z tym diabelskim nasieniem. Mason zasłonił Alasę własnym ciałem i dobył sztyletu. Lampart zbliżał się do Uruka, poruszając zamaszyście ogo- nem. Nagle... Zapadła ciemność. Zielone światło zgasło i korytarz pogrążył się w nie- przeniknionym mroku. Świadomość szybko zbliżającego się końca podsunęła Masonowi pomysł. — Weź broń, Uruk! — krzyknął. — Broń Murdacha! Nie był pewien, czy promień zdoła sparaliżować zwie- rzę, ale miał nadzieję, iż przynajmniej na tyle rozproszy ciemność, że będą w stanie dojrzeć, z której strony lampart szykuje się do ataku. Nie wiedział, czy Uruk go usłyszał. Grunt zadrżał mu pod stopami. Nastąpił wstrząs i ziemia zapadła się, kiedy Mason walczył o utrzymanie równowagi. Miękkie ciało Alasy uderzyło w niego i oboje runęli w otchłań. Nie spadali długo, a stos futer, na którym wylądowali, ocalił ich przed zranieniem. W egipskich ciemnościach Mason słyszał urywany oddech dziewczyny. Wyciągnął dłoń i natrafił na ciepłe gładkie ramię. — Nic ci nie jest? — spytał. — Chyba nie, ale co z Urukiem? Zawołał Sumery jeżyka, ale jedyną odpowiedzią była głucha cisza. Wtem rozbłysło światło... Znajdowali się w malutkiej, mierzącej najwyżej cztery metry kwadratowe celi o metalowych ścianach i takimże suficie. Mason wstał, trzymając w pogotowiu sztylet. — Bokii się nie powiodło, ale mnie dopisało szczęście — przemówił czyjś drwiący głos. — Jestem mądrzejsza od mojego lamparta. Był to głos Nirvor, Srebrnej Kapłanki! Mason rozejrzał się szybko. Niewidzialna kobieta ro- ześmiała się cicho. — Nie uciekniesz mi, Masonie, ani ty, ani ona. Zginie- cie tu. Władca nigdy się nie dowie, że to ja was zabiłam. Bo centaur, kiedy pożera, nie zostawia nawet kości. Mimo że nie był to odpowiedni moment, Mason zaczął się zastanawiać, dlaczego Nirvor zieje do niego taką niena- wiścią. Po chwili przypomniał sobie własne słowa oraz przerażenie i wstręt, które ogarnęły go na widok dziwnego chłodu i okrucieństwa w oczach Srebrnej Kapłanki. Nirvor pamiętała — dla niej była to obraza nie do wybaczenia. — Śledziłam was — ciągnął zimny głos — aż doszliście do pułapki nad jaskinią centaura. Skoro Władca w swym zadufaniu nie obawia się zdrady, to ja będę nad nim czu- wać. Obiecał mi, że przywróci Korinurowi jego dawną świetność, więc wy, którzy jesteście jego wrogami, musicie zginąć! I to natychmiast! Podłoga przechyliła się gwałtownie i Mason z Alasą znów zaczęli spadać. Wylądowali na suchym, szeleszczą- cym sianie w olbrzymim, wysoko sklepionym, mrocznym pomieszczeniu. Wydawało im się puste, dopóki nie ujrzeli w odległym kącie jakiegoś niewyraźnego czarnego kształtu. — Wkrótce centaur się zbudzi — rozległ się ponownie glos Nirvor. — Przypatrzcie mu się dobrze i doceńcie umiejętności Władcy. Ten centaur był niegdyś mieszkań- cem Al Bekr, głupcem i mordercą, którego Greddar Klon z pomocą swojej wiedzy przekształcił, zarówno fizycznie jak i psychicznie, w dziką bestię. Nie karmi się go często. Rzadko też wrzuca się do jaskini dziewice. A przecież nadal po części jest człowiekiem — dokończył głos z cynicznym śmiechem, po którym zapanowała cisza. Mason zerknął na bladą twarz Alasy. — Głowa do góry — powiedział w swoim języku, po czym zreflektował się i przeszedł z powrotem na semicki. — Odwagi! Jeszcze nie zginęliśmy. Wargi Alasy zbielały. — A jednak lękam się, to przecież czary! — Ze mnie też niezły czarodziej — zażartował Mason, choć wcale nie było mu do śmiechu. Dostrzegł, że czarna bryła w rogu porusza się. Wstaje. Powoli wyłania z cienia... Masona ogarnął zimny, dławiący strach. Oto widział centaura — prawdziwe, żywe, oddychające stworzenie, mi- tologicznego potwora pobudzonego nagle do życia. Powta- rzał sobie w myśli, że stworzyły go zabiegi chirurgiczne Greddara Klona, ale mimo to nie potrafił stłumić w sobie obrzydzenia. Potwór był odrażający: miał tułów dereszowatego ko- nia, cały oblepiony zeschniętym łajnem. Z kłębu wyrastała klatka piersiowa i owłosione, silnie umięśnione ramiona mężczyzny. Głowa była ludzka, a zarazem w jakiś nieokreś- lony sposób zwierzęca. Małym, zapadłym oczom brakowa- ło jakiejkolwiek inteligencji, płonęły jedynie głuchą niena- wiścią i okrucieństwem. Centaur spojrzał na Masona, po czym skierował wzrok na Alasę. Oczy mu się zaiskrzyły. Obwisłe, obślinione war- gi poruszyły się, wydając niezrozumiałe dźwięki. Unosząc do góry masywne ramiona, stwór podbiegł kłusem. — Schowaj się za mnie — rozkazał dziewczynie Ma- son. Zacisnął dłoń na zimnej rękojeści sztyletu. Podniósł broń. Centaur zerknął w dół na Masona i zawahał się, po czym przysiadł i nagle skoczył z wściekłym rykiem. Przed- nie kopyta zawisły nad Masonem; mężczyzna dźgnął des- peracko sztyletem w gigantyczne, zwaliste cielsko. Nie wiedział jednak, czy zdołał zranić centaura, gdyż w tym samym momencie potężne kopyto uderzyło go w głowę — cios nie był specjalnie silny, ale go ogłuszył. Mason po- leciał do tyłu i zwalił się bezwładnie na stertę siana. Zalała go fala ciemności, lecz usiłował za wszelką cenę zachować przytomność. Głowa pękała mu od oślepiającego, pulsującego bólu, a gdy w końcu otworzył oczy, widział niewyraźnie, jak przez mgłę. Oprzytomniał do reszty, słysząc krzyk Alasy. Niezdolny do ruchu, o mięśniach jak z waty, leżał ob- serwując straszliwą scenę, która się przed nim rozgrywała. Potwór porwał dziewczynę w swoje włochate ramiona i przez chwilę przyglądał się jej oczami bez wyrazu. Na- stępnie wyciągnął szponiastą łapę i jednym brutalnym ru- chem zdarł z Alasy szatę. Mason rozpaczliwie walczył z własną niemocą i przy- prawiającymi go o mdłości zawrotami głowy. Centaur ryk- nął szaleńczym śmiechem. I znów rozległ się krzyk Alasy — krzyk pełen rozpaczy i trwogi. Rozdział V FURIA CENTAURA Ohydr ina głowa centaura pochyliła się niżej; wodniste oczy wpatrywały się chciwie w nagie ciało dziewczyny. Alasa daremnie walczyła, drapiąc potwora po twarzy. I choć raniła go do krwi, nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Wreszcie, pomimo zawrotów głowy, Masonowi udało się wstać. W sianie tuż obok połyskiwał sztylet. Schylił się i podniósł broń, po czym odwrócił się w stronę bestii. Alasa, blada i znieruchomiała, tkwiła w ramionach cen- taura. Na niej koncentrowały się wszystkie jego zmysły. Oczy miał przekrwione i wytrzeszczone, z obwisłych warg ciekła ślina. Nie widział skradającego się z tyłu Masona. Mężczyzna miał tylko jedną jedyną szansę i był tego świadom. Bezszelestnie zbliżył się do potwora. W ostatniej chwili centaur wyczuł niebezpieczeństwo i z wściekłym ry- kiem odwrócił łeb. Mason wziął potężny zamach. Sztylet wbił się w gardło potwora, przecinając skórę, mięso i chrząstki. Z rany try- snęła fontanna krwi, opryskując czerwienią nagie ciało dziewczyny. Z ogłuszającym wyciem agonii centaur upuścił Alasę. Przyciskając ręce do pokiereszowanego gardła, rzucił się na Masona. Zdołał go tylko drasnąć kopytem, gdyż mężczyzna w porę wykonał zręczny unik. Zanim rozpędzony potwór zdążył wyhamować, Mason zebrał wszystkie siły do rozpa- czliwego skoku. Poczuł pod sobą twarde jak stal cielsko i chwycił centaura za gardło. W dłoni wciąż ściskał sztylet. Potwór wpadł w szał. Z dzikim rykiem sięgnął rękoma za siebie, usiłując dosięgnąć napastnika. Ostrymi pazurami starał się wyłupić mężczyźnie oczy. Mason dźgnął na oślep sztyletem. Nagle wyleciał w powietrze, spadł boleśnie na bok i potoczył się po podło- dze. Rozpędzone kopyta śmignęły mu koło głowy. Zerwał się chwiejnie na nogi, zamarł... i patrzył... Centaur był ślepy, twarz miał całą we krwi. Dźgając sztyletem gdzie popadnie, Mason ciął potwora po oczach. Dotychczasowa wściekłość centaura była niczym w porów- naniu z szaleńczą furią, która teraz czyniła zeń wcielonego diabła. Ślepy i konający, wył jak opętany, pałając chęcią krwa- wej zemsty. Wymachując masywnymi ramionami, galopo- wał rozjuszony po wymoszczonej sianem pieczarze, szuka- jąc człowieka, który zadał mu śmiertelny cios. Alasa wciąż leżała na ziemi. Mason podbiegł do dziewczyny, wziął ją na ręce i potykając się, doczłapał do rogu jaskini, a centaur przemknął obok niego niczym krwawy Moloch. Rozpoczęła się obłędna, nieprawdopodobna gra: zdy- chający potwór uganiał się na ślepo za swoją ofiarą, a Ma- son, z nagą dziewczyną na rękach, dysząc i sapiąc tak, że parzył go własny oddech, to odskakiwał na bok, to czekał bez ruchu. Nagle centaur przystanął i opuszczając wzdłuż ciała zakrwawione ramiona, przechylił głowę i zaczął nasłu- chiwać. Sprężył się, gdy dziewczyna w objęciach Masona jęknę- ła i poruszyła się. Kierując się słuchem, skoczył w ich stro- nę... I padł — martwy! Jeszcze przez chwilę krwawa, bezkształtna masa przetaczała się po sianie, lecz potężne serce biło coraz wolniej, aż wreszcie ustało, i z głębokiej rany na gardle przestała tryskać krew. Leżał spokojnie, za- kończywszy swój straszliwy żywot. Napięcie opuściło Masona. Oszołomiony, położył dziew- czynę na ziemi i wyciągnął się obok. Był wyczerpany, czuł nudności. Ale po chwili zebrał jakoś siły, by odwrócić się ku Alasie. Leżała bez ruchu, biała jak marmurowy posąg, jej ciało pokrywały plamy centaurzej krwi. Masonowi nagle zaschło w gardle. A może ona nie żyje? Czym prędzej zaczął rozcierać jej ręce, usiłując przy- wrócić ją do przytomności. Wreszcie Alasa uniosła powie- ki: złociste oczy patrzyły na Masona rozszerzone lękiem. Z cichym, przyprawiającym o dreszcz okrzykiem trwogi przytuliła się do niego, nie jak dumna królowa potężnego miasta, lecz zwyczajna wystraszona dziewczyna. Mason od- ruchowo schylił się i pocałował ją w szyję, tuż przy wgłę- bieniu obojczyka, oraz w gładkie, zakrąglone ramię. Policzki Alasy spłonęły rumieńcem. Odsunęła się, uwalniając się z objęć mężczyzny. — Powinno być stąd jakieś wyjście — powiedział nag- le Mason. Głos mu drżał. — Władca uważał, że centaur zabije każdą ofiarę. Nie musiał więc zamieniać tego miejsca w prawdziwe więzienie. Rozejrzę się trochę. W załomie skalnym odkrył strumyk sączący się z otwo- ru w ścianie i płynący wąskim korytem do ścieku. Szeroka, pochyła rura prowadziła w głąb otworu. Nie wyglądała za- chęcająco, ale po uważnym przeszukaniu jaskini Mason zrozumiał, że jest to jedyna droga ucieczki. — Spróbujesz, Alaso? — zapytał. Dziewczyna obser- wowała jego poszukiwania; teraz skinęła głową i zbliżyła się do niego. — Pójdę pierwszy — oświadczył. — Jeśli ja się zmieszczę, ty przejdziesz bez trudu. Wpełzł na czworakach do wnętrza. Woda, płytka i lo- dowato zimna, płynęła szemrząc cicho. Mason znajdował się w tunelu, a raczej w rurze o śred- nicy niewiele większej od szerokości jego ramion, której powierzchnia była tak gładka, że chwilami tracił równowa- gę. Wiedział, że jeśli dalej pochyłość się zwiększy, ani on, ani Alasa nie będą w stanie wspiąć się wyżej. Słyszał za sobą cichy, urywany oddech dziewczyny. Mgliste światło wpadające do tunelu z jaskini centaura stawało się coraz słabsze, aż całkiem zanikło. Posuwali się teraz w zupełnych ciemnościach. Wędrówka bez końca przez ukryte serce Al Bekr! Kil- kakrotnie zalewała Masona zimna fala zwątpienia, ale zda- wał sobie sprawę, że powrót do pieczary to krok bezsen- sowny, a może nawet niebezpieczny. W kryjówce centaura byliby zdani na łaskę Nirvor oraz Greddara Klona, a tu przynajmniej mieli szansę ucieczki, choć co prawda bardzo nikłą. Rura znów biegła poziomo. Badając w ciemnościach ścianę, Mason natrafił z boku na próżnię. Gdzieś w pobliżu słychać było odgłos kapiącej wody. Zorientował się, że w tym miejscu tunel się rozgałęzia: jedną z odnóg właśnie się wspinali. — Zwolnij trochę — powiedział do Alasy. — Chwyć mnie za stopę. Powoli minęli niewidoczną otchłań. I brnęli dalej na czworakach, ocierając do krwi kolana i ręce, nie widząc przed sobą końca. Wreszcie przyćmione, zielonkawe świa- tełko w oddali dodało Masonowi nowych sił. Przyspieszył. Nad głową miał gęstą, metalową siatkę zagradzającą wyjście z tunelu; usiłował ją wypchnąć, lecz ani drgnęła. Rzuciwszy dziewczynie słowo otuchy, napiął wszystkie mięśnie i z całej siły naparł barkiem na przeszkodę. Na czo- le napęczniały mu żyły. Rozległo się ciche skrzypienie, ale siatka nie poddawała się. Po krótkim odpoczynku ponowił próbę. Tym razem siatka pękła. Ostrożnie wysunął głowę przez otwór i rozejrzał się do- koła. Zobaczył oświetlone zielonym światłem bezludne pomieszczenie pełne rur, pomp i jakichś nie znanych mu urządzeń. Mason wyczołgał się przez otwór, a następnie pomógł wydostać się dziewczynie. Oboje byli przemoczeni do suchej nitki i dygotali z zimna. — Udało się — stwierdził ponuro. — Wiesz, gdzie je- steśmy? Alasa potrząsnęła głową. Mokre ciemne włosy lepiły się jej do ramion. — Dla mnie to miasto też jest teraz obce — powiedzia- ła. — Nie wiem, którędy mamy uciekać ani gdzie się cho- wać. — W każdym razie tu nie możemy zostać — mruknął Mason. — Chodźmy. Poprowadził dziewczynę ku wylotowi korytarza i ostro- żnie ruszyli w głąb miasta. Al Bekr jeszcze śpi, ale niedługo się zbudzi, pomyślał Mason. Uświadomił sobie również, że jeśli natkną się na jakiegoś robota patrolującego Al Bekr, będą zgubieni, gdyż nie mają już paraliżującej broni Mur- dacha. Dwukrotnie widzieli w oddali roboty, ale udało im się przemknąć niepostrzeżenie. Mieli wrażenie, że już od kilku godzin wędrują zielonymi korytarzami, kiedy nagle Mason usłyszał zbliżające się kroki i zamarł bez ruchu. Alasa pobladła. — Co..? — Przed chwilą minęliśmy drzwi — odparł szeptem Mason. — Biegiem! Pognali z powrotem. Mason pchnął drzwi, które na szczęście nie były zamknięte. Ujrzeli ciasną komórkę o ścianach najeżonych przełącznikami i aparaturą. — Do środka. Żeby tylko nie poraził nas prąd. Kroki zbliżyły się. Mason i Alasa szybko wcisnęli się do komórki. Z początku Mason zamierzał zostawić wąską szpa- rę w drzwiach, przez którą mógłby obserwować korytarz, ale gdy je lekko pociągnął, zamknęły się z cichym trza- skiem. Usiłował wymacać w ciemności klamkę, ale takiej od wewnątrz nie było. Kroki stawały się głośniejsze. Na moment się zatrzyma- ły i znów ruszyły, cichnąc w oddali. Mason czuł na policz- ku ciepły oddech Alasy. — Nie możemy wyjść. Jesteśmy tu uwięzieni — szep- nął. Dziewczyna nic nie odpowiedziała, ale po chwili, dygo- cząc z zimna i strachu, przytuliła się do niego. Dotyk jej chłodnego ciała sprawił, że Masonowi aż zaschło w gardle. Na próżno starał się opanować: zaślepiony namiętnością, zapomniał o wszelkiej ostrożności. Gładził jędrne, jedwabi- ste ciało Alasy, czuł na wargach jej usta, miękkie i rozpalo- ne. Przygarnął ją bliżej. Jęknąwszy cichutko, zarzuciła mu na szyję szczupłe ramiona. Ich usta złączyły się w pocałun- ku i ciałem Alasy wstrząsnął silny dreszcz. Na korytarzu znów rozległy się kroki... oraz jakieś sło- wa, na dźwięk których Mason znieruchomiał. Znajomy głos miotał ciche, dosadne przekleństwa. Był to głos Uruka. Dziewczyna również go usłyszała. Niewidoczna w cie- mności, odsunęła się od Masona. — Unik! Uruk! — zawołał nerwowym szeptem ar- cheolog. Cisza. A po chwili pytanie zadane zniżonym głosem: — Co? Kto tam? — Mason i Alasa. Jesteśmy tutaj. Drzwi się otworzyły: Sumeryjczyk stał jak oniemiały, wytrzeszczając oczy. Jego opończa była w strzępach, klatka piersiowa krwawiła w wielu miejscach. — Znalazłem was! Chwała Enlilowi! Szukałem was po całym Al Bekr... Zdjął opończę i podał dziewczynie. Skinęła z wdzię- cznością głową i otuliła swoje nagie ciało. — Dla ciebie nie mam żadnego okrycia, Ma-zon, ale wkrótce wrócisz do swojej komnaty. Powiedzcie, co się sta- ło? Kiedy Mason zrelacjonował mu przebieg wypadków, Uruk zaklął pod nosem. — A więc to Nirvor, ta diablica! Uratowałeś mi życie, Ma-zon, kiedy krzyknąłeś, żebym użył broni Murdacha. Promień na tyle oświetlił korytarz, że lampart nie mógł za- atakować znienacka. Nie zabiłem bestii, ale zadałem jej kil- ka ciężkich ran. — Uśmiechnął się nieprzyjemnie. — A te- raz słuchajcie. Poszedłem do Murdacha. Opowiedziałem mu o wszystkim. Uznał, że nie zdąży już teraz z tobą po- mówić, Ma-zon. Wkrótce miasto się zbudzi. Ale prosił, że- bym — jeśli odnajdę cię żywego — przekazał ci wiado- mość. Ja ukryję Alasę w bezpiecznym miejscu. Ty zaś udawaj, że jesteś posłuszny Władcy. Pracuj z nim, staraj się poznać jego tajemnice. Murdach coś niecoś zdołał już zgłę- bić, ale to nie wystarczy. Później podzielicie się wiadomoś- ciami i może razem, z moją pomocą, pokonacie Greddara Klona. Mason skinął głową. — Dobrze, w porządku, Uruk. Ale obiecujesz, że Ala- sie nic się nie stanie? — Tak, przez jakiś czas będzie bezpieczna. Znam w Al Bekr wiele kryjówek. Ale musimy się śpieszyć, Ma-zon... — Sumeryjczyk podał archeologowi dokładne wskazówki, jak ma dojść do swojej komnaty. — Ruszaj w dro- gę. Szybko! I wypełniaj wszystkie polecenia Władcy, do- póki nie dam ci znać. Alasa podbiegła do archeologa. W jej złocistych oczach malował się niepokój. — Proszę cię, uważaj na siebie... ze względu na mnie — rzekła unosząc bladą twarz. Mason pocałował ją w usta. Sumeryjczyk aż zagwizdał ze zdumienia. Alasa odwróciła się do Uruka i powiedziała rozkazującym tonem: — Chodźmy już! Wzruszywszy ramionami, Uruk poprowadził Alasę ze sobą. Mason, uśmiechając się pod nosem, podążył w prze- ciwnym kierunku, wciąż czując na ustach słodki, miodowy smak pocałunku dziewczyny. Wkrótce dotarł do swojego mieszkania. Robot nadal stał na straży przed drzwiami i nawet nie drgnął, kiedy Mason wśliznął się do środka. Najlepiej jak umiał, oczyś- cił i obmył rany, żeby ukryć je przed podejrzliwym okiem Władcy, po czym zarzucił na siebie podarowaną opończę i wyciągnął się na stosie futer. Spał, choć niezbyt długo. Kiedy się obudził, ujrzał strażnika, który delikatnie potrząsał go za ramię, usiłując nakłonić do wstania. Na moment Masona ogarnął strach. Czy Greddar Klon już wie, co się stało? Czy Nirvor opowiedziała mu o wszystkim? Nie, dla własnego dobra Srebrna Kapłanka powinna była milczeć. Zdrowy rozsądek podpowiadał Masonowi, że Greddar Klon nie miałby dla niej litości, gdyby dowiedział się, iż próbowała zgładzić człowieka, który był mu potrzeb- ny. Z udawaną nonszalancją wstał i pozwolił się zaprowa- dzić do sali z dwoma zielonymi monolitami. Władca leżał wyciągnięty na futrach. Rzucił Masonowi flaszkę. — Wypij — zapiszczał przenikliwym głosem. — To nie jest narkotyk. Raczej substancja odżywcza neutralizują- ca toksyny zmęczenia. Mason wypił płyn. Zmęczenie minęło jak ręką odjął. Jeśli Greddar Klon wiedział o ucieczce Alasy, w co Mason jednak wątpił, nie wspomniał o tym ani słowem. Podźwignął się z futer i stanął na kabłąkowatych nogach. — Zaczynamy! Nastąpiła ciężka próba. Dla Masona była to istna tortu- ra. Jego mózg nigdy w życiu nie pracował na tak przyśpie- szonych obrotach, toteż wkrótce, pomimo orzeźwiającego działania płynu, poczuł tępy ból głowy. Niewiele rozumiał z tego, co robi, najwyżej mógł snuć domysły. Pomny naka- zu Uruka, starał się zapamiętać wszystkie czynności, za- równo swoje, jak i Greddara Klona. Zgodnie ze wskazówkami Władcy przesuwał dźwignie, przekręcał koła, kierował na potężne maszyny promienie światła. Raz na jakiś czas, na polecenie karła, sporządzał cienkim pisakiem tajemnicze notatki na taśmie nawiniętej na rolki w urządzeniu przypominającym aparat fotografi- czny, które najwyraźniej było rodzajem notesu. W miarę upływu godzin umysł Masona wzbogacał się o pewien za- sób wiedzy. Stopniowo pojmował zasady działania niektó- rych maszyn oraz możliwości Władcy Al Bekr. Kilka razy, gdy podawał Greddarowi Klonowi różne przedmioty, czuł, jak niewidoczna siła odpycha mu rękę; była to, jak wyjaśnił karzeł, powłoka energetyczna, która chroniła go przed niebezpieczeństwem. — Niewidzialna siatka atomowa, przez której otwory mogę oddychać, a której żadna broń czy promienie nie są w stanie przebić — oświadczył, spoglądając na Masona chłodnym, beznamiętnym wzrokiem. Przypomniawszy sobie włócznię, która odbiła się od nie- widzialnego pancerza, archeolog uświadomił sobie przy- datność takiej osłony. W trakcie pracy zauważył kilka przezroczystych, owalnych w kształcie przedmiotów po- dobnych do tego, w którym więziona była Alasa. Niektóre były duże, długości około siedmiu metrów. — To statki, których używam do podróży powie- trznych, kiedy czuję potrzebę opuszczenia Al Bekr — wy- jaśnił karzeł. Mason zapamiętał jedną rzecz, choć wówczas nie zda- wał sobie sprawy z doniosłości swojego odkrycia, mianowi- cie, że ciśnienie powietrza w tych statkach jest regulowane i można je dowolnie zwiększać lub zmniejszać. — Zapewniłem barbarzyńcom Al Bekr wygody, jakich nigdy przedtem nie znali — powiedział Greddar Klon. — Oczywiście zbudowałem miasto głównie dla własnej ko- rzyści, kiedy pracowałem nad projektorem czasu. Ale gdy odjadę, wszystko zostanie tu na miejscu, choć naturalnie te prymitywy nie będą w stanie uruchomić maszyn. Pozwól ze mną. Zaprowadził Masona do jednego z siedmiometrowych statków o ścianach z matowego srebrzystego metalu. Na- cisnął guzik i okrągły właz otworzył się. Karzeł przepuścił Masona przodem, po czym sam wszedł na pokład i stanął przy pulpicie sterowniczym. Mason uważnie obserwował wszystkie jego ruchy. Ściany statku zamigotały blaskiem, następnie lekko pociemniały, aż wreszcie stały się zupełnie przezroczyste. Wzbili się w powietrze. Lecieli szybko do góry wzdłuż potężnych monolitów połączonych na szczycie specjalnym tarasem, na którym wylądowali. I tam, na wysokości przyprawiającej o zawrót głowy, kontynuowali pracę, wnosząc zawiłe poprawki i ro- biąc obliczenia, które Mason ze wszystkich sił starał się zrozumieć. Po pewnym czasie karzeł oświadczył swoim bez- namiętnym głosem: — Skończone. Została jeszcze tylko jedna rzecz. Obaj byli na pokładzie, teraz jednak Greddar Klon ot- worzył właz i wskazał dźwignię znajdującą się kilka metrów od statku. — Pociągnij za nią i wracaj czym prędzej! Mason wykonał polecenie. Kiedy wracał na pokład, dostrzegł w spojrzeniu Greddara Klona coś dziwnego, co wzbudziło jego czujność. — Ulepszyłem swój pierwotny wynalazek. Patrz! Z wierzchołków zielonych monolitów wystrzeliły bez- szelestnie blade płomienie ognia. Wiły się i migotały w po- wietrzu niczym miotane wiatrem strzępy olbrzymiej, pło- nącej kurtyny, aż wreszcie wypełniły przestrzeń między monolitami i zlały się w jedno pasmo. Zielone światło po- bladło i zgasło. Biały blask rzucał na odległe ściany grote- skowo zniekształcone cienie. — Dotąd nie miałem kontroli nad tym, w jakiej wylą- duję epoce, teraz już mam. Energia z projektora czasu przekazywana jest na ten statek, umożliwiając mu podróże w czasie. Płomienie tańczące wokół przezroczystych ścian statku zgęstniały, tworząc jasną, jednolitą kurtynę ognia. Od tego blasku Masona rozbolały oczy. Nagle ogień wygasł, płomienie znikły. — To już wszystko — oświadczył chłodno Greddar Klon. — Eksperyment się powiódł. — Dotknął pulpitu. — Ale zrobimy jeszcze próbę. Cofniemy się w czasie o jeden obrót Ziemi wokół Słońca. Statek zachybotał się, zadrżał i pogrążył w gęstym, nie- przeniknionym mroku, który aż wibrował od niewyobra- żalnie ogromnej energii. Rozdział VI TERROR W AL BEKR .Ledwo Mason zdołał złapać oddech, znów rozbłysło światło. Statek nie ruszył się z miejsca, a jednak widok za przezroczystymi ścianami zmienił się nie do poznania. Nie byli już w sali mieszczącej bliźniacze monolity. Sta- tek znajdował się teraz jakieś dziesięć metrów nad dachami dziwnego, archaicznego miasta. Było to bez wątpienia Al Bekr, ale Al Bekr takie, jakie istniało przed przybyciem do niego Greddara Klona. Wszędzie wokół widać było budow- le z nieobrobionych bloków skalnych oraz gliniane lepianki — zapewne tak wyglądał Babilon, nim nastąpił jego roz- kwit, albo chaldejskie miasto Ur przed swoim upadkiem. Mężczyźni i kobiety spokojnie spacerowali po ulicach. Jeszcze nie dostrzegli wiszącego nad nimi statku. — Doskonale — oznajmił Władca. — Mogę precy- zyjnie regulować zmiany czasu. Wracamy. Znów nastała ciemność; kiedy się po chwili rozproszyła, znajdowali się w sali zielonych monolitów. Greddar Klon wolno sprowadził statek na ziemię. — Kiedy odlatujesz? — spytał Mason. Zimne oczy przyjrzały mu się badawczo. — Jutro. Wróć do swojego pokoju i odpocznij. Wkrót- ce będziesz mi potrzebny. Mason otworzył właz, zeskoczył lekko na podłogę i ru- szył w stronę wylotu korytarza. Ale coś, co wyczytał w spojrzeniu Greddara Klona, sprawiło, że miał się na baczności. Przyczaił się w mroku i uzbroił w cierpliwość. Nie musiał długo czekać. Wkrótce usłyszał dochodzący z oddali niski głos. — Wzywałeś mnie, Władco? Była to Nirvor, Srebrna Kapłanka! Usłyszał też odpowiedź Greddara Klona: — Wszystko jest gotowe do drogi. Możemy wyru- szać natychmiast. Chwila ciszy i znów głos Nirvor. — Dobrze. Tylko pójdę po moje lamparty. Mason otarł pot z czoła. A więc karzeł knuł zdradę: zamierzał wrócić w przyszłość z Nirvor, pozostawiając je- go, Masona, w Al Bekr. No cóż, pomyślał archeolog, ja z kolei nie odleciałbym bez Alasy. Przyszło mu do głowy, że może tak będzie lepiej dla wszystkich. Kiedy Nirvor i Greddar Klon odjadą, Alasa jak dawniej będzie rządzić Al Bekr. Ale co wtedy? Czy wraz z Murdachem, człowiekiem z przyszłości, miałby do końca swoich dni, jak rozbitek, żyć w tym dawno zapomnianym sektorze czasu? Może Mur- dach mógłby pomóc. Wprawdzie Masonowi kazano wyko- nywać polecenia Władcy, dopóki Sumeryjczyk się z nim nie skontaktuje, ale ta sprawa nie cierpiała zwłoki. Gdyby tylko mógł znaleźć Uruka! Nie wiedział jednak, gdzie go szukać. Już zamierzał odejść, kiedy powróciła Nirvor. Słysząc jej cichy śmiech, podkradł się ostrożnie, aż dostrzegł kapłankę. Z lampartami u boku szła w stronę statku. Po chwili znikła w środku. Zwierzęta zwinnym su- sem wskoczyły za nią na pokład. Greddar Klon wsiadł ostatni. Co robić? Mason stał jak sparaliżowany, nie mogąc się na nic zdecydować. Chciał powstrzymać Władcę, zabić go, jeśli to tylko byłoby możliwe. Ale jak? Żadna broń wyko- nana przez człowieka nie potrafiła przebić ochronnej siatki atomowej, w dodatku na pokładzie były dwa lamparty... Wkrótce problem sam się rozwiązał. Statek zamienił się w niewyraźny, migoczący owalny cień, który po chwili rozpłynął się w powietrzu. Tam, gdzie stał przed sekundą, teraz nie było nic. Greddar Klon i Nirvor wyruszyli w niewiarygodną podróż w przyszłość. Czyjaś ręka zacisnęła się na ramieniu Masona. Ob- rócił się gwałtownie i ujrzał Uruka. — Murdach mnie przysłał — oznajmił Sumeryj- czyk. — Władca wyjechał, tak? Mason skinął głową nie wypowiadając ani słowa. — To dobrze! — Nagle na twarzy Uruka pojawił się uśmiech. — O to właśnie Murdachowi chodziło. Kazał mi cię pilnować i powstrzymać, gdybyś chciał zrobić jakiś nie- rozważny krok. Nie było już czasu, żeby cię uprzedzić. Chodźmy. Za pomocą magicznych promieni uwolniłem Murdacha. Jest teraz z Alasą. Idąc wzdłuż korytarza za Sumeryjczykiem, Mason czuł, jak serce wali mu coraz mocniej. Robotów nigdzie nie było widać. Zastanawiał się, co z nimi będzie teraz, gdy Gred- dar Klon, którego rozkazy wypełniały, wyjechał z Al Bekr. Niedługo miał się o tym przekonać, zresztą w bardzo nieprzyjemny sposób, ale na razie niczego się nie domyś- lał. Zatrzymali się przed metalowymi drzwiami i weszli do pustego pomieszczenia, w którym czekała na nich Alasa oraz szczupły mężczyzna o jastrzębiej twarzy i wyglądzie rzymskiego patrycjusza, ubrany w zdarty, zniszczony mundur ze skóry. Był to Murdach, człowiek z przyszłości. Czoło miał wysokie i szerokie, ale jego czaszka nie była tak zniekształcona jak u Greddara Klona. Rude włosy sterczały mu sztywno na głowie, za to nie miał nawet śla- du brwi i rzęs. — Przyprowadziłeś go — powiedział do Uruka łagod- nym, aksamitnym głosem. — To dobrze. Czarne, zagadkowe oczy przyglądały się uważnie Ma- sonowi. — Czy wiesz, że Greddar Klon odleciał? — spytał Ma- son marszcząc czoło. — Tak. I bardzo dobrze. Nie będzie nam przeszkadzał, my zaś zrealizujemy nasze plany i wyruszymy za nim. Słysząc to Mason wytrzeszczył oczy z niedowierzaniem. Murdach ciągnął dalej: — Nie wiesz, do czego zmierza Greddar Klon? Prag- nie zostać władcą największej cywilizacji, jaka kiedykolwiek istniała. Jak kosmiczny pirat będzie podróżował po wszyst- kich epokach, dokonując selekcji najgenialniejszych umys- łów i najpotężniejszych zdobyczy naukowych, od czasów starożytnych aż po najdalszą przyszłość. Powiedział mi 0 tym, kiedy chciał mnie wciągnąć do współpracy. Słuchaj... nazywasz się Mason, prawda?... a więc Greddar Klon chce stworzyć tę swoją cywilizację w takim sektorze czasu, w któ- rym napotka na minimalny opór, i wybrał lata trzydzieste dwudziestego wieku. Masona aż zatkało. — Ale w jaki sposób... — Posługując się chronostatkiem jest w stanie to osiągnąć. Kiedy splądruje wszystkie ery, zatrzyma statek w 1929 roku, zgładzi ludzkość, pozostawiając jedynie kilka wybranych narodów, z których uczyni niewolników, a po- tem zacznie wznosić swoją cywilizację. Otóż chciałbym zbudować nowy statek, odszukać Greddara Klona i zabić go, jeśli mi się uda. Czy mogę liczyć na twoją pomoc? Mason skinął głową. — To chyba oczywiste! Koszmarna wizja przesunęła mu się przed oczami, wiz- ja świata, w którym czas stracił swe znaczenie, świata drżą- cego ze strachu przed nieposkromioną potęgą Greddara Klona. Wciągnął głęboko powietrze. — Czy zdołasz zbudować taki statek? — Tak, z twoją pomocą. Dlatego prosiłem, żebyś pra- cując z Władcą uważnie obserwował wszystkie jego czyn- ności. Sądzę, że wspólnie uda nam się poskładać do kupy części tej łamigłówki. — Pojadę z wami — oznajmiła Alasa kładąc szczupłą dłoń na ramieniu Masona. — Nie ma mowy. Nasze zadanie jest niebezpieczne, 1 to bardzo. Uniosła dumnie głowę. — I cóż z tego? Greddar Klon upokorzył mnie i uwię- ził, a wielu moich poddanych wymordował. Poza tym ura- towałeś mi życie, a ja zawsze spłacam swoje długi. Jadę z wami! — Ja też — wtrącił Sumeryjczyk. — Chcę wypróbo- wać mój bułat na szyi Władcy, kiedy nie będą go chronić żadne czary. — Nie spierajmy się — powiedział Murdach. — Jeśli chcą, mogą nam towarzyszyć. Oboje nienawidzą Greddara Klona, a czasem nienawiść jest potężną bronią. Ruszył do drzwi, a reszta podążyła za nim. Mason wziął dziewczynę pod rękę i uścisnął ją, żeby dodać jej otuchy. Złociste oczy śmiały się do niego wesoło. Może im wszyst- kim groziło śmiertelne niebezpieczeństwo, ale jedno było pewne: Alasie nie brakowało odwagi. W sali zielonych monolitów panował bezruch. Mur- dach szybko obszedł pomieszczenie, lustrując je swoimi świdrującymi, czarnymi oczami, po czym wskazał na pobli- ski owoid siedmiometrowej długości. — Ten chronostatek będzie w sam raz — oświadczył. — Ale najpierw musimy go wyposażyć w napęd atomowy, jakiego używał Greddar Klon. Pamiętasz, jak działa to urządzenie do wysyłania promieni? Mason wyjaśnił najlepiej, jak potrafił. Murdach skinął głową z zadowoleniem i pośpiesznie zaczął wprowadzać różne poprawki. Powoli, stopniowo, umysł człowieka z przyszłości odtwarzał czynności Greddara Klona. W Ma- sona wstąpiła nadzieja. Stał pod jednym z monolitów, wyjaśniając Murdacho- wi, co znajduje się na tablicy rozdzielczej, kiedy nagle roz- legł się ostrzegawczy krzyk Alasy. Mason odwrócił się. Dwa roboty z lśniącymi fasetkowymi oczami wyłoniły się z korytarza i biegły w ich stronę, wymachując mackami. Murdach szybko wyciągnął broń w kształcie jaja: wy- strzelony promień w ciągu ułamka sekundy sparaliżował metalowych ludzi. Stali milczący, bez ruchu. Ale w koryta- rzu znów rozległ się hałaśliwy tupot pędzących nóg. Murdach przygryzł wargę. — Tego się obawiałem — szepnął. — Greddar Klon przewidział, że zechcemy go s'cigać. Przed odlotem wydał robotom polecenie, żeby nas zabiły. Wątpię, czy starczy nam czasu. — Czy starczy nam czasu? — powtórzył Sumeryjczyk. Jego oczy pałały żądzą walki. Schylił się i podniósł z ziemi olbrzymi młot. — Daj Alasie swoją broń, Murdachu. Powstrzymamy napór tych demonów, a wy kończcie pracę. Alasa chwyciła broń i czym prędzej pobiegła do wylotu korytarza. Uruk pognał za nią. Murdach uśmiechnął się ponuro. — Do dzieła! Kto wie, może nam się uda. Marszcząc czoło Mason rozglądał się za czymś, co by mogło posłużyć za broń. — Pomóż mi dokończyć pracę, tak będzie najlepiej — powiedział Murdach chwytając go za ramię. — Nie może- my wszyscy walczyć z robotami. A bez statku nie wydosta- niemy się stąd. Z korytarza wyłonił się metalowy człowiek, groźny i milczący, ale porażony promieniem z broni Alasy zatrzy- mał się w pół kroku. Niestety, nadbiegały już setki następ- nych robotów, które gorliwie parły przed siebie. Część z nich powstrzymała dziewczyna, innymi zajął się Uruk. Sumeryjczyk wznosił dzikie, bojowe okrzyki. Wyma- chując młotem, zadawał straszliwe ciosy, miażdżąc robo- tom metalowe głowy. Stopniowo jednak tych dwoje zaczęło się wycofywać pod nasilającym się naporem wroga. Palce Murdacha, który sprawdzał i nastawiał różne urządzenia, dosłownie migały. Kątem oka Mason zerknął na walczącą parę i gwałtownie wyprostował się, wydając z siebie syk, gdyż ujrzał, jak Uruk wali się na ziemię pod uderzeniem macki. Czym prędzej rzucił się dziewczynie na pomoc, świadom, że już za chwilę nie zdoła ona powstrzy- mać natarcia. Przeskakując nad ciałem Sumeryjczyka, chwycił leżący obok młot. Nagle dostrzegł nad sobą lśniącą, okrągłą głowę robota. Potwór zamachnął się z wściekłością — śmiercio- nośne giętkie ramię ze świstem przecięło powietrze. Mason zatoczył wielki łuk potężnym, stalowym młotem. Pancerz zadudnił pod ciosem i robot z łoskotem zwalił się na ziemię. Ale wciąż nadciągały nowe posiłki. Uruk, plu- jąc krwią, zerwał się na nogi. — Oddaj młot, Ma-zon! Ja się zajmę... Ale w tym momencie usłyszeli naglące wołanie Murda- cha: — Chodźcie! Już skończyłem! Mason chwycił Alasę za rękę i na pół wlokąc dziewczy- nę za sobą, pognał w stronę statku. Uruk wydał zwycięski okrzyk i ruszył za nimi. Roboty rzuciły się w pościg, ich szybkie nogi dudniły głucho. Murdach, który stał przy włazie, prędko usunął się do środka. Mason podsadził Alasę i wgramolił się za nią, a za nimi Uruk. Zatrzasnęli właz akurat w chwili, gdy do statku dobiegły roboty. Z bezmyślną, szaleńczą furią poczęły ata- kować metaliczne ściany owoidu. Murdach, blady na twarzy, podszedł do pulpitu ste- rowniczego. Statek wzniósł się w powietrze i po chwili ła- godnie wylądował na tarasie zbudowanym pomiędzy wierzchołkami bliźniaczych monolitów. — Czy to ta dźwignia? — spytał Masona. Archeolog skinął głową. — Czy mam... — Tak. Otworzył właz i wymknął się na taras. W dole widział roboty miotające się chaotycznie po sali. Przesunął dźwig- nię i pędem wrócił na statek. Czekali z zapartym tchem. Po chwili z monolitów wy- strzeliły bezgłośnie białe, wijące się palce płomieni; wydłu- żały się i rozprzestrzeniały, aż wreszcie zlały się w jedno pasmo ognia, które ze wszystkich stron otoczyło przezro- czysty statek. A potem ogień wygasł. Przez moment panowała cisza. — Myślisz, że się uda? — spytał drżącym głosem Ma- son. — Musi się udać! — odparł stanowczo Murdach, ale jego głos też zdradzał ślady zdenerwowania. Podszedł do pulpitu sterowniczego i jakby z wahaniem nastawił przełącznik. Chociaż Mason wiedział, czego się spodziewać, mimo to poczuł strach, kiedy spowił ich gęsty, nieprzejrzysty mrok. Chronostatek uniósł się w powietrze. Zawiśli nad zielo- ną oazą z niewielkim jeziorem, którego brzegi porastały wysokie drzewa palmowe. Na bezchmurnym, niebieskim niebie świeciło pełnym blaskiem słońce. Wokół oazy ciąg- nęła się kilometrami pustynia: piasek i skały. — Ludzie powiadają — rzekła szeptem Alasa — że kiedyś, dawno, dawno temu taki właśnie był Al Bekr. — Za moich czasów nie było oazy — powiedział Ma- son. — Cofnęliśmy się w przeszłość. — W takim razie ruszamy w przyszłość. — Murdach uśmiechnął się; wyraz napięcia znikł z jego oczu. — Mamy przed sobą całą wieczność. — O bogowie! — zawołał chrapliwie Sumeryjczyk. — To dopiero czary! Dziewczyna dotknęła ramienia Murdacha. — A co będzie z moimi poddanymi? Czy roboty ich nie wymordują? — Nie. Żeby mogły się ruszać, stwarzać pozory życia, ich energia musi być uzupełniana. Teraz, kiedy Greddar Klon wyjechał i nikt się nimi nie zajmuje, ich siła życiowa wkrót- ce się wyczerpie. Sądzę, Alaso, że twojemu ludowi nic nie zagraża. — Ale moja epoka jest w niebezpieczeństwie — rzekł archeolog. Powoli uświadamiał sobie, jak niezwykłe zadanie mają do spełnienia; czy odszukanie Greddara Klona w tak roz- ległym wycinku czasoprzestrzeni w ogóle będzie możliwe? A jeśli uda im się go odnaleźć, czy zdołają go pokonać mimo jego gigantycznej wiedzy, w dodatku może powięk- szonej o zdobycze dziesiątków przyszłych cywilizacji? — Bez trudu potrafię zlokalizować Greddara Klona — oznajmił Murdach jakby czytając w myślach Masona. — Jego statek tworzy w kontinuum czasoprzestrzennym fał- dę, która jest łatwo wykrywalna. Ale jeśli chodzi o pokona- nie go, wpierw wolałbym uzyskać pomoc i to najlepiej gdzieś w dalekiej przyszłości. Musi przecież kiedyś powstać broń, która byłaby w stanie zniszczyć Władcę. Nacisnął przełącznik na pulpicie i znów pogrążyli się w ciemności. Mason poczuł miękkie ciało Alasy, która przytuliła się do niego, i otoczył dziewczynę ramieniem. Uruk klął pod nosem, cicho, lecz dosadnie. Statek zaś mknął poprzez czas, dążąc na oślep ku mro- cznej epoce zmierzchu, ku światu pełnemu tajemnic i nie- wyobrażalnej grozy. Rozdział VII W OTCHŁANI CZASU ponownie rozbłysło światło, znajdowali się oko- ło trzysta metrów nad ciemną, ponurą taflą wody ciągnącą się aż po linię horyzontu. Nie widać było nawet skrawka lądu. Na czarnym, wysadzanym gwiazdami niebie lśniła ogromna matowosrebrzysta kula, której średnica zajmowa- ła niemal trzecią część przestworzy. — To księżyc — powiedział ze zdumieniem Mason. — Ale dlaczego jest tak blisko? Murdachu, dokądśmy zawęd- rowali? Murdach był blady jak kreda. Spojrzał na pulpit ste- rowniczy i niepewnie wyciągnął dłoń, lecz szybko ją cofnął. — Coś się zepsuło — odparł z wahaniem. — Nie wie- działem, że... — Zepsuło? — Sumeryjczyk zaklął siarczyście. — Mówiłeś, że umiesz obsługiwać ten piekielny rydwan. — Tak też myślałem. Ale mechanizm statku jest po- twornie skomplikowany. Greddar Klon przybył ze świata znacznie bardziej rozwiniętego niż mój. — Czy to znaczy... że jesteśmy tu uwięzieni? — spytał Mason czując, jak go przechodzą zimne ciarki. Murdach zacisnął usta, chwycił drążek i przekręcił. Je- go szczupłe palce tańczyły po pulpicie sterowniczym, nie- stety bez skutku. — Chwilowo tak — odparł wreszcie. — Nie potrafię przesunąć nas w czasie. Ale wkrótce... mam nadzieję... do- wiem się, co się popsuło. Alasa zdobyła się na uśmiech, mimo że w jej złocistych oczach malowało się przerażenie. — No to do roboty, Murdachu. Im szybciej naprawisz błąd, tym szybciej znajdziemy Władcę. — Nie, on nam nie umknie. Bez względu na to, czy wyruszymy natychmiast, za godzinę, czy za pięćdziesiąt lat, i tak go odnajdziemy w jakimś sektorze czasu — wyjaśnił zniecierpliwionym tonem Murdach. — Za pięćdziesiąt lat! — zawołał Uruk; jego sępia twarz wyrażała zmartwienie. — A tymczasem jak będziemy żyć? Co będziemy jedli? Kwestia jedzenia powróciła po dziesięciu godzinach. Przez cały ten czas Murdach z Masonem ślęczeli nad obli- czeniami i studiowali mechanizm statku; obaj byli wyczer- pani, oczy mieli zaczerwienione. Wreszcie Murdach oder- wał się od pracy i rzekł: — Nie wiem, jak długo to jeszcze potrwa. Lepiej po- szukajmy jedzenia. Szkoda, że nic ze sobą nie wzięliśmy. — Poszukać jedzenia? Ale gdzie? — spytał Uruk roz- glądając się po posępnej, pustej gładzi morza i niebie z og- romnym księżycem. — Myślę, że Ran, bogini plemion północy, opanowała cały świat. Ran, bogini oceanów... — Gdzieś tu musi być ląd — powiedział Mason bez przekonania w głosie; Murdach uruchomił statek i pom- knęli nad wodą. — Gdzieś przecież musi być. Dotarcie do brzegu nie trwało długo, ale co to był za brzeg! Nieurodzajna równina pokryta szarawą, piaszczystą glebą, jednostajnie płaska na skutek nieustannie szalejących wiatrów i zalewających ją fal. Nigdzie nie widać było gór. Przeraźliwie bezbarwny ląd ciągnął się po ciemny hory- zont, ziemia bez oznak jakiegokolwiek życia, bez zwierząt, bez roślinności — zimna, bezkresna pustka. Mason aż się wzdrygnął na widok tego martwego krajobrazu. — Czy to koniec? — zastanawiał się na głos. — Czy tak wygląda koniec Ziemi? Wyczuwając, że jest przygnębiony, choć nie rozumiejąc przyczyny tego stanu, Alasa podeszła do Masona i objąw- szy smukłymi palcami jego ramię, rzekła: — Znajdziemy jedzenie. Na pewno gdzieś je znaj- dziemy. — Przynajmniej o wodę nie musimy się martwić — zauważył ponuro. — Tę możemy przedestylować. A poza tym... — Hai! — krzyknął Uruk z błyskiem podniecenia w jasnych oczach i wskazał przed siebie ręką. — Ludzie! Widzicie? O tam! W dole, nieco na lewo od unoszącego się w powietrzu statku, ujrzeli wielką szczelinę o nierównych krawędziach, przy której panował ożywiony ruch: niewyraźne postaci krzątały się w jednostajnym srebrzystym zmierzchu umie- rającej Ziemi. — Ludzie? — powtórzył szeptem Murdach. — Nie... I miał rację. Kiedy statek zniżył lot, Mason przyjrzał się uważnie dziwnym stworzeniom zamieszkującym ten po- sępny świat. Wprawdzie sylwetką przypominały ludzi, ale jednocześnie biła od nich jakaś nieokreślona, zdumiewająca obcość. — Lądujemy? — spytał Murdach. Mason skinął głową. — Czemu nie? Jeśli okażą najmniejszą agresję, zawsze możemy odlecieć. Statek wylądował miękko w pobliżu ogromnej szczeli- ny. Wśród stworów zapanowało zamieszanie: zdezoriento- wane, pośpiesznie zaczęły się cofać, ale po chwili cztero- osobowa grupa wolno zbliżyła się do pojazdu. Mason przyglądał się im z zainteresowaniem. Każdy z nich mierzył prawie dwa i pół metra wzrostu i posiadał kłąb mackowatych odnóży, które pozwalały mu się poruszać z dużą szybkością. Z górnej części grubego, pęka- tego tułowia wyrastało kilka mackowatych ramion. Głowa była mała, okrągła, pozbawiona rysów — coś w rodzaju gałki pokrytej lśniącą łuską, ciało zaś powlekała blada, różo- wawa skóra, która w niczym nie przypominała ludzkiej. — To są... rośliny! — krzyknął Murdach. Ludzie-rośliny! Dziwne stworzenia zamieszkujące od- legły sektor czasu! Wiadomo, że w procesie ewolucji wszel- kie formy życia starają się udoskonalić, idealnie przystoso- wać do istniejących warunków naturalnych. Dawniej drzewa nie miały potrzeby opuszczać swoich „siedlisk", gdyż mogły czerpać pożywienie z gleby. Widocznie jednak z biegiem lat ziemia stawała się coraz bardziej jałowa. Rośliny zaczęły przechylać konary i wyciągać gałęzie w poszukiwaniu pokarmu. Wreszcie pierwsze drzewo z bólem wyrwało z ziemi swoje korzenie. Ów mutant dał początek nowym odmianom. Teraz Mason miał przed sobą ich potomków, wolnych od kajdan przez wieki przykuwających je do ziemi; widok ten wzbudził w nim instynktowną od- razę, nad którą z trudem zapanował. — Słuchajcie! — zawołał Murdach. — Chyba coś do nas mówią. — Mówią? — Tak. Przekazują nam swoje myśli drogą telepatii. Nic nie odbieracie? — Ja odbieram — odparła Alasa. — Są zaintrygowani. Chcą wiedzieć, kim jesteśmy. Mason skinął głową. — Chyba nie są groźni — rzekł otwierając właz i wy- chodząc ze statku. Owiał go zimny wiatr, powietrze było rzadkie, lodowa- te. Wśród ludzi-roślin wybuchła panika, zaczęli się cofać w popłochu. Mason podniósł do góry otwartą prawą dłoń w odwiecznym geście pokoju. Telepatyczne pytania bombardowały jego umysł: — Kim jesteście? Nieśmiertelnymi? — Jesteśmy przyjaciółmi — oświadczył głośno, cał- kiem skonfundowany. — Szukamy pożywienia... I znów niezrozumiały strach padł na te dziwne stwo- rzenia, które jeszcze bardziej cofnęły się od statku. Tylko jeden osobnik nie ruszył się z miejsca: stał z lśniącą, po- zbawioną oczu głową zwróconą w stronę Masona, z mac- kami zwisającymi luźno wzdłuż tułowia. — Pożywienia? Jakiego rodzaju pożywienia? Zapewne potrafili również odczytywać myśli. Świadom, że wkracza na niebezpieczny teren, Mason odparł: — Jakiegokolwiek. Czym możecie się podzielić. — Kim jesteście? — Przybywamy z przeszłości — zaryzykował archeo- log. Czy znają pojęcie „przeszłości"? — Więc nie jesteście Nieśmiertelnymi? — Nie. Domyślił się, że kimkolwiek są Nieśmiertelni, tutejsi mieszkańcy uważają ich za wrogów. Jego odpowiedź nieco ich uspokoiła. Po krótkiej naradzie rzecznik ludzi-roślin postąpił 0 krok do przodu. — Damy wam trochę pożywienia, choć sami mamy go niewiele. Jesteśmy Gorichenowie — powiedział, a przynaj- mniej Mason w ten sposób odcyfrował przekazaną mu te- lepatycznie wiadomość. Czuł, że stworzenie nabrało więk- szej pewności siebie. — Ale mu icie się pospieszyć. Wkrótce nadejdzie Fala... Nie bardzo rozumiejąc o co chodzi, Mason skinął gło- wą. — Dobrze. Przynieście więc, co możecie. — Nie. Musisz iść z nami. Nie możemy wynosić jedzenia na powierzchnię. Mason zawahał się i zerknął na statek. — Czy to daleko stąd? — Nie. Blisko. — W porządku. Zaczekajcie. Wrócił na pokład i przekazał współtowarzyszom treść rozmowy. Murdach pokręcił głową. — Nie podoba mi się to. — Chyba nie są groźni, w każdym razie nie boję się ich. To raczej oni boją się nas i odetchną z ulgą, kiedy wreszcie stąd odlecimy. Czują paniczny strach przed Nieśmiertelnymi i sądzą, że mamy z nimi coś wspólnego. — No cóż. — Murdach potarł swoją chudą szczękę. — Jeśli wkrótce nie wrócisz, pójdziemy cię szukać. Posyłając uśmiech Alasie, Mason zeskoczył na ziemię 1 zbliżył się do Gorichenów. — Jestem gotów — oznajmił. — Ruszajmy. Trzymając się w bezpiecznej odległości od człowieka, ludzie-rośliny podprowadzili go do krawędzi wielkiej szcze- liny, w głąb której prowadziła ustawiona pochyło drabina. Kilku Gorichenów pośpiesznie zaczęło się zsuwać w dół; Mason podążył za nimi, trochę wolniej i ostrożniej. Im niżej schodzili, tym stawało się ciemniej. Mniej więcej po trzydziestu metrach pionowy wąwóz zwęził się i nagle Mason poczuł pod stopami miękki, szlamowaty grunt. Parę kroków dalej z ziemi wystawała okrągła meta- lowa tarcza o średnicy trzech metrów. Jeden z Gorichenów pokręcił coś przy niej różowymi mackami i metalowa po- krywa odsunęła się bezszelestnie, ukazując słabo oświetloną jamę, na dno której prowadziła kolejna drabina. Stanąwszy znów na ziemi, Mason spostrzegł, że znajduje się w pochy- łym, ciągnącym się bez końca skalnym tunelu. Ludzie-roś- liny nakazywali mu pośpiech. — Daleko jeszcze? — Już blisko. Ale minęło dobre pół godziny, zanim wreszcie dotarli do lśniących drzwi mieszczących się na końcu korytarza. Drzwi otworzyły się i Mason ujrzał ogromną lśniącą grotę, w której było gorąco i wilgotno. Doleciał go intensywny piżmowy zapach. — Tu się pożywiamy — oznajmił jeden z Gorichenów. — Widzisz? Kilka metrów przed sobą Mason zobaczył długi rząd niskich, płytkich zbiorników wpuszczonych w kamienną podłogę i wypełnionych czarną oleistą substancją, którą ogrzewały z góry źródła silnego światła i ciepła. Jakiś Go- richen podszedł do zbiornika, zanurzył macki w czarnej mazi i zastygł w bezruchu. — Promienie tych wielkich, umocowanych w górze lamp dają nam siłę — wyjaśnił telepatycznie inny Gorichen. — Zbiorniki zawierają nasze pożywienie, sztucznie wyprodu- kowane lub wydobyte z kopalń, i rozpuszczone w płynie, który przyśpiesza przemianę w chlorofil. Brzmiało to bardzo logicznie: korzenie wchłaniały ze zbiorników płyn i niezbędne związki nieorganiczne, a ogromne lampy zawieszone na suficie zastępowały Słońce świecące coraz słabiej na skutek nieuchronnego procesu oziębiania się Układu Słonecznego. Tylko że taki pokarm zupełnie się nie nadawał dla ludzi. Mason wyjaśnił to Gorichenom. Wówczas jeden z nich wysunął mackę i jej delikatnym koniuszkiem dotknął Ma- sona. — Mc nie szkodzi. — Co? Dlaczego? — Zmrożony złym przeczuciem Mason rozejrzał się pośpiesznie po lśniących gładkich obli- czach swoich gospodarzy. — Co macie na myśli? — Po prostu zamierzamy cię użyć do naszych ekspery- mentów. — Po moim trupie! — ryknął Mason rzucając się do ataku. Wziął szeroki zamach i trafił pięścią w obrzydliwie miękki, grzybiasty tors jednego z Gorichenów. Gdy cofnął dłoń, do skóry przywierała mu ciepła, wilgotna substancja. Gorichen, z ziejącą dziurą w ciele, na chwilę przystanął, po czym — jak gdyby nigdy nic — ruszył na Maso- na; za nim, wymachując giętkimi mackami, nacierali inni. Walka trwała krótko. Rozpacz oraz wściekłość dodawa- ły Masonowi sił, nie miał jednak szansy wobec tak znacznej przewagi wroga i wkrótce leżał powalony na ziemi. Mimo oporu, jaki wciąż stawiał, Gorichenowie skrępowali go ela- styczną metalową liną i zostawili samego. Kiedy odeszli, dostrzegł coś, co sprawiło, że z przerażenia włosy stanęły mu dęba na głowie. Grupa ludzi-roślin weszła do groty niosąc związaną, milczącą Alasę, której brązowe loki opadały w nieładzie na bladą twarz. Dziewczyna zauważyła Masona. — Kent! — krzyknęła. — Zaatakowali nas po twoim odejściu! Chyba zabili Uruka, a... — Nic ci nie jest? — przerwał jej, z trudem łapiąc od- dech. — Nie jesteś ranna? Potrząsnęła głową. — Nie. Murdachowi udało się uciec ze statkiem. Gorichenowie czekali bez słowa. — Murdach uciekł? — upewnił się z nutą optymizmu w głosie. Ale Alasa, jakby czytając mu w myślach, rozwiała jego nadzieje. — Nie zdoła nam pomóc. Jesteśmy pod oceanem. Ledwo te potwory zniosły mnie pod ziemię, kiedy ze wschodu nadciągnęła olbrzymia fala... Dopiero teraz Mason uświadomił sobie, dlaczego Gori- chenowie żyją pod ziemią. Na skutek bliskości Księżyca fa- le potężnych pływów zalewały płaski ląd. Uwięzieni byli głęboko pod wodą do czasu, aż nastąpi odpływ. Na twarzy Masona pojawił się grymas. Mężczyzna na próżno usiłował wyrwać się z więzów. W pewnym momen- cie podszedł do niego Gorichen, którego telepatyczne przesłanie było zupełnie jasne: — Nie żywimy do was nienawiści. Mówicie, że nie nale- życie do rasy Nieśmiertelnych, którzy są naszymi wrogami, ale jesteście do nich bardzo podobni. Od wieków staramy się znaleźć sposób na pokonanie ich, ale jak dotąd bez skutku. Nieśmiertelni nie dają się schwytać. Nie możemy więc prze- prowadzać na nich żadnych badań. Gdyby jednak udało nam się wykryć wasze słabe punkty, może ta wiedza przydałaby się nam do walki z Nieśmiertelnymi. Co nieco już wiemy, na przykład, że stal jest bezużyteczna, tak samo jak gazy trują- ce. Ale można by zastosować pewne kombinacje promieni... Gorichen umilkł i mackami wskazał na jeńców. Ludzie- -rośliny wrzucili Masona przez boczne drzwiczki do stoją- cego w pobliżu dużego szklanego sześcianu, a Alasę ponieś- li dalej. Ciskając przekleństwa, mężczyzna usiłował uwolnić się z krępujących go więzów. Kiedy w trakcie zmagań przekręcił się na bok i spojrzał przez przezroczystą ścianę celi, zamarł z przerażenia. Dla Gorichenów ludzie byli tylko królikami doświad- czalnymi, cennym materiałem niezbędnym do eksperymen- tów. Zaciągnęli Alasę do szklanego bloku przypominającego ołtarz. Daremnie próbowała im się wyrwać. Potwory wysunęły długie giętkie macki i szybkimi ru- chami zdarły szatę z dziewczyny. Po chwili leżała całkiem naga, przykuta łańcuchem do kamiennego bloku tak moc- no, że ledwo mogła się poruszyć. Jeden z Gorichenów skie- rował na nią soczewkę projektora. Po chwili z aparatu wy- strzelił cienki blady promień i spowił alabastrowe ciało Alasy połyskliwą warstewką księżycowego blasku. Dziewczyna straciła przytomność, a przynajmniej takie sprawiała wrażenie. Promień widoczny był krótko, zgasł dosłownie po sekundzie. Ludzie-rośliny błyskawicznie zdję- li łańcuch, podnieśli Alasę i wrzucili do celi Masona. Ma- łymi grupami otoczyli szklane ściany i pochylając do przo- du lśniące głowy, z uwagą czekali na wyniki doświadczenia. Klnąc na czym świat stoi, Mason wciąż starał się oswo- bodzić, lecz był to próżny wysiłek. Twarde metalowe liny wpijały się w skórę, kalecząc mu ręce. Po pewnym czasie zaprzestał zmagań, żeby spojrzeć na Alasę, która powoli odzyskiwała przytomność. Z cichym jękiem podniosła szczupłą dłoń i odgarnęła z twarzy ciemne włosy. Powoli otworzyła oczy. Na widok tępego, obcego spojrzenia serce podskoczyło Masonowi do gardła. Alasa dźwignęła się na kolana i zdziwionym wzrokiem powiodła po celi. Nagle dostrzegła Masona. Bez słowa zaczęła pełznąć na czworakach w jego stronę. Twarz pokrywał jej rumieniec wściekłości, szeroko otwarte oczy błyszczały gniewnie. — Alaso! — krzyknął Mason. — Alaso! Żadnej reakcji. Naga dziewczyna była coraz bliżej, aż wreszcie zatrzymała się i wstała. Jej piersi wznosiły się i opadały gwałtownie. Wydała z siebie dziki krzyk. I nagle rzuciła się na Masona. Był na to zupełnie nie przygotowany. Poczuł przy twa- rzy jej miękkie, rozpalone jak w gorączce ciało, a kątem oka dojrzał obnażone niczym u wściekłej bestii zęby. Przeklęci Gorichenowie, do jakiegoż szaleństwa doprowadzili Alasę swoimi piekielnymi promieniami? Zdążył przeturlać się na bok, zanim wbiła mu w szyję zęby. Paznokcie przeorały mu twarz. Nagle z obłędem w oczach dziewczyna zerwała się na nogi. — Wielki Boże — jęknął Mason. Czy będzie musiał ją zabić, żeby uniknąć śmierci z jej rąk? Odpędził od siebie tę myśl; wiedział, że nigdy nie skrzywdzi Alasy, choćby całkiem postradała zmysły. Ale przecież musi ją ratować, musi ją jakoś uspokoić! Ze zwią- zanymi rękami i nogami szansę miał jednak niewielkie. — Alaso! — krzyknął. Nie zwracała na nic najmniejszej uwagi; ponownie się na niego rzuciła: lśniąca od potu, drapała jak kocica, a zęby szukały jego gardła. Starał się przekręcić na bok, lecz nie zdołał. Nagle przeszył go ostry ból. Poczuł, jak ciepła, lepka krew spływa mu po szyi. Ból wzmagał się — dziewczyna wgryzała się coraz mocniej i mocniej... Rozdział VIII NIEŚMIERTELNI iewyraźnie, przez czerwoną mgłę, Mason zdał sobie sprawę, że żaden ciężar już go nie przygniata. Dwóch Go- richenów ciągnęło do drzwi wijące się ciało Alasy. Z kącika jej ust sączyła się strużka krwi. Dziewczyna w milczeniu szamotała się, próbując się uwolnić. Kiedy wywlekli ją ze szklanej celi, po chwili Mason dostrzegł, że ciało Alasy zwisa bezwładnie, zupełnie jakby straciła przytomność. Przeraził się. Czyżby umarła? Ta sama myśl przyszła do głowy Gorichenom. Wyma- chując z ożywieniem długimi mackami, ułożyli dziewczynę na podłodze i zaczęli się jej uważnie przyglądać. Widząc, że rusza ręką, Mason odetchnął z ulgą. Osłabiona, niezdarnie usiłowała się podnieść. Ludzie-rośliny zawlekli ją z powrotem pod przezroczy- sty sześcian, wepchnęli do środka i zamknęli drzwi. Alasa podbiegła do Masona. — Kent! Co się stało?! — Ty... — Mason zawahał się. Z jej oczu wyczytał, że nie pamięta absolutnie nic z te- go koszmarnego zdarzenia. Obłęd wywołany przez ludzi- -rośliny minął, nie zostawiając śladu w jej umyśle. — Nic takiego — odparł rumieniąc się lekko. — Czy możesz mnie rozwiązać? Pochyliła się i zaczęła rozplątywać metalowe liny. Jak zareagują na to ludzie-rośliny? Wreszcie był wolny. Wstał rozcierając nogi, żeby po- prawić krążenie, następnie podszedł szybko do drzwi celi i kopnął je na próbę. Gorichenowie spokojnie się wszystkiemu przyglądali. Ponownie kopnął w szkło, ale szyba nie pękła. Walnął barkiem, lecz tylko nabił sobie siniaka. W pustej celi nie było niczego, czym mógłby się posłużyć. Odwrócił się na krzyk Alasy. Dziewczyna wskazywała ku górze, na róg celi, skąd wydobywały się zielonkawo-bia- łe opary gazu, które złowieszczo kłębiły się w nierucho- mym powietrzu. Masona ogarnęło przerażenie. Jednym susem znalazł się na drugim końcu celi. Jeśli tylko uda się czymś go za- tkać... ale otwór był za wysoko. Zawiedziony Mason wrócił do drzwi i ponowił ataki. Jednakże drzwi, wykonane z tworzywa bardziej wy- trzymałego od stali, nawet nie drgnęły. Poddał się dopiero wtedy, gdy przesłoniła je gęsta chmura zielonkawych opa- rów. Alasa dotknęła jego ramienia. — Kent, co się dzieje? — Nie wiem — odparł wolno. — Robią na nas do- świadczenia. Nie mam pojęcia, czego się spodziewają. Mo- że te opary mają nas zabić? Jeśli tak, oby śmierć nadeszła jak najszybciej. Łkając cicho, Alasa przysunęła się do niego, a on objął ją opiekuńczo ramionami. Wtuliła twarz w jego klatkę pier- siową i stali tak razem, podczas gdy zielone opary wciąż gęstniały, gęstniały... Po pewnym czasie Mason nie widział już nic. Ale, ku swojemu zdumieniu, z oddychaniem nie miał żadnych kło- potów. Czuł coś w rodzaju lekkiej wesołości wywołanej — jak sądził — obecnością tlenu w dziwnej mieszaninie ga- zów, ale nic poza tym. Miał nadzieję, że eksperyment okaże się dla ludzi nieszkodliwy. Osunął się na ziemię, tuląc dziewczynę do piersi i starał się dodać jej otuchy, gdy tak leżeli pogrążeni w szmarag- dowej pustce. Bliskość ciepłego, gładkiego ciała sprawiła, że serce biło mu coraz mocniej. Dziwne opary działały na niego pobudzająco i, choć wiedział o tym, nie był w stanie się opanować. Alasa również czuła ich działanie. Podniosła ręce, dotykając włosów Masona, następnie przysunęła do siebie jego twarz: spowici w szmaragdowy mrok, odnaleźli się ustami. Mason czuł, jak pożera go szalona namiętność. Rozpaczliwie próbował wziąć się w garść. Oddech dziew- czyny mieszał się z jego oddechem, chrapliwym i urywanym. Pogładził ręką gładkie, kształtne ciało, od którego bił żar. Nagle mięśnie mu zwiotczały, stały się miękkie jak z waty. — Alaso! — szepnął. — Alaso! Znów wstąpiła w niego energia: mocno przycisnął do siebie dziewczynę, szukając jej ust. Niezwykłe obrazy zaczęły przelatywać mu przez głowę. Dziwaczne szaleństwo spowo- dowane gazem Gorichenów... Zdawało mu się, że Alasa odpływa, znika w zielonkawej otchłani. Został sam pośród kłębiących się oparów. Słyszał w oddali ciche dudnienie, które z chwili na chwilę stawało się głośniejsze. Ta część umysłu, która nie poddała się obłędowi, mówiła mu, że to tylko złudzenie, halucynacja wywołana narkotykiem, ale głuchy łomot wzmagał się w uszach, a czar- ne cienie wolno przesuwały się w zielonkawym mroku. Były coraz bardziej wyraźne... Paskudztwa o skrzydłach nietope- rza sfruwały w dół, przedrzeźniając go i zanosząc się obsceni- cznym śmiechem... Huczący łomot rozbrzmiewał coraz głoś- niej, coraz przeraźliwiej, jak jakiś diabelski bęben... i niczym demoniczna trucizna wsączał się w głąb umysłu. Zielone opary wirowały coraz szybciej, niby trąba po- wietrzna, błyszcząc oślepiającym blaskiem. Skrzydlate diab- ły tańczyły groteskową sarabandę, zawodząc szyderczo. Skołowany umysł Masona nie był w stanie dłużej wy- trzymać straszliwego nasilenia dźwięku i ruchu. Mężczyzna poczuł, jak ogarniają go gęste ciemności i z wdzięcznością zapadł w głęboką nieświadomość. Obudził się z potwornym bólem głowy i nieprzyje- mnym, cierpkim posmakiem w ustach. Otworzył oczy i uj- rzał przezroczysty sufit celi. Wciąż znajdował się w kryszta- łowej klatce, ale po zielonym gazie nie było już śladu. I Obok niego spoczywało nieruchome ciało Alasy. Pomimo zawrotów głowy przysunął się, starając się ją ocucić. W końcu zdjął płaszcz i okrył nim nagą dziewczynę. Słysząc zgrzyt nad głową, podniósł wzrok. Goricheno- wie odciągnęli górną płytę celi, tworząc w suficie otwór o szerokości ponad metr i teraz za pomocą czegoś w rodza- ju dźwigu spuszczali do środka kołyszącą się na linie dziw- ną metaliczną bryłę. Nagle coś przerwało im pracę. Wpadli w straszliwy popłoch. Choć Mason nie potrafił odczytać ich myśli, wyczuł, że Gorichenom grozi śmiertel- ne niebezpieczeństwo. Jak szaleni pognali w stronę tunelu, który prowadził na powierzchnię ziemi. Umysł Masona wyłapał luźną, fragmentaryczną myśl: Nieśmiertelni! Prze- darli się przez bramę...! W ciągu pięciu minut grota opustoszała. Nadarzyła się jedyna i może niepowtarzalna okazja ucieczki. Mason po- nownie rozejrzał się po celi. Ściany były idealnie gładkie, ale nad otworem w suficie kołysał się zawieszony na ramie- niu dźwigu metalowy blok. Znajdował się zbyt wysoko, aby go można było dosięgnąć, chyba że... Tak, przydałby się sznur! Mason nosił tylko przepaskę na biodrach, którą dostał od Uruka jeszcze w Al Bekr, lecz ani przepaska, ani płaszcz nie wytrzymałyby ciężaru jego ciała. Nagle spostrzegł metalową linę, którą był skrępowa- ny, a która teraz leżała ciśnięta w kąt celi, i ucieszył się, że wpadł na rozwiązanie. Żeby tylko okazała się wystarczająco długa! Podniósł ją z ziemi i na moment przystanął, by przyj- rzeć się Alasie. Chociaż był pewien, że nic jej nie grozi, mimo to odetchnął z ulgą, kiedy drgnęły jej rzęsy i otwo- rzyła złociste oczy. — Och, Kent, pomóż mi wstać! — Przytrzymując się jego ramienia, podźwignęła się z trudem. — Jeszcze żyje- my. A zdawało mi się, że nas zabili i jesteśmy w Przepaści Abaddona... — Kto wie, może i jesteśmy — rzekł ponuro i opowie- dział jej, co się stało. — Jeżeli zdołam przerzucić linę przez ten metalowy blok, chyba uda nam się stąd wydostać. — Myślisz, że dasz radę? Mason wzruszył ramionami. — Nie wiem. Spróbuję. Dopiero po wielu niepowodzeniach osiągnął to, co za- mierzał. Niestety, na moment się zagapił i lina zsunęła się na ziemię. Zdenerwowany i coraz bardziej wściekły zmagał się przez kolejne dziesięć minut, aż wreszcie znów mu się po- wiodło. Z metalowego bloku zwisały dwa końce liny, które Mason mocno związał. — Wejdę pierwszy, a potem ciebie wciągnę. Lina wyślizgiwała się z rąk, kalecząc skórę. Oplótłszy wokół niej nogi, z trudem się podciągał, podczas gdy Alasa przytrzymywała oba końce, żeby się nie huśtały. Wreszcie wdrapał się na metalowy blok i spocony z wysiłku przesko- czył na dach celi. — Pośpiesz się! — zawołał do dziewczyny. Na dźwięk dochodzących z oddali odgłosów walki przestraszył się, że wkrótce grota znów zapełni się tłumem Gorichenów. Znużony wspinaczką i osłabiony brakiem jedzenia wy- tężał obolałe mięśnie, podciągając Alasę. Dalej poszło już łatwiej. Zsunęli się na ziemię i pobiegli do podziemnego tunelu, który prowadził ku wolności. — To chyba jedyna droga — powiedział Mason roz- glądając się dokoła. — Poczekaj. Muszę coś zabrać. Podniósł z podłogi srebrzystą sztabę metalu, dłuższą od własnego ramienia, która świetnie nadawała się na maczu- gę. Zamachnął się na próbę i roztrzaskał tryby jakiejś tajem- niczej maszyny. — W porządku. Jest twarda i solidna. Może się nam przydać, Alaso! W odpowiedzi dziewczyna chwyciła trochę mniejszy metalowy pręt. Jej złociste oczy płonęły żądzą walki. Kiedy biegła obok Masona, poły płaszcza rozchylały się na boki, ukazując jasne, gładkie uda. Zanim dotarli do tunelu, wypadł z niego tłum postaci zmagających się ze sobą w obłędnym, śmiertelnym boju. Mason szybko pociągnął Alasę w bok. Przykucnąwszy ob- serwowali z ukrycia, co się dzieje. Ludzie-rośliny walczyli o życie. A ich przeciwnikami byli... Tak, Nieśmiertelni! Lodowate ciarki przeszły Masono- wi po krzyżu, kiedy dojrzał napastników, istoty niewątpli- wie ludzkie, lecz bardziej mu obce od groteskowych Gori- chenów, którzy byli przynajmniej naturalnym produktem ewolucji. Napastnicy zaś byli żywymi trupami. W ich ciałach, niegdyś silnych, rosłych i urodziwych jak ciała bogów, tliło się życie, któremu nie można było położyć kresu. Gdzie- niegdzie Mason dostrzegał ślady dawnego piękna, lecz roz- kład, jaki ich toczył, sprawiał, że przedstawiali sobą iście makabryczny widok. Sama nazwa „Nieśmiertelni" wiele tłumaczyła. Byli to ludzie, którzy pokonali śmierć, nie zdołali jednak pokonać chorób ani gnicia! Wszystkie najstraszniejsze zarazy od wieków trapiące ludzkość zżerały ciała Nieśmiertelnych. Nie istniał nawet jeden osobnik bez jakiejś skazy fizycznej. W obrzydliwych otwartych ranach widać było mięśnie i kości. Z innych zwi- sały płaty pokrytego ziarniną mięsa. Mason miał przed oczami koszmarne czaszki z pustymi oczodołami i liczne obrażenia tak ohydne, że od samego patrzenia robiło się niedobrze. Człowiek pokonał śmierć, lecz niestety za późno uświa- domił sobie swój błąd. Wydawało się, że nie ma sposobu na zniszczenie Nie- śmiertelnych. Dziesiątki Gorichenów rzucały się na wro- gów, przygniatając ich swoim ciężarem. Ale wkrótce każdy stos miotających się postaci rozpadał się i z ziemi podnosił się Nieśmiertelny, który przez cały ten czas posilał się swoimi przeciwnikami. Mason przypomniał sobie, że na powierzchni planety nie widział żadnych roślin czy zwierząt. Gorichenowie prawdopodobnie stanowili jedyną żywność Nieśmiertel- nych... Pole bitwy przesunęło się nieco od wejścia do tunelu. Mason pociągnął Alasę i wybiegli z ukrycia. Usłyszeli ogłuszający ryk i tupot ścigających ich nóg. Ktoś chwycił Masona za ramię; mężczyzna odwrócił się, waląc na oślep sztabą metalu i miażdżąc śmierdzące ciało. Uścisk zelżał i łapa zsunęła się. Ogarnięci panicznym strachem, Mason z dziewczyną ile sił w nogach biegli przed siebie. Czy w tunelu spotkają kolejne monstra? Na samą myśl o tym mężczyzna zacisnął mocniej dłoń na metalowym pręcie. Odgłosy pogoni stawały się coraz słabsze, ale jesz- cze nie ustały. Po pewnym czasie zwolnili trochę. Serca waliły im w piersiach, w gardłach czuli suchość. Dźwięki wzma- gającej się w dole wrzawy sprawiły, że znów przyśpie- szyli. Ale długo nie potrafili utrzymać takiego tempa. Nieśmiertelni byli coraz bliżej. Alasa potknęła się i omal nie upadła. Mason podciągnął ją na nogi i biegł dalej, obejmując ją ręką w pasie. — Chyba już niedaleko do powierzchni — powiedział. Dziewczyna spojrzała na niego z uśmiechem. — Tak, Kent, już niedaleko. Pościg był tuż za nimi. Mason dostrzegł wpadający z góry srebrzysty blask światła dziennego. Dotarli do ziem- skich wrót! Czym prędzej zaczęli się wspinać po drabinie. Nie- śmiertelni, rycząc z wściekłości, prawie deptali im po pię- tach. Kiedy znaleźli się w wąwozie, Mason wskazał kolejną drabinę. — Uciekaj, Alaso! Spróbuję ich powstrzymać i ruszę za tobą. Po krótkim wahaniu dziewczyna posłusznie zaczęła wdrapywać się wyżej. Chwilę nieuwagi Mason prawie przy- płacił życiem. Szponiasta łapa chwyciła go za nogi i omal nie ściągnęła w dół. Z czeluści wyłoniła się ohydna twarz kościotrupa wyjącego przeraźliwie z głodu. Ledwo panując nad mdłościami, Mason walnął potwora w łeb metalową sztabą. Mózg i krew trysnęły na boki. Potwór nadal gramolił się na oślep do góry, mimo że zamiast głowy miał teraz krwawą miazgę. Otwór czeluści zapchany był dziesiątkami Nieśmiertelnych — głodni, złaknieni mięsa, parli naprzód nie bacząc na ciosy, mlaskając i kłapiąc zębami... Mason rozdzielał ciosy na prawo i lewo, aż wreszcie splątana masa ciał, zbyt ciężka, aby się utrzymać na drabi- nie, runęła w dół. Nie wypuszczając metalowej sztaby z rę- ki, wspiął się pośpiesznie po drabinie i przyłączył do Alasy czekającej na powierzchni. — Mam pomysł — powiedział uśmiechając się blado i chwiejąc na nogach. — Te stworzenia nie są zbyt inteli- gentne. Ludzie-rośliny owszem, ale... Pochylił się i wciągnął drabinę na górę. Ze szczeliny wyłoniła się wyjąca, rozwścieczona horda Nieśmiertelnych. Dojrzawszy Masona próbowali wdrapać się po ścianach wąwozu, ale bezskutecznie. W końcu część z nich pobiegła w prawo, a część w lewo. — Może jest inne wyjście. Lepiej spieprzajmy stąd, to znaczy uciekajmy — poprawił się widząc zdziwione spoj- rzenie Alasy. — Ale dokąd? Rozejrzał się po ciemnym niebie. Wielkie czerwone słońce dawało skąpy blask. Księżyc znikł. Chłodny wiatr hulał po pustej, pokrytej mokrym szlamem równinie. — Nie wiem. Byle dalej od brzegu. Może odnajdziemy Murdacha i statek... W milczeniu ruszyli przed siebie po bezludnym pust- kowiu, przemarznięci do szpiku kości wskutek lodowatego wichru, który szalał na powierzchni umierającej planety. Rozdział IX WIEŻA MIRAŻY 1 rzeź kilka godzin wędrowali po łagodnie wznoszącym się terenie, brnąc po kostki w lepkim szlamie. Od rozrze- dzonego powietrza kłuło ich w płucach. Dwa razy Mason dostrzegł na niebie jakiś niewyraźny przedmiot, zbyt jed- nak odległy, aby można było mu się dokładnie przyjrzeć. W każdym razie chyba miał skrzydła, więc nie mógł to być chronostatek. W końcu, niemal przez przypadek, znaleźli pojazd. Na tle szarej, ponurej równiny jego srebrzyste ściany lśniły ni- czym płomienie ognia. Zdawało się, że minęły godziny, za- nim wreszcie dotarli do statku. Pojazd stał pusty, Mur dach i Uruk znikli. Wewnątrz dostrzegli ślady walki, a na podłodze zaschniętą kałużę krwi. Siady odciśnięte w błocie na zewnątrz statku prowa- dziły na wschód. Marszcząc czoło Mason zatrzasnął za so- bą płytę włazu i podszedł do pulpitu sterowniczego. — Uruchomię statek. Może uda nam się ich odszukać. Siady są wyraźne. Dziewczyna owinęła się mocniej płaszczem zarzuconym na szczupłe ramiona. — Tak, Kent, poszukajmy ich. Znalazła flaszkę z wodą i podała mu ją, po czym sama się napiła. Ii Statek powoli wzniósł się do góry i leciał nisko nad pustkowiem wzdłuż śladów pozostawionych na ziemi. Na horyzoncie majaczyła ogromna iglica, która stawała się co- raz większa, w miarę jak się do niej zbliżali. W pierwszej chwili sądzili, że jest to gigantyczna skała, lecz walec miał zbyt regularny kształt jak na wytwór przyrody. Olbrzymia, płasko zakończona bryła królowała samotnie nad szarą, pu- stą równiną. — Może tam są — powiedział Mason. — Poszukaj ja- kiejś broni, Alaso. Dziewczyna wręczyła mu jajokształtną broń należącą do Murdacha. — W walce z robotami była skuteczna — rzekła. — Czy potrafi zabijać żywe istoty, tego nie wiem. — No cóż, lepsze to niż nic. Ja wciąż mam swoją ma- czugę. — Spojrzał na leżący obok metalowy pręt. Górna płaszczyzna bryły, o średnicy wynoszącej ponad trzy kilometry, była zupełnie płaska. Od czasu do czasu nad wieżą coś migotało, a ze dwa razy Mason dostrzegł krótki kolorowy błysk, który wystrzelił z szarej, ponurej ściany i po chwili znikł. Na samym środku znajdował się czarny, okrągły otwór, w stronę którego Mason wolno skie- rował pojazd. Wylądował na krawędzi — i ze zdumienia omal nie stracił panowania nad statkiem. Zobaczył bowiem wielki granitowy głaz siedmiometrowej wysokości, który ni stąd ni zowąd nagle przed nim wyrósł! Oszołomiony i sparali- żowany strachem, Mason pędził wprost na przeszkodę. Wreszcie z potwornym łoskotem statek zatrzymał się. Wstrząs o mało nie zwalił Masona z nóg. Głaz znikł. Archeolog skierował wzrok tam, gdzie były zwrócone zdu- mione oczy Alasy: głaz znajdował się teraz za statkiem. Przelecieli przez niego, jakby był widmem. Ale to jeszcze nie wszystko. Widzianą z góry płaską, metaliczną powierzchnię pokrywały teraz kamienie i od- łamki skał. Wszędzie wokół sterczały potężne głazy, na niebie zaś świeciło oślepiającym blaskiem białe słońce. — Dobry Boże! — zawołał Mason. — Przecież nie podróżowaliśmy w czasie. Co się stało? — Czary — odparła Alasa, gdyż stanowiło to dla niej jedyne logiczne wytłumaczenie. — Myślisz, że znajdziemy tutaj Uruka i Murdacha? — Jeśli tu są, musieli przyfrunąć. Nagle uświadomił sobie, że to, co powiedział, wcale nie jest tak pozbawione sensu, jakby się zdawało. Widział przecież jakieś latające stwory; kto wie, może właśnie one schwytały zaginioną parę? — Mam nadzieję, że nie zabili Uruka — szepnęła dziewczyna. — Rozejrzymy się, Kent? Skinąwszy głową, otworzył właz i wyszedł na zewnątrz; Alasa wysunęła się za nim. Zbliżył się do masywnego głazu i wyciągnął rękę, chcąc zbadać jego brązową, pofałdowaną powierzchnię. Nie napotkał żadnego oporu, zupełnie jakby głaz w ogóle nie istniał. — To złudzenie — oświadczył nagle z głębokim prze- konaniem. — Wprost niewiarygodnie doskonała iluzja! Idealny, trójwymiarowy obraz, na pewno sztucznie stwo- rzony. Spójrz na swoje nogi, Alaso. Szczupłe nogi dziewczyny przykryte były aż po kostki szarą, łupkowatą skałą. Ale szła bez najmniejszego trudu. Zbliżając się do niej, Mason czuł pod butami gładką po- wierzchnię wieży. Schylił się i przyłożył rękę do chłodnego metalu. Uśmiechając się pod nosem, zanurzył wpierw rękę, potem głowę w stojącym obok wielkim głazie i z miejsca pogrążył się w nieprzeniknionych ciemnościach. Usłyszał krzyk Alasy. Cofnął się i znów ujrzał dzikie, kamieniste pustkowie skąpane w blasku nie dających ciepła, nie istnie- jących promieni białego słońca. — Twoja głowa — zawołała drżącym głosem dziew- czyna — nie miałeś jej... znikła! — Wiem — odparł. — Słuchaj, właśnie sobie coś uświadomiłem. Ten otwór na środku dachu. Musimy na niego uważać, bo inaczej oboje znikniemy w nim na zaw- sze. Chociaż może są tam jakieś schody? Usiłując przypomnieć sobie, w którym dokładnie miejscu znajdował się otwór, mężczyzna wziął dziewczynę za rękę i ostrożnie ruszyli przed siebie. Przedzierali się przez potężne niematerialne skały, które niekiedy sięgały im do pasa. Mieli przed oczami fantastyczne, niewiarygod- ne dzieło, przykład możliwości nauki odległej ery. Nagle Mason wyczuł wyraźne pulsowanie, które przy- bierało na sile, obejmując swoim zasięgiem wszystko do- koła. Kamienny, pustynny krajobraz trząsł się i falował jak firanka na wietrze, po czym raptownie uległ przeobrażeniu. Ciągnące się w nieskończoność skaliste pustkowie — ni- czym scena na filmie, która ciemnieje przechodząc w na- stępną — stało się mgliste i znikło, a na jego miejscu poja- wiła się obca, niesamowita sceneria. Mason i Alasa poczuli się, jakby przeniesiono ich w inny świat. Zewsząd otaczała ich teraz gęsta, bujna flora, a wszyst- ko — kora drzew, liście, ciasno splątane pnącza, nawet trawa porastająca ziemię — było w kolorze ostrego, inten- sywnego karmazynu. W dodatku rośliny posiadały zdol- ność ruchu! Pnącza wiły się i okręcały wokół drzew, drzewa kołysały się niespokojnie, gałęzie zaś wyginały się, chociaż nie po- ruszał nimi najlżejszy wiatr. Tak, to były żywe istoty; nawet źdźbła długiej, przedziwnie falistej czerwonej trawy wiły się niczym tysiące ohydnych robaków. Słońca nie było; w górze rozciągało się bezchmurne, niebieskie niebo, którego piękno i spokój wydawały się nie na miejscu w tym świecie pełnym żywych, skręcających się koszmarów, w tym zalesionym gąszczu, który był taką samą iluzją, co nie istniejące już widmowe pustkowie. — Poczekaj chwilę. Mason cofnął się o kilka kroków, chcąc sprawdzić pe- wien pomysł, który przyszedł mu do głowy. Znów poczuł silne pulsowanie, czerwony las trząsł się i kołysał, a po chwi- li, gdy mężczyzna cofnął się jeszcze dalej, bujny szkarłatny krajobraz przekształcił się w znajome kamienne pustkowie. Alasa znikła. Zerkając przez ramię, Mason dostrzegł stoją- cy przy potężnym głazie statek. Kiedy postąpił kilka kro- ków do przodu, w polu widzenia ukazała się Alasa, a w jej szeroko otwartych złocistych oczach malowało się przera- żenie. — W porządku — uspokoił ją. — A teraz poszukajmy tego otworu. — Jest tutaj, Kent. O mało do niego nie wpadłam. — Wskazała na kępę skłębionej, pulsującej trawy. Mason opuścił wzrok, ale zaraz sobie uświadomił, że przecież nic nie zobaczy, bo czerwona roślinność wszystko zasłaniała. Przyklęknął i przełamując odrazę zanurzył twarz w wijącej się trawie. Poniżej poziomu tętniącej życiem szkarłatnej flory znajdowała się czarna pustka. Powoli Mason nabierał przekonania, że te niezwykłe sceny, miraże na szczycie wieży, nie są tylko fantastyczną, sztucznie wytworzoną iluzją, lecz odbiciem prawdziwych światów, światów, które istnieją, istniały w przeszłości albo dopiero kiedyś zaistnieją. Ostrożnie obszedł wkoło otwór. Obwód wynosił około siedmiu metrów. W ciemności Mason wymacał rękami pochyłość, która jednak była zbyt śliska i stroma, aby można było po niej zejść. O ile mógł się zorientować pełznąc na czworakach i po omacku dotykając krawędzi otworu, droga prowadziła w dół pod kątem czter- dziestu pięciu stopni. — Kent! — rozległ się zdenerwowany głos dziewczy- ny. — Posłuchaj! — No, co... I wtedy usłyszał ostry, wzmagający się, zgrzytliwy dźwięk wydobywający się z głębi niewidocznego szybu. Wiedziony niejasnym przeczuciem. Mason chwycił Alasę za rękę i oboje szybko się cofnęli. Było to szczęśliwe posunięcie. Z otworu zaczęło wy- chodzić jakieś monstrum; najpierw zobaczyli puszyste, ruchliwe czułki, a potem parę konwulsyjnie drżących, po- tężnych szczypiec. Stworzenie wolno, lecz nieubłaganie wyłaniało się z ziemi i po chwili ukazało się w całej swojej grozie. — Mrówka! — szepnął Mason. — Skrzydlata mrówka! Był to prawdziwy kolos. Mierzył ponad osiem metrów długości, żuchwa poruszała się z chrobotem, rozpostarte skrzydła głośno szeleściły uderzając o pokrywy. Stworzenie podeszło bliżej. Mason zauważył, że jest ślepe; oczu nigdzie nie było widać, ale najwyraźniej świet- nie zastępowały je czułki. Szczypce zamykały się ze zło- wrogim chrzęstem. Masonowi z przerażenia zrobiło się zimno. Kiedy stwór zbliżył się jeszcze bardziej, mężczyzna odskoczył w tył, wlo- kąc za sobą Alasę. — Wracajmy do statku! — powiedział drżącym gło- sem. — Pędem! Pobladła ze strachu dziewczyna skinęła głową i ruszyła za Masonem, dotrzymując mu kroku. W pewnym momen- cie mężczyzna zdając się na los szczęścia skręcił tam, gdzie — jak sądził — powinien znajdować się statek. Ale pomylił drogę. Rozległo się dudnienie, wszystko zaczęło trząść się i fa- lować i po chwili brnęli przez totalną nicość, przez pustkę! Gęsta mgła i szare kłębiące się smugi dymu uniemożliwiały wszelkie postrzeganie. Podejmując w lot decyzję, Mason skręcał pod kątem dziewięćdziesięciu stopni i ciągnąc za so- bą Alasę, biegł zakosami, rozpaczliwie szukając pojazdu. Wtem usłyszał chrobot oraz suchy szelest — gigantycz- ny owad ruszył za nimi w pogoń. Obłędny strach przenik- nął Masona do szpiku kości. Czyż nie jest kwintesencją grozy pokonywanie skalnych przeszkód, których w ogóle się nie wyczuwa, albo przedzieranie się przez gąszcz nie istniejących drzew? Owad ścigał ich, kierując się węchem lub innym nie znanym im zmysłem, a ponieważ był ślepy, zmieniające się trójwymiarowe miraże nie przeszkadzały mu w najmniejszym stopniu. Stworzone były najwido- czniej po to, aby utrudnić orientację w terenie wrogom ohydnych mrówek. Mason i Alasa biegli na przykład przez coś, co wygląda- ło jak pole szmaragdów lśniących w blasku nisko zawieszo- nego księżyca, kiedy nagle wszystko zaczynało pulsować i falować, i po chwili bajkowa sceneria znikała niczym mi- raż, którym w istocie była. Na jej miejscu pojawiał się ogromny, zupełnie pusty teren pokryty zamarzniętą bielą, w górze zaś rozpościerało się czarne, bezgwiezdne niebo. W pewnym momencie pędzili przez zieloną, wartką wodę pełną dryfujących wodorostów i dziwnych żyjątek przesu- wających się obok nich — lub przez nich! Widząc przed sobą wielką matowobiałą kulę, która drżała i pulsowała, Mason odskoczył wzdrygając się z odrazą. I znowu słyszeli suchy szelest, i wtedy ponownie rzuca- li się do ucieczki: gnali ile sił w nogach, nie zważając na łomot w skroniach i pot spływający do oczu, aż wreszcie padali wyczerpani na ziemię usiłując złapać oddech. Biegli zygzakami, przedzierając się przez fantastyczny ciąg ob- cych światów i scenerii. Mimo woli Mason zamykał oczy, kiedy na drodze pojawiało się olbrzymie drzewo albo czoło lodowca, chociaż zdawał sobie sprawę, że są to tylko projekcje niematerialnych obrazów. Bez przerwy towarzyszył im strach, że spadną z wieży. To, co ich ocaliło, omal nie przyniosło im zguby. Biegli właśnie przez równy rząd cienkich jak bambusy kolumn wznoszących się w górę ku bieli, która była albo niebiem, albo niezwykle wysoko zawieszonym dachem, kiedy nagle znaleźli się w świecie czerwonych roślinotworów. Mason przeniknął przez rozkołysane szkarłatne drzewo. Odgłosy pogoni były coraz bliżej i... nagle stracił grunt pod nogami. Wypuszczając z ręki dłoń dziewczyny, upadł boleśnie na bok — czuł pod biodrami gładką pochyłość, która pro- wadziła w głąb wieży, gdzie mieściło się legowisko gi- gantycznej mrówki. Bezskutecznie szukając jakiegokol- wiek punktu oparcia, powoli, nieuchronnie zsuwał się w dół. Zaczął rozpaczliwie miotać się na wszystkie strony, wy- konując gwałtowne skręty tułowia, które omal nie złamały mu kręgosłupa, gdy wtem poczuł na sobie dłonie Alasy. Białe ciało, widoczne spod rozchylonego płaszcza, pokryło się potem, ale w końcu zdołała wciągnąć Masona z powro- tem na górę. Po chwili znów stał na nogach: dyszał ciężko i przy każdym oddechu paliło go w płucach. Potwór był tuż tuż. Przypomniawszy sobie o broni Murdacha, Mason wydobył ją czym prędzej i wycelował. Wystrzelił cienki promień i jasny blask rozlał się po ohyd- nej głowie owada. Moment później potwór już nie żył! Bezgłośnie opadł na ziemię i pchany jeszcze siłą rozpędu zsunął się z krawę- dzi, znikając w ciemnej przepaści. Z dołu nie doleciał ża- den dźwięk. Dygocząc lekko, Mason wsunął broń za przepaskę na biodrach. — Chodźmy, Alaso — powiedział roztrzęsionym gło- sem. — Musimy znaleźć statek. Takich potworów może tu być więcej. Jednakże odszukanie statku stanowiło nie lada problem. Błądzili po szczycie wieży, czując się tak, jakby grali w nie- samowitą odmianę ciuciubabki. Przemykali przez nie- ustannie zmieniające się miraże — przerażające i całkiem przyjemne, znajome i zupełnie obce. Najgorsza była przeprawa przez czarną, galaretowatą substancję, która falowała wznosząc się i opadając niczym skóra na grzbiecie jakiegoś cyklopowego potwora. A może właśnie tak było? Czarna, falująca skóra ciągnęła się kilo- metrami; niekiedy sięgała im do bioder. Potem wędrowali przez twardą, zamarzniętą brązową ziemię, nad którą rozpościerało się piękne, zapierające dech w piersi nocne niebo usiane lśniącymi gwiazdami i obcymi, nie znanymi im planetami. Pomiędzy gwiazdami płonęła wspaniałym białym blaskiem olbrzymia kometa. Innym znów razem szli po tafli lodu czy też szkła; patrząc pod nogi, głęboko w dole Mason dostrzegał mgliste, niewyraźne postaci w niczym nie przypominające ludzi, choć oczywiś- cie mleczna krystaliczna substancja nie pozwalała tego stwierdzić z całą pewnością. Brnęli przez buchające płomienie, odruchowo odskaku- jąc, ilekroć lizał ich nie istniejący język ognia. Przecinali rozległą pustynię, której piaszczysta powierzchnia drgała i trzęsła się niczym monstrualny embrion. Aż wreszcie odnaleźli statek. Z nieopisanym uczuciem ulgi Mason wszedł za Alasą na pokład i zamknął za sobą właz. Wznieśli się w powietrze. Dziewczyna, ciężko dysząc, opadła wyczerpana na poduszki. Kiedy wznieśli się na bezpieczną wysokość, Mason za- trzymał statek, żeby móc spokojnie wszystko przemyśleć. Czy Uruka i Murdacha pojmano i uwięziono w tej ogro- mnej, demonicznej wieży-pułapce? A może... Jego rozmyślania zakłócił okrzyk Alasy, która wskazy- wała w dół. — Patrz! To... — Uruk! — przerwał jej gwałtownie Mason. — I Murdach! Po szarej równinie pełzła, zbliżając się do wieży, gigan- tyczna mrówa. Niosła w szczypcach dwie bezwładne, nie- wątpliwie ludzkie — co było widać nawet z tak dużej wy- sokości — postaci. Chwytając za broń wsuniętą za prze- paskę na biodrach, Mason czym prędzej skierował statek ku ziemi. Nagle przyszło mu do głowy, że strzelając do potwora może niechcący zabić przyjaciół. Nie, nie może ryzykować. Ogromny owad wyczuł niebezpieczeństwo. Przystanął poruszając niespokojnie czułkami, po czym rzucił na ziemię swoją zdobycz i rozpostarł skrzydła, szykując się do walki ze statkiem. Rozdział X LUDZIE Z PIRAMIDY iYlason skierował statek na wroga. Nie znał wytrzyma- łości pojazdu, podejrzewał jednak, że jego ściany są kruchsze od chitynowego pancerza owada. Na szczęście mylił się. Uderzony potężnym skrzydłem statek zawirował w po- wietrzu tak gwałtownie, że Mason i Alasa upadli na pokład. Widząc, że lecą wprost na wieżę, mężczyzna szybko się podźwignął i stanął przy pulpicie. Zaledwie pół metra przed wieżą statek ostro zakręcił i znów pędził prosto na skrzydlatego kolosa, który czekał gotowy do odparcia ata- ku. W ostatniej chwili Mason wcisnął guzik na pulpicie ste- rowniczym, żeby zmienić kierunek lotu, ale było już za późno. Statek i skrzydlaty potwór wpadli na siebie ze strasz- liwym ogłuszającym hukiem. Siła uderzenia odrzuciła Masona od pulpitu, którego próbował się przytrzymać. Przez moment widział, jak zmiażdżony owad spada na ziemię, po czym spowił go gę- sty, czarny mrok. Stuknął w coś głową i w ostatniej sekun- dzie świadomości zrozumiał, co oznacza ta ciemność. Sta- tek, przez nikogo nie kierowany, przenosił ich w czasie! Zdawało mu się, że był nieprzytomny tylko przez chwi- lę. Jęcząc z cicha i pocierając obolałą głowę, wstał i zaczął po omacku szukać pulpitu sterowniczego. Nagle uzmysło- wił sobie, że mrok wcale nie jest pełny. Przez przezroczyste ściany statku dostrzegł nad sobą niebo rozświetlone gwiaz- dami, dokoła zaś nierówny czarny mur, jakby wał obronny utworzony z drzew. Statek leżał groźnie przechylony na bok. W rogu majaczyła jasna plama — twarz Alasy. Ale dopóki przebywali na pochyłym pokładzie, nie mógł jej pomóc. Otworzył właz i wydostał się na zewnątrz, na pół niosąc, na pół wlokąc za sobą Alasę. Pod nogami znajdowała się warstwa humusu, zbutwiałej roślinności wydzielającej duszny, piżmowy zapach. Powietrze było nieznośnie gorące, przesycone wilgocią. W słabym blasku gwiazd Mason usiłował ocucić dziew- czynę. Po pewnym czasie usiadła i pocierając siniaka na ramieniu, przytuliła się do archeologa. — Czy mrówka... Kent, gdzie jesteśmy? Czy Uruk i Murdach są z nami? — Niestety, nie. Widocznie na skutek zderzenia z owa- dem włączył się mechanizm do sterowania w czasie. Statek przywędrował tu i spadł, kiedy byliśmy nieprzytomni. Mamy szczęście, że wyszliśmy z tego cało. Wydaje mi się, że ląd w tym sektorze czasu wznosi się wyżej nad poziom morza niż w przyszłości, i stąd ta katastrofa. — Ale gdzie jesteśmy? — Nie mam zielonego pojęcia. Chyba cofnęliśmy się w przeszłość: gęsty las i duszny, gorący klimat wskazują na dawno minioną erę. Mam nadzieję, że nie trafiliśmy na ok- res kredowy. Nie chciałbym spotkać tyranozaura. — Co to takiego? — spytała Alasa otwierając szeroko oczy. — Coś w rodzaju smoka. Jego nazwa znaczy najstrasz- liwszy z jaszczurów. Ale... I wtedy nastąpił atak. Było cicho jak makiem zasiał, i nagle, bez żadnego ostrzeżenia, z lasu wyskoczyły ciemne postaci. Zanim Mason zdążył się zorientować, co się dzie- je, kilkanaście silnych ciał powaliło go na ziemię. Miał wra- żenie, że z tyłu głowy wybucha mu ogień, czerwony ogień, który wkrótce znikł, wchłonięty przez gęstą ciemność... Kiedy się obudził, leżał w mrocznej, prymitywnie zbu- dowanej chacie. Ciepłe promienie słońca wpadały ukośnie do środka, a na podłodze rysował się cień jakiegoś człowie- ka, przypuszczalnie strażnika. Mason poruszył głową i jęk- nął. Z zewnątrz doleciał go cichy, przytłumiony śpiew, któ- ry brzmiał znajomo! Podczas wypraw archeologicznych, docierając do najod- leglejszych zakątków świata, Mason nauczył się sprawnie posługiwać wieloma mało znanymi językami. Podobne dźwięki słyszał dawno, dawno temu, gdy z obolałą ręką, na której jątrzyła się rana od strzały, płynął łodzią z wydrążo- nego pnia po jednej z południowoamerykańskich rzek. Czyżby niezwykłym zbiegiem okoliczności powrócił do własnego sektora czasu? Nagle pociemniało. Do chaty weszło kilku na wpół na- gich, niskich mężczyzn o śniadych, umięśnionych ciałach pokrytych cudacznymi malunkami. We włosach powiewały im pióra. Nie przerywając śpiewu rozwiązali Masonowi nogi; ręce wciąż miał skrępowane skórzanym rzemieniem. Usiłując przypomnieć sobie poznany przed laty obcy język, Mason rzekł wolno: — Ja... przyjaciel... Jeden z tubylców uderzył go w usta. — Milcz! — Archeolog rozpoznał to słowo, choć zosta- ło wypowiedziane z dziwnym akcentem. — Masz patrzeć, a nie mówić! Śpiew zabrzmiał ponownie. — Wysłuchaj naszych modłów, o Gromowładny! Wy- słuchaj modłów Kurupurów... Tubylcy wypchnęli więźnia na zewnątrz. Mason zmru- żył oczy nie przyzwyczajone do tak silnego światła i rozej- rzał się. Potężne ściany krateru zamykały horyzont. Czarne ba- zaltowe głazy obronnym wałem ciasno otaczały wioskę. Je- dynie na wschodzie dostrzegł nierówną szczelinę będącą zapewne przejściem. Wprost przed nim ziemia opadała ku brzegowi jeziora z nieruchomą, ciemną wodą. Jej lustra nie mącił najmniejszy powiew wiatru. Czarna, tajemnicza woda wypełniała całe dno krateru oprócz wą- skiego skrawka lądu, na którym mieściła się wioska. Prymi- tywne chaty tubylców stanowiły dziwny kontrast z ka- mienną piramidą wzniesioną nad brzegiem jeziora. Tam właśnie kazano się udać Masonowi. Stał w cieniu piramidy, która miała z dziesięć metrów wysokości i zbudowana była z ogromnych kamiennych bloków bez śladu zaprawy murarskiej. W jednej ze ścian znajdował się spory otwór, przez który weszli do środka. Po krótkim przemarszu korytarzem dotarli do pod- ziemnej sali — było to wnętrze świątyni. Mason oniemiał ze zdumienia. Na końcu pomieszczenia ujrzał podium, na któ- rym — lśniąc przytłumionym blaskiem w świetle pochodni — stał tron. Złoty tron wysadzany klejnotami! Wyglądał na rękodzieło Inków. Jednakże ciemnoskórzy mieszkańcy wioski nie byli Inkami. Może, snuł domysły Mason, Inkowie wznieśli tę piramidę, a potem zostali napad- nięci i wymordowani przez najeźdźców — plemię Kurupuri. A więc znajduje się w przeszłości, zapewne na długo przed przybyciem Kolumba do Indii Zachodnich, a już na pewno przed przybyciem konkwistadorów. Na tronie siedział trup. Skurczona, zeschnięta mumia z dwoma jaskrawymi rubinami w oczodołach, ze złotymi napierśnikami i luźno zawieszonym pasem ze szczerego złota. Obok tronu stała dziewczyna ubrana w półprzeźroczy- stą, zwiewną pelerynę z piór, która ledwo zasłaniała jej po- nętnie zaokrąglone kształty o barwie bursztynu. Dziewczy- na posępnym wzrokiem wpatrywała się w przybysza. Na ścianach wisiały głowy tubylców, głowy mniejsze od orzechów kokosowych, skurczone tajemniczą metodą nie niszczącą tkanki i rysów. Było ich tyle, że niemal doszczęt- nie zasłaniały sobą chropowate kamienne ściany. Śpiew stał się głośniejszy. Kilkunastu barwnie wyma- lowanych wojowników wkroczyło gęsiego do sali, prowa- dząc Alasę. Jej złociste oczy dojrzały Masona. — Kent! Oni... Strażnik brutalnie zatkał jej ręką usta. Klnąc z wściek- łością, Mason zaczął się szamotać. Ale strażnicy, milczący i niewzruszeni, trzymali go mocno. Grupa Kurupurów zaciągnęła Alasę na podium i zacis- nęła na jej nogach złote bransolety. Z tłumu wystąpił kar- łowaty mężczyzna, który stanął obok dziewczyny. Jego twarz pokrywały ohydne malunki. Łysą, wygoloną głowę okalała mu wysadzana klejnotami obręcz z białymi pióra- mi, które kołysały się przy każdym ruchu. Gestem wzniesio- nej ręki nakazał ciszę. Kurupurowie głośno krzyknęli: — Zol! Śniada dziewczyna zbliżyła się do krawędzi podium. Kiedy spojrzała na karłowatego Zola, Mason wyczytał w jej oczach nienawiść. I znów rozległ się głośny, tubalny krzyk: — Yana! Ho, Yana! Zol odchylił głowę; białe pióra zakołysały się. — Gromowładny patrzy na nas przychylnym okiem — zawołał, następnie wskazał na zeschniętego trupa. — Siedzi na tronie od lat, rządząc pośmiertnie plemieniem Kurupu- ri. Odkąd umarła, nie udało nam się znaleźć dziewczyny o dość jasnej skórze, aby mogła być naszą kapłanką. Więc Yana... pełniła tę rolę... — Popatrzył przebiegłym wzro- kiem na stojącą obok dziewczynę. — Ale teraz skończył się jej trud. Niebiosa zesłały nam dziewicę o skórze białej jak piana. Chcieliśmy ją zabić, lecz Gromowładny powstrzymał mnie od zadania ciosu. Ponownie rozbrzmiał głośny śpiew Kurupurów. — O Gromowładny, co zamieszkujesz otchłanie, wysłu- chaj nas! — Wysłuchaj naszych modłów! — zawołała Yana. — Pij i jedz ofiary, jakie ci składamy. — Jej czerwone usta miały w sobie coś okrutnego. — Panie Jeziora — ryknął tłum. — Wejrzyj na nasze ofiary! Nastąpiła złowroga, martwa cisza. — Kapłanka powinna mieć ciało bez skazy — oznajmiła Yana ze złośliwą słodyczą w głosie. Zol skinął głową. Wyciągnął ręce ku Alasie i zdarł jej z ramion zniszczony płaszcz. Zebrani westchnęli z zachwy- tem. Alasa była naga. Brązowe włosy opadały jej w nieładzie na gołe ramiona. Odruchowo podniosła ręce usiłując się za- słonić. Patrząc na nagie, kształtnie zaokrąglone ciało, nieskazi- telne w swym pięknie, Zol ryknął gromkim śmiechem, po czym zerwał z Yany pelerynę z piór i okrył nią Alasę. Masonowi zrobiło się niedobrze na widok kapłanki odzianej jedynie w przepaskę na biodrach. Całe ciało od stóp do głów miała wytatuowane. Czerwone i niebieskie wzory pokrywały jej piersi, ciągnęły się wzdłuż zaokrąglo- nych bioder. Kiedy pomyślał o cierpieniu, jakie miesiącami musiała znosić, zakręciło mu się w głowie. Sala ucichła. — Jest bez skazy! — zawołał Zol wskazując Alasę. — Doskonała! Wieczorem rozpoczną się próby. Zostanie na- znaczona znamieniem Gromowładnego. Znamieniem Gromowładnego? Alasa wzdrygnęła się i otuliła mocniej prześwitującą peleryną. Mason dostrzegł, że oczy Yany płoną zajadłą wściekłością. Po chwili kapłan- ka spuściła wzrok i odwróciła się. Masona znów otoczyli strażnicy. Próby oswobodzenia się nic nie dały: zaprowadzono go z powrotem do chaty, gdzie związano mu nogi i pozostawiono samego. Popołudnie ciągnęło się w nieskończoność. Od czasu do czasu zaglądał strażnik, by sprawdzić, czy więzy się nie roz- luźniły. Mason usiłował go zagadnąć, lecz tubylec milczał uparcie. Może miał zakaz wdawania się w rozmowę z więź- niem? Tuż przed zachodem słońca na zewnątrz rozległy się jakieś głosy i po chwili do chaty wkroczyła kapłanka Yana w towarzystwie dwóch tubylców. Jednym z nich był strażnik. Rozwiązał Masonowi nogi i wraz z drugim Kurupurem opuścił chatę. Kapłanka przy- klękła obok Masona. W półmroku chaty szpecące tatuaże były niedostrzegal- ne, Mason widział jedynie smukłe linie ciała rysujące się pod cienką, zwiewną szatą. — Odesłałam strażnika — oznajmiła cicho. — Powie- działam mu, że Zol życzy sobie, aby udał się do lasu na polowanie. A ten, który czeka na zewnątrz, jest moim przy- jacielem. Mason przyjrzał się jej uważnie, po czym powoli dobie- rając słowa w języku kurupuri, rzekł: — Człowiekowi potrzebni są tutaj przyjaciele. Yana skinęła głową. — To prawda. Czy... czy chcesz uratować białą dziew- czynę? — Tak — odparł szybko. — Pomożesz mi? — Może. — Dlaczego? — Nie do końca ufał osobie, w której oczach tak łatwo rozpalała się wściekłość i nienawiść. — Na twoim miejscu nie wahałabym się. Wiem, że jes- teście nietutejsi. Ale nie jesteście bogami, jak twierdzą niektórzy; bogowie nie daliby się schwytać i związać. Nie obchodzi mnie, skąd przybywacie; chcę tylko, żebyście się jak najszybciej wynieśli. — Miejsce, gdzie nas złapano... Czy jest daleko stąd? — Nie. Widziałeś tę szczelinę w skałach otaczających wioskę? To niedaleko, tuż za nią. Droga zajmie wam za- ledwie czwartą część dnia. Ciekawi cię, dlaczego pragnę wam pomóc? Dlatego, że biała dziewczyna ma zająć moje miejsce! Od wieków naszym plemieniem rządziły jasnoskó- re kapłanki. Kiedy ostatnia umarła, ten zaszczyt przypadł mnie w udziale. Zolowi nie podoba się to, bo nie zawsze wypełniam jego polecenia. Ale wreszcie nadarzyła się okaz- ja, żeby się mnie pozbyć i umieścić na tronie posłuszną marionetkę... Zabiłabym ją, ale byłoby to świętokradztwo. Poddano by mnie torturom... Jeśli jednak uciekniecie, spra- wy przybiorą inny obrót. — Rozwiąż mi ręce — powiedział Mason głosem peł- nym zapału. Kapłanka pochyliła się, muskając włosami jego twarz. — Tylko mnie nie zawiedź, bo w przeciwnym razie... — Szalona wściekłość znów rozbłysła w jej oczach. — Od ponad roku jestem kapłanką Gromowładnego i wiele się przez ten czas nauczyłam. Poznałam magiczne zaklęcie, które wywołu- je z głębin Pana Jeziora. — Zamyśliła się na moment. — Miałam zamiar użyć tych słów. Kiedyś, przed wiekami, wy- powiedziano je i wtedy wynurzył się z wody Gromowładny. Wszyscy Kurupurowie zginęli, wszyscy oprócz tych kilku, którzy zdążyli uciec. Wzruszyła ramionami; ostrze noża błysnęło, przecinając ostatni z krępujących Masona rzemieni. Przez chwilę rozpro- stowywał obolałe kości. — Powiedz — spytał zaintrygowany — czy kiedykol- wiek widziałaś w tych stronach białych ludzi? Takich jak ja? — Nie, nigdy. Nie przypuszczałam nawet, że tacy istnie- ją. Nasze kapłanki miały złocistą skórę, ale ciemniejszą od twojej. — Spojrzała z zadumą na Masona. — Musisz po- czekać. Zaraz się ściemni. Jeśli teraz wyjdziesz, zabiją cię. W jej oczach nie było już śladu wcześniejszej złości; po- jawiła się natomiast dziwna czułość. — Jesteś inny od tutejszych mężczyzn. A ja... odkąd zostałam kapłanką... nie zaznałam miłości... Nagle zarzuciła mu na szyję ramiona; czuł na policzku jej rozgrzany oddech. Dzika, szalona namiętność zawładnę- ła kapłanką. — Nie zaznałam miłości — powtórzyła szeptem. — Poza tym... Widząc, że Mason próbuje się uwolnić, cofnęła się; twarz jej stężała. — Nie? Pamiętaj, że jeszcze nie oswobodziłeś białej dziewczyny. Wystarczy, że wezwę pomoc... Mason uśmiechnął się krzywo. Po chwili Yana znów była w jego ramionach. Niełatwo było się jej oprzeć, o nie! Zwłaszcza że przez cienką szatę czuł dotyk jej ponętnego ciała. Poddając się, schylił głowę i przywarł ustami do ust dziewczyny. Już nie starał się uwolnić z jej objęć. Wilgot- ne, rozpalone wargi pobudziły jego zmysły. Kapłanka uosabiała żar płonącego ognia, tchnienie gorącego wiatru zonda wiejącego nad pampasami; tak jak potężna fala zalewa brzeg, tak Masona zalało gwałtowne pożądanie. Yana jęknęła, ciałem jej wstrząsnął dreszcz. Ale nagle przed chatą rozległ się jakiś hałas. Dziewczyna odskoczyła od Masona i przykładając palec do ust szepnęła: — Zaczekaj! Wyszła. Słyszał jej podniesiony głos oraz drugi, niższy i głębszy; po chwili oba głosy ucichły w oddali. Podszedł na palcach do wyjścia i wyjrzał na zewnątrz. W pobliżu nie było nikogo, choć nie opodal kręciło się kilku Kurupurów. Słońce skłaniało się ku zachodowi. Do zmroku pozostało już niewiele czasu.>/ ^ Po dwóch godzinach ściemniło się na tyle, że zaryzy- kował wyjście. Strażnik jeszcze nie wrócił. Mason ostrożnie wymknął się z więzienia i — ponieważ na niebie pojawił się księżyc — trzymał się cienia chat. Obok wygasającego ogniska zauważył porzuconą wielką maczugę, którą na wszelki wypadek wziął ze sobą. Szedł w stronę piramidy, skąd docierały przytłumione śpiewy budzące w nim najgorsze przeczucie. Nagle do- strzegł na dachu jakiś ruch i wydawało mu się, choć nie był tego absolutnie pewien, że wśród Kurupurów widzi Alasę. Zerknął w bok na jezioro i mimo woli wzdrygnął się. Co takiego powiedziała Yana? Że w głębinach zamieszkuje Gromowładny — bóg-potwór, któremu plemię Kurupuri składa ofiary. Czy to możliwe, aby u zarania historii jakiś przedpotopowy relikt zamieszkiwał te ciemne wody? A jednak legendy o dziwnych stworach z południowoame- rykańskich bagien i dżungli przetrwały aż do dwudziestego wieku... Rozdział XI KREW NA PIRAMIDZIE Zatrzymał się u podstawy piramidy. Na ściętym, spłaszczonym dachu budowli lśnił złoty tron, na nim zaś spoczywały zmumifikowane zwłoki poprzedniej kapłanki. W świetle księżyca Mason dojrzał niskiego, krępego kapła- na Zola otoczonego grupką tubylców. Dostrzegł również Alasę, którą trzymało dwóch Kuru- purów, ubraną w cienką pelerynę z piór. Śpiewy stały się głośniejsze. Zol podszedł do mumii, zdjął jej napierśniki oraz pas ze złota, podniósł uschnięte ciało, obrócił nim trzykrotnie nad głową i cisnął je w dół. Z czarnej tafli wody trysnęła w górę srebrzysta fontanna. Przez chwilę mumia unosiła się na powierzchni, po czym nagle coś zawirowało i ciało znikło pod wodą. Śpiew przemienił się w triumfalny ryk. Podczas gdy Mason skradał się ostrożnie, ściskając w ręce maczugę, Zol zrzucił pelerynę z ramion Alasy. Dziewczyna stała naga w blasku księżyca niczym wspaniały posąg ku czci piękna. Daremnie wyrywała się swoim prze- śladowcom, którzy zaciągnęli ją przed tron, posadzili na nim i związali jej ręce i nogi. Na znak dany przez Zola do tronu zbliżył się Kurupur z misą w dłoniach, za nim zaś inni z długim drągiem, do którego przymocowany był ich współplemieniec. Gromki ryk wstrząsnął powietrzem. Z cieni chat i drzew zaczęli się wyłaniać mieszkańcy wioski, którzy tłumnie otoczyli piramidę i z zadartymi do góry głowami obserwowali scenę rozgrywającą się na szczycie. Mason cofnął się, z całej siły zaciskając palce na maczudze. Ręka Zola wykonała gwałtowny ruch. Przeraźliwy okrzyk bólu wyrwał się z piersi konającego jeńca. Z gardła trysnął czerwony strumień. Kapłan szybko podsunął misę pod ot- wartą ranę i napełnił naczynie krwią. Mężczyźni na piramidzie czekali w milczeniu. Zol zanu- rzył w misie ręce — kiedy je wyjął, ociekały krwią. Rozsma- rował krew po szczupłym, nagim ciele Alasy, aż całe od kostek po szyję lśniło czerwienią. Następnie podniósł nóż i wolno go opuścił. Ostrze dotknęło gołego brzucha dziew- czyny. Alasa zawyła. Tak rozpoczyna się rytuał tatuowania, po- myślał Mason. Wyobraził sobie, jak przez następne kilka miesięcy Alasa przechodzi straszliwe tortury zadawane ostrzem noża, jak wije się w nieznośnym bólu, podczas gdy tubylcy wcierają w świeże rany barwniki, pokrywając jej ciało, jak wcześniej ciało Yany, zawiłymi wzorami. Ostrze znów opadło i znów rozległ się krzyk: cichy krzyk pełen przerażenia, na dźwięk którego Masona ogarnął szał. Podniósł maczugę i wyskoczył z ciemności. Od pirami- dy dzieliła go gromada tubylców — potężnym ciosem roz- trzaskał jednemu głowę, a gdy ten zwalił się z nóg, Mason z rykiem pobiegł dalej. Za sobą słyszał wściekłe wrzaski, ale nie zwracając na nie uwagi piął się na szczyt piramidy, skacząc po nie obro- bionych głazach. Kilku Kurupurów z wyciągniętą bronią kręciło się po szczycie, spoglądając nerwowo w dół. Zanim jednak zorientowali się, co się dzieje, Mason był już na gó- rze. Ujrzał przed sobą wykrzywioną, bladą w świetle księży- ca twarz i natychmiast wziął zamach maczugą. Tubylec padł na ziemię wyjąc wniebogłosy. — Łapcie go! Chcę mieć go żywego! — zawołał Zol i skoczył do ataku. Biegł trzymając włócznię gotową do rzutu. Mason cisnął maczugą. Rzut był celny. Maczuga trafiła Zola w twarz. Krew zalała śniade rysy kapłana, z jego zmiażdżonego nosa bryzgnął czerwony strumień. Zol z wyciem osunął się na kolana. Tymczasem kilkunastu Kurupurów rzuciło się na Maso- na; okładał ich zawzięcie pięściami, kopał, drapał. Wtem dojrzał, jak jeden z tubylców bierze gołą nogą potężny za- mach, celując w jego twarz. W porę przekręcił głowę unikając ciosu. Wreszcie, choć walczył do końca, powalili go na ziemię i wykręcili mu ręce do tyłu. Widział umazane w ciemnej krwi ciało Alasy, która pochyliła się mimo trzymających ją więzów i spytała z przestrachem: — Kent, nie jesteś ranny? Czy oni... — Nie martw się o mnie! — zawołał. Podszedł Zol, którego poharatana, zakrwawiona twarz przedstawiała ohydny widok, i spojrzał z furią na białego człowieka. — Wkrótce umrzesz — szepnął z nienawiścią. — Ale nie będzie to śmierć powolna, o nie! Unosząc ofiarny nóż odwrócił się przodem do jeziora. — Panie, który zamieszkujesz tę otchłań! — zaintono- wał. — Kapłanka jest gotowa. Wkrótce będzie ci służyć. Mason usiłował wyrwać się trzymającym go dłoniom. Bez skutku! Kurupurowie otaczający piramidę zaczęli wznosić okrzyki na cześć kapłana. Potem zaległa cisza, którą nagle przeciął pisk tak ostry i przeraźliwy, że aż ciarki przebiegły Masonowi po krzyżu. W tym pisku było wyzwanie, bezsilna wściekłość i przera- żenie, jak również coś, czego Mason nie potrafił bliżej określić. Kapłan zawahał się i popatrzył w dół. Szczęka mu opadła. Mason odwrócił głowę. Na brzegu jeziora, zanurzona po kolana w czarnej wodzie, stała kapłanka Yana: naga, ob- lana blaskiem księżyca niczym posąg ze złota. Jej czarne włosy powiewały na wietrze. Podniosła ręce, otworzyła karminowe usta i znów wydała z siebie ten nieludzki, świd- rujący pisk. Wzywała... Ale kogo? — Zabijcie ją! Zabijcie! — ryknął kapłan. Wszyscy Kurupurowie, oprócz dwóch, którzy nadal trzymali Masona, rzucili się pędem w dół. Ale zanim do- biegli do Yany, jej niesamowity pisk znów rozdarł powie- trze. Coś w twarzy Zola sprawiło, że Mason wbił wzrok w jezioro. Czarną taflę mąciło kilka drobnych fal. I to wszystko. Nie, było coś więcej. Coś płynęło pod wodą, jakiś ciem- ny olbrzymi kształt, który wolno i równomiernie zbliżał się do brzegu. Coś, co nie ma prawa bytu w normalnym, zdro- wym świecie... I nagle Mason przypomniał sobie słowa Yany: „Wiele się przez ten czas nauczyłam. Poznałam magiczne zaklę- cie, które wywołuje z głębin Pana Jeziora. Kiedyś, przed wiekami, wypowiedziano je i wtedy wynurzył się z wody Gromowładny..." Bóg czczony przez Kurupurów odpowiedział na wez- wanie swojej kapłanki i tnąc ciemną toń płynął do brze- gu. Oczom zebranych ukazał się czarny, połyskujący w księżycowym blasku potwór o płaskiej wężowatej gło- wie i długiej falującej szyi... Twarz Zola wykrzywił przeraźliwy grymas strachu. Kurupurowie, którzy dobiegli już do brzegu jeziora, za- częli się lękliwie wycofywać. Yana znów wydała ów prze- dziwny pisk, który zamienił się w straszliwe wycie, gdy potwór pochwycił ją w zęby. Olbrzymia głowa podniosła się, unosząc ciało dziew- czyny zwisające z potężnych szczęk. Zimne, gadzie oczy zlustrowały wioskę. Połknąwszy Yanę, stwór wyszedł ociężale na brzeg. Mason usilnie starał się przemówić sobie do rozsądku i opanować strach. Tłumaczył sobie, że potwór jest ja- kimś prehistorycznym gadem wodnym, który od wieków zamieszkuje ten tajemniczy krater. To przecież było moż- liwe. Wciąż jeszcze krążą opowieści o niesamowitych stworzeniach buszujących w dżunglach i o gigantycznych bestiach żyjących na patagońskich moczarach lub na nie- dostępnych wyżynach Andów. Mimo to nie potrafił opa- nować straszliwego przerażenia, które ogarnęło go na wi- dok wychodzącego z wody potwora. Z piętnastometrowego cielska w kształcie torpedy wyra- stały wielkie płetwy, za pomocą których potwór wolno po- suwał się do przodu. Wężowata szyja zakończona pła- ską głową wiła się i wykrzywiała. Lśniący pancerz z kostnych płytek pokrywały glony i muszle. Widząc, że potwór zbMża się do iwioski* / Kurupurowie .rozbiegli < sję w dzikim popłochu, stając się łatwym łupem dla swojego boga. Dwaj tubylcy, którzy pilnowali Masona, również pierzchli. Tylko Zol nie uciekł — rozglądał się wkoło, bez- głośnie poruszając poranionymi wargami. Wtem dostrzegł Masona i momentalnie rzucił się na niego z uniesionym nożem. Mason nie dał się zaskoczyć. Szczerząc zęby w okrut- nym uśmiechu, skoczył na kapłana, brutalnie zwierając się z nim w ciasnym uścisku. Zol dźgnął go nożem i Ma- son poczuł w żebrach ostry, piekący ból. Chwycił kapłana za nadgarstek, uniemożliwiając mu zadanie następnych ciosów. Rycząc z wściekłością, Zol po- chylił głowę usiłując wbić zęby w gardło wroga. Z dołu dochodziły wrzaski uciekających w popłochu tubylców. Nagle w pobliżu rozległ się krzyk. To Alasa! — Kent! Ten ich święty potwór idzie tutaj! Spocona, zlana krwią twarz Zola przypominała pysk gargulca. Mason czuł w nozdrzach cuchnący zapach z ust kapłana, kiedy ten znowu próbował przegryźć mu gardło. Nagle dostrzegł w blasku księżyca monstrualny cień, który przysuwał się coraz bliżej! Puścił nadgarstek Zola. Kapłan nie spodziewał się tego i zanim zorientował się, co się dzieje, Mason jedną ręką chwycił go za szyję, drugą za krocze i uniósł do góry. Mięśnie miał napięte do ostatnich granic. Chwiejąc się na nogach, okręcił się w miejscu. Zol zamachnął się nożem, lecz chybił. Drugiej okazji już nie miał. Z ciemności nocy wyłonił się bóg Kurupurów, milczący i złowrogi. Olbrzymia głowa znajdowała się zaledwie kilka metrów od szczytu piramidy, kiedy Mason cisnął kapłana wprost na kolosa. Rzut był celny. Potwór lekko uchylił dolną szczękę i pochwycił w zęby lecący łup. Rozległ się krótki, rozpacz- liwy krzyk, po czym potężne kły bezlitośnie zmiażdżyły cia- ło Zola. Mason nie czekał na dalszy ciąg. Podbiegł do tronu i nie tracąc czasu na rozwiązanie nagiej Alasy, podniósł ją i zarzucił sobie na ramię. Miał nadzieję, że nie rozjątrzy ran dziewczyny. Ale właściwie nie miał wyboru, bo w tej samej sekundzie głowa potwora wyłoniła się zza krawędzi. Z trudem utrzymując równowagę Mason ruszył pędem w dół piramidy. Chciał schronić się w podziemnej świątyni i udało mu się to dosłownie w ostatniej chwili; kiedy wbiegł do korytarza, szczęki bestii zatrzasnęły się za jego plecami. Jak blisko — nawet nie chciał zgadywać. Nareszcie nic im nie groziło, potwór bowiem był za wielki, aby wcisnąć się w wąski korytarz. Mason ostrożnie posuwał się w głąb, usiłując przeniknąć wzrokiem ciemnoś- ci. Przecież mogli schować się tu jacyś tubylcy. Podejrze- wał jednak, że ogłupiali ze strachu myśleli tylko o tym, że- by uciec jak najdalej. Później przekonał się, że tak było w istocie. Tymczasem zaś rozwiązał zanoszącą się histerycznym szlochem Alasę i starał się ją pocieszyć. Z zewnątrz nie dochodziły żadne odgłosy: albo wszystko się uspokoiło, albo grube ściany pi- ramidy nie przepuszczały dźwięku. Mason przytulił do sie- bie dziewczynę, a ona, zbyt przerażona i zmęczona, żeby się opierać, oparła głowę na jego piersi i wkrótce zasnęła. Pozwolił jej spać. Chociaż było mu niewygodnie, nie zmie- niał pozycji z obawy, że najmniejszy ruch może ją obudzić. Mniej więcej po godzinie uznał, że powinni udać się w dalszą drogę. — Alaso — szepnął. Poruszyła się i otworzyła oczy. — Kent? Co się stało? — Nic — odparł. — Ale chyba czas na nas. Dziewczyna wstała i ruszyła za Masonem w stronę wyjścia. Rozglądając się po zalanej światłem księżyca wios- ce, nie dostrzegli ani jednego tubylca, choć dalekie odgłosy dochodzące z dżungli świadczyły, że potwór nie próżnuje. Mason błyskawicznie podjął decyzję. Chwycił Alasę za rę- kę. Pośpiesznie okrążyli piramidę i truchtem przebiegli przez wioskę, trzymając się cieni. W pewnym momencie dziewczyna schyliła się, żeby podnieść z ziemi kawałek ma- teriału, którym okryła swe nagie ciało. Oboje drżeli z zimna i gdyby tylko mogli, chętnie poszukaliby jakiegoś cieplej- szego odzienia, nie chcieli jednak tracić cennego czasu. Skierowali się w stronę szczeliny w ścianie krateru. „Droga zajmie wam zaledwie czwartą część dnia", powie- działa kapłanka. Ale źle oceniła odległość, bo już wkrótce, nie spotkawszy po drodze ani Kurupurów, ani potwora, wyszli poza krater. W dole ujrzeli dżunglę skąpaną w blasku księżyca, któ- ra ciągnęła się szerokim pasem aż po odległy horyzont. Da- leko za tym horyzontem znajdował się Ocean Atlantycki, „Wielkie Morze" prekolumbijskiej Europy. Przez chwilę dziwna myśl zawładnęła Masonem: zapragnął poznać ten obcy świat, zagubiony w zapomnianej przeszłości. Jakież to byłoby fascynujące ujrzeć sławne historyczne postaci i po- rozmawiać z nimi. Mniej więcej w odległości kilometra, na niewielkiej po- lanie w lesie, dostrzegł chronostatek, od którego promienie księżyca odbijały się wspaniałym, srebrzystym blaskiem. Żałował, że nie ma przy sobie żadnej broni. Bo przecież tę gęstą, tętniącą życiem dżunglę zamieszkiwały jaguary, a może nawet gigantyczne, prehistoryczne leniwce. Widzieli sporo zwierząt, które wyruszyły na nocne ło- wy, ale żadne nie okazywało agresywności wobec dwojga ludzi. W pewnym momencie coś skradało się za nimi; co rusz słyszeli szelest w zaroślach, ale po kilku minutach zwierzę zrezygnowało i niepokojące odgłosy ucichły. In- nym razem jaskrawo upierzona ara ospale przecięła im drogę, skrzecząc ochryple. Wreszcie bez dalszych przygód dotarli do statku. Ku- rupurowie najwyraźniej bali się zajrzeć do środka, gdyż wszystko było na swoim miejscu. Z prawdziwą ulgą Ma- son zamknął właz, izolując siebie i Alasę od zewnętrzne- go świata. — Mam nadzieję, że nic się nie zepsuło podczas kraksy — powiedział. — To nie byłoby... przyjemne. Nie tracąc czasu na odpoczynek, zaczął po kolei spraw- dzać urządzenia. Ponad godzinę głowił się nad skompliko- wanym układem tarcz i przyrządów pomiarowych. Pewne rzeczy poznał obserwując Greddara Klona, innych nauczył go Murdach. W końcu uznał, że mogą zaryzykować powrót do ery zmierzchu, skąd tak nieszczęśliwie odlecieli. — Ta tarcza — oznajmił wolno — to chyba wskaźnik czasu. Ilekroć statek się zatrzymuje, na tarczy zostaje trwa- ły zapis. Widzisz te czerwone kropki, Alaso? Wydaje mi się, że ta przy zerze oznacza twój świat, w którym statek zbu- dowano. Na tę wyższą pada wskazówka. Tu właśnie znaj- dujemy się teraz. Trzecia kropka oznacza świat, w którym zostawiliśmy Uruka z Murdachem. Jeśli uda mi się nasta- wić przyrządy na ten sektor czasu... Minęło jeszcze pół godziny, zanim doszedł do wniosku, że mogą ruszać. Uruchomił statek i wznieśli się dwadzieś- cia metrów w powietrze. Silnik atomowy działał bez zarzu- tu. Skinąwszy z powagą ku Alasie, Mason nastawił wskaź- nik czasu. Ciemność. Sekunda, godzina, epoka — krótkiej wiecz- ności, w której nie istnieje świadomość czasu. Potem poja- wiło się światło. W pobliżu wyłoniła się nagle wieża olbrzymich mró- wek. Dotarli do celu. Niezwykle precyzyjne urządzenia ste- rownicze statku umożliwiły im powrót do zaginionego świata przyszłości. Ale coś było nie tak. Ze szczytu wieży poderwała się horda gigantycznych skrzydlatych mrówek. Pędziły wprost na statek! W dole na ziemi leżało truchło potwora, z którym stoczyli walkę. Na- tomiast Murdach i Uruk znikli bez śladu. Mason z miejsca odgadł, co się stało. Po prostu statek zatrzymał się trochę za późno w czasie, może o kilka minut, najwyżej o kilka godzin. Znajomość urządzeń okazała się pomocna. Szybko dokonał poprawki i znów nastawił wskaź- nik czasu. Ciemność i ponowna jasność. Statek nie zmienił poło- żenia, jedynie słońce znajdowało się na innej wysokości i nie było chmary owadów. Patrząc w dół, przez krótką, niesamowitą chwilę, Mason widział chronostatek z dwie- ma postaciami w środku, który wpada na potężnego owada, po czym rozpływa się w powietrzu! Statek znikł, żeby rozbić się w prekolumbijskiej połud- niowoamerykańskiej dżungli. Zmasakrowany owad spadał tymczasem na ziemię, prosto na dwie figurki, o mało ich nie przygniatając. Uruk i Murdach! Rozpaczliwie wymachiwali malutkimi rączkami, usiłu- jąc zwrócić na siebie uwagę. Mason skierował pojazd w dół, wylądował i szybko otworzył właz. Dwaj mężczyźni, których oczy znów lśniły nadzieją, biegiem rzucili się do statku. Uruk podsadził Murdacha, po czym sam wskoczył na pokład. — Na Enlila! — zawołał. — Przybywacie w samą porę! A teraz, Ma-zon, uciekajmy jak najprędzej! Murdach stał już przy pulpicie sterowniczym. Statek wzbił się w powietrze i poszybował nad ponurą, wyludnio- ną równiną. Cała czwórka znów była razem. Wreszcie, pomyślał Mason z uniesieniem, możemy udać się na poszukiwanie Greddara Klona, znaleźć go i zabić! Rozdział XII POSZUKIWANIE oiedzieli w statku zawieszonym nad szarym morzem, gdzie nic im nie groziło, i rozmawiali. Mason z Murda- chem obmyślali plan działania. Na chudej, wymizerowa- nej twarzy Murdacha malowało się zmęczenie, rude wło- sy miał ciemne od brudu, a wysłużony skórzany mundur podarty na strzępy. Uruk natomiast wyglądał tak jak zwykle. Jasne oczy patrzyły chłodno znad haczykowatego nosa, cienkie usta były jak zawsze ponuro zaciśnięte. — Jednego nie potrafię zrozumieć — oświadczył Ma- son. — W jaki sposób z Al Bekr w Arabii dotarliśmy do południowej Ameryki, kontynentu po drugiej stronie kuli ziemskiej. Przecież poruszaliśmy się w czasie, nie w prze- strzeni. — Kuli ziemskiej? — mruknęła ze zdziwieniem Ala- sa. — Przecież ziemia jest płaska, otoczona otchłanią. — Podróżowaliście również w przestrzeni — wyjaśnił Murdach. — Przez milion lat, mniej więcej, Ziemia przesuwa się wraz ze Słońcem, wokół którego obraca się po swojej orbicie. Siła grawitacyjna utrzymuje statek nad powierzchnią i całe szczęście, bo inaczej moglibyśmy się znaleźć w kosmosie o wiele lat świetlnych od Układu Słonecznego. Ale siła oddziałująca na statek nie jest w stanie utrzymać go zupełnie nieruchomo; po wielu ob- rotach Ziemi pozostaje on nieco z tyłu. Dlatego właśnie raz byliśmy w Al Bekr, potem wylądowałeś... gdzie to było?... w Ameryce Południowej, a teraz z kolei jesteśmy tutaj. Ale zauważ, że wszystkie te miejsca leżą blisko równika. Spojrzał na strony zapełnione obliczeniami. — Chyba zlokalizowałem pojazd Greddara Klona, ale to nic pewnego. W każdym razie tutaj dłużej nie może- my zostać, bo zginiemy z głodu. Czy mam...? Z oczu Masona wyczytał odpowiedź. Bez słowa skie- rował statek w czas. Światło pociemniało, a gdy znów rozbłysło, znajdo- wali się nad olbrzymim skalistym pasmem górskim, pię- trzącym się ku niebu. Słońce grzało intensywniej, było bliżej i sprawiało wrażenie większego. Ziemię znów pok- rywała zieleń, znikł szary, jałowy krajobraz dalekiej przyszłości. — Jesteśmy w roku 2150 — powiedział Murdach. — Czyli twoja epoka już minęła, Masonie, a moja jeszcze nie nastała. — W 2150? W tym sektorze czasu żyła Nirvor — rzekł Mason przypominając sobie słowa Srebrnej Kap- łanki. Nagle pomyślał o czymś innym. — Słuchaj, po- winniśmy chyba zdobyć jakąś broń. Gdybyśmy się cofnę- li do mojego czasu, mógłbym załatwić kilka karabinów maszynowych, bomb, choć w twoich czasach, Murdachu, pewnie macie coś lepszego. Murdach podniósł oczy, w których pojawił się dziwny wyraz. — Moje czasy... nie chcę do nich wracać. Przy- najmniej na razie. A broń nie jest nam potrzebna, bo przecież Greddar Klon nie spodziewa się naszego przy- bycia. Zresztą może znajdziemy coś po drodze. Słuchaj- cie, wskazówka jest odchylona na prawo, więc lecimy na wschód. Rozglądajcie się uważnie, dobrze? Mason nie był zachwycony, ale nic nie powiedział. Obserwował pasma gór i pustkowia, gęste dżungle, jezio- ra i rozległe morze, słowem wszystko, nad czym przela- tywali. W pewnym momencie na szczycie jakiejś góry uj- rzał lśniącą kulę. Kiedy pokazał ją Murdachowi, ten skierował statek w dół. Przezroczysta kula o średnicy kilku kilometrów wisia- ła w powietrzu! Spoglądając z góry, Mason dostrzegł w niej jakieś przedziwne urządzenia: całe rzędy ciągnących się w nieskończoność długich szklanych cylindrów, w któ- rych znajdowali się — martwi albo tylko pogrążeni w głę- bokim śnie — ludzie, zarówno mężczyźni jak i kobiety. Statek wylądował: czwórka pasażerów wysiadła i za- częła szukać sposobu dostania się do wnętrza kuli, ale przezroczysta powłoka była jednolita, bez żadnych otwo- rów i twarda jak ze stali. — W moim świecie — powiedział Murdach — krą- żyła legenda o tych dawnych czasach, kiedy światem rzą- dziły zwierzęta, a naukowcy robili doświadczenia, aby przeobrazić je w ludzkie istoty. Otóż ludzie przewidzieli jakieś niebezpieczeństwo zagrażające ich życiu. Jeśli dob- rze pamiętam, chodziło o czasowe osłabienie energii promieni słonecznych. Zbudowali wówczas ogromne kule i zamknęli się w nich, wprowadzając się na lata w stan letargu. Kilku naukowcom udało się jednak przystosować do zmieniających się warunków; zajęli się przemienia- niem zwierząt w ludzi. Liczyli na to, że stworzą sobie wielkie imperium dostatecznie silne, aby pokonać Śpią- cych, kiedy ci się zbudzą. Ale ostatecznie przegrali. — No cóż — mruknął Mason. — W każdym razie wiadomo, że tu nie znajdziemy żadnej broni. — Podobno istniała jakaś wspaniała broń wymyślona przez tych naukowców — rozmarzył się Murdach. — Broń, o której całkiem zapomniano. Przetrwała jedynie pamięć o jej niezwykłej mocy. Nic nie mogło przed nią uchronić. Gdybyśmy tylko potrafili ją odnaleźć, bez tru- du pokonalibyśmy Greddara Klona. — Oczy mu roz- błysły. — Tylko taką magią można wygrać z Władcą — wtrącił Uruk. — Mój bułat nie wystarczy. Dobrze o tym wiem! Statek wzniósł się w powietrze i ruszyli dalej. W dole ciągnęła się dżungla, lecz na horyzoncie ujrzeli miasto, które powoli stawało się coraz większe. Było tak nieby- wale piękne, że Masona ogarnął bezmierny zachwyt. Za- równo Rzym, Babilon, jak i Capri ustępowały w świet- ności tej ukrytej wśród puszczy metropolii o dziwnym, subtelnym wdzięku, metropolii, która — choć rozpadają- ca się i naruszona zębem czasu, co było lepiej widać z bli- ska — i tak stanowiła unikalny klejnot architektury. — „Gdzie indziej niż na wschodzie, powiedzcie mi wraz, znajdę miasto różane, stare jak sam czas?" — zacy- tował Mason cichym głosem, na wpół do siebie, urywek z wiersza Burgona. Statek zniżył lot. W leśnej metropolii nastąpiło ciche, ukradkowe poruszenie. A to jakieś zwierzęta przemknęły w popłochu, a to lampart przebiegł susem, to znów ptaki odfrunęły przerażone. — Urządzenia wskazują, że Greddar Klon jest w po- bliżu — szepnął Murdach. Wylądowali na ulicy wyłożonej płytami marmuru. Mason otworzył z wahaniem właz i ostrożnie wyszedł ze statku. W bezwietrznym, wilgotnym powietrzu zalegała martwa cisza. W oddali rozległo się samotne, przejmujące wycie ja- kiejś bestii. Wtem Mason dostrzegł postać ludzką, która szła po- włócząc nogami, wolno zbliżając się do pojazdu. Był to mężczyzna w bardzo sędziwym wieku. Azjata, pomyślał Mason, widząc typowo skośne oczy, płaskie rysy twarzy i żółty odcień skóry. Twarz starca była zwiotczała, pomarszczona i sucha jak wiór. Rzadkie siwe włosy porastały mu głowę. Szeptał coś, poruszając bez przerwy wąskimi ustami, i patrzył na przybyszów zamglonym, szklanym wzrokiem. Nagle zatrzymał się i na jego twarzy pojawił się wy- raz zdumienia. Starzec mówił teraz głośniej w języku, który Masonowi wydał się znajomy. Był to chiński, ale bardzo zmieniony, o całkiem odmiennej intonacji i akcen- cie. Ale skoro przetrwał tyle wieków, pomyślał Mason, to czemuż się dziwić, że nadal istnieje w dwudziestym dru- gim wieku? Dwieście lat to przecież nie tak wiele. — Więc Śpiący się zbudzili? — spytał starzec. Mason odgadując o co Chińczykowi chodzi, odparł starannie dobierając słowa: — Nie, nie jesteśmy Śpiącymi. Przybywamy z innego czasu, z innej epoki. Starzec zacisnął pomarszczone powieki i łzy spłynęły mu po policzkach. — Myślałem, że mi przebaczono. Spotkała nas sroga kara. — Kara? — Kiedy Śpiący schronili się w kulach ocalenia, myśmy się do nich nie przyłączyli. Chcieliśmy stworzyć królestwo łudzi-zwierząt. Oddaliśmy im miasta, jeszcze im pobudowaliśmy nowe. Opiekowaliśmy się nimi... ale to są dawne dzieje. Zostało ich już niewiele. Walczyli ze sobą, zabijając się nawzajem... Tak więc, odkąd Nirvor wraz ze swoimi lampartami wyruszyła na pustynię, ja, Li Keng, sam jeden mieszkam w Korinurze... — Nirvor? — zdziwił się Murdach, rozpoznając zna- jome imię. — Masonie, dowiedz się czegoś więcej. Spy- taj, czy jest tu teraz. — Widziałem się z Nirvor — oświadczył po chińsku Mason. — Chyba żyje. Czy jesteś jej przyjacielem? Li Keng nie odpowiedział. Jego oczy stały się mętne, usta zaczęły nerwowo drgać. Mamrotał coś niezrozumiale i nagle, całkiem nieoczekiwanie, wybuchnął szaleńczym, rechotliwym śmiechem. Masonem wstrząsnął dreszcz. Starzec był obłąkany! Po chwili Li Keng spoważniał. Chudymi palcami przeczesał rzadkie włosy i szepnął: — Jestem sam. Czy Śpiący mi przebaczyli? Czy to oni was przysłali? — Nie, przybywamy z innego czasu — odparł Mason usiłując przebić się przez mgłę zalegającą umysł Chińczyka. — Śpiący? Czy mi przebaczyli? — powtórzył Li Keng, ale odpowiedź przestała go już interesować. Znów parsknął niskim, obłąkanym śmiechem. Najwyraźniej starzec nic nie wiedział o Nirvor i Gredda- rze Klonie, choć Mason nie mógł być tego całkiem pewien. Dotknął ramienia Chińczyka. — Czy masz jakąś żywność? — spytał. — Jesteśmy głodni. — Żywność? W lesie rosną owoce i jest świeża woda. — Spytaj go o broń — szepnął Murdach. — Spytaj, czy wie, gdzie się znajduje. Mason usłuchał i Chińczyk popatrzył na niego swoimi kaprawymi oczami. — Masz na myśli Niezwyciężoną Broń? Nie wolno jej tknąć... Nie wolno. Odwrócił się; zamierzał odejść. Mason podszedł do niego i delikatnie przytrzymał go za rękę. Starzec szarpnął ją, chcąc się oswobodzić. — Nie wyrządzimy ci krzywdy — wyjaśnił Mason. — Potrzebujemy tylko twojej pomocy. Ta Niezwyciężona Broń... — Czy przysłali was Śpiący? Czy mi wybaczyli? Mason zawahał się, po czym rzekł powoli i dobitnie: — Tak, przysłali nas Śpiący. Wybaczyli ci wszystko. Czy starzec nabierze się na podstęp? Czy obłąkany umysł zareaguje właściwie? Chińczyk wpatrywał się w przybysza, poruszając ner- wowo ustami. Chudą ręką tarmosił swoje rzadkie włosy. — Naprawdę mi przebaczyli? Pozwolą mi się schronić w jednej z kul ocalenia? — Pozwolą. Ale ponieważ ich kiedyś zdradziłeś, żądają, abyś udowodnił im, że teraz jesteś godzien zaufania. Chińczyk potrząsnął głową. — Oni... oni... — Musisz im oddać Niezwyciężoną Broń na dowód, że już nigdy więcej ich nie zdradzisz. Przez dłuższą chwilę Li Keng milczał. Wreszcie skinął głową. — Dobrze. Będziesz ją miał. Chodź. Kiedy Mason wezwał towarzyszy, starzec zaoponował. — Nie. Niech zostaną tutaj. — Dlaczego? — spytał nieufnie archeolog. — Dlatego, że musimy zejść do radioaktywnych pieczar znajdujących się pod Korinurem, a są tylko dwa kombinezo- ny ochronne. Bez nich człowiek zginąłby od promieni rado- wych... — Li Keng urwał i oczy zaszły mu szarą mgłą. Mason szybko przetłumaczył słowa Chińczyka. — Boję się mu sprzeciwić. Może całkiem oszaleć. Zo- stańcie tu i pilnujcie statku, dopóki nie wrócę z bronią. — Ależ, Kent! — Na twarzy Alasy malowało się zanie- pokojenie. — Może ci grozić niebezpieczeństwo... — Na pewno nie ze strony Li Kenga — odparł z uśmie- chem. — Dam sobie radę. Nawet gdyby mi coś groziło, i tak musiałbym pójść. Bez broni nie mamy żadnej szansy. — Niech idzie — powiedział cicho Murdach, zwracając się do dziewczyny. Uruk nie odezwał się słowem, jedynie zacisnął mocniej na rękojeści bułatu swą brunatną dłoń. — W drogę, Li Keng — rzekł Mason i ruszył za Chiń- czykiem wyludnioną marmurową ulicą. Wkrótce starzec skręcił do walącego się budynku; prze- kroczył rozpadającą się rzeźbioną bramę z brązu i zatrzymał się w portalu. — Poczekaj tu. Dalej wolno wchodzić tylko wyznawcom Seleny i potępieńcom. Muszę powiadomić boginię o swoich zamiarach. Zanim Mason zdążył go powstrzymać, Chińczyk znikł za następnymi drzwiami. Klnąc pod nosem archeolog podszedł bliżej i wtem przystanął. Patrząc przez wąską szparę w nie domkniętych drzwiach, ujrzał ogromną salę pogrążoną w ta- jemniczym półmroku, na końcu której stał monumentalny posąg kobiety. Li Keng zbliżył się do posągu, po czym padł przed bóstwem na kolana i zaczął się modlić. Nie było się czego obawiać ze strony kamiennej czy też metalowej bogini. Uśmiechając się pobłażliwie, Mason cof- nął się od drzwi i nagle zamarł, słysząc dochodzący z ze- wnątrz zgiełk. Gniewne okrzyki... Jednym susem znalazł się przy bramie z brązu i ostrożnie wyjrzał na ulicę. Na widok tego, co się działo przed budyn- kiem, zrobiło mu się niedobrze. Marmurowa ulica roiła się od zniekształconych, na pół ludzkich postaci kręcących się niepewnie wokół statku, przy którym leżały dwie związane osoby — Alasa i Murdach. Z naprzeciwka zaś zbliżał się... Greddar Klon! Szedł szybko żwawym, posuwistym krokiem. Szczękę miał wysuniętą do przodu i mocno zaciśniętą, spojrzenie zimne, mordercze. Za nim kroczyły dalsze dziwadła, bardziej podobne do zwierząt niż ludzi. Mając świeżo w pamięci opowieść Murdacha o naukowcach, którzy przeobrażali zwierzęta w istoty ludzkie, Mason uświadomił sobie, że te karykaturalne włochate potwory o zwyrodniałych rysach są wynikiem owych koszmarnych eksperymentów. Jednocześ- nie wpadł mu do głowy pewien pomysł. Z tłumu wybiegł Uruk, trzymając uniesiony do góry czerwony bułat i wydając z siebie bojowe okrzyki. Rzucił się na Greddara Klona wymierzając mu potężny cios, który, mimo iż zadany z ogromną siłą, nie zdołał przebić ochronnej siatki atomowej. Mason wyskoczył z ukrycia. Kątem oka dostrzegł, jak Greddar Klon odwraca się, kurczy odruchowo pod ciosem Sumeryjczyka i unosi w drobnej dłoni metalową rurkę. Mason uderzył barkiem w Uruka, odpychając go od Władcy, po czym rzucił się na olbrzyma, usiłując wyrwać mu z ręki bułat. W jasnych oczach Sumeryjczyka widział bezbrzeżne zdumienie. Zdumienie oraz dziką, gwałtowną wściekłość, która dodała mu sił, sprawiając, że jednym ru- chem przewrócił Masona na ziemię. Obu mężczyzn naty- chmiast otoczyła grupa zwierzoludzi. Mason poczuł, jak szorstkie ręce brutalnie go podnoszą. Nie opierał się. Wstał i pozwolił zaciągnąć się do Greddara Klona. Uruk wciąż walczył zawzięcie, lecz pozbawiony buła- tu właściwie nie miał żadnej szansy. Wreszcie, choć bronił się do końca, padł pokonany. Napastnicy szybko związali go rzemieniami. Zimne oczy Greddara Klona wpatrywały się badawczo w archeologa. Po chwili piskliwy głos zaskrzeczał: — Czyżby Uruk był twoim wrogiem? — Tak. — Mason chciał zyskać na czasie. Postąpił im- pulsywnie, instynktownie wybierając najlepszy plan działa- nia. Teraz jednak potrzebował chwili na to, żeby się zastano- wić, obejrzeć swoje karty i zdecydować, jak ma grać dalej. — Czy moglibyśmy porozmawiać bez świadków? — spytał wskazując głową na Uruka. Greddar Klon milczał dość długo, zanim wreszcie wydał rozkaz. Dwie człekokształtne bestie zaciągnęły Masona do pobliskiej bramy. Władca ruszył za nimi. Kiedy znaleźli się w zagrzybionym, cuchnącym pokoiku, Greddar Klon usiadł po turecku i dał zwierzoludziom znak, aby puścili Masona. — Dzięki — rzekł archeolog. — Mam ci wiele do powie- dzenia. Bałem się, że cię nie odnajdę. — Ale odnalazłeś. Czego chcesz? — Żebyś dotrzymał danej mi obietnicy. — I umożliwił ci powrót do twojego sektora czasu? — spytał Greddar Klon wzruszając chudymi ramionami. — Teraz chcę czegoś więcej — powiedział cicho Mason. — Po twoim wyjeździe z Al Bekr Uruk poprosił mnie, abym pomógł mu uwolnić Alasę i Murdacha. Zgodziłem się. Mur- dach opowiedział mi o twoich planach, o tym, że zamierzasz podbić pewną cywilizację i rządzić światem. Chodzi o pierw- szą połowę dwudziestego wieku, czy tak? — Ja również będę z tobą szczery. To prawda — przy- znał Greddar Klon. — Chcieli cię odszukać i zabić. Murdach z moją pomocą przygotował drugi chronostatek. Udawałem, że pragnę tego samego co oni. Nie było to trudne, bo naprawdę chciałem cię odnaleźć, ale z całkiem innych powodów. Wtedy w Al Bekr byłbym szczęśliwy, gdybyś po prostu umożliwił mi powrót do mojego świata. Teraz jednak, kiedy poznałem twoje plany, chcę czegoś więcej. Daj mi część władzy w twoim królestwie, Greddarze Klonie! — Zastanawiałem się, czy ci czegoś takiego nie zapropo- nować — mruknął Greddar Klon. — Ale uznałem, że nie jesteś mi potrzebny. — Mylisz się. Nie znasz mojego świata. Nie będziesz wiedział, które miejsca najlepiej zaatakować, jakie państwa i miasta podbić w pierwszej kolejności, jakie szlaki komuni- kacyjne i handlowe najpierw zablokować. Natomiast z moją pomocą, z pomocą informacji, jakich mogę ci dostarczyć, szybciej i łatwiej osiągniesz swój cel. — A w zamian co chcesz? — Rządów. Chcę rządzić jednym państwem, które oczy- wiście byłoby podległe tobie. Chcę władzy. Greddar Klon podniósł się z podłogi. — Rozumiem. Jesteś sprytny, Masonie, ale nie wiem, czy mogę ci ufać. Może mnie nie oszukujesz, a może łżesz w żywe oczy. Dopóki nie podejmę decyzji, pozostaniesz w niewoli. Ale możesz się niczego nie obawiać. Dał znak ręką. Zwierzoludzie chwycili Masona i wywlekli na ulicę. Nie opierał się. Zasiał ziarno w umyśle Greddara Klona i jedyna rzecz, jaka mu teraz pozostała, to uzbroić się w cierpliwość. Nie miał odwagi wstawiać się za Alasą i przy- jaciółmi, gdyż wzbudziłby zbyt wiele podejrzeń. Zaprowadzono go do budowli z różowego marmuru i zamknięto w pustej celi o kamiennych ścianach znajdującej się w podziemiach. Celę oświetlała umocowana do ściany pochodnia; nie wiedział, ile minie czasu, zanim się wypali. Włochate ociężałe postaci oddaliły się. Siedział samotny, uwięziony, bez przerwy myśląc ze strachem o losie swoich przyjaciół. Rozdział XIII SĄD ZWIERZOLUDZI 1 o jakimś czasie Mason wstał i rozejrzał się dokładnie po celi. Ściany, mimo że popękane i porośnięte mchem, były jednak solidne, a metalowa krata w drzwiach za mocna, by ją wyłamać. Sufit i podłoga również nie stwarzały szans uciecz- ki. Mason dygotał z zimna, żałując, że nie ma na sobie niczego oprócz przepaski na biodach. Dopóki płonęła pochodnia, było nieco cieplej, bo nie tylko oświetlała celę, ale także trochę ją ogrzewała. Odkąd zgasła i zapadły ciemności, Masonowi trudniej przychodziło ocenić upływ czasu. Kiedy jednak strażnik przyniósł jedze- nie, Mason domyślił się, że nastał wieczór. Strażnik we- pchnął przez kraty na wpół zgniłe, nacętkowane pleśnią owoce, które więzień ledwo zdołał przełknąć. Ale oprócz je- dzenia zwierzolud przyniósł również nową pochodnię. Mniej więcej po upływie półgodziny Mason dostrzegł migoczące na korytarzu światło. Podszedł do drzwi i wyglą- dając przez kraty obserwował zbliżającą się skuloną, starczą postać o pomarszczonej, orientalnej twarzy. Tak, to był Li Keng! Chińczyk wolno otworzył drzwi celi i skinął na Masona. — Musimy być cicho — szepnął drżącym głosem. — Nirvor wróciła, przywożąc ze sobą bardzo złego człowieka. Chcą zdobyć Niezwyciężoną Broń, ale nie wiedzą, gdzie jest schowana ani że ja znam kryjówkę. Chodźmy. Powłócząc nogami ruszył korytarzem. W chudej dłoni ściskał pochodnię. Mason szedł obok, dotrzymując mu kro- ku. — A moi przyjaciele? — spytał cicho. — Co z nimi? Li Keng nie usłyszał pytania. Chrapliwym głosem ciągnął dalej: — Nirvor sprowadziła z lasów zwierzoludzi. Są teraz w mieście. Ale nie zdobędzie broni. Ty ją dostaniesz i prze- każesz Śpiącym na dowód mojej wierności. Masonowi zrobiło się żal starca. Skręcili w kolejny kory- tarz, potem w następny i następny i wędrowali tym podziem- nym labiryntem, aż Mason stracił wszelką orientację. W pew- nej chwili ujrzał jasny kształt przemykający w oddali i przy- pomniał sobie lamparta Nirvor, białą Valestę. Ale nawet jeśli to była Valesta, po raz drugi się już nie pokazała. Zatrzymali się przed metalowymi drzwiami. Z pobliskiej niszy Li Keng wyciągnął dwa ciężkie kombinezony pokryte płytkami ołowiu. — Musimy je włożyć. W przeciwnym razie promienie radu... Mason ubrał się pośpiesznie. Przezroczysty kaptur szczel- nie osłaniał mu głowę. Chińczyk, który wyglądał dość komicz- nie w ołowianej zbroi, pchnął drzwi na oścież. Stali na brzegu urwiska, które ciągnęło się w nieskończo- ność, aż po szarą mgłę w oddali. Chińczyk ruszył równym, zdecydowanym krokiem w dół po wąskiej, stromej ścieżce i Mason nie mając wyboru podążył za nim, czując, jak na widok ciemnej przepaści ciarki przechodzą mu po krzyżu. Zeszli prawie sto metrów, po czym skręcili przy potęż- nym głazie. Mason zatrzymał się mrugając oczami, oślepiony blaskiem wspaniałych, huczących płomieni, które buchały z przepaści. Poczuł dziwne mrowie. Zrozumiał, że to śmier- cionośne promieniowanie radu. Ścieżka prowadziła na długi, wąski cypel skalny niebez- piecznie zawieszony nad otchłanią. W dole niczym w krate- rze wulkanu kipiał żywy ogień, znacznie groźniejszy od płyn- nej lawy, bo promieniujący złowieszczą mocą radu. Słysząc za plecami hałas, Mason odwrócił się i krzyknął, lecz ryk piekielnych płomieni zagłuszył jego głos. Ścieżką zbliżała się Valesta, biały lampart Srebrnej Kapłanki. Za nią zaś szła Nirvor z czarną Bokią przy nodze oraz tłum zwierzo- ludzi o roziskrzonych oczach i wyszczerzonych zębach poły- skujących czerwonym odblaskiem ognia. Li Keng krzyknął tak przeraźliwie, że Mason usłyszał go pomimo grzmiącego huku radowej kipieli. Chińczyk nakazał Nirvor gestem ręki, żeby się cofnęła. Kapłanka parsknęła śmiechem. Srebrne włosy opadały jej luźno na ramiona, które ledwo przysłaniała czarna, przezro- czysta szata. Postąpiła o krok do przodu. Starzec odwrócił się i pobiegł na koniec cypla. Schylił się, a po chwili wyprostował, trzymając w rękawicach ochron- nych metalową skrzynkę. Nim ktokolwiek zdążył się zorien- tować, skoczył w gorejącą otchłań, tuląc do piersi cenny skarb. Ostry pisk Nirvor rozdarł powietrze. Mason ujrzał jej wykrzywioną w rozpaczy twarz, ohydną teraz niczym ma- ska Gorgony, i po chwili upadł, powalony na ziemię przez białą Valestę, która rzuciła się do ataku. Tylko dzięki temu, że u podstawy cypla ścieżka była szersza, nie runął w prze- paść. Jego ciało balansowało na samej krawędzi, przygnie- cione cielskiem rozjuszonego, warczącego mu nad głową lamparta. Poczuł, jak chwytają go szorstkie ręce. Valesta lekko odskoczyła na bok. Zwierzoludzie wciągnęli go z powrotem na cypel i postawili na nogi. Trzymany mocno, stał bez ruchu, twarzą do kapłanki. Nirvor wskazała za siebie i zwierzoludzie poprowadzili Masona ścieżką do drzwi. Wiedział, że nie ma sensu się opierać. Opór oznaczał śmierć, bo nawet gdyby udało mu się pokonać kilku pomocników Nirvor, w końcu i tak wylądo- wałby na dnie przepaści. Doszedł więc do metalowych drzwi, za którymi ściągnięto z niego kombinezon. Twarz Nirvor była biała. — Podjęłam wielkie ryzyko — szepnęła kapłanka. — Nad radowym szybem szybko się umiera. Jeszcze trochę, a zginęłabym w straszliwych mękach. — Wzdrygnęła się i jasną dłonią potarła swoje szczupłe ciało. Biały lampart czule trącił ją pyskiem w nogę, ale został odepchnięty przez czarną Bokię. — Podejrzewałam, że Li Keng zna tajemnicę i śledzi- łam go. Niestety, zginął zabierając ze sobą do grobu Nie- zwyciężoną Broń. Nie dosięgnie go już moja zemsta, ale ty, Kencie Masonie, nie umkniesz mi! — Jej czarne oczy lśni- ły wściekłością. — Dziś wieczorem — kontynuowała — zbiera się sąd. Wtedy zginą twoi przyjaciele, a ty wraz z nimi. Dała znak ręką i zwierzoludzie pchnęli Masona do przodu. Szedł ciągnącymi się w nieskończoność korytarza- mi, bez słowa protestu pozwalając się zaprowadzić z po- wrotem do swego więzienia. Ale mijając drzwi celi Nirvor nawet nie zwolniła kroku. Wędrowali dalej, aż wreszcie znaleźli się na ulicach Korinuru. — Tutaj — rozkazała kapłanka. Mason rozpoznał budynek: był to ten sam, do którego wcześniej udał się z Li Kengiem. W świetle księżyca nie widać było, że chyli się ku ruinie; przeciwnie, wyglądał jak zaczarowany pałac, jak symfonia zaklęta w marmurze. Przekroczyli bramę z brązu i weszli wewnętrznymi drzwiami do ogromnej sali, która przedtem tonęła w pół- mroku, a teraz, wypełniona gęstym tłumem zwierzoludzi, jaśniała w blasku licznych pochodni. Na końcu stał gigan- tyczny posąg nagiej kobiety z księżycową koroną na głowie. — To Selena — oznajmiła Nirvor wskazując na posąg. ¦— Bogini miasta Korinur, które wkrótce powróci do daw- nej świetności. Zatrzymała się przy bocznych drzwiach, które otworzy- ły się reagując na sam jej dotyk. — Do środka, Kencie Masonie! Szybko! Wszedł posłuszny rozkazowi i znalazł się w ciemnym, zbytkownie umeblowanym pokoiku bogatym w gobeliny i poduszki. W ściennej wnęce tkwił niewielki posąg Seleny. Powietrze było duszne, przesycone silnym, odurzającym zapachem perfum. Mason odwrócił się. Nirvor stała oparta o zamknięte drzwi, spoglądając na niego z tajemniczym wyrazem czarnych oczu. — Powiedziałam ci, że musisz umrzeć. — Wiem. I co z tego? — Nienawidziłam cię. Miałam ku temu powody. Czczę Selenę; dla niej, dla mojego królestwa i ukochanego Kori- nuru poświęciłabym cię w jednej sekundzie. Ale... — Pa- trzyła na niego coraz bardziej dziwnie. — Ale przypomnij sobie, co ci mówiłam dawno temu w Al Bekr. Jestem ko- bietą... Wykonała bezradny ruch ręką. — Moje serce krwawi. Bo wiem, że powinieneś zginąć i wiem, że mnie nienawidzisz... Osunęła się na podłogę; srebrne włosy zasłoniły jej twarz. — Ohe, ohe — załkała. — Po raz pierwszy w życiu spo- tykam takiego mężczyznę jak ty. Znałam tutejszych nau- kowców, choćby Li Kenga, znałam barbarzyńców za- mieszkujących Al Bekr, znam Greddara Klona oraz zwierzoludzi. Ale jestem kobietą, Masonie. Pragnę czegoś, co nigdy nie było mi dane... miłości. Nie odpowiedział. Słodki, piżmowy zapach perfum sil- nie oszałamiał. Mason czuł się jakby oderwany od własnego ciała i lekko pijany. Nie poruszył się, kiedy Nirvor wstała i podeszła do niego. Pociągnęła go w dół na poduszki. Chłodne ręce gła- dziły go po policzkach, gorące usta całowały namiętnie. Oczy lśniące dziwnym blaskiem były blisko... Nagle Mason znów ujrzał w nich to, co niegdyś — przerażającą obcość! Cofnął się. — Boisz się moich oczu — szepnęła Nirvor. — Ale nie boisz się mojego ciała. Wstała, przysłaniając oczy długimi rzęsami. Odpięła klamrę i czarna koronkowa szata opadła jej wokół kostek. Widok ponętnego ciała zaparł dech Masonowi. W gardle całkiem mu zaschło. Kapłanka ponownie osunęła się na poduszki. Oczy miała przymknięte. Znów głaskała twarz Masona, przy- suwając ją coraz bliżej swoich ust. Nagle coś w umyśle mężczyzny zaskoczyło, jakby ni stąd, ni zowąd w ciemnym, stęchłym pomieszczeniu podniosła się żaluzja, wpuszczając do środka jasne świat- ło. Z miejsca wyzwolił się spod otępiającego, narkotycz- nego działania perfum i wreszcie uświadomił sobie prawdę... Zrobiło mu się niedobrze. Odepchnął od siebie Nir- vor i spojrzał jej prosto w oczy. — Powinienem był się domyślić! — zawołał ochryp- le. — Z tego, co sama mówiłaś, z tego, co mówili mi Li Keng i Murdach... Na tle bladej twarzy usta Nirvor wyglądały jak szkar- łatna rana. — Jak śmiesz tak na mnie patrzeć! — pisnęła. — Jak śmiesz! — Tak, teraz kiedy znam prawdę, nie podoba ci się moje spojrzenie. Ci naukowcy i ich eksperymenty... przemiana zwierząt w ludzi... O Boże! — Wzdrygnął się na samą myśl o tym, jak bardzo, zaledwie przed chwilą, podniecało go ciało kapłanki, ale ciągnął dalej cichym, zde- nerwowanym głosem: — Jesteś wynikiem takiego ekspery- mentu! Nie jesteś człowiekiem, ludzką istotą, Nirvor. By- łaś zwierzęciem! Kapłanka z rozczapierzonymi palcami poderwała się na nogi; jej piersi wznosiły się i opadały w szybkim rytmie. — Tak! I co z tego? Zamienili mnie w kobietę... Mason nie potrafił ukryć zgrozy. — Kim byłaś przedtem? — spytał szeptem. Przez moment Nirvor milczała. Wreszcie rzekła: — Bokia i Valesta... — Te lamparty? — To moje siostry! Z twarzą wykrzywioną gniewem skoczyła do drzwi i otworzyła je na oścież. Z ogromnej sali za drzwiami dole- ciał niski gardłowy ryk. Kapłanka krzyknęła rozkazująco i do niewielkiego po- mieszczenia wtargnęli zwierzoludzie, którzy rzucili się na Masona. Czując zbyt głęboką odrazę, żeby móc mówić, walczył zaciekle, aż wreszcie uległ liczebnej przewadze na- pastników, których cuchnący oddech wdzierał mu się w nozdrza. Leżał na ziemi, a nad nim, niczym posąg wcielonego zła, górowała Nirvor. — Jesteś dumny ze swojego człowieczeństwa, Maso- nie? Wkrótce tego pożałujesz. Zaraz staniesz przed sądem zwierzoludzi. Gęsty tłum człekokształtnych bestii wypełniał olbrzy- mią salę. Na niskim podium, tuż przed posągiem Seleny, czekały już trzy związane postaci: Alasa, Murdach i Uruk. Dwaj strażnicy zaciągnęli tam Masona i ustawili się obok, trzymając go w żelaznym uścisku. Nirvor zbliżyła się i podniosła do góry szczupłą dłoń. Zawołała coś w gardłowym języku stworów. W odpowiedzi rozległ się ryk. — Wyrok brzmi: śmierć — oznajmiła szyderczo Ma- sonowi. — Najpierw dziewczyna. Przygotujcie ją! Skinęła głową; jeden ze zwierzoludzi podniósł drobne ciało Alasy i wniósł je w tłum. Kudłate, zwierzęce postaci otoczyły dziewczynę. Jej krzyk targnął powietrzem. Mason dojrzał w prześwicie, jak szorstkie łapy rozwią- zują sznury i brutalnie zdzierają z Alasy pelerynę. Przez moment stała pośród tłumu, z włosami opadającymi na bia- łe ramiona, i przerażonym wzrokiem rozglądała się wkoło. Dostrzegłszy Masona krzyknęła, unosząc ręce w błagalnym geście, i postąpiła kilka kroków do przodu. Gęsty tłum znów się zacieśnił, wyciągnięte ręce zaczęły obmacywać jej ciało. Klnąc w żywy kamień, Mason usiło- wał się oswobodzić, ale trzymające go bestie jedynie zwarły mocniej ramiona, uniemożliwiając mu złapanie oddechu. Spocony i zasapany zaprzestał szamotaniny. Nirvor rzuciła kolejny rozkaz i tłum się rozstąpił. Jeden z dziwolągów przerzucił przez ramię ciało Ala- sy i podbiegł w stronę podium. Kapłanka wskazała dłonią do góry. Z sufitu zwisała lina, od której odchodziły rzemienie. Zwierzoczłek, posłuszny rozkazom kapłanki, związał rze- mieniami przeguby Alasy, następnie podszedł do korby w ścianie. Przekręcił. Ręce Alasy uniosły się do góry, aż wreszcie zawisła w powietrzu. Włosy niczym welon okryły jej twarz i piersi. Unosiła się coraz wyżej i wyżej... W końcu Nirvor skinęła głową i zwierzoczłek odszedł od korby. Alasa, piękna nawet w swoim cierpieniu, wisiała teraz trzy metry nad zgromadzonym tłumem. — Ona jest w pełni ludzką istotą — powiedziała zjadliwie Nirvor. — Ale wkrótce, Masonie, trudno ci bę- dzie w to uwierzyć. Dotknęła dźwigni i w górze rozległ się mechaniczny chrobot. Przekręcając głowę Mason dostrzegł, jak posąg Seleny wolno opuszcza ramię. O Boże! Czyżby Alasa miała zginąć zmiażdżona metalowymi rękami bogini Ko- rinuru? Nie, bo druga ręka tkwiła nieruchomo. Lewe ramię Se- leny zatrzymało się w odległości metra od zawieszonego w powie- trzu ciała i nagle z dłoni wystrzeliły białe kłęby. Alasa za- wyła w straszliwym bólu. Para! Potężny strumień gorącej jak ukrop pary! Mason znów zaczął się wyrywać i znów przekonał się, że jego wysi- łek jest daremny. Syk z góry ucichł. Para wydobywała się zaledwie przez kilka sekund, ale to wystarczyło, aby białe ciało Alasy się zaróżowiło. Lewe ramię Seleny uniosło się i wróciło na miejsce. Po chwili z głośnym zgrzytem opuściło się prawe ramię. Tym razem z metalowej dłoni nie buchnęła para, ale mimo to Alasa zwinęła się z bólu. Masona doleciał podmuch zimne- go powietrza. A więc strumienie rozgrzanej pary na przemian z lodo- watym powietrzem! Powolna śmierć, ciągnące się bez koń- ca piekło okropnych, nieludzkich tortur. Na widok dziew- czyny, która łkała cicho, pojękując z bólu, Mason poczuł mdłości i zawrót głowy. — Nirvor! — zawołał błagalnie. — Na miłość boską, przestań! Uczynię cokolwiek... — Za późno — szepnęła kapłanka. Jej czarne oczy pło- nęły żądzą zadawania męki, na twarzy zaś wyryte miała drapieżne okrucieństwo. Doszła do głosu jej prawdziwa, zwierzęca natura. — Za późno, Masonie! Ona zginie, tamci dwaj również, ale ich śmierć będzie szybka w porównaniu z twoją. Ty, Masonie, będziesz umierał przez wiele księży- ców i zanim wreszcie wyzioniesz ducha, poznasz ból, jakie- go nawet nie jesteś w stanie sobie wyobrazić... Uruk przeklął siarczyście. — Ma-zon! — krzyknął. — Zrób coś! Dla mnie te przeklęte sznury są za mocne! Chuda, brudna twarz Murdacha wyrażała brak jakiej- kolwiek wiary w możliwość ocalenia. — Zniszczyli statek! — zawołał. — Greddar Klon go rozbił. Nirvor ponownie dotknęła dźwigni i lewe ramię Seleny znów zaczęło się wolno obniżać. Ale zanim z metalowej dłoni buchnął strumień pary, nastąpiło coś, co przerwało spektakl. Przez otwartą bramę z brązu wpłynął do sali owalny pojazd o lśniących przezroczystych ścianach. Był to chronostatek Greddara Klona, w środku zaś znaj- dował się Władca we własnej osobie. Rozdział XIV ZEMSTA W KORINURZE otatek wylądował przy podium. Właz rozsunął się uka- zując Greddara Klona, który zimnym wzrokiem powiódł po zebranych. — Na zbyt wiele sobie pozwalasz, Nirvor! — stwierdził ostrym tonem. Jakby wyczuwając niebezpieczeństwo, Bokia i Valesta podkradły się do podium i stanęły po obu stronach kapłanki. — Ci jeńcy są bezużyteczni — odparła Nirvor. — Ja o tym decyduję! Mówiłem ci, że tego człowieka — wskazał na Masona — masz zostawić w spokoju. — Schwytałam go, kiedy wraz z Li Kengiem dotarł do miejsca, w którym ukryto Niezwyciężoną Broń. — Zdobyłaś ją? Widząc błysk podniecenia w oczach Greddara Klona, Mason szybko odpowiedział na pytanie, nie dając Nirvor dojść do głosu: — Nie, Greddarze Klonie, ona ją straciła. Naszła nas ze swoimi lampartami i zwierzoludźmi, a Li Keng wolał znisz- czyć broń i zginąć niż wydać ją w ręce kapłanki. Greddar Klon spojrzał na Nirvor. — Czy to prawda? — Tak, Władco. Wszystko się zgadza. Ale spytaj go, na co mu była potrzebna Niezwyciężona Broń. Spytaj go! — Chciałem ją zdobyć dla ciebie — oznajmił gładko Mason. — Li Keng uwolnił mnie z celi, ale powiedział, że ani tobie, ani Nirvor nie odda Niezwyciężonej Broni. Przekona- łem go, że u mnie broń będzie bezpieczna. Zamierzałem ją przejąć i wręczyć tobie, Władco, żeby udowodnić ci, co warta jest moja pomoc. — To kłamstwo! — parsknęła gniewnie kapłanka. — Wierutne kłamstwo! — Puśćcie go — rozkazał Greddar Klon. Zwierzoludzie nie ruszyli się z miejsca. Władca uniósł metalową rurkę, z której wystrzelił promień światła. Jeden z trzymających Masona strażników zawył z bólu, chwycił się za pierś i martwy osunął na ziemię. Drugi nie czekał na swoją kolej, lecz czym prędzej czmychnął w tłum. Lamparty, których zielone oczy iskrzyły się groźnie, stanęły przed Nirvor, zasłaniając ją własnymi ciałami. Mason podbiegł do korby, opuścił w dół Alasę i rozwiązał jej ręce. Następnie uwolnił Uruka i Murdacha. Zaciskając mocno usta, Nirvor obserwowała jego poczy- nania. Nagle, kierując wzrok na Greddara Klona, syknęła: — Twierdzę, że ten człowiek kłamie. I powiadam, że zginie, wszyscy zginą. — Chodź na pokład — powiedział po angielsku Greddar Klon do Masona. — Tamci niech zostaną. Nirvor szykuje się do ataku, a zwierzoludzie staną po jej stronie. Mason zawahał się. Spojrzał na pojazd. Murdach mó- wił, że ich własny statek został zniszczony. Przez chwilę dumał nad tym, jak w tych okolicznościach najlepiej po- stąpić. Wtem przyszedł mu do głowy pomysł. Pomysł był sza- lony, możliwość powodzenia znikoma, lecz wiedział, że jest to ich jedyna i ostatnia szansa. Zeskoczył szybko z podium i znalazł się u boku Greddara Klona. Jego raptowny zeskok spowodował zamieszanie. Ka- płanka wyciągnęła przed siebie ramiona i ostrym tonem wrydała rozkaz. Lamparty szczerząc zęby rzuciły się do przodu, zwierzoludzie zaczęli napierać. Greddar Klon cof- nął się pośpiesznie w głąb statku i Mason wskoczył do środka. Klapa włazu zatrzasnęła się. Przez przezroczyste ściany Mason zobaczył, jak Uruk odpycha Alasę za siebie, gotów bronić jej własnym ciałem. Murdacha nigdzie nie było widać. Rozejrzał się wkoło. Błogosławił czas, który spędził na rozbitym w południowoamerykańskiej dżungli statku, po- znając dokładnie zasady jego działania. Oba pojazdy były bowiem identycznie skonstruowane. Greddar Klon stał przy pulpicie sterowniczym. Na- cisnął przycisk i statek wzniósł się w górę, zatrzymując się kilka metrów nad ziemią, poza zasięgiem zwierzo- ludzi. Dostrzegłszy dźwignię, której szukał, Mason wolno przysunął się do niej. Przez chwilę korciło go, aby zaufać sile własnych mięśni i rzucić się na Władcę, zdawał sobie jednak sprawę, że siatka atomowa osłaniająca ciało Gred- dara Klona jest niezniszczalna. Było więc tylko jedno wyjście, bo inaczej — przegrają na pewno. Nagle ciśnienie powietrza na pokładzie zmieniło się; Mason poczuł na policzku łagodny powiew. Greddar Klon odwrócił się. Po raz pierwszy Mason ujrzał, jak na jego drobnej, obojętnej niczym maska twarzy pojawia się ludzki wyraz. Zdumiony, ogarnięty przerażeniem i wściekłością, Greddar Klon wykrzywił cienkie usta i uczynił krok do przodu. Ale wtem przystanął, z trudem łapiąc oddech. Ciśnienie w statku wzrastało. Mason przekręcił gałkę przy pompie regulującej po- ziom ciśnienia i wnętrze statku szybko napełniało się sprężo- nym powietrzem. Z początku zamierzał wypompować po- wietrze i wytworzyć próżnię, ale wiedział, że zwiększone ciśnienie będzie dla Greddara Klona o wiele bardziej szkod- liwe. Zresztą nie tylko dla niego! Już teraz straszliwa siła napierała mu na oczy i uszy, a oddychanie było prawie nie- możliwe. Mason z sykiem wypuścił z płuc powietrze, nie mogąc wytrzymać potwornego ucisku na klatkę piersio- wą. A nabranie nowego oddechu było nie lada sztuką. Greddar Klon rozdziawił szeroko usta usiłując zaczerp- nąć powietrza. Sięgnął ręką za pas i wyciągnął broń. Żółty promień wystrzelił w kierunku Masona, ale ten w porę odskoczył na bok. Rurka znowu celowała w niego. Mason czuł bolesne pul- sowanie w skroniach, cierpiał męki i katusze, gdy krew z tru- dem przepływała mu przez zgniecione koszmarnym ciśnie- niem żyły i tętnice. Zniekształcone gałki oczne sprawiały, że twarz Greddara Klona wyglądała jak dziwaczna karykatura. Promień oparzył Masona w ramię. Greddar Klon za- chwiał się. I wreszcie stało się to, na co Mason czekał. Potężna czaszka Greddara Klona wybuchła! Wybuchła i rozprysła się niczym stłuczone jajo; wielki mózg, który ledwo chroniła cienka, bezkostna membrana, pękł nie wytrzymując naporu straszliwego ciśnienia. Karło- wate ciało zatoczyło się i padło na podłogę. Zaciskając zęby z bólu, Mason podniósł rękę i wyłączył pompę powietrzną. Następnie przekręcił gałkę w drugą stronę i z miejsca poczuł ulgę: oddech wrócił do normy, oczy zaczęły sprawnie funk- cjonować. Chociaż wiedział, że nagła dekompresja może spowodo- wać chorobę kesonową, chciał jak najszybciej wypompować nadmiar powietrza. Spoglądając w dół, przez przezroczystą podłogę widział wpatrzonych w statek zwierzoludzi oraz Nirvor w towarzystwie lampartów. Na podium, cali i zdrowi, stali Uruk z Alasą i Murdach. Skierował statek w dół i zdając się na los szczęścia szybko otworzył właz. Różnica w ciśnieniu powietrza na moment go oszołomiła, ale już nadbiegali zwierzołudzie. Odwrócił się chwytając broń, którą Greddar Klon upuś- cił na podłogę. Murdach, Alasa i Uruk rzucili się w stronę pojazdu, lecz bestie odcięły im drogę. Spaliły je wystrzelone z broni promienie ciepła. Nagle ogromny ciężar zwalił się Masonowi na plecy, niemal przy- gniatając go do ziemi. Broń wyleciała mu z ręki. Twarde jak z żelaza palce wbiły mu się w szyję. Wyciągnął za siebie ręce i wymacał pokryte futrem ciel- sko. Raptownie pochylił się do przodu i zaskoczony zwierzo- człek przeleciał mu nad głową. Z głośnym hukiem grzmotnął plecami w marmurową podłogę. I już się nie podniósł. Mason rozejrzał się wkoło. Uruk i Alasa, której nagie ciało wciąż było zaróżowione od pary, stali przy nim. Murdach pędził w ich stronę, ile sił w nogach, trzymając broń, która wypadła Masonowi z dłoni. Srebrna Kapłanka stała na brzegu podium, wyjąc w szale wściekłości. Murdach odwrócił się i wycelował w nią broń; z rurki wystrzelił żółty promień. Nirvor, kobieta-bestia, kapłanka Seleny z Korinuru, na ułamek sekundy zastygła w bezruchu, po czym martwa osunęła się na marmurową posadzkę. Czarny lampart ryknął przeraźliwie i ten ryk przejął dreszczem Masona, który wiedział, co łączyło Bokic z Nirvor. Bestia skoczyła w stronę Murdacha. I padła, zabita promieniami. Murdach pędem przybiegł do towarzyszy; czym prędzej wdrapali się na pokład i zatrzasnęli za sobą klapę włazu. Wznieśli się do góry, akurat gdy biała Valesta, warcząc zajad- le, rzuciła się jak opętana na przezroczyste ściany statku. Obok niej w napadzie piekielnej furii szaleli zwierzołudzie. Na wpół odruchowo Mason wcisnął wskaźnik czasu: opadła czarna kurtyna mroku, zasłaniając widok na dole. Wkrótce ciemności się rozproszyły. Nadal znajdowali się w świątyni Seleny, ale w świątyni wyludnionej, opu- stoszałej, w której nie paliła się nawet jedna pochodnia. Przez szeroko otwartą bramę z brązu wpadało do środka chłodne, anemiczne światło. Panował mrok i ziąb, straszliwy ziąb! Czas zrobił swoje. — Jesteśmy w przyszłości — szepnął Murdach zerka- jąc na tarczę. — Minęło dziesięć lat... Mason uświadomił sobie, że zażarta walka, która wrzała tu zaledwie kilka minut temu, w istocie miała miejsce przed dziesięciu laty. W milczeniu opuścił statek na ziemię. Podniósł z podłogi ciało Greddara Klona i nie patrząc na zmasakrowaną głowę i twarz, wywlókł je na zewnątrz. — Nie możemy tu długo zostać — oświadczył Mur- dach. — Promienie Słońca są już bardzo słabe. Wkrótce wszystko na Ziemi wymrze. Szansę przetrwania mają tylko Śpiący. Miną jednak setki lat, może i więcej, zanim Słońce odzyska dawną jasność i będą mogli powrócić do życia. Ale skoro tu jesteśmy, zobaczmy, jakie zmiany zaszły w Kori- nurze w ciągu jednej dekady. — Czy to bezpieczne? — spytała cicho Alasa. — Nie ma się czego obawiać — odparł wysiadając ze statku. Wspaniała świątynia pogrążona była w półmroku. Dżungla z zielskiem, mchami i trawą wdarła się do wnę- trza. Selenie odpadło jedno ramię. Wokół panowała niczym nie zmącona cisza. Mason objął Alasę i przytulił do siebie. Dziewczyna drżała. — Chwileczkę. Mam wam coś do powiedzenia — rzekł Murdach. Mason odwrócił się. Murdach, z bronią w ręce, stał przy włazie, w odległości kilku metrów od pozostałych. W ciemności jego rude włosy sprawiały wrażenie czarnych. — Nie zbliżajcie się do mnie. Nie chcę strzelać. Wolę was tu zostawić żywych. Nie dowierzając własnym uszom, Mason postąpił o krok. Murdach uniósł rękę i wycelował mu broń prosto w brzuch. — Nie ruszaj się! — ostrzegł. — Ja wcale nie żartuję! — Murdachu! — szepnęła Alasa. — Co robisz? — Co robię? Robię to, co zamierzał Greddar Klon. Wiecie, dlaczego nie chciałem wrócić do własnego świata? Bo jestem zbrodniarzem, s'ciganym przestępcą. Usiłowałem obalić panujących władców i musiałem ratować się uciecz- ką przez pustynię, gdzie wpadłem w pułapkę czasu. Tak, pomogliście mi; pomogliście mi pokonać Greddara Klona. Teraz, gdy on nie żyje, ja wprowadzę w czyn jego zamiary: podbiję świat i będę nim rządził! — Ty psie! — ryknął Uruk. Jego jasne oczy płonęły gniewem. — Ty podły zdrajco! — Mówcie, co chcecie, ale nie zbliżajcie się, bo was zabiję. Wszystko zostanie wykonane zgodnie z planem, tyle że nie Greddar Klon obejmie władzę, a ja. Jeśli chodzi o was, to będę litościwy. Zostawię was tutaj. Może jakiś czas jeszcze pożyjecie. A może już wkrótce zginiecie z po- wodu osłabionego promieniowania słonecznego. Mason poczuł, jak Alasa z całej siły przywiera do niego swoim szczupłym, nagim ciałem. Gardło mu się ścisnęło. Po tych wszystkich zmaganiach mają teraz zginąć przez zdradę Murdacha? Ta myśl była nie do zniesienia. Mason zerknął na Uruka i dostrzegł w jego oczach po- rozumiewawczy błysk. Zaatakują w tym samym momencie. Murdach z pewnością zabije jednego z nich, ale może dru- gi... Murdach odgadł ich zamiary. Zacisnął szczęki i uniósł broń; Mason napiął mięśnie. I wtedy spoza cieni wystrzeliło coś zdumiewającego. Biała grzmiąca błyskawica uderzyła w Murdacha, który za- toczył się do tyłu, bezskutecznie usiłując walczyć z niespo- dziewanym napastnikiem. Mason natychmiast zrozumiał. Yalesta, biały lampart! Przez dziesięć lat czaiła się w świątyni w oczekiwaniu na człowieka, który zamordował Srebrną Kapłankę. I teraz, po dziesięciu latach, dosięgły go mściwe kły i pazury. Z broni Murdacha wystrzelił gorący promień. Szpony bestii rozdzierały ciało mężczyzny. Przeraźliwe, agonalne wycie Murdacha wzmagało się coraz bardziej i nagle urwa- ło się, przechodząc w zdławiony, nieartykułowany jęk śmiertelnego przerażenia. Wkrótce było już po wszystkim. Mężczyzna i lampart leżeli nieruchomo i cicho. Byli martwi! Masona ogarnęło dziwne uczucie nierealności, kiedy wchodził na pokład chronostatku i zamykał za sobą właz. Spojrzał na rozległą, ponurą, chylącą się ku ruinie świąty- nię Seleny. Przytłaczała go myśl o niezliczonych żywotach, jakie dokonały się w umarłym już Korinurze, o niewiary- godnie wielkiej liczbie ludzi, którzy będą zamieszkiwać 'iemię dopóty, dopóki ostatni człowiek nie wyda ostatnie- go tchu w zimnym zmierzchu pozbawionej ciepła i światła planety. Wstrząsnął nim dreszcz. Alasa przybliżyła się, jej złote 3czy pełne były czułości. Mason popatrzył na nią i poczuł, że spuszcza go przygnębienie. — Alaso — powiedział łagodnie. — Co teraz? — Możemy wrócić... — odparła z wahaniem. — Wrócić, ha! — prychnął Uruk. — Jestem zmęczony Al Bekr. Mam również dosyć mojego świata. Chciałbym zobaczyć twój świat, Ma-zonie. Chciałbym z tobą zostać. Ale... — zawahał się, w jego bladych oczach pojawił się dziwny wyraz. — Ale służę tobie, Alaso. Jeśli życzysz so- bie, bym wrócił do Al Bekr, wrócę i dochowam ci wiernoś- ci. Lecz, na Enlila, Ma-zon to człowiek, za którym warto pójść w ogień! — Chyba masz rację — rzekła dziewczyna. — A co Mason o tym sądzi? Archeolog postąpił krok do przodu i ścisnął brązowe ręce Sumeryjczyka. — Walczyliśmy razem i razem mogliśmy umrzeć. Wszystko, co mam, należy do ciebie, Uruku. Jeżeli pój- dziesz ze mną, myślę, że nie pożałujesz. — A co ze mną? — spytała Alasa. Mason odwrócił się. — Zapewne powrócisz do Al Bekr — powiedział czu- jąc tępy ból w gardle na myśl o utracie dziewczyny. — Wiem, jak posłużyć się statkiem. Mogę... — Och, Kent, ty głupcze — powiedziała cicho. — My również walczyliśmy razem i razem mogliśmy umrzeć. Moi ludzie są teraz bezpieczni w Al Bekr. Nic mnie tam nie ciągnie. Czy... czy zgodziłbyś się, abym przyłączyła się do ciebie i Uruka? W odpowiedzi Mason wziął Alasę w ramiona. — Czy zgodziłbym się? To jedyna rzecz, której pragnę. Lecz nie miałem odwagi zapytać... Dziewczyna zachichotała wtulając swe brązowe loki w ramię archeologa. — Nie pozwoliłabym ci uciec ode mnie, Kent. O nie! Sumeryjczyk zaśmiał się gardłowo. — Chodź, Ma-zonie. Ruszajmy. Chcę jak najszybciej zobaczyć twój świat. — Świetnie. — Mason uśmiechnął się. — A jeśli wam się nie spodoba, to zawsze mamy statek. Możemy... Nie dokończył zdania. Włączył przycisk i spowiły ich gęste, czarne ciemności. I wtedy Alasa pocałowała go. OCZY THARA Przełożył Robert M. Sadowski Mówiła językiem martwym od tysiąca lat i nie znała mężczyzny, na którego patrzyła — a przecież zaledwie parę lat temu trzymał ją w ramionach, przysięgając wieczną pomstę, gdy umierała na jego rękach z ran, za- danych przez morderców. Wrócił, choć wiedział, czego mógł się spodziewać. Zawsze wracał do Klanvahru, od kiedy przegnano go z tej starożytnej marsjańskiej warowni, tyle już lat temu, czynił to jednak nieczęsto i tylko z zachowaniem najwyższej czuj- ności, za głowę Dantana wyznaczona była bowiem nagro- da, a władcy Suchych Prowincji wypłaciliby ją z radością. No i właśnie wkrótce trafi im się wspaniała okazja, myślał brnąc zawzięcie przez rozpaloną, milczącą noc i nasłuchu- jąc wszelkich niebezpiecznych dźwięków w suchym, rzad- kim powietrzu. Gorąco tu było nawet po zmierzchu. Martwa gleba, spieczona i wyschnięta, gromadziła ciepło i uwalniała je powoli, w miarę jak bliźniacze księżyce — oczy Thara w mitologii Klanvahru — sunęły poprzez świetlisty ogrom nieba. Samuel Dantan wrócił jednak na to pustkowie, jak wracał już nieraz, wiedziony miłością i nienawiścią. Jego miłość była stracona na zawsze, ale nienawiści jeszcze nie nasycił, jeszcze wciąż łaknął krwi. Gdy Dantan wracał do Klanvahru, ludzie ginęli, chociaż tępego bólu w jego sercu nie złagodziłaby śmierć nawet wszystkich członków plemienia Czerwonych Hełmów. Ale teraz ścigano jego. Ta dziewczyna — nie mys'lał o niej od lat, nie chciał pamiętać. Był młody, kiedy to się zdarzyło. Ziemianin z pochodzenia, podczas wielkiej suszy marsjańskiej został przybranym synem starego szamana Klanvahru, jednego z tych kapłanów, którzy wciąż przechowywali strzępy za- pomnianej wiedzy z minionych, wspaniałych czasów Mar- sa, kiedy błyszczące wieże tryumfalnie wznosiły się ku oczom Thara. Wspomnienia... uroczyste, staroświeckie dostojeństwo Podziemnych Miast, dziś leżących w ruinie... pomarszczo- ny szaman, odprawiający swe obrzędy... bardzo stare księgi i jeszcze starsze opowieści... najazdy plemienia Czerwo- nych Hełmów... i dziewczyna, którą Samuel Dantan znal. Podczas jednego z najazdów dziewczyna zginęła. Takie rzeczy zdarzały się wiele razy przedtem i miały zdarzać się później, ale dla Dantana ta jedna śmierć miała wyjątkowe znaczenie. Od owego czasu Dantan zabijał, wpierw z szaleńczą wściekłością, potem już tylko z chłodną, spokojną i bezna- miętną satysfakcją, a ponieważ stronnictwo Czerwonych Hełmów w skorumpowanym rządzie marsjańskim było bardzo silne, został skazany na banicję. Dziewczyna teraz by go już nie poznała. Wygnanie spędził na kosmicznych szlakach i minione lata bardzo go zmieniły. Był wprawdzie wciąż szczupły i oczy miał ciemne i niezgłębione, lecz stał się suchy i żylasty, a poruszał się z wyuczoną, groźną zwinnością drapieżnika, jakim się w istocie stał, co zaś do zasad moralnych, to nie pozostało z nich nic godnego wzmianki. Złamał więcej niż dzie- sięć przykazań. Pomiędzy planetami i na światach rozsia- nych daleko aż po granice Układu przykazań jest więcej niż dziesięć, lecz Dantan podeptał je wszystkie. W końcu jednak pozostało mu tylko przytępione po- czucie zniechęcającej beznadziejności, trochę samotności i jeszcze coś trudniejszego do określenia. Uciekając przed pościgiem znowu wrócił do Klanvahru i znów ludzie z ple- mienia Czerwonych Hełmów ginęli, choć nie umierali łat- wo. Tym razem jednak to oni go ścigali. Odcięli go od auto- lotu i szli za nim jak ogary, które złapały trop. W ostatnim starciu został niemal całkiem rozbrojony, Czerwone Hełmy zaś nie zwykły gubić śladu, zaprawione w tropicielstwie pośród zamierającej marsjańskiej tundry. Przystanął, przylepiając się niemal do skalnego wystę- pu, i spojrzał za siebie. Było ciemno. Oczy Thara jeszcze nie wzeszły i tylko światło gwiazd kładło się upiornym, chorobliwym poblaskiem na rozciągającym się za nim zbo- czu czegoś w rodzaju kanionu, które wśród chaosu popęka- nych bloków i sterczących monolitów wznosiło się zygza- kowato ku horyzontowi, tworząc typową dla starych, kur- czących się światów scenerię kosmicznej ruiny. Jego prze- śladowców nie było widać, ale z pewnością podążali za nim. Znajdowali się wciąż jeszcze daleko, lecz nie miało to znaczenia — musiał kluczyć, kluczyć... Ale przede wszystkim musiał odzyskać nieco sił. W manierce nie zostało już ani kropli wody. Gardło miał wyschnięte na pieprz, a język spuchnięty i twardy. Bez drgnienia na ciemnej twarzy Dantan niepewną ręką wyma- cał kamyk i włożył go sobie do ust, choć wiedział, że to niewiele pomoże. Od jak dawna nie miał już w ustach wo- dy? W każdym razie od zbyt dawna. Rozglądając się wokół, zdołał sięgnąć do nowych źródeł sił i nadziei. Był sam, a cóż to powiedział mu kiedyś stary szaman? „W Klanvahrze nigdy nie jesteś sam, otaczają cię bowiem żywe cienie przeszłości. Nie mogą pomóc, ale cię obserwują i ich poczucia dumy nie wolno narazić na szwank. Nigdy nie jesteś sam w Klanvahrze." Dookoła trwał jednak spokój, tylko suchy, gorący wiatr szemrał w oddali, wzdychając i szeleszcząc jak stłumiona harfa. Duchy przeszłości krążą wśród nocy, pomyślał Dan- tan. Jak też one widzą Klanvahr? Chyba nie jako zdziczałe pustkowie. W ich pamięci jawił się on raczej jako kolebka imperiów, jaką był dawno temu, tak dawno, że przetrwały do dziś tylko zniekształcone i niewiarygodne opowieści. Cichy szmer... Zamarł na chwilę, wstrzymując oddech i wbijając wzrok w pustkę. To coś oznaczało. Prąd cieplny albo, być może, spływająca w dół smuga wiatru. Czasami w tych odwiecznych kanionach kryły się zapomniane rzeki, wciąż zmieniające i przesuwające swe koryta, w miarę jak Mars się rozsypywał, a ich bieg można było wyśledzić po dźwięku. No cóż — naprawdę znał Klanvahr. Jakieś pół mili dalej odnalazł wąwóz, niezbyt głęboki — nie więcej niż piętnaście metrów — o dobrze urzeźbio- nych, łatwych do schodzenia ścianach. Słyszał sączącą się wodę, chociaż jej nie widział, i to sprawiło, że poczuł silne pragnienie, przezorność jednak nakazywała zacho- wać czujność podczas zejścia do przepaści. Nie mógł się napić, zanim nie rozpoznał terenu i nie upewnił się, że jest bezpieczny. Dantan wykrzywił wąskie wargi. Czy człowiek ścigany przez Czerwone Hełmy może czuć się bezpiecznie? Sama myśl o tym była wystarczająco absurdalna. Umrze, musi umrzeć, ale nie zamierza ginąć samotnie. Tym razem chyba go już mają, ale nie odda życia łatwo ani tanio. Gdyby tylko mógł znaleźć jakąś broń, jakąś pułapkę, przygotować zasadzkę na swych tropicieli... Ten kanion prawdopodobnie stwarzał takie możliwości. Strumień dopiero od niedawna kierował się tym łożyskiem — oznaki były wyraźnie widoczne. Dantan w zamyśleniu podążał w górę potoku, nie starając się nawet zatrzeć swych śladów wodą — Czerwone Hełmy były na to zbyt sprytne. Nie, musiał znaleźć jakieś inne rozwiązanie. Nieco ponad milę dalej znalazł przyczynę zmiany biegu strumienia — osuwisko. Tam, gdzie wcześniej woda z szu- mem i gulgotem spływała lewym odgałęzieniem, teraz jej nie było, gdyż wybierała inną drogę. Dantan skierował się suchą dolinką, a szło mu się teraz znacznie łatwiej, gdyż wzeszedł Phobos — Oko Thara. „Oczy boga widzą wszyst- ko. Krążą one po świecie i nic nie może skryć się przed Tharem, czyli przed przeznaczeniem." Wtem Dantan spostrzegł obły metalowy obiekt. Skoro- dowana, wypukła powierzchnia, wymyta do czysta przez wodę, która niegdyś tędy płynęła, wznosiła się jak kopuła wprost z łożyska strumienia. Obecność dzieła rąk ludzkich w tym miejscu była dość zagadkowa. Mieszkańcy Klanvahru — jego dawni miesz- kańcy — używali do budowy pewnej substancji, która nie dotrwała do dzisiaj. Był to plastik czy coś w tym rodzaju, ale w każdym razie nie metal, tymczasem zaś kopuła miała typowy matowy połysk stali. Musiał to być niezwykle od- porny stop, gdyż w przeciwnym razie nie zachowałby się tak długo, nawet pod ochronną pokrywą skał i gleby. W policzku Dantana obudził się nerwowy tik. Dantan za- trzymał się na chwilę, po czym podszedł bliżej i obutą sto- pą odbił nieco błota z powierzchni tajemniczego obiektu. Przecinała ją zakrzywiona linia. Skrobiąc energicznie Dantan stwierdził, że wyznaczała ona zarys poziomych owalnych drzwi wyposażonych w swego rodzaju klamkę, unieruchomioną jednak i zaklejoną w swym gnieździe przez zaschłe błoto. Dantan zacisnął mocno wargi, a oczy rozbłysły mu i zamigotały. Zasadzka — broń przeciw Czerwonym Hełmom — cokolwiek znajdowało się za tymi zapomnianymi drzwiami, warte było spenetrowania, szcze- gólnie przez człowieka skazanego. Posługując się wodą ze strumienia i ostrym odłamkiem kamienia dłubał i kuł tak długo, aż wreszcie całkiem uwol- nił klamkę spod grubej powłoki. Klamka przypominała kształtem hak lub też kij pasterski, wyrastający pośrodku niewielkiego, miseczkowatego zagłębienia w drzwiach. Dantan spróbował ją nacisnąć, ale nie dawała się obrócić w żadnym kierunku, ścisnął się więc pasem, szeroko roz- stawił nogi, ciało niemal złożył wpół i naparł z całej siły. Krew pulsowała mu w oczach. Wyprostował się nagle, gdyż bębnienie w skroniach wziął za kroki Czerwonych Hełmów, a potem z sardonicznym uśmiechem schylił się znowu, by kontynuować pracę, i tym razem klamka ustąpiła. Drzwi u jego stóp zapadły się i odchyliły w bok, a cie- mność w głębi ustąpiła miejsca łagodnemu światłu. Ukaza- ła się długa rura biegnąca prostopadle w dół. Z jej metalo- wych ścian w regularnych odstępach wystawały kołki tworzące drabinkę. Dno szybu leżało dziesięć metrów ni- żej, a jego średnica była niewiele większa od rozpiętości ramion rosłego mężczyzny. Przez chwilę stał spokojnie, patrząc, a w jego głowie aż kłębiło się od domysłów i przypuszczeń. Niezwykle stara musiała być ta konstrukcja, jeżeli w tym czasie strumień zdołał wciąć się głęboko w skały, które teraz wznosiły się nad nim, jednak mimo wieku powierzchnia metalowych płyt połyskiwała takim samym zapewne bla- skiem jak wtedy, gdy je połączono ze sobą — ale w ja- kim celu? Z głębi kanionu ponownie dobiegł szelest wiatru, przypominając Dantanowi o tropiących go Czerwonych Hełmach. Rozejrzał się wokół raz jeszcze, po czym zszedł na drabinkę z metalowych kołków, próbując je ostrożnie, zanim zdecydował się oprzeć na nich całym ciężarem. Wytrzymały. W dole czyhało nań jakieś niebezpieczeństwo lub nie, ale z tyłu, spośród labiryntu kanionów, nadciągało nie- wątpliwe zagrożenie. Wyciągnął rękę, pomanipulował chwilę i zasunął drzwi z powrotem na miejsce. Dostrzegł, że były opatrzone zamkiem, którym wnet nauczył się posługiwać. Jak dotąd, wszystko szło zadowalająco. Uzy- skał chwilowe schronienie przed Czerwonymi Hełmami, o ile tylko nie groziło mu uduszenie. Nie widział nigdzie przewodu wentylacyjnego, ale na razie oddychał całkiem swobodnie, odłożył więc to zmartwienie na stosowną chwilę. Wiele innych kłopotów mogło mu spaść na gło- wę, zanim zacznie go trapić brak powietrza. Zszedł na dół. Na dnie szybu znajdowały się drugie drzwi. Tym ra- zem ich klamka nie stawiała żadnego oporu, Dantan przekroczył więc próg i wszedł do rozległego kwadrato- wego, podziemnego pomieszczenia, rozjaśnionego bladą poświatą, która wydobywała się wprost z podłogi. Pokój... Usłyszał słabe, odległe brzęczenie, przypominające po- głos dzwonu, ale dźwięk zamarł niemal natychmiast. Po- kój był duży i niemal pusty, wyjąwszy jakąś maszynę, któ- ra stała pod przeciwległą ścianą. Dantan nie miał technicznego wykształcenia. Znał się na broni i statkach, i to mu wystarczało, jednakże elegancja i funkcjonalizm tej maszyny wywarły na nim wrażenie niemal zmysłowej przyjemności. Jak długo już tu stała? Kto ją zbudował i po co? Od- powiedzi nie mógł się nawet domyślać. Na ścianie powy- żej czegoś, co wyglądało jak pulpit kontrolny, znajdował się wielki owalny ekran, a poza tym były tu jeszcze inne, bardziej tajemnicze urządzenia. Ekran pokrywała czerń — martwa czerń, która po- chłaniała światło pokoju i nie odbijała niczego. A jednak coś tam było... — Sanfel — odezwał się głos. — Sanfel, coth dr' gchang. Sanfel, sthan! (Sanfelu, Sanfelu, wróciłeś? Sanfe- lu, odpowiedz!) To był głos kobiety... głos kobiety nawykłej do spra- wowania władzy, spokojny, lecz pełen dumy, taki, jakim mógłby być głos Lucyfera lub Lilith, a przy tym przema- wiał on w języku, jaki rozumiało może z pół tuzina żyją- cych... Niegdyś mówił nim potężny lud, a dziś pamiętali go tylko szamani, i to nieliczni. Należał do nich przybrany ojciec Dantana i dlatego też Dantan pamiętał niewyraźne głoski wyuczonych rytualnych tekstów wystarczająco dob- rze, aby zrozumieć, co mówi ten dumny, bezcielesny głos. Poczuł swędzenie w karku. Działo się coś, czego nie mógł pojąć, i to mu się bardzo nie podobało. Skurczył się w sobie jak zwierzę wietrzące zagrożenie, nie tyle jednak się skulił, co jakby cofnął w siebie, tak iż wydawał się mniejszy, i czujnie oczekiwał dalszego rozwoju wydarzeń. Ruchome pozostały w nim tylko oczy, które teraz pospiesz- nie obiegały pomieszczenie w poszukiwaniu nie tylko nie- widocznej mówczyni, ale i jakiejś broni na tę chwilę, gdy zajdzie potrzeba jej użycia. Jego wzrok padł ponownie na ciemny ekran nad ma- szyną, a wtedy głos znowu przemówił w języku starożytne- go Klanvahru: — Nie przywykłam do czekania, Sanfelu. Odezwij się, jeśli mnie słyszysz, i to szybko, albowiem niebezpieczny moment jest już blisko. Mój Wróg jest silny... — Czy mnie słyszysz? — odezwał się Dantan, nie od- rywając oczu od ekranu. Głos dziewczyny nadbiegł z głębi czerni po krótkiej przerwie. Był nadal władczy, ale z nutą ostrożności. — Nie jesteś Sanfelem. Gdzie jest Sanfel? Kim jesteś, Marsjaninie? Dantan rozluźnił się nieco. W każdym razie jest szansa na jakieś układy, ale potem... Niepewnie formułował słowa w starożytnym języku, który był mu bliski. — Nie jestem Marsjaninem. Pochodzę z Ziemi i nie znam żadnego Sanfela. — To jak tu do niego trafiłeś? — Głos brzmiał teraz wyniośle. — Co tu robisz? Sanfel zbudował swoje labora- torium w sekretnym miejscu. — Rzeczywiście było dobrze ukryte — odpowiedział Dantan ponuro. — O ile wiem, przez tysiąc, a może nawet dziesięć tysięcy lat. Wejście było zakopane pod dnem strumienia... — Tu nie ma żadnej wody. Dom Sanfela stoi na szczy- cie góry, a jego laboratorium znajduje się pod ziemią — zadźwięczał głos jak dzwon. — Chyba kłamiesz. Przypusz- czam, że jesteś wrogiem... Nadbiegłam szybko na wezwa- nie sygnału, bo już zastanawiałam się, dlaczego Sanfel tak się spóźnia. Muszę go odnaleźć, obcy człowieku, muszę. Jeśli nie jesteś wrogiem, sprowadź mi Sanfela. — Tym ra- zem w głosie brzmiała niemal panika. — Zrobiłbym to, gdybym mógł — odrzekł Dantan — ale tu nie ma nikogo poza mną. Zawahał się, przyszło mu bowiem na myśl, że kryjąca się za tym głosem kobieta jest być może szalona. Może przemawia z jakiejś tajemniczej kryjówki za ekranem w ję- zyku martwym od tysięcy lat, wzywając kogoś, kto również od dawna powinien nie żyć, zważywszy na to, jak długo ten pokój był pogrzebany pod ziemią. Po chwili powiedział: — To pomieszczenie znajdowało się pod ziemią przez długi czas i... od wieluset lat nikt już nie mówi językiem Klanvahru. Jeśli to był język tego twojego Sanfela... Nie był w stanie dokończyć tej myśli. Jeżeli językiem Sanfela był klanvahrski, w takim razie umarł on już dawno temu, a ta, co przemawiała zza ekranu, ta, któ- ra znała Sanfela, a mimo to głos miała młody, jasny i wdzięczny, który w uszach Dantana zaczynał brzmieć tak znajomo... Zastanowił się, czy przypadkiem sam nie popada w szaleństwo. Ekran milczał. Wiele sekund upłynęło, zanim głos odezwał się znowu, pełen smutku podszytego strachem. — Nie zdawałam sobie sprawy — mówił głos — że nawet upływ czasu jest inny w świecie Sanfela i moim. Continua czasoprzestrzenne... no tak, dzień w moim świecie może znaczyć cały wiek w twoim. Czas jest roz- ciągliwy. W Zha minęło chyba kilkanaście... — użyła niezrozumiałego dla Dantana terminu — a tymczasem na Marsie przeszło ile? Kilkaset lat? — Kilka tysięcy — przytaknął Dantan, patrząc wprost w ekran. — Jeżeli Sanfel żył w starożytnym Klanvahrze, jego naród jest już tylko wspomnieniem, a Mars umiera. Ty... ty mówisz z innego świata? — Tak, a raczej z innego wszechświata, bardzo różnego od twojego. Dotychczas tylko przez Sanfela mogłam nawią- zać kontakt... Jak się nazywasz? — Dantan. Samuel Dantan. — To nie jest marsjańskie imię. Powiedziałeś, że jesteś z... Ziemi, tak? Co to takiego? — Inna planeta. Bliżej Słońca niż Mars. — Tu w Zha nie mamy planet ani słońc. To rzeczywiście całkiem odmienny wszechświat, tak inny, że trudno mi sobie wyobrazić, jaki może być twój świat. Głos zamarł. A był to głos, który znał. Dantan był teraz niemal pe- wien i pewność ta wprawiała go w przerażenie. Kiedy wśród marsjańskiej pustyni człowiek zaczyna widzieć lub słyszeć rzeczy nieprawdopodobne, jest to dobry powód do przerażenia. Cisza przedłużała się i Dantan niemal zapragnął, aby ten głos — tak niewiarygodnie znajomy — okazał się tylko ułudą. Niepewnie zapytał: — Jesteś tam jeszcze? — I mimo wszystko poczuł pewną ulgę, gdy usłyszał jej odpowiedź: — Tak, jestem. Myślałam... Potrzebuję pomocy, i to rozpaczliwie. Zastanawiałam się... czy laboratorium San- fela zmieniło się? Czy maszyna wciąż jeszcze tam stoi? Ależ tak, bo przecież inaczej nie mógłbyś ze mną roz- mawiać. Jeżeli inne urządzenia też działają, być może jest jakaś szansa... Słuchaj — w jej głosie zabrzmiało ponag- lenie — miałabym dla ciebie pewne zadanie. Czy widzisz tę czerwoną dźwignię, oznaczoną klanvahrskim napisem „wizja"? — Tak, widzę — odpowiedział Dantan. — Pchnij ją do przodu. Nie stanie się nic złego, jeśli będziesz ostrożny. Będziemy mogli widzieć siebie nawza- jem, i to wszystko, ale nie tykaj dźwigni z symbolem „drzwi". Nie pomyl się... Czekaj — zawołała z niespo- dziewanym naciskiem. — Tak? — Dantan nie ruszył się z miejsca. — Byłabym zapomniała, może ci grozić niebezpieczeń- stwo, jeśli nie będziesz miał ochrony przed... przed pew- nym rodzajem promieniowania. To jest odmienny kosmos i wasze marsjańskie prawa fizyki nie mają w nim zastosowa- nia. Promieniowanie... światło... jeszcze inne rzeczy mogą ci zaszkodzić. W laboratorium Sanfela powinien być ska- fander. Poszukaj go. Dantan rozejrzał się wokół i w kącie pomieszczenia do- strzegł szafę. Podszedł do niej powoli, spoglądając nieufnie, nie zamierzał bowiem osłabić czujności tylko dlatego, że ten głos wydawał się taki znajomy... Wewnątrz szafy wisiał ubiór przypominający nieco ska- fander kosmiczny, tak jednak giętki i obcisły, jakiego jesz- cze nie widział, a ponadto zaopatrzony w przezroczysty hełm, który w dziwny sposób zniekształcał obraz otoczenia. Dantan wsunął się weń ostrożnie, wygładzając obfite, połyskliwe fałdy na swoim ciele; czuł się dziwnie, kiedy pomyślał, jak długo ubiór ten wisiał w owym małym po- mieszczeniu od czasu, gdy ktoś go nosił po raz ostatni. Kiedy założył hełm, cały pokój zmienił nieco wygląd. Uznał, że jest to skutek polaryzacji światła, chociaż nie by- ło to dostateczne wytłumaczenie wyraźnego pociemnienia i dziwnych deformacji pola widzenia. — Gotowe — powiedział po chwili. — No to naciśnij przełącznik. Kładąc na nim dłoń Dantan zawahał się — ostatni moment nieufności. Wstępował teraz na nieznany grunt, a „nieznane" oznaczało dla niego „niebezpieczne". Na chwilę powrócił myślą do Czerwonych Hełmów, którzy tam w górze węszyli za nim wśród kanionów. Niepokój, ja- ki targał jego skołatanym sercem, złagodziła nadzieja, że w świecie tego głosu znajdzie być może broń, której mógł- by później użyć przeciwko nim. W istocie, bez broni był stracony, wiedział wszakże, iż bez względu na to, czy ją zdobędzie i na jakie narazi się niebezpieczeństwo, musi uj- rzeć twarz kryjącą się za owym bliskim i słodkim, a zarazem władczym głosem. Pchnął dźwignię do przodu. Stawiła opór z bezwładem ciążących na niej tysiącleci, ale wnet ustąpiła, lekko po- skrzypując w łożysku. Wiszący powyżej ekran rozjarzył się zamiecią barw, jakby przewalał się przezeń nagły świetlisty potop. Oślepiony tym blaskiem Dantan odskoczył i prze- słonił oczy ramieniem. Kiedy spojrzał ponownie, kolory znikły, patrzył więc mrugając i nie mógł oderwać wzroku. Ekran stał się teraz oknem, za którym widniał świat Zha, a na pierwszym planie znajdowała się — dziewczyna. Spojrzał na nią raz i zamknął oczy, poczuł bowiem, jak drgnęło mu serce, a nerwowy tik odezwał się w zapadniętym policzku. Wyszeptał jej imię. Dziewczyna z ekranu patrzyła na niego beznamiętnie. Żadne drgnienie, żaden błysk przypomnienia nie prze- mknął przez tę bliską, ukochaną twarz, twarz dziewczyny, która zginęła z rąk Czerwonych Hełmów, dawno temu, w fortecy Klanvahru... To dla niej przez wszystkie te pełne niebezpieczeństw lata ścigał Czerwone Hełmy, dla niej błą- kał się po kosmosie i wiódł życie banity. W pewnym sensie z jej powodu również Czerwone Hełmy tropiły go teraz wśród wąwozów na powierzchni; lecz ona, patrząc z ekra- nu, nie poznawała go. Wiedział, że to niemożliwe. Jakieś nieprawdopodobne złudzenie optyczne sprawiło, że twarz i smukłe ciało kobie- ty z innego świata wydawały się kopią tej tak dobrze zapa- miętanej, zdawał sobie jednak sprawę, iż musi to być tylko iluzja, w tak bowiem odmiennym świecie, jak Zha, z pew- nością nie ma żadnych ludzkich istot, a szczególnie takiej, której twarz przypominałaby dziewczynę ze wspomnień. Oprócz dziewczyny dostrzegał niewiele więcej. Ekran był pusty, jeśli nie liczyć jakichś niewyraźnych kształtów czy zarysów... Pomyślał sobie, że hełm filtrował coś więcej niż tylko światło. Przeczuwał, że wokół niej rozciąga się świat Zha, nie mógł jednak dostrzec nic poza ruchem i zmianami barw tła. Patrzyła na niego całkiem obojętnie. Najwyraźniej jego widok nie budził w niej wcale owych odległych ech uczuć, jakie jej twarz ożywiła w nim. Odezwała się głosem bliskim niemal nie do zniesienia, głosem dobiegającym z milczenia śmierci poprzez tyle mroźnych lat. — Dantan. Samuel Dantan. Ziemski język jest tak sa- mo szorstki jak klanvahrski, którego nauczyłam się od San- fela. Moje imię może zabrzmieć dziwnie dla ciebie. Nazy- wam się Quiana. — Czego chcesz? — odrzekł chrapliwie. — Czego chciałaś od Sanfela? — Pomocy — powiedziała Quiana. — Broni. Sanfel obiecał mi broń. Ciężko pracował, aby ją skonstruować, wiele ryzykując... ale teraz pochłonął go czas, dziwny, kapryśny czas, tak odmienny w twoim i moim świecie. Dla mnie było to zaledwie wczoraj... i wciąż potrzebuję tej broni. W śmiechu Dantana zabrzmiały szorstkie nuty zazdrości o tego nieznanego, dawno zmarłego Marsjanina. — A więc ja nie jestem właściwym człowiekiem — po- wiedział ostro. — Nie mam broni. Mam za to prześladow- ców, którzy chcą mnie zabić. Nachyliła się nieco, gestykulując. — Zdołasz im uciec? Tu masz kryjówkę. — Trafią z góry tą samą drogą, którą odnalazłem. — Drzwi do laboratorium można zaryglować u szczytu szybu. — Wiem, zrobiłem to, ale tu nie ma wody ani żywnoś- ci... Nie, gdybym miał jakąkolwiek broń, nie siedziałbym tu teraz. — Czyżby? — spytała zdziwionym tonem. — Sanfel powiedział mi kiedyś, że w starożytnym Klanvahrze ist- niało przekonanie, iż nikt nie może się ukryć przed swym przeznaczeniem. Dantan rzucił na nią bystre, badawcze spojrzenie. Może myślała o sobie? O tej samej twarzy, głosie i ciele, tak okrutnie wyrwanych śmierci, by znów przebudzić stary ból? Może ona wiedziała, czyją przybrała postać, czy też to tylko płód jego wyobraźni? Bo przecież, jeśli Sanfel znał ją również i jeśli zmarł tak dawno, jak powinien, to ów cudny obraz istniał już setki, tysiące lat przed urodzeniem się dziewczyny z fortecy Klanvahru... — Pamiętam — odparł krótko. — Mój świat — ciągnęła nieświadoma zamętu w jego myślach — jest zbyt odmienny, aby dać ci jakieś schronienie, chociaż przypuszczam, że mógłbyś tu wejść na krótko w tym stroju ochronnym, który zrobił Sanfel, ale nie mógłbyś tu pozostać. Nasze korzenie tkwią w nadto obcych sobie gle- bach... nawet nasz kontakt nie jest prostą sprawą. A poza tym tutaj w Zha też nie jest bezpiecznie teraz, gdy Sanfel mnie zawiódł. — Ja pomógłbym ci, gdybym potrafił. — Wyrzekł to z trudem, zmuszając się do pamiętania, że mówi do obcej osoby. — Powiedz mi, o co chodzi. Wzruszyła ramionami w boleśnie znajomy sposób. — Mam Wroga, przedstawiciela niższej rasy. On... to... brak mi słów... odciął mnie od moich pobratymców w takiej części Zha, która jest... no, niebezpieczna... nie umiem opisać ci warunków, jakie tu panują. Nie mamy odpowiednich ter- minów na ich określenie. W każdym razie jest tu bardzo niebezpiecznie, a Wróg zbliża się, ja zaś jestem sama. Gdyby był tu jeszcze ktoś, kto dzieliłby ze mną to zagrożenie, sądzę, że mogłabym go pokonać. On ma swoją broń, która jest potężniejsza od mojej mocy, ale nie od takiej, jaką rozporzą- dza dwoje ludzi z mojej rasy wspólnie. To... ta broń „ciąg- nie". Nie mogę znaleźć słów, by opisać, w jaki sposób zabi- ja. Chciałam uzyskać od Sanfela coś, co odwróciłoby uwagę Wroga do chwili, gdy będę w stanie go zabić. Wytłumaczy- łam mu, jak skonstruować taką broń, ale... czas nie pozwo- lił mu na to. Czas skruszył go na proch, podobnie jak wkrótce skruszy mnie broń mojego Wroga. — Ponownie wzruszyła ramionami. — Gdybym mógł dostarczyć ci strzelbę — powiedział Dantan — promienie siły... — Co to takiego? Opisał jej działanie współczesnej broni, gdy jednak skończył, na twarzy Quiany pojawił się nieco pogardliwy uśmiech. — My w Zha mamy już za sobą etap używania pocisków jako broni — nawet takich jak kule czy promienie. Nie uczy- niłyby one zresztą również szkody memu Wrogowi. Potrafi- my zabijać metodami, które nie wymagają żadnych — żad- nych promieni czy środków wybuchowych. Nie, Dantanie, przemawiasz kategoriami twego własnego świata, nie mamy więc wspólnego języka. Jaka szkoda, że wir czasu rozdzielił mnie z Sanfelem. Jestem teraz bezradna, a Wróg dosięgnie mnie szybko, już zaraz. Opuściła ramiona, a rezygnacja przyćmiła zapamiętaną żywość rysów jej twarzy. Dantan popatrzył na nią ponuro, czując, jak napinają się mięśnie jego zaciśniętych szczęk. To było niemal nie do zniesienia, widzieć ją znów w po- trzebie i bezradną, i nie móc udzielić pomocy. Dość prze- żył już za pierwszym razem, gdy dowiedział się, że zginęła z rąk nieprzyjaciół, gdy on był zbyt daleko, by ją ochronić, a co dopiero widzieć to raz jeszcze na własne oczy. — Musi być jakieś wyjście — rzekł i jego dłoń zacis- nęła się na dźwigni z napisem „drzwi" w starożytnym języku. — Czekaj. — W głosie Quiany zabrzmiał ton nacisku. — Co może się stać? — Drzwi się otworzą i ty będziesz mógł przejść do mo- jego świata, a ja do twojego. — Czemu więc nie wyjdziesz stamtąd i nie poczekasz, aż będziesz mogła wrócić bezpiecznie? — Próbowałam już tego — powiedziała Quiana — ale w ten sposób nie uniknę niebezpieczeństwa. Wróg również czekał. Nie, w końcu musi dojść do walki, ale ja nie wy- gram tego starcia. Nie zobaczę już nigdy moich ziomków ani mego kraju i chyba muszę się z tym pogodzić. Ale kie- dy znowu usłyszałam sygnał Sanfela, miałam jeszcze na- dzieję... — Uśmiechnęła się słabo. — Wiem, że pomógłbyś mi, gdybyś mógł, Dantanie, ale teraz nie można już nic zrobić. — Przejdę — powiedział z uporem. — Może jednak będę mógł coś zrobić. — Nie mógłbyś go nawet dotknąć. Nawet w tej chwili jest niebezpiecznie. On był bardzo blisko, kiedy usłyszałam sygnał. To jego terytorium. Dużo ryzykowałam przycho- dząc tutaj, kiedy usłyszałam dzwonek i pomyślałam, że to powrócił Sanfel z bronią dla mnie. Jej głos zamarł, a oczy przesłoniła mgła zamyślenia. Po długiej chwili milczenia odezwała się: — Wróg nadchodzi. Wyłącz ekran, Dantanie, i żegnaj. — Nie — zawołał — czekaj. — Ale ona potrząsnęła głową i odwróciła się od niego, otoczona wirem wiotkiej sukni, a potem odeszła jak blady cień w mroczną, jednolitą pustkę tła. Dantan stał i patrzył na to bezradnie, czując, jak dawna rozpacz ogarnia go ponownie na widok ukochanej dziewczyny, samotnie stawiającej czoła zagrożeniu, którego nie mógł z nią dzielić. W miarę jak się oddalała, przesłania- ły ją momentami jakieś przedmioty, których nie mógł do- strzec — drzewa, jak przypuszczał, albo skały niewidoczne dla niego poprzez ochronny hełm. Świat Zha w istocie mu- siał być bardzo dziwny, jeżeli ludzkie oczy nie mogły bez- piecznie spoglądać na jego skały czy drzewa... Na ekranie widać było tylko coraz mniejszy i mniejszy obraz Quiany. Dantanowi wydawało się, że pomiędzy nimi rozciąga się nić, coraz cieńsza w miarę jak dziewczyna oddalała się od niego, a zbliżała ku niebezpieczeństwu. Nie mógł znieść myśli, że ta nić mogła się zerwać — zerwać po raz drugi. Daleko w mglistym świecie Zha coś się poruszyło. Cho- ciaż małe z tej odległości, to coś bez wątpienia nie było człowiekiem. Dantan stracił Quianę z oczu. Czyżby znalaz- ła kryjówkę za jakimś niewyobrażalnym wybrzuszeniem gruntu Zha? Wróg podszedł bliżej. Był ogromny, łuskowany i straszny. Przypominał nieco człowieka; miał ogon; emanowała zeń inteligencja, lecz po- siadał w sobie coś diabelskiego. Dantan nie widział go wy- raźnie i wdzięczny był za to swojemu hełmowi. Spolaryzo- wane szkło chyba przekłamywało nieco, a jednocześnie zamazywało szczegóły. Był pewien, że to stworzenie, które widział — czy też prawie widział — w rzeczywistości nie było dokładnie tym samym, co ukazywało się mu na ekra- nie. W każdym razie łatwo było uwierzyć, że taki stwór na- rodził się w obcym świecie Zha. Dantan nie widział nicze- go bodaj odrobinę podobnego na żadnej ze znanych sobie planet. To było mu tak nienawistne, że poczuł, jak włosy jeżą mu się na karku. Stwór niósł zwój kolorowej rury, przewieszony przez jedno z groteskowych ramion. Jego potworny łeb chwiał się na boki, gdy tak wkraczał na ekran, podobny jakiejś dziw- nej, przerażającej mechanicznej zabawce. Nie wydawał żadnego dźwięku, przez co jego ruch sprawiał straszliwe wrażenie jednostajnego uporu. Niespodziewanie potwór zatrzymał się. Dantan pomyś- lał, że wyczuł obecność dziewczyny, kryjącej się gdzieś w pobliżu. Stwór sięgnął po zwój rury jedną ze zniekształ- conych... rąk? — Quiana — powiedział głosem łagodnym jak głos dziecka. Cisza. Tylko oddech Dantana rozbrzmiewał głośno w pustce. — Quiana? — Tym razem w głosie słychać było ton skargi. — Quiana — zapiał potwór i naraz obrócił się z nie- spodziewanym ożywieniem. Poruszając się szybko i zwin- nie, rozpłynął się w chmurach tła, podobnie jak zniknę- ła dziewczyna. Przez całą wieczność Dantan wpatry- wał się w kolorową próżnię, starając się powstrzymać drżenie. A potem znów usłyszał ten głos, lecz już nie łagodny, bo jak dzwon dźwięczał w nim straszliwy triumf: „Quia- na!" I ujrzał, jak spośród kłębiących się obłoków wypad- ła Quiana z twarzą pełną rozpaczy, wlokąc za sobą tren powiewnego stroju. Tuż za nią pojawił się Wróg. Odwi- nął przewieszoną przez ramię rurę i uniósł swą broń, a wtedy Quiana desperacko rzuciła się w bok, lecz z rury już wyrwała się oślepiająca błyskawica. Blask barwnej eksplozji rozciął bezkształtny mrok i schwytał Quianę w stożek ruchomej, ekspandującej światłości. Widząc rozpacz w jej oczach Dantan poczuł naraz, że nie zniesie już tego ani chwili dłużej. Jego ręka spoczęła na dźwigni oznaczonej napisem „drzwi"; pchnął ją jak najdalej i zasłona, która dotych- czas przesłaniała ekran, znikła. Skacząc przez niski próg widział tylko twarz Quiany i malujący się na niej lęk, ale nie jej imię miał na ustach. Przeleciał przez Drzwi i opadł na miękkie, ustępliwe podłoże nie przypominające niczego, na czym kiedykol- wiek stanęła jego stopa. Niemal nie zwrócił na to uwagi, gdyż natychmiast rzucił się naprzód z zaciśniętymi pięś- ciami, gotów do zadania śmiesznie słabych ciosów po- twornym kształtom Wroga, który majaczył przed nim ogromny jak wieża, ledwo widoczny przez ochronną szybę hełmu — i wtedy objął go blask stożka światła. To światło było namacalne. Odrzuciło go w tył z siłą kafara, aż dech mu zaparło w piersiach. Cios był zarówno fizyczny, jak i psychiczny. Trzęsąc się i zataczając po do- znanym szoku, Dantan zamknął oczy i parł przed siebie, jak gdyby walcząc z przerastającym jego siły uporczywym prądem wody. Obok siebie wyczuwał obecność Quiany, ob- jętej tym samym przerażającym strumieniem, a poza źród- łem światła wznosiła się sztywna, nieludzka sylweta Wroga. Nie ujrzał świata Quiany, gdyż światło było zbyt ośle- piające. Co więcej, w jakiś szczególny sposób oślepiało ono nie tyle oczy, co umysł. Jakaś ocalała drobina rozsądku podszepnęła Dantanowi, że nie mogło to być zwyczajne światło. Zbyt późno przypomniał sobie ostrzeżenie Quiany, że świat Zha to nie Mars czy Ziemia, że tutaj nawet światło jest inne. Wstrząsnęła nim nieopisanie oszałamiająca mieszanina zimna i gorąca, ale było w tym — jeszcze coś. Światło z broni Wroga nie powstało w świecie Dantana, miało więc własności, jakich normalne światło nie powinno mieć. Pod jego wpływem czuł się nagi i pusty jak wydrążona skorup- ka, przez którą przenikał potok promieniowania. Nagle każda komórka jego ciała stała się okiem. Nieznośnie ośle- piający blask wwiercał się aż do korzeni umysłu. Przez całe ciało, przez nerwy, kości, mięśnie i mózg, przelewał się po- top barw, które nie miały koloru, bezdźwięcznych dźwię- ków, drgań spłodzonych wstrząsami piekieł niewyobrażal- nych światów. Nie wiedział, jak długo — bo czas zatrzymał się — stał tak bezradny, zalewany falą, która przepływała obok niego i przez niego, przez ciało, umysł i duszę. Mózg rozbrzmie- wał hukiem barw gwiazd. Niewyobrażalne plugastwo pełz- ło i wiło się wzdłuż jego nerwów. Zdawało mu się, że nigdy nie zdoła się oczyścić z tego brudu. Nie istniało nic poza światłem, które nie było światłem, lecz czystym złem. A potem światło zamigotało... przygasło... zaczęło coraz bardziej słabnąć, aż wreszcie zdołał dojrzeć stojącą obok Quianę. Dziewczyna nie była już zamknięta w stożku światła, nie drżała i chwiała się pod jego naporem, lecz sta- ła wyprostowana, twarzą w twarz z Wrogiem, a z jej oczu... coś emanowało. Świetlny stożek stopniowo przygasał, ale promieniujące zeń połyskliwe, świecące zło wciąż przenikało Dantana. Czuł, że słabnie, że omdlewają jego zmysły, w miarę jak fala grozy narastała w mózgu, aż wreszcie przykryła go nieprzeniknionym ogromem. Znów był w laboratorium. Wsparty o ścianę dyszał głę- boko i nierówno. Nie pamiętał, jak pokonał z powrotem próg Drzwi, ale z pewnością nie był już w Zha. Tuż obok niego na marsjańskim gruncie stała Quiana. Patrzyła nań z dziwnym wyrazem w oczach, obserwując, jak powoli, z wysiłkiem starał się powrócić do normy, stopniowo uspo- kajając serce i wyrównując rytm oddechu. Dantan czuł się zużyty i wyczerpany, wyprany z wszelkich uczuć, jak gdy- by przeszedł przez ognistą łaźnię. Sięgnął wreszcie do klamry, która spinała jego nie- zgrabny skafander, lecz Quiana szybko wyciągnęła rękę i potrząsnęła głową. — Nie — powiedziała i znów dłuższą chwilę przypa- trywała mu się w milczeniu. — Nie wiedziałam — odezwała się w końcu — nie są- dziłam, że to się uda. Może ktoś z mojej rasy, ale ty, z Marsa... Nie byłam w stanie uwierzyć, że ty mógłbyś oprzeć się Wrogowi przez pewien czas, nawet w tym ska- fandrze. — Jestem z Ziemi, a nie z Marsa, a poza tym nie wy- trzymałem długo. — Wystarczająco długo — uśmiechnęła się lekko. — Rozumiesz teraz, co się stało? My w Zha potrafimy zabijać bez broni, używając mocy zawartej w naszych organiz- mach. Tacy jak Wróg również dysponują małą ilością tej mocy, ale potrzebują mechanicznych urządzeń do jej wzmocnienia, kiedy więc odwróciłeś jego uwagę i zmusiłeś go do podziału sił, nacisk na mnie zelżał i byłam w stanie go zabić, ale nawet nie przypuszczałam, że to będzie moż- liwe. — Teraz jesteś bezpieczna — rzekł Dantan głosem bez wyrazu. — Tak, mogę wracać. — I wrócisz? — Oczywiście. — Jesteśmy bliżsi sobie, niż sądziłaś. Rzuciła okiem ku barwnej płaszczyźnie ekranu. — To prawda, ale nie cała, Dantanie. — Kocham cię, Quiano — powiedział, tym razem używając jej właściwego imienia. Żadne z nich nie poruszyło się. Minuty upływały w ciszy. Jak gdyby nie słysząc, co powiedział, Quiana odezwała się wreszcie: — Ci, którzy cię ścigają, są już tutaj. Słyszę ich od pewnego czasu. Próbują włamać się przez drzwi u szczytu szybu. Ujął jej dłoń w rękawice. — Zostań tu albo pozwól mi przejść z tobą do Zha. — Nie mógłbyś tam żyć bez skafandra. — To zostań. Quiana z zakłopotaniem odwróciła wzrok, ale gdy Dan- tan spróbował zdjąć hełm, szybko wyciągnęła rękę, aby go powstrzymać. — Nie rób tego. — Ale dlaczego? Za całą odpowiedź podniosła się i skinęła ręką, aby szedł za nią. Przekroczywszy próg weszła do szybu i szyb- ko poczęła wspinać się po kołkach ku powierzchni i łomo- taniu Czerwonych Hełmów. Dantan podążył za nią, pos- łuszny jej gestowi. Po drodze rzuciła krótko przez ramię: — Pochodzimy z bardzo różnych światów. Patrz, ale bądź ostrożny. — I dotknęła zamka, który blokował owalne drzwi. Rygle ustąpiły i drzwi stanęły otworem. Przez krótką chwilę Dantanowi mignęły głowy Czer- wonych Hełmów, odskakujących w bezpieczne miejsce. Oczywiście nie wiedzieli, że był nie uzbrojony. Dantan spróbował rozpaczliwie odciągnąć Quianę z powrotem, ale ona wymknęła się mu i lekko wyskoczyła z szybu wprost w chłodną szarówkę marsjańskiego świtu. Zapominając o przestrogach Dantan wdrapywał się jej śladem, lecz gdy jego ramiona i głowa wynurzyły się z szy- bu, zatrzymał się jak wryty. Czerwone Hełmy padały, choć bez żadnej widocznej przyczyny... Nie poruszyła się nawet, gdy ostatni człowiek zastygł w śmiertelnym bezruchu. Dopiero wtedy Dantan wydobył się na powierzchnię, nie patrząc na Quianę podszedł do najbliższego ciała i obrócił je. Nie mógł znaleźć żadnego znaku, Czerwony Hełm jednak nie żył. — Dlatego właśnie nie mogłeś zdjąć skafandra — odezwała się cicho. — Ty i ja jesteśmy z różnych świa- tów. Chwycił ją w ramiona, ale wbrew spodziewanej miękkości poczuł jedynie sztywny ubiór ochronny. Nie mógł nawet poznać dotyku jej ciała z powodu dzielącego ich skafandra... I znowu nie mógł jej nawet pocałować. Wiele lat temu cało- wał usta tak podobne ustom Quiany, ale już nigdy nie miał ich ucałować ponownie. Bariera pomiędzy nimi była zbyt wysoka. — Nie możesz wracać — powiedział chropawym, łamią- cym się głosem. Należymy do jednego świata, bez względu na to, co... jak... Nie jesteś mi obca, Quiano. Spojrzała na niego z zakłopotaniem i potrząsnęła głową, a w głosie jej było słychać żal. — Czy myślisz, że nie wiem, dlaczego dla mnie walczy- łeś, Dantanie? — zapytała. — Czy zastanawiałeś się bodaj chwilę, dlaczego Sanfel również ryzykował dla mnie tak wiele? Patrzył na nią z zamętem w głowie, niemal bojąc się usłyszeć to, co miała dalej do powiedzenia. Nie chciał słu- chać, ale jej głos kontynuował nieubłaganie: — Oszukałam cię, Dantanie, tak jak oszukałam Sanfela wczoraj... tysiąc lat temu. Rozumiesz, byłam w wielkiej po- trzebie, a nasze obyczaje są inne niż wasze. Wiedziałam, że żaden człowiek nie walczyłby tak, jak było to niezbędne dla mnie, w obronie obcej istoty. Trzymał ją ciasno urękawiczonymi dłońmi, które mogły wyczuć tylko obecność ciała w uścisku, ale żadnej z praw- dziwych cech tego ciała poza jego cielesnością. Nabrał po- wietrza, aby jej przerwać, ale ona ciągnęła dalej pospiesznie i z uporem: — Nie mam sposobu, żeby dowiedzieć się, jaką mnie widzisz, Dantanie. Nie wiem też, jaką Sanfel mnie widział. Dla każdego z was — ponieważ potrzebowałam waszej pomocy — przybierałam kształt osoby, której najszybciej byście pomogli. Po to, aby uformować zapamiętane ciało dla waszych oczu, musiałam wedrzeć się głęboko w wasze umysły. Mój prawdziwy wygląd jest... odmienny; nigdy go nie poznasz. — Westchnęła. — Okazałeś się dzielnym człowiekiem, Dantanie. Dzielniejszym i mocniejszym niż moje wyobrażenia o obcych. Chciałabym... myślę... Och, dosyć tego. Puść mnie. Wywinęła się z jego objęć z nagłą gwałtownością, od- wracając twarz tak, aby nie widział jej oczu. Nie patrząc więcej na niego schyliła się nad szybem, wymacała pierw- sze kołki i w jednej chwili zniknęła. Dantan stał i czekał. Niebawem usłyszał stłumiony pobrzęk oniemiałego dzwo- nu, dobiegający jak gdyby z innego świata, i wtedy pojął, że w starożytnym laboratorium pod jego stopami nie ma już nikogo. Zamknął starannie drzwi i zasypał je grudami ziemi. Nie zostawił żadnego znaku w tym miejscu. Metnoczerwo- na plama Słońca wznosiła się ponad ścianą kanionu, gdy Dantan z nieruchomą twarzą wyruszał ku odległej jaskini, gdzie był ukryty jego autolot. Było to wiele mil stąd, ale teraz nikt nie mógł go już zatrzymać. Nie oglądał się za siebie. DRUGA STRONA LUSTRA Przełożył Robert M. Sadowski Chociaż wiadomo, że skutki wojny jądrowej są niedo- stępne ludzkiemu poznaniu, oto przed nami próba prze- widzenia, co może kryć najbliższa przyszłość. Rozdział I OKO x\larm odezwał się tuż po północy. Czerwony sygnał oznaczał pogotowie pierwszego stopnia, ale w pogotowiu byliśmy stale i wszyscy o tym wiedzieli. Od chwili, gdy w Pierścieniu Chicagowskim zmutowało plemię arachnidów, niczego nie zostawialiśmy na los szczęścia. Tym razem rasa ludzka znalazła się niemal na deskach. Niewielu zdawało sobie sprawę, jak bliscy byliśmy zagłady, ale ja wiedziałem, jak każdy w Laboratoriach Kontroli Biologicznej. Dla ludzi, którzy żyli przed Trzygodzinną Wojną, takie rzeczy zabrzmiałyby nieprawdopodobnie. Nawet nam wy- dawały się trudne do uwierzenia, ale my po prostu wiedzie- liśmy. Po świecie rozsiane są czterysta trzy Pierścienie, a każdy z nich stanowi potencjalnie śmiertelną groźbę. Nasze laboratorium znajdowało się na północ od miejs- ca, które niegdyś było miastem Yonkers, a dziś jest już tylko opustoszałą i zrujnowaną głuszą. Oczywiście, sześć lat temu bomba atomowa nie trafiła w Yonkers — jej celem był Nowy Jork. Promieniowanie rozprzestrzeniło się jednak wystarcza- jąco daleko, aby zniszczyć Yonkers i dalej leżące miasta, sięgając w głąb lądu aż po White Plains — cóż, każdy, kto przeżył Trzygodzinną Wojnę, wie dobrze, co uczyniła bomba w okolicach Nowego Jorku. Wojna skończyła się nieprawdopodobnie szybko, ale prawdziwym zagrożeniem było to, co po niej pozostało — bomba zegarowa, która całkiem łatwo mogłaby doprowadzić do zniszczenia całej cywilizacji. Nie wiemy tego na pewno, wszystko więc, co nam pozostaje, to utrzymywać laboratoria w gotowości i prowadzić obserwację z powietrza. Tym zagro- żeniem są mutacje. Dla mnie to była zwykła rutyna. Utrwaliłem treść telewi- zyjnego raportu na taśmie służbowego telegrafu, wcisnąłem parę guzików i obróciłem się do naszego nowego pracownika, Boba Davidsona. Urzędował tu już od dwóch tygodni, ucząc się po trosze wszystkiego, a ponieważ Williams, mój zastępca, wkrótce odchodził na urlop, byłem już niemal zdecydowany postawić młodego Davidsona na jego miejscu. — Masz ochotę wyjść i trochę się rozejrzeć, Dave? — zapytałem. — Jasne. To alarm pierwszego stopnia, prawda? Pogo- towie? Przysunąłem bliżej mikrofon. — Przyślijcie tu ludzi na zmianę — rozkazałem — i obudźcie Williamsa, żeby przejął komendę. Przygotujcie śmigłowiec zwiadowczy. Lot bojowy. — Potem zwróciłem się do Davidsona: — To tylko rutyna — powiedziałem — o ile nie zdarzy się coś nieprzewidzianego. Nie ma jeszcze zbyt wielu danych. Patrole powietrzne ujawniły zapadlisko i jakiś ruch wokół niego. Może to nic ważnego, ale nam nie wolno ryzykować. To Pierścień Siedemdziesiąt-Dwanaście. — Czy to tam, gdzie w zeszłym tygodniu rozbił się samo- lot? — spytał Dave z rosnącym na nowo ożywieniem. — Wiadomo już, co stało się z pasażerami? — Nie, ale nawet jeśli nie przydarzyło się im nic specjal- nego, to promieniowanie już ich wykończyło. Ci biedacy są już skreśleni z listy, no ale możemy jeszcze wymacać samolot. — Wstałem. — Może cała robota pójdzie na marne, ale z Pierścieniami nigdy nie możemy pozwolić sobie na jakie- kolwiek ryzyko. — W każdym razie powinno być interesująco — odrzekł Dave i ruszył za mną. Widać go było już z daleka. Teraz jest ich czterysta trzy na całym świecie, ale w czasach przedwojennych nikt nie potra- fiłby nawet wyobrazić sobie czegoś takiego jak Pierścień; zresztą trudno byłoby komukolwiek przekazać jego wygląd za pomocą samych tylko słów. Do tego trzeba odczuć wraże- nie zniszczenia, jakie ogarnia w czasie lotu ponad nagimi, przetopionymi skałami centrum, gdzie nic nie wyrośnie, aż sama Ziemia rozpadnie się w proch, i ujrzeć wokół tej strefy martwoty gwałtownie kipiące życie Pierścienia. Jest to skraj życia muśnięty potężnym dotykiem śmierci. Słoneczne siły uwolnione przez bomby zrodziły życie — nowe, dziwne i wciąż zmienne formy, które będą podlegać nieustannym metamorfozom, dopóki nie powróci równowa- ga na ten świat, który przez trzy godziny wił się pod ciosami niemal kosmicznych wybuchów. Na razie jednak wciąż wstrząsają nami echa tych ciosów i daleko jeszcze do stanu równowagi, a kiedy już nadejdzie ten moment, być może ludzkość nie będzie już rasą panującą. Dlatego właśnie tak czujnie obserwujemy wszystkie Pierścienie. Od czasu do cza- su traktujemy je miotaczami płomieni. Oczywiście tylko energia atomowa pozwoliłaby skutecznie rozprawić się z tym kipiącym życiem, to jednak nie jest żadnym rozwiązaniem. Mamy już dosyć Pierścieni, aby sięgnąć po jeszcze jedną bombę atomową. Jest to problem nie do rozwiązania, odrastający jak głowa hydry. My możemy tylko czuwać, czekać i być w gotowości... Świat był wciąż jeszcze pogrążony w mroku, ale Pierścień rozświetlał dziwny, bladopołyskliwy blask, który mógł ozna- czać cokolwiek. Było to coś nowego, ale i na tym na razie kończyła się nasza wiedza. — Spróbujmy skanera — zwróciłem się do Davidsona. Wręczył mi maskę, a ja wcisnąłem uchwyty za uszy i usta- wiłem ekran lunety przed oczami w nadziei, że ciemność przeistoczy się w odwrócony obraz, dawany przez noktowi- zor. Tak się też stało, ale nie tam, gdzie było to interesują- ce. Widziałem negatywy drzew i zrujnowanych domów, widmowo odcinające się od mroku, ale wewnątrz Pierście- nia nie było widać nic. To było niedobre, a mogło być nawet bardzo złe. W milczeniu ściągnąłem maskę i podałem ją Davidsonowi, patrząc, jak prowadzi obserwację. Gdy się obrócił, zakłopo- tanie w jego oczach było widoczne już przez soczewkę lu- nety, zanim jeszcze opuścił w dół skaner. W świetle tablicy kontrolnej wydawał się nieco blady. — I co? — spytał. — Chyba tym razem wymyślili coś naprawdę dobrego — odrzekłem. — Oni? — A kto to może wiedzieć? Wszystko jest możliwe. Sam wiesz, jak te formy życia potrafią mutować bez naj- mniejszego ostrzeżenia. Coś dokonało tego tutaj, coś, co zapewne działało już od dawna w ukryciu, czekając na właściwą chwilę. Cokolwiek to jest, potrafi zablokować skanery, a to niełatwa rzecz. — Pierwsi zwiadowcy mówili o zapadlisku — powie- dział Davidson, bezskutecznie wpatrując się w ciemność. — Czy pan coś widzi? — Tylko świetlistą mgłę i nic wewnątrz. Kompletne zaciemnienie. Cóż, mam nadzieję, że światło dzienne ujaw- ni nam, co tu się dzieje. Nie ujawniło jednak. Nisko pod nami morze szarożół- tawej mgły kłębiło się leniwie, wielkim kręgiem pokrywając cały Pierścień tak daleko, jak okiem sięgnąć. Zarówno wy- marłe centrum, jak i zewnętrzny krąg nienaturalnego życia zniknęły w tym oparze, którego nie był w stanie przeniknąć żaden z naszych instrumentów — a wymyśliliśmy niemało urządzeń do patrzenia przez mgłę i ciemność. Tu natknę- liśmy się na przeszkodę, której nie udało się przełamać. — Wylądujemy — powiedziałem w końcu do David- sona. — Coś działa za tą tarczą, coś, co nie życzy sobie podglądania. Ktoś musi zbadać to coś, w dodatku szybko. Może na przykład my. Mieliśmy na sobie ołowiane skafandry, będące ostatnim krzykiem mody w tej dziedzinie, giętkie i dobrze układają- ce się na ciele. Szyby czołowe zatrzasnęliśmy w momencie, gdy ziemia wybiegła nam na spotkanie, a małe liczniki Geigera, które każdy z nas miał przy sobie, zaczęły tykać chaotycznie, jak gdyby literując kodem Morse'a śmierć w powietrzu, w którym się pogrążaliśmy. Wypatrywałem dogodnego miejsca do lądowania, gdy Davidson znienacka chwycił mnie za ramię, wskazując coś palcem. — Patrz! — Jego głos, dobiegający ze szczelin słucho- wych w moim hełmie, miał blaszany podźwięk. Spojrza- łem. W tym miejscu historia staje się trudna do opowiedze- nia. Wiem, co zobaczyłem — tyle przynajmniej było dla mnie jasne od początku do końca. Ujrzałem oko, które wpatrywało się w nas poprzez blady opar; czy jednak była to ogromna soczewka gdzieś daleko w dole, czy też nor- malnych rozmiarów oko tuż przy nas, tego już nie byłem w stanie wtedy stwierdzić. Straciłem całkowicie zdolność oceny odległości. Patrzyłem prosto w Oko... W następnej chwili, jaką pamiętam, siedziałem w biu- rze naszego laboratorium przy biurku, za którym zasiadał Williams, i słyszałem, jak mówię: — ...żadnych oznak aktywności w całym Pierścieniu. Stan całkowicie normalny... — Oczywiście, jest jeszcze jezioro — przerwał mi Davidson sumiennym tonem. Spojrzałem na niego. Siedział pod ścianą, bez przerwy obracając w dłoniach czapkę. Jego rumiana twarz nosiła ślady zmęczenia, a w spojrzeniu, które napotkało moje oczy, widać było napięcie i oszołomienie. Wiedziałem, że ja też wyglądam równie nieprzytomnie. Było to jak przebudzenie ze snu, kiedy wiesz, że śniłeś i że teraz się budzisz, ale sen wciąż trwa, a ty nie masz sił, aby go przerwać. Chciałem zerwać się, rąbnąć pięścią w biurko i krzyknąć, że to wszystko oszustwo — ale nie mogłem. Powstrzymywało mnie coś na kształt nieprawdopodob- nie potężnego nakazu psychicznego. Pokój zakołysał mi się w oczach, gdy usiłowałem wyrwać się spod jego władzy, a gdy napotkałem wzrok Davidsona, ujrzałem w nim tę sa- mą falę wysiłku. To nie była hipnoza. Zanim osiągniemy nasze stanowiska w Kontroli Biologi- cznej, wszyscy musimy przejść wyczerpujące testy i długie, ciężkie szkolenie. Nikt z nas nie jest podatny na hipnozę. Sprawdzono, że nie poddajemy się jej poza bardzo wyjątko- wymi okolicznościami, znanymi tylko samej Kontroli. Nie, rozwiązanie nie mogło być tak proste. Wyglądało na to, że przyczyna kryła się gdzieś we mnie samym. W śro- dku mego mózgu zatrzasnęły się jakieś drzwi, odcinając szalenie ważną informację, która — na razie — za żadną cenę nie powinna się wymknąć. W chwili gdy wpadłem na tę analogię, wiedziałem, że jestem na właściwym tropie. Poczułem się bardziej bezpie- czny i pewny siebie. Cokolwiek wydarzyło się w tych mi- nionych, pustych chwilach, było już pod kontrolą mego in- stynktu, a jemu mogłem ufać. — ...to był wyłom, tak jak w raportach naszych chło- paków — mówił Davidson. — Musiał zapoczątkować wypływ jeziora, chociaż teraz nie ma tam żadnego ruchu. Mam nadzieję, że nasz zwiad powietrzny prowadzi stałą obserwację. Jego wzrok skrzyżował się z moim i zrozumiałem, że miał rację. Pojąłem, że mówił do mnie, a nie do William- sa. Oczywiście — teraz, kiedy jezioro widoczne jest jak na dłoni, nie możemy ukrywać jego istnienia. Popełnili- byśmy najgorszy błąd, gdybyśmy wzbudzili zainteresowa- nie nami i jeziorem przez mówienie o nim oczywistych kłamstw... Jeziorem? Jak miraż, z wolna przepływający w głębi mego umysłu, powróciło pojedyncze wspomnienie. My dwaj stoimy na nagich, surowych skałach śmiercionośnego centrum Pier- ścienia i spoglądamy przez wyrwę we mgle jak przez sze- rokie, niskie okno, długie na milę, lecz niezbyt wysokie. W świetle poranka jezioro było nieprawdopodobnie błękitne i spokojne. Poza nim ściana urwiska rozciągała się w lewo i w prawo aż do granic pola widzenia niczym wielka kurtyna skalna opadająca w majestatycznych fałdach, ró- żowa od porannej zorzy, zawisła nad swą idealną kopią, od- bijającą się w zwierciadle jeziora. Miraż rozpłynął się. Tyle zdołałem zapamiętać i nic więcej. Jezioro istniało, a my staliśmy na jego skalistym brzegu, ale co było potem? Rozum mówił mi, że musie- liśmy zobaczyć coś, usłyszeć, czy też dowiedzieć się w inny sposób czegoś, co czyniło jezioro śmiertelnym niebezpie- czeństwem dla ludzkości. Wiedziałem, że ten nagi strach, jaki odczuwałem w głę- bi duszy, winien mieć przyczynę, lecz jedyne, co mogłem teraz zrobić, to posłuchać mego instynktu. Podstawowe instynkty ludzkie, powiedziałem sobie, to dążenie do za- chowania życia i kontynuacji gatunku, jeżeli więc wesprę się na nich, nie powinienem popełnić błędu... Ale... nie wiedziałem, jak długo już tu jestem, jak wiele czy też jak mało powiedziałem, jakie rozkazy wydałem moim podwładnym i czy cośkolwiek w moim wyglądzie zewnętrznym wzbudziło już jakieś podejrzenia. Rozejrzałem się i tym razem aż podskoczyłem ze zdumienia — oprócz mnie i Wilłiamsa w biurze było kompletnie pusto. Podczas szamotaniny z półprzytomną pa- mięcią musiałem całkiem utracić kontakt z rzeczywistością. Williams przypatrywał mi się — nie wiem — z cieka- wością czy też podejrzliwie? Potarłem oczy i przybrałem zmęczony ton głosu. — Jestem skonany — powiedziałem. — Niemal przy- snąłem, co? No, tak... Moje usprawiedliwienia przerwało stukanie telegrafu za plecami Wilłiamsa. Natychmiast zrozumiałem, co się dzieje. Do mego biura dotarł raport telewizyjny, który sekretarka przełączyła na telegraf tu do mnie. To oznaczało, że wiado- mość jest ważna; znaczyło też — a w chwilę później miałem powód, aby bardzo na to liczyć — że ekran w moim biurze jest wyłączony, komunikat dociera więc bezpośrednio tutaj i jest przeznaczony wyłącznie dla naszych oczu. Zaglądając Williamsowi przez ramię odczytałem tekst na odwijającej się taśmie: Nie rozpoznana aktywność narasta wokół nowego jezio- ra w Pierścieniu. Proponuję użycie niszczycieli. Fitzgerald. Poczułem pustkę w żołądku. W zamęcie myśli jedno było tylko jasne dla mnie — do tego nie wolno dopuścić. Jakieś straszliwe, śmiertelne niebezpieczeństwo groziło ca- łej tkance cywilizacji, jeżeli komunikat Fitzgeralda dotarłby do innych niż nasze rąk. Musiałem coś zrobić, i to zaraz. Williams przeczytał taśmę raz jeszcze, a potem spojrzał na mnie przez ramię. — Fitz ma rację — powiedział. — Oczywiście, nie mo- żemy dopuścić, żeby coś się tu zalęgło. Lepiej pozbyć się tego od razu, prawda? — Nie! — Wybuchnąłem tak gwałtownie, że Williams zamarł w trakcie sięgania do przełącznika komunikacji wewnętrznej. — Dlaczego? — Patrzył na mnie ze zdumieniem. Otwarłem usta i zaraz je zamknąłem bezradnie, wiedząc, że nie znajdę właściwych słów. Było dla mnie jasne jak słońce, iż powinniśmy zlekceważyć komunikat, tak jasne, że nie potrafiłbym tego nawet wytłumaczyć. Byłoby to coś w rodzaju próby wytłumaczenia komuś, dlaczego nie powinien dotykać bomby atomowej — powodów jest tak wiele i są one tak oczywiste, że po prostu nie można doko- nać między nimi wyboru. — Nie byłeś tam, więc nie wiesz — mój głos zabrzmiał ochryple i niepewnie nawet dla mnie. — Fitz jest w błę- dzie. Zostaw to jezioro w spokoju, Williams. — Ty wiesz lepiej — popatrzył na mnie dziwnie — ale i tak muszę utrwalić ten raport. Ostateczną decyzję podej- mie dowództwo. — I znów sięgnął do przełącznika. Nie wiem na pewno, jak daleko posunąłbym się, próbu- jąc go powstrzymać. Instynkt silniejszy niż wszelki rozsą- dek zainicjował we mnie eksplozję energii, która potężnym pchnięciem postawiła mnie na równe nogi. Musiałem go zatrzymać, teraz, bez chwili zwłoki, nie tracąc czasu na wy- ławianie w myślach argumentów, które wydałyby się mu dostatecznie przekonuj ące... ...ale decyzja już nie należała do mnie. Oślepiający, bezgłośny rozbłysk białego ognia mignął mi przed oczami, zmiatając dosłownie Williamsa oraz telegraf z jego niewin- nym, a tak śmiertelnie groźnym komunikatem. W samym środku czaszki poczułem morderczy ból... Rozdział II INNA GROŹBA JN.toś mną potrząsał. Usiadłem oszołomiony, napoty- kając wzrok, który począłem rozpoznawać w trakcie jakby nieskończenie powolnego przebudzenia. Davidson z prze- rażeniem na rumianej twarzy znowu zaczął mnie trząść. — Co się stało? Co to było? Jim, czy wszystko w po- rządku? Obudź się, Jim. Co to było? Pozwoliłem mu, aby pomógł mi wstać. Pokój dokoła zaczął się uspokajać, ale zawirował znowu gwałtownie, gdy zobaczyłem, kto leżał obok telegrafu, owinięty zwojami taśmy — z twarzą do podłogi i krwią wciąż jeszcze sączącą się z rany po kuli w plecach... Williams nie widział, kto go trafił. Musiał to być ten sam błysk, który mnie oślepił. Pomacałem policzek w po- szukiwaniu śladów oparzeliny od prochu, jaka musiała powstać, gdy niewidzialny zabójca wystrzelił tuż przy mo- jej twarzy, ale wyczułem tylko odrętwienie. Zdrętwiałe zresztą miałem całe ciało, a nawet mózg, jedną rzecz trzeba było jednak ustalić jak najszybciej. Ile czasu upłynęło? Czy zgubny komunikat poszedł w świat, gdy leżałem tu bez sił? Dopadłem telegrafu dwoma chwiejnymi susami. Taśma oplatająca ciało Wil- liamsa wciąż zawierała ów niebezpieczny komunikat, kto- kolwiek więc strzelał zza mych pleców, zrobił to dla in- nej przyczyny. No, bo i rzeczywiście, jak ktoś inny mógłby pojąć jego znaczenie? Kryła się w tym wszystkim jakaś oszałamiająca tajemnica, ale nie miałem czasu, aby się nad nią zastanawiać. Oderwałem taśmę, zmiąłem ją i wcisnąłem do kieszeni. Następnie pstryknąłem przełącznikiem telegrafu i nadałem depeszę zwrotną tak szybko, jak tylko zdołałem obsłużyć maszynę drżącą ręką. Fitzgerald — pilne — pilne — spotkajmy się na poste- runku 27 — opuszczam teraz dowództwo — nie rób nic do mego przyjazdu — pilne — podpisano J. Owen. W czasie gdy wzywałem helikopter przez telewizję, Davidson gapił się na mnie z wytrzeszczonymi oczami, a kiedy skierowałem się do drzwi, wyciągnął rękę. Zmusi- łem się do zatrzymania i zastanowienia. — O co idzie? — spytałem. Nie odpowiedział; wpatrywał się tylko w ciało William- sa na podłodze. — Nie — powiedziałem. — Nie zabiłem go, chociaż pewnie musiałbym to zrobić, gdyby okazało się, że jest to jedyne wyjście. Mamy trudności z jeziorem — zawahałem się. — Ty też tam byłeś, Dave. Czy rozumiesz, co mam na myśli? Nie byłem całkiem pewien, czego właściwie starałem się dociec. Czekałem na jego odpowiedź. — Ty jesteś szefem — tyle mi odrzekł. — Niemniej... tego... nie zrobiła żadna mutacja. To była kula. Powinie- neś wiedzieć, kto go zabił, Jim. — A jednak nie wiem. Wyłączyłem się. Coś... — Moje myśli zawirowały i znów uspokoiły się, ujawniając nieocze- kiwany pomysł. Przycisnąłem sobie rękę do czoła, czując oszołomienie, które spowodowała próba przypomnienia sobie rzeczy wciąż dla mnie niedostępnych. — A może rzeczywiście coś w rodzaju mutacji miało w tym swój udział — przyznałem. — Może nie jesteśmy osamotnieni w naszych staraniach o... zapewnienie je- zioru spokoju. Zastanawiam się, czy coś z Pierścienia nie mogło rozmyślnie wyłączyć mojej świadomości tak, abym nie widział, jak Williams został zabity? Nie było jednak czasu na rozwinięcie tej hipotezy. — Chodzi o to, Dave — powiedziałem ze zniecierpli- wieniem — że śmierć jednego człowieka teraz nic nie zna- czy. Pierścień... — przerwałem, bo nie byłem w stanie ciągnąć dalej, ale nie musiałem tego robić. — Co chcesz, żebym zrobił? — zapytał Davidson. Zrozumiałem, że mogę na nim polegać, a wkrótce mogłem potrzebować kogoś godnego zaufania. — Przejmij tutaj komendę — powiedziałem. — Ja jadę zobaczyć się z Fitzgeraldem. Aha, Dave, słuchaj, to jest bardzo ważne. Zatrzymaj każdą depeszę, jaką przyśle Fitz- gerald. Każdą! Zrozumiano? — Przyjęto — odpowiedział. Gdy wychodziłem, jego oczy wciąż zadawały pytania, na które żaden z nas — na razie — nie znał odpowiedzi. Pode mną przemykał spustoszony krajobraz pozostałoś- ci po Trzygodzinnej Wojnie — zniszczone domy, pola i la- sy. W dali, poza kipiącym życiem na skraju Pierścienia, mogłem dostrzec słaby poblask powierzchni wody. Byłem w drodze wystarczająco długo, aby uporządkować myśli, ale nie udało mi się tego dokonać. Najwidoczniej trzeba było czegoś więcej niż czasu, żeby otworzyć za- mknięte drzwi w mym mózgu. Byłem w Pierścieniu dzisiaj i coś tam widziałem czy też dowiedziałem się czegoś, czego znaczenie było tak wielkie i straszne zarazem, że jego wspomnienie zostało starte z pamięci Davidsona i mojej aż do chwili, gdy nadejdzie godzina czynu. Nie wiedziałem, jaka to miała być godzina ani czyn, ale żywiłem głębokie przekonanie, że gdy czas decyzji nadejdzie, nie zawiodę. Oprócz lęku i mroku ta jedna niezniszczalna wiedza trwała w mych myślach i na niej wspierałem teraz wszystkie działania. Temu instynktowi mogłem zaufać. Helikopter Fitzgeralda już mnie oczekiwał. Daleko w do- le dostrzegłem maleńką, odzianą w ołowiany skafander figurkę, która chodziła niecierpliwie tam i z powrotem w cza- sie, gdy schodziłem do lądowania. W momencie łagodnego zetknięcia się maszyny z ziemią nagła myśl przemknęła mi przez głowę. Williams! Zamordowano człowieka — człowie- ka, którego znałem i z którym pracowałem, którego lubiłem. Powinno to mnie poruszyć znacznie bardziej, ale wiedziałem, dlaczego tak się nie stało. Śmierć Williamsa była nieważna — całkiem banalna w obliczu innej groźby, która, choć bezi- mienna i niewidoczna, zawisła nad nami jak widmo w cału- nie, wyłaniające się za naszymi plecami z jeziora. Fitzgerald był wielkim blondynem o niebieskich oczach; jego czoło przecinała szrama — pamiątka po naszej ostatniej bitwie ze zmutowanymi oposami w Pierścieniu Atlanty. Gdy tylko wysiadłem z helikoptera, jego dysk przekaźnikowy zabrzęczał metalicznie. — Cześć, szefie. Czy dostał pan mój drugi komunikat? — Nie, a co tam było? — Jeszcze więcej zabawnych bzdur. — Wskazał ręką w kierunku Pierścienia. — W jeziorze, tym razem, są ozna- ki życia. Nie mogę nic z tego zrozumieć. Odetchnąłem głęboko z ulgą. Davidson zatrzyma tę wiadomość. Moim zadaniem było teraz znaleźć sposób, aby utrzymać Fitzgeralda w spokoju. — A więc przyjrzyjmy się temu jezioru — powiedzia- łem. — Co masz do zameldowania? — No... — Przestąpił z zakłopotaniem z nogi na nogę, zerkając na mnie spoza szyby czołowej, jak gdyby nie był całkiem pewny, że mu uwierzę. — To jezioro jest jakieś dziwne. Miałem wrażenie, że ono, eee, obserwuje mnie. Wiem, że to brzmi idiotycznie, ale musiałem panu powie- dzieć. Sądzę, że to może być ważne. A potem, kiedy robi- łem drugą rundę nad wodą, zobaczyłem coś w jeziorze — przerwał. — Ludzi — dodał po chwili. — Co za ludzi? — Ja... oni nie byli ludźmi. — Skąd wiesz? — Nie mieli na sobie ołowianych skafandrów — po- wiedział po prostu, uradowany, że mógł swoją opowieść uprawdopodobnić faktami. — Pomyślałem, że owszem, to byli ludzie, ale raczej wariaci. Słyszeli moją maszynę, a później weszli do jeziora. — Popłynęli? — Weszli... weszli wprost pod powierzchnię wody i zostali tam. — Jak wyglądali? — No, nie przyglądałem im się z bliska — odrzekł wymi- jająco, a jego oczy z zakłopotaniem unikały mego spojrzenia. Odczuwałem dziwne, narastające podniecenie, które pęczniało w gardle, aż wreszcie z trudem mogłem wydobyć głos. Skinąłem głową w kierunku jeziora. — Chodźmy — powiedziałem. I oto leżała przed nami błękitna płaszczyzna wody, ko- łysząca się z lekka pod podmuchem wiatru. Poza nią wzno- siły się urwiska przypominające pofałdowane zasłony. Brnąc przez nagie, popękane skały nie dostrzegliśmy w za- sięgu wzroku najmniejszego śladu życia. Kiedy człapaliśmy w kierunku wody w naszych cięż- kich, podkutych ołowiem butach, Fitzgerald przez cały czas mierzył mnie podejrzliwym wzrokiem. Wiedziałem, że oczekiwał ode mnie wątpliwości, zarazem jednak zdawałem sobie sprawę, że to, co opowiedział, było prawdą. Zaginio- ne wspomnienie niebezpieczeństwa rzucało ostrzegawczy cień na mój umysł sprawiając, że jak przez mgłę uświado- miłem sobie, iż i ja widziałem tych wodnych ludzi, w do- piero co minionej, a usuniętej z mej pamięci przeszłości. Przebyliśmy już połowę drogi przez skały przy głośnym wtórze tykania naszych liczników Geigera, ostrzegającym nas przed śmiercią, unoszącą się wokoło w powietrzu, gdy pierwszy z jeziornych ludzi wyłonił się przed nami spoza wielkiego głazu. Wyglądał jak całkowicie zwyczajny człowiek poza tym, że stał ubrany w spodnie koloru khaki i taką samą koszulę z podwiniętymi rękawami w środowisku o takiej mocy de- strukcji, jak tylko to możliwe w Pierścieniu. Spoglądał na nas nieopisanie pustym wzrokiem, w którym jednak kryła się iskra dziwnie chciwego zainteresowania. Gdy znaleźliśmy się o parę kroków od niego, podniósł rękę i z nieporuszoną twarzą, głosem całkowicie pozbawio- nym intonacji, przemówił: — Wracajcie — powiedział. — Wracajcie. Wynoście się stąd, i to już. Wszystko zaczęło mi się przypominać... Wiedziałem, dlaczego wyglądał tak dziwnie, dlaczego mówił tak bez- barwnie, co przypatrywało się nam z takim zainteresowa- niem z jego oczu... Nic nie wiedziałem. Wiedza tylko otarła się o moją świadomość i znów się wycofała. Ruszyłem niepewnie przed siebie, a wraz ze mną rozentuzjazmowany i podnie- cony Fitzgerald, który wykrzykiwał pytania do człowieka z jeziora. Ten jednak nic nie odpowiedział. Popatrzył na nas po raz ostatni, pustym i bezosobowym, a jednak skupionym spojrzeniem oczu błękitnych jak wody jeziora, po czym bez schylania się czy bodaj drgnięcia jednego muskułu zapadł się tam, gdzie stał; po prostu znikł za skalnym stopniem, sięgającym wysokości kolan. Dopadliśmy tego miejsca jednocześnie, przepychając się nawzajem w pośpiechu, i nachyliliśmy się nad kamien- nym stopniem. Człowiek przepadł bez śladu. Nie pozostało po nim nic poza małą dziurą w skale w miejscu, gdzie przedtem stał, dziurą nie większą od spodka, w której koły- sała się błękitna woda. Gapiliśmy się na nią na wpół osłu- piali, a tymczasem woda zdążyła dwakroć zniknąć z bulgo- tem i znów się pojawić na skutek jakiejś podziemnej aktywności. Wspomnienia dobijały się do zamkniętych drzwi mojej pamięci. Znałem odpowiedź, znałem ją dob- rze, ale drzwi wciąż były zamknięte. Czas przypomnienia jeszcze nie nadszedł. Obserwowali nas z brzegu wody, zanim podeszliśmy na odległość głosu. Widzieliśmy, jak jeden po drugim wydo- stawali się z błękitnej głębi i zajmowali miejsca przy brze- gu, stojąc po kostki w wodzie, a cienkie strumyczki spływa- ły po ich włosach i ubraniach — czujnie przyglądający się nam potopieni mężczyźni i kobiety. Oczywiście nie byli to topielcy. Wyglądali na idealnie zdrowych, a ich twarze wyrażały znacznie więcej inteligen- cji i ożywienia, niż można było dostrzec na twarzy człowie- ka, który nam znikł za kamieniem. To byli prawdziwi ludzie w przeciwieństwie do tamte- go. Pomyślałem sobie, że przynajmniej tyle powinno być oczywiste również i dla Fitzgeralda, choć moje własne przekonanie brało się z jakiejś podskórnej wiedzy, kołaczą- cej się w głębi umysłu. — Czekaj, Jim — odezwał się nagle Fitzgerald, chwy- tając mnie za ramię. — Ja... oni mi się nie podobają. Za- trzymaj się. — Przypatrywał się milczącym ludziom w wo- dzie. Pozwoliłem, aby mnie zatrzymał. Doszedłszy do tego miejsca nie byłem pewien, co nastąpi dalej. W odizolowa- nej części mego mózgu wciąż dzwięczał dzwonek alarmu, nakazujący najwyższy pośpiech, dopóki jednak nie uzyska- łem tam dostępu, nie mogłem wiedzieć, czego się ode mnie oczekuje. Fitzgerald pomachał ręką ku ludziom w wodzie, poz- drawiając ich gestem. Popatrzyli na nas, a potem obrócili się i przez chwilę rozmawiali, zerkając na nas przez ramię. W końcu jedna z kobiet wyszła z wody i skierowała się ku nam poprzez podobne do lawy skały. Jej długie jasne włosy, które woda zmyła z twarzy, zwi- sały z ramion jak blade wodorosty. Miała na sobie niebie- ską sukienkę, klejącą się do pięknego, jędrnego ciała, i przy każdym kroku rozbryzgiwała wokół siebie wodę, skapującą z ubrania i włosów. Dopiero teraz przypomniałem sobie o rozbitym samo- locie i zaginionych ludziach. Czyżby to byli właśnie pasa- żerowie wraz z załogą? Chyba tak; co jednak w takim razie sprawiło, że wbrew rozsądkowi zawędrowali aż tak daleko w śmiercionośnej atmosferze Pierścienia? Jezioro? Do tego miejsca rozumowanie wydawało się prawdopodobne, praw- dziwy obłęd zaczynał się jednak w chwili, gdy usiłowa- łem sobie wyobrazić, jak zstępują pod powierzchnię wo- dy. A więc jezioro? Czyżby znajdowało się w nim coś niewytłumaczalnie dziwnego o ogromnej sile przyciąga- nia, co potrafiło ich wciągnąć i wysłać z powrotem na powierzchnię żywych i nietkniętych w naładowanym po- wietrzu, które pobudzało nasze liczniki do tykania? Rozejrzałem się po wodzie w poszukiwaniu odpowie- dzi i... I znalazłem ją, a przynajmniej jej część. W dali na pomarszczonej błękitnej powierzchni po- ruszał się cień. Długi, wijący się cień, który padał nie z góry, lecz z dołu. W głębi jeziora coś się przebudziło. Wytężyłem wzrok, a wtedy groza i zachwyt odezwały się w zaryglowanych regionach mej pamięci w reakcji na ową wijącą się ciemność. Wiedziałem, co to jest, roz- poznawałem to... Moment olśnienia minął. Ogromny cień, zwijając się i rozplatając, poruszał się jak leniwy potwór w kierunku urwisk, gdzie pomału, cień za cie- niem, zwój za zwojem, zniknął. Odwróciłem się. Jasnowłosa kobieta stała przed nami, przypatrując się naszym twarzom z chłodną, bezosobową ciekawością. Wydawało się, że nigdy przedtem nie wi- działa człowieka, byliśmy więc dla niej istotami interesu- jącymi, ale — całkiem obcymi. Przedstawicielami gatun- ku, który nie mógł w żaden sposób być z nią spokrewniony. — Czy pani jest z samolotu? — zapytałem, a mój głos odbił się echem wewnątrz hełmu. — My... może- my panią zabrać ze sobą. — Słowa zamarły w ciszy. Nie znaczyły dla niej nic, nie więcej niż tykanie naszych przy- bocznych liczników czy pacnięcia kropli wody o skały wokół niej. — Jim — zabrzęczał w słuchawkach głos Fitzgerałda — Jim, musimy ją wziąć ze sobą. Ona jest niespełna rozumu. Nie widzisz, że oni wszyscy mają szmergla? Mu- simy ich uratować. — Jak? — starałem się mówić rozsądnie. — Nie mamy miejsca. Przecież tu są wszyscy, którzy byli na pokładzie samolotu. — Możemy wziąć ją. — Wyciągnął rękę i ujął ją łagod- nie za ramię. Nie stawiała oporu, tylko jej oczy z tym sa- mym chłodnym i bezosobowym zainteresowaniem skiero- wały się ku jego twarzy. — Prawdopodobnie jest już za późno — powiedział, patrząc na nią ze współczuciem — ale przecież nie możemy jej tu zostawić, prawda? Przypatrywałem się jego ręce na jej ramieniu i wtedy znikąd naszła mnie pewna myśl, a raczej fakt, który wyda- wał się wymknąć spoza zamkniętych drzwi w mej pamięci w chwili, gdy uchyliły się one, tworząc wąziutką szczelinę. Dziewczyna była istotą z krwi i kości. Ujmując ją za ramię wyczuwało się normalny opór materii, byłem jednak prze- konany, że gdybym dotknął owego pierwszego człowieka moja ręka wyczułaby tylko gładką i ruchliwą powierzchnię wody. Spojrzałem na miejsce na twarzy dziewczyny, gdzie musnął ją przelotny powiew wiatru, i dreszcz przebiegł mi po plecach. Był to ciepły wietrzyk, osuszający jej włosy i policzek tam, gdzie ich dotknął, i wszędzie tam widziałem ciemne i pomarszczone ślady. Gładkie jasne włosy utraciły jedwabisty połysk, stając się brunatne i kruche, a aksamit- ny policzek ściemniał i pokrył się zmarszczkami... Wiedziałem, że ona umrze, jeśli opuści jezioro, ale to nie było ważne. Tak czy inaczej, nie stwarzało to istotnego niebezpieczeństwa (niebezpieczeństwa, grożącego czemu i skąd? Teraz jeszcze nie było sensu zadawać sobie podob- nych pytań — drzwi otworzą się we właściwym czasie). Wziąłem ją pod drugie ramię. Nie mówiąc ani słowa ruszyła posłusznie między nami w stronę oczekujących śmigłowców. Nie sądzę, aby Fitzgerald zauważył wpływ, jaki wywierał na nią suchy wiatr, zanim znaleźliśmy się tuż u skraju Pierścienia, a wtedy było już za późno, by ją od- prowadzić, nawet gdyby rozumiał, na czym polega sprawa. Usłyszałem, jak Fitzgerald wstrzymał oddech, ale nic nie powiedział i ja też zmilczałem. Umieściliśmy ją w jego helikopterze. Wystartowałem tuż za nim i przez całą drogę z powrotem do Bazy ekrany naszej wewnętrznej łączności pozostawały ciemne, bo i cóż mieliśmy sobie teraz do powiedzenia? Rozdział III ŻYWE JEZIORO W trzydzieści minut po naszym przybyciu do Bazy dziewczyna znalazła się w prowizorycznie skleconej komo- rze hydracyjnej, owinięta w wilgotne prześcieradła, które nasączał cienki strumyczek świeżej ciepłej wody. Nawet twarz miała luźno okrytą, z czego byłem zadowolony, była to bowiem teraz twarz starej kobiety o pomarszczonej i ciasno obciągającej czaszkę skórze. Tylko jedno ramię by- ło odsłonięte, ukazując wyschnięte ciało i ostro rysujące się pod skórą ścięgna. Ramię zostało obnażone, aby wkłuć igłę, z której powoli spływał do jej żyły pentotol sodu pod czuj- nym nadzorem Salesa, jednego z najlepszych lekarzy w na- szej Bazie. Wiedzieliśmy, że wkrótce, gdy specyfik zacznie mroczyć jej umysł, Sales zręcznymi pytaniami pocznie wy- dobywać wspomnienia o tym, co się jej przydarzyło, re- konstruując najważniejsze etapy drogi, która doprowadziła ją do... tego stanu. — Wygląda to jak afazja — mruknął Sales. — Jak do- tąd, nie stwierdziliśmy żadnego uszkodzenia mózgu, ale... — Szefie — odezwał się Davidson, dotykając mego ramienia. Wszyscy obróciliśmy się w półmroku, który sta- nowił jeden ze składników całego zabiegu. — Szefie, Lotny Sztab jedzie tu do nas. Dali nam znać zaraz po pańskim wylocie. — Po co? — spytałem ostro, czując, jak w odruchu lęku ściska mi się żołądek. — Nie wiem, nie powiedzieli mi. Ostatecznie to pan tu rządzi. To prawda, ale nie byłem dowódcą Lotnego Sztabu. Ten urząd, składający się ze specjalistów, którzy kontro- lowali administrację wszystkich Pierścieni, znajdował się nade mną w hierarchii służbowej. To oni byli wodzami, a jeśli zamierzali przyjechać teraz... W mroku złowiłem spojrzenie Davidsona. Nieznacz- nie skinął mi głową, a więc tajemnica śmierci Williamsa wciąż jeszcze pozostawała bezpieczna, ale nie na długo. A jeżeli Sztab zacznie wypytywać Fitzgeralda o je- zioro... Nadludzkim wysiłkiem zwalczyłem narastające uczucie paniki. Najpierw informacja, a dopiero potem działanie — tej kolejności musiałem się trzymać. Sales odchrząknął, obróciłem się więc, zmuszając się do skupienia uwagi na sprawach bieżących. — Ona ma chyba tolerancję jak słoń — powiedział Sales, mierząc wzrokiem rurkę, przez którą pentotol sodu wciąż wsączał się w ramię dziewczyny — a może to jakaś metamorfoza chemiczna — nie wiem. Dałem jej dosyć, aby uśpić tuzin chłopa, a tylko na nią popatrzcie. Nie bardzo miałem ochotę. Dla mnie było oczy- wiste, że umierała, jednakże gdy Sales odsunął z jej twarzy mokre zasłony, wzrok kobiety wciąż utkwiony w sufit, był całkiem trzeźwy, pełen bezosobowej i bez- interesownej uwagi, choć pozostawała obojętna, nie słysząc i nie czując niczego wokół siebie. — Jak ona mogła oddychać pod wodą? — zapytał Fitzgerald. — Nie mogła. — Sales łypnął na niego ponuro. — Nie wykazuje żadnych zmian fizjologicznych. Jej układ odde- chowy jest całkiem normalny. — Musiała oddychać — upierał się Fitzgerald. — Pa- miętam, cośmy widzieli. — Wszystko jest możliwe w Pierścieniu — przyznał Sa- les, jak gdyby wygłaszając aforyzm — ale nie rozumiem, na jakiej zasadzie to się odbywało. — Spojrzał na mnie. — Jak ważna jest ta sprawa, szefie? Wytłumaczyłem mu. — Dajcie mi godzinę — powiedział Sales krótko, gdy skończyłem. — Zamierzam spróbować jeszcze czegoś, paru innych rzeczy. Może jedna z nich zadziała. — Powinna — powiedziałem wstając. W ciągu tej godziny zdarzyło się bardzo dużo. Po pierw- sze, Sales znalazł to, czego poszukiwał. Po drugie, przybył Lotny Sztab. Znaleziono też ciało Williamsa, a co do mnie samego, godzina ta oznaczała punkt zwrotny w moim życiu. O śmierci Williamsa zostałem powiadomiony przez mój osobisty odbiornik, gdy tylko dotarłem do swego biura. Mogłem niemal namacalnie wyczuć milczenie Davidsona, gdy słuchał, jak inni wznosili okrzyki zdumienia i niedo- wierzania. Jedyne, co mogłem zrobić, to zarządzić natychmia- stowe wszczęcie normalnej procedury dochodzeniowej. Zdecydowałem, aby na razie nie wspominać nic o mojej obecności przy jego śmierci. Nie mogłem sobie pozwolić na rozproszenie uwagi zbędnymi przesłuchaniami w obliczu mego własnego straszliwego problemu. Śmiertelny lęk za zamkniętymi drzwiami mojej pod- świadomości kłębił się bezustannie, gorzej niż kiedykolwiek dotąd. Przeczuwałem, że drzwi te rozewrą się już wkrótce. Jeden po drugim fakty wymykały się przez tę barierę, a i ona sama była już gotowa runąć... Już wkrótce, myśla- łem sobie, już niedługo. Wspominając teraz te chwile nie mogę sobie odtworzyć porządku czasowego owej brzemiennej zdarzeniami godzi- ny. Chyba byliśmy wciąż jeszcze pogrążeni w konsternacji i zdumieniu z powodu Williamsa, gdy ekran odbiornika zamigotał i pojawiła się na nim ponura, pomarszczona twarz Lewisa, szefa Lotnego Sztabu. Schodząc do holu, aby przywitać moich przełożonych, myślałem sobie, że ten nieprzerwany ciąg kryzysów ma w sobie coś z sennego koszmaru. Gdybym tylko miał bodaj pięć minut spokoju, żeby jeszcze raz spróbować otworzyć te oporne drzwi. Członkowie Lotnego Sztabu noszą czarne mundury. Wszyscy zatrudnieni w Biokontroli poddawani są staran- nym testom, ale ludzie z Lotnego są prześwietlani tak su- rowo, że można się tylko zdumiewać, jak ktokolwiek jest w ogóle w stanie przejść taki egzamin. W ponurej czerni wyglądali oni wszyscy na spiętych i nerwowych — bystrzy i bezlitośnie dociekliwi, o nieugiętych charakterach. — Co z tym powstaniem jeziora w Pierścieniu Siedem- dziesiąt-Dwanaście? — to była pierwsza rzecz, o jaką zapytał Lewis, gdy ruszyliśmy w stronę mego biura. Nie mogło być gorzej, mówiłem sobie w duchu, nawet gdyby działali roz- myślnie, nie mogliby przybyć w gorszym momencie. — Trzech z nas widziało je z bliska — tylko tyle mog- łem odpowiedzieć. — Jak przypuszczam, chciałby pan omówić to z nami bardziej szczegółowo. Lewis przytaknął sztywno i nie rozmawialiśmy już wię- cej aż do chwili, gdy wraz z Davidsonem i Fitzgeraldem zasiedliśmy w moim biurze, gotowi do przesłuchania. Kie- dy już opowiedzieliśmy to, co mogliśmy ujawnić, oczywiś- cie odezwał się Lewis. Jego decyzja brzmiała: — Myślę, że tę rzecz trzeba zniszczyć natychmiast. — Szczerze mówiąc — to był Davidson — myślałem już o tym wcześniej. Ta rzecz, czymkolwiek jest, jest izolowana, a tak bierzemy na siebie ryzyko jej rozproszenia. — Popieram to rozwiązanie — powiedziałem szybko. — Otoczyć owo coś, zmienić trasy przelotu samolotów, zo- stawić je w spokoju i badać... badać? — Wyczułem tu jakiś błąd. Ostrzegawczy dzwonek rozległ się mi w głowie. Lewis siedział milcząc i tylko jego bystry wzrok ślizgał się po naszych twarzach. W momencie gdy nabrał powie- trza, aby coś powiedzieć, odezwał się sygnał odbiornika na moim biurku. — Raport o śmierci Williamsa jest już gotowy, sir — przemówił bezosobowy głos. — W porządku. Poczekajcie z tym chwilę — zacząłem, ale Lewis przechylił się w przód i przymrużone oczy wpił w twarz na ekranie. — Nie, dawajcie to natychmiast — powiedział. Rozpaczliwie zastanawiałem się, jak wiele ten nienor- malnie bystry umysł już wiedział i czego się domyślał o prą- dach, szybko płynących tuż pod powierzchnią rozgrywają- cych się tu zdarzeń. Twarz na ekranie zerknęła na mnie, ale wzruszyłem ra- mionami. Dopóki Lotny Sztab tu przebywał, dowódcą był Lewis. — Ciało J.L. Williamsa, asystenta szefa, zostało odnale- zione w szafce w jego własnym biurze czterdzieści minut temu — tak się zaczynał raport. — Kula była wystrzelona z... — Przestałem słuchać, albowiem głos przeszedł do szcze- gółów ekspertyzy medycznej i balistycznej. W myślach obra- całem na wszystkie strony obłąkańczy problem, jak nie do- puścić do bliskiego, dokładnego przebadania jeziora w naj- lepszym, a do jego zniszczenia w najgorszym wypadku. — ...rewolwer tego kalibru posiadał tylko sam szef Owen — oznajmił ekran. Otrzeźwiło mnie to tak, że aż drgną- łem. — Ostatnimi ludźmi widzianymi w towarzystwie zmar- łego byli Robert Davidson i szef Owen. Szef Owen zataił następnie raport z posterunku 27 i zażądał helikoptera gotowego do lotu. Wyruszył potem w kierunku... Nagle zabrzęczał sygnał i monotonny raport urwał się. Przerwa nastąpiła z wyjątkowego powodu, w chwilę potem bowiem na ekranie pojawiła się twarz doktora Sa- lesa. — To pilne, szefie — powiedział, patrząc mi w oczy znacząco. — Czy mógłby mi pan poświęcić pięć minut i przyjść zaraz do mojego laboratorium? Wyglądało to na niespodziewaną łaskę niebios. Spoj- rzałem na Lewisa, oczekując jego zezwolenia. Wzrok miał zimny i podejrzliwy, ale po chwili skinął głową, wstałem więc, rzuciwszy jedno spojrzenie na świadomie obojętną twarz Davidsona, i wyszedłem. Coś mnie podkusiło, aby po zamknięciu drzwi za- trzymać się jeszcze przez chwilę. Nawet się nie zdziwi- łem, gdy usłyszałem chrapliwy głos Lewisa: — Dopilnować, aby szef Owen nie opuszczał budyn- ku, zanim nie porozmawiam z nim znowu. To jest pilne, priorytetowe polecenie. Wzruszyłem ramionami. Nie miałem teraz wpływu na wydarzenia. Mogłem tylko poddać się ich biegowi i za- ufać memu instynktowi. Chociaż Sales prosił tylko o pięć minut mego czasu, wydawał się dziwnie niechętny do rozpoczęcia rozmowy. Usiadłem naprzeciwko niego przy biurku i przypatrywa- łem się, jak nerwowo skubał bibularz. W końcu podniósł wzrok i gwałtownie powiedział: — Oczywiście wie pan, że dziewczyna umarła. — Spodziewałem się tego. Kiedy? — Pół godziny temu. Od tego czasu przemyślałem wiele rzeczy i zrobiłem parę szybkich analiz. Nie miałem czasu, aby to sprawdzić, szefie, ale wydaje mi się, że ona zmarła z przyczyn psychosomatycznych. — Trudno to przyjąć na wiarę — powiedziałem. — Niech pan opowie dokładniej. — Wyniki wszystkich jakościowych i ilościowych te- stów wskazują, że była ona zupełnie normalnym osobni- kiem. Myślę, że to sugestia ją zabiła. — Ale jak? — Wie pan, że można kogoś zahipnotyzować, a potem dotknąć jego ręki kawałkiem lodu twierdząc, że jest to roz- palony do czerwoności metal, i na ręce ukażą się typowe ślady oparzenia. Za pomocą sugestii można wywołać większość symptomów fizycznych. Z tego, co wiem, mogę powiedzieć, że ta dziewczyna zmarła z powodu odwodnie- nia i uduszenia. — Przecież dostarczaliśmy jej żywność i tlen. — Tylko że ona nie wiedziała, że to jest tlen. Sądziła, że w ogóle nie oddycha, a więc jej odruchy motoryczne zostały sparaliżowane i — umarła. A co do aparatury na- wilżającej... — Sales potrząsnął głową z zakłopotaniem. — Może to zabrzmi idiotycznie, ale przypuszczam, że nasza pomyłka polegała na podawaniu jej wody jako czynnika nawilżającego. Szefie, czy zbadał pan dokładnie to jezioro? Czy jest pan pewien, że w nim jest — woda? Znowu wydawało mi się, że w głowie zadźwięczał mi ten dzwonek. Woda? Woda? Oczywiście nie była to woda, w każdym razie nie taka, jaką dotychczas znaliśmy. — Zanim tego nie przemyślałem — ciągnął dalej Sales — nie mogłem zrozumieć, jak ona oddychała pod po- wierzchnią wody, ale teraz wydaje mi się, że już pojmuję. Istota ludzka może oddychać płynem, ale muszą w nim być — ee, pewne sztuczne izotopy, które to ułatwiają. A ponad- to coś przyprawiło ją o chorobę umysłową. Jestem przeko- nany, że ona nie była przy zdrowych zmysłach. Można to nazwać rodzajem schizofrenii czy też opętaniem, jak kto woli. Jej umysł został całkiem wyczyszczony, a następnie zawładnięty przez — coś. Zabębnił palcami po blacie biurka, a potem rzekł z bły- skiem w oku: — Mam próbki owej „wody" z jeziora. Z jej ciała. To nie jest woda. Może kiedyś nią była, ale teraz jest prze- mieszana z innymi składnikami. Ten płyn wydaje się nie- mal żywy. Nie jest to protoplazma, ale coś zbliżonego do niej. Nie mogłem go odparować ani rozłożyć żadnym z od- czynników, jakich dotychczas próbowałem. Są w nim ślady hemoglobiny. Ten płyn w istocie pod wieloma względami przypomina krew, ale — i to jest bardzo ważne, szefie — nie mogłem w nim odnaleźć ani jednego leukocytu. Ro- zumie pan, co to znaczy? Potrząsnąłem głową. — Jednym z pierwszych rezultatów naświetlania orga- nizmu promieniowaniem radioaktywnym jest zmniejszenie liczby białych ciałek, co czyni go bardziej wrażliwym na infekcję. Odpowiednio spada też względna liczebność wie- lojądrzastych leukocytów. To oczywiste. I z pewnością pan wie, co to oznacza. Znowu potrząsnąłem głową. Narastał we mnie głęboki niepokój, ale wiedziałem, że muszę go wysłuchać, zanim zacznę działać. Wiedziałem, że będę musiał zadziałać. Przypuszczam, że już wtedy zdawałem sobie sprawę z tego, co będę musiał zrobić, zanim wyjdę z pokoju, ale chciałem wpierw wysłuchać reszty jego opowieści. Dałem mu znak, aby ciągnął dalej. — Stwierdziłem jeszcze inną właściwość tej cieczy, nazywajmy ją wodą — powiedział ostrożnie — a mianowi- cie stosunkowo dużą zawartość boru i nieco litu. Oczywiś- cie cały teren Pierścienia jest stale wystawiony na wszelkie- go rodzaju promieniowanie, ale obecnie przeważa w nim twarde promieniowanie elektromagnetyczne oraz promie- niowanie jądrowe, które wywołują reakcje biologiczne. Są- dzę, że pan pamięta, iż zarówno bor, jak i lit wzmacniają efe- kty bombardowania powolnymi neutronami, a zatem orga- nizm taki jak jezioro powinien otrzymywać bardzo duże daw- ki promieniowania, które wywierają na nie wielki wpływ. — Jezioro to — organizm? — powtórzyłem jak echo. — Sądzę, że tak. Dotychczas popadaliśmy w konflikty tylko ze stworami, które zmutowały i wyewoluowały ze zwierząt, jakie były nam dobrze znane, zanim nastąpiły zmiany genetyczne. Jedną z przyczyn tego stanu rzeczy może być to, że zmutowane geny dzielą się wolniej od in- nych, a także łatwiej przegrywają w walce o dominację. Mutacja kompletna, taka jak owo jezioro, to coś, czego tak naprawdę nikt się nie spodziewał. Szansę na coś takiego są bliskie zeru, ale wiedzieliśmy, że może się zdarzyć, i myślę, że tym razem stoimy twarzą w twarz z czymś naprawdę groź- nym. Wielkim, niebezpiecznym i niemożliwym do pojęcia. Przechyliłem się w przód. Wiedziałem, co mam zrobić. Teraz? Nie, jeszcze nie całkiem. W głębi mej świadomości zamknięte dotychczas drzwi uchylały się powoli, rozwiera- jąc się coraz bardziej, naciskane z drugiej strony przez tło- czące się wspomnienia grozy, gotowe już teraz w każdej chwili do przełamania bariery. — Ale niech pan na chwilę zapomni o tym wszystkim — powiedział Sales, niespodziewanie zmieniając nastrój. — Rozmawiałem z dziewczyną, zanim umarła. Widzi pan, Szefie, starałem się dojść do moich wniosków różnymi dro- gami. Jedną z nich już panu przedstawiłem, a druga to to, co powiedziała dziewczyna. Obie się pokrywają. — Spojrzał na mnie z zadumą. — Musiałem wyczyścić jej umysł aż do najniższego poziomu artykulacji — powiedział — zanim zdołałem przedrzeć się poza ten przymus, który ją zabił. Sama nie była świadoma, że mówiła. Nie miałem wiele czasu, ponie- waż mówiąc umierała, ale z tego, co powiedziała, udało mi się złożyć całą teorię — przerwał na chwilę. — Proszę mi powiedzieć, czy kiedykolwiek w czasie, gdy miał pan do czynienia z jeziorem, zauważył pan coś, co kazałoby podejrzewać, że ono jest żywe? Rozdział IV GŁOS JEZIORA głębi mojej pamięci wyłoniła się z oszałamiającą gwałtownością wizja wielkiego oka, wpatrującego się we mnie poprzez bladą mgłę, gdy pilotowałem helikopter nad Pierścieniem podczas naszej pierwszej wyprawy z David- sonem. Oko było jeziorem, wielką półprzeźroczystą soczewką, która przyłapała nas jak ptaki w gnieździe i ściągnęła w dół. Potęga jego nieodpartego wezwania, płynącego z soczewki wprost do naszych mózgów, była jak promień słońca w ciemnym pokoju. — Nie — powiedziałem ochryple — nic nie widziałem. Niech pan mówi dalej. — Trudno mi nawet sobie wyobrazić, jakie były jego początki — mówił Sales. — Najprawdopodobniej jakaś mo- lekuła typu genu, jedna z milionów podobnych jej na obsza- rze Pierścienia, doznała przypływu energii, gdy obok niej przemknęła drugorzędna cząstka jonizująca, i przekształciła się na skutek tego w — coś całkiem innego. Coś, co rosło i rosło niepowstrzymanie. Większość tego rozwoju musiała chyba zachodzić pod ziemią. Przypuszczam, że organizm był już dojrzały, gdy powstało zapadlisko, które wystawiło go na światło dzienne i przyciągnęło naszą uwagę. Do tego czasu rozwinął się on zdumiewająco, osiągając postać tak złożoną, że chyba nigdy byśmy jej nie poznali dokładnie — uśmiechnął się niewesoło. — Jeżeli będziemy mieli szczęś- cie, nie będzie to nam nigdy potrzebne. Jedno mogę panu powiedzieć: on wie, że grozi mu niebezpieczeństwo. Prawdopodobnie impulsy elektryczne z naszych mózgów poruszyły odpowiednie struny w tym... organizmie i teraz jest on już świadom, że musi szybko opracować metodę obrony. Otóż jezioro ma jeden, śmiertelnie groźny dla siebie, słaby punkt, dzięki któremu, jak sądzę, będziemy w sta- nie je zniszczyć. Przypuszczam, że organizm jest tego świadomy, wnosząc ze sposobu, w jaki próbuje nas zwal- czyć. — Przerwał i popatrzył na mnie tak dziwnie, że niemal zerwałem się do akcji w tej chwili milczenia, ale kiedy napiąłem już mięśnie aby wstać, on zaczął mówić dalej: — Dziewczyna opowiedziała mi, co się wydarzyło, gdy samolot wylądował. Jego przymusowe lądowanie na skraju Pierścienia było całkiem przypadkowe. Radioak- tywność uniemożliwiła im nawiązanie łączności, a samo powietrze, rzecz jasna, było tu niemal zabójcze, wydawa- ło się zatem, że dla ludzi w samolocie nie ma żadnej na- dziei. Dziewczyna powiedziała, że wielu z nich uskarżało się na uczucie, jakby skupiała się na nich — no, nazwij- my to uwagą. Teraz wiem już, że było to samo jezioro, ów gigantyczny organizm, który ich badał, powoli szyku- jąc się do podjęcia decyzji o swym następnym kroku. W rezultacie doszedł on do wniosków, których skutki być może wciąż jeszcze nie osiągnęły końcowego stadium. Pasażerowie ujrzeli człowieka, który ukazał się spoza pobliskiej skały. Jak powiedziała dziewczyna, jego wygląd wydawał się znajomy. Człowiek ten krzykiem i gestami starał się ich odpędzić. Ostrzegł ich, że zginą, jeśli po- dejdą bliżej. Następnie zniknął, lecz pasażerowie wciąż starali się nadać komunikat i nie opuszczali samolotu. W sumie człowiek ten ukazał się trzy razy, starając się ich wypłoszyć coraz mocniejszymi argumentami. W końcu wyłonił się zza skały stojącej tuż obok i tym razem zaprosił ich w głąb Pierścienia. Pasażerowie byli zaskoczeni, że widziany z tak bliska człowiek ten wyglą- dał jak lustrzane odbicie jednego z członków ich załogi. Zjawa kiwała do nich ręką i nakazywała iść za sobą. Nie chcieli usłuchać, ale wreszcie poszli. Ta zjawa, jak może się pan domyślać, była imita- cją z wody wyprodukowaną przez samo jezioro, nie wiadomo jak dokładną. Mogła ona nawet w dziewięć- dziesięciu procentach składać się z iluzji, ukształtowanej w umysłach obserwatorów. Zauważył pan zapewne, że je- zioro musiało skopiować jednego z członków załogi, a to dlatego, że nie miało ono jeszcze wówczas dostatecznej wiedzy o ludzkich ciałach, aby pozwolić sobie na impro- wizację. Wiedziało jednak całkiem dużo o umysłach ludzkich. Jego władza nad nimi i zdumiewająca selektyw- ność sprawiły, że zacząłem podejrzewać, iż pierwotny gen, z którego powstał cały organizm, był genem ludzkim albo blisko z nim spokrewnionym. Wodna zjawa była pierwszą próbą jeziora w celu odparcia ludzi. Próba zawiodła — mówiąc innymi słowy, imitacja nie sprawdziła się — ale można było eksperymen- tować z oryginałami, które znalazły się w zasięgu ręki. Nigdy nie dowiemy się dokładnie, co nastąpiło dalej. Rozumując logicznie, organizm musiał dokonać kolejnego kroku na drodze ku stworzeniu bariery przeciw inwazji człowieka. W rezultacie wyprodukował on antyciała, za- szczepiwszy się samemu „wirusem człowieczeństwa" w celu uodpornienia się na dalsze ataki. Zanim mógł on jednak zresorbować ludzi, musiał w nich wpierw dokonać pewnych zmian. Zmiany fizyczne były konieczne, aby mogli oni żyć pod powierzchnią wody, zmiana mentalna zaś miała spowodować, że znaleźliby się oni tam ze swojej własnej woli, a więc to wola stała się celem ataku jeziora. Widział to pan na własne oczy. Wspomniałem wcześniej, że miałem wrażenie, jak gdy- by z umysłu dziewczyny, którą widzieliśmy, coś zostało wypłukane i zastąpione innym podstawowym odruchem. Teraz jestem przekonany, że byłem bliżej prawdy, niż mogłem się spodziewać. — Popatrzył na mnie przenikliwie, niemal jak gdyby się czegoś domyślał. — Gdybym znalazł się na jego miejscu — powiedział — próbując rozwiązać problem, jak zmienić cały obraz emocjonalnego reagowania istoty ludzkiej, przypuszczam, że sięgnąłbym aż do samych korzeni. Byłoby to znacznie prostsze niż próby wytłumienia odruchów czymś takim, jak na przykład hipnoza. Sądzę zatem, że ci ludzie zamiast in- stynktu samozachowawczego mają obecnie inny odruch — instynkt zachowania Organizmu. Byłoby to takie proste i powinno działać tak dobrze. W moich uszach rozległ się ryk. Przez chwilę nie słysza- łem nic z tego, co mówił Sales. Śluzy otwarły się i przez szeroko rozwarte drzwi chlusnęły wszystkie moje wspom- nienia. — Ale nie działało doskonale — mówił Sales z daleka. — O ile jezioro nie posunęło się o krok dalej, jesteśmy w stanie je zniszczyć, ale być może ono już tego dokonało. Może już pojęło, że statyczne antyciała, które nie mogą egzystować poza jego krwiobiegiem, nie zdadzą się na wie- le. Czy nie sądzi pan, szefie, że ono mogło schwytać jeszcze innych ludzi i dokonać generalnej przebudowy ich umy- słów? Że mogło u ludzi takich jak pan przekształcić in- stynkt tak, że teraz istnieje dla pana tylko jeden fundamen- talny nakaz — Organizm musi być zachowany? Ta myśl przyszła mu do głowy niespodziewanie. Wi- dać to było po jego twarzy, nabiegłej krwią od zasko- czenia i straszliwej grozy, gdy wychylił się wprzód nad biurkiem. Nawet nie ruszyłem się z krzesła. Już od paru minut trzymałem rewolwer na kolanie, ale on nie mógł tego wi- dzieć ze swojego miejsca. Strzeliłem do niego z bliska, prosto w pierś. Na chwilę zawisł nad biurkiem, a jego ręce konwulsyj- nie szarpały bibularz. Miał jeszcze coś do powiedzenia, ale trudno mu było to z siebie wydobyć. Próbował dwukrot- nie, zanim mu się udało. — Pan — to na nic — powiedział piskliwym głosem. — To nie — powstrzyma mnie. Wysłałem — kompletny raport — Lotny Sztab — właśnie czytają... Krew nie pozwoliła mu dokończyć. Obserwowałem bez- osobowo, jak z bulgotem wypłynęła mu z ust i doktor runął przed siebie, wprost w szkarłatną kałużę, szybko rosnącą na blacie biurka. Przyglądałem się, jak początkowo bibularz wchłaniał krew, lecz jej strumień był zbyt wartki i osta- tecznie struga krwi przelała się przez krawędź blatu, spły- wając na podłogę z dźwiękiem przypominającym kapanie jeziornej wody z ubioru dziewczyny, kiedy szła ku nam wśród skał. W słońcu jezioro lśniło błękitne i piękne. To była naj- ważniejsza rzecz na świecie. Wiedziałem, że gdyby cokol- wiek je zniszczyło, cały świat by się skończył w jednym stra- szliwym momencie zagłady. Musiałem poświęcić wszystkie moje myśli i wszystkie siły jego ochronie przed niebezpie- czeństwem, jakie mu teraz zagrażało. Stukanie do drzwi przegnało tę wizję. Zerwałem się na równe nogi i zasłoniłem sobą biurko. Do pokoju wpadł Davidson, zatrzasnął drzwi i oparł się o nie plecami, ciężko dysząc. — Idą po ciebie, Jim — powiedział. — Wiedzą o Wil- liamsie. Kiwnąłem głową. Teraz też już wiedziałem. Wiedzia- łem, czemu w moich myślach pojawiła się pustka w chwili, gdy uciszenie Williamsa stało się najważniejszym zada- niem. W tamtej chwili nie było dla mnie bezpiecznie, abym pamiętał zbyt wiele, nie było bezpieczne wiedzieć za dużo 0 swym działaniu i jego motywach. No tak, zabiłem go, 1 w porządku. — Wiedziałeś cały czas? — spytałem go, a on przy- taknął. — Musisz szybko coś zrobić, Jim — powiedział. — Mówię ci, oni już tu idą. Wiedzą, że byliśmy tam obaj i są niemal pewni, że ty to zrobiłeś. Odciski palców, typ pocisku... wymyśl coś, Jim. Ja... Drzwi za jego plecami otrzymały potężny cios. Nie był na to przygotowany, wyleciał więc na środek pokoju, a drzwi rozwarły się, z trzaskiem uderzając o ścianę. Wlała się przez nie fala czarnych mundurów na czele z Le- wisem, który z kamienną twarzą wpijał stalowy wzrok w moje oczy. — Chciałbym ci zadać parę pytań, Owen — zaczął. — Mamy powody przypuszczać, że wiesz więcej niż... I wtedy zobaczył, co leżało na biurku za mną. W poko- ju przez chwilę panowała absolutna cisza. Wyważone drzwi odrzuciły Davidsona aż za mnie i pierwszym dźwiękiem, jaki usłyszałem, był jego sapiący oddech, gdy wsparł się 0 krzesło, z którego właśnie wstałem. Miałem kompletną pustkę w głowie. Wiedziałem, że powinienem koniecznie oczyścić się z podejrzeń, ale tego dnia przeżyłem zbyt wiele wstrząsów, jeden po drugim, 1 mój mózg po prostu przestał działać. Powinienem coś powiedzieć. Nabrałem głęboko powie- trza i otworzyłem usta, modląc się o właściwe słowa, gdy na moim ramieniu zacisnęła się dłoń Davidsona. Był to twardy i brutalny chwyt, ale zanim nastąpił dalszy ciąg, Davidson trzykrotnie ucisnął mój biceps, dając mi szybki sygnał ostrzegawczy, a dopiero potem dokończył ruchu, pchając mnie tak mocno, że zatoczyłem się o jakieś trzy kroki po dywanie i zatrzymałem się twarzą do niego, ogłu- piały z zaskoczenia. Davidson zgarnął rewolwer, który upuściłem na krzes- ło. Widziałem, jak obmacywał palcami kolbę, jak gdyby szukając lepszego chwytu, ale wiedziałem, po co to robił naprawdę. Gdy przyjdzie czas na badania, odciski jego pal- ców powinny całkiem zatrzeć ślad mojej ręki. — No dobra, Lewis — powiedział spokojnie — ja to zrobiłem. Zabiłem ich obu. 14 — Pułapka czasu Wodził wzrokiem po twarzach, a gdy napotkał moją, w jego oczach odczytałem rozpaczliwą prośbę. To był mój obowiązek — nie mogłem odrzucić tej ostatniej oferty po- mocy w służbie dla sprawy większej niż jakakolwiek inna, w imię której walczyli ludzie. Było to dla mnie oczywiste jak dwa razy dwa cztery. Nie było sprawy ważniejszej niż ochrona jeziora. Grymas wściekłości — wiedziałem, że udawanej — nie- spodziewanie wykrzywił jego twarz. Uniósł rewolwer i wy- palił wprost we mnie. Tyle że nie było to całkiem wprost. Davidson był dob- rym strzelcem i nie chybiłby z tej odległości, gdyby tego nie chciał. Kula gwizdnęła mi koło ucha i z hałasem stłukła coś za mymi plecami. Ujrzałem, że jego twarz odprężyła się i po- jawił się na niej wyraz głębokiej satysfakcji na moment przed tym, jak trafiła ją kula Lewisa, rozmazując jej rysy w purpurową plamę. (Davidson musiał wystrzelić z rewol- weru do kogoś — przypuszczam, że pamiętał, iż w prze- ciwnym wypadku testy woskowe wykazałyby, że ostatnio w ogóle nie używał broni. Celem równie dobrze mogłem być i ja, zwłaszcza że oczyszczało mnie to z podejrzeń. Być może zdawał sobie również sprawę z tego, że jego zeznania nie wytrzymałyby próby dokładnych przesłuchań. Było to więc swego rodzaju samobójstwo, ale popełnione dla spra- wy o ogromnej, niekwestionowanej słuszności. Przekonanie o tym kryło się w najgłębszych zakamarkach mego umy- słu...) — W porządku, Owen, dałeś słowo. Gdzie, jak sądzisz, jest jego najbardziej wrażliwe miejsce? Czy w bystrych oczach Lewisa widniała ironia, gdy za- dawał mi to pytanie? Ze wszystkich możliwych pytań na to jedno jedyne nie mogłem odpowiedzieć. Nie mogłem tego zrobić fizycznie, nawet gdybym bardzo chciał. Przypusz- czam, że gdyby zaszła taka potrzeba, język obróciłby mi się w gardle i zadławił mnie, zanimbym zdołał powiedzieć im prawdę. — Zróbmy jeszcze jedno okrążenie — powiedziałem. — Chciałbym jeszcze raz popatrzyć. Jezioro leżało pięćset stóp poniżej nas, błękitne i spo- kojne. Majestatyczne urwiska oglądane z tej wysokości były niemal niewidoczne na skutek skrótu perspektywicznego, ale wiedziałem, że głęboko pod skałami kryła się owa najważniejsza grota, której nie powinna uszkodzić żadna bomba. Nie pozostał żaden ślad po bezmyślnych ludziach, któ- rych To wykorzystało i odrzuciło. Droga produkcji antyto- ksyn została zarzucona, ale kolejny krok — bakteriofag, który będzie aktywnie poszukiwał i pożerał atakujące wiru- sy — musiał się powieść. Znałem dobrze swoje zadanie. — Spróbujmy tam, na tych płyciznach — powiedzia- łem wskazując palcem. Samolot zatoczył łuk i po chwili Lewis uniósł rękę. Bomby głębinowe unosiły się za nami długim, opadają- cym szeregiem. Wiedziałem, że nie były to zwykłe bomby głębinowe. Ostatnia wola Salesa została wykonana zgodnie z jego zamierzeniem zbyt szybko jak na mój gust. Uciszy- łem doktora, ale nie mogłem zniszczyć jego testamentu. Pa- trzyłem na spadające bomby z sercem przepełnionym uczuciem bliskim rozpaczy. — Organizm nie posiada białych ciałek — mówił Sales w raporcie dla Sztabu, głosem zza grobu wypowiadając wyrok na mnie w tej samej chwili, kiedy go zabijałem. — Przypuszczam, że można będzie go zniszczyć, jeżeli uda się nam zarazić go gruntownie wszelkimi możliwymi kultura- mi bakteryjnymi. Jest wtedy nadzieja, że któraś z nich po- skutkuje. Jeżeli nie, trzeba będzie próbować dalej. Propo- nowałbym użycie bomb głębinowych. Testy, jakie do tych- czas przeprowadziłem, wykazują, że tak zwana woda jeziora pełni w istocie rolę grubej skóry, która dotąd chro- niła Organizm przed normalnymi infekcjami. Ładunki spełniłyby rolę igły strzykawki, wprowadzając naszą broń tam, gdzie może ona skutecznie zadziałać. Głęboko pod powierzchnią ukrywa się coś, co stanowi serce owej nie- bezpiecznej istoty, coś, czego dotychczas nie widzieliśmy. Musimy to, koniecznie zniszczyć, zanim zmutuje dalej, przekształcając się w coś, z czym nikt nie będzie mógł sobie poradzić. Kiedy eksplodowały pierwsze bomby, czułem się tak, jakby wybuchały wprost w moim mózgu. Jak przez mgłę widziałem wystrzelające ku nam fontanny błękitnej wody. Krążyliśmy wokół prowadząc obserwację. Woda wlewa- ła się w straszliwe rany, a dookoła leniwie rozbiegały się fale, dążąc ku brzegom. Wydawało mi się, że w miejscach, gdzie spadły śmiercionośne ładunki, widać jakiś ruch w wodzie, ale nawet jeśli tak było, coś działającego w je- ziorze uspokoiło, zmyło toksyny, zaleczyło i załagodziło wszelkie zagrożenie. Odetchnąłem głęboko z ulgą. — Gdzie teraz, Owen? — dopytywał się nieubłaganie Lewis i wtedy pojąłem, że moja próba dopiero się rozpo- czyna. Wzbierała we mnie rozpacz. Jak długo będę w sta- nie to odwlekać? Wcześniej czy później trafimy przecież wreszcie do niebezpiecznej strefy i bezbronne stworze- nie tam w dole zginie w niewyobrażalnych mękach — nie- wyobrażalnych dla wszystkich poza mną. — Spróbujmy tam — powiedziałem wskazując na chybił trafił. Zauważyłem, że ręka mi się trzęsie, gdy ją wyciągnąłem przed siebie, ścisnąłem więc palce w pięść, aby powstrzymać drżenie. Później nie mogłem sobie przypomnieć, jak długo to wszystko trwało. Przychodzi taki moment, że ciało i umysł nie są już w stanie odbierać nowych bodźców i ja, co było dla mnie błogosławieństwem, osiągnąłem taki stan wkrótce. Od tej chwili wiedziałem, jaki będzie koniec, bez względu na to, jak długo uda mi się go odsuwać. Zrobiłem wszyst- ko, co było w ludzkiej mocy, ale to okazało się za mało. Obaj — ja i jezioro — trwaliśmy bezradni i wiedziałem, a była to kojąca świadomość, że w końcu umrzemy razem. Zataczaliśmy koło za kołem ponad rozedrganą błękitną wodą. Bomba za bombą spadała z pluskiem, znikała i wy- buchała kolejną fontanną. Jezioro od brzegu do brzegu by- ło pokreślone krzyżującymi się falami, wywołanymi przez owe straszliwe rany. Czasami trucizny, jakie zawierały bomby, zostawały zmyte i rozpuszczone, ale w miarę upły- wu czasu coraz częściej tworzyły one wielkie, rozprze- strzeniające się plamy infekcji, opalizujące na po- wierzchni wody. Zjadliwa żółć, płynąc w kierunku brzegu, przecinała fa- lę, biegnącą od plamy o barwie agresywnej czerwieni. Ko- lor siniaków mieszał się z kolorem krwi, a targające jezio- rem wstrząsy udzielały się i mnie, choć w moim wypadku z konieczności było to drżenie wewnętrzne. Na szczęście przynajmniej nie ja wskazałem serce je- ziora. Był to czysty przypadek, który i tak musiał się zda- rzyć, wcześniej czy później. Głęboko pod urwiskami owa cienista błękitna grota, której nigdy nie widziałem, została rozerwana na strzępy wybuchem białego płomienia. To, co w niej spoczywało ciasno zwinięte, też zostało rozdarte, oślepione i udręczone nie tylko przez eksplozję, ale i błyskawiczny atak choroby, jakiej nie potrafiło zwalczyć. Z góry ujrzeliśmy wpierw złowieszczy cień, który nagle wyłonił się spod urwisk. Poruszał się jak gigantyczny wąż, Wąż Midgardu, który otaczał cały świat swoimi splotami. Wyśliznął się konwulsyjnie ze swej pieczary i szamotał na otwartej przestrzeni w męczarniach, wstrząsany seriami spazmów, które sprawiły, że woda wokół niego zakipiała. Ludzie dookoła mnie wznieśli ochrypły okrzyk tryum- fu. Gdybym mógł, pozabijałbym ich wszystkich, ale teraz nie miało to już sensu. Nie było we mnie nawet woli zemsty. Gdy w człowieku zamierają podstawowe instynkty, w isto- cie przestaje on być w ogóle człowiekiem. Woda pod nami gotowała się i pieniła. Nie można było dostrzec tego, co smagało jezioro w przedśmiertnym szale. Wiedziałem, co to było, ale nie chciałem patrzeć ani myś- leć. Zawiodłem i teraz szykowałem się na śmierć wraz z mym umierającym panem. Bardzo słabo słyszałem, jak Lewis wydał rozkaz syste- matycznego zbombardowania całego terenu, aby zniszczyć wszelkie szczątki tego, co tu zginęło. Nieważne. Nic już nie było ważne. Byłem automatem, wykonującym tylko ludzkie ruchy aż do chwili, gdy mogłem je wreszcie wyłączyć i sięgnąć do mej zamykanej szuflady po mały re- wolwer, który tam przechowywałem. Właściwie zazdrości- łem Davidsonowi, on bowiem przynajmniej zginął z sen- sem, ufając, że nie pozwolę, aby jego poświęcenie poszło na marne. Jego też zawiodłem. Zawiodłem samego siebie. Nie miałem więcej po co żyć. Przytknąłem wylot lufy rewolweru do głowy i wtedy poczułem — poczułem, że nie mogę nacisnąć spustu. Coś mnie powstrzymywało, jakiś nakaz głęboko ukryty w moim umyśle, znacznie poniżej wszystkich pięter świadomości. Przez jedną chwilę szalonej nadziei mój rozum starał się mi wytłumaczyć, że to wszystko było pomyłką, że nie dokona- ła się we mnie zmiana, która przekształciła mnie z istoty ludzkiej w narzędzie, podległe rozkazom obcej woli. Czy to, co powstrzymywało moją rękę, było mimo wszy- stko instynktem samozachowawczym? Jeżeli tak, to byłem wolny. Nie, to nie był instynkt samozachowawczy. Zrozumia- łem to już po chwili i niemal natychmiast nadzieja, którą tak krótko hołubiłem, zamigotała i zgasła, połknięta przez nadciągającą falę rozkazów. To nie umarło, lecz ukryło się głęboko w podziemnych wodach, gdzie leżało zagrzebane licząc na mnie, nakazując mi pohamować rękę, która zabiłaby je wraz ze mną. Musia- łem żyć, musiałem Temu służyć. Fala ckliwego żalu wezbra- ła w rejonach mego umysłu, gdzie zwykł przebywać ludzki rozum. Ach, gdybym tylko nacisnął spust chwilę wcześniej, zanim nadszedł ten rozkaz. Teraz było już za późno. Mój umysł wypełniało ciepłe, wygodne poczucie własnej przebiegłości, które docierało aż tu z owego odległego źródła rozkazów. To mogło poczekać i ja też mogłem czekać. Mogłem zająć się werbunkiem, a To pomogłoby mi przerabiać innych na mój wzór, aż nasze szeregi wzmocnią się dostatecznie. Nie całkiem zawiodłem, ale dopóki nie wypełnię swego obowiązku, powinienem być posłuszny. Posłuszeń- stwo będzie radością i przyjemnością, obiecywał mi pod- stępny głos. Dobry i wierny sługo, ciągnął szept, pracuj nad zbudowaniem mego królestwa na Ziemi, a nagroda twa będzie słodka ponad wszelkie wyobrażenie. Wstałem i z powrotem zamknąłem rewolwer w szufla- dzie. Kiedy się odwracałem, spostrzegłem swoje odbicie w lustrze na ścianie. Zatrzymałem się przed nim i popa- trzyłem sobie głęboko w oczy. Uśmiechnąłem się... KONIEC Henry Kuttner (1914-1958) urodził się 7 kwietnia 1914 roku w Los Ange- zmarł 3 lutego 1958. Debiutował opowiadaniem „Cmentarne szczury" napisanym pod wpływem Lovecrafta {Weird Taks, marzec 1936). Czasy kryzysu przeszkodziły mu w zdoby- waniu wykształcenia (studia na Uni- versity of Southern California ukoń- czył w 1954). W 1940 roku poślu- bił autorkę SF i fantasy Catherine L. Moore i praktycznie każdy utwór odtąd publikowany, zarówno pod jego nazwiskiem, jak i pod licz- nymi pseudonimami (najważniejsze: Lewis Padgett, Lawrence 0'Donnell), był pisany wspólnie. HK pisywał także powieści kryminalne: The Brass Ring (1946), The Day He Died (1947), Man Drowning (1952), a także zbeletryzowane wersje najciekawszych spraw przypadków z praktyki znanego psychoanalityka Michaela Graya: The Murder of Eleanor Pope (1956), The Murder of Ann Avery (1956), Murder of a Mistress (1957), Murder of a Wife (1958). W latach 1936-1940 pisał głównie dość banalne opowiadania SF i grozy, a także zaliczał się do garstki „wypełniaczy" luki, jaka powstała w groszowych magazynach po śmierci Howarda (w Polsce znamy dwa opowiadania o księciu Raynorze i cykl Elak z Atlantydy 1985, liczący 4 opowiadania — w polskim wy- daniu tylko 3). Do najciekawszych utworów tego okresu należy nieduża powieść „Pułapka czasu" (1938; w jęz. angielskim nie doczekała się wydania ani osobnego, ani w autorskim zbiorze) oraz cykl humorystyczno-satyryczny zapoczątkowany opowiada- niem „Księżycowe Hollywood" (1938). Sławę przyniosły mu jed- nak liczne utwory SF, fantasy i science fantasy pisane dla takich magazynów w latach czterdziestych jak: Astounding SF, Thrilling Wonder Stories, Startling Stories, Unknown, z których część uka- zała się następnie w wydaniach książkowych w latach pięćdziesią- tych i sześćdziesiątych, a nawet i później, bo dzisiaj HK należy co prawda do pisarzy, którym sporo miejsca poświęcają encyklope- die i bibliografie adnotowane SF i fantasy, ale jeśli szacować jego popularność wedle wznowień — do praktycznie zapomnianych (w USA i na Zachodzie). W Polsce Kuttner należy do autorów SF i fantasy szczególnie często wydawanych i najpoczytniejszych, aczkolwiek już doskona- le widać, że przegrywa w konkurencji z nowszą i najnowszą pro- dukcją literacką swoich rodaków. 20 dotąd wydanych u nas ksią- żek HK nie wyczerpało jednak do końca bogatej puli jego najlep- szych utworów. Przed nami są jeszcze niespodzianki! Jednak nasz pech polega po prostu na tym, że gro utworów Kuttnera zestarza- ło się znacznie, zanim mogliśmy je poznać. I nawet najlepszy przekład niewiele pomógłby Nieśmiertelnym (1947, 1950), jego najsłynniejszej niegdyś powieści obok Mutantów (1945-53; 1953). W Polsce najlepiej przyjęto cykl 4 inteligentnych i dowcipnych opowiadań o mutantach Hogbenach (1947-9) oraz cykl 6 opowia- dań o gienialnym wynalazcy-pijaku Próżny robot (1943-8, 1952). Spora część dorobku HK to lekkie, bajkowe przygody science fantasy pisane pod Merritta: Mokra magia (1943; „Chwała i potę- ga" 1947; „Jak bogowie" 1947, 1954), Dolina Płomienia (1946, 1964), Kraina mroku (1946, 1965), Maska Kirke (1948, 1971), Well of the Worlds (1953). Do ciekawszych powieści SF należy też niemal po van vogtowsku skomplikowane Szachowisko (1946, 1951 razem z powieścią Tomorrow and Tomorrow). Ważniejsze zestawy opowiadań wydane w Polsce: Cytadela ciemności (1992), Czego ci trzeba (1985), Maszyna ego (1993), Niewidzialne oko (1992), Nocne starcie (1993), Pegaz (1990), Stos kłopotów (1986), Tubylerczykom spełły fąjle (1993), Twonk (1988). Inteligencja, humor i logika najlepszych utworów Kuttnera odegrała ogromną rolę w rozwoju amerykańskiej literatury fantas- tycznej. HK był bezpośrednim duchowym przewodnikiem mło- dych, początkujących autorów: Raya Bradbury'ego, Leigh Brac- kett i Richarda Mathesona. Opr. MSN