PATRICK LYNCH Omega Przekład Marek Mastalerz AMBER Tytuł oryginału OMEGA Projekt graficzny okładki KLAUDIUSZ MAJKOWSKI Redakcja merytoryczna ROMAN WOJCIECHOWSKI Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWS Korekta ANNA MATUSIK Skład WYDAWNICTWO AM Informacje o nowościach i pozostałych książkach Wydawnictwa AMBER oraz możliwość zamówienia możecie Państwo znaleźć na stronie Internetu http://www.amber.supermedia.pl Copyright © 1997 by Patrick Lynch Ali rights reserved For the Polish edition © Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1998 ISBN 83-7169-834-8 WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul.Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62 Warszawa 1998. Wydanie I Druk: Zakłady Graficzne „ATEXT" w Gdańsku Personelowi Centrum Medycznego King/Drew dzielnicy South Central w Los Angeles Jeżeli nadal będziemy tak szastać antybiotykami, grozi nam powrót do medycznego średniowiecza. Antybiotyki przestaną być skuteczne w wypadku wielu zakażeń; same będą wywoływać niektóre z nich, inne zaś infekcje mogą przybrać rozmiary śmiercionośnych epidemii... idealistom starającym się przestrzec nas przed wyrządzanymi szkodami sprzeciwia się złowrogi alians tych, którzy dostarczają antybiotyki i tych, którzy się ich domagają. Profesor Graham Dukes, Katedra Zasad Farmakoterapii, Uniwersytet Groningen Obrót światowego przemysłu farmaceutycznego wynosi co najmniej 270 miliardów dolarów rocznie. Vikram Sanu, bank Credit Suisse First Boston Prolog Dzielnica South Central, Los Angeles Dzilla siedział na rogu La Salle i Florence, czytając katalog firmy wysyłkowej, gdy zobaczył Rekina, nadchodzącego chodnikiem pofałdowanym od upału, z paczką pod lewym ramieniem. Rekin sprawiał wrażenie zmartwionego, pocierał stale dłonią gardło. Dzilla zmarszczył czoło, nie wierząc własnym oczom. Cała dzielnica rozprawiała o numerze, który Rekin i Tyrone Garret odstawili w Walnut Park zeszłej nocy. Obskoczyli dragstore i oślepili dziewczynę. I proszę bardzo, Rekin jakby nigdy nic pałęta się po ulicy jak ostatni ciul. - Siema - rzucił Rekin - Jak leci, Dzil? - Proszę, proszę, Pan Tibs - odparł Dzilla. Siedział ze spuszczoną głową, nawet nie drgnął na ławce. - Wyglądasz jakbyś się nałykał ości, mistrzu - stwierdził, popatrując na gardło Rekina. - Człowieku, czuję się, jakbym łykał szkło. - Rekin znowu potarł grdykę. -Kawałek po kawałku, słowo daję. Dzilla postukał w udo zwiniętym w rulon katalogiem. Wiedział, że gardło nie było w tej chwili największym problemem Rekina. Zastanawiał się, czy powiedzieć mu, co jest grane. - Gdzie się podziewałeś, człowieku? - zapytał pozornie beztroskim głosem, jak gdyby o niczym nie miał pojęcia. Unikał jednak spojrzenia Rekina. - Och, tu i tam. - Pytali o ciebie różni tacy. - Taa? Niby kto? - Różni. - Dzilla przyjrzał się uważnie przez moment Rekinowi. - Byłeś w Walnut Park wczoraj w nocy? Rekin łypnął nerwowo okiem i zacisnął łapska na pakunku. Dzilla dopiero teraz zadał sobie pytanie, co w nim trzyma. Może kasę ze skoku? - Kto tak powiedział? - spytał Rekin i utkwił spojrzenie w twarzy Dzilli. Zezował trochę do środka lewym okiem. I )/ill i m . .. zcrzył zęby i nic nie odparł. Rekin regularnie kupował działki ¦u. ale Dzillę zawsze zdumiewała głupota brata, który nie sprawiał i mutołn. , scy, człowieku - rzekł Dzilla, rozglądając się po ulicy, czy nie widać 111111111 i. Cała okolica gada o skoku na drugstore zeszłej nocy. < <> mówią? - Rekin przestał masować gardło. Niby cię tam nie było? Nic nie zrobiłem, mówię ci, człowieku. Ho ja wiem? - Dzilla kiwnął powoli głową, wydymając wargi. - Słyszałem EUpełnie co innego. Gadają o tobie dookoła. Rekin usiłował przełknąć ślinę. Przywiódł Dzilli na myśl Wile E. Coyote'a i hałaśliwy, charczący odgłos z kreskówki. Kto tam gęga? I co? - zapytał Rekin, krzywiąc się z bólu. Mówiłem ci, wszyscy, człowieku. Opowiadają, jaką ty i Tyrone Garret wyprawiliście strzelaninę. Oślepiliście jakąś meksykańską laskę. Rekin zaczął otwierać paczkę. Dzilla pomyślał przez chwilę, że może być w niej pistolet, po chwili jednak dostrzegł forsę i... jakieś tubki maści oraz buteleczki 7. proszkami. Dzilli przyszło do głowy, że Rekin obrobił drugstore właśnie dla prochów, nie dla forsy. Ale to chyba niemożliwe. Nikt nie byłby aż takim baranem. Wydając z siebie niski, przeciągły jęk, Rekin zaczął rozkładać swój majdan na ziemi. Dzilla podniósł się z ławki i zrobił parę kroków, rozglądając się po ulicy - co parę chwil mijał ich samochód. Nie miał ochoty sterczeć koło Rekina; bał się, że lada moment jacyś desperados mogą skosić ich obydwóch z przejeżdżającej bryki. - Co jest grane, braciszku? Czego tam grzebiesz? - Szukam... szukam... - wystękał Rekin. Po chwili zerwał się na równe nogi, sapiąc ciężko. Wytrząsnął parę kapsułek z niewielkiej buteleczki i wsadził je sobie do ust. Przez chwilę zdawało się, że nie zdoła ich przełknąć. Kręcił bezradnie głową i znów wydawał odgłosy jak kojot z „Królika Bugsa", ale wreszcie połknął pigułki. Dzilla wyjął mu buteleczkę z ręki i przyjrzał się etykiecie. - Mak-ro-dan-tin. Co to za szajs? - Tyrone powiedział, że tego mi potrzeba. To antybiotyk. - Odebrał bratu buteleczkę i wrzucił ją do pudła. - Mocny jak diabli - powiedział Rekin. - Nie dostaniesz tego tak od ręki. Trza mieć ryceptę. Pokazał Dzilli kilka kolejnych buteleczek. Dzilla przyjrzał się im, składając usta przy odcyfrowywaniu trudnych nazw: achromycyna, trimetoprim, oksytetra-cyklina. - Ze sklepu? - spytał, podnosząc wzrok. - A niby gdzie miałem to skręcić? Dzilla oddał mu ostatnią buteleczkę. - Boja wiem, człowieku? Musisz uważać z tym szajsem. Nie możesz ładować w siebie, co popadnie. Rekin zwijał jednak już swój majdan, straciwszy ochotę na dalszą rozmowę. Pokazał, co miał do pokazania. Wlepił wzrok w ziemię. Najwyraźniej nie miał pojęcia, co dalej. Pewnie nie zdawał sobie sprawy, że oślepił dziewczynę. Wszystko się popieprzyło, i tyle. - Po pierwsze nikogo nie zabiłem — powiedział, podnosząc w końcu głowę. Dzilla wzruszył ramionami, jakby nie robiło mu to żadnej różnicy. - Po drugie to był ten porąbany Tyrone. - Ale dlaczego odstawiliście ten numer właśnie w Walnut Park? Wkurzyliście skubanych Meksów. Niedługo nie będzie można wyjść na ulicę. Rekin wzruszył tylko ramionami. Wszystko się popieprzyło - nic więcej do niego nie docierało. Obchodziło go jedynie, by znowu być na haju. Zapomniałby przynajmniej o swoim gardle. Wyciągnął z kieszeni spodni dwudziestodolarowy banknot i wetknął go Dzilli w rękę. Dzilla skinął na stojącego dziesięć kroków dalej chłopaka. - Dawaj dwie - powiedział obojętnym, ściszonym tonem. Chłopak odwrócił się na pięcie bez słowa i pognał w głąb ulicy. Dzilla ponownie przysiadł na ławce. - Mówiłeś, że oślepła? - spytał Rekin. - Tak słyszałem. - Dzilla przyglądał się, jak dzieciak znika za rogiem. - Tak czy inaczej dziewucha straciła oko, Panie Tibs. - Nie mów tak do mnie! - Rekin potrząsnął głową. Nie lubił, jak nazywano go „Panem Tibsem". Był to skrót od tiburón, przezwiska, jakim Meksykanie ochrzcili go w szkole. Nie miał nic przeciwko niemu -znaczyło rzeczywiście „rekin" i brzmiało groźnie. „Pan Tibs" nadawał się na imię kota lub nazwę karmy dla kotów, wkurzał Rekina, bez względu na przydomki, jakimi określano Sidneya Poitiera. Dzilla doskonale o tym wiedział, ale czasami zapominał się jak wszyscy w okolicy. Rekin przygniótł klapy pudełka. Wydawało się, że zawartość nie chciała zmieścić się z powrotem w środku. - No... - wymamrotał. Przestępował z nogi na nogę, nie mogąc doczekać się swojego cracku. - No i co? - zapytał Dzilla, wzruszając kościstymi ramionami. - Sprzedawca miał gnata, taa? - Nie - odparł Rekin, bez przerwy wyglądając gońca. - Było zupełnie inaczej . — Wreszcie popatrzył prosto na Dzillę, przestał dreptać w nowiutkich adidasach firmy Nike. Nareszcie sprawiał wrażenie gotowego wyjaśnić to i owo. -Wyłazimy, jarzysz, z tego cholernego sklepu. Tyrone ciągle macha swoją czterdziestką piątką. Już po ptakach, rozumiesz? Sprzedawca nie ma nawet łyżki do opon, ale Tyrone ciągle nie chowa gnata. Nie potrafi inaczej, czuje się ważny, jak trzyma go w łapie. No, wychodzimy i Tyrone mówi do mnie: „Filuj, co się dzieje". Ktoś wyłazi z magazynu, z kibla, cholera wie z czego4 Widzę, że to dzieciak. Meksykańska podfruwajka, dwanaście, może trzynaście lat. Widzi Tyrone'a i gały wyłażą jej na wierzch, kurde. Ale stoi spokojnie. No, może najwyżej wrzasnęła. Tyrone poczuł cykora i pociągnął, kurde, za spust. ¦ - Jak mówisz? Tyrone trafił tego dzieciaka? - Nie, był tak naładowany, że gówno wiedział, co robi. Za pierwszym strzałem sypnęło się parę płytek z sufitu, a on dalej wali w odżywki dla niemowlaków. Jarzysz? W pieprzone odżywki dla niemowlaków. Cały stos, po sam sufit. Bang, bang! Marchewka i inne syfy bryzgają wszędzie, a ten dzieciak, ta podfruwaja, leci na ziemię. Nie przyglądaliśmy się nawet, co z nią, nie? Wybyliśmy stamtąd, byle szybciej. Goniec Dzilli wrócił z torbą firmową Kentucky Fried Chicken, kołysząc biodrami jak alfons. Dziesięć kroków od ławki wrzucił ją do kosza na śmieci. Interes został ubity. - No... - powtórzył Rekin, ruszając po swoją działkę. - Podobno straciła oko, człowieku! - zawołał za nim Dzilla. - Tak, już mówiłeś. - Rekin zatrzymał się i odwrócił. - Zabrali ją do Willowbrook - powiedział Dzilla. - Szukają cię, człowieku. -Niby kto? - Nie przepuszczą takiego numeru. - Kto, człowieku? - Locitas. Siostra tej podfrawajki, która oberwała, jest w Locitas. Wiesz, jednym z dziewczyńskich gangów z Walnut. - A niech szukają. - Rekin sięgnął ręką do kosza po działkę - powoli, by zaznaczyć, że się tym nie przejmuje. - Nigdzie się nie ruszam. Ostatecznie nie ja miałem gnata. Mogę jej to powiedzieć prosto w oczy. Dzilla pierwszy zauważył, że ulicą toczy się corvette z ciemnymi szybami i orłem na masce. Wyraz twarzy kumpla sprawił, że Rekin odwrócił się gwałtownie, sięgając po trzydziestkę ósemkę. Był to jednak tylko Tyrone. Otworzył z łoskotem drzwi i wylazł na chodnik zalany jaskrawym, porannym blaskiem, obciągając swoje ubranie alfonsa. Skinął głową w stronę Dzilli i spojrzał na Rekina. - Wsiadaj, człowieku. Rekin wyciągnął rękę spod koszuli. Tyrone miał na głowie nowe dredy, dzięki czemu Rekin zorientował się, że jego wspólnik został na noc podymać Shan-nel, swoją kurewkę. - Gdzie skręciłeś tę bryczkę, Tyrone? - spytał. - Przyjrzyj się uważnie, czarnuchu. - Tyrone poklepał dach gestem dumnego posiadacza. - Corvette osiemdziesiąt trzy. - Słyszałeś o dziewczynie? - skwitował to Rekin, starając się jak zawsze ściągnąć na ziemię swojego wspólnika. Tyrone ponownie obejrzał się na Dzillę, nim wrócił spojrzeniem do Rekina. - A jak myślisz, dlaczego cię szukam, człowieku? Na razie mamy przechlapane. Normalnie się prosisz o kulę w łeb, kiedy tak sterczysz na ulicy. - Poczekał, aż jego słowa dotrą do Rekina, po czym uchylił drzwi wozu. - To co, jedziesz czy zostajesz? Pojechali z La Salle na Siedemdziesiątą Dziewiątą, tam skręcili w prawo. Tyrone opowiadał przez drogę o znanym mu motelu niedaleko lotniska, a Rekinowi 10 kołatały się po głowie smętne myśli o gangach dziewczyn, od których zaroiło się ostatnio w mieście. Kiedyś tego nie było. Rekin zamartwiał się również, że Tyrone pogoni go na stałe, bo nie będzie chciał więcej zadawać się z takim zaćpanym, pogiętym, beznadziejnym facetem. Sprawa jednak miała się tak, że wspólnik zabrał go ze sobą, bo chciał razem z nim zniknąć gdzieś na jakiś czas. Rekin za bardzo bał się Tyrone'a, by powiedzieć wprost: „zatrzymaj samochód i wypuść mnie". Tyrone tylko wzdychał ciężko; widać było, że jest naprawdę wkurzony. Rekin zebrał się wreszcie na odwagę i walnął dłonią w deskę rozdzielczą. - Stań, człowieku! Tyrone odwrócił gwałtownie głowę. - Stań, powiedziałem! Tyrone zjechał na pobocze za następnym skrzyżowaniem, obrócił się i wsparł ramię na zagłówku. Sapał tak, że widać było wyraźnie, jak bardzo jest wściekły. - No, co z tobą? - Wzruszył ramionami. - Potrzebujesz się odlać czy co? - Muszę znaleźć jakąś aptekę - powiedział Rekin. - Pieprzysz? - Tyrone oparł się o drzwi samochodu. - Zapomniałeś, że właśnie tak władowaliśmy się w to bagno? - Słowo daję, nie. Muszę o coś zapytać. - Że co? - O proszki, człowieku. Nałykałem się różnego szajsu, a Dzilla powiedział, że może powinienem się zastanowić. - Potrząsnął pudełkiem z lekami, przybierając cierpiętniczą minę. - Gardło mnie boli jak jasny gwint, człowieku. Tyrone rozchylił usta i zamknął je po chwili- Wyglądał, jak gdyby zaraz miał wpaść w szał. - Chromolę Dzillę i twoje gardło! Wrzucił bieg, ale Rekin złapał za kierownicę. - Mówię poważnie, Tyrone. Napierdziela mnie jak cholera. Sam zajrzyj, jak nie wierzysz. Otworzył usta tak szeroko, jak mógł. Tyrone odwrócił głowę z obrzydzeniem. - Wysiadaj, człowieku. Nie będę zaglądać ci w paszczę. - Łykałem te prochy, bo mi kazałeś. - Rekin wyciągnął opakowanie makro-dantinu. - Ale nic mi nie pomogły. Tyrone wyszarpnął mu pudełko i zaczął grzebać w środku. - Nie ma żadnych instrukcji? Na pudełku czy w butelce, bo ja wiem... - Tyrone, przecież nie miałem czasu się przyglądać. Brałem, co popadło. Nie ma pudełek, nie ma instrukcji, wszystko luzem- Tyrone popatrzył mu prosto w oczy. Rekin miał przez chwilę wrażenie, że kumpel szuka sposobu, żeby się go pozbyć, lecz wreszcie Tyrone spojrzał we wsteczne lusterko i głęboko westchnął. - Rekin, wszyscy w okolicy wiedzą, że obskoczyliśmy ten drugstore. Tylko czekać, aż gliny dobiorą się nam do dupy. - Wyjrzał na ulicę. - O ile najpierw nie dopadną nas te szprychy od Locity. - Chcę się tylko popytać, to wszystko, człowieku! 11 - Jak wysiądziesz, zostawię cię tutaj. Tyrone zdjął ręce z kierownicy. Rekin popatrzył na niego bez słowa i nacisnął klamkę. Ruszył Western Avenue na północ, spodziewając się usłyszeć pisk opon wozu Tyrone'a. Mniej więcej pięćdziesiąt metrów dalej natrafił na staromodną aptekę. Przystanął w wej ściu i rozejrzał się po ulicy. Corvette wciąż stała na poboczu. Do Tyrone'a najwidoczniej dotarło, że nie może porzucić świadka strzelaniny z ubiegłej nocy. Rekin miał ochotę prysnąć za róg, ale po chwili przyszło mu do głowy, że apteka może mieć tylne wyjście. Przekroczył próg i podszedł do stojącego za kontuarem Hindusa, który wyglądał na zdenerwowanego. - Chciałem tylko o coś zapytać - powiedział, dotykając odruchowo gardła i wodząc dookoła wzrokiem w poszukiwaniu drugiego wyjścia. Podał Hindusowi trzymaną w lewej ręce buteleczkę. - Doktor przepisał mi te proszki na gardło. Boję się, że nie o takie mi chodziło, rozumie pan? Hindus przyjrzał się opakowaniu i zwrócił je Rekinowi ze strapioną miną. - Dostał to pan na gardło? - No - odparł Rekin. Dostrzegł wreszcie drzwi, ale zaraz pomyślał, że mogą prowadzić do magazynu. - To makrodantin - stwierdził Hindus. - Lek na infekcje układu moczowego. - Że co? - Rekin utkwił wzrok w twarzy sprzedawcy. - Na zakażenia układu moczowego, proszę pana. - Moczowego? To znaczy na ptaka, tak? Hindus wzruszył ramionami. Rekin odsunął się o krok od lady, ściskając się za gardło. Znieruchomiał, gdy ujrzał, że Hindus podnosi ręce do góry. Rekin odwrócił się. Na środku apteki stała dziewczyna, jakby spadła tu właśnie z księżyca. Uśmiechała się gniewnie, przygryzając zęby. Utkwiła w Rekinie spojrzenie, kierując ku niemu oczy, obwiedzione błyszczącym, zielonym cieniem do powiek. Glock 19 w jej dłoni wydawał się wielki jak rusznica przeciwpancerna. Zanim Rekin zdążył sięgnąć po trzydziestkę ósemkę, podeszła do niego i wbiła mu lufę w gardło, zmuszając go do odchylenia głowy. - Hola, Tiburón - powiedziała. - Masz kłopoty z gardłem, sukinsynu? I pociągnęła za spust. Część pierwsza JĘZYK REKINA Zachodnie Los Angeles T~~\ oktor Marcus Ford, ordynator Oddziału Traumatologii szpitala Centrum Me-l_>/dyczne Willowbrook, odstawił kubek z kawą i rozejrzał się po pokoju, starając się ustalić źródło uprzykrzonego dźwięku przypominającego brzęczenie szerszenia czy wielkiej, tłustej muchy. Nienawidził much, brzydziły go ich „oportunizm" i pogoń za zgnilizną. Ale nie było to bzykanie muchy. Wreszcie zdał sobie sprawę, że tak brzęczy budzik z radiem w pokoju córki. Sam go kupił na jej trzynaste urodziny. Zwykle wstawał rano i wychodził z domu znacznie wcześniej, zanim córka budziła się na dźwięk zegara. Ford postał przez chwilę, nasłuchując, jakby chciał uchwycić tę cząstkę życia córki, która mu na co dzień umykała. Przypomniał sobie, że nie powinien być zbyt zadowolony z córki, należało ją skarcić za sposób, w jaki się zachowywała. Wiedział, że jeśli nie wykaże stanowczości, sytuacja jeszcze się pogorszy, obawiał jednak się konfrontacji z Sunny. Jak by się zachował, gdyby go zignorowała lub zabroniła wtrącać się do jej spraw? Może postąpiłaby jeszcze gorzej? W ostatnim okresie wszystkiego można się było po niej spodziewać. W najmniej oczekiwanych momentach sprzeciwiała mu się, protestowała, rzucała kąśliwe uwagi, jak gdyby rozmyślnie obliczone na zranienie jego uczuć. Za każdym razem trafiała celnie, ponieważ Ford nie był w stanie przyjąć do wiadomości, że jego córeczka może odzywać się w ten sposób. Przywykł, że odnosiła się do niego zupełnie inaczej. Miał wrażenie, jakby zamieszkała w niej zupełnie obca osoba i starała się przejąć nad nią kontrolę. Próbował wyobrazić sobie, co powiedziałaby Carolyn. Może potrafiłaby zrozumieć córkę, lepiej sobie z nią poradzić? Pomyślał sobie jednak, że gdyby Carolyn żyła, zapewne z Sunny nie byłoby żadnych problemów. Przeszedł do kuchni i nalał sobie szklankę soku pomarańczowego. Przez żaluzje przesączało się pomarańczowe światło, z zewnątrz dobiegał trzepot ptasich skrzydeł i szum spryskiwaczy ogrodowych. Wyjrzał na ogródek za domem. Mężczyzna w garniturze i z aktówką wsiadł do lincolna continentala i wyjechał tyłem z podjazdu. Dan, Don, coś w tym rodzaju. Sąsiad wprowadził się na Kirkside 15 rok temu. Pracował w fimduszu ^p DzSLka popatrzyła na Forda rozespanymi oczami, westchnęła, prze-wróciła!2J2SLJbok i wyłączyła budzik. Ford umósł brwi. Sf, po czym powoli dźwignęła się na łokciach. — Tak — Tak Podał jej szklani i podszedł do okna rozsunąć zasłony. jąc na głowę prześcieradło. - Czas wstawać, młoda damo. Dziewczyna schowała stopy pod pościel, jak gdyby marzła. - O której wczoraj wróciłaś, Sunny? -Słucham?-znieruchomiała. u, o której W SW°MusSyć - najmniej wpół do jedenastej, Sunny. Obiecałaś, że wrócisz przed vLółt Łsiąte/ Przecież powiedziałem ci to wyrazme. 16 - Nie moja wina. Kumple chcieli posiedzieć dłużej. - Skoro tak, mogłaś przecież do mnie zadzwonić. Martwiłem się. Sunny odrzuciła prześcieradło i popatrzyła na Forda jasnobłękitnymi oczami - oczami Carolyn. - O co? - Że mogło ci się coś stać. Skąd miałem wiedzieć, że nikt cię nie napadł, że nie miałaś wypadku czy czegoś w tym rodzaju? - W Beverlywood? Daj spokój, tato, na jakim ty świecie żyjesz? „Na jakim ty świecie żyjesz?" - tak brzmiał zwrot, którego Sunny używała za każdym razem, gdy Ford powiedział coś, co nie przypadło jej do gustu. Można by odnieść wrażenie, że żyła w prawdziwym świecie, podczas gdy ojciec przybywał do niej z całkowicie obcej Planety Rodziców. - Na takim, w którym masz wracać do domu wtedy, gdy ci każę, albo dostajesz szlaban na wychodzenie. Rozumiemy się? - Przecież sam nigdy nie możesz nigdzie zdążyć - odparła wyniośle. - Powinieneś się pospieszyć, bo spóźnisz się do pracy. - Nie w tym rzecz - powiedział Ford. - Wziąłem dzisiaj wolne, jeśli cię to interesuje. Chodzi o... - Naprawdę? - Sunny usiadła, zupełnie rozbudzona. - Więc możesz pójść dzisiaj ze mną na siatkówkę? - Nie próbuj zmieniać tema... - Pierwszy raz gram w drużynie. Ford przymknął oczy. Córka dostała się do drużyny siatkówki juniorów. Wiedział, że bardzo jej na tym zależało. Poczuł się zawiedziony, że powiedziała mu o tym dopiero teraz. -Naprawdę?! Dlaczego wcześniej się nie pochwaliłaś? - Bo nie - odparła z drażliwością, jakiej mimo wszystko ostatnio nie okazywała. Przybieranie dziecinnych póz stanowiło element zachodzącej w niej przemiany. Trudno było dojść z tym do ładu. - Mecz jest o wpół do szóstej - dodała. - Kochanie, problem polega na tym... - Ford potarł dużym palcem u nogi plamę po kawie na dywanie. - Och, proszę cię! To wielka okazja, będą wszyscy rodzice! - Kochanie, nie mogę. Mam dziś wygłosić odczyt na konferencji, mówiłem ci. Wziąłem wolne właśnie po to, by się do niego przygotować. Ford popatrzył na zegarek. Tak naprawdę pozostała mu jeszcze do napisania większa część wystąpienia, poza tym musiał je przedstawić do zatwierdzenia dyrektorowi do spraw lecznictwa, nie wspominając o Lucy Patou, kierowniczce służby epidemiologicznej. - Taaatooo! - rzuciła Sunny, przeciągając sylaby na znak, że uważa go za najgorszego ojca w okolicy. - A kiedy wrócisz? - Chyba o wpół do szóstej, jeżeli nic mi nie wypadnie. Sunny utkwiła na chwilę wzrok w pościeli. - No dobrze - powiedziała dorosłym głosem i wstała. Nie była już jego małą dziewczynką. 2 — Omega 17 Ford wiedział, że powinien kontynuować rozmowę o ostatnim wieczorze, ale nie potrafił się na to zdobyć. - Przepraszam, kochanie. Sunny odwróciła się i popatrzyła na jego ubranie, odsuwając loki sprzed czoła. - Ile lat ma ten garnitur? - spytała. - Czyja wiem? Sześć, siedem, może dziesięć - odparł i opuścił głowę. - Jest na ciebie za mały - stwierdziła. Wyszła do łazienki. Ford wsparł ręce na biodrach i zmarszczył brwi. Odwrócił się i spojrzał w lustro toaletki. Sunny miała rację: spodnie piły w talii, nad którą zaznaczał się wałeczek tłuszczu. W przeszłości Ford stale dbał o kondycję, lecz ostatnio zaprzestał systematycznego uprawiania joggingu i gry w tenisa - skutek było widać gołym okiem. Łatwiej mu było utrzymać dobrą formę, kiedy żyła żona. Często biegali wspólnie, poza tym Carolyn była mistrzynią sportu w liceum. Sunny grała w tenisa i miała zdradziecki forhend, ale ostatnio pochłaniały ją również inne zajęcia szkolne. Ford westchnął i podszedł bliżej lustra. Dokładnie za dwa miesiące stuknie mu czterdziestka. Kiedy spróbował się uśmiechnąć-według Carolyn była to jego najlepsza mina - zauważył plamy od kawy na dolnych zębach. Zastanowił się, ile czasu minie, nim zsiwieją mu włosy koloru piaskowego. I tak cofnęły się znacznie na skroniach. Pomyślał z niepokojem, że już wkrótce ciemne kręgi pod oczami zamienią się w niechlujne wory, zwiastujące nadejście wieku średniego. Gdyby Carolyn żyła, pewnie orzekłaby, że pora odejść z traumatologii. Sie-demdziesięciogodzinny tydzień pracy i całodobowe dyżury nadawały się tylko dla młodych lekarzy. Mało kto wytrzymywał to po czterdziestce. Ford spróbował wyobrazić sobie, co dokładnie powiedziałaby Carolyn, by skłonić go do porzucenia Willowbrook i przeniesienia się na bardziej komfortowe stanowisko, zapewniające dwukrotnie wyższe zarobki - na przykład w szpitalu Cedars-Sinai czy Korporacji Opieki Medycznej Columbia. Czy w tym „układzie" znalazłoby się miejsce dla Sunny? Usiłował odgadnąć potencjalne argumenty żony i to, czy w końcu spełniłby jej życzenia. Gorące wiatry od Santa Ana zaczęły się wcześnie w tym roku. W końcu tygodnia na północnych wzgórzach tliły się pożary. Nad miastem wisiała brunatna mgiełka, zanieczyszczająca powietrze chemiczną wonią kojarzącą się z olejem napędowym i palonym plastikiem. W południe temperatura sięgała trzydziestu pięciu stopni Celsjusza i zdawała się wzrastać. Zjeżdżając białym buickiem century ze wzniesienia Robertson w stronę Autostrady Santa Monica, Ford toczył walkę z klimatyzacją. Niemal po pięciu latach użytkowania samochodu wciąż nie potrafił się z nią uporać. Jakkolwiek ją nastawiał, którekolwiek dysze uruchamiał, gdziekolwiek kierował przepływ powietrza, we wnętrzu wozu panował ukrop lub arktyczny ziąb. Mimo to nie rezygnował. Przez całe lato każdego ranka spędzał kilka frustrujących minut na obracaniu pokrętłami, przechylaniu wylotów powietrza i poprawianiu klapek, nirn 18 wreszcie z rezygnacją uchylał okno. Inne właściwości pojazdu też były irytujące: wielgachna kierownica i zawieszenie działające jak gumowa piłka, nie wspominając o tym, że wnętrze wozu przypominało najkoszmarniejsze ekscesy projektantów krążowników szos z lat siedemdziesiątych. Carolyn wybuchała śmiechem za każdym razem, gdy Ford staczał walkę z oporną skrzynią biegów, kiedy Sunny właziła do środka z zabłoconymi tenisówkami lub rozpływającymi się lodami, komentowała to z udawaną desperacją: „Możemy pożegnać się z autentycznym, welwetowym obiciem foteli o barwie burgunda". Tak czy inaczej, w rodzinnym wozie śmiech był częstym gościem. Dojazd autostradą do Centrum Medycznego Willowbrook zabierał Fordowi pół godziny. Szpital zbudowano w wyniku bezpośredniej reakcji władz na zamieszki w Watts w 1965 roku i leżące u ich podłoża problemy społeczne. Chociaż urbaniści i administratorzy zadbali, by miano Watts niemal całkowicie znikło z planów miasta, biała ludność Los Angeles rzadko zapuszczała się w okolice szpitala. Wskutek programu cięć budżetowych rejon szpitala wynosił obecnie około trzystu kilometrów kwadratowych, ale nadal zaledwie trzy procent pacjentów można było zakwalifikować według amerykańskiej nomenklatury do rasy kaukaskiej. Większość stanowili Latynosi, co odzwierciedlało rozmiary napływu imigrantów bezpośrednio przez południową granicę. Większość personelu Willowbrook stanowili Murzyni, czyli według obowiązującego określenia Amerykanie afrykańskiego pochodzenia. Na traumatologii pracowała jednak wielonarodowa mieszanka, na którą składali się w dużym stopniu chirurdzy z armii. Dwa tysiące pacjentów, przyjmowanych rocznie do Willowbrook z umyślnie zadanymi obrażeniami, umożliwiało szkolenie w postępowaniu z ranami, nieosiągalne nigdzie indziej w czasach pokoju. Program rotacji chirurgów wojskowych powstał w istocie z inicjatywy Marcusa Forda, który przedtem specjalizował się w chirurgii w Szpitalu imienia Waltera Reeda w Waszyngtonie. Służąc w korpusie medycznym przez osiem lat, osiągnął rangę majora. Mimo nasilenia się przemocy, Ford nie denerwował się już ulicznym ruchem, gdy dojeżdżał do dzielnicy South Central. Przyczyniło się do tego powstanie autostrady 105 - szpital znajdował się zaledwie o dwie przecznice od zjazdu na wschód i o sześć od zjazdu zachodniego. Siedem lat wcześniej, gdy Ford podjął pracę w Willowbrook, było inaczej. Zależnie od tego, w którą stronę się wówczas skręciło, pozostawały cztery kilometry do Imperiał Highway lub pięć do bulwaru El Segundo. Droga w obydwie strony prowadziła wzdłuż placów budów słynących z napadów, strzelanin i kradzieży samochodów. Oczywiście ludzie nadal zachowywali ostrożność po opuszczeniu autostrady i jechali lewym pasem z zablokowanymi drzwiami. Ford nie słyszał jednak, by ktokolwiek zginął tu po zamieszkach z 1992 roku i sporadycznie odczuwał niepokój, gdy tu docierał. Ruch we wtorkowy poranek był umiarkowany, więc Ford nie musiał się zbytnio koncentrować. Zajął się szlifowaniem swojego wystąpienia, utrwalając pomysły na mikrokasecie. Spotkanie naukowe miało się odbyć w Centrum Konferencyjnym w śródmieściu. Zorganizował ją NIH - Narodowy Instytut Zdrowia, pod hasłem: „W stronę roku 2000: Priorytety badań rozwojowych w medycynie". 19 Popołudniowa sesja poświęcona była tematyce środków przeciwinfekcyjnych i zapowiadała się nader interesująco. Dotychczasowe doświadczenia uświadomiły Fordowi, że nie jest urodzonym mówcą. Czuł się swobodnie przed niewielką grupką studentów medycyny, niczym w czasie rozmowy. Można było patrzeć na nich, oceniać ich zainteresowanie, nawiązywać bezpośredni kontakt. Tłum nieznajomych ludzi zachowywał się jednak zupełnie inaczej. Słuchali, gdy mówił - jeśli ich to interesowało i byli w stanie nadążyć za wywodem, jeżeli prezentował swe poglądy w sposób przejrzysty i pozbawiony wahań, zdecydowany. W przeciwnym razie widział tylko rzędy twarzy pozbawionych wyrazu, niemą publiczność, która nie może się doczekać końca drętwej mowy. Myśl, że tego dnia stanie jako lekarz praktyk przed specjalistami od farmakologii, skupiającymi się na własnej dziedzinie, napawała Forda jeszcze większymi obawami. Wciąż układał w myślach swoje wystąpienie, gdy dotarł do zjazdu na Wil-mington Avenue. Podążał właśnie drogą dojazdową z szybkością sześćdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę, gdy z piskiem opon zahamował przed nim pick-up, zarzucając tyłem. Ford nacisnął hamulec, był jednak zbyt blisko poprzedzającego go samochodu i jechał zbyt szybko; czuł impet rozpędzonego, ciężkiego wozu i blokujące się koła. Szarpnął kierownicę w prawo, próbując zmieścić się w luce między pick-upem i barierką. Uderzył w tę ostatnią. Rozległ się łoskot niczym strzał z dubeltówki. Siłą bezwładu Ford poleciał do przodu. Poczuł wrzynające się w ciało pasy. Potem gdy wóz się zatrzymał, siedział jeszcze przez chwilę nieruchomo, jak gdyby czekał, aż ciało da mu znać o obrażeniach. Na szczęście wyszedł z tego bez szwanku. Wciąż rozdygotany, wjechał z powrotem na drogę. Najbliższe skrzyżowanie było zakorkowane, w środku tkwiła karetka, stojącą ukośnie do Wilmington Avenue. W górze krążył policyjny helikopter. Zafascynowani i zatrwożeni okropnościami ludzie wysiadali z samochodów, by przyjrzeć się dokładniej szczegółom. Ford ogarnął wzrokiem całą scenę. Okazało się, że ambulans został rozmyślnie zniszczony. Wyglądał, jakby zgrachotano go kamieniami i podpalono. Żółta taśma, którą oznakowano miejsce wypadku trzepotała w powietrzu cuchnącym dymem, Ford dostrzegł parę radiowozów koło skrzyżowania i grupkę policjantów otaczających jakąś Murzynkę. Wszędzie pełno było potrzaskanego szkła. Tył karetki pokrywały plamy ciemnej substancji - najprawdopodobniej krwi. Gdy Ford wszedł na korytarz, pielęgniarka Gloria Tyrell właśnie wychodziła z izolatki Oddziału Nagłych Przypadków z parą schlapanych krwią pump reeboków. - Dzień dob... Jej powitanie przerwał wrzask z izolatki: - O rany! .. .rwa mać! W krzyku pobrzmiewała nieludzka wściekłość. Gloria wzruszyła ramionami szerokimi jak u mamy niedźwiedzicy i podniosła przed siebie skrwawione buty. - Chłopak jest na haju. Pewnie nawet nie zdaje sobie sprawy, że dostał dwa razy nożem. Ford popatrzył w głąb korytarza, gdzie w tłoku przyjmowano pacjentów i prowadzono selekcję najbardziej naglących przypadków. - Co się dzieje, Gloria? - Nie słyszał pan wiadomości? - W radiu mówili tylko o jakiejś dziewczynce, nazywa się bodajże Hammel, tak? O to chodzi? Ford spostrzegł, że z sali przypadków krytycznych wyłania się Mary Draper, lekarka na czwartym roku specjalizacji. Zza niej dobiegał baryton radiologa Ma-rvina Leonarda, wołającego: „Pro-mie-nio-wa-nie, pro-mie-nio-wa-nie", by dać czas personelowi na opuszczenie sali przed wykonaniem zdjęć. Mary Draper uśmiechnęła się na widok chirurga. - Cieszę się, że znalazł pan dla nas trochę czasu, panie doktorze. - Ugrzązłem na autostradzie - wyjaśnił Ford. - Ktoś podpalił karetkę na rampie dojazdowej. - Wiem. Udało się nam ustabilizować stan jednego z sanitariuszy. Teraz jest na sali operacyjnej, na dwójce, ma poważne obrażenia głowy. Pobito go kijem baseballowym. -Ojej. - Do tego dochodzą dwie ofiary wypadków i parę ran postrzałowych. Policjant z patrolu, który oberwał przypadkowo w udo i czarny miglanc - dostał w szyję kulą kalibru dziewięć milimetrów. Sanitariusz mówił, że chyba z glocka. Nie wzywano pana przez pager? - Dzisiaj mam wolne, ale przyjechałem, bo muszę pomówić z Haynesem. Ford nałożył biały fartuch i wszedł za lekarką na salę przypadków krytycznych wielkości dziesięć na dziesięć metrów. Z sześciu wózków noszowych cztery były zajęte. Krzątali się przy nich lekarze w trakcie specjalizacji i kursów oraz stażyści. Wszyscy mówili naraz, udrażniali drogi oddechowe, zakładali wkłucia, starali się uzyskać stabilizację stanu pacjentów. Zwykle przypadkami postrzałów, ran kłutych, a także obrażeń w wypadkach drogowych zajmowali się lekarze z izby przyjęć, chirurdzy robiący specjalizację, radiolodzy i anestezjolodzy - tak zwane Zespoły Żółte - lecz gdy tworzyły się zatory, wzywano posiłki z sąsiednich oddziałów. Willowbrook był szpitalem prowadzącym edukację lekarzy, więc mimo braku funduszy zawsze było dość personelu do pomocy, jednak czasami opanowanie sytuacji na Oddziale Nagłych Przypadków graniczyło z cudem. Ford dostrzegł rumianego policjanta w mundurze, stojącego w kącie z tekturowym kubkiem w dłoniach. Funkcjonariusz wpatrywał się znużonym wzrokiem w leżącego na wózku noszowym rannego kolegę, którego nogi spowijały spodnie przeciwwstrząsowe. 20 U 21 - Gdzie ten miglanc? - spytał Ford. Mary Draper podprowadziła go do najbardziej zgiełkliwej grupki. Zespół lekarski rozstąpił się przed Fordem i powitał go, nie przerywając swoich działań. Pacjent był właśnie znieczulany. Chirurg na czwartym roku specjalizacji przecinał błonę pierścienno-tarczową nad krtanią pacjenta, by umożliwić dopływ powietrza do płuc z pominięciem nosa i ust. W tym czasie inny lekarz, też w trakcie specjalizacji rozciął po kolei nogawki spodni młodego mężczyzny, a potem całą resztę, z bielizną i paskiem. Spodnie opadły na nosze jak skórka od banana; w owłosieniu łonowym postrzelonego chłopaka kryły się kłębuszki zmechaconej tkaniny. Fordowi rzuciło siew oczy, iż krwawienie było dość niewielkie - ot, parę plam na nowiutkich butach firmy Nike. Przemknęło mu przez głowę pytanie, dlaczego wśród wyrostków tak modne są adidasy. - Dostał kulą kalibru dziewięć milimetrów w gardło? -Wygląda na to, że rana wylotowa znajduje sięz lewej strony szczęki-przytaknęła Mary Draper, wskazując jednocześnie ranę wlotową po prawej stronie. Znieczulony pacjent zaczął charczeć, gdy w otwór w szyi wkładano mu rurkę tracheostomijną i pompowano kryzę stabilizującą. Można było odnieść wrażenie, że chłopak chce coś odkrztusić, lecz trwało to zbyt długo. Charczenie wreszcie ustało. Ford rzucił okiem na kardiomonitor. Serce pacjenta pracowało normalnie. Dwaj lekarze odsunęli się od stołu. Widać było, jak rozluźniają się ich barki, gdy uporali się z wyczerpującym nerwowo zadaniem. - Ładna intubacja - ktoś skomentował. - Pocisk chyba ominął główne naczynia - skonstatował Ford. Rozległo się ostre trzeszczenie odrywanego przylepca; głowę chłopaka przytwierdzono do podłoża. -Ciśnienie ma w porządku, więc pewnie nie krwawił za bardzo. Tylko jedna kula? - O ile zdołaliśmy się zorientować. Mary Draper wybierała właśnie numer telefonu jednej z sal operacyjnych. W Willowbrook było ich trzy; znajdowały się na pierwszym piętrze bezpośrednio nad Oddziałem Nagłych Przypadków, obok Oddziału Intensywnej Terapii. Melvyn Hershy, który wykonał tracheostomię, przeszedł na drugą stronę wózka noszowego. W tym czasie Mary Draper zaczęła mówić do słuchawki z typową dla siebie niewzruszoną manierą kogoś, kogo już nic w życiu nie zaskoczy: - Halo? Janet? Mamy dla was klienta. Czarny mężczyzna, około dwudziestu pięciu lat... - Glock - rzekł Hershy. Świadek twierdzi, że strzelała jakaś dziewczyna. Kanał pocisku biegnie przez mięsień mostkowo-obojczykowo-sutkowy, podstawę języka i lewą stronę szczęki. Chyba zaledwie o włos minął tętnicę i żyłę szyjną. Ford popatrzył na pacjenta, oddychającego już przez rurkę. - Chłopak ma też paskudną infekcję gardła - dodał Hershy niemal sam do siebie. - Słucham? - Zapalenie gardła. Stwierdziłem to, gdy tylko zajrzałem mu w usta. Na pewno gronkowiec. - No, teraz to jeden z jego najmniejszych problemów - powiedział Ford. 22 Hershy przyjął uwagę kolegi z uśmiechem i spytał: - Gdzie utknąłeś? - Była zadyma na autostradzie. - Nie dziwię się. - Hershy pokręcił głową, spoglądając na pacjenta. -Tak? - Nie słuchałeś rano wiadomości? - Hershy popatrzył na Forda ze zdziwioną miną. -Nie. - Mieliśmy piekielną noc. - Lekarz ponownie pokręcił głową. - Wielka strzelanina w Crenshaw. Ciężarówka z nawozem wywróciła się na autostradzie Pomo-na. Około pierwszej Szpital Matki Boskiej zaczął odsyłać pacjentów do nas. Nad ranem przywieziono stamtąd małą dziewczynkę z zapaleniem wyrostka robaczkowego. Wyrostek pękł w karetce, mała weszła we wstrząs i zmarła. -Chryste. -Tak... Od razu zrobiło się pełno reporterów. Nie mam pojęcia, jak się zwie-dzieli o tym dzieciaku. Rano wszędzie już o tym trąbiono. „Szpital odmawia przyjęcia czarnoskórej dziewczynki" i tak dalej. - Więc zaczęło się podpalanie karetek. - Ford potrząsnął głową. - Sala operacyjna numer trzy gotowa, panie doktorze - oznajmiła Mary Draper, odłożywszy słuchawkę. - Wiemy jak się nazywa ten miglanc? - Ford wrócił myślami do swego zadania. - Powiedział sanitariuszom, że wołają na niego Rekin. - Pierwsza ryba, jaką dzisiaj złowiłem - powiedział chirurg z uśmiechem i popatrzył na Hershy'ego. Nagle wzmógł się hałas w drugim końcu sali. Zawsze panował tu zgiełk, gdy zajętych było więcej wózków noszowych niż jeden, kiedy jednak sytuacja stawała się dramatyczna, w wołaniach lekarzy pojawiał się desperacki, gorączkowy ton. Ford odwrócił się od Hershy'ego i podszedł do drugiej grupki. - Tętno sto dwadzieścia. Tachykardia! - Ściągnijcie z niego te cholerne spodnie! Funkcjonariusz został brutalnie szarpnięty, gdy zdarto mu z nóg pozbawione powietrza spodnie przeciwwstrząsowe. Pod spodem miał przesiąknięte krwią granatowe spodnie od munduru. - Przytrzymajcie go, na miłość boską! Policjanta natychmiast unieruchomiono, ponieważ zaczął grzebać ręką przy masce tlenowej. Ford podszedł do wózka i odsunął łagodnie pielęgniarkę. - Rozetnijcie mundur. Opaska uciskowa na lewe udo. Ozal, niech pan założy wkłucie do żyły odpiszczelowej. Trzeba mu wlać co najmniej trzy litry płynów. Natężenie okrzyków spadło do zwykłego poziomu, jak podczas informowania o aktualnym stanie pacjenta. Peter Ozal, lekarz na trzecim roku specjalizacji z chirurgii, wykonał nacięcie na kostce, niezbędne do uzyskania dostępu do żyły odpiszczelowej. Ford przyglądał się, jak kolega zakłada sprawnymi ruchami wkłucie do żyły. 23 - Doskonale - skomentował i zaczerpnął głęboko tchu. Starał się nie dać po sobie poznać gniewu. — Mieliśmy idealny przykład, dlaczego spodnie przeciw-wstrząsowe w tym samym stopniu utrudniają życie, co i ułatwiają. Ozal, co pan o tym sądzi? Młodszy lekarz zmarszczył czoło z namysłem, wprowadzając jednocześnie dziesięciocentymetrową, sterylną kaniulę do dużej żyły na nodze. - Można chyba powiedzieć, że ich zalety są zarazem wadami - rzucił kątem ust. - Można - odparł Ford z uśmiechem. Lubił Ozala, ale irytowała go nieco jego małomówność. - Co pan przez to rozumie? - Spodnie przeciwwstrząsowe powodują podwyższenie oporu obwodowego w krążeniu w dolnej połowie ciała, dzięki czemu więcej krwi dopływa do tułowia i głowy. Problem polega jednak na tym, że jeśli zbyt szybko wypuści się z nich powietrze... - Ozal rzucił okiem na drobniutką pielęgniarkę pochodzenia azjatyckiego, która unikała jego wzroku, wpatrując się w monitory -...może dojść do głębokiej hipotensji. Ciśnienie u chorego spada na łeb na szyję. - Właśnie. Inny problem, że nie wiemy, co się dzieje pod nimi. Bez spodni widać wyraźnie miejsce, gdzie pocisk wniknął w ciało. - Ford wskazał ranę na lewym udzie funkcjonariusza i powiódł wzrokiem po kręgu młodych twarzy. -Pamiętajcie, że pacjent umrze z niedotlenienia, zanim się wykrwawi, jednak w rzeczywistości właśnie wykrwawienie jest drugą z najpowszechniejszych przyczyn zgonu, po uszkodzeniach ośrodkowego układu nerwowego. - Ford popatrzył jeszcze raz na monitory i odstąpił od wózka. - Wyjdzie z tego? Zgiełk komentarzy ucichł. Ford obejrzał się i stwierdził, że stanął przed nim ten drugi policjant, ciągle z kubkiem w dłoni. Wykonał nim ruch w stronę swojego kolegi i powtórzył pytanie: - Wyliże się z tego, prawda? Ford przyjrzał się pełnej wyczerpania twarzy krępego, dobiegającego pięćdziesiątki mężczyzny. Popękane żyłki na policzkach stwarzały pozory zdrowych rumieńców, ale poprzeszywana nitkowatymi kapilarami skóra miała w istocie ziemisty odcień i wielkie pory. Na czole policjanta rozsmarowany był brud. Wyglądało na to, że ma za sobą ciężką noc. - Sądzę, że tak - powiedział Ford. - Zabieramy go na salę operacyjną, żeby mu wyjąć kulę z nogi. Chirurg ruszył do wyjścia, lecz funkcjonariusz podążył za nim. - Panie doktorze... - Policjant nie odstępował lekarza i na korytarzu. Ford spostrzegł pozostawione na podłodze przez Glorię skrwawione buty i schylił się po nie. - Doktorze, chcę o coś zapytać. Nieprzyjazny ton funkcjonariusza sprawił, że Ford przygotował się w duchu na przykre komentarze. Odwrócił się w jego stronę z poplamionymi szkarłatem butami w prawej ręce. - Proszę bardzo. - Chciałem pana zapytać... - Policjant był tak rozzłoszczony, że musiał zaczerpnąć tchu. -.. .Dlaczego zajął się pan najpierw byle zafajdanym bandziorem, przed funkcjonariuszem postrzelonym w czasie pełnienia służby? - Po pierwsze nie wiem, czy ten młody mężczyzna jest bandziorem — odpowiedział Ford, unosząc ostrzegawczo palec. - Być może jest tylko bogu ducha winnym świadkiem zajścia. Po tych słowach funkcjonariusz zacisnął dłonią usta, jakby starał się zdusić wzbierającą w nim wściekłość. Chirurg dostrzegł obgryzione paznokcie, otarcia hm skórze i brud na kłykciach. - Poza tym okoliczności, w jakich ludzie zostają postrzeleni, nie są dla mnie i s l otne - kontynuował Ford. - Rana szyi bardzo często zagraża życiu. Nie ma pan pojęcia, jak szybko można stracić pacjenta z postrzałem tej okolicy, ponieważ Milko stąd do kręgosłupa i głównych naczyń krwionośnych. Podjąłem decyzję I ipertą na własnych doświadczeniach. Policjant nie wytrzymał. - Przecież widziałem, że mój partner niemal wykrwawił się na śmierć, do iholery! Machnięciem ręki Ford nakazał odejść zatroskanemu Mełvynowi Hershy'e-mu. Zamierzał sam poradzić sobie z pretensjami policjanta. - Mogło to dla pana tak wyglądać. Istotnie, doszło do przejściowej hipowo-lemii w wyniku błędu... w wyniku niezachowania dostatecznej ostrożności. Pana koledze założono jednak wkłucie do żyły i nic mu już nie grozi. Policjant podszedł bliżej, tak że Ford poczuł jego nieświeży oddech. Wie pan, co sądzę, doktorze? Chirurg popatrzył mu wprost w przekrwione oczy. Nie trzeba być telepatą, by znać niekiedy cudze myśli. - Sądzę, że w czasie... w czasie wojny musiałby pan zdecydować, po czyjej jest stronie. Dziesięć minut później Ford mył się do zabiegu operacyjnego. Popatrzył po raz ostatni, jak gorąca woda spływa po jego przedramionach i dłoniach, po czym łokciem nacisnął dźwignię zastępującą kurek. Stawały mu przed oczami twarze wystraszonych ludzi, przyglądających się ze swoich wozów płonącej karetce. Wiedział dokładnie, co myśleli: parę godzin wcześniej, a to mógłbym być ja. Każdej nocy telewizja raczyła widzów opowieściami o gwałtach, morderstwach, strzałach z przejeżdżających samochodów, zabójstwach dla zabawy i zamieszkach, lecz dopiero gdy człowiek poczuł dym i zobaczył krew na chodniku, docierało do niego, jak wiele jest przemocy w Los Angeles. - No i co, doktorku? Ford odwrócił się i ujrzał Conrada Allena, wyspecjalizowanego w torakochi-rurgii - postępowaniu w urazach klatki piersiowej i jej narządów. Allen, nałożył już rękawiczki i był gotowy do operacji nieprzytomnej Meksykanki, z kuląw okrę-żnicy, czekającej na sali operacyjnej numer jeden. 24 25 T Na widok starego przyjaciela Ford wzruszył ramionami. Allen miał ciemną, karmelową cerę i krótkie, najeżone włosy. Jego swobodne, żartobliwe zachowanie pozornie kłóciło się z faktem, iż był doskonałym chirurgiem: zdecydowanym, ostrożnym, szybkim w razie potrzeby. Cechy te przejawiały się w jego postępowaniu z nie zmniejszoną siłą nawet pod koniec dwunastogodzinnej zmiany. Był jedną z niewielu osób na Oddziale Traumatologii, na których Ford mógł polegać w stu procentach. - Policjant powiedział mi właśnie, że powinienem się zdecydować, po czyjej jestem stronie. - Bohaterów czy łajdaków, tak? - odparł Allen z uśmiechem, który marszczył skórę wokół inteligentnych, brązowych oczu. - Raczej: czarnych czy białych. - Peeewnie - Allen przeciągnął pierwszą sylabę, nie przestając się uśmiechać. - Myślałem, że to Loulou Patoulou zepsuła ci ranek. - Widziałeś ją? - Szła właśnie do Haynesa. Doktor Lucy Patou (inaczej Loulou Patoulou lub Sępica) od 1990 roku była w Willowbrook kierowniczką służb epidemiologicznych. Według koncepcji wydziału zdrowia okręgu zadaniem osoby na tym stanowisku była walka ze wzmożoną śmiertelnością wskutek tak zwanych zakażeń jatrogennych - infekcji, na które chorzy zapadają w szpitalu i których szerzeniu się sprzyjają szpitalne warunki. W tym roku, gdy doktor Patou zaczęła pracować w Willowbrook, na oddziale noworodkowym doszło do czterech przypadków zakażeń gronkowcem złocistym; jedno dziecko zmarło. Szczep okazał się oporny na penicylinę, lecz na szczęście skuteczne okazały się wysokie dawki cefalosporyn. Mimo to doktor Patou ustanowiła drakoński reżim, mający na celu usunięcie wszelkich organicznych zanieczyszczeń - obejmował także dezynfekcję zasłon, prześcieradeł, a nawet gumowych uszczelek w takim sprzęcie, jak wentylatory i wózki, oraz mycie całego oddziału środkami odkażającymi. Personel długo po tym nie mógł dojść do siebie. Patou zaczęła pracować jako pediatra; w dziedzinie tej zakażenia są jednym z głównych wrogów klinicystów. Zdaniem Forda, zbyt często patrzyła na wszelkie aspekty opieki szpitalnej z pediatrycznego punktu widzenia, przez co nierzadko wchodziła w konflikty z personelem Oddziału Traumatologii, gdzie zazwyczaj rezygnowano z wymogów sterylności na rzecz szybkości interwencji. Pięć lat w Willowbrook nauczyło Lucy Patou trzymać się z daleka od traumatologii i mało budującego widoku brudnych ludzi, zgłaszających się do szpitala z brudnymi ranami. Oznaczało to niestety, iż przepychanki między kierowniczką służb epidemiologicznych i lekarzami odbywały się na Oddziale Intensywnej Terapii. Doktor Patou żądała wykonywania posiewów z najprzeróżniejszych źródeł, by przekonać się, czy nie zalęgły się tam zarazki. Bez żadnego tłumaczenia nakazywała wymianę aparatów do kroplówek czy materacy, a niekiedy nawet ich palenie. Nawet respiratory wyłączano z użycia, by rozebrać je na części, pobrać próbki do posiewów i złożyć z powrotem. Zdaniem części personelu Oddziału 26 Traumatologii, doktor Patou wolałaby pewnie, żeby Willowbrook nie przyjmowało pacjentów. W szpitalu byłoby wówczas o wiele czyściej. - Widziałeś ją? - spytał Ford. - Czyli z nią nie rozmawiałeś? - O nie, szanowny panie. Ford westchnął. Był przygotowany na zrelacjonowanie jakiegoś zjadliwego komentarza, zauważył jednak zgryźliwą minę Allena. - No i co? —Nie rozmawiałem z nią. Tylko ona mówiła. Łaskawa pani wlepiła we mnie swoje nieruchome oczka - szła właśnie do Russela - i raczyła rzec: „Powiedz doktorowi Fordowi, że nie dam mu spokoju". - O Jezu! Allen spojrzał badawczo na uniesione dłonie Forda, jak gdyby szukał na nich brudu. - Pilnuj czystości, bo zrobi ci posiew z tyłka. Marcus popatrzył na plecy odchodzącego Allena, starając się domyślić, jakie nieszczęścia go czekają, jeżeli rzeczywiście Lucy Patou „nie da mu spokoju". Ich stosunki, od samego początku nie najlepsze, pogorszyły się od zimy tego roku, gdy Ford opublikował artykuł w „California Medical Review". Zajął się w nim nietypowymi zakażeniami ran brzucha u pacjentów z Willowbrook. Głównym czynnikiem sprawczym zakażeń był Enterococcusfaecalis, beztlenowa bakteria, obecna w dolnym odcinku przewodu pokarmowego. Mimo zastosowania szerokiego spektrum antybiotyków, z wankomycyną włącznie, nie udało się powstrzymać rozwoju infekcji. W ciągu dziesięciu tygodni u czterech pacjentów Oddziału Intensywnej Terapii wystąpiła posocznica i doszło do zgonu. Sam fakt, iż rany jamy brzusznej ulegały zakażeniu, nie stanowił niczego wyjątkowego. Ryzyko infekcji było bardzo wysokie bez względu na to, czy rana pochodziła od noża czy od kuli. Poniżej żołądka w przewodzie pokarmowym żyją olbrzymie populacje bakterii. Faktycznie na każdym calu kwadratowym powierzchni ludzkiego jelita znajduje się więcej drobnoustrojów niż ludzi na ziemi. Ciało człowieka składa się z mniejszej liczby komórek, niż wynosi liczba żyjących w nim mikroorganizmów. Jeżeli bakterie pozostają w przewodzie pokarmowym, przyczyniają się - dla własnych potrzeb - do rozkładu tłuszczów, białek, cukrów i zbędnych produktów przemian biochemicznych. Jest to układ ukształtowany między mikroorganizmami i ssakami naczelnymi w czasie milionów lat ewolucji. W pewnym sensie bakterie w przewodzie pokarmowym wykonują brudną robotę i są za to tolerowane. Jeżeli jednak przedostają się poza obręb jelita, stają się groźne. Dlatego właśnie pacjentom z ranami jamy brzusznej profilaktycznie podaje się antybiotyki o szerokim działaniu. Te cztery przypadki infekcji martwiły Forda. Zmusiły go także do napisania artykułu - po pierwsze z powodu nieubłaganego rozwoju zakażeń i niemożności powstrzymania ich przez personel Oddziału Intensywnej Terapii, a po drugie dlatego, iż doszło do ich wystąpienia w bardzo krótkim okresie, w ciągu zaledwie paru tygodni. 27 ^^^kmim^^m^mi-':: W kilka dni po ukazaniu się artykułu Ford został wezwany do dyrektora do spraw lecznictwa. Sam Russell Haynes raczej nie przejmował się tym, co określił jako „nieprzestrzeganie pewnej kultury" przez Marcusa. Dał mu jednak jasno do zrozumienia, że Lucy Patou poskarżyła się, iż jako przedstawiciel szpitala wypowiadał się publicznie na temat który dotyczył jej specjalności i zakresu obowiązków. Doszło do nieprzyjemnej rozmowy, podczas której doktor Patou starała się przywołać Forda do porządku - w jej rozumieniu tego słowa. Przypomniała mu 0 serii zakażeń enterokokami opornymi na antybiotyki w Szpitalu Świętego Tomasza w New Jersey w 1994 roku. Mogła dzięki temu stwierdzić, że przypadki, z którymi miał do czynienia Ford, to nic wyjątkowego. Co więcej, sama liczba infekcji nie świadczyła jeszcze, że wśród ogólnej populacji szerzą się zarazki oporne na antybiotyki, jak zdawał się sugerować Ford w swoim artykule. Faktycznie udowodniono, że oporne bakterie na oddziale intensywnej terapii w New Jersey szerzyły się od pacjenta do pacjenta poprzez skażony sprzęt. Innymi słowy, wierna wyznawanym zasadom Lucy Patou szukała winy w niewłaściwej procedurze postępowania i zaniedbaniach higienicznych personelu, mimo że dokładne badania w Willowbrook nie potwierdziły występowania skażenia enterokokami na Oddziale Intensywnej Terapii. Wsuwając ręce w lateksowe rękawiczki, Ford zastanawiał się nad konfliktem. Zaczął pojmować, o co chodziło Lucy Patou, gdy stwierdziła, że nie da mu spokoju. Dowiedziała się o zaproszeniu go na konferencję organizowaną przez Narodowy Instytut Zdrowia i wymogła na nim, że uzgodni z nią wcześniej tekst wystąpienia. Chciała się upewnić, że przynajmniej dołączy do swoich tez jej zastrzeżenia, a teraz najwyraźniej zaczęła podejrzewać, że Ford zerwał ich umowę 1 celowo robi uniki. Na pewno sądziła, że już napisał to wystąpienie. Problem skomplikował się jednak, ponieważ w ciągu ostatnich tygodni doszło do nowej serii zakażeń opornych na leczenie. Tym razem wywoływały je nie enterokoki, lecz szczep Streptococcus pneumioniae - dwoinki zapalenia płuc. Pierwszą ofiarą infekcj i był dwudziestotrzyletni Murzyn, Andre Nelson. Wiadomo było, że zażywał kokainę i PCP - fencyklidynę. Policja twierdziła, że rozprowadzał również narkotyki. Po ostrym napadzie astmy, jaki miał w swoim mieszkaniu w Lynwood, przyjęto go na Oddział Nagłych Przypadków. Chociaż udało się uzyskać wstępną stabilizację jego stanu, okazało się, że wywiązało się u niego zapalenie płuc. Podobnie jak wcześniejszych zakażeń, również tego nie udało się opanować i po tygodniu Nelson zmarł pod respiratorem wskutek całkowitej niewydolności oddechowej. Od tego czasu w Willowbrook doszło do kolejnych zachorowań na oporne na leczenie zapalenie płuc: jednego na Oddziale Nagłych Przypadków, drugiego na Oddziale Chirurgii Ogólnej. Chociaż było za wcześnie na wyciąganie wniosków, Ford uważał, że duża częstość opornych infekcj i w szpitalu stanowiła poważny powód do troski. Prowadziło to przynajmniej do sugestii, iż selektywna przewaga, jaką wykazały oporne bakterie, uwidaczniała się szczególnie w populacji South Central. Ford nie zdążył opracować swojego wystąpienia właśnie z powodu nowych zachorowań. Gdyby chodziło tylko o ponowne przedstawienie przypadków, opi- sanych w jego artykule, przedyskutowałby je z doktor Patou nawet z satysfakcją. Niestety zabrakło mu czasu, a dodatkowe przyjęcia i trudna sytuacja na oddziale tego ranka odbierały mu szansę na porozumienie się z Lucy Patou w ostatniej chwili. Musiał przeprowadzić operację Rekina, a w programie konferencji jego wystąpienie przewidziano na piętnastą. Ford wszedł do sali operacyjnej numer trzy i przywitał się. Rekina ułożono tak, by umożliwić bezpośredni i szeroki dostęp do górnej części klatki piersiowej, gdyby okazało się to konieczne. Chłopak leżał na plecach z zagłówkiem pod łopatkami, odwrócony od Forda. Gdyby nie rana wlotowa i rurka tracheostomij-na, można by odnieść wrażenie, że Rekin śpi. Chirurg wykonał pierwsze cięcie wzdłuż mięśnia mostkowo-obojczykowo-sutkowego, tuż pod prawym uchem. Kiedy w szczelinie wezbrała krew, potrząsnął głową, by pozbyć się myśli o Lucy Patou, okazało się to jednak niemożliwe. Modlił się, by na konferencji nie zastać jej siedzącej w pierwszym rzędzie. Na autostradzie Harbor panował niewielki ruch. Ford jechał szybko, słuchając przez radio serwisu informacyjnego. Od południa w mieście panował spokój, lecz policja była w pełnym pogotowiu. Przejeżdżając przez dzielnicę Central, monotonnie zmieniającymi się kwartałami przysadzistych, brunatnych domów na posesjach zarośniętych wysuszoną, pożółkłą trawą, Ford mimo woli poczuł się niepewnie. Miał wrażenie, jak gdyby przemierzał ziemię niczyją. Gdy dojrzał na przedzie parę wozów patrolowych, zaczął się ich trzymać, aż zza szarobrunatnej mgiełki wyłoniły się wysokie bloki śródmieścia. Parking Centrum Konferencyjnego miał rozmiary stadionu do baseballu, ale niemal świecił pustkami. Być może potencjalnych przybyszy wypłoszyły wieści 0 niepokojach w South Central. Groźba nieskuteczności antybiotyków była dla Forda o wiele poważniejsza 1 niepokojąca niż zamieszki, chociaż w radiu nie wspomniano o niej ani słowem. Dla chirurgów wszystkich specjalności stanowiła czarny cień, kładący się na przyszłości ich profesji. Rozprzestrzenianie się oporności na leki pośród coraz większej liczby gatunków bakterii groziło cofnięciem się w czasie o ponad pół wieku do dni, gdy najpospolitsze zakażenia mogły okazać się śmiertelne, a wszelkie zabiegi chirurgiczne stawały się bardziej ryzykowne niż rosyjska ruletka. Ford miał zaledwie dziesięć lat, kiedy lekarz naczelny Stanów Zjednoczonych obwieścił, iż postępy medycyny pozwolą wkrótce „zamknąć księgę chorób zakaźnych". W owym czasie optymizm ten wydawał się dość dobrze uzasadniony. Ford dowiedział się później w liceum, że od odkrycia penicyliny w 1928 roku w walce z antybiotykami przegrywały jedna po drugiej kolejne choroby, między innymi szkarlatyna, zapalenie płuc, kiła, dur brzuszny, bakteryjne zapalenie opon mózgowych i największy morderca cywilizacji przemysłowej - gruźlica. W tym 28 29 czasie umiejętność niedopuszczania do rozwoju w otwartych ranach zakażeń pospolitymi, lecz potencjalnie śmiercionośnymi mikroorganizmami w rodzaju gron-kowca złocistego sprawiła, że chirurgia zmieniła się z ostatniej deski ratunku w podstawową gałąź medycyny. W ramowych opracowaniach nie wspominano, że spodziewając się rychłego kresu ery chorób zakaźnych, firmy farmaceutyczne poświęcały coraz więcej środków na badania innych schorzeń, nękających zwłaszcza długo żyjących obywateli rozwiniętego świata: niewydolności krążenia, nowotworów czy reumatoidalnego zapalenia stawów. Triumf okazał sięjednak zdumiewająco krótkotrwały. Na początku lat sześćdziesiątych w Japonii zaczęły się pojawiać oporne na penicylinę szczepy Shigella dysenteriae, bakterii wywołującej biegunki; śmiertelność wynosiła w tych przypadkach do piętnastu procent. Kiedy Ford starał się dostać do college'u, na oddziałach noworodkowych na całym świecie wykrywano śmiercionośne szczepy Streptococcus pneumoniae — dwoinki zapalenia płuc, które powodowały zgony trzech czwartych zakażonych niemowląt poniżej drugiego miesiąca życia. W Południowej Afryce wykryto szczep oporny nie tylko na penicylinę, lecz również na większość jej pochodnych, z ampicyliną, streptomycyną, metycyliną, chloramfe-nikolem i tetracykliną włącznie. Gdy w 1989 roku Ford przenosił się do Willow-brook, mikroorganizmy oporne na całe spektrum antybiotyków były odpowiedzialne za nawrót takich śmiertelnych lub powodujących kalectwo schorzeń, jak cholera, posocznica, gorączka reumatyczna, rzeżączka, trąd czy gruźlica. Ta ostatnia pochłaniała trzy miliony ofiar rocznie, przeważnie w Trzecim Świecie. Chociaż na rynek wprowadzono szereg nowych antybiotyków, wiele chorobotwórczych drobnoustrojów zdołało się z nimi uporać. Należał do nich również gronkowiec złocisty. W wielu szpitalach szczepy supergronkowca—jak je określono - okazywały się oporne na wszystkie antybiotyki z jednym wyjątkiem wan-komycyny. Ford zdawał sobie sprawę, że jeżeli gronkowiec poradzi sobie z tą ostatnią przeszkodą, nadejdzie era postantybiotykowa. Fakt, iż bakterie stawały się z czasem odporne na działanie antybiotyków, nie był sam w sobie zaskakujący. Zgodnie z teorią ewolucji przypadkowe mutacje genów bakteryjnych wcześniej czy później musiały doprowadzić do wyłonienia się form zdolnych przetrwać chemiczny atak we wszelkiej postaci. Nowe szczepy nie tylko zyskiwały gigantyczną przewagę w konkurencji z pozostałymi - w końcu je wypierały i stawały się dominujące. Trudno było jednak przewidzieć, że proces ten okaże się tak szybki. Zajmował nie wieki czy tysiąclecia, lecz zaledwie lata, miesiące, a czasem nawet tygodnie. Jeszcze bardziej alarmujący był fakt, iż bakterie okazały się zdolne do przekazywania między gatunkami genów kodujących oporność, co nie zdarzało się nigdzie indziej w królestwie zwierząt. Stanowiło to szczególne źródło troski w szpitalach, gdzie pacjenci z różnymi zakażeniami wchodzą ze sobą w kontakt - w sensie epidemiologicznym - za pośrednictwem wspólnie użytkowanego wyposażenia czy samego personelu medycznego. Ten sam problem odbijał się może w nieco mniejszym zakresie, lecz o wiele bardziej dramatycznie pośród osób z upośledzonym układem odpornościowym - narkomanów, cukrzyków, chorych na AIDS, stanowiących sporą część 30 pacjentów Marcusa Forda. Często dochodziło u nich jednocześnie do rozmaitych zakażeń, bowiem ich systemy odpornościowe były zbyt słabe, by uporać się z nimi w zarodku. Najbardziej niepokoiło Forda, że niewłaściwe korzystanie z antybiotyków jedynie przyspiesza szerzenie się oporności pośród bakterii. Zamiast oszczędnego stosowania leków i podawania ich jedynie w sytuacjach, gdy trudno jest liczyć, że naturalne siły obronne organizmu uporają się z zakażeniem, wciąż szastano antybiotykami, traktując je jako panaceum nawet na tak banalne schorzenia, jak zapalenie gardła, ból zębów, trądzik czy przeziębienie. Stosowano je do opylania ścian oddziałów szpitalnych, kilogramami karmiono nimi kury i świnie. Powszechne zapotrzebowanie i organizowane przez producentów kampanie reklamowe w rozwiniętym świecie sprawiały, iż lekarze poddawani byli bardzo silnemu naciskowi, by przepisywać najnowsze produkty farmaceutyczne, zamiast pozwalać pacjentom na dochodzenie do zdrowia z pomocą sił natury. Badania w Europie i Stanach Zjednoczonych wykazały, że w od jednej trzeciej do połowy przypadków antybiotyki zlecano niepotrzebnie lub błędnie. W krajach rozwijających się sytuacja była jeszcze bardziej dramatyczna. Producenci, wiedzeni chęcią opanowania nowych rynków zbytu, forowali swoje wyroby bez żadnych zahamowań, chociaż służba zdrowia w tych państwach często nie była w stanie odpowiednio nadzorować terapii tymi preparatami. Sytuacja ta doprowadziła do powszechnego leczenia się na własną rękę. Mnóstwo łudzi, nieświadomych konsekwencji, zażywało antybiotyki tylko wtedy, gdy występowały u nich objawy chorobowe, nie zaś przez pełny okres, niezbędny do zlikwidowania wywołujących je bakterii. Dzięki temu przeżywały oczywiście niewielkie kolonie mikrobów, które najlepiej radziły sobie z wrogimi im antybiotykami. Cena leków, zwłaszcza dla biedoty w krajach rozwijających się, często wymuszała tę fałszywą kalkulację. Bez względu na przyczynę- czy było nią ubóstwo, czy ignorancja - rodzaj ludzki prowadził selektywną hodowlę bakterii opornych na leki, równie skutecznie, jak gdyby świadomie zabrano się do tego w laboratorium. Mimo to zużycie antybiotyków na świecie wzrastało. Narodowy Instytut Zdrowia szacował, że w roku dwutysięcznym ogółem pięćdziesiąt tysięcy ton tych środków zostanie podanych ludziom, zwierzętom i roślinom. Zanosiło się na genetyczną manipulację na skalę nieporównywalną w historii życia na ziemi, bez planu, reguł i jakiejkolwiek kontroli. Popołudniowa sesja była już w toku, gdy Ford dotarł na konferencję. W foyer chirurg dostał od młodych kobiet w szkarłatnych kostiumach identyfikator i pokaźną teczkę na dokumenty. Po obydwu stronach holu stały wysokie dekoracje kwiatowe, dyskretnie oświetlone ukrytymi lampami. - Obawialiśmy się, że się pan nie pojawi, doktorze Ford - powiedziała wysoka, pięćdziesięcioletnia kobieta z napiętą skórą na twarzy, zapewne w wyniku operacji plastycznej. Utkwiła wzrok w jego krawacie, który najwidoczniej był przekrzywiony. -Nazywam się Julia Lacey, jestem organizatorką konferencji. 31 Jej dłoń okazała się gładka i zdumiewająco chłodna, choć z drugiej strony klima-;acja w centrum konferencyjnym była wystarczająco skuteczna, by drżeć z zimna, rd pomyślał z zażenowaniem o swojej dłoni, która na pewno lepiła się od potu. - Mam nadzieję, że nie miał pan trudności z dojazdem - dodała. - Wskazów-były dobre? - Owszem, żadnych problemów - odparł Ford. - Przyjechałbym wcześniej, ; miałem dużo pracy w szpitalu. Na pewno orientuje się pani dlaczego. - Oczywiście - powiedziała Julia Lacey z uśmiechem pełnym zawodowej ścinności. - Proszę za mną, jest dla pana zarezerwowane miejsce. Poprowadziła Forda korytarzem biegnącym wzdłuż sali konferencyjnej. Z wnę-a dochodził odbijający się echem od ścian wzmocniony głos występującego wła-ie mówcy. Ford poczuł nerwowy skurcz żołądka. Sala wyglądała na olbrzymią, istanawiał się, ile ludzi w niej zastanie. Korzystając z tego, że Julia Lacey patrzy-w inną stronę, spróbował poprawić sobie krawat. - Węzeł zacisnął siew stawiają opór kulkę. Powinien zawiązać go od nowa, ale nie miał na to czasu. Julia Lacey otworzyła drzwi obok jaskrawo oświetlonego podium. Ford ujął nakryty suknem stół, za którym zasiadało pięciu mężczyzn w ciemnych gar-turach, każdy z tabliczką z nazwiskiem przed sobą. Na przodzie podwyższe-a stał przemawiający z mównicy człowiek. Ford nie zdołał dojrzeć ibliczności. Jeden z mężczyzn za stołem zauważył Marcusa i organizatorkę, po czym pod-edł do nich. Był to Marshall West, stary przyjaciel Forda z akademii medycz-jj, ostatnio mianowany na eksponowane stanowisko w okręgowym wydziale Irowia. Właśnie dzięki Westowi zaproszono Forda do udziału w konferencji. )dczas takich spotkań wśród mówców przeważali mikrobiolodzy i farmakolo-y, specjaliści od badań nad lekami i ich produkcją. Chirurgów, pospolitych yrobników medycyny, zwykle nie zapraszano, West doszedł jednak do wniosku, : warto zapoznać się z opinią kogoś z „linii frontu", jak to określił. Ford nie iciał go zawieść. Chociaż obydwaj byli w tym samym wieku, Marcus nie mógł się pozbyć uczu-a, że czas okazał się łaskawszy dla przyjaciela. Gęste, ciemne włosy Westa do-ero ostatnio zaczęły siwieć, bystre spojrzenie i lśniąca cera świadczyły o zdro-ej diecie i regularnym śnie. West był zapalonym atletą, zdobył mistrzostwo stanu [ichigan w biegu przez płotki i do tej pory dbał o kondycję. Szyty na miarę gar-tur i biała koszula ze sztywnym kołnierzykiem podkreślały jego muskulaturę, a widok kolegi Ford poczuł się jeszcze bardziej zaniedbany niż zwykle. - Marcus, tak się cieszę, że zdołałeś do nas dotrzeć - wyszeptał West, potrzą-ijąc oburącz dłonią Forda, gestem godnym polityka. - Obawiałem się, że sytu-;ja w mieście nie pozwoli ci wyrwać się z pracy. Co się tam właściwie dzieje? ajecie sobie radę? - Tak, tak - odparł Ford. - Jak zwykle. Zeszłej nocy mieliśmy urwanie głowy, ryszałeś o tej dziewczynce, Hammel? -Nie dadzą nam o niej zapomnieć. Centrala telefoniczna blokowała się przez iły dzień. Przyjechałem na konferencję, żeby się od tego oderwać. 32 - Pomyślałem, że media skupiły się na szpitalach. Cały tabun pismaków rozbił obóz na naszym parkingu. - Być może, ale teraz zaczęto robić z tego problem dostępności do usług medycznych, a to moja działka. - West przysunął się bliżej Forda. - Prawdę mówiąc, zastanawiam się, czy na dłuższą metę cała sprawa nie okaże się dla nas korzystna. O tej małej trąbi się w całym kraju, na pewno częściowo wskutek niepokojów w mieście; a to, o czym mówią całe Stany, wpływa na głosy kongresma-nów, jeżeli rozumiesz, co mam na myśli. Ford pokiwał głową. Polityka stanowiła specjalność Westa, zwłaszcza problemy władzy federalnej. Dlatego właśnie radni okręgu mianowali go na specjalnie utworzone stanowisko na szczycie struktury administracyjnej wydziału zdrowia i przyznali mu całkowitą autonomię działania. Popularnie określano Westa mianem Cara Zdrowia. Liczono, że dzięki swoim kontaktom i doświadczeniu zdoła wyciągnąć więcej funduszy od władz federalnych i stanowych, co zapobiegnie -zdawałoby się nieuchronnej - likwidacji systemu publicznej opieki zdrowotnej w okręgu o większej liczbie mieszkańców niż cały stan Georgia. Ford i West rzadko spotykali się po ukończeniu studiów, chociaż kariera zawodowa każdego z nich wiodła przez Ann Arbor i Waszyngton. Marcus, zafascynowany tempem i różnorodnością pracy w specjalności chirurga urazowego, wstąpił do korpusu medycznego armii. Natomiast Marshall zajął się wyszukiwaniem materiałów źródłowych w ekipie senatora Hala Burroughsa z Partii Demokratycznej, jednego z pierwszych propagatorów reformy opieki zdrowotnej i przyjaciela rodziny Westów. Przez kilka miesięcy Ford i West starali się podtrzymywać kontakt, lecz z upływem czasu dla obydwóch stawało się to coraz trudniejsze - czas wolny Marcusa w trakcie stażu równał się praktycznie zeru. Zanim Ford przeniósł się do Kalifornii, jego komunikacja z Marshallem ograniczyła się do przesyłania sobie bożonarodzeniowych pocztówek. West zdobył rozgłos podczas swej następnej pracy w Waszyngtonie, w Departamencie Zdrowia i Opieki Społecznej. Przypisywano mu kluczową rolę w opracowaniu planu kryzysowego na wypadek epidemii gruźlicy opornej na leczenie, określanej jako MDR-TB od angielskiego teiminumultidrug-resistant tuberculosis. Początkowo zachorowania szerzyły się głównie wśród więźniów w Miami i Nowym Jorku, lecz szybko pojawiły się również wśród pozostałej części populacji, zwłaszcza w biedniejszych okolicach, gdzie rozpowszechnione były zakażenia AIDS i narkomania. Po szeroko zakrojonych testach ustalono, że tylko jeden antybiotyk jest skuteczny w zwalczaniu prątków - streptomycyna, opracowana jako druga po penicylinie. Okazało się jednak, że od dawna zaprzestano produkcji tego leku. Wywarcie nacisku na przemysł, by wznowił syntezę antybiotyku, było trudnym zadaniem. Należało zawiesić funkcjonujące, dochodowe linie produkcyjne. Zważywszy, iż leku nie chronił żaden patent, perspektywy rentowności rysowały się skromnie. Sytuację pogarszał dodatkowo fakt, iż zapotrzebowanie na lek dotyczyło głównie Trzeciego Świata. Uważano, że właśnie dzięki sile przekonywania Marshalla Westa udało się pokonać te 33 Zaoferowanie Westowi obecnego stanowiska przez radnych okręgu wiązało się z innym kryzysem, tym razem natury finansowej. W ubiegłym roku Los Angeles stanęło w obliczu bankructwa, podobnie jak Okręg Orange. Po czterech latach nieumiarkowanych wydatków - częściowo w rezultacie zamieszek z 1992 roku i serii klęsk żywiołowych - okazało się, że cierpliwość wierzycieli okręgu wyczerpała się. Obniżenie kategorii długu przez zajmujące się tym agencje sprawiło, że nie można było nawet liczyć na znalezienie innych kredytodawców. Radzie nie pozostało nic innego, jak obciąć natychmiast wydatki o dwadzieścia procent, by zrównoważyć budżet hrabstwa wynoszący jedenaście bilionów dolarów. Cięcia nie ominęły naturalnie wydziału zdrowia, który stanął w obliczu zamknięcia największego szpitala w regionie, będącego również kliniką akademicką - LA County/USC Medical Center. Dotyczyło to również wszystkich instytucji opieki psychiatrycznej oraz całej sieci ośrodków i poradni, wykonujących niemal wszystkie szczepienia oraz zapewniających opiekę pediatryczną, prewencję zdrowotną w lokalnej społeczności, a także lecznictwo w nagłych przypadkach. Groziła też drastyczna redukcja pozostałych form opieki ambulatoryjnej. Jeden z dziennikarzy stwierdził, że bez planu restrukturyzacji i pieniędzy z Waszyngtonu publiczna opieka zdrowotna w Los Angeles ograniczy się wyłącznie do zbierania z ulic ni e- boszczyków i rannych. Zanim radni wysunęli swą propozycję, krążyły już pogłoski, że Marshall West może ubiegać się o obieralne stanowisko, chociaż oceniano, że jest zbyt miody, by mógł zostać członkiem Kongresu. Mimo to przyjęcie oferty władz okręgu przez Westa wywołało zaskoczenie. Nowo stworzone stanowisko Cara Zdrowia było politycznym gorącym kartoflem. Chociaż redukcje zatrudnienia i zamykanie instytucji były nieuniknione, właśnie Car pełnił kluczową rolę w decydowaniu, kogo i kiedy to dotknie. Sprawując taką funkcję, trudno było liczyć na zyskanie popularności. West jednak wszystkich zadziwił. Po dyskusjach z ekipąprezydenta i rozmowach ze swoimi starymi znajomymi z Departamentu Zdrowia zdołał uzyskać z rezerwy budżetowej dodatkowe trzysta pięćdziesiąt milionów dolarów. Subwencja była uzależniona od wprowadzenia w życie planu restrukturyzacji, w którym kładziono nacisk na opiekę ambulatoryjną i prewencję, nie zaś na znacznie droższe lecznictwo szpitalne. Wielu ludzi w dalszym ciągu sprzeciwiało się programowi, określanemu jako Plan Westa. Do Willowbrook docierały nawet pogróżki - zapowiadano podłożenie bomby. Większość zdawała sobie jednak sprawę, że alternatywa była o wiele gorsza. Ford spotkał wreszcie Westa pół roku wcześniej, gdy ten przyjechał do Willowbrook, by zapoznać się z sytuacją w szpitalu. Już wówczas Marcus zdumiał się, jak mało zmienił się jego przyjaciel. - Co z frekwencją? - spytał. - Wszyscy zostali w domach? - Tylko niektórzy, ale mamy większość przedstawicieli przemysłu i trochę dziennikarzy - odparł West. - Jesteś gotów, żeby zaraz zacząć? Jeżeli nie, będę musiał ich jakoś zagadać. Teoretycznie prowadzę tę konferencję. - Dam sobie radę, żałuję tylko, że nie miałem więcej czasu na przygotowania. Chciałem... - Nie przejmuj się, wniesiesz trochę świeżej atmosfery po doktorze Van Brocku i jego australijskich mrówkach. Wierz mi, przyda nam się odrobina kontaktu z rzeczywistością. - Dołożę wszelkich starań. - Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć. - West klepnął Forda po ramieniu. -Chodźmy. Zaprowadził Marcusa do pustego miejsca za stołem i sam zasiadł pośrodku. Stojąc przy mównicy doktor Van Brock, wysoki mężczyzna z równo przystrzyżoną brodą i teutońskim akcentem, wygłaszał podsumowanie swojego wystąpienia. Według programu nosiło ono tytuł: „Środki przeciwinfekcyjne w naturze - alternatywne strategie badawcze". Słuchało go około stu pięćdziesięciu uczestników konferencji, chociaż sala mogła pomieścić trzykrotnie więcej osób. - Przez lata przywykliśmy myśleć o antybiotykach jak o wynalazku nowoczesnej medycyny, których jedynym zadaniem jest chronić ludzi i zwierzęta domowe przed zakażeniami bakteryjnymi - mówił Van Brock. - Zapominamy, że mechanizmy ochrony przed bakteriami zostały wypracowane przez same mikroorganizmy na długo przed pojawieniem się roślin czy zwierząt na ziemi. Substancje wytwarzane przez niektóre gatunki grzybów stanowiły punkt wyjścia do opracowania pierwszych antybiotyków, oczywiście z penicyliną włącznie. - Van Brock zwracał się wprost do widowni, nie zaglądając do notatek. - Mam nadzieję, że nasze prace nad rodzajem Formicidae w Australii i Azji wykażą, iż wojnę z bakteriami toczą również bardziej złożone organizmy, w tym najliczniejsza grupa gatunków w królestwie zwierząt- owady. Być może przez badanie ich strategii przeciwbakteryjnych zyskamy w najbliższych latach nowe, fascynujące perspektywy. Mówca zebrał swoje notatki, przyjmując z uśmiechem oklaski zebranych. Mimo wcześniejszego komentarza Westa, Ford miał wrażenie, że publiczność ciepło przyjęła doktora Van Brocka i jego wystąpienie. Naukowca wyróżniało żarliwe, napawające zaufaniem zachowanie, przypominające profesorów ze Środkowej Europy, stale pojawiających się w starych filmach fantastycznych. Poza tym idee Van Brocka mogły być rzeczywiście obiecujące. Niewykluczone, że lepsze poznanie świata owadów dałoby pouczające lekcje, jak radzić sobie z zarazkami. Koncepcja była warta zachodu chociażby z tego względu, że w ciągu kilku ostatnich lat klasyczne badania farmakologiczne przyniosły niewiele nowego. West wstał z miejsca, by podziękować doktorowi Van Brockowi, gdy Ford dojrzał wśród publiczności Lucy Patou - siedziała w drugim rzędzie. Wpatrywała się wprost w niego; uniesiona głowa uwydatniała gładki zarys szczęki i wysokie kości policzkowe. Ford poczuł, że zaczyna się rumienić. Lucy Patou pewnie sądziła, że celowo jej unika, więc zjawiła się na konferencji i wlepiała w niego wzrok z zażartością członkini Policji Myśli. Siedzący obok niej mężczyzna nachylił się i powiedział coś, co wywołało uśmiech na jej twarzy. Ford zastanowił się, czy nie skinąć dłonią, by rozładować napięcie, miał jednak wrażenie, że lekarka nie zareagowałaby na jego gest. Naprawdę chciała mu się dobrać do skóry. Pierwszą część wystąpienia Ford zaliczył bez większych trudności. Scharakteryzował pracę Oddziału Traumatologii szpitala Willowbrook i rodzaj popula- 34 35 cji, którą obsługiwał. Wśród publiczności zapanowało posępne milczenie, gdy podawał wysokość odsetka pacjentów żyjących z zasiłków oraz rosnącą liczbę tak zwanych osób bez dokumentów - przeważnie nielegalnych imigrantów z Meksyku. Dobitnie podkreślił, że wielu z tych ludzi nie ma praktycznie żadnego kontaktu z fachową opieką zdrowotną, bowiem nie są ubezpieczeni lub po prostu nie wiedzą, dokąd się po nią zwrócić. U wielu występowały ewidentne objawy niedożywienia, równie częste, jak w krajach Trzeciego Świata. Odnosiło się to zarówno do dzieci, jak i dorosłych. Dzieci zaś stanowiły około jednej trzeciej liczby przyjęć do Oddziału Traumatologii w Willowbrook. Ford dbał, by w jego głosie nie było ani śladu emocji. Nie chciał, aby jego wystąpienie brzmiało jako apel charytatywny lub co gorsza, polityczna agitacja. Definiował jedynie warunki swojej pracy, nie apelował natomiast do czyjegokol-wiek sumienia. A jednak przemawiając, czuł rosnący smutek i zażenowanie. Może sprawiała to tylko jego wyobraźnia, jednak odczucia te towarzyszyły mu stale w miarę upływu lat, z coraz większą siłą. To samo działo się z nim podczas rozmów z sąsiadami i starymi przyjaciółmi - osobami z zamożnej klasy średniej, zakładającymi rodziny i pnącymi się po szczeblach kariery. Gdy Ford mówił o South Central i bolączkach tej dzielnicy, wysłuchiwali go tak, jak informacji w wieczornym dzienniku o kolejnej klęsce głodu w Afryce. Czuli się winni nie dlatego, iż byli za to odpowiedzialni, lecz dlatego, iż zdawali sobie doskonale sprawę, że nie kiwną nawet palcem, by zaradzić dramatowi. Ford nadal unikał wzroku Lucy Patou, gdy przeszedł do omawiania przypadków opornych na leki zakażeń, których był świadkiem w ciągu ubiegłego roku: najpierw enterokokami, potem dwoinką zapalenia płuc. Było mu jeszcze ciężej, ponieważ zdawał sobie sprawę, że Lucy Patou śledzi każde jego słowo, co stanowiło przecież jej specjalność. Mimo to opisał szczegółowo każdy przypadek: rozwój objawów, przeprowadzone badania, próby leczenia. Opowiedział również, jak za każdym razem organizowano szczegółową kontrolę Oddziału Intensywnej Terapii i jego wyposażenia, by ustalić, czy zakażenie mogło mieć charakter jatro-genny - w tym przypadku wewnątrzszpitalny. - Ponieważ kontrole wypadły negatywnie, moim zdaniem należy przyjąć, że w populacji South Central, a być może i w innych dzielnicach Los Angeles zaskakująco często występują przypadki infekcji opornych na antybiotyki. Istnieją różne wytłumaczenia tej sytuacji, lecz należy uznać za wysoce prawdopodobne, że odpowiedzialny jest za to brak kontroli nad rozprowadzaniem i stosowaniem antybiotyków. Dlatego też uważam, że problem oporności jest przynajmniej częściowo pochodną finansowania opieki zdrowotnej. Kilka osób poprawiło się w krzesłach. Lucy Patou skrzyżowała ramiona na piersiach i przesunęła się na brzeg siedzenia, jak gdyby hamowała się, by mu nie przerwać. Ford brnął dalej: - Brak środków tu, w Stanach, to zapewne tylko część problemu. Ponad dwadzieścia lat temu szczep Salmonella typhi, wywołujący dur brzuszny, stał się przyczyną śmierci setek ludzi w Meksyku. Groziło, że epidemia rozszerzy się również na Stany. Dochodzenie komisji Senatu ustaliło, że bakterie uległy mutacji, ponie- 36 waż przemysł farmaceutyczny agresywnie promował chloramfenikol w Meksyku i innych krajach i zachęcał do stosowania go w najrozmaitszych schorzeniach. Pojawiające się wcześniej ostrzeżenia zostały zlekceważone. Ameryka Łacińska stanowi rezerwuar wielu mikroorganizmów alarmująco opornych na leki, chociażby biotypu El Tor Yibrio cholerae - przecinkowca cholery. Do chwili obecnej stał się on przyczyną co najmniej dziewięciu tysięcy zgonów. Liczba jego nosicieli na półkuli zachodniej wynosi teraz co najmniej milion osób. Ford podniósł głowę znad notatek. Uczestnicy konferencji wymieniali spojrzenia. Ale Ford nie miał pojęcia, co to może oznaczać. Nie powinni być zaskoczeni danymi, które przedstawił. Opisane przez niego epidemie były doskonale znane i udokumentowane, lecz z niewiadomego powodu zebrani zdawali się okazywać zdziwienie, że zostały tu przytoczone, jak gdyby nie miały żadnego związku z obecną sytuacją. Ford poczuł, że serce bije mu coraz szybciej. Musiał przeprowadzić swój logiczny wywód do końca. Może po prostu mówił zbyt rozwlekle? Odwrócił kartkę i stwierdził, że patrzy na skrótową wersję swoich wstępnych uwag. - Chciałem powiedzieć... - zaczął znowu. Ktoś na sali odchrząknął. Ford odwrócił następną kartkę, bo położył ją do góry nogami. - Chciałem stwierdzić, że po prostu... Okazało się, że druga kartka również dotyczy omówionych wcześniej zagadnień. Musiał zapodziać notatki w swoim gabinecie albo... Dopiero po chwili przypomniał sobie, że resztę notatek wystąpienia nagrał na kasetę dyktafonu. Rozejrzał się po audytorium, po rzędach wzniesionych ku niemu twarzy. Sto pięćdziesiąt osób. Dyrektorzy firm, specjaliści od opieki zdrowotnej, przedsiębiorcy z branży biotechnologii. Profesjonaliści — odnoszący sukcesy, cywilizowani. Siedzieli w milczeniu, czekając grzecznie na dalszy ciąg przemówienia Forda, napełniającego płuca czystym, chłodnym, „cywilizowanym" powietrzem przed powrotem do South Central, do świata przemocy i barbarzyństwa, który sami dawno już spisali na straty. Pewnie ciekawiło ich, gdzie Ford popełnił swój błąd. - Możemy nadal szukać nowych leków, panaceum mogącego zaradzić każdemu nowemu problemowi, ale czynimy to od dwudziestu lat i okazuje się, że nasze wysiłki idą na marne. Przegrywamy wojnę - kontynuował swoją przemowę. Ujrzał, że parę osób na sali podniosło energicznie głowy, jak gdyby nagle publiczność okazała zainteresowanie jego słowami. - Oczywiście pilnie potrzebujemy nowych antybiotyków, ale w obecnej sytuacji zarazki szybciej wypracują mechanizmy obronne, zanim zdołamy wynaleźć skuteczne antidotum. Po co wyszukiwać nowe specyfiki, nowe strategie postępowania, skoro za dwa lata bakterie i tak się z nimi uporają? Z boku sali rozległ się wyraźny szmer. Argumenty Forda nie mogły zostać przychylnie przyjęte przez zebranych, wśród których znajdowało się wielu przedstawicieli firm farmaceutycznych. Fordowi zrobiło się nagle gorąco. - Zdaję sobie sprawę, że przedsiębiorstwa farmaceutyczne to nie instytucje charytatywne i muszą sprzedawać swoje wyroby z zyskiem. Powstaje jednak konflikt: im powszechniej stosowane są te antybiotyki, tym mniejsza staje się ich skuteczność. Masowa dystrybucja jest zapewne dochodowa na krótką metę, lecz 37 wstawanie wskutek niej szczepów opornych na leki stanowi zagrożenie dla nas szystkich. Bakterie nie zważają na granice, tak samo jak nie obchodzi ich rasa y... dochód. - Ford obejrzał się na Marshalla Westa: jego twarz wyrażała skry-me zaskoczenie, połączone z rozbawieniem. - Obecna konferencja poświęco-l jest priorytetom medycznych badań rozwojowych. Poproszono, bym przedsta-ił swój punkt widzenia w tej dziedzinie z perspektywy oddziału intensywnej rapii. Cóż, priorytetem badań rozwojowych powinna być zmiana modelu stoso-ania leków. Owszem, zależy mi na zwiększeniu nakładów na opiekę zdrowotną. tory lekarz tego sobie nie życzył Zależy nam na uzyskaniu jak największej ilo-i niezależnych informacji o infekcjach opornych na leczenie, byśmy przynaj-niej wiedzieli, czego możemy się spodziewać. Przede wszystkim jednak życzy-ym sobie o wiele dokładniejszego nadzoru, gdzie i w jaki sposób stosuje się itybiotyki. Może użyję niemodnego słowa, lecz mówię w tej chwili o rządowej mtroli nad sprzedażą, eksportem i wszelkimi innymi zagadnieniami dotyczący-i rozprowadzania tych leków. Zważywszy, co wiemy, uważam, że jest to logicz-: posunięcie. Nie widzę lepszego rozwiązania, jeżeli w szpitalach takich jak lllowbrook nadal mamy ratować życie. Ford zebrał swoje notatki. Planował, że jego wystąpienie będzie miało bar-ńej profesjonalny, mniej alarmistyczny ton. Chciał przedstawić swoje argumen-w sposób uporządkowany, krok po kroku, a nie galopować do ostatecznej kon-uzji. Było na to jednak za późno. Na sali rozległy się rzadkie, pełne wahania ¦awa. - Dziękuję - wymamrotał. Chciał już odejść od mównicy, lecz Marshall West natychmiast poderwał się tj& stołu. - Jestem pewny, że doktor Ford odpowie na wszelkie pytania. Czy ktoś...? ik, proszę bardzo! Elegancko ubrany mężczyzna o popielatych włosach i w okularach w grubej jrawie podniósł się i wziął mikrofon od jednej z dziewcząt w szkarłatnych ko~ iumach. - Ed Sampson, laboratorium Biofactor Research - przedstawił się posępnym tosem z południowym akcentem. - Doktorze, nie sądzi pan chyba, że firmy far-laceutyczne są odpowiedzialne za sposób rozprowadzania antybiotyków w kra-ich Trzeciego Świata? Przecież nie mamy na to żadnego wpływu. Ford spodziewał się tak oczywistej obiekcji. - Uważam, że w rzeczywistości wszystkie firmy farmaceutyczne i ich lokal-e przedstawicielstwa sprzedają swoje wyroby na tyle nachalnie i - pozwolę so-ie rzec - nieodpowiedzialnie, na ile pozwalają miejscowe warunki. Przypadek ramowania chloramfenikolu w Meksyku stanowi dobitną ilustrację tej sytuacji, nie sądzę, by coś się zmieniło od tamtej pory. Co więcej, gdy kraje Trzeciego wiata próbowały organizować scentralizowany, racjonalny system dystrybucji ;ków, spotkało się to ze sprzeciwem wielkich firm farmaceutycznych, wskazują-ych na ograniczanie praw wolnorynkowych. W istocie nasz rząd niejednokrot-ie groził wstrzymaniem pomocy dla krajów rozwijających się, których politykę 38 dystrybucji leków uznawano za nadmiernie restrykcyjną. Nie jestem ekspertem w dziedzinie przemysłu farmaceutycznego ani żadnego innego, lecz jako lekarzowi, wydaje mi się, iż jeśli producenci nie mogą lub nie chcą zadbać, by ich wyroby były stosowane we właściwy sposób w jakimś kraju, i nie chcą pozwolić na taką kontrolę nikomu innemu, powinny w ogóle wstrzymać się od rozprowadzania tam swoich produktów. Słowa Forda wywołały szmer konsternacji na widowni. Uniosło się parę rąk, jednak Ed Sampson postanowił nie rezygnować. - Rynek farmaceutyczny cechuje silna konkurencja, doktorze. Obejmuje on nie tylko inwestorów i udziałowców, ale także pracowników. Nie martwi pana, że dalsze rządowe regulacje prawne po prostu zlikwidują wszelkie bodźce do prowadzenia przez firmy badań naukowych? Zważywszy na czas, potrzebny do zatwierdzenia nowych preparatów przez Administrację Leków i Żywności, i tak coraz trudniej jest wykroić fundusze na badania. Chodzi o pieniądze udziałowców, którzy nie mogą przecież zrzec się dywidend, prawda? Pytanie - o ile było to pytanie najwyraźniej spodobało się publiczności. - Motyw zysku jest niewątpliwie istotny, ale dochody przemysłu farmaceutycznego niekoniecznie muszą oznaczać, że świat staje się zdrowszy - odparł Ford. - W ciągu ubiegłych trzydziestu lat nastąpił olbrzymi wzrost ilości zażywanych leków, chociaż nie dostrzegam istotnej poprawy stanu zdrowia społeczeństwa. Bądźmy szczerzy: ze wszystkich krajów rozwiniętych w Stanach Zjednoczonych odsetek śmiertelności niemowląt jest obecnie najwyższy, a częstość przewlekłych infekcji stale rośnie. Jeżeli zastanowimy się nad sytuacją globalną, zasługi przemysłu farmaceutycznego prezentują się znacznie mizerniej. Zanim jeszcze oporne na leczenie szczepy prątków gruźlicy zaczęły szerzyć się w Stanach, w Trzecim Świecie umierały na tę chorobę trzy miliony ludzi rocznie, a mimo to jedyny skuteczny lek wycofano z produkcji. Marshall West przytaknął po tych słowach; już się nie uśmiechał, natomiast patrzył na Forda z niecodziennym napięciem na twarzy. Marcus kontynuował: - Jak sam pan powiedział, farmaceutyka to przemysł. Skupia swoją uwagę na najbardziej lukratywnych rynkach: zamożnych populacjach, gotowych zapłacić najwyższąmożliwą cenę za najnowsze produkty. Ignoruje jednak potrzeby wszystkich innych, czyli większości. Jednakże właśnie biedota jest najbardziej narażona na zakażenia nową generacją mikroorganizmów opornych na leki. Obawiam się, że ta - by tak rzec - ciasnota spojrzenia srodze się na nas zemści. Sampson zrobił niezadowoloną minę, West jednak nie dopuścił, by kontynuował polemikę. - Następne pytanie - powiedział. - Proszę, pan w drugim rzędzie. Chodziło o mężczyznę siedzącego obok Lucy Patou. Miał jasne włosy, okulary i muszkę. Jego uśmiech wzbudził w Fordzie złe przeczucia. - John Downey junior z Miranda Technologies. - Uniósł mikrofon do ust jedną ręką, drugą trzymał w kieszeni spodni. - Doktorze, o ile zrozumiałem, pańskie poglądy opierają się na obserwacji przypadków, z którymi miał pan do czynienia w Willowbrook. Tych, które pan nam dzisiaj przedstawił? 39 T - Istotnie - odparł Ford. - Uważa pan, że większe środki, dokładniejszy nadzór medyczny i surowsze zepisy prawne, regulujące działanie przemysłu farmaceutycznego, zapobiegły-r wystąpieniu takich przypadków, zgadza się? - Myślę, że poprawiłoby to sytuację. - Tak... - Downey przeniósł ciężar ciała na pięty, namyślając się przez chwi-nad dalszym ciągiem pytania. - Rozumiem. O ile jednak pamiętam, doktorze, iększość z opisywanych przez pana przypadków dotyczyła narkomanów, także mdlarzy narkotyków, czyli ludzi, którzy świadomie osłabili swoje organizmy sroiną, PCP i podobnymi substancjami. Oczywiście zasługuje na pochwałę to, : pan i pańscy koledzy poświęcają się opiece nad tego rodzaju jednostkami, czy dnak pana zdaniem usprawiedliwione jest wyrzucenie olbrzymich pieniędzy yywracanie do góry nogami zasad funkcjonowania całej gałęzi przemysłu po to lko, by zadbać o zdrowie osób, które same się nim nie przejmują? John Downey junior stal się nagle najpopularniejszą osobą na sali. Więk-;ość zebranych kiwała głowami i szeptem wyrażała swoje poparcie; niektórzy )sunęli się nawet do oklasków. - Pacjent to pacjent - wydusił z irytacją Ford. - Nie jest moim zadaniem )konywanie segregacji... Poza tym fakt, iż u części tych osobników mogło dojść ) upośledzenia układu odpornościowego, nie zmienia tego, iż przyczyną ich in-kcji stały się bakterie oporne na liczne, a może nawet na wszystkie antybiotyki, ależało się spodziewać, że do zakażeń dojdzie przede wszystkim u ludzi z nie-ydolnym układem odpornościowym. Komentarze na sali ustały. Co najmniej kilka osób wyszło, zapinając mary-irki. Uniosło się kilka rąk. Ford miał wrażenie, że tonie. - Co do kosztów, chciałbym dorzucić jeden komentarz. - West wstał nagle, dczekał chwilę, aż publiczność się uspokoi, i zaczął mówić spokojnym tonem. Zarówno w Stanach, jak i gdzie indziej badania wykazały, że ścisły nadzór nad -zyjmowaniem leków przez pacj entów jest w istocie tani i ekonomiczny. Po pierw-le, dzięki temu przepisuje się wówczas leki tańsze i w mniejszej ilości. Po dru-ie, może to nie dopuścić do powstawania i szerzenia się opornych na leczenie iczepów, o jakich mówił doktor Ford. Jak na przykład rzecz wygląda od strony tonomicznej. W połowie lat osiemdziesiątych władze, zarówno stanowe, jak i fe-sralne, obcięły budżety na kontrolę leczenia i profilaktyki gruźlicy. O dwieście ulionów dolarów, o ile dobrze pamiętam. W kilka lat później dotknęła nas epi-emia opornej na leczenie gruźlicy. Jej opanowanie przez wdrożenie programu ryzysowego pochłonęło ponad miliard dolarów, nie wspominając o stratach w lu-ziach i produkcyjności. John Downey junior usadowił się już na swoim miejscu. - Dlatego właśnie - kontynuował West - mimo bardzo trudnej sytuacji finan-swęj wprowadziliśmy w okręgu Los Angeles system tak zwanej bezpośredniej ontroli terapii. Jest on istotnie dość pracochłonny, ale jak sądzimy, sprawdza się a dłuższą metę. Chociaż rozumiem punkt widzenia pana zadającego pytanie, ważam, że kwestia kosztów jest przynajmniej otwarta do dyskusji. 40 Rozejrzał się po sali. Nagle nikt nie miał ochoty zadawać więcej pytań. Spieranie się z Marshallem Western było czymś zupełnie innym niż krytykowanie byle doktorzyny z South Central. Ford miał wrażenie, jakby znów był dzieckiem i wychowawca uratował go przed łobuzami na boisku. - Skoro nie ma więcej pytań, chyba urządzimy sobie przerwę - powiedział West. - Proponuję, byśmy wznowili sesję o czwartej. W trakcie przerwy serwowano herbatę, kawę, zimne napoje i paszteciki. W pełni ożyło przerwane po lunchu nawiązywanie nieformalnych kontaktów. Ford manewrował pośród tłumu, napotykając jedno tylko przychylne skinienie głową. Nalał sobie kawy i rozejrzał się po sali w poszukiwaniu przyjaznych twarzy: West zniknął gdzieś mu z oczu, dostrzegł jedyne znajome oblicze - Lucy Patou. Stała przy drzwiach, pogrążona w rozmowie z Johnem Downeyem juniorem, i śmiała się w beztroski, nieuważny sposób. Ford nie miał ochoty wdawać się z nią w dyskusję, wiedział jednak, że jeśli ją zignoruje, zaostrzy tylko trwający między nimi konflikt. Nabrał kawy w usta i ruszył w stronę Lucy Patou. - Przepraszam bardzo, doktorze... Ford odwrócił się i ujrzał wysokiego, może sześćdziesięcioletniego mężczyznę o głęboko osadzonych, brązowych oczach. Nieznajomy nie miał identyfikatora. - Chciałem powiedzieć, że bardzo zaciekawiło mnie pańskie wystąpienie... Czytałem pana doniesienie o infekcjach enterokokami. Rzadko spotyka się lekarza praktyka... Lekarza, który poświęca tyle uwagi podobnym zagadnieniom. - Mężczyzna mówił ściszonym, nerwowym głosem, jakby obawiał się, że zostanie podsłuchany. - Nazywam się Novak. Jestem profesorem biochemii. - Ach, oczywiście! Czytałem pańską pracę w Science w ubiegłym roku, panie profesorze. Stała się dla mnie punktem wyjścia do rozważań o antybiotykach. Uścisnęli sobie dłonie. Wiedząc, kogo ma przed sobą, Ford poczuł się zaskoczony niedbałym wyglądem naukowca. Novak miał na sobie niemodny, zielony garnitur z wyświeconymi klapami, a na krzykliwym, pasiastym krawacie widniała tłusta plama tuż pod węzłem. Sprawiał wrażenie, jakby spał w ubraniu; z pewnością nie sposób go było pomylić z przedstawicielami kadry dyrektorskiej firm farmaceutycznych. - Co pana sprowadza na konferencję? - Lubię dotrzymywać kroku najnowszym osiągnięciom - wzruszył ramionami Novak. - Nieważne... Chciałem pana o coś zapytać. Czy takie przypadki infekcji dwoinką zapalenia płuc, jakie mieliście w Willowbrook, wystąpiły w innych szpitalach w mieście? - O ile mi wiadomo - nie, ale to niewiele znaczy. Przypadki infekcji opornych na leki zgłaszamy do CDC, Krajowego Centrum Epidemiologicznego w Atlancie, oni zaś powinni nas informować, jeżeli działoby się coś groźnego. Szczerze jednak mówiąc, miejscowe kanały przepływu informacji pozostawiają wiele do życzenia. 41 - Rozumiem - skinął głowąNovak. - Domyślam się, że pacjenci z tego rejonu, przyjmowani do szpitala, często znajdują się w zaawansowanej fazie infekcji, prawda? - Właśnie. - Czasem więc umierają, zanim można dokładnie zidentyfikować cechy mikroorganizmu, którym się zakazili? - Wyhodowanie posiewów i ustalenie, z jakim szczepem ma się do czynienia, zabiera do dwóch tygodni. Wielu pacjentów wcześniej umiera. Ci ludzie nie mają regularnego dostępu do opieki zdrowotnej, jak starałem się wcześniej wytłumaczyć; trafiają do nas jako nagłe przypadki. - Mimo to pragnąłbym przejrzeć zebrane przez pana materiały... oczywiście, jeśli znajdzie pan czas — dodał Novak. - Tak, naturalnie. Może pan zadzwonić do mnie do szpitala. Zwykle... W tym momencie podeszła do nich kobieta, która już od paru chwil stała parę kroków dalej z filiżanką i spodkiem w dłoniach, czekając, aż skończą rozmowę. Ford zdziwił się, że nie zauważył jej wcześniej. Miała bujne, ciemne włosy i równie ciemnie oczy o arabskim niemal wykroju. Według Forda wyglądała na około trzydzieści pięć łat. Ubrana była w drogi i elegancki, szary kostium, podkreślający jej śródziemnomorską karnację. - Mówił pan, że słodzi, profesorze? - spytała, uśmiechając się do Forda. - Tak, istotnie, dziękuję - odparł Novak, wyraźnie nieswój. - Doktorze, jest... - zawahał się, nie potrafiąc przypomnieć sobie jej nazwiska. Kobieta wyciągnęła wolną rękę. - Helen Wray. Pracuję w Korporacji Stern. Miło mi pana poznać, doktorze. Uścisnęli sobie dłonie. - Gratuluję wystąpienia. Moim zdaniem, wywarło wielkie wrażenie - dodała. - Chyba nie stanę się dzięki niemu popularny - odparł Ford. - Przynajmniej nie dopuścił pan, byśmy zapadli w drzemkę- rzekła z uśmiechem. - A co pan sądzi, profesorze? - Bardzo interesujące - mruknął Novak i wbił wzrok w swoją Filiżankę z kawą. - Byłby pan skłonny opowiedzieć się za ściślejszą kontrolą przemysłu farmaceutycznego? - rzekła z naciskiem Helen Wray. - Doktor Ford miałby ochotę nadzorować nawet eksport. - Oporność to poważny problem. - Novak zmarszczył brwi. - Jak się z nim uporać?... Być może to zadanie dla polityków, a nie takich jak ja biochemików. Doktorze, ma pan może swoją wizytówkę? - Tak. - Ford wyjął kartonik z górnej kieszeni. - Dziękuję. Mam nadzieję, że państwo mi wybaczą. Muszę... - Oczywiście - odparła Helen Wray. Novak odwrócił się i wyszedł z sali. Kobieta powiodła za nim wzrokiem, marszcząc brwi. - Mam nadzieję, że nie powiedziałam niczego niewłaściwego. - Nie sądzę - uśmiechnął się Ford. - Zna go pani? 42 - Prawdę mówiąc - nie. Słyszałam o nim. Piekielnie trudno go spotkać, ostatnio stał się niemal pustelnikiem. - Jest na emeryturze? -1 to jak! Powinien się pan cieszyć, że raczył otworzyć do pana usta. - Więc chyba się cieszę - odparł Ford i wzruszył ramionami. - Pracował w firmie biotechnologicznej, którą przejęliśmy kilka lat temu. -Helen Wray przyjrzała się uważnie Fordowi. - Był wtedy gwiazdą pierwszej wielkości. - Jak widać, nadal nie daje się zepchnąć na margines. - Tak, na to wygląda. - powiedziała, wciąż mierząc Forda spojrzeniem ciemnych oczu. Ford uśmiechnął się, żałując, że nie prezentuje się lepiej. Sunny zawsze go namawiała, żeby „zapoznał jakąś panienkę", ale jakoś nigdy do tego nie dochodziło. Teraz, gdy wreszcie rozmawiał z atrakcyjną kobietą, miał na sobie wiekowy garnitur, w którym wyglądał na tłuściocha. - Od kiedy pracuje pan w South Central? — padło kolejne pytanie. - Od siedmiu lat. - Jezu. A ile jeszcze zamierza pan tam wytrzymać? Ford zawahał się. Ton głosu kobiety sugerował, że nikt mający jakikolwiek wybór nie zostałby w slumsach śródmieścia ani chwili dłużej, niż to konieczne. - Lubię swoją pracę- odparł odruchowo. - Sam sobie wybrałem traumatologię. Helen Wray przez chwilą przyglądała mu się badawczo, jakby powątpiewała w jego szczerość. Poczuł rosnące napięcie i mrowienie wędrujące wzdłuż kręgosłupa. Tak działały na niego jej oczy, czarne jak minerał. Kojarzyły mu się ze szkłem wulkanicznym - obsydianem. Tak, właśnie z nim. Czymś twardym, lecz gorącym. Nie zimnym. Naprawdę robiła wielkie wrażenie. - Pewnie, dlaczego nie? - odparła. - Doskonale. - Naprawdę nie... Przerwało mu popiskiwanie pagera. Wzywano go, zapewne do jakiegoś nagłego przypadku kardiochirargicznego, którym zajmował się Zespół Żółty. Nie zdążył się nawet dowiedzieć, czym trudniła się Helen. - Przepraszam, muszę już iść - powiedział. - Wie pani, gdzie tu jest telefon? - Nie ma sprawy, proszę skorzystać z mojego - odparła, sięgając do kieszeni żakietu. Skręcając w ulicę, przy której mieszkał, Ford zapomniał o zwolnieniu do ślimaczego tempa. Za skrzyżowaniem buick wpadł w zagłębienie w jezdni i przedni błotnik gruchnął o nawierzchnię. Wóz wciąż kołysał się pod wpływem wstrząsu, gdy wtaczał się przed dom. Ford przerzucił pogardliwym ruchem dźwignię biegów i wyłączył zapłon. Czterogodzinna operacja Rekina, potem konfe- 43 rencja i jeszcze dwie godziny w sali przypadków krytycznych zrobiły swoje. Miał za sobą wyjątkowo długi dzień. Siedział przez chwilę, zapatrzony w cienką warstwę pyłu na winylowej desce rozdzielczej o barwie burgunda. Słodkie, pachnące trawą powietrze przedmieścia sączyło się przez uchyloną szybę, wciąż nagrzane w dwie godziny po zachodzie słońca. Prócz woni świeżo skoszonej trawy wyczuł aromat listowia hiszpańskich dębów, gęsto posadzonych wzdłuż ulicy. Z oddali dobiegało rytmiczne postukiwanie zraszacza. Spojrzał w stronę domu, na poły spodziewając się ujrzeć twarz Sunny wyglądającej zza zasłon w saloniku. W oknie nie było jednak widać nikogo. Nagle ogarnęło go poczucie jakiejś straty, na tyle dojmujące, że zacisnął kurczowo dłonie na kierownicy, jakby nieruchomy pojazd wymykał mu się spod kontroli. Przekręcił ponownie kluczyk w stacyjce i nastawił radio na stację KKGO, szukając czegoś dla ukojenia ducha. Garry Hollis zapowiadał właśnie następny utwór swoim sennym, przeciągłym głosem: koncert fortepianowy Mozarta. Ford wsłuchał się w początkowe takty czekając, aż odpłyną złe emocje. Znał dobrze to uczucie - nagły, lodowaty uścisk, dopadający go właśnie w takich chwilach. Od trzech lat ciężko przeżywał każdy powrót do domu i widok zapalonych świateł. Zwykle dawał sobie z tym radę, nim pokonał rów w jezdni na końcu ulicy. Kiedy jednak był naprawdę wyczerpany, kiedy się nie kontrolował, wpadał w otwierającą się przed nim pułapkę rozpaczy i przygnębienia, z której musiał się jak najszybciej wydobyć, by nie spędzić kolejnego smętnego wieczoru przed telewizorem. W najgorsze dni towarzyszyły temu przemyślenia, że powinien poświęcać Sunny więcej czasu. Minęły trzy lata od śmierci Carolyn - trzy lata i dwa miesiące od dnia, gdy z Wydziału Policji Los Angeles zawiadomiono go telefonicznie o kolizji na drodze 405. Zdołał jakoś dojść do siebie. Faktycznie był do tego zmuszony, chociażby ze względu na córkę. Wciąż jednak zdarzały się chwile, gdy doznawał ostatecznego, bezgranicznego uczucia niezrozumienia i niesprawiedliwości losu. Świadomość, że nie ujrzy Carolyn przez okno saloniku, że nigdy już nie będzie mu to dane, wydawała mu się całkowicie absurdalna. W chwilach zamętu, gdy zaciskał ręce na kierownicy, wręcz czuł jej obecność obok siebie, nim pojawiała się Sunny, czekając, żeby wszedł do środka. Włączył radio i wysiadł z samochodu. W oknie nadal nie było widać nikogo. Sunny wyszła z koleżankami albo się boczyła, że wrócił tak późno. Gdy była młodsza, wyczekiwała na niego u pani Ellerey, dwa domy dalej, lecz obecnie czyniła tak tylko wówczas, gdy zapowiadał, że będzie w domu o późnej porze. Upierała się, że jest na tyle duża, że nie potrzebuje opiekunki. Ford wszedł na własny kawałek starannie wypielęgnowanego trawnika i szturchnął małą kępkę mchu. Frontowe drzwi stanęły otworem. - Myślałam, że Conrad przyjedzie z tobą. Ford podniósł głowę i przyjrzał się córce w wejściu. Sunny ubrana była w spło-wiałe dżinsy i koszulkę z krótkimi rękawami, przez którą wyraźnie odznaczały się pączkujące piersi. - Musiał zostać, ale powinien być lada chwila. Jak mecz? - Och, nie najgorzej. Zrobiłam obiad. - Dzięki, kochanie. - Ford zamknął samochód. - Wzięłaś warzywa, które wczoraj kupiłem? - Nie. - Wymawiając to słowo, Sunny posłała ojcu uśmiech, który w jej przekonaniu był prawdziwie ujmujący. - Dlaczego? Nie odpowiadając, ujęła Forda za rękę i wprowadziła do domu, gdzie rozchodził się zapach stopionego sera i pomidorów. Ojciec przeszedł za nią do kuchni. W kąciku śniadaniowym czekało już gotowe jedzenie. Sunny przykryła sosnowy stolik niebieską narzutą i rozłożyła sztućce dla trzech osób. - Mm, pyszna kolacja - orzekł Ford. - Czuję glutaminian sodu, konserwanty, stabilizatory nastroju, emulgatory i pluton. Niech się domyśle, co to za potrawa. Sunny uchyliła piekarnik, demonstrując wyjętą wcześniej z zamrażarki gigantyczną pizzę. - Daj spokój, tato. Wiesz, że Conrad uwielbia pizzę. Miała rację. Conrad Allen zjawił się w pięć minut później i natychmiast zasiedli do jedzenia. Jego żona, Ellen, przechodziła właśnie okres fascynacji kuchnią kreolską toteż Allen przyznał, że od dawna marzył o zjedzeniu czegoś, w czym nie było ryżu. Fakt, iż Sunny zapamiętała jego uwagę, najprawdopodobniej rzuconą przypadkowo podczas poprzedniej, wspólnej kolacji, nie był niczym zaskakującym. Darzyła Allena wyjątkową sympatią, a on zdawał się odwzajemniać to uczucie. Widząc ich razem, Ford często dochodził do wniosku, że oboje odbierająna tej samej fali, podczas gdy on sam jest dostrojony do zupełnie czegoś innego. Chociaż kolacja okazała się udana, a Ford opowiedział o konferencji, Sunny zachowała większą niż zwykle rezerwę. Miała również wyraźne kłopoty z przełykaniem jedzenia. Kiedy zrezygnowała z dokładki, Allen zapytał: - Co się dzieje, cukiereczku? Znowu zakochana? - Nie, jestem głodna, ale piekielnie boli mnie gardło. - Pomasowała je, skrzywiła się, zacisnęła usta w wąską kreskę i łyknęła ślinę. - Ledwo mogę przełykać. - Zajrzyjmy. Ford przechylił się przez stół. Łagodnie odchylił jej głowę. Sunny otworzyła usta i jednocześnie zrobiła porozumiewawczą minę do Allena. - Powinnaś zrobić zupę, nie musieliśmy jeść pizzy - powiedział, wypuszczając z dłoni podbródek córki. - Jak moje gardło? - Trochę zaczerwienione, to wszystko. Należało przygotować coś łatwiejszego do przełknięcia. - Miałam akurat ochotę na pizzę. - Możemy przepuścić twoją część przez mikser - powiedział Allen, uśmiechając się z pełnymi ustami. 44 45 - Bardzo zabawne - odparła Surmy, dając mu żartobliwego klapsa. Przełknę-i kolejny kęs, krzywiąc się z bólu. - Pozuj przez chwilę, kochanie - powiedział Ford. Sunny zaczęła żuć na pokaz, przyglądając się ojcu kątem oka. - Jak twoje wystąpienie? Mylisz, że zrozumieli je? - zapytał Allen. - Och, chyba dotarło do nich coś z tego, co chciałem przekazać - odrzekł ord. - Wiesz, że jestem mistrzem zwięzłej i klarownej myśli. Był tam Marshall /est. Wydaje się, że podziela większość moich poglądów. Allen skinął niechętnie głową. Jak większość pracowników Willowbrook trak->wał Westa z mieszaniną podejrzliwości i wdzięczności. Car Zdrowia był człowiekiem tak potężnym, iż warto było mieć go za protektora, lecz właśnie jego otęga i koneksje w świecie polityki sprawiały, że często okazywało się, iż broni rzede wszystkim własnych interesów. Nie można było mieć żadnej pewności, że oska o placówki medyczne South Central nie wypadnie któregoś dnia poza ob-?b jego zainteresowań. Gdy West wizytował Willowbrook, personel szpitala śmiechał się często, ale uważał, co mówi. - Poznałeś jakieś ładne kobiety? - spytała ni z tego ni z owego Sunny. - Kochanie, konferencje służą wymianie poglądów wśród profesjonalistów. Ford odepchnął się od stołu, pozorując zdumienie. - Słyszałem, że biznesmeni dlatego się na nie wybierają, żeby podrywać dziew- zyny. Ford obejrzał się na Allena, chcąc zobaczyć jego reakcję, i z zaskoczeniem auważył poważną minę na twarzy kolegi. - Chyba chodzi ci raczej o konwencje - powiedział, marszcząc brwi. Allen spostrzegł jego zażenowanie, bezskutecznie spróbował się uśmiechnąć wlepił wzrok w talerz. W milczeniu dokończyli jeść pizzę. Ford wracał myślami do tego, co usłyszał la konferencji, lecz również do kobiety, którą tam poznał. Zastanawiał się, czy podobałaby się Sunny; Helen Wray niewątpliwie była atrakcyjna. - O czym było twoje wystąpienie? - spytała wreszcie Sunny, stawiając na tole pojemnik z lodami. - Mówiłem ci. O tym, jak traktuje się medycynę. - Istotnie. - Sunny uniosła brwi. - Nie powiedziałeś mi jednak nic więcej. Z wprawą nałożyła na trzy miseczki idealnie okrągłe gałki lodów mięto- vych z wiórkami czekoladowymi. Zaczęła się interesować biologią w szkole, ecz Ford ciągle zachowywał ostrożność w opowiadaniu cKpracy i dzieleniu się iwoimi ideami. Obawiał się, że Sunny odrzuci to wszystkopewnego dnia wła-mie dlatego, że on się tym zajmował; wolał, by sama znalazła drogę do wiedzy. - Naprawdę? — spytał, przybierając jak zwykle pozornie obojętną pozę. -5ciśłe rzecz biorąc, mówiłem o antybiotykach. Sunny wymierzyła w stronę Allena ociekający lodami nabierak, brudząc )brus. - Tego mi właśnie potrzeba - powiedziała. - Po co? . - Głupie pytanie. Na gardło. Kumpel w szkole powiedział, że matka daje mu antybiotyki i ból gardła przechodzi jak ręką odjął. -Zdumiewająco głośno prztyknęła palcami. - Naprawdę? A co takiego bierze? — spytał Ford. - Nie mam pojęcia, wiem tylko, że ból mija. Każdemu się zdarza. No, ból gardła. Pan Buckley mówi, że to od gronkowców. Ma rację, Conrad? - Prawdopodobnie tak. - Co to takiego, te gronkowce? - Zarazki. Po łacinie nazywają się Streptococcus. Nie są bardzo groźne, system odpornościowy wie, jak sobie z nimi radzić. Sunny popatrzyła przez chwilę na Allena, rozważając te informacje. Miała oczy identyczne jak matka: szaroniebieskie, ze złotymi plamkami rozchodzącymi się od źrenic. - Tato, mogę dostać antybiotyk jak Carl Merriman? - Wiesz, co mówią o zapaleniu gardła, Sunny? - spytał Allen. Sunny poprawiła się odrobinę na krześle i uniosła barki, przygotowując się na przyjęcie kolejnych informacji. Chociaż z dnia na dzień coraz bardziej stawała się nastolatką, od czasu do czasu wracała do zachowań, które Ford z rozczuleniem zapamiętał z jej dzieciństwa. Niekiedy zastanawiał się, czy córka nie postępuje w ten sposób tylko po to, żeby sprawić mu przyjemność, by zapewnić go, że wciąż jest jego małą dziewczynką. Uśmiechnął się i rozczochrał jej włosy - na coś takiego, oficjalnie już nie pozwalała. - Mówi się, że właściwie leczone zapalenie gardła ustępuje po siedmiu dniach, ale zaniedbane ciągnie się aż tydzień - dokończył Allen. Sunny na chwilę zmarszczyła czoło i wreszcie się roześmiała. Ford i Allen siedzieli razem jeszcze długo po tym, jak Sunny położyła się spać. Rozmawiali o przypadku Jessie Hammel i ogólnej sytuacji w South Central. Od momentu złowienia owego osobliwego, trzeźwego spojrzenia przez stół, Ford przyglądał się Allenowi, zastanawiając się, co może być nie w porządku. Zadawał sobie pytanie, co chciał powiedzieć Conrad pod nieobecność Sunny. Może o sytuacji domowej, małżeństwie, o tym, jak układa mu się z Ellen? Cokolwiek jednak dręczyło Allena, najwidoczniej nie chciał się z tym ujawnić, więc rozmowa miała charakter dość ogólny. Zaplanowali wspólny wyjazd na ryby w październiku, tylko we dwóch. Przez jakiś czas omawiali różne warianty; Allen jak zwykle był gotów do kosztowniejszych rozwiązań. O wpół do jedenastej Conrad wstał, by się pożegnać. - Człowieku, ona rośnie jak na drożdżach - powiedział, przeciągając się. Dopiero po chwili Ford zdał sobie sprawę, że Allenowi chodzi o Sunny. - Pewnie. Aż za szybko - odrzekł. — Wiesz, czasami wchodzę do jej pokoju i mam wrażenie, że wprowadził się do niego zupełnie inny dzieciak. - Dorasta. Świat nie stoi w miejscu - stwierdził Allen, nakładając marynarkę i wyjmując z kieszeni kluczyki od samochodu. Jeszcze raz przyjrzał się bacznie Fordowi. 46 47 VIarcus miał przez chwilą wrażenie, że Conrad powie wreszcie, co mu chodzi towie, ale tak się nie stało. Firno zdrutowanej szczęki i opatrunków uciskowych Rekin sprawiał wraże-Lnie zupehiie przytomnego i czujnego, gdy Ford przyszedł do niego następ-dnia. W spojrzeniu chłopaka pojawił się nawet błysk niedowierzania - czy 3 raczej gniewu - gdy chirurg stanął przed łóżkiem i powiedział mu, że miał stwo szczęścia. - Pewnie wcale nie czuje się szczęściarzeia - orzekł Conrad Allen, podcho-z tyłu do Forda z clipboardem w dłoni. Mlen zjawił się na Oddziale Intensywnej Terapii, by sprawdzić stan pacjen-przyjętych poprzedniego dnia. Wspólnie z Fordem omówili kilka przypad-Marcus ze szczególnym zadowoleniem przyjął wiadomość, że postrzelony lo policjant czuje się o wiele lepiej. Dotarli do końca oddziału i zatrzymali się, by porozmawiać jeszcze chwilę. ti chciał się dowiedzieć, czy Marcus miał do czynienia z Lucy Patou podczas erencji. - Zamierzałem zapytać cię wczoraj wieczorem, ale wypadło mi to z głowy -iedział Conrad. - Nie, nie rozmawiałem z nią, ale była tam. Słyszałem, że wczoraj pojawiła ównież w Izbie Przyjęć i wysłała do domu trzy nasze najlepsze dziewczyny. -Tak? - Gloria i dwie inne pielęgniarki podłapały na oddziale infekcję gardła. - Podobnie jak Sunny, prawda? - Allen opuścił na chwilę wzrok, z zakłopo-miną. Widać było, że coś go trapi. - Tak, rozmawiałem wczoraj z Glorią; Mninała coś o tym - wymamrotał. - Kłopotliwa sprawa... - Wyprostował /ę, uniósł brwi i wzruszył ramionami. - No, trudno. Chyba tak będzie najle-dla pacjentów. Nie chcemy przecież, by pielęgniarki rozsiewały wśród cho-bakterie, nie sądzisz? - Potrzebne nam to jak wrzód na dupie, i tyle. Pochrzani się grafik dyżurów, wspominając o całej reszcie - powiedział Ford i przyjrzał się Allenowi, by sntować się, czyjego przyjaciel jest gotów z własnej woli powiedzieć mu, co :api. - Poza tym nie rozumiem... - Marcus? Chciałem z tobą. pogadać. - Allen urwał na chwilę, zmarszczył i i utkwił wzrok w swoich zapiskach. - Miałem ochotę pogadać z tobą wczo-yieczorem, ale nie mogłem się na to zdobyć. - O co chodzi? Allen ruszył do drzwi i dopiero wtedy, gdy znaleźli się na korytarzu, powie-ł: - Słuchaj, chciałem... 48 - Pogadać ze mną. Chyba już to ustaliliśmy. Allen zaśmiał się w nietypowy dla siebie, nerwowy sposób, po czym znowu zmarkotniał. Ford jeszcze nigdy nie widział go tak poważnego. - Powiesz wreszcie, w czym rzecz? - zapytał. Allen popatrzył na zbliżającą się ku nim pielęgniarkę. - O Ellen? - spytał Ford. - Macie jakieś kłopoty w domu? - Rozmawiała z tobą? - Allen obejrzał się na Marcusa ze strapioną miną. - Nie... Nie, po prostu ostatnio byłeś jakiś nieswój, więc pomyślałem... Allen znowu się odwrócił i skinął głową pielęgniarce, gdy ich mijała. - Cóż, na pewno nie jest zadowolona z naszej sytuacji - powiedział. - Bywa nam naprawdę ciężko. Czasem... czasem wracam do domu zbyt zmęczony, żeby zjeść czy zamienić z nią chociaż słowo. Siadam przed telewizorem i gapię się w ekran, gdy donoszą o strzelaninach, których ofiary trafiały do mnie przez cały dzień. Sam wiesz, jak to jest. Ford opuścił wzrok na podłogę. Wiedział, jak wymagająca potrafiła być Ellen. Osiągnięcia Conrada napawały ją dumą. Uwielbiała słuchać pochwał Marcusa na jego temat, niekiedy jednak była zbyt krytyczna. Zniżała się nawet do sugestii, że Ford wykorzystuje jej męża i nadużywa przyjaźni, wywierając na niego nadmierny nacisk. - Wiem, oczywiście - powiedział Marcus, mając nadzieję, że jeśli okaże współczucie, Allen zacznie mówić bardziej szczegółowo. - Ciężka sprawa. Caro-lyn też nie wytrzymywała. Nie potrafiła się pogodzić, że tak długo siedzę w pracy. — Popatrzył wprost na Allena, czekając na jego reakcję, ten jednak chyba stracił zapał do rozmowy. - Może powinniśmy zrezygnować z wyjazdu na ryby. Chyba lepiej będzie, jeśli zabierzesz dokądś Ellen, żeby się od tego wszystkiego oderwać. Wiesz, romantyczny wypad tylko we dwoje. Podobno w hotelu Kempinski w San Francisco jest miło. Allen potrząsnął głową, uniósł stopę i tupnął z determinacją, jakby podjął właśnie poważną decyzję. W tym momencie zabrzęczał pager Forda. Marcus popatrzył na numer. - Wracajmy lepiej na urazówkę - powiedział. W trzy dni po operacji stan Rekina zaczął się pogarszać - temperatura wzrastała okresowo do 40 stopni Celsjusza, liczba leukocytów skoczyła w górę, co stanowiło reakcję na obecność bakterii w organizmie. Rekin był praktycznie przykuty do łóżka, a to pogłębiało jego cierpienia. Gdy Ford wszedł do sali, chłopak cały czas śledził jego ruchy gniewnym spojrzeniem ciemnych oczu. Tkanki wokół rany wlotowej były wyraźnie zaczerwienione, przy dotknięciu okazały się ciepłe i tak tkliwe, że Rekin zaciskał z bólu oczy i wciągał ze świstem powietrze przez rurkę tracheostomijną. Ropa zbierała się również w ranie wylotowej i w zbiorniku ssaka, który Ford profilaktycznie polecił podłączyć już wcześniej w obawie przed utworzeniem się ropnia wzdłuż kanału po 4 - Omega 49 ford zalecił pobranie wysięku z rany. Okazało się, że występują w nim -dodatnie gronkowce. Poprzez znakowanie fluoryzującymi przeciwcia-i za pomocą testu koagulacji osocza zdołano ustalić, że jest to gronko-złocisty. ekin miał mniej szczęścia, niż początkowo myślano. Zakażenia gronkow-nie były same w sobie niczym wyjątkowym. Odsetek zakażeń w tak zwa-jrudnych ranach w Willowbrook - a tak klasyfikowano wszystkie obrażenia zowe - wynosił około piętnastu procent. W ranach tego typu gronkowiec ivił najczęstszą przyczynę zakażeń. Jest to bakteria obecna w jamie nosowej trzydziestu procent zdrowych osób dorosłych. Czasami jednak w wyjątko-aśliwy i nie do końca poznany sposób wywiera wprost rujnujący wpływ na izm ludzki. Wytwarzając różne toksyny i enzymy, gronkowce powodują awanie czyraków, ropni, zapalenie spojówek. Wywołują również stan okre-jako złuszczające zapalenie skóry, która wówczas oddziela się całymi płata-głębszych warstw tkanek. ord zmartwił się przede wszystkim tym, iż do rozwoju infekcji doszło mimo lia Rekinowi przed zabiegiem antybiotyku o tak zwanym szerokim spek-iziałania. Nie był to jednak jeszcze powód do paniki. Na nieszczęście szczepy :owców oporne na leki występują dość często. Jest to jeden z mikrobów rdzięj skutecznych w walce z antybiotykami - czarny koń, który na począt-pięćdziesiątych był stuprocentowo wrażliwy na penicylinę, a mimo to wy-ił z nią dziewięć na dziesięć bitew już w 1982 roku. iakterie, od których roiło się w ranie Rekina, nie musiały być jednak aż tak ¦ne. Fakt, że nie ustąpiły pod działaniem zastosowanego na początku anty-m z grupy cefalosporyn, nie oznaczał jeszcze, że okażą się niepodatne rów-la inne metody ataku. Umiejscowienie rany i groźba komplikacji, gdyby o do wytworzenia się głębokiego ropnia na szyi lub wokół jamy ustnej Reki->wodowały, że Ford nie mógł sobie pozwolić na luksus przetestowania serii iotyków dla ustalenia, który z nich będzie najskuteczniejszy. Oporność na jsporyny sugerowała, że szczep okaże się oporny także na inne preparaty, zastąpiły penicylinę. Wykluczało to zdaniem Forda użycie metycyliny -)dnej penicyliny, która w dziewięćdziesięciu procentach przypadków sku-ie zwalczała infekcje gronkowcowe. ord w końcu podjął decyzję o radykalnej zmianie strategii leczenia. Jego em, największe szansę dawało Rekinowi zastosowanie wankomycyny. Jest sparat podawany dożylnie, nieprzyjemny ze względu na ryzyko wystąpienia żnych działań ubocznych i dlatego też rzadko stosowany. Ale jego wady są em zaletami: bakterie zbyt rzadko się z nim stykają, by rozwinąć odpowied-pomość. Podobnie jak penicylina, wankomycyna hamuje syntezę ścian ko-owych bakterii, ale czyni to w inny sposób - taki, z którym według Forda cowiec w ranie Rekina nie zdoła sobie poradzić. Chirurg polecił dyżurnej pielęgniarce przygotować pacjenta z łóżka numer io podania wankomycyny i wezwał przez pager Lucy Patou. Wewnętrzne asy Willowbrook nakładały na niego obowiązek powiadamiania kierowniczki służb epidemiologicznych o wszelkich przypadkach zakażeń opornych na leczenie, bez względu na rodzaj wywołujących je bakterii. Lucy Patou i tak dowiedziałaby się o wszystkim z dokumentacji szpitalnej, lecz zdaniem Forda natychmiastowe zawiadomienie dawało jej możliwość niezwłocznego zastosowania niezbędnych środków zaradczych. Lucy Patou zadzwoniła natychmiast na jeden z numerów Oddziału Intensywnej Terapii. Zamieniła z Fordem parę zdań chłodnym, profesjonalnym tonem i już po dziesięciu minutach zasiedli obydwoje w jej gabinecie. Niespodziewanie, biorąc pod uwagę historię z minionego tygodnia, Lucy Patou była w bardzo przyjacielskim nastroju. Ford z ulgą stwierdził, że pani doktor nie ma ochoty wracać do spora o rzekomą zawodową nieuprzejmość z jego strony. Przez większą część rozmowy zaglądała do swoich notatek i patrzyła na niego tylko wówczas, gdy miała trudności z przypomnieniem sobie jakichś szczegółów wydarzeń w sali przypadków krytycznych, a potem na sali operacyjnej. Od czasu do czasu wychylała się z fotela obrotowego, by poprawić dyktafon i przypomnieć tym samym Fordowi, że rozmowa jest nagrywana. Chciała dowiedzieć się wszystkich detali dotyczących Rekina i postępowania przed rozpoznaniem infekcji. W ogóle nie kryła, że podejrzewa zakażenie wewnątrzszpitalne. Po półgodzinie przeszła do podsumowujących pytań. - Czy wystąpiły jakieś problemy podczas ostatniej fazy zabiegu operacyjnego, doktorze? Ford się uśmiechnął. - Pyta pani, czy zostawiłem w ranie gaziki lub kawałki przewodu od kroplówki? Ignorując sarkazm, Lucy Patou zajrzała do notatek. - Twierdzi pan, że... zszył pan uszkodzenia tkanek miękkich oraz błony śluzowej jamy ustnej, by następnie zająć się szczęką? - zadała kolejne pytanie, unosząc głowę. - Zgadza się. Od środka na zewnątrz, od dołu w górę. Zawsze tak robię, pani doktor. - Prowadził pan chirurgiczne opracowanie rany i wyciął zniszczone tkanki? - W ograniczonym zakresie, ale kanał po pocisku był bardzo czysty. Zastosowałem drenaż, by usunąć resztki wysięku lub ropy. - W ranie nie pozostały fragmenty pocisku? - Żadnych nie zauważyłem. .- Nie zauważył pan, doktorze? - Lucy Patou ponownie uniosła wzrok. - Pani doktor, nie zaleca się grzebania w ranach tej okolicy w poszukiwaniu fragmentów kuli. Jedna z podstawowych zasad chirurgii głosi, że kula przestaje wyrządzać szkody, gdy już się nie porusza. Poza tym nic nie wyszło na radiogramach. Ogólnie rzecz biorąc, rana była bardzo czysta. Postrzał w szyję to z reguły poważna sprawa, bo zagrożonych jest wiele naczyń krwionośnych. Jeżeli jednak pocisk ominie największe z nich, perspektywy -jeżeli chodzi o uniknięcie infekcji -bywają dobre, właśnie dlatego, że sąsiednie tkanki są doskonale zaopatrzone w krew, a więc i w tlen. 50 51 ^ucy Patou parsknęła; nie potrzebowała lekcji anatomii. - Sytuacja z raną wylotową była bardziej skomplikowana - dodał Ford. 3atou jeszcze czekała. - Pocisk przebił lewą szczękę, doszło do dużych szkód cowych. - Jakich? - Wyrwania na zewnątrz zębów oraz fragmentów kości i tkanek. I? - Hm, wyglądało to znacznie gorzej, niż było w rzeczywistości. Zdołałem wrócić ręcznie fragmenty do pozycji niemalże anatomicznej i założyłem na jkę druty. Lucy Patou wyglądała na niespodziewanie zaalarmowaną. Ford zdał sobie yę, że powinien się domyślić, że nie będzie z tego zadowolona. Jeżeli kiedy-iek uczyła się metod zabiegów chirurgicznych - z pewnością dawno temu. /yraźniej zapomniała, że ich opis brzmi zazwyczaj niczym amatorska papra- - Właśnie - podjął wątek. - Nie wiem, ile pani pamięta z akademii me-nej, ale dokładnie tak to się robi, i nie inaczej. Nie zaczyna się odcinać >elem ciała od kości, zakładać klemów, płytek i tak dalej. Należy w miarę ności dokonać jak najdokładniejszej naprawy dziąseł i tkanki okołozębo-by zminimalizować straty kostne. Jeżeli zbyt dokładnie opracuje się ranę, mą ubytki. Niech pani pamięta, że kość to również tkanka i musi być żarzona w krew. Lucy Patou zdawała zgadzać się z tym wywodem, więc Ford kontynu-t; - Gdy skończyliśmy zajmować się wnętrzem jamy ustnej, sprawdziłem ży-iość płatów skóry przylegających do rany, poprzez zbielenie uciskowe. - Zbielenie uciskowe? Na czym to polega? Ford uśmiechnął się, ponieważ wiedział, że Lucy Patou nie spodoba się rów-kolejna odpowiedź. - Ściska się tkankę w palcach, by usunąć z niej krew. Jeżeli naczynia włoso-napełniająsię ponownie, prawdopodobnie nie jest to tkanka martwicza. W tym padku bezpośrednie straty tkankowe wokół rany były niewielkie. W końcu łem ranę. - Zszył pan? - Niezbyt ściśle. Gdybym to zrobił, powstałaby szpecąca blizna. Właśnie kich sytuacjach pacjenci szukają lekarza, by się na nim odegrać. - Wysilił się śmiech, lecz Lucy Patou nie była gotowa się odprężyć. - A postępowanie pooperacyjne? - Chłopak wrócił na Oddział Intensywnej Terapii z opatrunkami uciskowy-nającymi ustabilizować tkanki miękkie. Zastosowano karmienie przez zgłęb-dla zachowania czystości jamy ustnej. Postanowiłem też odstawić cefalospo-; i podać wankomycynę. - Mocne zagranie - odparła Lucy Patou, unosząc jedną brew. Ford wzruszył ramionami. 52 - Uznałem, że nie ma co tracić czasu na sprawdzenie, czy jakiś inny antybiotyk zadziała. ~ Cóż, miejmy nadzieję, że pacjent wróci do zdrowia. - Święte słowa. Lucy Patou odsunęła notatki, potrącając przy tym stojącą na biurku, oprawioną w ramkę fotografię. Ford dostrzegł roześmianą, chłopięcą twarz i nagle zaświtało mu w głowie, że najprawdopodobniej Lucy samotnie wychowuje dziecko, podobnie jak on. Nie miał żadnego określonego powodu, by tak sądzić, lecz widok tej fotografii stanowił jakby ostatni element układanki. Nagle mnóstwo drobnych faktów i wrażeń nabrało dla niego sensu, chociaż nigdy wcześniej nie zastanawiał się nad życiem osobistym Lucy Patou. Nie licząc spotkania na konferencji NIH, tylko raz widział ją poza murami Willowbrook. Było to pewnego sobotniego ranka. Wychodziła właśnie ze sklepu na Far-mer's Market, uginając się pod zbyt ciężkim naręczem toreb z zakupami, za-chowując jednak jak zawsze zaciętą, pełną godności minę. Przypominając sobie teraz ten incydent, Ford poczuł, że jego domysły są uzasadnione. Oczywiście, że robiła sama zakupy, bo mieszkała samotnie lub też tylko z dzieckiem ze zdjęcia, zapewne jej synem. Miał teraz dla niej sporo współczucia i wyrozumiałości. Lucy Patou oderwała wzrok od notatek i uchwyciła coś w twarzy Forda, co kazało jej zmrużyć oczy. ~ Co zatem się nie udało u Rekina, doktorze? - Zna pani statystyki. - Ford odchylił się w fotelu. - To brudna rana. Do infekcji dochodzi w takich razach w jednej szóstej przypadków. - Myśli pan, że zakaził się przed przyjęciem? - Możliwe. - Muszę stwierdzić, że trudno mi się z tym zgodzić, doktorze. - Skrzywiła się ironicznie. - Szansa trafienia tu wprost z ulicy chorego z zakażeniem gron-kowcowym opornym na cefalosporyny jest znacznie mniejsza niż jeden do sześciu. W istocie w całym Los Angeles wystąpiło zaledwie około stu przypadków iniekcji opornych na antybiotyki, przy czym w większości była to gruźlica. - Nie wiemy, czy zakażenie u tego chłopaka jest oporne na antybiotyki, wypróbowaliśmy przecież tylko jeden preparat. Możliwe, że metycylina okazałaby się... - Ma pan rację. Nie wiemy. Lepiej jednak zachować przesadną ostrożność. Jako kierownik służby epidemiologicznej szpitala, mam obowiązek tak właśnie postępować. - Utkwiła w Fordzie chłodne spojrzenie zielonych oczu. - Niestety, jak sądzą, bardziej prawdopodobne jest, że chłopak uległ zakażeniu na sali operacyjnej. Wiem, że nie ma pan ochoty tego słuchać, ale moim zdaniem, przemawiają za tym dwa istotne fakty. Po pierwsze, trudno sobie wyobrazić, by w warunkach pozaszpitalnych doszło do powstania szczepu gronkowca opornego na antybiotyki. Tak po prostu jest, mimo że głosi się odmienne teorie. -Odczekała chwilę, aż Ford przyjmie to do wiadomości. Być może miała nadzieję, ze chirurg odważy się powtórzyć w tej chwili wypowiadane na konferencji iotyzmy". Ponieważ zachował milczenie, ciągnęła dalej: - Wewnątrz szpita-)akterie są wystawione na działanie leków wystarczająco często, by mogły >być oporność. Obecnie, z czego zdaje sobie pan sprawę równie dobrze jak najpospolitszym wektorem zakażenia są brudne ręce. Ford poprawił się w fotelu, czując się urażony zarzutem, że nie przestrzega ieny. - Na szczęście w tym szpitalu chirurdzy myją się przez dziesięć minut przed ściem na salę operacyjną- dodała takim tonem, jakby nie wierzyła w to nawet ez chwilę. -1 noszą maseczki, sterylne fartuchy i rękawiczki - dopowiedział Ford. Lucy Patou skwitowała wypowiedź skinieniem głowy. Odczekała moment, :zym spytała: - Czy cierpi pan na egzemę, doktorze? Pytanie całkowicie zaskoczyło Forda. Przez chwilę nie był w stanie wydobyć ebie choć słowa. Lucy Patou kontynuowała chłodnym, miarowym głosem, pa-c mu wprost w oczy: - A na inne choroby skóry? Czyraki, grzybicę pachwin? - Nie... nie sądzę - odparł Ford, świadom tego, że się rumieni. - Jestem zobowiązana rozważać możliwość, że ktoś zakaził pacjenta gron-/cem... na sali operacyjnej. - Lucy Patou zebrała swoje zapiski i ułożyła je >wny stosik. - Egzema może być czynnikiem sprzyjającym występowaniu u no-sla bakterii w dużych ilościach. - Twierdzi pani, że jestem nosicielem? - Co gorsza, może być pan źródłem zakażenia, a więc osobą, wokół której si się w powietrzu mnóstwo ziarniaków gronkowca. Nie twierdzę, że tak jest lewno. Stwierdzam jedynie, że to możliwe, zarówno jeżeli chodzi o pana, jak żdąz osób biorących udział w zabiegu. - Uśmiechnęła się. - Gronkowca można zolować z nozdrzy przednich około trzydziestu procent zdrowych ludzi - do-i. - Czasem również ze szwu krocza. - Ze szwu krocza? - Ford nie wierzył własnym uszom. - Właśnie, doktorze. Wie pan, chodzi mi o fragment skóry między odbytem nitaliami. Ford zauważył, że Lucy Patou zaczęła się dobrze bawić. Allen miał rację -ierzała pobrać materiał do posiewu z jego tyłka. Mimowolnie zacisnął póki. - Siedlisko zarazków umożliwia skażenie innych okolic - uzupełniła. - Twa-i szyi, czasem włosów i rąk u nosicieli, u których siedliskiem jest jama noso-Także pośladków, powłok brzucha i... hm, palców gdy bakterie występują irdzo dużej ilości na szwie krocza. W przypadku jakiegokolwiek naruszenia łości skóry ryzyko zakażenia rośnie... - Zrozumiałem, pani doktor - przerwał jej Ford. Nagle poczuł się bardzo lny. - Niestety, nie mam żadnych otarć skóry ani grzybicy na szwie krocza, majmniej nie miałem, kiedy zaglądałem tam ostatnio. Lucy Patou uśmiechnęła się z niezmąconą pogodą. - Doskonale! W takim razie pobranie próbek nie będzie dla pana żadnym kłopotem. - Pobranie próbek? - Ford wyprostował się w fotelu. - Owszem, od pana i pozostałych członków zespołu operacyjnego. Tylko w ten sposób możemy zyskać pewność, że nie stąd pochodzi zakażenie. - Jakie próbki ma pani na myśli? - To bardzo proste. Rozsiewanie zarazków w powietrzu mierzy się poprzez pobieranie jego próbek w małym pokoju lub plastikowej kabinie. Badana osoba wykonuje przy tym parę prostych ćwiczeń, naturalnie bez ubrania. Ford przełknął ślinę. - Chce pani, żebym siedział goły w plastikowej klitce, a pani wyssie z niej powietrze? Lucy Patou kiwnęła ochoczo głową. - Na miłość boską, przecież wszyscy nosimy fartuchy, maseczki i rękawice! - zaprotestował. - Nawet gdyby któryś z nas był nosicielem, zarazki nie mogłyby się przedostać na pacjentów. -Niestety, standardowe stroje ochronne nie stanowią stuprocentowej ochrony przed zakażeniem tą drogą. - Lucy Patou pokręciła głowąjakby rozczarowana brakiem woli współpracy ze strony Forda. - Skoro pan o tym wspomina... Są dostępne pieluchy z tworzywa sztucznego, które chirurdzy z tego rodzaju problemami zakładają na czas operacji. Ford błyskawicznie rozważył ewentualność sterczenia przez sześć godzin pod reflektorami na sali operacyjnej - w plastikowych pieluchach. - Zgadzam się na pobranie próbek - odpowiedział. W niedzielę nad ranem Rekin obudził się w łóżku z takim uczuciem, jakby całe jego ciało płonęło. Z bólem zmrużył powieki, popatrzył na biały sufit, zacisnął pięści i spróbował skupić wzrok na cieniu rzucanym przez zakrzywiony pręt do zasłon. Coraz częściej tracił orientację, gdzie się znajduje i jaki jest dzień, coraz gorzej znosił obecność we własnym ciele. Musiał przypominać sobie, że leży w szpitalu, w Willowbrook. Ciągle majaczyła mu przed oczami meksykańska suka, która go postrzeliła. Widział z najdrobniejszymi szczegółami jej zęby zaciśnięte w gniewnym uśmiechu i pistolet zbliżający się do jego twarzy. Czasami było to dla niego bardziej rzeczywiste niż pokój szpitalny. Stawał mu przed oczami również biały lekarz, Ford, mówiący, jaki z niego szczęściarz. Pod powiekami Rekina przemykały kolorowe ogniki. Śniło mu się, że krzyczał, po czym budził się ze zdrutowanymi szczękami. Stracił czucie na całej twarzy, przez co odnosił wrażenie, że zamiast głowy ma bryłę kamienia, w której jedynymi ludzkimi elementami są tylko oczy. Tracił świadomość i odzyskiwał ją pośród plątaniny rurek i kabli; miał uczucie, że tylko ona powstrzymuje go przed odpłynięciem stąd na zawsze. Niejasno zadawał sobie sprawę, że kalejdoskopowy obłęd nie jest tylko skutkiem podawanych mu leków przeciwbólowych. 55 Gronkowce należą do ziarniaków. Są idealnie kuliste i przypominają ja-czka lub ikrę. Mają prostą budowę, nawet jak na bakterie. Nie mają rzęsek, ici ani rotorów umożliwiających bardziej złożonym bakteriom poruszanie się dentyfikowanie chemicznych sygnałów. Ziarniaki nie potrzebują ich, ponie-aż są pozbawione zdolności ruchu. Nie tworzą skomplikowanych łańcuchów, nurów czy tetrad. Występują w prostych skupiskach, przypominających win-: grona. I mnożą się. Sztukę tę_ powtarzają niemal od początku istnienia życia i ziemi. Do ich podziału dochodzi co dwadzieścia minut. U Rekina gronkowce mnożyły się pod nieruchomym językiem, w wybitym zez kulę, nierównym otworze w szczęce. Skupiska liczące osiem, a po dwu-:iestu minutach szesnaście milionów bakterii, już po godzinie zawierały sześć-:iesiąt cztery miliony zarazków idealnie kulistych pokrytych peptydoglikanową oczka. Ich aktywność polegała na tym, co zawsze: na rozmnażaniu się. Dwu-destokrotnie mniejsze od otaczających je komórek, były mimo to ich nieokie-nanymi nieprzyjaciółmi. Wydzielały jady i silne enzymy, zwalczając kontrataki :ładu odpornościowego organizmu Rekina oraz wankomycyny. Niszczyły swo-otoczenie, aż wkrótce mnożyły się już w ropniach wielkości włoskich orze-iów - dziurach, wypełnionych osoczem, szczątkami tkanek i obumarłymi ko-órkami. Gdy rozstawiono parawany wokół łóżka Rekina, jego zmrużone oczy wyce-wane były w sufit. O wpół do piątej nad ranem wszedł w śpiączkę. Dyżurna elęgniarka odkryła to, gdy przyszła zmierzyć mu temperaturę. Ford ściągnął prześcieradło i popatrzył na ciało młodego, chudego Murzyna, ontrast między szczupłym torsem a ohydną opuchlizną głowy i szyi był uderza-cy. Twarz Rekina przypominała zaduszkową maskę lub łeb filmowego mon-rum. Najbardziej szokowała świadomość, iż przemiana ta dokonała siew ciągu ecałego tygodnia. - Myślałem, że zechcesz go obejrzeć, zanim go wyniosą - powiedział Allen, liżąjąc głos do szeptu. —Niezwykłe, jeszcze nigdy nie widziałem tak piorunują-• postępującego zakażenia. - Pochylił się i odciągnął górną wargę martwego iłopaka. Ford zakrył nos i usta, po czym również nachylił się nad zwłokami. Nie po-ifił uwierzyć, ile gęstej, żółtej ropy wypłynęło spoza zdrutowanych zębów. Oby-vaj lekarze milczeli przez chwilę, wreszcie Allen powiedział: - Zgadzasz się chyba, że potrzebna jest sekcja, by sprawdzić dokładnie, co :iało się głębiej. - Ford przytaknął. - Wyniki sekcji i badań laboratoryjnych na pewno będą ciekawe - dodał Al-n. - Założę się o ostatniego dolara, że to świństwo wyżarło mu język. Część druga CZASEM „ZŁA' ZNACZY ,,ZLA' • Centrum Medyczne Willowbrook Dyrektor do spraw lecznictwa Russel Haynes urządził pilną naradę w swoim gabinecie. Haynes był niskim, pięćdziesięciokilkuletnim mężczyzną o pokrytej nierównościami, skwaszonej twarzy i gęsto wijących się, siwiejących włosach, przystrzyżonych w stylu zawodowego wojskowego. By ukryć swój niski wzrost, zasiadał zwykle za tekowym, politurowanym biurkiem, zawalonym zawsze plikami artykułów i sprawozdań. Na frontowym brzegu biurka stała, bliska zsunięcia się, marmurowa plakietka z napisem: Bóg obdarzył mnie spokojem ducha, by godzić się z rzeczami, których nie mogę zmienić, odwagą zmieniania rzeczy, na które mam wpływ i mądrością odróżniania jednych od drugich. Zespół Żółty oraz ekipa Oddziału Intensywnej Terapii ścisnęli się po drugiej stronie papierowej barykady Haynesa. Byli tu: Mary Draper, Melvyn Hershy i radiolog Marvin Leonard. Marcus Ford usiadł przy drzwiach obok Conrada Allena i trzech stażystów, obecnych w czasie przyjmowania Rekina. Był również doktor Lionel Redmond, pogodnie usposobiony rzecznik prasowy szpitala Willowbrook. W gabinecie panował dławiący zaduch, z plastikowego odświe-żacza powietrza ustawionego na jednej z półek rozchodziła się woń wanilii. Chociaż zebranie zwołał Haynes, faktycznie prowadziła je Lucy Patou. Siedziała w kącie na sofie, na której Haynes sypiał, gdy papierkowa robota uniemożliwiała mu powrót do domu. Lucy Patou uprzątnęła dla siebie trochę miejsca na niskim stoliku kawowym i zapełniła je własnymi dokumentami. Wreszcie czuła się w swoim żywiole. Śmierć Rekina nie była jedynym powodem do obaw. Oznaki infekcji opornej na leczenie wystąpiły u czterech innych pacjentów Oddziału Intensywnej Terapii, łącznie z policjantem Raymondem Dennym. Rana nogi nie chciała się goić; za- 59 jło się w niej szerzyć ropne zakażenie, podobnie jak wokół wkłucia do żyły piszczelowej. Tak samo jak innym chorym, Denny'emu od dwóch dni podawa-wankomycynę. W każdym przypadku głównym patogenem wyizolowanym /ysięków ran był gronkowiec złocisty. Personelowi zajrzało w oczy widmo demii. Po kilku wstępnych uwagach Haynesa, w których dał jasno do zrozumienia, spodziewa się od wszystkich stuprocentowej współpracy z doktor Patou, kie-wiiczka służb epidemiologicznych stwierdziła: - Nie muszę wam mówić, dlaczego zwołano to zebranie. Przejdźmy od razu tego, jak powinniśmy postępować w tej, zgodzicie się chyba, bardzo poważnej uacji. - Powiodła spojrzeniem wypłowiałych oczu po wszystkich z wyjątkiem rda, jakby był dla niej w magiczny sposób niewidzialny. - Traktuję to jako ię zakażeń opornym na metycylinę gronkowcem złocistym, czyli MRSA. Wiem, pacjent doktora Forda otrzymywał przed zgonem wankomycynę, lecz wydaje nader prawdopodobne, iż zlecono ją zbyt późno, a poza tym okazała się nie-iteczna. - Pani doktor jest o tym zupełnie przekonana? - zapytał Ford, spoglądając na ynesa, czy aprobuje to, że odzywa się nieproszony. - Nie możemy mieć całkowitej pewności, dopóki laboratorium nie określi dadnie oporności szczepu. Funkcjonariusz policji, Raymond Denny, otrzymu-vankomycynę, podobnie jak dwóch pozostałych pacjentów z infekcją. Ich ob-enia są mniej poważne i liczę, że po para dniach wankomycyna okaże się u nich iteczna. - A jeśli nie? - odezwała się Mary Draper. - Jeżeli nie, skontaktuję się z CDC, a Willowbrook trafi do annałów medycz-;h. Od tej chwili nasze działania będą koordynowane. CDC - The Center of Disease Control, czyli Krajowe Centrum Epidemio-iczne z siedzibą w Atlancie, stanowiło ostateczną instytucję odwoławczą, f dochodziło do mnogich przypadków chorób zakaźnych. CDC sporządza-itatystyki, przeprowadzało badania laboratoryjne śmiercionośnych patoge-v, a nawet podejmowało działania w terenie, jeżeli wymagała tego sytu-a. Specjaliści z Centrum służyli również pomocąjako konsultanci, a w razie lieczności pełnili rolę ekspertów w akcjach zapobiegania szerzeniu się za-:eń. - Do tego czasu musimy podchodzić do problemu z najwyższą ostrożno-\ - kontynuowała doktor Patou. - Pociąga to za sobą konieczność podjęcia regu kroków, które, aczkolwiek niedogodne, są niezbędne dla zagwaranto-nia bezpieczeństwa naszego personelu i społeczeństwa. - Po tych zebrani zęli się niespokojnie wiercić, szykując się na przyjęcie nieprzyjemnych wia-ności. - Jakiekolwiek okażą się ostatecznie cechy nękającego nas szczepu, prawdopodobniej mamy do czynienia z opornym na większość antybioty-v gronkowcem złocistym. Biorąc pod uwagę koncentrację przypadków na dziale Intensywnej Terapii, musimy przyjąć, że patogen wykazuje wielką vość szerzenia się z pojedynczego źródła wewnątrz szpitala. Może nim być ktoś z personelu, ale równie dobrze aparat, zasłona czy materac. W ciągu kilku następnych dni przeprowadzę kontrolę odpowiedniej części personelu i wyposażenia. Idźmy dalej... ~ Na chwilę zagłębiła się w plik notatek. - Aby zidentyfikować nosiciela, zamierzam jeszcze dzisiaj pobrać wymazy z nosa wszystkim pracownikom oddziałów intensywnej terapii i traumatologii oraz bloku operacyjnego. Będę również pobierać próbki powietrza podczas operacji prowadzonych przez zespoły, pośród których może się znajdować nosiciel. Po zakończeniu operacji zostaną również pobrane próbki kontaktowe z podłogi sali operacyjnej. - Po każdym zabiegu? - zapytał Hershy. - Nie, niekoniecznie. Sporządzę również posiewy ze sprzętu, pościeli i innych potencjalnie zakaźnych materiałów na intensywnej terapii. Na wypadek, gdyby wymazy ani analizy powietrza z bloku operacyjnego nie przyniosły rezultatów, pobiorę dzisiaj próbki indywidualnie od każdego z was. Wiem, że utrudnię wam pracę, ale to konieczne. Przeznaczyliśmy do tego celu jedną izolatkę. Wystarczy rozebrać się i wykonać parę ćwiczeń. Jak już wyjaśniłam doktorowi Fordowi - tu obrzuciła Forda wiele mówiącym spojrzeniem - źródło bakterii może znajdować się na szwie krocza. Moglibyśmy go nie wychwycić, jeżeli nie użyjemy zdecydowanych środków. Allen i Ford popatrzyli na siebie wymownie. -Bardziej prawdopodobne jest, że nosicielami są mężczyźni, więc zacznę od nich. Doktor Ford zgodził się dać przykład. Kilka głów zwróciło się w stronę Forda. - Pozostali niech ustalą kolejność między sobą. - A co z zakażonymi pacjentami? - spytała Mary Draper. - Co z nimi począć? Przecież też są źródłem zakażenia. - Dojdę do tego za chwilę - odpowiedziała Lucy Patou. Odłożyła jeden plik papierów i wzięła następny. Nie zamierzała dopuścić, by ktoś ją poganiał. - Możemy zredukować bezpośrednie zagrożenie, przyjmując, że każdy jest nosicielem. - Rozejrzała się dla sprawdzenia, jaki efekt wywarły jej słowa. W gabinecie zapanowała absolutna cisza. - Brzmi to poważnie, ale w rzeczywistości chodzi tylko o to, by od dzisiaj przez tydzień każdy codziennie brał kąpiel w środku odkażającym. Wyciągnęła spod stołu czterolitrowy plastikowy pojemnik z cieczą sprawiającą wrażenie płynu do prania. Nikt nie zauważył go do tej pory. Mary Draper uchyliła ze zdumienia usta. Lucy Patou z łoskotem postawiła butlę na blacie. - To detergent, pochodna heksachlorofenu. Zapewne nie przypomina zapachem zwykłego płynu do kąpieli, ale jak już mówiłam, musimy zastosować radykalne środki, żeby poradzić sobie z problemem. Mam również szampon z cetry-midem. Chcę, by stosowano-go dwa razy w tygodniu. Wydam wam również krem do nosa, zawierający jeden procent chlorheksydyny i pół procent neomycyny. Wystarczy wypełnić nim nozdrza przednie; nie ma potrzeby wpychać go głębiej. Stosowanie: cztery razy dziennie przez tydzień. - Rozejrzała się po obecnych 61 llotnym uśmiechem na ustach. - Oczywiście może się okazać, że zdołamy wy-łlować nosiciela już dzięki dzisiejszym testom, wyniki powinny być jutro w po-3nie. Wówczas będziecie mogli zdać te środki i pracować dalej normalnie. -istawiła butlę z detergentem na podłogę. - Teraz... postępowanie z zakażony-i pacjentami. Zbierzemy ich w dwóch izolatkach, przylegających do Oddziału tensywnej Terapii. Będzie ciasno, ale o ile nie zdarzą się następne przypadki najbliższej przyszłości, powinniśmy dać sobie radę. Niezbędne wspieranie funk-życiowych będzie kontynuowane za pomocą wysterylizowanej aparatury. Jak wiedziałam, z używanego do tej pory sprzętu dokona się posiewów dla ustale-i źródła skażenia. Na chwilę zapadła cisza, po czym Lucy Patou dokończyła: - Czy są jakieś pytania? - Pani doktor zdaje się wychodzić z założenia, że zakażenia mają charakter :wnątrzszpitalny - odezwał się wreszcie Conrad Allen. - Owszem. Jak już wspomniałam podczas rozmów z niektórymi z was, jest rjątkowo mało prawdopodobne, by szczep gronkowca oporny na metycylinę sywędrował do nas z ulicy. Z moich doświadczeń wynika, że to się nie zda-i. - Nie sądzi pani, że może istnieć związek między obecnymi zakażeniami iroblemami, jakie kilka tygodni temu mieliśmy z dwoinką zapalenia płuc? -ytak Ford. - Trzeba pamiętać, że jeden z przypadków zdarzył się na chirurgii ólnej i nie miał nic wspólnego z traumatologią. - Wszyscy znamy pańskie teorie na ten temat, doktorze - odparła z uśmiesz-;m Lucy Patou. — Niestety, musimy radzić sobie z realnym zagrożeniem na in-Lsywnej terapii, a jak mówi nam tabliczka pana dyrektora... - Zdjęła marmuro-. plakietkę z biurka Haynesa, na co niewątpliwie nie poważyłby się nikt inny becnych. - Muszę mieć „odwagę zmieniania rzeczy, na które mam wpływ". :eli słuszna jest pańska teoria, według której South Central staje się swego ro-iju wylęgarnią niewrażliwych na nic bakterii, czekają nas niewątpliwie wielkie ipoty. Uważam jednak, że bez solidnych dowodów nie powinien jej pan lanso-ć, zwłaszcza publicznie. - Dziękuję, pani doktor. - Russel Haynes podniósł się zza biurka. - Skoro >wimy o publicznych wystąpieniach, nadeszła chyba również odpowiednia pora, >y ustalić, czego mamy się trzymać w tym względzie. Szerzenie się zakażeń opor-;h na leki może łatwo wzbudzić zainteresowanie prasy, zwłaszcza jeśli coś takie-przytrafiło się także przedstawicielowi służb ścigania. Jeżeli u funkcjonariusza... - Denny'ego - podpowiedziała Lucy Patou. - Jeżeli infekcja u funkcjonariusza Denny'ego okaże się oporna, a modlę się, f tak nie było, może się skupić na nas uwaga opinii publicznej. Do udzielania brmacji środkom masowego przekazu upoważniam doktor Patou. Wspólnie ionelem będzie opracowywać wszelkie oświadczenia, do tego Lionel jak zwy- zajmuje się odpowiadaniem na telefony czy faksy. - Haynes obszedł biurko, irł się o nie i dokończył: - Jeżeli będziemy działać jako zgrany zespół, pora-my sobie z tym przy minimum komplikacji. L^ord wcisnął właśnie gruby „klusek" kremu odkażającego w prawą dziurkę od i nosa, gdy siostra Gloria Tyrell powiadomiła go przez wewnętrzny telefon o przybyciu gościa. Krem pachniał chlorem i przyprawiał go o łzawienie. - Kto to taki? Pielęgniarka przybrała wojowniczy ton. - Czy ja jestem pana osobistą sekretarką? Niech jednak szanowny pan poprawi krawat, bo chyba chodzi o coś poważnego. Już do pana idzie. - Gloria, co się dzie... Rozległo się dyskretne stukanie do drzwi i po chwili przed Fordem stanęła kobieta, którą poznał na konferencji Narodowego Instytutu Zdrowia. Wywierała jeszcze większe wrażenie, o ile w ogóle mogło być większe. Jej wygląd zupełnie nie pasował do surowych, funkcjonalnych wnętrz szpitala Willowbrook. Przez chwilę Ford był w stanie jedynie gapić się na nią w milczeniu. - Doktor Ford? Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. Pomyślałam, że nim odjadę, wpadnę dowiedzieć się, co u pana słychać. - Tak, oczywiście... Proszę bardzo. - Marcus wstał. - Przez moment nie potrafiłem... - Przypomnieć sobie, skąd się znamy? Helen Wray. Spotkaliśmy się na... - Tak, wiem, ale nie spodziewałem się... To znaczy... — Wskazał dłonią swój zaczerwieniony nos i przekrwione oczy. - Przepraszam, że tak wyglądam. Mamy używać środków przeciwbakteryjnych, ale chyba przedobrzyłem. Proszę, niech pani usiądzie. - Mam nadzieję, że nie jest pan chory? - Nie, nie. To tylko jeden ze środków ostrożności. Nasza kierowniczka służb epidemiologicznych sądzi, że z każdym oddechem zaszczepiamy pacjentom miliony mikrobów, chociaż oczywiście jest inaczej. Po prostu... - Rutynowe postępowanie. - Właśnie. Przepraszam. Ford wygrzebał z kieszeni chusteczkę do nosa. Użył zdecydowanie zbyt du»-żej ilości kremu i miał wrażenie, że jest nim cały wyświechtany. Helen Wray zasiadła po przeciwnej stronie biurka. Miała na sobie elegancki, czerwony żakiet, czarną spódnicę do kolan i białą, jedwabną bluzkę, przez którą słabo odznaczał się zarys stanika. - Byłam właśnie na spotkaniu z kadrą apteki szpitalnej - powiedziała Helen. ¦*¦ Och, miło mi to słyszeć. - Istotnie. Wprowadzamy na rynek parę nowych preparatów lodanolu, naszego najlepiej sprzedającego się środka przeciwbólowego, więc chciałam je tu przedstawić. - Lodanolu? - spytał Ford, pragnąc okazać zainteresowanie. - Bardzo dobrze znam ten lek. Korzystamy z niego w tłumieniu bólu pooperacyjnego i jeste- H śmy z niego zadowoleni. Daje mniej objawów ubocznych niż sterydowe środki przeciwzapalne. - Cieszę się, że pan tak sądzi. Zamierzamy wprowadzić na rynek dwie nowości: żel do stosowania miejscowego i plastry przezskórne. Ford ochoczo pokiwał głową, chociaż nie był przekonany, czy którykolwiek i nowych preparatów może okazać się rzeczywiście przydatny w jego pracy. Po zabiegach, które przeprowadzano na traumatologii, konieczne było stosowanie *vysokich dawek leków przeciwbólowych, jakie podaje się jedynie domięśniowo ub dożylnie. Żel nadawał się bardziej do terapii schorzeń ogólniejszej natury, na jrzykład zapalenia stawów, czy tego rodzaju urazów jak naciągnięcie ścięgien. - Cóż, jestem pewny, że nowe preparaty zostaną dobrze przyjęte - powie-Iział. - Och, byłbym zapomniał o dobrych obyczajach. Może życzy sobie pani cawy? - Jeżeli nie sprawię kłopotu. - Oczywiście, że nie. - Ford wstał ponownie. - Dystrybutor jest tuż za drzwia-ni. Mamy do wyboru liofilizowaną kawę rozpuszczalną, liofilizowaną herbatę ozpuszczalną oraz liofilizowany, rozpuszczalny napój czekoladopodobny. - Hm, cóż... - Zresztą nieważne, smakują prawie tak samo. - Rozumiem. W takim razie może trochę liofilizowanej, rozpuszczalnej wody? - Zobaczę, co się da zrobić. Wyszedł na korytarz i prędko wepchnął dolara w szczelinę wrzutową wiel-aego dystrybutora. Zastanawiał się, dlaczego Helen Wray złożyła mu wizytę? Czyżby zaciekawiło ją coś w jego wystąpieniu? Wydawało się to mało prawdo->odobne, ponieważ wspomniała o wizycie w aptece - ludzi z działu sprzedaży )bchodzi wyłącznie sprzedaż. Z drugiej strony -jeżeli tak było, dlaczego w ogó-e pojawiła się na konferencji? Maszyna wciągnęła pomięty banknot, „podumała" przez chwilę i wypchnęła ;o z powrotem. Ford zaklął pod nosem i sięgnął do kieszeni po następny. Może Nray chodziło tylko o jakąś informację? Może chciała go namówić do udziału v jakimś nudnym sondażu rynku? Zanim maszyna raczyła wreszcie wydać dwa :ubki wody sodowej, z potrzaskującymi raźno bąbelkami, Ford uznał, że Helen Vray zjawiła się u niego wyłącznie z racji zawodowych obowiązków. Czyż nie :ainicjowała od razu pochwalnej gadki na cześć lodanolu? A może chciała za łomocą swojego wdzięku namówić go, by zobowiązał się do stosowania prepara-ów firmy? Nie powinien liczyć, że przyszła z powodów osobistych. „Na pewno de" - powiedział sobie. Westchnął i upił z jednego z kubków łyk wody. Była ównie podła jak jego samopoczucie w tej chwili. - Domyślam się, że zajmuje się pani rozprowadzaniem leków? - powiedział, wracając za biurko. - Przepraszam, powinnam dać panu wizytówkę - odparła, sięgając do pła-kiego neseseru. - Proszę bardzo. Jak można się było domyślić, pod jej nazwiskiem widniał tytuł: „Zastępca kierownika Działu Marketingu (Zachodnie Wybrzeże)". 64 - Chyba odwiedza pani mnóstwo szpitali? - Sporo — odrzekła. - Prawdę mówiąc, nie wyruszam w teren tak często, jak bym pragnęła. Warto od czasu do czasu przekonać się na własne oczy, co się dzieje na linii frontu. Próby kliniczne nie mówią do końca, czy lek jest rzeczywiście skuteczny i jak bardzo bywa przydatny. - Oczywiście. Chce więc pani zebrać jak najwięcej informacji od... no, od ludzi takich jak ja? Zawahała się z przyłożonym do ust kartonowym kubkiem, po czym zaczęła pić. Ford przyglądał się delikatnemu falowaniu jej gardła, gdy przełykała. Przypomniał sobie na chwilę o Rekinie i pozornie niewielkiej ranie, która ostatecznie kosztowała go życie. - Naturalnie, zawsze cenimy sobie opinie klientów. - Lekarze chyba nie zawsze okazują taką chęć do współpracy, jakiej moglibyście sobie życzyć, prawda? Praktycznie nic z tego nie mają. - Jeżeli wyrobili sobie własną opinię, zwykle są gotowi się nią podzielić. - No tak, oczywiście - odparł Ford. - Pewnie ma pani ze sobą jakąś ankietę? Proszę mi zostawić, rozdam ją kolegom... Mam nadzieję, że chodzi o wybór jednej z kilku odpowiedzi, bo nie mamy czasu na pisanie rozwlekłych wypracowań. - Nie przyniosłam żadnej ankiety - stwierdziła z uśmiechem. - Jak powiedziałam. .. - Nie podpiszę też żadnego oświadczenia o stosowaniu waszych specyfików. Z zasady jestem temu przeciwny. Lekarze nie powinni być zainteresowani finansowo preferowaniem jakichkolwiek leków, dobro chorego powinno stanowić jedyne kryterium. Na pewno lepiej poszczęści się pani w Cedars-Sinai. Helen Wray ostrożnie odstawiła kubek na biurko. - Zdaję sobie sprawę, że jest pan bardzo zajęty. Najwyraźniej zjawiłam się w niewłaściwym czasie. - Bynajmniej - odparł Ford. - Po prostu sądzę, że powinna pani z góry poznać moje poglądy, to wszystko. Nie uważam, by opieka nad pacjentem i pogoń za zyskiem mogły iść w parze. Helen Wray podniosła się z miejsca. —Nie przyszłam do pana w interesach - stwierdziła, nie przestając się uśmiechać. - Tak? W takim razie dlaczego? Popatrzyła na niego przez chwilę, po czym ruszyła w stronę wyjścia. - Miło było znów pana spotkać, doktorze. Ford wstał. Czuł, że się rumieni. Przyszła zobaczyć się z nim, bo chciała tego, ponieważ podczas kilkuminutowej rozmowy na konferencji poczuła, że coś przyciągają do niego, i to z wzajemnością. Postanowiła jednak coś z tym zrobić, nie tak jak on. Może już wcześniej miała zaplanowany przyjazd do Wil-lowbrook, a może nie. W każdym razie wykonała pierwszy ruch. To ona naraziła się na ryzyko odtrącenia i upokorzenia, którego przez jego głupotę teraz doznawała. - Proszę chwilę zaczekać! - zawołał. Zatrzymała się, niemal sięgając dłonią klamki. 5 - Omega 65 - Proszę jeszcze nie odchodzić! Przepraszam, nie chciałem być tak... Gdyby pani wiedziała, jaki dzień mam za sobą. Helen odwróciła się, mierząc go spojrzeniem ciemnych oczu. - Mojemu zespołowi grozi rozsypka. Płace są tu o połowę mniejsze niż w innych szpitalach i nic na to nie poradzę. Dzisiaj padło pomówienie, że jesteśmy brudasami. Po południu każdy z moich ludzi musiał rozebrać się do naga i robić przysiady, podczas gdy... wolę o tym nawet nie mówić. Chyba pani rozumie, że 30 tym wszystkim podupadliśmy trochę na duchu. - Rozumiem - odpowiedziała, uśmiechając się ponownie. - Nic się nie stało. [ tak musiałam już iść. Wezwę taksówkę i nie będę zawracać panu głowy. Ford popatrzył na zegarek: był kwadrans po szóstej. - Dokąd pani jedzie? Skończyłem pracę i mogę panią podwieźć, jeśli... - Jak Boga kocham, ta baba mnie nienawidzi stwierdził Ford, gdy dojechali mtostradą do Santa Monica. - Nie mam pojęcia dlaczego. Nie wierzę, że tylko Ilatego, że nie uzgodniłem z nią swojego wystąpienia. Słońce zniżało się nad oceanem, zanurzając miasto w czystym, kalifornijskim złocie. Minął ich kabriolet z opuszczonym dachem, w którym siedziało czwo-o nastolatków w przyciemnianych okularach. Ford czuł, że sam zaczyna się roz-uźniać. - Może uważa, że nie pasujesz tam... - powiedziała Helen. - Może czuje się zagrożona. - Zagrożona? - Gdzie indziej mógłbyś zarabiać o wiele więcej, sam tak powiedziałeś. A jed-lak zdecydowałeś się pozostać w Willowbrook. To ci daje prawo do moralnej vyższości, niezależnie od statusu zawodowego. Być może czuje również, że trak-ujesz ją w pewien sposób protekcjonalnie. - Protekcjonalnie? - Możliwe. Ford nie miał ochoty się sprzeczać. Chciał nacieszyć się przejażdżką z ład-ią... nie, piękną kobietą. Wciąż nie potrafił uwierzyć, że sama go odnalazła. Nie viedział jednak, o czym z nią rozmawiać. Flirtowanie nigdy nie było jego mocną itroną, a w ostatnich latach do reszty zatracił tę umiejętność. - I co mam na to poradzić? - zapytał. - Co zrobić, żeby nie czuła z mej trony protekcjonalności? - Nic. Z niektórymi ludźmi tak jest. Trzeba ich po prostu zostawić w spo-:oju. - Chciałbym, ale po zakażeniach na intensywnej terapii na okrągło siedzi mi ta karku. - Skrytykowała otwarcie, twoje wystąpienie przy tobie? - Nie, rzucała tylko ironiczne aluzje na odprawach. Nadal sądzi, że oporne nfekcje to tylko wynik nieprzestrzegania procedury, a ja nie chcę jej przyznać acji. 66 1 i „,». - Cóż, doktor Patou sądzi pewnie, że wyrywasz się przed orkiestrę. Natomiast profesor Novak potraktował cię poważnie, a to człowiek zupełnie innego formatu. Przynajmniej był nim w przeszłości... Skręć w następny zjazd, na Bulwar Lincolna. Okolica wyglądała sympatycznie. Ulice obsadzone były drzewami rzucającymi obfite cienie, na licznych, otwartych przestrzeniach bawiły się dzieci lub siedziały grupki dorosłych. Zabudowa wahała się od przedwojennych, obitych deszczułkami domków po miniaturowe bloki w hiszpańskim stylu, gdzie na patiach i parapetach rozstawiono donice z różnobarwnymi, tropikalnymi pnączami. Dalej na północ, z drugiej strony Bulwaru Santa Monica, znajdowały się większe, bardziej bogate posiadłości z bujnymi trawnikami i odgradzającymi je od ulicy żywopłotami. Dzielnica, położona o kilkaset metrów od plaży przewyższała o kilka klas Beverlywood, w którym mieszkał Ford, o czym świadczyły chociażby europejskie samochody zaparkowane przed wieloma podjazdami. - Skontaktował się z tobą, skoro już o tym mówimy? - spytała Helen. - Kto? Novak? Nie. - Nie mówił, że zadzwoni? - Tak, ale jest przecież na emeryturze. - Ford wzruszył ramionami. - Pewnie pojechał na ryby. -Niewykluczone. Napomknął może, czy interesuje go coś konkretnego? - Powiedział, że chciałby przejrzeć dane dotyczące zapaleń płuc, którym poświęciłem najwięcej uwagi. Dlaczego cię to ciekawi? - Och, bez żadnego powodu - odparła Helen, opuszczając osłonę przeciwsłoneczną po swojej stronie. -Novak to niezwykły człowiek. Intryguje mnie. Minęli Park Lincolna. Pod odkrytym niebem rozstawiona była niewielka scena, ludzie zbierali się już przed koncertem. Powietrze przeciął turkusowy krążek do rzucania. - Novak zajmował się środkami przeciwinfekcyjnymi, zgadza się? - zapytał Ford. - Podobno. Należał do grupy biochemików i genetyków, którzy założyli He-lical Systems. - Chyba przypominam sobie tę nazwę. - Firma Stern wykupiła to laboratorium pięć czy sześć lat temu. Jeszcze w niej wtedy nie pracowałam, ale słyszałam, że Helical Systems cieszy się opinią prężnego ośrodka, przynajmniej pod względem naukowym. - Profesor Novak jest więc bogatym emerytem. - Chyba nie. Helical zajmowało się fascynującymi koncepcjami, ale od strony handlowej zupełnie sobie nie radziło. Nie wypuścili na rynek bodajże ani jednego porządnego produktu. Stern na pewno kupił firmę za grosze, inaczej nie zawracano by sobie tym w ogóle głowy. -To tłumaczy, dlaczego Novak pojawił się na konferencji - stwierdził Ford z uśmiechem. - Łapie drobne fuchy, by opłacić czynsz. - Albo zdobyć pieniądze na nowe ubrania - odparła Helen i wyciągnęła przed siebie wymanikiurowany palec. - Jeszcze pięćdziesiąt metrów i w prawo. 67 I Posesję numer 940 przy Bulwarze Lincolna zajmowała biało otynkowana willa w meksykańskim stylu, podzielona na cztery przestronne mieszkania. Od frontu pracowała przy różach jakaś kobieta. Gdy wóz się zatrzymywał, odwróciła się i pomachała pasażerom. - No cóż, dziękuję za podwiezienie - powiedziała Helen, rozpinając powoli pas. - Nie ma za co - odrzekł Ford. Czuł, że powinien w jakiś sposób wyrazić zainteresowanie następnym spotkaniem, ale nie wiedział jak. -Miło, że wpadłaś. Naprawdę przyjemna niespodzianka. - Nie co dzień wybieram się do South Central, to fakt. Muszę przyznać, że zwykle trzymam się tylko zachodniego Los Angeles. - Bardzo tu ładnie. - Ford przeniósł wzrok na dom. - Zapomniałem, jak bardzo ładnie. Planowaliśmy przeprowadzkę do Santa Monica... Ja i żona, gdy jeszcze żyła. Nie zamierzaliśmy zostawać na stałe tam, gdzie mieszkam. No cóż, chyba po prostu zdążyliśmy się przyzwyczaić, a Surmy ma przyjaciółki w sąsiedztwie. Zamilkł. Nie chciał mówić o Carolyn, a jednak mu się to wymknęło. Poczuł się niezręcznie. - Dawno umarła? - zapytała Helen. Ford nadal wpatrywał się w dom i kobietę przycinającą róże w białych rękawicach ogrodniczych i fartuchu barwy nieskalanego błękitu. - Trzy lata temu. W wypadku. Ironia losu, można by rzec. - Przykro mi - powiedziała. -Pewnie ciężko ci, zwłaszcza z taką pracą. - Wolę być stale zajęty - oparł. - Dzięki temu nie mam okazji do użalania się nad sobą. Prawdę mówiąc, nie lubię wolnego czasu. Oczywiście nie wtedy, gdy jestem z córką. - Każdy potrzebuje bodaj chwili dla siebie. Bez tego nie sposób funkcjonować, traci się właściwy dystans. Ford podniósł wzrok na Helen. Wydawała się rzeczywiście zatroskana. - Hm, zamierzam wziąć tydzień wolnego w okresie Święta Dziękczynienia. Zabiorę Sunny do dziadków w Michigan. Powinniśmy się dobrze bawić. - Zapowiadają że będzie zimno - stwierdziła Helen. - Czy twoja córka umie jeździć na łyżwach? - Nie, ale kiedyś ją wreszcie tego nauczę. - Jak nic będzie zachwycona. W każde święta jeździłam godzinami w kółko na lodowisku w Centrum Rockefellera w Nowym Jorku, dokładnie tak jak na filmach. Wpada się na bardzo ciekawych ludzi, dosłownie. Po tych słowach otworzyła drzwi samochodu. Ford uśmiechnął się do niej, gdy wysiadała. Zdawał sobie sprawę, że zmarnował szansę. Powinien był wabić ją flirtem, a zaczął opowiadać o Carolyn. Ma więc to, na co zasłużył. Helen przystanęła obok wozu z neseserem w dłoni, po czym nachyliła się i spytała: - Znajdziesz trochę czasu jutro wieczorem? Jeśli tak, możemy pójść na kolację, o ile masz ochotę. 68 /'""\bróć się - powiedziała Sunny. Przekrzywiła głowę w lewo i w prawo, wy-V^/raźnie niepewna swojej oceny. - Chyba wyglądasz trochę za oficjalnie, tato. Ford opuścił wzrok na sportową marynarkę. Według niego prezentowała się zbyt niezobowiązująco. - Kochanie, wybieramy się do eleganckiej włoskiej restauracji na Melrose, nie do McDonalda. Podniósł lewą rękę i utkwił zapamiętale wzrok w materiale, jakby mogło to coś pomóc. Carolyn zawsze lubiła tę marynarkę, teraz jednak zadawał sobie pytanie, czy taki powód jest wystarczająco dobry, aby ją nałożyć. - Może zdjąłbyś krawat? Włożył pod spód sweter? - Sunny prztyknęła palcami. - Wiem, czego ci potrzeba. Zerwała się z kanapy i pobiegła do sypialni ojca. Ford pozostał na miejscu, żałując, że w ogóle przyjął zaproszenie Helen Wray. Co sobie wyobrażał? Nie umawiał się z nikim od czasu randek z Carolyn, a było to - strach pomyśleć - aż piętnaście lat temu. Piętnaście lat. Jak ten czas zleciał. Sunny wróciła do saloniku z czarnym golfem, którego nigdy wcześniej nie widział. - Proszę bardzo! - stwierdziła tonem kreatora mody. - Będziesz wyglądać wytwornie i elegancko, dokądkolwiek się wybierasz. -Nie pamiętam czegoś takiego. Ford wziął od córki sweter pachnący potężnie gałkami od moli. - Cała lata leżał w najniższej szufladzie. Mama kupiła ci go na urodziny. Gapił się na golf, mimo to niewiele mógł sobie przypomnieć. - Och, oczywiście - rzekł tonem sugerującym, że wreszcie coś mu świta w głowie. - Czy ja wiem? Nie uważasz, że jest trochę pretensjonalny? Jakbym starał się udawać jazzmana lub kogoś w tym rodzaju. - Tato, masz do tego prawo. - Sunny wsparła dłonie na biodrach i westchnęła teatralnie. - Potraktuj to jako wyraz ironii prawdziwego światowca. Golf jest uniwersalny. W każdej.chwili możesz zdjąć marynarkę... - Zaczęła mu zsuwać rękawy z ramion, ale w połowie przerwała. Cofnęła się o krok i zmarszczyła nos. -Co to? - spytała. - Słucham? -Ten zapach... - Mydło? - Detergent! - Masz rację. - Ford powąchał koszulę pod pachą. — Środek odkażający, w którym się kąpię. -Od robaków? - Nie, od bakterii. - Ford ujrzał rozpacz w oczach córki. — Słuchaj, z tym już nic się nie da zrobić - dodał, czując rosnącą irytację. - Jeżeli Helen wyczuje go ode mnie wieczorem, jakoś się wytłumaczę. Zresztą nie zanosi się na żadne pieszczoty. 69 Rzucił Surmy zdecydowane spojrzenie, mając nadzieję, że ewentualność pieszczot nie wytrąci jej z równowagi, a jednocześnie sprawi, że da mu spokój. - Skąd wiesz? - zapytała śmiało. - A jeżeli sama przejmie inicjatywę? Ford poczuł, że mu się ściska żołądek. Obdarzył córkę kolejnym spojrzeniem, wyrażającym ironię i wymówkę. Nie miał pojęcia, co właściwie chciał w ten sposób zakomunikować. Sunny zachowała niewzruszoną minę. - Helen na pewno nie wspomni o tym zapachu - powiedziała. - Masz to jak w banku. Nie da poznać po sobie, że go wyczuwa, ale gdy zadzwonisz do niej następnym razem, będzie zajęta. - Lepiej przymierzę sweter- odparł Ford. - Może smród gałek od moli zabije woń detergentu. Naciągnął sweter na głowę, gdy zadzwonił telefon. - To ona - orzekła Sunny. - Na pewno odwołuje kolację. Okazało się, że telefonował Charles Novak. - Mam nadzieję, że wybaczy mi pan, iż dzwonię do domu - powiedział. Ford przejrzał się w lustrze w salonie: chirurg udający muzyka jazzowego. Sunny pokazała mu uniesione kciuki i z aprobatą pokiwała głową. - Nic się nie stało, profesorze. Cieszę się, że pana słyszę. -Nie mieliśmy okazji dłużej podyskutować podczas konferencji. - Istotnie. Na chwilę zapadło milczenie. Ford miał wrażenie, że słyszy szelest wertowanych papierów. - No, jak wspominałem, czytałem pański artykuł o enterokokach. Dobrze było poznać punkt widzenia lekarza praktyka. - Czuję się zaszczycony pochwałą z ust osoby tak znamienitej... - Muszę też stwierdzić, że pańskie wystąpienie wzbudziło zaciekawienie. Chciałem porozmawiać z panem właśnie o szerzących się przypadkach zakażeń pneumokokami. Nie zauważyłem, by wspomniano o tym w MandM. Określane potocims,MandM, czyliMorbidity andMortality Weekly, było cotygodniowym biuletynem CDC, zawierającym informacje o śmiertelności i zachorowalności na różne jednostki chorobowe. W biuletynie publikowano między innymi doniesienia o nowych przypadkach, zbierane ze wszystkich pięćdziesięciu stanów. - Uważam, że za bardzo zwlekaliśmy z powiadomieniem Atlanty - powiedział Ford. - Brakuje nam czasu na wypełnianie formularzy, gdy mamy duży ruch na oddziale. - Mógłby mi pan wobec tego podać szczegóły? - Co dokładnie chciałby pan wiedzieć, profesorze? - Ford usiadł na kanapie. - Hm, chyba wszystko. Może zacznie pan od omówienia przypadków. Były trzy, o ile mi wiadomo? Sunny wskazała na zegarek. Było kilka minut po siódmej. Na szczęście Ford miał jeszcze trochę czasu. Pragnąc odwzajemnić się za odwiezienie ze szpitala, Helen zaproponowała, że „zgarnie" go o wpół do ósmej. Ford omówił po kolei przebieg wydarzeń, od przyjęcia Andre Nelsona i jego zgonu po śmierć kolejnych dwóch pacjentów. Novak słuchał uważnie, od czasu 70 do czasu prosząc o dodatkowe szczegóły. Chciał znać dokładne okoliczności klinicznego ujawnienia się zakażeń oraz ich przypuszczalne źródła. Wydawał się zainteresowany szczególnie faktem, iż trzej zmarli pacjenci mieszkali dość blisko siebie: Nelson w Lynwood, dwaj pozostali zaś w okolicy Vernon i Huntingdon Park. Ponownie rozległ się szelest papieru; być może Novak zaglądał do planu miasta. - Czy doszliście do jakichś wniosków, określiliście wektory infekcji i ich czynnik etiologiczny? - To znaczy prawdopodobne źródła? - Tak. - Słychać było, że Novak poprawia się w fotelu. - Przepraszam, patrzyłem właśnie na formularz zgłoszenia epidemiologicznego. Pełno tu fachowego żargonu. - Istotnie. - Ford zaczynał zastanawiać się, o co naprawdę chodzi Novakowi. Miał nadzieję, że porozmawia z profesorem o swoich koncepcjach dotyczących szerzenia się opornych na leki patogenów w populacji South Central, jednak No-vakowi najwyraźniej zależało na suchych faktach. - Nie, nie siformułowaliśmy ostatecznych wniosków, najwyżej parę hipotez. Problem polegał na tym, iż Nelson miał układ immunologiczny w tak fatalnym stanie, że mógł zakazić się gdziekolwiek. - To chyba typowe u narkomanów? • - Tak, panie profesorze. - Ford popatrzył na zegarek. - Proszę mi wybaczyć pytanie, ale czy pańskie zainteresowanie jest natury... czysto naukowej? Prowadzi pan badania do kolejnej pracy? Jeżeli tak, mógłby pan porozumieć się z naszą kierowniczką służb epidemiologicznych. Z radością służy pomocą w takich sprawach. Przez chwilę panowało milczenie. - Myślałem nad tym, ale... - Novak westchnął. Rozległ się odgłos przełknięcia, jakby profesor coś pił. - To gra niewarta świeczki. - Słucham? Nie rozumiem. - Nie zamierzam pisać pracy. - W głosie Novaka zabrzmiała nuta goryczy. - O co w takim razie panu chodzi? - spytał stropiony Ford. - Nie mogę tego teraz rozgłaszać. By jednak odpowiedzieć na pańskie pytanie, przyznam, że moje zainteresowanie nie jest czysto naukowe. Chciałem porozmawiać z panem o tych przypadkach, doktorze, ponieważ byłem ciekaw, jak pan ocenia sytuację... Podczas konferencji przyszło mi do głowy, że... hm, odbieramy na tej samej fali. Myślę o sytuacji w Los Angeles, od strony mikrobiologicznej. Ford jeszcze raz sprawdził, która godzina. Helen mogła przyjechać lada moment, ale rozmowa rozbudziła jego ciekawość. Nagła zmiana tonu Novaka była co najmniej intrygująca. - Nie może mi pan nic powiedzieć, profesorze? Dlatego, że chodzi o skomplikowane prognozy epidemiologiczne? - Nie... Nie w tym rzecz. Ford wsłuchał się uważnie. 71 - Nie... Muszę skontaktować się z pewnymi osobami, zanim będę mógł się bardziej zaangażować - dokończył Novak. -Z kim? - Zapewne sprawiam wrażenie tajemniczego, ale nie miałem takiego zamiaru... - Ton Novaka nabrał ostrości. - To kwestia zawodowej etykiety, reguł postępowania, rozumie pan. Ford doskonale rozumiał profesora. Doświadczenia z Lucy Patou czegoś go nauczyły. Był jednak pracownikiem szpitala, członkiem zespołu. Według słów Helen Wray, Novak przeszedł na emeryturę. Z kim więc musiał się liczyć? Ford zastanawiał się, czy nie sprowokowałby profesora do szczerości, gdyby opowiedział o Rekinie i groźbie wystąpienia w Willowbrook szczepu gronkowca opornego na wankomycynę. Byłoby to oczywiście bardzo nieprofesjonalne zachowanie, ale Novak na pewno nie ujawniłby prasie mrożących krew w żyłach wiadomości. Myśląc o tym, Ford zorientował się, że Novak chce już kończyć rozmowę. - Skontaktuję się z panem za parę dni - stwierdził. - Panie profesorze? - rzucił Ford, spóźnił się jednak. Rozmówca odłożył słuchawkę. Helen Wray przyjechała dopiero tuż przed ósmą. Otworzyła jej Sunny. - Cześć! Ściskały sobie ręce uśmiechając się szeroko, gdy dołączył do nich Ford. - Jesteś Helen, prawda? - We własnej osobie - odparła rozpromieniona. Przeszli do saloniku, Helen usiadła na kanapie obok Sunny. Włosy miała upięte w luźny kok, przez co jej szczupła szyja sprawiała wrażenie wręcz niebezpiecznie kruchej. Była jednak ubrana w żakiet z watowanymi ramionami, dzięki czemu wyglądała na zdecydowaną, energiczną kobietę interesu. Obfitość piegów i rysujące się pod skórą ścięgna sugerowały, że jest zapaloną amatorką aerobiku, lecz czarna koktajlowa sukienka bez rękawów odkrywała perłowo bladą skórę, która kojarzyła się z egzotyczną staroświeckością. Helen mogłaby być piękną francuską kurtyzaną. Przez chwilę Ford był w stanie tylko wpatrywać się w nią niemo. Helen uśmiechnęła się. - Musimy zaraz wychodzić. Nie zatrzymają dla nas zbyt długo stolika. - Jestem już gotowy - odparł Ford. - Może lepiej włożysz buty? - spytała Helen, wskazując jego nogi. - A nawet skarpety. - zasugerowała Sunny. Ford opuścił wzrok na gołe stopy. Helen i Sunny wybuchnęły jednocześnie śmiechem. -1 co w tym takiego śmiesznego? - Wzruszył ramionami. - Och, tato! - Sunny z trudem starała się odzyskać dech. - Cały ty, taki... -Obejrzała się na Helen, szukając u niej pomocy. Helen jednak popatrzyła na Forda ciepło. 72 - Wspaniały - rzekła. Marcus zostawił je na kanapie, wciąż rozchichotane. Gdy wrócił po kilku minutach, były zajęte w najlepsze zawieraniem znajomości. Sunny sprawiała wrażenie zaskoczonej wyrafinowaniem Helen. Gdy Ford wszedł do pokoju, obie popatrzyły na jego skarpety. - Miejmy nadzieję, że są do pary - rzekła Sunny. Wiesz, to pierwsza porządna restauracja, na jaką natknęłam się w Los Angeles - powiedziała Helen, gdy zainstalowali się w intymnej, bocznej salce. -Widziałam tu Andie MacDowell, siedziała przy tamtym stoliku, za tobą. - Naprawdę? Ford rozejrzał się wokół siebie. Boczną salkę preferowały pary. Nie licząc stojących tu i ówdzie butelek szampana, typowych dla wyznań miłosnych, dominującym trunkiem wydawało się chianti. Ford był pewien, że płynęło całymi strumieniami w głównej, bardziej hałaśliwej i jaśniejszej sali, gdzie zbierały się duże grupy, by posmakować włoskiej cudna. - Byłam tu półtora roku temu - dodała Helen. - Marzyłam, by znaleźć się w tym miejscu ponownie. Uwielbiam pasto, a nigdzie nie serwują lepszej. - Mieszkasz przecież o parę kilometrów stąd — powiedział Ford. - Wiem, wiem. - Aż tak pochłania cię praca w Sternie? - Zazwyczaj, ale nie tylko o to chodzi. - Wzruszyła ramionami. - Myślę, że w takie miejsce można wybrać się tylko na randkę, prawda? Nie tylko dlatego, że człowiek jest głodny. Trzeba się do tego odpowiednio ubrać. Nawet Ford potrafił zrozumieć tę aluzję: Helen Wray nie była na randce od osiemnastu miesięcy. Wcześniej przychodziło mu do głowy, że być może Helen pragnie zapełnić pustkę po kimś utraconym i dlatego właśnie zaprosiła go do restauracji. Ale po półtora roku? Poza tym sposób, w jaki na niego patrzyła... Za każdym razem, gdy otwierał usta, jej ciemne oczy zdawały się łowić każde słowo. - Nie lubisz się stroić? - zapytał niewinnym tonem, jakby nie wysnuł żadnych wniosków z jej słów. - Pewnie, że lubię - odparła z uśmiechem. - Po prostu odkąd się tu przeprowadziłam, nie miałam nikogo, dla kogo mogłabym się odstawić. Nie musisz udawać zaskoczenia, chociaż doceniam twój takt. Prawdę mówiąc, nie było to moim głównym celem. - Czy... - Ford wahał się, czy może zadać otwarte pytanie tylko dlatego, że Helen okazała szczerość. - Miałaś kogoś, zanim tu przybyłaś? -W Nowym Jorku? Oczywiście, przez ostatnie cztery lata. Miał na imię Ted, pracował dla Wall Street Journal. - Cztery lata? - rzekł Ford. - Długo. - Wystarczająco. - Co się... Przepraszam, nie powinienem pytać. - Co się stało? Nic konkretnego, nic dramatycznego. Chciałam dostać moją obecną pracę. Była dla mnie wielką okazją, ciężko na to harowałam. Ted nie zamierzał się nigdzie ruszać. Zaczął się wybijać w gazecie... więc po prostu zdecydowaliśmy dać sobie spokój. Ford nie wiedział, jak zareagować. Helen była tak otwarta, iż czuł się wytrącony z równowagi. Mimo to w spokojnym tonie jej głosu, w sposobie, w jaki opowiadała o swoim życiu, kryła się poruszająca nuta znużenia. Helen sprawiała wrażenie zmęczonej udawaniem, próbami wywierania dobrego wrażenia - jakby postanowiła rozpocząć czas zupełnej szczerości, by nikt nie mógł później powiedzieć, że został przez nią oszukany. Może do jej zachowania przyczyniał się również fakt, że Ford był lekarzem. - Czy to brzmi okropnie: rozstać się z powodu pracy? - spytała. - Nie - odrzekł. - Po czterech latach... trochę smutne. - Kto wie? Pewnie zdołałby mnie przekonać, żebym została, ale gdy tylko mu powiedziałam o propozycji zmiany pracy, zrozumiałam, że nadszedł koniec. Nie chciał nawet słuchać o przeprowadzce na zachód. Nie było szans, by zaryzykował karierę, bo zachciało się tego jakiejś kobietce. Znasz ten typ. Miał nawet czelność powiedzieć, że pewnie i tak rzucę pracę po wyjściu za mąż, więc po co miałby się szarpać. Oczywiście w ogóle nie myślał o małżeństwie. - To brzmi, jakby był... nie zreformowany. - Można go określić w ten sposób, mnie jednak przychodzi do głowy parę innych epitetów. Z mojego punktu widzenia spłoszyła go perspektywa, że będę pracować. Dopiero wtedy wyszło na jaw, ile naprawdę znaczy dla niego nasz związek. - Rozumiem. Utrzymujecie kontakt? - Przysyła mi życzenia urodzinowe pocztą elektroniczną. Słyszałam, że chodzi z jakąś dziewczyną z Christian Science Monitor, wyobrażasz sobie? - Niezupełnie. - Blondyna, dwadzieścia cztery lata, uwielbia gotować. Idealna para. - Och, fatalnie - rzekł Ford. - Chyba nie. Podjęłam słuszną decyzję. Postawiłam pracę na pierwszym miejscu i... zaczyna procentować. Mój szef przenosi się za parę miesięcy do Europy. To jeszcze nic pewnego, ale sądzę, że przy odrobinie szczęścia mogę zająć jego miejsce. W tym tempie za jakieś trzy lata znajdę się w zarządzie firmy. O niebo lepsza perspektywa niż pichcenie i zmienianie pieluch. Kelner przyniósł przekąski i butelkę chardonnay, które Ford wybrał z droższego końca karty win. -No cóż, za co pijemy? - spytał, wznosząc kieliszek. - Za błyskawiczną karierę? Helen przyglądała mu się, gdy przełykał. Nagle wprawiła go w zakłopotanie; czuł, że nadeszła jego kolej, by się otworzyć, opowiedzieć o swoim życiu. Odruchowo poprawił kołnierz golfu. Spojrzenie Helen złagodniało. - Wiem, o czym myślisz. Uważasz, że przyjęłam niewłaściwą hierarchię wartości - rzekła. 74 - Wcale nie, tylko... - Nie ma sprawy. Gdyby pieniądze były dla ciebie ważne, nie pracowałbyś w Willowbrook, ale kosiłbyś forsę w Korporacji Opieki Medycznej Columbia czy czymś w tym rodzaju. - O ile by mnie przyjęli. - Jestem pewna, że tak. Ford ujął nóż i przeciął na talerzu wonne crostini. - Może, ale zdecydowałem się na inną karierę. Przeprowadziłaś się do Los Angeles, bo dostałaś tu pracę, która ci odpowiada. Ze mną było podobnie. Może w Willowbrook płace są niższe niż w innych placówkach, ale i tak wyższe niż w armii. Poza tym w mojej branży, mam na myśli chirurgię urazową, to wiodący ośrodek. Niemal wszystkie inne szpitale stoją o klasę niżej. - Zauważyłam - odparła Helen. - Willowbrook nie zajmuje pierwszego miejsca pod względem wyposażenia czy fachowości, chociaż moim zdaniem, niczego mu nie brakuje w tym zakresie. Naszą najmocniejszą stroną jest doświadczenie. Nigdzie indziej nie przyjmuje się większej liczby ofiar wypadków i zranień. Każdy przypadek jest inny, każdy dzień różni się czymś od poprzedniego, więc stale pracuj emy nad nowymi strategiami leczenia i technikami zabiegów. Dla mnie, jako chirurga urazowego, te rzeczy sąniezmiemie istotne. Tak czy inaczej, chyba właśnie one sprawiają, że mam ochotę wstawać rano z łóżka. Helen popatrzyła na niego. Na jej ustach pojawił się uśmiech. - Świetna przemowa, ale to nie wszystko i doskonale zdajesz sobie z tego sprawę, prawda? - odparła. - Słyszałam przecież twoje wystąpienie na konferencji. Odniosłam wrażenie, że traktujesz swoją pracę jak misję do spełnienia, w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Czujesz, że walczysz za słuszną sprawę. - Starałem się ze wszystkich sił, żeby nikt tak nie pomyślał. - Ford zmarszczył brwi. - Zamierzałem trzymać się faktów. Helen pokręciła głową. - Przykro mi, doktorze. Obawiam się, że pańska postawa była niedwuznaczna, zwłaszcza gdy przestał pan czytać z kartki. Prawdę mówiąc, twoje wystąpienie było dość polemiczne. Ludzie od razu przestali przysypiać w fotelach. -1 zaczęli wychodzić. - Sądzę, że to wina nadmiaru drinków w porze lunchu. - Roześmiała się, odchylając głowę. - Jesteś pewna? - Hm, może niektórzy uważali, że zacząłeś rozprawiać zbyt... politycznie? - Tak? A co ja takiego politycznego powiedziałem? - Wszystko, chociaż przez małe „p". - Helen ujęła delikatnie stopkę kieliszka i obróciła ją w palcach. - Tak twierdzisz? - Nie ma się czego wstydzić. Masz prawo do własnego zdania. Uwierz mi. Naprawdę. Utkwiła w nim wzrok. Ford miał wrażenie, że jej spojrzenie jest wręcz dotykalne, jakby wysyłała w jego kierunku falę myśli z przeciwnej strony stolika. 75 | - Nigdy nie interesowałem się w najmniejszym stopniu polityką. Po prostu... - Ford westchnął. Helen zmuszała go do wyjaśnienia swoich emocji, odruchowych wniosków, których nigdy jeszcze nie próbował ująć w słowa. - Może to skutek wielu lat spędzonych w armii? Nie wiem, ale... - Ale co? - Wciąż wierzą w ten kraj. Nie potrafią inaczej tego określić. Wciąż wierzę w Stany Zjednoczone Ameryki. Wiesz, jeden naród i tak dalej. - Wzruszył ramionami. - Możesz tego słuchać? Pewnie brzmi to strasznie staromodnie. -Bynajmniej. - Z mojego punktu widzenia wszyscy jesteśmy imigrantami. - Pochylił sią do przodu i oparł łokcie na stole. - Nasi przodkowie przybyli tu ze wszystkich zakątków ziemi i z różnorodności stworzyli jeden kraj. Nie rozwinęli drutów kolczastych i nie podzielili ziemi na państewka, kawałek po kawałku. Widzę jednak, że właśnie to się dzieje obecnie, a ty? Mamy społeczność homoseksualistów, społeczność Amerykanów afrykańskiego pochodzenia, społeczność właścicieli psów. Każdy mówi: stój po swojej stronie drutów, jazostanę po swojej. Strach pomyśleć, jaka przyszłość nas czeka. - Czyja wiem? Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. - Helen zmarszczyła brwi. - Nikt o tym nie myśli, a jeśli już, wcale o tym nie wspomina. Słychać tylko o prawach: moje prawa, moje swobody obywatelskie. Nie mówi się jednak o obowiązkach, o odpowiedzialności. Zawsze są dla kogoś innego. Helen przyjrzała mu się uważnie. Ford opuścił wzrok najedzenie, ponownie poczuł zakłopotanie. - Naprawdę wierzysz w to wszystko? - spytała. - Nie pytaj, co twój kraj może zrobić dla ciebie... - Tak, mniej więcej. Wielu innych ludzi też. Ale przyznawanie się do tego jest niemodne. - Zaśmiał się, żeby poprawić atmosferę. - Widocznie nie jestem modny. Przepraszam. - Nie musisz - odparła Helen. - Nie mam pewności, czy lubię modnisiów. -Nagle spoważniała. - Rzadko można spotkać kogoś, kto naprawdę w coś wierzy. To wspaniałe. Ford popatrzył na Helen. Miniaturowe refleksy światła w jej oczach zdawały się pogłębiać ich ciemną barwę. Wyczuwał, że ta ciemność ma swoje uzasadnienie. Helen była otwarta, lecz w gruncie rzeczy ujawniała tylko powłokę, pod którą kryło się nieznane wnętrze. Właśnie to go w niej pociągało i fascynowało: za-gadkowość towarzysząca pięknu. Nagle od strony wejścia do restauracji rozległ się głośny łoskot: kelnerowi wypadł cały półmisek z pasta. Drugi kelner, przechodząc obok, powiedział coś -goście przy stolikach zaczęli się śmiać. W jednej chwili w restauracji zapanowała pogodna atmosfera, jak na przyjęciu. Helen i Marcus uśmiechnęli się do siebie. -Nawiasem mówiąc, kiedy szykowałem się do wyjścia, zadzwonił do mnie nasz znajomy, profesor Novak—powiedział Ford, świadomie starając się zmienić temat. - Naprawdę? - Helen uniosła kieliszek do ust, jednak nie piła. - Owszem. Stwierdził, że odbieramy na tej samej fali. 76 - Tak? O co mu chodziło? -Nie powiedział dokładnie. Chciał znać szczegóły przypadków zakażeń pneu-mokokami, o których mówiłem na konferencji. - Dlaczego? - Nie mam pojęcia. Pytałem go, ale starał się zamydlić mi oczy, napomykając 0 zawodowej etykiecie i zasadach postępowania. Prawdę powiedziawszy, zachowywał się dość tajemniczo. - Sądzisz, że prowadzi jakieś badania? - Helen upiła z namysłem łyk wina. Widać było, że j est zaintrygowana. - Nie wiem. Przyznał, że jego zainteresowania nie mają charakteru czysto naukowego, więc może nie całkiem przeszedł na emeryturę. - Być może. - Mówiłaś, że Novak jest biochemikiem, prawda? - spytał Ford. - Prowadził badania nad lekami? - Zgadza się. - Nigdy nie zajmował się epidemiologią? - Raczej nie, przynajmniej nie bezpośrednio. - Nie bezpośrednio? Helen odstawiła kieliszek. Jej porcja szynki po parmeńsku była prawie nietknięta. Ford miał już to jakoś skomentować, ale w porę się powstrzymał. Nie wybrał się na kolację z Surmy, podobnie Helen Wray nie przyszła ze swoim ojcem. Powtórzył sobie w duchu, że jest na randce. Już dawno nie spędził tak przyjemnego wieczoru. - Głównym polem badań laboratorium Helical Systems były środki przeciw-infekcyjne. - Przypominam sobie, że mi o tym wspominałaś. - Właśnie. Kilka dni temu popytałam o to dookoła, bo firma przestała istnieć, zanim się tu sprowadziłam. Założono ją z zamiarem opracowania nowych leków przeciw nowotworom, ale później skupiono uwagę na antybiotykach. - Zaskakująca zmiana. - Pod wzglądem medycznym - owszem, ale biochemicznym - nie tak bardzo. - Helen pokręciła głową z uśmiechem. - Zespół pracujący w Helical... Ba, całe laboratorium oparło się na badaniach w dziedzinie genetyki. Chodziło o leki oddziaływujące na geny komórek chorobotwórczych, komórek nowotworowych 1 bakterii. Teoria i technologia biochemiczna nie różnią się prawie niczym, odmienne sąjedynie komórki docelowe. - A bakterie okazały się łatwiejszymi celami niż nowotwory. - Zapewne tak uznano, a może okazało się, że badania nad rakiem prowadzone są na zbyt zatłoczonym poletku. - Zatłoczonym? Co masz na myśli? - Po prostu spekuluję. Teorię, na której opierała się działalność laboratorium, opracowano ładnych parę lat temu. Pod koniec lat osiemdziesiątych liczni badacze podjęli próby opracowania leków zawierających syntetyczne kwasy nukleinowe. Nazwano je środkami antysensowymi i tripleksowymi. Skupiono się niemal wyłącznie na komórkach ludzkich. Głównymi obiektami zainteresowania 77 HM były infekcje wirusowe, chociażby HIV, i różne postacie nowotworów, zwłaszcza białaczka. Badania wciąż trwają. Nikt nigdy nie skoncentrował się na bakteriach, być może dlatego, że stworzenie nowych antybiotyków nie wydawało się wówczas tak istotne. Helical pewnie uznało, że wypatrzyło lukę na rynku. - Lukę, której nie zdołało wypełnić. - Taka jest oficjalna wersja - powiedziała Helen. Złożyła nóż i widelec równo na brzegu talerza. - Wątpisz w to? - Krążyły różne pogłoski - odparła, wzruszając ramionami. - Podobno tuż przed przejęciem przez Sterna, Helical było gotowe do prób klinicznych nowego antybiotyku. Wiązano z nim wielkie nadzieje. W Helical pracował wspaniały zespół: Scott Griffen, Lewis Spierenberg, nie wspominając o samym Novaku. Prawdziwa pierwsza liga. Podobno uporali się z największymi przeszkodami. Ford czym prędzej przełknął kęs chleba z pasztetem. Chciał jak najszybciej dowiedzieć się reszty. - Wiesz, jak miał działać ten antybiotyk? - zapytał. - W teorii? Oczywiście. Leki z tej grupy mają w zasadzie ten sam mechanizm działania: zakłócają syntezę białek przyczyniających się do rozwoju choroby. - Brzmi nieźle. W jaki sposób? - Musisz przypomnieć sobie, jak powstają proteiny. Określony gen w jądrze komórki stanowi kod dla konkretnego białka. By mogło być zsyntetyzowane, gen musi zostać przekopiowany z dwuniciowego DNA na odrębne, jednoniciowe cząsteczki matrycowego RNA. - Zgadza się. Nazywa się to transkrypcją. - Następnie zachodzi translacja: na zewnątrz jądra matrycowe RNA stanowi „instrukcję" syntezy potrzebnego białka. Proces ten obejmuje więc dwa etapy. Preparaty antysensowe i tripleksowe stanowią specjalnie spreparowane nici kwasu nukleinowego, należące ze względu na swoją długość do oligonukleotydów. Molekuły tripleksowe przyłączają się do określonych genów, zamieniając podwójną helisę, czyli spiralę DNA w potrójną- stąd ich nazwa. Uniemożliwia to pierwszy etap syntezy, czyli transkrypcję. Nie może powstać matrycowe RNA. Wrócił kelner, by zebrać talerze. Zrobił zbolałą minę na widok niemal nietkniętego jedzenia Helen, ale nic nie powiedział. - A środki antysensowe? - Zakłócają drugi etap. Są syntetyzowane tak, by łączyć się z określonymi typami matrycowego RNA. Po związaniu translacja jest niemożliwa. - Translacja, czyli w wolnym tłumaczeniu: nadanie sensu. - Właśnie. Stąd nazwa - antybiotyki antysensowe. Nie powstaje sens, bo nie ma translacji. O ile dobrze pamiętam, leki antysensowe zapowiadały się bardziej obiecująco, ponieważ nie musiały przenikać do jądra komórkowego, co pod względem biochemicznym jest dość trudne. Bez względu na mechanizm działania, tri-pleksowy czy antysensowy, rezultat powinien być jednak podobny: uniemożliwienie syntezy chorobotwórczego białka — nowotworowego, wirusowego czy jakiegokolwiek innego. Ta sama zasada odnosi się do bakterii, chociaż w tym 78 wypadku należy powstrzymać wytwarzanie białek niezbędnych dla zarazka, by mógł przeżyć lub się mnożyć. I to wszystko. - Muszę przyznać, że w teorii brzmi to pięknie. - Prawdziwa zaczarowana kula, trafiająca prosto w serce choroby. Tak jakby wyciągnąć rękę i zakręcić kurek. Jakby trafić naprowadzanym laserowo pociskiem w nieprzyjacielskie centrum dowodzenia. Paraliżuje się armię, nie tracąc ani jednego człowieka. Leki nie byłyby toksyczne, więc nie wywoływałyby żadnych dodatkowych szkód. Stanowiłyby rewolucję, gdyby udało się zastosować je w praktyce. - Rozumiem, dlaczego Stern się nimi zainteresował - powiedział Ford. - Hm, nie jestem zupełnie pewna, że właśnie to skłoniło koncern do przejęcia Helical. Na długo przed sfinalizowaniem umowy było jasne, że laboratorium ma poważne problemy. Nie doszło w ogóle do żadnych prób. Prawdę mówiąc, sugerowano nawet, że Helical celowo rozdmuchuje pogłoski o swoich osiągnięciach, by podbić cenę. Nie zdarzyłoby się tak po raz pierwszy. W każdym razie można być pewnym, że gdyby Helical miało jakiś produkt nadający się na rynek, na pewno nie trzymałoby go pod korcem, bo nie miałoby to sensu. Ford poczuł rozczarowanie. Spekulacje na temat tajemnic i stwarzania złudnych pozorów stanowiły miłą rozrywkę, lecz oczywiste, bardziej prozaiczne wyjaśnienia były dość trzeźwiące. - Powiedz mi wobec tego jeszcze, na czym polegały te kłopoty? Chodzi mi o kwestie naukowe. Helen zawahała się. - Mam nadzieję, że to nie tajemnica? - dodał Ford. - W gruncie rzeczy nie - odparła. - Novak i jego przyjaciele opublikowali sporo prac dotyczących własnych badań, zwłaszcza w początkowym okresie istnienia laboratorium. Przedstawili w nich problemy z opracowaniem leków. Największe trudności mieli bodajże z biodegradacją: oligomery są bardzo złożonymi związkami i najwyraźniej okazywały się nietrwałe. Ich wytworzenie jest również bardzo kosztowne. Badacze stanęli pewnie później w obliczu mnóstwa innych komplikacji, ale tego nie wiemy już na pewno. - Nie? Dlaczego? - spytał Ford. Kelner pojawił się jeszcze raz. Helen uśmiechnęła się do niego, gdy stawiał przed nią linguini z owocami morza. - Przecież Helical jest własnością Sterna - dorzucił z uporem Ford. - Tak. Tego co z niego pozostało. Lecz pamiętaj, że nie tylko Novak, ale cały pierwotny zespół Helical szybko znalazł sobie inne zajęcia po przejęciu firmy. Przynajmniej najbardziej doświadczeni naukowcy. Zanim zaczęły krążyć plotki o Omedze, było zbyt późno, by ich o to wypytać. Informacje pozostawione przez nich w komputerach były co najmniej niejednoznaczne. Niekompletne, by ująć rzecz inaczej. - Omega? Co to takiego? - Nie mówiłam? Przepraszam. Tak miał się nazywać nowy antybiotyk, a właściwie w ten sposób określono cały program badawczy. Omega... W pewien sposób nazwa okazała się prorocza. - To znaczy? - spytał Ford. 79 - Hm, bo to była ostatnia rzecz, nad którą pracował Helical. Można powiedzieć, że to ich wykończyło. Nikt z pracowników nie był nosicielem gronkowca. Lucy Patou przebadała dwanaście osób, od których mógł się zarazić Rekin, uzyskując wyłącznie negatywne wyniki. Okazało się, że Marvin Leonard miał podwyższoną liczbę bakterii w jamie nosowej, ale ich nie „siał", a poza tym należały one do innego szczepu niż ten, od którego zmarł Rekin. Marvina wysłano na tydzień do domu z zaleceniem dalszych kąpieli w środkach odkażających. Trwające nadal posie-wy z materiałów i sprzętów z sali przypadków krytycznych i całego Oddziału Intensywnej Terapii nie przyniosły znaczących rezultatów. Gronkowce mnożyły się jednak w najlepsze w izolatkach na pierwszym piętrze. Ford pilnie śledził stan Denny'ego. Odwiedzał go regularnie w izolatce, w której policjanta poddano kwarantannie -jego przypadek uznano za najcięższy. Raymond Denny był potężnie zbudowanym mężczyzną w wieku około dwudziestu pięciu lat. Miał mniej więcej piętnaście kilogramów nadwagi, byczy kark i mocne bicepsy świadczące o regularnym treningu na siłowni. Z początku tryskał humorem i przekomarzał się z pielęgniarkami i lekarzami, będąc pewnym wyzdrowienia. Kiedy jednak rozpoczęto podawanie wankomycyny i wyjaśniono zagrożenia związane z przyjmowaniem leku, zaczęło mu świtać w głowie, że jego stan jest poważny. Ford powiedział policjantowi, że młody wiek i wyśmienite dotychczas zdrowie są bardzo pomocne, a jego system odpornościowy oraz wankomycyna powinny w mig uporać się z zakażeniem. Denny uwierzył w to bez zastrzeżeń, jednak w miejsce nieskrępowanej wesołości pojawiła się żarliwa chęć współpracy i pogodny nastrój wyrażający prośbę: „Nie dajcie mi podupaść na duchu". Policjant chciał jedynie jak najszybciej dojść do siebie i wyrwać się ze szpitala. Nie zapytał ani razu, dlaczego położono go w izolatce. Być może sądził, że zrobiono to ze względów bezpieczeństwa, bowiem wielu innych pacjentów było czarnoskórymi lub latynoskimi przestępcami. Gdy Ford przyszedł do Denny'ego w środę rano, od razu dostrzegł wyraźne objawy pogorszenia. Chłopięce rysy policjanta ściągał surowy grymas. Chory wiercił szerokimi palcami po kocu i gorączkowo zdzierał skórkę z paznokci ogryzionych do granic możliwości. Obaj mężczyźni wymienili pogodne uśmiechy, jakby byli starymi kumplami, co wynikało z naturalnych stosunków między nimi. Ale gdy Ford spojrzał na kartę gorączkową - temperatura Denny'ego nie spadła od operacji ani na moment poniżej 39,5° Celsjusza - policjant sposępniał. - Jak się czujesz, Raymond? Dobrze spałeś? Denny nie odpowiadał przez chwilę. Wpatrywał się w wybrzuszenie pościeli utworzone przez jego stopy. Wreszcie podniósł wzrok na Forda i potrząsnął głową. -Nie rozumiem, dlaczego tak się męczę przez jedną, małą pestkę-powiedział. 80 Optymizm Denny'ego co do perspektyw powrotu do zdrowia od początku opierał się na fakcie, że wyjęta z jego uda kula była kalibru 0,22. Zapewne jego osobista mądrość życiowa podpowiadała mu, że od takiego drobiazgu w nodze nie sposób umrzeć. - Znam gości ze znacznie gorszymi postrzałami, którzy po paru tygodniach byli jak nowi - dodał. - Słyszałem opowieści, w które za nic nie dałby pan wiary, panie doktorze. Kumpel, którego poznałem podczas operacji „Bezpieczne Ulice", wie pan, walki z gangami, władował się do mieszkania, w którym siedział typ z M52 w ręku. Zna pan ten pistolet? Ford pokręcił głową i odwiesił kartę, po czym przysiadł, by zbadać dwie rany na nodze policjanta. - Samoczynny - kontynuował Denny. Facet zaczął walić do mojego kumpla, zanim zdążyło się pojawić wsparcie. Podszedł wreszcie do niego, żeby go uciszyć do reszty. Władował mu kulę w pierś. Potem wpadła reszta ludzi - skasowali zakapiora. Co się okazało? Kula, którą ten bydlak wystrzelił, przeszła przez ciało kumpla, podłogę, sufit piętro niżej, stół - dasz pan wiarę? - i wbiła się tak głęboko w podłogę, że goście z kryminalistyki musieli zerwać parkiet i wyciąć kawałek drewna, żeby ją wyciągnąć. Hm, niezła maszynka - powiedział Ford, ściągając opatrunek z kostki Den-ny'ego. Wiedział, co może ujrzeć, mimo to z trudem uwierzył własnym oczom. Rana, poszerzona przez Petera Ozala, by zyskać dostej) do żyły odpiszczelowej, opuchła i wypełniła się ropą. Opracowywano ją w nie najlepszych warunkach, ale Ozal zawsze przed zabiegiem dokładnie zmywał skórę alkoholem, a skalpel był idealnie czysty. Po trzech dniach podawania wankomycyny chirurgiczne cięcie wyglądało tak, jakby wyrżnięto je brudnym otwieraczem do konserw i zostawiono, by sobie gniło. - Czeska. Butelkowate pociski kalibru siedem sześćdziesiąt dwa. Prędkość wylotowa pięćset metrów na sekundę - powiedział Denny, po czym zamilkł na chwilę, obserwując twarz Forda. Chirurg starał się, jak mógł, żeby zachować obojętną minę. - Mój kumpel powędrował do Harbor - dopowiedział policjant. - Trzymali go na sali operacyjnej osiem godzin, wyjęli z niego cztery kule, dwie z jelit, a jedną z lewego płuca. Trzy miesiące potem znów był w pracy. - Takie szczęście - stwierdził Ford, kierując uwagę na ranę na udzie. - W drodze przez ciało kula może trafić w dziesięć narządów, ale równie dobrze tylko w jeden. Wszystko wygląda... - Odciągnął bandaż. Musiał obetrzeć rękawem ropny wysięk, by uniknąć zabrudzenia pościeli. Smród z rany był wyjątkowo ohydny. - Wszystko wygląda wtedy zupełnie inaczej. - Cuchnie jak cholera, prawda? - spytał Denny pozornie spokojnym tonem. - Zgadza się - odparł Ford możliwie obojętnie. Podniósł wzrok i zobaczył, jak bardzo w istocie jest przerażony policjant. Dziesięć minut później Ford był już z powrotem w swoim gabinecie, pełnym usychających kwiatków oraz sięgających po sufit zwałów sprawozdań, artykułów naukowych i historii chorób. 1 6 - Omega - Zdaję sobie z tego sPrawe-> panie dyrektorze - mówił przez telefon do doktora Haynesa, oglądając się przy tym na Mary Draper, która wpadła zamienić p^rę słów. - Chodzi mije(jynie o to, że jeżeli nie przeprowadzimy zabiegu, straci-nty Denny'ego. Ale moL6 umrzeć nawet po operacji. Kiedy Ford zorientował się, jaki jest stan nogi policjanta, natychmiast zadzwonił do Haynesa. Zazwyczaj % konsultował się z dyrektorem do spraw lecznictwa w kwestiach postępowania w indywidualnych przypadkach, jednak zdawał sobie sprawę ze szczególnego znaczenia infekcji Denny'ego. Numer telefonu w samochodzie Haynesa uzyskał od jego sekretarki. Lexus dyrektora ugrzązł właśnie gdzieś w korku. Sygnał ginął co chwila, lec? ^ głosie Haynesa wyczuwało się wyraźne napięcie. - Cóż, zakładam, że nia pan rację, doktorze, bo usłyszymy o tym jeszcze dziś wieczorem na wszystkich kanałach. Liczę, że pan to przemyślał. - Panie dyrektorze, nje można się dłużej zastanawiać - odparł Ford, kiwając głową. — Lek nie działa, ty^nkomycyna nie poskutkowała ani u Denny'ego, ani u pozostałych. Ta informacja tównież dotrze do wszystkich stacji telewizyjnych, jeżeli nie d^iś, to jutro. Zakażenia rany u policjanta nie udało się powstrzymać. Uważam, że w tym stadium nie zdołamy uratować nogi. Jeżeli jej nie amputujemy i nie przeprowadzimy transfuzji wymiennej, pacjent umrze w ciągu paru dni. Tak samo jak Rekin. - A skąd pan wie, żg amputacja również nie zostanie powikłana infekcją? -Nie wiem. Jako le^rz prowadzący, mogę jedynie stwierdzić, że amputacja stwarza choremu dużą szansę. Zapadło długie milczenie, podczas którego Ford słyszał tylko dźwięk klaksonów i najprawdopodobiy6j stłumione przekleństwo. - Dobrze - powiedyał Haynes i przerwał połączenie. Ford odłożył słucha wkę i odchylił się na krześle. Rozległo się pukanie. - Jestem zajęty! Drzwi uchyliły się [ #> środka wetknął głowę Conrad Allen. Na widok Mary Dfaper zaczął się cofać. - Przepraszam, nie chciałem... - Nie, wejdź - Ford sMnął dłonią. -1 tak chciałem z tobą pogadać. Pudła z papierami Zajmowały większość wolnego miejsca - Ford od dwóch lat bez powodzenia walczył o przyzwoite szafki na akta. Allen był zmuszony przycupnąć na skraju biurka, podał Fordowi plik notatek z sekcji Rekina. - Właśnie nadeszły, gwalają z nóg. - Tak? - Kiedy go otworzy^ stwierdzili martwicze zapalenie powięzi wzdłuż toru pocisku. Martwicze zapalenie powięzi to infekcja wywoływana przez paciorkowce lub gronkowce gromadzące siana sąsiadujących brzegach rany. Zakażenie u Rekina rozwijało się zdumiewająco szybko, a zdrową tkankę zastępowała gangrenowata breja. - Rozmawiałem z Bejiem Prosserem, to on przeprowadził sekcję- kontynuował Alłen. - Powiedzia.^ że kiedy wyjęto druty z jamy ustnej chłopaka, okazało sife że rzeczywiście zdąj^ł mu odpaść język. - Jezu! - westchnęła jylaiy i wstała, szykując się do wyjścia. 82 Zadzwonił telefon. - Halo? Ford przy telefonie. W słuchawce rozległ się szelest i odgłos, którego Marcus nie zdołał zidentyfikować. Mary Draper wyśliznęła się przez uchylone drzwi. - Nie zna mnie pan - powiedział rozmówca. - Nazywam się Nathaniel Win-gate, jestem lekarzem. Pracuję jako główny konsultant Ambulatorium Trinity. -Głos brzmiał pewnie i profesjonalnie, lecz zdradzał napięcie. Rozmówcy jakby brakowało tchu, co równie dobrze mogło być wynikiem choroby serca, jak i nagłego zdenerwowania. - Przepraszam, że przeszkadzam panu w pracy. Nie ośmieliłbym się zadzwonić, ale mam bardzo ważną sprawę. - Ambulatorium Trinity? Przykro mi, nie wiem, co to za instytucja - odparł Ford. - Hm, w Beverly Hills - powiedział Wingate. - Prowadzimy ogólną praktykę i większość pacjentów pochodzi właśnie stąd. Ton Wingate'a mógłby sugerować, że Beverly Hills to zabita dechami dziura po niewłaściwej stronie Appalachów - gór na wschodzie Stanów, za którymi wszyscy mieszkańcy chodzą w drelichach i koszulach ze zgrzebnego lnu, tak jakby lekarz obawiał się wrogiej reakcji. - W czym mogę pomóc, doktorze? - Ostatnio jeden z moich pacjentów, Edward Turnbull, zgłosił się do mnie z niewielkim zranieniem. Zapewne słyszał pan o Turnbullach? To krewni starego Oscara Turnbulla. W swoim czasie byli praktycznie właścicielami Doliny. Ford popatrzył na Conrada Allena i nacisnął klawisz głośnika, by jego przyjaciel też mógł słyszeć rozmowę. - Halo? - spytał Wingate. - Jestem, doktorze. Co dokładnie dolega pańskiemu pacjentowi? - Nadwerężył sobie nadgarstek przy upadku z konia podczas weekendu. Ściśle rzecz biorąc, w trakcie meczu polo. Zna pan Will Rogers Country Club? - Obiło mi się o uszy - rzekł Ford. Allen skrzyżował ramiona na piersiach, tłumiąc uśmiech. - Tacy właśnie są ci Turnbullowie. Nie potykają się na schodach ani nie nadwerężają kręgosłupa, dźwigając meble na ganek. Spadająz koni. Tak czy inaczej, poza naciągnięciem ścięgien Edward przebił sobie dłoń. Pewnie upadł na gwóźdź lub coś w tym rodzaju. - Domyślam się, że rana uległa zakażeniu? - Istotnie. Zastosowałem penicylinę, ale bez skutku. Ręka zaczęła wyglądać źle, bardzo źle. Z wysięku z rany wyizolowałem Clostridiumperfringens, laseczki zgorzeli gazowej. Sądzę... sądzę, że istnieje groźba martwicy mięśni. Ford i Allen popatrzyli po sobie. Uśmiech znikł z twarzy Conrada jak zdmuchnięty. - Doktorze, przykro mi słyszeć o losie pańskiego pacjenta, ale wybaczy pan, że zapytam... Co sprawiło, że zdecydował się pan ze mną porozumieć? Skąd w ogóle ma pan mój numer? - Rozmawiałem z kolegą w ambulatorium o moim pacjencie, a on opowiedział mi o pańskim wystąpieniu na konferencji NIH. Dodał, że w Willowbrook 83 pojawiły się przypadki infekcji opornych na leczenie. Problem polega na tym, że nigdy wcześniej nie widziałem czegoś podobnego. Miałem nadzieję, że dostanę od pana jakąś radę. - Cóż, bez zbadania pacjenta... - Już zaleciłem amputację. Dziś rano powiedziałem o tym jego matce. Ford i Allen popatrzyli po sobie ponownie. - Brzmi to dość drastycznie - stwierdził Marcus. - Wiem, ale nie widziałem innego, bezpiecznego rozwiązania. Poza tym nie chcę się podkładać. Wie pan, jak to jest. Musi pan zrozumieć, że te problemy wyniknęły dosłownie z niczego. W ciągu zaledwie dwóch dni rozwinęło się zaawansowane zakażenie beztlenowcami, najwidoczniej całkowicie opornymi na zleconą przez mnie penicylinę. - Próbował pan innych leków? - Uważam, że brak na to czasu. Nie chcę, żeby gangrena ogarnęła ramię chłopca. Jak pan sądzi, co powinienem zrobić? Ford zastanowił się przez chwilę; przypomniał mu się język Rekina. - Spotkaliście się z opornymi beztlenowcami w Willowbrook? — spytał Wingate. - Nie - odrzekł Ford. - Mieliśmy problemy z dwoinką zapalenia płuc i gron-kowcem złocistym. - Utkwił wzrok w zabałaganionym biurku, zastanawiając się intensywnie. - Co powiedziała matka? Kiedy zaleca pan amputację? - Bardzo się zdenerwowała i stwierdziła, że zabierze syna gdzie indziej. - Proszę posłuchać, doktorze - odparł Ford, wzruszając ramionami. - Obawiam się, że nie bardzo mogę panu teraz pomóc. Niewykluczone, że grożą nam większe kłopoty w Los Angeles, choć trudno w tej chwili orzec jak duże... i czy rzeczywiście to coś poważnego. Być może beztlenowce u pańskiego pacjenta okażą się wrażliwe na inny antybiotyk, może w rzeczywistości nie są aż tak Oporne. Mogę jedynie stwierdzić, że zgłaszam swoje przypadki odpowiednim władzom, i proponuję, by zrobił pan to samo. Specjaliści z CDC mają w ten sposób możliwość zyskania pełniejszego obrazu epidemiologicznego. Jeżeli będzie pan wiedział coś więcej, proszę dać mi znać. Wingate pożegnał się i odłożył słuchawkę. Ford i Allen siedzieli przez chwilę w milczeniu, wsłuchując się w szum po przerwanym połączeniu. - Clostridium perfingensl - powiedział wreszcie Allen. - Zaczyna to wyglądać dość przerażająco. Co się dzieje, u diabła? Ford jedynie potrząsnął głową. Allen miał rację. Sytuacja zaczęła przypominać coś z horroru, gdy nagle rzeczy przybierają tragiczny obrót, jak w przypadku ptaków z filmu Hitchcocka. - Słuchaj, cokolwiek podłapał ten Turnbull, możliwe, że bakterie wcale nie są tak oporne. Bądź co bądź... - Ford otrząsnął się, próbując się skupić na pilniejszych sprawach. - Conrad, chciałem porozmawiać z tobą o Raymondzie Dennym. Obejrzałem go dzisiaj... Znów przerwał im telefon. Ford z irytacją poderwał słuchawkę. Okazało się, że dzwoniła Lucy Patou. Oznajmiła, że przejrzała przypadki zakażeń gronkowca-mi w izolatkach i chciałaby je przedyskutować. 84 - Widziałem Denny'ego dziś rano. Nie wydaje się, by wankomycyna okazała się u niego skuteczna - odparł Ford. - Zgadzam się z panem - odpowiedziała Lucy Patou. - Być może infekcja od początku była obszerniejsza, niż zakładaliśmy. Ford przez chwilę nie mógł pojąć, o co jej chodzi. Czyżby chciała jeszcze raz maglować go na temat operacji? Zamierzała oskarżyć jego lub cały zespół o niestaranną technikę zabiegu? - Przepraszam, nie rozu... - Dowiedziałam się z wiarygodnego źródła, że problemy u Denny'ego zaczęły się od chwili, gdy został przyjęty. -Pani doktor, nie... - O, niech pan nie udaje. Ktoś zbyt szybko wypuścił powietrze ze spodni przeciwwstrząsowych i u Denny'ego doszło do hipowolemii. Sam pan wie, że po czymś takim o wiele łatwiej dochodzi do zakażeń. Ford nie potrafił uwierzyć, że Lucy Patou mówi poważnie. Miała do czynienia z potężnym, nowym szczepem zarazków, przeciwko któremu medycyna nie znała skutecznego lekarstwa, a mimo to nadal doszukiwała się błędów w postępowaniu. Poza tym dlaczego użyła określenia „wiarygodne źródło"? Dlaczego nie chciała wskazać konkretnej osoby? - Tak jest - odpowiedział niemal bezwiednie, starając się ukryć swój gniew. Byłem tam wówczas z sześcioma innymi osobami, z których każdą mogłaby pani uznać za „wiarygodne źródło". - Nie będziemy tego roztrząsać w tej chwili. Chciałabym jedynie, by znalazł pan dla mnie wolną chwilę, najlepiej jeszcze dzisiaj. Mogę spotkać się z panem około szóstej. - Po co? - Ford przymknął oczy, nie potrafiąc się pogodzić z arogancją lekarki. - Chcę, by opisał mi pan szczegółowo przebieg operacji Raymonda Den-ny'ego. Ford poczuł, że pali go twarz, zerwał się nagłe na równe nogi. - Pani doktor, coś zabija pacjentów w izolatkach! Coś, czego nie można wyleczyć wankomycyna, która - o czym pani pewnie zapomniała -jest ostatnim antybiotykiem, na jaki możemy liczyć. Właśnie otrzymałem od dyrektora do spraw lecznictwa zezwolenie na amputację nogi Raymondowi Denny'emu, dwudziestopięcioletniemu, dotychczas całkowicie zdrowemu mężczyźnie. Zanim to zrobię, muszę powiadomić jego rodzinę. Z tego powodu mogę nie znaleźć czasu, by podyskutować z panią o tym, jak przebiegał jego pierwszy zabieg. Żeby jednak zaoszczędzić pani dylematów w przyszłości, proponuję, żeby sama się pani pofatygowała na salę operacyjną, przyjrzała się amputacji oraz pobrała próbki powietrza i materiał na posiewy z posadzki. Niech pani zbiera każdy cholerny materiał, na jaki ma ochotę, ale proszę mi nie zawracać więcej głowy swoimi bzdurnymi życzeniami! Rzucił słuchawkę. Rozdygotany, stał nadal koło biurka. - Tak trzymaj! - powiedział spokojnie Allen i uśmiechnął się. - Takt i czar. To zawsze działa na kobiety. 85 6 r Xona i pięcioletnia córeczka Raymonda Denny'ego przyjechały do szpitala L-uo czwartej, by zobaczyć się z nim, zanim zostanie przewieziony na salę operacyjną. Towarzyszył im Michael Rickman, podoficer policji, z którym Ford miał starcie w sali intensywnego nadzoru, gdy przyjmowano Denny'ego. Wstrząśnięta rodzina spokojnie weszła do izolatki, lecz Rickman został na zewnątrz z chirurgiem, twierdząc, że chce z nim zamienić kilka słów. Ford po raz drugi miał nieprzyjemnie blisko przed sobą znużoną twarz policjanta, pokreśloną spękanymi żyłkami. - Mówił pan przecież, że chłopakowi nic nie będzie? - rzucił Rickman. - W normalnych okolicznościach nie myliłbym się - odparł Ford, spoglądając w głąb korytarza Oddziału Intensywnej Terapii. - Mamy do czynienia z czymś dotąd niespotykanym. - Och, nie wasza wina? To mi chce pan powiedzieć? - Rickman przekrzywił głowę. - Właśnie. Bakterie okazały się niewrażliwe na wszystkie leki, jakie zostały zastosowane. Coś podobnego całkowicie wykracza... - A spodnie przeciwwstrząsowe? - Tak? - Ford popatrzył na policjanta zdziwionym wzrokiem. - Prawie umarł, kiedy je z niego ściągaliście. Byłem tam przecież, pamięta pan? - Posłuchaj... - Nie jesteśmy na ty. - Proszę posłuchać. Wypuszczenie powietrza ze spodni przeciwwstrząsowych nie ma nic wspólnego z wystąpieniem zakażenia w ranie u funkcjonariusza Denny'ego. - Wiem co innego - odparł Rickman. Odsunął się o krok i postukał w nos z zadowoloną miną. Przez moment Fordowi stanęła przed oczami paranoiczna wizja Rickmana i Lucy Patou, naradzających się przez telefon. - Pewien lekarz powiedział mi, że hiperwolema... - Hipowolemia. - Ford ugryzł się w język; prowokowanie policjanta było ostatnią rzeczą, na jaką mógłby się zdobyć. - Nieważne. Hiper jak-jej-tam podobno znacznie zwiększa ryzyko zakażenia. Innymi słowy, postępowanie w izbie przyjęć miało wpływ na późniejsze komplikacje. Tak więc wasze partactwo będzie kosztować mojego partnera nogę. Milczenie Forda sprawiło, że na tworzy policjanta znów pojawił się pełen satysfakcji uśmiech. Nie zdołał go jednak utrzymać; po chwili zaczęły mu drżeć usta. Wyglądał tak, jakby naprawdę był gotów się rozpłakać. Wskazał drzwi izolatki. - Jestem winien to tej kobiecie... i jej córce... Zadbam, by szpital zapłacił za wszystko, co je czeka. Ford odwrócił wzrok, gdy policjant grzbietem dłoni ocierał z powiek łzy. - Proszę robić, co pan uważa za stosowne - rzekł chirurg, czując nagłe wyczerpanie, przytłoczony ciężarem wydarzeń. - Tymczasem pozwolę sobie pana przeprosić. Muszę umyć się do zabiegu. 86 W dzień po operacji Raymond Denny umarł w wyniku posocznicy: w jego krwi I x-1110 było gronkowców i ich niszczycielskich toksyn. Kilka stacji telewizyjnych z Los \ Dgelea podchwyciło tę sprawę, pokazując migawki ze zrozpaczoną żoną policjanta, im|;|c;( przed głównym wejściem Willowbrook. O jedenastej wieczorem tego same-im i dnia w dzienniku kanału 4. KNBC podano informację, że Willowbrook pobiło ostatnio rekord pod względem liczby zakażeń pooperacyjnych. Wspomniano równi i ¦/<> groźnych bakteriach, od których umierali pacj enci Oddziału Intensywnej Tera-pil ( urtis Lipperman, rzecznik ruchu na rzecz rekonstrukcji dzielnicy South Central, /m.iih-j;o pod nazwą Bractwo, wystąpił w dziennikuKTLA z zarzutami niewłaściwe-)'u i taktowania Murzynów w tej części miasta, a w Willowbrook w szczególności-/;ipioszony do studia, aby przedstawił swoje poglądy, stwierdził, że liczni pacjenci iln 'amerykańskiego pochodzenia ulegli ostatnio w szpitalu infekcjom opornym na l i nie. Wyraził też wzburzenie, że śmierć policjanta przyciągnęła uwagę środków masowego przekazu, podczas gdy inne zgony przeszły nie zauważone. lak dowiodła ostatnio tragiczna śmierć Jessie Hammel, Amerykanie afry-| inkiego pochodzenia padająw South Central ofiarami cięć budżetowych-gar-I lł> > wał. Pieniądze na opiekę zdrowotną są splamione naszą krwią! Następnego rana po wywiadzie w KTLA Ford nie mógł znaleźć miejsca na 11111 ic liód, w przeznaczonej dla personelu części parkingu - cały był zatłoczo- n inigonetkami miejscowych i ogólnokrajowych ekip telewizyjnych. Wozy, ¦ się od anten i spodków do łączności satelitarnej, wozy blokowały dojazd >wnego wejścia, a ekipy kamerzystów kręciły się gdzie popadło, rejestru- i keje okolicznych mieszkańców na wieści o cięciach budżetowych, śmierci i u- Hammel, groźbie nieuleczalnej zarazy w Willowbrook i czymkolwiek 11 ni \ ni, co mogło wzbudzić gniewne komentarze. Ford stracił dziesięć minut, i 'i ijąc się zaparkować tak, by nie zablokować innych pojazdów, było to jed- i 'c/nadziejne zadanie. Opuścił szybę. Przepraszam! - Klepnął w ramię jakiegoś kamerzystę. - Przepraszam! (idy mężczyzna wreszcie się odwrócił, tuż przed twarzą Forda pojawiła się '•wka kamery. ( liyba mógłby pan zejść z drogi? Chciałbym zaparkować. N i e wiadomo skąd podetknięto chirurgowi pod nos mikrofon w brudnej osło-hronnej, przypominającej futro yeti. Gdy Ford spróbował go odepchnąć, wal nął otwartą dłonią w dach buicka. Mówię przecież, że chcę zaparkować! - zawołał lekarz. Miedzy mikrofonem i obiektywem wepchnęła głowę do samochodu przez 11 kaś młoda kobieta. Ktoś rozkołysał wóz, naciskając rytmicznie maskę, ic/.ął podskakiwać na siedzeniu, nie rezygnując z prób odepchnięcia mini. (^zuł, j ak coraz silniej łomocze mu serce. K aryn Schaeffer, CNN - powiedziała kobieta. 11 u <] odchylił się do tyłu, byle dalej od mikrofonu, i z rozpaczą zauważył, że przez v ycclowane są w niego również inne kamery. Błysnął flesz, po chwili następny. - Pracuje pan w szpitalu? - zapytała kobieta, starając się zachować choćby ślady spokoju mimo napierającego na nią, rosnącego tłumu. - Tak, i chciałbym dostać się do środka - przytaknął lekarz. - To Ford! - wrzasnął ktoś za plecami kobiety. - To on uciął nogę policjantowi! Kamera uderzyła w szybę z ostrym łoskotem, Forda zasypał nagle grad gniewnych głosów: - Czy to prawda, że Willowbrook to wylęgarnia chorób?! - Co pan powie żonie Denny'ego?! - Dlaczego chorych pacjentów stłoczono w jednej sali?! - Czy mamy do czynienia z dyskryminacją rasową... - Posłuchajcie!! - krzyknął Ford, zasłaniając oczy przed kolejnymi błyskami fleszy. Znów wepchnięto mu przed usta brudny mikrofon, więc musiał się odchylić. Pytania ucichły jakby za sprawą czarów, chirurg zyskał szansę, że zostanie wysłuchany. Starając się przyjąć jak najbardziej profesjonalny ton, sformułował odpowiedź: - Nie ma zagrożenia ani dla społeczności South Central, ani dla chorych w szpitalu. Gdy zamilkł na chwilę, zasypał go grad nowych pytań. Uniósł dłoń i kontynuował: - Ostatnio mieliśmy... Ostatnio doszło do kilku przypadków infekcji bardzo pospolitymi bakteriami, które wielu z nas nosi w sobie bez szkody dla siebie samych ani dla innych. Uważam, że zarazek ten stał się przyczyną śmierci funkcjonariusza Denny'ego i.... - Jak się nazywa?! - zawołał któryś z reporterów. - Staphylococcus aureus. - Supergronkowiec! - wrzasnął ktoś; wystarczająco często straszono tą nazwą w mediach. -r Czy szczep jest oporny na leki? - wykrzyczała Karyn Schaeffer. - Nasze laboratorium pracuje nad posiewami, co umożliwi dokładną identyfikację cech biochemicznych tego szczepu. Jestem pewien, że gdy tylko uzyskamy wyniki, zostaną one udostępnione prasie. - Nie wiecie więc, jak postępować? Ford potrząsnął głową. Dziennikarze gonili wyłącznie za sensacjami. - Wiemy, że szczep jest groźnym patogenem. Wywołuje gwałtownie rozwijające się zakażenia przyranne i wydaje się być oporny na wszystkie dostępne antybiotyki. - To znaczy, że nie ma na niego lekarstwa? Kamery zaczęły pracować od nowa. Ktoś runął na maskę tak, iż cały samochód się zakołysał. - Jest zbyt wcześnie, by o tym wyrokować, na razie jednak wszystkie środki okazały się bezskuteczne. - Profesorze, ostatnio wystąpił pan z przemówieniem, wskazując, że nad miastem wisi groźba zarazy wywołanej drobnoustrojami opornymi na leki. Czy to jej początek? 88 i Ford przyjął pytanie z zaskoczeniem. Dokopano się do jego twierdzeń z konferencji i najwidoczniej właśnie dlatego upatrzono go sobie za cel. - Nie jestem profesorem, ale zwykłym lekarzem i nie... - zaczął krzyczeć, ale znów oślepiły go flesze. Zrozumiał, że musi jak najszybciej wymknąć się dziennikarzom. - Nie twierdziłem, że grozi nam zaraza. Powiedziałem tylko, że metody dystrybucji nowych antybiotyków sprzyjają rozwojowi oporności, zwłaszcza gdy brak odpowiedniego nadzoru medycznego. Wyciągnął kluczyk ze stacyjki i otworzył drzwi. Musiał się rozpychać energicznie, by wysiąść z wozu. Natychmiast podstawiono mu pod nos tuzin dyktafonów z palącymi się czerwonymi diodami. - Czy czeka nas epidemia? - Karyn Shaeffer nie odstępowała go. - To zależy, jaką definicję epidemii pani przyjmie - powiedział Ford, przepychając się w stronę głównego wejścia. - Co pan ma na myśli?! - krzyknęła reporterka, wciąż podążając za nim. Posuwała się tyłem, nie zwracając najmniejszej uwagi na jakiekolwiek przeszkody, które mogły być za nią. - Jeżeli niewielka grupa pacjentów na jednym oddziale nagle zapada na tę samą chorobę, w tym przypadku dość niezwykłą, technicznie można to uznać za epidemię. Ford parł dalej, mrużąc oczy od światła lamp błyskowych. Wyciągnął rękę ku szklanym drzwiom i z zadowoleniem dojrzał dwóch strażników szpitalnych. - A więc to epidemia? - nie ustępowała reporterka. Ford odwrócił się w wejściu i wyciągnął szyję, by dojrzeć samochód. Miał nadzieję, że nikt nie uszkodzi buicka. - To epidemia? -powtórzyła Karyn Schaeffer. Ford spojrzał młodej kobiecie w oczy. - Jak powiedziałem, w podręcznikowym rozumieniu - tak. Wydarzenia w Willowbrook były dla środków masowego przekazu w Los Angeles niemal tym samym, co tymczasowa licencja na drukowanie pieniędzy. Wieści o epidemii nieuleczalnej choroby, wywołanej zmutowanym szczepem bakterii, której nosicielami jest jedna trzecia społeczeństwa, natychmiast zwiększyły odsetek osób oglądających wiadomości telewizyjne i liczbę sprzedawanych gazet. Wielu dziennikarzy skupiało się na poważnych implikacjach wynikających z przypadków zachorowań, lecz jeszcze więcej raczyło czytelników makabrycznymi detalami tego, co może czekać nieszczęsną ofiarę supergronkowca. Mary Denny, wdowa po zmarłym policjancie, otrzymała 40 000 dolarów od dziennika na kanale 13. UPN za wywiad na żywo. Kilka osób z personelu szpitala Willowbrook dostało pieniężne propozycje od dziennikarzy żądnych informacji o tym, co dzieje się na oddziałach i salach operacyjnych. Gorączce trawiącej środki masowego przekazu dorównywała panika wśród mieszkańców South Central, których krewni lub sąsiedzi leżeli w Willowbrook. Straż szpitalna musiała dwoić się i troić, by poskromić tłumy ludzi domagających 89 się wyjaśnień i zapewnień, że nic im nie grozi. Wiele rodzin nalegało, by ich bliskich przenieść do innych placówek służby zdrowia. Scena zarejestrowana na amatorskiej taśmie wideo, przedstawiająca młodą kobietę na parkingu Willowbrook toczącą o trzeciej nad ranem łóżko na kółkach, na którym leży jej, podłączony pod kroplówkę ranny chłopak, została wyemitowana przez CBS na wszystkie stany. Kadry z tego filmu znalazły się w gazetach i czasopismach w całym kraju. W ciągu trzech dni po zgonie funkcjonariusza Denny'ego u dziewięciu innych pacjentów z postrzałami i ranami kłutymi wykryto zakażenia tym samym szczepem, który uśmiercił Rekina. 7 ^ord został wezwany do dyrektora do spraw lecznictwa na dziesiątą rano, lecz Ł gdy dotarł do sekretariatu, dowiedział się, że ma czekać. Russel Haynes rozmawiał właśnie przez telefon; drzwi jego gabinetu były dokładnie zamknięte. W przestronnym sekretariacie rozgadany zazwyczaj personel zajmował się pracą w milczeniu. Odzywano się tylko wtedy, gdy było to konieczne, wyłącznie szeptem. Ford miał nieodparte wrażenie, że sekretarki unikają jego wzroku. Rozległ się elektryczny brzęczyk, charakterystyczny dla przestarzałych urządzeń. Ford usłyszał głos Haynesa, dobiegający jednocześnie z interkomu i zza drzwi gabinetu: - Doktor Ford może już wejść. Marcus domyślał się, dlaczego Haynes chciał z nim rozmawiać. Problem zakażeń gronkowcowych mógł się odbić niekorzystnie na funkcjonowaniu szpitala, chociażby dlatego, że znaczna część pacjentów trafiała do niego poprzez Oddział Nagłych Przypadków. Obecność niebezpiecznych bakterii stwarzała również zagrożenie dla oddziału położniczego - do którego przyjmowano jedną czwartą ogółu hospitalizowanych osób - ponieważ noworodki i położnice są szczególnie podatne na zakażenia. Bez względu na źródło problemu dyrekcję czekały trudne decyzje, które działy szpitala należy zamknąć, a które muszą pozostać otwarte. - Russel? - Siadaj, Marcus - powiedział dyrektor, nie patrząc na Forda, lecz raczej w przestrzeń na wysokości pasa, parę metrów przed sobą. Na jego pociągłym obliczu, pełnym śladów po ospie, malowało się zniecierpliwienie. Nie zamierzał rozwodzić się nad sprawą, o której chciał rozmawiać, czy to się Fordowi spodoba, czy nie. Marcus usiadł bez słowa. Haynes najwyraźniej był zdenerwowany, nie tylko z powodu losu pacjentów. - Marcus, obawiam się... - Dyrektor westchnął i odepchnął się od biurka, jakby chciał zdystansować się od miejsca związanego z odpowiedzialnością. -Obawiam się, że sytuacja wymyka się nam spod kontroli. Na chwilę zapanowała cisza. 90 - Praktycznie już nad nią nie panujemy - zaczął. - Właśnie skończyłem rozmawiać z zastępcą kierownika wydziału zdrowia. Są wściekli, że niewłaściwie zabraliśmy się do rozwiązania problemu. Ford zamrugał, zdezorientowany. Nie miał pojęcia, co zwiastuje określenie „rozwiązanie problemu". - Robimy, co w naszej mocy, Russel. Jeszcze nigdy nie znaleźliśmy się w takim położeniu. Nie rozumieją tego? - Nie mówię o zakażeniach. - Haynes niemal krzyknął. - Chodzi mi o prasę. 0 niepotrzebny rozgłos, do diabła! Za niecałe dwa tygodnie radni będą decydować o akceptacji planu restrukturyzacji wydziału zdrowia, planu, który zapobiega najgorszym cięciom w zamian za odchudzenie systemu na dłuższą metę. Nasze kłopoty mogą pogrzebać wszystkie te starania, nie wspominając o rocznych negocjacjach w Waszyngtonie. Ford zapatrzył się na Haynesa, nie potrafiąc na razie pojąć, o czym mowa. Przecież szpital stanął w obliczu poważnego, medycznego kryzysu, tymczasem wydział zdrowia przejmował się wyłącznie relacjami prasowymi. Według Marcu-sa mogło to jedynie oznaczać, że śmierć Raymonda Deny'ego nabrała nowego, politycznego znaczenia. - Z całym należnym szacunkiem, nie rozumiem, jak można czynić nas odpowiedzialnymi za to, w jaki sposób reaguje opinia publiczna. Naszym zadaniem jest... Haynes trzepnął w biurko egzemplarzem Los Angeles Tribune. Na pierwszej ¦.iionie, tuż pod najnowszymi doniesieniami o śledztwie w sprawie gwarni na gwieździe filmowej figurował nagłówek: SOUTH CENTRAL ZAGROŻONE EPI- 1 )1 ;MIĄ. Nie dość, że był to bodaj najbardziej alarmistyczny jak do tej pory artykuł, to na dodatek opatrzono go zdjęciem Forda mówiącego do niezliczonych, podetkniętych mu pod nos dyktafonów. - Zacytowano twoje stwierdzenie, że cięcia budżetu służby zdrowia przyczyniają się do obecnego kryzysu. Proszę bardzo, tutaj, w cudzysłowie. Ford popatrzył ze zgrozą na gazetę. - Ale... ale... - wydukał. - Nigdy nie powiedziałem czegoś takiego! Pytano mnie tylko, co się dzieje. Stwierdziłeś, że wśród ludności South Central wybuchła epidemia, że stra-ciliśmy nad nią kontrolę i że odpowiada za to okręgowy wydział zdrowia. Nie wspomniałem ani słowem o wydziale zdrowia, do cholery! Nie mam I mięcia, jak... Musieli rozmawiać z którymś z uczestników konferencji. Mówili m na niej o potrzebie kontroli nad stosowaniem antybiotyków i poprawie do-ii pności do opieki zdrowotnej. I laynes zamknął oczy i z niedowierzaniem potrząsnął głową. Russel, to było spotkanie dla fachowców. ~- Ford starał się znaleźć odpo-N irdnic słowa. - W swoich wypowiedziach byłem daleki od politykowania. W tym momencie przypomniał sobie komentarz Helen Wray, która uznała, iż • i Ir jego wystąpienie miało charakter polityczny, przez małe „p". Nagle poczuł, jego praca jako lekarza wiąże się nie tylko z pacjentami i ich potrzebami. Ma 91 Hi^ również głębszy sens. Wiążą się z nią priorytety i aspekty, z których właściwie nie zdawał sobie sprawy. Nie było to przyjemne uczucie. Haynes nie sprawiał wrażenia zadowolonego z wyjaśnień. - Nie dziwię się, że doktor Patou chciała z góry wiedzieć, czego będzie dotyczyło twoje wystąpienie. Żałuję, że w porę nie zwróciłem uwagi na jej obiekcje. Ford przygryzł wargi. Bez wątpienia był to celowy przytyk. - Komentując nasze problemy z zakażeniami, znowu wszedłeś w jej kompetencje, niczego z nią nie uzgodniłeś. Wiesz, że rozmyślnie upoważniłem ją do kontaktowania się ze środkami masowego przekazu w tej sprawie. - Słuchaj, dziennikarze dopadli mnie na parkingu. Nie byłem do tego przygotowany. Od tej pory nie odpowiadam na żadne telefony z prasy. - Taką właśnie miałem nadzieję. - Doktor Patou znowu się skarżyła? - Jeszcze nie, przynajmniej nie do mnie. Ale na pewno znajdzie na to czas. Haynes wyjął z kieszeni chusteczkę i otarł pot z czoła. Rozładował złość, a teraz wyglądał jedynie na zmęczonego. - Posłuchaj, jeżeli chcesz, porozmawiam z nią - powiedział Ford. - Musi przecież zrozumieć... - Obawiam się, że na to już trochę za późno. Tym razem zadziałała, pomijając mnie. - Haynes westchnął i schował chustkę. - Wiesz, że ma znajomości w wydziale zdrowia. Po kłopotach z Raymondem Dennym dolała jeszcze oliwy do ognia, chociaż Bogiem a prawdą, nie musiała się aż tak wysilać. Pogoniła też ze swoimi wnioskami prosto do naczelnego. Oczywiście wolałbym, żeby najpierw zgłosiła się do mnie, ale... stało się inaczej. Ford nie wiedział, co odpowiedzieć. Czuł się tak, jakby patrzył w reflektory pędzącej wprost na niego ciężarówki i nie potrafił zejść jej z drogi. - Ze swoimi... wnioskami? - zdołał zapytać. - Zarządzono przeprowadzenie postępowania dyscyplinarnego, którego głównym celem będzie najprawdopodobniej skontrolowanie twojego postępowania w przypadku Denny'ego. Trudno, żeby było inaczej, skoro może nam grozić proces o wielkie pieniądze. Wydział zdrowia musi potraktować sprawę poważnie, zwłaszcza w okresie tak istotnym dla naszego finansowania, jak ci tłumaczyłem. Dochodzenie będzie również dotyczyło techniki prowadzenia zabiegów przez twój zespół i sposobu, w jaki radziliście sobie z groźbą zakażeń. Naczelny stara się nam pomóc, ale to kwestia medyczna, nie wchodząca bezpośrednio w obszar jego zainteresowań. Ford nie wierzył własnym uszom. Bezskutecznie próbował zrozumieć, w jaki sposób mogło dojść do tego wszystkiego. Sprawę rozdmuchano w szaleńczy sposób do nieprawdopodobnych rozmiarów. - Russel, już tłumaczyłem pani doktor, że Raymonda Denny'ego nie zabiło zbyt szybkie wypuszczenie powietrza ze spodni przeciwwstrząsowych, ale zupełnie nowy szczep... - Wiem, wiem. - Haynes wzniósł ręce przed siebie. - Cała afera nie ma sensu, ale rzecz znalazła się całkowicie poza moją kontrolą. Stała się powszechnie znana i czy chcesz, czy nie, kwestia twojej odpowiedzialności stanowi jej element. Ford mimowolnie utkwił wzrok w marmurowej tabliczce na biurku Haynesa: „Bóg obdarzył mnie spokojem ducha, by godzić się z rzeczami, których nie mogę /mienić...". Dyrektor zaś kontynuował: - Tymczasem muszę ci powiedzieć, że prawdopodobnie... Myślę, że ostateczna decyzja zapadnie chyba jutro rano. Prawdopodobnie zostaniesz zawieszony w pełnieniu obowiązków lekarza, przynajmniej do zakończenia postępowania. Wiem, to niesprawiedliwe. Nie podoba mi się ten pomysł, ale nie mam wyboru. Ford nie był w stanie powiedzieć choćby słowa, targany sprzecznymi emocjami: obawą, gniewem, niedowierzaniem. Chciałem powiadomić cię o wszystkim z góry, żebyś nie musiał dowiadywać się o tym jutro w pracy, jeżeli ostatecznie dojdzie do zawieszenia. Powiadomimy cię telefonicznie, w ten sposób twoi koledzy nie będą... Przyjdę. Mam przecież jeszcze praktykantów - powiedział Ford. - Chciałem ci tylko oszczędzić przykrości. Nie... Przyjdę, Russel. To moja praca. Jeżeli chcą mnie zawiesić, ich sprawa. Zostanę na swoim miejscu, dopóki nie każą mi odejść. - Wstał. - Coś jeszcze? - zapytał. Posłuchaj, przypuszczalnie i tak będziemy zmuszeni zamknąć sporą część ( dldziału Nagłych Przypadków, przynajmniej na kilka tygodni. CDC zadba, by do lego doszło. Już wysłali do nas swoich konsultantów. - Doktor Patou nareszcie będzie miała to, o czym marzyła: szpital bez chorych. Marcus, sądzę, że byłoby najlepiej, gdybyś na razie omijał doktor Patou / daleka. Każda kolejna konfrontacja jedynie pogorszy sytuację. Czyją? - Nas wszystkich. Porozmawiamy jutro, Russel. Możesz mnie znaleźć na porannych obcho-cl/ie powiedział Ford, otwierając drzwi. Słuchaj, Marcus, wiem, jak musisz się czuć... Ford odwrócił się z gniewnym spojrzeniem. No dobrze, pogadamy jutro - dokończył Haynes. Po powrocie do swojego gabinetu, Ford znalazł w pojemniku na korespondencję pismo sporządzone przez Lucy Patou. Kopie dokumentu rozesłano do wszystkich pracowników oddziału, z personelem pomocniczym włącznie. Pismo i ikreślało środki wyjątkowe, podjęte w związku z epidemią zakażeń supergron-kowcem. Począwszy od jedenastej rano tego dnia (było już pół godziny później), wszystkie zespoły zajmujące się nagłymi przypadkami, czyli Zespoły Żółte, zo-iily przeniesione do innych szpitali. Oddział Intensywnej Terapii miał zostać miknięty tak szybko, jak tylko będzie to możliwe, do czasu wyjaśnienia sprawy /.ikażeń przez CDC. Dwa oddziały przeznaczono specjalnie do izolacji chorych, u kiórych już doszło do infekcji. Wyznaczono zespoły pielęgniarskie wyłącznie do opieki nad tymi chorymi; ich pracę miała nadzorować specjalna grupa, której li >nkom zakazano wstępu na inne oddziały szpitala i w ogóle do wszelkich pla-. o wek opieki zdrowotnej w okręgu. Dokument kończył się listą osób, które miały 92 93 się znaleźć w tej grupie. Połowa z nich pochodziła z zespołu Forda, razem z Mary Draper i Peterem Ozalem, zdobywającym specjalizację na trzecim roku. Lucy Patou widocznie uznała, że nie musi konsultować oddelegowania pracowników Oddziału Traumatologii z Fordem, który wkrótce miał już nie kierować oddziałem, gdyby sprawy potoczyły się po jej myśli. Marcus osunął się na fotel za biurkiem. Brakowało mu tchu, czuł się oszołomiony. Jak mogło do tego dojść po wszystkim, czego dokonał. Po latach poświęcenia dla pacjentów, dla Willowbrook i całego przeklętego miasta, jego głowa trafiła teraz pod topór. Nagle stał się kozłem ofiarnym dla biurokratów i polityków, których w życiu nie widział na oczy. Zamiast poprzeć Forda, jego koledzy bezczynnie przyglądali się rozwojowi wydarzeń, jakby jego los został już przesądzony i nic nie można było na to poradzić. „Bóg obdarzył mnie spokojem ducha, by godzić się z rzeczami, których nie mogę zmienić...". Może Ford powinien się tego spodziewać? Może przez siedem lat łudził się jedynie, że tu właśnie jest jego miejsce. Jak stwierdził Conrad Allen, South Central stanowiło strefę frontu. Z tego płynął wniosek, że biali przedstawiciele klasy średniej byli tu po prostu obcy, bez względu na ich intencje. Obcy i niechciani. Ford musiał porozmawiać z Peterem Ozalem, którzy asystował mu podczas wypuszczania powietrza ze spodni przeciwwstrząsowych. Gdyby doszło do postępowania dyscyplinarnego, jego relacja mogłaby się okazać bardzo istotna. Ford wyciągnął rękę w stronę telefonu, lecz nim zdążył podnieść słuchawkę, rozległ się dzwonek. Zawahał się na chwilę. Co powinien powiedzieć, jeśli to Lucy Patou? Albo jeden z jego kolegów z urazówki? A jeżeli dzwonił Conrad Allen? - Marcus? Tu Helen. - Jej głos brzmiał tak, jakby mówiła z innej planety: świeżej, czyste i pogodnej, z odległego zakątka wszechświata. - Och, witaj... Jak się miewasz? - Doskonale. Wciąż jesteśmy umówieni na drinka dziś wieczorem? Ustalili, że pojadą do Venice; Marcus postanowił zabrać Helen około siódmej. Sunny miała być do wpół do dziewiątej na próbie szkolnego przedstawienia, więc nadarzała się dobra okazja. Ford wiedział jednak, że jego towarzystwo to nic miłego. Czy mógł sobie pozwolić, by tak szybko obarczyć Helen swoimi kłopotami? - Tak, oczywiście... Jeżeli chcesz, chociaż... - Co się stało? Sprawiasz wrażenie strasznie zmartwionego. - No, miałem powody... Sytuacja w szpitalu znów się pogorszyła. - Chyba nie przez twoją przyjaciółkę Loulou. - Zgadłaś. - Nadal próbuje ci się dobrać do skóry? -I to jak. Nie potrafił się powstrzymać. Zaczął opowiadać o śmierci Raymonda Denny'e-go, o artykule w gazecie, postępowaniu dyscyplinarnym, zamknięciu Oddziału Chirurgii Urazowej i czekającym go niechybnie zawieszeniu w pełnieniu obowiązków. Musiał się przed kimś zwierzyć, Helen zaś zdawała się wysłuchiwać go z pasją. - A więc Haynes chce, żebyś zniknął mu z oczu i siedział cicho - powiedziała wreszcie. 94 Właśnie. Jego zdaniem wpadłem w tarapaty właśnie przez moją niewyparzoną gębę. Mogę tylko leczyć ludzi; nie mam prawa do własnej opinii o tym, dlaczego chorują. - Co będzie, jeśli wynik postępowania będzie niekorzystny dla ciebie? Niemożliwe. Przecież nie zrobiłem nic złego, przynajmniej w sensie medycznym. Haynes twierdzi, że to polityczne gierki. Gierki, które mogą złamać ci karierę, nawet jeżeli zostaniesz oczyszczony / zarzutów. - Hm, na pewno nie sposób uznać tego za wotum zaufania ze strony wydziału idrowia. Właśnie. Dlatego na wszelki wypadek powinieneś szukać poparcia. Niech się dowiedzą, że nie zamierzasz pogodzić się z ich decyzją bez oporu. Ford był zaskoczony zainteresowaniem Helen i tym, że chciała mu pomóc. N i e chodziło tylko o jej współczucie; rzucała pomysły, wymyślała strategie dzia-lania. Dzięki temu już czuł, że nie musi sam walczyć z przeciwnościami. - Zamierzam porozmawiać po południu z ludźmi z mojego zespołu, którzy ujmowali się Raymondem Dennym. Znają sprawę dokładnie. Dobry początek, ale nie powinieneś na tym poprzestawać. Wydział zdrowia wkurzył się tym, co podobno mówiłeś, zgadza się? Cóż, nie zaszkodzi, jeżeli udowodnisz, że to prawda. Wjaki sposób? - Możesz zacząć od profesora Novaka. Powiedział chyba, że nadajecie na tej siimej fali. Gdyby cię publicznie poparł, twoja pozycja by się umocniła. Tak sądzisz? - Oczywiście. Nie będą mogli cię zgnoić, jeżeli się okaże, że chciałeś jedynie i tstrzec społeczeństwo przed rzeczywistym zagrożeniem. Najwyżej Novakowi zostaną przypisane twoje zasługi. Przecież to figura, której nie można zbagatelizować. - Dobrze, spróbuję. Zadzwonię do niego. W tym sęk, że nawet nie mam jego numeru telefonu. - Na pewno ma go ktoś u nas - powiedziała Helen po chwili wahania. -oczekąj, spróbuję to dla ciebie załatwić. Ford usłyszał szum taśmy i zorientował się, że ma do czynienia z automatyczną sekretarką. Miał wrażenie, że rozpoznał głos Novaka, chociaż w nagranym komunikacie nie padło żadne nazwisko. Czekając na sygnał, starał się wymyślić właściwą wiadomość. - Halo, panie profesorze? Mówi Marcus Ford. Prosiłbym, by oddzwonił pan do mnie najszybciej jak to możliwe. Zdarzyło się parę rzeczy, które... W słuchawce rozległo się głośne prztyknięcie. - Doktorze? Mówi Charles Novak. - Och, dzień dobry. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. Myślałem... - Czasami nie odbieram od razu, żeby ustalić, kto dzwoni. Taki nawyk. Właśnie czytałem o pańskich perypetiach w Willowbrook. 95 - Moich perypetiach? - Ford nie potrafił uwier2yć, że Novak zdążył się dowiedzieć o groźbie postępowania dyscyplinarnego. - Chodzi panu... -O epidemię zakażeń gronkowcowych. Czy doniesienia prasowe mówią prawdę? Oczywiście, że chodziło o infekcje gronkowcowe. W rezultacie rozmowy z Haynesem Ford był całkowicie skupiony na własnych kłopotach i niemal zapomniał o pacjentach. W tym momencie odczuł boleśnie, że arbitralnie uznano, iż jego pomoc nie jest już chorym potrzebna. - W zasadzie tak. - Bakterie okazały się oporne na wankomycynę? - Tak, i na wszystko, czego do tej pory próbowaliśmy. Lada dzień przybędą konsultanci z CDC. - Właściwie po co, może mi pan powiedzieć? Ford zmarszczył brwi. Prawdę mówiąc, Lucy Patou miała monopol na kontakty z Krajowym Centrum Epidemiologicznym, a jego nawet nie proszono o wypowiedź na temat oczekiwań wobec ekspertów z CDC - i raczej nie należało się tego spodziewać. - Sądzę, że będą szukać źródła infekcji i radzić, jakie leczenie będzie skuteczne. - Jeżeli w ogóle jakiekolwiek istnieje. W tonie Novaka zabrzmiało napięcie, wręcz wrogość. Ford nie wiedział, jak powinien to zinterpretować. - Jeżeli istnieje - powtórzył. - Niech pan posłucha, profesorze. Dzwonię, bo jak pan może zdaje sobie sprawę, moje uwagi podczas konferencji zostały podchwycone i przekręcone przez prasę. Obawiam się, że będę miał z tego powodu kłopoty w pracy. - Mnie to nie dziwi, a pana? - Szczerze mówiąc, tak. Novak roześmiał się. - Wsadzał pan kij między szprychy, doktorze. W dodatku w kilku kołach. Nie sądził pan chyba, że zyska dzięki temu popularność? -Nie... Wiem tylko, że dobrze by było, gdyby ktoś poparł moje twierdzenia, przynajmniej niektóre. Chodzi mi o przyczyny tworzenia się oporności, a także o niewłaściwe korzystanie z antybiotyków w South Central i konsekwencje takiego postępowania, ponieważ uwaga opinii publicznej jest w tej chwili skupiona na Willowbrook, jakby właśnie tu tkwiło źródło wszystkich problemów. -1 jakby to pan był wszystkiemu winien, nieprawdaż? - Tak - westchnął Ford. - Właśnie w tym rzecz. Nie widzę żadnego powodu, dla którego miałaby obchodzić pana ta sprawa. Nie ma pan żadnych zobowiązań wobec mnie. Ale jeżeli sądzi pan o obecnej sytuacji to samo co ja, nadszedł właściwy moment, by powiedzieć o tym publicznie. Na linii zapanowało milczenie. Ford dosłyszał ciche dźwięki muzyki i rozpoznał jedną z późnych sonat Beethovena. - Panie profesorze? - Tak? - zapytał naukowiec nieuważnym tonem. - Jestem. Przepraszam, ale jeżeli prosi mnie pan o rozmowę z prasą, obawiam się... obawiam się, że to niemożliwe. Poza tym nie sądzę, by kogokolwiek ciekawiło, co mam do powiedzenia. - Jest pan jedną z największych znakomitości w swojej dziedzinie. Uważam, że... - Kto tak twierdzi? Ford zastanowił się przez chwilę, czy wymienić nazwisko Helen Wray - Novak spotkał jąprzecież na konferencji. Po chwili jednak przypomniał sobie, jak bardzo obecność Helen wytrąciła naukowca z równowagi. Być może dlatego, że pracowała dla Korporacji Stern. Helen powiedziała, że wszyscy badacze z laboratorium Helical Systems opuścili je wkrótce po przejęciu firmy. Może chodziło o jakieś zadawnione urazy. - Znajomi w szpitalu, w aptece; nikt konkretny - Ford uciekł się do wiarygodnie brzmiącego kłamstewka. - Trzeba pamiętać, że przeszedłem na emeryturę. - Novak zdawał się uwie-i/.yć Fordowi, nadal jednak nie chciał się zgodzić. - Nie zamierzam tego zmieniać, chociaż... -Tak? - Spróbuj ę panu pomóc inaczej, pod warunkiem, że w ogóle nie wymieni pan mojego nazwiska. Daje pan na to swoje słowo? - Tak, oczywiście, według życzenia. - Dobrze. Musimy się spotkać. Proszę mi dać ... powiedzmy, tydzień. Spotkamy się w przyszły piątek, o godzinie... O dziewiątej wieczorem, zgoda? - Dobrze. Mam przyjechać do pana? Nie. Mieszkam daleko od miasta, trudno tam trafić. Poza tym w drugim mieszkaniu mam trochę materiałów, które chciałbym panu pokazać. Dane, wyniki badań. Mogą być bardzo przydatne, jeżeli sieje właściwie wykorzysta. Przydatni., dla nas obydwu. Wyniki badań? Podam panu adres. To nowy budynek, dopiero co wykończony. Czasami lam pracuję. Nie podłączono jeszcze domofonów, ale numer kodu umożliwia wejście do holu. Klawiatura jest obok wejścia. Ma pan długopis pod ręką? 8 [ ulwar Lincolna wyglądał odmiennie po zachodzie słońca, gdy mrok wymiótł 13 z niego ludzi. Ford wyłączył silnik i znieruchomiał. Spojrzał na dom pod numerem 940, gdzie na każdym piętrze paliły się światła. Siedział tak przez minutę, przypatrując się oknom, starając się odgadnąć, które zasłony kryły Helen Wray, próbując wyobrazić sobie, jak krąży po mieszkaniu, przygotowując się na ich spotkanie. Może już się ubrała, siedzi w fotelu z drinkiem i spogląda na zegarek z rosnącą irytacją? Było już po wpół do ósmej, a on się spóźniał. Frontowe drzwi budynku otworzyły się, wyszła przez nie kobieta, którą Ford widział wcześniej, gdy pielęgnowała róże. Ciągnęła teraz jamnika na smyczy. ()bawiając się, że zostanie rozpoznany, Marcus wbił się głębiej w fotel. Przez chwilę rozważał, czy nie zapalić silnika i nie odjechać w diabły. Dlaczego? Czyż nie chciał wejść do środka? Skupił się, żeby pomyśleć o Helen, żeby odtworzyć 96 I ()mega 97 J sobie ich pożegnanie - zaledwie cztery dni temu. Blask lamp rozjaśnił rudawo-brązowe pasemka w jej ciemnych włosach, gdy nachylił* się, by pocałować go w kącik ust. Przypomniał sobie ten moment absolutnej doskonałości. Siedząc jednak teraz w buicku, wciąż w tym samym ubraniu, w którym poszedł do pracy - bo nie znalazł czasu, żeby pojechać do domu i przebrać się - doznawał wrażenia całkowitej obcości. Miał głęboką świadomość, jak mało znał osobę coraz bardziej zaprzątającą jego myśli. Był tak przygnębiony i znużony, że sam nie wiedział, na czym mu zależy. Kobieta z psem ruszyła w stronę samochodu. Ford musiał się wreszcie zdecydować -wysiada czy odjeżdża. Odepchnął ramieniem drzwi i stanął na chodniku. Kiedy ruszył przez trawnik jamnik szczeknął kłótliwie- - Dobry wieczór - powiedział możliwie serdecznym i łagodnym tonem i pomachał przyjacielsko dłonią. - Zdawało mi się, że to właśnie pan siedzi w samochodzie - odparła kobieta, mierząc go przez chwilę zdecydowanym spojrzeniem, po czym odezwała się do psa, zachęcając go do załatwienia naturalnych potrzeb. - No, Webster. Pójdziemy dalej dopiero wtedy, gdy zrobisz swoje. Ford, obserwowany przez Webstera, przejrzał listę lokatorów i nacisnął guzik przy nazwisku „Wray". - Jest u siebie - dorzuciła kobieta, nie odrywając wzroku oa" Psa- ~ Wróciła mniej więcej przed godziną. W mieszkaniu Helen zafrapowała Forda niezwykła iluminacja pomieszczeń i skąpość umeblowania, która wydawała się wręcz niepraktyczna. Helen stała w uchylonych drzwiach, gdy dotarł na jej piętro. Powitała go pocałunkiem o zapachu wina - znów w kącik ust. Lecz tym razem było to coś więcej niż dowód przyjaźni. Przeszli do salonu o modnym, surowym wystroju. Jaskrawe światło odbijało się od sosnowego parkietu, rażąc Forda w oczy. - Przepraszam za spóźnienie - wymamrotał. - Zwaliło się tyle problemów, że... Helen zdążyła już jednak przejść do kuchni. - Nie przejmuj się - zawołała i po chwili Wróciła z butelką schłodzonego białego wina. Nalała dwa kieliszki, przytykając Wolną dłoń do brzucha. - Zorientowałam się, co się dzieje, gdy rozmawialiśmy przez telefon. Miałam wrażenie, że cały szpital rozłazi się w szwach. Miała na sobie czerwoną koktajlową sukienlcę j wyglądała jak zwykle wspaniale - pozbawiona zbędnych ozdobników, tak jak jej mieszkanie. Nie miała kolczyków, naszyjnika, nawet zegarka na rękę. Ford mimowolnie opuścił wzrok na swoje spodnie, wypchane na kolanach. - Vouvray - powiedziała Helen, podając mu kieliszek- Mam nadzieję, że je polubisz. Ludzie tak przywykli do chardonnay, że traktuje chenin blanc jak coś niezwykłego. - Jeżeli chodzi o wino, wszystko w porządku — odparł Ford. Upił łyk chenin blanc i stwierdził, że istotnie smakuje dość osobliwie. Uśtniechnął się, oglądając 98 wytworne umeblowanie. Zauważył, że jedynym sprzętem do siedzenia jest czarna skórzana sofa. - Ładnie tu - zaryzykował. - Nieco minimalistycznie. A może /ostałaś ostatnio obrabowana? Helen uśmiechnęła się, lecz Marcus dostrzegł, że uwaga ją speszyła. Prawdo-I m nlobnie nadal miał tę samą co w szpitalu, znękaną i cyniczną minę. Musiał wziąć mi; w garść, żeby wieczór nie okazał się katastrofalny. - Nienawidzę bałaganu - powiedziała Helen i upiła łyk wina. - Przechodzę długie okresy starannego zbieractwa, po czym stwierdzam nagle, że się duszę i w końcu wszystko rozdaję. - Naprawdę? To znaczy, że mogę zabrać sofę? - spytał Ford, świadomie siląc się na dowcip. Helen zaczęła marszczyć czoło, wpatrując się w Marcusa, jakby obmyślała ii etą odpowiedź, lecz w końcu wyciągnęła dłoń i musnęła jego twarz. - Naprawdę cię zawieszą? Ford opuścił ramiona. - Słuchaj, czy mogłabyś... Podniósł wzrok na potężne żarówki. Miał wrażenie, jakby znalazł się w centrum fotonowej burzy. Helen podeszła do wyłącznika. - Przepraszam, mam taki zwyczaj - powiedziała. - Zawsze zostawiam włą-i /one światła w każdym pokoju, sama nie wiem dlaczego. Może dlatego, że byłam maltretowanym dzieckiem. - Obejrzała się przez ramię. - Tylko żartowałam. - Ściemniła światło tak, iż w salonie zapanował romantyczny półmrok. Przeszła do aparatury stereo i włączyła delikatny jazz. - Usiądź - poprosiła. Nie musiała ponawiać zaproszenia. Marcus natychmiast poczuł się lepiej. Półmrok i „pościelowe" brzmienie saksofonu sprawiły, że miał ochotę zdjąć buty, może nawet pokręcić palcami u nóg. Odchylił się na oparcie sofy, pociągnął głęboki łyk wina i przymknął oczy. Gdy otworzył je ponownie, Helen miała na sobie białą koszulkę z krótkimi rękawami i wygodne spodnie. Staną Getza zastąpił Chopin, a w powietrzu rozchodziła się smakowita woń. - Chryste! - Ford poderwał się na sofie i wlepił wzrok w zegarek. Była za kwadrans dziesiąta. - Chryste, Helen, musiałem... - Nic się nie stało - odparła, unosząc wzrok znad książki, którą czytała. -Wyglądałeś na tak zmęczonego, że nie miałam serca cię budzić. Ford usiłował wstać, lecz Helen delikatnie popchnęła go z powrotem na oparcie. - A co z naszą kolacją? Naprawdę chciałem cię gdzieś zabrać. Chryste, przecież nie mogę... Helen roześmiała się z uchylonymi ustami, odrzucając w tył głowę. Ford zorientował się, że nie żałowała sobie kolejnej porcji vouvray, gdy spał. - Na miłość boską, nie możesz się odprężyć? Naprawdę nie musisz się denerwować. Poza tym nigdzie mnie nie zabierałeś, wybieraliśmy się oboje - dodała, unosząc palec. - Masz rację. 99 -1 jeśli mam być szczera, bardzo mi odpowiada, że zostałam w domu. Pochyliła się i znów go pocałowała, tym razem wprost w usta. Jej oddech pachniał niespotykaną odmianą winogron, koszulka przesycona była czymś kojarzącym się z woskiem i wanilią. Ford odpowiedział na pocałunek Helen, napawając się smakiem jej ust i roztaczającym się wokół niej wspaniałym, odurzającym aromatem. Po chwili odsunęła głowę, popatrzyła na niego ponownie, sprawiając wrażenie wyraźnie podchmielonej. - Chryste, Helen, jest mi tak głupio - powiedział. - Nie dość, że na mnie czekałaś, to przysnąłem na twojej kanapie jak stary piernik. Na pewno myślisz sobie, że... Helen znowu go pocałowała i odchyliła się, odgarniając mu włosy z czoła. - Marcus, ani słowa więcej. Dosyć gadania. Jesteś przemęczony. Zważywszy, co się dzieje w szpitalu, to nic dziwnego. Boże, na twoim miejscu już dawno bym się wypaliła. - Masz rację - powiedział Ford. Popatrzył na jej lewą dłoń, której bladość kontrastowała z czernią sofy. - Wszyscy dostają kręćka. Kiedy dziś po południu Haynes wezwał mnie do swojego gabinetu... Surrealistyczny sen. - Nie wierzę, że mogą serio myśleć o tym, żeby cię zawiesić - odparła cicho Helen, kręcąc głową. - Chyba właśnie do tego zmierzają - powiedział Ford. Wstał i zaczął chodzić w tę i z powrotem po gołej podłodze. - Haynes uważa, że wyrwałem się przed orkiestrę, rozmawiając z prasą. Na domiar złego praktycznie przekazał kontrolę nad szpitalem w ręce Lucy Patou. - Słuchaj, jeżeli cię odsuną... to tylko na jakiś czas. - Helen pokiwała głową ze współczuciem. - Wiem, jak bardzo jesteś ceniony w szpitalu. Rozmawiałam z pielęgniarką. Jak ma na imię, Gloria? - Och, Gloria nie zawiesiłaby mnie w obowiązkach, nawet gdyby mnie przyłapała na duszeniu pacjenta poduszką. -1 miałaby rację — odparła Helen. - Słucham? - Ford przystanął. « - Tak, zdawałaby sobie sprawę, że jeżeli kogoś mordujesz, to masz słuszne powody i działasz zgodnie z najdoskonalszymi zasadami etycznymi. - Kto wie? Może powinienem udusić Lucy Patou. Podkraść się do niej z tyłu, zacisnąć ręce na jej gardle. — Ford zmrużył oczy. - Nie jest wysoka, nie miałbym z tym kłopotów. - I tak trzymaj! - odparła Helen ze śmiechem. - Zaplanujemy to później, najpierw jednak powinniśmy coś zjeść. Gdy spałeś, przygotowałam trochę sałatki i tempurę. Mam nadzieję, że lubisz ryby. Ford popatrzył na Helen. Z podgiętymi pod siebie nogami przypominała nieco źrebię. Pomyślał, że to porównanie idealnie ją charakteryzuje - czysta krew, której dowodziły również lśniące, czarne włosy i ciemne oczy. Wiedziony impulsem, przykucną}, by pocałować ją w usta, lecz strzeliło mu w kolanach tak głośno, że z tego zrezygnował. Helen utkwiła w nim wzrok i starała się zdusić śmiech, chociaż zadrżały jej zwilżone winem usta. Proszę bardzo. Stary piernik na wzruszającej randce! - powiedział Ford, i /. siedząc w kucki. Marcus? I Iclen przekrzywiła głowę; jej twarz przybrała pytający wyraz. Był zachwy-ii v tym, w jaki sposób patrzyła na niego - spojrzenie wyrażało niepokojącą / inteligencję i przemyślność. Tak? Wiesz, że się ślinisz podczas snu? Zanim zdołał krzyknąć na nią lub ją złapać, zerwała się i ze śmiechem pomknęła do kuchni. (idy znikła, Ford przypomniał sobie o Surmy. Zatelefonował do domu. Córka debrała po czwartym sygnale. Halo? Kochanie, dzwonię... Wszystko w porządku? Och, oczywiście. Dlaczego miałoby być inaczej? — spytała rozdrażnionym Po prostu... Chciałem zdążyć do domu, zanim wrócisz... Jak sztuka? To była próba, nie całe przedstawienie. Oczywiście. Więc jak poszło? - Poszło. Znalazłaś klops w lodówce? Niewielki, szary przedmiot, pokryty warstewką dziwnego nalotu? Kochanie, proszę. Wychodziłam. Wychodziłaś? - Tak. Wiesz, na czym to polega? Otwiera się drzwi i robi parę kroków, na ulicę. Mnóstwo ludzi tak postępuje. Nie zgrywaj się. Nie jadłaś w domu? A gdzie? Niedaleko. -Z kim? - Z paroma kumplami ze szkoły. Po próbie poszliśmy na Robinson do baru meksykańskiego. Jak widzisz, nic się nie stało, że cię nie było. Nie musisz mieć wyrzutów sumienia. Zapadło długie milczenie. Ford ściskał oburącz słuchawkę. Czuł się winny, i to bardzo. Na dodatek nie wiedział, co mógłby jeszcze powiedzieć. - Tato? -Tak? - Gdzie jesteś? W szpitalu? -Nie, u znajomej. -Och! Kolejna chwila ciszy. - Czytałam o Willowbrook. Co się tam dzieje? - Opowiem ci jutro rano. - Nie wracasz do domu? 100 101 ¦n 1 Błagalna nuta w głosie córki sprawiła, że Marcusowi ścisnęło się serce. - Oczywiście, że wracam, kochanie, tylko nie musisz na mnie czekać. I tak przyjdę, żeby cię pocałować na dobranoc. - Nie budź mnie, jeżeli będę spała, tato. Muszę się wyspać. - Dobrze. Kocham cię, córeczko. - Oczywiście. Dobranoc, Panie Niedźwiedziu. - Sunny odłożyła słuchawkę. Ford utkwił wzrok w telefonie, zastanawiając się głęboko nad jej słowami. „Muszę się wyspać". - powiedziała poważnie, lecz chwilę później nazwała go Panem Niedźwiedziem - nie robiła tego od lat. Właśnie to balansowanie między dziecinnościąa zaczątkami kobiecości zupełnie go dezorientowało. Nie wiedział, czy powinien być przyjacielem Sunny, czyjej ojcem. Gdy Helen wróciła do salonu, wyglądał przez okno. - O co chodzi? - Miałem się spotkać z Sunny po szkole. - Ale wszystko w porządku? - Tak, oczywiście. Helen podeszła do Marcusa i objęła go od tyłu. - Ma już przecież trzynaście lat, prawda? Nie tylko ona ma prawo zabierać ci czas. Ford odwrócił się i spojrzał Helen w oczy. Nie spodobały mu się te słowa zabrzmiały niezręcznie. Po chwili zdał sobie sprawę, że stanowczość jest częścią jej uroku. Gdy patrzyła na niego, czuł, że jest nim zainteresowana i rzeczywiście podniecona, lecz jednocześnie miał wrażenie, że jest w niej jeszcze coś... wyrachowanego, niemal drapieżnego. Ni z tego ni z owego stanął mu przed oczami obraz Carolyn, na krótko przed jej śmiercią. Zawsze spoglądała na niego z niewymowną ufnością i miłością. A on inicjował ich fizyczne zbliżenia. Czuł, że z Helen byłoby zupełnie inaczej. Gdy kierowała na niego wzrok, widać było, że zastanawia się, w jaki sposób sprawić mu przyjemność i co chciałaby dostać w zamian. Czując w lędźwiach przypływ gorąca, uzmysłowił sobie, że chce, by go posiadła. - Może weźmiesz prysznic? - zapytała cicho. .» Przycisnęła się do wypukłości jego spodni i pocałowała go w usta. Ford uśmiechnął się. Helen była instynktownie przebiegła. Zdawała się zawsze wiedzieć, co dzieje się w jego głowie. Trafnie oceniała, jak się zachować, biorąc pod uwagę nieskończoną liczbę czynników. Miał przyjemne wrażenie, że jest całkowicie w jej władzy. Zjedli kolację w salonie, trzymając talerze na kolanach. Tempura okazała się smaczna, a schłodzone vouvray osłabiło poczucie winy związane z Sunny - wkrótce Ford był w stanie myśleć jedynie o tym, jak dobrze mu z Helen. Rozmawiali po cichu, śmiejąc się od czasu do czasu, jakby Marcus nie miał za sobą fatalnego dnia, jakby South Central było na innej planecie, jakby obydwoje znajdowali się w hermetycznej kapsule, izolującej ich od miasta i codziennych obowiązków. - Wiesz, co mnie w tobie podnieca, oprócz surowej męskiej urody? - powiedziała Helen. Odchyliła na bok głowę i uśmiechnęła. - Wiesz, co mnie naprawdę podnieca? - Zawsze myślałem, że mój urok osobisty... - Potrząsnął głową. — Właśnie to zwykle doprowadza kobiety... - Twoja dobroć. - Uśmiechnęła się; sprawiała wrażenie podchmielonej i nie- 00 o szołomionej. - Jesteś dobrym człowiekiem... - Pochyliła siei pocałowała go w usta. I prawdziwym mężczyzną. — Wyprostowała się, upiła łyk wina. - Uważam, że pracując w Willowbrook nie zdajesz sobie sprawy, że te cechy są rzadkie w tym mieście. - Zabawne - odparł Ford, spoglądając na swoje dłonie. - Właśnie doszedłem do wniosku, że podoba mi się, iż masz w sobie coś drapieżnego. Coś ostrego, niemal złego. - Złego? Jejku, wielkie dzięki. - Helen wyprostowała się. - Nie dosłownie. Złego tak... jak pazurki u zaprzyjaźnionego kota. Pamię- 1 ;isz o nich, ale wiesz, że cię nie zranią. Chyba że... Uśmiechnął się i pokazał jej dłonie z zagiętymi palcami, niczym łapy. Helen i ibserwowała go przez długą chwilę z poważną miną, aż Ford opuścił wzrok na swoje ręce, zastanawiając się, jaki popełnił błąd. - To również mi się w tobie podoba - odparła. -Co? - Może zabrzmieć zbyt dziwacznie. -Nie, mów dalej. - Nie mogę. - Helen roześmiała się i odwróciła głowę. - Powiedz! Popatrzyła na niego z mroczną miną, którą odebrał niemal jak fizycznie odczuwalne pchnięcie. - Chodzi o twoje dłonie - odpowiedziała. O to, co nimi robisz. Mam świadomość, że wkładasz ręce do wewnątrz ciała i ratujesz w ten sposób ludzi. Uważam, a- to nie-wia-ry-god-ne. Obydwoje się roześmieli, Helen aż do łez. Potrząsnęła wreszcie głową, by I1 opowiedzieć, o co jej chodziło. - Mówię poważnie. Pisał o tym T. S. Elliot. Jak to ujął? - Odwróciła głowę, by przypomnieć sobie właściwe słowa. - „Natęża ranny chirurg stal, schorzałą część m;i zgłębić chce; pod dłońmi w krwi — czujemy żal: lekarza szorstkie współczucie u.i dnie...1". Czyż to nie wzniosłe? „Lekarza szorstkie współczucie na dnie". Fordowi zaparło dech. Wpatrywał siew twarz Helen, całkowicie ulegając jej urokowi. - Wiesz, to pierwsza rzecz, jaką o tobie pomyślałam, gdy zobaczyłam cię na konferencji. Kiedy na mnie spojrzałeś — dodała. - Słucham? Uśmiechnęła się, uchylając lekko usta, dzięki czemu mógł dojrzeć koniuszek I11 i czyka za nieco nierównymi dolnymi zębami. - Tak było... Rozmawiałeś z Novakiem, dostrzegłeś mnie, a po chwili przyj-i /ałeś mi się dokładniej. Doznałam niesamowitego uczucia, że nie widzisz mnie 1 „East Coker", przekład Jerzego Niemojowskiego. 102 103 I ot tak, po prostu, skórę, powierzchnię, ale wiesz dokładnie, jaka jestem w środku, jakie są moje płuca, serce i cała reszta... Ford był oszołomiony. Nie wiedział, co odpowiedzieć. - Czyż nie jest tak? - spytała. - Powiedz sam. Patrzysz teraz na mnie, na moje piersi. Myślisz o tym, co jest wewnątrz? - Właściwie nie - odparł Marcus. Pod wpływem sugestii skierował wzrok na jej biust. - Ale mógłbym. Patrzył, jak wyciąga rękę, sam nie wierząc, że robi to naprawdę. Patrzył, jak jego dłoń delikatnie obejmuje pierś Helen. Wyczuł stwardniałą brodawkę pod naprężoną koszulką bawełnianą. Zachwycił się obrysem sutka i krągłością piersi. Spojrzał wprost w ciemne oczy Helen. - Mógłbym, ale tylko wtedy, gdybym chciał - powtórzył. - Rozumiem, o co ci chodzi, i myślę, że niezależnie od tego, co widzę, mam świadomość, jakie jest wnętrze ciała. Chyba dlatego potrafię bardziej docenić całość... Helen ponownie nachyliła się nad talerzami i pocałowała Marcusa, podtrzymując jego dłoń na swojej piersi. Po chwili wyprostowała się i na moment znieruchomiała. Jednym, śmiałym ruchem ściągnęła koszulkę przez głowę, wywołując trzaski w naelektryzowanych włosach. Odkryła gładki tułów kurtyzany i blade, idealne piersi. - Czasami zła znaczy zła - powiedziała. Tuż po drugiej nad ranem Ford wstał z łóżka i podszedł do okna. Buick stał w kręgu światła latarni obok dwóch wytoczonych nocą pojemników ze śmieciami. Samochód wyglądał jakoś inaczej, nie tylko za sprawą wielkiego wgniecenia na przodzie. Ford zdał sobie po chwili sprawę, że to nie wóz się zmienił, lecz on sam. Nie był już tym samym mężczyzną, który parę godzin wcześniej siedział tam, za kierownicą. Po raz pierwszy od śmierci Carolyn oddał się całkowicie w czyjeś ręce. Mimo woli poczuł, że okazał się niewierny. Wiedział jednak jednocześnie, że postąpił właściwie. Uczciwość wobec siebie samego nakazywała mu przyznać, że w ten sposób znów zaczął żyć pełnią życia, zaleczył wewnętrzne rany. Samochód prezentował się jak kupa złomu, którą był w istocie. Ford postanowił, że go sprzeda i kupi nowy. - Co robisz? Senny głos Helen oderwał go od okna. Odwrócił się i popatrzył na nią. - Muszę już jechać. - Hm, dobrze. Usiadł na pościeli obok Helen. Wsunął dłoń w jej ciemne włosy. Czuł się cudownie, mogąc bez zahamowań wykonać tak naturalny gest. Wręcz przeraził się, że sprawiło mu to tak wielką przyjemność. Przestraszył się, jak bardzo będzie mu tego brakować, gdy znajdzie się we własnym łóżkui - Było naprawdę wspaniale, Helen. Naprawdę cudownie. Helen uśmiechnęła się, po czym jej twarz natychmiast spoważniała. - Marcus? - Tak? - Dlaczego tak długo siedziałeś w samochodzie? -Kiedy? - Kiedy przyjechałeś. Usłyszałam warkot, więc wyjrzałam przez okno, ale ty /ostałeś w wozie. Ford zmarszczył brwi, zastanawiając się, co odpowiedzieć. - Czyja wiem? Pewnie zużyłem resztę energii na przejazd przez miasto. Gdy wyłączyłem silnik, zgasiłem chyba siebie razem z nim. Helen przyjrzała mu się, nie mrużąc powiek. - Obawiałam się, że możesz się rozmyślić. - Co do czego? - Co do mnie. Marcus stwierdził w duchu, że sposób, w jaki stale udawało się jej przeniknąć jego myśli, był wręcz niesamowity. Zastanawiał się, czy mimo mroku Helen jest w stanie dojrzeć, w jakie zakłopotanie wprawiają go te słowa. - Nie - zdołał jedynie powiedzieć. To dobrze - odparła. Parę dni piekła zrobiło swoje. Masz mnie teraz w najgorszym wydaniu. Jeżeli to ma być najgorsze wydanie... - powiedziała z uśmiechem. - Nie chodzi tylko o te wszystkie zgony, o ludzi, którym nie zdołałem pomóc. Idzie o sposób, w jaki cała sprawa została... sam nie wiem, jak to nazwać. (!polityczniona-to chyba właściwe słowo. Przypomniało mi się, że uznałaś moje wystąpienie za zbyt polityczne. Zrozumiałem, co miałaś wówczas na myśli. Każda decyzja oznacza opowiedzenie się po którejś ze stron. Nie wiem, czy mi to odpowiada. W czasie rozmowy z Haynesem słyszałem tylko o budżecie, wydżja-I c zdrowia i środkach masowego przekazu. Czułem się wtedy całkowicie bezradny, jak ryba wyjęta z wody, rozumiesz? Oczywiście. Do tego spotkanie z prasą... Nagle wszystko zostało rozdmuchane, przekręcone, wypaczone. Media zawsze szukają sensacji, ale większość ludzi chyba zdaje sobie z tego sprawę i wie, że to nie koniec świata. lord wysunął dłoń z włosów Helen. Wstał, podszedł powoli do okna i wyj-rzal ponownie na ulicę, opierając czoło o chłodną szybę. Naprawdę? A skąd mają wiedzieć? 1 Iclen leżała przez chwilę w milczeniu, po czym wsparła się na łokciu. To znaczy? I .udzie skupiają uwagę na zakażeniach gronkowcem. Straszne rzeczy. Gdybyś tylko widziała tego chłopaka, Denny'ego. Tego policjanta. Był... Nikt się nie spodziewał, że sprawy tak się potoczą. Był młody, zdrowy. Miał może trochę i md wagi, co czasem wpływa na reakcje odpornościowe, ale rana na jego nodze... K to by pomyślał, czym to się skończy. Ludzie zapomnieli, że wcześniej mieliśmy identyczne w skutkach infekcje enterokokami, a ostatnio dwoinką zapalenia płuc. ()d wrócił się i popatrzył w głąb sypialni. - W dodatku zadzwonił wczoraj do 104 105 mnie lekarz z Beverly Hills, który sądzi, że ma pacjenta z opornym na leczenie zakażeniem laseczką zgorzeli gazowej. - Gangreną? O rany! - Nie mam pojęcia, jakie jest prawdopodobieństwo, żeby te wszystkie zachorowania wystąpiły naraz, ale domyślam się, że bardzo małe. Chcę przez to powiedzieć, że dzieje się chyba coś bardziej skomplikowanego, niż podejrzewaliśmy. Może w jakiś sposób oporność na antybiotyki szerzy się między gatunkami szybciej niż normalnie. Przecież to się zdarza, przez koniugację. Tak chyba nazywa się ten mechanizm. - Transfer plazmidów. - W których znajdują się transpozony, czyli „skaczące" geny. Właśnie. Nie mam pojęcia, jak gronkowce mogą przekazać oporność beztlenowym pałeczkom, ale może tak właśnie się dzieje. - Hm, czyżby czekał nas koniec świata? - Nie - Marcus wzruszył ramionami. - Oczywiście, że nie, ale należy się spodziewać poważnych konsekwencji medycznych... Nawet trudno powiedzieć, jak wielkich. Ale na pewno będą... wstrząsające. To jest jak planowanie następstw wojny atomowej. Trudno nawet powiedzieć, od czego zacząć. - Jeżeli jednak przemysł farmaceutyczny nie zdoła znaleźć sposobu zabicia gron-kowca, a chyba nie zdoła, trzeba się liczyć z tym, że cofniemy się do sytuacji sprzed sześćdziesięciu lat, zanim wykryto antybiotyki w latach trzydziestych. Naturalnie chirurgia stanie się o wiele bardziej niebezpieczna, ale samo to nie podwyższy zbytnio śmiertelności. Obniżyły ją przede wszystkim takie czynniki, jak lepsza sytuacja sanitarna, odkażanie wody, poprawa warunków mieszkaniowych i tak dalej, prawda? Ford wrócił do łóżka i położył się na pościeli. - Na tym właśnie polega problem - powiedział. - Nie można cofnąć się do lat trzydziestych. To, co powiedziałaś o odkażaniu i sytuacji sanitarnej jest prawdą, ale tylko w odniesieniu do uprzemysłowionego Zachodu. - Nie rozumiem. - Nie istniał wówczas Trzeci Świat w takiej postaci, w jakiej znamy go obecnie. Myślę o miastach gigantach i ich stale rosnącym zaludnieniu - o Bombaju, Rio de Janeiro, Kairze, Dżakarcie. Wiesz, że Meksyk liczy obecnie dwadzieścia milionów ludzi? -Więc? - To dwadzieścia milionów ludzi w większości pozbawionych właściwych warunków mieszkaniowych i sanitarnych. Ludzi, którzy mimo wszystko korzystają z antybiotyków, by radzić sobie z chorobami. - Jeżeli stać ich na nie. - Dwadzieścia milionów ludzi łykających antybiotyki, wpychane im przez wielkie firmy farmaceutyczne. - Przetoczył się na bok i popatrzył Helen w oczy. - A wiesz, co jest najczęstszą na świecie przyczyną śmierci dzieci w wieku poniżej trzech lat? - Może... - Helen nadal wpatrywała się w sufit. - Biegunki? - Właśnie. Około pięciu milionów zgonów rocznie. Biegunka bierze się z brudu i ubóstwa. Ale nieważne, czy wywołują ją wirusy, czy bakterie. Najskuteczniejsza metoda leczenia polega na ustnym nawodnieniu organizmu. Firmy 106 farmaceutyczne reklamują jednak antybiotyki jako panaceum na wszelkie cho- I1 >by, ponieważ widzą w tym okazję do maksymalizowania zysków. - Och, daj spokój - naprawdę używasz politycznej argumentacji. - Posłuchaj, ten rynek wart jest ponad pięćset milionów dolarów rocznie. - Kto tak twierdzi? Któraś firma, nie pamiętam nazwy... Było to na początku lat osiemdziesią-lych. Zaczęła wprowadzać na rynek lek przeciwbiegunkowy zawierający chlo-i nmfenikol i tetracyklinę, w postaci tabletek o smaku czekolady. Lek okazał się wielkim sukcesem w Trzecim Świecie. Jak myślisz, jak go stosowano? Powiem 0ł. Gdy dzieciak zachorował, mamusia szła po „czekoladki", a kiedy objawy ustępowały, przestawała je dawać. Miliony ludzi każdego roku mieszało antybiotyki I potencjalnie groźnymi mikroorganizmami. Trudno o lepsze warunki rozwoju I i.ik terii opornych na antybiotyki. - Ale co to ma wspólnego z kłopotami w South Central? - Wiele, bowiem pod względem mikrobiologicznym Ziemia jest całkiem inną planetą niż w latach trzydziestych. Pamiętaj też, że międzynarodowy handel, tury-\! y ka oraz powszechne, szybkie połączenia lotnicze sprawiły, że znikły bariery geo-riatlczne. System stał się bardzo przenikalny. Dodajmy do tego polityczną I11 ^stabilność i przepływ uchodźców przez granice, a otrzymamy taki zamęt w ekosystemach bakteryjnych, jakiego jeszcze nie było w historii. Można od razu wyrzu-iić do śmieci teorię, według której wystarczy polegać na właściwych warunkach mieszkaniowych i sanitarnych. Ford spojrzał pytająco na Helen. Zmarszczyła na chwilę brwi, lecz nic nie odpowiedziała. - Rozumiesz, o co mi chodzi? Domyślasz się, jaki procent dobrze zarabiających im cszkańców Los Angeles utrzymuje służących - imigrantów? Można mieszkać w naj-lepszej dzielnicy i mieć dostęp do najwspanialszej medycyny na świecie, ale jak się to I1 ia do kobiety, która kroi w twojej kuchni warzywa? W jakich warunkach sanitarnych mieszka na co dzieńi jaki jestjejwywiadmedyczny?Acoz facetem ze Sri Lanki, który I est kucharzem w twojej ulubionej hinduskiej restauracji? Obchodzi nas chociaż odrobiną, czy ci ludzie mają właściwą opiekę medyczną, nawet jeżeli są w Stanach całkowicie legalnie? Mówię ci, tylko czekać, aż spotka nas mikrobiologiczna katastrofa. - Jezu, a słyszałam, że tylko prasa rozdmuchuje sensacje. - Owszem, rozdmuchuje i wypacza fakty. Uderza w emocje, skupia się na ludziach takich jak Denny i tylko szuka kozła ofiarnego. Dziennikarze nie mają zielonego pojęcia, o co naprawdę chodzi, i nie mają odwagi zastanowić się nad całokształtem sytuacji. - To cię gnębi? - Helen popatrzyła mu prosto w oczy. Ford uśmiechnął się z zakłopotaniem. Nie miała ochoty wysłuchiwać jego marudzenia, nie teraz. Była przecież druga nad ranem. Ucałował ją lekko w policzek i opadł na materac. - Przepraszam, zagalopowałem się. Nagle poczułem się tak, jakbym miał kolejne wystąpienie. Od czasu napisania artykułu czytałem najrozmaitsze materiały o powstawaniu oporności. Chyba staję się w fanatykiem. 107 - Raczej prozelitą. Ford uśmiechnął się. - Mówisz tak, bo jesteś wykształcona. Postaram się panować nad sobą, skoro mam rozmawiać z ekspertami, na przykład z Novakiem. - Umówiłeś się z nim jakoś? - Helen usiadła. - Dzwoniłem do niego dziś po południu. -I? - Zaproponował mi spotkanie w przyszły piątek. - Wspaniale! Jedziesz do niego? - Nie. Chciałem, ale powiedział, że to za daleko. Prawdę mówiąc, chce się spotkać ze mną gdzieś tutaj. - Naprawdę? Gdzie? - Ma mieszkanie na Haverford Avenue w Pacific Palisades, o ile dobrze pamiętam. - No proszę, pełna klasa. - Helen sprawiała wrażenie nieco zaskoczonej. -Powiedział konkretnie, dlaczego zależy mu na bezpośrednim kontakcie? - Chce mi coś przedstawić, jakieś badania czy coś w tym rodzaju. Dał mi nawet kod do drzwi wejściowych, ponoć nie podłączono jeszcze domofonów. -Uniósł palec. - To mi coś przypomniało. - Wstał z łóżka i podszedł do marynarki przewieszonej przez oparcie krzesła. Pogrzebał w kieszeniach, w końcu wyciągnął świstek, na którym miał zanotowane instrukcje Novaka. - Nie chciałbym tego zgubić - dokończył. Część trzecia TOKSYNA Ford dojechał do domu tuż po trzeciej i poszedł prosto do swojej sypialni. Sunny słyszała, jak zamyka drzwi. Po chwili przeszła korytarzem do łazienki, tak cicho, jak tylko mogła. Czuła się okropnie, jakby coś ciężkiego przewalałojej się w brzuchu. Zalewał ją pot. Uklękła przed miską klozetową, pchnięciem stopy zamykając za sobą drzwi. Wymiotowała. Odgłosy nie obudziły jednak Forda; spał twardo do piątej piętnaście, kiedy to zadzwonił budzik. W Centrum Medyczne Willowbrook I~3?ord siedział samotnie w kafeterii, gdy przysiadł się do niego Conrad Allen, z szarymi tekturowymi tackami w obu dłoniach. Dochodziła dopiero jedenasta trzydzieści i lokalik był pusty, nie licząc trójki pielęgniarek w przeciwległym rogu. - Spokojnie tutaj - powiedział Allen. - Tylko dodać gnane wiatrem kłęby chwastów i rewolwerowca w poncho. - Znudziło mi się siedzieć w gabinecie i wyczekiwać... aż coś się stanie. Ford uniósł wzrok znad tacki z sałatką i rzucił koledze znużony uśmiech. Allen położył na stoliku hamburgera i postawił kubek z kawą. - Nigdy nie sądziłem, że w Willowbrook może brakować człowiekowi roboty. Nie w tej budzie. Trudno, żebyś czuł się inaczej, skoro wstrzymano przyjmowanie pacjentów. - Wymiotło nawet praktykantów - dodał Ford. - Nie masz studentów? Dlaczego? - Zawieszono wszystkie praktyki na Oddziale Nagłych Przypadków i na intensywnej terapii. Polecenie doktor Patou. - Boi się, że coś złapią? - Allen potrząsnął głową z niedowierzaniem. - Tak — odparł Ford. - Złe maniery. Ode mnie. Allen roześmiał się. Jeżeli wiedział o postępowaniu dyscyplinarnym i groźbie zawieszenia, nie okazywał tego po sobie. W jego zachowaniu można było jednak wyczuć delikatność sugerującą współczucie. - No, mów, czego się dowiedziałeś na mój temat? - spytał w końcu Marcus. - Słyszałem, że wydział zdrowia stara się zwalić na ciebie winę za śmierć policjanta. - Allen uniósł górną połówkę bułki hamburgera, popatrzył na to, co znajdowało się pod spodem, i odłożył ją na miejsce. - Podobno wściekli się, że rozmawiałeś z prasą. Ford pokiwał smętnie głową. - Kto ci to powiedział? 111 - Wszyscy o tym wiedzą. Sekretariat Haynesa cieknie jak sito. Dziwię się, że nie widziałeś, jak wachlowano uszami, kiedy u niego byłeś. - Prawdę mówiąc, zdawało mi się, że czuję powiew - odparł Ford, próbując zachować spokój. Podejrzewał, że wieści na jego temat rozejdą się błyskawicznie. Był to jeden z powodów, dla których tego ranka nie wychodził ze swojego gabinetu. Potrafiłby zachowywać się jakby nigdy nic, jeśli tylko nikt inny nie wiedziałby o jego trudnościach. Skoro jednak wszystko stało się publiczną tajemnicą, udawanie spokoju było daremne, wręcz niedorzeczne. Milczenie i sam fakt, że był w stanie stłumić rozgoryczenie, mogłyby nawet sugerować przyznanie się do winny. Siedząc naprzeciw Allena, zastanawiał się, jak Conrad postąpiłby na jego miejscu. Na sali operacyjnej jego przyjaciel stanowił zawsze wzór opanowania. Bez względu na to, jak bardzo dramatyczna stawała się sytuacja, Allen zawsze był sobą i zachowywał zimną krew. Nawet czyjaś idiotyczna beztroska sprawiała jedynie, że Conrad unosił nieznacznie głos. - Marcus, wszyscy wiedzą, że to brednie. Każdy, kto ma choć trochę oleju w głowie. Niemożliwe, żeby udało się zwalić winę na ciebie. - Można mnie jednak zawiesić, przynajmniej na czas postępowania dyscyplinarnego. Od samego rana czekam, żeby mi to obwieścili. - Cały zespół jest po twojej stronie, nie musisz się zbytnio przejmować. - Naprawdę? Mój telefon jakoś nie urywa się od głosów poparcia. Allen zbył obiekcję machnięciem ręki. - Sępica zagoniła wszystkich do roboty. Już z nimi rozmawiałem. Są w stu procentach za tobą. - Dziękuję, Conrad, naprawdę to doceniam. - Nie ma sprawy - odparł Allen, wzruszając ramionami. Rozdarł zębami opakowanie keczupu. - Jedyny problem polega na tym... -Tak? - Jeżeli CDC przyczepi się do czegokolwiek w naszych metodach postępowania, a możesz się założyć, że Loulou się o to postara, podpadnie cały zespół. Wiadomo, że ja za niego odpowiadam... Tym właśnie się martwię. - Marcus, nasze zasady działania są w porządku. - Allen nachylił się do przyjaciela i zniżył głos. - Loulou niczego nie znalazła i nie znajdzie. Nie trać wiary, dobrze? Mówimy o zespole wyspecjalizowanym w przypadkach zagrożenia życia. Trudno o lepszych łachmanów. Obydwaj popatrzyli po sobie. Marcus zrozumiał, że to słuszna uwaga. Sam przecież przeszkolił większość zespołu. Doświadczenie i poświęcenie jego ludzi sprawiały, że sam traktował ich wyjątkowo. Czy jednak Conrad naprawdę zapatrywał się na to w ten sam sposób? Ostatnio sprawiał wrażenie przygnębionego, zaabsorbowanego... Ford był pewny, że chodziło o jego kłopoty domowe, ale jakoś nie zdobył się na dokończenie rozmowy, którą rozpoczęli pod oddziałem intensywnej terapii. Przyglądając się, jak Allen przyprawia smętnie wyglądającego hamburgera, Ford uznał, że czas na wyklarowanie sytuacji. 112 Conrad? Pamiętasz, co mi powiedziałeś parę dni temu? Że chcesz ze mną i i/mawiać. W końcu do tego nie doszło, prawda? Nie wiem, o co ci chodziło, ¦ hyba nie zdążyłeś mi tego przekazać. Nie, jakoś nie wróciliśmy do tej rozmowy. Allen ujął hamburgera w obydwie dłonie i obrzucił go przeciągłym spojrze-n i rm, jakby zliczał ziarenka sezamu. Ford zorientował się, że Conrad czyni to, by nie patrzeć mu w oczy. - Działo się tu tak wiele różnych rzeczy, że zabrakło odpowiedniej chwili. -Westchnął i odłożył bułkę na tackę. Może właśnie teraz nadszedł odpowiedni czas? - spytał Ford z pogodną miną. Słuchaj, jeżeli Loulou dopnie swego, możesz mnie już nie zobaczyć na oczy. Allen spróbował odpowiedzieć uśmiechem, ale widać było wyraźnie, że czu-11 się nieswojo. Przez chwilę wlepiał wzrok w hamburgera. Wreszcie oparł łokcie M stoliku i przygarbił się nieco. Ford postanowił mówić bez ogródek. - Słuchaj, Conrad, jeżeli będziesz chciał u nas przenocować, nie ma problemu. Z przyjemnością udzielimy ci gościny. - Nie rozumiem... - odparł Allen, zakłopotany. - Nie będzie problemu - rzekł Ford, wzruszył ramionami i odsunął się od tołu. Również poczuł się zmieszany. Przyszło mu do głowy, że być może błędnie i ulezytał zachowanie kolegi. - Myślałem... Mówiłeś, że Elłen... Odniosłem wrażenie, że macie problemy. - Och, Chryste! - powiedział Allen martwym głosem i popatrzył Fordowi prosto w oczy. - Marcus, zaproponowano mi stanowisko ordynatora oddziału trau-matologii w Cedars-Sinai. Ford zamrugał. Próbował się uśmiechnąć; nie udało się. - Są gotowi zatrzymać dla mnie miejsce przez jakiś czas, ale obiecałem im, że będę wolny do końca października. - Do końca... Ford urwał. Nagle poczuł ból głowy. Znów spróbował się uśmiechnąć, przeniknąć znaczenie komunikatu Conrada. Nie mógł sobie jednak z tym poradzić. Przyszły mu do głowy słowa: „to katastrofa", tak klarowne, jakby ktoś wypowiedział je na głos. Nie chodziło tylko o to, że Allen był najbardziej cenionym członkiem zespołu, prawą ręką Forda. Był przecież także jego przyjacielem. Spojrzał Conradowi w twarz, spostrzegł jego zakłopotanie. Nagle z bólem serca zdał sobie sprawę, jak musi sam wyglądać. - Przepraszam, Conrad... Wiadomość jest... wspaniała. -Naprawdę...? Allen utkwił wzrok w Fordzie - j ego rysy malowały się wyraziście w jaskrawym świetle kafeterii. Obydwaj mieli wrażenie, jakby zaczęli rozmawiać w obcym języku. - Wspaniała - powtórzył Ford, uświadamiając sobie jednocześnie, że czuje coś zupełnie przeciwnego. - Powiedz jeszcze raz, kiedy odchodzisz? - Z końcem października. Za miesiąc. Przemyślałem to po naszym wyjeździe na ryby. Postanowiłem posłuchać twojej rady i pojechać na wczasy z Ellen. Planujemy wędrówkę po Wielkim Kanionie. Mam trochę zaległego urlopu. 8 - Omega 113 - Wspaniała rzecz - powiedział Ford, czując nagle irracjonalną zawiść wobec EUen. Przekleństwo przełamało w nim wewnętrzne opory, gniew zapanował nad jego głosem: - Cholernie wspaniała. Nie mogę... A co z Willowbrook, Con-rad? Co z naszym szpitalem? Allen przesunął językiem wzdłuż zębów i spytał cicho: - W czym rzecz? - No... - Ford wykonał nieokreślony gest, jakby chciał pokazać pustą dłoń z zagiętymi do wewnątrz palcami. - Dlaczego właśnie teraz, kiedy mamy tak wielkie kłopoty? - Daj spokój, Marcus, przecież myślałem o zmianie pracy od miesięcy. To nie ma nic wspólnego z tym, co się dzieje w Willowbrook. - Uważałem, że... że jesteś oddany Willowbrook. Sądziłem, że fakt, iż przychodzisz tu codziennie, o czymś świadczy. A teraz mówisz... - Ford zdał sobie sprawę, że plecie bez sensu. Utkwił wzrok w swojej dłoni. - Więc jak powinniśmy to ocenić? - Marcus, Oddział Nagłych Przypadków nie zostanie zamknięty z powodu mojego odejścia. -Nie... nie pochlebiaj sobie, Conrad. Poradzimy sobie świetnie i bez ciebie. Zdałem sobie tylko sprawę, jak bardzo myliłem się co do twoich... - Hola, hola! Chwileczkę, nie zagalopuj się za daleko. Mówimy przecież o karierze, i tyle. Jestem lekarzem, mam możliwość podjęcia pracy gdzie indziej. To wszystko. I co z tego? Nie zostanę przecież maklerem ani handlarzem bronią. - Nie, ale jesteś potrzebny właśnie tutaj. Tu, nie w Beverly Hills. Lekarz powinien pracować tam, gdzie jest potrzebny. - Gdybym nie był potrzebny, nie proponowano by mi... -A twoje oddanie społeczności South Central, odpowiedzialność wobec niej? - Chodzi ci o odpowiedzialność czarnego wobec czarnych? - rzekł Allen z zaciętym, gniewnym uśmiechem. Obydwaj zamilkli na chwilę. Ford poczuł pulsowanie krwi w skroniach. - Nieco rasistowska uwaga. Nie za bardzo, ale jednak. Mam czarną skórę, lecz jestem również Amerykaninem. Wolno mi dbać o Amerykanów. - Wiesz, że nie o to mi chodziło. - Nie jestem pewny. - Allen urwał na moment, wyczuwając zakłopotanie Forda, po czym przybrał spokojniejszy ton. - A poczucie obowiązku wobec rodziny? - Wobec Ellen? - spytał Marcus. Wierzy w to, co tu robimy, tak samo jak ja. - Ja również. Nie mówię o Ellen ani o dzieciach. Chociaż, na Boga, ucieszą się, kiedy zmienię pracę i wyrwę się z tej strefy frontu. Myślałem o moich rodzicach, o tym, jak się poświęcali, żebym mógł skończyć studia medyczne. Myślałem o ich marzeniach związanych ze mną. - Naturalnie - stwierdził Ford. - Pieniądze nie mają z tym nic wspólnego. - Zarabianie to element mojej odpowiedzialności. - Allen zerwał się z miejsca. - Skoro już o tym mówimy, co z twoim poczuciem odpowiedzialności? 114 - Moim? - Sunny jest pewnie jedynym dzieckiem w sąsiedztwie, które nie chodzi do i >t y watnej szkoły. Może pomyślisz o swoich obowiązkach wobec niej? Słowa Conrada zabolały Forda. Ich niesprawiedliwość była dotkliwa niczym policzek. Posłał Sunny do szkoły imienia Alexandra Hamiltona nie dlatego, że n u; było go stać na czesne w prywatnej szkole, choć zarabiał ponad sto tysięcy dolarów rocznie, lecz dlatego, że wierzył w system edukacji stanowej i uważał, fce Sunny powinna mieć kontakt z dziećmi z innych grup etnicznych. Krzywdzący l harakter uwagi Allena sprawił, że przez chwilę zabrakło mu słów. Milczał ze .1 iśniętym sercem. - Świetnie - wycedził w końcu z goryczą godną przekleństwa. - Świetnie. Jeżeli chcesz wyprzeć się ludzi z South Central, twój problem. Allen przesunął drżącymi palcami po ustach. - A wiesz, na czym polega twój problem, Marcus? Czujesz się winny tego, co il/icje siew tym mieście. Ale jeżeli chcesz odkupić winy białego człowieka w tym s/.pitalu, życzę ci powodzenia. Mnie do tego nie mieszaj. Rozległ się brzęk tacy spadającej na podłogę. Ktoś zaklął głośno. Potem dało się słyszeć donośne postukiwanie obuwia. Allen odwrócił się. Zza rogu wyłoniła si c Gloria Tyrell. Skierowała się niemal biegiem wprost ku nim; miała rozszerzone oczy, jej twarz błyszczała od potu. Przez cały czas pracy w Willowbrook Ford nic widział, by chociaż raz przyspieszyła kroku. Poderwał się z miejsca. - Jezu, co się... - Doktorze, chyba powinien pan pójść ze mną. Przepraszam, ale nie chciałam wzywać pana przez pager. Ford był pewny, że to Haynes chce go poinformować o zawieszeniu w obowiązkach. - Chodzi o Sunny - wykrztusiła Gloria. - Jest w izbie przyjęć. Wygląd pielęgniarki i ton jej głosu sprawiły, że krew napłynęła Fordowi do głowy. - Sunny? - spytał. Nagle zaschło mu w gardle. - Tutaj? - Przyjechała taksówką mniej więcej pół godziny temu. Chyba ma zatrucie pokarmowe. Zajął się nią Zespół Niebieski. Ford ruszył natychmiast do wyjścia, zostawiając Allena przy stoliku. Gloria podążyła tuż za nim. - Doktor Lee powiedział, że nic jej nie grozi - dodała. - Chce położyć ją na pediatrii. Doktor Simon Lee pracował w Zespole Niebieskim - w ekipie zajmującej się nagłymi przypadkami, takimi jak niewydolność krążenia, udar czy pęknięcie wyrostka robaczkowego. Chociaż pracował w Willowbrook niemal od pięciu lat, Ford mało go znał. Był jednym z dwóch lekarzy azjatyckiego pochodzenia w Oddziale Nagłych Przypadków, kończył specjalizację i w ogóle trzymał się raczej na uboczu. - Czego się najadła? - spytał Ford. - Od kiedy ma objawy zatrucia? Przecież wyjechałem z domu dopiero parę godzin temu. 115 - Nie wiem, przybiegłam od razu po pana... - Gloria, zdyszana, wciąż nie mogła dojść do siebie. - Dopiero się o tym dowiedziałam. Chyba nie była całkiem przytomna, kiedy została przywieziona. Dotarli oboje do izby przyjęć. Lee właśnie mierzył Surmy ciśnienie krwi. Dziewczynka leżała na wózku noszowym z twarzą odwróconą od światła. Podłączono jej kroplówkę, przylepiono elektrody do piersi. Wokół rozstawiono aparaturę monitorującą. Fordowi ścisnęło się serce na ten widok. Córka przypominała wyglądem krytyczne przypadki, z którymi miał do czynienia na co dzień - małe ofiary noża, kuli czy nieudanej przejażdżki. Wyglądała jak jedno z tych biedactw, które odchodziły w środku nocy, gdy serce zatrzymywało się nagle i które przed nadejściem ranka znikały z sali chorych. - Sunny? Ford dotknął czoła córki. Wydało się mu chłodne. Sunny odwróciła głowę i popatrzyła na ojca. Na jej ustach pojawił się słaby uśmiech. - Pan Niedźwiedź - powiedziała ledwie dosłyszalnym głosem. - Jak się czujesz, kochanie? -Nienajgorzej... teraz. -Zamrugała; najwyraźniej drażniłjąblask świetlówek. - Była odwodniona, ale zajęliśmy się tym - powiedział Lee. - Tętno wynosiło sto pięć, w tej chwili jest tylko osiemdziesiąt pięć. Nie sądzę, żebyśmy musieli się martwić, doktorze. - Słyszałaś, kochanie? Nic ci nie będzie. - Zamówiłam taksówkę. Nie chciałam wzywać karetki, bo... Bo bała się, że zostanie odwieziona gdzie indziej. Ford ostrożnie ujął jej dłoń, by nie poruszyć kroplówki. - Bardzo dobrze zrobiłaś. Jestem przy tobie, nie martw się. Sunny zamrugała powoli i uśmiechnęła się znowu. Wyglądała na tak drobną i kruchą, że Forda ogarnęły wyrzuty sumienia. Nie było go przy niej, gdy poczuła się źle; była zupełnie sama. - Kiedy zrobiło ci się niedobrze? Rano? - W nocy - odparła, kręcąc głową. - Czułam się naprawdę fatalnie. Potem wymiotowałam. - W nocy? Kochanie, dlaczego nic mi nie powiedziałaś? Sunny zmarszczyła twarz i wcisnęła głowę w ramiona, jakby starała się przecisnąć przez szczelinę między prawdą i kłamstwem. Często przybierała taką minę jako mała dziewczynka. - Nie chciałam cię budzić. Ford uścisnął jej dłoń. Było gorzej, niż myślał. Nie zadbał o swoją córkę, bo akurat spał z kobietą, przywlókł się do domu o trzeciej nad ranem i zwalił do łóżka, zbyt wyczerpany, by się zorientować, że Sunny wymiotuje. - Przepraszam, kochanie, to wszystko przeze mnie. - Panie doktorze? Ford wyczuł w tonie doktora Lee wyraźne zniecierpliwienie i dezaprobatę. Zwykle nie wpuszczano gości do Oddziału Nagłych Przypadków, a Ford był tu gościem, nie liczył się jego status chirurga. Na swój sposób Sunny ponosiła ofiary 116 na rzecz Willowbrook, podobnie jak większość personelu szpitala, dlatego zasługiwała na coś w zamian. - Nic ci nie będzie, kochanie. Raz dwa będziesz z powrotem w domu, obiecuję. - Pobraliśmy wymaz i wybarwiliśmy go. - Doktor Lee odprowadził Forda na stronę. - Znaleźliśmy bakterie Gram-ujemne, prawdopodobnie jakiś szczep salmonelli. Dostaniemy wyniki z laboratorium mniej więcej za trzy dni. - Zamierza pan podawać osłonowo antybiotyk? - Tak. Z mojego doświadczenia wynika, że na bakterie Gram-ujemne najlepiej działa chloromycetyna. Chcę dołączyć do niej tobramycynę, bo jest skuteczna w infekcjach jelitowych, a nie sądzę, byśmy powinni ryzykować. Pańska córka 11 afiła do nas z dość poważnymi objawami. Bodajże niemal zemdlała w taksówce. Podałem jej środki zapierające. Ford obejrzał się na Sunny. Czemu go nie obudziła? Może myślała, że nie jest am? Jakby mógł komukolwiek pozwolić tak szybko zająć miejsce jej matki. Z bólem serca zdał sobie sprawę, że jednak dopuścił już do takiej zamiany. - Tymczasem musimy się dowiedzieć dokładnie, co jadła, gdzie i kiedy. Łatwiej będzie ustalić, z czym mamy do czynienia. Może pan dowiedzieć się tego dla mnie? Pół godziny później Sunny została przeniesiona do jednego z głównych oddziałów pediatrycznych. Położono ją obok młodej Latynoski, ze strzaskaną przez samochód miednicą, i czternastoletniej Murzynki z gangu, z raną postrzałową ramienia. Hałaśliwe brzęczenie dobiegające ze słuchawek Murzynki drażniło lorda. Czuł się dziwnie będąc gościem we własnym szpitalu. - Wróciłam do domu około wpół do dziewiątej - odezwała się Sunny stłumionym głosem. - Zjadłam trochę krakersów. Potem, około dziewiątej poszłam do Mista Taco na Robertson. Nawet nie tknęłam klopsa. - Zaczekaj chwilę, kochanie. Powiedziałaś mi, że wprost ze szkoły poszłaś / kumplami do baru meksykańskiego. - Och! - Sunny skierowała wzrok na przeciwległy koniec łóżka. - Nie. Ford splótł dłonie i zacisnął je na kolanach. Był zażenowany tym, że Sunny skłamała, by zaoszczędzić mu wyrzutów sumienia. - Poszłaś tam sama? - Sunny kiwnęła głową. -1 co jadłaś? Pamiętasz? - Firmowe taco z serem i przyprawami. Do tego wzięłam zwykłą colę dietetyczną. - No dobrze. A co było w taco? - Mielone mięso, jak w spaghetti po bolońsku, chili i mnóstwo stopionego żółtego sera. - Sunny pociągnęła nosem. - Nie smakowało mi. - Nic więcej nie jadłaś? - Jeszcze tylko zwykłą porcję sałatki. Zawsze mi powtarzasz, żeby nie jeść byle czego, więc wzięłam dodatkowo sałatkę ze względu na witaminy. - Spróbuj sobie przypomnieć, co było w sałatce. - Samemu sieją komponuje. Nałożyłam pomidorów, sałaty, papryki i takich małych kostek, przypominających tosty. 117 urn ¦¦ - Grzanek? - Chyba tak. Całość polałam oliwą. -1 to wszystko? - Nie żałowałam sobie kukurydzy. Tato, długo będę musiała tu leżeć? Ford rozejrzał się po jaskrawo oświetlonej sali o spartańskim wyglądzie, takiej samej jak w innych oddziałach Willowbrook. Jedyne ustępstwo na rzecz wieku pacjentów stanowiły nalepki z dinozaurami rozmieszczone wzdłuż parapetu i stojący w rogu kartonowy Fred Flinston. - Pewnie tylko przez noc - powiedział. - Kiedy doktor Lee przekona się, że leczenie jest skuteczne, prawdopodobnie będę mógł cię zabrać ze szpitala. W domu sam się tobą zaopiekuję. I tak... chyba dostanę parę dni wolnego. - Naprawdę? — Twarz Sunny pojaśniała. - Oczywiście. Będziesz miała osobistego lekarza. Sunny przymknęła oczy. Widać było, że wciąż jest bardzo osłabiona. Ford zbierał się już do wyjścia, gdy córka zapytała: - Jakie leki dostaję? - Antybiotyki, i to dwa naraz. - Ford przysiadł z powrotem. Sunny uchyliła powieki. - Właściwie leczone zakażenie przechodzi po tygodniu, a nie leczone utrzymuje się przez siedem dni... Czy nie tak powiedział Conrad? Ford uśmiechnął się, chociaż imię Allena wywołało w nim gwałtowne, nieprzyjazne uczucia. Przypomniał sobie jego słowa: „Wiesz, na czym polega twój problem?". - Chodziło mu o zapalenie gardła. Rzeczywiście trwa tydzień. - Więc to zapalenie jeszcze mi nie przeszło. - Naprawdę? Kaszlesz? -Nie, ale gardło pobolewa mnie od czasu do czasu, chociaż już dawno minął tydzień. - Cóż, mamy tu inną chorobę. Zapalenie gardła to rodzaj podrażnienia, a zarazki nie mogą wyrządzić większej szkody. Z salmonellą jest jednak inaczej. Gdybyś była dzieckiem, sprawa byłaby jeszcze poważniejsza. Konieczne są antybiotyki. Stosuje sieje wtedy, gdy pacjent jest naprawdę w poważnym stanie, w jakim ty byłaś zeszłej nocy. Sunny zaczerpnęła głęboko powietrza i ponownie zamknęła oczy. - W porządku, panie doktorze, wierzę w pana diagnozę - powiedziała. - Mam tylko nadzieję, że nie uzależnię się od leków ani czegoś podobnego. - Powinnaś się wyspać - stwierdził Ford, p jchylił się nad córką i ucałował ją w czoło. - Za jakiś czas sprawdzę, jak się czujesz. Muszę powiedzieć doktorowi Lee, co jadłaś. Po powrocie na Oddział Nagłych Przypadków Ford stwierdził, że Lee poszedł na salę operacyjną, postanowił więc w tym czasie spisać na maszynie swoje konkluzje. Należało powiadomić władze sanitarno-epidemiologiczne, zanim więcej ludzi zdąży ulec zatruciu, o ile już do tego nie doszło. Poza tym miał okazję zająć się czymś pożytecznym. Właśnie wchodził do swojego gabinetu, gdy zadzwonił telefon. Okazało się, że to Russel Haynes. - Przykro mi, Marcus, ale dyskusja w wydziale zdrowia przebiegła niestety tak, jak się spodziewałem - powiedział. - Polecono mi zawiadomić cię, że od północy dzisiejszego dnia jesteś zawieszony w wykonywaniu obowiązków lekarza w Centrum Medycznym Willowbrook. harles Novak otworzył oczy, zmrużył je ponownie i rozejrzał się po niewiel-V_>kim salonie. Zapadł w drzemkę na sofie z balansującą na piersi szklankąz whisky. Z głośników rozlegała się muzyka Mahlera, wcześniej włączona na cały regulator. Nagranie jednak skończyło się i słychać było jedynie natarczywy, nieprzyjemny dźwięk telefonu. Novak wyprostował się powoli. Zacisnął powieki, chroniąc wzrok przed słabym, żółtawym światłem. Ile zdołał wypić? Z pewnością o wiele więcej niż zwy-k I e. Czuł się zatruty, wyschnięty od środka. Zwlókł się z sofy i poczłapał w stronę źródła hałasu. Po drodze potrącił nogą butelkę po whisky, zaklął, podniósł ją z podłogi i odstawił na stolik. Nie miał pojęcia, która jest godzina. Podniósł wzrok na zegar stojący na gzymsie kominka i zorientował się, że dochodzi północ. - Mam nadzieję, że nie wyciągnąłem cię z łóżka? Novak natychmiast rozpoznał głos rozmówcy. Był to Scott Griffen, jeden z niewielu współpracowników z Helical, z którymi utrzymywał jeszcze kontakt. Ton jego głosu nie zapowiadał jednak towarzyskiej pogawędki. - Nie, tylko... po prostu... - Zgadnij, Charles, kto do mnie zadzwonił. Słysząc gniew w głosie Griffena, Novak spróbował odchrząknąć. - Skąd miałbym wiedzieć? - Ta sama osoba, z którą rozmawiałeś przed paroma godzinami. Ten sam człowiek, do którego zadzwoniłeś, grożąc narobieniem „dużych kłopotów", jeżeli go dobrze zrozumiałem. - Wcale tak nie było, Scott! Niczym mu nie groziłem... - Mówiłeś o mnie? M Novak zawahał się. Oczywiście wymienił nazwisko Griffena. Starał się uspra-wicdliwić swoje stanowisko, udowodnić, że nie jest odosobniony w swoich poglądach, za bardzo jednak zdążył się urżnąć. Poniewczasie zorientował się, że palnął głupstwo. - Nie, oczywiście, że nie. - Charles, czy wspominałeś o mnie? - Nie, nie, ani słowem. Wyraziłem tylko troskę o... 118 119 - Przed nim?! - Griffen zaczaj krzyczeć. - Chryste, Charles, kompletnie ci odbiło? Wydawało mi się, że dotarło do ciebie, że powinniśmy wszystko zachować między sobą. Uzgodniliśmy, że jeżeli zrobimy cokolwiek, to tylko we własnym gronie. - Mówię ci, nic nie... Novak usiadł. Popełnił błąd, pomijając Griffena, który teraz miał powody do obaw, iż może zostać ujawniona tajemnica. Wydawało się to jednak nieistotne, skoro stawka była tak wysoka. - Słuchaj, Scott, może postąpiłem nieco pochopnie... - Pochopnie, ćb diabła?! - Uważałem, że nas poprze. Sądziłem, że spojrzy na sprawę z naszego punktu widzenia. Wiem, co myśli o oporności na leki. Wyczułem, że może zostać naszym sprzymierzeńcem. Na pewno podjąłby jakieś bezpośrednie działania, o wiele skuteczniejsze niż przecieki dla... - Jezu, Charles, jak mogłeś być tak cholernie naiwny? Jestem gotów dać głowę, że w pięć minut po zakończeniu rozmowy z tobą zaczął wydzwaniać do Waszyngtonu. Jeżeli cokolwiek wypłynie na wierzch, jeżeli pismacy wywęsząjakie-kolwi ek plotki, na pewno się do nas dobiorą. Będą nas oskarżać, że to nasza wina. Pamiętaj, że właśnie przez ciebie wzięli już nas pod lupę. Zdajesz sobie chyba sprawę z tego, co narobiłeś? - Przepraszam, Scott, nie chciałem... Novak przymknął oczy. W niewytłumaczalny sposób wszystko zaczęło brać w łeb, a nikt nie starał się temu zaradzić. Wszyscy martwili się o swoje stołki. - Posłuchaj, Scott - zaczął ponownie. - Jeżeli zostaną poczynione kroki, na które przystaliśmy, sprawa będzie bez znaczenia. O nic więcej nam przecież nie chodzi, prawda? Niech zrobią to, co już dawno planowali. Novak usłyszał w słuchawce ciężkie westchnienie Griffena. - A teraz posłuchaj, Charles. Zadajemy się z obrzydliwymi kreaturami. Sami ich w to wciągnęliśmy pięć lat temu, i niebacznie pozwoliliśmy im kontrolować sytuację. Przecież wiedzieliśmy, że do tego dojdzie. Za późno, by starać się zmienić reguły gry. Mają wszystko w garści. Złapali stery i już ich nie wypuszczą. - Dlaczego w takim razie nic nie robią? Na miłość boską, przecież giną ludzie, a oni siedzą na tyłkach! Miało być inaczej. Chcieliśmy jak najlepiej... dla wszystkich... Przez chwilę panowało milczenie. -Scott? : - Za późno, Charles. Już za późno. O wpół do szóstej następnego ranka Sunny przywołała dyżurną pielęgniarkę, skarżąc się na suchość w ustach. Siostra napełniła karafkę, którą Sunny opróżniła w ciągu nocy, po czym sprawdziła jej tętno i ciśnienie krwi. Okazało się, że 120 mi prawidłowe, tętno było nawet nieco zwolnione. Biegunka ustała, lecz Sunny 1111 ała wzdęty brzuch, wrażliwy nawet przy delikatnym obmacywaniu. - Pewnie chodzi tylko o gardło - powiedziała dziewczynka. - Zapalenie gardła. Tak orzekł mój tato. Pielęgniarkę zaskoczyła niewyraźna wymowa Sunny, lecz złożyła to na karb wczesnej pory i widocznego wyczerpania dziecka. Pomogła Sunny napić się. Zauważyła, że mimo oczywistego pragnienia pacjentka ma trudności w połykaniu. Przed odejściem siostra wyjaśniła, że około dziesiątej zjawi się na oddziale doktor Lee, by sprawdzić jej stan. - Spróbuj trochę odpocząć - podsumowała. Sunny przymknęła powieki i wtuliła głowę w poduszkę. Czuła się lepiej z zamkniętymi oczami - ustępowały wówczas męczące zawroty głowy. Ford wetknął kluczyk w stacyjkę i miał już zapuścić silnik, gdy zobaczył coś intrygującego: aluminiową drabinkę, nadającą się do prac domowych, przywiązaną łańcuchem do jednego z dwóch hiszpańskich dębów na końcu podjazdu. Nie zagradzała co prawda drogi, jednak ktoś celowo ustawił ją dokładnie w miejscu, gdzie zawracał, wyjeżdżając na jezdnię. Strapiony, przypatrywał się jej przez chwilę. Mała, aluminiowa drabinka przywiązana do pnia masywnym, stalowym łańcuchem spiętym lśniącą, nową kłódką. Wysiadł z samochodu i podszedł do końca podjazdu. Było wpół do siódmej. Mieszkańcy dzielnicy wyjeżdżali do pracy, wozy zwalniały przed „muldą" na końcu ulicy. Julian Merrow, ojciec koleżanki Sunny, zatrąbił po przyjacielsku, mijając Forda. Lekarz odwzajemnił mu się nieuważnym skinieniem dłoni, po czym popatrzył w obydwie strony ulicy. Znowu spojrzał na drabinę. Na jednym ze szczebli znajdowała się czerwona nalepka z napisem „BZZ". Zdążył dojechać do autostrady Santa Monica, zanim zaczął się domyślać, o co chodzi. Wytężając umysł, przypomniał sobie, gdzie widział coś podobnego. Trzy lata temu, wkrótce po śmierci żony, wyprawił się z Conradem Allenem do Malibu na ryby. Wynajęli łódź, spiekli się na raka, nieźle się spili. Wracając, trzeźwi już i zgłodniali, zatrzymali się przed zmierzchem przy znanej Conrado-wi restauracji. Na eleganckim, ocienionym winoroślami tarasie odbywało się właśnie jakieś prywatne przyjęcie. Sądząc po zaparkowanych nieopodal wozach, brała w nim udział sama śmietanka towarzyska. Gdy obaj wchodzili do restauracji, Allen wskazał grupkę fotoreporterów wspinających się po drabinach, by lepiej widzieć uczestników przyjęcia. „Starają się zrobić zdjęcie tyłeczka Julii Roberts" - powiedział wówczas Conrad. Ford pchnął nerwowo klapki reguluj ące dopływ chłodnego powietrza do wnętrza wozu. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek jeszcze wyruszy na ryby z Allenem. W tym momencie zrozumiał, o co chodzi, jakby w jego głowie rozbłysnął flesz. Fotograf z jakiejś agencji prasowej dowiedział się o jego zawieszeniu w wykonywaniu obowiązków i postanowił zrobić z tego artykuł. Reporter domyślał się widocznie, że wieść o skandalu wkrótce się rozejdzie po mieście, a przed skromnym domem chirurga zbiorą 121 się takie same tłumy, jak na parkingu Willowbrook, dlatego też urządził sobie lożę w cieniu rosnącego drzewa w dogodnym miejscu. Zapewne zjawił się o świcie i gdy zorientował się, że nic się nie dzieje, wyskoczył na Pico po kawę i pączki. Ford nie mógł się powstrzymać od śmiechu wywołanego niedorzecznością sytuacji. Pismaka czekało srogie rozczarowanie, gdy zorientuje się, że samochód odjechał. Śmiejąc się, Ford uświadomił sobie, że zaprzestanie pracy w Willowbrook nie oznacza automatycznie spadku zainteresowania środków masowego przekazu jego osobą. Z zawieszeniem w obowiązkach wiązała się tylko jedna pociecha: świadomość, że Lucy Patou będzie musiała samotnie potykać się z wielogłową hydrą telewizji i prasy Los Angeles. Po chwili Ford zdał sobie sprawę, że błędnie ocenił sytuację. Jeżeli słusznie domyślił się pochodzenia drabiny, oznaczało to, że wścibianie nosa w jego życie zawodowe i prywatne dopiero się zaczyna. Nie miał pojęcia, jakim cudem wiadomość o jego kłopotach rozeszła się tak szybko. Nie wyobrażał sobie Haynesa podnoszącego słuchawkę, by poinformować o tym LA Timesa. Dyrektor nienawidził prasy od czasu zamieszek z 1992 roku, gdy ani jeden z dziennikarzy nie pojawił się w Willowbrook, by zobaczyć, co się tam dzieje. Byli zbyt wystraszeni. O przeciek do prasy można było podejrzewać raczej Lionela Redmonda lub oczywiście... Lucy Patou. Nie miałoby to jednak sensu, chyba że szpital zamierzał zrobić z Forda kozła ofiarnego. Chirurg poczuł nieprzyjemny skurcz żołądka i przypływ lodowatego lęku. „Nie wpadaj w obłęd" - powiedział sam do siebie. Włączył radio, jednak muzyka go nie uspokoiła. Zbliżał się do zjazdu na Wilmington Avenue. Nagle zadrżał, przypominając sobie, po co jedzie do szpitala. Przecież powinien myśleć o Sunny. Jak zareagowałaby prasa, gdyby dowiedziała się o jej chorobie? Myśl o fotoreporterach, starających się zdobyć zdjęcia dziewczynki na łożu boleści, sprawiła, że Ford nacisnął pedał gazu i pośród gniewnie brzmiących klaksonów pomknął z piskiem opon po Wilmington Avenue ku skrzyżowaniu. Chciał zdążyć przed zmianą świateł, ale mu się to nie udało. O ósmej Sunny została obudzona przez salowego, pchającego wózek ze śniadaniem. Mrużąc oczy, przyglądała się, jak salowy podchodzi do jej łóżka. Stwierdziła ze zdumieniem, że nie jest w stanie skupić wzroku na jego twarzy. - Dzień dobry! - powiedział mężczyzna pogodnie, lecz jego głos był tak stłumiony, jak gdyby dolatywał zza poduszki. Sunny spróbowała dźwignąć się na łóżku, była jednak zbyt osłabiona. - Co się dzieje, malutka? - spytał. Wsunął ramię pod plecy Sunny i pomógł jej usiąść. Jego oddech pachniał sokiem pomarańczowym. - Nie... nie mo... gę... - Sunny nie była w stanie wymówić słów, jakby coś blokowało jej język. - Nie moooęę... Rozpłakała się, łzy zaczęły ściekać po jej rozpalonych policzkach. Zauważyła, że rozmazana twarz mężczyzny niknie jej sprzed oczu. Nie zrozumiała, co do niej powiedział. W jej głowie rozległy się huczące odgłosy kroków, chociaż salowy miał na no- Kiich obuwie na gumowych podeszwach. Została sama. Spostrzegła to dopiero po chwi-li i daremnie rozglądała się zamężczyzną. Zdołała dojrzeć jedynie pozostawiony przez mm ^o wózek, różnobarwne łaty jedzenia na talerzach. Obraz przed jej oczami falował, i.ikby oglądała wszystko spod wody. Usiłowała coś zawołać, lecz dźwięk, któryż siebie wydała, w ogóle nie przypominał ludzkiego głosu. Ogarnęła ją krańcowa trwoga. Nagle otoczyli ją ludzie, na całym ciele czuła dotyk dłoni. Dobiegały do niej zniekształcone głosy, natarczywe i naglące. Czyjś kciuk podciągnął jej powiekę, w oko zaświeciło jaskrawe światło, zdające się wypełniać całą czaszkę i uniemożliwiające myślenie. Doktor Lee jadł śniadanie w kafeterii szpitalnej, gdy przez interkom rozległo się wezwanie do naglącego przypadku - tak zwany Kod Niebieski. Kiedy lekarz dotarł do pokoju Sunny i zajrzał jej w oczy, natychmiast zrozumiał, że jego wstępna diagnoza z poprzedniego dnia okazała się mylna. Dziewczynka nie cierpiała na salmonellozę. Jej opadające powieki i krańcowo rozszerzone, tak zwane sztywne źrenice oraz trudności z artykulacją uniemożliwiające nawiązanie kontaktu, stanowiły objawy na tyle niepokojące, by zaalarmować lekarza. A więc to nie salmo-nelloza, lecz botulizm - zatrucie jadem kiełbasianym. Czasu było niewiele. Przy zatruciu jadem kiełbasianym niebezpieczeństwo stwarzają nie same zarazki chorobotwórcze, lecz toksyny uwalniane przy rozpadzie ich ścian. Dojrzewające w pokarmach mikroorganizmy, na przykład w źle zakonserwowanych warzywach lub marynatach, uwalniają prototoksynę, która w zetknięciu z sokiem żołądkowym przekształca się w pełni aktywną truciznę, łatwo wchłaniającą się z jelita cienkiego. Clostridium botulinum, laseczki jadu kiełbasianego - to w istocie rodzina licząca ośmiu krewnych; podgatunki bakterii różnią się rodzajem wytwarzanego jadu. Na zachód od Gór Skalistych dominuje typ serologiczny A, najgorszy z najgorszych - bakteria wyjątkowo małych rozmiarów, produkująca jednak najpotężniejszą truciznę znaną człowiekowi. Jad kiełbasiany dociera przez krew i układ limfatyczny do obwodowego układu nerwowego. Tam wiąże się z płytkami nerwowo-mięśniowymi, czyli elektrycznymi złączami między tymi dwoma systemami, i wywołuje efekt odpowiadając przecięciu kabli. Toksyna atakuje przede wszystkim nerwy czaszkowe, co wywołuje zaburzenia widzenia, słuchu i mowy. Ogólne osłabienie i postępujący paraliż mięśni prowadzą w końcu do niewydolności układu oddechowego. Objawy występujące u Soni Ford świadczyły dobitnie, że dziewczynka lada chwila może udusić się w oczach lekarza. Doktor Lee cofnął się o krok, zauważając poważne spojrzenia towarzyszących mu pielęgniarek i lekarzy. Jedynie Carl Doxopoulos i Janet Harbin, obydwoje w trakcie trzeciego roku specjalizacji, poznali dobrze zasady intensywnego nadzoru medycznego; pozostali nie mieli w tym zakresie dostatecznego doświadczenia. Lee pożałował, że był na nich skazany, nie miał jednak żadnego wyboru. - No dobrze - powiedział. - Pacjentkę natychmiast przenieść na intensywną terapię. Należy zwrócić szczególną uwagę na jej wydolność oddechową, a gdyby się załamywała- alarmować. Trzeba dokładnie oznaczyć u niej podstawową i mak- 122 123 ¦ symalną pojemność wdechową i kontrolować je co dwie godziny. Jeżeli zaczną się zmniejszać, dziewczynkę trzeba zaintubować i podłączyć pod respirator. Lee przeszedł do swojego gabinetu i połączył się z pełniącym całodobowy dyżur konsultantem CDC. W czasie zwięzłej rozmowy konsultant podał, jakie próbki powinny być pobrane na użytek Centrum, w tym kał bez zastosowania lewatywy, który -jak zaznaczył - trzeba przechowywać w lodówce, ale nie zamrożony. Poinformował również doktora Lee, gdzie można dostać trójwartościową antytoksynę przeciwko jadowi kiełbasianemu -jej zapasy przechowywano w pobliżu regionalnych lotnisk lub na nich samych, jak również w stacjach kwarantanny publicznej służby zdrowia na terenie całych Stanów Zjednoczonych. Po zorganizowaniu dostarczenia antytoksyny do szpitala Lee pospieszył do pediatrycznego Oddziału Intensywnej Terapii, gdzie pacjentce podłączano właśnie liczne monitory. - Słuchajcie, nie wchłonięty pokarm zawierający toksyny może wciąż znajdować się w żołądku lub dolnym odcinku przewodu pokarmowego - powiedział, stając przy wezgłowiu łóżka. - Dlatego też należy odkazić zarówno górny, jak i dolny odcinek przewodu pokarmowego i zastosować wlewy wysokie. Pani doktor? - zwrócił się do młodej, rudowłosej Jane Habrin, której gładkie czoło pokrywała cienka warstewka potu. - Słucham? - Co pani sądzi o płukaniu żołądka w przypadkach zatrucia jadem kiełbasianym? Kiedy tuż po wpół do dziewiątej Ford wszedł na Oddział Intensywnej Terapii, Sunny założono już rurkę dotchawicząj oddychała za pomocą respiratora. Dostrzegając wszystko wokół z najdrobniejszymi szczegółami, Ford nie potrafił jednak przyjąć tego do świadomości, nie potrafił uwierzyć w realność sytuacji. Miał wyraźne odczucie, jak gdyby tonął w morzu niebieskiego linoleum. - Nie... To niemożliwe... Lee odsunął go wreszcie od łóżka, na którym jego córka jeszcze niedawno cierpiąca na - zdawałoby się banalną przypadłość, walczyła teraz o życie. Lee milczał, dopóki nie usadził Forda na fotelu w swoim gabinecie. Wsunął chirurgowi w dłonie plastikowy kubek. Powiedział coś, czego Ford nie mógł zrozumieć. Powtórzył polecenie. Chirurg uniósł kubek do ust. Upił łyk, poczuł szczypanie bourbona. - Pięćdziesiąt gramów węgla aktywowanego - rzekł Lee. Pochylił głowę i rozstawił dłonie przed twarzą, jakby coś w nich trzymał. Uśmiechnął się zachęcająco, jakby ów fikcyjny przedmiot natchnął jego samego otuchą. - Lubię węgiel, bo wchłania toksyny niczym gąbka. Nie sądzę, żebyśmy mieli powody do zmartwienia. Ostatnie słowa dotarły do Forda; poczuł, że mimowolnie się uśmiecha. Twarz zabolała go przy tym jakby wykrzywiał jątężcowy grymas. Zdawał sobie sprawę, że stracił panowanie nad sobą i lada chwila był się gotów rozpłakać. - Nie ma powodu... - Lee nie zdołał dokończyć zdania. W skomplikowany sposób wydął usta, po czym kontynuował: - Oczywiście, ujmując rzecz względnie. Szkoda, że doszło do tego stadium, ale jak sam pan wie, zatrucie jadem kieł- hasianym występuje dość rzadko i jest naprawdę trudne do zdiagnozowania. Gdyby pańska córka już przy przyjęciu miała zaburzenia widzenia, niewyraźną mowę i tak dalej, zapewne rozpoznanie od razu byłoby właściwe. Niestety, stało się inaczej. Lee opuścił wzrok na swe puste dłonie. Ford zauważył, że jego kolega po fachu jest zakłopotany, a nawet wytrącony z równowagi. Dopił resztę zawartości kubka i nalał sobie jeszcze jedną porcję bourbona. - Rozumiem - zdołał wydusić z siebie. - Odstawiłem córce antybiotyki. - Rozgrzeszony Lee odchylił się w fotelu. -Nie należy stosować aminoglikozydów w celu profilaktyki wtórnych infekcji, bowiem czasami nasilająblokadę płytek nerwowo-mięśniowych wywołaną przez toksynę. Nie wolno również szarżować z niszczeniem laseczek jadu w organizmie. - Oczywiście - odparł Ford. Czuł, że musi natychmiast wracać do Sunny. Miał wrażenie, że źle zareagował na jej ciężki stan, że zachował się w sposób, jakiego by się po sobie nie spodziewał. Był gotów myśleć, że to przez długie godziny pracy, przypadki nieuleczalnych infekcji, śmierć Rekina i Denny'ego, kłótnię z Allenem, prasę, Lucy Patou... Wszystko sprzysięgło się przeciwko niemu, pozbawiło go psychicznej odporności. Czuł się tak rozchwiany, jak jeszcze nigdy w życiu, ale wiedział, że musi być silny, chociażby dla Sunny... - Najprawdopodobniej Sonia... - Sunny - zareagował odruchowo Ford. -.. .Sunny spożyła pewną ilość prototoksyny, być może w restauracji, o której wspominała. - Czy nie należy jej nadal podawać antybiotyku? - Słucham? - Lee przeganiał dłonią czarne włosy, gęste jak futro. - Powiedział pan, że odstawił jej antybiotyki. Nie rozumiem... - Ach, tak. Musi pan pamiętać, że laseczki jadu kiełbasianego wymagają określonych warunków środowiska, aby dojrzeć. Z wyjątkiem zarodników to dość wątły mikroorganizm. - Zarodników? Prawda... - Ford przypomniał sobie z bakteriologii, że laseczki jadu kiełbasianego wytwarzają formy zarodnikowe, podobnie jak gatunek Clostridiumperfringens, którym zakaził się pacjent Wingate'a. - Zarodniki są niestety piekielnie odporne — powiedział Lee. - Wytrzymują gotowanie, zamrażanie, promieniowanie jonizujące, czynniki chemiczne... - Mówi pan to tak, jakby je podziwiał. - Laseczki jednak nie radzą sobie najlepiej w postaci dojrzałej - dodał Lee po chwili milczenia. - Powiedział pan, że i tak nie przeżyją w organizmie Sunny. - Owszem. Nawet jeżeli pańska córka spożyła zarodniki, nawet jeśli osiągnęły one dojrzałość, nie zdołają utrzymać się w jej przewodzie pokarmowym, bo to środowisko jest dla nich zbyt kwaśne. Musimy skupić się na skutkach działania toksyny. - Dobrze. 124 125 - Jak powiedziałem, oczyściliśmy przewód pokarmowy i rozpoczniemy podawanie antytoksyny, gdy ją tylko dostaniemy. - Czego? - Słucham? - Jakiej antytoksyny? - Opracowanej przez CDC, z osocza końskiego. Jest pakowana w dwudzie-stomililitrowych fiolkach. U niektórych pacjentów, mniej więcej w jednym przypadku na dziesięć, występują reakcje uczuleniowe, ale nię powinniśmy się tym martwić na zapas. Ford wstał, chcąc wreszcie wrócić do Surmy. - Powiada pan, doktorze, żebym się nie martwił. I to mnie właśnie niepokoi. Lee spróbował się uśmiechnąć, był to jednak nieprzekonujący wysiłek. Ford dokończył: - Kiedy Surmy poczuje się lepiej? - Cóż, mam dla pana złe i dobre wieści - odparł Lee, wzruszając ramionami. — Niestety, rekonwalescencja po zatruciu jadem kiełbasianym jest dość długotrwała, w grę może wchodzić nawet kilka miesięcy. Niektórzy pacjenci uskarżają się na osłabienie nawet w rok po ustąpieniu ostrej fazy zatrucia. - A dobre wieści? - Są takie, że przy odpowiedniej opiece> Sunny powinna ostatecznie całkowicie wrócić do zdrowia. Gdy Ford wrócił do domu po południu, zastał przed domem dwie furgonetki telewizyjne i co najmniej dziesiątkę czekających na niego dziennikarzy i fotoreporterów. Nie był to tłum, jakiego pewnie spodziewał się facet z drabiną, lecz reporterzy i tak zdołali obrzydzić lekarzowi życie. Znów celowano obiektywami kamer w szyby samochodu, znów błyskały flesze. Ford odczekał parę chwil z posępną miną, zaciskając kurczowo dłonie na kierownicy. Gdy tylko wysiadł, dziennikarze opadli go jak sfora szakali. - Doktorze Ford, ile wynosi obecnie liczba ofiar? - Doktorze, czy uważa pan, że okręgowy wydział zdrowia potraktował pana niesprawiedliwie? - Z jakiego powodu zdymisjonowano pana? Po dotarciu do drzwi chirurg odwrócił się w stronę jazgoczącej zgrai. - Nie zostałem zwolniony, jedynie zawieszony w wykonywaniu obowiązków, z zachowaniem pełnej pensji do czasu ukończenia postępowania. - Czy jest pan odpowiedzialny za śmierć policjanta Denny'ego? Czuł, że czerwienieje z gniewu i zażenowania. Bezskutecznie szukał kluczy, powtarzając sobie, że nie wolno mu siętfdac w kolejnąpyskówkę z tymi psychopatami. - Doktorze, jak przedstawiają się szansę pana córki? - Wszyscy dziennikarze odwrócili się, by dojrzeć, kto zadał ostatnie pytanie. Było to najwyraźniej coś, 0 czym do tej pory nie wiedzieli. Mikry, łysy mężczyzna z bladymi rzęsami przecisnął się do przodu z dyktafonem. - Pytałem, jak kształtują się szansę pańskiej córki na wyzdrowienie? Ford poczuł, że krew zastyga mu w żyłach. Miał ochotę wyrwać pismakowi dyktafon i wepchnąć mu go do gardła. - Moja córka... Moja córka zatruła się jadem kiełbasianym. To nie ma nic wspólnego z przypadkami zakażeń gronkowcami. - Będzie ją pan leczył? Kolejne pytanie wykrzyczeli niemal jednocześnie pozostali dziennikarze. Wiedzieli, że nie mógł tego robić, skoro został zawieszony w obowiązkach. Ford wykorzystał moment zaskoczenia i wśliznął się do domu. Ze zdumieniem stwierdził, że reporterzy nie przestali wykrzykiwać pytań. Przeszedł do kuchni na tyłach domu 1 nalał sobie piwa. Zamknął lodówkę, oparł się o nią plecami i przycisnął zimną butelkę do czoła. Co powiedzą sąsiedzi? Może powinien wezwać policję, przynajmniej żeby usunąć łobuzów sprzed wejścia? Znów błysnął flesz. Ford pomyślał, że tylko tak mu się zdawało, ale po chwili dojrzał mężczyznę zaglądającego przez kuchenne okno. Fotograf musiał przelezć przez parę płotów, by dostać się do domu od tyłu. Właśnie ustawiał ostrość, by zrobić kolejne zdjęcie zaszczutemu lekarzowi. Tego już było za dużo. - Wynocha stąd, draniu! Ford rzucił się do tylnego wyjścia, odryglował drzwi i wypadł na ogród. Ku jego zaskoczeniu fotograf nie pierzchnął na jego widok. Miał około stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu, ubrany był w wojskowe drelichy. Właśnie podnosił aparat do kolejnego zdjęcia, szczerząc z zadowoleniem zęby. Ford ruszył w jego stronę, nie bardzo zdając sobie sprawę, co robi. Wyciągnął rękę w stronę aparatu, ale ostatecznie chwycił fotografa za ubranie i pociągnął do siebie. Mężczyzna nie stawiał oporu. Najwyraźniej zdążył przywyknąć do podobnego traktowania, zależało mu jedynie na ocaleniu kliszy. Nie wypuszczał z rąk aparatu, jednak potulnie dał się powlec przez dom, obijając się o ściany i meble. Ford całkowicie stracił głowę, wrzeszczał coś nieartykułowanego. Gdy otworzył frontowe drzwi, ponownie zabłysły flesze i rozległ się zgiełk pytań. Przypominało to falę uderzeniową po wybuchu niewielkiej bomby. Ford odepchnął intruza w tłum i stanął rozdygotany na progu, starając się odzyskać dech. - Jesteście... Wdarliście się na teren prywatny! - krzyknął. - Wynoście się, bo wezwę policję! - Doktorze, czy istnieje groźba rozprzestrzenienia się zarazy? Dziennikarze jakby go w ogóle nie słyszeli. - Czy pozwoli pan córce zostać w Willowbrook? Ford, słaniając się na nogach, cofnął się i zatrzasnął drzwi. Przymknął oczy i zaczął głęboko oddychać. Próbował się opanować. Zza drzwi dobiegały stłumione krzyki: 126 ' 127 i im - Czy odejdzie pan ze szpitala? - Czy rodzina Denny'ego wytoczy panu sprawę? -Doktorze?... Powłócząc nogami i czując mdłości wskutek przypływu adrenaliny, przeszedł przez wszystkie pokoje, by pozaciągać zasłony. Pozapalał światła, chociaż nie zapadł jeszcze zmierzch. Gdy zadzwonił Conrad Allen, Ford stał w saloniku i zerkał przez okno na kilku najbardziej wytrwałych dziennikarzy. - Cześć, Marcus. - Allen sprawiał wrażenie wyczerpanego. - Chciałem się dowiedzieć, jak się czujesz. Nie rozmawiali od czasu ich kłótni. - Jakoś sobie radzę. - Ford usiadł. - Bardzo mi przykro z powodu Surmy. Nie potrafię w to uwierzyć. Lee rozmawiał ze mną dziś po południu. Uważa, że nie ma... - Powodów do rozpaczy? Wiem, wiem. Co się dzieje w izbie przyjęć? - Patou zarządziła izolację wszystkich pacjentów z opornymi infekcjami. -Oho. - Wyobrażasz sobie pewnie, jaka atmosfera panuje na oddziale? Ford nie musiał wcale wysilać wyobraźni. Członkowie gangów, ćpuni, paru bogu ducha winnych obywateli, przede wszystkim jednak ludzie egzystujący dzięki sprytowi i pozbawieni skrupułów w zdobywaniu tego, na czym im zależy - wszyscy zostali zmuszeni do pozostania w szpitalu i poddania się zabiegom służącym dobru publicznemu. Tak jak inni będą oglądać dzienniki telewizyjne i zobaczą z makabrycznymi detalami, co spotkało Denny'ego. Dziennikarze dowiedzieli się, co stało się z językiem Rekina - bez wątpienia ktoś sowicie wynagrodzony ujawnił szczegóły sekcji. Ford gotów byłby się założyć, że Lucy Patou będzie zalecać podawanie bez ograniczeń środków uspokajających. - Pojawili się ludzie z CDC? - zapytał. - Tak, przewinęło się już paru łowców mikrobów. Łazili po oddziałach, strojąc poważne miny i kręcąc głowami. I tak jestem pewny, że nie mają pojęcia, co począć. - Allen zamilkł na chwilę. - Marcus? - Tak? -Dużo ostatnio rozmyślałem. Wiem, co sądzisz o mojej decyzji... - Conrad, posunąłem się wczoraj za daleko. Nie wytrzymałem. Zaskoczyłeś mnie tą informacją po wszystkim, co zaszło na oddziale. - Oczywiście, rozumiem. Tak czy inaczej, jeżeli chciałbyś przenieść Sunny do Cedars-Sinai, będę mógł to bez problemów załatwić. Mówię ci o tym, bo uważam, że tak będzie najlepiej. Ford potrząsnął głową. - Co masz na myśli? - Po co jeździć kawał drogi aż do Willowbrook, skoro można ulokować Sunny bliżej domu? Wygodniej będzie ci ją odwiedzać. Tylko o to mi chodziło. 128 Bez trudności dojeżdżałem do South Central przez siedem lat. - Daj spokój, dobrze wiesz, w czym rzecz. - Nie sądzę. - A ja uważam, że tak. Jeżeli jednak chcesz, to nie mamy pojęcia, co się dzieje pod względem bakteriologicznym w Willowbrook. A skoro sytuacja tak właśnie wygląda, masz pełne prawo zabrać Sunny gdzieś indziej. Ford przymknął oczy; powinien się tego spodziewać. - Marcus? - spytał Allen. - Słucham. Zastanawiałem się, jak by to wyglądało. Allen nie odpowiedział. Ford rozpoznał na drugim końcu linii ledwie słyszalny, lecz wyraźny odgłos zbliżających się kroków na korytarzu. Po chwili trzasnęły drzwi. Gdy Allen odezwał się ponownie, słuchać go było znacznie lepiej, mimo że zaczął mówić szeptem: Słuchaj, kogo obchodzi, jak by to wyglądało? Nie ma sensu zawracać sobie głowy zasadami, zwłaszcza po tym, jak cię potraktowano. - Conrad, mam w nosie zasady. Wierzęjednak w Willowbrook i pracujących w nim ludzi. Nie zamierzam ich porzucać. Nie zamierzam opuszczać statku... z powodu paru cholernych pismaków i zgrai gryzipiórków z ratusza. No dobrze - westchnął Allen. - Niech będzie, jak sobie życzysz. To twoja córka. Sam decyduj. Conrad przerwał połączenie. Ford siedział dalej, wpatrując się w fałdy firanek. Zacisnął usta i przymknął na chwilę oczy. Z jednej strony Allen miał rację, ale z drugiej - nie. Należało pamiętać o zasadach niezależnie od okoliczności. Nie można było się ich wyrzekać tylko dlatego, że los się odmienił. Rozejrzał się po saloniku. Po raz pierwszy od dawna był sam w domu. Doznał niesamowitego wrażenia, że przygląda mu się Carolyn. Jak zareagowałaby na to, że postanowił zostawić Sunny w South Central? Podniósł ponownie słuchawkę i wybrał numer Helen Wray. - Wiesz, co wtedy czułem? - spytał Ford, gdy naczynia zostały sprzątnięte, a Helen usadowiła się na kanapie. Uparła się, że przyniesie resztę burgunda i właśnie go dopijała. - Domyślam się, że frustrację. Też bym ją czuła, gdyby mierzyło we mnie tyle kamer i nikt by mnie naprawdę nie słuchał. Tak, prawda. Kiedy jednak patrzyłem na tych ludzi, przyszło mi do głowy, że Bóg wie czemu są na mnie źli. Że życzą mi wszystkiego najgorszego. ze. Jakby marzyli, by sprawy przybrały jak najgorszy obrót. Nic ich to nie obchodzi, zależy im tylko, żeby gazety sprzedawały się jak najlepiej. - Zapewne. - Ford pochylił się do przodu na kanapie, trzymając lampkę wina w stulonych dłoniach. - Było jednak coś jeszcze... - Zmarszczył brwi, starając się zrozumieć, co go tak bardzo wytrącało z równowagi. - Rozumiesz? - Odwrócił się do Helen i spostrzegł, że jest zmęczona. Być może chciała się wcześnie 9 Omega 129 położyć, a mimo to przyjechała do niego. - Miałem wrażeniem, że jestem ciałem obcym, prowokującym coś w rodzaju reakcji immunologicznej. Jakbym był czymś, co układ zgodności tkankowej rozpoznaje jako coś innego, nie swojego. - Antygenem? - Właśnie. Obskoczyły mnie wściekle aktywne mikroorganizmy, najeżone mikrofonami, kamerami i antenami, jakby chciały się zewrzeć ze mną i podziurawić swoimi enzymami. - Przestań, robisz z tego horror. - Przysięgam, na Boga, że tak właśnie się czułem -jakby to był horror. Ford odchylił się na oparcie i znużonym ruchem rozmasował palcami powieki. Helen przesunęła się bliżej, aż jej wonne włosy zakryły mu twarz. Delikatnie odsunęła jego rękę i ucałowała zamknięte oczy. - Mmm - wymruczał bardziej z zadowolenia niż z pożądania. Nie czuł podniecenia tak jak wcześniej, w jej mieszkaniu. Nie mógł wyzbyć się świadomości, że siedzi na kanapie, którą kupił wspólnie z Carolyn. Cieszył się jednak z przyjazdu Helen. Znów miała na sobie rozczłapane mokasyny i koszulkę z krótkimi rękawami, na której widniał spłowiały czerwony napis: YOSEMI-TE. Codzienne ubranie tonowało niemal krzykliwy powab Helen. I taką właśnie lubił ją najbardziej. Musisz odzyskać właściwą perspektywę i zachować optymizm - powiedziała. Obejrzał się w jej stronę. Z tak bliskiej odległości jej nieruchomy, zdawałoby się drapieżny wzrok wywierał niemal hipnotyczne działanie. - Jak facet w dowcipie? - Jakim? Gość wypada z najwyższego piętra. Za dziesięć sekund rąbnie w chodnik, ale przelatując obok kolejnych pięter, mówi do siebie: „Jak na razie świetnie, jak na razie świetnie...". Helen uśmiechnęła się. -- Nie grozi ci upadek. Sunny odzyska zdrowie. Novak wymyśli lek na super-gronkowca, a ty wrócisz do pracy. - Marshall West wysupła forsę na nowy oddział traumatologii, gangsterzy zdadzą broń, a demokraci zdobędą większość w Kongresie. No właśnie - odparła Helen, obejmując go po przyjacielsku. - Za dwa miesiące będziesz zagrzebany po łokcie w kiszkach jakiegoś ćpuna... -1 wszystko będzie normalnie - dodał Ford, kiwając głową i mając nadzieję, że przepowiednia Helen się sprawdzi. W meksykańskiej knajpce, w której jadła Sunny, wykryto skażenie laseczkami jadu kiełbasianego. Zespół CDC wyizolował zarazki w uszkodzonych puszkach kukurydzy, których partię właściciel baru kupił w magazynie pod Hermosillo 130 w Meksyku. W Los Angeles wystąpiły jeszcze trzy przypadki zatrucia pokarmowego, które CDC zdołało powiązać z tym samym źródłem. Bar został zamknięty. Mimo zapewnień Helen Ford czuł, że jego „upadek" trwa i nic nie zdoła zapobiec nadejściu tragicznego końca. U Sunny nie wystąpiły żadne objawy uboczne po sprowadzonym przez CDC serum, lecz nie nastąpiła również wyraźna poprawa. Ford spędzał długie godziny przy jej łóżku, trzymając ją za bezsilną dłoń i wpatrując się w aparat tłoczący powietrze. Bezustannie mówił do córki, jakby jego głos miał być liną ratunkową, której mogłaby się przytrzymać. Trzy dni po przyjęciu Sunny do szpitala doktor Lee ponownie poprosił Forda do swojego gabinetu. Lee sprawiał wrażenie znużonego i przepracowanego. Wszyscy zdawali sobie dokładnie sprawę z kryzysu rozwijającego się na Oddziale Nagłych Przypadków. Starania Lucy Patou, by powstrzymać epidemię, na razie odnosiły skutek, lecz pośród odizolowanych pacjentów nastąpiły trzy kolejne zgony, a fotoreporterzy praktycznie rozbili obozowisko na parkingu szpitalnym. Russel Haynes był zmuszony poprosić biuro szeryfa okręgowego o dodatkowe wsparcie, by zapewnić dostęp i bezpieczeństwo karetkom i personelowi. Na biurku doktora Lee piętrzyły się medyczne czasopisma i podręczniki; niektóre z nich Ford znał jeszcze z czasów studiów. Widząc zaciekawienie chirurga, Lee podniósł jeden z najgrubszych tomów. - Pamięta pan? Haddad i Winchester. Jak pan widzi, odświeżam swoją wiedzę. - Mam nadzieję, że z dobrym rezultatem - odparł trzeźwo Ford; nie był w nastroju do zawodowych przechwałek. Lee wzruszył ramionami i odłożył książkę na chwiejący się stos. Odchylił się w fotelu i splótł na brzuchu gładkie, wręcz kobiece dłonie. - Będę z panem szczery, doktorze. Przypadek Sunny przyprawia mnie o... cóż, konsternację. „Jak na razie, fatalnie" - pomyślał Ford. - Dlaczego? Musi pan pamiętać, że konsultowałem się szczegółowo z Ritą Benowitz z CDC; to ich najlepsza specjalistka od Clostridium. Hm... Pozwoli pan, że zacznę od faktów. Ubiegłej nocy, gdy już pojechał pan do domu, powiadomiono mnie z laboratorium, że w stolcu Sunny wykryto dużą liczbę laseczek jadu kiełbasianego, zarówno w postaci zarodników, jak i dojrzałych mikroorganizmów. - Wiadomo było już wcześniej, że uległa zakażeniu. - Nie, mówię o próbkach pobranych w okresie przyjęcia. Chodzi o materiał uzyskany wczoraj. Jeżeli mam być szczery, laseczki występują w nieco wyższym stężeniu niż na początku. - Bakterie się mnożą? - Najwidoczniej. O ile Sunny nie wydalała właśnie resztek zakażonego pokarmu. Chociaż nie sądzę. Powiedziałbym nawet, że to wyjątkowo mało prawdopodobne. - Sam pan powiedział, że laseczki nie będą się mnożyć, bo środowisko w przewodzie pokarmowym jest zbyt kwaśne. 131 - Zgadza się. W normalnych warunkach tak by właśnie było. U niemowląt do szóstego miesiąca życia laseczki mogą mnożyć się dzięki względnej sterylności światła jelit i małej kwasowości. U dorosłych zarazki nie mają szans na przetrwanie. Jednakże, i tu powołuję się bezpośrednio na doktor Benowitz i najnowsze ustalenia CDC, od jakiegoś czasu przyjęto istnienie czwartej postaci zakażenia, określanej jako botulizm nie sklasyfikowany. - Postaci sklasyfikowanej jako nie sklasyfikowana? - spytał Ford z ironicznym uśmiechem. - Właśnie. Występowały przypadki wykraczające poza normę, z infekcjami u dorosłych włącznie. CDC postanowiło opisać to, czego z założenia opisać nie można, dlatego przyjęto takie miano. Pacjenci z tej grupy, chorzy z nie sklasyfikowanym botulizmem, muszą mieć ponad rok, a źródłem zakażenia nie może być pokarm ani rana. -Nie rozumiem. Sunny zatruła się przecież jedzeniem. - Proszę jeszcze o chwilę cierpliwości. Istotne jest nie to, w jaki sposób zaraziła się pańska córka, ale fakt, iż laseczki mogą mnożyć się w jej przewodzie pokarmowym. Wiemy, jak i gdzie się zaraziła, ale nie wiemy, dlaczego zarazki przeżywają, a nawet się mnożą. Musi pan sobie zdawać sprawę, że to dla nas dziewicze terytorium, mamy bardzo mało pewników. Doktor Benowitz uważa, że większość przypadków nie sklasyfikowanego botulizmu to odmiana botulizmu niemowlęcego, występująca u dorosłych. U chorych zwykle stwierdza się nieprawidłowości przewodu pokarmowego, ułatwiające dojrzewanie zarodników. Często jest to niska kwasowość lub względne wyjałowienie światła jelit w wyniku wcześniejszej terapii antybiotykowej. -*• Sunny nie miała najmniejszych problemów ze zdrowiem - odparł miarowym głosem Ford. Lee popatrzył na niego przez chwilę. - Nie przyjmowała antybiotyków? - Nigdy bez potrzeby i ponad miarę. Prawdę mówiąc, staram się ich unikać, chyba że nie ma innego wyjścia. Lee opuścił wzrok na swe splecione dłonie. Powolnym gestem, jakby uprawiał medytację, zetknął delikatne kciuki. - Jakie jest dalsze postępowanie? - zapytał Ford. - Trudno na razie powiedzieć. - Lee nie zastanawiał się długo; najwyraźniej z góry przygotował sobie odpowiedź na pytanie o możliwości lecznicze. - Dopóki stosuje się właściwą terapię układową, Sunny nie grozi bezpośrednie niebezpieczeństwo. Istnieje jednak granica, poza którą przedłużone podawanie antytoksyny staje się... problematyczne. Możemy aplikować jąjeszcze przez pewien okres w dotychczasowych ilościach, ale im dłużej to robimy, tym większe jest ryzyko wystąpienia objawów niepożądanych. Na pewno nie zalecałbym zwiększania dawki. - Ile czasu nam zostało? - Zastanówmy się. - Lee spróbował się uśmiechnąć; najwyraźniej zmierzał do jakiejś pozytywnej konkluzji. - Wcześniej czy później liczba zarazków musi spaść. - A jeśli nie spadnie? - przerwał mu Ford. 132 - Wtedy będziemy musieli się zastanowić, jak je zaatakować. - Zaatakować? Myśli pan o terapii antybiotykowej, doktorze? - Owszem. Penicylina jest teoretycznie przeciwwskazana, ponieważ zniszczenie ścian komórkowych bakterii prowadzi do zwiększonego uwalniania toksyn, a tego Sunny na pewno nie potrzeba. Istnieją jednak alternatywne leki: chlo-ramfenikol, metronidazol... wankomycyna. Ford zaczynał doznawać uczucia deja vu. Nazwy leków przypominały mu drogowskazy na szlaku do katastrofy. Opanując się, tłumaczył sobie, że infekcja u Sunny nie ma nic wspólnego z tą, która nękała Oddział Nagłych Przypadków. - Mamy spore możliwości lecznicze - kontynuował Lee. - Jak pan wie, chlo-ramfenikol blokuje powstawanie wiązań peptydowych, przez co hamuje mnożenie się bakterii bez przerwania ciągłości ich ścian komórkowych. Od niego chyba bym zaczął. Ford utkwił uważne spojrzenie w twarzy lekarza na długą chwilę. Chciał usłyszeć od niego cokolwiek, co dawałoby nadzieję. Lee odwrócił wzrok. Wdrożono podawanie chloramfenikolu, jednak z treści pokarmowej i płynów z układu trawiennego Sunny nadal udawało się wyhodować kultury laseczek jadu kiełbasianego. W czwartym dniu choroby u dziewczynki wystąpił krótki, lecz alarmujący epizod migotania przedsionków. O drugiej nad ranem normalny rytm zatokowy zanikł, włókna mięśniowe serca zaczęły kurczyć się bezładnie. Wezwano ekipę reanimacyjną, podano digoksynę. Po dwóch minutach - zaburzenia rytmu ustały. Ford dowiedział się o tym rano, gdy był przy łóżku Sunny. Ogarnęła go szewska pasja. Podnosząc głos i przykuwając tym samym uwagę innych pacjentów, oznajmił, że nie zamierza zostawić córki samej ani na chwilę. - Powinienem tu być! - zawołał. - Jestem przecież lekarzem, na miłość boską! A gdyby ekipa reanimacyjna była zajęta? A gdyby... - Przybyła w ciągu minuty od wezwania - odparł zdecydowanie Lee. -r Nie mógłby pan zrobić nic więcej, doktorze. Do Forda to nie docierało. Patrzył na niewzruszone oblicze doktora Lee. Widział, jak poruszają się jego usta, słyszał, że wydobywają się z nich jakieś dźwięki, ale nie potrafił poskładać ich w sensowną całość. Po chwili zorientował się, że jest sadzany na krześle obok łóżka Sunny. Zjawiła się pielęgniarka z plastikowym kubkiem i tabletką wyglądającą na lek uspokajający. Traktowano go jak pacjenta. Ford uświadomił sobie, jak się zachował - nie pojmował, co się dzieje. Potrafił reagować wyłącznie w sposób emocjonalny. Połknął tabletkę i popił ją ciepławą wodą. - Już dobrze, nic mi nie jest. - powiedział - Zrozumiałem, o co chodzi. Lee cofnął się o krok. Ford spojrzał na córkę i pogładził jej jasne włosy. Sunny wyglądała nieskończenie krucho; pod zapadniętymi powiekami ledwie można było dostrzec źrenice. - No tak, jeszcze sam się pan nabawi choroby - powiedział Lee. - Pan doktor ma rację - rozległ się niski, matczyny głos. 133 Ford odwrócił się i ujrzał Glorię Tyrell. Stała przed łóżkiem, przyciskając do obfitego biustu blok do notatek. - Musi pan zachować siły - dodała. - Surmy będzie pana potrzebowała, kiedy stąd wyjdzie. - Jezu, jak dobrze cię widzieć, Glorio - powiedział Ford, wstając z krzesła. Gloria wzruszyła ramionami; ona również wyglądała na wyczerpaną. - Chciałam się tylko z panem przywitać - odparła. - Co w izbie przyjęć? Pielęgniarka przewróciła znacząco oczami. - Nie łamiesz kwarantanny? - zapytał Ford. Znów uniosła wymownie wzrok. - Doktor Allen powiedział mi, że pana tu znajdę. Pomyślałam, że to może coś ważnego. Podała Fordowi notatnik. Na pierwszej stronie zapisany był numer telefonu, a obok widniało nazwisko: Wingate. - Facet ciągle o pana pytał. Wytłumaczyłam mu, co się tu dzieje. Chciał dostać pański numer domowy, ale stwierdziłam, że lepiej będzie, jeżeli pan sam do niego zadzwoni. - Dobrze, dziękuję. Ford popatrzył na kartkę niepewnym wzrokiem. Dopiero po chwili zdołał skojarzyć nazwisko z osobą lekarza, który dzwonił do niego z Beverly Hills. Wydarł kartkę i wsunął ją do kieszeni. - Chciałabym zajmować się Sunny - powiedziała Gloria, zwracając się do doktora Lee. Ford popatrzył na szeroką, przyjazną twarz pielęgniarki. Uzmysłowił sobie, że znów się uśmiecha. Gloria emanowała ciepłem, a jednocześnie okazywała pewność siebie. Patrząc na wielką matronę z dużymi, spracowanymi dłońmi, nie sposób było uwierzyć, iż istnieje jakaś choroba, z której nie potrafiłaby człowieka wyciągnąć. - Obawiam się, że to niemożliwe - odparł Lee. - Oczywiście nie ja o tym decyduję. Trzeba się zwrócić do kierowniczki służb epidemiologicznych. Metronidazol okazał się nieskuteczny, podobnie jak chloramfenikol. Gdy tylko ustalono, że botulizm u Sunny jest oporny na antybiotyki, zawiadomiono naturalnie Lucy Patou. Pełna napięcia rozmowa odbyła się w ciasnym gabinecie doktora Lee. Lucy Patou z sobie tylko wiadomych przyczyn usiadła na jego miejscu, dwaj mężczyźni rozlokowali się na plastikowych krzesłach po drugiej stronie biurka. Lucy Patou wyraźnie nie odpowiadało odnoszenie się do Forda jak do rodzica pacjenta, nie zaś zawodowego rywala, nawet wroga, za jakiego zwykła go uważać. Ford, oszołomiony stwierdzeniem oporności infekcji i perspektywą podawania córce wankomycyny, w milczeniu wsłuchiwał się w zaprezentowaną przez Lucy Patou ocenę sytuacji na Oddziale Nagłych Przypadków. W ciągu nocy doszło do kolejnego zgonu. Tym razem była to dziewczyna uważana za członkinię miej- 134 scowego gangu. Przyjęto ją przed czterema dniami z dwoma ranami kłutymi w podbrzuszu. Zmarła nad ranem w wyniku zakażenia gronkowcowego. W ten sposób supergronkowiec pochłonął osiem ofiar w ciągu dwóch tygodni. Wreszcie Lucy Patou zajęła się przypadkiem Sunny. Mówiąc, nie odrywała wzroku od notatnika. - Wydaje się obecnie, że córka doktora Forda zapadła na infekcję oporną na antybiotyki. Oczywiście nie wiadomo, jaki będzie rezultat podawania wankomycyny. Naturalnie wszyscy życzymy sobie, by okazała się skuteczna. Jeżeli jednak będzie inaczej, powstanie nowa, alarmująca komplikacja. Oporne na leczenie zakażenia przyranne to jedno. Wiadomo, że gronkowce są stale wystawione na działanie nowych antybiotyków, zwłaszcza w warunkach szpitalnych. Z laseczkami jadu kiełbasianego jest jednak inaczej. Według CDC częstość występowania przy-rannych zakażeń Clostridium botulinum rośnie, zwłaszcza pośród narkomanów przyjmujących dożylnie substancje odurzające. Zapewne częściej dochodzi u nich do wystawienia laseczek na działanie antybiotyków. Zgodzicie się chyba, że warto się nad tym poważnie zastanowić. Ford uniósł głowę, słysząc z ust Lucy Patou pośrednie potwierdzenie własnych poglądów na rozwój opornych szczepów bakterii. - Niezależnie od tego, jakie mechanizmy doprowadziły do tej sytuacji, sugeruję, by Sonię Ford poddać izolacji. Oczywiście, nie z chorymi na zakażenia gron-kowcowe, lecz oddzielnie. Ford skinął głową na znak aprobaty. Pod koniec rozmowy Lucy Patou wspomniała jakby mimochodem, iż w trzech innych szpitalach w mieście odnotowano przypadki opornych na leczenie zakażeń gronkowcowych. Przez chwilę Ford miał wrażenie, że się przesłyszał. Wiadomość zabrzmiała niczym nagłówek w gazecie, jednak Lucy Patou przekazała ją jak informację o marginalnym znaczeniu. Zbierając papiery, do wyjścia. - Chodzi o oporności na wankomycynę i resztę antybiotyków? Lucy Patou znieruchomiała. - Chyba tak. - Nie rozumiem. - Czego pan nie rozumie, doktorze? - Mówi pani, że rzecz dzieje się w całym mieście? Gdzie konkretnie? - W szpitalach: Centinela, Świętego Franciszka i imienia Daniela Freemana - odparła spokojnie Lucy Patou, zaglądając do notesu. - Ależ to wszystko zmienia. - Ford odchylił się w krześle tak, aż zaskrzypiało. - Dlaczego? - Hm... — Ford zaczął gestykulować, czując gonitwę myśli. - Hm, to znaczy, że pani teoria, że zakażenie ma naturę jatrogenną i jest wynikiem naszych zaniedbań, a jego źródło leży w samym szpitalu... Ta teoria okazała się nic nie warta. - Nie jestem pewna, czy za panem nadążam. Lucy Patou popatrywała na Forda zielonymi oczami w sposób kompletnie nieprzenikniony. Ale w jej zachowaniu można było dostrzec ślad reakcji - prze- 135 chyliła głową i zamarła w bezruchu. Najwyraźniej bała się, że zostanie przyparta do muru. Oczywiście nie czuła się winna, bowiem wiele zrobiła, żeby zapobiec epidemii. Postąpiła słusznie, ale mogło wyjść na jaw, że to jednak Ford miał rację. W Los Angeles działo się coś wyjątkowo poważnego, coś, co wykraczało daleko poza Willoowbrook czyjego personel. Ford poczuł narastający gniew. - Cóż, pani doktor, o ile nie sugeruje pani, że partactwo przy zabiegach operacyjnych w Wilowbrook doprowadziło do powstania szczepu, który w ciągu dwóch tygodni zdążył roznieść się po całym mieście, mimo pani starań, i wciąż wywołuje zakażenia u nowych pacjentów, nie będzie pani mogła obronić swoich twierdzeń. Patou obrzuciła Forda miażdżącym spojrzeniem. - Panie doktorze, naprawdę nie sądzę, by czas był odpowiedni na tanie przytyki. Nieistotne, kto miał rację, a kto nie. Najważniejsze, żeby poradzić sobie w trudnej sytuacji. - Myli się pani, to jest istotne. - Ford wstał. - Bo zawieszono mnie w obowiązkach na podstawie podejrzenia, że w jakiś sposób przyczyniłem się do obecnego stanu rzeczy. Dla mnie to wyjątkowo istotne. - Panie doktorze, zawieszono pana do wyjaśnienia okoliczności związanych z prowadzeniem przez pana nadzoru nad postępowaniem wobec Raymonda Den-ny'ego, po przyjęciu go na salę przypadków krytycznych na Oddziale Nagłych Przypadków - odparła Lucy Patou, również wstając. Ford nie wytrzymał. - Cholerna bzdura i pani o tym doskonale wie! Pozbawienie mnie możliwości wykonywania zawodu było zagrywką pod publiczkę, bo wydział zdrowia nie chce poinformować społeczeństwa, co się naprawdę dzieje! Ford mówił tak donośnie, ze gniew pobrzmiewający w jego głosie zdawał się wisieć w powietrzu jeszcze przez chwilę, gdy umilkł. Lee i Lucy Patou patrzyli na niego tak, jakby bali się, że zacznie demolować gabinet. Lekarka ruszyła do wyjścia. - Cóż, tę sprawę powinien pan przedyskutować w wydziale zdrowia - powiedziała na odchodne. 6 Ford opuścił szpital późnym popołudniem, po tym, jak Sunny przeniesiono do izolatki. Zaczęła dostawać wankomycynę. Była to rozpaczliwa próba zlikwidowania zarazków w jej organizmie. Tym samym powstało znaczne ryzyko zwiększonego uwalniania toksyn w wyniku zniszczenia błon komórkowych bakterii, lecz doktor Lee zakładał, że antytoksyna z CDC odwróci skutki zwiększonego stężenia jadów. Ze względu na epizod związany z zaburzeniami rytmu serca Sunny poddana została ścisłemu nadzorowi medycznemu i chociaż trudno było o pewniejsze środki ostrożności, Ford odczuwał głęboki niepokój. Podawanie wanko-mycyny groziło trwałymi uszkodzeniami narządów wewnętrznych nawet w przypadku, gdyby lek okazał się skuteczny. 136 Ford czuł się jak wypalona skorupa, cień samego siebie. Jadąc w ospałym tempie w stronę autostrady, wpatrywał się tępo w wał chmur burzowych zbierających się nad Kanałem San Pedro. Nie wiadomo skąd przed maskąbuicka pojawił się czerwony nissan. Ford był zmuszony zahamować i skręcić. - Jezu Chryste! - wrzasnął przez uchylone okno na grubą Latynoskę siedzącą za kierownicą nissana. - Patrz, jak jedziesz, wariatko! Kobieta nawet się nie obejrzała. Miała założone słuchawki, podrygiwała w takt gangsta rapu czy innego śmiecia. Ford przekornie włączył radio i nastawił najgłośniej jak mógł kwartet smyczkowy Haydna. „Ciekawe, czy się jej spodoba" -pomyślał. Żaden kierowca nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Wszyscy gnali na złamanie karku, zapatrzeni w dal, jakby chcieli jak najszybciej trafić do piekła. Ford nagle uprzytomnił sobie, jak bardzo jest głodny. Nie miał nic w ustach cały dzień, a minęła już piąta po południu. Musiał przystanąć gdzieś na Pico i kupić coś do jedzenia, bo w domu nie znalazłby niczego oprócz zamrożonej pizzy. Myśl o zakupach, oznaczających co najmniej godzinę zwłoki, zanim będzie mógł cokolwiek przekąsić, była dla niego nie do zniesienia. Zaczął skręcać na prawy pas, wypatrując szyldu jakiejś restauracji. Opuścił autostradę 105 na następnym zjeździe, przegapił zakręt i pojechał w złym kierunku. Znalazł się na Crenshaw. Zatrzymał się wreszcie obok restauracji o nazwie „Sizzler". Sala była niemal pusta, znudzona kelnerka obsługiwała zaledwie kilku kierowców ciężarówek. Ford usadowił się w odosobnionej niszy, zamówił che-eseburgera z frytkami i zapatrzył się na mrok gęstniejący na zewnątrz. Zastanawiał się, ile czasu minie, nim prasa dowie się o przypadkach nowych infekcji. Prawdopodobnie należało spodziewać się wiadomości na ten temat jeszcze w wieczornych serwisach. Uśmiechnął się z ponurą satysfakcją. Trudniej będzie teraz wskazać winnego. Podobnie jak Lucy Patou, pismacy będą musieli szerzej zarzucić sieci, wynaleźć inne przyczyny obecnego stanu rzeczy. Co się właściwie działo? Ford nie mógł pozbyć się myśli, że przypadki zakażeń różnymi zarazkami mająze sobą związek. Wydawało się niemożliwe, by szereg bardzo różnych patogenów jednocześnie, spontanicznie rozwinął oporność na antybiotyki. Musiał kryć się za tym jakiś wspólny element, transfer informacji genetycznej lub inny rodzaj „komunikacji" między odmiennymi gatunkami mikroorganizmów. Miało to już miejsce w Japonii, w przypadku pałeczekShigella. Marcusowi przyszło nagle do głowy, że powinien natychmiast porozumieć się z Novakiem, opowiedzieć mu o wszystkim i zapytać go o zdanie. Sięgnął do kieszeni po drobne, ale zaraz się rozmyślił - i tak będzie się widział z profesorem. Był zbyt wyczerpany; dość, że porozmawia z nim osobiście... - Halo! - zawołała kelnerka. Zdezorientowany Ford dopiero po chwili spostrzegł, że kobieta stawia przed nim zamówione jedzenie. Najwyraźniej musiał zapaść w drzemkę. 137 - Och! Dziękuję! - wystękał zażenowany. - Dziękuję! - Chyba przydałby się panu urlop - stwierdziła kelnerka. Zaczął jeść łapczywie. Kiedy skończył frytki, chleb i sałatkę, zastanowił się, jak Novak przyjmie jego informacje. Ta myśl sprawiła, że przypomniał sobie, iż podczas rozmowy telefonicznej profesor powiedział, że musi porozumieć się z pewnymi ludźmi, zanim... Jak to określił? Zanim bardziej się w to zaangażuje. W co? I kim byli ci ludzie? Na zewnątrz pierwsza błyskawica przeszyła mroczne, naelektryzowane powietrze. Ford dopił wodę sodową. Doszedł do wniosku, że Novakowi chodziło prawdopodobnie o znajomych naukowców. W tym momencie cofnął się myślą do Wingate' a. Miał za sobą tak stresujący dzień, że zupełnie zapomniał o kartce, którą dostał od Glorii. Sięgnął do kieszeni i popatrzył na kobiece, okrągłe pismo pielęgniarki. Zadzwonił z telefonu w samochodzie; Wingate odebrał natychmiast. - Doktor Wingate? Tu Marcus Ford. O ile wiem, starał się pan ze mną skontaktować. - Tak, od trzech dni. Przepraszam na chwilę. - Rozległy się stłumione kroki i odgłos zamykanych drzwi. W końcu Wingate stwierdził nieco naburmuszonym tonem: - Cieszę się, że zechciał pan wreszcie do mnie zadzwonić. - Przepraszam za zwłokę. Nie wiem, czy śledził pan wydarzenia w Wilłow-brook, ale... - Tak, wiem, co się dzieje. Przykro mi było słyszeć, że pańska córka zachorowała. Ma pan za sobą ciężkie chwile. Do kiedy potrwa dochodzenie? - Nie mam pojęcia. Mam nadzieję, że dadzą sobie spokój z tym idiotyzmem. - Niewdzięczne dranie. - Słucham? - Całe życie stawia się ich na nogi i zszywa z kawałków, a wystarczy jeden gorszy dzień, a obdarliby człowieka ze skóiy. Gorycz w tonie Wingate'a zaskoczyła Forda. Poprzednim razem lekarz z Be-verly Hills sprawiał wrażenie stateczniejszego, bardziej opanowanego. Czyżby Wingate sam był uwikłany w jakiś proces cywilny, niezbyt poważnej natury? Powiedział przecież podczas poprzedniej rozmowy, że często grzeszył nadmiarem ostrożności, by nie dawać podstaw do pociągnięcia go od odpowiedzialności. - Co nowego z... jak mu tam? - Młodym Turnbullem? Prawdę mówiąc, właśnie dlatego do pana dzwoniłem. Chciałem przekazać wyniki, jakie uzyskano w naszym laboratorium. Pamięta pan, szukaliśmy Clostridiuml - Oczywiście. - Niestety, moje najgorsze obawy okazały się uzasadnione. To niewiarygodne. Zarazków nic nie bierze. W laboratorium przetestowano cały zakres antybiotyków: od aminoglikozydów po tetracykliny. Zadałem sobie trud sporządzenia pełnego antybiogramu. Nie powiem, żeby badania były tanie. Wingate'a najwyraźniej postraszono, w przeciwnym razie nie podejmowałby takich wysiłków dla uzasadnienia swojego postępowania. 138 - Co na to Turnbullowie? - spytał Ford, starając się ukryć niechęć dla aseku-ranctwa kolegi po fachu. - Ostatnio nie kontaktowali się ze mną - odpowiedział Wingate. - Po poprzednim spotkaniu matka napisała nieprzyjemny list. Dotarło do niej naturalnie, że nie może mi niczego zarzucić, ale i tak nam bruździ. Już straciliśmy kilku regularnych pacjentów. Chce się w ten sposób na nas zemścić. -Za co? - Powiedziała, że przeze mnie położy się dziesięć lat wcześniej do grobu, że jestem nieodpowiedzialny. Podejrzewam, że jeździ po Beverly Hills, rozpowiadając, że jej syn miał jedynie naciągnięte ścięgno i zapalenie gardła. Sporządziłem odpis historii choroby, by wyjaśnić wszelkie wątpliwości. Wysłałem jej nawet kopię. - Wingate zaśmiał się krótko i gniewnie. - Od tej pory nie odezwała się do mnie. - Zachowuje się bez sensu - przyznał Ford. - Co z chłopcem? Wingate milczał przez moment, jakby dopiero teraz się nad tym zastanawiał. -Nie mam pojęcia. Turnbullowie są bogaci i potężni. Kiedy wyrzucają cię za drzwi, nie masz co liczyć, że dostaniesz się ponownie do środka. Ford całkowicie rozumiał tę sytuację. - Skoro chłopak cierpi na infekcję oporną na antybiotyki, na pewno potrzebuje dalszej pomocy, może nawet zaleconej przez pana amputacji. - Sugeruje pan, że się myliłem? - wypalił Wingate. - Nie, nie. Twierdzę tylko, że to intrygujący przypadek. - Hm, ma pan rację. Tak czy owak, cokolwiek dolega chłopcu, chciałem zadbać, by nikt nie mógł podważyć moich zaleceń. Byłem ciekaw, czy zechce pan rzucić okiem na moje sprawozdanie. Ford dopiero teraz pojął, do czego potrzebował go Wingate. Miał już zaproponować lekarzowi z Beverly Hills nawiązanie kontaktu z Lucy Patou, zmienił jednak zdanie. Postanowił zapoznać się z ustaleniami Wingate'a. Nawet gdyby mu się na nic nie przydały, na pewno zainteresują Novaka. - Tak, oczywiście. Niespodziewanie Wingate wybuchnął gniewem. - Zapalenie gardła, do cholery! Baba nie potrafiła wymyślić niczego głupszego! Ford poczuł, że włosy jeżą się mu na karku. Miał ochotę natychmiast przerwać połączenie, nie czekając, aż Wingate się z nim pożegna. Gdy wreszcie skończyli rozmowę, przez chwilę przyglądał się przez szybę zniżającym się chmurom. Za jego plecami rozbłysły światła restauracji, rzucając na asfalt pasma bladożółtego blasku. Ponownie podniósł słuchawkę i wybrał numer sali przypadków krytycznych w Willowbrook. - Urazówka. Sześć, trzy, jeden, cztery. Ford zmarszczył brwi. - Jeszcze tam siedzisz, Conrad? - Marcus! Gdzie się podziewasz? Dowiedziałem się o Sunny. Rozmawiałem z doktorem Lee, powiedział... - Conrad, chciałbym cię poprosić o przysługę. - Dobrze... Mów, w czym rzecz. 139 - Chcę, żebyś zebrał wszystkie dane dotyczące pacjentów z opornymi infekcjami, zwłaszcza tych, którzy zmarli. Możesz to zrobić? - Cóż... Będę musiał pogadać z Elaine Macaphery z archiwum, ale chyba nie powinienem mieć problemów. Wszystko powinienem już znaleźć w bazie danych, ale sam wiesz, jak grzebią się z wprowadzaniem czegokolwiek. - Nieważne, czy dostaniesz wydruki komputerowe, czy odręczne notatki. Najważniejsze, żebyś je dla mnie zebrał. Spotkamy się na parkingu za godzinę. - Powiesz mi, co się za tym wszystkim kryje? - Tak, kiedy się zobaczymy. - No dobrze. Ale w godzinę chyba nie dam rady, może w półtorej. - Zjedź na dół, kiedy tylko będziesz gotów. - Nie podjeżdżaj na parking. Wciąż kręci się tu mnóstwo dziennikarzy. Umówmy się na rogu Sto Dwudziestej, zgoda? Ford przystanął na skrzyżowaniu i przez dwadzieścia minut nerwowo obserwował pieszych i przejeżdżające samochody. Czuł się bezpiecznie w szpitalu lub kiedy był w ruchu, więc teraz miał wrażenie, że nie powinien siedzieć bezczynnie za kierownicą. Wreszcie nadszedł ulicą Allen. W lewej ręce niósł poobijany neseser, a w prawej nabitą papierami, kartonową teczkę. Gdy wsiadł do samochodu, rozeszła się intensywna woń mydła chirurgicznego. Ford poczuł się znacznie lepiej w towarzystwie kolegi. - O co ci właściwie chodzi? - zapytał Allen, gdy tylko usiadł w fotelu, obok kierowcy. - Chyba wiem, dlaczego się to wszystko dzieje. - Mianowicie? - Zakażenia supergronkowcem i cała reszta. Allen kiwnął głową. - W porządku, a więc... Ford uciszył go, kładąc mu rękę na ramieniu. Zapalił światło nad deską rozdzielczą. Przewertował po kolei historie chorób, sprawdzając najistotniejsze szczegóły. Kiedy dotarł do danych Surmy, ogarnęło go wyjątkowo złe przeczucie. Było tak, jak podejrzewał. Zgasił lampkę i odchylił się w fotelu. Allen przyglądał mu się w milczeniu. Przejeżdżający obok samochód oświetlił jego twarz. - Powiesz mi wreszcie, o co... Ford odwrócił się w stronę Allena. - Przypominasz sobie Rekina? I to, że miał infekcję gardła? Allen wzruszył ramionami. Nie sposób było zapomnieć widoku odratowanych zębów i sączącej się ropy. - Gronkowiec - stwierdził Ford. - A przypadek Denny'ego? Nawet nie wiedziałem, że chorował na zapalenie gardła, bo praktycznie doszedł do zdrowia, 140 nim go do nas przyjęto. Okazało sięjednak, że to gronkowcowe zapalenie gardła. Pamiętasz Andre Nelsona, pacjenta z zapaleniem płuc? Gronkowcowym, jak się okazało. - Przewertował plik papierów. ~ Niemal za każdym razem występowała infekcja gronkowcowa. Dziś po południu rozmawiałem z doktorem Wingate'em. No wiesz, miał pacjenta z opornym na antybiotyki zakażeniem laseczką zgorzeli. Ten chłopak również przeszedł infekcję gronkowcowa. Conrad, tuż zanim Sunny zakaziła się opornym na antybiotyki szczepem pałeczek jadu kiełbasianego... - Prosiła cię o jakieś antybiotyki, bo bolało ją gardło. Przypominam sobie. - Streptococcus eąuisimilis. Jestem pewny, że to właśnie ten szczep gron-kowca. W taki czy inny sposób, może wskutek bombardowania przez lata antybiotykami, mała zaraza uodporniła się na wszystko, czym możemy ją potraktować. Pospolita bakteria, wywołująca zapalenie gardła, której trudno pozbyć się z organizmu do końca. Była wystawiona na działanie wszystkiego, co popadło. Rok po roku złe leczenie, niewłaściwe dawki. Nauczyła się, jak sobie dawać radę. Nie, to myśmy ją tego nauczyli. Wykształciliśmy w niej zdolność przetrwania w każdych warunkach, teraz tą umiejętnością zaczęła się dzielić ze wszystkimi innymi zarazkami. Allen pokręcił głową z niedowierzaniem. -Jeśli masz rację... - Oczywiście sama oporność gronkowca nie ma znaczenia. I tak najwyżej dostanie się zapalenia gardła. System odpornościowy nie będzie miał z tym najmniejszych kłopotów. Prawdziwy problem polega na koniugacji, Conrad. Bakteria okazała się cholernie towarzyska. Przekazuje materiał genetyczny innym drobnoustrojom, patogenom: gronkowcowi złocistemu, laseczce zgorzeli i jadu kiełbasianego, zarazkom, które są śmiercionośne, jeżeli ich samych nie uda się zabić. Allen milczał. - Tak właśnie stało się w Japonii z pałeczkami Shigella. To samo dzieje się z naszymi gronkowcami. Każdy, kto ma zapalenie gardła i w tym czasie zaraża się groźniejszymi drobnoustrojami, jest wystawiony na wielkie niebezpieczeństwo, ponieważ bakterie te mogą przejąć oporność, a wówczas medycyna staje się bezradna. Jeżeli nawet zastosuje się antybiotyki, ułatwia to jedynie wypieranie starych szczepów przez nowe, oporne na leki. W ten sposób tylko przyspiesza się proces chorobowy. Ford skończył swój wywód. Był przerażony. Wszystko, co się działo - zgony, chaos, jego własne, rosnące poczucie beznadziejności - stanowiło zaledwie początek. Znaleźli się na drodze szybkiego ruchu ku przyszłości, do której nie byli przygotowani. Nikt się jeszcze nie nauczył, jak sobie radzić z jej realiami. Przymknął oczy. Wciąż nie potrafił w to uwierzyć. Czyżby błędnie zinterpretował dane? Może Novak skoryguje jego wnioski. A może związek między infekcjami gronkowcowy-mi a zakażeniami opornymi na antybiotyki był zupełnie przypadkowy. Modlił się dla dobra Sunny, dla dobra wszystkich, by tak właśnie było. ' Część czwarta ANTYSENS ¦ Ri City of Commerce, Wschodnie Los Angeles F)opatrz na jasne strony, Duane. To prawdopodobnie samobójstwo. Niemal na Jl pewno. Wiesz, jaki jest McNally. Sierżant Duane Ruddock rzucił swojemu koledze martwe jak głaz spojrzenie i z hukiem zatrzasnął drzwi chevroleta caprice '91. Łatwo było mówić zastępcy szeryfa Samowi Dorseyowi, by popatrzeć na jasne strony. Ruddock od Bożego Narodzenia pracował bez jednego wolnego dnia. Dorsey nawet nie był tak długo w Wydziale Zabójstw. Sześć miesięcy temu jeszcze obijał się w oby-czajówce, zgarniał dziwki i zboczeńców i pewnie się w tym nieźle wyżywał. Nie zmartwiłby się nawet, gdyby kolejne śledztwo przeciągnęło się poza Święto Dziękczynienia. Praca z Buldogami -jak ich określano - wciąż była dla niego nowością. - Masz jakieś plany na następny tydzień? - zapytał Dorsey z przeciągłym, teksańskim akcentem, którego nie osłabiło siedem lat pracy w Los Angeles. -Jakiś wyskok za miasto czy coś innego? Ruddock zapuścił silnik i wjechał na Rickenbacker Road ostrym łukiem, aż zapiszczały opony na rozgrzanym asfalcie. Południowy kraniec dzielnicy Commerce City zabudowany był wyłącznie niewielkimi fabryczkami. Opasywałyj e wąskie lamówki trawników i rzędy identycznych, niepokaźnych drzew. Biuro szeryfa przeniesiono tutaj w 1993 roku, po trzęsieniu ziemi, które zniszczyło budynek wydziału w śródmieściu. - Prawdę mówiąc, chciałem się wybrać w Góry Skaliste - powiedział Ruddock. - Do Parku Yellowstone czy coś w tym rodzaju. W każdym razie gdzieś, gdzie byłbym sam. - Kurza twarz, w Yellowstone aż się roi od ludzi. Turystów, wszelkiego tała-tąjstwa. - Sznur wielkich ciężarówek przejeżdżających z hukiem Eastern Avenue zmusił Dorseya do krzyku. - Strach nawet wysiadać z samochodu, bo niedźwiedź może cię ugryźć w dupę. Chyba zrobisz o wiele lepiej, jeśli... - Niech się domyśle. Jeśli wybiorę się do Teksasu? To chciałeś powiedzieć? 10-Omega 145 - Tak, kurza twarz. Są tam takie okolice, że możesz jechać cały dzień i nie zobaczysz żywej duszy. Powinno ci się spodobać. Dorsey sięgnął do górnej kieszeni marynarki po parę niebieskich, lustrzanych okularów. Ruddock życzyłby sobie, żeby jego kolega nie zakładał ich podczas rozmów ze świadkami. Jasne włosy, wąskie usta i prosty nos sprawiały, że Dorsey prezentował się jak autentyczny, surfujący nazista z piekła rodem. Sam jego widok mógł przyprawić o palpitację, która nie jest zbyt pomocna w prowadzeniu dochodzeń w Wydziale Zabójstw. Sam Ruddock był krępy, miał czterdzieści trzy lata, siwe wąsy, wyraźny brzuszek i prezentował się o wiele mniej drapieżnie. Łatwo było uwierzyć, że chce tylko odwalić robotę, a kłopoty są ostatnią rzeczą, o jaką by się prosił. Wiedział z doświadczenia, że dzięki temu łatwiej mu nawiązać kontakt z ludźmi. - Dokąd właściwie w końcu jedziemy? - zapytał Dorsey. - Na wzgórza - odparł Ruddock. - Green Leaf Canyon Drive, blisko Topanga. - Myślałem, że Topanga podpada pod Wydział Policji Los Angeles. - Do policji Los Angeles należy okolica na wschód od Bulwaru Topanga Canyon. Na zachód - do okręgu. - A nasz człowiek mieszkał na zachód. Dorsey wsadził sobie do ust gumę do żucia i umościł się w siedzeniu. Teraz był gotów do długiej drogi w góry Santa Monica. Za pierwszym razem przegapili skrzyżowanie i musieli zawrócić przy stacji benzynowej, pięć kilometrów dalej. Green Leaf Canyon Drive było w rzeczywistości drogą szutrową, wijącą się wśród gęstwiny karłowatych, na wpół uschniętych drzew i zwałów kamieni. Trudno było chyba znaleźć większe odludzie w okręgu Los Angeles. Okolicę tę upodobali sobie podstarzali członkowie gangów motocyklowych i zwolennicy medycyny holistycznej. Ruddock był tu tylko raz, mniej więcej pięć lat wcześniej. Młoda parka natrafiła na zwłoki nagiej prostytutki, porzucone obok takiej właśnie drogi. Została uduszona własną pończochą. Wszyscy wtedy myśleli, że morderca musiał przyjechać samochodem z napędem na cztery koła, jeepem lub pick-upem. Kiedy jednak złapano wreszcie zabójcę, okazało się, że wyrzucił ciało ze zwykłego, czterodrzwiowego wozu, wynajętego na lotnisku. Ruddock zapamiętał, że w tych okolicach nie był potrzebny wóz terenowy, o ile tylko jechało się w żółwim tempie. Dorsey natomiast klął jak szewc za każdym razem, gdy podwozie ocierało się o wyboje. Dom ofiary znajdował się na samym końcu drogi, w ocienionym zakątku nad wyschniętym strumieniem. Drewniany budynek w staromodnym stylu miał stromy dach, pokryty czerwonym gontem, a z boku drewnianą werandę. Drewno zostało pomalowane niegdyś na bladożółto, jednak teraz potrzebowało już nowej warstwy farby. Przed frontem rozciągał się zarośnięty chwastami trawnik. W rozpadającej się szopie stały rdzewiejące maszyny. Z tyłu domu roztaczał się widok na płytki jar, gdzie roślinność była bardziej gęsta i zielona. Ruddock zaparkował chewoleta między radiowozem i niebieską furgonetką opatrzoną napisem: GAUNTLET - FIRMA OCHRONY MIENIA. Nieco dalej stał szary lexus, należący do doktora Juana Serratosy, lekarza sąu.^jy w tQ i z po-że patolog zjawił się tak szybko po wezwaniu. Czasami trzeba było <-• Etycznego, godzinami, zanim biuro koronera raczyło kogoś wyekspediować. Gdy Ruddock i Dorsey weszli do domu, sierżant Pat McNally wydawał właśnie polecenia jakiemuś funkcjonariuszowi. McNally miał niemal sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, równo zaczesane brązowe włosy, gładką cerę i szczękę jak bohater komiksu. Wraz z kolegą pełnił tego dnia dyżur polegający na przyjmowaniu zgłoszeń wozów patrolowych i wstępnej ocenie sytuacji. Obydwaj decydowali również, która z dziewięciu ekip dochodzeniowych zostanie przydzielona do danej sprawy. Samo znalezienie ciała nie wystarczało do wszczęcia dochodzenia; samobójstwa nie można było przecież traktować tak, jak morderstwa. - Przykro mi, że was ściągnąłem, ale chyba warto pogrzebać tu dokładniej -powiedział McNally. Ruddock rozejrzał się. Stali w mrocznej sieni z wieszakiem na jednej ścianie i starym, przebarwionym lustrem na przeciwległej. W powietrzu wisiała stęchła woń trocin i gałek przeciwmolowych. W głębi znajdowały się drzwi do kuchni i saloniku oraz drewniane schody na piętro. Bodajże całe wyposażenie domu i wszystkie meble datowały się z okresu premiery ILove Lucy. Były wysłużone, w zamyśle praktyczne, przeważnie beżowe, brązowe lub bladobłękitne. Poza paroma przyzwoicie wyglądającymi drewnianymi szafkami całą resztę pani Ruddock wrzuciłaby najprawdopodobniej bez namysłu do spalarki na śmieci. - Gdzie ciało? - spytał Dorsey, chowając okulary do górnej ki eszonki marynarki. - Na górze - powiedział McNally. - Jest tam rodzaj gabinetu. Parę komputerów, książki. I belka, na której gość wisiał. Serrasota i kilku ludzi z kryminalistyki robiąjuż swoje. - Zdołaliście go zidentyfikować? - Mamy portfel. Charles Novak, jak zameldowano. Profesor Novak, ściśle mówiąc. - Profesorek, tak? A czego? - zapytał Dorsey. -Nie jestem pewny. Chemii czy czegoś w tym rodzaju, sądząc po książkach. - Kto go znalazł? - spytał Ruddock. - Dwóch gości z firmy ochroniarskiej. Mieli dzisiaj zakładać zamki w oknach. - Odcięli go? - Niestety. Rozluźnili też węzeł. Na szczęście twierdzą, że niczego więcej nie dotykali. - Tak twierdzą? - powtórzył Dorsey, kręcąc głową. - Matoły. - Trudno im się dziwić - powiedział Ruddock. - Skąd mogli mieć pewność, że facet nie żyje? Tak czy inaczej, porozmawiaj z nimi, Sam. Ja pójdę na górę. - Świetnie. - Tędy - powiedział McNally, wskazując wejście do saloniku. - Nazywają się Arthurson i Roby. Ruddock i McNally weszli na schody, pokryte wytartym, szarym bieżnikiem. Na półpiętrze stała na półeczce niebieska waza z pękiem uschniętych kwiatów. Sprawiały wrażenie, jakby zerwano je około 1955 roku. 146 147 - Tak, kur*"11 Novak martwił się o swoje bezpieczeństwo, tak? - powiedział zobaczysz zaczął naciągać rękawiczki chirurgiczne, by nie pozostawiać odcisków rv<~. - Są ślady włamania? - Niczego takiego nie dostrzegłem. Nie widać też na razie, by cokolwiek skradziono. Frontowe drzwi nie były zamknięte, więc do środka mógł wejść każdy, kto tylko chciał. Kazałem ludziom z biura szeryfa sprawdzić, czy Novak coś ostatnio zgłaszał. Może z jakiegoś szczególnego powodu zachciał zainstalować nowe zamki. - Mieszkał tu sam? - Na to wygląda. Dotarli na piętro. Z okna wpadały promienie słońca, rozświetlając drobiny kurzu unoszące się w powietrzu. Policjanci minęli łazienkę i sypialnię, rozmieszczone po przeciwnych stronach korytarzyka. Ruddock dostrzegł ciemnoczerwony chiński szlafrok na nie zaścielonym łóżku, malowany kominek pozastawiany czarno-białymi fotografiami i parę brązowych bamboszy, z których jeden był przewrócony na bok. - Ci ochroniarze rozmawiali wczoraj z Novakiem? - Niewiele. Powiedzieli, że wiedzą, co mają zrobić, więc zabierają się do dzieła. Może Dorsey coś z nich wyciśnie. Musimy wejść jeszcze piętro wyżej. Pokonali kolejnych dziesięć stopni, tym razem bardziej stromych, niczym nie przykrytych i roztaczających ulotny zapach środka do konserwacji drewna. Pod ciężkimi krokami McNally'ego drżały całe schody. H - Juan? Drzwi otworzyły się, stanął w nich Juan Serratosa, ubrany w zbyt duży na niego, jednorazowy, papierowy kombinezon. Serratosa był niewysokim, szczupłym mężczyzną o ciemnej cerze i olśniewającym uśmiechu, którym błyskał zaskakująco często jak na człowieka zajmującego się zawodowo następstwami zabójstw. Sam fakt, że lekarz miał na sobie ochronny strój, potwierdzał słowa McNally'ego, iż okoliczności tego konkretnego zgonu nie są bynajmniej jasne. Oznaczało to konieczność przeszukania miejsca zdarzenia i zebrania tak zwanych dowodów ze śladów, począwszy od zniszczonego naskórka po włókna z dywanu. Ekipa kryminalistyczna, widoczna za plecami Serratosy, zajęta była robieniem zdjęć i zbieraniem odcisków. - Cześć - powiedział Serratosa. - Myślałem, że wyjechałeś już na urlop. - Może od przyszłego poniedziałku - odparł Ruddock. Pod warunkiem, że uda mi się szybko wyjaśnić tę sprawę. Serratosa zmarszczył nos, jakby chciał dać do zrozumienia, że w to wątpi, lecz nie miał ochoty powiedzieć tego na głos. - A zatem rozejrzyjmy się. Lekarz zaprowadził ich na środek pokoju - przestronnego strychu, najwyraźniej przebudowanego parę lat temu. Blask wpadający przez świetlik padał na podłogę z polerowanych, sosnowych desek i półki pod ścianą, których większość była zapełniona zaledwie w połowie. Na trzech długich stołach rozstawiono wyposażenie biurowe, między innymi dwa komputery, drukarkę laserową i małą fotoko- piarkę. Na jednym z monitorów animowane, tropikalne ryby pływały w te, i g po wrotem nad dnem morza. Leo Nash, fotograf z laboratorium kryminalistyeznego, oderwał głowę od aparatu i przywitał Ruddocka skinieniem głowy. Wyciągnięte ciało denata leżało na wzorzystym dywanie. Był to mężczyzna około sześćdziesiątki, postawny, ważący około stu kilogramów, siwy i łysiejący; głowa przekrzywiona na jedną stronę, na szyi rozluźniony, nylonowy sznur. Ruddock podszedł bliżej, przyglądając się ciemnopurpurowym znamionom za uszami, szarosinej skórze twarzy, otwartym ustom, wytrzeszczonym oczom. Rzęsy denata były brązowe, jedynie u podstawy bezbarwne. Ponownie rozbłysnął flesz, niespodziewanie ożywiając rysy trupa. Ruddock miał wrażenie, że na twarzy Novaka utrwaliły się oznaki nie cierpienia czy zgrozy, lecz wyrzutów sumienia lub niesmaku, jakby profesor w ostatniej chwili zdał sobie sprawę, że przegapił wyjątkowo ważne spotkanie. - Lepiej nie wchodźcie na dywan — powiedział Serratosa. - Mogły w nim uwięznąć jakieś obce włókna. Reszta podłogi wydaje się mniej obiecująca. Ruddock popatrzył na belkę pod sufitem. Pod węzłem wisiało ponad pół metra sznura z nierównym końcem - dowód pośpiechu, w jakim przecięli go robotnicy. Metr dalej leżało na podłodze przewrócone krzesło. Ruddock zastanawiał się, dlaczego Serratosa i McNally nie byli chętni przyznać, że najprawdopodobniej było to samobójstwo. Dokonanie zabójstwa przez powieszenie ofiary zdarzało się wyjątkowo rzadko; w istocie Ruddock nie przypominał sobie żadnego takiego przypadku z okresu swojej pracy w Wydziale Zabójstw. - Możesz podać czas zgonu, przynajmniej w przybliżeniu? - zapytał. - Hm, sztywność pośmiertna rozwinęła się niemal całkowicie - powiedział Serratosa, ocierając nos rękawem. - Uwzględniający wagę tego człowieka, powiedziałbym, że nie żyje przynajmniej od dwunastu godzin, lecz mógł umrzeć o wiele wcześniej. -O ile? - Jest tu dość ciepło, a w takich warunkach sztywność zaczyna ustępować po dwudziestu czterech, najpóźniej po trzydziestu sześciu godzinach, to jednak tylko przybliżone kalkulacje. - A zatem prawdopodobnie umarł w ciągu ubiegłej nocy? - Ma na sobie sweter, więc to by się zgadzało - dodał McNally. - Nie zostawił listu pożegnalnego czy czegoś w tym rodzaju, Pat? McNally pokręcił głową. -Niestety, nie ma lekko. Oczywiście mógł go komuś wysłać. Czasem się to zdarza. - Sprawdzałeś? - spytał Ruddock, wskazując włączony komputer. - Co, rybki? - To wygaszacz ekranu. Uruchamia się automatycznie po kilku minutach i oszczędza monitor. Ruddock podszedł do komputera i delikatnie nacisnął jeden z klawiszy palcem w rękawiczce. Animowane ryby natychmiast znikły, zastąpiło je okno edytora tekstu. W górnym lewym rogu ekranu widniały słowa: CZAS Z TYM SKOŃCZYĆ. CHARLES NOVAK. 148 149 - Macie swój list - powiedział z uśmiechem Ruddock. McNally podszedł bliżej i zerknął na monitor. - No, niech mnie. W ten sposób? - Może ręka trzęsła mu się za bardzo, żeby napisać to na kartce? - zasugerował Ruddock. - A może nie miał jej pod ręką? - Lepiej sprawdźmy, czy na klawiaturze i na myszy nie zostały jakieś odciski - powiedział McNally. Ruddock zmarszczył brwi i wsparł dłonie na biodrach. Pewnie Dorsey miał rację, iż McNally jest zbyt podejrzliwy. - Jasne, nie zaszkodzi - powiedział. - Uważam jednak, że to stawia całą sprawę w nieco innym świetle, zgadzasz się? Słuchaj, Juan, kiedy ostatnio miałeś do czynienia z zabójstwem przez powieszenie? - Nigdy, a przecież pracuję pięć lat i zrobiłem dwa tysiące sekcji - odparł Serratosa. - Właśnie. Ile więc wynoszą szansę, że... - Wcale nie jestem przekonany, że to było morderstwo przez powieszenie -dopowiedział Serratosa. - Uważam, że należy tu raczej mówić o uduszeniu przez zadzierzgnięcie. - Uduszenie? Czyli morderstwo? -Nie inaczej. Ruddock popatrzył na McNally'ego. Trudno, chyba mieli rację. - No dobra. Dlaczego tak sądzicie? Serratosa przykucnął obok Novaka i westchnął. Ciało było dla niego tajemniczym tworem, który należało przebadać i zrozumieć. Stanowiło posłanie z przeszłości, wyrażone w języku, który mógł pojąć tylko ekspert. Nieważne, w jakim stanie się znajdowało i do kogo kiedyś należało. To były tylko mało istotne detale. Ruddock niespodziewanie zrozumiał, dlaczego Serratosa tak często się uśmiechał. - Nie chodzi o nic konkretnego, lecz o mnóstwo drobiazgów - powiedział lekarz. - Po pierwsze węzeł. W przypadkach samobójstw, z którymi miałem do czynienia, węzeł znajduje się z boku szyi: po lewej stronie u osób praworęcznych odwrotnie. Jeżeli samemu zakłada się sobie pętlę, wygodniej jest przesunąć ją la bok. - Zademonstrował to, chwytając przez ramię wyimaginowaną linę. - Ten węzeł znajdował się jednak na karku, jak w przypadku egzekucji przez powiesze-lie. Jeszcze nie widziałem czegoś takiego. - Może Novak lubił porządek - rzekł Ruddock. - Żartujesz? - odparł McNally. - Kiedy zobaczysz jego kuchnię... - Do tego dochodzi rozkład podbiegnięć krwawych - kontynuował Serrato-ia. - Przyjrzyj się sam. Skończyłeś, Leo? Fotograf kiwnął głową i odsunął się od ciała, umożliwiając dostęp Ruddoc-cowi. - Gdyby wszystko poszło tak, jak to miało wyglądać... Gdyby gość wszedł la krzesło, założył sobie pętlę i skoczył, nie byłoby aż tak rozległych podbie-piięć, bo skonałby niemal natychmiast. - Serratosa ostrożnie rozluźnił jeszcze rochę węzeł dłonią w rękawiczce. - Widzisz? Tutaj, przy mięśniach mostkowo- 150 -sutkowatych? Do tego mamy podbiegnięcia na pasmach mięśniowych przy krtani oraz to coś z boku. Chyba otarcie od sznura. Ruddock przyklękną}, by popatrzeć dokładniej. Wzdłuż przebiegu liny widniały głębokie, poziome zagłębienia w skórze. - Jeżeli jednak szarpał się na linie na tyle silnie, by wywrócić krzesło, mógł chyba narobić sobie takich śladów? - Nie mogę stwierdzić tego na pewno, ale czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Przyjrzyj się też skórze nad bruzdą wisielczą: są plamkowate wybroczyny, oznaki uogólnionego niedotlenienia. Popatrz na spojówki: tak wyglądają, jeżeli nacisk na żyły i tchawicę zostaje wywarty przed uciśnięciem tętnic szyjnych. Znak, że nie udusił się od razu. Założę się, że podczas sekcji stwierdzę złamania chrząstek tchawicy, a to pewny dowód uduszenia przez zadzierzgnięcie. Czekanie na wyniki sekcji mogło potrwać dwa, trzy dni. Do tego czasu należało rozebrać dom Novaka na części, by znaleźć trop zabójcy. Na razie perspektywy nie były najlepsze. - Jeżeli to morderstwo, robota wygląda cholernie czysto, Pat. Zabójców musiało być co najmniej dwóch, zapewne fachowców. A więc nie mamy co liczyć na jakiekolwiek ślady.. McNally wzruszył ramionami. Urlop nigdy nie zajmował wysokiej pozycji w hierarchii jego potrzeb. - Chyba czeka cię długi dzień - odparł, spoglądając na zegarek. Ciało zostało wyniesione pół godziny później. Od tej chwili zaczęła się prawdziwa praca: pomiary, notowanie, znakowanie, katalogowanie, grzebanie w dokumentach i korespondencji. Ruddock nie wiedział, za czym się rozglądać, więc musiał szeroko zarzucać sieci. Mógł liczyć - a byłaby to najlepsza ewentualność - że wpadnie na ślad jakiejś działalności sprzecznej z prawem, bowiem zabójcy Novaka byli profesjonalistami, o ile Serratosa się nie mylił. Emerytowani profesorowie biochemii zwykle nie zadają się z takimi ludźmi. Zbierana przez Novaka dokumentacja świadczyła jednak, że samotny stary mężczyzna dbał o to, by być na bieżąco w swojej dziedzinie. Czytał pisma naukowe, prowadził sporadycznie korespondencję z naukowcami i studentami z różnych uniwersytetów. Żył z emerytury przyznanej mu przez firmę. Rozwiódł się dwadzieścia lat temu, nie miał dzieci. Nie trzymał w domu niczego wartościowego, mimo to najwidoczniej bał się włamania. Może stawał się nieco paranoiczny, jak to często bywa ze starszymi ludźmi. Mówiąc w skrócie, był typem człowieka mogącego popaść w tak głęboką depresję, by pewnego dnia założyć sobie pętlę na szyję. Mógł wystukać na klawiaturze komputera komendę CZAS Z TYM SKOŃCZYĆ i wykonać ją. Słońce zeszło już niżej szczytów wzgórz, gdy Ruddock wrócił do pokoju na strychu. Białą taśmą samoprzylepną oznakowano pozycj ę, w której policja zastała ciało Novaka. Na monitorze znowu pływały tropikalne ryby. Spoglądały w ciemności na świat poza monitorem, jakby przestraszyły się cierpienia i przemocy, których były świadkami. 151 Ruddock podszedł do stolika i spróbował zachować w pamięci komputera list Novaka. Wyświetliła się informacja, że dokument nie miał nazwy, więc trzeba było ją nadać. Ruddock wybrał słowo DOWÓD. Po zamknięciu pliku zaczaj szukać w edytorze tekstu innych dokumentów. Liczył, że znajdzie coś bardziej przydatnego niż stare papiery, w których grzebał się przez cały dzień. Natrafił jednak tylko na parę listów, w których nie było nic podejrzanego. Wstał i wyprostował się; znów zaczął go boleć grzbiet. Dokuczał mu niemal stale wieczorami, zwłaszcza gdy sprawy nie toczyły się po jego myśli. Czuł się wtedy tak, jakby na jego kręgosłupie zwierała się ciasno żelazna pięść. Potrzebował odmiany, wypoczynku. Przede wszystkim potrzebował urlopu. - Duane? Jesteś tam? Ruddock usłyszał, że Dorsey wchodzi na górę. Na pewno chciał się dowiedzieć jaki następny ruch powinni wykonać, kogo musieli przesłuchać. W normalnych okolicznościach byliby to sąsiedzi, których należałoby wypytać, czy nie widzieli czegoś podejrzanego. Na tym odludziu jednak nikt nie mieszkał. Kto w takim razie pozostawał? Ruddock nie miał pojęcia. Miał już wyłączyć komputer, gdy dostrzegł nie zauważoną wcześniej ikonę w rogu monitora. Podpis głosił: DZIENNIK. Otworzył go dwoma kliknięciami myszą i zaczął przeglądać kolejne strony. Skrzypnęły drzwi, wszedł Dorsey. -1 co, Duane? Jaki kolejny ruch? Tutaj już chyba prawie skończyliśmy. - Wygląda na to, że pan profesor był umówiony na spotkanie-jutro o dziewiątej wieczorem - odparł z uśmiechem Ruddock, zapisując w notesie nazwisko i inne szczegóły. - Z niejakim doktorem Marcusem Fordem. - Bez żartów - odparł Dorsey. - Z tym sukinsynem? Czytałem o nim w ga- zecie. ^ord ocknął się na twardym, plastikowym krześle z gorzkim posmakiem w ustach Ł i zdrętwiałym grzbietem. Obok niego wychylona do przodu Helen Wray trzymała Sunny za rękę, mówiąc coś, co do niego nie docierało. Przez kilka ostatnich dni Helen przyjeżdżała do szpitala w godzinach wizyt, by dotrzymać mu towarzystwa, co wprawiało go w zakłopotanie. Nie chciał, by była świadkiem jego udręki. Seksualna intymność to oddzielna sprawa. Miał wrażenie, że dzielenie rodzinnych kłopotów z nieznaną niemal osobą jest czymś niewłaściwym. Do tego dochodziły kłopoty zawodowe - coś, z czym wolałby uporać się sam. Siedząc godzina po godzinie przy łóżku Sunny i obserwując, jak córka walczy o życie, Ford uświadomił sobie siłą rzeczy, iż przez wiele lat trwał w błędzie, że hołdował fałszywym wartościom. Wspomnienia dzieciństwa Sunny napawały go bolesną tkliwością. Stawały mu przed oczami obrazy córeczki karmionej pier- 152 siąprzez Carolyn, zaciskającej oczy przed rażącym światłem, bawiącej się w ogrodzie na starym, kraciastym kocu. Znów widział, jak Sunny wtyka tłuste paluszki do buzi, gdy podnosi ją z łóżeczka roztaczającego specyficzny, niemowlęcy zapach. Pamiętał słowa Conrada o odpowiedzialności wobec rodziny, a to z kolei przypominało mu głaskanie nie umytych jasnych włosów Sunny i desperackie rozmyślania, na co zasługiwała i jak wiele on sam był jej winien. Pośród tego wszystkiego ciężko mu było znieść nawet obecność Helen, spoglądać z dna osobistego piekła na obcą prawie osobę. Helen zdążyła zaznajomić się z Conradem Alłenem i kilkoma pielęgniarkami, lecz to w niczym nie pomagało. Ford podciągnął się na krześle, przybierając wygodniejszą pozycję. Helen odwróciła się w jego stronę i uśmiechnęła. - Wiesz, że umiejętność spania na siedząco to prawdziwy dar? Ford spojrzał na moment na jej pobladłą twarz i oczy, pod którymi malowały się ciemne półkola. Helen była wyraźnie wyczerpana. - Długo już tu jesteś? - zapytał. - Może pół godziny. - Wzruszyła ramionami i wypuściła dłoń Sunny. - Jak się czuje? Nie istniała dobra odpowiedź na to pytanie. Ford wlepił wzrok w podłogę. Nie potrafił pogodzić się z myślą, że jego córka prawdopodobnie umiera, że już by nie żyła, gdyby nie podłączono jej do aparatury. Helen położyła mu dłoń na ramieniu, czekając, aż podniesie głowę. - Rozmawiałam z Glorią. Powiedziała, że spędziłeś tu całą noc. Gloria zdołała wreszcie uzyskać pozwolenie Lucy Patou na opiekę nad Sunny. Stanowiło to kolejny dowód zmiany nastawienia kierowniczki służb epidemiologicznych wobec kłopotów nękających szpital. O czwartej nad ranem Gloria namówiła Forda, żeby się położył, na nic się to jednak nie zdało. Przejście do sąsiedniego pokoju okazało się równie trudne jak wyniesienie się na drugi koniec miasta. Przez godzinę leżał, wpatrując się w sufit, aż wreszcie wrócił na swoje miejsce przy łóżku córki. -Nie chciałem jej zostawiać - powiedział. Helen westchnęła z lekkim rozdrażnieniem. - Marcus, wszyscy robią, co tylko w ludzkiej mocy. Nie pomożesz Sunny, padając z nóg. - Ujęła go za ręce. - Chodź, napijemy się kawy. Z kafeterii wyszli na zewnątrz. Zalał ich surowy blask poranka. Mass media gościły na stałe przed wejściem do budynku. Reporterzy mieli nawet generatory. Nadal komentowali rozwój wydarzeń, lecz straż szpitalna zabroniła im wstępu na parking dla personelu. Ford i Helen oparli się o lexusa Russela Haynesa i przez nikogo nie niepokojeni, popijali kawę. - Jestem ci wdzięczny, że przyjechałaś - powiedział wreszcie Marcus. - A od czego ma się przyjaciół? - odrzekła Helen, muskając lekko jego nadgarstek. - Do Willowbrook jest kawał drogi. Myślę, że nie rozchrzanisz sobie rozkładu dnia. 153 - Tym się nie martw - koryguję go na bieżąco. Muszę jednak pojechać na wpół do pierwszej na obiad do Santa Monica. - Popchnęła czubkiem buta grudkę żwiru. - Prawdę mówiąc, miałam nadzieję, że mnie odwieziesz. - Nie wzięłaś samochodu? - Nie chciałam go tu zostawiać. Bałam się, że będę miała stłuczkę, tak jak ty. Przyjechałam taksówką. - Przyznaj się, uknułaś to z Glorią? - Ford osłonił oczy i przyjrzał się uważnie Helen. - O co ci chodzi? - odparła z miną osoby skrzywdzonej. - Gloria od dwóch dni stara się mnie nakłonić, żebym pojechał do domu, a teraz nagle ty prosisz, by cię podwieźć. - Mówił ci już ktoś, że jesteś zbyt podejrzliwy? Ford opuścił rękę i na chwilę uniósł twarz ku słońcu. Obie miały chyba rację - musiał odpocząć. Przynajmniej trochę. - No dobrze - powiedział. - Zabiorę cię. Gdy jechali autostradą do zachodniego Los Angeles, mieli słońce za plecami. Na tylne szyby pędzących samochodów podały jaskrawe promienie, i przodem gnały prostokąty gęstego cienia. Helen opowiedziała Marcusowi, :o mówiono w lokalnych środkach masowego przekazu o sytuacji w innych szpitalach. - Jest dokładnie tak, jak przepowiadałeś. Media koncentrują się na ludzkich ragediach, ale okręgowy wydział zdrowia wydał kilka oświadczeń, iż działa w ści-iłym porozumieniu z CDC. - Pewnie mają nadzieję, że wszystko rozejdzie się po kościach - ocenił ?ord. Nagle poczuł straszliwy ból głowy i narastający ucisk gdzieś za oczami, jak->y błyskawicznie tonął w kombinezonie nurka. Pokręcił głową, włączył radio na itację KKGO, na której nadawano właśnie finał jakiejś pompatycznej symfonii, zaraz je wyłączył. -Nic ci nie jest? - Potrzebuję po prostu trochę snu. - Chodzi o coś jeszcze? O czym nie chcesz mi powiedzieć, prawda? -Helen •omasowała mu delikatnie kark. - Chyba wiem, co się dzieje - odparł Ford, czując, że Helen znów bez trudu irzeniknęła jego myśli. Helen cofnęła rękę. - To znaczy? - Domyślam się, w jaki sposób zarazki uzyskały oporność na antybiotyki. Opowiedział jej o swojej hipotezie dotyczącej gronkowców. Wspomniał, że dlen wyniósł dla niego ze szpitala historie chorób zakażonych pacjentów. Gdy kończył, Helen przez chwilę milczała, po czym pochyliła się do przodu i podkrę-iła klimatyzację. - Uważasz, że na podstawie tych historii można wysnuć wniosek... Ford pospieszył z wyjaśnieniem. 154 -Napodstawie danych, które zdobyłem, należy przyjąć, że istnieje zwu|/i-k i i i i i,-dzy wszystkimi przypadkami. Trudno je j ednak uznać za próbkę reprezentat y w 11; i - Od kiedy uważasz, że... - Od paru dni. - Naprawdę?... Nie rozumiem, dlaczego nikomu o tym nie mówiłeś? Ford pokiwał głową. Sam sobie zadawał to pytanie. - A co to za różnica? -No nie! - Załóżmy, że mam rację. Załóżmy, że istnieje jakiś rodzaj związku. Co się zmienia? I tak wszystkie przypadki kończą się jednakowo. - Nie wierzę, że możesz myśleć w ten sposób! - Ja też. nie całkiem. - Zmarszczył brwi. - Tydzień temu pewnie popędziłbym prosto do Lucy Patou lub wydziału zdrowia, ale po tym, co się stało, co spotkało Sunny... zdałem sobie sprawę, że tym razem muszę przede wszystkim być blisko córki. Dla niej samej. - Spojrzał na Helen, która patrzyła wprost przed siebie. - Pomyśl, co mogę na to wszystko poradzić? Rozmowa z Lucy Patou w ogóle nie miałaby sensu. Nikt w Willowbrook nie podejmie ze mną poważnej dyskusji na temat koncepcji. Przecież jestem zawieszony, na miłość boską. Nawet Con-radowi trudno było przyjąć do wiadomości moje przemyślenia. - Tak powiedział? - Zauważyłem, że ma wątpliwości. Jedyne rozwiązanie to badania laboratoryjne. Kogo mam o nie poprosić? Nie zamierzam zdzierać sobie gardła, przekonując wydział zdrowia czy CDC do sprawdzenia mojego pomysłu. Upłynęłyby całe tygodnie... a Sunny nie zostało tak wiele czasu. - Musisz podzielić się z kimś swoimi wnioskami, nawet jeżeli nie masz racji. ¦ Mogą naprowadzić kogoś na właściwy trop. - Przecież rozmawiałem z Conradem - westchnął Ford. - Chodzi o kogoś, kto ma czas i dostateczną wiedzę, by sprawdzić twoje rozumowanie. - Myślałem o Charlesie Novaku. To chyba jedyna osoba podzielająca moje poglądy. Odnoszę jednak wrażenie, że nawet jeśli mam rację, i tak nic z tego nie wynika. Tak czy inaczej, nie możemy nic zwojować. Ale zamierzasz pogadać o tym z Novakiem? Przecież miałeś się z nim spotkać? - Pewnie, już się umówiliśmy - przytaknął Ford. - Wyłożę swój punkt widzenia. .. Choć zapewne Novak od razu znajdzie niezbity argument, że to wszystko bzdura. Poza tym... no, powiedział mi parę rzeczy. - Jakich? - Że ma dla mnie wyniki badań i że... gdybym je odpowiednio wykorzystał, byłyby dla mnie bardzo przydatne. Nawet nie tylko dla mnie - dla nas obydwu. - Przydatne? W jaki sposób? Pomogłyby ci w postępowaniu dyscyplinarnym? - Nie wiem. - odparł Ford po chwili zastanowienia. - Może mu o to chodziło, ale prawdę mówiąc, mam nadzieję, że nie tylko. Liczę, że miał na myśli coś poważniejszego. -Poważniejszego? 155 -Nie wiem - powtórzył. - Może orientuje się, co się dzieje w Los Angeles? Może jego badania z czasów pracy w Helical lub późniejsze pozwoliły mu zrozumieć problem oporności. Może znalazł właściwą odpowiedź. Może... - Och, Marcus... - powiedziała cicho Helen, kuląc się w fotelu. - Co? - odwrócił się ku niej. - Co się stało?! - Wiem... słuchaj, wiem, co zamierzasz. Rozumiem cię, ale... -Helen! - Myślisz, że Novak... zdoła jakoś pomóc Surmy. Ford utkwił wzrok we wstędze autostrady. Omal nie władował się na naczepę jadącej przed nimi ciężarówki. Zdjął nogę z pedału gazu. Zaczerpnął głęboko powietrza, wypuścił je powoli i spytał: - Sądzisz, że zgłupiałem? Helen odgarnęła włosy sprzed czoła. - Chyba nie. Na twoim miejscu liczyłabym na to samo. - Oczywiście! - Ford pokiwał głową z emfazą. - Cholera, muszę mieć jakąś nadzieję... Muszę czuć, że mogę coś zrobić, bo inaczej... - Rozumiem. Przez chwilę milczeli. Ford wjechał na autostradę 405, gdzie panowało ślimacze tempo ruchu. Nastawiona na maksimum klimatyzacja sprawiała, że czuł się tak, jakby dłoni e pfzymarzały mu do kierownicy. Wyłączył ją. - Dla was obydwu? - spytała Helen. - Słucham? - Novak powiedział ci, że jeżeli właściwie wykorzystasz jego informacje, jakiekolwiek one są, będzie to z pożytkiem dla was obydwu. - Właśnie. - Ale nie mówił co i jak? - Nie, mam jednak nadzieję, że się tego dowiem. Helen wyciągnęła dłoń i pogładziła Forda po brodzie, którą pokrywała szybko rosnąca szczecina. - Spróbuj trochę odpocząć - powiedziała. Jej znużona twarz pojawiła się na chwilę w obramowaniu drzwi samochodu po stronie pasażera. - Ty też - odparł Ford, lecz Helen już zamknęła drzwi. Przyglądał się, jak przechodzi przez trawnik w stronę budynku przy Bulwarze Santa Monica 11111, gdzie mieściło się biuro sprzedaży i marketingu Korporacji Stern. Gmach ze szkła i stali przypominał bardziej bank inwestycyjny niż siedzibę firmy farmaceutycznej. Zapuścił silnik i skręcił w Sepulveda, na wschód. Przez ostatnie trzy dni drzemał najwyżej po parę godzin. Myśl o wyciągnięciu się na łóżku była co najmniej kusząca. Zamierzał przespać się do szóstej i wrócić do Willowbrook. Skręcając na Kirkside Road, oczekiwał widoku wycelowanej w niego baterii aparatów fotograficznych. Zainteresowanie mass mediów jego osobą spadło nieco od początku epidemii. - Po wystąpieniu kolejnych przypadków zakażeń w mieście pismacy zaczęli uganiać się i za innymi „ofiarami". Kilku maruderów trwało jednak na starych pozycjach, licząc na złe wieści o stanie zdrowia Surmy i przebiegu postępowania dyscyplinarnego. Kiedy Ford ujrzał zaparkowany na początku podjazdu wóz policyjny, pomyślał początkowo, że któryś z sąsiadów złożył skargę na dziennikarzy blokujących ulicę. Gdy jednak wysiadł z samochodu, stanęło przed nim dwóch policjantów, którzy przedstawili się jako sierżant Duane Ruddock i zastępca szeryfa Samuel Dorsey z Wydziału Zabójstw. Stwierdzili, że właśnie chcieli z nim porozmawiać. Ford zaprosił ich do domu, by nie oglądać potem całej rozmowy na Kanale Czwartym. Przeszli do kuchni. Po drodze Dorsey, młodszy z policjantów, omiótł wszystko wzrokiem spoza pary niesamowitych, lustrzanych okularów. Ford zaproponował im herbatę z lodem, lecz odmówili. Pierwszy odezwał się Ruddock: - Naprawdę przykro nam, przepraszamy za najście w takiej chwili, doktorze. Mamy jednak nadzieję, że pomoże nam pan w sprawie, którą właśnie prowadzimy. - Oczywiście, jeśli tylko zdołam - odparł Ford. -Zakładam, że nie chodzi o morderstwo? - Roześmiał się nerwowo, ale zaraz zakrył usta dłonią. Dorsey zdjął okulary i obrzucił lekarza chłodnym, medytacyjnym spojrzeniem. - Nie byłoby nas tutaj, gdyby chodziło o coś innego — stwierdził. Fordowi na chwilę stanął przed oczami pozbawiony nogi Raymond Denny, rozciągnięty na stole operacyjnym. Zastanawiał się, czy przypadkiem nie o to chodzi. -Kto... Ruddock wsunął się za stół kuchenny; Ford mimowolnie usiadł naprzeciw niego. Przez chwilę wszyscy trzej milczeli. Ford poczuł na sobie nieprzeniknione, badawcze spojrzenie Ruddocka i jego kolegi. Miał wrażenie, jakby był okazem w szklanym słoiku. Przez okno wpadła mucha i zaczęła latać w tę i z powrotem wzdłuż siatki wmontowanej w ramę. - Panie doktorze, co pana wiąże z profesorem Charlesem Novakiem? - spytał wreszcie Ruddock, składając mięsiste dłonie na notesie z oślimi uszami. Ford przełknął ciężko. Znów pojawił się ból za okiem - nowy, dotychczas nie znany. Pomyślał, że może nagle skoczyło mu ciśnienie. Znowu się zapadał, tonął. - Mój Boże... - Był zmuszony odchrząknąć, by udrożnić gardło. - Spotkaliśmy się tylko raz... Nie żyje?! - Niestety. - odparł Ruddock. - Wczoraj wieczorem znaleźliśmy profesora w jego domu w Kanionie Topanga. W niezbyt ładnym krawacie. - W krawacie? - Wisiał na nim. Na strychu. Doktorze? Ford zerwał się na równe nogi, podszedł do zlewu i odkręcił kurek z zimną wodą. - Sądzimy, że nie powiesił się sam - dodał Dorsey. - Uważamy, że ktoś go udusił, po czym zawiesił na belce, by upozorować samobójstwo. Naprawdę sam tego nie zrobił. 156 157 - Powiesił się... - powtórzył Ford, czując dudnienie w głowie. Podstawił dzbanek pod kran. Patrzył, jak się napełnia, aż woda zaczęła mu się przelewać po rękach. Dorsey i Ruddock spojrzeli po sobie. - Nie, nie powiesił się - powiedział Ruddock. -To było morderstwo, nie samobójstwo. Zadzierzgnięcie. Ford uniósł głowę. - Profesor Novak... - Został uduszony sznurem, doktorze, który następnie zawiązano na belce, dla pozoru. W jego komputerze była nawet notka: „Czas z tym skończyć". Sam pan wie, jak wyglądają takie listy. - Jezu. Jezu Chryste. - Ford napił się łapczywie wody. Zachlapał sobie koszulę. - Doktorze, proszę powiedzieć, skąd pan zna profesora Novaka? - spytał ponownie Ruddock. - Poznali śmy się na konferencji kilka tygodni temu. Był zainteresowany moim wystąpieniem. - Spotkał się pan z nim od tamtej pory? Może go pan odwiedził? -To po prostu... Ford nie był w stanie pojąć sensu kolejnej, szokującej informacji. Usiłował sobie przypomnieć najdrobniejsze szczegóły rozmowy z Novakiem, wszystko, czego dowiedział się o nim od Helen. Czuł gonitwę myśli, jednak nie potrafił ogarnąć znaczenia tego, co mu powiedziano. Śmierć Novaka musiała być przypadkiem -jakiś wariat włamał się do jego domu i... Ale po co w takim razie pozorowano by samobójstwo? - Doktorze? -Hej! Ford odwrócił się w stronę Dorseya, który krzyknął na niego jak na jakiegoś łobuza. Zwilżył sobie twarz wodą i sięgnął po ścierkę do rąk. - Przepraszam - powiedział. - Przykro mi. Ledwie znałem tego człowieka... Prawdę powiedziawszy, miałem się z nim dzisiaj spotkać. - Po co? - spytał z kolei Ruddock, zza stołu. - W jakim celu miał się pan z nim spotkać? Ford zmarszczył brwi, wyczuwając, że policjanci traktują go jako podejrzanego. - Chodziło o... sprawy zawodowe. Trudno mi tak od razu wyjaśnić, zresztą nie sądzę, żeby to panów mogło zainteresować. - Oczekujemy tylko niewielkiej pomocy, doktorze - powiedział Ruddock przybierając z wprawą budzący respekt chłodny, metaliczny ton. Opuścił powieki tak, że z jego oczu znikły refleksy świetnie. Ford utkwił wzrok w żółtej ścierce. - W Willowbrook... Nie wiem, czy panowie znają... - Przypadek Denny'ego? Policjanta, któremu uciął pan nogę? - zapytał dla odmiany Dorsey. - Nie - odparł Ford ledwie dosłyszalnym głosem i poczuł, że się rumieni. -Miałem na myśli coś zupełnie innego. 158 - A co, panie doktorze? Ford popatrzył na swoje odbicie w okularach Dorseya. Miał dość natarczywości policjantów. -Transfer plazmidów i transpozony. - Ciekawe. - Dorsey uśmiechnął się i zdjął okulary, nie wyglądał jednak przez to ani odrobinę przyjaźniej. - O co w tym chodzi? - O mikrobiologię. Gałąź medycyny. Jestem lekarzem, jeśli panowie tego nie wiedzą - odparł Ford. Ruddock rzucił swojemu koledze krótkie, pełne irytacji spojrzenie i przejął zadawanie pytań. - Tuż przed śmiercią profesor Novak chciał poprawić zabezpieczenie swojego domu. Może wie pan, dlaczego? - powiedział. - Oczywiście, że nie - odparł Ford. - Ledwie go znałem. Rozmawialiśmy o biologii. Nigdy nie byłem u niego w domu. Ruddock coś zanotował. - Dla pełnej jasności: niech pan nam powie, doktorze, gdzie pan spędził wczorajszy wieczór? Wyglądało na to, że Ford istotnie jest podejrzany. - Byłem w szpitalu Willowbrook. Czuwałem przy córce, jest bardzo chora. Przesiedziałem tam ostatnie trzy dni. - Aha, w szpitalu. - Ruddock pokiwał głową, czyniąc kolejną notatkę. - Zrozumiałem. - Zamknął notes i powoli wstał zza stołu. - Możemy to łatwo sprawdzić - powiedział Dorsey. - Na razie chcielibyśmy uzyskać pańskie odciski palców, gdyby trzeba było wyeliminować je spośród tych, które znaleźliśmy w domu Novaka. - Już mówiłem, że nigdy tam nie byłem - powtórzył Ford. Dorsey zacisnął usta, tak że przybrały haczykowaty kształt - miały oznaczać zapewne cyniczną minę, godną doświadczonego policjanta. Przez długą chwilę przypatrywał się Fordowi matowymi oczami. - Zgadza się. Już pan to mówił - powiedział. "X Tie rozumiem, Marcus. Są pewni, że to nie samobójstwo? Naprawdę tak po-1N wiedzieli? Ford otworzył drzwi lodówki i zapatrzył się w jej wnętrze, próbując przypomnieć sobie, czego szukał, starając się skoncentrować na tym, jaką następną czynność powinien wykonać. Raz po raz wydzwaniał do Helen, ale przez całe popołudnie była na różnych spotkaniach. Nie potrafił znaleźć sobie miejsca. Usiłował pojąć, co się działo, zrozumieć, dlaczego za każdym razem, gdy myślał, że już nie może być gorzej, było tak. Nie potrafił pogodzić się z tym, że każda szansa ratunku znikała, zanim zdążył z niej skorzystać. Czuł się osaczony, zdławiony. Roz- 159 paczliwie pragnął usłyszeć, że nie jest sam. Prawdę mówiąc, po prostu potrzebował Helen. Gdy wreszcie przyjechała, sprawiała wrażenie równie wyczerpanej jak on. Wciąż była ubrana w kostium do pracy. Poczuł wyrzuty sumienia, że oburzał się na nią za wizyty w Willowbrook. Starała się przecież j edynie pomóc mu, wesprzeć w potrzebie. Skoro przyjechała do niego raz jeszcze, mógł się przynajmniej zdobyć na to, żeby poczęstować ją czymś do picia. - Próbowano upozorować samobójstwo. Tak mi powiedzieli. Ale to na pewno morderstwo. Uduszenie przez zadzierzgnięcie. Helen instynktownie przyłożyła dłoń do gardła. - Zażądali moich odcisków palców i tak dalej. Naprawdę sądzę, że ci cwaniacy szykują mi rolę podejrzanego. - Zażądali od ciebie odcisków palców na miejscu? Tak po prostu? - zapytała. - Nie. Chcieli, żebym pojechał z nimi aż do Commerce. Uznałem, że skoro zależy im na moich odciskach, mogą kogoś przysłać. Stwierdzili, że tak zrobią. Chyba nie byłem dla nich miły. Helen usiadła na kanapie. Wiadomość o śmierci Novaka wstrząsnęła nią bardziej, niż Ford podejrzewał. Przecież ledwie go znała, spotkała go tylko raz. Ford pomyślał jednak, że może jako chirurg patrzył na to z zawodowym skrzywieniem. W jego pracy kontakty z ludźmi u kresu życia były czymś codziennym. Poza tym o wiele bardziej martwił się o Sunny. - Czy... Czy jeszcze coś powiedzieli? - zapytała Helen. - To było włamanie? Skradziono coś? - Nie pytałem, ale nie sądzę. Który złodziej ładowałby się w takie kłopoty? Po co? Przez chwilę obydwoje milczeli. Ford miał nadzieję, że Helen coś odpowie, że rzuci jakąś ideę. Wiedziała, kim jest Novak. Być może jego śmierć miała głębsze znaczenie. Helen jednak siedziała na kanapie w bezruchu, z zaciśniętymi między kolanami dłońmi, najwyraźniej zastanawiając się nad tym samym. Cóż więcej mogła wymyślić? Czy ktokolwiek potrafił przeniknąć tę zagadkę? Zapadła już noc. Niebo nad ogrodem wyglądało jak prostokąt czerni, obramowany przebijającym się przez smog blaskiem lamp ulicznych. Ford czuł, jakby ciemność gromadziła się właśnie wokół niego i wywierała coraz większy nacisk, aby w końcu padł na kolana i poddał się. Czuł krańcowe wyczerpanie. Marzył, by przespać całą noc bez przerwy, obudzić się i stwierdzić, że ostatnich dwóch tygodni w ogóle nie było, że w jego życiu nie zaszły żadne zmiany. Pragnąc powrotu dawnej egzystencji: pracy ze swoim zespołem, poczucia celu, przede wszystkim obecności córki. Jego „poprzednie" życie zdawało się teraz snem, mirażem na pustyni. Wiedział też, że jeśli położy się spać, obudzi się jedynie w mroczniejszym, posępniejszym świecie. Helen wyciągnęła rękę i włączyła światło. - Powiedziałeś im o mieszkaniu w mieście? - zapytała. - O mieszkaniu? - Tym na Haverford Avenue, w którym miałeś się spotkać z Novakiem. - Nie... - Ford zamyślił się na chwilę. - Nie. Chyba od razu założyłem, że o nim wiedzą. Wiedzieli o naszym spotkaniu, więc... - Ale znaleźli Novaka w jego domu w górach, prawda? - Rzeczywiście... Tak, w Kanionie Topanga. Sami o tym wspomnieli. Hej, moglibyśmy tam pojechać! - rzucił i wstał. Helen zmarszczyła brwi. - Do mieszkania Novaka? Po co? - Bo policja może nie wiedzieć o jego istnieniu. Może jest tam ktoś, od kogo zdołamy się dowiedzieć czegoś istotnego. Zdaję sobie sprawę, że to mało prawdopodobne, ale może... Novak utrzymywał kochankę, która wie, o czym chciał ze mną porozmawiać. Ford wyjął portfel z odwieszonej marynarki i pogrzebał w jego wnętrzu. Natrafił na wetknięty w przegródkę karteluszek: „Novak, 21:00, Haverford Ave. 15500 m 12. Kod: XA3747". Podniósł go w dwóch palcach. Helen przyglądała się Marcusowi wzrokiem pełnym napięcia. - W ciemnych, rozszerzonych źrenicach malowała się mieszanina uniesienia i lęku. Ford wyczuwał w niej teraz, tak jak podczas ich pierwszej kolacji w serwującej morskie potrawy restauracji na Ocean Boulevard, całą złożoność, wewnętrzny świat impulsów i pragnień, rzadko uwidaczniający się w jej przemyślanym zachowaniu. W domu naprzeciwko zapaliły się światła. Z drugiej strony ogrodzenia rozległ się odgłos otwieranych drzwi, po czym nastąpiło radosne szczekanie psa. - Dobrze, pojedźmy tam jutro rano — powiedziała Helen. — Może Novak... - Po co czekać? Jedźmy od razu. - Ford chwycił marynarkę. - Marcus, nie możemy... Nie jesteś w odpowiedniej formie... - Helen, policja chyba nie wie jeszcze o tym mieszkaniu, ale na pewno się o nim dowie. Rano może być za późno. Jedziesz ze mną? - Zaczekaj... - Podeszła do niego i ujęła go za łokieć. - Marcus! - Musnęła dłonią jego nie ogolony policzek. Wiedział, że współczuła mu i rozumiała jego położenie, ale nie potrzebował litości. Musiał się czymś zająć. - Jeżeli pojedziesz tam w takim stanie, wystraszysz wszystkich mieszkańców. Doprowadź się przynajmniej do porządku, weź prysznic. Trzeba się do tego odpowiednio zabrać, inaczej... - Objęła go na chwilę. Wiedział, że chciała powiedzieć: „.. .bo inaczej skończymy jak Novak". Przecież przyjechała do niego mimo wyczerpania i obaw. Wiedział, ile może dać z siebie i jak wiele jest w stanie wspólnie z nim zaryzykować. - No dobrze - odparł, zsuwając marynarkę z ramion. - Wezmę prysznic. I napiję się kawy. Zdecydowali się pojechać jej bmw, czerwonym kabrioletem. Ruszyli Bulwarem Santa Monica, następnie skręcili w Pacific Coast Highway, na pomoc. Prowadziła Helen. Ford siedział obok niej w milczeniu, osłaniając oczy przed światłami wozów jadących z naprzeciwka. Usiłował nie myśleć o Sunny walczącej 160 11 -Omega 161 o życie w Willowbrook, bo natychmiast miał ochotę zawrócić do szpitala, by chociaż potrzymać ją za rękę, by dać jej znać, że jest przy niej. Nie był w stanie wyobrazić sobie, że Sunny może obudzić się bez niego, ale jak powiedziała mu Gloria Tyrell, powinien być silniejszy. Musiał znaleźć sposób powstrzymania tego, co się działo - na wypadek, gdyby się nie powiodło doktorowi Lee i Zespołowi Niebieskiemu. Opuścił okno i wciągnął głęboko w płuca słone powietrze. Silny wiatr wpędzał na plażę grzywacz za grzywaczem i zrywał z ich wierzchołków płaty piany. - Helen, wiem, że uważasz... - Słucham? - Odwróciła głowę w jego stronę. - Załóżmy tylko, że jakaś firma farmaceutyczna opracowała antybiotyk nowej generacji - powiedział Ford, nie odrywając wzroku od drogi. - Na przykład jireparat z syntetycznego DNA, o jakim mi mówiłaś, Omegę. Helen zacisnęła usta; Ford wyczuł, że stłumiła westchnienie. - Czy istnieją jakieś powody, dla których mogłaby nie wypuścić go na rynek? -- kontynuował. - Uzyskiwanie patentu, wdrożenie produkcji, cokolwiek? Helen nie odpowiedziała od razu. Wyciągnęła rękę do deski rozdzielczej i nacisnęła po kolei dwa klawisze klimatyzacji. - Teoretycznie... możliwe - odparła wreszcie. - Teoretycznie? Chodzi mi o to, że w pewnych okolicznościach można opóźnić informacje o zsyntetyzowaniu leku, ale w Helical... - W jakich okolicznościach? Tym razem Helen westchnęła. - Po pierwsze, firma musiałaby być pewna, że nikt jej w tym nie ubiegnie, inaczej byłoby to samobójstwo. Jeżeli nawet ten warunek byłby spełniony, w grę mogłyby wejść względy handlowe. - Na przykład jakie? - Ano takie, że opracowanie leku zabiera od ośmiu do dziesięciu lat. - Helen popatrzyła w lusterko. Przyspieszyła, ponieważ zbliżała się do nich wielka ciężarówka. - Razem z kosztami prób klinicznych i całej procedury, oznacza to zainwestowanie z góry trzystu do czterystu milionów dolarów, czasami nawet więcej. Przy tego rodzaju nakładach chce się uzyskiwać maksymalny efekt rynkowy w jak najdłuższym czasie. - Ale patent daje producentowi monopol na czternaście lat, prawda? - Oczywiście. Zanim jednak uzyska się zatwierdzenie leku przez FDA, wiesz - AdministracjęŻywności i Leków, przeprowadzi kampanię marketingową, upora się z kilkoma lipnymi pozwami o naruszenie praw patentowych, mija zwykle co najmniej jedenaście lat. Parę lat później konkurencja może już produkować ten sam lek - „na licencji", jak to się elegancko nazywa - ale nie musi martwić się o odzyskanie kosztów badań rozwojowych. Może więc sprzedawać go za znacznie niższą cenę i opanować cały rynek. - Co to znaczy „cały rynek"? O jakiego rzędu pieniądze chodzi, przynajmniej w przybliżeniu? - Zastanówmy się. Spośród antybiotyków najlepiej sprzedaje się w tej chwili ciproxin, jeden z wyrobów firmy Bayer. Roczna wartość sprzedaży wynosi półtora miliarda dolarów. - Roczna? Półtora miliarda dolarów rok w rok? - Mniej więcej. Oczywiście rynek antybiotyków jest bardzo zatłoczony, ponieważ technologia ich produkcji jest przeważnie dość stara. Podejrzewam, że udział ciproxinu w ogólnym obrocie antybiotykami jest niewielki - trzy i pół, najwyżej cztery procent. Ford spróbował przeliczyć to w myślach. Wychodziło mu, że każdego roku sprzedawano antybiotyki za sumę niemal czterdziestu miliardów dolarów. Jaką część tego rynku mógł zająć lek nowej generacji? Jeden procent? Dziesięć? Dwadzieścia? Do tej pory Ford nie zastanawiał się nad tego rodzaju kwestiami finansowymi. Zawsze myślał o lekach w kategoriach problemów klinicznych i sposobów ich rozwiązywania - medycznych trudności i naukowych odpowiedzi. Tak samo potraktował Omegę. Zastanawiał się, w jaki sposób nowy preparat może pomóc chorym, czy może ocalić im życie. Oczywiście zdawał sobie sprawę z natarczywości firm farmaceutycznych promujących swoje wyroby i skłonności lekarzy ogólnych do ulegania w zbyt dużym stopniu sugestii reklam, ale traktował to zjawisko z pewnym lekceważeniem, jako dowód lenistwa, ignorancji a nawet nadmiernego entuzjazmu ze strony swoich kolegów po fachu. Wypowiedź Helen uświadomiła mu jednak, że za tym wszystkim może kryć się znacznie groźniejsza rzeczywistość. Znów poczuł, że zabłądził do obcego świata wielkich stawek i ukrytych celów. - Mimo to nie rozumiem, dlaczego niekiedy nie rejestruje się wniosku patentowego tak szybko, jak to możliwe? Po co zwlekać? - Zazwyczaj się nie czeka. - Sama jednak powiedziałaś, że mogą zaistnieć inne okoliczności... - Owszem. Przecież mówimy o antybiotykach. Można założyć... nie, to fakt, że na rynku antybiotyków panuje coraz większy głód. Problem opornych zakażeń od lat staje się coraz dotkliwszy, poza tym... Cóż, sam wiesz, że stare leki stająsię z czasem mniej skuteczne. Pamiętaj, że patent otrzymuje się tylko na określony okres, a po jego upływie produkcją leku mogą się już zajmować różne firmy. - Chcesz przez to powiedzieć, że można celowo opóźnić wprowadzenie leku na rynek, aż... - Aż ciproxin, augmentin, rocephin — tak wiele doskonale sprzedających się antybiotyków straci swą skuteczność. Byłaby to bardzo ryzykowna strategia i oczywiście niegodna polecenia, ale w końcu chyba by się opłacała. - A więc pogłoski o Omedze mogą okazać się prawdziwe. - Ford odwrócił się do Helen i oparł dłoń na desce rozdzielczej. - Helical mogło... - Nie, Marcus. Nie Helical. To była młoda firma, potrzebowała czegoś przełomowego, w przeciwnym razie nie miała szans utrzymać się na rynku. Chyba nie... - Ale mogła sprzedać wyniki swoich badań komuś innemu, jakiemuś większemu koncernowi. Może przeprowadzili to w tajemnicy, bo nie chcieli czekać na wzrost ceny akcji, aby się wzbogacić. 162 163 Jechali już w głąb lądu przez pokrytą parkami okolicę w stronę -wzgórz Paci-ic Palisades. - Jesteśmy prawie na miejscu - powiedziała Helen, spojrzawszy na zegarek. )ochodziła dziesiąta. Dom pod numerem 15500 znaj dował siew północnym końcu Haverford Ave-me, gdzie droga tworzyła odosobnioną pętlę, okoloną szeregiem szkockich sosen cedrów. Czteropiętrowy budynek miał wysokie okna i elegancką fasadę o bar-vie złamanej bieli, sugerujące mariaż klasyki i nowoczesności. Nawet jak na stan-lard tej okolicy prezentował okazale. - Hej, zaczekaj chwilę - powiedziała Helen, gasząc silnik i spoglądając zmru-onymi oczami przez szybę samochodu. - Znam ten budynek. Dzieło Freda John-ona. Zgarnął za niego całą stertę nagród. - Jakiego Freda? - Johnsona. Obiekt wybudowano według norm sześciokrotnie ostrzejszych >d tych, jakie stosuje się w rejonach zagrożonych trzęsieniem ziemi, albo coś \i tym rodzaju. Marcus, te mieszkania muszą kosztować co najmniej po siedem-et pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Budynek sprawiał wrażenie przynajmniej w połowie nie zamieszkanego. Nie-tóre okna były zaklejone na krzyż kolorową taśmą. - Novak mówił o nowym domu. To musi być tutaj. - Ford rozpiął pas. -'aczekąj w samochodzie, dobrze? - Marcus, nie chciałabym... - Wiem, ale wystarczy, że ja wtargnę do cudzego mieszkania. Przynajmniej yłem zaproszony. - No dobrze - odparła Helen z westchnieniem. - Ale... uważaj na siebie, obrze? Ford wysiadł z wozu. Na ulicy panowała cisza, przerywana jedynie szele-tem drzew. Wyściółka sosnowych igieł tłumiła jego kroki, gdy szedł do wejścia v rogu budynku. Kamery systemu bezpieczeństwa zostały już zainstalowane. Jedna z nich tkwiła a zewnątrz budynku, druga wyglądała ze środka, tuż za szklanymi drzwiami. Nie posób było zgadnąć, czy działają. Ford przyłożył stuloną dłoń do szkła i zajrzał .o holu. Stały tam paczki z parkietem oparte o ścianę, obok leżała sterta wielkich, apierowych toreb i zwój kabla elektrycznego. Naprzeciw windy była usytuowa-a jeszcze jedna kamera. Z górnej części klatki schodowej padało bladożółte wiatło, oświetlając najniższe stopnie. Klawiatura znajdowała się po lewej stronie wejścia, obok zestawu przyci-ków opatrzonych numerami od jednego do dwunastu, dokładnie tak, jak opisywał to Novak. Ford sięgnął do portfela po kartkę z kodem wejściowym i przyjrzał ię jej w blasku latarni ulicznej. Miał już wystukać cyfry, gdy usłyszał zbliżający się samochód; cofnął się ' parę kroków w cień. Czarny jaguar minął powoli budynek na wyłączonym bie- 164 gu. Nagle rozległ się głośny rytm muzyki, po czym samochód przyspieszył w stronę Bulwaru Zachodzącego Słońca. Marcus wyszedł z cienia i obejrzał się w stronę bmw. Odblask na wypolerowanej szybie skrywał twarz Helen. Cichy szczęk oznajmił, że wprowadzony kod został rozpoznany. Ford pchnął drzwi i wszedł do holu. Jakby za sprawą magii nad jego głową zapłonęło światło. Kamera celowała prosto w niego, zdawałoby się z wyczekiwaniem, jakby był egzotycznym owadem pod lupą. Dostrzegł w soczewce swoje miniaturowe, odwrócone odbicie. Podszedł szybko do windy i nacisnął guzik przywołujący kabinę, poczuł krążącą w jego krwi adrenalinę. Nie miał pojęcia, jakby się wytłumaczył gdyby w mieszkaniu czekała policja. Trudno wyjaśnić przybycie na spotkanie, jeżeli się wie, że osoba zapraszająca nie żyje. Pewnie zostałby przesłuchany; może nawet aresztowany, gdyby nie udzielił właściwych odpowiedzi. Nie mógłby czuwać nad Sunny... Odszedł od windy; uznał, że lepiej pójść schodami. Wchodził na nie powoli, starając się stąpać cicho i wyglądając jakichkolwiek oznak ruchu na górze. Kiedy docierał na kolejne piętra, niewidoczne czujniki wykrywały jego obecność i włączały rzędy dyskretnie schowanych lamp. Korytarze były wyłożone marmurem. Marmur na podłogach, na ścianach, z jakimiś różowymi kamieniami, o inkrustacji przypominającej rzymskie mozaiki. Do mieszkań wiodły podwójne drzwi z drewna o grubych słojach, mające niemal dwa metry szerokości. Opatrzono je ciężkimi, spiżowymi okuciami, co sugerowało, że za nimi znajduje się coś bardziej wytwornego niż zwykłe mieszkanie z dwoma sypialniami. Ford nasłuchiwał dźwięku głosów, muzyki, telewizora - wszędzie jednak panowała cisza. Widać Novak zaplanował spotkanie w całkowitym odosobnieniu. Mieszkanie pod numerem dwunastym usytuowane było na ostatnim piętrze, naprzeciw pojedynczego okna, wychodzącego nad wierzchołkami drzew na czarny ocean. Latarnie statków na horyzoncie migotały i kołysały się jak tonące gwiazdy. Rozległo się stłumione szczęknięcie drzwi samochodu, dał się słyszeć odgłos spiesznych kroków na chodniku. Ford dojrzał maskę czerwonego bmw pod kopułą kołyszących się gałęzi, nigdzie jednak nie było widać ludzi czy wozu patrolowego. Ulica nadal świeciła pustkami. Nagle światła na korytarzu ponownie zgasły. Ford odwrócił się od okna i ruszył ostrożnie w stronę wejścia do mieszkania. Gdzieś z dołu dobiegł stłumiony, mechaniczny szum, można było wyczuć słabą wibrację - zapewne włączył się jakiś kolejny automatyczny system. Budynek naszpikowano cudeńkami techniki, chociaż większość z nich jeszcze nie działała lub pracowała wadliwie. Dlatego właśnie Novak podał Fordowi kod wejściowy. Dziwiło jcayrńe, że chciał urzrL dzić spotkanie właśnie tutaj. Ford był pewny, że mieszkanie będzie zamknięte - cały H« aynek wydawał się pusty, dopiero przygotowywany do zamieszkania. Ujął zdecydowanie jec^nąz klamek i nacisnął. Okazało się, że drzwi są otwarte. Ford uniósł rękę, by zapukać, ale nie wiedzieć czemu zawahał się. We wnętrzu mieszkania panowały ciemności, słychać było tylko wiatr świszczący ponad 165 IH^^^^^^ ¦i dachem. Czyżby nie zdążono jeszcze zainstalować zamków? Przesunął palcem wzdłuż brzegu drzwi. Wyczuł drzazgi i pęknięcia na wysokości rygla. Ktoś się tu włamał. Może ci, którzy chcieli zamordować Novaka, przyszli najpierw tutaj, a kiedy go nie zastali, ruszyli dalej? Ford pchnął drzwi i wsunął się do środka. Było to zapewne największe mieszkanie w całym domu, dwupoziomowe lokum na najwyższym piętrze. Za salonem znajdował się szeroki taras, z którego widać było wypielęgnowane ogrody; na wysokości ośmiu metrów był zwieńczony kopułą świetlika. Mieszkanie w takim domu musiało kosztować miliony, niezależnie od nagród za projekt, i -jak słusznie uważała Helen - kontrastowało z prezencją zaniedbanego, starzejącego się naukowca, którego spotkali na konferencji NIH. Kontrastowało także ze wszystkim, co wiedzieli o Novaku. Ale tak samo można by powiedzieć o jego śmierci. Jedynym meblem był biurowy fotel na kółkach. Obok niego stał na podłodze telefon z automatyczną sekretarką, w towarzystwie pustej butelki po szkockiej whisky i paru plastikowych kubków. Czerwone światełko aparatu migało powoli - ktoś zostawił wiadomość. Ford przykucnął, szukając klawisza odsłuchiwania. Było jednak za ciemno. Chcąc zapalić światito, wstał i już miał ruszyć w stronę wejścia, gdy zamarł w bezruchu. W mieszkaniu był jeszcze ktoś inny. Ford wyczuł ruch, dosłyszał szurnięcie metalowej szuflady, szelest papierów. Odgłosy dobiegały z korytarzyka przylegającego do salonu. Dopiero teraz dojrzał słabą, żółtą poświatę wślizgującą się na wypolerowany parkiet. Zaczął cofać się w stronę telefonu. Musiał zawiadomić policję. Nie miał pojęcia, jak to zrobić, by go nie usłyszano. Przypomniał sobie, że Helen miała telefon w samochodzie. Postanowił wrócić na dół, ale bał się, że j akakolwiek pomoc może przybyć za późno. Za późno dla niego, dla Sunny. Chwycił butelkę po whisky i ruszył powoli w stronę źródła światła. Drzwi były szeroko otwarte. Ford dostrzegł dłonie w rękawiczkach, naciągnięty na głowę kaptur, a dalej dokumenty i teczki wpychane do czarnego, plastikowego worka. Cofnął się o pół kroku. Ocenił, że włamywacz jest sam. Zamierzał zaczekać na niego na końcu korytarzyka, aż ruszy do wyjścia, i uderzyć go butelką z tyłu głowy, w potylicę. Jedno rąbnięcie powinno wystarczyć, żeby pozbawić włamywacza przytomności, pod warunkiem, że nie znajdował się pod wpływem narkotyków. Z umiarem, bez rozbijania czaszki. Ford zawrócił, chcąc dotrzeć do upatrzonego miejsca, nim złodziej skończy ładować papiery. Nie wyczuł w porę obecności jeszcze kogoś... Spray pieprzowy zadziałał natychmiast. Ford miał wrażenie, że jego oczy stanęły w ogniu, topiły się w oczodołach. Ogarnął go niewiarygodny ból. Nic nie widział, nie mógł oddychać. Daremnie próbował krzyczeć. Dławiąc się, upadł na kolana. Rozpaczliwie starał się wciągnąć powietrze w płuca. Resztkami świadomości uzmysłowił sobie, że ktoś przebiega obok niego, że potrąca go. W końcu zwalił się na twarz. 166 Oddychaj, oddychaj. Staraj się... Ford wciągnął powietrze w podrażnione gardło gwałtownie i chrypliwie. - Doskonale. Wdech i wydech. Staraj się wypełnić płuca. Miał wrażenie, że głos należy do Helen. Zmrużył powieki, próbując przyjrzeć się widniejącej nad nim postaci, niczego jednak nie mógł dostrzec przez załzawione oczy. -Hel...? - Nic nie mów, tylko oddychaj. - To ty... Co mi się... Zakasłał, poczuł ogarniające go mdłości. Zamknął oczy, żeby ponownie usunąć łzy, ale znowu napłynęły, gdy tylko uchylił powieki. Dopiero po dziesięciu minutach dźwignął się z podłogi. Helen zaprowadziła go do kuchni i wcisnęła mu w ręce kubek z zimną wodą. Patrzyła, jak pije łapczywie, raz po razie napełniając kubek. Wreszcie mógł zobaczyć jej zatroskaną twarz. - Zaczęłam się denerwować w samochodzie, więc postanowiłam wejść do środka - wyjaśniła. - Co się stało, do diabła? Ford jeszcze raz napełnił kubek pod kranem. Ręce mu dygotały, połykanie sprawiało ból. - Chryste, myślałem... myślałem, że umrę. To chyba był spray pieprzowy. Jest używany przez policję. Jezu. - Wypił jeszcze łyk. - Wszedłem... Drzwi były otwarte, więc po prostu wszedłem do środka. Helen, ktoś tu był. Widziałem, jak ładuje papiery, jakieś dokumenty do torby... -1 strzelił do ciebie gazem? - Nie - czekałem, aż wyjdzie stamtąd... - Wskazał drzwi. - z pokoju. Nagle ktoś inny zaskoczył mnie od tyłu. - Mój Boże! Zdołałeś mu się przyjrzeć? - Nie. - Ford pokręcił głową. - Nie, jak powiedziałem, patrzyłem na tamtego faceta, a w chwilę później zaczęły mnie palić oczy i nie mogłem oddychać. - Biedactwo. - Helen odgarnęła mu włosy z czoła. - Może poczujesz się lepiej, jeżeli przemyjesz oczy wodą. Gdy pięć minut później Ford wyszedł z łazienki, zastał Helen przed oknem w wielkim salonie. Spoglądała na ogród, gdzie wysokie jodły kłoniły się przed wiatrem, rzucając cienie na kunsztownie rozplanowane, kręte ścieżki, fontanny i kwitnące krzewy. Ford podszedł do telefonu. Czerwone światełko automatycznej sekretarki dawno już przestało mrugać. - Odsłuchałam - powiedziała Helen. - Nic się nie nagrało, poza dźwiękiem odkładanej słuchawki. 167 - Szkoda - odparł Ford, rozglądając się po pokoju. - Wyobrażasz sobie, ile musiało kosztować to mieszkanie? Przynajmniej parę milionów. - Może Novak dostał duży spadek? - Kto wie? - odparł Ford, przybierając ironiczną minę. - Odziedziczył parę milionów i władował je w superluksusowy apartament, w którym nie mieszkał. Rozejrzyj się. Nic tu nie ma. Ani mebli, ani obrazów, zupełnie nic. - Czyżby traktował to jako inwestycję? Palisades wyszło z trzęsienia ziemi prawie nietknięte. Może stracił na giełdzie i postanowił przerzucić się na nieruchomości. - Chyba ni e? - Ford odwrócił się i pokręcił głową. - Nie wiem czemu, ale nie sądzę. Helen przeszła do gabinetu. Ford zauważył, że rozpierają stłumiona energia. Podążył śladem Helen i zatrzymał się w progu, wciąż pocierając gardło. Gabinet miał skromne wyposażenie: szafki na dokumenty, sterty książek, biurko i lampa. Podłogę zaścielały arkusze papieru i koperty na dyskietki. Leżało na niej również coś, co wyglądało na zerwany, duży wykres; w ścianie wciąż tkwiły pinezki, podtrzymujące oddarte kawałki papieru. -Nawet jeśli Novak tu nie mieszkał, to przynajmniej pracował - powiedział Ford. - Tak, ale dlaczego? Dlaczego nie w swoim domu? - Chwileczkę... Policjanci z Wydziału Zabójstw powiedzieli mi, że Novak poprawiał ostatnio zabezpieczenia... Może zajmował się czymś... boja wiem, czymś, co chciał utrzymać w tajemnicy. Miał do tego lepsze warunki tutaj, w nowoczesnym budynku niż u siebie, w Kanionie Topanga. <- Jeżeli mu na tym zależało, to i tak nic z tego nie wyszło. Domyślam się, że ktokolwiek się ta włamał, wiedział, czego szuka. Nie sądzę, by pospolitych złodziei mogły zainteresować takie rzeczy. - Zdjęła książkę ze złożonej na półce sterty i gwizdnęła cicho. - Popatrz tylko. „Badania Narodowego Instytutu Zdrowia nad opornością na antybiotyki na świecie". „Oporność na antybiotyki beta-laktamowe u bakterii Gram-ujemnych: globalne trendy i ich znaczenie kliniczne" Sandersa i Sandersa. - A co ty na to? - spytał Ford, wertując kolejny stos publikacji. - „Występowanie opornego na metycylinę gronkowca złocistego w amerykańskich szpitalach wiatach 1975-1991, opanowywanie zakażeń i epidemiologia szpitalna". Cohen, „Epidemiologia lekooporności: implikacje dla ery postantybiotykowej". Novak doskonale wiedział, co się święci. - Ale co to oznacza? Nad czym tu pracował? - Helen odłożyła książkę, którą trzymała w rękach. - Co to? Wskazała płachtę papieru przyklejoną taśmą do gołej ściany. Były to w istocie cztery dopasowane do siebie arkusze, przedstawiające Los Angeles i jego okolice po Okręg Kern i San Diego na południu. Oboje podeszli bliżej. Mrowiem kolorowych szpilek przymocowano rozchodzące się promieniście, wełniane nitki. Na całym obrzeżu planu widniały zapisane maczkiem notatki, zawierające daty, dane lokalizacyjne oraz trzycyfrowe liczby. - Badania epidemiologiczne? - spytała Helen, przykładając palec do ust. - Wtedy, gdy Novak do mnie dzwonił, interesował się czynnikiem etiologicznym. Powiedział, że właśnie patrzy na formularz epidemiologiczny. Może chodzi o przypadki zakażeń gronkowcowych z Willowbrook? - Ford przyjrzał się części planu przedstawiającej South Central. Zorientował się, że chodziło nie o infekcje gronkowcami, lecz dwoinką zapalenia płuc. Sam szpital oznaczała wbita w arkusz czerwona szpilka. Ku kawałkowi kartki na marginesie biegła od niej nitka; na papierze nagryzmolono: „Lynwood, Vernon, Huntingdon Park". Obok każdej z nazw znajdowała się data i liczba. - Novak wszystko odnotował - powiedział Ford. - Jak myślisz, co to za liczby? - Może numery teczek w szafkach? — odparła Helen, rozglądając się po pokoju. - A może nazwy plików w komputerze? - Jeżeli tak zapisał daty, to zaznaczył nawet przypadki sprzed dziesięciu prawie lat- stwierdził Ford, nie odrywając wzroku do planu. - Popatrz: „Loma Alta Pasadena, 8/1987, r. 143; Coronado Street, Placentia, 5/1988, r. 481", a dalej znak zapytania w nawiasie. Po co poświęcał na to czas? - Musimy ustalić, do czego się odnoszą oznaczenia liczbowe, wtedy na pewno dowiemy się o wiele więcej. Taczsfr poszukiwania od szafek na dokumenty. Jednak intruzi zaskoczeni przez Forda dobrali się do nich wcześniej. Szafki wypatroszono niemal doszczętnie; najnowsze teczki z ocalałej dokumentacji pochodziły z 1983 roku. Albo włamywacze zabrali wszystkie późniejsze akta, albo Novak zaczął w pewnym momencie zapisywać swe notatki w komputerze. Komputer, bryłowaty Compaą, miał stację dyskietek oraz czytnik CD-ROM-ów. Helen włączyła urządzenie, ale po kilku minutach prób wprowadzania poleceń odsunęła się zawiedziona od biurka. - Ktoś tu chyba gmerał. Ford zastąpił Helen na tanim, obrotowym fotelu. On również nic nie wskórał. Można było uruchomić system operacyjny, ale przy próbie uzyskania dostępu do którejkolwiek z aplikacji komputer się zawieszał. - Cholera, pewnie jakiś wirus - zresztą sam nie wiem co! - Ford, rozzłoszczony, walnął pięścią w blat, parę arkuszy papieru ześlizgnęło się na podłogę. -Tak niewiele brakowało... - Do czego? — spytała Helen, stojąc za jego plecami. - Czyja wiem? To wszystko musi mieć jakiś sens. O co tutaj chodzi? - Ford rozejrzał się jeszcze raz po zabałaganionym gabinecie, wypełnionym zbiorami różnych informacji. - Nad czym Novak pracował, do diabła?! - Przeganiał dłonią włosy, odetchnął i podjął sprawę na nowo. - No dobrze... Spróbujmy pomyśleć logicznie. - Wstał zza biurka i zaczął chodzić w tę i z powrotem po pokoju, oprowadzany wzrokiem Helen. - Zacznijmy od tego, co o nim wiemy. Podszedł do mnie po konferencji. Był zainteresowany moim wystąpieniem. Zaciekawiły go przypadki z Willowbrook. No dobrze. Zbierał dane... do swoich badań? Prowadził badania epidemiologiczne opornych na leczenie przypadków w rejonie Los Angeles. Zajmował się tym od dłuższego czasu. Może już od... Chyba nie zaczął od pierwszych przypadków, ale moim zdaniem, robił to od dawna. Może nawet 168 169 zanim przestał pracować w Helical. - Przystanął i obejrzał się na Helen. - Powiedziałaś, że zniknął ze sceny, gdy tylko Stern wykupił laboratorium? - O ile mi wiadomo. Nie objął żadnego innego stanowiska. - Kiedy to było? - W dziewięćdziesiątym drugim. - No dobrze. Załóżmy więc, że siedział w tym przez kilka ostatnich lat. Śledził całą prasę fachową, zbierał wszelkie dostępne szczegóły, chociaż nie miał pewnie dostępu do materiałów CDC. Martwił się, że ktoś może odkryć, nad czym pracuje, czego stara się dowieść. - Przystanął ponownie. Nie potrafił zrozumieć, o co chodziło Novakowi. Zaczynała go boleć głowa. - I cóż takiego próbował udowodnić? Nie pojmuję... Chwileczkę! Znów zaczął krążyć po gabinecie. Helen stała nieruchomo, przyglądając się z zaciętą, niemal wrogą miną, jak chodzi w tę i we w tę. Wyraźnie chciała jak najszybciej opuścić mieszkanie Novaka. - Kontaktował się z grupą jakichś ludzi. - ciągnął dalej. - Nazwał ich „innymi", kiedy do mnie dzwonił. Nie, nie tak. Jak to określił? „Muszę skontaktować się z... pewnymi osobami". Tak właśnie powiedział. Z pewnymi osobami. Mówił, że to kwestia zawodowej etykiety, reguł postępowania. Pamiętam, że pomyślałem wówczas, iż zachowuje się jak mason. Jakby należał do jakiegoś tajemnego bractwa, rozumiesz? - Oczywiście - odparła Helen z jawnym cynizmem. - Był wolnomularzem. - Słucham? Wiedziałaś... -Wiem tylko, że siedzimy w mieszkaniu człowieka, którego uduszono. Włamaliśmy się tutaj, a jestem pewna, że tak potraktowałaby to policja, i siedzimy przy zapalonym świetle. Nie mogę powiedzieć, bym czuła się bezpiecznie. Ford popatrzył na znużoną twarz Helen. - Nie odejdę stąd, dopóki się czegoś nie dowiem. - Muszę znaleźć... nie wiem, jakiś trop. Przeszedł przez gabinet i pochylił się przed planem, przyglądając się niezliczonym notatkom. Nie potrafił przeniknąć, według jakiego klucza je formułowano - nawet rozrzut geograficzny wydawał się przypadkowy. Rozpoznał nazwy kilku domów spokojnej starości w okolicach Beverly Hills. Chodziło 0 starców? Ludzi z upośledzonym układem odpornościowym? Być może. Zaznaczono również ośrodki rehabilitacji narkomanów oraz szpitale, prywatne 1 państwowe: klinikę uniwersytecką Harbor, La Pacifica, Soutłiwestern Healthcare Corporation. - Helen, przyjrzyj się - powiedział. - Mamy tu dziewięć, dziesięć... przynajmniej tuzin notatek dotyczących tego roku, nawet tylko tego lata. Jeżeli chodzi o przypadki zakażeń opornych na antybiotyki, niemal połowa z nich wystąpiła w ciągu ostatnich dwóch, trzech miesięcy. Helen podeszła do Marcusa i popatrzyła dokładnie na plan oraz okalające go zapiski. - Prawie przy wszystkich znajdują się znaki zapytania. Moim zdaniem, chodzi chyba tylko o możliwe przypadki oporności na leki. Pamiętaj, to tylko hipoteza. - Hipoteza, w której chodzi o... Chryste, przecież zaznaczono miejsca w całym mieście! Nie tylko Willowbrook, Helen. Nigdy nie chodziło wyłącznie o ten szpital. Te przypadki od początku występowały w całym Los Angeles. - Daj spokój, Marcus, nie może być aż tak tragicznie. Jeżeli w jakimś szpitalu występowały oporne infekcje, dlaczego nikt o tym nie wiedział? Po co utrzymywano by to w tajemnicy? - Nie zawsze sprawa wygląda tak prosto. Pacjentów przywozi się do szpitali z najrozmaitszymi schorzeniami i ranami. Nie zawsze łatwo ustalić, co jest przyczyną zgonu. Poza tym czy będąc szefem prywatnej kliniki, chciałabyś rozgłaszać, że wśród twoich pacjentów doszło do epidemii zakażeń gronkowcem? Mogłabyś przecież na tym tylko stracić. - No dobrze, masz rację. Załóżmy, że Novak odkrył, że problem jest poważniejszy, niż podejrzewaliśmy. Wciąż nie pojmuję, co to nam daje. Nie rozumiem, dlaczego miałoby to cokolwiek wyjaśniać. - Westchnęła i usiadła przy biurku. Ford spojrzał się jeszcze raz na plan, przesuwając palcami po sztywnych arkuszach. W miejscu, gdzie przedstawiony był Park Górski Box Springs we Wschodnim Los Angeles, papier wybrzuszał się na zagięciu, utrudniając odcyfro-wanie umieszczonej tu notatki. Ford przycisnął arkusz do ściany, by lepiej się jej przyjrzeć, - Zaczekaj jeszcze chwilę... - Słucham? - Helen obróciła się z fotelem. - Coś jest pod spodem. Helen wstała, lecz nie ruszyła z miejsca. Ford oderwał jeden z rogów planu, przytwierdzonych taśmą klęjącą. Posypały się szpilki, nagryzmolone karteluszki poleciały na podłogę. Ford doznał strasznego uczucia, że likwiduje wszelkie szansę na odtworzenie dzieła Novaka. W tym momencie ujrzał fotografię. Zdjęcie w bukowej ramce było przymocowane do ściany mosiężnymi wkrętami. Fotografia o osobliwym wysyceniu barw przedstawiała grupę bodajże dziesięciu łudzi, w większości w koszulach z krótkimi rękawami. Podpis u dołu zdjęcia głosił: „Helical, styczeń 1992". Helen podeszła do Forda. Poczuł na karku ciepło jej oddechu. - To tylko zdjęcie - powiedziała niemal z ulgą. Ford utkwił wzrok w postaciach mężczyzn ustawionych w trzech rzędach: w pierwszym siedział Novak z pustym kieliszkiem do wina w dłoni, obok niego znajdował się szczupły, krótko ostrzyżony mężczyzna. Fotografię wykonano prawdopodobnie z jakiejś specjalnej okazji. Ale jakiej? - Hm, zespół badawczy Helical - powiedział Ford matowym tonem. - Novak, Finegold. - Helen zaczęła identyfikować poszczególne osoby. -A to Walter Auerbach. Za Novakiem stoi Lewis Spierenberg. Scott Griffen. Są wszyscy. Novak wchodził w skład zespołu, ale o tym już przecież wiemy. - To tylko zdjęcie - powtórzył z zadumą Ford. - Jedyna fotografia w całym mieszkaniu. Novak zadał sobie nawet trud zamocowania jej za pomocą wkrętów. 170 171 Obejrzał się na Helen. Nerwowe wyczerpanie i wyjątkowy lęk sprawiły, że :zął jej drgać kącik prawego oka. - Wszyscy trzymają kieliszki. Jakaś uroczysta okazja, Helen. Co mogli świę-vać w styczniu dziewięćdziesiątego drugiego roku? - Nie mam pojęcia. Może skończyli właśnie jakieś ważne badania? Ford uśmiechnął się. - Na przykład nad Omegą? Może... Helen ruszyła w stronę wyjścia. Podążył za nią i chwycił jąza ramię. - Może właśnie skończyli wstępne badania? - Marcus, już to przerabialiśmy - odparła, spoglądając mu w oczy. - Pamię-, że Stern wykupił Helical. Omega stanowiła tylko ideę, nawet niezłą, ale nic ęcej niż ideę. Nigdy nie wyszła poza stadium projektowania. - Jak więc doszło do zamordowania Novaka? Dlaczego ktoś włamał się do ;o mieszkania? - Posłuchaj. Jesteśmy tu w apartamencie wartym parę milionów, należącym nieboszczyka. Nie mamy pojęcia, czym się zajmował. Może wplątał się w ja-i trefny interes z nieruchomościami, pożyczył pieniądze od niewłaściwych lu-i, którzy nie mogli doczekać się ich zwrotu? Najprostsze wyjaśnienie. Ford w ogóle nie słuchał Helen, gapił się w fotografię. - Helen, a jeżeli te osoby, z którymi chciał rozmawiać, to inni członkowie społu Helical? - Co takiego? - Kiedy rozmawiałem z nim przez telefon, powiedział mi, że musi skontakto-ić się z pewnymi osobami. Może chodziło o jego współpracowników z labora-ium? - Odwrócił się do Helen. - A co to ma za znaczenie? - Położyła dłonie na jego piersiach. - Marcus, isimy stąd iść. Policja może zjawić się tu lada... W tym momencie zadzwonił telefon. Obydwoje zamarli, wpatrując się w sie-; rozszerzonymi oczami. Ford pospieszył wreszcie korytarzem do głównego koju. Telefon nadal dzwonił. Nie odpowiadaj! - zawołała Helen, ale Ford podniósł już słuchawkę, po iewiątym sygnale. -Halo? Helen ruszyła za nim. Potrząsała głową, modląc się, by się rozłączył, lecz Ford rczowo przyciskał słuchawkę do ucha. Dotarł do niego zdyszany, pełen irytacji >s. Mężczyzna przedstawił się jako Scott i najwyraźniej sądził, że rozmawia z No-kiem. - Jezu Chryste, Chuck, przez cały dzień próbowaliśmy cię złapać. Mam do-5 słuchania twojego głosu z cholernej automatycznej sekretarki. - Rozległo się seciągłe, gardłowe westchnienie i zabrzmiały odgłosy zapalania papierosa. Ford ał już coś powiedzieć, chociaż sam nie wiedział co, gdy mężczyzna rozpoczął iewnątyradę: -Nieważne, i tak rozmawiałem z pozostałymi. Takjakpodejrze-iłem, ze wszystkimi nawiązano kontakt i dano im jasno do zrozumienia, że mimo ecnej sytuacji nie przystąpi się do realizacji postanowień protokołu. Musimy 172 się do tego dostosować. Jesteśmy obserwowani, Charles. Jeżeli chcesz złamać umowę, nie licz na mnie, dobrze? Charles? Charles, jesteś tam? Ford zacisnął dłoń na słuchawce, starając się coś wymyślić. Czuł krew pulsującą w skroniach. - Tak - zdołał wykrztusić w końcu. Na nic więcej nie mógł się zdobyć. Po chwili ciszy, pełnej krańcowego napięcia, nieznany rozmówca chyba zaciągnął się papierosem, po czym przerwał połączenie. Ford odłożył słuchawkę. Helen klęczała obok niego z jakimś dokumentem w ręku. Lewą dłoń przytknęła sobie do ust. - Kto to był? Co powiedział? - spytała wreszcie głosem zniżonym do szeptu. - Przedstawił się jako Scott. - Scott? - Tak, właśnie tak. Zaczekaj chwilę. Pamiętasz zdjęcie? To pewnie Scott Grif-fen. Tak się nazywa? - Możliwe. Co mówił? - Wziął mnie za Novaka. Powiedział, że rozmawiał z pozostałymi o... jakimś porozumieniu. Jakimś protokole. „Musimy się dostosować", tak stwierdził. - Dostosować... - Helen powtórzyła to słowo, starając się przeniknąć jego sens. - Podejrzewał też, że Novak chce „złamać umowę". Helen popatrzyła na Marcusa bez słowa. Obydwoje wstali. - Lepiej już chodźmy - powiedział Ford. 5 I ?ord właśnie wysiadał z buicka, gdy ujrzał Glorię Tyrell, zbiegającą po scho-1 dach na parking dla personelu. Dźwigała naręcze kartonowych pudeł. Za nią podążały Marlene Fuller i Norma Jackson, dwie młodsze pielęgniarki z Oddziału Nagłych Przypadków. - Gloria? - Hę? - Siostra potknęła się i przez chwilę nie mogła odzyskać równowagi; pudła rozsypały się po asfalcie. - Och, Boże! Ford przykucnął, by pomóc Glorii zebrać opakowania. Po policzku zdyszanej pielęgniarki ściekła kropla potu. - Gloria, co tu się, u diabła, wyprawia? - Nie mam pojęcia. Po prostu nie mam pojęcia, panie doktorze. Wszyscy kompletnie powariowali. Ford przez chwilę miał wrażenie, że pielęgniarka wybuchnie płaczem. - Haynes zerwał umowę z firmą zaopatrzeniową- powiedziała rzeczowo Marlene Fuller. -Co?! - Dziś rano. Zaopatrzeniowcy zebrali swoje manatki i odjechali. 173 - I tak nie było z nich pożytku - dodała Norma Jackson. Pracowała w Wil-lowbrook dopiero sześć tygodni i Gloria wciąż trzymała ją pod swoimi skrzydłami. - Dlatego dyrektor ich wywalił. Nie chcieli przyjeżdżać do szpitala. Mówili, że to zbyt niebezpieczne. - Stwierdzili, że muszą wykazać odpowiedzialność wobec swojego personelu - rzekła Marlene. Ford popatrzył na rozmawiające z nim kobiety. - No i co... Idziecie na zakupy? - Potem będziemy musiały przygotować kanapki. Dla trzystu osób. - Nikt inny tego nie zrobi rzekła Gloria, wstając. - Wszędzie brakuje ludzi. Nie ma kilku moich pielęgniarek. Wszyscy trzymają się z dala od szpitala, bo się boją, panie doktorze. - Że mogą coś złapać - uzupełniła Marlene, kiwając głową w stronę parkingu. - Nawet dziennikarze. Miała rację. Tam, gdzie jeszcze niedawno tłoczno było od ekip telewizyjnych i wozów transmisyjnych, panowała pustka, plac zaścielały stare gazety i odpadki jedzenia na wynos. - Poszło o artykuł w jednej z gazet - powiedziała Norma. - Nazwano nas „zadżumionym statkiem" - dorzuciła Marlene. - Zadżumio-ny statek dryfujący po South Centra!, tak nas określono. - Na pierwszej stronie - wtrąciła Norma. - Tylu ludzi wzięło zwolnienia lekarskie, że można by pomyśleć, że to prawda. -Mimo lekceważącego tonu widać było, że Marlene Fuller również jest przestraszona. - A co z... - Ford oparł dłoń na ramieniu Glorii. - Co z Sunny? Pielęgniarka zrobiła niepocieszoną minę. Najwidoczniej z powodu chaosu panującego w szpitalu zapomniała na chwilę o córce lekarza. Uśmiechnęła się, starając się przybrać optymistyczny wyraz twarzy. - Doktor Lee stale nad nią czuwa. Noc spędziła spokojnie... Niech pan idzie na górę, poradzimy sobie same. Ruszyła truchtem po asfalcie, pozostawiając Forda z uczuciem dokuczliwej pustki w żołądku. W holu szpitala panował absolutny zamęt. Większość oddziałów zamknięto dla odwiedzających, którzy jednak stale przybywali do Willowbrook i tłoczyli się wokół okienek recepcyjnych, domagając się informacji o stanie zdrowia swoich ukochanych. Dwie znękane kobiety za ekranami z przeźroczystego tworzywa sztucznego narażone były stale na gniewne krzyki. Dwóch strażników stało obok, bezradnie obserwując, co się dzieje. Większość sprzątaczek z nocnej zmiany nie pojawiła się w pracy. Kosze na śmieci na korytarzach i schodach były pełne lub już przepełnione. Wysiadając z windy, Ford nieomal wdepnął w plamę kawy rozlewającą się powoli po linoleum. Po drugiej stronie wyjścia przeciwpożarowego natknął się na pielęgniarkę z oddziału pediatrii oraz noszowego, kłócących się z całych sił o to, co które z nich powinno robić. Przed Oddziałem Intensywnej Terapii zupełnie obca Latynoska wpadła na niego, zanim zdążył ją zapytać chociażby, co tutaj robi. Ford nie widział jeszcze czegoś podobnego, nawet podczas zamieszek w 1992 roku. Szpital miał wówczas niepełną obsadę, znalazł się w centrum rozruchów i wielu pracowników nie mogło się do niego dostać, ale nikt nie tracił głowy. W obliczu zagrożenia zapanowało ogólne koleżeństwo, z którego był dumny. Obecny kryzys wywołał jednak wręcz przeciwny skutek. Może chodziło o fakt, iż tym razem wróg znajdował się wewnątrz szpitala, nie zaś na ulicach miasta. Willowbrook zostało skalane, co było zarówno przyczyną, jak i konsekwencją trudności. Według ilustrowanego magazynu stało się zadżumionym statkiem dryfującym bez steru. Nikt nie miał jednak pojęcia dlaczego, ani w jaki sposób do tego doszło. Trudno było się dziwić, że morale personelu zaczęło się załamywać. Ford ruszył szybko w stronę pediatrycznego Oddziału Intensywnej Terapii, przeciskając się obok wózka zawalonego praniem, pchanego przez jednego z chirurgów z Zespołu Niebieskiego. Sala Sunny znajdowała się w końcu korytarza. Na drzwiach zawieszono dużą, czerwoną tablicę, opatrzoną symbolem niebezpieczeństwa biologicznego, z napisem: ODDZIAŁ IZOLACYJNY WSTĘP WZBRONIONY. Ford zajrzał do środka przez szybę - łóżko Sunny zasłonięte było foliowym parawanem. Ledwie zdołał dojrzeć zarys ciała córki pod pościelą. Drzwi otworzyły się, pojawił się w nich Simon Lee. Wyglądał na wyczerpanego. Miał podkrążone oczy, jego twarz pokrywał lśniący pot. -Dzień dobry, doktorze. Właśnie chciałem... - Jak się czuje Sunny? Ford podszedł do łóżka i odciągnął jedną z płacht folii. Sunny leżała ze szczelnie zaciśniętymi powiekami i nieobecnym wyrazem twarzy, wyglądającej niczym maska pośmiertna. Ogarnął wzrokiem córkę i pogładził jej włosy. - Jestem przy tobie, kochanie - szepnął. Obok głośno warczał wentylator. - Nie słyszy... Chyba właśnie śpi - powiedział Lee. - Okresowo traci świadomość, tak że trudno to wyczuć. - Trudno wyczuć? - powtórzył Ford, oglądając się na lekarza, który opuścił wzrok na swój blok z kartami obserwacji. - Wydaje się, że paraliż postępuje. Straciła całkowicie zdolność posługiwania się rękami, od ubiegłej nocy nie zauważono, by poruszała dolną połową ciała. Pewnie jej umysł funkcjonuje normalnie, ale nie możemy tego łatwo stwierdzić. Myśl, że Sunny może nie spać i być przytomna, chociaż niezdolna nawet do otworzenia oczu, że była uwięziona w ciele pozbawionym możliwości reakcji -była nie do zniesienia. Ford powiódł palcami po twarzy córki. Musnął powieki, uchylając je tak, że na chwilę pokazały się pod nimi źrenice. Czy Sunny mogła go słyszeć? Widzieć? Czuć jego dotyk? - A co z antytoksyną? Nie skutkuje? - W ograniczonym zakresie, ale... Doktorze, może przejdziemy do mojego gabinetu? 174 175 . ¦ . .¦ ¦•¦, ¦ ¦•¦¦. Ford westchnął i ucałował Sunny w czoło. - Za chwilę wrócę, kochanie, dobrze? Stał nad nią jeszcze przez moment, licząc na cokolwiek, co można by uznać za odpowiedź. Sunny leżała jednak w całkowitym bezruchu. W gabinecie doktora Lee Ford usiadł po drugiej stronie biurka. Podziękował za kawę, którą mu Lee zaproponował. - Właściwie ma pan rację. W dystrybutorze skończyły się kubki, zabrakło również mleka. Mogę umyć swój... - Proszę, niech mi pan tylko powie, co z Sunny. Co się z nią dzieje? - Prawda jest taka, że wkroczyliśmy na nieznane terytorium. - Lee przesunął palcami po wewnętrznej stronie kołnierzyka. W gabinecie było gorąco. Zerknął na panel sterowania klimatyzacji, umieszczony obok okna, ale zrezygnował z próby nastawienia jej na wyższą wydajność. - Muszę być z panem szczery. Z każdym mijającym dniem dane zgromadzone do tej pory na temat podobnych przypadków okazują się coraz bardziej zawodne. Proszę pamiętać, że szybko zdiagnozo-waliśmy rodzaj zakażenia. W normalnych warunkach uporalibyśmy się z nim bez problemu, minęło jednak sześć dni i w najlepszym razie możemy stwierdzić, że się nie poddajemy. - Powiedział pan przecież, że antytoksyna zadziałała. - Tak uważam. Po podaniu pierwszej dawki zaobserwowaliśmy duży spadek stężenia toksyny. Powinienem już dostać kolejne wyniki, ale... - Ale co? - W laboratorium są problemy. Tak przynajmniej słyszałem. - Jezu Chryste. - Powiedzieli, że nie zostały przywiezione zamówione materiały. Poza tym część laborantów... - Poszła na zwolnienia, prawda? - Od rana dzwonię do laboratorium. Problem polega jednak na tym, iż laseczki jadu kiełbasianego nadal są obecne w jelicie Sunny i w dalszym ciągu uwalniają toksyny. Mam również przeczucie, że stężenie jadu rośnie. Dlatego właśnie paraliż postępuje. Sądzę, że zarazki mimo wszystko mnożą się w przewodzie pokarmowym, chociaż zapewne dość powoli... - Lee westchnął. - Domyśla się pan, jakie to ma implikacje. Ford splótł dłonie i popatrzył na swoje stopy. Nie chciał o tym myśleć, lecz nie miał innego wyjścia. Musiał wiedzieć, ile czasu mu zostało. Antytoksynę przeciw jadowi kiełbasianemu izolowano z osocza końskiego poddanego działaniu enzymów. Substancja tak obca biochemicznie organizmowi człowieka zawsze groziła wywołaniem niepożądanych reakcji po krótszym lub dłuższym czasie. Od dwudziestu lat lekarze praktycy nawoływali do stworzenia odtrutki opartej na ludzkim metabolizmie, lecz przemysł farmaceutyczny nie spełnił tych postulatów. - Ile antytoksyny można jeszcze podać Sunny, doktorze? - Nie sposób powiedzieć. Do tej pory otrzymała dwie dawki, czyli łącznie czterdzieści mililitrów. Obawiam się jednak, że pojawiły się już pierwsze oznaki nadwrażliwości. Chodzi mi zwłaszcza o uogólnione wzdęcie jamy brzusznej, we- 176 dług mnie niewątpliwie wywołane obrzękiem. Zaleciłem podawanie środków moczopędnych, ale... - Niech pan nie przerywa. - Ale obawiam się, że obrzęk, mam na myśli gromadzenie się płynu przesiękowego, może oznaczać, że u Sunny rozwinęła się, bądź dopiero się rozwija, reakcja uczuleniowa na antytoksynę. Obrzęk to klasyczny wczesny objaw anafilak-sji. Mówiąc szczerze, obawiam się, że jeśli nadal będziemy pompować serum pacjentce, to znaczy Sunny, możemy wywołać u niej wstrząs anafilaktyczny. Ford poczuł się tak, jakby gwałtownie wyciśnięto mu powietrze z piersi. Nie miał sił zaczerpnąć tchu. Anafilaksja stanowi w uproszczeniu nieprawidłową reakcję na określoną obcą substancję, dochodzi wówczas do raptownego wyrzutu histaminy, powodującej rozszerzenie naczyń krwionośnych i skurcz mięśni gładkich - takich, jakie znajdują się w płucach i sercu. Wstrząs anafilaktyczny stanowi wyjątkowo gwałtowną postać tego samego procesu; może obejmować nagły skurcz oskrzelików, niewydolność krążenia i zapaść naczyniową, prowadząc w rezultacie do zgonu. - W normalnych warunkach prawdopodobieństwo takiego powikłania byłoby niewielkie, najwyżej pi ęć, sześć procent - kontynuował Lee. - Nie zachodziłaby również potrzeba zwiększania dawki antytoksyny powyżej czterdziestu mililitrów. Zwykle stężenie toksyny nie wzrasta po rozpoczęciu leczenia... Ale nie możemy pozbyć się tych cholernych zarazków! Ford nie odrywał wzroku od podłogi. Tak, zarazki powoli zabijały Sunny, a do tego Lee orzekł, że jedyna, ostateczna forma terapii też może jąniedługo uśmiercić. Nabrał powietrza w płuca i starając się zachować spokojny ton, zapytał: - Co pan zaleca, doktorze? Lee odchylił się w fotelu, przymknął na chwilę oczy i westchnął. - Nie możemy dopuścić do wzrostu poziomu toksyny. Nie możemy spisać na straty systemu nerwowego Sunny. Musimy... Musimy... W tym momencie Fordowi przyszło do głowy, że siedzący naprzeciwko niego mężczyzna nie ma nic więcej do powiedzenia, że wyczerpał już swoje możliwości. - Musimy znaleźć sposób usunięcia zarazków z jej organizmu. Ford wstał. - Ile czasu nam zostało, pana zdaniem? - Nie wiem - potrząsnął głową Lee. - W obecnym stanie rzeczy... parę dni, może tydzień. Później będziemy musieli chyba uciec się do bardziej drastycznych środków. Jak powiedziałem, to coś zupełnie nowego. Nie ma żadnych przypadków, do których moglibyśmy się odwołać. - Dziękuję panu. - Ford skierował się do wyjścia. - Doktorze? Lee podniósł się. Jego twarz wyrażała porażkę i przygnębienie. Najwyraźniej zbierał siły do powiedzenia czegoś bardzo trudnego dla siebie. Na swój sposób był dumnym człowiekiem - dumnym ze swoich umiejętności, swojego zawodu, tak samo jak Ford. 12 - Omega 177 - Jestem gotów pierwszy przyznać, że... że Willowbrook to niekoniecznie najodpowiedniejsze miejsce dla Surmy w jej obecnym stanie. Może w innych szpitalach są zespoły... są specjaliści, bardziej doświadczeni w postępowaniu w takich przypadkach. Musimy również pamiętać o naszych technicznych trudnościach. Chcę w ten sposób powiedzieć, że w pełni zrozumiałbym... gdyby chciał pan przenieść córkę gdzieś indziej. Ford zastał swój gabinet zamknięty, a nie miał kluczy. Był zmuszony skorzystać z automatu telefonicznego przy kuchni. Wybrał bezpośredni numer do Helen do pracy. Zgłosiła się jej asystentka. Powiedziała, że pani Wray nie ma i nie wiadomo, kiedy wróci. Ford zadzwonił do swojego domu, licząc na wiadomość na automatycznej sekretarce, okazało się jednak, że Helen nie telefonowała. Wcześniej obiecała, że skontaktuje się z nim natychmiast, gdy dowie się, gdzie można złapać Scotta Griffena. Sama stwierdziła, że jej łatwiej będzie go znaleźć. Griffen był ponoć grabą szychą, gwiazdą pierwszej wielkości w farmaceutyce. Ktoś w Korporacji Sterna powinien wiedzieć, gdzie go szukać. Ford postanowił wrócić do Surmy i pozostać przy niej, aż doczeka się odpowiedzi Helen. Zastanawiał się, ile czasu zabierze jej znalezienie Griffena. Nie zadzwoniła, chociaż był już kwadrans po dziesiątej. Czego zdołała się dowiedzieć? Oczywiście istniała możliwość, że Griffen podobnie jak Novak wycofał się z branży. Utrudniłoby to poszukiwania, zapewne pociągnęłoby za sobą konieczność dalszego wypytywania.... - Marcus? Zjawił się Conrad Allen, chyba świeżo ostrzyżony, w eleganckiej, czarnej koszulce polo pod białym fartuchem. Był pierwszą osobą widzianą przez Forda tego ranka, która nie sprawiała wrażenia zestresowanej. - Cześć, co słychać? - spytał łagodnym tonem. - Jak Sunny? - Nie za dobrze. - odparł Ford, siląc się na uśmiech. - Jest... Jest... Nie zdołał dokończyć zdania. Brzmienie imienia córki wyzwoliło w nim falę emocji, otwierając wewnętrzną otchłań, sprowokowało rzut oka w pustkę, którą byłoby życie bez niej, wywołało przeczucie egzystencji pozbawionej jakiejkolwiek nadziei. Zakrył oczy dłonią. Tylko tak mógł powstrzymać się od szlochu. Allen położył mu dłoń na ramieniu. - Wiem, wiem. Zajrzałem do niej dziś rano. Lee opowiedział mi o wszystkim. Jeżeli... czegokolwiek potrzebujesz, Marcus, powiedz. - Dziękuję. - Ford raz za razem zaczerpnął głęboko oddechu. - Doceniam twoje zainteresowanie. -Napijemy się kawy? Jest jeszcze taka możliwość, o ile samemu sieją sobie przyrządzi. - Allen zaczął prowadzić Forda w stronę kafeterii. - Może nawet znajdziemy coś, żeby ją doprawić, na przykład bourbona albo... - Conrad! Przystanęli. - Conrad! Pamiętasz, mówiłeś o przeniesieniu Sunny do Cedars-Sinai? Allen pokiwał głową i opuścił wzrok na ziemię. - Chcę, żebyś to załatwił, jeżeli możesz. - Marcus... - Miałeś rację, a ja się myliłem. Nie powinienem... Chcę dla niej najlepszej opieki, Conrad. Najlepszej. -Marcus... - Mniejsza o koszty. Więc jak, zorganizujesz to? Allen westchnął i potarł czoło palcami. - Już próbowałem. Rozmawiałem o tym z nimi. Wczoraj. Na wypadek, gdybyś zmienił zdanie. -I? - Nie zgodzili się. Ford utkwił w przyjacielu pytające spojrzenie. - Przepraszam. Okazuje się, że to za duże ryzyko dla szpitala. Wszędzie jest tak samo. Nikt nie chce przyjmować chorych z opornymi zakażeniami. Wszyscy boją się, że dojdzie u nich do tego samego, co u nas. Nie możemy nawet kierować chorych do innych państwowych szpitali. Podobno wydział zdrowia zajął takie stanowisko. - Jakie? - By nie przenosić zakażonych pacjentów. Marcus, chodzi o powstrzymanie rozwoju problemów, o kwarantannę. Każdy szpital ma sobie radzić na własną rękę. Pytałem o to dzisiaj Haynesa. Miał być wydany oficjalny komunikat, ale... -Allen wzruszył ramionami, zrezygnowany. - Sam nie wiem, dlaczego tego nie ogłosili. - Przecież zakażenia nie mają charakteru wewnątrzszpitalnego, czy to do nich jeszcze nie dotarło?! - Ford niemal krzyczał. - Pacjenci trafiają do nas już z infekcjami. Tak samo jest z personelem. W ten sposób nikt nie poradzi sobie z infekcjami. - Wiem, Marcus. - Jeżeli wydział zdrowia chce się odciąć od kłopotliwych pacjentów musi pozamykać szpitale albo urządzić ścisły przesiew i nie przyjmować zakażonych ludzi. Niech się poniewierają na ulicach. - Słyszałem już, że to się zdarza gdzieniegdzie. Pacjentów z gronkowcem pozostawia się bez opieki. Tak, Marcus, twoja hipoteza okazała się prawdziwa. Kontaktowałem się z laboratorium, poprosiłem, żeby się tym zajęli. Wygląda na to, że wszystkiemu winien jest gronkowiec. -1 co dalej? - Wydział zdrowia ma naradzić się z CDC co do strategii postępowania. - Wyśmienicie! Do tego czasu nie mogę się nawet dostać do swojego cholernego gabinetu. - To na pewno nie potrwa długo, Marcus. Nie mogą... - Nie mam czasu. Nie mam czasu! - Ford odwrócił się, podszedł do telefonu i podniósł słuchawkę. - Muszę znaleźć ten lek. Muszę znaleźć Griffena. Jak to zrobić? Jak znaleźć kogoś, jeżeli sienie wie... Jeżeli sienie ma pojęcia, od czego, cholera, zacząć?! Jaki jest ten pieprzony numer... Gdzie mam, do diabła, zadzwonić?! 178 179 - Marcus. - Allen zdecydowanym ruchem położył dłoń na przedramieniu Marcusa. - Spokojnie, spokojnie. Przez chwilę obaj stali nieruchomo. Ford czuł jedynie łomotanie serca. - Czego właściwie szukasz? - spytał wreszcie Conrad. Ford odłożył słuchawkę. - Muszę znaleźć człowieka nazwiskiem Scott Griffen. Doktor Scott Griffen. Pracuje w branży farmaceutycznej, albo przynajmniej pracował parę lat temu. Myślę... Myślę, że jest szansa coś zrobić dla Surmy. Allen popatrzył w milczeniu na Forda, nie ukrywając sceptycyzmu. Czy Griffen rzeczywiście mógłby pomóc Sunny? Czy Ford nie chwytał się brzytwy? - No dobrze, Marcus. Proponuję, żebyśmy zaczęli od ludzi z naszej apteki. Bogiem a prawdą, nie mają teraz wiele do roboty. Znasz Palomę Jimenez? Pracuje w tej branży od wielu lat. Jeżeli ona ci nie pomoże, to pewnie nikt inny. 6 Paloma Jimenez okazała się bardziej pomocna, niż można się było spodziewać. Wyszukała dla Forda broszurę promocyjną opracowaną przez firmę pod nazwą Apex Incorporated. Tak się złożyło, że siedziba korporacji znajdowała się zaledwie parę kilometrów od Willowbrook, w Century City. Folder nosił tytuł: „Horyzonty Apex", i miał na celu wywołanie entuzjazmu dla badań rozwojowych prowadzonych przez firmę, jako i&apexto po angielsku „szczyt, zwieńczenie". W broszurze zamieszczono mnóstwo fotografii ludzi w białych fartuchach, wpatrujących siew mikroskopy lub mieszających jaskrawe chemikalia, obok zdjęć szczęśliwych, zdrowych dzieci, ciężarnych kobiet i wychuchanych staruszków. Na pierwszej rozkładówce znajdowała się fotografia trzech mężczyzn w ciemnych garniturach, wyglądających na biznesmenów, zasiadających za lśniącym stołem konferencyjnym. Podpis głosił: „Dr Arthur T. Ross (Kierownik Działu Personalnego), William B. Donelly (Dyrektor Apex Inc.), Dr Scott R. Griffen (Kierownik Działu Badawczo-Rozwpjowego)". Ford pognał autostradą do Century City, wpadając po drodze do domu. Przypomniał sobie, że gdzieś w garażu był schowany pistolet Carolyn. Latem, pierwszego roku, kiedy przeprowadzili się do Los Angeles, została obrabowana ich przyjaciółka i Carolyn natychmiast kupiła broń, nawet nie pytając go o zdanie. Pokłócili się o to, Ford chciał, by żona zwróciła pistolet, bo wiedział dokładnie, co kula może zrobić z ciałem człowieka, z kośćmi. Wiedział też, że ludzie posiadający broń zwykle giną od strzałów. Krzyczał wówczas: „Nie dopuszczę do tego w naszym domu!". W końcu wybrali kompromis: broń została schowana w garażu. Pozwolił Carolyn zatrzymać pistolet pod warunkiem, że nie będzie łatwo dostępny. Ford odszukał pudełko w głębi metalowej szafki, za starym przenośnym grzejnikiem i stertą narzędzi do zmieniania opon. Brązowe, kartonowe opakowanie było pokryte kurzem, na wierzchu widniała wielka plama oleju. Markę i model pistoletu wydrukowano z boku zwykłą, czarną czcionką: SIG-SAUER 220, KAL. 0,38. Ford rozerwał opakowanie. Pistolet leżał w styropianowej kształtce, mimo lat zaniedbywania nadal wyglądał równie okazale jak w dniu zakupu. Gładki, twardy metal przywodził na myśl polerowane szkło opakowe. Ciężar broni spoczywającej w dłoni dawał poczucie potęgi. „Prosty, typowy pistolet automatyczny", reklamował go sprzedawca. Tanio, dwieście dolarów. Nieco głębiej w pudełku tkwił magazynek, załadowany dziewięcioma nabojami. Ford wsunął go na miejsce, przeładował broń, wycelował w swój cień na drzwiach garażu i usiłował wyobrazić sobie, że pociąga za spust. Wjechał z powrotem na Pico i z łomoczącym sercem skierował się na północ Aleją Gwiazd. Zdecydował już, co ma zrobić, ale wcale się nie czuł przez to lepiej. Rozmowa z Griffenem była najlepszym pomysłem, na jaki zdołał wpaść. Jeżeli ktokolwiek wiedział o zamierzeniach Novaka, to właśnie Griffen. Jeżeli ktokolwiek mógł pomóc Sunny... Włączył radio. Usiłował oddychać głęboko, by zwolnić tętno. Nie chciał zastanawiać się nad tym, jakie szansę ma Sunny czy on sam, z jak wielkimi przeciw-nościami przyszło mu się zmierzyć. Rozmowa z Griffenem stanowiła najbardziej logiczne posunięcie. Ford nie wiedział, czy będzie to krok naprzód, ale uważał, że nie ma nic gorszego niż bezczynne wyczekiwanie na złe wieści. Zamierzał zadać Griffenowi pytania, na które - z czego doskonale zdawał sobie sprawę—naukowiec mógłby nie zechcieć odpowiedzieć. Jeżeli chodziło o aż tak wielkie pieniądze, jak mówiła Helen, jeżeli gra toczyła się o stawkę dostatecznie wysoką, by usprawiedliwić zamordowanie Novaka, jeżeli Griffen zdążył dowiedzieć się o śmierci profesora - być może nie zechce służyć pomocą. Właśnie dlatego potrzebował pistoletu. Jeżeli Griffen nie zechce mówić, trzeba go będzie do tego zmusić. Przyłoży mu pistolet do czoła; a może włoży lufę do ust - niech drań posmakuje zimnego metalu. Ford popatrzył w lusterko wsteczne, w odbicie swoich zmęczonych oczu. Dwa dni się nie golił, a od tygodnia nie dosypiał, przez co wyglądał jak człowiek, który jest zdolny pociągnąć za spust. Musiał liczyć, że Griffen uwierzy w taką ewentualność. W późnopopołudniowym tłoku samochody toczyły się wolno, błotnik przy błotniku, niknąc w zadymionym zmierzchu. Ford miał wrażenie, że minęła cała wieczność, nim dojrzał wreszcie Century City. Wjechał na parking koło Bulwaru Constellation, przeznaczony na krótkie postoje, i przez jakiś czas przyglądał się czterdziestodwupiętrowemu wieżowcowi przy Century Plaża 1, gdzie mieściła się siedziba Apex Inc. Licznik parkingowy przy bramce uruchamiał się po dziesięciu minutach. Później każde sześćdziesiąt sekund oznaczało stratę dwóch i pół dolara - parking był drogi nawet jak na standardy Century City. Mimo pożądanego pośpiechu, Ford stwierdził, że nie może od razu ruszyć się zza kierownicy. Długo wpatrywał się w papierową torbę, do której schował pistolet. Serce wciąż mu łomotało i chociaż działała klimatyzacja czuł się spocony i rozpalony. Ostrożnie włożył dłoń do torby, jak gdyby się spodziewał, że zostanie ugryziony. 180 r 181 ównie powoli wyciągnął broń, czując jej chłód i ciężar. Gdy na nią spojrzał, isnęło mu się serce. Wiedział, że za żadną cenę nie zdołałby przystawić pistole-komukolwiek do czoła, nie mówiąc o wepchnięciu lufy w usta. Jednocześnie k samo wyraźnie uświadomił sobie, że nie ma mowy o zmianie planu. Zacisnął ;zy. Marzył, by móc poradzić się Helen, co do swoich zamiarów. Istniała prze-eż możliwość, że Helen zdołała się już czegoś dowiedzieć. Ale skoro tak, dla-:ego się z nim nie skontaktowała? Dlaczego nie zostawiła wiadomości na auto-atycznej sekretarce? Na pewno wie już coś o Griffenie - przecież jej również ystarczyło zajrzeć do prospektu Apex Inc. Ford nie miał jednak czasu na roztrząsanie tych problemów. Musiał się sku-ć. Przyjrzał się pistoletowi w swej dłoni, jakby to był element układanki. Nie usiał odciągać bezpiecznika. Nie miał jednak pojęcia, czy Griffen nie zna się na oni na tyle dobrze, by to od razu dostrzec. Na pewno wezwałby wówczas straż-ków i wszystko byłoby skończone - dla niego i dla Sunny. Nagle wpadł na pomysł tak prosty i idiotyczny, że mimowolnie się uśmiechnął. Zwolnił blokadę magazynka, wyciągnął go i usunął wszystkie naboje, po-valając im spaść do papierowej torby. Włożył magazynek z powrotem w ręko-ść. Pistolet wyglądał identycznie jak przedtem, ale dla posiadacza zmienił się dnak całkowicie - przestał być narzędziem zniszczenia i śmierci. Ford mógł się raz zdobyć na dowolne groźby, bo i tak nie wyrządziłby nikomu krzywdy. Po-lylił się do przodu i wsunął pistolet z tyłu za pasek. Wsiadłszy do windy, Ford wcisnął przycisk dwudziestego siódmego piętra, 3 czym wlepił wzrok w swoje stopy, jakby zobaczył je pierwszy raź w życiu, [iał zakurzone buty, oba jednakowo, przy czym na czubku lewego - co zauważył zażenowaniem - zaznaczyła się ciemna plama, zapewne z kawy. Widział blisko voich nóg inne pary obuwia, miał jednak nieodparte wrażenie, że wszystkie są i niego odwrócone i że utrzymująjak największy dystans. Były to wyglansowa-;, obszyte podwójnym ściegiem półbuty ludzi sukcesu. W wieżowcu pracowały ;esze adwokatów, maklerów, księgowych. Ford nie był w stanie policzyć, ile osób dzie windą razem z nim, ale nie miał wątpliwości, że wszyscy wpatrują się w nie-5 — w oprycha z trzydziestką ósemką za paskiem. Winda dojechała do dwudziestego piętra. Ubyło kilka par butów... Do środ-i wcisnął się cuchnący potem mężczyzna w niebieskim kombinezonie ekipy tech-cznej. Ford musiał ustawić się tak, by pracownik nie wyczuł broni tkwiącej pod go marynarką. Jedynym ozdobnikiem recepcji Apex była waza z liliami, podświetlona wpusz-conym w mur reflektorkiem, co było niewątpliwie oznaką nieskończonego sa-lozadowolenia. Za czarnym, melaminowym kontuarem stała kobieta, przesła-iając głową trójkątne godło korporacji. Zesztywniała na widok zbliżającego się 3 niej mężczyzny... Ford wysilił się na uśmiech. Może miał na sobie wymięto- szony garnitur, ale przecież był ordynatorem w jednym z głównych szpitali w mieście. Nie miał powodu czuć się onieśmielony. - W czym mogę panu pomóc? - Dzień dobry. Jestem Marcus Ford, ordynator oddziału traumatologii w szpitalu Willowbrook. Kobieta nic nie odpowiedziała. Wpatrywała się beznamiętnie w Forda swymi bladoniebieskimi jak u mewy oczami. - Chciałbym się widzieć z doktorem Scottem Griffenem. - Umawiał się pan na spotkanie, doktorze? - recepcjonistka zmarszczyła brwi. Z jej twarzy zniknął oficjalny uśmiech. Ford zadrżał zdał sobie sprawę, że nie jest przygotowany na tak oczywiste pytanie. Zbyt intensywnie myślał o samym momencie, w którym wyceluje broń w Griffena, że zupełnie zapomniał o opracowaniu planu dostania się wpierw do jego gabinetu. Popatrzył za recepcjonistkę i dojrzał ciąg pozamykanych drzwi. -Hę? - Doktor GrifFen właśnie wyszedł. - Wyszedł? - Ford ponownie skupił wzrok na twarzy kobiety. - Tak. - Wyciągnęła dłoń w stronę wind. - Właśnie zjechał na dół. Ford wypadł z windy na parterze i niemal przewrócił się na neseser ze strusiej skóry, należący do Griffena. Naukowiec odstawił go, by móc swobodniej rozmawiać z jakimś swoim znajomym. Starając się zachować pozory opanowania, Ford minął obydwu mężczyzn i skierował się w stronę wyjścia na Bulwar Constellation. Zatrzymał się przy drzwiach, udając, że sprawdza coś w swoim sponiewieranym notesie. Odliczył do pięciu i zaryzykował rzut oka na Griffena. Naukowiec był szczuplejszy niż na zdjęciu w prospekcie; miał opaleniznę człowieka regularnie grającego w golfa. Najwyraźniej spędzał obecnie mniej czasu w laboratorium. Przyglądając się Griffenowi, Ford spostrzegł wyjście po przeciwległej stronie holu, prowadzące na Century Plaża. Gdyby naukowiec poszedł tamtędy, trudno byłoby go dogonić. Po chwili Fordowi przyszło do głowy, że w istocie łatwiej mu będzie dopaść Griffena na parkingu. Osłoniłyby go samochody, gdyby był zmuszony do wyciągnięcia broni. Mógłby nawet porwać naukowca i kazać mu pojechać w jakieś ustronne miejsce. Ford obmyślał szczegóły nowego planu, gdy Griffen sięgnął po neseser. Dwaj mężczyźni uścisnęli sobie dłonie, po czym Griffen ruszył prosto w stronę Forda. Ten wyszedł na zewnątrz z jak najbardziej beztroską miną, skierował się w stronę swojego samochodu i usiadł za kierownicą - nagle przestał się spieszyć. Nie wiadomo skąd przy GrifFenie pojawił się chłopak w czerwonym uniformie i otworzył drzwi niebieskiego mercedesa. - Jak się pan miewa, panie doktorze? Griffen wymamrotał coś cicho. Szczęknęły przekazywane kluczyki, naukowiec wsiadł do wozu. Ford przyglądał się temu zza kierownicy. Najwyraźniej 183 Griffen nie należał do ludzi zawracających sobie głowę wyprowadzaniem wozu z podziemnego parkingu. Jego czas był zbyt cenny. Oznaczał pieniądze. Ford wyjechał za Griffenem na Bulwar Constellation. Skręcili w lewo, w Aleję Gwiazd, potem jeszcze raz na Bulwar Santa Monica. Ford trzymał się mercedesa, podążając za nim w odstępie kilku samochodów i nie spuszczając oka z głowy naukowca. Gdy wjechali w Beverly Glen, dostrzegł tablicę rejestracyjną samochodu Griffena: 2 HELIX. Była to swoista wizytówka człowieka, który dotarł na szczyt drabiny przemysłu biotechnologicznego i który zapewne wiedział wszystko o twardej grze. Jechali pod górę, przecinając Bulwar Wilshire i docierając do Bulwaru Zachodzącego Słońca. Posesje po obu stronach drogi były coraz bardziej eleganckie, a krzewy i drzewa od frontu coraz bujniejsze. Od pewnego momentu fasady domów całkowicie skryły się za bujnymi kaskadami barwnych pnączy i wypielęgnowanych świerczków. Gdy dojeżdżali do Bel Air, Ford trzymał się jeszcze bardziej z tyłu. Mijali wielkie, kute bramy i tablice obwieszczające o pełnieniu straży przez - proszę, proszę! - Patrol Zbrojny Bel Air. Nie było widać policji, ale Ford dokładnie zdawał sobie sprawę z tego, jak podejrzanie prezentuje się tu jego seryjnie produkowany wóz z pogniecioną karoserią. Schował torbę z pistoletem do schowka na rękawiczki. Droga wiła się pod górę. Co jakiś czas Ford tracił z oczu tylne światła mercedesa. Nagle minął wóz Griffena - naukowiec siedział nieruchomo z lekko przechyloną głową, czekając na otwarcie elektronicznie sterowanej bramy, prowadzącej do jego okazałej posiadłości. Ford podjechał jeszcze kawałek, modląc się, by Griffen nie skojarzył go z parkingiem na Century Plaża. Zjechał na pobocze, zgasił światła i przez parę minut wsłuchiwał się w odgłosy stygnącego silnika. Wszystko przebiegło odmiennie od pierwotnego planu, ale mimo to cel był już coraz bliżej. Znalezienie drogi do świata Griffena, zetknięcie się chociażby z jego obrzeżem, spojrzenie na jego samochód i dom, wyczucie jego bogactwa - to wszystko czyniło Omegę bardziej realną. Teraz, kiedy dotarł pod dom poszukiwanego mężczyzny, nie wiedział, co ma dalej począć. Nie mógł cofnąć się i zadzwonić do drzwi. Byłoby to jeszcze bardziej podejrzane niż nie zapowiedziane naj ście w biurze firmy. Po chwili przyszło mu do głowy, że podobnie jak Novak, Griffen może mieć osobny gabinet — wyładowany informacjami o problemie oporności, o laboratorium Helical, może nawet o samej Omedze. Ewentualność ta sprawiła, że jego serce zaczęło znów łomotać. Podjechał samochodem do bramy posiadłości Griffena i zwolnił, by odczytać numer posesji na krawężniku. Pokonał kolejne dwieście metrów i jeszcze raz zawrócił, rozglądając się za miejscem do zaparkowania wozu. Z boku drogi stało parę wielkich pojemników na śmieci, tuż za nimi rozciągał się cień, rzucany przez szereg eukaliptusów. Chciał uniknąć spotkania z miejscowym patrolem po powrocie z posiadłości Griffena. Osłona drzew wydawała się wystarczająca, więc zgasił światła i wrzucił wsteczny bieg. 184 Skręcił ostro kierownicę, starając się wprowadzić wóz za pojemniki na śmieci. W tym momencie samochód podskoczył i rozległ się trzask gruchotanego plastiku. - Cholera! - zaklął. Cały spięty, czekał na nieuchronne uruchomienie się samochodowego alarmu, jednak zapanowała cisza. Wysiadł z buicka, by się rozejrzeć. Okazało się, że za śmietnikami ktoś już zaparkował niebieskiego pontiaka, przodem do krawężnika. Zgięty błotnik buicka zmiażdżył jego prawe tylne światła. Ford wrzucił bieg, zaparł się o otwarte drzwi i podtoczył samochód kilkadziesiąt centymetrów do przodu. Odłamki plastiku posypały się na uschnięte liście eukaliptusa. Na bagażniku pontiaka widniała naklejka: JEŻELI MYŚLISZ, ŻE WYKSZTAŁCENIE JEST KOSZTOWNE, POPRÓBUJ IGNORANCJI. Ford stał przez chwilę nieruchomo, wsłuchując się w cykanie świerszczy i odległe wycie syreny policyjnej. Nic nie świadczyło, by ktokolwiek w okolicy zainteresował się hałasem. Wyjął pistolet ze schowka. Pięćdziesiąt metrów dalej Earl Rothenburg, najbliższy sąsiad Scotta Griffena, podniósł głowę znad pliku starych gazet, które właśnie wiązał. Dobiegły go odgłosy przypominające stłuczkę przy niezdarnym parkowaniu wozu. Rothen-burg kupił piętrowy dom, coś w rodzaju hacjendy, by uciec od miejskiego tłoku, lecz teraz wszędzie było pełno samochodów, a kierowcy jeździli coraz gorzej. Postanowił zorientować się, co się stało. Wierzeje bramy posiadłości Griffena były osadzone w imponujących, granitowych słupach. Po obu stronach wjazdu ciągnęły się szybko rosnące świerczki, kryjące siatkę ogrodzenia. Ford ruszył wzdłuż żywopłotu, starając się dojrzeć w nim jakiś prześwit czy miejsce, gdzie mógłby przeleźć na drugą stronę, jednak im dalej od bram, tym zapora drzewek stawała się solidniejsza. Już miał zawracać, gdy dojrzał na drodze błoto. Schylił głowę, by mu się dokładniej przyjrzeć. Było wciąż świeże i wilgotne. Obrócił się i spostrzegł, że obok pnia jednego ze świerczków wykopano pod siatką dół. Popatrzył w obydwie strony jezdni. Dzieci? Pies? Przypomniał sobie zaparkowanego w ciemnościach pontiaka, ale uznał po namyśle, że to zbieg okoliczności. Dziura była ciasna, jednak Ford zdołał przecisnąć się na drugą stronę, chociaż rozdarł sobie koszulę i boleśnie otarł plecy. Sięgnął ręką do tego miejsca i poczuł krew pod palcami. Gdy chciał się już podnieść z ziemi, dostrzegł światła nadjeżdżającego wozu policyjnego Bel Air Road. Samochód zahamował przy bramie którejś posesji. Po chwili rozległ się cichy szmer otwieranej bramy. Policyjny wóz wjechał na podjazd, jednocześnie otworzyły się drzwi domu. Ford miał wrażenie, że usłyszał męski głos, ale poprzez zarośla i krzewy nie mógł niczego zobaczyć. Przyciśnięty do ziemi czekał, aż mężczyzna - kimkolwiek był -pożegna się z policjantami i zatrzaśnie z powrotem drzwi. 185 W tym momencie wyczuł słabą, lecz wyraźną woń chlorowanej wody. Ozna-ało to, że gdzieś w pobliżu jest basen, a być może również, że... są otwarte cieś drzwi. Zaczął posuwać się wzdłuż ogrodzenia, wciąż popatrując w stroną imu Griffena. Budynek zbudowano z rozmachem, nie licząc się z kosztami, w stylu stano-ącym mieszanką Franka Lloyda Wrighta i Mięsa van der Rohe. W gigantycznych nach jaśniały ciepłe barwy starej skóry i terakoty, podkreślone tu i ówdzie ekstra-iganckimi płótnami. Widać było z daleka, że Griffen upodobał sobie wielkie abs-ikcje. Z głębi posiadłości rozlegał się pomruk pompy do filtrowania wody w banie. Zachowując ostrożność, Ford ruszył po niewielkim stoku w kierunku domu. Skrył się za niskim żywopłotem. Miał wrażenie, że łomoczące serce wstrząsa łym jego ciałem. Powoli uniósł się, aż zdołał dojrzeć tył budynku. Wypatrzył rowo ociosane, kamienne płyty, nie oświetlony basen, nieporządnie rozstawio-leżaki. Także okna i - odsuwane drzwi balkonowe, otwarte zapewne po to, by mścić do wnętrza trochę wieczornego powietrza. Z miejsca, do którego dotarł, ołał dojrzeć także róg tureckiego dywanu o pysznych barwach, stolik do kawy, yreszcie - samego Scotta Griffena. Naukowiec stał odwrócony plecami do Forda z drinkiem w lewej ręce. Rozma-ał z kimś, gestykulując w urywany, nerwowy sposób, i co chwila unosił szklankę ' ust. W głębi pokoju widać było opalone, kobiece nogi. Ford musiałby się nieco zesunąć, by zobaczyć całą osobę, lecz obawiał się, że sam zostanie dostrzeżony. W końcu to Griffen zrobił krok w prawo, sięgając po karafkę. Ford zobaczył ś, co sprawiło, że zesztywniał wyprostowany, zapominając, że musi pozostać ukryciu. Nie potrafił uwierzyć własnym oczom. Ta kobieta... To była Helen. Uniosła szklankę do ust, upiła łyk i skinęła głową na znak, że zgodziła się ym, co mówił Griffen. Naukowiec znów się przesunął i Helen zniknęła z pola dzenia. Ford opadł na kolana. Ogarnęła go gonitwa myśli; przez głowę przemykały mu lątane sceny z ubiegłych dwóch tygodni. W chwili przeraźliwej przejrzystości lysłu zrozumiał, poczuł, że został zdradzony. Brakowało mu tchu, miał wrażenie, jakaś obręcz ściska mu piersi. W następnej chwili doszedł do wniosku, zupełnie cby usłyszał w głowie czyjś głos, że Helen nie mogła go zdradzić, że po prostu Aiłato, co konieczne: przyjechała porozmawiać z Griffenem. Pomyślał, że w od-żnieniu od niego wpadła najwyraźniej na jakiś chytry sposób, by tego dopiąć, bez trzeby obijania się w ciemnościach z nie naładowaną bronią. Tylko głupiec po-ifiłby się zachowywać tak jak on. Nie zadzwoniła do niego, ale tylko dlatego, że ła zbyt zajęta sprawdzaniem śladów, szukaniem drogi do celu. Ford czuł, że nogi majak z waty, mimo prób racjonalnego uzasadnienia tego, zobaczył. Długo kołysał się w tył i w przód pod osłoną żywopłotu, wpatrując I martwo w pistolet w dłoni. Gdy wreszcie doszedł jakoś do siebie, zawrócił do iury pod ogrodzeniem. 186 Odjechał. Nie zatrzymując się, pokonał zakręty Bulwaru Zachodzącego Słońca, skręcił na północ, na Pacific Coast Highway, dojechał aż do Ventura, wreszcie zawrócił wzdłuż wybrzeża do Santa Monica. Pozbawiony zdolności myślenia, mechanicznie reagował na zmiany świateł i tempo jazdy innych wozów. Odczuwał wyłącznie potrzebę bycia w ruchu, parcia naprzód, jakby płynął na desce po spiętrzonej, czarnej fali, która pochłonęłaby go, gdyby się tylko zatrzymał. Zjadł tłustego hamburgera w przydrożnej knajpce, starając się wypełnić rosnącą w środku pustkę. Po pewnym czasie zorientował się, że dotarł do Bulwaru Lincolna. Musiał przystanąć, zastanowić się. Samochód jakby z własnej woli dowiózł go pod numer 940. Rozejrzał się wokół domu Helen. Ani śladu czerwonego bmw, światło we frontowym pokoju zgaszone. Siedząc w ciepłym, ciemnym wozie, Ford zmusił się, by wrócić myślami do pierwszego spotkania z Helen, na konferencji. Była wtedy tak pewna siebie, tak piękna. Przypomniał sobie późniejsze spotkanie w szpitalu, swoje zakłopotanie i odruchowe odrzucenie myśli, że mógłby wydać się jej pociągający. A przecież miał rację - teraz to dostrzegał. Bo nigdy się nim nie interesowała, chciała jedynie znaleźć się w pobliżu Novaka. Przypomniał sobie zachowanie Novaka: w jednej chwili był otwarty i szczery, w następnej - gdy podeszła do niego Helen z kawą - zamknął się w sobie i zniknął tak szybko, jak tylko mógł. Zamilkł, bo wiedział, że Helen pracuje dla Korporacji Stern. Wiedział, że zależało jej jedynie na wyjaśnieniu pogłosek związanych z Omegą, na ustaleniu, czy Helical rzeczywiście wyrolowało Sterna przed pięcioma laty. Prawdopodobnie już wcześniej bezskutecznie próbowała dobrać się do Novaka. Sama powiedziała, że „piekielnie ciężko go spotkać". Nie udało jej się również nawiązać rozmowy na konferencji, ale gdy tylko zorientowała się, że Novak gotów jest dopuścić do siebie gorliwego lekarza z South Central, on, Marcus Ford, stał się dla niej przydatny. Całą resztę stanowił lukrowany kit. Poczuł ogarniającą go falę palącego upokorzenia na wspomnienie chwil pozorowanej intymności, czułych pieszczot i swojej bezgranicznej ufności. Nawet teraz, gdy zrozumiał motywy Helen, trudno mu było uwierzyć w głębię jej oszustwa, a także w to, jak łatwo i skutecznie manipulowała nim. „Czasami zła znaczy zła", powiedziała, zapewne dając mu w ten sposób ostrzeżenie przed tym, czego zaślepiony miłością nie był w stanie dostrzec. Czasami zła znaczy zła. Powiedziała to, patrząc mu prosto w oczy, pokazując mu swoje nagie ciało i myśląc Bóg jeden wie o czym... Ford zacisnął dłonie na kierownicy. Zacisnął też zęby, tak mocno, że rozbolały go szczęki. Przypomniał sobie, jak Helen mówiła o jego uzdrawiających dłoniach, o sięganiu do wnętrza chorego ciała. Zrozumiał, że bawiła się jedynie własną pomysłowością, inwencją w swej pracy. Wdarła się w jego myśli w sposób dla siebie naturalny - wiedziała, czego chętnie będzie słuchał. „Natęża ranny chirurg stal...". Ford nie był w stanie teraz tego znieść, ale nie potrafił powstrzymać się od wspominania wszystkiego, co się między nimi zdarzyło, nocy spędzonej w jej łóżku, przenikającej go wówczas nieskończonej radości, gładkości jej wonnego ciała... 187 Przypomniał sobie coś jeszcze. Wtedy, u Helen wstał z łóżka i poszedł po marynarkę, żeby upewnić się, że nie zgubił kodu wejściowego podanego mu przez Novaka... Zaczął formułować hipotezę, która zaparła mu znów dech w piersiach. Fakty się kojarzyły coraz szybciej. Jak Helen zdołała wejść do domu Nova-ka? Bez kodu było to niemożliwe. Przypomniał sobie trzaśniecie drzwi samochodu, kroki na ulicy. Jeżeli to była ona, weszła do budynku tuż po nim. Musiała ukradkiem przepisać numer kodu z jego kartki. I ten ktoś, kto napadł go od tyłu... „Zdołałeś mu się przyjrzeć?". Wezbrała w nim zimna wrogość. Podniósł głowę i popatrzył w okno Helen. Usta przepełniał mu ohydny smak taniego mięsa. Nie zastanawiając się, sięgnął po pistolet i załadował wszystkie naboje. Czuł się jak ów mężczyzna z dowcipu, który spadał z wysoka, nie mógł się już zatrzymać. Jeżeli to Helen go zaatakowała, na pewno współpracowała ze złodziejem w mieszkaniu Novaka. „Może poczujesz się lepiej, jeżeli przemyjesz oczy wodą". Ford przycisnął dłonie do twarzy. -Och, Jezu! Helen! Nie chciał, nie był w stanie się z tym pogodzić, lecz gdy tylko popatrzył na sprawy z właściwej strony, wszystkie detale zaczęły do siebie pasować. Starała się opóźnić wyjazd do mieszkania Novaka. „Doprowadź się przynajmniej do porządku, weź prysznic". Prosiła go o to, żeby jej wspólnik miał czas przeszukać mieszkanie. A kiedy upewniła się, że zostały usunięte wszelkie użyteczne materiały, chciała jak najszybciej stamtąd odjechać. Zrozumiał, że przede wszystkim zamierzała pozbyć się go z mieszkania. -Och, Jezu!!! Nie rezygnując z dążenia do obranego celu, Helen zwróciła się teraz w stronę Griffena. Przydatność doktora Forda zapewne ostatecznie się skończyła. Już się do niego nie uśmiechnie. A on? Pewnie więcej jej nie zobaczy, nigdy już nie obejmie, nie wciągnie w nozdrza jej oszałamiającej woni. Wykorzystała go. Pozwolił jej na to. Wcisnął się plecami w oparcie, czując się tak, jakby tonął, z twarzą wykrzywioną w grymasie bezgranicznego użalania się nad sobą. Siedział z pistoletem w dłoni bardzo długo, nie zauważając mijających go samochodów. Z jednego z domów wyszła młoda para; gdy upadły im kluczyki od samochodu, oboje zaczęli ich szukać na kolanach. Rozbrzmiał pijacki śmiech, po nim nastąpiły rozradowane okrzyki. Jakiś dzieciak w baseballowej czapce przeszedł obok, mówiąc do siebie niskim, gniewnym głosem. Wszystko to jednak nie docierało do świadomości Forda. Tuż po pomocy popatrzył na zegarek. Wciąż nie było widać czerwonego bmw. Próbował wyobrazić sobie, że dla zdobycia informacji Helen pieprzy się z Griffe-nem - leży na plecach, wpatruje się w sufit. Dla Sterna, dla pieniędzy. Po pewnym czasie przyszło mu do głowy, że jeśli pieprzyła się z Griffenem, najwyraźniej wpadła na trop czegoś, co było tego warte. Część piąta CAR Santa Monica Ford ocknął się tuż po świcie, obudzony brzękiem tłuczonego szkła. Obok jego wozu zaparkowała śmieciarka, miażdżąc odpadki z całej przecznicy w swoim wielkim, metalowym brzuchu. Słońce rzucało na pustą ulicę pasma żółtego blasku. Ford zamrugał oczami, ziewnął i z zaskoczeniem ujrzał pistolet wycelowany w jego nogę. Zapadł w sen, trzymając go na kolanach, z palcem wciąż na spuście. Całąnoc przesiedział pod domem Helen z lufą przyciśniętądo tętnicy udowej. Zesztywniały i nie ogolony, wysiadł z samochodu. Nie było widać bmw, ale być może Helen wróciła taksówką; może nawet zorientowała się, że sterczy pod jej domem, ale udała, że tego nie widzi. Wszedł do środka i zadzwonił. Odpowiedzi nie było. Oparł się o drzwi, nasłuchując szelestu pościeli czy człapania bosych stóp po podłodze z polerowanych, sosnowych desek. Przypominał sobie spartańsko urządzone pokoje, sofę, na której siedział, pachnącą ziołami kuchnię, sypialnię. Wyobrażał sobie, że znów jest w środku, że leży w łóżku, w którym się kochali; czuł ulotny posmak słodyczy i komfortu, miał wrażenie, że wszystko zdarzyło się dawno temu. A jednak tamte przeżycia wciąż wydawały mu się rzeczywiste. Musiał powtarzać sobie, że uczucia Helen to wyłącznie pozór, element strategii, fragment planu. Nie było żadnego emocjonalnego związku, żadnego romansu - tylko pusta skorupa, równie chłodna i zniechęcająca jak samo mieszkanie. Z sąsiedniego mieszkania dobiegło ujadanie małego psa. Ford ponownie nacisnął dzwonek, ale i tym razem bez skutku. Przyszło mu do głowy, że być może mieszkanie stanowiło jedynie element kamuflażu, zostało wynajęte przez Helen na czas realizacji zadania. Może nawet nie nazywała się Helen Wray. -Nie ma jej. Ford odwrócił się i zobaczył kobietę z jamnikiem pod pachą. Przyglądała mu się przez otwarte do połowy drzwi. Miała na sobie spodnie do joggingu i pastelowo różową koszulkę. Mimo wczesnej pory w jej tonie nie było wyrzutu. — Powiedziała, dokąd... 191 - Chyba pojechała gdzieś w interesach. Pani Wray bardzo często wyjeżdża podróże służbowe. Jeśli pan chce.. .Może coś przekazać? Pies przyglądał mu się czujnie, z położonymi po sobie uszami. - Tak, dziękuję - odrzekł Ford. - Proszę powiedzieć, że jej szukałem. - Chodzi o coś ważnego? Ford odszedł kilka kroków korytarzem i przystanął. Nie, chyba nie - odparł. Przejechał w poprzek Bulwaru Wilshire, w stronę autostrady. Ruch dopiero za-zynał narastać - ranne ptaszki starały się dotrzeć do pracy przed godziną szczytu, odczas postoju na czerwonym świetle wybrał numer telefonu doktora Lee w Wil-wbrook. Chciał go zastać jeszcze przed porannym obchodem. Lee odebrał od razu. - Obawiam się, że nie nastąpiła poprawa - powiedział. - Mamy już wyniki laboratorium. -I? Ford wrzucił bieg i przyspieszył na skrzyżowaniu. Pragnął jak najszybciej ostać się do szpitala, żeby chociaż potrzymać Surmy za rękę, pogładzić ją po varzy, po włosach. Dać jej w jakiś sposób znać, że jest przy niej. - Tak, jak podejrzewałem. Antytoksyna jest skuteczna, ale tylko dopóki utrzy-iuje się w organizmie. Kiedy zostaje zmetabolizowana, poziom toksyny ponowię wzrasta. - Po jakim czasie się rozkłada? ~ Hm... - Rozległ się głośny szelest papierów. - W normalnych warunkach kres półtrwania antytoksyny wynosi około sześciu dni. • - W normalnych warunkach? - Cóż, wydawało się, że uzyskaliśmy poprawę po pierwszej dawce, ale ten an nie utrzymał się długo. W przypadku Surmy możemy chyba liczyć na cztery rai, potem czeka nas stopniowy wzrost stężenia toksyny. Wygląda na to, że mieśmy rację, podając drugą dawkę. - Dzięki niej powinniśmy zyskać kolejne cztery dni, tak? - Hm... niekoniecznie. Obawiam się, że szybkość odnowy jadu może rosnąć. Ford właśnie tego się obawiał. Jeżeli laseczki były zdolne do mnożenia się limo kwaśnego środowiska w jelitach Surmy, tym samym wzrastała ilość toksy-y, a to z kolei oznaczało konieczność podawania coraz większych ilości koń-dej antytoksyny. - Chce mi pan powiedzieć, że zamierza profilaktycznie zwiększyć dawkę? Lee zaczerpnął powietrza. - Będę musiał to przekonsultować - odparł. Jego głos brzmiał o wiele mniej ;wnie, niż życzyłby sobie tego Ford. - Normalnie obyłoby się bez tego. Nie ma ¦esztą sensu podawać naraz dawki większej niż dwadzieścia mililitrów. Jest to ość wystarczająca do neutralizacji każdego stężenia toksyny, które jeszcze nie st śmiertelne. Z drugiej strony wszystko zależy od aktywności bakterii. Jeżeli inożą się dostatecznie szybko, możemy nie mieć. wyboru. W obecnym stadium 192 nie sposób tego określić. Mówiłem już panu, że poruszamy się po omacku, wobec czego czuję się bardzo nieswojo. Muszę przyjmować pewne założenia bez wystarczających informacji. Ford zatrząsł się z gniewu, miał ochotę wrzeszczeć. „Czuję się bardzo nieswojo". A kogo obchodziło samopoczucie doktora Lee, do cholery?! Oparł słuchawkę o piersi i parę razy głęboko odetchnął. Doktor Lee nie był niczemu winny. Prawdę mówiąc, po wystąpieniu zakażeń gronkowcowych Ford czuł się identycznie: był bezradny, pozbawiony możliwości korzystania z dorobku medycyny i stosowania sprawdzonych zasad postępowania. Przez ubiegłe półwiecze szkolenie lekarzy odbywało się przy założeniu, że zarazki są bierne i „głupie". Ponoć nie miały żadnych szans w starciu z ludzką inwencją, bo jeżeli ludzkość była w czymś dobra, to właśnie w wynajdywaniu sposobów zabijania. Fundamentalny pewnik został jednak obalony. Koncepcja „pospolitego" zakażenia, z narosłymi wokół niej niezliczonymi sposobami terapii, zaczynała się okazywać niebezpiecznie zwodnicza. Nadeszła pora, by to właśnie lekarze nauczyli się adaptować do zmian, lecz mało który z nich miał do tego odpowiednie przygotowanie. - Niech pan posłucha, doktorze. Powiedział pan, że może należałoby przenieść Sunny do innego szpitala, gdzie będzie miała lepszą opiekę specjalistyczną. Czy... - Wiem, że tak twierdziłem, ale wydział zdrowia się na to nie zgadza. Zabroniono przenoszenia pacjentów z opornymi infekcjami z obawy przed szerzeniem się zakażeń. - Słyszałem. Myślałem po prostu... - Przykro mi. Dopiero wczoraj dowiedziałem się o tych zarządzeniach. Codziennie jednak kontaktuję się z CDC. Nikt nie wie więcej o laseczkach jadu kiełbasianego. Tak czy owak uważam, że powinniśmy znaleźć czas, by usiąść wspólnie i przedyskutować... ewentualności lecznicze. Ford przymknął oczy. Nie chciał dyskutować o „ewentualnościach", jeszcze nie teraz. Nie chciał nawet słyszeć, co oznacza, ten termin. Nie chciał, by Lee opowiadał mu o swoich wymyślnych, straceńczych metodach leczenia lub oznajmił, że Sunny może wkrótce pogrążyć się w nieodwracalnej śpiączce. Ford musiał wierzyć, przynajmniej jeszcze przez jakiś czas, że jego córka wyzdrowieje. - Może spotkamy się dzisiaj, gdy przyjedzie pan do szpitala — dodał Lee. - W porządku - odparł niechętnie Ford. - Powinienem być za pół godziny. Zatrzymał się przed kolejnymi czerwonymi światłami, na skrzyżowaniu z Bulwarem Santa Monica. Mimo woli ciągle rozmyślał o Griffenie, Apexie i Helen Wray, o tym, jak by się do nich dobrać. Musiał istnieć na to jakiś sposób. - Doktorze? - Lee jeszcze się nie rozłączył. - Mam nadzieję, że wczoraj nie odebrał pan źle moich słów, gdy wspomniałem o możliwości przeniesienia pańskiej córki. Chodziło mi o... pewną ideę. Proszę mi wierzyć, że Sunny ma zapewnione u nas jak najlepsze leczenie. Nie szczędzimy wysiłków, żeby jej pomóc. Lee starał się zachować dobrą minę do złej gry, by natchnąć Forda otuchą. Był to dobrze znany ton. Lekarze często uciekają się do niego, gdy szansę na przeżycie pacjenta maleją, ale są zdania, że nie nadszedł jeszcze czas, żeby powiedzieć rodzinie prawdę. Czasami Ford też tak postępował. 13 — Omega 193 MHM - Oczywiście, jeżeli uważa pan, że należy zrobić jeszcze coś konkretnego dla unny, dołożą wszelkich starań, by tak się stało - mówił dalej Lee. - Obawiam się ;dnak, że w tej chwili reguły gry ustala wydział zdrowia. - Wydział zdrowia - powtórzył Ford. - Właśnie. Może wszystko robią z oporami, ale przynajmniej traktują pro-lem poważnie. No cóż, do zobaczenia niebawem. Rozległ się klakson samochodu za buickiem Forda - światło zmieniło się na ielone. - Nie, najpierw muszę się spotkać z kimś w centrum - stwierdził Ford. - Ma ian gdzieś przy sobie numer do wydziału zdrowia? Marshall West stał tyłem do gabinetu, wyglądając przez okno na Figueroa itreet, niknącą pod Tempie i Four Level Interchange. Milczał przez ostatnich parę ninut ze złożonymi za plecami rękami i patrzył z wysokości ósmego piętra. Jego nasywna sylwetka zasłaniała słońce. Ford miał wrażenie, że milczenie Westa jest ;łą oznaką, ale wyjaśnił wszystko po kolei, wdzięczny chociażby za to, że ktoś echciał go wysłuchać. Ściany zdobiła galeria uśmiechniętych twarzy gwiazd świata lolityki, na czarno-białych portretach: ściskający dłoń Westa burmistrz Ed Koch, lillary Clinton w trakcie kampanii prezydenckiej, senator Hal Burroughs, który lierwszy zatrudnił Westa, kongresman z Kalifornii Henry Waxman, a także Jack Lennedy w swobodnej pozie na zdjęciu sławnego fotografa Irvinga Penna. Ford poczuł ulgę, gdy West odwrócił się wreszcie w jego stronę. - Poproszę o przyniesienie nam kawy. Dobrze, Marcus? Z czym pijesz? - Hm? Ze śmietanką, bez cukru. - Ford zmrużył oczy, bowiem blask słońca »adał teraz wprost na niego. - Marshall. - Może chcesz ciasta? Nawet niezłe, kupujemy je w węgierskiej cukierni gdzieś v pobliżu. - West nacisnął klawisz interkomu. - Nie, dziękuję - rzekł Ford. - Chciałem... - Sally, przynieś nam dwie kawy i kawałek ciasta, dobrze? Dziękuję. West zwolnił klawisz i usiadł w wysokim, obrotowym fotelu. Ford przyglądał się nu z napięciem, próbując odnaleźć na jego twarzy ślad reakcji. Chciał się zorientować, ;zy West uwierzył w to, o czym mu właśnie opowiedział. Czy go w ogóle słuchał? West westchnął, jakby zbierał się do jakiejś decyzji, po czym zastukał w skraj >iurka palcami wskazującymi i jednym szarpnięciem otworzył szufladę. Fordowi >rzemknęło przez głowę, że jego stary przyjaciel z akademii medycznej bardzo atwo nabrał władczego, choć nieco nerwowego stylu bycia wiecznie zagania-lych menedżerów obracających gigantycznym kapitałem. - Zdradzą ci swoją tajemnicę - powiedział West, stawiając przed sobą bute-eczkę tabletek. - Czasami je łykam. - Co to? - Lek uspokajający, dość łagodny, ale kiedy robi się tu bardzo gorąco, pomaga mi. JVybacz, jesteś przecież lekarzem, ale nawet z tej odległości widzą, że wyglądasz... - Wiem, jak wyglądam, Marshall. Jakbym spał w rowie, ale... - Wyglądasz, jakbyś nie spał od tygodnia. - West uniósł dłoń. - Wcale mnie to nie dziwi po tym, co przeszedłeś. Pomyślałem, że może te tabletki pomogą ci wziąć się w garść. - Doceniam to, Marshall, ale nie przyszedłem po receptą. Potrzebuję twojej pomocy... Rozległo się pukanie i sekretarka Westa wniosła na tacy kawę i całą resztą. Przez kilka chwil ciszą przerywało jedynie dyskretne postukiwanie i szczękanie filiżanek, spodków oraz łyżeczek. Wreszcie sekretarka wyszła, obrzuciwszy Westa pogodnym, macierzyńskim uśmiechem. - Proszę, częstuj się - powiedział West, podsuwając Fordowi kawałek ciasta na białym, porcelanowym talerzyku. Ford nie zwrócił nawet na to uwagi. - Marshall, jestem pewny, że ten lek istnieje. Apex go opracował. Nie wiem dokładnie kiedy - może parę lat temu, może dopiero ostatnio. Ale istnieje. Dlatego właśnie przyjechałem do ciebie. Muszę go zdobyć. Sunny go potrzebuje. West, z zakłopotaną miną, przysunął sobie filiżankę kawy. Ford miał nadzieję, że jego przyjaciel nie sądzi, że ma przed sobą wariata. -Rozumiem... Rozumiem twój punkt widzenia. - West upił łyk. - Nie dziwię się, że chwytasz się różnych sposobów, to zupełnie naturalne. - Nie chodzi tylko o mój punkt widzenia. Dziesiątkom, może setkom ludzi grozi w tej chwili śmierć. Sytuacja rozwija się tak, że niedługo pewnie każdy szpital w okręgu będzie przepełniony. Mówimy o życiu mnóstwa ludzi, Marshall. - Wiem, że sytuacja jest poważna. Pod wieloma względami nawet tragiczna. -West pokiwał powoli głową, by zaznaczyć, że przyjmuje do wiadomości zdanie Mar-cusa, ale się z nim nie zgadza. - Nie sądzę jednak, byśmy musieli wpadać w zbyt alarmistyczny ton - mówił swoim spokojnym, zrównoważonym głosem, dzięki któremu zyskał reputacją osoby nie tracącej głowy w kryzysowym położeniu. - Jak rozumiem, sytuacja jest pod kontrolą. Oczywiście nie wnikam w bieżące funkcjonowanie wydziału, zapewne zdajesz sobie z tego sprawą. Moi ludzie twierdzą, że przy zachowaniu należytych środków ostrożności i przesiewie przyjmowanych pacjentów... - Marshall, wyobrażasz sobie przesiew pacjentów na oddziale traumatolo-gii? Większość z nich umarłaby, zanim dostalibyśmy wyniki badań. A rodzące kobiety, a ofiary udarów i zawałów serca? Nie można ich przecież odesłać tylko z tego powodu, że się podejrzewa infekcję. -Mimo to... - Bzdury, Marshall. Można pozamykać wszystkie szpitale w okręgu i wyste-rylizować je od góry do dołu, ale gwarantuję, że w tydzień po ich otwarciu staniemy przed tym samym problemem. Gronkowca jest pełno w całym mieście, a dzieli się swoją opornością na antybiotyki jak tortem. Dopóki fala zakażeń nie wygaśnie, takie przypadki będą trafiały do wszystkich szpitali w stanie, a może i poza nim. Willowobrook stanowił tylko początek. Ford ugryzł się w język. W wydziale zdrowia ma opinię mąciwody. West jednak bez ceregieli zgodził się na spotkanie. W obecnych okolicznościach było to i tak dużo, bo ileż można wymagać w imię starej przyjaźni. 194 JL 195 I - Chcę powiedzieć, że potrzebujemy nowego leku - kontynuował spokojniejszym tonem. - Musimy unieszkodliwić ten szczep jak najszybciej i mamy jeszcze szansę. - Myślałem, że nie wierzysz w cudowne leki, Marcus. — West odchylił się w fotelu i podparł palcem policzek. - Przypominam sobie, że na konferencji NIH sam mówiłeś, że zbyt dużo czasu marnujemy na ich szukanie, a za mało na... - To była... ogólna uwaga. Owszem, nie powinniśmy marnować niezbędnych funduszy i narzędzi, które są o wiele bardziej potrzebne gdzie indziej. Chodziło mi o właściwe wykorzystanie środków. - Właściwe wykorzystanie? - odparł West z uśmiechem. - Czułem, że powiesz coś takiego. Jeżeli ktoś w moim otoczeniu używa słowa „właściwe", znaczy to najczęściej, że chce zwalić odpowiedzialność na kogoś innego. Należy podejmować właściwe kroki, opracować właściwą odpowiedź, ale nie ponieść właściwą... karę, jeżeli wszystko okaże się do chrzanu. - Na pewno nie jest właściwe godzenie się na to, by ludzie umierali - nie wtedy, gdy istnieje szansa, by ich uratować. - Wiem, przez co przeszedłeś - odparł West; uśmiech zgasł na jego twarzy. -Kiedy pomyślę o dwójce moich... - Skinieniem głowy wskazał rodzinne zdjęcie z boku biurka... .mogę cię zrozumieć. Cóż, wiesz, że jeżeli będę w stanie pomóc ci w jakikolwiek sposób, możesz na mnie liczyć. - Musimy dobrać się do Apexu. - Ford wychylił się w fotelu. - Dowiedzieć się, czy zdołali wytworzyć ten lek. Jeżeli tak, trzeba go zdobyć. Dla mnóstwa ludzi będzie to chyba ostatnia szansa, dla Sunny niemal na pewno. - Możemy zapytać Apex. - West zmarązczył brwi. - Wątpię jednak... - Nie ma co pytać, za mało czasu. Najlepiej dostać się do firmy i samemu zobaczyć, co tam mają. A potem ich zmusić, by dali antybiotyk. West pokręcił głową z niedowierzaniem. - Sam nie wiesz, co mówisz, Marcus. Firmę chroni prawo. Wejdziesz i zabierzesz, co ci się żywnie podoba, tylko dlatego, że tego potrzebujesz? To nie Korea Północna. Konieczne są podstawy do działania, dowody przestępstwa. W przeciwnym razie nie ma co liczyć na nakaz sądowy. - Marshall, Apex ukradł technologię leku. Tak naprawdę antybiotyk jest własnością Korporacji Stern. Kiedy Stern wykupił Helical Systems, nabył również prawa do wszystkich wyników badań rozwojowych. Novak, Griffen i ich koledzy zabrali jednak najlepszy kąsek ze sobą. Stern doszedł do takiego samego wniosku, chociaż nie potrafił tego dowieść. Trochę później, myślę, że kiedy sytuacja się nieco uspokoiła, naukowcy z Helical dobili targu z kimś innym i zgarnęli górę forsy. - Myślisz, że chodzi o Apex? - A o kogo innego? Rozmawiałem wczoraj z ludźmi z naszej apteki, w szpitalu. Dowiedziałem się, że Apex rozpaczliwie potrzebuje czegoś przełomowego. Wywalił kupę pieniędzy na badania naukowe, ale skończyło się jedynie na paru wysoce specjalistycznych preparatach. Coś w rodzaju Omegi, antybiotyk opracowany metodą inżynierii genetycznej, jest czymś wręcz idealnym dla tej firmy. Poza tym, do diabła, przecież Scott Griffen jest tam kierownikiem działu badawczego. Ford zobaczył, jak pracująmięśnie na twarzy Westa. Miał wrażenie, że mówi do kogoś, kto udaje, że słucha, a faktycznie nie chce słyszeć słów rozmówcy. W naturze pracy Westa leżało przekonywanie, nie ulegnie cudzym przekonaniom. - Jeżeli to, co mówisz, jest prawdą, Stern mógłby pozwać Apex do sądu. Nie ma jednak żadnych niezbitych dowodów, że Omega istnieje. Możemy tylko zakładać, że ludzie ze Sterna są pewni lub podejrzewają, że tak jest w istocie. Nie chciałbym burzyć twoich nadziei, Marcus, ale musimy zachować realizm. Ford opuścił wzrok na bladozielony dywan i swoje zakurzone, schlapane buty. West nie miał ochoty lub nie mógł mu pomóc. Poza tym miał rację: na istnienie Omegi wskazywały jedynie poszlaki. Skoro Sternowi nie udało się niczego udowodnić, czy można było w ogóle dociec prawdy? Czy dowody były najważniejsze? Skoro tylko istniała szansa uratowania życia wielu ludzi, należało robić wszystko, co możliwe. - Posłuchaj. Novak został zabity, bo chciał udostępnić antybiotyk. Jestem tego pewny. Razem z Griffenem zamierzał się wycofać z zawartego wcześniej układu. Obaj uznali, że tak będzie lepiej. Prędzej czy później policja dowie się 0 całej sprawie. Sam jej o tym powiem, jeżeli będę musiał. - Twoje teorie, chociaż kuszące, to za mało, Marcus. - W tym rzecz, że... - zaczął West. Przerwał mu ostry brzęczyk interkomu. Władczym ruchem wyciągnął rękę 1 nacisnął klawisz. -Tak, Sally? - Samochód czeka na dole, proszę pana. - Dziękuję, zaraz schodzę. Marcus, nie chciałbym cię wyrzucać, ale za dwadzieścia minut mam naradę w ratuszu. West zaczął zbierać dokumenty z biurka. Ford wstał i stanowczym gestem oparł dłonie na blacie. - Chodzi o to, że nie musimy się martwić, do kogo prawnie należy Omega. Jeżeli tylko ustalimy, że Apex nią dysponuje, jesteśmy górą. Oczywiście, jeśli nie zwęszą tego mass media, rozumiesz? Będziemy mogli wymusić ugodę na firmie. - Marcus, nie bardzo... - Zażądamy, by dali nam lek do przetestowania. Pod jakąkolwiek nazwą, która będzie im odpowiadać, w zamian za nieujawnienie prasie całej historii. Nazwijmy to próbą kliniczną. Jeżeli Apex zgodzi się na współpracę, będzie mógł zachować Omegę dla siebie. Jeżeli nie, roztrąbimy, że firma ukrywała istnienie leku, chociaż ludzie praktycznie umierali pod jej drzwiami. W najlepszym razie zepsujemy Apexowi opinię, w najgorszym - Stern odbierze mu Omegę, a połowa kierownictwa powędruje za kratki. West położył przed sobą neseser. Otworzył go i unikając wzroku Forda, w milczeniu zaczął wkładać do niego dokumenty. Przez długą chwilę w gabinecie panowała cisza, aż wreszcie Marshall znieruchomiał, przymknął cierpiętniczo oczy i westchnął. - Wiesz, o co prosisz? - Głos Westa zniżył się niemal do szeptu. - To potężni ludzie. Musiałbym użyć wszystkich wpływów... - Potrząsnął głową. -Nie masz pojęcia, co to oznacza, Marcus. Nie masz pojęcia. 196 ¦ ¦¦¦ m 197 - Chodzi o życie mojej córki - odparł Ford, prostując się powoli. - Zrobię, co w mojej mocy. - West pokiwał głową i wstał. - Nie będzie ła-o, ale spróbuję. Masz moje słowo. "¦ cott Griffen wyszedł na patio z miską rosołu z orzechami kokosowymi. Przy y basenie zastał dwóch mężczyzn. Wpatrywali się w wodę, jakby coś im do niej iadło. Mężczyzna z pistoletem, rudy i krótko ostrzyżony, miał na sobie lekki, sza-garnitur. Drugi, podobnie ubrany, był chudy, łysiejący i przystojny jak astronau-Griffen, całkiem zaskoczony, nie potrafił przez chwilę wydobyć z siebie głosu. - Nieźle pachnie. Tom ka gai, prawda? — powiedział mężczyzna z pisto-em. Griffen kiwnął głową. - Nie ma nic lepszego nad tajskie potrawy, niech się schowa kuchnia francu-i. Ludzie twierdzą, że Francuzi gotująnajlepiej, że to haute cuisine, aleja uwali, że jedynie Tajowie potrafią przyrządzać potrawy - dzieła sztuki. - Mocno przyprawione i trochę za gorące - skomentował astronauta. - Polemizowałbym - odparł mężczyzna z pistoletem, unosząc brwi. Można by odnieść wrażenie, że para intruzów znalazła się przy basenie przez :ypadek, i jakby im samym nie sprawiało to najmniejszej różnicy. Griffen zro-krok w tył i natychmiast zdał sobie sprawę, że popełnił błąd. - Dokąd się wybierasz? - Nieznajomy wycelował w niego niewielki pistolet laciągniętym na lufę... smoczkiem. - Pytam, do diabła, gdzie cię niesie? Mężczyzna zadawał pytania przyjaznym tonem, jakby rzeczywiście liczył na powiedź. Griffen podniósł do góry wolną rękę, rozchlapując trochę zupy. -Ja tylko... - Nie wchodź do domu, zostań z nami. Jedz zupę, pewnie zaczyna stygnąć -wiedział astronauta. Griffen wlepił wzrok w miskę. - Mówię poważnie. Jedz. Nie chciałbym, żeby się zmarnowała. Nie spuszczając wzroku ze smoczka, Griffen wmusił w siebie łyżkę białawej ąy. Dziesięć minut wcześniej umierał z głodu, lecz teraz ledwie był w stanie ;ełykać. Potrafił myśleć wyłącznie o tym, co spotkało Novaka, co usłyszał od biety ze Sterna. - Ładnie tutaj - powiedział astronauta. - Mieszkam dalej, w Dolinie, ale tu t lepsze powietrze. - Czego chcecie? - Zapytał Griffen. Zdołał wreszcie przemówić. Mężczyźni ominęli okrągły stół ogrodowy, na którym gospodyni, pani Me- tidez, nakryła do kolacji. Griffena wciąż hipnotyzował widok pistoletu zakoń-Dnego kawałkiem miękkiej gumy. Bał się, że każą mu ssać smoczek. - Jak to się stało, że sam się kręcisz po kuchni? - spytał mężczyzna z bronią. 198 - Zwykle... tego nie robię. Lubię gotować, kiedy nie ma żony. Tajskie potrawy. Moja żona nie może jeść ostrych rzeczy. Nie służą jej. - A co z gospodynią? - Słucham? - Co z gospodynią? - powtórzył mężczyzna z pistoletem. - Nic nie pichci? - Pani Menendez nie lubi przyrządzać azjatyckich potraw. Nie podoba jej się ich zapach. - Dasz wiarę? Cholerne Meksy. - Człowiek z bronią potrząsnął głową. - Nie słyszeli o niczym poza czosnkiem i cebulą. - Zwolniłeś ją wcześniej z pracy? - zapytał astronauta. Griffen skinął głową, wciąż nie spuszczając wzroku z broni. Przez chwilę panowało milczenie. - No, co jest? - spytał mężczyzna z pistoletem. Podążył za wzrokiem Griffena, podniósł broń i popatrzył na smoczek. - O to ci chodzi? Griffen przytaknął. - Wspaniała sprawa, nie? - Intruz utkwił w smoczku spojrzenie pełne rozbawienia i zachwytu. - Aż trudno uwierzyć, ale ten bajer rzeczywiście tłumi huk wystrzału. Pamiętaj, że to tylko gówniana dwudziestka dwójka. Na większej spluwie ten numer nie przechodzi. - Przeniósł wzrok na Griffena, który dostrzegł, że nieznajomy ma na źrenicy lewego oka skazę w kształcie przecinka. - Jak się chodzi z tłumikiem... Gdy na przykład zgarną cię gliny, zaczynają wypytywać, z czego żyjesz, ale nikt nie zwraca uwagi na gumowy cycek. Oczywiście gdy się wsadza broń do kieszeni, w olstro, gdziekolwiek, smoczek idzie w odstawkę. Do diabła, to gówienko można nawet połknąć. -Jeżeli się podejdzie dość blisko i wsadzi kulkę we właściwe miejsce, nawet nie potrzeba dużej spluwy - dodał astronauta, pochylając się do przodu. - Jak się wygarnie z dwudziestki dwójki w łeb, pestka nie wylatuje nawet na drugą stronę. Obija się w środku jak w puszce po konserwach i robi z mózgu jajecznicę. A jak się trafi na mięciuchne miejsce, duży bebech czy sadło na bokach, sam cel tłumi hałas. Widzisz, jaka dziś noc? Trochę wiatru, drzewa szeleszczą, nikt niczego nie usłyszy. Rozumiesz, o czym mówię? - O to... O to wam chodzi? - Griffen odstawił miskę na stół. - Chcecie mnie zabić? - Nie podniecaj się tak. - Astronauta pokręcił głową z uśmiechem. - Słuchaj, może usiądziemy? — Intruz oparł obydwie dłonie na stole i spojrzał Griffenowi w oczy ze spokojnym, niemal przyjacielskim wyrazem twarzy. - Jasne, masz rację, nie zjawiliśmy się tutaj bez przyczyny - kontynuował tonem zachęcającym do rozmowy. - W istocie chcę ci zadać kilka pytań dotyczących Apexu, dowiedzieć się, co sądzisz o interesujących mnie kwestiach. Zajmie to najwyżej parę minut i damy ci spokój. Griffen przeniósł spojrzenie z jednego mężczyzny na drugiego. Po raz pierwszy przyszło mu do głowy pytanie, dla kogo pracowali. Novak już dawno wyrażał obawy, że wieści o Omedze rozniosą się, że wokół nich mogą zacząć węszyć inni zainteresowani gracze - dlatego właśnie przeniósł się do Palisades. 199 - Dobrze. Co chcecie wiedzieć? - spytał Griffen. - No, liczyliśmy, że opowiesz nam co nieco o swojej pracy nad lekami anty-sensowymi. Griffen odprężył się nieco. Dowiedział się wreszcie, czego chcą od niego. - Lepiej stawiajcie konkretniejsze... - Konkretnie interesują mnie, a właściwie mojego pracodawcę, twoje osiągnięcia w syntezie DNA, zwłaszcza wytwarzanie leków opartych na kwasach nukleinowych, mających paraliżować lub zabijać bakterie. - Chodzi o antybiotyki? Astronauta skinął głową. Pozwolił Griffenowi namyślić się nad odpowiedzią, lecz jego oczy straciły przyjazny wyraz. Naukowiec zaczerpnął powietrza. - Obawiam się, że nie... Urwał, gdy astronauta wzniósł ostrzegawczo palec. - Aby oszczędzić nam wszystkim czasu, może powinienem najpierw wyjaśnić, że na to pytanie istnieje właściwa i niewłaściwa odpowiedź. Intruz uśmiechnął się, odchylił na oparcie i pogodnie dał głową znak Griffenowi, by ciągnął dalej. Badacz przełknął ślinę. - Hm, nie... nie wiem, jaka jest waszym zdaniem właściwa odpowiedź. Powiem prawdę. Wszystko, co wiem. Apex jest zainteresowany preparatami triplek-sowymi i antysensowymi, ale zawsze... zawsze ciekawiło nas bardziej to, w jaki sposób ludzkie komórki... Astronauta odwrócił twarz w stronę swojego kompana. Gdy znów obejrzał się na Griffena, na jego twarzy malowała się nieszczęśliwa mina. Nagle chwycił ze stołu miskę z zupą i uderzył nią z rozmachem naukowca w twarz. Obrócił naczynie, przyciskając je z całej siły. Griffen nawet nie drgnął, odchylił się jedynie pod naporem napastnika. Incydent skończył się równie szybko, jak się zaczął. Pusta miska wylądowała na stole, astronauta otarł rękaw zachlapany zupą. Przez moment Griffen nie mógł rozkleić powiek, zlepionych bulionem z drobinami orzechów i mięsa. Gęsta ciecz spływała mu po szyi za koszulę. Drżącymi palcami wydłubał z ust źdźbło palczat-ki. Wyczuł posmak krwi. - Proszę, nie róbcie mi krzywdy -jęknął. Drugi z napastników uniósł pistolet i delikatnie possał smoczek, nie spuszczając z oczu Griffena. - Scott... Scotty? - powiedział po chwili astronauta, z nutą zawodu w głosie. - Czy mówi ci coś nazwisko Charles Novak? Griffen zamarł. - Oczywiście - odrzekł. - Był... Pracowałem z nim w Helical Systems. - Helical - powtórzył astronauta, jakby przypomniał sobie tę nazwę. - Naturalnie.. . naturalnie. Cóż, to straszne, ale z żalem muszę stwierdzić, że stary mo-czymorda kopnął w kalendarz. - Tak - powiedział głuchym głosem Griffen. Rozpaczliwie starał się przypomnieć sobie, czy o morderstwie Novaka pisała prasa, czy powinien wiedzieć to, co wie. - Tak, słyszałem. 200 - Odebrał sobie życie - dodał mężczyzna z pistoletem, wyjąwszy smoczek z ust. - A Helen Wray? - zadał kolejne pytanie astronauta. -Nie żyje? - Żyje, o ile mi wiadomo. Na razie. - Mężczyzna zerknął na Griffena. - Wyglądasz na zdenerwowanego. - Nie... Staram się zrozumieć, o co chodzi. - Nieprawda. Przejąłeś się, bo myślałeś, że Helen Wray zginęła. Dlaczego miałaby nie żyć? - Była tutaj zeszłej nocy - odpowiedział Griffen. Astronauta uniósł brwi. - Gadasz od rzeczy, panie doktorze. - Przepraszam. Przez chwilę, kiedy wymienił pan jej nazwisko... Była tu zeszłej nocy, a ja pomyślałem, że chcecie mi powiedzieć... - Pieprzyliście się? - Przepraszam? - Pytałem, czy się pieprzyliście. Ty i pani Wray. Czy odbyliście stosunek seksualny? - Nigdy przedtem jej nie widziałem. - Nie o to pytałem: -Nie, nie robiliśmy tego. - Na pewno była to dla ciebie niespodzianka. Żona poza domem, i tak dalej, a tu nagle wpada taka fajna babka. Czego właściwie chciała? Griffen odwrócił głowę. - Posłuchaj, Scotty powiedział astronauta, zniżając głos. - Wiem, że ciężko ci o tym mówić, ale dlatego przyjechałem do ciebie osobiście. Nie dzwoniłem ani nie przefaksowałem ci listy pytań. Zadaliśmy sobie tyle trudu, bo wiedzieliśmy, że będzie ci ciężko. - Urwał na chwilę, czekając, aż do Griffena dotrze sens jego słów. - Pytam więc jeszcze raz. Czego... chciała... Helen... Wray? - dokończył gardłowym pomrukiem, cedząc każde słowo z osobna. Griffen nadal nie odpowiadał. Zesztywniał cały, dygotał z przerażenia. Nie chciał powtarzać, czego dowiedział się od Helen Wray, ponieważ musiałby się wdać w dyskusję na zakazany temat. Gorączkowo starał się wymyślić jakieś prawdopodobne kłamstwo. - Chodźmy do środka - powiedział astronauta. Przeszli do kuchni, zamykając drzwi wejściowe. Mężczyzna z pistoletem ustawił Griffena przy zlewie, jak tarczę. Naukowiec popatrzył na resztki posiekanych warzyw, paski kurzej skóry, świeże korzenie przypraw, wielki kuchenny nóż. Dostrzegł karteczkę od żony na drzwiach lodówki: „Nie zapomnij o grejpfrutach!" Fragmenty minionego życia, oddalające się od niego z prędkością światła. - Piękna robota - skomentował uzbrojony mężczyzna, rozglądając się po kuchni. Astronauta podszedł do mikrofalówki, nacisnął guzik. Drzwiczki otworzyły się. Mężczyzna zamknął je i spróbował ustawić urządzenie na rozmrażanie. Obejrzał się przez ramię na Griffena. - Jak to działa? Powiedzmy, że chciałbym odgrzać trochę mięsa. 201 - Za... zamrożonego? - Nie. Świeżego. Zbyt wystraszony, by trzeźwo myśleć, Griffen przeszedł po meksykańskiej terakocie i nacisnął po kolei dwa guziki. - Tym ustawia się temperaturę, a tym - czas* - Dobrze - skwitował astronauta. Mężczyzna z bronią znów przyciągnął Griffena do zlewu. Astronauta ujął w rękę wielki nóż. Drugi z napastników wypuścił powietrze przez nos i przyłożył naukowcowi pistolet do skroni. Griffen poczuł na skórze chłód gumowego smoczka. Intruz z bronią milczał. Wreszcie odezwał się astronauta: -No dobrze, Scott, powiem ci, co zamierzam zrobić. Jesteś mańkutem, prawda? - Wyciągnął nóż w stronę Griffena, który skinął głową i wystawił przed siebie delikatną dłoń. - Zauważyłem, kiedy jadłeś... - Tom ka gai - podpowiedział mężczyzna z pistoletem. - Zgadza się, tom ka gai. No dobrze. Oto, co zrobię. Obetnę ci prawą rękę. -Znów wyciągnął nóż przed siebie. - Utnę ją tym nożem i odgrzeję w tej eleganckiej, japońskiej kuchence. - Obejrzał się na swojego kompana, przeniósł wzrok z powrotem na Griffena i uśmiechnął się. - I jak ci się to podoba? Pamiętaj, nie minie cię ta przyjemność, j eżeli nie przestaniesz udzielać niewłaściwych odpowi e-dzi. Usmażę twoją cholerną łapę, a potem zmuszę cię, żebyś ją zeżarł. Więc jak? Griffen poczuł rozlewające się w kroczu ciepło. Opuścił wzrok, świadom piekących łez wstydu i strachu. - Proszę, o Boże, nie... - zaczął bełkotać. - Och, Jezu, Jezu... Astronauta przemierzył jasno oświetloną kuchnię i przycisnął Griffenowi nóż do twarzy, płazem, uważając, by go nie zaciąć. Nie chciał zostawiać śladów. - Potrawa pewnie nie dorówna tajskim, ale zapowiada się interesująco. Zawsze to coś nowego. - Błagam, błagam... - No dobrze, Scotty, przygotuj się na pytanie. - Zlał się w gacie! - zawołał mężczyzna z pistoletem, patrząc na podłogę. -Nie wleź w jego siki! - Zamknij się, bałwanie! - uciszył go astronauta. - A teraz pytanie za prawą dłoń i dwa tygodnie w Acapulco. Czego chciała ta Wray? Pamiętaj, że nie wolno ci się pomylić, Scotty. Nie tym razem. - Pracuje dla Sterna. Stern chce mieć Omegę - wybełkotał Griffen. - No proszę! Wiedziałem, że sobie ppradzisz, Scotty. - Astronauta odsunął się o krok i przez chwilę oddychał spokojnie. - Poszło ci nie najgorzej. Griffen pokręcił głową. - Nie było źle - zawtórował swojemu kompanowi mężczyzna z bronią. Griffena ogarnęły konwulsyjne dreszcze. Usta wypełniała mu gorycz żółci; czuł, że uginają się pod nim nogi. - No dobrze, już prawie skończyliśmy - powiedział astronauta. Przysunął się znowu do naukowca i ująłjego podbródek w lewą dłoń. - Scott? Słuchaj mnie, Scott! Griffen spróbował opanować dygotanie. - Masz powtórzyć mi, czego się od niej dowiedziałeś. Jeżeli tylko... - Korporacja Stern... Jej dyrekcja uważa, że Omega powinna należeć do nich. - Griffen zaczął mówić gorączkowo, nie chcąc słuchać tego, co mu mogło grozić. -Kiedy kupili Helical... lek już wtedy nadawał się do wprowadzenia na rynek. Pozostawały jeszcze testy, próby kliniczne, ale praktycznie prace były ukończone. Omega powinna wejść w zakres kontraktu o przejęciu firmy, ale... ukryto jej istnienie. - Pani Wray chyba nie apelowała do twojego poczucia sprawiedliwości, prawda? Odwiedziła cię, żeby ci złożyć ofertę? Griffen pokręcił głową. -Nie, nie ofertę. Ostrzegła mnie, że jeśli Apex zacznie produkować lek, Stern wytoczy nam proces. Nam osobiście. -Nam? - Zespołowi z laboratorium Helical. Powiedziała, że potrafi dowieść, iż ukradliśmy technologię. Że ją przed nimi ukryliśmy. -A tak jest? -Jak? - Czy Apex produkuje Omegę? Griffen poczuł jeszcze większy zamęt w głowie. Odniósł wrażenie, że astronauta już wcześniej wiedział wszystko o Omedze i chciał jedynie dowiedzieć się, między kim toczyła się walka o lek, czyli o Sterna i Apex. Jego ostatnie pytanie kazało jednak Griffenowi ponownie zadać sobie pytanie, dla kogo pracowali intruzi. - Nie -jęknął naukowiec. - Ale mógłby, prawda? - spytał cicho astronauta, uśmiechając się ponownie. - Ty i Novak cały czas dysponowaliście niezbędnymi informacjami. Na chwilę zapanowała kompletna cisza. Griffen potrząsnął głową. - Pewnie! - dodał astronauta. - Trzymaliście je na czarną godzinę, nie? Myśląc, że kiedyś się wam przydadzą. - Kim jesteście? - spytał Griffen. - Dla kogo pracujecie? Astronauta cofnął się o krok, tak że światło z góry rzucało głęboki cień pod jego nosem. - Czy Stern zaczął produkować Omegę? - Nie, bo skąd mieliby wziąć dane o produkcji? - Jesteś tego pewien? Na pewno powiesz to samo, kiedy się najesz? - Przysięgam, że tak! Astronauta odłożył nóż i z namysłem popatrzył przez chwilę na podłogę. - No dobrze. Ściągaj ubranie. Naradę zaplanowano z sześciotygodniowym wyprzedzeniem. Dyrektor Bili Donnelly dał jasno do zrozumienia, że spodziewa się stuprocentowej obec- 202 203 I ności. Jego osobista sekretarka, Carla Samuels, z własnej inicjatywy dzwoniła do gabinetów pozostałych członków dyrekcji i kierowników wydziałów dzień przed naradą, by upewnić się, że nikt się nie wybiera gdzieś indziej. W zwykłej firmie nie byłoby to prawdopodobnie potrzebne, jednak na solidność niektórych członków kierownictwa Apexu nie można było liczyć. Sekretarka pamiętała, że większość z nich rekrutuje się z technicznych komórek branży. Chociaż znali na wylot detale syntezy białek i DNA, byli gotowi zniżyć się do odrobiny twórczego roztargnienia, jeśli im to odpowiadało. Na szczęście wszyscy zamierzali stawić się na naradę, lub przynajmniej tak deklarowali. Zebranie wyznaczono na dziewiątą, lecz kwadrans później jedno z miejsc pozostawało nie zajęte. Donnelly i Arthur Ross gawędzili zniżonym głosem o jachtingu, obydwaj trzymali łodzie w San Diego. Natomiast Carla starała się ustalić, kogo brakuje. Okazało się, że nie przybył kierownik działu badawczo-rozwojowego, Scott Griffen. W ogóle nie pokazał się w biurze tego rana, a jego sekretarce nie udało się do niego dodzwonić. Carla zastanawiała się w skrytości ducha, czy Griffen nie chce czegoś udowodnić przez swoją absencję. Bądź co bądź zajmował się techniczną stroną działalności firmy. Może wiedział, czego należy oczekiwać po naradzie i nie chciał przyłożyć do tego ręki. Carla nie znała dobrze Griffena. Według powszechnej opinii nie brakowało mu uporu i nie lubił, gdy ktoś wydawał mu polecenia. Krążyły również pogłoski, że Griffen przemyśliwał nad przejściem na emeryturę. Donnelly niechętnie otworzył zebranie. Carla zajęła miejsce po prawej stronie dyrektora, w pewnej odległości od stołu, i przygotowała się do notowania. Jak się spodziewała, Donnelly rozpoczął od opisu, w jaki sposób firma jest postrzegana na rynku. Stwierdził, że chociaż założenia firmy zyskują coraz szersze uznanie, Apex nadal jest zdany na łaskę losu, bardziej niż odpowiadałoby to przedsiębiorstwu tego formatu. Donnelly podkreślił, iż zmiana tej opinii ma kluczowe znaczenie dla utrzymania niezależności firmy. Następnie przystąpił do prezentacji nowego systemu rozdziału środków, jego celów oraz zasad regularnej kontroli jakości. Donnelly jeszcze nie skończył, gdy zadzwonił telefon. Carla natychmiast odłożyła notatnik i pospieszyła podnieść słuchawkę, zirytowana, że ktokolwiek miał czelność zawracać głowę w takiej chwili. Okazało się, że dzwoniła Marcia Burridge, nowa pracownica sekretariatu. Sprawiała w tym momencie wrażenie dość niepewnej. - Przepraszam bardzo, czy jest tam dyrektor Donnelly? - Pan Donnelly właśnie prowadzi naradę i nie wolno mu przeszkadzać. Dyrektor odwrócił się z powrotem do swoich podwładnych i kontynuował przemowę. - Och, ale przyszli... . - Marcia, to zebranie dyrekcji! - syknęła Carla; jej zdaniem, niektóre z dziewcząt nie miały pojęcia o pracy. - Nie wolno przeszkadzać w tego rodzaju spotkaniach. Jeżeli ktoś ma coś ważnego do przekazania, może nagrać wiadomość na automatycznej sekretarce. Do widzenia! - Proszę pani, ci dwaj panowie... - Marcia zniżyła głos. - ...są z Ef Be I. Stoją tuż przede mną. - FBI? Czyś ty... Poczekaj... Powiedz, żeby chwilę zaczekali! Carla odłożyła słuchawkę i stała przez chwilę nieruchomo, zastanawiając się, co zrobić. Donnelly dopiero się rozpędził: akcentował swoje wystąpienie lekkimi stuknięciami w stół z polerowanego orzecha, niczym ciosami karate. Nie miała pojęcia, czy powinna mu przeszkodzić, zdecydowała się jednak tego nie robić. Prawdopodobnie chodziło o rutynowe sprawdzanie szczegółów dotyczących któregoś z byłych pracowników. Nie było się czym podniecać, należało jedynie spokojnie załatwić gości. - Przepraszam - rzekła ściszonym głosem i wyślizgnęła się z sali. W sekretariacie czekały tylko dwie osoby, więc od razu było wiadomo, o kogo chodzi. Agenci starali się sprawiać wrażenie pospolitych interesantów. Jeden z nich wertował na stojąco prospekt firmy, drugi rozsiadł się na czarnej, skórzanej sofie i spoglądał w dół, na Century Plaża, z wysokości siedemdziesięciu metrów. Obydwaj prezentowali się jak biznesmeni, ubrani w ciemne garnitury i białe koszule, ale zdradzały ich mosiężne spinki do krawatów. Obaj byli zwaliści, jeden nosił piaskowej barwy wąsy. Gdy Carla wyszła z sali, Marcia podniosła wzrok znad biurka i wskazała agentów ruchem oczu wielkich jak spodki. - W czym mogę panom pomóc? Nazywam się Carla Samuels, jestem sekretarką dyrektora Donelly'ego - wyrecytowała Carla konkursowo oficjalnym tonem. Siedzący do tej chwili agent podniósł się z sofy i popatrzył na swojego kolegę. Wąsaty odezwał się z lekko południowym akcentem: - Agent Monroe, a to agent Buford. Wydział Przestępczości Gospodarczej FBI. Przez sekretariat przeszli dwaj młodsi pracownicy dziani sprzedaży i śmiejąc się, powędrowali do windy. Carla odczekała, aż zamkną się za nimi szklane drzwi. - Mogliby panowie przedstawić na to jakieś dowody? - spytała. Monroe wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki czarny, skórzany portfel i pokazał umieszczony w nim identyfikator. Carla przyjrzała mu się uważnie, chociaż nie miała pojęcia, jak powinna wyglądać odznaka agenta FBI. - Hm, czym możemy służyć? — powiedziała, nie potrafiąc ukryć irytacji. Monroe wsadził portfel z powrotem do kieszeni. Carla dostrzegła rzemyk zbiegający pionowo z jego barku, i ze zdumieniem zdała sobie sprawę, że agent jest uzbrojony. - Proszę pani, dysponujemy nakazem sądu federalnego, upoważniającym nas do zarekwirowania wszelkich dokumentów znajdujących się w posiadaniu firmy, dotyczących badań rozwojowych prowadzonych przez lub na zlecenie Apex In-corporated. Chcę przedstawić ten dokument dyrektorowi, byśmy mogli przystąpić do swoich czynności. Carla zamrugała oczami. Przez chwilę nie była w stanie pojąć słów agenta. - Macie... nakaz? O co jesteśmy oskarżeni? - wyjąkała, zdając sobie natychmiast sprawę, jak idiotyczne pytanie zadała. - O nic, proszę pani - odparł Buford. Uśmiechnął się jednym kącikiem ust. -Nie przybyliśmy nikogo aresztować. Carla wyprostowała się. Grupka ludzi, w której rozpoznała Lisę Wallbach i Grega Tannera z dziani organizacji i nadzoru, starała się zapuścić żurawia w ich stronę z przyległego korytarza. Rozległo się trzaśniecie drzwi, zabrzmiały kroki 204 205 cichnące w oddali. Carla rzuciła wrogie spojrzenie Marci Burridge, ta czym prędzej zgarbiła się za biurkiem. - Wszelkie informacje dotyczące naszych badań, są wysoce poufne. Musicie to uzgodnić z kierownikiem działu, a on... jest nieobecny. - Przemknęło jej przez myśl, że być może przybycie agentów miało związek z absencją Griffena. - Tak czy inaczej, muszę... musicie to, panowie, omówić z naszym radcą prawnym... Proszę chwilę zaczekać. Zawróciła do biurka. Marcia podniosła na nią wstydliwe spojrzenie, zaciskając dłonie między kolanami. - Połącz mnie natychmiast z Frankiem Pellegrinim - syknęła Carla. -1 pamiętaj, że masz trzymać buzię na kłódkę, młoda damo! Marcia dodzwoniła się do radcy prawnego i podała słuchawkę sekretarce dyrektora. - Frank? Tu Carla Samuels. - Usiłowała zachować spokój, by w ten sposób dać przykład innym. - Przepraszam, że przeszkadzam, ale jestem w sekretariacie z dwoma panami z FBI. Twierdzą, że mają nakaz zarekwirowania całej dokumentacji działu badawczo-rozwojowego. Ze słuchawki dobył się stłumiony okrzyk niedowierzania. Po chwili Pellegri-ni zaczął krzyczeć do swojej sekretarki. Carla zmuszona była odsunąć słuchawkę od ucha, lecz dosłyszała, że radca każe natychmiast ściągnąć „Phila z Kirkland". Po chwili połączenie zostało przerwane. Carla oddała słuchawkę Marci. Poczuła się nieco pewniej, ponieważ postąpiła właściwie. W przypadku wątpliwości zwracać się do prawników - tej zasady należało bezwzględnie przestrzegać. Po chwili jednak znowu ogarnął ją lęk: o co właściwie chodziło? Agenci powiedzieli, że są z wydziału przestępczości gospodarczej. Brzmiało to groźnie, ale czy na tyle, by zaszkodzić firmie? Czy sprawa była aż tak poważna, żeby bać się o swoją pracę? Wiedziała doskonale, że nikt nie zatrudniłby byłej sekretarki z firmy znanej z kanciarstwa. Brak pracy, ubezpieczenia, utrata emerytury, ubezpieczenia zdrowotnego - elementy grożącej katastrofy pojawiały się w wyobraźni Carli niczym znaki ostrzegawcze na szlaku, na którym nie powinna się znaleźć. Na drodze wiodącej do społecznej degradacji. Instynktownie rzuciła okiem w stronę tanich, czynszowych kamienic w centrum Los Angeles. Byłaby zdana wyłącznie na własne siły. Groziło jej, że skończy jak jedna z tych osób, o których istnieniu się wiedziało, lecz z którymi nie miało się kontaktu - nie odzywało się do nich, nie dotykało ich, a którym najwyżej dawało się jałmużnę. W tym momencie do sekretariatu wpadł Frank Pellegrini. Był bez marynarki, w koszuli z podwiniętymi rękawami -jeden z mankietów dyndał przy łokciu. - Gdzie oni są?! - zawołał, jakby agentów można było przeoczyć. Carla otrząsnęła się i podprowadziła go do Monroego i Buforda, czekających z rękami w kieszeniach. Pellegrini sięgał im głową ledwie do ramion. - Słyszałem, że macie panowie jakiś nakaz? - spytał radca prawny. Monroe wyjął kopertę z bocznej kieszeni marynarki i podał ją Pellegriniemu. Prawnik przeczytał uważnie pismo, co chwila siorbiąc nosem. Carla pomyślała, że chyba rzadko zdarzało mu się znajdować w takiej sytuacji. 206 - Nielegalnie zdobyta technologia? To jakiś żart? - rzekł Pellegrini. Buford wsparł dłonie na biodrach i popatrzył na podłogę, jakby próbował powstrzymać komentarz cisnący się na usta. - To nie żart, panie...? - Pellegrini. Frank Pellegrini. - Nakaz jest ważny od zaraz. Na dole czeka jeszcze sześciu naszych ludzi. Musimy wiedzieć, gdzie jest przechowywana dokumentacja, aby mogli odebrać ją jak najszybciej i przy tym jak najmniej zakłócić wąm pracę. Jestem pewien, że leży to w interesie obu stron. - Odebrać? Nasza dokumentacja ma potencjalnie wielką wartość dla konkurencji. Nie możemy pozwolić, by wyniesiono ją z siedziby firmy. Skąd mamy wiedzieć, że... Rozległy się spieszne kroki. W sekretariacie zjawił się Donnelly wraz z połową dyrekcji. - Co tu się wyprawia, do diabła? - zapytał kategorycznie dyrektor. Monroe wyjął dłonie z kieszeni i splótł je za plecami. Buford zachował kamienny spokój. - Chcą zabrać wszystkie dane z badań. - Pellegrini podał Donnelly'emu nakaz. - Powołują się na jakieś brednie o skradzionej technologii. -Co?! - To skandal! - zawołał Pellegrini, zwracając się do agentów FBI. - Wystąpimy do sądu, by zakazano wam wynoszenia jakichkolwiek poufnych materiałów z naszego biura. Już się tym zajęliśmy. Tymczasem chciałbym wiedzieć, kto z Waszyngtonu, u diabła, zezwolił... - Z chęcią bym z panem o tym podyskutował, ale obawiam się, że muszę zacząć od wyegzekwowania tego nakazu - powiedział Monroe. - Jest również moim obowiązkiem poinformować panów, że wszelkie próby ukrywania czy niszczenia jakichkolwiek dokumentów mających znaczenie dla dochodzenia stanowią przestępstwo podlegające karze grzywny lub więzienia. Przez chwilę panowała cisza, po czym od strony głównego wejścia rozległ się głośny dzwonek. Wszyscy się obejrzeli: przez szybę zaglądał do środka posłaniec z dużą, brązową kopertą. - Bardzo ułatwiłoby nam zadanie, gdybyśmy zostali poinformowani, od czego można zacząć - dokończył Monroe. Sierżant Ruddock uporał się z połową wielgachnego kubka zupy w proszku, gdy Pat McNally podszedł do jego biurka z ostatnią porcją dalekopisów w dłoni. - Jezu, co to takiego, Duane? - spytał. - Zasmrodzisz cały posterunek. - Rosół po chińsku z przyprawami. Chciałem tylko spróbować, jak smakuje - odparł Ruddock pojednawczym tonem. 207 - Śmierdzi jak psu z mordy. - McNally wskazał łaciate ideogramy na kubku. - Proszę, mam rację: o smaku chińskiego kundla. Sam Dorsey popatrzył na nich zza swojego biurka i wciągnął powietrze v nozdrza. - Do diabła, myślałem, że to ty, Duane, i twój kalifornijski trójskarpecian smrodu. Ktoś w głębi pokoju prychnął z rozbawienia. Ruddock westchnął ciężko i od- tawił kubek z zupą. - No dobrze, Pat, co masz dla mnie? McNally oderwał kartkę z dalekopisu i podał jąkoledze. Raport liczył dziesięć ńerszyi zawierał wstępne wyniki dochodzenia w sprawie zabójstwa. Podobniejak wszystkie biuletyny, rozpowszechniane przez różne siły porządkowe dokument uwy-latniał szczególne okoliczności, mogące pomóc w ustaleniach ewentualnych związ-:ów z podobnymi sprawami, prowadzonymi przez różne instytucje. Ponieważ wo-:ół Los Angeles działały - przeważnie na niewielkim terenie - różne departamenty lolicji, system dalekopisów, daleki od ostatnich osiągnięć techniki, był niezbędnym larzędziem detektywów prowadzących najrozmaitsze sprawy, a przede wszystkim ąjmujących się poważnymi przestępstwami. - Właśnie dostaliśmy to z Departamentu Policji Los Angeles. Utonięcie w Bel Ur, prawdopodobnie sto osiemdziesiąt siedem - morderstwo. - Tylko prawdopodobnie? A nie samobójstwo? - Nie napisali. Ciekawe rzeczy... - McNally wskazał początek drugiego aka-litu. - Ofiara, Scott Griffen, należał do dyrekcji firmy farmaceutycznej i miał loktorat z biochemii. Widocznie to ważne, skoro o tym napisali. - Pewnie tak samo j ak my nie wiedzą, z której strony ugryźć sprawę - powie-Iział Dorsey. - Sprawdzili, czy w komputerze nie było wiadomości? Ruddock zignorował żart kolegi. - Firmy farmaceutyczne produkują leki, takie czy śmakie, zgadza się? - Jasne - odparł McNally. - A biochemicy wiedzą, jak je wytwarzać. Czego dosypać i jak zamieszać, tak? - Chyba tak. - Zaczekaj chwilę, Duane - przerwał Dorsey. - Myślisz, że chodzi o narko-piznes? Dzięki, że raczyłeś podzielić się z nami swoim domysłem. - Drobna refleksja. Może odchodziła jakaś lewizna? To by wiele tłumaczyło. - Najpierw zadzwoń do Los Angeles. Trudno tu mówić o wyraźnym związ-ai. - powiedział McNally. - Myślałem, że przyda ci się każda pomoc. - Odcho-[ząc, odwrócił się i dodał: - Niech ci to tylko nie zepsuje obiadu. Najstarszym rangą detektywem z Wydziału Policji Los Angeles, przydzielo-lym do sprawy, był sierżant Jim Tolbert, Murzyn, barczysty jak napastnik futbolo-vy. Wyróżniał się bystrością i pewnością siebie. Miał zwyczaj stukać w blat biurka lodczas rozmowy. Przed paroma laty Ruddock prowadził z nim dochodzenie w spra-vie wielokrotnego mordercy i mimo rzadkich epizodów zawodowej rywalizacji, lył pełen podziwu dla jego sposobu pracy. Zwalista sylwetka i ociężałe ruchy skry- 208 wały lotny umysł policjanta, który jak nikt potrafił nakłaniać ludzi do szczerej rozmowy, nawet nieskorych zwykle do współpracy alfonsów i prostytutki. Wynikało to z jego sposobu bycia: będąc przy nim, miało się poczucie bezpieczeństwa. Tolbert nie najlepiej sprawdzał się jednak w zespole. Zazwyczaj polegał wyłącznie na własnym rozumie i nie doceniał zdania innych. Ruddock zostawił dla niego wiadomość. Czarnoskóry detektyw oddzwonił po paru godzinach. - Jak leci, Duane? Byłeś już na urlopie? - Nie. Szkoda nawet gadać - odparł Ruddock, sięgając po pióro i notes. - A ty? - Tak, właśnie wróciłem. Odwiedziliśmy moją matkę na Florydzie. Ładnie tam, jeżeli tylko człowiek oderwie się od turystów. No dobrze, co mogę dla ciebie zrobić? - Chodzi o sprawę z Bel Air, którą prowadzisz. Mamy tu coś podobnego. Mógłbyś mi o niej opowiedzieć? - Pewnie. Chwileczkę. - Tolbert odchrząknął. - Niech zerknę. Scott Griffen, lat pięćdziesiąt jeden, kierownik działu badawczego w Apex Incorporated, w Cen-tury City. Żonaty, syn w college'u, zamężna córka, mieszka w San Francisco. Żona była właśnie wtedy u córki. Dozorca znalazł faceta nagiego na dnie basenu. Dwa dni temu, mniej więcej wpół do dziesiątej rano. Ruddock słuchał uważnie i robił notatki. Sposób, w jaki Tolbert podawał dane, rzeczowość i unikanie zbędnych szczegółów czyniły sprawę pozornie banalną, jakby chodziło o zdarzenie tej wagi, co nieprawidłowe parkowanie. Ruddock powtórzył sobie w duchu, że taki właśnie był czarnoskóry detektyw: lubił panować nad sytuacją i bez względu na okoliczności zachowywał spokój. - Z przekazanego dalekopisem biuletynu wynika, że prawdopodobnie chodzi o morderstwo. A nie myślicie, że mógł utonąć przypadkiem? - Możliwe, chociaż osobiście w to wątpię. Po pierwsze, denat miał sińce na ramionach i obydwu barkach oraz drobne obrażenia palców, co potwierdza wersję, że bronił się przed kimś. Oczywiście mógł się poobijać gdzie indziej. Wciąż czekamy na ostateczne wyniki sekcji. Są również oznaki sforsowania ogrodzenia posesji, a pobliżu znaleźliśmy kilka świeżych śladów stóp. Ruddock dokończył zdanie i zakreślił niebieskim długopisem słowo, Jdlka". - Coś jeszcze? - Hm, nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie, ale brakuje nam jego spodni. - Spodni? - Tak. Gość niby rozebrał się przed kąpielą w środku. Odnaleźliśmy tylko koszulę, krawat i parę skarpet. Chodzi mi o nie uprane i nie wyprasowane ubrania. Były w koszu z brudami, brakowało jednak spodni i majtek. Wątpię, żeby dostały nóg i same sobie poszły. Ruddock odepchnął się od brzegu biurka, starając się dostrzec w tym opisie coś, co odpowiadałoby okolicznościom zbrodni w Kanionie Topanga. Nie był w stanie doszukać się niczego konkretnego, odnosił jednak wrażenie, że w obydwu wypadkach coś się nie zgadzało. - Tak czy owak - kontynuował Tolbert - kazaliśmy ludziom z laboratorium przeczesać calutki dom, licząc na więcej śladów. Basen wygląda obiecująco: uzyskaliśmy parę różnych próbek ludzkich włosów, z kilkoma rudymi włącznie, prze- 14 - Omega 209 ważnie z cebulkami. Wiemy już, że nie należały do pani Griffen. Jeżeli zdołamy iyyeliminować innych gości z ostatniego okresu, możemy dysponować przydatną sróbką DNA mordercy. Wbrew sobie Ruddock poczuł, że jest pod wrażeniem. Ekipa z Los Angeles iziałała szybko, lecz próbka DNA była bezużyteczna, jeżeli nie dawała się dopasować do któregoś z podejrzanych, a ton Tolberta zdawał się sugerować, że tych na razie nie mają. - Szukaliście śladów narkotyków na miejscu zbrodni i na używanym ubraniu? - Spryciula! - zaśmiał się Tolbert. - Sara o rym pomyślałem, gdy się dowiedziałem, z czego się utrzymywał Griffen. Dlatego właśnie zamieściłem tę informację w biuletynie. -I? - Nie ma żadnych prochów. Minie trochę czasu, zanim wszystko sprawdziany, ale gdyby w tym kręcił, nie brałby roboty do domu. - Byliście u niego w firmie? - Mamy zamiar... Nigdy byś się nie domyślił. Federalni złożyli tam wizytę przed nami. - Federalni? - Ruddock wyprostował się w krześle. Dorsey oderwał się od swojego zajęcia; takiej nowiny nawet on nie mógł zlekceważyć. - Wciąż staram się poznać szczegóły. Sama firma również nie jest chętna lo współpracy. Z tego, co jednak słyszałem, wydział przestępczości gospodarczej już u nich działa: grzebie, rekwiruje dokumenty i różne takie. Nie wiem dokładnie dlaczego, ale powinienem koło tego powęszyć. A ciebie dlaczego to ciekawi? Ruddock opisał w skrócie stan śledztwa w sprawie śmierci Novaka - niestety, niemal identyczny jak po pierwszym dniu dochodzenia. Ekipa kryminalistycz-tia nie zdołała dostarczyć nowych informacji. Nie znaleziono żadnych, nadających się do identyfikacji włosów czy odcisków palców. Sprawdzenie statusu finansowego denata przyniosło jedyną niespodziankę: na krótko przed przejściem na emeryturę Novak poczynił szereg pokaźnych inwestycji, zarówno krajowych, jak i zagranicznych. Ich łączna suma wyniosła co najmniej trzy i pół miliona dolarów. Pochodzenie pieniędzy pozostawało jednak zagadką. Nie udało się znaleźć jakiegokolwiek dowodu na poparcie najbardziej prawdopodobnego wyjaśnienia: że odziedziczył je po bogatym krewnym. - Griffenowi również nie brakowało szmalu - powiedział Tolbert. - Szkoda, że nie widziałeś ich chałupy. Sześć czy siedem sypialni, łazienka, w której można zabłądzić, basen, widok na Rezerwat Stone Canyon. Aż strach pomyśleć, ile ten dom kosztował. - Może warto... popatrzeć, czy rachunki się zgadzają. - Już się tym zajęliśmy - powiedział Tolbert, ale zabrzmiało to tak, jakby tym razem sam notował. - Masz inne pomysły? - Na razie nie, powinniśmy jednak sprawdzić, czy Novak i Griffen się znali. Spróbuję to ustalić. Mam całą dokumentację Novaka. 210 - Niezły pomysł. Ja też się przy tym zakręcę. Zdążyłem zamienić ledwie parę słów z panią Griffen, więc zacznę od niej. Chcemy też dla pełniejszego obrazu ustalić właścicieli dwóch nie zidentyfikowanych samochodów, które były zaparkowane w pobliżu domu na dzień czy dwa przed śmiercią Griffena. Jeden z sąsiadów widział je w czasie, gdy sortował śmieci na surowce wtórne. Mówi, że słyszał jakby zderzenie, więc wyszedł na ulicę rzucić okiem, co się dzieje. Oczywiście nie zapamiętał żadnych numerów. - Yhm. Jakie to wozy? - spytał Ruddock. -Niebieski pontiac. Prawdopodobnie niebieski. I... - Prawdopodobnie? - Było ciemno. I biały buick century. Tego sąsiad jest niemal pewien. W tej okolicy amerykański samochód to rzadko spotykane dziwo, zwłaszcza jeśli ma wgnieciony przód. Ruddock przymknął oczy, starając się coś sobie przypomnieć. Po chwili uświadomił sobie, z czym kojarzył mu się opis Tolberta. - Stuknięty po lewej stronie czy prawej? - spytał. - Hę? Hm... facet twierdzi, że po prawej. - Jim, ten samochód należy do doktora Marcusa Forda. Widziałem go na własne oczy. Przez moment na linii zapadło milczenie. Ruddockowi miło było dla odmiany zaskoczyć Tolberta. - Nie mów, że to kolejny mikrobiolog? - Nie, prawdziwy lekarz. Dopuścił do śmierci policjanta i został zawieszony. Dorsey przyglądał się w tej chwili Ruddockowi ze skrywanym uśmieszkiem, jakby był zadowolony, że znów dobierano się do Marcusa Forda. - Zamierzacie z nim porozmawiać? - spytał Tobert. - Pewnie. Będę cię informować, jeżeli do czegoś dojdziemy - odparł Ruddock. - W porządku - rzekł Tolbert. - Kiedy go znajdziecie, pobierzcie od niego próbkę włosów, dobrze? Dochodzenie w sprawie Apex Incorporated stało się przedmiotem doniesień kilku dzienników Los Angeles, chociaż jedynie LA Times uznało, że zasługuje ono na relację na pierwszej stronie. Artykuł, zamieszczony pod obszernym podsumowaniem problemu zakażeń opornych na leki, zawierał fakty, które zdołały przedostać się do publicznej wiadomości, oraz spekulacje co do celu dochodzenia. W podsumowaniu znalazł się miażdżący komentarz na temat ryzykownej natury biotechnologii. Artykuł wieńczyło ziarniste zdjęcie trzech mężczyzn wynoszących pudła z dokumentami z budynku przy Century Plaża 1. Ford przeczytał sprawozdanie, popijając kawę w „Au Bon Pain" na Pico. Miał wrażenie, że wreszcie zbliża się do celu. West dotrzymał słowa, Ford zaś 211 żałował jedynie, że nie poszedł do niego wcześniej. Wiedział jednak, że dochodzenie zabierze mnóstwo czasu. Ani jego codzienna bieganina, ani krytyczny stan Sunny nie mogły tu niczego przyspieszyć. Ford mógł mieć jedynie nadzieję, że śledztwo przyniesie szybko wyniki. Do tego czasu... Złożył gazetę i wstał od stolika. Nie mógł dłużej odwlekać spotkania z doktorem Lee. Po wejściu do Willowbrook Fordowi od razu rzuciły się w oczy wyraźne dalsze oznaki upadku szpitala. W drzwiach dla personelu ktoś wybił kopniakiem dziurę, podłogę zaścielały kawałki szkła. Wiadra i szczotki stały na korytarzu obok koszy na śmieci, sprawiających wrażenie, jakby nie opróżniano ich od tygodnia. Winda łącząca opustoszały Oddział Nagłych Przypadków z blokiem operacyjnym i Oddziałem Intensywnej Terapii na pierwszym piętrze była nieczynna; na brudnym, niebieskim linoleum walały się tryby i inne elementy maszynerii. Ford wszedł na górę po schodach. Zastał doktora Lee w jednym z oddziałów, wyznaczonych do lokowania chorych z zakażeniami opornymi na infekcje. Pielęgniarki i lekarze nosili tu lekkie, plastikowe maski z wizjerami, jednorazowe fartuchy z tworzywa sztucznego i gumowe rękawiczki. „Oto zadżumiony statek i jego załoga" - pomyślą? Ford. Lee poszedł głównym korytarzem oddziału i dał znak Fordowi, by nie wchodzi! do środka. Przystanęli pod drzwiami; Lee podniósł wizjer dopiero na zewnątrz. - Nie widział pan tabliczki? Wskazał na przyklejony taśmą do drzwi arkusz z drukarki komputerowej, na którym nabazgrano: „Kwarantanna - przestrzegać ścisłej techniki izolacyjnej". Ford przeprosił. - Za każdym razem, kiedy przyjeżdżam do szpitala, jest coraz gorzej. - Niech pan lepiej nic nie mówi - westchnął Lee. Podniósł słuchawkę wewnętrznego telefonu i wybrał numer. -Chciałbym... Doktor Allen? Doskonale. Jest ze mną doktor Ford, więc gdyby pan mógł... Zgadza się, w kanciapie przy radiologii. - Lee odłożył słuchawkę i ruszył korytarzem, zwracając się do Forda: - Ludzie 7, CDC razem z Lucy Patou starali się wymyślić sposoby radzenia sobie z infekcjami krzyżowymi. Oczywiście wybrali najprostsze rozwiązania. Nakazali noszenie jednorazowych fartuchów i maseczek. Ale według mnie najgorszym problemem jest zbieranie odpadów. Widział pan, jak wyglądają korytarze? - Wskazał kopczyk brudnych bandaży na posadzce obok nieczynnej windy, na co Ford tylko pokręcił głową. - Chodzi o naszych kooperantów - kontynuował. - Dyrekcja przedsiębiorstwa oczyszczania martwi się, że pracownicy mogą ich zaskarżyć, jeżeli coś złapią w szpitalu. Osobiście uważam, że po prostu wszyscy trzęsą portkami ze strachu. Weszli do pozbawionego okiem pokoiku z dwoma plastikowymi krzesłami i niewielkim autoklawem, sprawiającym wrażenie, jakby został zrzucony z dużej wysokości. - Dlaczego nie poszliśmy do pańskiego gabinetu? - spytał Ford. - Obecnie złożono w nim dwa tysiące porcji szybkich dań. - Lee otworzył autoklaw i wyjął plik złożonej w nim dokumentacji. - O rany. 212 - Właśnie. Mam wrażenie, że cała ta buda rozlatuje się w strzępy, a pan? Haynes wydzwania do nas codziennie z krzepiącymi pogadankami. Ostrzega, żeby nie gadać z dziennikarzami. Nikt jednak nie zadba, by oddziały były właściwie zaopatrzone. - Wiem. - W ciągu ostatnich trzech dni utyłem kilogram od jedzenia tego świństwa. Po tych słowach zapadło pełne zakłopotania milczenie. Lee nerwowo poprawił krawat i popatrzył na zegarek. Najwyraźniej tak samo jak Ford nie miał ochoty wdawać się w poważną rozmowę. - Za chwilę dołączy do nas doktor Allen - powiedział, wyciągając wreszcie historię choroby Sunny. Odchylił stronę, pełną zapisanych maczkiem obserwacji. - Może do tego czasu... przejrzy pan zebraną przeze mnie dokumentację, by zyskać jaśniejszy obraz sytuacji? Przesunął historię w stronę Marcusa. Ford wychylił się do przodu, udając, że czyta. - Jaki jest jej stan? - zapytał. - Nie był pan u niej? - Lee podniósł głowę znad swoich notatek. - Przyszedłem prosto do pana. Chciałem mieć już tę rozmowę za sobą. Wisiało mi to nad głową od paru dni, kiedy wspomniał pan o możliwościach terapeutycznych. Nie podejrzewam, by którakolwiek z nich mogła być atrakcyjna. - Rozumiem - odparł Lee, wzruszając nieznacznie ramionami. - Odpowiadając na pańskie pytanie... Sunny czuła się dziś rano tak samo jak wcześniej. Jak panu mówiłem, obecna kuracja przyniosła ograniczone rezultaty. Zyskaliśmy czas na przemyślenie dalszych kroków, ale to wszystko. Poziomy toksyny pozostały wysokie nawet po podaniu czterdziestu mililitrów antytoksyny z CDC. Wie pan zresztą, że laseczki okazały się oporne na wszystkie antybiotyki, którymi dysponujemy. - Na chwilę wlepił wzrok w zapiski. - Musi pan zrozumieć... Podejrzewam, że już o tym panu mówiłem. Wkroczyliśmy na zupełnie nieznane terytorium. Działamy praktycznie. .. - W geście bezradności odwrócił dłonie wnętrzem do góry. - Na ślepo - dokończył Ford. - Właśnie. Działamy po omacku. Martwię się, że u Sunny dojdzie do wystąpienia odczynu alergicznego na serum końskie, a wówczas staniemy w obliczu... hm, kryzysu. Dlatego właśnie chciałem przedyskutować z panem alternatywne strategie lecznicze. Znów zapadła chwila milczenia. Ford utkwił wzrok w zepsutym autoklawie. - Mówię oczywiście o zabiegu chirurgicznym - dodał Lee. Ford odchylił się na oparcie krzesła i splótł dłonie na kolanach. Przychodziła mu do głowy taka ewentualność. Domyślał się, że tak pewnie będzie wyglądać kolejny krok, chociaż brakowało mu odwagi, by na trzeźwo o tym pomyśleć. - Wiem, że nie to chciał pan usłyszeć, doktorze, ale nie mamy innego wyjścia - dokończył Lee. Ford pokiwał głową. Sam podobnie postąpił w przypadku Denny'ego. Namawiał żonę policjanta do wyrażenia zgody na zabieg: „Amputacja to jedyne sensowne rozwiązanie, proszę pani. Zachęcam, by się pani nad tym zastanowiła". 213 - Nic z tego nie wyszło - mruknął pod nosem. - Przepraszam? - Ma pan pewność, że zabieg okaże się skuteczny? - Ford popatrzył prosto warz kolegi: wyrażającą dezorientację. - Nie, ale walczymy o życie Sunny - odparł Lee, wzruszając ramionami. -tem przekonany, że laseczki jadu kiełbasianego nadal mnożą się w jelitach iskiej córki, dokładniej mówiąc, w okrężnicy. Wyniki testów, zleconych prze-mnie i CDC nie dostarczyły podstaw, by sądzić, że może być inaczej. Oba-.m się, że jeżeli nie postąpimy... radykalnie, będziemy bezradni... Lee powstrzymał się, lecz sens jego słów był jednoznaczny: Sunny nie bę-3 miała żadnych szans. Ford słyszał ten zwrot nieskończoną ilość razy. Me-:zny żargon pozwalał personelowi szpitala na utrzymywanie dystansu wobec czającego go bezmiaru cierpień. Ford uświadomił sobie, że dla doktora Lee my jest jedną z wielu pacjentek. Lekarz czuł się tym bardziej zażenowany, lieważ dziewczynka była córką kolegi, lecz w ostatecznym rozrachunku stadła dla niego, z konieczności, tylko jeden z wielu przypadków chorobowych. Willowbrook codziennie zdarzały się takie sytuacje. Kiedy Ford zastanowił nad tym, zdumiał się, że w ogóle był w stanie wykonywać swoją pracę, że igóle potrafił brać skalpel do ręki. Stawało się coraz bardziej oczywiste, że był dość silny, żeby być ojcem pacjentki. - I co...? - Ford zdołał sformułować początek pytania. - Przemyślałem możliwość zabiegu - powiedział Lee i przycisnął dłonią plik łych kartek, jakby przysięgał na Biblię. — Przedyskutowałem to z doktorem snem. Zgadza się, że... -ZConradem? - Tak, Conradem Allenem. Zrozumiałe, że chciałem zasięgnąć fachowej opi-Jak powiedziałem, za chwilę powinien do nas dołączyć... - Tak... Oczywiście... Co pan... Co wymyśliliście? Lee przeganiał dłonią włosy, najwyraźniej zbierając siły do udzielenia odpo-dzi. - Chyba musimy rozważyć możliwość kolektomii - powiedział wreszcie. Ford zacisnął powieki. Chcieli rozpruć Sunny brzuch, grzebać w jej trzewiach, iąć jej jelita... - Kolektomii... - powtórzył ledwie słyszalnym głosem. - Omówiliśmy to szczegółowo, doktorze - dodał Lee. - Rozpatrzyliśmy tech-5 zabiegu ze wszystkich stron. Doktor Allen zgadza się ze mną, że największe tise dla Sunny daje panproktokolektomia i ileostomia. - Co? - stęknął Ford. - Jednoczesne usunięcie całej okrężnicy i odbytnicy oraz wytworzenie sztucz-o odbytu w przedniej ścianie jamy brzusznej. - Wiem, na czym to polega! Nie potrafię po prostu... Nie mogę tego pojąć. - To tylko wstępne rozważania - powiedział Lee, wznosząc dłoń. - Sam pan umie, że musimy... Dla dobra Sunny. - Tak... - odparł Ford, starając się zachować równowagę i rozsądek. 214 Dobrze wiedział, czym jest ileostomia. Asystował nawet przy jednej czy dwóch. Był to czasochłonny, skomplikowany zabieg polegający w istocie na zszyciu przeciętego jelita cienkiego ze ścianą brzucha, by umożliwić wydalanie. Jeżeli operacja się powiodła, pacjent mógł żyć dalej, przy zachowaniu specjalnej diety i zapewnieniu systematycznej opieki. Sunny czekał sztuczny odbyt, tak zwana stoma - umiejscowiona tuż pod pępkiem, po jego prawej stronie. Fordowi ni stąd ni zowąd stanęły przed oczami zwroty z podręcznika chirurgii: „Brzeg wynico-wanego jelita przyszywa się do skóry... Po zakończeniu przeprowadza się inspekcję dla upewnienia się, że jelito jest różowe i drożne...". Sztuczny odbyt do wydalania. Coś podobnego szykowano jego córeczce... Zerwał się na równe nogi. - Doktorze?! Nie mógł tego dłużej słuchać. Czuł zbyt wielki ból, zbyt wielką rozpacz, żeby przyjmować w spokoju wyrok na swoje dziecko. Miał wrażenie, jakby jakaś siła rozdzierała go na pół. Daremnie próbował wciągnąć powietrze w płuca. Przycisnął obydwie dłonie do twarzy, opadł z powrotem na krzesło i wcisnął się w jego oparcie. - Nie... niemożliwe... Starał się wyrazić to, o co mu chodziło, ale właściwe słowa kryły się zbyt głęboko, zakotwiczone w nim, jakby były częścią jego ciała niczym żebro. Nie potrafiłby nawet powiedzieć, że to, co czekało jego córkę, jest tak niesprawiedliwe, samowolne, niewymownie potworne... W tym czasie zjawił się Conrad Allen. Fordowi znów podsunięto plastikowy kubek z bourbonem. Wypił go jednym, długim haustem, po czym wyciągnął dłoń, domagając się dolewki. Przez chwilę wszyscy milczeli. Allen przysiadł na autoklawie. Ford pił łapczywie, czując rozchodzące się ciepło. Nawet nie próbował otrzeć łez ściekających po twarzy. Po chwili powiedział po prostu: - Nie zgadzam się. -1 dodał pod adresem Allena: - Nie pozwolę na to. Allen westchnął i szurnął po autoklawie wytartymi piętami butów. - Zgodzisz się - powiedział poważnie. - Musisz. - Dlaczego? - Ford utkwił wzrok w twarzy przyjaciela i oprócz zmęczenia i współczucia dojrzał w niej również zdecydowanie. - Bo to ostatnia szansa dla Sunny - powiedział Conrad. - Doktor Lee jest gotów założyć się o swoją reputację, że zarazki mnożą się w okrężnicy. Wiemy już, że nie poradzimy sobie z nimi za pomocą leków. Jeżeli usuniemy okrężnicę i wszystko, co pod nią, przy odrobinie szczęścia zdołamy zlikwidować źródło bakterii, a Sunny przeżyje. Ford zacisnął powieki. Wiedział doskonale, jakie „życie" czekałoby jego córkę. Lata mozolnego przystosowywania się do okaleczenia. Upokorzenie i cierpienie. Przebudowa całej osobowości wokół jednego, straszliwego faktu. Piękna dziewczyna u progu kobiecości, o tak wielkiej witalności, energii, ambicji... Po zakończeniu przeprowadza się inspekcję... - Życie? - zapytał Ford głuchym tonem. - Tak, życie. - Allen pokiwał powoli głową. Wyciągnął rękę i nalał sobie bourbona. Schylił głowę, wlepił wzrok w plastikowy kubek. - Może nie takie, 215 jakiego miałaby prawo oczekiwać... na jakie ty sam mógłbyś liczyć, ale... - Zakończył, wzruszając ramionami. - Alternatywa jest jeszcze gorsza - powiedział Ford. Allen popatrzył na niego z głębokim smutkiem, po czym odwrócił wzrok. - Właśnie - odparł. Trzej mężczyźni siedzieli chwilę bez słowa. W końcu Ford wstał i stwierdził: - Dajcie mi trochę czasu. Muszę to przemyśleć. - Niech pan się nie zastanawia zbyt długo - powiedział Lee, chowając notat-ri i butelkę do autoklawu. Ford stał nad łóżkiem Sunny przez dwadzieścia minut. Marzył, by jego córka stworzyła oczy, jednak spała głęboko. Jej wąska klatka piersiowa wznosiła się opadała w rytmie pracy respiratora. W gruncie rzeczy może tak było lepiej. Gdyby się obudziła, na pewno dostrzegłaby malującą się na jego twarzy rozpacz i zrozumiałaby, że jest bardzo źle. Ford nie był w stanie znieść myśli, że byłby zmuszony ;łumaczyć jej propozycję doktora Lee. Sunny wychudła. Wąski grzbiet jej nosa wydawał się Fordowi znajomy - wi-Iział go już kiedyś u kogoś. Po chwili zdał sobie sprawę u kogo - u Carolyn. Nagle poczuł się tak, jakby jego żona była obecna w tej sali. Włosy stanęły mu dęba. ^omyślał, że właściwie mógł się tego spodziewać, zważywszy, że śmierć czaiła się uż-tuż. Syczenie i poszczekiwanie respiratora brzmiało złowieszczo. Wzruszył ra-nionami. Przez wszystkie lata pracy u wrót śmierci, harówki przez długie noce, gdy lie było niczego prócz śmierci, kiedy umierał każdy pacjent przyjęty na oddział raumatologii, gdy niektórzy z cierpiących ludzi dosłownie grozili, że będą go stra-izyć zza grobu - przez te wszystkie lata Ford nigdy nie wyobrażał sobie tak jasno, ;o może kryć świat zatrzymanego krążenia i stygnącego ciała. Pochylił się i pocałował Sunny w czoło. - Możemy liczyć tylko na siebie, kochanie - powiedział. Po jego twarzy po-iownie spłynęły łzy. W chwilę później jak zjawa pojawiła się obok niego Gloria pachnąca kre-nem do rąk. Przez chwilę stała cicho, wpatrując się w Sunny. Westchnęła ciężko. - Ten lekarz znów dzwonił - powiedziała stłumionym, zmęczonym głosem. 7ord położył dłoń na jej ramieniu, witając się w ten sposób. - Który? - spytał. - Wingate. Tak się chyba nazywa? Dzwonił dwukrotnie dziś rano. - Wingate? Ach, ten. Powiedział, czego chce? - Mówił tylko, że zależy mu na rozmowie z panem. Chciał dostać pański lumer domowy, ale powiedziałam, że ujawnianie prywatnych numerów telefo-licznych personelu jest sprzeczne z regulaminem szpitala. Ford pokiwał głową. Usiłował sobie przypomnieć, o czym rozmawiał ostat-ńo z Wingate'em, ale zbyt wiele wydarzyło się w ciągu ostatnich kilku dni. Miał yle problemów na głowie, że nie czuł się na siłach zadzwonić do niego akurat eraz. Nie chciał wysłuchiwać narzekań Wingate'a na pacjentów z Beverly Hills. 216 Spojrzał Glorii w oczy, a potem przeniósł znowu wzrok na pozbawioną wyrazu twarz Sunny. - Jeżeli zadzwoni jeszcze raz, możesz mu podać mój domowy numer. - Dobrze, skoro pan się na to zgadza. Aha, dzwoniła też ta kobieta, pani Wray. - Kiedy? - Ford odwrócił się w jej stronę. - Chryste, wygląda pan na krańcowo wyczerpanego - stwierdziła Gloria. -Cieszę się, że przynajmniej się pan goli. - Gloria, kiedy dzwoniła pani Wray? - Dziś rano. - Czego chciała? - Pytała tylko o Sunny. Powiedziałam jej, że nic się nie zmieniło. Ford jeszcze raz zerknął na Sunny. Nie mógł pojąć, dlaczego Helen zadzwoniła - nie kontaktowała się z nim od czasu wyprawy do mieszkania Novaka. Po chwili doszedł do wniosku, że to i tak nieważne. Musiał skupić się wyłącznie na córce, nie zawracając sobie głowy Helen Wray i jej knowaniami. Musiał podjąć decyzję co do zabiegu. - Trzyma się bardzo dobrze. Nie traci ducha walki - powiedziała Gloria. Ford pokiwał głową. Gdyby pozytywne myślenie mogło uzdrawiać, nikt lepiej od Glorii nie nadawałby się do czuwania przy chorych. Widział, ile czasu poświęcała beznadziejnym przypadkom - dzieciakom potrąconym przez ciężarówki czy ofiarom nożowników. Trwała przy nich do końca, a gdy życie ustało, wzdychała i szła do następnego chorego. Kierowała się chyba instynktowną potrzebą troski o drugiego człowieka, co wydawało się naturalne, ale czego do końca nie można było zrozumieć. Ford ujął Glorię za rękę. Nigdy wcześniej tego nie robił. Pielęgniarka obdarzała go wprawdzie niedźwiedzimi uściskami przy różnych okazjach, podczas noworocznych poczęstunków i podobnych spotkań towarzyskich, lecz nigdy jeszcze nie dotknął jej w tak prosty, bezpośredni sposób. Gloria również go uścisnęła, nic nie mówiąc. Obydwoje wpatrywali się w Sunny, jakby byli pogrążeni w modlitwie. Ford nie zauważył do tej pory, jak silne są dłonie Glorii. Napawały otuchą. Można było uwierzyć, że są w stanie wyciągnąć każdego z otchłani... Zdawał sobie jednak sprawę, że nawet wielkie serce i silne dłonie nie pomogą w niczym Sunny. Znalazła się w zbyt tragicznym stanie. Czekało ją „szorstkie współczucie", o którym wspominała kiedyś Helen. Ford puścił rękę Glorii. - Chcą ją operować - powiedział, widząc jej pytające spojrzenie. - Dziewczynka potrzebuj e tylko szansy, by pokonać chorobę—odparła pielęgniarka. Westchnęła i popatrzyła na śpiącą Sunny. Kwadrans później Ford jechał drogą 110 na północ. Zamierzał podjąć decyzję i skontaktować się z doktorem Lee przed zakończeniem dnia pracy, najpierw jednak musiał się upewnić, że nie istnieją żadne inne możliwości skutecznego leczenia oprócz operacji. Był to winny Sunny. 217 Jak zwykle zgubił się w centrum Los Angeles, ale wreszcie zdołał wjechać na Figueroa we właściwym kierunku. Zatrzymał się przed gmachem okręgowego wydziału zdrowia, w miejscu, gdzie nie wolno było parkować. Gdy wysiadał z samochodu, z zaskoczeniem zauważył Westa, który w odległości niecałych dziesięciu metrów pomagał właśnie swojej atrakcyjnej sekretarce wsiąść do czarnej limuzyny. -Marshall! Kiedy West zobaczył Forda spieszącego w jego stronę, na moment zmarszczył brwi, jakby nie mógł go rozpoznać. Wreszcie zdobył się na ciepły uśmiech. Powiedział coś do sekretarki i ruszył chodnikiem na spotkanie z przyjacielem. - Straż bacznie pilnuje, żeby tu nie parkować, wiesz? - powiedział, wskazując jego samochód. - Chciałem z tobą porozmawiać. Najwyżej parę... - Masz szczęście, że mnie złapałeś - powiedział West, poprawiając krawat pod kamizelką. - Właśnie wyjeżdżałem do Santa Monica na spotkanie z ludźmi z okręgu Orange. - West był jak zwykle nienagannie ubrany, jednak na jego twarzy widniały oznaki napięcia. Miał podkrążone oczy i zacięcie na prawym policzku - od pospiesznego golenia. — Co nowego w Willowbrook? - dodał. Uśmiechnął się, jakby chciał ukryć zaniepokojenie. - Właśnie jadę ze szpitala - odparł Ford. -I? - Chcąją operować. - Jezu, naprawdę?... Jezu Chryste. - West odwrócił na chwilę głowę i popatrzył na ruch na ulicy, zasłaniając dłonią usta. - Naprawdę przykro mi to słyszeć, Marcus. Szczerze ci współczuję. - Popatrzył na niego znowu; tym razem w jego spojrzeniu malował się autentyczny niepokój. - Pewnie trudno ci się zdobyć na optymizm, ale wygląda na to, że jeszcze nie spisali twojej córki na straty. - Położył Fordowi dłoń na ramieniu. - To naprawdę świetni ludzie, sam o tym wiesz najlepiej. Przez chwilę Marcus czuł, że zaraz się załamie. Zacisnął szczęki, starając się opanować falę emocji. - Marshall, przyjechałem zapytać cię, czy dochodzenie w sprawie Apexu przyniosło już jakieś wyniki. Wiem, że pewnie na to za wcześnie, ale... - Masz rację, za wcześnie. - West popatrzył na zegarek. - Samo wyszukanie osób z odpowiednimi kwalifikacjami, którzy mogliby przejrzeć całą dokumentację, było koszmarem. Musiałem naciskać w tylu miejscach... - Jak długo trzeba czekać? -.. .i muszę stwierdzić, że nie spodziewam się pozytywnych rezultatów. Ford utkwił wzrok w twarzy Westa, starając się zrozumieć, o co mu chodziło. Skoro sam stwierdził, że j eszcze nie pora na j akiekolwiek oceny, dlaczego gotów był z góry uznać, że dochodzenie nie ma sensu? - Co chcesz przez to powiedzieć? - spytał Ford. - Apex nie zajmował się antybiotykami antysensowymi? - Właśnie. - West zgarnął nitkę z rękawa prążkowanego garnituru. - Uważam. .. wiesz, niechętnie się do tego przyznaję, ale chyba tym razem nasze podej- 218 rżenia okazały się niesłuszne. Dla ścisłości, Apex zajmował się technikami antysensowymi, ale nie w odniesieniu do środków przeciwinfekcyjnych. - Popatrzył Fordowi w twarz, czekając na jego reakcję, po czym skrzywił się. - Cała afera z Omegą staje się... jak by tu rzec... - Zacisnął pięść w powietrzu, jakby chciał wyrazić daremność łowienia dymu, wkładając w to cały swój talent dramatyczny. - Wiem z całą pewnością, że Apex miał ten lek - powiedział Ford, cofając się o krok. West obejrzał się przez ramię na limuzynę. Z rury wydechowej wydobywała się błękitna mgiełka spalin. Urodziwa sekretarka wystawiła głowę przez okno i wskazała na tarczę swojego zegarka. - Mogę ci tylko powiedzieć, że cała sprawa nie wygląda najlepiej - odparł West i dał znak sekretarce, że zaraz do niej dołączy. - Przylcro mi, Marcus, naprawdę. -Ale... Ford nie był w stanie wymyślić dalszego ciągu. Do tej pory nie zdawał sobie sprawy, jak wielkie nadzieje wiązał z tą szansą, jak bardzo na nią liczył. Czuł, że ostatnia deska ratunku została właśnie brutalnie strzaskana. - Posłuchaj, Marcus. - West popatrzył na swoje buty. - Wszyscy przechodziliśmy coś podobnego. Zdarza się, że... - Popatrzył w głąb ulicy. - Chryste, wiem, że to ani właściwy czas, ani miejsce, by ci o tym mówić, ale... Zdarza się, że trzeba pogodzić się z bezradnością medycyny. Istnieją granice, których nie da się przekroczyć. Wszyscy o tym wiemy, ale niekiedy zapominamy, prawda? Ford zwiesił głowę i wbił wzrok w ziemię. Słowa Westa zdawały się dobiegać do niego z wielkiej odległości. - Bądź pewien, że poruszyłem niebo i ziemię, by ci pomóc. Rano przeglądałem gazety i zobaczyłem artykuł na pierwszej stronie LA Times: „Urzędnicy okręgowego wydziału zdrowia, opuszczający siedzibę Apex Incorporated". Jezu, Apex wprost zieje ogniem. Dostaliśmy od nich faks, w którym niemal otwarcie sugerują, że za naszymi działaniami stoi Korporacja Stern lub Etienne Kempf. A jednak warto było spróbować. Ford podniósł głowę i położył dłoń na ramieniu Westa. - Doceniam to, czego dokonałeś, możesz być pewien. Wiem, że jestem twoim dłużnikiem. - Nie ma o czym mówić. - West popatrzył na Marcusa przez chwilę, po czym cofnął się o parę kroków. - Szkoda, że nie mogę poświęcić ci teraz więcej czasu, ale... - Rozmawiałeś z Griffenem? - Kim? - West sprawiał wrażenie chwilowo zdezorientowanego. - Scottem Griffenem, kierownikiem działu badawczo-rozwojowego. -Nie słuchałeś radia? Mówili o tym we wszystkich porannych serwisach. -O czym? Griffena znaleziono w jego własnym basenie. Utonął. - Co?! — Ford poczuł niebotyczne zdumienie. - Marshall, nie rozumiesz? To cześć tej samej afery, tej samej zmowy! Posłuchaj, Marcus. - West wygładził krawat, ujmując go z obydwu stron i u Icami prawej dłoni. -Już to przerabialiśmy. Kto wie, może dochodzenie w spra- 219 wie Apexu okaże się owocne. Jak powiedziałem, firma jest na nas wściekła, ale przekazała nam całą swoją dokumentację techniczną i tylko to się liczy. Jeżeli Apex pracował nad nowym antybiotykiem, dowiemy się tego. Takiej technologii nie sposób po prostu nosić w głowie. - Przecież musisz zdawać sobie sprawę, co znaczy śmierć Griffena - powiedział Ford, podchodząc do Westa. - Był kierownikiem działu badawczego, na miłość boską! - Marcus, zapominasz, że... - Chciał... uważam, że chciał ujawnić istnienie leku. Razem z Novakiem. Dlatego obydwaj zostali zabici. - Marcus, chyba tracisz panowanie nad sobą. - Na ustach Westa pojawił się wymuszony uśmiech, który natychmiast zniknął. - Rozumiem, że denerwujesz się z powodu Surmy, ale o co ci właściwie chodzi? Sugerujesz, że nie wywiązujemy się ze swoich obowiązków? Daj spokój, bądź rozsądny. Nasi ludzie wiedzą dokładnie, jak przeprowadzać kontrole w laboratoriach naukowych. -Ale.... Ford zacisnął palce na ramieniu Westa, wtłaczając je w lekki, wełniany materiał marynarki. Marshall opuścił wzrok i roześmiał się nerwowo, bynajmniej nie z rozbawienia. Na widok desperackiej miny Forda jego spojrzenie złagodniało. - Marcus, posłuchaj, musisz pogodzić się z rzeczywistością. To, co spotkało Surmy, zdarza się ciągle. Każdego dnia. Ludzie zapadają na różne choroby. Czasami dochodzą do zdrowia, ale... Chryste, to takie proste, że należałoby uzupełnić przysięgę Hipokratesa: nie zawsze można wyleczyć wszystkich. Proste, chociaż brutalne, Marcus. Ford rozluźnił uścisk. Pomyślał, że West ma rację. Przypomniał sobie zawsze aktualną radę z tabliczki na biurku Haynesa: „Bóg obdarzył mnie spokojem ducha, by godzić się z rzeczami, których nie mogę zmienić". - Doskonale wiesz, że Sunny otrzymuje najlepszą opiekę, jaka tylko może być - dodał West. 6 Dotarł na Kirkside Road tuż po drugiej. Ulica była opustoszała, mieszkańcy byli w pracy, a ich dzieci... w szkołach. Doznawał przytłaczającego uczucia nierzeczywistości. Surowe światło, niwelujące wypukłości, drzewa sprawiające wrażenie zakurzonych, odległe dźwięki teleturnieju - wszystko składało się na atmosferę całkowitej obcości. Wszedł do domu i wziął z kuchni butelkę piwa. Przeszedł do pokoju Sunny. Postał w nim przez chwilę, wodząc wzrokiem po różowej tapecie w kwiaty, widocznej tu i ówdzie pod łataniną plakatów — między innymi Madonny i Whitney Houston, dzielnie rywalizujących z rozmaitymi zespołami spod znaku heavy metal, acid house czy gangsta rap. Nad łóżkiem wisiał szalik z hasłem wymalowa- 220 nym grubo nałożoną farbą: PODŁE, CZARNE LATO. Ford zdjął z toaletki pluszowego misia i usiadł na wąskim łóżku. Między uszami zabawki widniała łysa łatka - Sunny we wczesnym dzieciństwie z zapałem ssała i gryzła to miejsce. Ford podniósł misia do twarzy. Poczuł charakterystyczną woń... Nie byłby nawet w stanie dokładnie jej nazwać. Aromat kurzu, ulotny, owocowy zapach, przywołujący wspomnienia przeszłości, popołudniowego światła zza zaciągniętych zasłon, Sunny pośród rozrzuconych po podłodze zabawek. Ford poczuł rozpacz, że nic nie może przywrócić tamtego czasu, dziecięcej niewinności. Obudził się o wpół do piątej, na łóżku Sunny. Popatrzył w sufit i zorientował się, że podjął decyzję. Gdy Lee odebrał wreszcie telefon, sprawiał wrażenie zadyszanego i podenerwowanego. - Wszystko w porządku? - spytał Ford. - Tak... No, nie. Niezupełnie. Mary Draper się rozchorowała. -Słucham?! - Wiem, że jest jedną z najważniejszych osób na pana oddziale. Nabawiła się zapalenia oskrzeli. Właśnie wyhodowano z jej plwociny dwoinkę zapalenia płuc. - Och., mój Boże. - Oczywiście wszyscy modlą się, by szczep okazał się wrażliwy, ale... Sam pan rozumie. Zastanowił się pan, co zamierza zrobić? Ford zacisnął dłoń na słuchawce. - Zgadzam się na operację. - Dobrze. Bardzo dobrze. Zgodnie z moimi sugestiami? -Tak. - Panproktokolektomia i ileostomia? - Skoro pan to zaleca. - Owszem. Dobrze. -AConrad...? - Podjął się przeprowadzenia zabiegu. - Kiedy chcecie go wykonać? - Uważam, że im szybciej, tym lepiej. Pytałem doktora Allena o sytuację na bloku operacyjnym, postaram się załatwić zabieg na jutro rano. - Och... dobrze - odparł Ford. - Doktorze? -Tak? - Doceniam wszystko, co pan robi dla Sunny. Po krótkiej pauzie Lee powiedział, siląc się na zdecydowany ton: - Wyciągniemy ją z tego. Odłożył słuchawkę. „Osiemnaście godzin" - pomyślał Ford. Za osiemnaście godzin zaczną kroić Sunny. Przesiedział Bóg wie ile czasu nieruchomo, niejasno odczuwając głód. Wresz- c i e zauważył migającą, czerwoną diodę automatycznej sekretarki. Zostały zareje- howane dwie wiadomości. Helen! Jej imię pojawiło się w umyśle Forda jak za- 221 ilający się neon, natychmiast poczuł przypływ goryczy. Może jednak udało się j czegoś dowiedzieć. Może nie miała innej okazji, żeby się z nim skontaktować. Wstrzymując oddech, wcisnął klawisz odtwarzania. Pierwsza osoba dzwoniąca do niego nie nagrała żadnej wiadomości. Rozległ ę szelest, odgłos przypominający westchnienie, po czym połączenie zostało prze-vane. Drugi telefon był od doktora Wingate'a: „Przepraszam, że niepokoję pana w domu, doktorze, ale... hm, dowiedzia-m się czegoś o Edwardzie Turnbullu. Pamięta pan, był moim pacjentem. Pomy-ałem, że może to pana zainteresować". Wingate zostawił dwa numery telefonów. Ford przeszedł do kuchni i wydostał lodówki kolejne piwo. Nie potrafił uwierzyć, że Mary Draper zachorowała. Przekuwał jednak, jaka ich czeka przyszłość: rzeczywiście znaleźli się na linii frontu. Wrócił do saloniku, podniósł słuchawkę i wystukał numer. Wingate odebrał emal natychmiast. Sprawiał wrażenie bardziej odprężonego niż podczas ich itatniej rozmowy. Zapytał o Sunny, lecz Ford stwierdził tylko, że jej stan w zadzie się nie zmienił. Nie chciał wdawać się w szczegóły. - Słyszałem, że dzwonił pan do mnie do szpitala. - Owszem, kilkakrotnie. Stale odbierała pielęgniarka... - Tak, Gloria. Powiedziałem jej, że może dać panu mój domowy numer, owiła mi, że ma pan dla mnie coś ciekawego. - Hm., tak, istotnie. Prawdę mówiąc, nie wiem, czy się to panu do czegoś żyda. - Chodzi o Edwarda Turnbulla? - Tak. Jak już wspominałem, miałem pewne kłopoty z jego matką, Helen. ie mogę stwierdzić, żeby coś się w tej kwestii poprawiło. Wracając jednak do eczy, kilka dni temu skontaktował się ze mną niejaki doktor Lloyd. Chodziło u o dokumentację medyczną Edwarda. - Wyjaśnił, dlaczego? - Och, tak. Leczy teraz Edwarda. Pracuje w prywatnym szpitalu. Klinika Aura, w Kanionie Mandeville. Zna ją pan? -Nie. - Cóż, ja również. Obiła mi się o uszy jedynie jej nazwa. Klinika jest mała tardzo, ale to bardzo ekskluzywna, rozumie pan. Tak czy inaczej, przesłałem storię choroby i dzwoniłem tam parę razy. Wie pan, leczę Edwarda od czasu, ly był niemowlakiem, niemal odbierałem jego poród. Chciałem się dowiedzieć, <: przebiegła operacja. -I? - Powiedziano mi, że terapia się powiodła, a stan pacjenta polepszył się. - Terapia? Ma pan na myśli operację? - Właśnie że nie. Zdołałem się upewnić, że nie było żadnej operacji. - Jego stan poprawił się bez amputacji? - Najwidoczniej tak. Oczywiście chciałem uzyskać więcej informacji, ale adomo - Turnbullowie i ich środowisko bardzo sobie cenią dyskrecję. Mam częście, że udało mi się dowiedzieć przynajmniej tyle. - To znaczy... Ford nie wiedział, jak zakończyć zdanie. Nie miał pojęcia o charakterze Wine^ i nie wiedział, do jakiego stopnia można mu zaufać. Uzyskał od niego intrygującą informację, lecz być może nic więcej. - Doktorze? - Tak, jestem. Przepraszam. Próbuję zrozumieć sens tego, co mi pan powiedział. - Hm, to może naturalnie nic nie znaczyć. A może system odpornościowy chłopca sam zdołał sobie poradzić z zakażeniem. Zdarzały się przecież dziwniejsze rzeczy. Wiem tylko, że według moich ostatnich informacji Edward Tumbull przechodził bardzo ciężką infekcję, oporną na wszystkie antybiotyki. Musiałby pan zobaczyć jego rękę, żeby w pełni ocenić sytuację. - Rozumiem, jak pan jednak sam stwierdził... - Hm, szczerze mówiąc, piekielnie mnie ciekawi, w jaki sposób wyleczono chłopca. Mam wrażenie, że jeżeli ktokolwiek miałby dostęp do najnowocześniejszych metod terapii, to właśnie Edward Tumbull. Rozumie pan, o co mi chodzi? - Nie jestem pewny, czy... - Cóż, abstrahując zupełnie od fortuny jego rodziców, jego wuj... w pewnym stopniu... rządzi okręgiem Los Angeles. - Słucham? - Miałem na myśli administrację służby zdrowia w okręgu. Jego wuj jest tam szefem. - To znaczy, że jest nim... - Marshall West. Wie pan, Car. Może pan... - Tak, pewnie, że mogę! Wingate mówił coś jeszcze, lecz Ford przestał go słuchać. Przed oczami zamajaczyła mu postać Marshalla Westa, stojącego przed Fordem na ulicy i nakazującego mu „pogodzić się z rzeczywistością". Śmiał powiedzieć, że „Sunny otrzymuje najlepszą opiekę, jaka tylko może być". Chyba rozmijał się z prawdą. - Halo? Halo? Jest pan tam? Ford, otrząsnął się z zamyślenia. - Tak, doktorze - odparł. - Przepraszam, ale muszę już iść. Naprawdę jestem wdzięczny, że podzielił się pan ze mną tą informacją. Wingate zaczął coś odpowiadać, ale Ford po prostu odłożył słuchawkę. Przez chwilę siedział nieruchomo, czując w głowie gonitwę myśli. Zerwał się na równe nogi. „Nie zawsze można wyleczyć wszystkich", powiedział mu West. Czasami wszystkich, ale niektórych zawsze - „Tak - pomyślał Ford, czując nagle przypływ energii, gdy rozglądał się po biurku za wielką mapą drogową okręgu Los Angeles - leczenie niektórych to zupełnie coś innego". 222 Część szósta OMEGA i >mega Mirage Valley Helen Wray przyjrzała się sobie w lustrze i zdobyła się na nerwowy uśmiech. Czekało ją spotkanie z prezesem Korporacji Stern, Randolphem Whittake-rem. Zależało jej, by wyglądać jak najlepiej. Whittaker był znanym kobieciarzem i chociaż miał wiele powodów do zadowolenia z wysiłków Helen na rzecz firmy, na pewno przydałby mu się jeszcze jeden. Helen przekrzywiła lekko głowę i wypróbowała poufały, graniczący z zachętą uśmiech. Nawet według swych wysokich wymagań prezentowała się doskonale. Wzmożona aktywność w ciągu kilku ubiegłych tygodni ujęła parę funtów z jej idealnej wagi, co jedynie sprawiło, że zyskała na swym kocim wdzięku. Obciągnęła gołębioszary kostium od Gucciego i uśmiechnęła się ponownie, trafiając wreszcie we właściwy ton: przyjacielskość i serdeczność, bez cienia braku powagi. Laboratoria Korporacji Stern położone były dwadzieścia kilometrów na wschód od miasteczka Lancaster, w skrajnie wysuniętej na północ części okręgu Los Angeles, niedaleko Bazy Sił Powietrznych Edwards. Z oddali budynek wyglądał niczym supernowoczesny silos zbożowy, otaczały go jednak nie łany pszenicy, lecz pustynia porośnięta z rzadka chwastami i drzewkami Jozuego. Korporacja przygotowywała się do sprostania wymogom dwudziestego pierwszego wieku, urządzając się w klimatyzowanej konstrukcji ze stali i szkła. Same laboratoria, wyposażone w najnowocześniejszą aparaturę, konkurowały swoją funkcjonalnością z przepychem gabinetów kadry zarządzającej, sali konferencyjnej i pokoi gościnnych na trzecim piętrze. Przeniesienie siedziby do Lancaster przegłosowano na posiedzeniu udziałowców w połowie lat osiemdziesiątych; niezadowolona rada nadzorcza stanęła na stanowisku, że jeśli ma zagrzebać się na pustyni, niech przynajmniej towarzyszy temu komfort. Architektom i projektantom nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Helen była umówiona na spotkanie z Whittakerem na trzecią, w jego gabinecie. Zaplanowała, że wcześniej zajrzy do Murraya Kernahana, szefa działu badawczo-rozwojowego. Od początku podtrzymywała znajomość z Kernaha- 227 nem, ponieważ łatwo mogła się od niego dowiedzieć, co w trawie piszczy. Spodziewane wprowadzenie na rynek nowego beta-blokera czy leku przeciwbólowego mogło pociągać za sobą konieczność dostosowania strategii sprzedaży, nawet wobec grupy odbiorców, których pozyskiwała sobie Helen. Kemahan ze swej strony zawsze był otwarty na uwagi i deklarował zainteresowanie opiniami klientów na temat wyrobów Sterna, chociaż Helen podejrzewała, że jego gotowość do pogawędek była przynajmniej częściowo wynikiem sympatii dla niej samej. Powiadomiwszy sekretarkę Whittakera o swoim przybyciu, Helen zjechała windą na parter i korzystając z przepustki, weszła do laboratorium, do którego prowadziły podwójne szklane drzwi. Kemahan jak zwykle tkwił w pracy po uszy. W niczym nie czuł się lepiej niż w laboratoryjnym fartuchu, zwłaszcza dlatego, że jego stanowisko łącznika między wyższą kadrą zarządzającą a zespołami badawczymi nie pozwalało mu na noszenie go zbyt często. Nie było niczego dziwnego w fakcie, że obstawał przy tym, by od początku uczestniczyć w kontynuacji prac nad środkami anty sensowymi, których wstępne wyniki „odzyskała" korporacja. Jak każdy w firmie, a przynajmniej ci, którzy znali mechanizmy jej działania, Kemahan był zdania, że badania należało wznowić już w 1992 roku, natychmiast po przejęciu Helical Systems. Decyzję korporacji o przejęciu wyników prac nieortodoksyjną drogą uważał za konsekwencję sytuacji na rynku. Śmierć Charlesa Novaka stanowiła dowód, iż stan ten należy traktować poważnie i że inne zainteresowane strony były gotowe do jeszcze bardziej bezwzględnych posunięć. Gdy rozeszły się informacje, w jaki sposób „odzyskano" opracowane przez Helical technologie, wśród kadry dyrektorskiej rozległy się głosy niepokoju, jednak szybko o nich zapomniano pośród fali entuzjazmu. Dlapracowników działu badawczo-rozwojowego, zajmujących się technologią antysensową, materiały i zawarte w nich idee były jak świeży dopływ tlenu. Przez kilka pierwszych dni grupa pod przewodnictwem Kernahana ledwie jadła i spała, funkcjonując na czystej adrenalinie i kawie rozpuszczalnej. Gdy Helen weszła do pokoju, Kemahan nalewał sobie właśnie piąty kubek tego rana, wodząc wzrokiem po komputerowym wydruku. - Murray? - Helen? Cześć! - Kemahan uniósł głowę i uśmiechnął się. - Słyszałem dziś rano, że masz przyjechać. - Korporacja powinna zainteresować się promesami kawy na giełdzie - odparła Helen, wskazując kubek w dłoni naukowca. - Napijesz się? Rozpuszczalna. Helen przystała na propozycję, chociaż w istocie nie zamierzała teraz pić. Na trzecim piętrze serwowano kawę mieloną, i taką wolała. - Przyjechałaś zobaczyć szefa - stwierdził Kemahan poufałym tonem. - Tak. Wiem od niego, że robicie wielkie postępy z ribomaxem. - Taką właśnie nazwę wybrała korporacja dla nowego leku. Kemahan wskazał kciukiem za siebie, przez ramię. - Jeszcze nigdy nie mieli takiej radochy - powiedział, zniżając głos. - Mówię ci, wszyscy uwijają się aż furczy. Idzie nam łatwiej, bo zajmowaliśmy się podobną działką. Okazało się, że wiele naszych pomysłów trafiało kulą w płot. Muszę przyznać, że Novak był piekielnie dobrym chemikiem. Co tu gadać, miał talent do heurystycznego myślenia. - Kemahan zamyślił się na chwilę, przegarniając palcami brodę. - Potrafił oderwać się od problemu czy odkrycia i przyjrzeć mu się pod zupełnie nowym kątem. Mówię ci, można się uczyć na podstawie tego, jak on sam wykorzystywał zebrane informacje. - Ile wam jeszcze zostało do wyprodukowania... - Każdy, kto się tu zjawia, zadaje to samo pytanie - przerwał jej Kemahan z uśmiechem, składając palce w piramidkę. - Dopiero wsiedliśmy na karuzelę, a wy chcecie zaraz wiedzieć, kiedy z niej zsiądziemy. - Biznes to biznes - wzruszyła ramionami Helen. - Jak blisko jesteście... -Już go mamy. - Wytwarzacie ribomax? - Pewnie. Oczywiście nie na skalę przemysłową, do tego trzeba więcej czasu. Ale rozmawiamy już o tym z projektantami linii produkcyjnych. Tak czy inaczej, najpierw musi się zebrać rada i zadecydować, co dalej. Domyślam się, że do opatentowania leku będą woleli utrzymać wszystko w sekrecie, a to potrwa ładnych parę lat. - Ale zsyntetyzowaliście próbki? Kemahan uśmiechnął się i sięgnął pod biurko. - Pozwól, że skrócę twoje cierpienia. Wyjął tekturowe opakowanie, jakiego używa się do przechowywania fiolek z surowicą. Helen dostrzegła we wnętrzu niewielkie buteleczki. Kemahan wyjął jedną z nich. - Voild\ Chateau Stem rocznik dziewięćdziesiąty siódmy! - powiedział, prezentując buteleczkę, jakby zawierała wytrawne wino. Helen ujęła fiolkę w dłoń. Mała buteleczka z przejrzystą, lepką cieczą. Była tak niewielka. Omega. Ribomax. Lek wart miliardy dolarów. - Przetestowaliście go? - Zaprezentowaliśmy go paru kulturom. -Paru? - No, paru tysiącom. - Kemahan pokręcił głową z zachwytem. - Prawdziwa bomba. Następnego ranka na każdym szkiełku Petriego to samo: rozwój szczepów został powstrzymany. Bakterie po prostu przestają się dzielić. Jeszcze dzień i zaczynają ginąć. Wszystkie. Co mnie najbardziej bawi, to inteligencja, subtelność tej metody. Nie sądzę, żeby było dużo objawów ubocznych. - Zatem plotki o Omedze okazały się prawdą? - Plotki ciotki Klotki - odparł Kemahan, wzruszając ramionami. Zamilkł na i ¦ h wilę, wpatrzony w delikatne obojczyki Helen, po czym pochylił się nieco do przo-tln. Jeżeli chcesz darmową radę, nie wymawiaj tu lepiej słowa na „O". Niektórym lo nie w smak. 228 229 - Na pewno. - Przyjrzała sią ponownie fiolce. - W takiej postaci wejdzie na ynek? - Jako płyn do iniekcji? Tak. Syntetyczne RNA jest delikatne jak cholera najlepiej się przechowuje w takiej formie. Delikatne, pomyślała Helen, ale dość silne, by wedrzeć się przebojem na ynek i wywołać na nim zamęt jak głowica nuklearna. Miliardy dolarów zmie-Lią właścicieli w tempie fali uderzeniowej. Wszystko ulegnie zmianie, z jej ży-iem włącznie. Za pół godziny Whittaker da jej największą premię w życiu, . przede wszystkim przekaże pakiet opcji na akcje Sterna. Już napomknął na en temat. Kiedy Wall Street dowie się o ribomaxie, cena akcji poszybuje w stra-osferę, a Helen zostanie co najmniej milionerką. Niemal widziała rosnącą górę lieniędzy. - Nie potrafię uwierzyć, że trzymam to w ręce - powiedziała cicho. - Tak Iługo o tym marzyłam. - Wiem dokładnie, co czujesz - odparł Kernahan. - Dla wielu chorych będzie o istne wybawienie. Szkoda, że od razu nie możemy zacząć rozsyłać go do szpitali. Wyjął jej fiolkę z dłoni. Helen uniosła głowę. - Tak... Chyba masz rację - rzekła. Zadzwonił telefon. - Kernahan... Tak, jest u mnie. Podał słuchawkę Helen. Dzwonił sam Whittaker, wręcz rozsadzała go ener-»ia, jakby był na prochach. -Helen, doceniam, że przyjechałaś. Pragnę wyrazić osobiście moją wdzięcz-iość za... za całą twoją ciężką pracę. - To bardzo miło z pańskiej strony - odparła Helen; na jej policzki zaczaj: wypływać rumieniec. - Posłuchaj, Helen, sprawy przybrały taki obrót, że powinniśmy siąść i... -Whittaker wybuchnął gardłowym, euforycznym śmiechem. - Gadam idiotyzmy! Po prostu przyjdź zaraz do mnie! Helen oddała Kernahanowi słuchawkę drżącą dłonią. - Wyglądasz, jakbyś właśnie wygrała na loterii - powiedział naukowiec z uśmiechem. Helen drgnęła. Wstała z miejsca. - Tak właśnie się czuję - odparła. - Słuchaj, Murray, muszę już iść do Ran-dolpha. Mogę tu później wrócić? Chciałabym omówić jeszcze parę spraw. Kernahan znowu się uśmiechnął. - Nie możesz się powstrzymać, co? Rozumiem. Kłopot w tym, że po południu mam spotkanie z paroma innymi przedstawicielami dyrekcji. Też chcą poznać podstawy technologii. - Postukał w fiolkę. - Biorę ją, żeby się pochwalić. Tylko jedną, nie mogę zaryzykować całego opakowania. Wiesz, jak się zachowują po obfitym obiedzie. I tak pewnie któryś upuści ją na ziemię. - No cóż, innym razem - odparła Helen, przytakując. - Oczywiście - powiedział Kernahan, wstając. - Moje kuloodporne drzwi zawsze są dla ciebie otwarte. 230 F\>rd skręcił za San Vincente, przeciął Bulwar Zachodzącego Słońca i wjechał między ocienione drzewami posiadłości na Brentwood Heights. Późnopopo-tudniowe słońce ślizgało się po brudnych szybach samochodu. Buick pokonywał ograniczające prędkość garby na jezdni ze zwykłą nonszalancją, podskakując i zaliczając się jak byk na rodeo, lecz Ford zwolnił do obowiązującego, ślimaczego tempa dopiero wtedy, gdy z bocznej drogi wyjechał za nim samochód patrolowy. Radiowóz minął trzy przecznice i zatrzymał się za nim - najprawdopodobniej dla sprawdzenia numerów rejestracyjnych. Wreszcie policjanci zawrócili i pojechali w przeciwną stronę. Ford przyglądał się, jak radiowóz niknie we wstecznym lusterku, po czym ponownie dodał gazu. Na siedzeniu obok niego leżała czarna lekarska torba; miał ten atrybut swoje-go fachu od lat, ale praktycznie z niego nie korzystał. Rodzice chrzestni dali mu I; i w prezencie na koniec studiów, prawdopodobnie w przekonaniu, że Ford wkrótce nożnie odbywać wizyty domowe. Od tego czasu torba wykorzystywana byłajako pojemnik na kanapki lub do noszenia aparatu fotograficznego. Raz nawet posłu-/yt;i jako prowizoryczna lodówka do szampana, gdy umówił się z Carolyn na jedną z pierwszych randek. Teraz zapakował do niej sig-sauera kaliber 0,38 i najrozmaitsze leki, zgarnięte w pośpiechu z szafki w łazience. Zastanawiał się rów-1116Ż nad zabraniem białego fartucha, w końcu jednak zdecydował się poprzestać na garniturze i krawacie. Do tego porządnie się ogolił. Fartuch zostawił udrapo-u ;iny ostentacyjnie na oparciu krzesła. Kanion Mandeville wił się na pomoc między podnóżami gór Santa Moni-¦ 1, dzielących Los Angeles od rozpełzających się przedmieść w Dolinie San Pernando. Panowała tu cisza: ruch minimalny, bo większość kierowców wyli u-rała pobliską autostradę, żadnych przechodniów na chodnikach, chociaż mimo wszystko było to jeszcze Los Angeles. Zabudowa wyglądała elegancko, lecz nie ostentacyjnie; najwyżej tu i ówdzie w połowie lub u szczytu pry-1 ttnej drogi dojazdowej wyrastały większe budowle - często posiadłości tzd filmowych, znużonych admiratorami i nachalnymi fotoreporterami miasta. Sky Valley Road znajdowała się w górnej części kanionu. Na planie oznaczała ima kreseczka długości zaledwie paru milimetrów. Wjazd do Kliniki Aurora 1 111 li wał się na końcu ulicy, za osłoną wysokich cyprysów, otaczających półkolem 11 szpitala. Sam budynek z brunatnoczerwonej cegły miał dwie kondygnacje. iiowo oblicowano go ornamentami i dobudowano werandy, co nadawało mu ntalny charakter. Podjeżdżając do bramy, Ford zastanawiał się, ilu pacjentów pomieścić klinika. Budynek był czterokrotnie mniejszy od szpitala Willow- 1 ile leczona tu społeczność — o ile „społeczność" jest odpowiednim słowem 11 n o wiła w najlepszym razie jeden procent rejonu Willowbrook. Pizy bramie nie było strażnika. Ford opuścił szybę. Zorientował się, że tuż 1 ogo czuwa obiektyw kamery systemu bezpieczeństwa, osadzonej na beto- 231 nowym cokole i zakamuflowanej między cyprysami i ceglanym murem. Druga kamera została zainstalowana po przeciwnej stronie bramy, a trzecia - nad nią. Nie widać było dzwonka ani interkomu. Ford nie wiedział, czy nie powinien pokazać do kamery dowodu tożsamości. Właśnie sięgał do kieszeni, gdy brama otworzyła się bez ostrzeżenia. Z boku budynku urządzono parking dla gości; zatoczki przedzielone zostały kwitnącymi akacjami i drzewkami cytrusowymi. W kącie parkingu mężczyzna w szarej liberii polerował boczne lusterka rolls-royce'a model Silver Sbadow. Gdy buick przejeżdżał obok niego, szofer utkwił wzrok w pogiętym zderzaku, jakby zobaczył coś zaraźliwego. Ford zaparkował w przeciwnym rogu i wysiadł na żwirowaną nawierzchnię. Było tu chłodniej niż w mieście, lekki wietrzyk niósł subtelną woń drzew cytrynowych i czegoś słodszego, czegoś trudnego do zidentyfikowania. Gdy z torbą w ręku podchodził do tablicy z napisem GOŚCIE, zauważył w jednym z okien na piętrze młodą kobietę - pielęgniarkę w nieskazitelnie białym fartuchu. Zwijała coś właśnie; popatrzyła przez chwilę na niego i znikła w głębi pokoju. Hol kliniki miał kształt sześciokąta, w lewo i w prawo odchodziły stąd korytarze. Na środku stało biurko, za którym mieściło się przeszklone atrium z ozdobną fontanną i karłowatymi drzewkami kilku gatunków, z cedrem libańskim włącznie. - Witamy w Klinice Aurora. Czym mogę służyć? - spytała recepcjonistka. Była ubrana tak samo jak dziewczyna w oknie, w szyty na miarę biały fartuch z kołnierzykiem oblamowanym paskiem w barwie królewskiego błękitu. Miała około dwudziestu pięciu lat, jasne włosy, niebieskie oczy i przeszywające spojrzenie. Tabliczka informowała, że nazywa się Lauren Hellen Ford zdobył się na uśmiech, stwarzając pozory zrelaksowanego i pogodnego. - Jestem doktor Marcus Ford. - Postarał się, by zabrzmiało to kategorycznie, tak jakby dziewczyna powinna wiedzieć, kim jest. - Przyjechałem na konsultację. Pacjent nazywa się Edward Turnbull, o ile dobrze pamiętam. Recepcjonistka zaprezentowała mu w uśmiechu białe zęby, dzieło ortodonty warte co najmniej dziesięć tysięcy dolarów. - Rozumiem. Zaraz sprawdzę. - Odwróciła się z fotelem w stronę terminala komputera i nacisnęła parę klawiszy. Ford zaczął rozglądać się dookoła z udawaną beztroską. Przez główne wejście wkroczył do środka strażnik w niebieskiej, sportowej marynarce, popatrzył na niego i skręcił w boczny korytarz. Zanim zamknęły się drzwi, Ford spostrzegł rząd monitorów telewizyjnych i dwóch czy trzech tak samo ubranych mężczyzn. - Przykro mi, ale u pana Turnbulla nie zaplanowano żadnej konsultacji na dzisiejsze popołudnie. Ford zmarszczył brwi. - Doktor Lloyd powiedział mi, że to poważna sprawa. Chodzi o postinfek-cyjną dysfagię. Może zabrakło mu czasu, żeby to zapisać. Po gładkiej twarzyczce panny Heller przemknął cień niepewności. - Może... Niestety, doktora Lloyda nie ma już w klinice. Ford utkwił w niej zdziwione spojrzenie. - A niby dlaczego miałby być? - spytał. - No, bo ja wiem? Chce się pan z nim porozumieć? - Nie - odparł Ford. - Chodzi o konsultację. Mam wyrazić niezależną opinię. Recepcjonistka przytaknęła bezmyślnie. - Niezależną, rozumie pani? Proszę mi tylko powiedzieć, gdzie jest pokój pana Turnbulla, sam sobie poradzę. Panna Heller nacisnęła jeszcze parę klawiszy. Na jej czole pojawiły się trzy równoległe kreseczki. - Nic nie zostało odnotowane - powtórzyła, gapiąc się w monitor. - Nie wolno nam... - Niech pani posłucha - powiedział Ford i oparł się na blacie, starając się zachować pogodną minę. - Przyjechałem aż z Santa Monica żeby zbadać pacjenta, bezzwłocznie. Szczerze mówiąc sam chętnie dałbym sobie z tym spokój, ale I urnbullówie nie są za bardzo wyrozumiali. Wie pani, to krewny starego Oskara I urnbulla. A temu, jak sądzę, niewiele, potrzeba, żeby wytoczyć proces mnie i klinice. - Zniżył głos do szeptu. - Myślę więc, że dla dobra doktora Lloyda nie powinna pani robić kłopotów. Panna Heller rozejrzała się wokoło, zapewne w poszukiwaniu pomocy. - Hm... Cóż, chyba należy to uznać za pilny przypadek. -Niewątpliwie. - Dam panu przepustkę dla gościa. - Wskazała boczny korytarz i podała Fordowi zielony, przypinany identyfikator. - Proszę wjechać windą na piętro i skrę-> u w lewo. Turnbull leży w apartamencie C3. Ford przyczepił identyfikator do klapy marynarki i odszedł od biurka. Gdy tylko zniknął, recepcjonistka sięgnęła po listę numerów telefonów, wyszukała ten, ii który jej chodziło, i zadzwoniła. Halo? Przepraszam, że przeszkadzam. Tu Lauren Heller z Kliniki Aurora. ( 7y zastałam może doktora Lloyda? Przed drzwiami apartamentu C3 stało na korytarzu proste krzesło, na którym Ir/ał złożony Newsweek; na wierzchu stała szklanka wody mineralnej. Ford obej-i ii się w lewo i w prawo. Za otwartymi drzwiami ewakuacyjnymi jakaś pielęgniarka pchała przed sobą wózek. Zabrzmiały głosy, rozległ się śmiech; potem M|>.i(lta cisza. Ford chwycił za klamkę. Zaciągnięte do połowy żaluzje chroniły przed blaskiem zachodzącego słońca. i 1111 mszczenie było wielkie, miało wyposażenie, jak pokój w nowoczesnym hote- lu tu i ówdzie stolik, skórzane fotele, stojak na gazety, kunsztowne bukiety w nie- hu-skich wazach, wielki telewizor w rogu. Mała neonówka w mosiężnej oprawie i lała reprodukcję impresjonistycznego pejzażu. Drzwi w głębi prowadziły do , z której dobiegał cichy szum kanalizacji. Zamiast ciężkiej, szpitalnej woni li tiulowych środków odkażających w powietrzu czuło się zapach lawendy. I urnbull spał na łóżku z rękami wyciągniętymi wzdłuż ciała. Wingate miał |i /ała za siebie, na ślady opon nakreślone w pyle prosto jak przy linijce, /nów przypomniała sobie, że miała coś zrobić. W podnieceniu, które ją opa-iło, zupełnie wyleciało jej to z głowy. Prawdę mówiąc, nawet nie chciała obie smaku sukcesu. Fala uniesienia jednak częściowo opadła. 239 Rozglądając się po pustyni, sięgnęła po telefon i wystukała numer pediatrycznego Oddziału Intensywnej Terapii w szpitalu Willowbrook. Odebrał Conrad Al-len. Jego głos brzmiał tak, jakby dobiegał z wielkiej odległości. - Conrad? Co ty tam jeszcze robisz? - spytała. - Myślałam, że zacząłeś już pracę w Cedars-Sinai. - No, niezupełnie... Helen, mogłabyś chwilę zaczekać? Helen wsłuchała się w stłumione głosy, najpierw kobiecy, naglący i zirytowany, następnie Allena, tłumaczącego coś z wymuszonym spokojem. - Przepraszam cię - powiedział wreszcie do Helen. - Zepsuł się oddziałowy aparat do gazometrii, więc oczywiście natychmiast zaczęło się ogólne urwanie głowy. O czym mówiłaś? Ach tak, o pracy. Wiesz, jak to jest. Działy się różne rzeczy i w rezultacie zmieniłem plany. No cóż... Doszedłem do wniosku, że chyba nie był to najlepszy pomysł. Helen poczuła przypływ nieokreślonego rozdrażnienia - osobliwego odczucia, niemal takiego jak fizyczny ból. - Byłam przekonana, że marzyłeś o czymś takim - odrzekła. - Sam powiedziałeś, że wszystko pozałatwiałeś. - Tak, tak... - Allen westchnął. Najwyraźniej miał za sobą długi dzień. -Załatwiłem, ale nie mogłem odejść akurat teraz. Za dużo się tu teraz dzieje. Mamy kłopoty, rozumiesz. - Zostajesz właśnie z powodu kłopotów? - spytała ze zdumieniem. - Hm! - Zaśmiał się, dostrzegając absurdalność sytuacji. - Powinniśmy radzić sobie z problemami. Przecież tego uczą nas, lekarzy. Poza tym podejście, jakie mają do człowieka w takich instytucjach jak Cedars-Sinai, niezupełnie mi odpowiada. To chyba nie dla mnie. Helen wyłączyła silnik. - Wygląda na to, że zostaniesz w Willowbrook na dobre. - Zobaczymy. Nic nie trwa wiecznie. - Umilkł na chwilę, coś zachrobotało na linii. -Życzysz sobie czegoś? Jedno z drzewek Jozuego było wyraźnie większe od pozostałych. Jego surowa sylwetka malowała się czernią na tle nieba. Wyglądało na uschnięte, jednak Helen przypomniała sobie, że ten gatunek jest w rzeczywistości wyjątkowo płodny. Kernahan powiedział jej kiedyś, że musiało takie być ze względu na środowisko: rozpalone do białości dni i lodowate noce. -Helen? - Tak? Przepraszam, zamyśliłam się trochę. Dzwonię, bo chciałam dowiedzieć się, jak z Sunny Ford. Co z nią? Jest jakaś zmiana? Allen umilkł na długą chwilę, słychać było tylko odgłosy pracy na oddziale. - Nie - odrzekł wreszcie. - Obawiam się, że nie. Prawdę mówiąc, Sunny będzie jutro operowana. - Operowana? Naprawdę? - Tak. Planujemy kolektomię. - Kolektomia? Na czym to polega? - Przepraszam, ale takie szczegóły możemy ujawniać tylko najbliższym członkom rodziny - odpowiedział Allen z pewnym wahaniem. Helen utkwiła wzrok w drzewku Jozuego. - Tak, rozumiem - odparła. - Takie są zasady. - Naturalnie. Będziesz... - Operować? Tak. - Jest tam doktor Lee? - Nie... nie sądzę. Jeśli jednak chcesz, przekażę mu, że dzwoniłaś. - Tak, proszę. - Chciała powiedzieć coś jeszcze, lecz żadne słowa nie przychodziły j ej do głowy. - No to... - Zmarszczyła brwi. Wciąż starała się wymyślić coś odpowiedniego, czy jednak coś takiego istniało? Cóż można było rzec wobec podobnego dramatu? - Powodzenia, Conrad - powiedziała wreszcie ze ściśniętym gardłem. Odłożyła telefon i przez pewien czas wsłuchiwała się w ciszę. Zmierzch nabrał barw szkarłatu i indygo. Wysiadła z samochodu. Zaskoczył ją chłód pustynnego powietrza. Gwiazdy migotały na kobaltowym niebie, na południu tworzyły się jednak nimbusy. Pomyślała, że jeszcze nigdy nie widziała tak pięknego widoku. Nagle poczuła potrzebę, by ruszyć z miejsca, by zagłębić się w pustynię. Pragnęła poczuć przestrzeń, pustkę odludzia. Przeszła kilka kroków od drogi. Potknęła się, omal nie upadła. Popatrzyła na pantofle marki Ferragamo i z zaskoczeniem stwierdziła, że pokrył je kurz. Poczuła napływające do oczu łzy. „Jestem przepracowana" - pomyślała, ocierając rzęsy grzbietem dłoni. Zamknęli go w surowym, pozbawionym okien pokoju, którego jedyne wyposażenie stanowiły dwa plastikowe krzesła po bokach stołu pokrytego laminatem i szereg koszy na brudne pranie obok zsypu. Pod sufitem pracował osłonięty kratą wentylator, kierując na niego strumień ciepłego powietrza pachnącego detergentami. Na drzwiach wisiał plakat parku narodowego Yosemite. Próbował przemówić im do rozsądku. Potrzebował zaledwie pół godziny. Musiał tylko pojechać z lekiem na drugi koniec miasta, do Willowbrook, i Sunny wyzdrowiałaby. Był tak blisko celu - trzymał Omegę w dłoniach. Błagał, by mu na to pozwolono, zgadzał się pojechać wraz z nimi, zapłacić im, ale go nie słuchali. Podczas krótkiej, bezceremonialnej rewizji zabrano mu portfel, kluczyki do samochodu, czarną torbę i fiolkę z kapsułkami. Denman został z nim w pokoju. Przerzucał egzemplarzNewsweeka i co jakiś czas spoglądał na niego z uśmieszkiem. Za dziesięć ósma rozległy się kroki na korytarzu. Ford pomyślał początkowo, że to policja. Wkrótce ktoś zaczął zadawać pytania, na które odpowiadał zwalisty facet w garniturze, sterczący wcześniej przed pokojem Edwarda Turnbulla. Oby- 240 16 - Omega 241 dwaj mężczyźni mówili stłumionymi głosami, jakby się obawiali, że zostaną podsłuchani. Denman odłożył tygodnik i stanął na równe nogi. - Kto to? - zapytał Ford. - Twój szef? Denman uniósł palec w ostrzegawczym geście, lecz nie odpowiedział. Stał w miejscu, wpatrując się w drzwi, aż otworzyły się i do środka wszedł Marshall West. Ford wstał. Spodziewał się kogoś z kierownictwa kliniki - dyrektora naczelnego lub jego zastępcy do spraw lecznictwa. Na widok przyjaciela poczuł ulgę, która natychmiast ustąpiła miejsca dezorientacji. Pojawienie się Westa wydawało się bezsensowne w tych okolicznościach. Marshall podszedł bliżej i zatrzymał się na wprost Forda, po przeciwnej stronie stolika. - Cześć, Marcus -powiedział ze znużeniem i rozczarowaniem w głosie. Wskazał plastikowe krzesło. - Pozwolisz, że usiądę? West wyglądał jeszcze gorzej niż rano. Twarz miał pokrytą lśniącą warstewką potu. Zacięcie na brodzie zaogniło się, jakby je bez przerwy drapał. Ford popatrzył, jak Marshall siada, po czym sam przycupnął na krześle. - Znaleźliśmy je przy nim - powiedział Denman, stawiając na stole buteleczkę z kapsułkami. West rzucił okiem na Forda, wziął fiolkę do ręki i zdjął nakrętkę. Wysypał na dłoń kilka różowo-żółtych kapsułek i zacisnął pięść, jakby oceniał ich wagę. - Skąd je masz? - zapytał. W tym momencie Ford zrozumiał, że Denman i pozostali pracowali dla Westa. To on był ich szefem. Pilnowali, by nie doszło właśnie do czegoś takiego... Do wtargnięcia intruza do kliniki. - A jak myślisz? - odpowiedział pytaniem na pytanie. - Ach, od mojego siostrzeńca - West pokiwał powoli głową. Drżącą dłonią zaczął wkładać kapsułki do opakowania, jedną po drugiej. - Wiesz, to dobry dzieciak. Myślę, że daleko zajdzie. - Na pewno dalej niż z jedną ręką. West uśmiechnął się i zsypał ostatnie kapsułki do butelki, po czym zakręcił nakrętkę i odstawił buteleczkę na stół. - Skąd wiedziałeś? Dlaczego doszedłeś do wniosku, że opłaci ci się go odwiedzić? Zakładam, że od początku nie planowałeś czysto towarzyskiej wizyty. - A co to za różnica? - Tym razem uśmiechnął się Ford. - Wszystko wychodzi na jaw, Marshall. Niedługo cały świat dowie się o Omedze. Wkrótce wszyscy będą wiedzieli, że dysponowałeś tym lekiem, a mimo to pozwalałeś ludziom umierać. West milczał przez jakiś czas z zaciśniętymi wargami, jakby nie chciał wypowiedzieć tego, co cisnęło mu się na usta. - Prawdę mówiąc, nie podzielam twojego pesymizmu w tej kwestii - odparł w końcu, odzyskując pogodny ton. - Uważam, że nadal możemy swobodnie wygłaszać... - Zawiesił głos, rozsmakowując się obiegowym sformułowaniem -.. .wiarygodne dementi. Pod warunkiem, że nikt nie straci głowy. - Nie straci głowy? Chodzi ci raczej o to, by trzymać język za zębami. Co cię do tego skłoniło, Marshall? Ubiłeś na boku jakiś korzystny interesik z Apexem? A może to jeszcze jeden sposób na wyciśnięcie funduszy dla okręgu? West przez chwilę sprawiał wrażenie zatroskanego, lecz w końcu pokiwał niefrasobliwie głową. - Ach, rozumiem. Uważasz, że chodzi o pieniądze? - A o co innego? - spytał Ford. West przyjrzał mu się uważnie i pokręcił głową. - Tego się po tobie nie spodziewałem. Musisz zdawać sobie sprawę, że to nie wszystko. Ile czasu minęło od konferencji, na którą cię zaprosiłem? Trzy tygodnie, miesiąc? Ford popatrzył w. milczeniu na Denmana i odwrócił głowę. - Miesiąc temu twierdziłeś, że branża farmaceutyczna zawodzi ludzi, ponieważ kieruje się tylko zyskami i chce zagarnąć jak największą część rynku - kontynuował West. - Mówiłeś, że powinniśmy poddać ją kontroli, nim będzie za późno, że rządy muszą zacząć nadzorować produkcję leków, nim staniemy się bezbronni wobec opornych drobnoustrojów, zanim szpitale staną się „zadżumio-nymi statkami"... Mam nadzieję, że wybaczysz mi to określenie. Popraw mnie, jeśli się mylę, ale bodajże uważałeś, że powinniśmy znaleźć inną drogę. Zgadzam się z tobą w zupełności, Marcus, podobnie jak wielu ludzi. Bardziej, niż byś podejrzewał. Jak myślisz, dlaczego w ogóle zaprosiłem cię na tę konferencję? Ford podniósł głowę, gdy West wychylił się ku niemu na krześle. - Obydwaj jesteśmy po tej samej stronie - dokończył Marshall. Przez chwilę zdawało się, że West położy Fordowi dłoń na ramieniu, jakby nadal byli starymi przyjaciółmi. Marcus poczuł dreszcz odrazy, odepchnął się od stołu i wstał. - Po tej samej stronie?! Ty sukinsynu!! - krzyknął. Denman ruszył w jego stronę, jednak West nakazał mu gestem pozostanie na miejscu. - Okłamałeś mnie! - wołał dalej Ford. — Powiedziałeś, że powinienem poddać się i spokojnie siedzieć na tyłku! Powiedziałeś, że powinienem pogodzić się z utratą córki, bo nic nie można dla niej zrobić. Może nie? I powiedziałeś, że otrzymuje najlepszą opiekę, jaka tylko może być. Patrzyłeś mi prosto w oczy, sukinsynu, i łgałeś jak pies!! - Wiem - odparł West, unosząc ręce. Wyraz rozpaczy w jego oczach powstrzymał Forda przed dalszymi gniewnymi okrzykami. - Wiem, co zrobiłem, Marcus. Źle mi z tym było. Nie miałem zamiaru... - Otarł dłonią czoło i zamknął oczy z bolesną miną. - Wierz mi, chciałem ci pomóc, ale... nie mogłem samodzielnie podejmować decyzji. Muszę przestrzegać określonych zasad, protokołu. Prawdę mówiąc, nie mogłem ryzykować, że nie zdołasz zachować tajemnicy. Nie byłeś... nie byłeś opanowany. - Tajemnicę? - Ford utkwił badawczy wzrok w twarzy Westa. - O czym ty mówisz? O co ci właściwie chodzi? Marshall westchnął lekko i niemal zdołał się uśmiechnąć. 242 243 - O Helical, Marcus. O Omegę. Dziwię się, że jeszcze się tego nie domyśliłeś. Wydawałeś się tak pewny siebie. - West niespodziewanie odzyskał spokój ducha. Wstał i zdjął marynarkę. - Chryste, ale tu duszno. - Zawiesił marynarkę na oparciu krzesła i wsparł dłonie na biodrach, przyglądając się Fordowi, wciąż stojącemu po przeciwnej stronie stolika. - W porządku - stwierdził. - Powiem ci wszystko. Będę szczery, ponieważ chcę, żebyś mnie zrozumiał. Musisz wiedzieć, że nie mieliśmy wyboru. Siadaj, proszę. - Wskazał Marcusowi krzesło. Odczekał, aż Ford usiądzie, po czym zrobił to samo. - Rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty drugi, kwiecień, o ile pamiętam. Właśnie wtedy zespół badawczy Helical dokonał przełomowego osiągnięcia. Doszło do niego zupełnie niespodziewanie, o wiele wcześniej, niż można się było spodziewać. - Zmrużył oczy, jakby chciał sobie przypomnieć szczegóły. - Helical od lat starało się znaleźć sposób niszczenia bakterii przez blokowanie w nich przekazu informacji genetycznej, czyli przez hamowanie syntezy białek. - Technika antysensu - powiedział Ford, przypominając sobie opowieści Helen Wray. - Właśnie. - West uniósł głowę. - Więc wiedziałeś o tym? Ford ograniczył się do wzruszenia ramionami. - Cóż, skoro tak, powinieneś wiedzieć zapewne, że Helical starało się wyprodukować antybiotyk: oparty na oligonukleotydach. Domyślasz się, co to takiego? Wysoce złożone cząsteczki DNA. W tym wypadku wiążą się z określonymi miejscami matrycowego RNA i skutecznie blokująjego kopiowanie. Molekuły te nazywa się w skrócie ołigomerami. - Słyszałem o nich - odparł Ford, poprawiając się na krześle. - Helical natrafiło na problem. Wielkie molekuły są niestabilne, szybko ulegają rozkładowi, a wiele bakterii bez trudu daje sobie z nimi radę. W oligomery trzeba więc było wbudować dodatkową ochronę chemiczną. Postęp w tej dziedzinie dokonywał się niestety bardzo powoli. - A więc Helical potrzebowało pieniędzy. Pozwól, że się domyśle. Miało nadzieję uzyskać je od Sterna. - Laboratorium potrzebowało wsparcia wielkiej firmy. Widzisz, cierpliwość wszystkich kredytodawców, banków i inwestorów, zaczęła się wyczerpywać. Aż tu nagłe pewnego pięknego dnia jeden z naukowców - powiedzmy otwarcie, Charles Novak - wpadł na pomysł, by wykorzystać o wiele prostsze i odporniejsze molekuły, rybozymy. Jest to w rzeczywistości naturalne narzędzie genetyczne, lecz Novak zrozumiał, że można je zmodyfikować biochemicznie tak, by przyłączało się do tych samych miejsc kodu, co oligomery. Różnica polega na tym, że rybozymy nie blokują translacji RNA poprzez wiązanie się z nim, lecz przecinająnić kwasu nukleinowego, co jest równie skuteczne. Rybozymy są tak małe, że bez trudu przenikają przez ścianę bakterii. Poza tym po przecięciu jednej z nici matrycowego RNA uwalniają się i przystępują do cięcia kolejnej. Robią to dotąd, aż zarazek ginie. - Prawdziwa zaczarowana kula - mruknął Ford pod nosem. - Odporna, wydajna, śmiercionośna dla bakterii. Zajęcie się rybozymami umożliwiło skrócenie programu badawczego Helical o co najmniej pięć lat. 244 -1 co stało się z tym odkryciem? - To, że Novak i jego współpracownicy po raz pierwszy zaczęli się zastanawiać, co naprawdę oznacza udostępnienie ich odkrycia w normalny sposób na rynku. Dlatego też zaczęli się wahać. Ford przekrzywił głowę na bok. - Było już jednak za późno, prawda? - Można by tak stwierdzić. Zdobyli wielką nagrodę, na którą czekali latami. Przecież po to założyli Helical. -1 co? Czegoś tu nie pojmuję. West uśmiechnął się. - Marcus, przypominasz sobie, że na początku drugiej wojny światowej większość czołowych fizyków jądrowych stanowili Niemcy? Ford ponownie obejrzał się na Denmana, jakby jego reakcja mogłaby mu pomóc zorientować się w tym, o co chodziło Carowi. - Wszyscy zakasali rękawy i zaczęli pracować dla Hitlera. Naprawdę zależało im na wyprodukowaniu bomby atomowej i prawdę mówiąc, zasługiwali na sukces. -Nadal nie... - Poczekaj jeszcze chwilę. Po kapitulacji nazistów Anglicy zamknęli tych naukowców gdzieś w starym wiejskim domu. Pozwolili im codziennie czytać gazety, z relacjami o zbombardowaniu Hiroszimy i Nagasaki włącznie. Podsłuchiwali ich rozmowy. Widzisz, Anglicy nie mogli pojąć, dlaczego Niemcy nie posunęli się dalej w swoich pracach. Podejrzewali nawet, że niektórzy członkowie zespołu, przyzwoici, wykształceni ludzie, rozmyślnie opóźniali postęp badań. Okazało się jednak, że niemieccy naukowcy nawet nie zastanawiali się nad ewentualnymi skutkami przygotowania bomby dla Hitlera. Nigdy o tym nie rozmawiali. Dlaczego? Ponieważ wszyscy zakładali, że wojna się skończy, zanim ktokolwiek zdoła wyprodukować broń jądrową. Dopiero wtedy, gdy się zorientowali, że ktoś ją już stworzył, zaczęli się sprzeczać. - Nie widzę związku. West złączył dłonie na stole. —Chodzi mi o to, że my też toczymy wojnę i przegrywamy ją. Bakterie okazały się sprytniejsze od nas. Stare antybiotyki z każdym dniem stają się mniej skuteczne. Sam widziałeś w Willowbrook zakażenia, których nie można było zwalczyć wan-komycyną. Wierz mi, nie byłeś w tym osamotniony. Widziałem sprawozdania, oczywiście poufne, przy których lekturze sfąjdałbyś się z przerażenia. W ciągu ostatniego półtora roku w połowie europejskich szpitali doszło do wystąpienia mnogich infekcji mikroorganizmami opornymi na szerokie spektrum antybiotyków. Odsetek ten w Ameryce Północnej jest prawdopodobnie jeszcze wyższy, tylko nikt nie chce tego przyznać, by nie narażać się na straty. Sytuacja jest... - Wiem, jak wygląda sytuacja, sam to widziałem. West odchylił się na oparcie, biorąc się w karby. Jego głos przybrał z powrotem normalny, zrównoważony ton: - Novak i jego ludzie dostrzegli to pierwsi. Spodziewali się tego, do czego doszło. Wiedzieli, że ich lek może być ostatnim antybiotykiem o szerokim działa- 245 niu na okres całego pokolenia. Dlatego właśnie nazwali go: Omega. Ostatni antybiotyk, Marcus. Gdyby postąpili tak jak inni producenci, gdyby opatentowali lek, zaczęli go sprzedawać, reklamować, eksportować i co tylko jeszcze, za pięć lat stałby się równie bezużyteczny jak wszystkie pozostałe. Mógłbyś uznać, że martwili się na wyrost, ale oni uważali inaczej. Przynajmniej do chwili, gdy znaleźli się na skraju katastrofy. - Więc zwrócili się nie do urzędu patentowego, lecz do ciebie. West skinął głową. - Do rządu - powiedział. - Pracowałem wówczas w Departamencie Zdrowia. Przedstawili nam fakty i poprosili o interwencję, o przejęcie kontroli nad Omegą, zanim firma zmieni właściciela. Zaakceptowaliśmy ich analizę. Musieliśmy działać dla dobra ogółu. Szybko i w tajemnicy. - Ale dlaczego? Skoro działaliście dla dobra ogółu... - Musieliśmy tak postępować. Trzeba było zachować tajemnicę, bo po pierwsze naukowcy z Helical posiadali zaledwie około piętnastu procent aktywów firmy. Reszta należała do jego finansowych i przemysłowych wspólników. Musielibyśmy wykupić całą firmę, a wobec perspektywy produkcji Omegi kosztowałoby to miliardy. Ponieważ zdecydowaliśmy inaczej, musieliśmy tylko wynagrodzić członków zespołu badawczego. Chryste, kosztowało to mniej niż dwa myśliwce F-16. - Przed chwilą mówiłeś, że cała sprawa ni e ma nic wspólnego z pieniędzmi -skrzywił się ironicznie Ford. - Marcus, nawet rząd federalny nie może wydać paru miliardów dolarów bez wyjaśnień. Trzeba by było ujawnić istnienie Omegi. Jak myślisz, kiedy zostalibyśmy zmuszeni, aby dopuścić do jej stosowania? Wystarczyłoby, żeby jakiemuś dzieciakowi groziła utrata nerki, oka czy przednich zębów, albo żeby nie mógł spać po nocach z powodu bólu ucha. Nie rozumiesz? Wyobraź sobie kampanie w prasie, telefoniczne sondaże opinii, widok załzawionych rodziców w Oprah Winfrey Show. Jak sądzisz, ile czasu by minęło, zanim do nagonki na nas przyłączyliby się politycy? - Gdyby wydać przepisy... -Nie! - West z trudem pohamował gniew. - Gdybyśmy tylko stracili kontrolę nad sytuacją, byłoby po wszystkim. Zbyt wielki jest popyt, zbyt wiele pieniędzy można zarobić na Omedze. Nigdy nie zdołaliśmy zapanować nad rynkiem narkotyków. Dlaczego sądzisz, że poradzilibyśmy sobie w tym wypadku? Gdyby zaczęto aplikować Omegę przy byle drobnej infekcji, po dwu latach jej podróbki byłyby dostępne wszędzie, od Bangkoku po Tijuanę. Ford milczał. Wszystko, co powiedział West, było prawdąj zgadzało się z jego przekonaniami i własną oceną sytuacji. Mimo to nie mógł pogodzić sięz utrzymywaniem istnienia leku w tajemnicy, z ogromem oszustwa. Czy można ot tak sobie pozwolić ludziom umierać? - Marcus, nie twierdzę, że tę technologię trzeba utajnić na wieki wieków amen. Nikt tego nie sugeruje. Wkraczamy jednak w nowy wiek, także nowy wiek medycyny. Czytałeś przecież o pandemii grypy w tysiąc dziewięćset osiemnastym roku, prawda? W ciągu pięciu miesięcy ogarnęła cały świat, a przecież było to jeszcze przed epoką podróży lotniczych. Umarło dwadzieścia milionów ludzi, z czego pół miliona w Ameryce. A co z gruźlicą? Szkarlatyną? Z odrą, na miłość boską? Wszystkie te choroby mogą znów przybrać rozmiary epidemii. Jeżeli do tego dojdzie, musimy mieć jakąś broń, coś, co jeszcze skutkuje. Omega może być naszą ostatnią szansą. Oznacza to, że trzeba ją traktować jako broń ostateczną, do użycia wyłącznie w wyjątkowych przypadkach. Ford złożył ramiona na piersiach. - W rodzaju Edwarda Turnbulla? West pokiwał w milczeniu głową. Prawdopodobnie spodziewał się oskarży-cielskiego pytania. - A czego się spodziewałeś? - westchnął i powoli przesunął palcami wzdłuż brzegu stolika. - Że wyprę się własnego siostrzeńca? Jedynego syna mojej siostry? Gdybym miał wątpliwości, że uda mi się zachować całą sprawę w tajemnicy, być może postąpiłbym inaczej, ale... - Jeżeli twój siostrzeniec to naprawdę wyjątkowy przypadek, są nimi również moi pacjenci. Czym się różnią? - Różnią się. Nie... - Oczywiście. Jedni są czarni, drudzy biali. Jedni bogaci, inni biedni. Po to stworzono Omegę? By była siatką bezpieczeństwa dla zacnych obywateli Bever-lyHills? West wsparł łokcie na stole i przegarnął dłońmi włosy. - Nie, Marcus. Nie po to. Ustaliliśmy precyzyjne reguły określające stosowanie Omegi. Wszyscy się na nie zgodzili. Zawarto porozumienie. Lek miał być podawany tylko w określonych sytuacjach. Powstał protokół... Znów powtórzyło się słowo „protokół". Za każdym razem, gdy Ford je słyszał, przypominał sobie Novaka, który twierdził, podobnie jak West, że jest po jego stronie. Mimo to uciszono go, zanim zdążył podzielić się swoją wiedzą. Czy właśnie dlatego go zabito? Ford zakładał, że Novaka zamordowano z powodów finansowych, lecz jak przyznał West, w sprawie Omegi stawka była o wiele większa. - Czy dlatego zginął Novak? - spytał Marcus. - Wiedział, co dzieje się w South Central, w śródmieściu, w całym okręgu Los Angeles. Chciał spowodować realizację protokołu. Tak właśnie było, prawda? Novak uznał, że okoliczności usprawiedliwiają rozpowszechnienie leku. Tak powiedział Griffen. -Griffen? Ford coraz bardziej rozumiał przyczyny, dla których Charles Novak i Scott Griffen musieli zginąć. Czuł zawroty głowy, robiło mu się niedobrze. - Chciał się odwołać do postanowień protokołu, ale problem polegał na tym, że ofiary zakażeń nic nie znaczą ani dla ciebie, ani dla twoich koleżków. W ogóle się nie liczą. Jezu Chryste! Przestraszyliście się, że Novak i Griffen wszystko ujawnią. Ostatecznie Omega to ich odkrycie. Ich wspólna wiedza wystarczała, by sami mogli uruchomić produkcję leku, we współpracy z Apexem czy Sternem. - Na miłość boską, Marcus, to niedorzeczność. - West potrząsnął głową. Pod jego pachami rozszerzyły się plamy potu. Pobladł jak ściana, przez co jego oczy wydawały się tym bardziej przekrwione. - Nie mam pojęcia, w co 246 247 grał Novak, i nic mnie to nie obchodzi. Moim zdaniem pod koniec trochę mu odbiło. Niewykluczone, że próbował wejść w jakieś konszachty z Griffenem, nie zdziwiłbym się z tego powodu. Chodzi o miliardy dolarów. Jest mnóstwo ludzi i firm gotowych zabić, byleby dobrać się do takiej forsy, nie tylko Apex i Stern. Interesy to kontynuacja wojny przy użyciu innych środków, nie zauważyłeś? - Co chcesz dać do zrozumienia, Marshall? Moja córka ma umrzeć dla uratowania waszego cholernego protokołu? - Nie, nie w tym rzecz. - West podniósł ponownie buteleczkę z kapsułkami, przyjrzał się jej i odstawił ją na stolik. - Nie jesteśmy potworami. Zrobiliśmy wyjątek, możemy zrobić drugi. - Bodaj po raz pierwszy w trakcie tej rozmowy popatrzył Fordowi prosto w oczy, chcąc odczytać, jak zostały przyjęte jego słowa, - Nie mogę siej ednak zgodzić, żebyś po prostu wyszedł stąd z Omegą w garści, przynajmniej nie sam. Przede wszystkim byłoby to dla ciebie ryzykowne. Mogłoby ci się przydarzyć coś takiego jak Novakowi. Zamierzali pozwolić Fordowi na użycie Omegi. Przez chwilę przetrawiał tę wiadomość. Za cenę życia Sunny kupowano jego milczenie. Wiedział, że będzie musiał zapłacić... zdradą ideałów. - O co chodzi? Nie ufasz mi, Marshall? - Pewnie - odparł Car. Wstał i sięgnął po marynarkę. - Tak samo jak ty ufałeś Helen Wray. Denman pojedzie z tobą do szpitala. Nie wolno mu spuścić Omegi z oczu. Kiedy zakończy się kuracja Sunny, zabierze resztę leku i uznamy, że cała sprawa nie miała w ogóle miejsca. Musisz mi to przysiąc. - A co z personelem szpitala? Z doktorem Lee, pielęgniarkami ? Przecież będą podawali lek. - Nie, ty to zrobisz. Dopilnuję, by cofnięto twoje zawieszenie. - Nie tylko Sunny umiera, także wielu innych. Mam swoich pacjentów. Do diabla, Marshall, są wśród nich dzieci. Nie mogę tego zrobić. Jestem lekarzem, moje obowiązki... - Przykro mi, Marcus, nie wolno mi ryzykować. Wytłumaczyłem ci, jakajest sytuacja. Wyjaśniłem wszystko i, jeżeli zechciałeś się nad tym zastanowić, dobrze wiesz, że mam rację. Stawka jest zbyt wysoka, żeby... postępować tak, jak obydwaj mielibyśmy ochotę. Ford spuścił wzrok na podłogę. Brakowało mu sił, by się sprzeczać, był skrajnie wyczerpany. -Nie zawsze można wyleczyć wszystkich. To chciałeś powiedzieć, Marshall? West zdjął marynarkę z oparcia i wsunął ręce w rękawy, chcąc najwyraźniej jak najszybciej dobić ostatecznie targu. - Możemy jednak wyleczyć twoją córkę. - Wyprostował się i popatrzył z góry na Forda. - Możemy ją uratować. Zgadzasz się na moją propozycję? West czekał na odpowiedź Forda. A Ford... nie musiał się zastanawiać, wiedział z góry, jak będzie brzmiała. 248 Opuścili budynek tylnym wyjściem i minęli szereg prywatnych karetek oraz rozładowywaną furgonetkę dostawczą. Mercedes Westa stał zaparkowany nieprawidłowo w rogu dziedzińca, niemal zagradzając wyjazd niebieskiemu pontia-kowi. Było po ósmej, robiło się już ciemno. West zwrócił się do Forda. - Pojedziesz z nim. - Wskazał na Denmana, który w tym czasie wkładał neseser do bagażnika pontiaka. - Postaram się, żeby ci odstawiono później wóz. Ford przystanął na moment. - O co chodzi? - spytał West. - Nie mógłbym sam... ? - Nie sądzisz chyba, że ci na to pozwolę? West przysunął się tak blisko, że Ford wyczuł bijący od niego zapach odświe-żacza do ust. - Marcus, nie bądź idiotą. Nie jesteśmy przecież mafią, na miłość boską. Ford nie przestawał przyglądać się Denmanowi wsiadającemu do pontiaka. Błysnęły reflektory i samochód zaczął się powoli cofać. - Pamiętaj, sam nadstawiam dla ciebie karku - dodał West. - Mam nadzieję, że to również zrozumiałeś. Nie każdy postąpiłby w ten sposób na moim miejscu. Ford wciąż wpatrywał się w pontiaka, który właśnie ruszył w ich stronę połyskując szkarłatem tylnych świateł. - Powiedziałem ci, że się zgadzam - rzekł Marcus. West zajrzał jeszcze raz w twarz Forda i zawrócił w stronę kliniki. - Będziemy w kontakcie - zawołał, wchodząc do środka. Pontiac zbliżył się jeszcze bardziej i znalazł się w wąskim prześwicie między samochodami. Ford mógł teraz dostrzec naklejkę na bagażniku: JEŻELI MYŚLISZ, ŻE WYKSZTAŁCENIE JEST KOSZTOWNE, POPRÓBUJ IGNORANCJI. Denman wystawił głowę przez okno. - Zmieszczę się? - zapytał. Ford nie odpowiedział. Usiłował przypomnieć sobie... Gdzieś już widział tę nalepkę, zbite światła - właśnie ten niebieski wóz. Był przekonany, że to ważne, i chociaż sam nie wiedział dlaczego, nie przestawał się nad tym zastanawiać. - Pytałem, czy się zmieszczę? - powtórzył Denman. Wtedy Ford uświadomił sobie, że natknął się na ten samochód pod domem Griffena. Co robił tutaj zbir pokroju Denmana, jeśli nie... - Chwileczkę, dobrze? - zawołał Ford, unosząc dłoń i czując, jak znów łomocze mu serce. Obejrzał się w stronę kliniki, West jednak już zniknął. - Co jest grane? - Denman nacisnął hamulec. - Chyba... chyba wycieka olej - powiedział Ford, starając się rozpaczliwie coś wymyślić. - Nie wygląda to najlepiej. -Olej? Z tyłu? - Ktoś się na ciebie władował? - spytał Ford, pochylając się nad zbitymi światłami. - Niemożliwe!? — zawołał Denman i niecierpliwym ruchem wrzucił jałowy bieg. 249 Chciał wysiąść, żeby obejrzeć tył wozu. Gdy postawił nogę na ziemię, Ford uderzył całym ciałem w drzwi. - Skurczysyn... Co jest?! - ryknął Denman. Goleń i ramię były zaklinowane. Daremnie próbował wyrwać się z potrzasku, rozpłaszczył twarz na szybie. - Sukinsynu! ! Starał się sięgnąć wolną ręką do wewnątrz marynarki. Ford szarpnął drzwi ku sobie i ponownie rąbnął nimi Denmana. Ten znowu ryknął z bólu. Spróbował sięgnąć uwięzioną ręką do oczu Forda. Zdołał rozorać mu palcami policzek. Ford jeszcze raz otworzył drzwi szarpnięciem, chwycił Denmana za gardło i wyciągnął z wozu z siłą, jakiej nigdy by się po sobie nie spodziewał. Denman, dławiąc się, runął na żwir. Zaczęła się bieganina, rozległy się krzyki. Słychać było wysokie, narastające i niknące wycie alarmu. Wzdłuż budynku zapłonął rząd lamp. Pojawił się jeden z ludzi z furgonetki, młodzieniec w białym kombinezonie. Stanął jak wryty na widok zdawałoby się ogarniętego szałem psychopaty. Po chwili nadbiegli inni ludzie: paru osiłków w niebieskich kurtkach, ktoś w garniturze. Ford wskoczył do pontiaka i dał maksymalny gaz. Spod kół trysnął żwir i potoczył się po karoseriach luksusowych samochodów. Nadjeżdżający z naprzeciwka ambulans o włos uniknął zderzenia. Wyjeżdżając na drogę przez zamykającą się bramę, Ford słyszał wciąż za sobą krzyki. Cholera! Gloria Tyrell popatrzyła na białe, robocze pantofle i plamy rozchlapanej na nich gorącej czekolady, po czym podniosła wzrok na osobę, która wpadła przez drzwi pediatrycznego Oddziału Intensywnej Terapii i omal nie wytrąciła jej kubka z dłoni. - Gdzie się szanownemu panu tak spieszy? ~ Przepraszam panią, miałem nadzieję, że... Czy mogę? - Dziękuję, nic mi nie będzie! - rzuciła kategorycznie Gloria, uniemożliwiając intruzowi wyjęcie jej z ręki plastikowego naczynia. -1 tak prawie zmarnował mi pan buty. Powie mi pan wreszcie, czego tu szuka, czy mam wezwać strażnika? Mężczyzna wykrzywił twarz, co było kiepską imitacjąuśmiechu i wyciągnął legitymację, na której widniało jego zdjęcie z krótko ściętymi włosami. Gloria przyjrzała się zaciśniętym ustom i ostremu, małemu nosowi; stwierdziła, że ma przed sobą tego samego człowieka. - Zastępca szeryfa Samuel Dorsey, siostro... - Nazywam się Tyrell. - Pracuję w biurze szeryfa, w Wydziale Zabójstw. - Wydział Zabójstw? - Gloria wsparła ręce na biodrach. — Nasza urazówka została zamknięta, jeżeli chce pan szukać zbirów. - Właściwie chciałem zamienić parę słów z doktorem Marcusem Fordem. — Obejrzał się za siebie i wskazał starszego, wąsatego mężczyznę, zbliżającego się korytarzem. - Razem z moim partnerem, sierżantem Ruddockiem, pragniemy zadać mu kilka pytań. - Dlaczego więc przyszliście właśnie tutaj? - spytała Gloria. Dorsey zrobił zaskoczoną minę. *¦ Nie wiecie, że został zawieszony? - zapytała pielęgniarka, unosząc brwi. - Nie zastaliśmy doktora Forda? - rzekł Ruddock, okazując legitymację. - On tu w ogóle nie pracuje - odparła kategorycznie Gloria, rzucając policjantowi miażdżące spojrzenie. Ruddock zorientował się, że Dorsey znowu wlazł na odcisk cywilnej osobie. Miał chyba dar do tego. - O ile wiemy, leży tu jego córka - powiedział sierżant, siląc się na jak najbardziej przenikliwą minę. - Mała jest bardzo chora, prawda? - Zgadza się - przytaknęła Gloria. - Będzie operowana jutro z samego rana. - Szukaliśmy doktora Forda w domu, ale go nie zastaliśmy - powiedział Ruddock. - Myśleliśmy, że może przyjechał do niej. - Nie wiem, gdzie jest. Nie widziałam go od rana. - Gloria pokazała policjantom plastikowy kubek. - Właśnie niosę jej czekoladę. Ma gościa, ale nie doktora Forda. - Pozwoli siostra, że z nią pójdziemy? - zapytał Ruddock. Gloria skinęła łaskawie głową, odwróciła się i z bezgraniczną godnością ruszyła korytarzem w stronę izolatek. Gdy dotarli do sali Sunny, zatrzymała się. - Jeżeli chcecie panowie wejść, musicie założyć maski. Ściśle dbamy, by nie szerzyły się infekcje. Rzuciła Dorseyowi spojrzenie nie pozostawiające wątpliwości, kogo uważa za potencjalnego nosiciela zarazy. - Jak pani każe - odrzekł Ruddock. - Tymczasem dam wreszcie dziecku gorącej czekolady, jeżeli można ją tak jeszcze nazwać. Odwróciła się plecami do policjantów i uchyliła drzwi. Ruddock zdołał dojrzeć młodą kobietę w eleganckim kostiumie, siedzącą obok respiratora. - Dlaczego jej wolno popijać czekoladę, a my musimy nosić maski? - stęk-nął Dorsey. Ruddock uspokajającym gestem położył dłoń na jego ramieniu i popatrzył, jak kobieta przejmuje kubek. Wyglądało na to, że dopiero co płakała. 6 Gdy Ford dotarł do Bulwaru Zachodzącego Słońca, rozpętała się burza. Na wschodzie biły błyskawice, nagle zaczął padać rzęsisty deszcz, więc trzeba było intensywnie wpatrywać się w przednią szybę, by dojrzeć jadące z przodu samo- I 250 251 chody. Zatrzymał się na skrzyżowaniu i w tym momencie zdał sobie sprawę z bólu w prawym kciuku. Podniósł palec do światła i z zaskoczeniem stwierdził, że paznokieć obrzeżony jest skrzepniętą krwią. Uświadomił sobie, że musiał się zranić podczas szarpaniny z Denmanem, ale nie potrafił sobie tego przypomnieć. Gdy wpatrywał się w okaleczony palec, zobaczył w myślach twarz Denmana w chwili, gdy uderzył go drzwiami wozu, jego pełne determinacji i wściekłości spojrzenie. Obecność pontiaka pod domem Griffena i wykop pod ogrodzeniem były podejrzane same w sobie, ale Forda przekonał ostatecznie charakterystyczny błysk w oczach Denmana - pełen zdecydowania, skupienia, profesjonalnego gniewu. Teraz nie było żadnych wątpliwości, że miał do czynienia z zabójcą. To Denman zamordował Griffena, najprawdopodobniej również Novaka. Ale dlaczego? I dlaczego West musiał korzystać z usług kogoś takiego? Dźwięk klaksonu wyrwał Forda z zamyślenia. Zobaczył rozgniewane twarze za ociekającymi szybami znajdujących się obok samochodów, uniesioną pięść kogoś, kto za wszelką cenę starał się go wyminąć. Na Bulwarze Ford skręcił w lewo, przez cały czas popatrując we wsteczne lusterko. Spodziewał się, że lada chwila zobaczy ścigającego go Westa lub jego ludzi. Podobnie jak wiele razy w ciągu ubiegłych tygodni miał przejmujące wrażenie, że wplątał się w coś, co go przerastało, coś zupełnie niezrozumiałego. Kiedy usiłował się skupić na którymkolwiek z elementów zdarzeń, które go dotyczyły - na Helen, Novaku, Helical, Weście - głowę wypełniał mu jedynie chaos sprzecznych wrażeń. Jednak to, co powinno teraz nastąpić, czego musiał dokonać, nie mogło być prostsze. Należało dostać się do Sunny, wyjaśnić Allenowi i doktorowi Lee, co się stało. Przekazać wszystko, co wiedział o Omedze. Omega. Opuścił wzrok na buteleczkę kapsułek, którą trzymał na kolanach. Przyszło mu do głowy, że nie ma zielonego pojęcia, jak ten antybiotyk działa na zjadliwe szczepy bakterii ani jakie skutki uboczne może spowodować u człowieka. Edward Turnbull był jednak żywym dowodem, że lek jest skuteczny. Laseczki jadu kiełbasianego i zgorzeli gazowej stanowiły pokrewne gatunki, West zaś stwierdził, że Omegę można przyrównać do antybiotyków o szerokim działaniu. Turnbull powiedział, że dostawał lek trzy razy dziennie. Ford zamierzał zastosować taką samą dawkę i pilnie śledzić stan Sunny. Mimo swego rozpaczliwego położenia i trawiących go obaw, namyśl o możliwości wyleczenia Sunny doznał nagłego uniesienia. Poczuł pewność, że jego córka wyzdrowieje. Nie było potrzeby jej operować, wyjdzie z choroby bez szwanku. Wjechał na Autostradę San Diego i choć wiatr zarzucił samochodem, natychmiast włączył się w pas szybkiego ruchu. Trzy wozy za nim taki sam manewr wykonał ciemnoniebieski mercedes. - Może widział nas pod domem — powiedział Dorsey. - Zobaczył zaparkowany na ulicy radiowóz i po prostu nie zatrzymał się. Pewnie jest już w drodze na lotnisko. 252 - Tuż przed operacją córki? - spytał Ruddock. - Wątpię. Dorsey popatrzył na rząd pojemników na śmieci, oświetlonych pojedynczą nocną lampką. Zza ściany słychać było wodę chlustającą z pękniętej rynny. - Posłuchaj, jak pada - rzekł Dorsey i odwrócił się do Ruddocka z dłońmi na biodrach. — Może nie zależy mu na rodzinie, jeżeli robił w jakiejś szemranej branży? Ruddock przyjrzał się koniuszkom swoich butów i upił łyk kawy. Dorsey był zupełnie pewny, że mordercą Novaka i Griffena jest Ford. Tylko jego można było powiązać - chociaż pośrednio - z obydwoma zabójstwami. W domu Novaka nie udało się zebrać istotnych dowodów rzeczowych, ale na terenie posesji Griffena ekipa kry-minalistyczna znalazła włókna, odciski palców, a nawet stóp. Dorsey nie wątpił, że dzięki temu będzie można udowodnić obecność Forda w miejscu popełnienia przestępstwa. Gdy Ruddock poddał w wątpliwość tezę, że Ford zdołał w pojedynkę utopić dorosłego mężczyznę - przynajmniej nie bez pozostawienia licznych oznak gwałtownej szarpaniny Dorsey wysunął przypuszczenie, że lekarz miał wspólnika. Rude włosy znalezione w basenie na pewno należały do kogoś innego. Istotnie, mogło to oznaczać, że Ford nie działał sam. Laboratorium kryminalistyczne uzyskało parę kwalifikujących się do identyfikacji próbek DNA z cebulek włosów. Wystarczyłoby, żeby Ford wydał swojego wspólnika, a sprawę można by zamknąć. Co do motywu, Dorsey z entuzjazmem spekulował, że Ford, jako ordynator Oddziału Traumatologii w Willowbrook - szpitala leżącego w dzielnicy South Central, pełnej narkomanów, gangów młodocianych i handlarzy narkotyków, był idealnym pośrednikiem w rozprowadzaniu świństw produkowanych przez Nova-ka i Griffena. Po przyjęciu takiego założenia wystarczało uznać, że doszło do jakiegoś zatargu, co się stałe zdarzało w narkobiznesie. Motywem Forda byłaby w takim razie chęć uciszenia dostawców. Dorsey przedstawił tę wersję policjantom zajmującym się zwalczaniem gangów i handlu narkotykami, ale do tej pory nie uzyskał nic na jej potwierdzenie. Ruddock podważył skorupę błota na czubku prawego buta. Hipoteza Dor-seya była prawdopodobna, ale nic więcej. Oczywiście, Ruddock również miał wątpliwości co do roli Forda w całej sprawie. Po pierwsze zdumiewało go, że biały lekarz o takich kwalifikacjach zagrzebał się w państwowym szpitalu w South Central. Nie sposób było się temu nie dziwić. Ruddock nie mógł jednak sobie wyobrazić Forda w roli bezwzględnego mordercy. Na domiar wszystkiego Dorsey przez cały czas obwiniał Forda za śmierć Raymonda Denny'ego, gdyż jego zdaniem konował był sympatykiem Murzynów, a przez to z definicji wrogiem policji. Ruddock sądził, że kolega jak zwykle traktuje sprawę zbyt osobiście. Dorsey podszedł do drzwi i wyjrzał na pusty korytarz. W szpitalu panował spokój. Pielęgniarka sprowadziła ich na parter i powiedziała, że zawiadomi ich o pojawieniu się Forda i żeby się nigdzie nie ruszali. - Ależ nas ulokowała! - rzekł Dorsey, nawet nie licząc na odpowiedź. - Powiedziała, że to pokoje selekcji pacjentów - wzruszył ramionami Ruddock. - Jesteśmy tuż obok Oddziału Nagłych Przypadków. Lepiej siedzieć tutaj niż w poczekalni z bandą łobuzów. 253 Dorsey zaczął mruczeć pod nosem i wsunął dłoń pod marynarkę. Ruddock wiedział, że kolega dotyka pistoletu. Zawsze to robił, gdy byli na ulicy, jakby musiał pocierać bolące miejsce. - Święta prawda - powiedział Dorsey. Nie odrywając wzroku od stłuczonego, tylnego światła pontiaka, Denman zjechał na środkowy pas i dodał gazu. - Nie podjeżdżaj za blisko - powiedział West. - Jeżeli nas wypatrzy, może wpaść w panikę i będziemy go ganiać po całym mieście. Denman błyskawicznie przeniósł wzrok na wsteczne lusterko, w którym dostrzegł pobladłą twarz Westa. Zaczerpnął tchu i skrzywił się z bólu. Był pewien, że cholerny lekarzyna złamał mu co najmniej jedno żebro. - Powinniśmy go wykończyć w klinice - warknął. - Chryste, czy ty nie masz niczego innego w głowie niż zabijanie? - westchnął z irytacją West. - Maro dość miejsca w bagażniku. Zamiast krążyć po South Central, powinniśmy wywieźć to ścierwo na pustynię Mojave. - Nie musielibyśmy za nim jechać, gdybyś go nie wystraszył. Denman zacisnął dłonie na kierownicy tak silnie, że poczuł w nich ból. Jeżeli nie potrafił czegoś znieść, to kwestionowania jego kompetencji, zwłaszcza przez kogoś, kto nie miał pojęcia o operacjach w terenie. Był dobry w tym, co robił, i straszył ludzi tylko wtedy, gdy tego potrzebował - tak jak postraszył Griffena obcięciem ręki, aż stary pierdziel zlał się w spodnie. - Mówiłem panu, że to nie ja go spłoszyłem - powiedział Denman. - Musiał zobaczyć coś, co go spłoszyło. - No pewnie. Może twoją giwerę pod pachą. Denman potrząsnął głową i zacisnął usta, robiąc z nich wąską kreskę. Nigdy nie nosił czterdziestki piątki, była zbyt nieporęczna. - Nie ma potrzeby uciekać się dalej do przemocy, Ford nie stanowi zagrożenia - dodał West bardziej pojednawczym tonem. - W gruncie rzeczy wie za mało, by nam zaszkodzić. Nie ma pojęcia o technologii produkcji Omegi i tylko to się liczy. - Skąd pan ma tę pewność? - Posłuchaj, zależy mu tylko na uratowaniu swojej córki, a do tego nadal jesteśmy mu potrzebni. Denman zaśmiał się gardłowo i natychmiast złapał za bolący bok. - Nadal nie potrafię w to uwierzyć - powiedział. - Co za głupi sukinsyn. - Jest wystarczająco inteligentny, żeby pójść z nami na ugodę, o nic innego nam nie chodzi - powiedział West. - A jeśli nie? Jeżeli nie zechce? West nie odpowiadał przez chwilę. Denman znów popatrzył w lusterko i ujrzał jego blady profil. Proszę, wielki człowiek rozważał w duszy, gdzie w obecnej sytuacji tkwi dobro, a gdzie zło. „Żałosny sukinsyn" - pomyślał 254 Denman. West wreszcie odwrócił głowę i popatrzył w lusterku wprost w oczy kierowcy. - W takim razie będziesz musiał wykorzystać bagażnik — powiedział. Dorsey spojrzał na zegarek. - Nie wiem? Myślisz, że możemy jej zaufać? - spytał. Ruddock odwrócił się od okna, przez które obserwował burzę. Też zerknął na zegarek; czekali już czterdzieści minut. - Przecież może być wspólniczką Forda. Skąd wiemy, że nie zjawił się w szpitalu i już nie odjechał? - dodał Dorsey. Ruddock popatrzył na zarumienioną twarz kolegi, po czym ponownie przeniósł wzrok na nadgarstek, starając się podjąć jakąś decyzję. - Powinniśmy zaczekać na parkingu - dopowiedział Dorsey. - Moglibyśmy go zgarnąć, gdy będzie chciał wejść do środka. - Och, do cholery, rzygać mi się chce, kiedy kręcisz się w kółko jak pies za własnym ogonem - stwierdził Ruddock. - No dobrze, idziemy na górę. Wyszli z pokoju i ruszyli korytarzem w stronę wind. Jedna z nich była nieczynna. Dorsey nacisnął guzik i odstąpił o krok, znów wsuwając rękę pod marynarkę. Ruddock miał nadzieję, że pistolet jest przynajmniej zabezpieczony. - W porządku, Sam? Wyglądasz na trochę wkurzonego. - Nic mi nie jest - odparł Dorsey, wzruszając ramionami z irytacją. - Po prostu nie lubię szpitali. Ford wszedł do szpitala głównym wejściem. Grupki zwykłych, zdenerwowanych rodzin pacjentów zasilały szeregi bezdomnych z South Central: bezradnych kalek, narkomanów, pijaków i szaleńców. Kryli się przed burzą, nie wypuszczając z rąk połamanych parasoli i plastikowych płacht. Niektórzy liczyli, że zwrócą na siebie uwagę, innym zależało na czymś wręcz przeciwnym. Sterczeli w kałużach wody, roztaczając skisły odór biedy i zaniedbania. Parę głów odwróciło się na widok idącego pośpiesznie Forda. Nie opuchnięta warga i poszarpane ubranie wyróżniały go jednak najbardziej z tłumu, lecz widoczna determinacja. Wiedział, dokąd zmierza. Na krótkim odcinku od parkingu doszczętnie przemókł. Wjeżdżając na piętro, Ford jeszcze raz przyjrzał się zmasakrowanemu kciukowi - paznokieć stał się niemal czarny i bolał jak cholera. Zorientował się również, że ma naderwany rękaw marynarki. Wolał nie myśleć, jak wygląda jego twarz. Pierwszą znajomą osobą, którą ujrzał na pediatrycznym Oddziale Intensywnej Terapii, była Gloria Tyrell. Rozmawiała właśnie z drugą pielęgniarką, dźwigającą naręcze brudnej pościeli. Gloria zauważyła go dopiero wtedy, gdy dotknął jej ramienia. - Boże Święty! Co się panu stało? - Gdzie doktor Lee? 255 Nachyliła się do niego z miną spiskowca. - Dwóch detektywów z Wydziału Zabójstw chce z panem porozmawiać. Ford przyłożył grzbiet dłoni do opuchniętej wargi. Na widok zdziwienia w oczach Glorii nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. - Wszystko w porządku, nikogo nie zabiłem. Jeszcze nie. - To gdzie się pan... - Posłuchaj mnie! - Otworzył buteleczkę i pokazał pielęgniarce kapsułki. -Przyjrzyj się im dobrze. -Co to? - To koniec naszych problemów. Muszę zanieść je Sunny. Gloria rozdziawiła usta, cofnęła się o pół kroku i popatrzyła na Forda jak na wariata. -Nie rozumiesz? Dzięki nim Sunny wyzdrowieje. Pielęgniarka ostrożnie wyjęła mu buteleczkę z dłoni. - To midrin - powiedziała bezbarwnym głosem. Ford zamrugał, wyrwał jej buteleczkę z ręki i wytrząsnął parę kapsułek na drżącą dłoń. Przez chwilę gapił się z krańcowym niedowierzaniem na łatwe do rozpoznania różowo-żółte kapsułki leku przeciwbólowego. -Nie... Przypomniał sobie Edwarda Turnbulla. Chłopak powiedział, że dostaje Omegę trzy razy dziennie. Czyżby go oszukał? Po chwili Ford uświadomił sobie, że Turn-bull na pewno nie potrafił odróżnić leku przeciwbólowego od antybiotyku. Nie potrafiłby powiedzieć, czym się różnią. Marcus zacisnął pięść. Ogarnięty desperackim pragnieniem zdobycia leku, potem euforią, że ma lekarstwo, które uratuje Sunny życie, nie przyjrzał się dokładnie kapsułkom. Wysypał je sobie na dłoń, patrzył na nie, ale nie miał pojęcia, co właściwie widzi. - Dobrze się pan czuje, doktorze? - Och, Jezu Święty! Zapiszczał pager. Gloria, nie spuszczając oka z Forda, podeszła do najbliższego telefonu i wystukała numer na klawiaturze. - Siostra Tyrell, pediatria. Oszołomiony i zdruzgotany, Ford nieświadomie opuścił rękę bezwolnie patrzył, jak kapsułki spadają na podłogę. Dopiero po chwili zauważył, że Gloria kiwa na niego, wyciąga rękę i podaje mu słuchawkę. Chwycił ją, ledwie zdając sobie sprawę z tego, co robi. - Marcus? Jesteś tam, Marcus? Był to Marshall West. - Wydawało mi się, że zawarliśmy układ. Halo, Marcus? Ford nie był w stanie się odezwać, gniew zablokował mu gardło. Nagle zapragnął dorwać Westa, zabić go gołymi rękami. Miał ochotę zmiażdżyć kark tego załganego, podstępnego, bezwzględnego łotra. - Układ? - zdołał wreszcie wydusić, czując niesamowicie bolesny ucisk w gardle. — Nie taki, że dostanę leki przeciwbólowe! West milczał przez chwilę. 256 ¦¦¦i - Marcus, to ty ukradłeś tę buteleczkę - powiedział wreszcie. - Nie mówiłem, że jest w niej Omega. - Pozwoliłeś mi uwierzyć... - Istotnie. Pozwoliłem ci uwierzyć, bo mi to odpowiadało. Dzięki temu miałem nad tobą przewagę. Chcę ci teraz dać prawdziwy lek. To nie kapsułki, ale roztwór. Podaje się go dożylnie, bezpośrednio lub w kroplówce, jak chcesz. Ford przypomniał sobie kroplówkę, podłączoną Turnbullowi i rozjaśniło mu się w głowie. Oparł się o ścianę, zasłaniając oczy stłuczoną dłonią: na stojaku wisiała przecież butelka soli fizjologicznej, właśnie w niej rozpuszczono Omegę. Uprzytomnił sobie, że znalazł się o krok od zbawienia Sunny i połaszczył się na buteleczkę leku przeciwbólowego. - Byłem gotów dotrzymać naszej umowy - kontynuował West. - Denman włożył fiolki do bagażnika samochodu. Przypominasz sobie Denmana? Tego, którego pobiłeś? -Co? - Marcus, lek był w bagażniku. Nadal jest, dzięki tobie. Ale powinieneś dokładniej pilnować, czy zamykasz samochód, zwłaszcza w takiej okolicy. Rzeczywiście zostawił kluczyki w stacyjce. - Denman to morderca - powiedział bez większego przekonania. W jego myślach panował zamęt, przestał być pewny siebie. - Marcus, nie masz pojęcia, co... - To morderca. Zabił Griffena. - Posłuchaj - powiedział West konspiracyjnym szeptem, najwyraźniej przyciskając usta do słuchawki. - Być może, ale ma doskonałe rekomendacje. Nie zawsze mogę... dobierać sobie ludzi. Starałem się przecież wytłumaczyć ci, że w tym wypadku nie decyduję w pojedynkę. To sprawa wyjątkowej wagi, dla tego kraju, dla całego świata. Musisz mi jednak uwierzyć, że osobiście nie wyraziłem zgody na żaden akt przemocy. Po prostu cała sytuacja... bardzo się skomplikowała. Ford przymknął oczy; nagle ogarnęły go mdłości. - Przykro mi to słyszeć, Marshall. Przykro mi słyszeć, że twoje położenie się skomplikowało. Wiedz jednak, że położenie Sunny jest bardzo proste. Tak proste, że... - Marcus, nie słuchasz, co do ciebie mówię. Mam lek, rozumiesz? Nie jest za późno dla Sunny. Przyjdź na parking. Możemy jeszcze się dogadać. Ford obejrzał się na Glorię - nawet nie drgnęła. - Naprawdę? Przecież byś się naraził, czyż nie? - Mówiłem ci już, że nie jesteśmy potworami, Marcus. Podanie antybiotyku Sunny nie zmieni ogólnej sytuacji. Omega przestanie być skuteczna tylko wtedy, jeżeli wejdzie do masowej produkcji. Wiesz sam, co się wtedy stanie. - W takim razie co... ? - Dajemy ci lek w zamian... - Za milczenie? - Jeżeli nie przeszkodzisz nam... Chcemy załatwić całą sprawę we właściwy sposób. 17 - Omega 257 - Skąd mam wiedzieć, że nie szykujesz kolejnej sztuczki? - Ford powtórnie obejrzał się na Glorię. - Jaką mam gwarancję, że mnie nie zabijecie? Gloria zasłoniła usta dłonią. - Dlaczego mielibyśmy to zrobić? - Czyja wiem? Byłoby to dla was dogodniejsze. Łatwiejsze. Mniej skomplikowane. - Marcus, układ jest prosty. W zamian za lekarstwo dostaję twoje milczenie. Wiem, że nie narazisz życia Sunny... ani teraz, ani później. - Później? Co sugerujesz? - Ford poczuł, że włosy stają mu dęba na karku. -Grozisz mi, Marshall? Grozisz mojej córce? - Chcę tylko... Jako twój przyjaciel, chcę, żebyś pamiętał, jacy ludzie i organizacje są zaangażowane w tę sprawę. - Organizacje? - Mam wymienić je z nazwy? Otwórz oczy, Marcus. Pomyśl logicznie. Sądzisz, że Denman pracuje dla okręgowego wydziału zdrowia? - Rozumiem - odparł Ford. - Chyba rozumiem. Bóg daj e, ale i Bóg odbiera, tak? - Na rany Chrystusa, Marcus, skoro mamy okazję wykorzystać lek w dobrym celu, dlaczego z niego nie skorzystać? Ford zacisnął silniej powieki. Nie miał wyboru. - Pontiac jest tam, gdzie go zostawiłem? - spytał. Nawet nie odwiesił słuchawki, wybiegł z oddziału. Gloria odprowadziła go wzrokiem, z dłonią przyciśniętą do ust. Wreszcie podniosła kołyszącą się słuchawkę i wybrała numer pokoju selekcji pacjentów. Przez chwilę wsłuchiwała się w sygnały z łomoczącym sercem. Wcześniej pokazała starszemu policjantowi telefon pod który zamierzała zadzwonić w razie przyjazdu Forda; wraz ze swoim kolegą miał zaczekać w pokoju obok. Najprawdopodobniej jednak obaj poszli już sobie. Gloria Tyrell odłożyła słuchawkę i ruszyła w stronę wind. Ford spostrzegł z zaskoczeniem, że West stoi pod gołym niebem, obok zepsutej latarni ulicznej, osłaniając się od deszczu jedynie zwiniętym egzemplarzem Los Angeles Times. Ledwie było widać j ego twarz. Kiedy zobaczył, że Ford zatrzymuje się kilka metrów od niego, opuścił gazetę. - Wybraliśmy sobie wspaniałe miejsce na spotkanie - zawołał. Ford nic nie powiedział. Rozejrzał się po rzędach pustych samochodów. Trudno było przyjrzeć się im dokładnie, bo wiatr miótł deszczem w twarz. - Wszystko w porządku - dodał West, rzucił gazetę i pokazał puste dłonie. - Gdzie jest Omega? - spytał Ford. - Pamiętaj, że zawarliśmy porozumienie, Marcus. Ford odgarnął włosy z oczu i podszedł jeszcze parę kroków. Mimo powiewów wirującego wiatru próbował dosłyszeć, czy ktoś nie zakrada się do niego od tyłu. Instynktownie obejrzał się przez ramię. - Trzymasz wszystkie karty, Marshall - powiedział. West nie ruszał się z miejsca. 258 - Lek ciągle jest w wozie, w bagażniku - stwierdził, wskazując na pontiaka. Ford popatrzył uważnie na samochód. - Lepiej ty go wyjmij - powiedział. - Nie igraj ze mną, Marcus. - Uśmiech zniknął z twarzy Westa. - Ryzykuję dostatecznie dużo, przyjeżdżając tutaj. Ford podszedł na tyle blisko, by zajrzeć do środka wozu. Chyba nie było tam nikogo. - Gdzie twój osiłek? - zapytał. West zrobił krok w bok; pod jego stopą zazgrzytało potłuczone szkło. - A jak myślisz? Bandażują mu żebra w klinice. Ford podniósł głowę. Latarnia nie była zepsuta, ale stłuczona. West podążył wzrokiem za jego spojrzeniem i pokręcił głową. - Co za okolica - westchnął. - Pamiętasz, jak byliśmy mali? Przypominasz sobie, jak wtedy było? - Pewnie, że tak- odparł Ford. - Charles Manson. Zabójstwo Kennedy'ego. Napalm. Willowbrook zbudowano po zamieszkach w Watts. Wcale nie było wtedy lepiej. - Tak, ale mieliśmy Doris Day - odrzekł West z uśmiechem. Uniósł ręce do góry, jakby był aresztowany, a potem podszedł do samochodu i otworzył bagażnik. Ford napiął mięśnie. Jeżeli czekała go jakaś niespodzianka, to właśnie teraz. Serce mu łomotało i podchodziło do gardła. Przyglądał się jak West sięga do bagażnika i grzebie w nim przez chwilę. - Chodź, zobacz - powiedział West. Wyprostował się, trzymając w dłoni latarkę cienką jak ołówek. Deszcz ściekał mu po nosie i podbródku. Ford podszedł do samochodu. W plecy uderzył go gwałtowny powiew wiatru. Wszędzie poniewierało się tłuczone szkło. Nie przypominał sobie, czy było tu, gdy parkował, ale tak się spieszył, że mógł tego nie zauważyć. Wreszcie zobaczył Omegę. Latarka Westa oświetlała gruby neseser i jego zawartość: trzy szklane butelki złotawej substancji w czarnej, styropianowej kształtce. - Wystarczy czterdzieści tysięcy jednostek dziennie - powiedział cicho West. - To wszystko. Bez podrażnienia żył, bez trwałych objawów ubocznych. Według naszej oceny skuteczność stuprocentowa. Mikroorganizmy, na których ją przetestowaliśmy, a użyliśmy do prób bardzo wytrzymałych bakterii, wykazały zerową odporność. W jednej minucie roiły się pod mikroskopem, a w następnej - zamierały, jakby pociągnęło się za spust. Jak gdyby... - West odwrócił się i popatrzył wprost na Forda — Jakby rzucono na nie czar. Żaden szczep nie zdołał przetrwać. Ford wciąż przyglądał się fiolkom. Odczuwał przemożną chęć, by porwać neseser i rzucić się z nim na oślep w stronę szpitala. W końcu podniósł jednak wzrok na Westa i zrozumiał, że ma przed sobą człowieka, który od lat zmagał się z dylematem, jak powinien postąpić. Łatwo było zapomnieć o medycznej edukacji Westa i widzieć w nim tylko polityka, lecz teraz, gdy patrzył na Omegę, wyraz jego twarzy świadczył dobitnie, że lek ten oznacza dla niego bardzo wiele. - Nadal nie mogę się z tym pogodzić - powiedział Ford. - Z czym? - West zmarszczył brwi; w sztucznym świetle wyglądał starzej. 259 - Jeżeli Omega jest aż tak skuteczna, jak mówisz, to wasze postępowanie jest absolutnie błędne. - Wskazał dłonią budynek szpitala. - Tam umierają ludzie. Cierpią, konają w bólu. Umierają, a ty stoisz tu z lekiem w garści. West przymknął na chwilę oczy i zatrzasnął neseser. - Marcus, nie potrafię już jaśniej tego wytłumaczyć. Nie sądzę... -Nie chodzi mi o kwestie techniczne ani o problem oporności. Rozumiem to wszystko i podzielam twoją troskę. Ale jest jeszcze coś takiego jak dobro i zło. Myślę o moim... naszym obowiązku niesienia pomocy. - Święte zobowiązanie nieszkodzenia choremu? To masz na myśli? Chodzi ci o przysięgę Hipokratesa? - Tak, skoro już o tym wspomniałeś. - Ford opuścił wzrok ku ziemi. - Czy ona już nic dla ciebie nie znaczy? Czy nie była dla ciebie ważna, kiedy zaczynałeś studiować medycynę? „Będę zalecać leczenie dla dobra moich pacjentów wedle moich umiejętności i mojego sądu tak, by nigdy nie wyrządzić nikomu szkody". West potrząsnął głową. - Dziwię się, że jeszcze to pamiętasz, ale ty zawsze byłeś dobrym studentem. Zapewne wiesz również, że Hipokrates rozprawiał o tym, że nie wolno oszukiwać chorych i jak bardzo ważne jest dochowanie tajemnic, których -jak to określił -„nie należy rozgłaszać". - Uniósł neseser za rączkę i znów postawił go w bagażniku. — Niestety, Hipokrates nic nie wiedział o oporności na antybiotyki. Nie rozumiał też dynamiki i celów wolnego rynku. Gdyby tak było, zapewne zająłby takie stanowisko jak ja. - Pochylił się nieco, mierząc Forda spojrzeniem swoich ciemnych oczu. - Przed kim jestem właściwie odpowiedzialny, Marcus? Przed ludnością miasta czy przed całą ludzkością? Przecież mówimy o rzeczach ostatecznych. O końcu świata. - Och, nie dramatyzuj, Marshall. - Myślisz, że żartuję? Zapomnij na chwilę o zarazkach. Mówię o załamaniu się porządku społecznego. Wyobrażasz sobie wpływ, jaki nowa zaraza miałaby na takie miasto, jak Los Angeles? Weź pod uwagę napięcie, gniew, niestałość obecnego społeczeństwa? Nie żyjemy w czternastowiecznym Paryżu, z potulną klasą poddańczą, której można rzucać odpady z pańskiego stołu. Nasza biedota jest uzbrojona. Wyobrażasz sobie bunty, pożary - chaos, który by zapanował? Ford podszedł bliżej. - Marshall, nie sposób powiedzieć, co będzie jutro. Zawsze tak było. Zawsze polegaliśmy na naszej pomysłowości. Wyginiemy, kiedy skończą się nam nowe idee, zostaliśmy wyeliminowani. W takim świecie żyjemy. Nie potrafimy przewidywać przyszłości ze stuprocentową pewnością, więc nie powinniśmy poświęcać dla niej ludzi. -No dobrze. - West wyjął neseser z bagażnika i zmrużeniem powiek wycisnął wodę z oczu. - Miałbym ochotę kontynuować tę kształcącą dyskusję, ale czas... - Na tym właśnie polega twój problem, Marshall. Ty i tobie podobni nigdy nie chcieliście nawet jej rozpocząć. Ta dyskusja powinna się odbyć pięć lat temu, w Kongresie. Społeczeństwo ma prawo wiedzieć, co się dzieje. Mogliście złożyć w parlamencie wniosek o restrykcje w udostępnianiu leku. To jest właściwe miejsce na ten spór, a nie parking w środku nocy, w deszczu. Nie zdecydowaliście się jednak na to. Wiesz, dlaczego? Tik przemknął po policzku Westa. Kończyła się jego cierpliwość. - Bo nie ufacie ludziom. Nie wierzycie, że społeczeństwo jest w stanie dokonać właściwego wyboru. West zaśmiał się z nutą lekceważenia. - Naturalnie. Pamiętaj jednak, jestem politykiem. Widzę wszystko od środka. Jeżeli uważasz, że Kongres to demokratyczne forum, jesteś większym frajerem, niż myślałem. Kongres jest tylko miejscem, w którym różne grupy nacisku, zwolennicy posiadania broni czy ekologii, rolnicy, gorzelnicy, dobijają targu. Jakie szansę miałbyś wobec farmaceutycznych gigantów, wobec takich koncernów jak Stern, Apex czy Kempf? Powiem bez ogródek: żadnych. Wyciągnął neseser w stronę Marcusa, lecz Ford nawet nie drgnął. - Dobijacie politycznych targów za zasłonami dymnymi, tak samo jak ci, którzy głosują za wojną ukryci w schronach przeciwatomowych - powiedział. West oparł neseser na udzie i zakołysał głową. Po chwili roześmiał się, wciąż kręcąc głową i wpatrując się w Forda jak w skończonego głupca. Marcus mimowolnie wtulił głowę w ramiona. Przez pewien czas miał nadzieję, że uda mu się przeciągnąć Westa na swoją stronę, apelując do jego przyzwoitości, było to jednak beznadziejne zadanie. - Przykro mi, Marcus, ale wiesz, kim się stałeś? - Z twarzy Westa nie zniknął wyraz rozbawienia. - Wiesz, co z ciebie zrobiła praca w tym szpitalu? Stałeś się radykałem, cholernym, radykalnym idiotą. Zawsze byłeś liberalnym durniem, ale teraz... Na domiar wszystkiego uważasz się za przeciętnego obywatela. Zwykłego, przyzwoitego faceta. Tkwisz jednak na marginesie, Marcus, razem z innymi zapaleńcami i frajerami. Zdajesz sobie z tego sprawę? Ford przez chwilę wpatrywał się w uśmiechniętą twarz Westa, po czym coś w nim pękło. Uprzytomnił sobie, że sięga po neseser, zwiera palce na zaciśniętej dłoni Westa. Wyczuł kłykcie skórą pod śliską od deszczu, twardość obrączki. Szarpnął i neseser w magiczny sposób znalazł się w jego ręce. Cofnął się o krok... i zamarł. Obok niego pojawił się Denman z trzydziestką ósemką w dłoni. Jego przemoczone ubranie było wysmarowane błotem, jakby rzeczywiście wyłonił się spod ziemi. - Odstaw neseser, popaprańcu - wycedził Denman przez zaciśnięte zęby. West oparł się o samochód i masował sobie rękę. - Cholerny frajer - powiedział z niesmakiem. - Sterczysz tutaj, pieprząc bzdery o moralności, a tymczasem twoja córka umiera w tej nędznej dziurze. - Nie... Nie masz do tego prawa - Ford zaczai cofać się z przyciśniętą do piersi walizeczką. Miał wrażenie, jakby jego słowa wydobywały się z piersi kogoś innego. Denman wycelował w niego pistolet. - Ani kroku dalej, doktorku. Ford nie miał już jednak wyboru. Cofał się krok po kroku. Musiał zatrzymać lek, musiał zanieść go Sunny. 260 261 Denman strzelił. Ford zatoczył się do tyłu z potwornym bólem w piersi. Przed jego oczami pojawiły się czerwone rozbłyski. Osunął się na kolana, unosząc jednak neseser w górę, jakby chciał go komuś podać. Denman strzelił ponownie. Zastępca szeryfa Sam Dorsey odwrócił się na dźwięk pierwszego wystrzału, po czym przenikając wzrokiem strugi deszczu, dojrzał błysk drugiego. Wyciągnął broń i skoczył przed siebie. - Policja! Rzucić broń! - krzyknął. Stojąc w miejscu Duane Ruddock obserwował z niedowierzaniem, swojego partnera gnającego w stronę rzędu ledwie widocznych w mroku samochodów. Denman wypatrzył na tle jaśniejących okien Willowbrook zbliżającą się ku niemu postać. Wycelował i strzelił. Dorsey oberwał dwa razy, w ramię i w pachwiną. Zanim dostał drugą kulę zdołał jeszcze wystrzelić czterokrotnie. Jeden z pocisków wniknął w głowę Den-mana przez lewy oczodół i wyrwał w tyle czaszki dziurę wielkości monety. Zawył alarm samochodowy, rozległ się tupot kroków. Ford posłyszał charczenie człowieka usiłującego wciągnąć powietrze w płuca. Doskonale znał ten odgłos z izby przyjęć. Ktoś wołał raz po raz „Zdejmijcie to ze mnie". Sam miał wrażenie, jakby wbito mu w pierś stalowy ćwiek. Siedział na ziemi, nie wypuszczając neseseru z dłoni. Krew ciekła mu po brzuchu. Pomyślał, że pewnie zaraz umrze. Otoczyli go ludzie, widział czyjeś dłonie, słyszał głosy: „Proszę się położyć", „Co panu jest?", „Niech pan puści...", „Nie puści", „Musimy zobaczyć, gdzie pana...", „Niech pan puści walizkę!" Wyszarpnięto mu ją z ręki. - Nie... - wyszeptał. - Neseser... Muszę... Ktoś trzymał głowę blisko jego ucha. Ford czuł oddech na skórze. Czyjeś palce ugniatały jego ciało, najpierw tułów, potem skronie. - Nie jest ranny - orzekł jakiś głos. - Ani śladu penetracji. Trzeba będzie pobrać krew i stolec, żeby sprawdzić, czy nie ma wewnętrznego krwawienia. Przy Fordzie znalazła się Gloria. - Nic panu nie będzie - powiedziała, nie mogąc złapać tchu. Pewnie biegła całą drogę. - Kula utkwiła w walizce, którą trzymał pan w rękach. Może są połamane żebra, ale przynajmniej pan nie krwawi. Ford czuł jednak spływającą po nim krew - gęstą, lepką ciecz. Na pewno nie był to deszcz. Wreszcie uświadomił sobie, co się stało. - Och, Jezu! Nie! Gloria, muszę... - Usiłował się podnieść, ale powstrzymały go czyjeś ręce. - Gloria, na miłość boską! -Nie wolno się panu ruszać, doktorze! Mogą być jakieś wewnętrzne obrażenia. Nie wolno ryzykować. 262 Ford uniósł głowę i zmrużył oczy w strumieniach deszczu. Twarz Glorii wyglądała jak rozmyta plama. Przez chwilę oddychał głęboko, starając się zebrać siły i skupić myśli mimo bólu. - Nic mi nie jest, Gloria pomóż mi, muszę zajrzeć do nesesera. Pielęgniarka prychnęła ze zniecierpliwieniem i odwróciła się. - Niech ktoś poda tę cholerną walizkę, dobrze? Co w niej jest? - Ściskał ją w rękach, kiedy tu przybiegliśmy - powiedział ktoś. - Nie chciał jej wypuścić. - To ten antybiotyk - odparł Ford, szarpiąc Glorię za rękaw. - Myślałem, że miałem go, kiedy przyjechałem do szpitala, ale się myliłem. Gloria, musisz mnie posłuchać. To antybiotyk. Musisz go podać Sunny. Czterdzieści tysięcy jednostek dziennie. Na pewno... Gloria podtrzymała Forda w pozycji siedzącej. - Spokojnie. Najpierw się temu przyjrzyjmy. W skaczącym świetle latarki Ford dostrzegł Westa, opartego o pontiaka. Car pił podaną przez kogoś wodę, j ego twarz była zbryzgana krwią. Nad dwoma mężczyznami leżącymi na asfalcie pochylali się lekarze i sanitariusze. Ford rozpoznał też Ruddocka, który z bronią w lewej ręce przyglądał się jednemu z ciał. Ktoś wyłączył alarm w samochodzie. Fordowi podano neseser. Przez chwilą walczył z zamkami, wreszcie uchylił wieko. Z wnętrza rozszedł się słaby zapach przypominający drewno. Zdawało się, że z trzech butelek ocalała tylko jedna, po lewej stronie. Dwie pozostałe były potłuczone. Ford wyciągnął całą butelkę ze styropianowej kształtki i z niedowierzaniem obserwował, jak reszta cieczy wysącza się przez cienką szczelinę w dnie. Popatrzył na swoje rozdygotane palce. Pokrywała je oleista, lśniąca warstewka. Przycisnął dłonie do twarzy. Poczuł, że Gloria tuli go do piersi. - Nic się nie stało, biedaczku. Nie denerwuj się. - West... - powiedział Ford i ponownie usiłował podnieść się z ziemi. - Muszę. .. - Marcus? - rozległ się inny, kobiecy głos. Przez chwilę Ford myślał, że ma halucynacje, lecz wkrótce poczuł na twarzy dotyk delikatnej dłoni. Helen odgarnęła mu włosy z czoła i spróbowała się uśmiechnąć. Ford zmarszczył brwi. Był pewien, że umysł płata mu figle - nie mogło być inaczej. -Helen? Co ty tu...? Pochyliła się i szepnęła mu wprost do ucha: - Nic nie mów, Marcus. Nic nie mów. Duane Ruddock odjechał z Willowbrook tuż po północy, po nagraniu zeznania Forda w sprawie strzelaniny na parkingu. Wypytał go również o wydarzenia z ostatnich tygodni. Był zwłaszcza ciekaw, gdzie Ford przebywał w czasie, gdy zostali zamordowani Novak i Griffen. 263 Ford, po prześwietleniu, trafił na stół - zajęto się zgruchotaną chrząstką żebrową w jego lewym boku. Mimo znacznego bólu, bez oporów zgodził się na rozmowę z policjantem. Miał solidne alibi: czuwał przy łóżku córki, co potwierdziło kilku pracowników szpitala. Swoją obecność w Bel Air przed śmiercią Griffena wytłumaczył tym, iż śledził Helen Wray. Ruddockowi wydało się to sensowne, bo przynajmniej sugerowało, że Marcus zaangażował się w jakąś nieortodoksyjną działalność. Jednak dalszy przebieg przesłuchania przyniósł więcej pytań niż definitywnych odpowiedzi. Po dwu godzinach wypytywania Ruddock zdał sobie sprawę, że ma do czynienia z najbardziej pogmatwaną sprawą w swojej karierze. West wyraził przekonanie, iż należący do jego ochrony Craig Denman zapewne wziął Forda za bandytę i całe zajście należało traktować jako tragiczny wypadek. Swoją obecność na parkingu Willowbrook wyjaśnił w ten sposób, iż przyjechał omówić wyniki dochodzenia w sprawie Apex Incorporated z doktorem Fordem, który był nimi zainteresowany. Poproszony o skomentowanie twierdzenia Marcusa, iż spierał się z nim o lek ratujący życie, powiedział, że wyjątkowe stresy ostatnich tygodni - najpierw zawieszenie w pełnieniu obowiązków, później choroba córki - zapewne nadszarpnęły równowagę psychiczną doktora Forda, Ten jednak zdołał spowodować, by neseser i resztki jego zawartości przekazano do analizy laboratoryjnej. Ruddock postanowił na razie na tym poprzestać. Jedna z jego własnych zasad głosiła, że jeżeli człowiek w coś się wkopał, nie powinien tego daiej drążyć. Jedynym sposobem ustalenia prawdy o przebiegu wydarzeń tej nocy - o ile w ogóle istniała - było przeprowadzenie drobiazgowego dochodzenia, co wymagało czasu. Ruddock ostrzegł wszystkich zainteresowanych, że w ciągu kolejnych tygodni będzie niewątpliwie zgłaszać się do nich po dodatkowe wyjaśnienia. Z Willowbrook policjant pojechał wprost do znajdującego się poza miastem szpitala akademickiego Uniwersytetu Południowej Kalifornii, gdzie na oddziale urazowym umieszczono Samuela Dorseya. Ford spędził na odpowiadaniu na pytania Ruddocka swoje dwie najdłuższe godziny w życiu. Usiłował koncentrować się na wątku rozmowy, ale był w stanie myśleć wyłącznie o Helen. Bez przerwy miał przed oczami jej twarz. Przypominał sobie, jak uznała, że wszystko jest w porządku. „Nic nie mów". Powiedziała. Na koniec przesłuchania Ford potrafił rzec tylko tyle, że musi być ze swoją córką. Ruddock najwyraźniej to rozumiał. Gdy tylko policjant zostawił go w spokoju powędrował do izolatki na piętrze, gdzie leżała Sunny. Zastał Helen siedzącą samą przy łóżku - popijała wodę ze szklanki; Sunny nadal była pogrążona w głębokim, chorobliwym śnie. Zatrzymał się w wejściu. W jego myślach panował zamęt, nie wiedział, jak nawiązać rozmowę. Helen wstała i podała mu niewielką, nylonową torbę podróżną. - Następny zastrzyk powinna dostać za sześć godzin - stwierdziła, unikając jego spojrzenia. Minęła go, próbując bez słowa wyjść z pokoju. - Helen! 264 Przystanęła w drzwiach i zaryzykowała - spojrzała mu w oczy. - Marcus, wiem, że... -Na chwilę opuściła wzrok, dobierając słowa. - Wiem, że ciężko ci zrozumieć, co się zdarzyło, ale... - Gwałtownym ruchem odgarnęła włosy z twarzy i zacisnęła kurczowo palce w ciemnych puklach. W jej oczach lśniły nie wypłakane łzy. Ruszył ku niej, lecz cofnęła się i wystawiła przed siebie lewą dłoń, jakby starała się załagodzić jego wściekłość. Ford jednak nie czuł gniewu. Prawdę mówiąc, nie wiedział, jakie powinny być jego uczucia. - Już idę - dodała Helen. -Idę... Chciałam ci tylko powiedzieć, że Sunny na pewno wyzdrowieje. - Popatrzyła na łóżko. - Wytłumaczyłam wszystko Glorii. Wstrzyknęła lek bezpośrednio do jelita grubego. Na pewno już działa. - Lek? - Ford zmarszczył czoło. Nie potrafił pojąć, o czym mówi. - Masz na myśli Omegę? - Ribomax - odparła Helen, przenosząc na niego wzrok. -Ribo... - Jak zwał, tak zwał - dodała, usiłując się uśmiechnąć, lecz zamiast tego nagle się rozpłakała i zakryła twarz dłońmi. Ford patrzył na nią. Zrozumiał, że stało się dokładnie to, czego się obawiał. Helen wykorzystała go, by zdobyć wyniki pracy Novaka dla Sterna. Firma, która ją zatrudniła, zdołała już zsyntetyzować lek. Zapowiadało się, że zostanie wprowadzony na rynek, a niedługo - według przepowiedni Westa - pójdzie tym tropem konkurencja. Tyle potrafił się domyślić, poza tym jednak był całkowicie zdezorientowany. Helen zjawiła się przecież w szpitalu, do tego z antybiotykiem. Nagle postanowił wyjaśnić wszystko do końca. -Helen? Opuściła dłonie. - Nie chcę... - Ford bezradnie wystawił przed siebie rękę z zagiętymi palcami. - Musisz mi wyjaśnić... co ty właściwie robisz, na miłość boską? Zamyśliła się na chwilę, po czym zaczęła mówić: - Pojechałam dzisiaj do laboratorium Sterna na spotkanie z kierownikiem działu badawczego, Kernahanem. Nie są jeszcze gotowi do masowej produkcji, ale mają za sobą próbną syntezę. Pokazał mi lek. Trzymał go w swoim gabinecie, w kartonowym pudle, wyobraź sobie. Pochwalił się nim, jakby to było wytrawne wino. Wiedziałam, że idzie na naradę z dyrekcją, więc później poszłam do jego gabinetu i... poczęstowałam się. - Wzruszyła ramionami i znów otarła oczy. -Ukradłam jedną buteleczkę, ot i wszystko. - Ale... - Ford przeganiał włosy dłonią. - Nie potrafię zrozumieć, dlaczego to zrobiłaś. Po paru ostatnich dniach nie sądziłem... Helen popatrzyła na niego uważnie. Widać było, że jest równie zdeprymowana jak Ford. - Wiesz, odpowiedź na to pytanie sprawia mi większą trudność, niż sądziłam - powiedziała i otrząsnęła się. - Nagle wszystko zrozumiałam. Jechałam samochodem i w jednej sekundzie przejaśniło mi się w głowie. Nie mogłam pozwolić, żeby Sunny straciła życie. 265 Ford zrobił kolejny krok w jej stronę. - Czy lek... jest bezpieczny? - Nie bój się. Zadziała, inaczej bym go nie przywoziła. Zbliżyła się do Sunny. - Stern go przetestował. Marcus, to coś niesamowitego... Ford przypomniał sobie słowa Westa: „Jak gdyby rzucono czar". - Dzwoniłam bez przerwy, chciałam złapać doktora Lee - ciągnęła. - Prawdę mówiąc, nie jest zbyt dyskretny. Wiem, do czego cię zachęcał... Jestem pewna, że ribomax nie wchodzi w niepożądane akcje z innymi lekami. - Pogładziła Sunny po włosach. - Dostała go cztery godziny temu. - Cztery godziny temu? - Przyjechałam tu prosto z laboratorium i opowiedziałam o wszystkim Glorii. Wiedziała, co robić. Miałam świadomość, że tak sienie postępuje, ale jednocześnie zdawałam sobie sprawę, ile czasu zostało Sunny. Nie chciałam czekać. Urwała, lecz Ford domyślał się, co może usłyszeć. Nie czuła się na siłach, żeby z nim rozmawiać, była zbyt zawstydzona. Na moment ogarnęła go złość, gdy przypomniał sobie, jak go potraktowała. Postanowił przerwać kłopotliwe milczenie. - Jak na to zareaguje twoja firma? Przecież na pewno wykryją... Helen wzruszyła ramionami. - Tak, Kernahan zorientuje się, że brakuje jednej fiolki. Przypomni sobie naszą rozmowę. Sprawdzą w komputerze rejestr przepustek i okaże się, że byłam w j ego gabinecie piętnaście po szóstej. Powiem, że wróciłam po apaszkę. - Popatrzyła na Forda. - Nikt mi nie uwierzy. -I? -1 co mi zrobią? I tak Stern jest górą. Wiem zbyt wiele o całej sprawie, więc w żaden sposób nie mogą pozwać mnie do sądu. Po pierwsze, nie daliby rady udowodnić, że sami stworzyli ten lek. Rejestry badań wykażą, że przez cały czas nie mieli nawet pojęcia, w którym kościele dzwoni. Wystarczająco ciężko będzie im przekonać urząd patentowy. Jeżeli ktokolwiek zakwestionuje ich wniosek, nie unikną kłopotów. - Zostawią cię więc w spokoju? Helen westchnęła. - Pewnie mnie wyrzucą albo zażądają, abym sama odeszła. Chyba i tak nie potrafiłabym tam zostać. Nie martw się, nie odejdę z pustymi rękami. Wręcz przeciwnie, dostanę obiecane pakiety akcji. Ford zacisnął dłoń na poręczy łóżka i popatrzył na wybrzuszenie pościeli na stopach Sunny. - A co z policją? Znajdą ślady leku w neseserze i na całym parkingu. - Nie znajdą - odparła Helen. - Czynnym składnikiem ribomaxu jest cząsteczka RNA, wytworzona metodami inżynierii genetycznej, zresztą bardzo delikatna. Po zdrapaniu resztek leku z mokrego asfaltu i zamrożeniu w laboratorium kryminalistycznym zostanie z niego trochę luźnych nukleotydów. Nawet jeżeli Wydział Zabójstw okaże się na tyle sprytny, by traktować to jako zwykłą próbkę DNA, nie zorientuje się, z czym ma do czynienia. 266 ;>"': i ^.JHL Ford pokręcił powoli głową. Helen jak zwykle wyprzedzała jego tok myślenia, błyskawicznie przystosowując się do nowej sytuacji. Znów poczuł, że jest w niej coś drapieżnego. - A więc dostaniesz pakiet akcji, a Stern - antybiotyk. -Tak. - Ale lek nie jest własnością Sterna, Helen. Firma... nie, ty sama ukradłaś go Novakowi. - Zobaczył, że jej twarz coraz bardziej wyraża hardość, który go od początku pociągała. - Nie, to niezupełnie prawda. Stern wykupił Helical, gdy antybiotyk był już opracowany. To Novak go wykradł. Helen przyjrzała mu się badawczo. Czuł, że zastanawia się, czy powiedzieć mu jeszcze coś więcej. - Posłuchaj, ukradłam fiolkę ribomaxu. Zrobiłam to dla Sunny i dla ciebie. Nie spodziewam się medalu czy czegokolwiek... Ale zrobiłam to. - Rozumiem, tylko... - Chcę powiedzieć... Zdaję sobie sprawę, że nie jestem ideałem, ale nie chcę, żebyś myślał o mnie źle. To dla mnie bardzo ważne. - Odchodzisz z firmy, a zatrzymujesz pieniądze. Proste rozwiązanie. - No cóż, bywa i tak. - A co z nimi? - Powiódł wokół siebie ramionami, wskazując tym gestem cały szpital. -Co z chorymi ludźmi? - Stern zamierza jak najszybciej wprowadzić lek na rynek, zwłaszcza że rozeszły się pogłoski o stosowaniu antybiotyków antysensowych, chociażby tu, w Willowbrook - odpowiedziała. - Firma nie zdoła się przecież dowiedzieć, że Sunny dostaje antybiotyk, który ukradłam. Nikt tam nie wie o naszym związku. Przede wszystkim będą podejrzewać konkurencję. Stern zrobi wszystko, by jak najprędzej zapewnić sobie prawa do leku... Mamy co najmniej miesiąc spokoju. - Odczekała, aż jej słowa dotrą do Forda. - Jeżeli zabierzesz ribomax ze sobą i rozpowiesz wszystko, czego się dowiedziałeś, cała sprawa ugrzęźnie w procesach i biurokratycznych przepychankach. Pamiętaj chociażby o inwestorach Helical, którzy nie otrzymali tego, co im się należy. Nie tylko Stem został oszukany. Mogą minąć długie lata, nim lek wejdzie na rynek. - A więc nawet powrót Sunny do zdrowia działa na twoją korzyść. - Ford pokręcił głową z niedowierzaniem. Przez chwilę ogarnęło go uczucie całkowitej akceptacji Helen i jednocześnie totalnego odrzucenia jej, a przy tym jedno nie wykluczało drugiego. Stale zaskakiwała go w ten sposób; w takich momentach zawsze czuł, że znajduje się całkowicie w jej władzy, że traci kontrolę nad sytuacją. - Pomyślałaś o wszystkim, prawda? - spytał. Z niesamowitą świadomością swoich pragnień Helen podeszła do Forda i ujęła go za ręce. Nie był w stanie ruszyć się z miejsca. Wspomnienie zła, którego doświadczył, sprawiało, że stał jak słup soli. - Wiem - rzekła. - Nie winiłabym cię, gdybyś nie zechciał mnie więcej widzieć na oczy. Ford odwrócił głowę, tłumiąc wzbierające w nim uczucie politowania dla samego siebie. 267 - Zrobiłaś ze mnie idiotę, a ja ci na to pozwoliłem - powiedział. - Nie, Marcus. - Odchyliła się lekko, by mu się lepiej przyjrzeć. - Nieprawda, no, może niezupełnie. Nie przeczę, że cię wykorzystałam. Pamiętam, jak to się zaczęło, ale... wszystko, co później mówiłam, było szczere. - Popatrzyła na ich splecione palce. - Chociażby... o twoich rękach. O tym, że jesteś dobrym człowiekiem. Nie kłamałam. - To, co mówiłaś o sobie, też było prawdą - odparł. - Co takiego? - spytała, unosząc głowę. - Czasem zła znaczy zła. Może tak nie powiedziałaś? Gdy wyszli na parking, wschodziło słońce. Helen odwróciła się w jego stronę. - Na pewno nie chcesz, żeby cię podrzucić? - spytała, otwierając drzwi samochodu. - Jeszcze tu trochę posiedzę. - Ford zadygotał pod wpływem porannego chłodu. - Chcę się upewnić, że wszystko jest w porządku. - Wyglądasz, jakbyś miał teraz spać przez tydzień - powiedziała Helen, próbując się uśmiechnąć. - Tak pewnie zrobię, kiedy się to wszystko skończy - odparł. Wsiadła do samochodu i już miała zamknąć drzwi, gdy zawołał: -Helen! Podniosła głowę; w jej spojrzeniu malowała się bezbronność. - Zadzwonię - powiedział. Przyglądał się, jak wyjeżdżała na Wilmington Avenue. Ruch był mały, więc tylko na chwilę zatrzymała się przy ulicy; znikła wreszcie jak unoszony z prądem rzeki kawałek drewna. Przez moment wpatrywał się w chłodny, żółty blask za autostradą. Burza oczyściła powietrze, ale na wschodzie zbierały się chmury. Z ulicy na podjazd skręcił mały, poobijany, samochód. Ford przypomniał sobie, że jego buick stoi pewnie wciąż pod Kliniką Aurora. Nie zmartwiłby się, gdyby został tam już na zawsze. Popatrzył na zegarek: tuż po szóstej. W Willowbrook zaczynał się nowy dzień. Właśnie zawracał w stronę wejścia, gdy spostrzegł szarego sunbirda Conra-da Allena. Wóz zatrzymał się dwadzieścia metrów od miejsca, w którym przystanął Ford. Sądząc po opuszczonych barkach, Allen nie cieszył się z nadejścia nowego dnia. Gdy ujrzał Forda, po jego twarzy przemknął wyraz autentycznego bólu. Marcus zdał sobie sprawę, że jego przyjaciel wolałby być wszędzie indziej, byle nie tutaj. Zrobił krok w jego stronę. - Co ci jest, Conrad? - Po prostu się nie wyspałem. Allen wzruszył ramionami i popatrzył na czubki swoich butów. - A co z tobą? Ford odpowiedział uśmiechem. - No co? Może jednak coś powiesz? - dodał i przekrzywił głowę na bok. Ford położył mu dłoń na ramieniu. - Chodźmy, postawię ci kawę - powiedział. / Epilog ' I Tzy tygodnie później Korporacja Stern zorganizowała w swoim biurze na Bul-1 warze Santa Monica konferencję prasową. Frekwencja dopisała, mimo iż zaproszenia dla prasy rozesłano zaledwie dwa dni wcześniej. Wielu reporterów i kamerzystów musiało nieźle napracować się łokciami, by zdobyć miejsce na tyłach sali lub przycupnąć u podstawy podium, wzniesionego specjalnie na tę okazję. Celem konferencji było zakomunikowanie o powodzeniu prac nad wyprodukowaniem antybiotyku nowej generacji pod nazwą ribomax - mimo zgłoszenia wniosku patentowego dopiero rankiem tego samego dnia i zapowiadającego się wielomiesięcznego oczekiwania na jego zatwierdzenie. Prezes korporacji Randolph Whittaker wyjaśnił, iż ów niezwykły krok podjęto w związku z „naglącą sytuacją" w placówkach opieki zdrowotnej południowej Kalifornii. Chociaż nie podjęto nawet prób klinicznych, wstępne testy wykazały, że ribomax, molekuła RNA, stworzona metodami inżynierii genetycznej stanowi skuteczny środek w zwalczaniu szerokiego spektrum infekcji aerobami i beztlenowcami, łącznie z patogenami z rodzaju Clostridium, paciorkowcami i gronkowcami. Według Whittakeraribomax miał być wysyłany do szpitali i stosowany pod warunkiem złożenia oświadczeń przez pacjentów i ich rodziny o rezygnacji z ewentualnych roszczeń. Na pytanie, od jak dawna firma była w stanie rozprowadzać lek, Whittaker odpowiedział, iż pierwsze badania laboratoryjne ukończono zaledwie przed kilkoma tygodniami. Pojawienie się ribomaxu w sytuacji, gdy wystąpiło tak pilne zapotrzebowanie na podobny lek, prezes określił jako „szczęśliwe zrządzenie losu, może nawet dzieło ręki boskiej". Dla wielu dziennikarzy obecnych na konferencji stwierdzenie to było nieprzekonujące. Przez ostatnie tygodnie mówiło się tu i ówdzie, iż korporacja znajduje się w posiadaniu nowego, ratującego życie antybiotyku. Firma nie wykazywała ochoty, by potwierdzić lub zanegować te domysły. Plotki głosiły, że w Centrum Medycznym Willowbrook w dzielnicy South Central w Los Angeles skutecznie poradzono sobie z szeregiem krytycznych przypadków, chociaż nie było jasne, w jaki sposób lek trafił do tego szpitala. Pogłoski wystarczyły wszakże, by w cią- 269 gu tego okresu notowania akcje korporacji wzrosły o trzydzieści procent. Komentatorzy sugerowali, że do przedterminowego poinformowania o istnieniu leku zmusił firmę nacisk opinii publicznej. Jakkolwiek sprawa miała się w rzeczywistości, udostępnienie ribomaxu najprawdopodobniej uratowało w ciągu kolejnych miesięcy życie setek ludzi. Mnóstwu innych została oszczędzona perspektywa niebezpiecznych lub okaleczających zabiegów chirurgicznych, chociaż w niektórych przypadkach postęp choroby doprowadził do trwałego inwalidztwa. Pod koniec lutego następnego roku okręgowy wydział zdrowia mógł już stwierdzić oficjalnie, iż kryzysowa sytuacja, wywołana pojawieniem się szczepów bakterii opornych na działanie antybiotyków, przynajmniej na razie została zażegnana. Nie położyło to jednak ostatecznie kresu spekulacjom dotyczącym riboma-xu. W styczniu wskutek oskarżeń o korupcję i działania w zmowie, rzucanych również pod adresem urzędników państwowych, gubernator Kalifornii powołał specjalną komisję mającą skontrolować badania rozwojowe nad antybiotykami antysensowymi. Jedną z osób wezwanych przez komisję na przesłuchanie był Marshall West, którego udział w strzelaninie przed Centrum Medycznym Willowbrook w minionym październiku dał asumpt do licznych domysłów. West scharakteryzował okoliczności śmierci Craiga Denmana, swojego kierowcy i osobistego ochroniarza, jako tragiczne nieporozumienie, tłumacząc je nadgorliwą reakcjąDenmana w sytuacji ocenianej przez niego za groźną. West bez wahania odrzucił sugestie, iż zdołał uzyskać dostęp do ribomaxu i że jego siostrzeniec był leczony tym preparatem. Przedstawioną przez niego wersj ę wydarzeń zdawała się potwierdzać udostępniona komisji dokumentacja Kliniki Aurora. Nie znaleziono w niej wzmianki o ribomaxie ani jakiejkolwiek podobnej substancji. West przyznał, iż wiedział o plotkach na temat badań nad antybiotykami antynsensowymi, zaprzeczył jednak, iż miał jakikolwiek uprzywilejowany dostęp do związanych z nimi informacji, nie mówiąc o samym leku. Podkreślił, że gdyby mógł bez problemu dostać ten antybiotyk, nie starałby się o śledztwo w sprawie działalności firmy Apex. Przedstawiciele kadry zarządzającej Korporacji Stern również twierdzili podczas przesłuchań, iż nie mieli najmniejszego pojęcia o jakichkolwiek nadużyciach czy przestępstwach mających związek ze stworzeniem nowego antybiotyku. Przyznawali jednak, że badania nad antysensowym RNA stanowiły od kilku lat pole szczególnego zainteresowania firmy. Komisja stwierdziła ostatecznie, iż nie istniała zmowa w celu nielegalnej produkcji leku lub ukrycia jego istnienia. Mimo to West „z przyczyn osobistych" złożył rezygnację ze stanowiska w okręgowym wydziale zdrowia. Według komentarzy, jakie pojawiły siew niektórych gazetach, samowolne zainicjowanie przez niego kontroli działalności Apex Incorporated i stałe wątpliwości dotyczące jego działań, uniemożliwiały mu dalsze pełnienie tej funkcji. West wrócił z rodziną na Wschodnie Wybrzeże i podjął pracę w firmie konsultingowej specjalizującej się w public relations, zwłaszcza na użytek lobby politycznych. Wbrew różnym spekulacjom nie wystartował w kampanii na jakiekolwiek obieralne stanowisko. Okręgowe biuro szeryfa i Wydział Policji Los Angeles kontynuowały poszukiwania morderców Charlesa Novaka i Scotta Griffena, co jednak nie doprowadziło do wykrycia sprawców. Włókna z dywanika w samochodzie Craiga Denmana odpowiadały włóknom znalezionym w domu profesora Novaka. Policja zdołała również potwierdzić, że Denman znajdował siew mieszkaniu Scotta Griffena w okresie czterdziestu ośmiu godzin przed jego śmiercią. Nie zdołano jednakże ustalić tożsamości jego wspólników, nie powiodły się również próby wykrycia źródła pieniędzy, które Novak uzyskał po odejściu w 1992 roku z firmy Hełical Systems. Po upływie odpowiedniego czasu teczki obydwu zabójstw przeniesiono do kartoteki spraw nie rozwiązanych. Postępowanie okręgowego wydziału zdrowia w sprawie zgonu funkcjonariusza policji Raymonda Denny'ego w Centrum Medycznym Willowbrook zakończono następnego dnia po zebraniu zeznań. Doktor Marcus Ford został natychmiast przywrócony na stanowisko ordynatora Oddziału Traumatologii, w sześć tygodni później zrezygnował jednak z niego i objął posadę wykładowcy w mieszczącym się w okręgu Los Angeles Centrum Medycyny, filii Uniwersytetu Połu-dniowokalifornijskiego. Stanowisko ordynatora w Willowbrook objął jego kolega, doktor Conrad Allen. Córka Forda, Sonia, odzyskała całkowicie zdrowie, chociaż dopiero w okresie Święta Dziękczynienia miała dość sił, by wrócić do szkoły. Jeszcze przez kilka miesięcy odczuwała osłabienie i wzmożoną senność. Ribomax opatentowano ostatecznie na początku marca. W ciągu kilku tygodni przedstawiciele Korporacji Stern zaczęli go lansować w ponad sześćdziesięciu krajach. Rosnące notowania akcji korporacji i generowany przez to dopływ gotówki umożliwił firmie przejęcie następnego lata Apex Inc., po czym nastąpiło uzyskanie kontroli nad mniejszymi zakładami w Europie i Azji. Korporacja Stern stała się w ten sposób trzecią na świecie pod względem wielkości firmą farmaceutyczną. Zanim to jednak nastąpiło zainteresowanie prasy przeniosło się z bezpośredniej przeszłości ribomaxu na jego dalekosiężne perspektywy. Dziennikarze z pism naukowych zaczęli zadawać firmie pytania, w jaki sposób planuje się zminimalizować możliwość uodpornienia się bakterii na ten lek, j ak to działo się przedtem z innymi antybiotykami. W jednym z wywiadów Randolph Whittaker oświadczył, że korporacja podejmie „wszelkie możliwe kroki", by zagwarantować, iż ribomax będzie podawany jedynie „w odpowiednich przypadkach i w odpowiedni sposób". Nie dał sięjednak sprowokować do wyraźnego stwierdzenia, czy firma będzie obstawać przy bezpośrednim nadzorze terapii, zalecanym przez Światową Organizację Zdrowia i inne agendy. Oznajmił, że korporacja nadal będzie ściśle współpracować z instytucjami medycznymi, lecz nie ma możliwości „wydawania rozkazów". Na koniec zaznaczył, że opracowanie przepisów leży w gestii rządu. W rok od opublikowania wywiadu pierwsze odpowiedniki ribomaxu można było już dostać bez recepty u nie licencjonowanych sprzedawców w Szanghaju i Hangczou... 270 271 Podziękowania Pragniemy wyrazić wdzięczność następującym osobom za owocną pomoc przy pisaniu tej powieści: Z Centrum Medycznego King/Drew w Los Angeles: dr. Arthurowi Flemin-gowi, ordynatorowi oddziału chirurgii i traumatologii, za umożliwienie nam dostępu do Ośrodka Urazowego Poziomu Pierwszego i udzielenie szczegółowych wyjaśnień; dr. Jessie Sherrod, kierowniczce służby epidemiologicznej, za wnikliwe uwagi na temat walki z mikroorganizmami; dr. Patowi Fullenweiderowi, zastępcy dyrektora administracyjnego, za objaśnianie zasad funkcjonowania szpitala; Cherie Allmond, przełożonej pielęgniarek izby przyjęć i jej koleżankom, za oprowadzanie nas po oddziałach. Wyrazy podziękowania należą się również dyrektorowi do spraw lecznictwa Edwardowi Savage jun., dyrektor do spraw kadrowych i public relations dr. Tessie Cleveland i jej asystentce, Rondzie Durrah, za stworzenie nam możliwości zapoznania się z działaniem Centrum. Z innych instytucji: porucznikowi Raymondowi Peavy i zastępcy szeryfa Ro-¦nowi Lancasterowi z Wydziału Zabójstw Biura Szeryfa Okręgu Los Angeles oraz dr. Pedro Ortizowi, zastępcy naczelnego patologa Urzędu Koronera Okręgu Los Angeles, za informacje na temat prowadzenia dochodzeń w przypadkach zabójstw; Kay Atwal, zastępcy redaktora magazynu Pharma Business, za informacje dotyczące przemysłu farmaceutycznego i jego produktów; Działowi Obsługi Public Health Laboratory w Colindale pod Londynem, za umożliwienie dostępu do jego danych medycznych, i wreszcie dr. Rupertowi Negusowi i dr Helenie Scott, fachowe informacje o antybiotykach antysensowych. MBP Zabrze nr inw.: K1 - 20580 F 1 ANG. i