Judith McNaught KRÓLESTWO MARZEŃ (A Kingom of Dreas) Przełożyła Kinga Dobrowolska Data wydania oryginalnego 1989 Data wydania polskiego 2002 Mojemu synowi. Długą drogę przeszliśmy razem, Clay. Bezzębnym uśmiechom i pierwszym zabawkom, meczom Małej Ligi i łzom, których nie chciałeś wylewać; szybkim samochodom, ładnym dziewczynom i piłce nożnej w college’u; współczuciu, urokowi i poczuciu humoru. Składam także specjalne podziękowania mojej sekretarce, Karen T. Caton, za wszystkie rozgorączkowane wieczory, kiedy do późna ze mną pracowałaś; za to, że nigdy nie traciłaś cierpliwości i poczucia humoru i zawsze umiałaś za mną nadążyć oraz doktorowi Benjaminowi Hudsonowi z wydziału historii uniwersytetu Penn State za wskazanie odpowiedzi, których nigdzie nie mogłam znaleźć, a także doktor Sharon Woodruff za przyjaźń i zachętę. Rozdział pierwszy Zdrowie księcia Claymore’a oraz panny młodej! W normalnych okolicznościach taki weselny toast wywołałby uśmiechy i radosne okrzyki wśród bogato ubranych dam i panów, zebranych w sali biesiadnej zamku Merrick. Puchary z winem powędrowałyby w górę, wznoszono by kolejne toasty ku czci tak uroczystych i znakomitych zaślubin jak te, które miały się odbyć za chwilę tu, na południu Szkocji. Ale nie dziś. Nie na tym weselu. Na tej uczcie nikt nie wznosił radosnych okrzyków ani pucharów z winem. Goście siedzieli w napięciu, obserwując pilnie wszystkich zgromadzonych. Tak samo rodzina panny młodej. Krewni pana młodego także. Podobnie goście, służba, a nawet błąkające się między stołami psy. Nawet pierwszy lord Merrick, którego portret wisiał nad kominkiem, wyglądał na mocno zdenerwowanego. - Zdrowie księcia Claymore’a oraz panny młodej! - wykrzyknął raz jeszcze brat pana młodego, a jego głos potoczył się echem jak grom wśród nienaturalnej, należnej raczej grobowcom ciszy, panującej w tej pełnej ludzi sali. - Oby ich wspólne życie było owocne i długie! Zwykle ten stary toast powoduje łatwą do przewidzenia reakcję: pan młody uśmiecha się z dumą, przekonany, że udało mu się dokonać czegoś niebywałego. Panna młoda uśmiecha się, ponieważ udało jej się go o tym przekonać. Goście uśmiechają się, ponieważ małżeństwo wśród szlachty oznacza połączenie dwóch ważnych rodów i dwóch wielkich fortun, co już samo w sobie stanowi wystarczający powód do ucztowania i nadzwyczajnej wesołości. Ale nie dziś - czternastego dnia października 1497 roku. Wygłosiwszy toast, brat pana młodego uniósł puchar i uśmiechnął się ponuro do księcia. Przyjaciele pana młodego także podnieśli puchary i uśmiechnęli się znacząco do krewnych narzeczonej. Rodzina panny młodej wzniosła puchary i wymieniła zmrożone uśmiechy między sobą. Pan młody, który jako jedyny wydawał się całkowicie odporny na panującą wokół powszechną wrogość, wziął do ręki własny kielich i uśmiechnął się spokojnie do wybranki, ale ów uśmiech nie zagościł w jego oczach. Panna młoda nie miała ochoty uśmiechać się do nikogo. Sprawiała wrażenie rozwścieczonej do ostateczności i zbuntowanej. Prawdę rzekłszy, Jennifer była tak rozgorączkowana, że ledwie zdawała sobie sprawę z czyjejkolwiek obecności. W tej chwili każdą cząstką swej istoty wygłaszała rozpaczliwe apele do Stwórcy, który - przez nieuwagę czy brak zainteresowania - pozwolił, by znalazła się w tej paskudnej sytuacji. Panie - wołała w myślach, przełykając z trudem twardą grudę strachu, która narastała jej w gardle - jeśli masz zamiar zrobić coś, żeby temu zapobiec, musisz się pośpieszyć, bo już za pięć minut będzie za późno! Z całą pewnością zasługuję na coś lepszego niż wymuszone małżeństwo z człowiekiem, który skradł mi dziewictwo! Przecież sama mu się nie oddałam, Ty wiesz! Uprzytomniwszy sobie jednak, że grzesznie strofuje Wszechmocnego, szybko przeszła na błagalny ton. Czyż nie służyłam Ci zawsze jak należy? - szeptała bezgłośnie. Czyż nie byłam Ci zawsze posłuszna? Nie zawsze, Jennifer - zagrzmiał jej w głowie głos Boga. No, prawie zawsze - przyznała się z gorączkowym pośpiechem. Codziennie brałam udział we mszy, z wyjątkiem dni, kiedy byłam chora, codziennie odmawiałam też pacierze, rano i wieczorem. No, prawie codziennie - poprawiła się szybko, zanim sumienie znów zdążyło zgłosić sprzeciw - poza tymi wieczorami, kiedy zasypiałam, zanim zdążyłam je skończyć. No i starałam się, naprawdę się starałam być taka, jaką chciały mnie widzieć wszystkie dobre siostry w klasztorze. Sam wiesz, jak bardzo się starałam! Panie - zakończyła z rozpaczą - jeśli pomożesz mi z tego wybrnąć, już nigdy więcej nie będę samowolna ani krnąbrna! W to raczej nie wierzę, Jennifer - odparł Bóg z powątpiewaniem. Ależ nie, przysięgam - powtórzyła w myślach gorliwie, próbując się targować. Zrobię wszystko, co zechcesz, pojadę prosto do klasztoru i poświęcę życie modlitwie, i... - Umowa małżeńska została już podpisana i wszystko jest jak należy. Sprowadźcie księdza - zarządził lord Balfour, a ogarniętej paniką dziewczynie zaczął rwać się oddech i wszelkie myśli o potencjalnych ofiarach pierzchły gdzieś z jej głowy. Boże - błagała niemo - dlaczego mi to robisz? Nie pozwolisz chyba, żeby mnie to spotkało, prawda? Na sali zapadła głęboka cisza, kiedy wielkie drzwi otwarły się na oścież. Owszem, Jennifer, pozwolę. Tłum rozstąpił się, żeby wpuścić kapłana, a Jenny poczuła się tak, jakby jej życie dobiegło kresu. Pan młody stanął u jej boku, więc odsunęła się gwałtownie, bo aż drżała z urazy i upokorzenia, że musi znosić jego bliskość. O, gdybyż wiedziała, iż jeden nierozważny czyn może doprowadzić do takiej katastrofy i hańby! Gdybyż nie była tak samowolna i lekkomyślna! Przymknąwszy powieki, Jennifer odcięła się od widoku wrogich twarzy Anglików oraz żądnych krwi obliczy swych szkockich rodaków i zmierzyła się w duchu z bolesną prawdą: w obecne tarapaty wpędziły ją impulsywność i zuchwała lekkomyślność - te same dwie wady, które były źródłem wszystkich jej katastrofalnych w skutkach wybryków. Obie te cechy, połączone z rozpaczliwym pragnieniem, by ojciec kochał ją tak samo jak pasierbów, ponosiły odpowiedzialność za ruinę, którą stało się jej życie. Kiedy miała piętnaście lat, właśnie one sprawiły, że szukała zemsty na swym przebiegłym, bezlitosnym przybranym bracie w sposób, który wydał jej się honorowy i prawy - to jest wkładając w sekrecie zbroję Merricków i mierząc się z nim uczciwie w szrankach. Tym wspaniałym czynem zyskała jedynie porządne lanie, które ojciec spuścił jej na polu walki - i zaledwie odrobinę satysfakcji, że zdołała wysadzić z siodła swego podłego brata! A w zeszłym roku owe dwie cechy kazały jej zachować się w taki sposób, iż stary lord Balder wycofał prośbę o jej rękę, niszcząc tym samym wypieszczone marzenie ojca o połączeniu obu rodów. Co z kolei było powodem, dla którego Jenny zesłano na wygnanie do klasztoru w Belkirk, gdzie siedem tygodni temu stała się łatwą ofiarą zwiadowców z armii Czarnego Wilka. A teraz, właśnie dlatego, zmuszona jest poślubić swego wroga - brutalnego angielskiego najeźdźcę, którego armie ciemiężyły jej kraj; człowieka, który ją porwał, uwięził, zhańbił i okrył niesławą. Teraz za późno już na modlitwy i przyrzeczenia. Los Jennifer został przesądzony w chwili, kiedy siedem tygodni temu ciśnięto ją u stóp tego aroganckiego potwora, który stał teraz obok niej - związaną jak gęś na świąteczny stół. Przełknęła ciężko ślinę. Nie, stało się to nawet wcześniej - na ścieżkę wiodącą wprost do katastrofy wstąpiła już wtedy, kiedy nie chciała usłuchać przestróg o zbliżających się wojskach Czarnego Wilka. Ale niby czemu miała w to uwierzyć, zawołała w duchu we własnej obronie. „Idzie na nas Wilk!” - ów okrzyk przerażenia w ciągu ostatnich pięciu lat dawał się słyszeć przynajmniej raz na tydzień. Tamtego dnia jednak, siedem tygodni temu, ku swemu głębokiemu żalowi przekonała się o prawdziwości owych przestróg. Tłum na sali poruszył się niespokojnie, wyglądając nadejścia księdza, lecz Jennifer całkowicie zatonęła we wspomnieniach z tamtego dnia... Wtedy wydawało jej się, że dzień jest nadzwyczaj ładny, niebo miało kolor radosnego błękitu, powietrze było rześkie. Słońce zalewało promieniami klasztor, spływając złociście po strzelistych gotyckich wieżach i wdzięcznych łukach. Opromieniało dobrotliwie małą, senną wioskę Belkirk, która mogła się poszczycić klasztorem, dwoma kramami, trzydziestoma czterema chatami i wspólną kamienną studnią pośrodku placu, gdzie w niedzielne popołudnia zbierali się mieszkańcy, właśnie tak jak wtedy. Na dalekich wzgórzach pasterze strzegli swoich stad, a na łące niedaleko studni Jennifer bawiła się w ciuciubabkę z sierotami, powierzonymi jej opiece przez przeoryszę. I właśnie w tamtej błogiej atmosferze śmiechu i spokoju miała swój początek obecna przykra sytuacja. Tak jakby można zmienić bieg wydarzeń, przeżywając je od nowa w myślach, Jennifer zamknęła oczy i nagle znów znalazła się na niewielkiej łączce pośród dzieci, mając kaptur ciuciubabki na głowie... - Gdzie jesteś, Tomie MacGivern? - wołała, krążąc na oślep z wyciągniętymi przed siebie rękoma. Udawała, że nie potrafi odnaleźć zanoszącego się chichotem dziewięciolatka, który według jej rozeznania stał po prawej stronie, ledwie o krok dalej. Uśmiechając się pod kapturem, przybrała klasyczną pozę „potwora” - ręce wysoko przed sobą, zakrzywione jak szpony palce - i tupiąc ciężko, krążyła dookoła, wołając grubym, złowieszczym głosem: - Nie uciekniesz przede mną, Tomie MacGivern! - Ha! - odkrzyknął gdzieś z prawej strony. - Nigdy mnie nie znajdziesz, ciuciubabko! - Znajdę, znajdę! - pogroziła Jenny, a potem rozmyślnie skręciła w lewo, wywołując huragany śmiechu wśród ukrytych za drzewami i w krzakach dzieci. - Mam cię! - wykrzyknęła triumfalnie, kiedy w kilka minut później złapała biegnące, roześmiane dziecko za szczuplutki nadgarstek. Zdyszana zerwała z głowy kaptur, żeby zobaczyć, kogo pochwyciła, nie zważając na to, że złocistorude loki rozsypały jej się na ramiona i plecy. - Złapałaś Mary! - krzyczały zachwycone dzieci. - Teraz Mary jest ciuciubabką! Drobna pięciolatka zwróciła na Jenny szeroko otwarte piwne oczy. Chude ciałko drżało ze strachu. - Proszę - wyszeptała, przywierając do nóg dziewczyny - ja... ja nie chcę wkładać tego kaptura... Tam w środku jest tak ciemno. Muszę go mieć? Z uspokajającym uśmiechem Jenny delikatnie odgarnęła małej włosy z twarzy. - Jeśli nie chcesz, to nie musisz. - Boję się ciemności - wyznała Mary, a jej drobne ramionka opadły ze wstydu. Jenny przygarnęła dziewczynkę ku sobie obiema rękami i mocno uściskała. - Każdy się czegoś boi - powiedziała i dodała przekornie: - Cóż, ja sama boję się... żab! To niezbyt zgodne z prawdą wyznanie rozśmieszyło małą. - Żab?! - powtórzyła. - Ja tam lubię żaby! Wcale mnie nie przerażają. - No widzisz... - Jenny postawiła ją z powrotem na ziemi. - Jesteś bardzo dzielna. Dzielniejsza ode mnie! - Lady Jenny boi się głupich żab! - oznajmiła Mary grupce podbiegających dzieci. - Wcale że nie... - zaczął Tom, zawsze skory bronić pięknej lady Jenny, która choć ze szlacheckiego rodu, potrafiła wszystko: podkasała spódnice i weszła do sadzawki, żeby pomóc złapać ropuchę, albo zwinnie jak kot wlazła na drzewo, ratując małego Willa, który bał się zejść. Zaraz jednak umilkł, widząc proszące spojrzenie Jenny i już się więcej nie spierał ojej rzekomy lęk przed żabami. - Ja będę babką - zaproponował, wpatrując się z podziwem w siedemnastoletnią dziewczynę w surowym stroju nowicjuszki, która jednak nowicjuszką nie była ani - co znacznie ważniejsze - wcale się tak nie zachowywała. Bo przecież zeszłej niedzieli, w czasie długiego kazania, głowa lady Jenny opadła na pierś i tylko głośny udany kaszel z ławki Toma zdołał w porę obudzić śpiącą, by uniknęła bystrego wzroku przeoryszy. - Teraz kolej Toma - zgodziła się szybko Jenny, wręczając mu kaptur. Uśmiechnięta patrzyła, jak dzieci rozbiegają się do ulubionych kryjówek, potem podniosła z ziemi barbet i krótki wełniany welon, które zdjęła, kiedy miała być ciuciubabką. Musiała przejść obok wspólnej studni, gdzie wieśniacy gorliwie wypytywali o wieści przechodzących przez Belkirk członków klanu, wracających do domu z wojny z Anglikami w Kornwalii, podniosła więc barbet, chcąc nałożyć go sobie na włosy. - Lady Jennifer! - zawołał nagle jeden z mieszkańców wioski. - Proszę przyjść prędko, są wieści od dziedzica! Zapomniawszy o trzymanych w ręku barbecie i welonie, rzuciła się biegiem, a dzieci, wyczuwając, że coś się dzieje, przerwały zabawę i popędziły w ślad za nią. - Jakie wieści? - zapytała zdyszana, badając spojrzeniem powściągliwe twarze członków klanu. Jeden z nich wystąpił naprzód i z szacunkiem zdjął z głowy hełm. - Czy jesteś, pani, córką lorda Merricka? Na dźwięk tego nazwiska dwóch mężczyzn przerwało na chwilę wyciąganie wiadra pełnego wody i wymieniło zaskoczone, pełne ukrywanej wrogości spojrzenia, po czym obaj szybko pochylili głowy, chowając twarze w cieniu. - Tak - potwierdziła gorliwie Jenny. - Czy macie wieści od mego ojca? - Tak jest, milady. Nadjeżdża tutaj, niedaleko za nami, z dużym oddziałem rycerzy. - Bogu dzięki! - wyszeptała Jenny. - A jak wojna w Kornwalii? - zapytała po chwili, gotowa już zapomnieć o osobistych troskach, by poświęcić całą uwagę wojnie w Kornwalii, toczonej przez Szkotów w obronie króla Jakuba oraz prawa do tronu Edwarda V. - Było już prawie po wszystkim, kiedy wyruszaliśmy. W Cork i Taunton zanosiło się na naszą wygraną, podobnie sprawy miały się w Kornwalii, dopóki sam diabeł wcielony nie przybył, żeby objąć dowództwo nad wojskami Henryka. - Diabeł? - powtórzyła Jenny nie rozumiejąc. Twarz mężczyzny wykrzywiła się z nienawiści; splunął na drogę. - A tak, diabeł! Sam Czarny Wilk, oby smażył się w piekle, gdzie został poczęty! Dwie wieśniaczki przeżegnały się spiesznie, jakby chciały odegnać zło związane z imieniem Czarnego Wilka, najbardziej znienawidzonego i budzącego największą trwogę wroga Szkocji, ale już następne słowa mężczyzny sprawiły, że obie otwarły szeroko usta z przerażenia: - Wilk wraca do Szkocji. Henryk wysyła go tutaj ze świeżymi siłami, aby nas zgniótł za to, że popieramy Edwarda. Będą gwałty i rozlew krwi jak za ostatnim razem, tylko jeszcze gorszę, zapamiętajcie sobie moje słowa. Klany śpieszą do domów, żeby przygotować się do nowej walki. Myślę, że Wilk zacznie od ataku na Merricków, bo to wasz klan wyciął najwięcej Anglików w Kornwalii. - Mówiąc to, skłonił się uprzejmie, włożył na głowę szyszak i wskoczył na konia. Grupa zebranych przy studni obszarpańców wkrótce ruszyła dalej drogą, która wiła się wśród wrzosowisk i wspinała na pagórki. Dwóch z nich jednakże zatrzymało się tuż za pierwszym zakrętem. Kiedy tylko znaleźli się poza zasięgiem wzroku wieśniaków, zboczyli ostro w prawo i ukradkiem ruszyli w stronę drzew. Gdyby Jenny patrzyła akurat w tamtą stronę, mogłaby dostrzec, że zawracają przez las, który rósł przy gościńcu za jej plecami. Ale w tym czasie całkowicie pochłonięta była objawami strachu, jakie widoczne były wśród mieszkańców Belkirk, leżącym akurat dokładnie na drodze między Anglią a posiadłościami Merricków. - Wilk nadchodzi! - wrzasnęła jedna z kobiet, przyciskając do piersi niemowlę. - Niech Bóg ma nas w swojej opiece! - Na Merricka uderzy! - zawołał jakiś mężczyzna głosem pełnym strachu. - Merricka chce dostać w swoją paszczę, ale po drodze pożre i Belkirk! Nagle wyobraźnię ludzi wypełniły potworne wizje ognia, rzezi i śmierci, a dzieci stłoczyły się dookoła Jenny, lgnąc do niej w niemym przerażeniu. W oczach Szkotów - czy bogatego szlachcica, czy też ubogiego wieśniaka - Czarny Wilk wydawał się gorszy od samego diabła i bardziej niebezpieczny, bo przecież diabeł był tylko duchem, a Czarny Wilk człowiekiem z krwi i kości - wcielonym Panem Ciemności - potworną istotą, która zagrażała ich istnieniu już tu, na ziemi. Jawił się złowrogim widziadłem, którym matki zwykły straszyć niegrzeczne dzieci. „Wilk was zabierze” - ostrzegano, chcąc uchronić je przed zabłąkaniem się w lesie, uciekaniem z łóżek po nocy czy po prostu przed nieposłuszeństwem wobec starszych. Zniecierpliwiona taką gromadną histerią na wieść o kimś, kto wydawał jej się bardziej mitem niż rzeczywistym mężczyzną, Jenny podniosła głos, żeby przekrzyczeć tumult. - Bardziej prawdopodobne - zawołała, otaczając ramionami przestraszone dzieci, które stłoczyły się dookoła niej na pierwszą wzmiankę o najeźdźcy - że wróci do swego pogańskiego króla, żeby lizać rany, jakie zadaliśmy mu w Kornwalii i kłamstwami wyolbrzymiać własne zwycięstwo! A jeśli nawet nie, to wybierze sobie słabszy zamek niż kasztel Merricków - taki, który będzie miał szansę zdobyć. Te słowa oraz ton ubawionej pogardy przyciągnęły ku niej zdziwione spojrzenia, przez Jenny jednak nie przemawiała tylko fałszywa zuchwałość - była wszak z Merricków, a żaden Merrick nigdy nie przyznał, że lęka się jakiegoś wroga. Słyszała setki razy, gdy ojciec powtarzał tę maksymę jej przybranym braciom i przyjęła ją za swoje kredo. Co więcej, wieśniacy straszyli dzieci, a na to nie mogła pozwolić. Mary pociągnęła Jenny za spódnicę, żeby zwrócić na siebie uwagę opiekunki i cienkim, przenikliwym głosikiem zapytała: - A ty nie boisz się Czarnego Wilka, lady Jenny? - Oczywiście, że nie! - odparła z wesołym uśmiechem, który miał uspokoić małą. - Mówią - wtrącił Tom głosem pełnym lękliwego podziwu - że Wilk jest wysoki jak drzewo! - Jak drzewo! - parsknęła Jenny śmiechem, starając się obrócić w żart niebezpieczeństwo przyjścia strasznego napastnika i otaczającą go legendę. - Jeśli tak, to co to musi być za widok, kiedy próbuje dosiąść konia! No no, potrzeba by było chyba ze czterech giermków, żeby go podsadzili! Absurdalność obrazka sprawiła, że niektóre dzieci zachichotały, właśnie tak jak pragnęła Jenny. - Słyszałem - odezwał się młody Will z wiele mówiącym wzdrygnięciem - że gołymi rękami burzy mury i chłepcze ludzką krew! - Fuj! - wykrzyknęła Jenny z błyskiem w oku. - W takim razie na pewno jest taki zły z powodu wiecznej niestrawności. Kiedy przyjedzie do Belkirk, damy mu dobrego szkockiego piwa. - Tata mówił - wtrąciło inne dziecko - że Wilk jeździ z olbrzymem u boku, takim Go... go...liatem, co się nazywa Arik i ma topór wojenny, którym ćwiartuje dzieci... - A ja słyszałem... - zaczął kolejny malec złowieszczo, ale Jenny przerwała mu lekkim tonem. - Posłuchajcie wszyscy, co ja słyszałam. - Z wesołym uśmiechem na twarzy zaczęła poganiać je w kierunku klasztoru, który leżał tuż za zakrętem traktu, niewidoczny z tego miejsca. - Ja słyszałam - improwizowała wesoło - że jest taki stary, że musi aż mrużyć oczy, kiedy chce coś zobaczyć, o tak... I wykrzywiła twarz, komicznie naśladując zamroczonego, niemal ślepego starca, który wpatruje się tępo przed siebie, a dzieci wybuchnęły śmiechem. Kiedy tak szli, Jenny dalej zabawiała się beztrosko kąśliwymi uwagami w podobnym stylu, a dzieci w końcu pozwoliły się wciągnąć do nowej zabawy i dodawały wciąż nowe pomysły, dzięki którym najeźdźca wydawał się im wszystkim coraz bardziej niedorzeczny. Lecz mimo śmiechu i pozornej wesołości chwili, niebo nagle pociemniało od ciężkich chmur, powietrze wypełniło się ostrym chłodem, a wiatr zaczął szarpać peleryną dziewczyny, jakby sama natura wzbraniała się przed groźbą takiego zła. Jenny miała właśnie rzucić jakiś kolejny żart pod adresem Wilka, lecz przerwała w pół słowa, bo dostrzegła grupkę podróżnych na koniach, pokonujących zakręt drogi, za którym krył się klasztor, i zdążających w jej stronę. Na wierzchowcu dowódcy siedziała skromnie bokiem piękna dziewczyna, przyodziana tak jak Jenny w szary, skromny ubiór nowicjuszki, biały barbet i welon, a jej nieśmiały uśmiech potwierdzał to, co idąca zdołała już odgadnąć. Z cichym okrzykiem radości Jenny już niemal zrywała się, by pobiec im naprzeciw, kiedy powściągnęła tak nieprzystojący damom odruch i nakazała sobie pozostać w miejscu. Oczyma przylgnęła do postaci ojca, a potem obrzuciła krótkim spojrzeniem pozostałych członków klanu, którzy omijali ją wzrokiem z tą samą ponurą dezaprobatą, jaką okazywali od lat - odkąd przybranemu bratu Jenny udało się skutecznie rozpowszechnić wstrętną potwarz. Posławszy dzieci przodem ze ścisłym przykazem, by zmierzały prosto do klasztoru, Jenny czekała na środku drogi, jak jej się zdawało, przez całą wieczność, aż wreszcie orszak jadących zatrzymał się tuż przed nią. Ojciec, który najwidoczniej musiał już odwiedzić klasztor, gdzie przebywała także Brenna, przybrana siostra Jenny, zsiadł teraz z konia i odwrócił się, by zdjąć z siodła pasierbicę. Jenny poirytowała ta zwłoka, jednak skrupulatne przestrzeganie nakazów dwornej rycerskości i poczucie godności były tak typowe dla tego znanego rycerza, że tylko uśmiechnęła się z przymusem. W końcu odwrócił się w jej stronę i otworzył szeroko ramiona. Jenny rzuciła mu się w objęcia, papląc z wielkiego wzruszenia: - Ojcze, tak za tobą tęskniłam! To już prawie dwa lata, odkąd widzieliśmy się ostatni raz! Jakże się miewasz? Dobrze wyglądasz. Wcale się nie zmieniłeś przez ten długi czas! Wyplątując się delikatnie z gwałtownego uścisku Jenny, lord Merrick odsunął córkę i omiótł wzrokiem jej rozwiane włosy, zarumienione policzki i wygniecioną suknię. Dziewczyna skuliła się w duchu pod tym długim, taksującym spojrzeniem, modląc się, by spodobało mu się to, co widzi, oraz - jako że najwyraźniej był już w klasztorze - żeby spodobało mu się to, co usłyszał od przeoryszy. Dwa lata temu Jenny została zesłana do tego klasztoru za swój postępek; rok temu ze względów bezpieczeństwa przysłano tu Brennę, bo kraj znalazł się w stanie wojny. Pod kierunkiem matki przełożonej Jenny nauczyła się doceniać swe mocne strony i walczyć ze słabymi. Jednak kiedy ojciec mierzył ją wzrokiem od stóp do głów, nie mogła powstrzymać w myślach pytania, czy widzi w niej młodą damę, jaką się teraz stała, czy też niesforną dziewczynę, jaką była dwa lata temu. Błękitne oczy wróciły wreszcie do jej twarzy i zobaczyła w nich uśmiech. - Jesteś już kobietą, Jennifer. Serce jej poszybowało w górę, bo w ustach małomównego ojca tak lakoniczne stwierdzenie miało wartość wysokiej pochwały. - Zmieniłam się także i pod innymi względami, ojcze - zapewniła z błyszczącymi radością oczyma. - Bardzo się zmieniłam. - Nie aż tak bardzo, moja córko. - Unosząc białe, krzaczaste brwi, popatrzył znacząco na krótki welon i barbet, wciąż jeszcze zwisające przez zapomnienie z dłoni dziewczyny. - Och! - odrzekła z uśmiechem, gotowa zaraz wszystko wyjaśnić. - Bawiłam się w ślepą babkę... ee... z dziećmi, a welon nie chciał się zmieścić pod kapturem. Czy widziałeś się z przeoryszą? Co ci powiedziała matka przełożona? W poważnych oczach rozbłysły iskierki śmiechu. - Powiedziała mi - odparł cierpko - że masz zwyczaj wysiadywać tam na tym wzgórzu, patrzeć przed siebie i marzyć, co brzmi dość znajomo, dziewczyno. Mówiła mi też, że potrafisz uciąć sobie drzemkę w samym środku mszy, jeśli ksiądz prawi kazanie dłużej, niż tobie się wyda stosowne, co także brzmi znajomo. Jenny upadła na duchu, słysząc o pozornej zdradzie ze strony przeoryszy, którą tak bardzo podziwiała. W pewnym sensie matka Ambrose była tu jakby panią na włościach, pilnowała przychodów i danin z hodowli oraz ziem uprawnych, które należały do wspaniałego opactwa, i przewodziła przy stole, kiedy w klasztorze zjawiali się goście. Zajmowała się też sprawami chłopów, pracujących na gruntach należących do klasztoru, oraz zakonnic mieszkających wśród jego wysokich murów. Brennę przerażała ta surowa kobieta, lecz Jenny ją kochała, tak więc pozorna zdrada ze strony przełożonej głęboko ją zraniła. Jednak już następne słowa ojca sprawiły, iż całe rozczarowanie rozwiało się bez śladu. - Matka Ambrose powiedziała mi też - przyznał z rodzajem zawstydzonej dumy - że masz na karku głowę, której nie powstydziłaby się żadna ksieni. Powiedziała, że Merrick z ciebie z krwi i kości i że miałabyś dość odwagi, by stanąć na czele rodu. Ale o tym nie ma mowy - ostrzegł, rozbijając w puch jedno z najskrytszych pragnień córki. Sporo wysiłku kosztowało Jenny, by utrzymać na twarzy uśmiech i nie dopuścić do siebie żalu z powodu odebrania należnych jej praw, które przepadły, kiedy ojciec ożenił się powtórnie - z matką Brenny, zyskując w ten sposób trzech przybranych synów. Alexander, najstarszy z trzech braci, otrzyma tytuł, który jej się należał. Samo to nie byłoby jeszcze tak trudne do zniesienia, gdyby był miły albo przynajmniej prawego serca, lecz okazał się podstępnym, zdradzieckim kłamcą, a Jenny dobrze to widziała, nawet jeśli nie wiedzieli o tym jej ojciec ani reszta bliskich. Już w rok po przybyciu do zamku Merricków chłopak zaczął rozpowszechniać fałszywe opowieści na jej temat, ohydne potwarze, jednak tak przekonująco spreparowane, że po kilku latach odwrócił się od niej cały klan. Utrata uczuć rodu wciąż jeszcze sprawiała Jenny nieznośny ból. Nawet teraz patrzyli na nią, jakby dla nich wcale nie istniała, a Jenny mimo to nie mogła się powstrzymać od błagania krewnych o przebaczenie za wszystkie te uczynki, których nie popełniła. William, średni brat, był taki jak Brenna - łagodny i nieśmiały - natomiast Malcolm, najmłodszy, okazał się równie przebiegły i podły jak Alexander. - Przeorysza mówiła także - ciągnął ojciec - że jesteś łagodna i dobra, ale nie brakuje ci ducha... - Naprawdę tak mówiła? - dopytywała się Jenny, porzucając smętne myśli o swych przybranych braciach. - Naprawdę? - Tak. - W innych okolicznościach taka opinia bardzo by ją uradowała, ale teraz przyglądała się bacznie ojcowskiej twarzy, która przybrała wyraz bardziej ponury i napięty niż kiedykolwiek przedtem. Po chwili, lekko zduszonym głosem, lord Merrick dodał: - Dobrze, że porzuciłaś ten swój pogański sposób bycia i stałaś się taka jak należy, Jennifer - urwał, jakby nie miał siły czy ochoty mówić dalej, więc córka ponagliła go delikatnie: - Dlaczegóż to, ojcze? - Bo... - dokończył ojciec, zaczerpnąwszy gwałtownie powietrza - bo przyszłość całego naszego klanu zależy od odpowiedzi na pytanie, jakie ci zadam. Słowa te zabrzmiały w myślach Jenny jak fanfary, pozostawiając ją oszołomioną z radości i podniecenia. „Od ciebie zależy przyszłość całego naszego klanu...”. Czuła się tak szczęśliwa, że ledwie wierzyła własnym uszom. To było tak, jakby znów się znalazła na przylegającym do opactwa wzgórzu, gdzie często śniła na jawie o tym, że ojciec mówi: „Jennifer, przyszłość całego naszego klanu zależy od ciebie. Nie od twoich braci, lecz od ciebie”. Była to szansa, o jakiej marzyła, żeby udowodnić przed wszystkimi członkami rodu, że jest odważna, i w ten sposób zdobyć na powrót ich sympatię. W tych marzeniach zawsze wzywano ją do dokonania jakiegoś niewiarygodnie śmiałego czynu - jak na przykład wdarcie się do zamku Czarnego Wilka i pojmanie go gołymi rękami. Jednak bez względu na to, jak straszne byłoby to zadanie, nigdy by go nie kwestionowała ani też nie wahałaby się nawet sekundy przed podjęciem wyzwania. Badała wzrokiem twarz ojca. - Co chcielibyście, abym zrobiła? - dopytywała się gorliwie. - Powiedz, zrobię wszystko... - Wyjdziesz za Edrica MacPhersona? - Cooo? - Przerażonej heroinie z marzeń Jenny nagle zabrakło tchu. Edric MacPherson był starszy od jej ojca, pomarszczony i wręcz przerażający. Odkąd z dziewczynki zaczęła zmieniać się w pannę, patrzył na nią w taki sposób, że dreszcze przebiegały jej po plecach. - Wyjdziesz czy nie? Delikatne kasztanowe brwi Jenny zbiegły się u nasady nosa. - Dlaczego? - spytała bohaterka, która nigdy nie kwestionuje poleceń klanu. Twarz ojca nagle pociemniała, pojawił się na niej dziwny, udręczony grymas. - Dali nam tęgiego łupnia tam, w Kornwalii. Straciliśmy połowę ludzi. W bitwie zginął Alexander. Zginął jak Merrick - dodał z ponurą dumą - walczył do końca. - Przykro mi, ze względu na ciebie, ojcze - powiedziała, niezdolna odczuwać coś więcej niż tylko przelotne ukłucie smutku na wieść o śmierci przybranego brata, który zamienił jej życie w nieustające piekło. Teraz, jak to często bywało w przeszłości, zapragnęła, by i ona mogła zrobić coś takiego, za co ojciec byłby z niej dumny. - Wiem, że kochałeś go jak własnego syna. Przyjąwszy jej współczucie krótkim skinieniem głowy, wrócił do bieżącego tematu: - Wiele klanów wcale nie miało chęci ruszać do Kornwalii, by walczyć za króla Jakuba, ale w końcu pociągnęły za mną. Dla Anglików to nie sekret, że właśnie dzięki moim wpływom wojska szkockie znalazły się w Kornwalii, więc teraz król angielski pragnie zemsty. Wysyła do Szkocji Wilka, żeby zaatakował kasztel Merrick. - Głosem ochrypłym z bólu przyznał: - Nie przetrzymamy oblężenia, chyba że wesprze nas w walce MacPherson. MacPhersonowie mają silne wpływy wśród dwunastu innych klanów, więc mogą zmusić tamtych, aby się do nas przyłączyli. Myśli Jenny wirowały jak w szaleńczym tańcu. Alexander nie żyje, a Wilk naprawdę nadciąga, żeby zaatakować ich zamek... Z oszołomienia wyrwał ją ostry głos ojca. - Jennifer! Czy pojmujesz, co do ciebie mówię? MacPherson obiecał, że pomoże nam w walce, ale tylko jeśli zechcesz go za męża. Jennifer po matce była hrabiną, dziedziczką bogatych włości, które leżały niedaleko ziem MacPhersonów. - Chce mojej ziemi? - zapytała niemalże z nadzieją, przypominając sobie, jak obrzydliwie wzrok Edrica MacPhersona prześlizgiwał się po jej ciele, kiedy starzec rok temu zatrzymał się w klasztorze z „towarzyską wizytą”. - Tak. - A czy nie moglibyśmy po prostu dać mu jej w zamian za wsparcie? - podsunęła z rozpaczą, gotowa - chętna - poświęcić wspaniały majątek dla dobra swoich ludzi. - Nie zgodziłby się na to! - odparł ze złością ojciec. - Walka za rodzinę to sprawa honoru, ale nie mógłby nikogo wysłać do walki o obcą sprawę, żeby potem wziąć sobie jako zapłatę ziemię. - Ależ z pewnością, jeśli tylko dostatecznie mocno pragnie tych włości, znajdzie się jakiś sposób... - On chce ciebie. Wysłał mi wiadomość jeszcze w Kornwalii. - Spojrzenie lorda zawędrowało na twarz Jenny, jeszcze raz odnotowując te zdumiewające zmiany, jakie przeobraziły chudą, brzydką dziewczynkę w prawie egzotyczną piękność. - Stałaś się podobna do swojej matki, dziewczyno, więc rozbudziłaś apetyty starca. Nie prosiłbym cię o to, gdyby był jakiś inny sposób. - A potem wypomniał jej gburowato: - Kiedyś błagałaś mnie, żebym wyznaczył cię na lairda. Mówiłaś, że nie ma takiej rzeczy, której nie zrobiłabyś dla swego klanu... Żołądek Jenny aż skręcił się na myśl o tym, że będzie musiała oddać ciało i życie starcowi, przed którym odczuwała instynktowny wstręt, ale podniosła głowę i odważnie spojrzała ojcu w oczy. - Tak, ojcze - odpowiedziała cicho. - Czy mam od razu jechać z wami? Duma i ulga, jakie odmalowały się na jego twarzy, stanowiły niemal dostateczne wynagrodzenie za jej ofiarę. Potrząsnął przecząco głową. - Najlepiej będzie, jeśli zostaniesz tu z Brenną. Nie mamy zapasowych koni, a śpieszymy się, by jak najszybciej dotrzeć do Merrick i rozpocząć przygotowania do obrony. Poślę wiadomość do MacPhersona, że sprawa małżeństwa jest uzgodniona, a potem przyślę tu kogoś, żeby cię do niego zawiózł. Kiedy odwrócił się, by wsiąść na konia, Jenny uległa pokusie, z którą walczyła skrycie przez cały ten czas: zamiast odsunąć się na bok, podeszła do szeregów konnych rycerzy, którzy niegdyś byli jej przyjaciółmi i towarzyszami zabaw. W nadziei, że niektórzy słyszeli być może, iż zgodziła się wyjść za MacPhersona i że osłabi to nieco ich dotychczasową dla niej pogardę, przystanęła przed koniem rudowłosego, rumianego mężczyzny. - Witaj, Renaldzie Garvin - zagadnęła, uśmiechając się niepewnie w stronę jego zasłoniętej kapturem twarzy. - Jak się miewa twoja małżonka? Tamten zacisnął szczęki i przemknął po niej zimnym jak lód spojrzeniem. - Całkiem dobrze, jak sądzę - odwarknął. Jenny przełknęła ciężko ślinę na tak oczywiste odrzucenie ze strony mężczyzny, który nauczył ją łowić ryby i wraz z nią śmiał się do rozpuku, kiedy wpadła do strumienia. Odwróciła się i popatrzyła błagalnie na rycerza stojącego obok Renalda. - A ty, Michaelu MacLeod? Czy noga jeszcze ci dokucza? Zimne, niebieskie oczy spotkały się na chwilę z jej spojrzeniem, a potem powędrowały przed siebie. Podeszła więc do jeźdźca, który stał za nim i którego twarz stężała teraz w nienawiści. Wyciągnęła błagalnie dłoń i zagadnęła rwącym się głosem: - Garricku Carmichael, to już cztery lata, odkąd utonęła Becky. Przysięgam, tak jak przysięgałam wtedy, że nie wepchnęłam jej do rzeki. Nie pokłóciłyśmy się, to było tylko kłamstwo, które wymyślił Alexander, żeby... Z twarzą nieruchomą jak granit mężczyzna spiął wierzchowca ostrogą i nie obdarzywszy Jenny nawet jednym spojrzeniem, przejechał obok niej, a za nim reszta wojowników. Tylko stary Josh, zbrojmistrz klanu, wstrzymał swego leciwego konia, przepuszczając przed sobą innych. Pochyliwszy się w siodle, położył zgrubiałą dłoń na odkrytej głowie Jennifer. - Wiem, że mówisz prawdę, kochana dziewczyno - odezwał się, a jego nieustająca lojalność sprawiła, że w oczach Jenny zabłysły piekące łzy. Podniosła wzrok, żeby spojrzeć w łagodne, brązowe oczy staruszka. - Masz gwałtowny charakter, nie można zaprzeczyć, ale nawet kiedy byłaś jeszcze o, tycia, umiałaś nad nim zapanować. Garricka Carmichaela i innych mogła oszukać anielska uroda Alexandra, ale nie starego Josha. Nie zobaczysz mnie opłakującego tę stratę! Klan będzie się miał o niebo lepiej, kiedy na czele stanie młody William. Carmichael i inni - dodał pocieszająco - jeszcze zmienią o tobie zdanie, kiedy pojmą, że wychodzisz za MacPhersona także dla ich dobra, a nie tylko dla swego ojca. - A gdzie moi bracia? - zapytała ochryple Jenny, żeby zmienić temat, zanim wybuchnie płaczem. - Wracają do domu innym traktem. Nie mieliśmy pewności, czy Wilk nie zaatakuje nas podczas drogi, więc opuszczając Kornwalię, podzieliliśmy się na dwie grupy. - Jeszcze raz poklepał ją po głowie, a potem spiął konia i ruszył za resztą. Oszołomiona Jenny stała nieruchomo na środku drogi, patrząc, jak jej najbliżsi oddalają się i znikają w końcu za zakrętem. - Robi się ciemno - odezwała się stojąca obok Brenna, a jej łagodny głos przepełniało współczucie. - Powinnyśmy już wracać do klasztoru. Klasztor. Jeszcze trzy godziny temu Jenny wychodziła stamtąd pełna radości i życia. A teraz czuła się jak martwa. - Wracaj sama. Ja... ja jeszcze nie mogę tam wrócić. Jeszcze nie teraz. Chyba przejdę się na wzgórze i chwilkę posiedzę. - Przeorysza nie będzie zadowolona, jeśli nie wrócimy przed zmrokiem, a już prawie się zmierzcha - zauważyła z lękiem Brenna. Między tymi dwiema dziewczynami wszystko zawsze wyglądało tak samo: Jenny łamała zasady, a Brenna bała się je nawet nagiąć. Brenna była łagodna, posłuszna i piękna, miała złociste włosy, piwne oczy i dobry charakter, który w oczach Jenny czynił z niej kwintesencję kobiecości w jej najlepszym znaczeniu. Była też tak uległa i nieśmiała, jak Jenny impulsywna i odważna. Gdyby nie Jenny, Brenna nie przeżyłaby żadnej przygody - a nawet nigdy nie zostałaby złajana. Bez Brenny, którą zawsze trzeba było pocieszać w zmartwieniu i chronić, Jenny spotkałoby o wiele więcej emocji - i o wiele więcej połajanek. To wszystko razem sprawiało, że były niezmiernie sobie oddane i starały się jak mogły chronić jedna drugą przed skutkami mankamentów charakteru. Brenna zawahała się, a potem zaproponowała z lekkim tylko drżeniem głosu: - Zostanę z tobą. Jeśli będziesz sama, stracisz poczucie czasu i jeszcze coś cię zaatakuje w ciemnościach... jakiś niedźwiedź. W tej chwili perspektywa śmierci w szponach niedźwiedzia wydała się Jenny raczej zachęcająca, bo całe dalsze życie rozpostarło się przed nią przybrane w żałobne zasłony i złowieszcze wizje. Mimo że naprawdę pragnęła posiedzieć na wzgórzu i potrzebowała chwili samotności, by zebrać rozpierzchłe myśli, pokręciła przecząco głową, wiedząc, iż jeśli zostaną obie, Brenna będzie tonąć w lęku na samą myśl o reprymendzie przeoryszy. - Nie, wracamy. Nie zwracając uwagi na te słowa, siostra złapała Jenny za rękę i powiodła ją na lewo, ku zboczu, z którego rozciągał się widok na opactwo. Po raz pierwszy w życiu to Brenna prowadziła, a Jenny szła za nią. W zaroślach przy drodze poruszyły się cicho dwa cienie, a potem zaczęły skradać się równolegle do ścieżki, którą dziewczęta wchodziły na wzgórze. Kiedy znalazły się w połowie stromego stoku, Jenny zdążyła się już zniecierpliwić własnym użalaniem się nad sobą, więc uczyniła herkulesowy wysiłek, żeby poprawić ponury nastrój. - Kiedy dłużej o tym pomyślę - zaczęła powoli, kierując spojrzenie na Brennę - to widzę, że właściwie mam przed sobą okazję do szlachetnego i wielkodusznego uczynku, skoro wyjdę za MacPhersona, żeby ratować swój klan. - Jesteś jak Joanna D’Arc - zgodziła się żarliwie Brenna - wiedziesz swój lud do zwycięstwa! - Tylko że muszę jeszcze wyjść za Edrica MacPhersona. - I w ten sposób - dokończyła Brenna zachęcająco - czeka cię los po stokroć gorszy! Oczy Jenny rozbłysły śmiechem na tak przygnębiającą uwagę, którą życzliwa siostra rzuciła w dobrej wierze i z całym właściwym entuzjazmem. Zachęcona sukcesem, Brenna próbowała szybko znaleźć jeszcze coś, czym mogłaby rozbawić Jenny i oderwać jej myśli od ponurej przyszłości. Kiedy dochodziły do wierzchołka wzgórza, który zasłaniały gęsto rosnące drzewa, zapytała znienacka: - Co ojciec miał na myśli mówiąc, że przypominasz teraz swoją matkę? - Sama nie wiem - zaczęła Jenny, ale jej uwagę zajęło nagłe przeświadczenie, że wśród ciągle gęstniejącego mroku ktoś je obserwuje. Spojrzała w dół, w stronę studni, i zobaczyła, że wszyscy wieśniacy wrócili już do swoich ciepłych chat i palenisk. Okrywając się mocniej peleryną, zadrżała na przenikliwym wietrze i bez zbytniego zainteresowania dodała: - Matka Ambrose mawia, że mam urodę trochę nieskromną i że, kiedy opuszczę klasztor, muszę pamiętać o wpływie, jaki mogę wywierać na mężczyzn. - Ale co to w ogóle ma znaczyć? Jenny tylko wzruszyła ramionami. - Nie mam pojęcia. - Odwróciwszy się ponownie, ruszyła w stronę szczytu, gdy nagle przypomniała sobie o wciąż trzymanych w dłoni barbecie i welonie, więc zaczęła wkładać je powoli. - A jak według ciebie wyglądam? - zapytała, rzucając Brennie zaintrygowane spojrzenie. - Od dwóch lat nie widziałam swojej twarzy, jeśli nie liczyć odbicia w wodzie. Bardzo się zmieniłam? - O, tak - roześmiała się Brenna. - Teraz nawet Alexander nie mógłby cię nazwać kościstą brzydulą ani mówić, że masz włosy koloru marchewki. - Brenna! - przerwała jej Jenny, uderzona własnym brakiem delikatności. - Czy bardzo zasmuciła cię jego śmierć? Był twoim bratem i... - Nie mówmy o tym więcej - błagała Brenna drżącym głosem. - Płakałam, kiedy ojciec mi o tym powiedział, ale były to skąpe łzy i teraz czuję się winna, że nie kochałam Alexandra tak, jak należało. Ani wtedy, ani teraz. Nie mogłam. Był taki... miał podły charakter. Nie mówi się źle o umarłych, ale nie przychodzi mi do głowy wiele dobrego, kiedy o nim myślę. - Zawiesiła głos i otuliła się szczelniej peleryną dla ochrony przed wilgotnym wiatrem, patrząc na siostrę z niemą prośbą o zmianę tematu. - No to opowiedz mi, jak teraz wyglądam - poprosiła szybko Jenny, obdarzywszy ją krótkim, mocnym uściskiem. Przystanęły, bo dalszą drogę zagradzał gęsty las, który porastał resztę zbocza. Śliczną twarz Brenny rozjaśnił powolny, zamyślony uśmiech, kiedy studiowała postać swej przybranej siostry. Piwne oczy prześlizgiwały się po wyrazistej twarzy Jenny, z królującą parą wielkich oczu, czystych jak dwa niebieskie kryształy, pod wdzięcznymi łukami kasztanowych brwi. - No cóż... jesteś całkiem ładna! - To dobrze, ale czy widzisz we mnie coś niezwyczajnego? - dopytywała się Jenny, mając w myślach słowa matki przełożonej. Włożyła już barbet i teraz upinała nad nim krótki, wełniany welon. - Coś takiego, przez co mężczyźni mogliby się dziwnie zachowywać? - Nie - zaprzeczyła Brenna, patrząca na siostrę oczyma młodej, niewinnej dziewczyny. - Zupełnie nic. Mężczyzna odpowiedziałby zapewne coś innego, bo choć Jennifer Merrick nie odpowiadała konwencjonalnym kanonom piękności, jej uroda była uderzająca i prowokująca zarazem. Miała zmysłowe usta, wprost proszące się o pocałunek, oczy jak błyszczące szafiry, które szokowały i kusiły, włosy jak bogaty, złotorudy jedwab, a do tego smukłe, zmysłowe ciało, jakby stworzone dla męskich rąk. - Masz niebieskie oczy - zaczęła Brenna bardzo rozsądnie, a Jenny zachichotała. - Dwa lata temu też były niebieskie - odrzekła. Siostra już otwierała usta, żeby jej odpowiedzieć, lecz słowa zmieniły się w krzyk, stłumiony męską dłonią, która opadła na jej usta, podczas gdy właściciel owej ręki począł wlec Brennę w głąb lasu. Jenny uchyliła się, instynktownie spodziewając się ataku od tyłu, ale już było za późno. Kopiąc wściekle i wrzeszcząc w pokrytą rękawicą dłoń, została uniesiona w górę i pociągnięta między drzewa. Brenna zwisała już, przerzucona jak worek mąki przez grzbiet konia porywacza, a jej bezwładne członki świadczyły niezbicie o tym, że zemdlała. Jenny jednak nie tak łatwo było zastraszyć. Kiedy pozbawiony twarzy napastnik przerzucił ją przez siodło własnego wierzchowca, natychmiast rzuciła się w bok, ześlizgnęła po drugiej stronie, a potem przepełzła na czworakach pod brzuchem konia i porwała się na równe nogi. Porywacz schwycił ją ponownie, ale przeorała mu twarz paznokciami aż do krwi, wyślizgując się jednocześnie z jego rąk. „Dalibóg!” - syknął, próbując zapanować nad jej młócącymi bezładnie ramionami. Jenny wydała z siebie mrożący krew w żyłach krzyk i w tej samej chwili kopnęła z całej siły, wymierzając złoczyńcy solidny cios w goleń jednym z ciężkich, czarnych trepów, jakie w klasztorze uznawano za buty odpowiednie dla nowicjuszek. Z ust jasnowłosego mężczyzny wyrwało się bolesne stęknięcie i na ułamek sekundy rozluźnił chwyt. Jenny wyprysnęła przed siebie i może udałoby jej się nawet przebiec kilka metrów, gdyby nie ten sam ciężki but, który zaczepił o wystający korzeń drzewa, aż przewróciła się na twarz. Padając, uderzyła głową o kamień. - Daj mi sznur - rzucił z ponurym uśmiechem brat Wilka, oglądając się na swego towarzysza. Naciągając bezwładnej ofierze na głowę jej własną pelerynę, Stefan Westmoreland unieruchomił także ręce dziewczyny, przyciskając je do boków, a potem sznurem obwiązał ją starannie w pasie. Kiedy skończył, dźwignął z ziemi swój żywy tobół i przerzucił go bezwstydnie przez grzbiet konia, tyłem wypiętym w niebo, a następnie sam wskoczył na siodło. Rozdział drugi - Royce nie będzie mógł uwierzyć w nasze szczęście! - zawołał Stefan do drugiego jeźdźca, którego zdobycz także została związana i przerzucona przez siodło. - Tylko pomyśl... dziewczyny Merricka stoją sobie pod drzewem, gotowe do zerwania jak dojrzałe jabłka. Teraz już nie ma powodu, by oglądać umocnienia Merricka, bo podda się bez walki! Związana ciasno w swym wełnianym więzieniu, dręczona nieznośnym bólem głowy oraz tym, że jej żołądek obija się o twardy koński grzbiet przy każdym kroku zwierzęcia, Jenny poczuła, że krew krzepnie jej w żyłach na dźwięk imienia „Royce”. Royce Westmoreland, lord Claymore. Wilk. Wszystkie przerażające historie, które o nim opowiadano, nie wydały jej się teraz aż tak bardzo przesadzone. Ona i Brenna zostały porwane przez ludzi nieobjawiających najmniejszego szacunku dla szat zakonnych klasztoru St. Albans, jakie obie miały na sobie. Ich ubiory wyraźnie wskazywały, że obie są nowicjuszkami - dziewczętami, które pragną zostać zakonnicami, a jeszcze nie złożyły ślubów zakonnych. Co to za ludzie, myślała gorączkowo Jenny, że nie wahali się podnieść ręki na mniszki, a choćby i przyszłe mniszki, nie bojąc się zemsty ni boskiej, ni ludzkiej. Tego nie śmiałby uczynić żaden człowiek. Tylko sam diabeł i jego słudzy! - Ta od razu zemdlała - odpowiedział Thomas z obleśnym śmiechem. - Szkoda, że nie mamy czasu pokosztować łupu, choć, gdyby to ode mnie zależało, wolałbym ten smaczny kąsek, który wieziesz owinięty w koc, Stefanie. - To twoja jest piękniejsza - odparł zimno jego towarzysz - i niczego nie będziesz kosztował, dopóki Royce nie zdecyduje, co z nimi zrobić. Prawie dusząc się ze strachu w swoim kocu, Jenny krzyknęła cichutko w odruchowym, przerażonym proteście, ale nikt jej nie usłyszał. Modliła się do Boga, aby poraził nagłą śmiercią porywaczy, ale Bóg chyba też jej nie słyszał, bo konie wciąż biegły przed siebie bolesnym dla niej truchtem. Modliła się o jakąś możliwość ucieczki, ale jej myśli zanadto były zajęte gorączkowym rozpamiętywaniem wszystkich strasznych opowieści o morderczym Czarnym Wilku: „Nie bierze jeńców, chyba że ma zamiar później ich torturować. Śmieje się, kiedy jego ofiary krzyczą z bólu. Pije ich krew...”. Jenny uczuła w gardle nagłą gorycz i zaczęła błagać już nie o możliwość ucieczki, bo w sercu wiedziała, że nie ma dla nich ucieczki. Zamiast tego modliła się, aby śmierć nadeszła szybko i by umierając, nie okryła hańbą dumnego rodowego nazwiska. Wspomniała głos ojca, który stojąc w wielkiej sali zamku Merrick, pouczał swych przybranych synów, kiedy byli młodsi: „Jeśli taka będzie wola Pana, żebyście zginęli na polu walki z rąk wroga, wtedy gińcie dzielnie. Gińcie walcząc, jak przystało wojownikom. Jak przystało Merrickom! Gińcie w walce...”. Słowa te huczały jej w głowie, godzina za godziną, wciąż i wciąż od nowa, więc kiedy konie zwolniły i doszedł ją daleki, lecz nieomylny gwar obozowiska, nad strachem zaczęła przeważać wściekłość. Jest o wiele za młoda by umierać, myślała, to nie w porządku! A teraz łagodna Brenna także będzie musiała umrzeć i to też jej, Jennifer, wina. Jenny stanie przed dobrym Stwórcą, mając na sumieniu taki czyn. A wszystko dlatego, że jej kraj plądruje krwiożerczy wielkolud, pochłaniający wszystko na swej drodze. Łomoczące serce przyśpieszyło jeszcze swą kołataninę, kiedy konie zatrzymały się nagle. Dookoła słyszała nieustanny szczęk metalu, kiedy przechodzili przyodziani w zbroje mężczyźni, usłyszała też żałosne jęki więźniów: „Miej litość, Wilku... litości, Wilku...”. Te straszne nawoływania przechodziły już w krzyk, kiedy nagłym bezceremonialnym szarpnięciem ściągnięto ją z konia. - Royce - zawołał jeden z porywaczy - popatrz, co ci przywieźliśmy! Z oczami wciąż zasłoniętymi peleryną i z rękoma związanymi sznurem, Jenny poczuła, że mężczyzna przerzuca ją sobie przez ramię. Usłyszała, jak obok Brenna wykrzykuje jej imię, kiedy niesiono je obie w głąb obozu. - Bądź dzielna, Brenno! - zawołała Jenny, ale jej głos nie przedostał się przez grube zwoje okrycia, więc wiedziała, że przerażona siostra nie mogła jej usłyszeć. Postawiono ją gwałtownie na ziemi i pchnięto do przodu. Miała zdrętwiałe nogi, więc po kilku krokach potknęła się i opadła ciężko na kolana. „Giń, jak przystało Merrickom. Giń dzielnie. Giń walcząc” - słyszała w głowie oszalały śpiew, kiedy nieudolnie próbowała dźwignąć się na nogi. Gdzieś ponad nią zabrzmiał po raz pierwszy głos Wilka i od razu wiedziała, do kogo należy. Był to głos ostry, pełen ognia - głos z piekła rodem. - Co to jest? Mam nadzieję, że coś do jedzenia. „Mówią, że zjada mięso tych, których zabił” - zabrzmiały w jej pamięci słowa małego Toma, podczas gdy złość mieszała się z krzykami Brenny i wołaniami o litość. Sznur dookoła jej ramion puścił z gwałtownym szarpnięciem. Kierowana przez bliźniacze demony wściekłości i strachu, Jenny zerwała się niezgrabnie na równe nogi, młócąc ramionami w pelerynę; wyglądała jak rozwścieczony duch, który próbuje wyplątać się ze swego giezła. Po chwili okrycie opadło, a dziewczyna zamachnęła się pięścią i z całej siły zdzieliła w szczękę mrocznego, demonicznego olbrzyma, który wznosił się nad nią groźnie. Brenna zemdlała. - Potworze! - wrzasnęła Jenny. - Barbarzyńco! - Zamachnęła się po raz wtóry, ale tym razem mocny jak imadło uścisk pochwycił jej dłoń i przytrzymał wysoko. - Diable! - wykrzykiwała, wijąc się na wszystkie strony, aż wreszcie zdołała zdzielić olbrzyma butem w goleń. - Szatańskie nasienie! Rzeźniku niewi... - Co u...! - ryknął Westmoreland i chwyciwszy napastniczkę, uniósł ją w górę, przytrzymując w powietrzu na odległość wyciągniętych ramion. To był błąd. Stopa w ciężkim bucie wystrzeliła ponownie i trafiła Royce’a prosto w uda z siłą, od której niemalże zgiął się wpół. - Ty mała suko! - zagrzmiał, kiedy zaskoczenie, ból i wściekłość sprawiły, że najpierw ją upuścił, a potem złapał za welon, a wraz z nim za garść włosów, i odciągnął jej twarz do tyłu. - Nie ruszaj się!! - ryknął. Wydawało się, że sama natura jest mu posłuszna; przenikliwe nawoływania więźniów umilkły, ustał brzęk metalu i na wielką polanę opadła straszna, niesamowita cisza. Z oszalałym łomotem serca, czując pieczenie skóry na głowie, Jenny zacisnęła mocno oczy i czekała na cios potężnej pięści, który z pewnością ją zabije. Ale cios nie nastąpił. Na pół ze strachu, a na pół z jakiejś chorobliwej ciekawości powoli otworzyła oczy i po raz pierwszy naprawdę ujrzała przed sobą twarz potwora. Demoniczna postać, która wznosiła się nad nią złowieszczo, niemalże wydarła jej z ust okrzyk strachu - taki był wielki. Ogromny. Miał czarne włosy, a czarny płaszcz, rozwiewany wiatrem, unosił się za nim w niesamowity sposób, jakby obdarzony własnym życiem. Na śniadym obliczu o ostrych, jastrzębich rysach tańczyło światło z ogniska, nadając im zdecydowanie szatański wygląd; ogień błyskał też w dziwnych oczach, rozpłomieniając je tak, że wkrótce przypominały dwie roztopione w ogniu bryłki srebra, umieszczone na wymizerowanej twarzy nad skołtunioną brodą. Miał niezwykle szerokie bary, niewiarygodnie szeroką pierś, a ramiona wypukłe od potężnych mięśni. Jedno spojrzenie nań wystarczyło, by Jenny uświadomiła sobie, że zdolny był do każdego podłego czynu, o jaki go oskarżano. „Giń dzielnie! Giń w walce!” Odwróciła głowę i zatopiła zęby w nadgarstku wroga. Zobaczyła, jak jego płonące oczy na ułamek sekundy rozwierają się szerzej, potem dłoń powędrowała w górę i trzasnęła Jenny w policzek z siłą, od której głowa odskoczyła jej na bok, a ona sama runęła na kolana. Instynktownie zwinęła się szybko w ochronny kłębek i czekała z zaciśniętymi mocno oczyma na śmiertelny cios, przerażenie zaś wylewało się z niej każdym porem roztrzęsionego ciała. Gdzieś ponad nią znów rozległ się głos olbrzyma, tym razem jeszcze straszniejszy, bo teraz tak mocno kontrolowany, że aż syczący z hamowanej furii: - Coś ty, u diabła, narobił? - wściekał się Royce na młodszego brata. - Czy i bez tego nie mamy dość kłopotów?! Ludzie są wyczerpani i głodni, a ty mi tu przywozisz dwie kobiety, żeby podsycać niezadowolenie? Zanim tamten zdążył coś odpowiedzieć, Wilk odwrócił się i ostro nakazał pozostałym, by zostawili ich samych, a potem jego spojrzenie przeskoczyło do dwóch leżących mu u stóp kobiecych postaci - jednej nieprzytomnej, a drugiej tak roztrzęsionej, że całe jej ciało drgało jak w konwulsjach. Nie wiadomo czemu roztrzęsiona dziewczyna budziła w nim silniejszą wściekłość niż jej nieprzytomna towarzyszka. - Wstawaj! - warknął do Jenny, trącając ją końcem buta. - Jeszcze przed chwilą byłaś taka odważna, więc teraz wstawaj! Wyprostowała się z wolna i wsparta na jednej ręce, dźwignęła się niezgrabnie na nogi, a potem stała chwiejnie, gdy tymczasem Royce znowu natarł na brata. - Czekam na odpowiedź, Stefanie! - I zaraz ci ją dam, kiedy przestaniesz na mnie ryczeć. Te kobiety to... - Mniszki! - wskoczył mu w słowo Royce, bo jego oczy dostrzegły nagle ciężki krucyfiks, który zwisał na kawałku czarnego sznura na piersi Jenny, a potem przeniosły się na przekrzywiony barbet i zabrudzony welon. To odkrycie na chwilę pozbawiło go mowy. - Rany boskie, przywiozłeś nam tu zakonnice jako dziwki? - Mniszki?! - wysapał w zdumieniu Stefan. - Dziwki?! - wychrypiała Jenny, oburzona. Przecież chyba nie może aż tak nurzać się w bezbożności! Czy naprawdę wydaje swoim żołnierzom zamiast dziwek? - Mam ochotę zabić cię za tę głupotę, Stefanie, więc lepiej pomóż mi... - Będziesz mówił co innego, kiedy się dowiesz, kim one są - odpowiedział Stefan, odrywając przerażony wzrok od habitu i krucyfiksu Jenny. - Drogi bracie - oznajmił ze świeżym zachwytem - oto stoi przed tobą lady Jennifer Merrick, ukochane najstarsze dziecko lorda Merricka. Royce wpatrywał się przez chwilę w swego młodszego brata, a potem rozluźniwszy zaciśnięte w pięści dłonie, odwrócił się w stronę Jenny i zaczął pogardliwie badać jej twarz. - Albo dałeś się oszukać, Stefanie, albo kraj rozbrzmiewa od fałszywych plotek, bo powiadają, że córka Merricka to rzadko spotykana piękność. - Nie, nie dałem się oszukać. To jego córka, słyszałem to z jej własnych ust. Ująwszy w dwa palce drżący podbródek Jenny, Royce wpatrywał się twardo w pokrytą smugami brudu twarz dziewczyny, przyglądając jej się przy świetle ogniska. Ściągnął brwi, a usta wykrzywił mu pozbawiony wesołości uśmiech. - Jak ktoś mógłby cię nazwać pięknością? - zapytał z umyślnym obraźliwym sarkazmem. - Klejnotem Szkocji? Zobaczył w jej oczach płomień gniewu, kiedy wyrwała mu się gwałtownie, lecz zamiast ująć go odwagą, tylko bardziej go rozwścieczyła. Wszystko, co wiązało się z nazwiskiem Merrick, doprowadzało go do pasji, sprawiało, że wrzała w nim żądza zemsty, złapał więc ponownie jej usmarowaną, bladą twarz i szarpnięciem zwrócił ku swojej. - Odpowiadaj! - zażądał strasznym głosem. Brenna, która znalazła się na granicy histerii, uznała, że Jenny przyjmuje na siebie jej winy, więc przytrzymując się habitu siostry, wstała niepewnie, a potem z całych sił przylgnęła do jej boku, tak że wyglądały jak zrośnięte od urodzenia bliźnięta. - Wcale tak jej nie nazywają! - wychrypiała, obawiając się, że dłuższe milczenie Jenny sprowadzi na nie srogą karę ze strony stojącego przed nimi potwornego olbrzyma. - To... to o mnie tak mówią. - A ty kto, u diabła, jesteś?! - dopytywał się z wściekłością. - Nikt! - wybuchnęła Jenny, lekceważąc ósme przykazanie w nadziei, że jeśli uwierzą, że Brenna jest zwykłą nowicjuszką, być może zostanie uwolniona. - To tylko zwykła siostra Brenna z klasztoru w Belkirk! - Czy to prawda? - zwrócił się groźnie Royce do młodej dziewczyny. - Tak!! - wrzasnęła Jenny. - Nie - wyszeptała potulnie Brenna. Zaciskając opuszczone ręce w pięści, Royce Westmoreland przymknął na chwilę oczy. To jakiś koszmar, pomyślał. Niewiarygodny koszmar. Po forsownym marszu nie ma żywności, nie ma schronienia, wyczerpała się też cierpliwość żołnierzy. A tu jeszcze to. Nie może nawet wydobyć sensownej i prawdziwej odpowiedzi od tych dwóch przerażonych kobiet. Jest zmęczony, uświadomił sobie nagle, jest wyczerpany po trzech dniach i trzech nocach bez snu. Skierował swoją wymizerowaną twarz i płonące oczy w stronę Brenny. - Jeśli masz nadzieję przeżyć następną godzinę - zwrócił się do dziewczyny, prawidłowo odgadując w niej tę, którą łatwiej zastraszyć i której trudniej będzie wymyślić na poczekaniu jakieś kłamstwo - odpowiesz mi zaraz, i to zgodnie z prawdą - ostre jak rapier spojrzenie wbiło się w rozszerzone strachem piwne oczy Brenny, biorąc je we władanie - jesteś czy nie jesteś córką lorda Merricka? Brenna przełknęła ciężko i próbowała się odezwać, ale nie umiała wydobyć słowa z pobladłych ust. Przybita przegraną, zwiesiła głowę i potulnie nią skinęła. Usatysfakcjonowany, Royce rzucił mordercze spojrzenie na wściekłą kocicę w szatach łagodnej mniszki, a potem odwrócił się i polecił bratu krótko: - Zwiąż je i umieść w jakimś namiocie. Każ Arikowi pilnować ich przed ludźmi. Chcę je mieć jutro żywe, żeby mocje przesłuchać. „Chcę je mieć jutro żywe, żeby móc je przesłuchać” - słowa te odbijały się echem w udręczonym umyśle Jenny, kiedy leżała w namiocie na ziemi obok nieszczęsnej Brenny, z rękoma i nogami powiązanymi rzemieniem, i patrzyła przez otwór w górze na bezchmurne, rozjarzone gwiazdami niebo. Co za przesłuchanie mógł mieć na myśli Wilk? - zastanawiała się, gdy wyczerpanie zaczęło brać górę nad strachem. Jakich tortur użyje, żeby wydobyć z nich odpowiedzi, i jakich odpowiedzi mógłby od nich wymagać? Jenny była święcie przekonana, że dzień jutrzejszy przyniesie kres ich krótkiego życia. - Jenny? - szepnęła drżącym głosem Brenna. - Nie sądzisz chyba, że on nas jutro zabije, prawda? - Oczywiście, że nie - skłamała uspokajająco Jenny. Rozdział trzeci Obóz Wilka zaczął się budzić, jeszcze zanim z nieba poznikały ostatnie wyblakłe gwiazdy. Jenny nie przespała tej nocy nawet jednej pełnej godziny. Drżąc z zimna, przykryta tylko własną, cienką peleryną, wpatrywała się w atramentowe niebo, na przemian przepraszając Boga za swe występki i błagając, by oszczędził Brennę i nie kazał jej ponosić konsekwencji jednej głupiej przechadzki na wzgórze o zmierzchu. - Brenno - szepnęła, kiedy na zewnątrz zrobiło się głośniej, co oznaczało, że obóz powracał do życia - nie śpisz? - Nie. - Kiedy Wilk zacznie nas przesłuchiwać, pozwól, że to ja będę odpowiadać. - Dobrze - odrzekła siostra drżącym głosem. - Nie jestem pewna, co chce wiedzieć, ale to na pewno coś, czego nie powinnyśmy mu mówić. Może zdołam odgadnąć, o jakie odpowiedzi mu chodzi i wtedy będę wiedziała, jak go zmylić. Świt ledwie zdążył naznaczyć niebo wstęgami różu, kiedy zjawiło się przed nimi dwóch mężczyzn, którzy je rozwiązali, a potem zezwolili na ledwie kilka minut odosobnienia w pobliskich zaroślach na skraju szerokiej polany, po czym związali Jenny ponownie, a Brennę poprowadzili na spotkanie z Wilkiem. - Zaczekajcie - sapnęła z przerażeniem Jenny, kiedy tylko zorientowała się, jakie mają zamiary - weźcie mnie, proszę. Moja siostra jest... eee... niezdrowa. Jeden z nich, olbrzym mający ponad dwa metry, który mógł być tylko legendarnym Arikiem, posłał jej mrożące krew w żyłach spojrzenie i odszedł. Drugi z mężczyzn dalej wiódł gdzieś biedną Brennę, a przez otwór wejściowy namiotu Jenny widziała lubieżne spojrzenia, jakimi odprowadzali jej siostrę mężczyźni w obozie, kiedy szła pomiędzy strażnikami ze związanymi z tyłu rękoma. Pół godziny nieobecności Brenny wydawało się Jenny całą wiecznością, kiedy jednak ku jej nieopisanej uldze siostra wróciła, nie miała na sobie żadnych śladów znęcania się czy bicia. - Wszystko dobrze? - dopytywała się niespokojnie po odejściu strażnika. - Nie zrobił ci krzywdy? Brenna z trudem przełknęła ślinę, potrząsnęła przecząco głową i natychmiast zalała się łzami. - Nie... - szlochała histerycznie - chociaż zrobił się bardzo zły, bo... bo... ja nie mogłam przestać płakać. Tak okropnie się bałam, Jenny, a on jest taki wielki i taki gwałtowny, że nie mogłam się powstrzymać, a on tylko coraz bardziej się wściekał. - Nie płacz - pocieszała ją Jenny. - Już po wszystkim. - skłamała. Kłamstwa, pomyślała ze smutkiem, przychodzą jej coraz łatwiej. Stefan wszedł do namiotu brata. - Mój Boże, ależ ona piękna - odezwał się, mając na myśli Brennę, którą tylko co zabrano. - Szkoda, że jest zakonnicą. - Nie jest - odwarknął poirytowany Royce. - Między kolejnymi atakami łkań zdołała mi wytłumaczyć, że jest „nowicjuszką”. - A co to takiego? Royce Westmoreland był zaprawionym w bojach żołnierzem, który nie miał praktycznie żadnej wiedzy religijnej. Cały jego świat od dzieciństwa stanowiła wojna, tak więc przełożył płaczliwe wyjaśnienia Brenny na takie terminy, jakie były dlań najlepiej zrozumiałe: - Wygląda na to, że „nowicjuszką” to ochotnik, który nie ukończył jeszcze szkolenia ani nie złożył przysięgi swemu suwerenowi. - Wierzysz jej? Wilk skrzywił się i pociągnął kolejny łyk piwa. - Jest zbyt przerażona, by kłamać, i na dobrą sprawę zbyt przerażona, żeby w ogóle mówić. Stefan zmrużył oczy, może z zazdrości o dziewczynę, a może z irytacji, że bratu nie udało się dowiedzieć nic konkretniejszego. - A za ładna, żeby zbyt ostro pytać? Royce posłał mu ironiczne spojrzenie, lecz jego myśli zajmowały raczej sprawy bieżące. - Chcę wiedzieć, jak dobrze ufortyfikowany jest zamek Merricków, poznać jego okolice - wszystko, czego zdołamy się dowiedzieć, może okazać się pomocne. W przeciwnym razie będziesz musiał kontynuować przerwaną wczoraj podróż. - Z potężnym stuknięciem postawił na prowizorycznym stoliku kufel z piwem. - Każ mi tu przysłać jej siostrę - powiedział zdecydowanie. Brenna umknęła w przerażeniu do tyłu, kiedy do namiotu wszedł ponownie ogromny Arik, pod którego krokami zdawała się drżeć sama ziemia. - Proszę, nie - szepnęła z rozpaczą w głosie. - Nie zabierajcie mnie już do niego. Całkowicie ją ignorując, olbrzym zbliżył się do Jenny, zacisnął ogromną pięść na ramieniu dziewczyny i jednym szarpnięciem postawił ją na nogi. Legenda, jak z lekką histerią zauważyła Jenny, wcale nie przesadziła w opisach wielkości jego topora - miał rękojeść grubości krzepkiego konara. Wilk przemierzał niespokojnie wnętrze swego przestronnego namiotu, lecz przystanął gwałtownie w miejscu, kiedy do środka wepchnięto Jenny. Srebrzystoszare oczy zlustrowały ją uważnie, kiedy stanęła przed nim, dumnie wyprostowana, ze związanymi z tyłu rękoma. Choć przybrała starannie neutralny wyraz twarzy, Royce spostrzegł ze zdumieniem, że w tych niebieskich oczach, patrzących weń wyzywająco, czai się zawoalowana pogarda. Pogarda - i ani śladu łez. Nieoczekiwanie przypomniał sobie, co słyszał na temat najstarszej córki Merricka. Młodszą nazywano Klejnotem Szkocji, natomiast o tej wieść głosi, że jest zimną, dumną dziedziczką z bogatym wianem i takim rodowodem, iż żaden mężczyzna nie może jej dorównać. Mało tego, mimo swej brzydoty odrzuciła jedyną poważną ofertę małżeńską, na jaką mogła liczyć, za co potem została odesłana przez ojca do klasztoru. Teraz, kiedy całą twarz miała pokrytą brudem, trudno było osądzić, na ile jest „brzydka”, niemniej z całą pewnością nie posiadała anielskiej urody i usposobienia siostry. Tamta łkała żałośnie - ta gromi go wzrokiem. - Dalibóg, czy naprawdę jesteście siostrami? Podbródek powędrował jeszcze wyżej. - Tak. - To zdumiewające - rzucił szyderczo. - Z jednej matki i ojca? - dopytywał się, jakby nie mógł uwierzyć. - Odpowiadaj! - warknął, kiedy trwała w milczącym uporze. Jenny, o wiele bardziej przerażona, niż chciała to po sobie pokazać, nagle poczuła wątpliwości, czy wróg naprawdę zamierzają torturować albo zabić na koniec przesłuchania, jeśli zaczęło się od niewinnych pytań na temat jej powiązań rodzinnych. - To moja przybrana siostra - wyznała, a potem w przypływie buntowniczej odwagi oświadczyła: - Trudno mi się skupić, kiedy mam związane z tyłu ręce. To bolesne i niepotrzebne. - Masz rację - zauważył szorstko, przypomniawszy sobie, jak wczoraj go kopnęła. - Powinno ci się związać raczej nogi. Powiedział to z tak wyraźnym niezadowoleniem, że usta drgnęły jej lekko w przypływie satysfakcji. Royce dostrzegł to i nie mógł uwierzyć własnym oczom. Dojrzałych mężczyzn, wojowników, oblatywał strach w jego obecności, a ta młoda dziewczyna o dumnej postawie i upartym, zadartym podbródku cieszy się, stawiając mu opór. Nagle jego ciekawość i cierpliwość zniknęły bez śladu. - Dość błahych uprzejmostek - rzucił ostro, zbliżając się do niej powoli. Rozbawienie Jenny natychmiast się ulotniło. Cofnęła się o krok, potem przystanęła i siłą woli nakazała sobie pozostać w miejscu. - Chcę uzyskać odpowiedzi na kilka pytań. Ilu zbrojnych trzyma twój ojciec w kasztelu Merrick? - Nie wiem - odrzekła zdecydowanie, a potem zepsuła cały efekt, odsuwając się przezornie jeszcze o krok. - Czy twój ojciec myśli, że na niego napadniemy? - Nie wiem. - Nadużywasz mojej cierpliwości - ostrzegł ją jedwabistym, złowieszczym głosem. - Wolisz, żebym zadawał pytania twojej małej, delikatnej siostrzyczce? Ta groźba przyniosła wreszcie pożądany efekt, a na hardej twarzy dziewczyny pojawił się wyraz rozpaczy. - Dlaczego nie miałby myśleć, że na niego najedziecie? Od lat krążą plotki, że macie taki zamiar, a teraz jeszcze macie i pretekst! Zresztą, wcale go nawet nie potrzeba! - krzyczała Jennifer, tracąc ze strachu zmysły, kiedy mężczyzna znów zaczął się do niej zbliżać. - Jesteście zwierzętami! Cieszy was zabijanie niewinnych ludzi! - A kiedy wcale temu nie zaprzeczył, poczuła, jak ze strachu kurczy się w środku. - No, skoro tyle już wiesz - odezwał się niebezpiecznie cichym głosem - to może byś mi powiedziała, ilu zbrojnych trzyma twój ojciec? Jenny przeliczyła pośpiesznie i wyszło jej, że w zamku musiało pozostać z pięciuset ludzi. - Dwustu - odrzekła. - Ty mała, głupia, lekkomyślna smarkulo! - syknął Royce, chwytając ją za ramiona i potrząsając mocno. - Mógłbym gołymi rękoma złamać cię na pół, a ty jeszcze ośmielasz się kłamać? - A co mam robić? - krzyknęła Jenny, roztrzęsiona, ale tkwiąca w uporze. - Zdradzić własnego ojca? - Zanim opuścisz ten namiot - obiecał jej - powiesz mi wszystko, co wiesz o jego planach, z własnej woli albo z moją pomocą, która na pewno ci się nie spodoba. - Nie wiem, ilu ludzi zebrał! - wykrzyknęła bezradnie Jenny. - To prawda! - cisnęła mu w twarz. - Aż do wczoraj przez dwa lata nawet nie widziałam ojca, a i przedtem rzadko kiedy się do mnie odzywał! Jej odpowiedź tak dalece zaskoczyła Royce’a, że wytrzeszczył oczy. - A to czemu? - Byłam... stałam się przyczyną jego niezadowolenia - przyznała się Jenny. - I nawet jestem w stanie go zrozumieć - rzucił bez ogródek, myśląc, że to chyba najbardziej nieposłuszna żeńska istota, jaką miał okazję spotkać. A do tego, jak zauważył ku własnemu zaskoczeniu, istota o najdelikatniejszych i najponętniejszych ustach, jakie dane mu było oglądać, a także o najbardziej niebieskich oczach. - Nie rozmawia z tobą, od lat nie okazuje ci żadnej uwagi, a ty i tak ryzykujesz życie, żeby go przede mną bronić? - Tak. - Dlaczego? Istniało jeszcze kilka innych, równie prawdziwych a bezpieczniejszych odpowiedzi, jakie Jenny mogła podać, ale ból i złość zaćmiły jej umysł. - Bo - odparła z determinacją - gardzę Anglikami i wszystkim, co sobą przedstawiacie. Royce tylko gapił się na nią bez słowa, targany na przemian furią, zdumieniem i podziwem dla jej buntowniczej natury. Niewiele brakowało do tego, by ją na miejscu zamordował, ale w ten sposób nie uzyska odpowiedzi, o które mu chodzi. W dodatku zupełnie nie miał już pojęcia, jak postępować z tą dziewczyną i choć teraz najbardziej przemawiała doń wizja uduszenia jej gołymi rękami, to jednak realizacja owego zamierzenia zupełnie nie wchodziła w grę. Bo przecież, tak czy inaczej, kiedy wziął do niewoli córki Merricka, możliwe, że ten zechce się poddać bez walki. - Wynoś się! - rzucił krótko. Jenny nie potrzebowała wcale większej zachęty, by opuścić nienawistne sobie towarzystwo, odwróciła się więc, by uciec z namiotu, ale zasłona przy wejściu była teraz opuszczona, zatem dziewczyna zatrzymała się w pół kroku. - Powiedziałem: wynoś się! - ostrzegł złowrogo Royce, lecz obróciła się na pięcie. - Nie ma rzeczy, której pragnęłabym bardziej, jednak nie potrafię niczym duch przeniknąć przez płótno. Bez słowa sięgnął przed siebie i odsunął zasłonę namiotu, a potem, ku zaskoczeniu Jenny, zgiął się nisko w obraźliwej parodii ukłonu. - Uniżony sługa łaskawej pani. Jeśli jest coś, dzięki czemu mógłbym wam uprzyjemnić pobyt wśród nas, mam nadzieję, że bez wahania zwrócisz mi na to uwagę, pani. - W takim razie proszę rozwiązać mi ręce - zażądała ku jego absolutnemu niedowierzaniu. - Nie - warknął Royce. Puścił zasłonę, a ta uderzyła dziewczynę od tyłu i Jenny poleciała do przodu, pełna gniewnego zaskoczenia, a potem wydała z siebie zduszony okrzyk, kiedy jakaś niewidzialna ręka pochwyciła ją za ramię. Był to wszakże tylko jeden z tuzina wartowników, którzy pilnowali namiotu wodza. Zanim Jenny wróciła do namiotu, Brenna zdążyła już wystraszyć się niemal na śmierć, że została sama. - Nic mi nie jest, przysięgam - uspokoiła ją siostra, kładąc się niezgrabnie na ziemi. Rozdział czwarty IV dolince, w której wojownicy Wilka mieli obozować jeszcze do rana, przez całą noc płonęły na zmianę ogniska. Stojąc w odsłoniętym wejściu do namiotu, z rękoma wciąż związanymi za plecami, Jenny w zamyśleniu obserwowała wszystko, co się tam działo. - Jeśli mamy zamiar uciec, Brenno... - zaczęła. - Uciec? - powtórzyła za nią siostra, otwierając ze zdumienia usta. - Na Najświętszą Panienkę, jak mogłybyśmy tego dokonać, Jenny? - Nie jestem pewna, ale jakkolwiek mamy zamiar to zrobić, musimy uczynić to jak najszybciej. Słyszałam, co mówią ludzie Wilka: sądzą, że wykorzysta nas jako zakładniczki, żeby zmusić ojca do poddania kasztelu. - A czy on się podda? Jenny przygryzła wargę. - Nie wiem. Były czasy - zanim do Merrick przybył Alexander - kiedy mój ród raczej złożyłby broń, niż pozwolił, żeby stała mi się najmniejsza krzywda. Teraz zupełnie się dla nich nie liczę. Brenna usłyszała drżenie w głosie siostry, a choć bardzo pragnęła pocieszyć Jenny, wiedziała, że Alexander tak bardzo poróżnił klan Merricków z jego młodą panią, że teraz naprawdę nie liczyła się dla nikogo z krewnych. - Ale ludzie kochają cię, więc trudno powiedzieć, co postanowią ani jaki wpływ zdoła wywrzeć na nich ojciec. Niemniej, gdyby udało nam się szybko uciec, mogłybyśmy dotrzeć do Merrick, zanim zapadnie decyzja, więc to właśnie musimy teraz zrobić. Ze wszystkich przeszkód, jakie miały napotkać na swej drodze, Jenny najbardziej obawiała się samej podróży do Merrick, którą szacowała na jakieś dwa dni jazdy wierzchem. Każda godzina na gościńcu niosła ogromne ryzyko, gdyż wszędzie włóczyły się zgraje bandytów, a dwie samotne kobiety uznawane były za łakomy kąsek nawet przez uczciwych mężczyzn. Drogi po prostu nie były bezpieczne. Podobnie gospody. Jedyne pewne schronienia, na jakie mogły liczyć, to opactwa i klasztory, i tam też zatrzymywali się wszyscy szanujący się podróżni. - Problem w tym, że nie widzę najmniejszych szans na ucieczkę, dopóki mamy związane ręce - myślała na głos, zapatrzona w obozową krzątaninę. - A to oznacza, że albo musimy jakoś przekonać Anglików, żeby nam zdjęli rzemienie, albo umknąć do lasu w czasie posiłku, bo wtedy nie jesteśmy związane. Ale wówczas odkryliby naszą ucieczkę, kiedy tylko przyjdą po puste naczynia, a w takim wypadku nie zdołałybyśmy ujść daleko. A jednak, jeżeli będzie to jedyna szansa, jaka objawi nam się w ciągu następnych dwóch dni, trzeba będzie ją wykorzystać - obwieściła wesoło. - A jeśli już wymkniemy się do lasu, to co wtedy? - dopytywała się Brenna, dzielnie tłumiąc w sobie przerażenie, jakie zdejmowało ją na samą myśl o spędzeniu nocy w lesie. - Nie jestem pewna, chyba się gdzieś ukryjemy, dopóki nie przestaną nas szukać. A może udałoby się nam w jakiś sposób ich oszukać, że poszłyśmy na wschód, a nie na północ. Gdybyśmy zdołały ukraść konie, wtedy zyskamy znaczną przewagę, ale też i trudniej będzie nam się ukryć. Sztuczka polega na tym, żeby znaleźć jakiś sposób, który zapewni i jedno, i drugie. Musimy się ukryć, a jednocześnie zyskać nad nimi przewagę. - A jak możemy tego dokonać? - zapytała Brenna ze ściągniętym czołem. - Nie wiem, ale czegoś trzeba spróbować. Pogrążona we własnych myślach, Jenny wbiła niewidzący wzrok gdzieś poza wysokiego, brodatego mężczyznę, który przerwał na chwilę rozmowę ze swymi rycerzami i zaczął bacznie jej się przyglądać. Ognie przygasły, a strażnik pozbierał naczynia i z powrotem związał im ręce, jednak żadna z dziewcząt nie wpadła na pomysł, który dałby się wcielić w życie, choć omówiły już kilka dość dziwacznych projektów. - Po prostu nie możemy tu zostać jak bezwolne pionki, które Wilk wykorzysta wedle swego uznania! - wybuchnęła Jenny, kiedy leżały obok siebie w nocy. - Musimy uciec. - A czy przyszło ci do głowy, co z nami zrobi, kiedy... to znaczy: jeśli nas złapie? - Nie sądzę, żeby miał nas zabić - uspokoiła ją Jenny po krótkim zastanowieniu. - Martwe nie przydamy mu się jako zakładniczki. Ojciec będzie nalegał, by nas zobaczyć, zanim się podda, więc lord Claymore musi nas pokazać, całe i zdrowe, bo inaczej ojciec rozerwie go na strzępy - oznajmiła Jenny, dochodząc do wniosku, że lepiej, mniej przerażająco będzie nazywać tego człowieka lordem zamiast Wilkiem. - Masz rację - zgodziła się Brenna i natychmiast zasnęła. Minęło jeszcze dobrych kilka godzin, zanim Jenny zdołała się uspokoić na tyle, by pójść w jej ślady, gdyż pomimo pozorów odwagi i pewności siebie była teraz bardziej przerażona niż kiedykolwiek w całym dotychczasowym życiu. Bała się o Brennę, o siebie, o swój klan, a nie miała przy tym nawet najbledszego pojęcia, jak ma uciec. Wiedziała tylko, że musi spróbować. Było dość prawdopodobne, że ciemiężyciel po złapaniu nie zechce ich zabić, niemniej mężczyźni mają inne niż morderstwo - takie, o których wprost trudno pomyśleć - sposoby na odwet. W myślach Jenny pojawił się obraz jego smagłej twarzy, niemal całkowicie ukrytej za gęstym, czarnym zarostem; zadrżała na wspomnienie tych dziwnych srebrzystych oczu - jak wyglądały wczoraj w nocy, kiedy odbijały się w nich skaczące płomienie z ogniska. Dziś te oczy przybrały odcień gniewnej szarości nadchodzącej burzy, ale był też taki moment - kiedy powędrował spojrzeniem ku ustom Jenny - że coś w głębi tych oczu nagle się zmieniło, a owa trudna do określenia zmiana przestraszyła dziewczynę jeszcze bardziej. To pewnie przez tę czarną brodę, powiedziała sobie, żeby poczuć się pewniej, to ona nadaje Anglikowi tak przerażający wygląd, bo zakrywa rysy twarzy. Bez tej czarnej brody wygląda na pewno jak każdy inny starszawy mężczyzna... trzydziestopięcio - czterdziestoletni? Słyszała już o nim, kiedy miała ze trzy lub cztery lata, więc musi być naprawdę bardzo stary. To tylko ta broda budzi we wszystkich strach, uspokajała się w duchu. Ta broda, potężny wzrost i rosła budowa, no i te dziwne, szarosrebrzyste oczy. Nadszedł ranek, a ona wciąż jeszcze nie wymyśliła żadnego realnego planu, który zapewniłby im konieczną szybkość poruszania się, a zarazem pozwoliłby skutecznie się ukryć, i który do tego obroniłby je przed grasującymi na traktach bandytami albo i czymś gorszym. - Gdybyśmy chociaż zdobyły męskie ubrania - mówiła nie po raz pierwszy - wtedy miałybyśmy większe szansę nie tylko na ucieczkę, ale i na dotarcie do celu. - Przecież nie możemy poprosić strażnika, żeby pożyczył nam swoje odzienie - rzuciła Brenna z rozpaczą, bo strach nadszarpnął znacznie jej pogodne usposobienie. - Jaka szkoda, że nie mam przy sobie woreczka z szyciem - dodała z drżącym westchnieniem. - Jestem tak roztrzęsiona, że nie mogę usiedzieć w miejscu. A poza tym, zawsze lepiej mi się myśli, kiedy mam igłę w ręku. Czy myślisz, że nasz strażnik mógłby mi przynieść choć jedną, gdybym go ładnie poprosiła? - Raczej wątpię - odrzekła z roztargnieniem Jenny, skubiąc dół habitu, kiedy patrzyła na mijających namiot mężczyzn w poniszczonych na wojnie ubiorach. - A poza tym, co byś szyła tą... - Głos Jenny zniżył się nagle, lecz jej nastrój poszybował wysoko w górę, kiedy odwróciła się do Brenny, starannie maskując radosny uśmiech na twarzy. - Brenno - odezwała się na pozór obojętnym tonem - masz całkowitą rację, poproś strażnika o igłę i nici. Wydaje się dość miły, a wiem, że uważa cię za śliczną dziewczynę. Może go zawołasz i poprosisz, żeby przyniósł nam dwie igły. Jenny czekała, zaśmiewając się w duchu, a w tym czasie Brenna podeszła do wyjścia i wezwała gestem strażnika. Wkrótce powie siostrze, na czym polega jej plan, ale jeszcze nie teraz; twarz Brenny na pewno by wszystko zdradziła, gdyby dziewczyna próbowała kłamać. - To jakiś inny strażnik, tego wcale nie znam - szepnęła rozczarowana Brenna, kiedy mężczyzna podszedł bliżej. - Czy mam go poprosić, żeby przyprowadził tego miłego rycerza? - Ależ jak najbardziej - odrzekła Jenny z wesołym uśmiechem. Sir Eustace oglądał właśnie wraz z Royce’em i Stefanem jakieś mapy, kiedy wartownik oświadczył, że zakładniczki proszą go do siebie. - Nie ma granic dla jej arogancji! - żachnął się Royce, mając na myśli Jenny. - Własnych strażników traktuje jak chłopców na posyłki, a co gorsza, ci biegają, jak im rozkaże. - Powstrzymując gniewną tyradę, spytał krótko: - Jak przypuszczam, przysłała cię ta niebieskooka z brudną twarzą? Sir Lionel parsknął cichym śmiechem i potrząsnął przecząco głową. - Widziałem tylko dwie czyste twarze, ale ta, która ze mną rozmawiała, miała oczy raczej zielonkawe niż niebieskie. - Ach, rozumiem więc - odrzekł z sarkazmem w głosie Royce - że to nie Arogancja cię posłała, tylko Piękność. Czego chce? - Nie chciała mi powiedzieć. Mówiła że chce się widzieć z Eustace’em. - Wracaj na posterunek i nie ruszaj się stamtąd. Każ jej czekać - warknął. - Royce, to tylko dwie bezradne kobiety - przypomniał mu towarzysz - a do tego drobne i słabe. Nie pozwalasz pełnić przy nich straży nikomu z wyjątkiem Arika i nas - dodał, mając na myśli rycerzy z elitarnej osobistej drużyny Royce’a, którzy byli zarazem jego zaufanymi przyjaciółmi. - Trzymasz je związane i pod strażą, jakby były rosłymi, niebezpiecznymi mężczyznami, którzy mogliby nas obezwładnić i uciec. - Nikomu innemu nie mogę zaufać w sprawie tych kobiet - odrzekł Wilk, w roztargnieniu pocierając kark. Nieoczekiwanie zerwał się z krzesła. - Dość mam już siedzenia w namiocie. Pójdę z tobą i zobaczę, czego chcą. - Ja też - dodał Stefan. Jenny dostrzegła, że lord Claymore zbliża się szybko długim, sprężystym krokiem do ich namiotu. Po jednej stronie miał dwóch strażników, po drugiej brata. - No? - rzucił Royce, wkraczając do ich namiotu z trzema pozostałymi mężczyznami. - O co chodzi tym razem? - zwrócił się do Jenny. Brenna, w przypływie paniki, odwróciła się z ręką przyciśniętą do serca i z obrazem wzburzonej niewinności na twarzy pośpiesznie wzięła na siebie winę, którą Wilk przypisywał Jenny. - To... to ja o niego pytałam. - Skinęła głową w kierunku strażnika. - O sir Eustace’a. Z niecierpliwym westchnieniem Royce oderwał wzrok od Jenny i spojrzał na jej głupią siostrę. - Czy zechcesz może nam wyjaśnić, dlaczego to zrobiłaś? - Tak. Royce uświadomił sobie, że to jest wszystko, co dziewczyna ma zamiar powiedzieć. - No dobrze, w takim razie mów! - Ja... my... - Brenna posłała Jenny spojrzenie pełne rozpaczy, a potem brnęła dalej. - Chciałybyśmy dostać igły i nici. Wzrok Royce’a przesunął się podejrzliwie ku tej, od której najprawdopodobniej mógł wyjść pomysł użycia igieł w celu sprowadzenia nań kolejnych kłopotów, ale dziś lady Jennifer Merrick odpowiedziała na jego spojrzenie obojętnie, z powściągliwym wyrazem twarzy, a on uczuł coś w rodzaju przelotnego rozczarowania, że tak szybko zrezygnowała z niedawnej zuchwałości. - Igły? - powtórzył, mierząc ją chmurnym spojrzeniem. - Owszem - odrzekła Jenny starannie modulowanym głosem, który nie był ani wyzywający, ani pokorny, a tylko pełen uprzejmego spokoju, jakby pogodziła się już ze swoim losem. - Dnie nam się dłużą, a nie mamy nic do roboty. Moja siostra Brenna zaproponowała, żebyśmy skróciły sobie czas szyciem. - Szyciem? - powtórzył Royce, nagle zdjęty niesmakiem, że trzyma je tu związane i pod wzmocnioną strażą. Lionel miał rację, Jenny to tylko słaba kobietka. Młoda, lekkomyślna, uparta dziewczyna, która ma więcej zuchwałości niż rozumu. Przecenił jej możliwości tylko dlatego, że przedtem żaden więzień nie ośmielił się go uderzyć. - Co wy sobie myślicie, że to salony królowej? - żachnął się. - Nie mamy tu żadnych tych... no... - Myśli rozpierzchły mu się nagle, kiedy usiłował odnaleźć w głowie nazwę przyrządów, nad którymi kobiety na dworze spędzały całe godziny, haftując kolorowymi nićmi. - Tamborków? - podsunęła usłużnie Jenny. Zmierzył ją pełnym niesmaku spojrzeniem. - Nie, obawiam się, że nie ma tu... żadnych tamborków. - No to może choć mała ramka do pikowania? - dodała, szeroko otwierając niewinne oczy, żeby nie wybuchnąć śmiechem. - Nie! - Przecież musi tu być coś, przy czym mogłybyśmy wykorzystać igłę i nici - rzuciła szybko Jenny, kiedy odwrócił się do wyjścia. - Zwariujemy, jeśli nie będziemy miały nic do roboty. Nieważne, co będziemy szyły. Na pewno macie coś, co wymaga zszycia... Odwrócił się gwałtownie, a na twarzy mieszały mu się zaskoczenie, zadowolenie oraz spore wątpliwości. - Czyżbyście z własnej woli chciały dla nas cerować? Na tę sugestię niewinna Brenna zrobiła zaszokowaną minę, a Jenny usilnie starała sieją naśladować. - Właściwie to nie myślałam akurat o cerowaniu... - Mamy tu dość rzeczy do naprawienia, żeby zapewnić zajęcie stu szwaczkom na cały rok - odrzekł zdecydowanie Czarny Wilk, który już postanowił, że powinny zapracować na swoje utrzymanie - jakiekolwiek by ono było - i że cerowanie odzieży będzie najodpowiedniejszą formą zapłaty. Zwracając się do Eustace’a, rzucił: - Dopilnuj tego. Brenna przedstawiała sobą cudownie żałosny obrazek, gdy tylko uświadomiła sobie, że przez jej pomysły będą teraz pomagać wrogom. Jenny starała się jak mogła, żeby wyglądać na niezadowoloną, ale skoro tylko czterej mężczyźni opuścili namiot, zarzuciła siostrze ręce na szyję i uściskała serdecznie. - Właśnie pokonałyśmy dwie z trzech przeszkód na drodze do naszej ucieczki - oznajmiła. - Rozwiążą nam ręce i udostępnią przebrania, Brenno. - Przebrania? - zdziwiła się Brenna, ale zanim Jenny zdążyła skinąć głową na potwierdzenie, w oczach młodszej dziewczyny pojawił się błysk zrozumienia i zaraz także objęła siostrę mocno, śmiejąc się cicho. - Męskie stroje - chichotała. - I to on sam nam je podsunął! W ciągu następnej godziny ich namiot wypełniły dwa stosy ubrań oraz trzeci, złożony z podartych koców i żołnierskich płaszczy. Jedna sterta składała się wyłącznie z odzieży Royce’a i Stefana Westmorelandów, na drugiej leżał przyodziewek jego rycerzy, z których dwaj, ku wielkiej uldze Jenny, okazali się średniego i niskiego wzrostu. Jenny i Brenna pracowały do późna w nocy, wytężając oczy w migotliwym świetle świecy. Naprawiły już te rzeczy, w które miały zamiar się przebrać, i odłożyły je dyskretnie na bok. Teraz pracowały pilnie nad stertą ubrań należących do Royce’a. - Jak myślisz, która może być godzina? - zapytała Jenny, bardzo starannie zaszywając oba mankiety koszuli lorda Claymore’a, tak by nie dało się przepchnąć przez nie dłoni. Obok niej leżały różne inne sztuki jego odzieży, które potraktowała w równie pomysłowy sposób, a w tym kilka par spodni, tak sprytnie zwężonych w okolicy kolana, że noga nie przeszłaby przez to miejsce. - Około dziesiątej - odrzekła Brenna, odgryzając koniec nici. - Miałaś rację - dodała z uśmiechem, podnosząc w górę jedną z koszul ich ciemiężyciela, która teraz miała wyhaftowaną z tyłu trupią czaszkę i skrzyżowane piszczele. - Nawet nie zauważy wkładając. - Jenny się roześmiała, ale Brenna nagle pogrążyła się w zadumie. - Myślałam o tym starym MacPhersonie - powiedziała po chwili, a Jenny zaczęła uważnie słuchać, bo jej siostra, kiedy nie była przestraszona, potrafiła wykazać się sporym rozsądkiem. - Nie wydaje mi się, żebyś musiała za niego wychodzić. - Dlaczego tak sądzisz? - Bo ojciec bez wątpienia powiadomi króla Jakuba - a może nawet samego papieża - iż porwano nas z klasztoru, to zaś wywoła tak powszechne oburzenie, że król pośle swoje wojsko do Merrick. Klasztory są nietykalne, a my byłyśmy pod opieką przeoryszy. I wtedy, skoro sam król Jakub przyjdzie nam z pomocą, nie będziemy potrzebowali klanu MacPhersonów, prawda? W oczach Jenny rozjarzył się płomyczek nadziei, lecz szybko przygasł. - Nie wydaje mi się, że byłyśmy wtedy na klasztornych terenach. - Ojciec o tym nie wie, a więc będzie zakładał, że byłyśmy. Wszyscy inni też, jak mi się wydaje. Ściągając brwi w zadziwieniu, lord Claymore stał przed własnym namiotem, kierując wzrok na mały namiocik na samym skraju obozowiska, gdzie trzymano cenne zakładniczki. Lionela zluzował Eustace i teraz on pełnił straż u wejścia. Przez szczelinę między płótnem a ziemią przesączało się słabe światełko świecy, które powiedziało mu, iż dziewczęta jeszcze nie śpią. Teraz, wśród stosunkowo spokojnej księżycowej nocy, Royce mógł sam przed sobą przyznać, że jedną z przyczyn, dla których poszedł dziś do ich namiotu, była ciekawość. Gdy tylko dowiedział się, że Jenny ma czystą twarz, natychmiast poczuł nieprzepartą ochotę, by obejrzeć tę dziewczynę. Teraz znów odkrył, że jest wręcz idiotycznie ciekawy koloru jej włosów. Sądząc po pięknych łukach brwi, mogła mieć włosy albo kasztanowate, albo brązowe, a znów jej siostra była jasną blondynką, tyle że jego nie interesowała Brenna Merrick. Ciekawiła go Jennifer. Była jak układanka, którą pokazują mu po jednym kawałku, a każdy z nich jest bardziej zaskakujący od poprzedniego. Znała te wszystkie historie o rzekomych potwornościach, jakich się dopuszczał, lecz nie okazywała strachu ani w połowie tak bardzo jak większość mężczyzn. To właśnie był pierwszy i najbardziej intrygujący kawałek układanki, jaką stanowiła owa dziewczyna - jej nieustraszona postawa. Następny - to te jej oczy - ogromne, urzekające tęczówki ciemnoniebieskiej barwy, które przywodziły na myśl aksamit. Zupełnie niezwykłe oczy. Łagodne i pełne wyrazu pod długimi, czarnordzawymi rzęsami. Właśnie te oczy sprawiły, że zapragnął ujrzeć twarz zakładniczki, a dziś, kiedy wreszcie ją zobaczył, wprost trudno mu było uwierzyć, iż plotka uznała ją za „brzydką”. Właściwie nie była pięknością, trudno by też nazwać ją ładną, ale kiedy dziś w namiocie podniosła na niego oczy, czuł się oszołomiony. Miała wysokie, pięknie rzeźbione kości policzkowe, skórę gładką jak alabaster, leciusieńko zaróżowioną, a do tego nieduży nosek. Jakby w kontraście do tych delikatnych rysów jej podbródek był mocno zarysowany, co wskazywało na wrodzony upór, a przecież kiedy się uśmiechnęła, mógłby przysiąc, że widział na jej twarzy dwa malutkie dołeczki. Ogólnie jest to twarz intrygująca i ponętna - doszedł do ostatecznego wniosku Royce. Zdecydowanie ponętna. A było to jeszcze, zanim pozwolił sobie wspomnieć miękkie i pełne usta dziewczyny. Odsunąwszy z niejakim trudem myśli od ust Jennifer Merrick, podniósł głowę i spojrzał pytająco na Eustace’a. Ten pojął w lot niezadane pytanie i obróciwszy się bardziej w stronę ognia, uniósł prawą rękę tak, jakby między dwoma palcami trzymał delikatnie igłę, i zaczął wznosić ją i opuszczać, naśladując falujący ruch szycia. Dziewczęta szyły. Biorąc pod uwagę, jak jest późno, Royce’owi trudno było to pojąć. Z jego własnych doświadczeń wynikało, że bogate kobiety szyły najwyżej ozdoby dla swych rodzin i domów, cerowanie pozostawiając zawsze służącym. Przypuszczał też, bezskutecznie próbując wypatrzyć na płótnie namiotu cień Jennifer, że mogły szyć i wtedy, kiedy chciały odpędzić nudę. Ale nie w nocy, przy świeczce. Jakież pracowite są te dziewczyny Merricków, pomyślał z odrobiną sarkazmu i niedowierzania. Jak to miło z ich strony, że chcą pomóc swoim porywaczom i ponaprawiać im ubrania. Jakież to wspaniałomyślne! I jak mało prawdopodobne. Zwłaszcza gdy chodzi o lady Jennifer Merrick, której wrogości miał okazję doświadczyć na własnej skórze. Royce ruszył naprzód, lawirując między wyczerpanymi, poznaczonymi licznymi bliznami z bitew żołnierzami, którzy leżeli na ziemi pogrążeni we śnie, poowijani we własne płaszcze. Kiedy zbliżał się do namiotu zakładniczek, raptem pojął, dlaczego odczuły tak nagły pociąg do igieł i nożyc, więc zdusiwszy w ustach przekleństwo, przyśpieszył kroku. Bez wątpienia niszczą teraz odzież, którą im przyniesiono - uświadomił sobie ze złością. Brenna stłumiła okrzyk zaskoczenia i przestrachu, kiedy Wilk odrzucił zasłonę przy wejściu i wpadł znienacka do środka, ale Jenny tylko się wzdrygnęła, a zaraz potem z wolna zaczęła się podnosić z podejrzanie uprzejmym wyrazem twarzy. - Zobaczmy, co tu zrobiłyście - warknął Royce, przesuwając wzrokiem od Brenny, której dłoń powędrowała odruchowo ku twarzy, do Jenny. - Pokażcie! - Proszę bardzo - odparła ta bezwstydnie niewinnym głosikiem. - Tę koszulę dopiero zaczęłam - wyłgiwała się gładko, odkładając ostrożnie koszulę, przy której zszywała właśnie rękawy. Sięgnąwszy do kupki rzeczy, które przygotowała dla siebie, wzięła stamtąd parę grubych, wełnianych wąskich spodni i wskazała na zgrabnie zacerowane rozdarcie z przodu. Całkowicie zbity z tropu, Royce gapił się na niemal niewidoczne, bardzo ścisłe szwy, które wykonała. Była dumna, wyniosła, niezdyscyplinowana i uparta, a przecież musiał przyznać, że wyśmienita z niej szwaczka. - Czy przeszłyśmy pomyślnie sprawdzian, milordzie? - ponagliła go z leciutkim rozbawieniem. - Czy utrzymamy zatrudnienie, panie? Gdyby nie była zakładniczką i wyniosłą córką śmiertelnego wroga, Royce mógłby ją chwycić w ramiona i mocno ucałować za tę tak potrzebną pomoc. - Pracujecie wspaniale - przyznał uczciwie. Już zbierał się do wyjścia, kiedy odwrócił się i dodał: - Moi ludzie bardzo by wymarzli w tak podartych i nieodpowiednich do pogody strojach. Będą szczęśliwi, kiedy się dowiedzą, że to co mają przynajmniej nadaje się do noszenia, dopóki nie przyślą nam zimowego przyodziewku. Jenny przewidziała, że lord Claymore zdoła sobie uświadomić zagrożenie, jakie mogą stanowić ona i Brenna w połączeniu z parą nożyc, i że Wilk przyjdzie sprawdzić, jak sobie radzą, stąd trzymała w pogotowiu te rzeczy, żeby zamydlić mu oczy. Nie przewidziała jednak, że sprawiedliwie pochwali ich pracę, więc poczuła się teraz trochę niepewnie, zmieszana tym, że okazał przynajmniej cień ludzkich uczuć. Kiedy wyszedł, obie dziewczyny opadły ciężko na derki. - Ojej - rzuciła trwożnie Brenna z oczyma utkwionymi w stercie koców, które pocięły na wstęgi. - Jakoś nie przyszło mi przedtem do głowy, że ci mężczyźni tutaj to też ludzie. Jenny nie miała ochoty przyznać, że i ona czuje podobnie. - To nasi wrogowie - przypomniała sobie i siostrze. - Wrogowie ojca i króla Jakuba. Lecz mimo tego stanowczego stwierdzenia dłoń Jenny uchyliła się odruchowo, kiedy sięgnęła po nożyce, niemniej dziewczyna zmusiła się, by wziąć je do ręki i spokojnie pocięła na kawałki kolejne okrycie, obmyślając szczegóły planu ich jutrzejszej ucieczki. Jeszcze długo po tym, gdy wyczerpana Brenna zapadła w niespokojną drzemkę, Jenny leżała bezsennie, rozważając wszystkie ewentualności - te dobre i te złe. Rozdział piąty trawie osiadła lśniąca szadź, rozświetlona pierwszymi błyskami wstającego słońca. Jenny podniosła się cicho, starając się nie budzić biednej Brenny wcześniej niż trzeba. Przemyślawszy dokładnie wszystkie po kolei możliwości, zdołała ułożyć najlepszy plan, więc myśl o szansach na powodzenie niemalże napawała ją optymizmem. - Czy już czas? - szepnęła Brenna głosem zdławionym z przestrachu, kiedy przewróciła się na plecy i ujrzała nad sobą Jenny, już przebraną w grube, wełniane nogawice, męską koszulę i kubrak. Będą miały nowe stroje pod habitami, kiedy strażnicy zaprowadzą obie w ustronne miejsce, gdzie pozostawią je na kilka minut same, żeby jak co rano mogły załatwić swe potrzeby. - Tak, już czas - odrzekła Jenny z uśmiechem zachęty. Siostra pobladła, ale podniosła się i drżącymi rękoma zaczęła wkładać ubranie. - Szkoda, że taki ze mnie tchórz - szepnęła, przyciskając dłoń do roztrzepotanego serca, a drugą sięgając po skórzany kubrak. - Nie jesteś tchórzem - zapewniła ją Jenny ściszonym głosem - po prostu za bardzo się o wszystko martwisz i zwykle na zapas, bo martwisz się o przyszłe konsekwencje tego, co robisz. Właściwie - dodała, pomagając Brennie zawiązać pod szyją tasiemki pożyczonej koszuli - to jesteś odważniejsza ode mnie. Bo gdyby mnie tak przerażały konsekwencje własnych czynów, nigdy nie starczyłoby mi odwagi, żeby się na cokolwiek zdobyć. Niepewny uśmiech Brenny był podziękowaniem za ten komplement, jednak ona sama nie odezwała się ani słowem. - Masz swoją czapkę? Kiedy siostra przytaknęła skinieniem głowy, Jenny wzięła do ręki obszerną czapkę, pod którą sama miała zamiar ukryć długie włosy i zatknęła ją za pas. Słońce podniosło się odrobinę wyżej, a niebo przybrało szarawy odcień wody. Dziewczęta oczekiwały teraz, aż pojawi się olbrzym, który zaprowadzi je w głąb lasu. Luźne zakonne okrycia doskonale kryły męskie stroje. Kiedy zbliżała się owa chwila, Jenny cichym szeptem po raz ostatni omówiła szczegóły planu, z obawy, by Brenna z przerażenia nie zapomniała, co ma robić. - Pamiętaj - tłumaczyła - liczy się każda sekunda, ale nie możemy poruszać się zbyt szybko, bo zaraz zwrócimy na siebie uwagę. Kiedy zdejmiesz habit, ukryj go dobrze pod jakimś krzakiem. Cała nasza nadzieja na powodzenie w tym, że będą szukać dwóch zakonnic, a nie dwóch chłopców. Jeśli znajdą nasze habity, złapią nas, zanim zdołamy wydostać się z obozu. Brenna kiwnęła głową i przełknęła ślinę, a Jenny mówiła dalej. - Skoro już pozbędziemy się habitów, nie spuszczaj ze mnie wzroku i staraj się poruszać jak najciszej, gdy będziemy szły przez krzaki. Nie patrz na nic ani nie nasłuchuj. Kiedy zorientują się, że nas nie ma, podniosą krzyk, ale dla nas to nie będzie miało znaczenia, Brenno. Tylko się nie lękaj, jak narobią hałasu. - Nie będę się bała - odpowiedziała posłusznie Brenna, wpatrując się w nią okrągłymi z przestrachu oczyma. - Musimy się trzymać lasu i kierować na południowy kraniec obozu, gdzie trzymają konie. Szukający nie będą się spodziewać, że przyjdziemy z powrotem do obozowiska, więc zaczną szukać w przeciwnym kierunku - ruszą w głąb lasu. Zbliżymy się do zagrody i ty zostaniesz w zaroślach, a ja pójdę przyprowadzić konie. Przy odrobinie szczęścia ten, kto ich strzeże, będzie bardziej zainteresowany trwającym pościgiem niż wierzchowcami. Brenna przytaknęła w milczeniu, a Jenny zastanawiała się, jak najlepiej wyłuszczyć siostrze to, co musi teraz powiedzieć. Wiedziała, że w razie gdyby je dostrzeżono, na niej samej spocznie zadanie odwrócenia uwagi Anglików, żeby Brennie udało się uciec, ale wytłumaczenie siostrze, że powinna uciekać sama, nie będzie łatwe. W końcu Jenny zaczęła cichym, przekonującym głosem: - A teraz posłuchaj: w razie gdybyśmy się rozłączyły... - Nie! - wybuchnęła Brenna. - Nie rozłączymy się. Nie możemy! - Posłuchaj mnie! - szepnęła Jenny tak surowo, że tamta stłumiła dalszy protest. - W razie gdybyśmy się rozłączyły, musisz znać dalszy plan, żebym mogła... dogonić cię później. - Kiedy Brenna z oporami skinęła głową, Jenny ujęła obie, wilgotne ze strachu dłonie siostry i mocno uścisnęła, próbując tchnąć w nią trochę swej odwagi. - Północ jest tam, gdzie to wysokie wzgórze - to za zagrodą dla koni. Wiesz, o którym wzgórzu mówię? - Tak. - To dobrze. Kiedy już zdobędę wierzchowce i ruszymy w drogę, będziemy musiały przez cały czas trzymać się lasu, starając się przedostać na północ, aż dotrzemy do szczytu wzgórza. Skoro już tam się znajdziemy, skręcimy ku zachodowi, lecz przez cały czas musimy pozostawać w lesie. Gdy znajdziemy bity trakt, będziemy jechać wzdłuż niego, ale nie wolno nam opuszczać lasu. Claymore na pewno wyśle kogoś, żeby sprawdzał drogi, będą jednak szukać dwóch mniszek z klasztoru w Belkirk, a nie dwóch chłopaków. Jeśli będziemy miały szczęście, natrafimy na jakichś innych podróżnych i wtedy do nich dołączymy, a to zapewni nam jeszcze lepszą osłonę i zwiększy szansę powodzenia. Brenno, jest jeszcze jedna sprawa. Jeśli nas rozpoznają i zaczną gonić, uciekaj najszybciej jak potrafisz w kierunku, jaki ci wskazałam, a ja ruszę wtedy w inną stronę, żeby ich od ciebie odciągnąć. Jeśli tak się zdarzy, pozostań w ukryciu, jak długo się da. Do klasztoru jest nie więcej niż pięć lub sześć godzin jazdy, ale jeśli mnie złapią, musisz się tam dostać beze mnie. Nie wiem, gdzie teraz jesteśmy. Zakładam, że po drugiej stronie granicy, w Anglii. Jedź na północny zachód, a kiedy dojedziesz do jakiejś wioski, spytaj o drogę do Belkirk. - Nie mogę cię tak po prostu zostawić! - zawołała cicho Brenna. - Musisz, przecież tylko ty możesz przyprowadzić mi na pomoc ojca i resztę krewnych. Twarz Brenny nieznacznie pojaśniała, kiedy pojęła, że w ten sposób pomoże siostrze, a nie porzuci jej na pastwę losu, sama Jenny zaś obdarzyła ją wesołym uśmiechem. - Jestem pewna, że w sobotę będziemy już razem w zamku Merrick. - W Merrick? - wyrwało się Brennie. - A czy nie powinnyśmy raczej zostać w klasztorze i posłać kogoś innego, żeby powiadomił ojca o tym, co się stało? - Możesz zostać w klasztorze, jeśli zechcesz, aleja poproszę matkę przełożoną o eskortę, żebym jeszcze dziś albo jutro z rana mogła wyruszyć w dalszą drogę. Ojciec z pewnością będzie sądził, że jesteśmy nadal zakładniczkami, więc muszę dotrzeć na miejsce, zanim zgodzi się przyjąć warunki Anglików. Poza tym na pewno będzie chciał zadać mi wiele pytań: ilu mają ludzi, jakie uzbrojenie i inne rzeczy, na które tylko my możemy dać odpowiedź. Brenna pokiwała głową, ale wiedziała, że to nie jest jedyny powód, dla którego siostra chce jechać sama do Merrick - obie dobrze o tym wiedziały. Najbardziej na świecie Jenny pragnęła uczynić coś takiego, dzięki czemu ojciec i klan będą z niej dumni, a teraz właśnie nadarzała się wyśmienita okazja. Jeśli jej się to uda, pragnie być na miejscu, żeby wyczytać to z ich oczu. Na zewnątrz zabrzmiały kroki strażnika i Jenny podniosła się z uprzejmym, a nawet pojednawczym uśmiechem na twarzy. Brenna także wstała, lecz wyglądała tak, jakby szła na pewną śmierć. - Dzień dobry - odezwała się Jenny, kiedy sir Godfrey prowadził je w głąb lasu. - Czuję się, jakbym wcale nie spała. Sir Godfrey, mężczyzna mniej więcej trzydziestoletni, rzucił ku niej dość dziwne spojrzenie - bez wątpienia dlatego, jak sądziła Jenny, że nigdy dotąd nie odezwała się doń ani jednym uprzejmym słowem; potem zesztywniała nagle, kiedy jego zachmurzone spojrzenie powędrowało niżej, w stronę habitu, wypchanego teraz męskim przebraniem. - Niewiele spałyście - zauważył, widocznie wiedząc o ich długotrwałych nocnych wysiłkach. Miękka trawa tłumiła odgłos kroków Jenny, idącej po lewej stronie strażnika, i Brenny, która wlokła się niepewnie po jej drugiej stronie. - Moja siostra czuje się dość marnie, bo za późno poszła spać. Byłoby nam bardzo miło, gdybyśmy mogły dostać kilka dodatkowych minut, żeby się odświeżyć w strumieniu. Anglik zwrócił swe pomarszczone i spalone słońcem oblicze ku Jenny, przyglądając jej się przez chwilę z mieszaniną podejrzliwości i niepewności, potem zaś kiwnął głową na znak zgody. - Piętnaście minut - oznajmił, a serce Jenny podskoczyło z radości. - Ale muszę przez cały czas widzieć głowę przynajmniej jednej z was. Stanął na straży na skraju lasu, zwrócony do nich profilem, lecz Jenny wiedziała, że ani na chwilę nie spuści oczu niżej niż czubki ich głów. Jak dotąd żaden ze strażników nie objawiał nieprzystojnego pragnienia, by ujrzeć je w stanie choć częściowego negliżu, za co była im dziś szczególnie wdzięczna. - Zachowaj spokój - nalegała, prowadząc Brennę prosto do strumienia. Kiedy już się tam znalazły, ruszyła wzdłuż koryta, zagłębiając się w las tak głęboko, jak tylko śmiała - nie chcąc dawać sir Godfreyowi najmniejszych podstaw, by rzucił się za nimi w pogoń - aż wreszcie przystanęła pod niskim konarem drzewa, który zwisał nad gęstym skupiskiem zarośli. - Woda jest chyba bardzo zimna, Brenno - zawołała, podnosząc głos tak, by słyszał ją strażnik i nie chciał zbyt pilnie im się przyglądać. Mówiąc to, dziewczyna stanęła pod zwisającą gałęzią, po czym ostrożnie rozluźniła barbet i welon, dając Brennie znak głową, by uczyniła to samo. Kiedy obie zdjęły już zakonne nakrycia głowy, Jenny schyliła się ostrożnie, przytrzymując welon nad głową, tak jakby wciąż jeszcze miała go na włosach, a potem bardzo ostrożnie zawiesiła na gałęzi tuż nad sobą. Zadowolona, przykucnęła prędko i szybko przysunęła się do Brenny, która trzymała swój welon w podobny sposób, wyjęła go z jej drżących palców i jak mogła najlepiej przytwierdziła do gałęzi obok własnego. Dwie minuty później dziewczęta pozbyły się już habitów i upychały je pod krzakami, zasypując ściółką, by ukryć szare płótno przed wzrokiem pogoni. W chwili natchnienia Jenny sięgnęła w głąb kupki suchych gałązek i liści i wyszarpnęła stamtąd swoją chusteczkę. Przyciskając palec do ust, mrugnęła do Brenny i nisko schylona, przebiegła na ugiętych nogach pięćdziesiąt kroków w dół strumienia, w kierunku przeciwnym do tego, w którym zamierzały się udać. Przystając tylko na tę chwilę, jakiej trzeba było, by zahaczyć chustkę na ciernistej gałęzi - jakby zgubiła ją w biegu - zawróciła i popędziła z powrotem do Brenny. - To powinno ich wprowadzić w błąd, a nam dać trochę czasu - szepnęła. Siostra przytaknęła, pełna nadziei i zwątpienia zarazem. Potem jeszcze przez chwilę przyglądały się sobie nawzajem, żeby sprawdzić, jak wyglądają. Brenna sięgnęła do czapki Jenny i naciągnęła ją głębiej na uszy, chowając przy okazji niesforny kosmyk złotorudych włosów, a potem skinęła głową. Z uśmiechem podziękowania i zachęty Jenny złapała Brennę za rękę i szybko poprowadziła ją głębiej w las, posuwając się na północ i okrążając obóz oraz modląc się w duchu, żeby Godfrey dał im pełny obiecany kwadrans, a może nawet i więcej. Kilka minut później dotarły od tyłu do zagrody, gdzie trzymano konie, i przykucnęły w krzakach, żeby złapać oddech. - Zostań tu i nie ruszaj się! - szepnęła Jenny, przepatrując wzrokiem najbliższe otoczenie w poszukiwaniu wartownika, który wedle jej przypuszczeń powinien pełnić straż przy rumakach bojowych. I wtedy go zobaczyła: leżał na ziemi, pogrążony w głębokim śnie po drugiej stronie zagrody. - Wartownik śpiący na posterunku - szepnęła w radosnym uniesieniu, odwracając się do Brenny, a potem dodała: - Jeśli się obudzi i złapie mnie na kradzieży koni, musisz wykonać nasz plan na piechotę. Rozumiesz? Trzymaj się lasu i kieruj na to wysokie wzgórze przed nami. Nie czekając na odpowiedź, Jenny popełzła przed siebie. Na skraju zarośli przystanęła, żeby się rozejrzeć. Obóz nadal w większej części pogrążony był we śnie, bo chmurny, szary poranek sprawiał wrażenie, że jest wcześniej niż w rzeczywistości. Wierzchowce stały niemalże w zasięgu ręki. Strażnik tylko raz poruszył się we śnie, kiedy Jenny cichutko złapała za kantar dwa narowiste konie i poprowadziła je do liny, która wyznaczała zagrodę. Stając chwiejnie na palcach, podniosła linę tak wysoko, żeby wierzchowce mogły pod nią przejść i już po dwóch minutach przekazywała jednego Brennie, po czym szybko odprowadziły oba konie głębiej w las. Dźwięk podków skutecznie wytłumiła warstwa opadłych liści, zawilgoconych poranną rosą. Jenny ledwie udało się opanować uśmiech triumfu, kiedy podprowadziły wierzchowce do zwalonego drzewa i z niego wspięły się na grzbiety rosłych rumaków. Zdążyły ujechać spory kawałek w stronę grani, kiedy daleko za nimi rozległy się pierwsze stłumione dźwięki alarmu. Tumult, jaki natychmiast się podniósł, sprawił, że uciekinierki nie potrzebowały już zachowywać ciszy, więc po pierwszych krzykach Anglików wbiły pięty w końskie boki i poderwały wierzchowce do galopu, uciekając w las. Obie były doskonałymi amazonkami, obie też świetnie radziły sobie z jazdą okrakiem i na oklep. Brak siodła stanowił jednak swego rodzaju przeszkodę, gdyż musiały mocno ściskać kolanami końskie boki, co zwierzęta brały za sygnał do przyśpieszenia biegu, a to znów sprawiało, że z obawy o życie musiały z całej siły trzymać się kantarów. Przed dziewczętami wznosiła się wysoka grań, a dalej, po drugiej stronie, był gościniec, klasztor, i wreszcie - zamek Merrick. Zatrzymały się na krótko, żeby Jenny mogła się upewnić co do kierunku, ale las przesłaniał tę odrobinę słońca, jaka dziś docierała na ziemię, więc dziewczyna poddała się w końcu, zdecydowana zaufać instynktowi. - Brenno - odezwała się z radosnym uśmiechem, klepiąc po jedwabistym, potężnym karku czarnego wierzchowca, na którym jechała. - Przypomnij sobie te wszystkie legendy o Wilku i o jego koniu. Czy nie mówiono, że nazywa się Thor i że to najszybszy rumak w kraju? A przy tym najbardziej zwrotny? - I owszem - przytaknęła Brenna, drżąc lekko w porannym chłodzie, gdy konie wyszukiwały sobie drogę wśród gęstego lasu. - A czy nie mówiono - ciągnęła Jenny - że jest czarny jak sam diabeł i ma tylko białą gwiazdę na czole? - Owszem. - A czy ten koń ma taką gwiazdę? Siostra obejrzała się i potwierdziła skinieniem głowy. - Brenno - oznajmiła Jenny śmiejąc się cicho - ukradłam Czarnemu Wilkowi jego wspaniałego Thora! Uszy zwierzęcia drgnęły lekko na dźwięk tego imienia, a Brenna zapomniała na chwilę o swych obawach i wybuchnęła głośnym śmiechem. - To na pewno dlatego był spętany i trzymano go z dala od innych - dodała Jenny wesoło, obrzucając aprobującym spojrzeniem wspaniałego wierzchowca. - Wyjaśnia to także, dlaczego wciąż o tyle wyprzedzał twojego konia, kiedy oddalałyśmy się od obozu. Wciąż musiałam ściągać mu wodze. - Pochyliwszy się do przodu, jeszcze raz poklepała zwierzę po karku. - Ależ jesteś śliczny - szepnęła, bo nie żywiła urazy do konia, jedynie do jego poprzedniego właściciela. - Royce... - Sir Godfrey stanął w namiocie wodza i zaczął mówić strapionym, drżącym głosem. Potężny, opalony kark miał zaczerwieniony z zażenowania. - Te kobiety... eee... uciekły, jakieś trzy kwadranse temu. Arik, Eustace i Lionel przeszukują las. Westmoreland zamarł w bezruchu, choć sięgał właśnie po koszulę, na jego twarzy zaś pojawił się niemal komiczny wyraz niedowierzania, kiedy patrzył na najbardziej przebiegłego i najgroźniejszego ze swych rycerzy. - Co takiego? - odezwał się, a po twarzy przemknął mu uśmiech niedowierzania, przemieszany z zarzewiem złości. - Czy chcesz mi powiedzieć - szydził, łapiąc ze złością za koszulę ze stosu naprawionych wczoraj przez dziewczęta rzeczy - że pozwoliłeś wywieść się w pole dwóm naiwnym dzierlatkom... - Wbił rękę w otwór rękawa i, wściekły, nie mógł uwierzyć własnym oczom, bo mankiet koszuli nie chciał przepuścić pięści. Klnąc pod nosem na czym świat stoi, porwał ze stosu następną koszulę, upewnił się, że mankiety są w porządku i zaczął wkładać. Tym razem, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, cały rękaw oddzielił się od reszty i odpadł. - Przysięgam na Boga - wypluł przez zaciśnięte zęby - że kiedy dostanę w swoje ręce tę niebieskooką wiedźmę... - Odrzucając na bok i tę koszulę, ruszył do kufra po świeżą, wdział ją jednym szarpnięciem, zbyt wściekły nawet, by dokończyć zdanie. Sięgnąwszy odruchowo po swój krótki miecz, przypiął go do pasa i wyminął Godfreya. - Pokaż mi, gdzie je ostatni raz widziałeś - warknął. - To było tu, w lesie - odrzekł towarzysz. - Royce... - dodał, prowadząc go na miejsce, gdzie wciąż jeszcze zwieszały się z gałęzi dwa porzucone zakonne welony. - Chyba... chyba nie będzie konieczne... eee... żeby dowiedzieli się o tym inni, co? W oczach Royce’a pojawił się przelotny uśmiech. Spojrzał z ukosa na groźnego rycerza, pojmując od razu, że duma Godfreya ucierpiała straszliwie i że teraz rycerz ma tylko nadzieję, że będzie mógł ten wstyd zachować dla siebie. - Nie ma potrzeby wszczynać alarmu - odparł, przemierzając długimi krokami drogę wzdłuż strumienia i przepatrując jednocześnie uważnie drzewa i zarośla. - Nietrudno będzie je znaleźć. Godzinę później nie był już tego taki pewien, a rozbawienie ustąpiło miejsca wściekłości. Potrzebował tych dziewcząt na zakładniczki. Były kluczem, który otworzyłby mu wrota Merrick, może bez rozlewu krwi i bez niepotrzebnych strat wśród cennych ludzi. Pięciu mężczyzn przeczesywało wspólnie las, kierując się na wschód, jako że jedna z branek podczas ucieczki zgubiła w dole strumienia chusteczkę, ale kiedy od tego miejsca nie udało się wypatrzyć żadnego tropu, Royce doszedł do wniosku, że któraś - bez wątpienia ta niebieskooka dziewka - mogła mieć na tyle przytomności umysłu, by umyślnie porzucić tam chusteczkę w nadziei, że zmyli pogoń. To absurdalne - niewiarygodne! Ale najwyraźniej tak właśnie było. Mając po jednej stronie Godfreya, a po drugiej szyderczo uśmiechniętego Arika, Royce jeszcze raz przeszedł obok dwóch szarych welonów i zerwał je ze złością z gałęzi. - Trąbcie na alarm i utwórzcie drużynę, która przeczesze każdy skrawek tego lasu - warknął, mijając namiot dziewcząt. - Bez wątpienia kryją się gdzieś w zaroślach. Las jest tak gęsty, że mogliśmy nie widząc przechodzić tuż obok nich. Czterdziestu ludzi utworzyło długi szereg, stanąwszy jeden obok drugiego na odległość wyciągniętych ramion, aby przeczesywać las, poczynając od brzegu strumienia i sunąc wolno do przodu, zaglądając pod każdy krzak i przewrócony pień drzewa. Minuty przeszły w godzinę, potem w dwie, aż wreszcie zrobiło się popołudnie. Stojąc na brzegu, gdzie po raz ostatni widziano uciekinierki, Royce wpatrywał się uważnie w gęsto zarośnięte wzgórza na północy, a wraz z upływem czasu jego twarz przybierała coraz sroższy wyraz, kiedy okazywało się, że dziewcząt wciąż jeszcze nie znaleziono. Zerwał się wiatr, a niebo pokryły ołowiane chmury. Podszedł do niego Stefan; wrócił właśnie z polowania, na które wyruszył wczorajszego wieczora. - Słyszałem, że dziś rano zakładniczki uciekły - odezwał się i, zafrasowany, podążył spojrzeniem za wzrokiem brata, utkwionym w odległych wzgórzach. - Myślisz, że naprawdę udało im się dotrzeć do grani? - Nie zdążyłyby dojść tam na piechotę - odrzekł Royce głosem szorstkim z gniewu. - Ale na wypadek gdyby chciały ją obejść dookoła, wysłałem ludzi, żeby sprawdzili gościniec. Przepytywali wszystkich napotkanych podróżnych, lecz nikt nie widział dwóch młodych kobiet. Jakiś wieśniak widział dwóch chłopców jadących konno przez wzgórza i to wszystko. - Gdziekolwiek są, na pewno zgubią się po drodze. Nie ma dość słońca, by mogło wskazać im kierunek. Po drugie, nie znają okolicy, więc nie będą wiedziały, w którą stronę się udać. - Stefan zamilkł, przeszukując wzrokiem odległe wzgórza, a potem spojrzał z uwagą na brata. - Kiedy przed chwilą wjeżdżałem do obozu, zastanawiałem się, czy sam także nie wybrałeś się na polowanie. - Dlaczegóż to? - zainteresował się Royce. Stefan zawahał się, wiedząc, jak bardzo brat ceni sobie potężnego karego rumaka za jego lojalność i odwagę - bardziej niż wielu ze swych ludzi. W rzeczy samej wojenne czyny Thora cieszyły się nie mniejszą sławą niż osiągnięcia jego pana. Jedna ze sławnych dam poskarżyła się kiedyś, że gdyby lord Claymore okazywał jej choć połowę uczucia, jakie okazuje swemu przeklętemu koniowi, miałaby się za szczęściarę. A Royce odparł na to z właściwym sobie ostrym sarkazmem, że gdyby owa dama wykazywała choć w połowie tę lojalność i hart ducha co jego koń, to by się z nią ożenił. W całym wojsku Henryka nie było człowieka, który odważyłby się wziąć na przejażdżkę konia dowódcy. A to oznaczało, że musiał to zrobić ktoś inny. - Royce... Lord Claymore odwrócił się, słysząc w głosie brata wyraźne wahanie, lecz w tej chwili jego wzrok przyciągnął nienaturalnie wysoki kopczyk zeschłych liści i gałązek, który dostrzegł na ziemi u stóp Stefana, tuż pod krzakiem. Jakiś szósty zmysł nakazał mu trącić ów wzgórek czubkiem buta - i wtedy dostrzegł surową szarość, która nie mogła być niczym innym, tylko kawałkiem habitu mniszki. Pochyliwszy się, wyszarpnął tkaninę dokładnie w chwili, gdy Stefan mówił: - Thora nie ma w zagrodzie razem z innymi końmi. Dziewczęta musiały go zabrać, a strażnik nawet nie zauważył. Royce wyprostował się powoli; zaciskając zęby, spoglądał na porzucone habity, a kiedy się odezwał, w jego głosie słychać było prawdziwą furię. - Szukaliśmy dwóch zakonnic idących piechotą, a trzeba było szukać dwóch niewysokich mężczyzn, jadących na moim koniu. Klnąc pod nosem, obrócił się na pięcie i energicznym krokiem ruszył w stronę zagrody, w której trzymano konie. Mijając namiot dziewcząt, przez otwartą zasłonę u wejścia cisnął wściekle do środka dwa szare habity, a potem dogonił biegiem Stefana. Wartownik trzymający straż przy wielkiej zagrodzie dla koni pozdrowił swego dowódcę, a potem, przestraszony, odsunął się o krok, kiedy Wilk wyciągnął rękę i złapał go za przód kaftana, unosząc lekko znad ziemi. - Kto pełnił wartę dziś o świtaniu? - J-ja, milordzie. - Czy opuściłeś posterunek? - Nie! Milordzie, nie! - krzyknął strażnik, wiedząc, że w królewskim wojsku za takie przewinienie grozi śmierć. Dowódca odrzucił go na bok z obrzydzeniem. W ciągu kilku następnych minut dwunastoosobowa grupa z Royce’em i Stefanem na czele pędziła już gościńcem, kierując się na północ. Kiedy zbliżyli się do stromych pagórków, oddzielających obóz od północnego gościńca, Czarny Wilk ściągnął gwałtownie wodze i zaczął wykrzykiwać rozkazy. Wiedział, że jeśli uciekinierek nie spotkała żadna zła przygoda ani nie zgubiły drogi, zdołały już raczej zjechać po drugiej stronie i wspięły się na następną grań. Mimo to rozesłał czterech mężczyzn z przykazaniem, by przeczesali las na zboczach z tej i z tamtej strony wzgórz. Sam zaś ze Stefanem, Arikiem i pozostałymi pięcioma ludźmi spiął konia ostrogami i popędził drogą na złamanie karku. Dwie godziny później okrążyli już wzgórze i zbliżali się do północnego traktu. Jedno rozwidlenie prowadziło na północny wschód, drugie skręcało na północny zachód. Zmarszczywszy brwi, Royce gestem wstrzymał jeźdźców i jął się zastanawiać, którą z dróg mogły wybrać. Gdyby nie wykazały tyle przytomności umysłu, by zostawić tę przeklętą chusteczkę i skierować pogoń na fałszywy trop, posłałby teraz cały swój oddział na północny zachód. W tej sytuacji wszakże nie mógł nie wziąć pod uwagę możliwości, iż rozmyślnie pojechały trasą, która przedłuży im podróż o całe pół dnia. Wiedział, że straciłyby w ten sposób sporo czasu, ale zyskałyby więcej bezpieczeństwa. Mimo to wątpił, czy naprawdę wiedzą, która droga prowadzi w stronę ich domu. Zerknął na niebo; do zmierzchu pozostały najwyżej dwie godziny. Trakt na północny wschód zdawał się niknąć wśród wzgórz. Najkrótsza droga była także trudniejsza do pokonania nocą. Dwie kobiety, przestraszone i bezbronne, mimo że w męskich przebraniach, z pewnością wybrały bezpieczniejszą i łatwiejszą trasę, choćby i była dłuższa. Dokonawszy wyboru, posłał Arika i resztę, żeby przeszukali spory odcinek tego traktu. Z drugiej znów strony, myślał sobie Royce ze złością, kierując własnego wierzchowca na szlak północno-zachodni i wzywając Stefana, by ruszył jego śladem, ta arogancka, zdradliwa, niebieskooka wiedźma mogłaby się nie bać wzgórz w nocy. Ona odważyłaby się na wszystko, myślał z wciąż narastającą furią, kiedy przypomniał sobie, jak uprzejmie podziękował jej za reperację ubrań - i z jaką łagodną słodyczą przyjęła jego podziękowania. Ona nie zna strachu. Na razie. Lecz kiedy tylko Royce dostanie ją w swoje ręce, ta dziewczyna szybko przekona się, co to znaczy. Przekona się, że trzeba się go bać. Podśpiewując wesoło pod nosem, Jenny dodała kilka zeschłych gałązek do małego ogniska, które rozpaliła, wykorzystując krzesiwo, przyniesione im wczoraj do zapalenia świec. Gdzieś w otaczającym je gęstym lesie rozległ się niesamowity skowyt jakiegoś leśnego zwierzęcia, więc Jenny nuciła z jeszcze większą determinacją, kryjąc odruchowy dreszcz przerażenia pod wesołym uśmiechem otuchy, mającym uspokoić nieszczęsną Brennę. Grożący im deszcz przeszedł bokiem, pozostawiając nad głowami ciemne, rozgwieżdżone niebo i okrągły, złotawy księżyc, co ogromnie uradowało Jenny. Deszcz to ostatnia rzecz, jaka była im teraz potrzebna. Zwierzę zawyło powtórnie, a Brenna owinęła się ciaśniej końską derką, którą zarzuciła sobie na ramiona. - Jenny - odezwała się, nie spuszczając ufnego wzroku ze starszej siostry. - Czy ten odgłos to to, o czym myślę? - Jak gdyby nie mogąc wykrztusić strasznego słowa, poruszyła bladymi wargami, szepcząc bezgłośnie: „wilk”. Jenny była przekonana, że to nawet kilka wilków, a nie jeden. - Masz na myśli tę sowę, którą przed chwilą słyszałyśmy? - wyłgała się z uśmiechem. - To nie sowa - odrzekła Brenna, a Jenny drgnęła z niepokoju, kiedy siostrę złapał gwałtowny atak ostrego kaszlu, pozostawiając ją na chwilę bez tchu. Dolegliwość, na którą Brenna cierpiała niemal nieustannie w dzieciństwie, powróciła dziś właśnie, przywołana wilgotnym chłodem nocy i strachem dziewczyny. - Nawet jeśli to nie była sowa - odezwała się Jenny łagodnie - żaden drapieżnik nie podejdzie nigdy blisko ognia, wiem to na pewno. Garrick Carmichael mówił mi o tym tamtej nocy, kiedy we trójkę wracaliśmy z Aberdeen, a śnieżna zawieja zmusiła nas do przenocowania w lesie. Rozpalił ognisko i tak właśnie powiedział Becky i mnie. W tej jednakże chwili niebezpieczeństwo związane z rozpaleniem ognia przejmowało Jenny równie mocno, jak niebezpieczeństwo ze strony wilków. Dym z małego ogniska, nawet w gęstym lesie, widać z wielkiej odległości, a choć znajdowały się teraz o kilkaset metrów od gościńca, nie mogła odpędzić myśli, że prześladowcy mogą je wyśledzić. Próbując oderwać myśli od tych zmartwień, podciągnęła kolana pod brodę i skinęła głową w stronę Thora. - Widziałaś kiedy wspanialsze zwierzę? Z początku, kiedy go dosiadłam, wydawało mi się, że zaraz mnie zrzuci, ale potem chyba zrozumiał, jak nam pilno, bo się uspokoił. A przez całą dzisiejszą drogę - i to właśnie jest najdziwniejsze - miałam wrażenie, że wie, czego od niego chcę, nie musiałam go ani prowadzić, ani popędzać. Wyobraź sobie, jak ojciec będzie uradowany, kiedy wrócimy, nie tylko wyrwawszy się ze szponów Wilka, ale na dodatek z jego własnym koniem! - Nie masz pewności, że to jego wierzchowiec - odrzekła Brenna, która wyglądała tak, jakby dopiero teraz uświadomiła sobie wyraźnie, jakie mogą być konsekwencje kradzieży konia o tak wielkiej wartości i jeszcze większej sławie. - Oczywiście, że tak! - oznajmiła z dumą Jenny. - Jest dokładnie taki, jak go opisują w swoich pieśniach minstrele. Poza tym patrzy na mnie, kiedy wymówię jego imię. - I na dowód zawołała konia po cichu, a zwierzę uniosło swój wspaniały łeb, spoglądając na nią oczyma tak pełnymi inteligencji, że wydawały się ludzkie. - To on! - rzuciła radośnie, ale Brennę taka myśl zdawała się przejmować dreszczem. - Jenny - szepnęła, utkwiwszy smutne spojrzenie piwnych oczu w odważnym i pełnym determinacji obliczu siostry. - Jak myślisz, dlaczego ty masz w sobie tyle odwagi, a ja mam jej tak strasznie mało? - Ponieważ - odparła z uśmiechem Jennifer - nasz Pan jest sprawiedliwy i skoro ty dostałaś całą urodę, chciał i mnie czymś obdarzyć dla równowagi. - Och, ale... - Brenna urwała gwałtownie, kiedy wielki czarny koń niespodziewanie uniósł łeb i zarżał głośno w noc. Skoczywszy na równe nogi, Jenny podbiegła do Thora i przyłożyła mu dłoń do chrapów, żeby go uciszyć. - Szybko, Brenno, zgaś ognisko! Derką! - Słysząc w uszach łomot własnego serca, Jenny przechyliła głowę, wypatrując w ciemności zbliżających się jeźdźców, których obecność wyczuwała, mimo że nie zdołała ich dosłyszeć. - Posłuchaj mnie! - szeptała gorączkowo. - Kiedy tylko wsiądę na Thora, puść luzem swego konia i pognaj go w las w drugą stronę, a sama ukryj się pod tym zwalonym drzewem. Nie ruszaj się stamtąd ani nie rób najmniejszego hałasu, dopóki nie wrócę. - Mówiąc to, już wspinała się na przewrócony pień, żeby wydźwignąć się na grzbiet wierzchowca. - Mam zamiar pognać Thora na gościniec i potem na tamto wzniesienie. Jeśli ten diabeł tam jest, pojedzie za mną. Ty, Brenno - dodała zdyszana, kierując już konia w stronę traktu - jeśli on mnie złapie i nie zdołam wrócić, ruszaj gościńcem do klasztoru i wypełnij resztę naszego planu, przyślij mi na pomoc ojca. - Ale... - szepnęła siostra, trzęsąc się z przerażenia. - Zrób to! Proszę! - błagała Jenny, po czym spięła konia do biegu w stronę traktu, umyślnie czyniąc jak najwięcej hałasu, żeby odciągnąć pościg od Brenny. - Tam! - krzyknął Royce do Stefana, wskazując mu ciemną sylwetkę, pędzącą w stronę grani daleko przed nimi, po czym obaj uderzyli konie ostrogami, żeby spiąć je do galopu w pościgu za samotnym jeźdźcem. Kiedy dotarli do miejsca, gdzie przedtem zatrzymały się dziewczęta, zapach świeżo gaszonego ognia sprawił, że obaj gwałtownie ściągnęli wodze. - Przeszukaj obozowisko! - krzyknął Royce do Stefana, natychmiast ponownie popędzając konia. - Najpewniej znajdziesz tam młodszą! Do licha, ależ ona jeździ! - szepnął po chwili do siebie nieomal z podziwem, nie odrywając wzroku od malutkiej postaci, pochylonej nad końskim grzbietem, kiedy bez powodzenia starała się utrzymać między nimi trzystumetrowy dystans. Instynktownie wiedział, że goni teraz Jenny, a nie jej nieśmiałą siostrę - był tego niemal tak samo pewny jak tego, że koń, którego ma przed sobą, to Thor. Thor biegł ile sił w nogach, ale nawet chyży rycerski rumak nie mógł nadrobić strat, kiedy Jennifer nie pozwalała mu przeskoczyć przez większe przeszkody, zmuszając go, żeby je objechał. To oczywiste, że jadąc bez siodła, ryzykowała upadek, gdyby pozwoliła mu wysoko skakać. Royce zmniejszył dzielącą ich odległość do pięćdziesięciu metrów i przybliżał się coraz bardziej, gdy wtem ujrzał, że Thor nagle zbacza i nie chce przeskoczyć przez leżące drzewo - pewny znak, że wyczuwa niebezpieczeństwo i próbuje w ten sposób obronić siebie i jeźdźca. Z piersi Royce’a wyrwał się krzyk przerażenia, kiedy wpatrzył się uważnie w mrok i dojrzał, że za pniem jest już tylko czarna nicość stromego urwiska. - Jennifer, nie! - krzyknął, ale dziewczyna nie słuchała jego ostrzeżeń. Przestraszona aż do granic histerii, zawróciła konia raz jeszcze i wbiła pięty w lśniące boki zwierzęcia. „Naprzód!” - krzyknęła przeraźliwie, a po chwili wahania wielki rumak uniósł potężny zad i wyskoczył wysoko w górę. Niemal natychmiast ciszę nocną rozdarł ludzki krzyk, bo Jenny straciła równowagę i zsunęła się z Thora, zawisła przez chwilę uczepiona jego gęstej grzywy, a potem runęła z trzaskiem między konary drzewa. A zaraz potem dał się słyszeć inny odgłos - koszmarny, głuchy łoskot, kiedy ogromne zwierzę spadło w przepaść i toczyło się w dół na spotkanie śmierci. Jenny dźwigała się chwiejnie spośród splątanych konarów, kiedy Royce zeskoczył z wierzchowca i podbiegł do krawędzi urwiska. Zgarnęła włosy z oczu i dopiero wtedy uświadomiła sobie, że przed sobą ma tylko skrawek ciemności. Potem niechętnie przeniosła wzrok na swego prześladowcę, ale on z twarzą stężałą jak granit wpatrywał się w dół urwistego wąwozu. Dziewczyna była tak zdezorientowana i wytrącona z równowagi, że nawet nie zaprotestowała, kiedy złapał ją boleśnie za ramię i szarpnął za sobą, gdy zsuwał się po stromym zboczu w głąb jaru. Przez chwilę Jenny nie pojmowała, o co mu chodzi - potem odrobinę przejaśniło jej się w głowie. Thor! Czarny Wilk szukał swego konia, uświadomiła sobie, oczyma przeszukując z rozpaczą nierówne dno jaru i modląc się w duchu, by jakimś cudem to wspaniałe zwierzę ocalało. Wypatrzyła go w tej samej chwili co Royce - nieruchomy, czarny kształt obok ogromnego kamienia, który powstrzymał upadek wierzchowca i złamał mu kark. Royce odepchnął jej ramię, a Jenny stała w miejscu jak wryta, sparaliżowana wyrzutami sumienia i cierpieniem, kiedy patrzyła na piękne zwierzę, które nieumyślnie zabiła. Jak we śnie przyglądała się, gdy najpotężniejszy i najsroższy angielski rycerz przyklęknął przy swoim martwym koniu, gładził powoli jego błyszczącą, czarną sierść i ochrypłym głosem szeptał jakieś słowa, których nie mogła dosłyszeć. Łzy zamgliły jej wzrok, ale kiedy Royce wstał i obrócił się do niej twarzą, panika natychmiast wyparła smutek. Instynkt szeptał, że trzeba biec, więc zerwała się do ucieczki, ale nie była dość szybka. Wróg złapał ją za włosy i szarpnął do siebie. - Niech cię piekło pochłonie! - wyrzucił z siebie gwałtownie. - Ten koń, którego zabiłaś, miał w sobie więcej odwagi i lojalności niż niejeden człowiek. Tyle, żeby pozwolić ci posłać się na śmierć. - Twarz Jenny wyglądała jak posąg przerażenia i żalu, ale to wcale nie ułagodziło prześladowcy, który zacisnął tylko mocniej palce i pociągnął jej głowę jeszcze bardziej do tyłu. - Wiedział, że za tym drzewem nic nie ma i ostrzegał cię, a potem pozwolił, żebyś posłała go na śmierć! Jakby nie mógł już dłużej sobie ufać, odrzucił ją od siebie, złapał za nadgarstek i brutalnie powlókł z powrotem w górę. Jenny zaświtało w głowie, że ściągnął ją na dół tylko po to, żeby nie ukradła mu drugiego konia. Wtedy była tak rozbita, że nie przyszłoby jej to na myśl, nawet gdyby nadarzyła się okazja, teraz jednakże powoli odzyskiwała zdolność myślenia, a kiedy podsadzał ją na grzbiet swojego rumaka, w lot wychwyciła kolejną okazję. Kiedy lord Claymore przerzucał nogę przez koński grzbiet, Jenny nagłym zrywem rzuciła się do wodzy i zdołała wyszarpnąć mu je z ręki. Nic jej to wszakże nie dało, gdyż Royce bez wysiłku podciągnął się na grzbiet biegnącego wierzchowca, a potem chwycił ją w talii tak mocno, że zupełnie zabrakło jej tchu. - Spróbuj jeszcze raz jakiejś sztuczki - szepnął jej do ucha głosem tak pełnym wściekłości, że zadrżała. - Zrób jeszcze coś, co mnie rozzłości - zacisnął ramię z potworną siłą - a sprawię, że będziesz żałować tego do końca życia! Rozumiesz mnie?! - Podkreślił pytanie jeszcze mocniejszym chwytem. - Tak! - wydyszała Jenny, a Wilk powoli rozluźnił nacisk na jej żebra. Skulona pod drzewem, pod którym kazała jej się schować siostra, Brenna obserwowała, jak Stefan Westmoreland wraca na polankę, prowadząc za sobą jej konia. Ze swojej kryjówki widziała jedynie pęciny obu wierzchowców, poszycie leśne i nogi samego mężczyzny, kiedy zsiadł. Powinna była odbiec głębiej w las, myślała rozpaczliwie, ale wtedy mogłaby się zgubić. Poza tym, Jenny kazała jej tu zostać, a we wszystkich tego rodzaju sprawach Brenna co do joty wypełniała polecenia siostry. Nogi mężczyzny były teraz bliżej. Zatrzymał się przy ognisku, trącił noskiem buta dogasające węgle, a Brenna wyczuła instynktownie, że bada wzrokiem ciemne zakamarki zarośli, gdzie się ukryła. Ruszył znienacka w jej stronę, a pierś dziewczyny zafalowała z przestrachu, gdy płuca walczyły z wysiłkiem o powietrze. Przyciskając dłonie do ust, Brenna próbowała powstrzymać atak kaszlu, który rozsadzał ją od wewnątrz, podczas gdy wpatrywała się, zastygła z przerażenia, w czubki butów zaledwie o piędź dalej. - No dobrze - zagrzmiał na polance głęboki głos mężczyzny - proszę stamtąd wyjść, milady. Urządziłaś nam, pani, wesoły pościg, ale teraz zabawa dobiegła już końca. W nadziei, że to tylko pułapka i że tak naprawdę Stefan wcale nie wie, gdzie ona jest, Brenna wcisnęła się głębiej w swą mysią dziurę. - A więc dobrze - westchnął - chyba będę musiał sięgnąć sam i panienkę stamtąd wyciągnąć. - Przykucnął znienacka i już w sekundę później przez gałęzie przecisnęła się wielka ręka, zaczęła szukać dookoła i zamknęła się w końcu na piersi Brenny. W gardle uwiązł jej pełen oburzenia i strachu pisk, dłoń rozwarła się gwałtownie, a potem znów powoli zamknęła, jakby mężczyzna próbował zidentyfikować, na co natrafił. Kiedy doszedł do właściwych wniosków, ręka szarpnęła się do tyłu w chwilowym zaskoczeniu, ale zaraz wróciła, pochwyciła ramię Brenny i wyciągnęła ją na zewnątrz. - No, no, no - odezwał się Stefan bez uśmiechu - wygląda na to, że złapałem leśną wróżkę. Nie miała w sobie dość odwagi, żeby uderzyć albo ugryźć prześladowcę, tak jak Jenny lorda Claymore’a, ale zdołała zgromić go wzrokiem, kiedy podsadził ją na konia, a potem wsiadł na własnego, zatrzymując w ręce jej wodze. Kiedy wyjechali z lasu na drogę, Brenna modliła się szeptem, by Jenny udało się uciec, a potem zebrała się na odwagę i popatrzyła w stronę pasma wzgórz przed nimi. I zaraz poczuła w sercu ołowiany ciężar, gdyż ujrzała Jenny zbliżającą się z Czarnym Wilkiem. Stefan naprowadził konia tak, by szedł obok wierzchowca brata. - Gdzie Thor? - zagadnął, ale morderczy wyraz twarzy Royce’a wyjaśnił mu wszystko, zanim Wilk zdążył odpowiedzieć. - Nie żyje. Od tej chwili Royce jechał pogrążony w milczeniu, z zaciśniętymi ustami, z każdą kolejną minutą coraz bardziej wściekły. Poza tym, że bardzo bolał nad stratą Thora, był też zmęczony, głodny, a także doprowadzony do ostateczności faktem, iż jedna dziewczyna (słusznie założył, że Brenna jest bez winy), rudowłosa (jak się zdążył przekonać) młódka, zdołała oszukać przebiegłego i doświadczonego strażnika, postawić w stan gotowości połowę wojska, a jego samego zmusić, by strawił na poszukiwaniach cały dzień i większość nocy. Jednak do największej wściekłości doprowadzały go jej nieugięta wola, krnąbrność i aroganckie zachowanie. Była jak rozpieszczone dziecko, które nie chcąc przyznać, że źle zrobiło, nie złamie się i nie rozpłacze. Kiedy wjeżdżali do obozu, wszystkie głowy odwróciły się w ich stronę i na wszystkich twarzach odmalowała się ulga, nikt jednak nie był na tyle głupi, żeby wyrazić głośno radości. Już sam fakt, że pozwolono zbiec zakładniczkom, stanowił powód do wstydu, a nie do radości, a na dodatek uciekinierami były dziewczęta, co wydawało się zupełnie nie do pomyślenia. To całkowite upokorzenie. Royce ze Stefanem podjechali do zagrody dla koni. Lord Claymore zsiadł z konia, a potem bezceremonialnie ściągnął na dół Jenny. Ruszyła już w stronę swego namiotu, kiedy nagle zmuszona była zdusić okrzyk bólu i zaskoczenia, kiedy Wilk jednym szarpnięciem zatrzymał ją w miejscu. - Chcę wiedzieć, w jaki sposób zdołałaś wykraść konie, że wartownik cię nie zobaczył. Każdy mężczyzna w zasięgu jego głosu zesztywniał nagle, po czym wszyscy obrócili się w stronę dziewczyny, czekając na jej odpowiedź. Do tej pory zachowywali się tak, jakby była niewidzialna, ale teraz wiła się w środku pod ich ostrymi, pełnymi napięcia spojrzeniami. - Odpowiadaj! - Nie musiałam ich wcale wykradać - odparła z całą godnością i pogardą, na jaką było ją w tej chwili stać. - Wasz strażnik spał. W pełnych złości oczach Royce’a przemknął błysk bolesnego niedowierzania, ale twarz mu nawet nie drgnęła, kiedy dał głową znak Arikowi. Jasnowłosy olbrzym z toporem w dłoni ruszył z powrotem przez szeregi, kierując się w stronę niesubordynowanego wartownika. Jenny obserwowała rozwijającą się przed jej oczyma scenę, zastanawiając się w duchu, jaki los spotka nieszczęśnika. Z całą pewnością zostanie ukarany za zaniedbywanie obowiązków, ale przecież kara nie mogła być naprawdę sroga. A może jednak? Nie dowiedziała się, ponieważ Royce porwał ją za ramię i pociągnął za sobą. Kiedy prowadził ją przez obóz, czuła na sobie palącą nienawiść każdego mijanego rycerza i wojaka. Zrobiła z nich wszystkich głupców, kiedy uciekła i tak długo im się wymykała. Znienawidzili ją za to, a była to nienawiść tak jadowita, że nieomal paliła jej skórę. Nawet lord Claymore wydawał się teraz jeszcze bardziej wściekły niż przedtem, pomyślała Jenny, a potem przyśpieszyła kroku, prawie biegła, żeby za nim nadążyć, zanim wyrwie jej ramię ze stawu. Jednak wkrótce przestała się martwić jego złością, bowiem ujrzała przed sobą znacznie bardziej bezpośrednią katastrofę: Royce Westmoreland wiódł ją do swojego namiotu, a nie do tego, który dzieliła z siostrą. - Nie wejdę tam! - krzyknęła i szarpnęła się w tył. Klnąc pod nosem, chwycił ją i przerzucił sobie przez ramię, aż zawisła z pośladkami wycelowanymi w niebo i długimi włosami spływającymi do ziemi. Cała polana rozbrzmiała sprośnym śmiechem i okrzykami mężczyzn, którzy byli świadkami owego poniżenia, Jenny zaś omal nie udławiła się własną wściekłością i upokorzeniem. W namiocie rzucił dziewczynę na stertę zaścielających ziemię futer, a potem patrzył, jak gramoli się, by usiąść, a w końcu wstaje, obserwując go bacznie niczym przyparte do muru zwierzątko. - Jeśli mnie zhańbisz, zabiję cię, przysięgam! - zawołała, wzdrygając się w duchu na widok furii, która zmieniła mu twarz w stalową maskę, a oczy w lśniące odłamki srebra. - Zhańbić cię? - powtórzył z jadowitą pogardą. - Żądza to ostatnie uczucie, jakie mogłabyś w tej chwili we mnie wzbudzić. Zostaniesz w tym namiocie, bo i tak jest pilnie strzeżony, a nie zamierzam już poświęcać czasu moich ludzi. Co więcej, będziesz teraz w samym środku obozowiska, więc jeśli zdecydujesz się uciec, moi żołnierze zdołają cię zatrzymać. Czy to jasne? Zmierzyła go wściekłym spojrzeniem, ale zachowała kamienne milczenie, a ta arogancka odmowa podporządkowania się jego woli rozwścieczyła Royce’a do ostatecznych granic. Zacisnął obie pięści, zdusił w sobie gniew i ciągnął dalej: - Jeżeli jeszcze raz zrobisz coś, co uprzykrzy życie mnie albo komukolwiek innemu w tym obozie, sam osobiście urządzę ci piekło na ziemi. Rozumiesz, co powiedziałem? Patrząc w szorstką, złowrogą twarz wroga, Jenny bez trudu uwierzyła, że mógłby to zrobić, i to z ochotą. - Odpowiadaj! - rzucił morderczym tonem. Uświadomiwszy sobie, że wściekłość zepchnęła go już poza granice racjonalnego myślenia, Jenny przełknęła ciężko ślinę i skinęła głową. - A... - zaczął, a potem gwałtownie przerwał, jakby nie ufał już temu, co mógłby za chwilę powiedzieć. Odwrócił się i porwawszy ze stołu dzban z winem, już miał się napić, kiedy do namiotu wszedł giermek Gawin. W ramionach niósł koce, które wziął przedtem z namiotu zakładniczek - koce, które zaczął rozdawać już ludziom, zanim zdążył pojąć, że zostały pocięte, a nie naprawione. Twarz chłopaka stanowiła połączenie złości i niedowierzania. - Co, u diabła, z tobą się dzieje? - warknął Royce, zatrzymawszy dzban w pół drogi do warg. Gawin podniósł na swego pana pełną oburzenia twarz. - Te koce, milordzie - odrzekł, obracając oskarżycielski wzrok na Jenny - pocięła je, zamiast naprawić. Ludzie i tak by marzli, mając tylko to do przykrycia, a teraz... Serce Jenny załomotało z przerażenia, kiedy lord Claymore bardzo wolno opuścił rękę z dzbankiem i bardzo ostrożnie odstawił go na stół. Odezwał się świszczącym z wściekłości szeptem: - Chodź tu! Kręcąc głową, dziewczyna odsunęła się o krok. - Sama tylko pogarszasz sprawę - ostrzegł ją, kiedy cofnęła się o kolejny krok. - Powiedziałem: chodź tu! Prędzej skoczyłaby z urwiska. Wejście do namiotu stało otworem, ale dookoła zaczęli się już gromadzić mężczyźni, bez wątpienia po to, żeby usłyszeć, jak skamle lub błaga o litość. Royce zwrócił się teraz do giermka, ale ostre jak sztylet spojrzenie utkwił w Jenny. - Gawin, przynieś igłę i nici. - Tak jest, milordzie - odparł posłusznie chłopak i pomknął do kąta, żeby przynieść jedno i drugie. Położył je na stole obok swego pana i gapił się ze zdumieniem, kiedy Royce tylko podniósł do góry strzępy, co niegdyś były kocami, i wyciągnął je ku rudowłosej dziewczynie, która je zniszczyła. - Naprawisz każdy po kolei - oznajmił winowajczyni nienaturalnie spokojnym głosem. Całe ciało Jenny rozluźniło się gwałtownie, a ona sama wbiła weń wzrok z mieszaniną oszołomienia i ulgi. Po tym, gdy zmusiła go, żeby ścigał ją przez cały dzień i większość nocy, zabiła jego pięknego konia i zniszczyła mu przyodziewek, jedyną karą, jaką postanowił jej wymierzyć, jest naprawienie zniszczonych koców? I to ma być owo piekło na ziemi? - Nie dostaniesz koca do spania, dopóki nie naprawisz wszystkich, rozumiesz? - dodał głosem twardym i gładkim jak polerowana stal. - Dopóki moi ludzie będą marzli, tobie też nie będzie ciepło. - Ro... rozumiem - wyjąkała Jenny drżącym głosem. Zachowywał się tak powściągliwie - tak po ojcowsku - że nie przyszło jej do głowy, iżby mógł mieć wobec niej jeszcze inne plany. Prawdę mówiąc, kiedy podeszła i sięgnęła drżącą dłonią po strzępy materiału, które trzymał, przemknęło jej przez myśl, że w plotkach o jego bezlitosnym postępowaniu było sporo przesady - lecz w jednym ułamku sekundy myśl owa rozleciała się w kawałki. - Au! - krzyknęła, kiedy wystrzeliła ku niej jak atakujący wąż ogromna ręka, która zacisnęła się na wysuniętym nadgarstku Jenny i pociągnęła ją z taką siłą, że wycisnęła jej z płuc powietrze, a głowę odrzuciła do tyłu. - Ty mała, rozpuszczona suko - wycedził Royce. - Należało wybić z ciebie tę dumę, kiedy jeszcze byłaś dzieckiem. Ale skoro nikt dotąd tego nie zrobił, sam się tym zajmę... Uniósł dłoń, a Jenny zasłoniła się ramieniem, sądząc, że chce ją uderzyć w twarz, ale wielka ręka, zamiast wymierzyć cios, ściągnęła tylko w dół jej wzniesione ramię. - Złamałbym ci kark, gdybym cię tak uderzył. Mam na myśli inny cel... Zanim zdążyła zareagować, usiadł i jednym płynnym ruchem przerzucił ją sobie przez kolano. - Nie! - wykrztusiła z siebie, wijąc się i wykręcając, pełna wściekłości i strachu, świadoma, że za ścianą namiotu stoją mężczyźni, którzy próbują dosłyszeć, co dzieje się w środku. - Nie waż się! - wykrzyknęła i całym ciężarem rzuciła się w dół. Ale on tylko przerzucił nogę nad jej udami, żeby je unieruchomić, po czym zamachnął się szeroko. - To - oznajmił, gdy wielka dłoń wylądowała na jej pośladkach - za mojego konia. - Jenny liczyła w duchu, usiłując przetrwać przez kolejne fale bólu, i przygryzała wargi aż do krwi, żeby powstrzymać łkanie i krzyki, kiedy ręka mężczyzny raz po raz wznosiła się i nieubłaganie a boleśnie opadała z powrotem - jeszcze raz i jeszcze, i jeszcze. - To za wszystko, co zniszczyłaś... za twoją głupią ucieczkę... za pocięte koce... Royce miał zamiar bić dziewczynę, dopóki ta nie zacznie szlochać i błagać, żeby przestał, ale wkrótce rozbolała go ręka, a mimo że Jenny skręcała się rozpaczliwie, by uniknąć kolejnego uderzenia, nie wydała z siebie nawet najlżejszego okrzyku. Prawdę mówiąc, gdyby nie to, że całe jej ciało kurczyło się spazmatycznie za każdym razem, kiedy jego dłoń spadała na jej tyłeczek, zacząłby chyba wątpić, czy w ogóle coś poczuła. Royce jeszcze raz podniósł dłoń i zawahał się nagle. Pośladki dziewczyny sprężyły się w oczekiwaniu na ból, całe ciało zesztywniało, ale mimo to nie krzyknęła. Przejęty niesmakiem do samego siebie i pozbawiony satysfakcji, jaką sprawiłby mu widok łez i błagania o litość, zepchnął Jenny z kolan i stanął nad nią zdyszany, wlepiwszy gniewny wzrok w winowajczynię. Nawet teraz ta uparta, niepokonana duma kazała jej podnieść się z kolan, nie pozwalając leżeć u jego stóp. Podparłszy się rękami o ziemię, Jenny podnosiła się powoli, chwiejnie, dopóki nie stanęła przed nim na własnych nogach, przytrzymując portki w pasie. Głowę miała nisko pochyloną, kryjąc przed nim twarz, ale kiedy tak jej się przyglądał, wzdrygnęła się cała, jakby próbowała siłą woli opanować drżenie ramion. Była taka mała i bezbronna, że poczuł lekkie wyrzuty sumienia... - Jennifer - powiedział cicho. Uniosła głowę, a Royce zamarł, zaskoczony i pełen niechętnego podziwu wobec niezwykłego widoku, jaki miał teraz przed oczyma. Stała przed nim jak rozwścieczona dzika Cyganka, z włosami rozsypanymi dookoła twarzy jak złociste płomienie, wielkie niebieskie oczy jaśniały nienawiścią i nieprzelanymi łzami. Powoli uniosła rękę... a w dłoni trzymała sztylet, który w najoczywistszy sposób zdołała mu wyciągnąć, gdy wymierzał jej klapsy. I w tej zupełnie nieprawdopodobnej chwili, kiedy wysoko nad głową trzymała sztylet, gotowa w każdej chwili uderzyć, Royce’owi Westmorelandowi przyszło na myśl, że oto ma przed sobą najwspanialszą istotę, jaką zdarzyło mu się oglądać: pięknego, dzikiego anioła zemsty, z piersią falującą od furii, który odważnie stawia czoło wrogowi, choć ten góruje nad nim jak wieża. Sprawił jej ból i upokorzył ją - uświadomił sobie nagle Royce - a jednak nie zdołał złamać tego nieugiętego ducha. Nieoczekiwanie poczuł, że wcale nie jest pewien, czy chce, aby ów duch został złamany. Powoli, bez nacisku, wyciągnął przed siebie dłoń. - Daj mi ten sztylet, Jennifer. Wzniosła rękę wyżej - celowała, jak uświadomił sobie Royce, prosto w jego serce. - Już więcej cię nie skrzywdzę - ciągnął spokojnie, podczas gdy młody Gawin przesuwał się za nią ukradkiem z morderczym wyrazem twarzy, zamierzając bronić swego pana. - Ani też - dodał z naciskiem, kierując rozkaz do Gawina - nie zrobi ci nic mój nadgorliwy giermek, który w tej chwili stoi za tobą, gotów poderżnąć ci gardło, jeśli tylko spróbujesz uderzyć. Zaślepiona gniewem Jenny całkiem zapomniała, że w namiocie jest jeszcze ktoś - i że ten chłopiec był świadkiem jej upokorzenia! Kiedy to sobie uświadomiła, nowa fala wściekłości wybuchła w niej jak wulkan. - Oddaj mi sztylet - powtórzył Royce i wyciągnął dłoń, pewny, że dziewczyna teraz mu odda broń. I oddała. Sztylet śmignął w powietrzu, wycelowany prosto w jego serce. Tylko błyskawiczny refleks żołnierza sprawił, że lord Claymore zdążył podbić rękę napastniczki i odebrać jej nóż, a mimo to, kiedy przyciągnął ją szarpnięciem do siebie i uwięził, przyciskając ramieniem do piersi, z rozcięcia, jakie zdołała zrobić mu na policzku, tuż przy uchu, zaczynała się sączyć jasnoczerwona krew. - Ty krwiożercza dziewko! - wydyszał wściekle, a całe poprzednie uznanie dla jej odwagi rozwiało się gdzieś bez śladu, kiedy tylko poczuł cieknącą po twarzy krew. - Gdybyś była mężczyzną, zabiłbym cię za coś takiego! Gawin wpatrywał się w ranę swego pana z wściekłością, która przerastała znacznie gniew samego Royce’a, a kiedy chłopiec spojrzał na Jenny, z jego oczu biła wyraźna żądza mordu. - Pójdę po strażnika - oznajmił, rzuciwszy jej ostatnie pełne nienawiści spojrzenie. - Nie bądź głupcem! - warknął Royce. - Chcesz, żeby się rozniosło po całym obozie, a potem po całym kraju, że zraniła mnie młoda mniszka? To przecież strach przede mną, przed moją legendą, wytrąca broń z rąk naszych wrogów, zanim się jeszcze z nami zmierzą! - Błagam o wybaczenie, milordzie - odpowiedział Gawin. - Ale jak ją powstrzymać, żeby nie rozpowiadała o tym na prawo i lewo, kiedy już ją wypuścisz? - Wypuścicie mnie? - powtórzyła Jenny, wyrwana z wywołanego strachem transu, gdy wpatrywała się w krew, którą sama wytoczyła. - Macie zamiar nas wypuścić? - Koniec końców, tak, jeśli cię wcześniej nie zamorduję - odwarknął Wilk, odpychając ją od siebie z taką siłą, że wylądowała jak długa na stosie skór w kącie namiotu. Złapał za dzban z winem, nie spuszczając z niej przezornie wzroku, i pociągnął długi łyk, potem zerknął na wielką igłę, która leżała na stole obok nici. - Znajdź mniejszą igłę - rozkazał giermkowi. Jenny nie ruszała się z miejsca, zupełnie oszołomiona jego słowami i postępowaniem. Teraz, kiedy wracał jej rozsądek, ledwie mogła uwierzyć, iż nie uśmiercił jej na miejscu za to, że próbowała go zabić. W myślach powróciły do niej słowa Wilka: „To przecież strach przede mną, przed moją legendą, wytrąca broń z rąk naszych wrogów, zanim się jeszcze z nami zmierzą!”. Gdzieś w najgłębszych zakamarkach umysłu już i tak doszła do wniosku, że ten Anglik nie jest ani w połowie tak zły, jakim widziała go legenda - inaczej dawno by ją sponiewierano i umęczono. Zamiast tego najwyraźniej zamierzał wypuścić ją i Brennę. Kiedy Gawin powrócił, niosąc mniejszą igłę, Jenny opanowało niemal uczucie litości wobec mężczyzny, którego jeszcze kilka minut temu usiłowała zabić. Nie mogła mu wybaczyć, że ją zbił, ale doszła do wniosku, iż rachunki zostały wyrównane, skoro ona także zraniła jego ciało i dumę. A kiedy tak siedziała patrząc, jak pociąga wino z dzbana, doszła do wniosku, że odtąd najlepiej będzie już go więcej nie irytować, bo jeszcze zmieni zdanie i nie odeśle ich z powrotem do klasztoru. - Trzeba zgolić brodę, panie - oznajmił Gawin - bo inaczej nie będę dobrze widział rany, którą mam zszyć. - A więc zrób to - mruknął Royce. - Czekaj, nie radzisz sobie z igłą, nawet kiedy widzisz, gdzie trzeba szyć. Na całym ciele mam blizny, które są tego dowodem. - Szkoda, że uderzyła akurat w twarz - zgodził się Gawin, a Jenny poczuła się tak, jakby na chwilę przestała istnieć. - I tak dość na niej blizn - dodał, szykując ostry nóż i miskę wody do golenia. Postać chłopca, który zabrał się do dzieła, całkowicie zasłoniła Jenny widok, więc kiedy mijały kolejne minuty, ze zdziwieniem złapała się na tym, że wychyla się lekko najpierw w jedną stronę, potem w drugą, pełna ciekawości, jaka też straszliwa twarz mogła się kryć pod tą gęstą, czarną brodą. A może Wilk zakrywa nią cofnięty podbródek? - zastanawiała się w duchu, przesuwając się jeszcze bardziej na lewo, żeby coś zobaczyć. Bez wątpienia lord Claymore chował pod brodą cofnięty podbródek, doszła do wniosku, wychylając się na prawo tak mocno, że omal nie straciła równowagi. Royce nie zapomniał o niej wcale, nie ufał jej też ani trochę, skoro okazała się tak odważna, że próbowała odebrać mu życie. Obserwując dziewczynę kątem oka, dostrzegł, że wychyla się to w jedną, to w drugą stronę, odezwał się więc z ironią do giermka: - Odsuń się na bok, Gawinie, żeby milady mogła sobie obejrzeć moją twarz, zanim przewróci się jak butelka, próbując coś dojrzeć przez ciebie. Jenny, która akurat wychylała się, ile mogła w prawą stronę, nie zdołała na tyle szybko powrócić do pionu, by móc udawać, że nic podobnego nie robiła. Policzki dziewczyny oblały się szkarłatem i szybko odwróciła wzrok od twarzy Westmorelanda, niemniej zdołała jeszcze zauważyć, nie bez zaskoczenia, że jest znacznie młodszy, niż sądziła. Co więcej, wcale nie miał cofniętego podbródka. Miał mocny, kwadratowy podbródek ze śmiesznym małym dołkiem pośrodku. Nic więcej jednak już nie mogła powiedzieć na temat jego twarzy. - No, no, nie bądź taka nieśmiała - drażnił się z nią, bo mocne wino, które popijał, złagodziło mu nastrój. Poza tym owa błyskawiczna, zaskakująca przemiana ze śmiałego napastnika w ciekawską młodą dziewczynę zmieszała go i ubawiła. - Przyjrzyj się dobrze tej twarzy, na której próbowałaś wyciąć przed chwilą swoje inicjały - nalegał, obserwując jej surowo ściągnięte rysy. - Będę musiał zeszyć tę ranę, milordzie - odezwał się nachmurzony Gawin. - Jest głęboka i napuchnięta, zrobi się potem bardzo brzydka. - Nie próbuj zohydzić mnie w oczach lady Jennifer - rzucił ironicznie Royce. - Jestem twoim giermkiem, panie, a nie szwaczką - odparł chłopak, wznosząc igłę z nitką nad głęboką raną, która ciągnęła się od skroni przez całą linię szczęki jego pana. Słowo „szwaczka” przywiodło Royce’owi na myśl schludne, prawie niewidoczne szwy, jakimi Jenny zacerowała wełniane nogawice, więc odsunął Gawina na bok i zwrócił badawcze spojrzenie na swoją brankę. - Chodź tutaj - zwrócił się do Jenny spokojnym, lecz bardzo władczym tonem. Nie mając ochoty więcej go drażnić, bo a nuż zmieni zdanie i ich nie wypuści, wstała i posłusznie, choć ostrożnie podeszła bliżej, z ulgą zdejmując ciężar ciała z udręczonych pośladków. - Podejdź bliżej - rozkazał, kiedy przystanęła tam, gdzie nie mógł jej dosięgnąć. - Wydaje mi się stosowne, abyś naprawiła wszystko, co pocięłaś. Zeszyj mi więc twarz. W świetle pary świec Jenny ujrzała wyraźnie ranę, której była sprawczynią, a ten widok wraz z myślą, że mogłaby w to spuchnięte ciało jeszcze wbić igłę, sprawił, że ogarnęła ją nagła fala słabości. Przełknęła zbierającą się w gardle gorycz i wyszeptała spierzchniętymi wargami: - Ja... ja nie potrafię. - Potrafisz i zrobisz to - oznajmił twardo Royce. Jeszcze przed sekundą zwątpił był o słuszności decyzji, by dopuścić do siebie tę dziewczynę z igłą w ręku, ale obserwując reakcję Jenny na widok tego, co mu zrobiła, poczuł się całkowicie uspokojony. W rzeczy samej, pomyślał, zmusić ją, żeby patrzyła na ranę - a nawet jej dotykała! - to jedyna słuszna zemsta. Z nader widocznymi oporami Gawin wręczył jej igłę z nitką, a Jenny ujęła je w drżącą dłoń i uniosła nad twarzą swego wroga, lecz kiedy już miała go dotknąć, powstrzymał ją i odezwał się zimnym ostrzegawczym tonem: - Mam nadzieję, że nie jesteś na tyle głupia, by zamyślać mi tu jakieś dodatkowe tortury? - Nie, naprawdę nie - odrzekła słabym głosem. Usatysfakcjonowany Royce podał jej dzban z winem. - Masz, wypij trochę najpierw, to uspokoisz nerwy. Gdyby w tej chwili oferował jej do wypicia truciznę zapewniając, że to ją uspokoi, Jenny przyjęłaby napój bez słowa protestu, tak bardzo była przerażona stojącym przed nią zadaniem. Uniosła dzban do ust i pociągnęła trzy długie łyki, zakrztusiła się, a potem wypiła jeszcze. Wypiłaby i więcej, gdyby lord nie odebrał jej dzbana. - Zbyt wiele wina zamgli ci wzrok i zrobi z ciebie niezgrabę - oznajmił sucho. - Nie chcę, żebyś zaszyła mi ucho. No, bierz się do roboty. Obróciwszy głowę, ze spokojem podstawił policzek pod jej zabiegi, podczas gdy Gawin stanął tuż obok i pilnował, by nie zrobiła krzywdy jego panu. Jenny jeszcze nigdy dotąd nie przebijała igłą ludzkiego ciała, więc kiedy wepchnęła ostry koniec w napuchniętą skórę rannego, nie potrafiła całkiem stłumić jęku obrzydzenia i protestu. Obserwując ją kątem oka, Royce starał się nie skrzywić z obawy, że na ten widok chyba by już zemdlała. - Jak na zabójczynię, masz zadziwiająco słaby żołądek - zauważył na głos, chcąc oderwać własne myśli od bólu, a jej myśli od krwawego zadania. Przygryzając wargę, Jenny zagłębiła igłę w brzegu zranienia. Z jej twarzy odpłynęły kolory, więc Royce jeszcze raz spróbował zająć dziewczynę rozmową. - Jakim cudem doszłaś do wniosku, że masz powołanie do zakonu? - Ja... ja wcale nie doszłam - ledwie zdołała to wykrztusić. - W takim razie co robiłaś w klasztorze Belkirk? - Wysłał mnie tam ojciec - wyjaśniła, przełykając ślinę, żeby opanować wymioty. - A więc to on sądzi, że masz powołanie do zakonu? - dopytywał się z niedowierzaniem lord Claymore, obserwując ją kątem oka. - Musiał chyba mieć do czynienia z jakąś inną stroną twego charakteru niż ta, którą mnie okazałaś. Zauważył, że na te słowa omal nie wybuchnęła śmiechem - zobaczył, że przygryza wargi, a na jej policzki powracają rumieńce. - Właściwie - przyznała się niespiesznie, a jej cichy głos, kiedy nie mówiła w gniewie ani się nie pilnowała, aż zdumiał swoim delikatnym brzmieniem - można chyba powiedzieć, że wysłał mnie tam, bo widział tę samą stronę mojej natury, co ty, panie. - Naprawdę? - dopytywał się Royce dla podtrzymania rozmowy. - A jaki miałaś powód, żeby próbować go zabić? Mówił to z tak szczerym niezadowoleniem, że Jenny nie udało się całkowicie opanować uśmiechu. Poza tym od wczoraj nic nie jadła, więc mocne wino zaczęło już krążyć jej w żyłach, rozluźniając i rozgrzewając całe ciało aż po same stopy. - No więc? - ponaglił Royce, studiując malutki dołeczek, który wyjrzał przy kąciku jej ust. - Nigdy nie próbowałam zabić swego ojca - oświadczyła stanowczo, zakładając kolejny szew. - Co w takim razie zrobiłaś, że zesłał cię do klasztoru? - Między innymi, nie chciałam kogoś poślubić - w pewnym sensie. - Naprawdę? - zdumiał się, przypominając sobie wszystko, co słyszał na dworze o najstarszej córce Merricka. Plotki głosiły, że to brzydka, sztywna i zimna kobieta, a przy tym zdeklarowana stara panna. Przeszukiwał pamięć, próbując przypomnieć sobie, kto mu ją w ten sposób opisywał. Ach tak, to był Edward Balder - lord Lochlordon, wysłannik króla Jakuba, to on tak mówił o Jennifer Merrick. Ale z drugiej znów strony to samo mówili i inni przy tych kilku rzadkich okazjach, kiedy w ogóle o niej wspominano. „Brzydka, sztywna i zimna” - powtarzali wszyscy, lecz było też i coś jeszcze, tyle że w tej chwili nie potrafił sobie dokładnie przypomnieć. - Ile masz lat? - zapytał bez ogródek. Pytanie to zaskoczyło ją i wyraźnie zmieszało. - Siedemnaście - przyznała się, choć nie bez oporów, jak wydało się Royce’owi. - I dwa tygodnie. - Aż tyle? - naśmiewał się, a wargi drgnęły mu w mieszaninie wesołości i współczucia. Siedemnaście lat to raczej jeszcze nie starość, choć większość dziewcząt wychodziła za mąż między czternastym a szesnastym rokiem życia. Jak przypuszczał, dałoby się ją z grubsza podciągnąć pod określenie „stara panna”. - W takim razie jesteś starą panną z wyboru, tak? W ciemnoniebieskich oczach błysnęło zażenowanie i sprzeciw, a Westmoreland kolejny raz próbował przypomnieć sobie, co jeszcze mówiono o najstarszej córce Merricka na królewskim dworze. Nie pamiętał nic - z wyjątkiem tego, że młodsza siostra, Brenna, przewyższała ją pod każdym względem. Brenna, wedle krążących plotek, swoją urodą zaćmiewała nawet słońce i gwiazdy. Royce zastanawiał się od niechcenia, dlaczego mężczyźni mieliby przedkładać potulną, bladą blondynkę nad tę ognistą, kuszącą dziewczynę, ale zaraz przypomniał sobie, że i on sam też na ogół cenił anioły blond - a w szczególności jedną anielską blondynkę. - Czy jesteś starą panną z wyboru? - powtórzył pytanie, odczekawszy przezornie, aż wbije igłę, zanim wypowiedział słowo, które budziło w niej dreszcz odrazy. Jenny założyła kolejny maleńki szew, potem jeszcze jeden, i jeszcze, próbując oddalić od siebie pewne nagłe odczucie, do którego nie przywykła - świadomość, że ma przed sobą przystojnego i bardzo męskiego przedstawiciela przeciwnej płci. Bo był przystojny, jak sprawiedliwie przyznała w duchu, a nawet bardzo. Pozbawiony zarostu, przedstawiał typ szorstkiej, na wskroś męskiej urody, która całkowicie zbiła ją z tropu. Miał kwadratową szczękę, podbródek z dołkiem i wysoko sklepione kości policzkowe. A już zupełnie rozbroiło ją najświeższe odkrycie: lord Claymore, którego samo imię sieje strach w sercach wrogów, ma najgęstsze rzęsy, jakie w życiu widziała! W niebieskich oczach dziewczyny zatańczył uśmiech, kiedy wyobraziła sobie, jak bardzo zaintrygowałaby wszystkich w domu, gdyby podzieliła się z nimi tą akurat informacją. - Czy jesteś starą panną z wyboru? - powtórzył raz jeszcze Royce, odrobinkę niecierpliwie. - Przypuszczam, że tak, skoro ojciec ostrzegał, że wyśle mnie do klasztoru, jeśli odrzucę jedyną stosowną ofertę małżeńską, jaka mi się nadarza. - Kto o ciebie prosił? - spytał zaintrygowany. - Edward Balder, lord Lochlordon. Nie ruszaj się, milordzie! - zbeształa go z niesłychaną lekkomyślnością, kiedy drgnął z zaskoczenia. - Nie będziesz mógł mnie winić za kiepską robotę, panie, jeśli masz zamiar podskakiwać mi pod igłą! Tak ostro sformułowana reprymenda z ust wiotkiego dziewczęcia, które było w dodatku jego więźniem, sprawiła, że Royce omal nie wybuchnął głośnym śmiechem. - Ile jeszcze będzie tych przeklętych szwów? - spytał z irytacją. - To przecież tylko niewielkie zacięcie. Urażona, że uznał jej śmiały atak tylko za drobną dokuczliwość, Jenny odsunęła się gwałtownie i zmierzyła go gniewnym wzrokiem. - To ogromna, paskudna rana, i tyle! Już otwierał usta, żeby się z nią spierać, gdy nagle jego wzrok przyciągnęły piersi Jenny, sterczące zuchwale przez materiał koszuli. To dziwne, że dotąd nie zauważył, jak hojnie wyposażyła ją w tym miejscu natura, ani też jak wąską ma talię i łagodnie zaokrąglone biodra. Po chwili jednak doszedł do wniosku, że nic w tym dziwnego, skoro dotąd widywał ją tylko w bezkształtnym habicie mniszki, a jeszcze przed kilkoma minutami był zbyt wściekły, żeby w ogóle dostrzec, co miała na sobie. A teraz, kiedy już to wszystko zauważył, natychmiast tego pożałował, bo zaraz przypomniało mu się, jak rozkosznie krągły miała tyłeczek. Poczuł nagłe drgnienie żądzy, więc przemieścił się niespokojnie na krześle. - Kończże już - rzucił obcesowo. Jenny nie umknęła owa nagła oschłość, przypisała ją jednak zmienności nastrojów - tej samej zmienności, która w jednej chwili sprawiała, że lord Claymore zachowywał się jak potwór z piekła rodem, w drugiej zaś tak, jakby był jej rodzonym bratem. Dla niej samej zaś jej własne ciało stało się równie nieprzewidywalne jak jego nastroje. Jeszcze kilka minut temu drżała z zimna, mimo płonącego w namiocie ognia, teraz zaś było jej za gorąco w samej tylko koszuli! Wolała jednak raczej przywrócić ten prawie przyjacielski nastrój, jaki panował między nimi przez ostatnich kilka minut, nie dlatego, by chciała się zaprzyjaźnić ze swym ciemiężycielem, lecz dlatego, że w ten sposób mniej przejmował ją lękiem. Ostrożnie zagadnęła: - Wydawałeś się zaskoczony, panie, kiedy wspomniałam nazwisko lorda Lochlordona. - W rzeczy samej - odrzekł Royce z niezobowiązującą miną. - Dlaczego? Nie miał ochoty mówić jej, że Edward Balder był najprawdopodobniej źródłem niesprawiedliwych plotek, jakie krążyły na jej temat po całym Londynie. Biorąc pod uwagę, że Balder był próżny jak paw, nic w tym szczególnie dziwnego, że na odrzucenie oświadczyn zareagował oczernianiem tej, która go odtrąciła. - Bo to starzec - odrzekł. - Do tego brzydki. - To prawda. - Nawet bardzo się starając, Royce nie mógł wyobrazić sobie, by prawdziwie kochający ojciec chciał wydać córkę za tego starego rozpustnika. A skoro już o tym mowa, nie potrafił uwierzyć, by ojciec Jenny chciał ją rzeczywiście zamknąć w klasztorze. Bez wątpienia lord Merrick zamknął tam córkę na kilka tygodni, żeby nauczyć ją posłuszeństwa. - Jak długo byłaś w klasztorze w Belkirk? - Dwa lata. Ze zdumienia otworzył szeroko usta, jednak szybko się opamiętał i zamknął je z powrotem. Twarz bolała go jak wszyscy diabli i humor zaczął mu się pogarszać. - Widać z tego, że twój ojciec, zupełnie tak samo jak ja, doszedł do wniosku, że jesteś nieposłuszna, uparta, kapryśna i nierozsądna - rzucił z irytacją, tęskniąc za długim łykiem wina. - A gdybym była twoją córką, jakbyś się czuł, milordzie? - zapytała Jenny z urazą. - Jakby mnie los przeklął - odparł ostro, nie zwracając uwagi na jej zranione spojrzenie. - W ciągu ostatnich dni okazałaś mi więcej oporu, niż napotkałem go w dwóch ostatnio obleganych zamkach. - Miałam raczej na myśli - wyjaśniła Jenny z oczyma przepełnionymi gniewem, wsparłszy się dłońmi pod boki - gdybym była twoją córką, panie, a twój zaprzysięgły wróg by mnie porwał. Jak chciałbyś, żebym się wtedy zachowywała? Royce, który na chwilę dosłownie stracił mowę, gapił się na nią w milczeniu i rozważał to, co mu powiedziała. Nie biadoliła i nie błagała o zmiłowanie. Zamiast tego robiła co w jej mocy, żeby go przechytrzyć, uciec mu, a w końcu nawet go zabić. Nie uroniła ani jednej łzy, nawet w trakcie tęgiego lania, które jej sprawił. Potem, kiedy sądził, że płacze, skrycie szykowała się, by go zadźgać. Jeszcze raz przemknęło mu przez myśl, że chyba nie jest zdolna do łez, ale już po chwili pochłonęły go rozmyślania, jak by się czuł, gdyby to jego córkę porwano - niewinną dzieweczkę z bezpiecznej przystani klasztoru. - Schowaj pazury, Jennifer - rzucił krótko. - Pojąłem cię doskonale. Przyjęła swoje zwycięstwo wdzięcznym skinieniem główki - w istocie z dużo większym wdziękiem, niż on przyznawał się do przegranej. Po raz pierwszy Royce zobaczył, jak się naprawdę uśmiechała, a zmiana, jaką ten uśmiech spowodował na twarzy dziewczyny, była doprawdy zdumiewająca. Uśmiech pojawiał z wolna, najpierw zaświtał w jej oczach, a kiedy rozbłysły, przesunął się w stronę pełnych ust, delikatnie podwinął w górę kąciki, aż wreszcie wargi rozchyliły się, ukazując rząd idealnie białych zębów oraz, po bokach, dwa wesołe dołeczki. Royce sam byłby jej odpowiedział wesołym uśmiechem, gdyby nie napotkał wzgardliwego spojrzenia Gawina, po którym zaświtało mu, że zachowuje się wobec zakładniczki niczym jakiś zamroczony galant - i to, co gorsza, wobec córki swego zaprzysięgłego wroga! A najważniejsze - wobec tej, której niszczycielska ręka sprawiła, że jego ludzie będą tej nocy cierpieć od przedwczesnych chłodów, pozbawieni koców. Oschłym gestem wskazał jej stertę futer. - Idź spać. Jutro z rana możesz brać się do naprawiania szkód, jakich narobiłaś. Ta obcesowość zmiotła uśmiech z twarzy dziewczyny; odstąpiła o krok. - Mówiłem poważnie - dodał ze złością, bardziej na siebie niż na nią. - Dopóki nie pocerujesz wszystkich koców, sama też musisz się bez nich obywać. Natychmiast zadarła krnąbrnie podbródek, do czego już Royce przywykł, potem odwróciła się i poszła w stronę sterty futer. Poruszała się, jak zauważył ponuro Westmoreland, z prowokacyjnym wdziękiem kurtyzany, nie mniszki. Jenny położyła się na skórach, a on zdmuchnął obie świece i po chwili wyciągnął się obok, narzucając na siebie futra dla ochrony przed chłodem. Nagle skończyło się miłe, rozgrzewające działanie wina, a wyczerpany umysł dziewczyny zaczął przeżywać od nowa każdą koszmarną chwilę tego niekończącego się dnia, od wczesnego świtu, kiedy to ona i Brenna planowały szczegóły ucieczki, aż po ostatnie godziny, gdy leżący obok mężczyzna zdołał ponownie ją złapać. Wpatrzona w ciemność, przeżywała najstraszniejszy moment owego dnia - ten, o którym przez cały czas usiłowała zapomnieć. Przed oczyma miała Thora w jego wspaniałym majestacie, gnającego bez wysiłku przez lasy, pędzącego wzdłuż grani, przeskakującego jedną przeszkodę za drugą, a potem ujrzała go martwego przy skale - lśniący w księżycowym blasku czarny, połyskliwy kształt. Do oczu napłynęły jej łzy; zrobiła jeden przerywany łkaniem wdech, potem drugi, żeby tylko je powstrzymać, lecz ból, jaki odczuwała po śmierci dzielnego rumaka, niełatwo było odegnać. Royce, który obawiał się zasnąć pierwszy, posłyszał jej urywany oddech, a później ciche, podejrzane siąknięcie. Przekonany, że Jenny udaje płacz w nadziei, iż on zmięknie i wpuści ją pod futra, przetoczył się na bok i jednym gładkim ruchem przyciągnął do siebie jej głowę. Oczy dziewczyny błyszczały od powstrzymywanych łez. - Tak ci zimno, że musisz walczyć ze łzami? - spytał z niedowierzaniem, próbując dojrzeć jej twarz przy słabym świetle dogasających węgli z ogniska na środku namiotu. - Nie - odrzekła schrypniętym głosem. - No to czemu płaczesz? - dopytywał się, nie mając bladego pojęcia, co w końcu mogło przełamać w niej tę upartą dumę i zmusić do łez. - Chodzi o to lanie, jakie ci sprawiłem? - Nie - odszepnęła z bólem w głosie, patrząc mu prosto w oczy. - O twojego konia, milordzie. Ze wszystkich odpowiedzi, jakie mogły paść, tej spodziewał się najmniej i ta właśnie była mu najmilsza. Świadomość, że dziewczyna żałuje bezsensownej śmierci Thora, trochę ukoiła ból Royce’a. - To było najpiękniejsze zwierzę, jakie w życiu widziałam - dodała zduszonym głosem. - Gdybym wiedziała, że zabierając go dziś rano, prowadzę go na śmierć, zostałabym tu, dopóki... dopóki nie wymyśliłabym jakiegoś innego sposobu. Wpatrzona w mroczne oczy Anglika, zobaczyła, że skrzywił się lekko, odsuwając rękę od jej twarzy. - To cud, że spadłaś, inaczej oboje byście nie żyli - rzucił szorstko. Odwróciwszy się na swoją stronę, ukryła twarz w futrach. - Wcale nie spadłam - wyszeptała złamanym głosem - on mnie zrzucił! Przez cały ten dzień przeskakiwaliśmy razem znacznie wyższe przeszkody. Wiedziałam, że bez trudu poradzimy sobie z tym pniem, ale kiedy skoczył, jednocześnie stanął dęba, zupełnie bez powodu, a ja poleciałam do tyłu. On mnie z siebie strząsnął, zanim skoczył. - Thor spłodził dwóch synów, Jennifer - odezwał się Royce z niezgrabną delikatnością - są dokładnie tacy jak on. Jeden z nich znajduje się tutaj, drugiego układają dla mnie w Claymore. Nie straciłem go tak zupełnie. Dziewczyna zrobiła głęboki, przerywany wdech, a potem wśród ciemności powiedziała po prostu: - Dziękuję. W zalanej księżycowym blaskiem dolince huczał kąśliwy, zimny wiatr, biorąc w swe zimne objęcia śpiących żołnierzy, aż rozdzwoniły im się zęby, bo jesień uczyniła właśnie swój wczesny a niewdzięczny debiut w przebraniu zimy. śpiący w namiocie Royce przewrócił się na drugi bok pod ciepłymi futrami, gdy nagle poczuł na ramieniu dotknięcie czyjejś lodowatej ręki. Otworzył jedno oko i ujrzał obok siebie Jennifer, trzęsącą się z zimna na posłaniu ze skór. Szczupła dziewczyna zwinęła się w kłębek, podciągnąwszy kolana pod brodę, żeby tracić jak najmniej ciepła. Co prawda Royce wcale nie był aż tak zamroczony snem, żeby nie wiedział, co robi, nie zapomniał też wcale o tym, że odmówił jej ciepłego przykrycia, dopóki nie naprawi koców dla jego żołnierzy. A nawet, żeby być do końca uczciwym, kiedy przyglądał się uważnie drżącej postaci, przyszło mu na myśl, że jego lojalni ludzie na zewnątrz marzną jeszcze bardziej, pozbawieni osłony namiotu. Tak więc nie ma żadnego usprawiedliwienia na to, co Westmoreland uczynił w następnej chwili: sięgnął ręką przez Jennifer i złapał za krawędź grubego stosu futer, które zagarnął następnie ku sobie, otulając w nie dziewczynę, jak w ciepłe powijaki. Położył się z powrotem i bez specjalnych wyrzutów sumienia zamknął oczy. Koniec końców, jego ludzie przywykli do niewygód i żywiołów. A Jennifer Merrick nie. Poruszyła się pod ciepłym okryciem i tak jakoś się stało, że tyłeczkiem dotknęła kolana Royce’a. Mimo izolacyjnej bariery z futer, myśli lorda natychmiast pomknęły w kierunku tych wszystkich rozkosznych żeńskich atrybutów, które miał teraz w zasięgu ręki. Z jak największym uporem przywołał wszystkie swe myśli do porządku. Jennifer miała pewną dość szczególną cechę - potrafiła być jednocześnie niewinnym, niedoświadczonym dziewczęciem i złotowłosą boginią - dzieckiem, które w jednej chwili bez wysiłku potrafi wytrącić go z równowagi, i kobietą umiejącą ukoić ból jednym wyszeptanym „przepraszam”. Ale bez względu na to, czy była kobietą czy dzieckiem - nie śmiał jej tknąć, bo przecież, tak czy owak, w końcu będzie musiał puścić ją wolno, gdyż w przeciwnym razie zaprzepaści wszystkie starannie ułożone plany na przyszłość, które mają się spełnić za niecały miesiąc. Czy stary Merrick podda się czy nie, to właściwie Royce’a już nie obchodziło. Za tydzień, najwyżej dwa, przekaże ją albo ojcu, jeśli ten podda się na warunkach odpowiadających Henrykowi - albo samemu królowi, jeśli ojciec odmówi. Stanowiła od teraz własność Henryka, nie Royce’a Westmorelanda, a on sam nie miał ochoty na wszystkie owe komplikacje, jakie czyhałyby nań z każdej strony, gdyby się z nią zabawił. Lord Merrick, z twarzą wykrzywioną z wściekłości, przechadzał się nerwowo przed ogniem płonącym na środku wielkiej zamkowej sali, wysłuchując sugestii swoich dwóch synów i czterech rycerzy, których uważał za swych najbliższych przyjaciół i krewnych. - Nic nie można zrobić - orzekł ze znużeniem Garrick Carmichael - dopóki król Jakub nie przyśle nam posiłków, o jakie prosiłeś, powiadamiając go o porwaniu dziewcząt. - Wtedy dopiero będziemy mogli zaatakować tego bękarta i zniszczyć go - wypluł z siebie jego młodszy przybrany syn, Malcolm. - Stoi teraz blisko naszych granic, więc nie będzie długich wyczerpujących marszów przed bitwą jak w Kornwalii. - Co to za różnica, jak blisko stoi albo ilu będziemy mieć ludzi - wtrącił cicho starszy syn, William. - Szaleństwem byłoby go atakować, jeśli nie uwolnimy najpierw Brenny i Jennifer. - A jak, na Boga, mamy tego dokonać? - warknął Malcolm. - Te dziewczyny i tak już jakby nie żyły - dodał bez ogródek. - teraz nie pozostaje nam nic innego, tylko szukać pomsty. Znacznie drobniejszej postury niż ojciec i brat - i znacznie spokojniejszego usposobienia - William odsunął z czoła kasztanowe włosy i pochylił się do przodu, rozglądając się dookoła. - Nawet jeśli król Jakub wyśle nam dość ludzi, żeby zgnieść Wilka, nie uwolnimy w ten sposób dziewcząt. Zginą w czasie walki - albo zostaną zamordowane, kiedy tylko bitwa się zacznie. - Przestań sprzeciwiać się każdemu planowi, chyba że sam przedstawisz nam lepszy! - warknął lord Merrick. - Chyba mam lepszy - odrzekł cicho William, a wszystkie głowy zwróciły się w jego stronę. - Nie zdołamy uwolnić dziewcząt siłą, ale może uda się podstępem. Zamiast posyłać armie i wzywać go do walki, pozwólcie mi wziąć ze sobą kilku ludzi. Przebierzemy się za kupców, zakonników albo kogoś podobnego i będziemy podążać za wojskami Wilka, dopóki nie uda nam się dostać w pobliże dziewcząt. Jenny - dodał z wyraźną czułością - na pewno sama się zorientuje, jak się sprawy mają. A jeśli tak, to będzie nas wyglądać. - A ja mówię: atakujmy! - wybuchnął Malcolm, bo chęć zmierzenia się z wrogiem przeważyła u niego nad rozsądkiem i tą resztką troski o siostry, jaka mu jeszcze pozostała. Obaj młodzieńcy zwrócili się teraz do ojca. - Ty, Malcolmie - odrzekł ten z widoczną życzliwością - chciałbyś załatwić sprawy po męsku: trzeba się zemścić i niech diabli wezmą konsekwencje. Będziesz miał swój atak, kiedy Jakub przyśle nam posiłki. Ale tymczasem - Merrick zerknął na Williama z uznaniem - najlepiej będzie postąpić tak, jak radzi twój brat. Rozdział szósty W ciągu następnych pięciu dni Jenny miała okazję zaobserwować, jak wygląda zwyczajny dzień obozującego wojska. Rano, o bladym świcie, mężczyźni wstawali i przez kilka godzin ćwiczyli z bronią. Cała dolina i okoliczne pola rozbrzmiewały wtedy nieustającym szczękiem uderzających o siebie mieczy i tarcz. Łucznicy Wilka, o których sprawności krążyły legendy, także ćwiczyli codziennie, dokładając do metalicznego szczęku furkotanie cięciw. Nawet konie zabierano na codzienne ćwiczenia, w czasie których jeźdźcy galopowali na złamanie karku, udając atak na nieistniejącego wroga. Te odgłosy bitwy odbijały się echem w uszach dziewczyny jeszcze długo po tym, kiedy ustały w porze południowego posiłku. Siedząc u wejścia do namiotu Royce’a, pilnie cerując koce, Jenny przysłuchiwała się bezustannym ćwiczebnym hałasom, starając się oderwać myśli od trapiących ją zmartwień. Nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, jak jej ojciec mógłby wyjść cało z walki z tą doskonale wyszkoloną machiną wojenną, jaką uczynił Wilk ze swych ludzi, nieustannie zamartwiała się też, że kasztel Merrick nie jest dostatecznie przygotowany na ten rodzaj ataku. Potem znów jej troski kierowały się w stronę Brenny. Od czasu ich niefortunnej ucieczki miała okazję widzieć ją tylko na jedno okamgnienie. Wyglądało na to, że jest ona więźniem młodszego brata lorda Claymore’a, Stefana, który wziął za nią odpowiedzialność, tak jak Royce za Jenny. Wilk jednakże zabronił dziewczętom się widywać. Nieraz dopytywała się o bezpieczeństwo siostry, na co odpowiadał, najprawdopodobniej zgodnie z prawdą, że jest całkowicie bezpieczna i że jego brat traktuje ją jak swego gościa. Odłożywszy szycie, podeszła do podniesionej zasłony przy wejściu, bo gorąco tęskniła za przechadzką. Pogoda była śliczna jak na wczesny wrzesień - w dzień ciepło, choć w nocy robiło się zimno. Elitarna drużyna Wilka - piętnastu ludzi, którzy ślubowali wierność swemu panu, a nie królewskiemu wojsku - ćwiczyła konno po drugiej stronie pola, a choć Jenny tak bardzo pragnęła przejść się przed namiotem w blasku słońca, nawet i tego jej zabronił okrutny ciemięzca, z dnia na dzień odnoszący się do niej z coraz większą surowością. Rycerze, szczególnie zaś sir Godfrey i sir Eustace, choć przedtem zachowywali się wobec zakładniczek niemal uprzejmie, teraz traktowali Jenny jak wroga, którego obecność zmuszeni są tolerować. Obie z Brenną zrobiły z nich głupców, więc żaden nie przebaczy im tego łatwo ani nie zapomni. Tego wieczoru, po wieczerzy, Jenny jeszcze raz poruszyła temat najmocniej zaprzątający jej myśli. - Życzę sobie zobaczyć się z siostrą - odezwała się do Royce’a, starając się dopasować do jego zimnego sposobu bycia. - W takim razie spróbuj mnie o to poprosić - odparł krótko - zamiast rozkazywać. Jenny zesztywniała, słysząc ów ton, po czym zamilkła na chwilę, żeby rozpatrzyć swe kłopotliwe położenie oraz oszacować wagę celu, jaki ma osiągnąć, i po wiele mówiącym wahaniu, łaskawie skinęła głową i dodała słodziutko: - A więc dobrze. Czy mogę zobaczyć się z siostrą, mój panie? - Nie. - Dlaczegóż nie, na Boga? - wybuchnęła, zapominając natychmiast o swej potulności. W oczach Wilka błysnął tajony śmiech. - Ponieważ - wyjaśnił, bo bawił go ich słowny pojedynek, mimo że obiecał sobie zachować wobec tej dziewczyny dystans, zarówno fizyczny, jak i psychiczny - jak już ci mówiłem, masz na swoją siostrę bardzo zły wpływ. Sama z siebie nigdy nie wykazałaby dość wyobraźni i odwagi, żeby zaplanować ucieczkę. Natomiast ty także nie możesz odejść bez Brenny. Jenny z całego serca pragnęła obrzucić go wyzwiskami, od których zwiędłyby mu uszy, ale gdyby to zrobiła, pogrążyłaby się całkowicie. - Nie przypuszczam, że mi uwierzysz, milordzie, jeżeli dam słowo, że nie będę próbować ucieczki. - A dałabyś? - Tak. Czy teraz mogę zobaczyć się z siostrą? - Nie - odrzekł uprzejmie. - Obawiam się, że nie. - Zdumiewa mnie - oznajmiła ze wspaniałą, iście królewską wyniosłością, podnosząc się powoli z miejsca - iż nie jesteś pewny, panie, czy całe angielskie wojsko da sobie radę z upilnowaniem dwóch uwięzionych niewiast. A może to okrucieństwo każe ci, milordzie, odmawiać? Zacisnął usta, lecz nie odezwał się ani słowem, a zaraz po wieczerzy wyszedł i nie wrócił, dopóki Jenny nie pogrążyła się we śnie. Następnego ranka jednak z niemałym zdumieniem ujrzała, że do jej namiotu żołnierze prowadzą Brennę. Szare habity, które ukryły nad strumieniem, nie nadawały się już do włożenia, więc podobnie jak Jenny Brenna nosiła teraz spodnie i bluzę, a do tego miękkie trzewiki, najwyraźniej otrzymane od któregoś z giermków. Uścisnęły się gorąco, a potem Jenny wciągnęła siostrę do namiotu, posadziła przy sobie i już miała się zagłębić w omawianiu możliwości następnej ucieczki, gdy wtem jej wzrok padł na parę męskich butów, widocznych w szparze między płótnem namiotu a ziemią. Buty te opatrzone były parą złotych ostróg, jakie wolno było nosić jedynie rycerzom. - Jak się miewasz, siostro? - dopytywała się z niepokojem Brenna. - Doskonale - zapewniła ją Jenny, zastanawiając się w duchu, który to z rycerzy stoi przy namiocie i czy dostał rozkaz, żeby podsłuchiwać ich rozmowę. Zrobiła zamyśloną minę, po czym dodała z wolna: - W rzeczy samej, gdybym się spodziewała, że tak dobrze będą nas tutaj traktować, nigdy nie próbowałabym takiej zuchwałej ucieczki. - Co takiego? - żachnęła się Brenna, otwierając usta ze zdumienia. Jenny dała jej znak, by milczała, a potem ujęła twarz siostry w obie ręce i nakierowała ją tak, by Brenna dostrzegła czarne buty za płótnem namiotu. Ledwie słyszalnym szeptem dodała: - Jeśli zdołamy go przekonać, że już nie chcemy uciekać, będziemy miały o wiele większe szansę na zyskanie nowej okazji. Musimy stąd uciec, Brenno, zanim ojciec się podda. Potem już będzie za późno. - Siostra kiwnęła głową na znak, że rozumie, a Jenny ciągnęła na głos: - Wiem, że inaczej mówiłam, gdy nas złapali, ale prawdę mówiąc, bardzo się bałam tamtej nocy na wzgórzach, kiedy próbowałyśmy uciec. A kiedy usłyszałam wycie wilka... - Wilka?! - wykrzyknęła Brenna. - Mówiłaś przecież, że to była sowa! - Nie, teraz, kiedy się nad tym lepiej zastanowiłam, jestem prawie pewna, że to był straszny wilk! Ale chodzi mi o to, że tu jesteśmy bezpieczne - nie zabiją nas ani nie zhańbią, jak mi się z początku wydawało, więc nie ma sensu ryzykować ucieczki, żeby samotnie szukać drogi do domu. Myślę, że tak czy inaczej, ojciec się postara, żeby nas wypuszczono. - O, tak! - odrzekła Brenna, kiedy Jenny gestem nakazała jej potwierdzić to na głos. - Zgadzam się z tobą w zupełności! Zgodnie z przypuszczeniem Jenny, Stefan Westmoreland, który stał przed namiotem, doniósł bratu o wszystkim, co podsłuchał. Royce wysłuchał raportu z niemałym zdumieniem, niemniej nie mógł odmówić logiki tej widocznej, choć nagłej chęci pogodzenia się z losem. Co więcej, pragnienie spokojnego przeczekania czasu niewoli wydawało się jak najbardziej rozsądne, podobnie jak powody takiej decyzji, które Jennifer wskazała siostrze. Tak więc, aczkolwiek nie bez pewnych instynktownych oporów, Wilk rozkazał zredukować liczbę strażników z czterech do jednego, zaś tym jednym był Arik, który pełnił straż wyłącznie po to, by zapewnić zakładniczkom bezpieczeństwo. Ledwie wydał taki rozkaz, a rychło przekonał się, że co raz przystaje w tej czy innej części obozu, żeby obejrzeć się na własny namiot - w każdej chwili spodziewając się ujrzeć wypełzającą spod spodu postać ze splątaną masą złotorudych włosów. Kiedy minęły dwa dni, a dziewczyna posłusznie nie ruszyła się ze środka, zmienił też poprzednie postanowienie i oznajmił Jennifer, że odtąd będzie mogła przebywać z siostrą przez godzinę dziennie. Po czym zwątpił w sensowność i tej decyzji. Jenny, która aż za dobrze znała powody tych zmian, poprzysięgła sobie wykorzystać każdą nadarzającą się okazję do umocnienia bezpodstawnego zaufania lorda, żeby w ten sposób uśpić czujność jego samego oraz straży. Następnego wieczoru los ofiarował Jenny wyśmienitą po temu okazję, a dziewczyna wykorzystała ją skwapliwie: oto wychodząc z namiotu z Brenną, miała właśnie powiedzieć Arikowi, że chcą odbyć dozwoloną przechadzkę, gdy zauważyła jednocześnie dwie rzeczy. Po pierwsze olbrzym i rycerze Czarnego Wilka znajdowali się jakieś pięćdziesiąt kroków od nich, zajęci bójką, jaka wywiązała się wśród żołnierzy, po drugie zaś - sam lord Claymore, daleko po lewej stronie, odwrócił się i przyglądał uważnie im obu. Gdyby Jenny nie wiedziała, że Wilk je obserwuje, mogłaby się pokusić o próbę zniknięcia w lesie, ale błyskawicznie uświadomiła sobie, że w tej sytuacji pochwyciłby je w przeciągu kilku minut, uczyniła więc coś znacznie sprytniejszego: starając się sprawić wrażenie, iż nie ma pojęcia, że są pod obserwacją, ujęła Brennę pod ramię i wskazała ręką na oddalonego Arika, po czym umyślnie ruszyła w kierunku przeciwnym do zarośli, posłusznie pozostając w kręgu wyznaczonym przez obwód namiotu. W ten sposób, chytrze przekonała Royce’a, że nawet bez straży nie odważą się podjąć następnej próby ucieczki. Podstęp udał się znakomicie. Jeszcze tego samego wieczoru Royce, Stefan, Arik i przyboczni rycerze zebrali się w namiocie wodza, żeby omówić sprawę jutrzejszego zwinięcia obozu i przemarszu na północny wschód, do zamku Hardin, gdzie wojsko miało odpocząć w oczekiwaniu na świeże posiłki z Londynu. Podczas całej dyskusji i następującego po niej posiłku Royce Westmoreland zachowywał się w stosunku do Jenny niemal dwornie! A kiedy pozostali opuścili jego namiot, odwrócił się do niej i oznajmił cicho: - Nie będzie już więcej żadnych ograniczeń co do twoich spotkań z siostrą. Jenny, która właśnie miała usiąść na stercie skór, zastygła nieruchomo, słysząc w jego głosie zupełnie nieznane dotąd łagodne nuty, i spojrzała nań zdziwiona. Zdjął ją dziwny niepokój, niepojęty a przecież wyraźnie odczuwalny, kiedy patrzyła w dumne, arystokratyczne oblicze Anglika. Wyglądało na to, że przestał ją uważać za wroga i prosił, aby uczyniła podobnie, lecz nie miała pojęcia, jak zareagować. Kiedy spoglądała w te bezdenne srebrzyste oczy, jakiś instynkt ostrzegał ją, że po owym proponowanym zawieszeniu broni może stać się dla niej groźniejszy, niż kiedy byli dla siebie wrogami, niemniej rozum odrzucił tę myśl, gdyż nie dostrzegł w niej sensu. To pewne, że taka powierzchowna „przyjaźń” między nimi może przynieść jej tylko korzyść, a prawdę mówiąc, utarczki słowne jak ta, którą odbyli onegdaj przy okazji zszywania jego rany, sprawiały jej nawet swego rodzaju przyjemność. Już otwierała usta, żeby mu podziękować, ale coś ją powstrzymało. To przecież zdrada, dziękować porywaczowi za okazaną łaskawość, udawać, że wszystko przebaczone i że są - hm - przyjaciółmi. Co więcej, choć czuła wielką ulgę na myśl, że najwyraźniej udało jej się zdobyć zaufanie Westmorelanda, wstydziła się sztuczek i oszustw, do których zmuszona była się uciec. Już jako mała dziewczynka Jenny była prawdomówna i szczera - co często powodowało zatargi z ojcem i w końcu doprowadziło do tego, że wyzwała przybranego brata na honorowy pojedynek, zamiast walczyć z Alexandrem jego własną bronią intryg i oszustw. Otwartość i szczerość stały się też przyczyną odesłania jej do klasztoru. Teraz zmuszona była uciec się do podłych sztuczek, a choć opłaciły się sowicie, a cel, jaki jej przyświecał, wydawał się szlachetny, niemniej w głębi duszy wstydziła się, że tak postępuje. Walczyły w niej duma, uczciwość i determinacja, a w tej walce musiało ponieść uszczerbek sumienie. Starała się myśleć, jak w takiej sytuacji postąpiłaby matka przełożona, ale najzwyczajniej w świecie nie potrafiła sobie wyobrazić, by ktoś w ogóle śmiał uprowadzić pełną godności przeoryszę, nie wspominając nawet o tym, by mógł ją przerzucić przez siodło jak wór zboża albo uczynić wszystko to, co Jenny zmuszona była znieść, odkąd się tu pojawiła. Niemniej jedno wydawało się pewne: matka przełożona ze wszystkimi postępowała sprawiedliwie, nie bacząc na to, jak bardzo irytujące byłyby okoliczności. Lord Claymore proponował zawieszenie broni - a nawet coś w rodzaju przyjaźni - widziała to w jego cieplejszym niż zwykle spojrzeniu, słyszała w delikatniejszym brzmieniu głębokiego barytonu. Nie mogła - nie śmiała takiej propozycji odtrącić. Przyszłość klanu zależała wszakże od tego, czy Jenny zyska sposobność ucieczki - lub od tego, czy łatwo będzie je uratować, bo krewni na pewno spróbują tego dokonać, zanim zdecydują się na poddanie. A więc Jenny musiała zyskać możliwie największą swobodę poruszania się po obozie. Wstyd, nie wstyd - nie wolno jej unosić się honorem i wyszydzić propozycji wroga. Nie może też odrzucać przyjaznych gestów, nie ryzykując przy tym utraty z trudem zdobytego zaufania, toteż powinna przynajmniej starać się odpowiedzieć na tę przyjaźń do pewnego stopnia uczciwie i szczerze. Doszedłszy do takich wniosków w czasie przedłużającej się chwili milczenia, Jenny spojrzała na lorda Claymore’a, uniosła dumnie podbródek i z mimowolnie chłodnym skinieniem głowy przyjęła propozycję rozejmu. Bardziej ubawiony niż zirytowany tym w jego pojęciu „łaskawym przyjęciem do wiadomości” gestu dobrej woli, Royce skrzyżował ręce na piersiach i oparł się o stół, spoglądając na nią spod uniesionej brwi. - Powiedz mi coś, Jennifer - zagadnął, kiedy dziewczyna usiadła na stercie futer, podwijając pod siebie zgrabne nogi - czy kiedy byłaś w klasztorze, nie uczono cię tam, że należy unikać siedmiu grzechów głównych? - Oczywiście, że tak. - Dumy też? - mruknął zamyślony, bo jego uwagę przyciągnęło nagle światło świec, odbite w złotych nitkach jej włosów, spływających kaskadą na ramiona. - Tak naprawdę wcale nie jestem dumna - odrzekła z czarującym uśmiechem, świadoma, że to aluzja do oziębłej i mało wdzięcznej reakcji na wyciągniętą do zgody dłoń. - Jestem krnąbrna, jak przypuszczam. A także uparta. No i zawzięta. Ale nie sądzę, żebym była dumna. - Plotki, a także moje własne doświadczenia każą mi myśleć inaczej. Cierpki ton głosu Anglika sprawił, że Jenny wybuchnęła śmiechem, a Royce przekonał się, że i jemu udziela się ta zaraźliwa wesołość. Nigdy przedtem nie słyszał, jak melodyjnie śmieje się ta dziewczyna, nie widział, jak błyszczą jej cudowne oczy. Siedząca na stercie futer i naśmiewająca się zeń Jennifer Merrick stanowiła niezapomniany widok. Uświadomił to sobie równie jasno jak to, że gdyby podszedł do niej teraz i usiadł obok, rychło przekonałby się, jaką jest dlań nieprzepartą pokusą. Zawahał się i wpatrzony w swą zakładniczkę jeszcze raz powtórzył sobie w duchu wszystkie istotne przyczyny, dla których powinien pozostać tam, gdzie jest - a potem, starannie kryjąc się ze swoim celem, zrobił dokładnie na odwrót. Sięgnął do stołu i wziął stamtąd dwa kielichy oraz dzban wina, a potem ruszył z nimi w stronę sterty futer. Nalawszy wina do kielichów, podał jeden dziewczynie. - Nazywają cię „Dumną Jennifer”, nie wiedziałaś o tym? - rzucił z uśmiechem, wpatrując się w jej pełną czaru twarz. Zupełnie nieświadoma, że oto z szybkością błyskawicy wpada w niebezpieczny, nieoznaczony na mapach teren, Jenny wzruszyła ramionami i posłała mu rozbawione spojrzenie. - To tylko plotki, wynik mojego jedynego spotkania z lordem Balderem, jak podejrzewam. Ciebie, milordzie, nazywają Plagą Szkocji, mówi się też, że zabijasz niemowlęta i pijesz ich krew. - Prawda to? - odrzekł Royce, wzdrygając się przesadnie, a potem usiadł obok niej. - Nic dziwnego, że w co znaczniejszych zamkach Anglii mają mnie za persona non grata. - Czy naprawdę? - zdumiała się, zwalczając w sobie nagły, dziwaczny przypływ sympatii. Może to i jest wróg Szkocji, ale przecież walczy dla Anglii, więc to ogromna niesprawiedliwość, że odrzucają go rodacy. Uniósłszy kielich do ust, Jenny pociągnęła kilka łyczków wina dla uspokojenia nerwów, a potem zaczęła przyglądać się twarzy Royce’a w świetle stojących na stole po drugiej stronie namiotu świec. Po drugiej stronie namiotu siedział też młody Gawin, na pozór całkowicie pochłonięty swym nieustającym zajęciem - polerowaniem zbroi pana za pomocą octu z piaskiem. Angielska szlachta, doszła do wniosku Jenny, musi być w rzeczy samej bardzo dziwna, bo w Szkocji siedzącego obok niej mężczyznę uznano by za bardzo przystojnego bohatera i chętnie powitano w każdym zamku, gdzie są niezamężne córki! To prawda, że miał w sobie pewną mroczną arogancję, a ostre, surowe rysy jego twarzy cechowała twarda jak granit determinacja i nieugięta wola, jednak ogólnie rzecz biorąc, było to oblicze dzielnego i przystojnego mężczyzny. Niepodobna odgadnąć jego wieku, gdyż trudne życie w słońcu i deszczu wyrzeźbiło linie w kącikach oczu i dwie bruzdy od nosa do ust. Przypuszczała, że jest starszy, niż na to wygląda, bo przecież, odkąd pamiętała, wciąż słyszało się opowieści o jego wojennych czynach. Nagle przyszło jej do głowy, iż to istotnie bardzo dziwne, że całe życie spędził na podbojach, a mimo to nie ożenił się i nie zapewnił dziedzica dla tych wszystkich bogactw, które niewątpliwie zgromadził. - Dlaczego nie chciałeś się ożenić, milordzie? Na twarzy Royce’a pojawiło się zdumienie, kiedy uświadomił sobie, że on, dwudziestodziewięciolatek, w oczach tej dziewczyny dawno już przekroczył wiek stosowny do zawarcia małżeństwa. Odzyskawszy panowanie nad sobą, zapytał z nutą rozbawienia: - A ty jak uważasz? - Bo nie poprosiła cię o rękę żadna odpowiednia dama? - wypaliła śmiało z impertynenckim uśmieszkiem w kącikach ust, który zupełnie urzekł Westmorelanda. Mimo że składano mu wiele tego rodzaju propozycji, w odpowiedzi uśmiechnął się tylko szeroko. - Jak mniemam, uważasz, że już na to dla mnie za późno? Przytaknęła z uśmiechem. - Wygląda na to, że oboje skazani jesteśmy na staropanieństwo i starokawalerstwo - orzekła. - Tak, ale ty pozostajesz w tym stanie z wyboru, i na tym polega cała różnica. - Bawiąc się niezwykle całą sytuacją, Royce wsparł się na łokciu i patrzył, jak jej policzki różowieją od mocnego wina. - Gdzie więc tkwi mój błąd? - Tego, rzecz jasna, nie mogę wiedzieć. Przypuszczam jednak - dodała po chwili namysłu - że na polu walki nie ma się zbyt wielu okazji do spotkań z odpowiednimi damami. - To prawda. Większość swego życia spędziłem na walce o pokój. - Jedyną przyczyną, dla której pokój nie panuje, jest to, że wciąż go naruszacie oblężeniami i nieustannymi bitwami - pouczyła go surowo. - Anglicy z nikim nie potrafią się dogadać. - Doprawdy? - rzucił cierpko, ciesząc się w duchu jej ostrym temperamentem tak samo, jak przed chwilą radował się jej śmiechem. - Oczywiście. No przecież wracacie teraz z Kornwalii, gdzie walczyliście z nami... - Walczyłem w Kornwalii, na angielskiej ziemi - przypomniał jej łagodnie - ponieważ wasz ukochany król Jakub - który, nawiasem mówiąc, ma cofnięty podbródek - najechał na nas, żeby osadzić nam na tronie męża swojej kuzynki. - No cóż - odparowała oburzona Jenny - tak się składa, że Perkin Warbeck jest prawowitym dziedzicem angielskiego tronu i król Jakub dobrze o tym wie! Perkin Warbeck to zaginiony syn Edwarda IV! - Perkin Warbeck - przeciwstawił jej się Royce z uporem - to zaginiony syn flamandzkiego żeglarza. - To tylko wasze zdanie. Kiedy nie wykazał zainteresowania kontynuowaniem sprzeczki, rzuciła ukradkowe spojrzenie na jego ostro rzeźbioną twarz. - Czy król Jakub naprawdę ma cofnięty podbródek? - nie wytrzymała. - Naprawdę - zaręczył Royce z łobuzerskim uśmiechem. - No cóż, nie rozmawialiśmy o jego urodzie - rzuciła sztywno, analizując w duchu tę informację o królu, o którym mówiono, że jest przystojny jak młody bóg. - Rozmawialiśmy o waszych bezustannych wojnach. Przed nami walczyliście z Irlandczykami, a potem byliście w... - Walczyłem z Irlandczykami - przerwał jej Royce z ironicznym uśmiechem - bo koronowali na króla Lamberta Simnela, a potem najechali na nas, żeby osadzić go na angielskim tronie zamiast Henryka. Nie wiadomo dlaczego w jego ustach to wszystko brzmiało tak, jakby Irlandia i Szkocja nie miały racji, ale Jenny nie czuła się dostatecznie dobrze obeznana z polityką, by móc o tym dyskutować. Rzuciła więc z westchnieniem: - Wydaje mi się natomiast, że nie może być żadnych wątpliwości co do powodu, dla którego znaleźliście się tutaj, tak blisko naszych granic. Czekacie, aż przybędą posiłki, a potem Henryk chce was posłać do Szkocji, żebyście staczali z nami swoje krwawe boje. Wiedzą o tym wszyscy w całym obozie. Zdecydowany sprowadzić rozmowę z powrotem do poprzedniego, znacznie lżejszego tematu, Royce odpowiedział: - O ile sobie przypominam, omawialiśmy niemożność znalezienia odpowiedniej żony na polu bitwy, a nie wynik samych bitew. Zadowolona ze zmiany tematu, Jenny umyślnie skierowała uwagę z powrotem na ten problem. - Bywałeś pewnie na dworze Henryka, panie, i spotykałeś się tam z damami? - I owszem. Na kilka chwil pogrążyła się w zadumie i popijając wino, przyglądała się wysokiemu mężczyźnie, który rozłożył się obok niej, wsparty na łokciu, z jednym kolanem podciągniętym, tak by służyło za wsparcie dla drugiej ręki, spokojny i rozluźniony w samym środku wojny. Każdy szczegół jego sylwetki wskazywał, że to urodzony wojownik. Nawet teraz, w spoczynku, jego ciało emanowało drapieżną siłą; ramiona miał niewiarygodnie potężne, a na klatce piersiowej i ramionach pod grubą wełnianą tuniką widać było potężne węzły muskułów, powyżej zaś wysokich butów pod czarnymi, obcisłymi rajtuzami rysował się dokładnie każdy mięsień nóg. Lata noszenia nielekkiej zbroi i machania ciężkim, obosiecznym mieczem, zahartowały Royce’a do bojów, lecz Jenny nie wyobrażała sobie, by tego rodzaju tryb życia mógł mu pomóc, kiedy przebywał na dworze, czy choćby przygotować go, by dopasował się bez trudu do przebywających tam stale arystokratów. Choć sama jeszcze nigdy dotąd nie była na dworze, słyszała najrozmaitsze opowieści na temat panującego tam zbytku i wyrafinowania. Nagle uświadomiła sobie, jak koszmarnie musi wyglądać i czuć się w takim miejscu ten wielki wojownik. - Nie... nie czujesz się na dworze zbyt swobodnie, milordzie? - zaryzykowała po chwili wahania. - Nieszczególnie - odparł Royce, którego uwagę pochłaniały teraz miriady uczuć, igrających w jej wyrazistych oczach. Wyznanie to trafiło wprost w jej czułą strunę, sprawiając lekki ból, bo Jenny lepiej od większości łudzi wiedziała, jak wiele upokorzenia i cierpienia musi znieść ten, kto czuje się nie na miejscu wśród swoich - wśród tych, od których najgoręcej oczekuje akceptacji. Wydawało jej się to podłe i niesprawiedliwe, że ten mężczyzna, który codziennie ryzykuje życie dla Anglii, bywa odtrącany przez własnych rodaków. - Jestem pewna, że wina nie leży po twojej stronie - rzuciła miłosiernie. - Zatem, jak przypuszczasz, gdzie leży owa wina? - zapytał, a w kącikach rzeźbionych ust zaigrał mu cień uśmiechu. - Dlaczego na dworze czuję się niezręcznie? - Czy rozmawiamy o uczuciach, jakie masz, panie, w obecności dam czy w obecności panów? - zapytała, gnana nagłym pragnieniem służenia mu pomocą, które brało się po części ze współczucia, po części z mocnego wina, trochę zaś było reakcją na uparte spojrzenie jego szarych oczu. - Jeśli chodzi o damy, to może spróbuję pomóc - zaofiarowała się. - Czy... czy chciałbyś usłyszeć kilka rad, panie? - Ależ bardzo proszę. - Powstrzymując wesoły uśmiech, który cisnął mu się na usta, Royce przywołał na twarz podziwu godną imitację powagi i gorliwości. - Powiedz mi, jak mam traktować damy, kiedy przybędę na dwór, abym mógł zdobyć tam takie powodzenie, że wreszcie któraś z nich zgodzi się mnie poślubić. - Och, nie mogę obiecać, że od razu będą chciały cię poślubić, panie - wypaliła Jenny bez namysłu. Royce zakrztusił się winem, po czym otarł usta. - Jeśli miałaś zamiar podbudować moją pewność siebie - odparł głosem zduszonym od powstrzymywanego śmiechu - to niezbyt ci się udało, milady. - Ja nie chciałam... - wyjąkała nieszczęsna Jenny. - Naprawdę, ja... - Może więc powinniśmy wymienić między sobą kilka rad - ciągnął ubawiony. - Ty mi powiesz, jak chce być traktowana dobrze urodzona dama, a ja ostrzegę cię przed niebezpieczeństwami, które niesie za sobą podważanie pewności siebie u mężczyzny. Proszę, napij się jeszcze wina - dorzucił gładko, sięgając za siebie po dzban i wlewając jeszcze trochę do jej kielicha. Zerknął przez ramię na Gawina i już po chwili giermek odłożył polerowaną tarczę i opuścił namiot. - Proszę zatem o obiecane rady i cały zamieniam się w słuch - powiedział, kiedy wypiła kolejny łyk. - Załóżmy, że jestem na dworze i wkraczam właśnie do komnat królowej. Wokół niej zebrało się kilka pięknych dam, a ja zdecydowałem, że jedną z nich uczynię swoją żoną... Oburzona, popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma. - Nie jesteś, panie, specjalnie wybredny, co? Royce odrzucił głowę do tyłu i zaniósł się głośnym śmiechem, a ów nieznany nikomu odgłos przywiódł pędem do namiotu aż trzech strażników, którzy chcieli zbadać jego przyczynę. Odprawiwszy ich niecierpliwym gestem, spojrzał na wciąż jeszcze zmarszczony z dezaprobatą nosek dziewczyny i uświadomił sobie, że w jej ocenie spadł właśnie nieomal na samo dno. Przełknąwszy kolejną falę wesołości, dodał z udawaną skruchą: - Zaznaczałem wszak, że damy są piękne, prawda? Twarz rozjaśniła jej się nieco i Jenny przytaknęła z uśmiechem. - To prawda, zaznaczyłeś, milordzie. A ja zapomniałam, że dla mężczyzn liczy się przede wszystkim uroda. - Tylko z początku - poprawił ją Royce. - No dobrze więc. Co mam robić dalej, skoro już... ee... określiłem obiekt swoich matrymonialnych zabiegów? - A co byś uczynił? - A jak sądzisz? Ściągnęła delikatne brwi, a kąciki jej pełnych ust drgnęły w rozbawieniu, kiedy przyglądała mu się uważnie, rozważając w duchu odpowiedź. . - Opierając się na własnym doświadczeniu, milordzie, mogę jedynie zakładać, że przełożyłbyś ją sobie przez kolano i biciem próbował wymusić zgodę. - Chcesz powiedzieć - spytał z niewinną miną - że nie tak się to załatwia? Jenny dostrzegła błysk humoru w szarych oczach swego rozmówcy, więc sama wybuchnęła śmiechem, zaś Royce’owi wydało się, że namiot wypełniła muzyka. - Panie... to są wysoko urodzone damy - poprawiła się zaraz, rzucając mu spojrzenie, z którego wyraźnie wynikało, iż uważa, że nie z takimi kobietami miał dotąd do czynienia - wyznają dość zdecydowane poglądy co do tego, jak chciałyby być traktowane przez mężczyznę, który zamierza zdobyć ich serce. - A zatem jak pragnęłaby być traktowana wysoko urodzona dama? - No cóż, z całą rycerskością, rzecz jasna. Ale to jeszcze nie wszystko - dodała, a w jej szafirowych oczach rozjarzyło się tęskne światło. - Dama chciałaby myśleć, że kiedy rycerz wkracza w tłum, jego oczy są skierowane tylko na nią. Jest ślepy na wszystko z wyjątkiem jej urody. - W takim wypadku może potknąć się o własny miecz - zwrócił jej uwagę Royce, zanim zorientował się, że Jennifer opowiada mu o własnych marzeniach. Posłała mu spojrzenie pełne przygany. - A do tego - dodała z naciskiem - lubi myśleć, że jest on romantycznej natury, czego o tobie, milordzie, z pewnością nie da się powiedzieć! - Na pewno nie, jeśli to oznacza, że miałbym się błąkać po komnatach po omacku jak ślepiec - drażnił się z nią Royce. - Ale proszę, mów dalej. Czego jeszcze oczekują damy? - Lojalności i oddania. I słów - zwłaszcza słów. - Jakich to słów? - Słów miłości i czułego podziwu - odrzekła marzycielskim tonem. - Dama pragnie usłyszeć, że jej rycerz kochają nade wszystko i że dla niego jest najpiękniejsza. Chciałaby, aby mówił, iż jej oczy przywodzą mu na myśl morze lub niebo, a usta - różane płatki... Royce przyglądał jej się w niemałym zdumieniu. - Naprawdę marzysz, że mężczyzna będzie ci mówił takie rzeczy? Pobladła nagle, jakby ją uderzył, ale potem jakby zlekceważyła całą sprawę. - Nawet brzydkie dziewczęta mają swoje marzenia, milordzie - zauważyła z uśmiechem. - Jenny - rzucił ostro, zdjęty wyrzutami sumienia, a zarazem i zdziwieniem - nie jesteś wcale brzydka. Jesteś... - W tej chwili pociągała go jeszcze bardziej, więc przyglądał się uważnie, próbując dociec, na czym polega ów czar, bo chodziło tu o coś więcej niż ładna twarz i kształtna postać. Jennifer miała w sobie ciepłą delikatność, którą go rozgrzewała, i ognisty temperament, stanowiący dlań wyzwanie, a do tego jakiś wewnętrzny blask, który przyciągnął go do niej z coraz większą mocą. - Nie jesteś brzydka. Zachichotała bez złośliwości i pokręciła głową. - Nigdy nie próbuj omotać wybranki swymi gładkimi pochlebstwami, milordzie, bo nie masz nawet cienia szansy na powodzenie! - Jeśli nie mogę biciem zmusić damy do uległości ani czarować jej komplementami - odrzekł Royce, którego uwagę pochłaniały teraz różane usta dziewczyny - to pewnie będę musiał oprzeć się na jedynej umiejętności, jaka mi pozostała... W tym miejscu znacząco zawiesił głos, aż Jenny, dając się zwieść jego słowom, nie mogła już dłużej powściągnąć pełnej fascynacji ciekawości. - O jakiej umiejętności mówisz, panie? Zajrzał jej natychmiast w oczy i odparł z przekornym uśmiechem: - Skromność wzbrania mija nazwać. - Dajmy pokój skromności - zganiła go, tak zaintrygowana, że nawet nie spostrzegła unoszącej się ku jej ramieniu dłoni mężczyzny. - Co potrafisz robić tak dobrze, milordzie, że dama zgodziłaby się ciebie za to poślubić? - Ufam, że potrafię całkiem nieźle - jego dłoń zamknęła się na jej ramieniu - całować. - Całować! - parsknęła wśród śmiechu, a jednocześnie szarpnęła się w tył, zrzucając jego rękę z ramienia. - To nie do wiary, panie, że przechwalasz się przede mną takimi rzeczami! - To wcale nie przechwałki - sprzeciwił się Royce z wyraźną urazą. - Nieraz dawano mi do zrozumienia, że jestem w tym całkiem niezły. Jenny próbowała ze wszystkich sił przybrać surowy i pełen dezaprobaty wyraz twarzy, ale jej wysiłki skończyły się fiaskiem. Usta dziewczyny drżały ze śmiechu na samą myśl o tym, że rycerz, którego zwą „Plagą Szkocji”, jest dumny nie ze swych wyczynów z kopią i mieczem, lecz z pocałunków! - Jak widzę, umiejętność ta bardzo cię śmieszy? - zauważył cierpko. Potrząsnęła głową z takim zapałem, że włosy rozsypały się po ramionach, ale w oczach nadal miała iskierki wesołości. - Chodzi o to... - dodała, tłumiąc śmiech - że nie bardzo mogę to pogodzić z wizerunkiem, do jakiego przywykłam. Bez najmniejszego ostrzeżenia dłoń Royce’a znalazła się za jej ramieniem. Przyciągnął ją mocno ku sobie. - Dlaczego więc sama nie sprawdzisz? - kusił miękko. Jenny próbowała znów się wyszarpnąć. - Proszę nie mówić głupstw, panie! Nie mogłabym. Nie mogę! - Nieoczekiwanie przekonała się, że nie może oderwać wzroku od jego warg. - Chętnie uwierzę na słowo. Z największą ochotą! - Nie, czuję, że muszę ci to udowodnić. - Nie ma potrzeby! - zawołała rozpaczliwie. - Jak mogłabym ocenić takie umiejętności, skoro nikt nigdy przedtem mnie nie całował? Wyznanie to sprawiło tylko, że wydała się Royce’owi jeszcze bardziej pociągająca, gdyż przywykł do towarzystwa kobiet, których miłosne doświadczenie dorównywało jego własnemu. Wargi wygięły mu się w uśmiechu, ale dłoń na ramieniu Jenny zacisnęła się mocniej, nieubłaganie przyciągając ją bliżej, podczas gdy druga sięgnęła do drugiego ramienia. - Nie! - sprzeciwiła się dziewczyna, starając się bezskutecznie wyrwać z jego uścisku. - Nalegam. Zebrała się w sobie w oczekiwaniu na jakiś nieznany rodzaj brutalnej napaści; w gardle uwiązł jej jęk przerażenia, ale już w następnej chwili uświadomiła sobie, że nie ma czego się bać. Poczuła na wargach lekkie muśnięcie gładkich i chłodnych ust. Oszołomiona ucichła, przyciskając ręce do boków i trzymając się sztywno z dala od mężczyzny; przez cały czas pozostawała w absolutnym bezruchu, choć poczuła przyśpieszone bicie serca, kiedy z jednej strony próbowała się przekonać, jak to jest być całowaną, a z drugiej - zachować trzeźwy umysł. Royce zwolnił uchwyt na tyle, że mogła oderwać zaciśnięte wargi od jego ust. - Może nie jestem wcale tak dobry, jak mi się wydawało - oznajmił, starannie ukrywając wszelki ślad rozbawienia. - Mógłbym przysiąc, że głowę miałaś przez cały czas zajętą myślami o czym innym. Wytrącona z równowagi i zaniepokojona, Jenny starała się jednak ze wszystkich sił nie walczyć z nim ani nie zrobić nic takiego, co zerwałoby wątłą nitkę ich świeżo powstałej przyjaźni. - C-co chcesz przez to powiedzieć? - dopytywała się, w pełni świadoma faktu, że lord Claymore układa się teraz obok niej, a po części i pod nią, w jak najbardziej rozpustny sposób, złożywszy głowę na futrach. - Chcę wiedzieć, czy to był właśnie taki pocałunek, o jakim marzą wysoko urodzone damy? - Proszę mnie puścić! - Wydawało mi się, że miałaś mi doradzać, jak zachowywać się zgodnie z oczekiwaniami dobrze urodzonych dam, takich jak ty. - Całujesz bardzo dobrze, milordzie! Dokładnie tak, jak pragną tego damy! - zawołała rozpaczliwie Jenny, ale on tylko przyglądał jej się z miną pełną zwątpienia i nie puszczał. - Jakoś wciąż brak mi pewności siebie - droczył się, obserwując iskierki gniewu, które zaczynały błyskać w tych niewiarygodnie niebieskich oczach. - W takim razie proszę ćwiczyć się na kimś innym! - Niestety, Arik jakoś mnie nie pociąga - odparł Royce i zanim zdołała wtrącić kolejne słowa sprzeciwu, szybko zmienił taktykę. - Ale - rzucił uprzejmie - widzę, że choć nie przeraża cię wizja kar cielesnych, już wiem, jak można cię przestraszyć. - Co masz na myśli? - dopytywała się podejrzliwie. - Mam na myśli to, że w przyszłości, kiedy będę chciał nagiąć cię do swojej woli, po prostu wymuszę posłuszeństwo pocałunkiem. Pocałunki cię przerażają. Perspektywa, że będzie całowana - niewątpliwie w obecności jego ludzi - za każdym razem, kiedy mu się sprzeciwi, nabrała w myślach Jenny przerażającej realności. W nadziei, że przemawiając spokojnie i rozsądnie, zamiast tonem gorączkowego protestu, zdoła odwieść Royce’a od owego pomysłu, rzuciła: - Nie odczuwam strachu, a tylko brak zainteresowania. Z mieszaniną podziwu i rozbawienia zauważył ów nagły taktyczny zwrot, jednak umocnił w nim jedynie zgoła niewytłumaczalną determinację, by sprawdzić, jak dziewczyna zareaguje na jego pieszczoty. - Naprawdę? - wyszeptał miękko, utkwiwszy w jej ustach spojrzenie spod wpół przymkniętych powiek. Mówiąc to, objął dłonią od tyłu głowę Jenny, powoli i nieubłaganie popychając ją w dół, dopóki nie połączyły się ze sobą ich ciepłe oddechy, a wtedy podniósł wzrok i spojrzał jej prosto w oczy. Natarczywe, świadome rzeczy szare spojrzenie całkowicie zawładnęło parą uwodzicielskich, choć przestraszonych niebieskich oczu, a wtedy ostatecznie ściągnął jej usta ku swoim. Wszystkie nerwy Jenny przeszył gwałtowny wstrząs, a oczy zamknęły się odruchowo, kiedy poczuła na ustach ruchy jego warg, dokładnie i władczo badających każdą krzywiznę jej drżących ust. Royce wyczuł, że wargi dziewczyny miękną bezwolnie pod naciskiem jego warg, drżące ramiona poddają się, a po chwili jej piersi spoczęły wreszcie na jego torsie. Przetoczył Jenny na plecy i pochylił się nad nią, pogłębiając pocałunki, a jednocześnie gładząc ją uspokajająco dłonią. Jenny zesztywniała, gdy wtem niespodziewanie uszło z niej całe napięcie i zalała ją fala radosnego uniesienia. Niewinna i nieświadoma, nie znała dotąd tej namiętności, którą budził w niej teraz z rozmysłem i umiejętnie, dała się więc całkowicie zamroczyć, dała się zwieść przeświadczeniu, że ma obok siebie nie prześladowcę, lecz kochanka - żarliwego, delikatnego i przepełnionego pragnieniem. Zalała ją fala czułości, więc - zdławiwszy niemy jęk bezsilnego poddania - otoczyła dłońmi jego szyję, a jej wargi poczęły odpowiadać na pocałunek ze świeżo wzbudzonym zapałem. Usta Royce’a stały się teraz bardziej wymagające, ręka zaś ruszyła niespokojnie w górę kibici dziewczyny, pieszcząc pierś, potem znów ześliznęła się na dół, błyskawicznie rozpięła spinający koszulę pas i wsunęła się pod materiał. Jenny uczuła, że jej nagą pierś głaszcze mocna, szorstka dłoń i w tej samej chwili jej usta zatonęły w niszczycielskim pocałunku. Jęknęła pod wrażeniem tego ataku zmysłów, Royce zaś uczuł gwałtowną eksplozję pożądania, kiedy pierś Jenny pod jego palcami zaczęła nabrzmiewać. Poczuł na wargach gwałtowne westchnienie rozkoszy, które wyrwało się z ust dziewczyny. Konwulsyjnie wczepiła się palcami w jego ramiona i pocałowała głęboko, jakby próbowała oddać mu przyjemność, którą ją obdarzał. Zdumiony i zaskoczony reakcją, która budziła w nim najsłodsze katusze, oderwał wargi od jej ust i spojrzał na zarumienioną Jenny, pieszcząc jej pierś, choć w duchu wmawiał sobie, że już za chwilę da temu spokój. Kobiety, z którymi sypiał, nigdy nie chciały być uwodzone ani traktowane delikatnie. Pragnęły ujętej w ryzy gwałtowności, męskiej siły, stanowiącej część jego legendy. Chciały być zdobywane, ujarzmiane, brane brutalnie, wykorzystywane - przez Czarnego Wilka. Nie potrafił już zliczyć, ile kobiet błagało go w łóżku: „Dręcz mnie!”. Narzucono mu rolę seksualnego zdobywcy, a on godził się z tym przez lata, lecz z coraz częstszymi napadami nudy, a ostatnio nawet obrzydzenia. Powolutku Royce zdjął dłoń z piersi Jenny, nakazując sobie zostawić dziewczynę, skończyć z tym, co robi, i to natychmiast. Wiedział, że jutro niewątpliwie pożałuje, iż pozwolił sprawom zajść aż tak daleko. Ale z drugiej strony, skoro i tak ma żałować, niech już przynajmniej będzie za co. I z jakąś nie do końca sprecyzowaną myślą, by pozwolić im obojgu na jeszcze chwilkę tej przyjemności, jaką odnajdują wspólnie dziś wieczorem, Royce pochylił głowę i pocałował Jenny, rozsuwając jednocześnie poły jej koszuli. Natychmiast opuścił wzrok niżej, napawając się kuszącym obrazem, jaki się przed nim ukazał. Pod jego spojrzeniem drżały cudowne piersi, krągłe i pełne, oraz gładka jak śmietanka skóra, połyskująca w blasku ognia, nietknięta jak świeżo spadły śnieg. Zaczerpnąwszy dla uspokojenia spory haust powietrza, przeniósł spojrzenie z jej piersi na usta, a potem ku owym czarownym oczom, gdy tymczasem dłoń niecierpliwie szarpała jego własną koszulę, odsuwając na boki zawadzające poły, żeby mógł poczuć na nagiej piersi te dwa białe, miękkie wzgórki. Urzeczona do utraty zmysłów gorącymi pocałunkami, spojrzeniami i winem, Jenny wpatrywała się w oszołomieniu w mocny, zmysłowy zarys jego ust, przyglądając się, jak opuszczają się zdecydowanie ku jej wargom. Przymknęła oczy, a świat wokół niej zawirował. Jęknęła z zachwytu, gdy mężczyzna powoli opuszczał się ku niej i wreszcie przycisnął ją swym ciężarem, aż Jenny poczęła wić się pod nim z rozkoszy. Stłumiła w sobie okrzyk rozczarowania, gdyż nagle oderwał usta od jej ust, by już po chwili westchnąć z zaskoczenia, kiedy przeniósł wargi na jej piersi. Opanowało ją poczucie, że za chwilę umrze z nadmiaru cudownych wrażeń, lecz Royce nagle uniósł się na rękach, odrywając pierś od jej piersi. Chłodny powiew powietrza na rozgrzanej skórze częściowo wyrwał Jenny z euforii. Z wysiłkiem otworzyła oczy i zobaczyła, że Royce zawisł nad nią, pieszcząc rozpalonym wzrokiem dwie nabrzmiałe z namiętności piersi. Zdjęła ją nagła panika - spóźniona, letargiczna, gdy napór jego natarczywych ud przeniknął ją dreszczem pożądania. Znów pochylił ku niej twarz, a Jenny, przerażona, że czekała z tym zbyt długo, rozpaczliwie potrząsnęła głową. - Proszę, nie - wydyszała. Ale on i tak już się podnosił, całe jego ciało spięło się nagle, wyraźnie czymś zaalarmowane. I już w ułamek sekundy później przy wejściu dał się słyszeć głos wartownika: - Proszę o wybaczenie, milordzie, nasi ludzie wrócili. Bez jednego słowa Royce podniósł się, szybko doprowadził do porządku swój strój i wypadł energicznie z namiotu. Rozpalona, oszołomiona i zdezorientowana Jenny patrzyła, jak odchodzi. Potem z wolna zaczął jej wracać rozsądek. Targana falami wstydu spojrzała na swoje ubranie w nieładzie i szybko je poprawiła, a potem przeciągnęła dłońmi po zmierzwionych włosach. Wystarczająco źle byłoby, gdyby zmusił ją do uległości, ale przecież nawet nie musiał. Jak urzeczona, sama - rozpustnie, ochoczo - przyczyniła się do własnego uwiedzenia. Szok wywołany tym, co zrobiła - albo prawie zrobiła - wprawił ją w gwałtownie drżenie, a kiedy próbowała zrzucić winę na swego ciemięzcę, sumienie sprzeciwiło się ostro. Poczęła gorączkowo rozmyślać nad tym, co mogłaby powiedzieć albo zrobić, kiedy Royce wróci, bo choć była jeszcze bardzo naiwna, instynktownie wiedziała, że będzie chciał podjąć wątek tam, gdzie im przerwano, a na samą myśl o tym serce zaczynało łomotać w niej ze strachu - nie przed nim, a przed samą sobą. Mijały minuty, potem godziny, aż jej strach zdążył przemienić się w zdumienie, a później - dzięki Bogu - w wyczerpanie. Skulona na futrach, przymknęła oczy, by otworzyć je gwałtownie - pewnie po kilku godzinach - i przekonać się, że stoi nad nią Royce. Ostrożnie obrzuciła wzrokiem ostre, nieugięte rysy mężczyzny, i choć zaspana, zauważyła przecież, że „kochanek” teraz nie wykazuje więcej od niej chęci, by kontynuować zaczęte dzieło. - To był błąd - oznajmił bezbarwnym tonem - nas obojga. I już się więcej nie powtórzy. Była to ostatnia rzecz, jaką Jenny spodziewała się usłyszeć z jego ust, więc kiedy okręcił się na pięcie i żwawo opuścił namiot, doszła do wniosku, że musiał to być z jego strony rodzaj oschłych przeprosin za to, co się stało. Otworzyła usta w niemym zdumieniu, a potem pośpiesznie zamknęła oczy, kiedy do namiotu wszedł Gawin i położył się na swoim wyrku przy wejściu. Rozdział siódmy w świcie namioty zwinięto, a powietrze wypełnił nieustający huk, kiedy pięć tysięcy konnych rycerzy, najemników i służby wyruszyło z doliny, a za nimi potoczyły się ciężkie wozy, jęczące pod brzemieniem bombard, moździerzy, taranów, katapult oraz całego wyposażenia i zapasów koniecznych przy oblężeniu. Dla Jennifer, która jechała obok Brenny, otoczona strażą konnych rycerzy, świat stał się jedną odrealnioną masą hałasu, kurzu i wewnętrznego zamętu. Nie miała pojęcia, dokąd się udaje ani gdzie się znajduje, ani nawet kim sama jest. Wyglądało to tak, jak gdyby cały świat opanowało nagłe poruszenie, a wszyscy jakoś się zmienili. Teraz to Brenna rzucała siostrze uspokajające uśmiechy, podczas gdy Jenny, która miała się za dość bystrą, przekonała się, że wypatruje - że ma nadzieję ujrzeć! - sylwetkę Royce’a Westmorelanda. Widziała go kilkakrotnie, kiedy przejeżdżał obok, ale odniosła wrażenie, że stał jej się obcy. Jadąc na grzbiecie ogromnego czarnego rumaka, przyodziany w złowieszczą czerń od wysokich butów aż po rozwiany na wietrze płaszcz, upięty na potężnych ramionach, wydawał się postacią przytłaczającą i straszną - siejący śmierć mocarz, który zawziął się, by zniszczyć jej rodzinę, jej klan i wszystko, co było jej drogie. Tej nocy leżała obok Brenny i wpatrywała się w gwiazdy, starając się nie myśleć o ohydnej wieży oblężniczej, rzucającej na łąkę swój złowieszczy cień - wieży, którą wkrótce przytoczą pod starodawne mury obronne kasztelu Merrick. Wcześniej, w dolinie, wypatrzyła jej zarys pomiędzy drzewami, ale nie była do końca pewna, co to jest. A może tylko nie chciała, by potwierdziły się jej najgorsze obawy. Teraz nie mogła myśleć o niczym innym i przekonała się, że rozpaczliwie czepia się w myślach przewidywań Brenny, która twierdziła, że król Jakub z pewnością wyśle posiłki na pomoc walczącemu klanowi Merrick. A przez cały ten czas jakaś drobna cząstka umysłu Jenny nie chciała przyjąć do wiadomości tego, że w ogóle odbędzie się jakaś walka. Może dlatego, że trudno jej było pojąć, iż mężczyzna, który całował ją i pieścił z taką namiętną czułością, naprawdę mógłby się odwrócić i z zimną krwią, bez emocji, wymordować jej rodzinę i klan. Gdzieś w głębi swego czułego, naiwnego serca, Jenny nie wierzyła, że człowiek, który droczył się i śmiał z nią poprzedniego wieczora, byłby do tego zdolny. Z drugiej znów strony, ciężko jej przyszło uwierzyć, że ten wczorajszy wieczór w ogóle nastąpił. Wczoraj wieczorem ten mężczyzna jawił się czułym, przekonującym, mile natarczywym kochankiem. Dziś był kimś obcym, kto potrafił całkowicie zapomnieć o jej istnieniu. Royce wcale nie zapomniał o jej istnieniu - nawet podczas drugiego dnia ich podróży. Wspomnienia o tym, jak trzymał ją w ramionach, o oszałamiającej słodyczy jej pocałunków i delikatnych pieszczot, nie dawały mu zasnąć przez dwie noce z rzędu. A przez cały wczorajszy dzień, kiedy jeździł wzdłuż kolumn swoich żołnierzy, łapał się na tym, że wypatruje Jenny. Nawet teraz, gdy jechał na czele wojska i mrużąc oczy spoglądał w słońce, żeby oszacować w przybliżeniu godzinę, jej melodyjny śmiech wciąż pobrzmiewał gdzieś na krańcach jego świadomości. Potrząsnął głową, jakby chciał się go pozbyć, a tu nagle Jenny znów patrzyła nań z tym swoim przekornym uśmiechem... „A jak sądzisz, dlaczego się nie ożeniłem?” - pytał ją na nowo. „Bo nie poprosiła cię o rękę żadna odpowiednia dama?” - przekomarzała się zabawnie. Znów słyszał jej stłumiony śmiech, kiedy usiłowała przybrać karcący wyraz twarzy: „Nigdy nie próbuj omotać wybranki swymi gładkimi pochlebstwami, milordzie, bo nie masz nawet cienia szansy na powodzenie...”. „Opierając się na własnym doświadczeniu, milordzie, mogę jedynie zakładać, że przełożyłbyś ją sobie przez kolano i biciem próbował wymusić zgodę...”. Nie mógł uwierzyć, że jedna naiwna szkocka dziewczyna mogła mieć tyle odwagi i ducha. Royce próbował sobie wmawiać, że przyczyną tej ciągle narastającej fascynacji, tej obsesji na punkcie młodej branki, jest pożądanie, jakie rozpaliła w nim dwa dni temu, lecz sam dobrze wiedział, iż nie tylko żądza sprawiła, że czuł się jak urzeczony: w przeciwieństwie do większości przedstawicielek swej płci Jennifer Merrick ani nie odpychała, ani nie podniecała myśl, że znalazła się w łóżku z człowiekiem, którego imię wszystkim kojarzyło się z niebezpieczeństwem i śmiercią. Nieśmiały, namiętny odzew, jaki obudził w niej tamtego wieczoru, nie miał nic wspólnego ze strachem; narodził się z czułości, a potem z pożądania. To oczywiste, że znała wszystkie krążące o nim plotki, a przecież poddawała się jego pieszczotom z niewinną słodyczą. I to właśnie dlatego nie potrafił wypędzić jej z myśli. A może, pomyślał ponuro, po prostu oszukiwała samą siebie, że pomimo złej sławy jest on taki sam jak cnotliwi, pełni galanterii rycerze bez skazy z jej marzeń? Owa możliwość - że czułość i namiętność Jenny mogła wynikać z naiwnych, dziewczęcych złudzeń - była mu tak wstrętna, że Royce w złości odepchnął od siebie wszystkie myśli o swej zakładniczce i twardo postanowił, że o niej zapomni. W południe, kiedy Jennifer przysiadła na trawie obok Brenny, żeby zjeść swój dzienny przydział łykowatego mięsa i czerstwego chleba, uniósłszy wzrok, ujrzała przed sobą Arika, który szedł wielkimi krokami w ich stronę. Zatrzymał się tuż przed nią i stanąwszy na szeroko rozstawionych nogach, rzucił zwięźle: - Chodź! Jenny przywykła już do tego, że jasnowłosy olbrzym z najwyższą niechęcią wypowiada więcej słów niż to absolutnie niezbędne, toteż wstała bez słowa. Brenna także zaczęła się podnosić, kiedy Arik powstrzymał ją, unosząc dłoń. - Ty - nie. Zacisnąwszy rękę na łokciu Jenny, przemaszerował z nią obok setek mężczyzn, którzy także przysiedli na trawie, by spożyć swój spartański posiłek, a potem pociągnął ją w stronę przydrożnego lasku, przystając w miejscu, gdzie za drzewami trzymali wartę rycerze z drużyny Royce’a. Sir Godfrey i sir Eustace rozstąpili się przed nią, a ich zwykle miłe twarze przyoblekła teraz kamienna srogość, Arik zaś pchnął ją lekko naprzód, tak że prawie się przewróciła, wpadając na niewielką polankę. Jej ciemięzca siedział na murawie z kolanem podciągniętym w górę, szerokie ramiona wsparł o powalony wiatrem pień i przyglądał się Jenny w milczeniu. Dzień był ciepły, więc zdjął czarny płaszcz i miał na sobie tylko prostą, brązową tunikę, grube, brązowe spodnie i wysokie buty. Wcale nie przypominał wczorajszego demona śmierci i zniszczenia, Jenny zaś poczuła niedorzeczny przypływ szczęścia na myśl, że nie zapomniał o jej istnieniu. Duma jednakże nie pozwoliła jej okazać po sobie podobnych emocji. Ponieważ dziewczyna nie miała pewności, jak powinna się czuć albo zachowywać, stała teraz w miejscu i nawet zdołała znieść jego wzrok, dopóki to przedłużające się milczenie nie wytrąciło jej w końcu z równowagi. Starając się zachować niezobowiązujący i uprzejmy ton, zagadnęła: - Sądzę, iż pragnąłeś czegoś ode mnie, panie? Z niewiadomych przyczyn to pytanie wzbudziło w jego oczach ironiczne błyski. - Nie mylisz się. Zbita z tropu jego dziwnym, szyderczym tonem, odczekała chwilę, po czym zapytała: - A czego? - Oto jest pytanie. - Czy my... czy my prowadzimy rozmowę? - poirytowała się w końcu Jenny, a ku jej całkowitemu zmieszaniu Czarny Wilk odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął gromkim śmiechem, którego głęboki gardłowy dźwięk potoczył się echem po całej polance. Twarz dziewczyny przedstawiała obraz uroczego zażenowania, więc Royce spoważniał, litując się nad jej niewinnością, która jednocześnie pobudzała go do śmiechu i rozpalała pożądanie znacznie większe niż dwie noce temu. Wskazał gestem rozciągnięty na murawie biały obrus, na którym leżały kawałki tego samego niesmacznego mięsa i chleba, który jadła przedtem, a do tego kilka jabłek i kawałek sera. Wyjaśnił cicho: - Lubię twoje towarzystwo. Pomyślałem też, że będzie ci przyjemniej jeść tutaj ze mną niż na otwartym polu w otoczeniu tysięcy żołnierzy. Czy się myliłem? Gdyby nie powiedział, że lubi jej towarzystwo, Jenny pewnie uświadomiłaby go, że tkwi w głębokim błędzie, ale nie była odporna na ten głęboki, zniewalający głos, który mówił wyraźnie, że tak naprawdę Royce’owi jej brakowało. - Nie - odrzekła, lecz z powodu zarówno dumy, jak i przezorności nie usiadła w pobliżu niego. Wziąwszy z obrusa błyszczące czerwone jabłko, przycupnęła na zwalonym pniu, poza zasięgiem ramion mężczyzny niemniej już po kilku pierwszych minutach niezobowiązującej rozmowy całkowicie się rozluźniła i czuła dziwnie beztroska. Nawet nie przyszło jej do głowy, że to wynik przemyślnych starań Royce’a, by poczuła się całkowicie wolna od jego awansów i żeby zapomniała o nagłym i mało delikatnym końcu ich wczorajszej intymności - po to, by nie odepchnęła go odruchowo przy następnej próbie. Royce dokładnie wiedział, co robi i w jakim celu, lecz wmawiał sobie, że jeśli jakimś cudem uda mu się utrzymać ręce z dala od tej dziewczyny, dopóki nie odeśle jej do ojca lub do króla, jego wysiłki nie pójdą wcale na marne, bo oto czeka go przyjemny i cokolwiek przedłużony posiłek na zacisznej polance. Kilka minut później, w samym środku jakiejś ogólnej kwestii związanej z rycerstwem, przekonał się, że niemal z zazdrością myśli o jej byłym konkurencie. - A skoro mowa o rycerzach - wtrącił z nagła - to co się stało z twoim? Wbiła zęby w jabłko z nieodgadnionym wyrazem twarzy. - Z jakim moim? - Z twoim rycerzem - pośpieszył z wyjaśnieniem. - Z Balderem. Jeśli ojciec przychylał się do tego małżeństwa, to jak udało ci się zniechęcić tego starca, żeby więcej nie nalegał? Pytanie to wyraźnie wprawiło ją w zakłopotanie, więc tak jakby chcąc zyskać na czasie i odpowiednio ułożyć odpowiedź, podciągnęła pod brodę długie, zgrabne nogi i objąwszy je ramionami, wsparła się na nich podbródkiem, podnosząc na Royce’a niebieskie, roześmiane oczy. Przyszło mu do głowy, że Jenny na tym pniu wygląda niesłychanie pociągająco - urocza leśna nimfa z długimi, kręconymi włosami, przyodziana w chłopięcy stój. Nimfa leśna?! Jeszcze chwila, a zacznie układać sonety na cześć jej urody - a to by się ucieszył jej tatuś, nie mówiąc o tym, jakie wybuchłyby plotki na obu panujących dworach! - Czy to pytanie jest dla ciebie za trudne? - odezwał się szorstkim głosem, niezadowolony z siebie. - Czy mam spróbować ująć to prościej? - Masz, panie, ogromnie niecierpliwą naturę! - odrzekła surowo, zupełnie niezrażona jego tonem. Słowom tym towarzyszyło pełne przygany spojrzenie wielkiej damy, a Royce wbrew sobie zaśmiał się ubawiony. - Racja - przyznał, uśmiechając się wesoło do tej niesłychanej kobiety-dziecka, która śmiała wytknąć mu niedostatki charakteru. - A teraz powiedz mi, dlaczego Balder się wycofał? - Dobrze więc, lecz niezbyt to dwornie z twojej strony pytać mnie o sprawy jak najbardziej osobistej natury - że nie wspomnę o tym, iż straszliwie żenujące. - Żenujące dla kogo? - dopytywał się Royce, nie zwracając najmniejszej uwagi na jej połajanki. - Dla ciebie czy dla Baldera? - Ja byłam zażenowana. Lord Balder zaś oburzony. Bo widzisz, milordzie - zaczęła wyjaśniać z łagodnym uśmiechem - nigdy przedtem go nie widziałam, póki nie przyjechał do Merrick, żeby podpisać umowę małżeńską. To było straszne doświadczenie - dodała z miną po części rozbawioną, po części przerażoną. - Co się stało? - Musisz przez cały czas pamiętać, panie, że byłam wtedy naiwna jak każda czternastolatka, a głowę miałam pełną marzeń o cudownym młodym rycerzu, którego żoną zostanę. Dokładnie wiedziałam, jak powinien wyglądać - dodała z żałosnym uśmiechem, wracając myślą do tamtych wyobrażeń. - Miał być jasnowłosy, młody i rzecz jasna, pięknego oblicza. I mieć niebieskie oczy oraz książęcą postawę. Miał być też potężny, na tyle mocny, by obronić nasze posiadłości dla dzieci, które będziemy kiedyś mieć. - Zerknęła na Royce’a z cierpką miną. - Takie właśnie żywiłam sekretne nadzieje, a trzeba przyznać, że ani mój ojciec, ani bracia nie powiedzieli nic, co kazałoby mi sądzić, że lord Balder może wyglądać inaczej. Royce ściągnął brwi, bo przez myśli przemknął mu obraz starego, wymuskanego lorda Baldera. - Tak więc wchodziłam oto do wielkiej sali zamku Merrick, spędziwszy godziny na ćwiczeniu odpowiedniego kroku w swojej komnacie... - Ćwiczyłaś odpowiedni krok? - powtórzył Royce tonem rozbawienia i niedowierzania zarazem. - Ależ oczywiście - odrzekła wesoło Jennifer. - Widzisz, pragnęłam ukazać się memu przyszłemu panu jako idealna dama. Tak więc nie chciałam wpaść do sali jak burza, żeby nie wydać się zanadto gorliwa, nie chciałam też iść zbyt wolno, żeby nie wyglądać na niechętną. To był dla mnie ogromny dylemat - sama decyzja, jak mam iść, nie mówiąc już nic o tym, jak się ubrać. W desperacji zwróciłam się o radę do swoich przybranych braci, Alexandra i Malcolma, chcąc uzyskać od nich męską opinię. William, który jest kochanym chłopcem, akurat towarzyszył wtedy na przejażdżce mojej macosze. - Ale przecież musieli chyba ostrzec cię, jak wygląda Balder? Jej spojrzenie mówiło wyraźnie, że nie, lecz mimo to Royce nie był przygotowany na gwałtowne ukłucie żalu, jakie odczuł, kiedy zaprzeczyła, potrząsając głową. - Wręcz przeciwnie. Alexander oświadczył, że obawia się, iż suknia, jaką wybrała dla mnie macocha, jest zbyt prosta. Nalegał, żebym włożyła zieloną i wzięła też perły matki. I tak właśnie zrobiłam. Malcolm zasugerował, że powinnam mieć przy pasku wysadzany klejnotami sztylet, żeby nie dać się zaćmić olśniewającej prezencji mego przyszłego małżonka. Alex uznał także, że moje włosy wyglądają zbyt pospolicie z tym swoim kolorem marchewki, więc powinnam okryć je złotym welonem i przewiązać sznurem szafirów. Potem, kiedy już ubrałam się tak ku ich całkowitej satysfakcji, pomogli mi ćwiczyć właściwy chód... - Jak gdyby lojalność wzbraniała jej odmalowywać ów niepochlebny obraz braci, uśmiechnęła się promiennie i dodała łagodnie: - Natrząsali się ze mnie, oczywiście, jak to zwykle chłopcy żartują ze swoich sióstr, ale ja byłam zbyt pogrążona w marzeniach, żeby to zauważyć. Royce dojrzał za jej słowami całą smutną prawdę i bez trudu rozpoznał okrutnie złośliwy zamysł. Nagle zdjęła go nieodparta ochota, żeby rozkwasić pięścią twarze obu braciom - ot tak, dla żartu. - Tak bardzo przejmowałam się, żeby wszystko było tak jak trzeba - mówiła teraz z twarzą doskonale radosną, jakby śmiała się sama z siebie - że na spotkanie ze swoim narzeczonym zeszłam dość późno. Kiedy w końcu się zjawiłam, przeparadowałam przez całą salę w najwłaściwszym tempie, na nogach uginających się nie tylko ze zdenerwowania, ale i pod ciężarem wszystkich tych pereł, rubinów, szafirów i złotych łańcuchów, jakie ponakładałam na szyję, ręce i talię. Szkoda, że nie mogłeś zobaczyć, panie, jaką minę miała moja nieszczęsna macocha, widząc mnie w tym stroju. Przedstawiałam sobą dość jaskrawy obrazek, zapewniam - roześmiała się Jenny, radośnie nieświadoma powstrzymywanego gniewu, jaki narastał w Roysie, gdy ciągnęła swoją opowieść. - Macocha powiedziała mi później, że wyglądałam jak skarbiec na dwóch nogach - zachichotała. - Nie mówiła tego złośliwie - dodała pośpiesznie, kiedy dostrzegła mroczne spojrzenie swego słuchacza. - Właściwie to nawet mi współczuła. Dziewczyna zamilkła, a Royce ponaglił ją pytaniem: - A twoja siostra, Brenna? Co ci powiedziała? Oczy Jennifer rozświetliły się czułością. - O, Brenna zawsze mówi o mnie dobrze, bez względu na to, co głupiego lub szokującego zrobię. Powiedziała, że błyszczałam jak słońce, księżyc i gwiazdy. - Parsknęła śmiechem i popatrzyła na Royce’a oczyma rozjarzonymi wesołością. - I tak rzeczywiście było - to znaczy, błyszczałam. Obrzucił ją uważnym spojrzeniem i odezwał się głosem szorstkim od uczuć, których ani nie rozumiał, ani nie umiał powstrzymać: - Niektóre kobiety nie potrzebują klejnotów, żeby błyszczeć, i ty do nich należysz, Jennifer. Aż otworzyła usta ze zdumienia. - Czy to miał być komplement? Zirytowany do głębi, iż doprowadziła go do tego, że prawi jej gładkie słówka, Royce wzruszył ramionami i odparł krótko: - Jestem żołnierzem, a nie poetą, Jennifer. Po prostu stwierdzałem fakt. Mów dalej. Zawstydzona i skonfundowana, zawahała się, a potem wzruszyła w duchu ramionami na tę niezrozumiałą zmienność nastrojów. Odgryzła kolejny kawałek jabłka, a potem rzekła niefrasobliwym tonem: - Tak czy owak, lord Balder nie podziela waszego braku zainteresowania dla klejnotów. Prawdę mówiąc - dodała ze śmiechem - oczy omal nie wyskoczyły mu z orbit, tak był urzeczony moim blaskiem. W istocie tak go olśniło wulgarne widowisko, jakie z siebie zrobiłam, że ledwie przemknął wzrokiem po mojej twarzy, zanim oświadczył ojcu: „Biorę ją”. - I tak po prostu już byliście zaręczeni? - zapytał Royce, marszcząc brwi. - Nie „tak po prostu”, bo omal nie padłam bez zmysłów, kiedy ujrzałam twarz mego wyśnionego „ukochanego”. William zdążył mnie złapać, zanim osunęłam się na podłogę, i pomógł mi dobrnąć do ławy przy stole, lecz nawet kiedy już usiadłam i zaczęłam odzyskiwać zmysły, nie mogłam oderwać wzroku od oblicza lorda Baldera! Nie dość, że był starszy od mojego ojca, to jeszcze chudy jak patyk, a do tego miał... ee... - zawiesiła głos, po czym dodała niepewnie: - Nie powinnam opowiadać reszty. - Opowiedz wszystko - rozkazał Royce. - Wszystko? - powtórzyła znękana. - Dokładnie. - Dobrze więc - westchnęła - ale to nie będzie piękna historia. - A więc cóż takiego miał Balder? - ponaglił ją Royce. - No cóż, miał na głowie... - ramiona zadrgały jej w gwałtownym przypływie wesołości i wykrztusiła w końcu: - ...cudze włosy! Z piersi Royce’a wydobyły się pokłady głębokiego, dźwięcznego śmiechu, który przyłączył się do melodyjnego śmiechu Jennifer. - Ledwie udało mi się wrócić do równowagi po tym odkryciu, kiedy zauważyłam na jego talerzu najdziwaczniejszą potrawę, jaką kiedykolwiek widziałam. Wcześniej, gdy moi bracia pomagali mi wybrać odpowiedni strój, słyszałam, iż żartują między sobą, jak to lord Balder życzy sobie przy każdym posiłku karczochów. Uświadomiłam sobie, że ta kupka dziwnych, smażonych roślin na talerzu mego konkurenta to muszą być owe karczochy. I one właśnie doprowadziły w końcu do tego, że wygnano mnie z sali, a narzeczony się rozmyślił. Royce, który zgadł już, dlaczego lord Balder spożywał potrawę, wzmagającą męską potencję, miał spore problemy z zachowaniem powagi. - Co się stało? - No cóż, byłam bardzo zdenerwowana - a właściwie przybita - perspektywą poślubienia tak okropnego mężczyzny. Prawdę mówiąc, przypominał postać z dziewczęcych koszmarów, a nie z dziewczęcych snów, więc kiedy przyglądałam mu się przy stole, odczuwałam nieprzystającą damie ochotę, by zakryć dłońmi oczy i zanieść się płaczem jak niemowlę. - Ale tego nie zrobiłaś, rzecz jasna - odgadł Royce z uśmiechem, przypominając sobie niezłomny hart ducha dziewczyny. - Nie, chociaż już chyba lepiej byłoby, gdybym tak właśnie zrobiła - przyznała z uśmiechem, któremu towarzyszyło westchnienie. - Zrobiłam bowiem coś znacznie gorszego. Nie mogłam znieść jego widoku, więc skupiłam się na tych karczochach, bo nie widziałam ich nigdy przedtem. Patrzyłam, jak pochłania je łapczywie i zastanawiałam się, co to właściwie jest i czemu on je tak zjada. Malcolm zauważył, że się przyglądam, więc wyjaśnił mi, po co lord Balder objada się karczochami. I to właśnie sprawiło, że zaczęłam z początku chichotać... - Niebieskie oczy wypełniły się niepowstrzymaną wesołością, a ramiona Jenny trzęsły się bezradnie, kiedy ciągnęła dalej: - Z początku udawało mi się z tym ukryć, potem musiałam przycisnąć do ust chusteczkę, lecz ogarnęła mnie tak niepowstrzymana ochota do śmiechu, że wkrótce śmiałam się na cały głos i to tak zaraźliwie, że rozśmieszyłam nawet biedną Brennę. Kiedy z tego wszystkiego dostałyśmy w końcu spazmów, ojciec wygonił nas obie z sali. - Podnosząc na Royce’a rozbawiony wzrok, parsknęła: - Karczochy! Słyszałeś, panie, kiedyś coś równie niedorzecznego? Z ogromnym wysiłkiem woli Royce zdołał przybrać zdziwiony wyraz twarzy. - Nie wierzysz, że karczochy wpływają korzystnie na męską sprawność? - Ja... no... - Jennifer spłonęła rumieńcem, bo w końcu uświadomiła sobie, jak mało odpowiedni temat porusza, ale było już za późno, żeby się wycofywać, poza tym nurtowała ją ciekawość. - A ty, milordzie? - Oczywiście, że nie! - odparł Royce z kamienną twarzą. - Każdy wie, że to orzechy i pory wpływają korzystnie na te sprawy. - Orzechy i... - wyrwało się skonfundowanej Jenny, zanim lekkie drgnienie ramion Royce’a zdradziło powstrzymywaną wesołość. Pokręciła z wyrzutem głową. - Tak czy owak, lord Balder doszedł do wniosku, całkiem słusznego, że nie ma na ziemi dość klejnotów, za które opłaciłoby mu się wziąć mnie za żonę. Kilka miesięcy później popełniłam kolejne niewybaczalne głupstwo - dodała, patrząc na Royce’a znacznie poważniej - więc mój ojciec doszedł do wniosku, że przyda mi się mocniejsza ręka niż nadzór macochy. - A jakie „niewybaczalne głupstwo” popełniłaś tym razem? Dziewczyna gwałtownie spoważniała. - Publicznie wezwałam Alexandra, by cofnął oszczerstwa, jakie o mnie opowiadał albo potykał się ze mną na udeptanej ziemi - na miejscowym turnieju, jaki co roku odbywa się w pobliżu Merrick. - A on odmówił - dopowiedział Royce z czułą powagą. - Oczywiście. W przeciwnym razie okryłby się hańbą. Byłam przecież dziewczyną, a do tego miałam dopiero czternaście lat, a on dwadzieścia. Ja jednak nie dbałam wiele o jego dumę, bo był... niezbyt miły - dodała oględnie, ale w tych dwóch słowach krył się cały potężny ładunek cierpienia. - Czy zdołałaś w końcu pomścić swój honor? - zapytał Royce, czując w piersi nieznany sobie bolesny ciężar. Przytaknęła skinieniem głowy i obdarzyła go żałosnym uśmiechem. - Wbrew zakazom ojca, który zabronił mi się nawet zbliżać do miejsca, gdzie odbywał się turniej, przekonałam naszego zbrojmistrza, żeby dał mi zbroję Malcolma i w dzień potyczek, nie mówiąc nikomu, kim jestem, wyjechałam na pole i stanęłam naprzeciw Alexandra, który często wyróżniał się w szrankach. Royce poczuł, że krew zastyga mu w żyłach na samą myśl o tym, że ta dziewczyna galopowała naprzeciwko dorosłego mężczyzny, uzbrojonego w kopię. - Miałaś szczęście, że tylko wyrzucił cię z siodła, bo mogłaś zginąć na miejscu. Zachichotała cichutko. - To Alexander wyleciał z siodła. Royce wpatrywał się w nią, nic zgoła nie rozumiejąc. - Ty wysadziłaś go z siodła? - Poniekąd - odparła z łobuzerskim uśmiechem. - Bo kiedy tylko uniósł kopię, żeby mnie zaatakować, szybko podniosłam przyłbicę i wystawiłam do niego język. - A po chwili zaskoczonego milczenia, zanim Royce zdążył ryknąć gromkim śmiechem, dodała szybko: - Zsunął się z siodła. Poza małą polanką rycerze i giermkowie, łucznicy i słudzy zastygli na chwilę przy wykonywanych czynnościach, kiedy ponad drzewami zagrzmiał śmiech lorda Claymore’a. Odzyskawszy wreszcie oddech, Royce spojrzał na dziewczynę z czułym i pełnym podziwu uśmiechem. - To była doskonała strategia. Ja sam od razu pasowałbym cię na rycerza. - Ojciec nie wykazał aż tyle entuzjazmu - odrzekła bez śladu goryczy. - Sprawność Alexa w szrankach była przedmiotem dumy całego naszego klanu, a tego jakoś nie wzięłam przedtem pod uwagę. Zamiast z miejsca pasować mnie na rycerza, ojciec spuścił mi solidne lanie, na które najpewniej sobie zasłużyłam. A potem odesłał mnie do klasztoru. - Gdzie trzymali cię przez całe dwa lata - podsumował Royce głosem przepełnionym niezgrabną czułością. Jenny patrzyła nań z tej niewielkiej odległości, jaka ich dzieliła, a w jej głowie zaczęło się powoli objawiać zadziwiające odkrycie. Ten człowiek, którego ludzie zwali bezlitosnym, brutalnym barbarzyńcą, był w rzeczywistości kimś zupełnie innym. Ten mężczyzna potrafił serdecznie współczuć młodej, głupiutkiej dziewczynie - widziała to wyraźnie w złagodniałych rysach jego twarzy. Jak zaczarowana przyglądała się, gdy wstawał; nie mogła oderwać wzroku od hipnotycznych, srebrzystoszarych oczu Royce’a. Widziała, że zbliżał się do niej zdecydowanym krokiem i nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, także się podniosła. - Myślę - szepnęła podnosząc ku niemu twarz - że legenda kłamie. Wszystkie te rzeczy, które ludzie wygadują o tobie, panie, to nieprawda - szeptała miękko, pięknymi oczyma przeszukując jego twarz, jakby potrafiła zajrzeć mu do samej duszy. - To prawda - sprzeciwił się krótko, kiedy przez myśl przemknęły mu niezliczone krwawe walki, jakie stoczył, z całą niesamowitą brzydotą pól bitewnych usłanych trupami towarzyszy i wrogów. Jenny nie miała pojęcia o owych ponurych wspomnieniach, a jej czułe serce nie chciało przyjąć do wiadomości wyznanej przezeń winy. Wiedziała tylko, że ma przed sobą mężczyznę, który z bólem i smutkiem spoglądał na swego martwego konia; człowieka, któremu przed chwilą usta zadrgały współczuciem z powodu głupiej historyjki o przebieraniu się dla podstarzałego rycerza, jaką mu opowiedziała. - Nie wierzę - mruknęła. - Lepiej uwierz! - przestrzegł ją Royce. Pragnął jej po części i dlatego, że kiedy jej dotykał, nie narzucała mu roli bestialskiego zdobywcy, jednak równą niechęcią zdejmowała go myśl, że mogłaby się oszukiwać, widząc go w roli rycerza bez skazy i w lśniącej zbroi. - Przeważnie to prawda - dodał kategorycznym tonem. Jenny uświadomiła sobie mgliście, że Royce wyciąga ku niej ręce; poczuła, że długie palce zamykają się na jej ramionach jak aksamitne kajdany, przyciągając ją coraz bliżej, zobaczyła, że jego usta opuszczają się ku niej. A kiedy tak wpatrywała się w te półprzymknięte, zmysłowe oczy, jakiś ostrzegawczy głos w środku zakrzyknął, że wkracza na głęboką wodę. Przerażona Jenny w ostatniej chwili odwróciła twarz, zanim ich wargi się zetknęły, oddech zaś przyśpieszył gwałtownie jak po biegu. Niezniechęcony Royce ucałował wobec tego jej skroń, a potem przesunął ciepłymi wargami po policzku, przyciągając ją bliżej do siebie, i musnął ustami wrażliwą szyję, aż Jenny poczuła się dziwnie miękko. - Nie - wyszeptała drżącym głosem i odsunęła twarz jeszcze bardziej, gdy tymczasem, szukając oparcia, nieświadomie złapała za przód jego kaftana, bo zakręciło jej się w głowie. - Proszę - szeptała, kiedy głaskał ją po plecach, wzbudzając w niej dreszcz pragnienia. - Proszę, przestań - wyrzuciła z siebie boleśnie. Royce zanurzył dłoń w gęstych włosach Jenny i ustami pochwycił jej wargi w żarłocznym pocałunku, którym wysłał ją wprost w gorący mrok, gdzie nie liczyło się nic oprócz jego ust i doświadczonych dłoni. Zatraciła się zupełnie w tych namiętnych doznaniach, przesunęła dłońmi po jego piersi, oplotła ramionami kark i poddała się całkiem przyjemności, ciesząc się w duchu z jęku, jaki wydał z siebie ten mężczyzna. Kiedy wreszcie oderwał usta od jej ust, nadal trzymał ją przyciśniętą do piersi, wznoszonej szorstkim i szybkim oddechem. Z zamkniętymi oczyma, z ramionami splecionymi na jego szyi przycisnęła twarz do mocno bijącego serca mężczyzny i zawisła nagle między absolutnym spokojem a dziwną, nieprzytomną radością. Dwukrotnie sprawił, że przeżywała rzeczy cudowne, przerażające, podniecające. Ale dziś dzięki niemu doznała czegoś jeszcze innego: sprawił, że poczuła się potrzebna, chciana i doceniona, a za tym właśnie rozpaczliwie tęskniła, odkąd pamiętała. Musnęła policzkiem miękką, brązową tkaninę i nawet od zwykłego dotknięcia jego ubrania zakręciło jej się gwałtownie w głowie. W końcu zdołała jednak odchylić się do tyłu i popatrzeć na niego. W oczach koloru dymu tliła się namiętność. Cicho i bez nacisku powiedział: - Pragnę cię. Tym razem nie mogło być żadnych wątpliwości, co miał na myśli, a ona wyszeptała swoją odpowiedź zupełnie bez namysłu, tak jakby narodziła się w jej sercu, nie w głowie: - Czy aż tak, żeby mi dać słowo, że nie zaatakujesz Merrick? - Nie. - Wyrzekł to słowo tonem zupełnie pozbawionym emocji, bez wahania, bez żalu czy nawet irytacji - odmówił tak łatwo, jak odmówiłby dania, które mu nie smakowało. To jedno słowo spadło na nią jak strumień lodowatej wody; Jenny odsunęła się, a jego ręce opadły. Oszołomiona ze wstydu i szoku, przygryzła mocno wargę i odwróciła się, odruchowo poprawiając ubranie i włosy, choć tak naprawdę miała ochotę uciec pędem z tego lasu - od wszystkiego, co się tutaj zdarzyło - zanim udławi się od powstrzymywanych łez. Nie chodziło nawet o to, że nie chciał tego, co mu ofiarowała. Nawet teraz, w całym swoim żalu i nieszczęściu, uświadamiała sobie, że jej prośba była głupia - niedorzeczna i szalona. Zabolało ją jednak nieznośnie grubiaństwo i łatwość, z jaką odrzucił wszystko, co zamierzała mu oddać - swój honor, dumę, swoje ciało - wszystko, w co nauczono ją wierzyć i cenić. Ruszyła już z powrotem, kiedy powstrzymał ją głos Claymore’a. - Jennifer - oznajmił kategorycznym, władczym tonem, którego zaczynała już nienawidzić - przez resztę drogi będziesz jechała obok mnie. - Wolałabym nie - odrzekła stanowczo, nawet się nie odwracając. Wolałaby się utopić, niż okazać mu, jak bardzo ją zranił, dodała więc po chwili: - Chodzi o twoich ludzi, panie. Spałam wprawdzie w twoim namiocie, ale zawsze był z nami Gawin. Jeśli będę jadać z tobą, a potem i jechać... mogą opacznie to sobie tłumaczyć. - Nie ma znaczenia, co myślą moi ludzie - odparł Royce, ale to nie do końca była prawda i dobrze o tym wiedział. Traktując otwarcie Jenny jako swego „gościa”, gwałtownie tracił autorytet u zmęczonych, lojalnych ludzi, którzy bili się u jego boku. A przecież nie cała jego armia walczyła jedynie powodowana lojalnością. Między najemnikami byli złodzieje i mordercy, którzy szli za nim, bo zapewniał im strawę oraz dlatego, że obawiali się konsekwencji nieposłuszeństwa. Rządził nimi za pomocą stanowczości i siły. Ale czy to lojalni rycerze, czy zwykli najemnicy, wszyscy wierzyli, że Royce ma prawo, a nawet obowiązek, cisnąć na ziemię swą brankę, wykorzystać jej ciało i poniżyć ją tak, jak każdego wroga. - Oczywiście, że nie ma znaczenia - powiedziała gorzko Jenny, do której dotarło teraz z całą mocą, jak upokarzająco poddała się jego objęciom. - To nie ciebie, panie, okryją hańbą, tylko mnie. Spokojnie, acz ostatecznym tonem oznajmił: - Będą myśleć, co im się żywnie podoba. Kiedy wrócisz do swojego konia, każ eskorcie, żeby przyprowadziła cię na czoło kolumny. Bez jednego słowa Jenny rzuciła mu spojrzenie pełne głębokiej pogardy i nienawiści, uniosła podbródek i opuściła polankę, nieświadomie kołysząc biodrami z iście królewskim wdziękiem. Pomimo że przed odejściem patrzyła nań tylko przez sekundę, zdołała dostrzec w jego oczach dość szczególne światło i bliżej nieokreślony uśmiech, czający się w kącikach ust. Nie miała pojęcia, co mogło się za tym kryć, wiedziała tylko, iż ten uśmiech pogłębił jej wściekłość, która wreszcie całkowicie wyparła uczucie żalu. Gdyby Stefan Westmoreland albo sir Eustace, albo sir Godfrey byli na miejscu i widzieli ów uśmiech, mogliby powiedzieć Jenny, co on zwiastował, lecz takie wyjaśnienie tylko jeszcze bardziej wytrąciłoby ją z równowagi. Royce Westmoreland wyglądał teraz dokładnie tak jak wtedy, kiedy szykował się do szturmu na jakiś szczególnie dumny i pożądany zamek, który miał zdobyć i uznać za swój. Oznaczało to, że nie zniechęcą go ani opór, ani przeciwności losu. Uśmiech ten oznaczał, że już snuje przyjemne myśli o zwycięstwie. Czy żołnierze zdołali wypatrzyć przez zarośla ich uściski, czy też dlatego, że słyszeli, jak się razem śmiali, w każdym razie Jenny, wracając do swego wierzchowca narażona była na szydercze spojrzenia i znaczące uśmieszki, które przeszły wszystko, co zmuszona była znieść od chwili porwania. Royce wyszedł bez pośpiechu z lasu i zerknął na Arika. - Ona pojedzie z nami. Podszedł do konia, przytrzymywanego przez Gawina, a wszyscy rycerze natychmiast ruszyli ku własnym wierzchowcom i wskoczyli na siodła z łatwością ludzi, którzy pół życia spędzili na końskim grzbiecie. Za nimi ustawiła się zaraz cała armia, posłuszna rozkazowi, zanim jeszcze został wydany. Branka jednakże zdecydowała jawnie zignorować rozkaz, który został wydany, i nie pojawiła się na czele kolumny, kiedy ruszyli. Royce zareagował na ów jawny bunt rozbawieniem i podziwem dla jej odwagi, a potem odwrócił się do Arika i powstrzymując śmiech, nakazał: - Przyprowadź mija. Teraz, kiedy zdecydował w duchu, że będzie ją miał i nie musiał już dłużej staczać wewnętrznej walki z pożądaniem, był w znakomitym nastroju. Niesłychanie podobała mu się perspektywa ułagodzenia gniewu Jenny i zdobycia na powrót jej łask w czasie drogi do Hardin. W zamku będą mieli do dyspozycji luksus miękkiego łoża i odosobnienia, a tymczasem na resztę dzisiejszego dnia i wieczór spodziewał się niezaprzeczalnej przyjemności towarzystwa dziewczyny. Nie przyszło mu jednak do głowy, że delikatna, niewinna kusicielka, która poddawała się jego uściskom za każdym razem, kiedy ją obejmował i odpowiadała na namiętność z tak oszałamiającą słodyczą, może nie okazać się nazbyt chętna do zgody. W bitwie był niezwyciężony, więc pomysł, by teraz mogła go pokonać dziewczyna, która pożąda go niemal tak samo jak on jej, wydawał się wprost nie do pomyślenia. Pragnął Jennifer Merrick, pragnął jej bardziej niż uważał przedtem za możliwe, i zamierzał ją mieć. Nie na jej warunkach, to oczywiste, ale skłonny był pójść na pewne ustępstwa - w granicach rozsądku - a owe ustępstwa w tej chwili kojarzyły mu się mgliście ze wspaniałymi sukniami i klejnotami, jak również z szacunkiem wszystkich, którzy mu służyli - do czego, jako kochanka wodza, będzie miała niezbite prawo. Jenny dostrzegła, że jasnowłosy olbrzym kieruje się na tyły kolumny i w tej samej chwili przypomniała sobie uśmiech, jaki odchodząc zobaczyła na twarzy Royce’a, i serce załomotało w niej z gniewu. Zakręciwszy konia w miejscu, Arik ściągnął ostro wodze tuż przy niej i spokojnie uniósł brwi. W ten sposób, jak ku swej wściekłości jasno uświadomiła sobie, dawał jej niemy rozkaz, by jechała za nim naprzód. Jenny jednakże doszła już do takiego stanu, że niełatwo ją było zastraszyć. Udając, że nie ma najmniejszego pojęcia, skąd i po co wziął się nagle obok nich, rozmyślnie odwróciła głowę i zwróciła się do Brenny: - Czy zauważyłaś może... - zaczęła i przerwała z gwałtownym wzdrygnięciem, kiedy Arik sięgnął zręcznie i złapał za wodze jej klaczy. - W tej chwili puść mego konia! - warknęła, szarpiąc uprząż z taką siłą, że pysk nieszczęsnej małej klaczy zwrócił się w niebo. Koń zatańczył niespokojnie, a Jenny cały narastający gniew skierowała przeciw nieczułemu na złość emisariuszowi wroga. Gromiąc Arika wściekłym spojrzeniem, pociągnęła wodze. - W tej chwili zabierz rękę! Jasnoniebieskie oczy spoglądały na nią z zimną obojętnością, ale przynajmniej zmusiła go, by się odezwał, dla niej zaś to drobne zwycięstwo stało się źródłem złośliwej radości. - Jedź za mną! Buntownicze oczy dziewczyny starły się ze spokojnym spojrzeniem bladoniebieskich tęczówek wielkoluda. Jenny zawahała się chwilę, a potem - ponieważ wiedziała, że i tak może zawlec ją tam siłą - rzuciła ostro: - No to usuń mi się łaskawie z drogi! Jazda na czoło kolumny była prawdopodobnie najbardziej upokarzającym doświadczeniem w całym młodym życiu dziewczyny. Aż do dziś pozostawała ukryta przed wzrokiem większości żołnierzy albo też otoczona murem straży. Teraz, kiedy mijała z boku idących mężczyzn, obracały się ku niej wszystkie głowy, a lubieżne spojrzenia nie odrywały się ani na chwilę od jej smukłej postaci. Komentowano jej osobę, sylwetkę, a także poszczególne atrybuty ciała - a uwagi te były tak osobistej natury, że przez cały czas odczuwała przykrą pokusę śmignięcia batem małej klaczy i ruszenia pełnym galopem. Kiedy dołączyła do Royce’a na przedzie kolumny, nie mógł powstrzymać uśmiechu na widok młodej, wzburzonej piękności, która patrzyła nań oczyma płonącymi od buntu. Wyglądała dziś dokładnie tak samo jak tamtej nocy, kiedy zraniła go jego własnym sztyletem. - Wygląda na to - droczył się - że popadłem w niełaskę. - Jesteś, panie - odparła, wkładając w swój głos całą pogardę, na jaką było ją stać - niewypowiedzianie ohydny! Zarechotał wesoło. - Aż tak źle? Rozdział ósmy Kiedy późnym popołudniem następnego dnia zbliżali się do zamku Hardin, Royce nie był już w tak wesołym nastroju. Zamiast cieszyć się, jak miał nadzieję, dowcipnymi odpowiedziami Jenny, przekonał się, że jadąca obok młoda kobieta na jego kąśliwe lub poważne uwagi reaguje pozbawionym emocji, uprzejmym spojrzeniem, dzięki któremu czuł się zaraz jak błazen w czapce z dzwoneczkami. Dzisiaj natomiast odmieniła taktykę. Teraz, zamiast milczeć, na każde jego spostrzeżenie reagowała pytaniem na temat, o którym nie mógł i nie chciał z nią rozmawiać - na przykład: kiedy przypuści atak na Merrick, ilu ludzi chce zabrać ze sobą, jak długo zamierza trzymać ją w niewoli. Jeśli postanowiła uzmysłowić mu w najjaśniejszy z możliwych sposób, iż padła ofiarą brutalnej przemocy, a on jest owym ciemięzcą i brutalem, to osiągnęła swój cel. Jeśli zaś chciała go rozzłościć, niedługo także jej się powiedzie. Jennifer uświadamiała sobie, że zepsuła swemu rozmówcy całą podróż, ów sukces jednak nie napełniał jej aż takim zachwytem, jak podejrzewał Royce. Prawdę mówiąc, kiedy przebiegała wzrokiem postrzępione wzgórza w poszukiwaniu zarysów zamku, czuła się niemal wyczerpana nieustannymi próbami zrozumienia zagadkowego mężczyzny jadącego obok niej, a także swoich własnych reakcji. Lord Claymore powiedział, że jej pragnie i najwyraźniej pragnął na tyle mocno, by znieść dwa dni opryskliwości Jenny, co w pewnym sensie ukoiło trochę mocno nadwerężoną dumę dziewczyny. Z drugiej strony, nie pragnął jej na tyle mocno, by oszczędzić krewnych i dom rodzinny swojej zakładniczki. Matka Ambrose ostrzegała swą podopieczną w sprawie „wpływu”, jaki Jenny może wywierać na mężczyzn. Mądra przeorysza musiała chyba mieć na myśli to, że przy Jennifer mężczyźni będą zachowywać się jak nienawistni, czuli, nieokrzesani i nieprzewidywalni szaleńcy - i to w ciągu jednej i tej samej godziny. Jenny z westchnieniem darowała sobie wszelkie próby zrozumienia tego wszystkiego. Chciała po prostu wrócić do domu albo do opactwa, gdzie przynajmniej wiedziała, czego się ma spodziewać po otaczających ją ludziach. Ukradkiem obejrzała się za siebie i zobaczyła, że Brenna pogrążyła się w przyjemnej pogawędce ze Stefanem Westmorelandem, który wziął na siebie obowiązek jej eskortowania od chwili, kiedy Jenny zmuszona była pojechać naprzód, do jego brata. Fakt, iż Brenna ma się dobrze i wygląda na zadowoloną, był jedynym jaśniejszym punktem w tej ponurej sytuacji. Zamek Hardin ukazał się oczom dziewczyny na krótko przed zmierzchem. Usytuowany wysoko na szczycie stromego urwiska, górował nad okolicą jak ogromna warownia, a jego stare omszałe mury oświetlały ostatnie promienie zachodzącego słońca. Jenny poczuła na sercu ciężar - wydawał się z pięć razy większy od kasztelu Merrick i wyglądał, jakby był nie do zdobycia. Z sześciu okrągłych wież powiewały jasnobłękitne flagi, obwieszczając światu, że jeszcze przed wieczorem na zamku ma się pojawić jego pan. Kopyta koni zastukały na zwodzonym moście, a potem na zamkowym dziedzińcu i zaraz na podwórzec wysypał się rój służby, by przytrzymać wierzchowce oraz pomóc w czym trzeba nowo przybyłym. Lord Claymore podszedł, by zsadzić Jenny z konia, a potem sam odprowadził ją do wielkiej sali. Zbliżył się do nich zgarbiony, starszy mężczyzna, który wedle przypuszczeń Jenny musiał być zarządcą. Właściciel począł wydawać rozkazy: - Każ komuś przynieść posiłek dla mnie i mojej... - W ułamku sekundy, którego Royce potrzebował, by poszukać w głowie odpowiedniego słowa, jakim mógłby ją określić, stary sługa spojrzał na jej strój i z pogardliwą miną objawił wniosek, do jakiego doszedł: „dziewki”. - Mojego gościa - oznajmił lord Claymore. Fakt, że wzięto ją za jedną z włóczących się za wojskiem nierządnic, był ostatnim aktem upokorzenia, jaki zdołała znieść Jenny. Odrywając zawstydzony wzrok od szacujących ją oczu starego majordomusa, udawała, że ogląda wielką salę, podczas gdy pan zamku zajęty był wydawaniem dalszych rozkazów. Powiedział jej wcześniej, że król Henryk dopiero niedawno podarował mu tę warownię i że on sam nigdy wcześniej tu nie był. Kiedy Jenny rozejrzała się dookoła, jej kobiece oko natychmiast spostrzegło, że zamek, choć ogromny, nie był dobrze utrzymany. Sitowia na posadzkach nie zmieniano od lat, z wysokiego, belkowanego sufitu zwieszały się festony pajęczyn, służba zaś miała wygląd niechlujny. - Czy chciałabyś coś zjeść? - zapytał Royce. Wiedziona dumą i gniewem pragnęła wyprowadzić z błędu starego zarządcę, razem z jego rzeszą brudnych sługusów, i udowodnić, że nie jest tą, za którą ją uważają, zwróciła się więc do lorda zimno: - Nie, nie mam ochoty. Chciałabym natomiast, aby wskazano mi moją komnatę, najchętniej cokolwiek czystszą od tej sali, chciałabym też się wykąpać i otrzymać jakieś czyste odzienie, o ile to w ogóle możliwe w tej... w tej kupie kamieni. Gdyby Royce nie spostrzegł spojrzenia, jakim obrzucił Jenny stary sługa, zareagowałby o wiele gwałtowniej na te słowa i ton swej branki, w tej sytuacji jednak postanowił zachować spokój. Odwrócił się do zarządcy i rozkazał: - Zaprowadźcie hrabinę Merrick do komnaty obok mojej sypialni. - Do Jennifer zaś rzucił chłodno: - Za dwie godziny masz zejść na kolację. Jeśli nawet mogła żywić cień wdzięczności za celowe użycie owego tytułu, natychmiast całkowicie stłumiło wszelkie pozytywne odczucia zmieszanie, w jakie popadła na wieść, gdzie ma się znajdować jej komnata. - Wieczerzać będę w swojej komnacie za zamkniętymi drzwiami albo wcale - oświadczyła głośno. Taki publiczny pokaz oporu na oczach pięćdziesięciu gapiących się sług był nie do przyjęcia, a w połączeniu z zachowaniem dziewczyny w ciągu ostatnich dwóch dni przekonał Royce’a, że powinien zastosować znacznie ostrzejsze środki, co też uczynił bez wahania. - Jennifer - rzucił spokojnym, bezkompromisowym tonem, który zupełnie nie zdradzał, o jak surową karę chodzi - dopóki nie poprawi ci się nastrój, koniec z wizytami u siostry. Jennifer pobladła, a Brenna, którą wprowadził właśnie do sali Stefan Westmoreland, posłała błagalne spojrzenie najpierw Jenny, a potem towarzyszącemu jej rycerzowi. Ku zdumieniu Jennifer, Stefan przemówił. - Royce, twoje rozporządzenie dotyka w tym samym stopniu lady Brennę, która nic nie zrobiła... Przerwał jednak, kiedy Wilk rzucił mu spojrzenie pełne lodowatego niezadowolenia. Wykąpany i ogolony, Royce siedział w sali biesiadnej razem ze swym bratem i rycerzami. Słudzy poroznosili już misy pełne wodnistego gulaszu z dziczyzny, który teraz zaczynał stygnąć. Uwaga lorda skierowana była jednak nie na nieapetyczne jadło, a ku wąskim, kręconym schodom, wiodącym na górę, do komnat sypialnych; próbował się zdecydować, czy pójść i zwlec siłą na dół obie zakładniczki - bo i Brenna w jakimś niesłychanym zrywie odwagi dołączyła do buntowniczej siostry i zignorowała przesłaną przez sługi wiadomość, że podano już wieczerzę. - Obejdą się więc bez posiłku - oznajmił wreszcie Royce i sięgnął po sztylet, którego używał przy jedzeniu. Długo po tym, jak poskładano ustawione na pachołkach stoły i odsunięto je pod ścianę, Royce siedział jeszcze, wpatrzony w ogień, ze stopami wspartymi na stołku. Pod naciskiem mnóstwa problemów i decyzji, które wymagały jego uwagi niemal od chwili, gdy zasiadł do wieczerzy, musiał odłożyć na bok swój wcześniejszy zamiar wzięcia Jennifer do łoża. Zastanawiał się, czy nie pójść teraz do jej komnaty, nie bacząc na późną godzinę, lecz nastrój, w jakim był obecnie, bardziej skłaniał go, by zdławić jej bunt raczej za pomocą brutalnej siły niż subtelnego uwodzenia. Doświadczywszy jednak niewymownej przyjemności, jaką czuł, trzymając ją w ramionach, gdy była chętna, nie miał ochoty poprzestawać na niczym pośledniejszym. Do sali weszli Godfrey i Eustace, uśmiechnięci i rozluźnieni, najwyraźniej po wieczorze spędzonym w objęciach hożych zamkowych dziewek, a myśli Royce’a natychmiast przeskoczyły ku sprawom nieco innego rodzaju. Zerknąwszy na Godfreya, rzekł: - Każcie posterunkom przy wjeździe zatrzymywać każdego, kto zechce się tu dostać, i natychmiast mnie o tym powiadamiać. Rycerz przytaknął skinieniem głowy, jednak na jego przystojnej twarzy malowało się wyraźne zdziwienie, kiedy odrzekł: - Jeśli myślisz o Merricku, to nie ma mowy, żeby zebrał wojsko i dotarł tu przed upływem miesiąca. - Nie spodziewam się ataku, tylko jakiejś chytrej sztuczki. Gdyby zaatakował Hardin, ryzykowałby, że córki zginą w czasie szturmu, albo zabite przypadkiem przez jego własnych ludzi, albo, jak będzie zakładał, przez nas. Ponieważ w tych okolicznościach atak jest nie do pomyślenia, nie będzie miał innego wyboru, tylko spróbuje jakoś wydostać stąd zakładniczki. Ażeby tego dokonać, musi najpierw przemycić do zamku swoich ludzi. Nakazałem zarządcy nie zatrudniać nikogo nowego, chyba że będzie miał absolutną pewność, iż to ktoś z tutejszej wioski. Kiedy obaj rycerze pokiwali głowami, Royce nieoczekiwanie podniósł się z miejsca i ruszył w stronę schodów po drugiej stronie sali, a potem przystanął i zawrócił ze ściągniętymi w zamyśleniu brwiami. - Czy mój brat zrobił albo powiedział coś takiego, co pozwoliłoby wam przypuszczać, że... zaczyna się interesować... tą młodszą dziewczyną? Dwaj rycerze - obaj starsi od Stefana - popatrzyli po sobie, a potem przenieśli wzrok na swego pana, potrząsając w milczeniu głowami. - Dlaczego pytasz? - zapytał po chwili Eustace. - Ponieważ - odparł cierpko Royce - dziś ujął się za nią, kiedy kazałem je rozdzielić. - Przyjął opinię przyjaciół wzruszeniem ramion i ruszył do swej komnaty sypialnej. Rozdział dziewiąty Następnego ranka Jennifer, ubrana w miękką wełnianą koszulę kremowego koloru, wyglądała przez niewielkie okienko w swej komnacie, przeczesując wzrokiem lesiste wzgórza tuż za bramą zamku. Przeniósłszy wzrok na dziedziniec, obejrzała powoli i dokładnie otaczające go grube mury, szukając jakiejś drogi ucieczki - czegoś w rodzaju ukrytego przejścia. Musi gdzieś być, w Merrick także wprawiono w mur małą furtę, ukrytą za gęstymi krzewami. O ile jej wiadomo, takie tajemne wyjście znajduje się na każdym zamku, żeby umożliwić ucieczkę mieszkańcom, w razie gdyby napastnicy przedostali się przez zewnętrzne umocnienia. Jednak mimo wiary, że owe drzwiczki muszą gdzieś istnieć, nie mogła wypatrzyć nawet najmniejszego ich śladu - nawet szczelinki, przez którą ona i Brenna mogłyby się przecisnąć na zewnątrz. Podnosząc wzrok, ujrzała nieustannie przechadzające się po murze straże, z oczyma skierowanymi na wzgórza i wiodącą do zamku drogę. Służba domowa może i jest leniwa, niedbała i zapewne pilnie potrzebuje odpowiedniego przeszkolenia oraz nadzoru, ale lord Claymore z całą pewnością nie zaniedbuje spraw związanych z obroną zamku, pomyślała sobie ponuro. Każdy ze strażników zachowywał czujność, a rozstawieni byli w sześciometrowych odstępach. Royce Westmoreland mówił, że ich ojca powiadomiono już, iż ona i Brenna znajdują się u niego w niewoli. Skoro tak, to ojciec nie będzie miał najmniejszych problemów z wyśledzeniem, że cała pięciotysięczna armia udała się do zamku Hardin. Jeśli klan zechce ruszyć na ratunek uwięzionym, to Hardin leży o dwa dni konnej jazdy - lub pięć dni marszu - od Merrick. Ale jakim cudem ojciec zdoła je wyrwać z tak niewiarygodnie ufortyfikowanego zamku? Jennifer trudno było sobie to wyobrazić. Co z kolei doprowadziło ją z powrotem do tego samego piekielnego problemu, z którym zmagała się dotąd: to ona musi wymyślić jakiś sposób ucieczki. Zaburczało jej w brzuchu, przypomniała sobie, że od wczorajszego przedpołudnia nie miała nic w ustach, więc odwróciła się od okna, żeby się przebrać i zejść do głównej sali. Głodzenie się nie jest rozwiązaniem, przyznała z westchnieniem, podchodząc do kufrów z odzieniem, jakie wniesiono do jej komnaty dziś rano. Poza tym, jeśli nie zejdzie na dół, lord po prostu sam po nią przyjdzie, nawet jeśli będzie musiał wyważyć przy tym drzwi. Z rana miała możliwość wykąpać się w drewnianej balii pełnej gorącej wody, więc wreszcie czuła się przyjemnie czysta od stóp do głów. Krótkie zamoczenie się w lodowatym strumieniu nie może się równać z gorącą wodą i mydłem, doszła do wniosku, rozpamiętując minione tygodnie. Pierwszy kufer pełen był sukien należących niewątpliwie do poprzedniej właścicielki zamku i jej córek; wiele z tych szat przypominało Jenny uroczy, choć nieco cudaczny styl, jaki lubiła jej ciotka Elinor - były to suknie dla wielkich dam, noszone wraz ze stożkowatymi nakryciami głowy, z których czubka spływał welon aż do samej podłogi. Choć stroje te stały się już niemodne, swego czasu nie szczędzono wydatków na materiały do ich uszycia - bogate atłasy, aksamity oraz haftowane jedwabie. Ponieważ wszystkie ubiory wydawały się zanadto strojne jak na te okoliczności i na jej pozycję w zamku, Jenny otworzyła następny kufer. Z ust wyrwało jej się westchnienie czystego, kobiecego zachwytu, kiedy ostrożnie wyjęła ze skrzyni suknię z najcieńszego kaszmiru. Kończyła właśnie przygładzać włosy, kiedy do drzwi zapukała służka i drżącym, rwącym się ze strachu głosem zawołała: - Milady, jego lordowska mość kazał powiedzieć, że jeśli zaraz nie zejdziesz na dół, to sam tu przyjdzie! Nie chcąc, by pomyślał, że zlękła się jego pogróżki, Jenny zawołała: - Możesz przekazać jego lordowskiej mości, że i tak miałam zamiar zejść i że będę za kilka minut. Odczekała tyle, ile jej się wydało stosowne dla „kilku minut” i wyszła ze swej izby. Schody wiodące z komnat sypialnych do sali biesiadnej były strome i wąskie, zupełnie takie same jak w Merrick. Zaprojektowano je tak na wypadek, gdyby atakującym udało się wedrzeć do środka - musieliby wtedy przedzierać się w górę po schodach, gdzie ściana tamowałaby im ruchy ręki zbrojnej w oręż, natomiast obrońcy mieliby dostatecznie dużo wolnej przestrzeni. Inaczej jednakże niż w zamku Merrick te schody obwieszone były ciężkimi pajęczynami. Jenny wzdrygnęła się na myśl o ich długonogich mieszkańcach i przyśpieszyła kroku. Rozparty na krześle, Royce obserwował schody i zaciskając szczęki, odliczał w myślach mijające minuty. Sala już opustoszała, z wyjątkiem kilku rycerzy, którzy zasiedzieli się nad swoim piwem, i sług, uprzątających resztki porannego posiłku. Jej czas dobiegł końca! - zadecydował ze złością i odsunął krzesło z taką siłą, że drewniane nogi zazgrzytały o kamienną posadzkę. Nagle stanął jak wryty. Oto naprzeciw niego w miękkiej sukni z podwyższonym stanem, koloru słonecznych promieni, pojawiła się Jennifer Merrick. Ale już nie jako urocza leśna nimfa, do której widoku przywykł. Zachwycająca młoda kobieta przeistoczyła się w hrabinę, mogącą śmiało zasiadać na poczesnym miejscu na najbardziej olśniewających dworach w kraju. Tą przemianą oczarowała go i onieśmieliła. Rozdzielone pośrodku włosy Jennifer opadały na ramiona jak połyskliwy złotorudy wodospad, spływając aż do pasa, gdzie wiły się grubymi lokami. Trójkątne wycięcie dekoltu podkreślało pełne piersi, zaś od wdzięcznej kibici suknia opadała łagodnie, kończąc się długim trenem; ujęte w mankiety szerokie rękawy zwieszały się od ramion aż po kolana. Royce’owi towarzyszyło dziwne wrażenie, że jego branka stała się kimś zupełnie innym, lecz kiedy podeszła bliżej, na widok tych błyszczących, niebieskich oczu i zachwycającej twarzy nie mogło być mowy o pomyłce. Zatrzymała się tuż przed nim, a wtedy jego decyzja, by ją mieć - bez względu na to, ile sprawiła mu kłopotu - przeszła w niezachwiane postanowienie. Na twarzy Wilka z wolna wykwitł pełen podziwu uśmiech, gdy Royce odezwał się: - Ależ z ciebie kameleon! W oczach Jenny błysnęła uraza. - Jaszczurka? Stłumił śmiech, starając się trzymać wzrok z dala od powabnego gładkiego ciała, widocznego ponad dekoltem, oraz pamiętać, jak słusznie jest na nią rozgniewany. - Chciałem tylko powiedzieć - wyjaśnił beznamiętnym tonem - że potrafisz szybko się zmieniać. Jenny zdawała sobie sprawę z dość szczególnego, zaborczego blasku, jaki płonął w jego oczach, lecz w tej chwili całą jej uwagę pochłaniało niepokojące odkrycie: jak przystojnie i elegancko prezentował się jej ciemięzca w ciemnoniebieskiej koszuli z najcieńszej wełny, która podkreślała muskulaturę szerokich ramion. Obszerne rękawy, zebrane w przegubie w mankiety, haftowane były srebrną nitką. Nisko na biodrach Royce nosił pas ze srebrnych kółek, a z niego zwieszał się krótki miecz z rękojeścią zdobną szafirem. Niżej Jenny nie chciała spoglądać. W końcu dotarło do niej, że mężczyzna przygląda się jej włosom, więc uprzytomniła sobie poniewczasie, iż stoi przez nim z odkrytą głową. Sięgnęła do tyłu i nasunęła sobie na głowę obszerny, jasny kaptur od sukni, tak że okalał twarz i opadał wdzięcznymi fałdami na ramiona, właśnie tak jak powinien. - Jest śliczny - odezwał się Royce, nie spuszczając z niej wzroku - ale wolę cię z odkrytą głową. Dziś znów postanowił być czarujący, uświadomiła sobie z ponurą rozpaczą, gdyż znacznie łatwiej sobie z nim radziła, gdy panowała między nimi otwarta wrogość, a nie kiedy chciał być dla niej miły. Chcąc ograniczyć problemy do jednego, Jennifer skupiła się na sugestii, by odsłoniła włosy. - Jak ci zapewne wiadomo, milordzie - odparła chłodno i uprzejmie, kiedy Royce odsuwał dla niej krzesło - kobietom, poza dziewczętami i pannami młodymi, nie przystoi paradować z odkrytą głową. Kobieta winna ukrywać swoje... - Wdzięki? - podsunął Royce, przesuwając pełnym aprobaty spojrzeniem po jej włosach, twarzy i piersiach. - Tak. - Bo to Ewa skusiła Adama? - zastanawiał się głośno nad tym, co, jak wiedział, stanowi kanon wiary. Jenny sięgnęła po miskę owsianki. - Tak. - Zawsze mi się wydawało, że skusiło go jabłko, a w takim razie przyczyną jego upadku było obżarstwo, nie pożądliwość. Wiedząc, że już dwukrotnie znalazła się w jego ramionach właśnie po takiej niefrasobliwej dyskusji, Jenny, słysząc ową herezję, nie miała najmniejszego zamiaru okazać ani wesołości, ani oburzenia. Zamiast tego wyważonym i uprzejmym tonem poruszyła inny temat. - Czy zechciałbyś, panie, ponownie rozważyć swoje rozporządzenie, abyśmy pozostawały z siostrą rozdzielone? Przyjrzał jej się, spekulatywnie unosząc brew. - A czy poprawił ci się humor? Omal nie udławiła się ze złości, słysząc w jego głosie taką kombinację niewzruszonego spokoju i arogancji. Po długiej chwili zmagania się ze słowem, które uwięzło jej w gardle, zdołała w końcu wykrztusić: - Tak. Usatysfakcjonowany Royce obejrzał się na krążącego opodal sługę i polecił: - Powiedz lady Brennie, że siostra czeka na nią tutaj. - Potem odwrócił się do Jenny, żeby zachwycać się widokiem jej delikatnego profilu. - Zacznij jeść. - Czekałam, aż ty zaczniesz, panie. - Nie jestem głodny. - Jeszcze godzinę temu był, i to jak wilk, pomyślał cierpko, ale teraz ma apetyt już tylko na nią. Wygłodzona po narzuconym sobie poście, Jenny poszła za sugestią gospodarza i nabrała łyżkę owsianki. Wkrótce jednak zamyślony, baczny wzrok mężczyzny zaczął wyprowadzać ją z równowagi. Podnosząc do ust kęs jedzenia, rzuciła Royce'owi ukradkowe spojrzenie. - Czemu mi się tak przyglądasz, panie? Nie wiadomo, jakiej miał jej udzielić odpowiedzi, bo przerwało mu wejście sługi, który przypadł pośpiesznie do Jenny i wyrzucił z siebie w przerażeniu: - Milady, wasza siostra! Wzywa was do siebie. Kaszle tak, że aż ciarki człowieka przechodzą! Twarz Jenny pobielała gwałtownie. - Boże drogi, tylko nie to! - szepnęła, zrywając się gwałtownie z krzesła. - Nie tu i nie teraz! - Co masz na myśli? - Przyzwyczajony do radzenia sobie w najróżniejszych trudnych sytuacjach, Royce spokojnie przytrzymał ją w miejscu. - Brenna cierpi na dolegliwość w piersiach... - wyjaśniała z rozpaczą Jenny. - Ataki zwykle zaczynają się od kaszlu, a potem nie może oddychać. Próbowała wyrwać się z jego rąk, ale Royce wstał i razem z nią wyszedł z sali. - Musi być jakiś sposób na to, żeby jej ulżyć. - Nie tutaj! - wybełkotała tak przerażona, że ledwie dało się zrozumieć, co mówi. - Moja ciotka Elinor przygotowuje dla niej mieszankę aromatycznych ziół - zna się na lekach i leczeniu lepiej niż ktokolwiek w całej Szkocji. Trochę tej mieszanki zostało w klasztorze. - Co w niej jest? Może... - Nie wiem! - krzyknęła Jenny, niemalże wlokąc go za sobą po stromych stopniach. - Wiem tylko, że płyn trzeba rozgrzać, a kiedy zaczyna parować, Brenna wdycha parę i to przynosi jej ulgę. Royce pchnął drzwi do komnaty Brenny, a Jenny przypadła do siostry i wpatrzyła się gorączkowo w jej poszarzałą twarz. - Jenny? - wyszeptała Brenna, łapiąc ją gwałtownie za rękę, po czym zaniosła się rozdzierającym kaszlem, który poderwał z łóżka całe ciało biedaczki. - Z... znów jestem chora - wydyszała słabym głosem. - Nie martw się - uspokajała ją Jenny, pochylając się nisko, żeby odgarnąć jej z czoła zmierzwione jasne kędziory. - Nie martw się... Umęczone oczy Brenny przesunęły się na groźną sylwetkę lorda, która rysowała się złowrogo w drzwiach. - Musimy wrócić do domu... - zwróciła się do niego. - Potrzebuję... - tu przerwał jej kolejny atak ostrego, spazmatycznego kaszlu. - Potrzebuję lekarstwa! Jenny obejrzała się przez ramię na Royce’a, a serce waliło jej ze strachu coraz mocniej. - Pozwól jej wrócić do domu, proszę! - Raczej nie... Nie posiadając się z przerażenia, Jenny puściła rękę siostry i wypadła za drzwi, gestem wzywając go, by poszedł za nią. Zamknąwszy za sobą drzwi, by nie przysparzać siostrze niepokoju tym, co powie, stanęła przed swym ciemięzcą z pełną rozpaczy twarzą. - Brenna umrze, jeśli nie dostanie lekarstwa ciotki! Ostatnim razem serce przestało jej bić! Royce nie do końca wierzył w niebezpieczeństwo, jakie grozi młodszej z zakładniczek, ale było dlań oczywiste zarówno to, że wierzy w nie Jenny, jak i to, że Brenna nie może udawać takiego kaszlu. Jennifer zobaczyła na jego twarzy cień niezdecydowania i sądząc, że zaraz odmówi, próbowała zmiękczyć go przez samoponiżanie. - Milordzie, mówiłeś, że jestem zbyt dumna i może tak jest - mówiła, błagalnym gestem opierając dłoń na jego torsie. - Jeśli wypuścisz Brennę, wykonam każde poniżające zadanie, jakie mi zlecisz. Wyszoruję podłogi i będę ci służyć... Będę gotować w twojej kuchni. Przysięgam, że odpłacę się na sto sposobów. Royce opuścił wzrok na małą, delikatną dłoń; ciepło przesączało się przez tkaninę koszuli i czuł, jak już wzbiera w nim żądza - a przecież Jenny tylko położyła mu dłoń na piersi. Nie rozumiał, czemu ma na niego tak silny i niebezpieczny wpływ, rozumiał jednak, że jej pragnie - chciał poczuć ją ciepłą i chętną w swoich ramionach. Ażeby tego dokonać, gotów był zrobić pierwszą prawdziwie irracjonalną rzecz w swoim życiu - gotów był wypuścić swą cenniejszą zakładniczkę. Bo choć Jennifer wierzyła, iż lord Merrick jest surowym, lecz kochającym ojcem, to Royce, wnioskując z niektórych fragmentów jej opowieści podejrzewał, że ten człowiek nie żywił żadnych cieplejszych uczuć dla „niesfornej” córki. Wielkie, szeroko otwarte ze strachu oczy Jenny nie odrywały wzroku od jego twarzy. - Proszę - szeptała, biorąc jego milczenie za odmowę. - Zrobię wszystko. Uklęknę przed tobą. Proszę, tylko powiedz, panie, czego ode mnie chcesz. Odezwał się w końcu, a Jenny zadrżała od rozpaczliwej nadziei, zbyt przepełniona emocjami, by zauważyć dziwny, znaczący ton jego głosu. - Wszystko? Gorliwie pokiwała głową. - Wszystko! W ciągu kilku tygodni oporządzę ten zamek tak, że będzie gotów na przyjęcie króla, będę się modlić co... - Nie modlitwy pragnę - przerwał jej. Rozpaczliwie próbując dojść z nim do porozumienia, zanim zmieni zdanie, zapytała prędko: - Czego w takim razie pragniesz? - Ciebie - oznajmił nieubłaganie. Ręka Jennifer opadła bezwładnie, a Royce ciągnął bez cienia emocji: - Nie chcę cię widzieć na kolanach, chcę cię widzieć w swoim łożu. I to dobrowolnie. Ulga, jaką odczuła na wieść, że gotów jest wypuścić Brennę, zniknęła na chwilę pod ciężarem ohydnej zapłaty, jakiej chciał od niej w zamian. On sam, wypuszczając Brennę, nie poświęci nic, bo przecież wciąż jeszcze będzie miał drugą zakładniczkę, a mimo to żąda, żeby ona poświęciła wszystko. Dobrowolnie oddając mu swój honor, stanie się ladacznicą, przyniesie hańbę sobie, rodzinie i wszystkiemu, co jest jej drogie. To prawda, sama mu się przedtem ofiarowała - albo prawie mu się ofiarowała - ale w zamian prosiła, by ocalił życie setkom, a może i tysiącom ludzi. Ludzi, których kochała. Co więcej, kiedy składała mu tę propozycję, była półprzytomna od jego namiętnych pocałunków i pieszczot. Teraz jednakże widziała z chłodną wyrazistością, ile będzie ją kosztować takie poświęcenie. Za jej plecami kaszel Brenny wzniósł się do przerażającego crescendo, a Jenny wzdrygnęła się z niepokoju. Bała się o siebie i o siostrę. - Czy zawrzemy umowę? - zapytał spokojnie Royce. Uniosła drobną twarzyczkę; wyglądała jak dumna królowa, którą dźgnął sztyletem najbardziej zaufany człowiek. - Myliłam się, mój panie - rzuciła gorzko. - Uwierzyłam, że to honor kazał ci powiedzieć „nie” dwa dni temu - bo przecież mogłeś, milordzie, obiecać mi to, o co prosiłam, a potem i tak zaatakować Merrick. Teraz widzę, że to nie był honor tylko arogancja. Barbarzyńca nie ma honoru. Nawet wiedząc, że została zwyciężona, zachowywała się wspaniale, pomyślał Royce, powstrzymując pełen podziwu uśmiech, gdy popatrzył w nachmurzone niebieskie oczy. - Czy umowa, jaką proponuję, jest ci aż tak wstrętna? - zapytał cicho, kładąc ręce na jej zesztywniałych z napięcia ramionach. - Po prawdzie, nie muszę z tobą wchodzić w żadne układy, Jennifer, i dobrze o tym wiesz. W ciągu ostatnich dni mogłem w dowolnej chwili wziąć cię siłą. Zdawała sobie z tego sprawę, a choć nadal żywiła doń urazę, musiała walczyć ze sobą, by nie dać się ponieść urokowi głębokiego głosu, kiedy Royce mówił dalej: - Pragnę cię, a jeśli w twych oczach czyni to ze mnie barbarzyńcę, niech tak będzie, lecz przecież wcale nie musi tak być. Jeśli mi pozwolisz, sprawię, że będzie nam ze sobą dobrze. W moim łożu nie czeka cię wstyd ani ból - z wyjątkiem tego, który muszę ci zadać za pierwszym razem. Potem będzie już tylko przyjemność. Gdyby słowa te padły z ust innego rycerza, mogłyby wystarczyć, by skłonić ku niemu wyrafinowaną kurtyzanę. Ale gdy wyszły z ust najgroźniejszego rycerza i były skierowane do mało światowej, wychowanej w klasztorze szkockiej dziewczyny, wywarły wprost niszczycielski wpływ. Jennifer poczuła, że krew zalewa jej policzki, a od żołądka do kolan rozchodzi się dziwna, drżąca słabość. Nagle zaatakowały ją wspomnienia jego namiętnych pocałunków i uścisków. - Czy zawrzemy umowę? - zapytał Royce, a jego długie palce sunęły w nieświadomej pieszczocie w górę i w dół jej ramion. Wydawało mu się, że wygłosił właśnie najczulszą przemowę, z jaką kiedykolwiek zwrócił się do kobiety. Jenny zastanawiała się przez jedną, niekończącą się chwilę, w pełni świadoma, że nie ma innego wyjścia, po czym ledwie dostrzegalnie skinęła głową. - Dotrzymasz swojej części? Uświadomiła sobie, że chodzi mu o warunek dobrowolności i tym razem wahała się nieco dłużej. Pragnęła i starała się ze wszystkich sił znienawidzić go za to, ale cichy, uporczywy głos w myślach przypominał jej rozsądnie, że gdyby wpadła w ręce komu innemu, jej los byłby nieporównanie gorszy od tego, jaki jej proponowano. Brutalny, nieopisanie straszny los. Podnosząc wzrok na wyrazistą twarz mężczyzny, szukała w jego rysach jakiegoś znaku, że później mógłby ustąpić, lecz zamiast znaleźć upragnione potwierdzenie, uświadomiła sobie nagle, jak bardzo musi zadzierać głowę, żeby spojrzeć na swego prześladowcę, i jaka była w porównaniu z nim malutka. Stając naprzeciw jego postury, siły i niezłomnej woli, nie miała wyboru, dobrze o tym wiedziała. Uświadomiła sobie także, że to odkrycie czyni porażkę nieco mniej bolesną, gdyż została całkowicie otoczona przez przeważające siły wroga. Śmiało spojrzała mu w oczy, dumna nawet wtedy, kiedy musiała się poddać. - Dotrzymam swojej części umowy. - Chcę mieć na to twoje słowo - nie ustępował, podczas gdy jej uwagę przyciągnął kolejny gwałtowny atak kaszlu dobiegający z komnaty Brenny. Jenny popatrzyła na Royce’a w zaskoczeniu. Kiedy ostatnio usiłowała dać mu słowo, zachował się tak, jakby nic ono nie znaczyło, co zresztą nie było szczególnie dziwne. Mężczyźni, w tym i jej ojciec, nie przykładali żadnej wagi do przysięgi kobiety. Najwyraźniej lord Claymore zmienił zdanie na ten temat, co niemało ją zadziwiło. Wraz z niepokojem poczuła domieszkę dumy na myśl, że ktoś żąda od niej obietnicy i będzie ją honorował, kiedy szepnęła: - Daję ci na to słowo, panie. Royce kiwnął głową, usatysfakcjonowany. - W takim razie pójdę z tobą, żebyś mogła powiedzieć siostrze, że zostanie odesłana z powrotem do klasztoru. Potem nie wolno ci będzie zostać z nią sam na sam. - A dlaczegóż to? - prychnęła Jennifer. - Ponieważ wątpię, czy twoja siostra zwracała uwagę na sprawy obronne Hardin do tego stopnia, żeby była w stanie coś powiedzieć twemu ojcu. Ty natomiast - dodał tonem rozbawionej ironii - obliczałaś grubość murów i rozstawienie wartowników, od chwili kiedy wjechaliśmy na most zwodzony. - Nie! Bez ciebie nie! - krzyknęła Brenna, kiedy usłyszała, że zostanie odesłana do klasztoru. - Jenny musi pojechać ze mną - wybuchnęła, utkwiwszy wzrok w twarzy Czarnego Wilka. - Musi! - I przez jedną chwilę zdumionej Jenny wydawało się, że w jej głosie słychać więcej zdenerwowania niż bólu i strachu. Godzinę później stu rycerzy pod wodzą Stefana Westmorelanda siedziało już na koniach i szykowało się do opuszczenia zamku. - Uważaj na siebie - powiedziała Jenny, pochylając się nad siostrą, która siedziała otulona ciepło na wozie pełnym pościeli i poduszek. - Myślałam, że pozwolą ci pojechać ze mną - wykaszlała z goryczą Brenna, przerzucając na lorda pełne wyrzutu spojrzenie. - Nie nadwerężaj sił mówieniem - odparła Jenny, sięgając za jej plecy, żeby poprawić puchowe poduszki, na których wspierała głowę i ramiona. Royce odwrócił się i wydał rozkaz, a natychmiast zazgrzytały puszczone w ruch grube łańcuchy i ciężarki. Wśród brzęku metalu i skrzypienia drewna uniesiono ostro zakończoną kratę i opuszczono most. Rycerze spięli wierzchowce, Jennifer odsunęła się na bok i kawalkada ruszyła. Jenny przylgnęła wzrokiem do niebieskich chorągwi, ozdobionych wizerunkiem szczerzącego kły wilka, które furkotały na wietrze, niesione na przedzie i z tyłu kolumny. Znak Wilka ochroni Brennę, dopóki nie dotrą do granicy, a potem, jeśli ktoś zaatakuje żołnierzy Westmorelanda, samo nazwisko Merrick musi starczyć jej za ochronę. Podniesiono most z powrotem, zasłaniając odjeżdżających, a Royce złapał Jenny za łokieć i zaczął prowadzić z powrotem w stronę sali biesiadnej. Ruszyła za nim posłusznie, lecz myślami wciąż była przy tych złowróżbnych chorągwiach z celowo budzącym wrogość wizerunkiem wilka, szczerzącego długie, białe kły. Aż do dziś ludzie nieśli proporce z herbami króla - złotymi lwami i trójlistną koniczynką. - Jeśli martwisz się, że zamierzam wymóc natychmiastowe spełnienie naszego układu - odezwał się cierpko lord, studiując jej zachmurzoną twarz - to możesz się uspokoić. Obowiązki zajmą mi czas aż do wieczerzy. Jenny nie miała najmniejszej ochoty nawet myśleć o ich umowie, a co dopiero o niej rozmawiać, powiedziała więc szybko: - Zastanawiałam się, dlaczego rycerze, którzy odjechali, nieśli twoje znaki, a nie królewskie. - Bo to moi rycerze, nie Henrykowi - odpowiedział. - Mnie złożyli przysięgę na wierność. Stanęła jak wryta na samym środku dziedzińca, gdyż powszechnie wiadomo było, że Henryk VII zabronił swojej szlachcie trzymania prywatnych wojsk. - Sądziłam, że angielskiej szlachcie nie wolno mieć własnych rycerzy. - W moim przypadku Henryk zdecydował uczynić wyjątek. - Dlaczego? Brwi nad szarymi oczyma uniosły się ironicznie. - Może dlatego, że mi ufa? - podsunął Royce, nie mając ochoty wyjaśniać bliżej tej kwestii. Rozdział dziesiąty Siedząc po wieczerzy u boku Jennifer, Royce rozparł się wygodnie na fotelu, zarzuciwszy jedno ramię na oparcie jej krzesła, i z zamyślonym wyrazem twarzy obserwował, jak dziewczyna rozmyślnie starała się oczarować i olśnić czterech rycerzy, którzy pozostali jeszcze przy stole. Nie dziwiło go wcale, że Eustace, Godfrey i Lionel zwlekali z odejściem, mimo że posiłek dawno się skończył. Po pierwsze, ich zakładniczka wyglądała zachwycająco w sukni z błękitnego aksamitu, obszytej kremową wstęgą. Po drugie, mniej więcej w połowie posiłku Jennifer nagle popadła w bardzo przyjemne ożywienie, poweselała i ujrzeli teraz zupełnie inną stronę jej charakteru - taką, której nie dane było znać nawet Royce’owi. Opowiadała zabawne dykteryjki ze swego pobytu w klasztorze, między innymi o francuskiej ksieni, która nalegała, żeby Jennifer i Brenna nauczyły się mówić bez szkockich naleciałości. Z rozmysłem starała się oczarować obecnych, a Royce’a, który leniwie kręcił w palcach nóżkę srebrnego pucharu, wysiłki te zarazem bawiły i drażniły. Dodała blasku raczej niezbyt smacznemu posiłkowi, składającemu się z pieczonej baraniny, gęsi i jaskółek, jak również misy tłustego gulaszu i pasztetów z czymś, co przypominało brązowy kleik. Jedzenie na zamku Hardin, doszedł do wniosku jego właściciel, niewiele jest lepsze od tego, co żołnierze otrzymują na wojnie. Gdyby Jennifer nie starała się tak uprzyjemnić im wieczerzy, jego rycerze bez wątpienia napełniliby brzuchy i bez zwłoki odeszli - a Royce wiedział, że w tym właśnie tkwi przyczyna wszystkich jej starań: chciała za wszelką cenę odwlec chwilę, kiedy będzie musiała udać się z nim na górę. Jennifer powiedziała coś, na co Godfrey, Lionel i Eustace zgodnie wybuchnęli śmiechem, a Royce od niechcenia zerknął w tę stronę, gdzie siedział Arik. Ten, ku rozbawieniu swego pana, pozostał całkowicie odporny na urok ich zakładniczki. Huśtając się na przechylonym do tyłu krześle, obserwował dziewczynę podejrzliwie spod zmrużonych powiek, złożywszy na piersi potężne ramiona w geście dezaprobaty, która świadczyła, że on nie da się zwieść owemu nagłemu przypływowi uprzejmości i uważa, że nie wolno im ufać brance ani przez sekundę. Przez minioną godzinę Westmoreland skłonny był iść na ustępstwa, by nacieszyć się towarzystwem Jenny i czuć przedsmak tego, co ma nastąpić. Teraz jednak nie interesował go już sam przedsmak. - Royce... - zagadnął go Godfrey, roześmiany od ucha do ucha - czy nie zabawna ta historia, którą opowiedziała nam lady Jennifer? - Bardzo - zgodził się uprzejmie. Zamiast jednak wstać i grubiańsko położyć kres zabawie, wybrał subtelniejszą metodę: posłał Godfreyowi spojrzenie, które wyraźnie mówiło, że wieczerza już się skończyła. Zbyt pochłonięta własnymi zmartwieniami, by zauważyć subtelną wymianę zerknięć, Jenny odwróciła się do lorda z nazbyt wesołym uśmiechem, poszukując rozpaczliwie w myślach kolejnego tematu, dzięki któremu obecni opóźniliby swoje odejście. Ale zanim się odezwała, usłyszała nagłe szuranie krzeseł. Wszyscy rycerze podnieśli się z miejsc, pośpiesznie życzyli jej dobrej nocy i natychmiast przenieśli się na siedzenia bliżej ognia. - Nie sądzisz, panie, że to dość szczególne? To znaczy, tak raptowne odejście twoich towarzyszy. - O wiele bardziej „szczególne” wydałoby mi się, gdyby pozostali. - Dlaczego? - Bo kazałem im odejść. Royce także wstał i nadszedł moment, który przez cały dzień napełniał Jenny przerażeniem. Widziała to wyraźnie w nieustępliwym spojrzeniu srebrzystych oczu mężczyzny, gdy wyciągnął ku niej rękę na znak, że i ona powinna wstać. Podnosząc się, poczuła, że drżą pod nią kolana. Ostrożnie wyciągnęła ku niemu dłoń, po czym wycofała ją nagłym szarpnięciem. - Nie... nie słyszałam, kiedy kazałeś im odejść, panie - wykrzyknęła. - Zrobiłem to bardzo dyskretnie, Jennifer. Kiedy znaleźli się na górze, przystanął przy komnacie tuż obok jej sypialni i pchnął drzwi, tak żeby Jenny mogła pójść przodem. W przeciwieństwie do małej, spartańskiej izdebki dziewczyny, komnata, do której wkroczyła, była obszerna i nawet bogato urządzona. Poza wielkim łożem z czterema kolumnami stały tam cztery wygodne krzesła oraz kilka ciężkich kufrów z ozdobnymi okuciami z brązu. Na ścianach wisiały piękne kobierce, a przed wielkim kominkiem, na którym płonął ogień, oświetlający i ogrzewający wnętrze, leżała gruba, pleciona mata. Przez znajdujące się naprzeciw łoża okno wlewało się księżycowe światło; obok znajdowały się drzwi, które zapewne prowadziły na niewielki balkon. Usłyszała za plecami szczęk zasuwanego rygla i serce zatrzepotało jej w piersiach. Zdecydowana zrobić wszystko, by odsunąć to, co ma ją spotkać z rąk tego mężczyzny, Jenny uciekła ku najdalej odsuniętemu krzesłu i przysiadła na nim sztywno z rękami złożonymi na kolanach. Przybrawszy twarz w wesoły i pełen ciekawości uśmiech, uchwyciła się tematu, który powinien zainteresować wielkiego rycerza, i zaczęła bombardować go pytaniami. - Słyszałam, że nigdy nie dałeś się wysadzić z siodła w czasie bitwy, milordzie - oznajmiła, wychylając się do przodu w pozie niezmiernego zainteresowania. Zamiast jednak rozpocząć długą opowieść o swoich wyczynach, jak to czynili rycerze przy stole, lord Claymore usiadł naprzeciwko, oparł obutą stopę o kolano drugiej nogi i wpatrzył się w Jenny w absolutnym milczeniu. Odkąd wyrwała rękę z jego dłoni, gdy kilka minut wcześniej pomagał jej wstać od stołu, miała niejasne poczucie, iż Royce wie, że ona ma nadzieję na jakiś cud, który wybawi ją z konieczności dotrzymania słowa, i że nie jest zbyt zadowolony z jej postawy. Otwierając szeroko oczy, podwoiła wysiłki, żeby wciągnąć go do rozmowy. - Czy to prawda, milordzie? - zapytała raźno. - Co takiego? - odezwał się z chłodną obojętnością. - Że w czasie bitwy nigdy nie wysadzono cię z siodła? - Nie. - Nie? - wykrzyknęła. - A więc... ile razy to się zdarzyło? - Dwa. - Dwa?! - I dwadzieścia byłoby wciąż niewiele, pomyślała Jenny w przypływie panicznego strachu o los swoich bliskich, którzy wkrótce będą musieli się z nim zmierzyć. - Rozumiem. To zdumiewające, biorąc pod uwagę, ile bitew stoczyłeś, panie, w swoim życiu. A ile ich właściwie stoczyłeś? - Ja ich nie liczę, Jennifer. - Może powinieneś. Już mam! Opowiesz mi o każdej, a ja je policzę - podsunęła nieco dziwaczny pomysł, gdyż skąpe odpowiedzi Royce’a zwiększyły jej napięcie dziesięciokrotnie. - Może zrobimy to teraz? - Nie sądzę. Jenny przełknęła ciężko ślinę; wyczuwała, że jej czas dobiegł końca i że nie pojawi się żaden anioł wybawienia, który wpadnie przez okno, by ocalić ją od fatalnego losu. - A co... z potyczkami? Czy kiedykolwiek wysadzono cię z konia w szrankach? - Nie walczę na turniejach. Zaskoczona tak, że na chwilę zapomniała o własnych troskach, Jenny zapytała ze szczerym zdziwieniem: - Dlaczego? Czyż nie ma wśród twych ziomków rycerzy, którzy chcieliby się z tobą zmierzyć? Czy nikt nigdy nie wyzwał cię na kopie? - Owszem. - I nie przyjąłeś wyzwania? - Walczę na wojnie, nie w szrankach. Potyczki to tylko zabawa. - No tak, ale ludzie mogą... no cóż... mogą posądzić cię o tchórzostwo, milordzie. Albo pomyślą, że nie jest z ciebie, panie, tak zręczny w boju rycerz, jak powiadają. - Możliwe. A teraz ja zadam ci pytanie - wtrącił gładko. - Czy to nagłe zainteresowanie moimi bitewnymi wyczynami i rycerską sławą ma coś wspólnego z umową, jaką zawarliśmy - tą, z której dotrzymania chciałabyś teraz się wycofać? Zamiast skłamać, czego się właściwie po niej spodziewał, ku jego zaskoczeniu odezwała się cichym, bezradnym szeptem: - Boję się. Boję się bardziej niż kiedykolwiek w całym życiu. Krótki wybuch irytacji, jaki ogarnął Royce’a w ciągu ostatnich kilku minut, rozwiał się bez śladu, a kiedy spojrzał na przycupniętą sztywno na krawędzi krzesła postać, uświadomił sobie, że oczekiwał od tej zachwycająco niewinnej dziewczyny, by pogodziła się z tym, co ma między nimi zajść, tak jakby była jedną z doświadczonych kurtyzan, z jakimi sypiał w Anglii. Wstał i wyciągając ku niej rękę, odezwał się znacznie już łagodniej: - Chodź tu, Jennifer. Wstała i na trzęsących się nogach podeszła bliżej, próbując wmówić własnemu wstrząśniętemu sumieniu, że to, co za chwilę popełni, to nie grzech ani zdrada, że poświęcając się dla dobra siostry, właściwie spełnia szlachetny, a nawet cnotliwy uczynek. W pewnym sensie była jak Joanna D’Arc, która dobrowolnie poszła na męczeństwo. Z wahaniem wsunęła zimną rękę w jego dłoń i patrzyła, jak zaciskają się na niej długie, brązowe od słońca palce. Ciepły uścisk i zniewalające spojrzenie szarych oczu mężczyzny przyniosły jej dziwny spokój. A kiedy objął ją i rozchylonymi wargami dotknął jej warg, sumienie raptownie ucichło. Był to pocałunek niepodobny do żadnego z wcześniejszych, bo oboje wiedzieli, czym ma się zakończyć - pocałunek pełen zadziwiającej powściągliwości, pozbawiony pogańskiego głodu poprzednich. Dłonie Royce’a krążyły niespokojnie, władczo, po jej plecach, po piersiach, ześlizgiwały się niżej i przyciskały ją mocno do jego stwardniałych ud, a Jennifer czuła, że zapada się wolno w oszałamiającą zmysłową czeluść namiętności. Z niemym jękiem bezsilnego poddania zarzuciła mu ręce na szyję, czując, że traci równowagę. Gdzieś w odległych zakamarkach umysłu dotarło do niej, że opada z niej suknia; potem poczuła na piersiach muśnięcia dłoni. Żar pocałunków wzrastał. Jego ramiona, mocne jak stalowe obręcze, po chwili przeniosły ją jak dziecko na łoże i złożyły delikatnie na chłodnej pościeli. Ciepłe bezpieczeństwo jego ust, ramion i całego ciała nagle gdzieś się oddaliło. Wychodząc powoli z przypominającego sen oszołomienia, w którym rozmyślnie szukała ucieczki przed rzeczywistością, Jenny poczuła na skórze powiew chłodnego powietrza i mimowolnie otworzyła oczy. Royce stał przy łóżku i zdejmował z siebie odzienie, a na ten widok przebiegł ją dreszcz niepokoju i podziwu. W świetle ognia jego skóra przypominała polerowany brąz, potężne mięśnie ramion zafalowały lekko, kiedy sięgnął do pasa spodni. Jest wspaniały, uświadomiła sobie, i przerażający. Przełknąwszy zebraną w gardle kulę strachu i zażenowania, szybko odwróciła głowę i biorąc w palce rąbek prześcieradła, próbowała choć trochę się osłonić. Łoże zapadło się lekko pod jego ciężarem, a ona czekała z odwróconą twarzą i zaciśniętymi mocno oczyma, pragnąc, by przytulił ją i wziął jak najszybciej, zanim jeszcze głębiej odczuje powrót chłodnej rzeczywistości. Royce jednak nie miał najmniejszego zamiaru się śpieszyć. Wyciągnąwszy się u jej boku, musnął wargami jej ucho, a potem łagodnie, lecz nieubłaganie odsunął na bok prześcieradło. Zabrakło mu tchu z wrażenia, kiedy ujrzał ją w całej nagiej krasie. Przypatrywał się rozkosznej doskonałości pełnych, różowo zakończonych piersi, cienkiej kibici, łagodnie zaokrąglonych bioder i długich, zgrabnych nóg. Bez zastanowienia dał głośny wyraz swoim myślom. - Czy masz pojęcie, jaka jesteś piękna? - wyszeptał ochryple, powoli przesuwając wzrok ku jej czarownej twarzy przez obfitość złoto-rudych włosów, rozsypanych w nieładzie na poduszce. - Albo jak bardzo cię pragnę? Kiedy Jenny uparcie odwracała się i zaciskała powieki, delikatnie odwrócił jej twarz ku swojej. Uśmiechając się leciutko, szepnął: - Otwórz oczy, moja miła. Jenny posłuchała niechętnie i przekonała się, że spogląda wprost w uwodzicielskie srebrzystoszare oczy, które uwięziły jej wzrok, podczas gdy dłoń ześliznęła się z policzka przez szyję, ku piersi. - Nie bój się - nakazał miękko. - Przedtem nigdy się mnie nie bałaś, więc nie zaczynaj i teraz. Dłoń przesunęła się lekko w górę, ku szyi Jenny, a usta zaczęły opuszczać się zdecydowanie ku ustom dziewczyny. Pierwsze, leciutkie muśnięcie wargami zdjęło nagłą rozkoszą całe jej ciało, paraliżując dziewczynę na chwilę. Przesunął językiem po jej wargach, a potem wpił się w nie szeroko otwartymi ustami w gorącym, niekończącym się pocałunku. - Pocałuj mnie, Jenny - polecił drżącym głosem. A Jenny posłuchała. Otaczając dłonią jego szyję zaczęła całować go równie mocno, jak on ją, aż jęknął z rozkoszy. Niemalże odchodząc od zmysłów, powiodła dłońmi po wypukłych mięśniach klatki piersiowej, a potem wsunęła palce między gęste, kędzierzawe włosy u nasady karku. Kiedy Royce oderwał wreszcie usta od jej warg, oddychał szybko i chrapliwie, a Jenny miała poczucie, że za chwilę rozpłynie się w połączeniu czułości i pożądania, jakie pulsowało w jej żyłach, wtórując uderzeniom jego serca. Wpatrzona w płonące oczy mężczyzny uniosła drżące palce i dotknęła jego twarzy, opuszkami palców przeciągając po policzku i po bruździe wokół ust, potem po gładkich wargach. Wewnątrz niej narastało jakieś dziwne uczucie, aż rozkwitło gwałtownie jak wybuch, który rozszedł się po całym ciele wibrującym dreszczem. To samo uczucie ścisnęło bólem jej serce, kiedy natrafiła palcami na czerwoną bliznę po ranie, którą sama zadała. Owładnięta poczuciem winy, wzniosła ku niemu oczy i wyszeptała z bólem: - Przepraszam. Royce zajrzał w te upajające niebieskie oczy, a rozszalałe pożądanie wzrosło w nim po dziesięćkroć pod wpływem jej dotyku i głosu, ale panował nad sobą, oczarowany niewiarygodną słodyczą, z jaką wodziła palcami po labiryncie starych szram na jego piersi. Przyglądał się Jenny, wiedząc instynktownie, że w przeciwieństwie do innych kobiet, z którymi sypiał, nie wzdrygnie się z obrzydzeniem na widok tych blizn, albo - co gorsza - nie przejmie jej niezdrowy dreszcz podniecenia na ten widomy dowód niebezpieczeństw, wśród jakich żył, i zagrożenia, jakie sobą prezentował. Spodziewał się, że figlarny anioł, drżący w jego ramionach, zareaguje inaczej, zupełnie jednak nie był przygotowany na to, co się stało, ani też na własną burzliwą reakcję. Jenny dotykała palcami każdej ze szram, przesuwając się powoli w stronę tej najbliżej serca i Royce walczył z przemożnym pragnieniem, by ją natychmiast posiąść. Wreszcie podniosła nań oczy, lśniące od powstrzymywanych łez, a jej piękna twarz pobladła z cierpienia. Gwałtownym, pełnym bólu szeptem wyrzuciła z siebie: „Dobry Boże, jakże cię poranili...” i zanim zorientował się, co ma zamiar zrobić, pochyliła głowę, muskając delikatnie wargami każdą z blizn, jakby chciała je w ten sposób zaleczyć, a potem objęła go ramionami w mocnym - obronnym - uścisku i Royce zupełnie stracił głowę. Wplatając dłonie między jej ciężkie, jedwabiste włosy, przetoczył ją na plecy. Jenny otworzyła oczy i ujrzała go nad sobą - wojownika, którego samo imię wywołuje drżenie, tego samego, który całował ją i pieścił z tak gwałtowną czułością. Twarz pociemniała mu z namiętności, a na skroniach pulsowała żyłka, kiedy z wysiłkiem starał się powstrzymywać. Wsunął pod nią dłonie, żeby podnieść ku sobie jej biodra; więc rzuciła się na spotkanie swemu losowi tak samo dzielnie jak zawsze przedtem. Zamykając oczy, oplotła ciasno ramionami tego mężczyznę, który, jak wiedziała, za chwilę zrobi jej krzywdę. Tak wzruszający gest zupełnie zdruzgotał Royce’a. Oplatając ją ciasno ramionami, jakby chciał w ten sposób wziąć część jej bólu na siebie, odezwał się ochrypłym szeptem: - Jenny... przepraszam. Potem wbił się w nią, usłyszał wyrywający się z jej ust syk bólu i poczuł zaciskające się spazmatycznie ramiona. Odczekał, aż ból ustąpi, a potem zaczął się poruszać. Nagle ręce Jenny przesunęły mu się na biodra, żeby przycisnąć je mocniej, a jej ciało zaczęło się poruszać wraz z nim, w tym samym rytmie. Instynktownie poszukiwała czegoś, co jak przeczuwała, on próbuje jej dać. Zbliżała się do tego coraz bardziej, w miarę jak zwiększał tempo uporczywych, gwałtownych pchnięć. Pulsujące gdzieś w środku odczucie eksplodowało przeszywającym wybuchem rozkoszy, który przenikał całe jej ciało kolejnymi falami cudownych doznań. Otoczył ją mocno ramionami i zawisł nieruchomo, a potem jeszcze raz zanurzył się w nią, niezdolny dłużej panować nad sobą, a całe ciało wzdrygało się konwulsyjnie raz za razem, kiedy przelewał w nią własne ciepło. Jenny poczuła, że przetacza się na bok i pociąga ją za sobą, i powoli zaczęła powracać do świadomości. Otworzyła oczy, a cienie w komnacie z wolna zaczęły nabierać swych normalnych kształtów; na palenisku polano rozsypało się w stos jarzących się węgli, rzucając na wszystkie strony snopami iskier. Uświadomiła sobie jasno wszystko, co zaszło pomiędzy nimi, i w tej chwili, leżąc bezpiecznie w jego ramionach, odczuła samotność i przerażenie, jakiego jeszcze nigdy dotąd nie doświadczyła. To, co przed chwilą zrobiła, nie było żadnym męczeństwem ani nawet szlachetną ofiarą - skoro odczuwała przy tym taką pogańską rozkosz, takie... niebo. Pod policzkiem czuła ciężkie, rytmiczne uderzenia jego serca, przełknęła więc gromadzący się kulą w gardle bolesny strach. Odnalazła w sobie coś jeszcze, coś zakazanego i dla niej niebezpiecznego - jakieś emocje, które nie powinny, nie mają prawa istnieć. Jednak mimo całego strachu i poczucia winy, w tej chwili pragnęła jedynie, by powiedział do niej jeszcze raz „Jenny” tym samym ochrypłym, czułym głosem. Albo „kocham cię” - wszystko jedno jakim tonem. Jak gdyby uświadamiając sobie, że dziewczyna pragnie usłyszeć jego głos, odezwał się, lecz powiedział nie to, co chciałaby usłyszeć, i nie tym tonem, za którym tęskniła. Cicho i bez emocji zapytał: - Czy sprawiłem ci mocny ból? Potrząsnęła przecząco głową i po dwóch nieudanych próbach zdołała wykrztusić „nie”. - Przykro mi, jeśli tak było. - Nie było. - I tak by bolało, bez względu na to, kto by cię wziął pierwszy. Łzy zatkały jej gardło, więc odwróciła się na drugi bok, próbując wydostać się z objęć Royce’a, ale trzymał ją mocno, przyciskając do siebie jej plecy i uda. „Bez względu na to, kto by cię wziął”, myślała nieszczęśliwa Jenny, jest bardzo odległe od „kocham cię”. Royce wiedział o tym. Wiedział równie dobrze, jak i to, że głupotą było choćby pomyśleć coś takiego, a co dopiero powiedzieć. Nie teraz, jeszcze nie teraz... w ogóle nie, poprawił się natychmiast, ujrzawszy w myślach wizerunek kobiety, z którą miał się ożenić. Nie odczuwał najmniejszych wyrzutów sumienia z powodu tego, że kochał się z Jenny, bo poza wszystkim przecież nie był jeszcze formalnie zaręczony - chyba że Henryk się zniecierpliwił i sam załatwił sprawy z lady Mary Hammel. Po chwili przyszło mu do głowy, że nawet gdyby byli zaręczeni, to pewnie i tak nie miałby żadnych wyrzutów sumienia. W myślach ujrzał twarz Mary Hammel, jasną i śliczną, otoczoną obłokiem srebrnawych blond włosów. Mary była namiętna i gorąca, w jego ramionach drżała z podniecenia i nie czyniła sekretu z powodów, nawet sama je wyznała - uśmiechając się i patrząc mu w oczy - drżącym, niskim głosem: „Ty, mój panie, jesteś Potęgą, Gwałtem i Mocą, a dla większości kobiet to właśnie najsilniejsze afrodyzjaki”. Wpatrzony w płomienie na palenisku, Royce zastanawiał się od niechcenia, czy Henryk doprowadził do zaręczyn, nie czekając na powrót swego wasala w końcu miesiąca. Jak na silnego władcę, który podbojem zagarnął tron, król natychmiast nabrał nawyku, dla Royce’a cokolwiek niesmacznego, by tam, gdzie się tylko dało, rozwiązywać problemy polityczne poprzez małżeństwa między dwoma przeciwnymi stronami - poczynając od jego własnych zaślubin z Elżbietą z Yorków, córką tego samego władcy, któremu rok wcześniej odebrał w bitwie tron i życie. Co więcej, król powtarzał niejednokrotnie, że gdyby jego córka była starsza, wydałby ją za Jakuba Szkockiego i w ten sposób zakończyłby ciągnący się bez końca konflikt między oboma krajami. Owo rozwiązanie może zadowalać Henryka, ale Royce nie miał najmniejszej ochoty na tak nieprzyjazny związek dla siebie. Chciał mieć posłuszną i uległą żonę, która ogrzeje mu łoże i będzie ozdobą sali biesiadnej; za wiele już w życiu walczył, by chcieć jeszcze czynić to w progach własnego domostwa. Jenny poruszyła się w jego ramionach, starając się odsunąć. - Czy wolno mi teraz powrócić do swej komnaty? - zapytała zduszonym głosem. - Nie - odparł stanowczo - warunki naszej umowy jeszcze nie zostały spełnione. A potem, żeby udowodnić, że mówił poważnie i trochę złagodzić kategoryczny rozkaz, przetoczył dziewczynę na plecy i zatopił usta w jej ustach, pieszczotami spychając ją z powrotem w bezmyślne odrętwienie zmysłów, aż wreszcie przywarła do niego i zaczęła oddawać pocałunki ze słodką, nieokiełznaną pasją. Rozdział jedenasty Przez okno wlewało się księżycowe światło; Royce przez sen odwrócił się na brzuch i wyciągnął ramię, by objąć Jennifer. Jednak ręka, zamiast na ciepłą skórę, natrafiła na zimną pościel. Przywykły przez całe życie mieć za towarzysza w łóżku niebezpieczeństwo, natychmiast ocknął się z głębokiego, zaspokojonego snu i w ciągu kilku sekund odzyskał całą ostrość myślenia i postrzegania. Gwałtownie otworzył oczy i przetoczył się na plecy, lustrując wzrokiem ciemny pokój i sprzęty, które w bladym księżycowym blasku czaiły się w kątach jak cienie zmarłych. Przerzucił nogi przez krawędź łóżka, wstał i zaczął się spiesznie ubierać, przeklinając w myślach własną głupotę, przez którą nie postawił straży u stóp schodów. Z przyzwyczajenia złapał za sztylet i ruszył ku drzwiom, wściekły na siebie za to, że zasnął w miłym przekonaniu, że Jenny nie mogłaby tak ufnie się do niego tulić, a jednocześnie nie spać i na zimno knuć ucieczkę. Jennifer Merrick nie do takich rzeczy była zdolna. Kiedy to sobie wszystko rozważyć, miał szczęście, że przed odejściem nie poderżnęła mu gardła. Trzasnął dłonią w rygiel i szarpnięciem otworzył drzwi, omalże nie następując na nieszczęsnego giermka, który swoim zwyczajem rozłożył się na sienniku w progu. - Co się dzieje, milordzie? - zapytał niespokojnie Gawin, siadając gwałtownie, gotów w każdej chwili zerwać się na nogi. W tej chwili oko Royce’a przyciągnął jakiś ledwie dostrzegalny ruch - coś wionęło za oknem, na balkonie - zwrócił więc głowę w tamtą stronę. - Co się dzieje, milordzie? Drzwi zatrzasnęły się z hukiem tuż przed nosem zaskoczonego giermka. Wmawiając sobie, iż czuje ulgę po prostu dlatego, że dziewczyna oszczędziła mu kolejnego nieprzyjemnego nocnego pościgu, Royce uchylił cicho drzwi i wyszedł na zewnątrz. Jenny stała na balkonie, z rozwianymi na nocnym wietrze włosami, i objąwszy się ramionami, patrzyła w dal. Spod przymrużonych powiek Royce studiował pilnie wyraz jej twarzy, potem zaś odetchnął z ulgą. Nie wyglądało na to, by rozważała możliwość rzucenia się w dół, ani nie rozpaczała też po stracie wianka. Wyglądała raczej na zatopioną w rozmyślaniach niż wściekłą czy oszalałą z żalu. Jenny prawdę mówiąc była tak pochłonięta swoimi myślami, iż nie dostrzegła, że już nie stoi tam sama. Nadspodziewanie ciepłe, łagodne nocne powietrze pomagało jej odzyskać spokój, ale mimo to miała poczucie, jakby tego wieczoru cały jej świat wywrócił się do góry nogami. A winę za to częściowo ponosiła Brenna - bo to siostra i puchowa poduszka były powodem, dla którego Jenny tak szlachetnie „poświęciła” swoje dziewictwo. Ta straszna myśl dotarła do niej, kiedy zaczynała zapadać w sen. Mamrotała pod nosem senną modlitwę za bezpieczną podróż i powrót do zdrowia siostry, gdy wtem piórko z jej własnej poduszki, przebiwszy się przez lnianą powłoczkę, przywołało jej w pamięci chwilę, gdy poprawiała poduszki pod głową Brenny, leżącej już na wozie. Pióra przy twarzy przyprawiały Brennę o straszny kaszel i nikt nie wystrzegał się ich staranniej od niej. Jenny doszła do wniosku, że najwidoczniej siostra musiała zasnąć w swojej izbie i obudzić się z kaszlem, lecz zamiast usunąć puchową pościel, raz zebrała się na śmiałość i pomysłowość: przekonana, że lord Claymore wypuści je obie, z uporem leżała na tej poduszce, dopóki nie rozkaszlała się tak, jakby groziła jej rychła śmierć. Doskonały pomysł, uznała Jenny, wart wszystkich planów, jakie sama próbowała wymyślić. I równie jak one skazany na niepowodzenie, dodała w duchu ponuro. Porzuciła temat Brenny i zaczęła myśleć o przyszłości, o jakiej niegdyś marzyła, a która teraz była dla niej stracona - bezpowrotnie. - Jennifer - usłyszała za sobą głos Royce’a. Odwróciła się gwałtownie w miejscu, starając się ukryć reakcję swego zdradzieckiego serca na głęboki tembr jego głosu. Dlaczego, zastanawiała się z rozpaczą, wciąż jeszcze czuje na sobie dotyk jego dłoni i dlaczego sam widok jego twarzy przywodzi jej na myśl tamtą szorstką czułość pocałunków? - Ja... Dlaczego się ubrałeś, panie? - zapytała, zauważając z ulgą, że jej głos brzmi zupełnie spokojnie. - Miałem iść cię poszukać - odrzekł, wychodząc z cienia. Rzuciwszy wymowne spojrzenie na sztylet, który nadal tkwił w jego dłoni, zapytała: - A co zamierzałeś zrobić, kiedy już mnie znajdziesz? - Zapomniałem o tym balkonie. - Wsuwając sztylet za pas, dodał: - Myślałem, że zdołałaś się wymknąć z komnaty. - A czyż pod drzwiami nie śpi twój giermek? - Słuszna uwaga - odparł sarkastycznie. - Ma on zwyczaj układać się do snu tak, by zablokować wejście do miejsca, w którym przebywasz, panie - zauważyła. - I znów racja - odparł sucho, zastanawiając się nad tym niezwykłym brakiem zastanowienia, który kazał mu wypaść z komnaty zamiast rozpatrzyć najpierw wszystkie istniejące możliwości. Jenny gorąco pragnęła, by stąd poszedł. Swą obecnością zburzył całą pogodę ducha, której tak rozpaczliwie poszukiwała. Odwróciwszy się plecami, dała mu nieomylny znak, że powinien ją zostawić, i wpatrzyła się w daleki krajobraz przed sobą. Royce zawahał się, gdyż czuł, że pragnie być sama, ale nie miał ochoty jej zostawiać. Mówił sobie, że to z powodu nagłego dziwnego nastroju dziewczyny, a nie przyjemności, jaką sprawiała mu swoją obecnością i widokiem. Wyczuwając, że jego dotyk nie byłby teraz mile widziany, przysunął się do niej na odległość wyciągniętej ręki i oparł ramieniem o otaczający balkon mur. Dziewczyna na powrót zatonęła we własnych myślach, a Royce ściągnął lekko brwi, kiedy przypomniał sobie swój wcześniejszy wniosek, iż Jenny nie rozważała nic tak głupiego jak odebranie sobie życia. - O czym myślałaś kilka minut temu, kiedy tu przyszedłem? Słysząc to pytanie, zesztywniała lekko. Myślała jedynie o dwóch sprawach, a jednej z nich na pewno nie mogła mu wyjawić - to jest pomysłowego oszustwa Brenny. - To nie było nic ważnego - wykręcała się skwapliwie. - Tak czy owak, powiedz - nalegał. Zerknęła na Royce’a z ukosa, a serce podskoczyło jej zdradziecko na widok jego ramion, które znajdowały się tak blisko, i tej surowej, przystojnej twarzy, rzeźbionej księżycowym promieniem. Gotowa była, a nawet skłonna, rozmawiać z nim o czymkolwiek, byle tylko pozbyć się tak bolesnego poczucia bliskości tego mężczyzny, zapatrzyła się więc na wzgórza i odpowiedziała: - Przypomniałam sobie czasy, kiedy stawałam na balkonie w Merrick i patrzyłam na wrzosowisko, rozmyślając o królestwie. - O królestwie? - powtórzył Wilk, którego zdumiała tak pokojowa tematyka jej rozmyślań. Przytaknęła skinieniem głowy, a ciężka fala włosów przesunęła się przy tym po plecach. Royce surowo powstrzymał się od nagłego odruchu, by owinąć dłoń w te jedwabiste pasma i delikatnie zwrócić jej twarz ku sobie. - O jakim królestwie? - O moim własnym. - Westchnęła, czując się głupio, a przy tym bardzo zażenowana, że lord Claymore tak uparcie drąży tę kwestię. - Kiedyś wymyśliłam sobie swoje własne królestwo. - Biedny Jakub - droczył się, mając na myśli szkockiego króla. - Które z jego włości chciałaś zagarnąć? Posłała mu pełen żalu uśmiech i odrzekła głosem dziwnie zabarwionym smutkiem: - To nie było prawdziwe królestwo z ziemiami i zamkami, to było królestwo z marzeń - kraina, gdzie wszystko odbywało się tak, jak ja tego chciałam. Przez głowę Royce’a przemknęło dawno zapomniane wspomnienie; zwrócił się twarzą do muru i oparł na nim ręce. Zatapiając wzrok w odległych wzgórzach, na które spoglądała Jenny, przyznał cicho: - Dawno, dawno temu, ja także wymyśliłem sobie własne królestwo. Jakie było to twoje? - Och, niewiele jest tu do opowiadania - mówiła Jenny. - W moim królestwie panowały pokój i wszelka pomyślność. Od czasu do czasu tylko któryś z poddanych zapadał na ciężką chorobę lub groziło nam jakieś straszne niebezpieczeństwo. - Miałaś w swoim królestwie choroby i wojny? - przerwał jej zaskoczony Royce. - Oczywiście! - przyznała z żałosnym półuśmiechem. - Musiało być po trosze tego i tamtego, żebym mogła popędzić na pomoc i usunąć zło. Po to właśnie wymyśliłam to swoje królestwo. - Chciałaś być dla swych poddanych bohaterką - podsumował z uśmiechem Royce, bo ten rodzaj motywacji potrafił doskonale zrozumieć. Potrząsnęła przecząco głową, a tęskny ton głosu przegnał uśmiech z jego twarzy. - Nie. Chciałam tylko być kochana przez tych, których sama kocham. Zęby ci, którzy mnie znają, nie dopatrywali się we mnie jedynie niedostatków. - Tego tylko pragnęłaś? Skinęła głową twierdząco, jej piękna twarz okryła się nagłą powagą. - Dlatego wymyśliłam sobie to królestwo marzeń, gdzie mogłam dokonywać śmiałych i wielkich czynów. Niezbyt daleko, na najbliższym zamkowi wzgórzu rożek księżyca, który wysunął się na chwilę spoza chmur, oświetlił przelotnie jakąś męską postać. Innym razem ten krótki błysk wystarczyłby, aby lord Claymore wysłał na zwiady swoich ludzi. Teraz jednakże, zaspokojony fizyczną miłością i świadomy, że czeka go jej jeszcze więcej z tą ujmującą pięknością, która stała u jego boku, Wilk nie odnotował w myślach tego, co dostrzegły jego oczy. Była to noc przepełniona ciepłym powietrzem i niezwykłymi zwierzeniami, zbyt delikatna i piękna, by rozważać mało prawdopodobne zagrożenia, czające się w ciszy w pobliżu jego własnego domostwa. Royce zachmurzył się, rozważając dziwne słowa Jenny. Szkoci, nawet ci z nizin, którzy bardziej podporządkowują się prawom feudalnym niż klanowym, to niesłychanie lojalny lud. I czy jej klan zwał ojca Jennifer „lordem” czy „Merrickiem” on sam oraz cała jego rodzina i tak mieli całkowitą lojalność i oddanie swoich ludzi. Nikt nie mógł dopatrywać się w córce przywódcy klanu niedostatków; bez wątpienia była kochana przez tych, których kochała - a więc nie miała powodów, żeby wymyślać sobie takie królestwo. - Jesteś dzielną i piękną kobietą - odezwał się w końcu - a do tego dziedziczną hrabiną. Ludzie z klanu bez wątpienia darzą cię wszystkimi tymi uczuciami, których pragniesz, a pewnie nawet ofiarują ci ich więcej. Odwróciła wzrok od jego oczu i wydawało się, że znów pochłania ją widok wzgórz. - Właściwie - odrzekła po chwili głosem starannie wypranym ze wszelkich uczuć - uważają mnie za jakąś... jakąś dziwaczkę. - Dlaczego ludzie mieliby sądzić coś tak niedorzecznego? - zapytał, całkowicie zbity z tropu. Ku jego dalszemu zdumieniu Jenny zaczęła bronić krewnych: - A cóż innego mieliby myśleć po tym, co im naopowiadał o mnie mój przybrany brat? - A co im naopowiadał? Zadrżała, jeszcze mocniej obejmując się ramionami, a wyglądała przy tym bardzo podobnie jak przed chwilą, kiedy Royce wszedł na balkon. - Różne okropności - wyszeptała. Przyglądał się jej, w milczeniu nalegając spojrzeniem, by mu to wyjaśniła, więc wzięła oddech i niechętnie ciągnęła dalej: . - Wymyślił ich wiele, ale najgorsza była sprawa utonięcia Rebeki. Becky i ja byłyśmy dalekimi kuzynkami i najlepszymi przyjaciółkami. Miałyśmy wtedy po trzynaście lat - dodała ze smutnym uśmiechem. - Jej ojciec, Garrick Carmichael, jest wdowcem i miał ją jedyną. Uwielbiał Becky, jak zresztą prawie wszyscy z nas. Była taka słodka i tak niewiarygodnie piękna, jeszcze piękniejsza od Brenny, że nie dało się jej nie kochać. Rzecz w tym, że ojciec kochał ją tak bardzo, iż na nic jej nie pozwalał z obawy, że może ją spotkać jakaś krzywda. Nie wolno jej było nawet się zbliżyć do rzeki, ponieważ Garrick bał się, że mogłaby utonąć. Becky postanowiła nauczyć się pływać - żeby mu udowodnić, że nic się nie stanie - więc codziennie wczesnym rankiem wymykałyśmy się nad rzekę, żebym mogła ją uczyć. W przeddzień śmierci Becky poszłyśmy na jarmark i pokłóciłyśmy się, bo ja powiedziałam, że jeden z żonglerów przyglądał jej się w nieobyczajny sposób. Moi przybrani bracia - Alexander i Malcolm, a także kilku innych chłopców - podsłuchali, o czym mówimy, a Alexander oskarżył mnie, że jestem zazdrosna, bo mnie samej żonglerzy wpadli w oko, co było oczywistą bzdurą. Becky zrobiła się taka zła, to jest chciałam powiedzieć: rozżalona, że kiedy się rozstawałyśmy, oświadczyła mi, że nie muszę przychodzić rano nad rzekę, gdyż już nie potrzebuje mojej pomocy. Wiedziałam, że nie mówi tego poważnie, bo jeszcze wcale nie umiała dobrze pływać, tak więc naturalnie poszłam tam następnego ranka. Głos Jennifer przeszedł w szept. - Kiedy przyszłam, ona wciąż była na mnie zła. Zawołała, że chce zostać sama. Odeszłam więc i znajdowałam się już na szczycie wzgórza, kiedy usłyszałam plusk i jej wołanie o pomoc. Zawróciłam i zaczęłam biec w stronę rzeki, ale nigdzie nie widziałam Becky. Kiedy byłam w połowie drogi, zdołała wydobyć głowę ponad powierzchnię - wiem, bo widziałam na wodzie jej włosy. Potem usłyszałam, jak krzyczy do mnie, żebym jej pomogła... - Jenny zatrzęsła się, pocierając ramiona - ...ale prąd znosił ją coraz dalej. Skoczyłam i próbowałam ją odnaleźć. Nurkowałam raz po raz - szeptała znękanym głosem - lecz nie mogłam jej pomóc. Następnego dnia znaleziono Becky w dole rzeki, woda wyrzuciła ciało na brzeg. Royce uniósł dłoń, zaraz jednak opuścił ją z powrotem, gdyż wyczuł, że dziewczyna z całej siły stara się nad sobą panować, a pocieszający gest, przez który przegra tę wewnętrzną walkę, może nie być mile widziany. - To był wypadek - odezwał się łagodnie. Dla uspokojenia zrobiła długi wdech. - Ale nie według Alexandra. Musiał być gdzieś w pobliżu, bo rozpowiadał wszystkim, że słyszał, jak Becky wykrzykiwała moje imię, co przecież było prawdą. Lecz on mówił, że się pokłóciłyśmy i że to ja ją wepchnęłam do wody. - A czym wytłumaczył twoje mokre ubranie? - spytał Royce logicznie. - Powiedział - odrzekła Jenny z drżącym westchnieniem - że kiedy ją wepchnęłam, odczekałam chwilę, a dopiero potem rzuciłam się na ratunek. Wtedy Alexander - dodała - wiedział już, że to on, a nie ja, odziedziczy po moim ojcu tytuł lairda. Ale to mu nie wystarczyło, chciał, żebym okryła się hańbą i by mnie wygnano. Po tym wydarzeniu dalej poszło mu gładko. - W jakim sensie? Wzruszyła lekko drobnymi ramionami. - Jeszcze kilka wstrętnych kłamstw i poprzekręcanych prawd - nagle zapaliła się chałupa pewnego wieśniaka, dzień po tym, jak zarzuciłam mu, że nie doważył zboża w worku, który przyniósł do zamku. I podobne sprawy. - Powoli podniosła wypełnione łzami niebieskie oczy i ku zaskoczeniu Royce’a próbowała się uśmiechnąć. - Widzisz moje włosy? - zapytała. Royce zupełnie niepotrzebnie spojrzał na złote pukle, które podziwiał już od tygodni, po czym skinął głową, a Jenny wyjaśniła zduszonym głosem: - Kiedyś miały okropną barwę. A teraz mają kolor loków Becky. Wiedziała... jak bardzo podziwiałam jej włosy - dodała złamanym szeptem - a ja... lubię myśleć, że mi je podarowała. Żeby mi pokazać, że wie... że próbowałam ją ratować. Royce uczuł w piersi nieznany, bolesny ucisk, od którego zadrżała mu ręka, kiedy spróbował pogładzić policzek dziewczyny. Jenny jednak usunęła się przed jego dotknięciem, a choć jej wielkie oczy przepełnione były łzami, nie złamała się i nie wybuchnęła łkaniem. Teraz przynajmniej zrozumiał, dlaczego ta śliczna dziewczyna od czasu porwania nie zapłakała ani razu, nawet podczas solidnego lania, które jej sprawił. Jennifer Merrick tłumiła w sobie wszystkie łzy, bo duma i odwaga nigdy nie pozwalały jej ich przelać. W porównaniu z tym, co musiała przejść, lanie z jego rąk było niczym. Nie wiedząc, co jeszcze mógłby zrobić, wrócił do komnaty, nalał wina do kielicha i zaniósł dziewczynie. - Wypij to - polecił kategorycznym tonem. Z ulgą zauważył, że opanowała już falę smutku, a ów niezamierzenie szorstki rozkaz wywołał na jej wargi pełen uroku uśmiech. - Mam wrażenie, milordzie - odparła - że wciąż wciskasz mi do ręki jakieś trunki. - I zwykle mam po temu własne niegodziwe powody - przyznał żartobliwie, a ona zaśmiała się cicho. Pociągnąwszy mały łyk, odstawiła kielich i wsparła ramiona na niskim murze, wpatrzona w dal przed sobą. Royce przyglądał jej się w milczeniu, niezdolny oderwać myśli od tego wszystkiego, co mu wyjawiła. Czuł, że powinien powiedzieć coś krzepiącego. - Wątpię, czy podobałoby ci się, gdybyś miała ponosić odpowiedzialność za cały klan. Potrząsnęła głową i odrzekła cicho: - Bardzo by mi się podobało. Dostrzegłam, że tyle można by zrobić inaczej - myślę o sprawach, które zauważa kobieta, a mężczyzna nie. Wiele się nauczyłam od matki przełożonej. Są takie nowe krosna - wasze są znacznie lepsze od naszych - i nowe sposoby upraw, i setki innych rzeczy, które można by robić po nowemu i lepiej. Ponieważ Royce nie był w stanie dyskutować o wyższości nowych krosien albo sposobów upraw nad innymi, spróbował innego argumentu. - Nie możesz poświęcić całego życia na udowadnianie swojej wartości przed resztą klanu. - Mogę - odparła cichym, gwałtownym tonem. - Zrobiłabym wszystko, żeby znów zaczęli patrzeć na mnie jak na jedną z nich. To moja rodzina, ich krew płynie w moich żyłach, a moja w ich. - Lepiej daj temu spokój - nalegał Royce. - Wydaje się, że rozpoczęłaś walkę, w której zwycięstwo jest, w najlepszym razie, mało prawdopodobne. - Przez jakiś czas, kilka dni temu, nie było aż tak nieprawdopodobne, jak myślisz - odrzekła, a jej piękna twarz przybrała wyraz powagi. - Któregoś dnia lairdem zostanie William, a to dobry, cudowny chłopiec - no, już mężczyzna, bo skończył dwadzieścia lat. Nie tak silny jak Alexander i Malcolm, ale bystry, mądry i lojalny. Bardzo przejmuje się moją sytuacją w klanie, więc zostawszy lairdem, na pewno starałby się wszystko naprawić. Lecz po dzisiejszej nocy stało się to niepodobieństwem. - Co ma do tego dzisiejsza noc? Jenny podniosła nań oczy, które teraz przypominały mu oczy zranionej łani, mimo że odezwała się spokojnym, rzeczowym tonem: - Dziś w nocy stałam się wspólniczką najgorszego wroga mojego rodu - kochanką wroga mojego ludu. W przeszłości gardzili mną za to, czego nie zrobiłam. Teraz mają wystarczający powód, żeby gardzić mną za to, czego się dopuściłam, podobnie jak ja mam powód, by gardzić sama sobą. Tym razem popełniłam czyn niewybaczalny. Nawet Bóg mi nie przebaczy... Niezaprzeczalna prawda tego oskarżenia uderzyła Royce’a z większą siłą, niż miał ochotę się przyznać, chociaż poczucie winy osłabiła nieco myśl, że dotychczasowe życie, jakie jej odebrał, nie było godne pozazdroszczenia. Odwrócił dziewczynę ku sobie, potem uniósł w górę jej podbródek, zmuszając, by nań spojrzała. A kiedy, wiedziony troską i współczuciem, zaczął mówić, poczuł jednocześnie, że jego ciało odpowiada na jej bliskość w wiadomy sposób. - Jennifer - odezwał się ze spokojną mocą. - Nie wiedziałem przedtem, jak się rzeczy mają między tobą a twoją rodziną, ale wziąłem cię do swego łoża i tego nie da się już zmienić. - A gdybyś mógł to zmienić - rzuciła z buntowniczym spojrzeniem - czy chciałbyś? Royce omiótł spojrzeniem tę nieprawdopodobnie pociągającą młodą kobietę, która w tej właśnie chwili rozpalała płomień w jego ciele. Spokojnie i uczciwie odrzekł: - Nie. - W takim razie nie sil się na udawany żal - warknęła. Usta drgnęły mu w niewesołym śmiechu, przesunął dłonią po jej policzku, potem po karku. - Czy wyglądam, jakbym żałował? Nie żałuję. Żałuję, że byłem sprawcą twego upokorzenia, ale nie żałuję tego, że kochałem się z tobą godzinę temu, ani też nie będę żałował, kochając się z tobą za kilka minut, bo to właśnie zamierzam teraz zrobić. Zgromiła go spojrzeniem za taką arogancję, ale Royce brnął dalej z tym, co miał zamiar jej powiedzieć: - Nie wierzę w twojego Boga, ani w żadnego innego, ale powiedziano mi, że wasz Bóg jest Bogiem sprawiedliwym. Jeśli tak - ciągnął tonem filozoficznego spokoju - w tej sprawie z pewnością nie będzie cię za nic winił. Koniec końców, przystałaś na ten układ tylko ze strachu o życie siostry. To nie była twoja wola, tylko moja. A to, co miało miejsce między nami w łóżku, także było wbrew twojej woli. Czy nie tak? Zadawszy to pytanie, Royce natychmiast tego pożałował - pożałował tak mocno, że aż sam poczuł się skonsternowany. A potem uświadomił sobie, że choć z jednej strony chciał, by go zapewniła, że nie skazał jej na potępienie w oczach Boga, wcale nie pragnął, by zaprzeczyła temu, że w czasie wspólnej nocy czuła to samo co on albo że pragnęła go niemal tak bardzo, jak on pragnął jej. Jak gdyby odczuł nagłą potrzebę sprawdzenia jej prawdomówności i własnych odczuć, nalegał: - Czyż nie tak? Nie obarczy cię winą, ponieważ oddałaś mi się wbrew swojej woli, prawda? - Nie! - wyrzuciła z siebie, pełna bezradnego wstydu i tysiąca innych uczuć, których nie potrafił określić. - Nie? - powtórzył, a przy tym omal nie zakręciło mu się w głowie od gwałtownego przypływu ulgi. - Zatem gdzie się mylę? - dopytywał się cichym, lecz natarczywym głosem. - Powiedz, gdzie się mylę. Nie ton rozkazu w jego głosie zmusił ją do odpowiedzi, a nagłe wspomnienie o tym, jak się z nią kochał, jaki był delikatny i ostrożny, i o żalu, jaki czuł, sprawiając jej ból, o szeptanych słodkich słowach, o zdyszanym oddechu, kiedy próbował okiełznać własną namiętność. Do tego wszystkiego dołożyło się jeszcze jej własne palące pragnienie, by ją wypełnił, jak i to, żeby zwrócić mu wszystkie cudowne uniesienia, których dzięki niemu doznała. Już otwierała usta, żeby zranić go za to, że zniszczył jej nadzieje na szczęśliwą przyszłość, lecz sumienie sprawiło, że ostre słowa uwięzły w gardle. W jego objęciach znalazła powód do dumy, a nie wstyd, i nie mogła się zmusić, żeby skłamać. - Nie z własnej woli przyszłam do twojego łoża - szepnęła zdławionym głosem. Odrywając zawstydzony wzrok od spojrzenia srebrzystoszarych oczu, odwróciła głowę i dodała: - Ale kiedy się już tam znalazłam, nie było moją wolą je opuścić. Odwróciła wzrok, więc nie widziała zupełnie nowego rodzaju czułości, która pojawiła się na twarzy mężczyzny razem z powolnym uśmiechem, pojęła ją jednak, kiedy objął ją ramionami i przycisnął mocno do siebie i kiedy ustami przykrył jej usta, pozbawiając ją najpierw mowy, a potem i tchu. Rozdział dwunasty - Mamy gości - obwieścił Godfrey, wkraczając energicznie do wielkiej sali i zachmurzonym spojrzeniem powiódł po rycerzach zebranych przy stole, by uczestniczyć w południowym posiłku. Dwanaście par rąk zastygło w pół gestu, twarze przybrały wyraz czujności. - Zbliża się ku nam spora grupa jeźdźców pod królewskim sztandarem. Bardzo duża grupa - poprawił się. - Jest ich zbyt wielu jak na zwykłe poselstwo. Lionel przyjrzał im się na gościńcu. Mówi, że chyba widział wśród nich Graverleya. - Nachmurzył się jeszcze bardziej, potem zerknął ku górnej galerii. - Gdzie Royce? - Wyszedł na przechadzkę z zakładniczką - odparł Eustace, marszcząc brwi. - Nie jestem pewien, dokąd się udał. - Ja wiem - wtrącił grzmiącym głosem Arik. - Ja pójdę. I obróciwszy się na pięcie, wyszedł z sali. Długie, miażdżące ziemię kroki pozostawały jak zawsze spokojne i pewne, jednak na twarzy olbrzyma, zamiast zwykłego, obojętnego kamiennego spokoju widać było wyraźnie zmartwienie, które pogłębiło mu bruzdy pod oczami. Melodyjny śmiech Jenny rozdźwięczał się jak trącone nagłym powiewem wiatru dzwoneczki, a Royce patrzył na nią rozbawiony, kiedy opadła bez tchu obok niego na omszały pień. Ramiona dziewczyny drgały w niepowstrzymanym napadzie wesołości, a policzki pokryły się bladym różem, takim samym jak barwa jej sukni. - Nie... nie wierzę ci, milordzie - wysapała, ocierając z oczu łzy wesołości. - To grubymi nićmi szyte łgarstwo, wymyślone na poczekaniu. . - Możliwe - zgodził się, wyciągając przed siebie długie nogi i uśmiechając się od ucha do ucha, bo jej śmiech był bardzo zaraźliwy. Tego ranka Jenny obudziła się w jego łóżku, kiedy do komnaty weszło kilkoro służących, a jej widoczne strapienie z tego powodu sprawiło mu niemal fizyczny ból. Została kochanką Royce’a i była przekonana, że teraz cały zamek zacznie o tym plotkować, co, rzecz jasna, nie mijało się z prawdą. Rozpatrzywszy możliwość rzucenia kilku uspokajających kłamstw albo miłosnego ukojenia jej smutku, Royce doszedł do wniosku, że najlepszym wyjściem będzie zabrać dziewczynę na kilka godzin poza zamkowe mury, żeby mogła się trochę rozweselić. Była to rozsądna decyzja, doszedł do wniosku, widząc roziskrzone oczy i zaróżowioną cerę Jenny. - Musisz mieć mnie za bezrozumną, skoro próbujesz wmówić mi takie łgarstwa - oznajmiła, siląc się na surowość i ponosząc całkowitą klęskę. Royce uśmiechnął się, lecz jednocześnie potrząsnął głową, żeby zaprzeczyć jej oskarżeniom. - Nie, moja pani. Mylisz się pod każdym względem. - Pod każdym? - powtórzyła figlarnie Jenny. - Co chcesz przez to powiedzieć, milordzie? - To, co opowiadałem, nie było kłamstwem, a tobie nie tak łatwo cokolwiek wmówić. - Umilkł w oczekiwaniu na jej reakcję, a kiedy nic nie odpowiedziała, dodał z uśmiechem: - Był to komplement pod adresem twego zdrowego rozsądku. - O! - zawołała zaskoczona Jenny. - Dziękuję - dodała niepewnie. - Po drugie, nie tylko nie mam cię za bezrozumną, ale uważam za niewiastę o wyjątkowym rozumie. - Dziękuję! - odparła natychmiast. - To już nie był komplement - zapewnił ją Royce. Rzuciła mu niezadowolone i zaciekawione spojrzenie, które w sposób oczywisty miało go skłonić do wyjaśnienia tej ostatniej uwagi. Wyciągnął dłoń i przeciągnął palcem po delikatnym, gładkim policzku dziewczyny. - Gdybyś nie była taka bystra, nie poświęcałabyś tyle czasu na nieustanne rozpatrywanie konsekwencji tego, że należysz teraz do mnie, a po prostu pogodziłabyś się z sytuacją, wraz ze wszystkimi płynącymi z niej korzyściami. - Spojrzał wymownie na sznur pereł, który stanowczo nakazał jej włożyć dziś rano, kiedy podarował jej szkatułkę pełną klejnotów. Jenny otworzyła szeroko oczy z oburzenia, ale Royce kontynuował z niezachwianą męską logiką. - Gdybyś była zwykłą kobietą, zajmowałyby cię tylko te sprawy, które normalnie interesują damy: stroje, prowadzenie gospodarstwa i wychowywanie dzieci. Nie zadręczałabyś się myślami o lojalności, patriotyzmie i tym podobnych sprawach. Jenny wpatrzyła się w niego z gniewnym niedowierzaniem. - Pogodzić się ze swoją „sytuacją”? - powtórzyła. - Nie jestem w żadnej „sytuacji”, jak to byłeś łaskaw ująć, mój panie. Żyję w grzechu z mężczyzną, wbrew życzeniom mej rodziny, kraju i samego Boga Wszechmogącego. A co więcej - dodała, bo zaczęła ją ogarniać niemała złość - dobrze ci mówić o tym, że powinnam myśleć tylko o kobiecych sprawach, o prowadzeniu domu i wychowaniu dzieci, kiedy to właśnie ty pozbawiłeś mnie praw do tego wszystkiego. Twoja żona zajmie się prowadzeniem waszych licznych domów i bez wątpienia zamieni moje życie w piekło na ziemi, jeśli tylko zdoła... - Jennifer - wtrącił Royce, przygryzając wargę, żeby się nie uśmiechnąć. - Jak ci doskonale wiadomo, ja nie mam żony. Zdawał sobie sprawę, iż większość z jej oskarżeń to prawda, ale wyglądała diablo pięknie z tymi oczyma jak błyskające ciekłe szafiry i tymi proszącymi się o pocałunki ustami, więc trudno mu było skupić się na jej słowach. Tak naprawdę miał jedynie ochotę złapać ją w ramiona i ugłaskać jak rozzłoszczonego kociaka. - Teraz nie masz żony, panie - argumentowała z goryczą - ale już niedługo pewnie ją sobie wybierzesz... jakąś Angielkę! - wypluła z siebie. - Angielkę z lodowatą wodą w żyłach zamiast krwi, włosami koloru mysiego futerka i małym, ostrym nosem, który jest wiecznie czerwony na czubku i w każdej chwili może zacząć z niego cieknąć... Ramiona zatrzęsły mu się od ledwo powstrzymywanego śmiechu. Podniósł dłoń w udanym geście obrony. - Włosy koloru mysiego futerka? - powtórzył. - Czy na tyle tylko mnie stać? Do niedawna wyobrażałem sobie, że będzie to blondynka z wielkimi, zielonymi oczyma i... - I wielkimi różowymi ustami, i wielkimi... - Jenny była tak wściekła, że już właściwie uniosła ręce do własnych piersi, zanim zorientowała się, co zamierza powiedzieć. - Tak? - droczył się z nią Royce. - Z wielkimi? - Uszami! - wyrzuciła z wściekłością. - Ale mniejsza o to, jak będzie wyglądać, bo ważne jest tylko to, że uczyni z mojego życia piekło na ziemi. Niezdolny panować nad sobą ani minuty dłużej, Royce pochylił się i zaczął wodzić ustami po jej szyi. - Zawrę z tobą umowę - wyszeptał, całując ją w ucho. - Wybierzemy razem dla mnie taką żonę, która będzie odpowiadała nam obojgu. I nawet w tej mało odpowiedniej chwili zdołał sobie uświadomić, że obsesja na punkcie Jennifer Merrick zamącą mu myśli. Nie może przecież ożenić się i nadal mieć jej przy sobie, wiedział o tym doskonale. Mimo żartów i przekomarzań nie był tak gruboskórny, by wziąć ślub z Mary Hammel albo kimkolwiek innym i trzymać przy sobie Jenny, każąc jej znosić upokorzenia. Jeszcze wczoraj mógłby się nad tym zastanawiać, ale przecież nie teraz, kiedy uświadomił sobie, ile cierpień musiała już znieść w swoim niedługim życiu. Nawet teraz wzbraniał się przed myślą o tym, jak będą traktować ją „ukochani” członkowie klanu, kiedy wróci do nich jako ta, która dzieliła łoże z najeźdźcą. Niemniej propozycja, by pozostał w stanie bezżennym i pozbawił się w ten sposób dzieci i spadkobierców, wydawała się nie do przyjęcia, a na dodatek mało pociągająca. Jedyne wyjście, jakie pozostało mu w tej sytuacji - poślubienie Jennifer - zupełnie nie wchodziło w grę. Ożenić się z nią, a co za tym idzie spowinowacić się z zaprzysięgłymi wrogami i mieć małżonkę, która wiedziona lojalnością, będzie się opowiadać po stronie tychże wrogów - to poroniony pomysł. Przeniósłby w ten sposób do własnej izby wojnę, zamiast upragnionego spokoju i harmonii. To, że niewinna namiętność i bezinteresowne oddanie Jenny w łóżku dały mu tyle przyjemności, to jeszcze nie powód, żeby ściągnąć sobie bezustanny konflikt na resztę życia. Z drugiej zaś strony była to jedyna kobieta, która kochała się z nim, a nie z jego legendą. Poza tym, potrafiła go rozśmieszyć jak żadna inna; była też mądra i odważna, a do tego miała twarz, która go oczarowała i ujęła. A na koniec, choć bynajmniej nie traktował tego jako ważnej sprawy, dostrzegł w Jenny jakąś bezpośredniość i uczciwość, którymi go całkowicie rozbrajała. Do tej pory nie potrafił zapomnieć owej wielkiej ulgi, jaką poczuł, kiedy przedkładając prawdomówność nad dumę, przyznała, że kiedy znalazła się w jego łóżku, nie miała ochoty go opuścić. Taką uczciwość, zwłaszcza u kobiety, spotyka się niezmiernie rzadko. Znaczyło to, że można zaufać jej słowu. Oczywiście wszystko to razem wzięte nie stanowi jeszcze dostatecznego powodu, by porzucić starannie ułożone plany na przyszłość. Z drugiej zaś strony, owe plany nie stanowiły także dostatecznej pokusy, która kazałaby mu tę dziewczynę porzucić. Royce podniósł wzrok, gdyż straż na zamku dała pojedynczy, długi sygnał trąbką - znak, że zbliżają się pokojowo nastawieni goście. - Co to znaczy? - zapytała Jenny, którą zaskoczył ten dźwięk. - Podejrzewam, że to kurierzy od Henryka - odrzekł Royce. Wsparł się na łokciach i odchylił głowę do tyłu, spoglądając prosto w słońce. Jeśli to rzeczywiście oni, myślał leniwie, w takim razie przyjechali znacznie szybciej, niż się spodziewał. - Zresztą, kimkolwiek są, nie mają wrogich zamiarów. - Czy król wie, że jestem waszą zakładniczką? - Tak. - Choć nie podobał mu się taki zwrot w temacie rozmowy, dobrze rozumiał, że dziewczyna martwi się o swoją przyszłość. - Wysłałem mu wiadomość już kilka dni po schwytaniu was, razem ze zwykłą comiesięczną pocztą. - Czy mam... - wzięła nieco drżący wdech - czy mam zostać gdzieś wysłana... do jakiegoś lochu albo... - Nie - odrzekł szybko Royce. - Pozostaniesz pod moją opieką. Tymczasem - dodał niezbyt jasno. - A jeśli zarządzi inaczej? - Nie zarządzi - oświadczył stanowczo, oglądając się na nią przez ramię. - Henryka nie obchodzi, w jaki sposób zapewniam mu zwycięstwa, dopóki wygrywam. Jeśli twój ojciec złoży broń i podda się, dlatego że jesteś moją zakładniczką, będzie to zwycięstwo najlepsze z możliwych, bo bezkrwawe. - Widząc, że ten temat na nowo budzi napięcie Jenny, skierował jej uwagę na kwestię, która przez cały ranek nie dawała mu spokoju. - Kiedy twoi bracia zaczęli zwracać klan przeciwko tobie, dlaczego nie poszłaś do ojca, zamiast uciekać w marzenia i budować nieistniejące królestwa? Twój ojciec to potężny władca, mógłby rozwiązać wszystkie twoje trudności tak, jak ja bym to zrobił. - A jak byś to zrobił? - zainteresowała się z tym swoim nieświadomie prowokacyjnym półuśmiechem, który zawsze sprawiał, że Royce natychmiast miał ochotę pochwycić ją w ramiona i scałować uśmiech z warg. Znacznie ostrzej niż zamierzał, odpowiedział: - Nakazałbym, żeby porzucili wszelkie podejrzenia na twój temat. - Mówisz, panie, jak wojownik, nie jak władca - skomentowała niefrasobliwie. - Nie można „rozkazywać” ludziom, co mają myśleć, można co najwyżej zastraszyć ich tak, że będą zachowywać swoje myśli dla siebie. - A co w takim razie zrobił twój ojciec? - zapytał spokojnym głosem, który miał zadać kłam jej twierdzeniu. - O ile sobie przypominam, w czasie, kiedy utonęła Becky - odparła - mój ojciec był na wojnie i walczył z wami w jakiejś bitwie. - A kiedy wrócił... z tej walki ze mną - drążył Royce - co wtedy zrobił? - Wtedy już krążyły na mój temat najróżniejsze opowieści, ale ojciec uważał, że przesadzam i że plotki wkrótce same zanikną. Bo widzisz, milordzie - dodała, widząc na jego twarzy jawną dezaprobatę - mój ojciec nie przykłada zbyt wielkiej wagi do tego, co nazywa „niewieścimi sprawami”. Bardzo mnie kocha - tłumaczyła, a Royce uznał, że powodowała nią raczej lojalność niż zdrowy rozsądek, biorąc pod uwagę, kogo wybrano dla niej na męża - ale dla niego kobiety są... nie tak ważne dla świata jak mężczyźni. Ożenił się z moją macochą, gdyż była jego daleką krewną, a poza tym miała trzech zdrowych synów. - Wolał, żeby tytuł przeszedł na dalekich krewnych niż na jego własną córkę, a potem na wnuki? - zauważył Royce ze źle ukrywanym niesmakiem. - Klan znaczy dla niego wszystko i tak właśnie powinno być - odparła Jennifer z mocą płynącą z lojalności. - Nie wydawało mu się, abym ja, jako kobieta, zdolna była utrzymać wierność ludzi i pokierować nimi, nawet gdyby król Jakub zezwolił na przekazanie mi tytułu, co już samo w sobie mogło stanowić trudność. - A czy w ogóle zadał sobie trud, żeby o to prosić? - No cóż, nie. Ale jak już powiedziałam, nie chodziło konkretnie o moją osobę, chodziło jedynie o to, że jestem kobietą i jako taka przeznaczona jestem do innych celów. Do wykorzystania, pomyślał Royce z gniewem. - Nie możesz zrozumieć mego ojca, ale tylko dlatego, że go nie znasz. To wielki człowiek i wszyscy żywią wobec niego takie same uczucia jak ja. Wszyscy oddalibyśmy chętnie za niego życie, gdyby... - Nagle, przez chwilę, Jenny wydało się, że albo zwariowała, albo ma przywidzenia, bo przed sobą wśród zarośli dostrzegła Williama, który patrzył na nią, przyciskając palec do ust. - ... gdyby tylko poprosił - wyszeptała, lecz Royce nie zauważył owej nagłej zmiany tonu, zajęty zwalczaniem irracjonalnej zazdrości o to, że ojciec zdolny był wzbudzić w niej tak absolutne, ślepe oddanie. Jennifer zacisnęła powieki, potem zaś ponownie otworzyła oczy i wpatrywała się pilniej w zarośla. William wślizgnął się już z powrotem pomiędzy drzewa, ale zdążyła jeszcze dostrzec końce jego zielonego kubraka. William tu jest! Przybył, żeby ją zabrać, uświadomiła sobie, czując wybuch radości i ulgi. - Jennifer - cichy głos Westmorelanda pełen był niezwykłej powagi, więc Jenny szybko oderwała wzrok od miejsca, w którym przed chwilą widziała brata. - T-tak - zająknęła się, na wpół spodziewając się, że za chwilę wyskoczy z krzaków całe wojsko ojca i zamorduje Royce’a na miejscu. Zamordują go! Na samą myśl o tym poczuła w gardle nieznośną gorycz, zerwała się więc na równe nogi, opanowana nagłym pragnieniem, by odciągnąć go jak najdalej od lasu, a jednocześnie samej pozostać na miejscu. Royce zachmurzył się, widząc jej pobladłą twarz. - Co się stało, wydajesz mi się... - Nie mogę usiedzieć na miejscu! - wybuchnęła. - Muszę trochę się przejść. Ja... Royce dźwignął się na nogi i już miał zapytać o przyczynę tego nagłego niepokoju, kiedy dojrzał zmierzającego w ich stronę Arika. - Zanim tu przyjdzie Arik - zaczął - chciałbym ci coś powiedzieć. Stanęła w miejscu i utkwiła wzrok w zbliżającym się olbrzymie, czując nagły przypływ irracjonalnej ulgi. Mając takiego obrońcę u boku, Royce przynajmniej nie zginie walcząc samotnie. Ale jeśli wywiąże się walka, może zginąć ojciec, William albo ktoś inny z klanu. - Jennifer... - zaczął jeszcze raz Royce, wyraźnie zirytowany jej brakiem uwagi. Jakimś cudem Jenny udało się odwrócić w jego stronę i przybrać uważny wyraz twarzy. - Tak? Gdyby ludzie ojca zamierzali zaatakować Royce’a, do tej pory wyszliby z lasu, gdyż nie będzie już bardziej bezbronny niż w tej chwili. Co oznacza, myślała w popłochu Jenny, że William musi być sam i że zobaczył Arika. Jeśli to prawda, a obecnie wierzyła, że tak, pozostaje jej jedynie zachować spokój i znaleźć jakiś sposób, by jak najszybciej powrócić między drzewa. - Nikt nie zamknie cię w lochu - oznajmił z łagodną stanowczością. Kiedy podniosła wzrok ku zniewalającym szarym oczom Westmorelanda, zaświtało jej nagle, że już wkrótce go opuści - może nawet w ciągu najbliższej godziny, a ta myśl napełniła ją nieoczekiwanym bólem. To prawda, że pobłażał porywaczom, nigdy jednak nie naraził jej na okropieństwa, jakie mógłby wymusić na niej inny ciemięzca. Co więcej, Royce, jako jedyny mężczyzna, podziwiał ją za odwagę, a nie przeklinał za upór, choć była winna śmierci Thora, a jego samego dźgnęła nożem i zrobiła zeń głupca, uciekając z obozu. Biorąc to wszystko pod uwagę - uświadomiła sobie z nieznośnym bólem w sercu - traktował ją bardziej po rycersku, choć w swym własnym rozumieniu tego słowa, niż jakikolwiek mężczyzna, który mógłby się znaleźć na jego miejscu. Prawdę mówiąc, gdyby sprawy między ich krajami i rodzinami miały się inaczej, mogliby nawet zostać przyjaciółmi. Przyjaciółmi? Przecież był już kimś więcej. Był jej kochankiem. - Przepraszam - odrzekła Jenny zduszonym głosem. - Myśli gdzieś mi się rozbiegły. Co mówiłeś przed chwilą? - Mówiłem - odparł, przyglądając się z troską jej przerażonej twarzy - że nie chcę, abyś sobie wyobrażała, że grozi ci jakieś niebezpieczeństwo. Dopóki nie przyjdzie czas, aby cię odesłać do domu, będziesz pozostawała pod moją opieką. Jenny skinęła głową i przełknęła ciężko ślinę. - Tak. Dziękuję - szepnęła głosem pełnym emocji. Biorąc jej wzruszony ton za wdzięczność, Royce uśmiechnął się leniwie. - Może zechcesz wyrazić swą wdzięczność pocałunkiem? Ku jego zaskoczeniu i zachwytowi, dziewczyny wcale nie trzeba było namawiać. Splatając mu ręce na szyi, objęła go z rozpaczliwym zapałem, przyciskając wargi do jego warg w pocałunku, który miał być na poły pożegnaniem, a na poły brał się ze strachu. Przesunęła dłońmi po wypukłych mięśniach na plecach kochanka, nieświadomie ucząc się na pamięć ich zarysu i przycisnęła go do siebie mocno. W końcu Royce uniósł głowę i spojrzał na Jenny, wciąż jeszcze oplatając ją ciasno ramionami. - Mój Boże - szepnął i już chciał pochylić się nad nią z powrotem, kiedy dostrzegł swego strażnika. - Do licha, jest Arik. - Wziął ją pod ramię i poprowadził w stronę przybyłego, ale kiedy tylko się zbliżyli, olbrzym natychmiast odciągnął go na bok i zaczął mówić coś szybko. Royce zwrócił się zaraz do Jennifer, pochłonięty nieprzyjemną myślą o przybyciu Graverleya. - Będziemy musieli wracać - zaczął, ale nieszczęśliwy wyraz jej twarzy szarpnął go za serce. Tego ranka rozjaśniła się jak słońce, kiedy zaproponował, że zabierze ją poza zamkowe mury. „Tak długo byłam zamknięta w namiocie albo przebywałam pod strażą - powiedziała - iż sama myśl o tym, że mogę posiedzieć na wzgórzu sprawia, iż czuję się jak nowo narodzona!” Widać, że czas spędzony tutaj dobrze jej zrobił, myślał Royce, przypominając sobie pełen zapału pocałunek i zastanawiając się, czy powinien okazać się na tyle szalony, by zaproponować Jenny, żeby pozostała tu sama. Pieszo i bez możliwości zdobycia konia nie miała szans na ucieczkę, a była na tyle bystra, by zdawać sobie z tego sprawę. W tej sytuacji pięć tysięcy żołnierzy stacjonujących wokół zamku znalazłoby ją w ciągu godziny. Co więcej, mógł nakazać strażnikom na murach, aby mieli na nią oko. Wciąż jeszcze czując na wargach smak jej ust, a w dodatku mając w pamięci decyzję o zaprzestaniu prób ucieczki, jaką powzięła kilka dni temu w obozie, podszedł do niej. - Jennifer - zaczął, a ponieważ pełen był wątpliwości, czy postępuje mądrze, mówił surowym głosem - jeśli pozwolę ci pozostać tutaj, czy mogę zaufać, że nie ruszysz się z tego miejsca? Radosne niedowierzanie na jej twarzy było dlań dostateczną nagrodą za wielkoduszność. - Tak! - wykrzyknęła, choć z trudnością mogła uwierzyć w podobny uśmiech losu. Po twarzy Royce’a przesunął się leniwy uśmiech, który sprawił, że wydała się w tej chwili niemal chłopięco przystojna. - Nie zabawię długo - obiecał. Patrzyła, jak odchodzi z Arikiem, nieświadomie utrwalając sobie w pamięci jego wygląd i sposób, w jaki się poruszał; barczyste ramiona okryte ciemnym kubrakiem, brązowy pas opuszczony luźno na biodra i wąskie spodnie, podkreślające twarde mięśnie ud nad wysokimi trzewikami. W połowie drogi ze wzgórza odwrócił się i popatrzył w jej stronę. Podniósłszy głowę, ze zmarszczoną brwią przeczesywał wzrokiem zarośla, jakby przeczuwał, że gdzieś obok w lesie czai się zagrożenie. Przerażona, że mógłby coś dostrzec lub usłyszeć i zawrócić, Jenny zrobiła pierwszą rzecz, jaka przyszła jej do głowy: pomachała ręką, żeby ściągnąć na siebie uwagę lorda, a potem dotknęła palcami ust. Gest był odruchowy; w ostatniej chwili powstrzymała się, by nie przycisnąć dłoni do ust, z których wyrywał się okrzyk przestrachu. Royce’owi zaś wydało się, że Jenny przesyła mu całusa. Z szerokim uśmiechem, który wyraźnie mówił o zadowoleniu i zaskoczeniu, pożegnalnym gestem uniósł dłoń w górę. Idący obok Arik powiedział coś ostro i odciągnął uwagę swego pana od Jenny i lasu. Odwróciwszy się, Westmoreland począł żwawo schodzić po zboczu wzgórza, lecz myśli miał zajęte pełnym zapału pocałunkiem Jenny i nie mniej entuzjastyczną reakcją własnego ciała. - Jennifer! - usłyszała z tyłu cichy, naglący głos Williama. Całe ciało dziewczyny spięło się do natychmiastowej ucieczki, ale uważała, by nie wykonać nawet najlżejszego ruchu w stronę lasu, póki Royce nie zniknie w ukrytym przejściu, wyciętym w grubym murze otaczającym Hardin. Potem okręciła się gwałtownie, omal nie przewracając się z pośpiechu, gdy popędziła po niewielkiej pochyłości i wpadła między drzewa, rozpaczliwie szukając wzrokiem tych, co przybyli jej na pomoc. - William, gdzie... - zaczęła i zaraz zdusiła własny okrzyk, kiedy czyjaś silna, żylasta ręka złapała ją od tyłu za talię, odrywając od ziemi, i pociągnęła głębiej, w zacisze starych dębów. - Jennifer! - szepnął ochryple William, którego kochana twarz znalazła się teraz zaledwie kilka centymetrów od jej głowy. - Moja biedna dziewczynka... - zaczął, przeszukując wzrokiem jej twarz, a potem, najwyraźniej przypomniawszy sobie pocałunki, których był świadkiem, dorzucił ponuro: - Zmusił cię, żebyś została jego kochanką, prawda? - Ja... później wszystko wytłumaczę. Musimy się śpieszyć - błagała, ogarnięta obsesyjną myślą, że trzeba przekonać członków klanu, by odjechali bez rozlewu krwi. - Brenna jest już w drodze do domu. A gdzie ojciec i nasi ludzie? - zaczęła. - Ojciec został w Merrick, jest nas tutaj tylko sześciu. - Sześciu?! - wykrzyknęła Jenny i potknęła się, gdyż jej pantofel zahaczył o wystający korzeń. Podniosła się szybko i biegła obok brata. William przytaknął skinieniem głowy. - Uznałem, że będziemy mieli więcej szans, żeby was uwolnić, jeśli posłużymy się podstępem, a nie siłą. Kiedy Royce wszedł do wielkiej sali, Graverley stał na samym środku, lustrując powoli i dokładnie wnętrze zamku Hardin. Zmarszczył cienki nos ze źle ukrywanej zawiści i urazy. Jako osobisty doradca króla i najbardziej wpływowy członek Izby Gwiaździstej, cieszył się ogromnymi wpływami, ale właśnie z racji swej pozycji nie mógł mieć żadnej nadziei na tytuł i dobra, których w tak oczywisty sposób pożądał. Odkąd Henryk zdobył tron, natychmiast zaczął czynić odpowiednie kroki, by samemu uniknąć losu poprzedników - buntu potężnych feudałów, którzy przysięgali wierność królowi, a jeśli wzbudził ich niezadowolenie, burzyli się i obalali suwerena. Żeby temu zapobiec, Henryk przywrócił instytucję Izby Gwiaździstej i obsadził ją następnie ministrami oraz doradcami spoza szlachty, takimi jak Graverley, którzy potem odbywali sądy nad panami, za każdą przewinę wymierzając ciężkie grzywny, co przyczyniało się zarazem do napełnienia królewskiego skarbca i pozbawiało magnatów niezbędnego do rewolty złota. Ze wszystkich osobistych doradców monarchy Graverley był najbardziej wpływowy i najbardziej mściwy; mając za sobą poparcie i całkowite zaufanie Henryka, zdołał zubożyć albo i całkowicie pognębić wszystkich co znaczniejszych rycerzy w Brytanii - z wyjątkiem jednego lorda Claymore’a, który ku jego nieukrywanej wściekłości nadal miewał się jak najlepiej, rosnąc w siłę i bogactwo z każdą kolejną bitwą, którą wygrywał dla króla. Wszyscy na całym dworze wiedzieli, jaką nienawiść żywi Graverley do Westmorelanda i że nienawiści tej może się równać jedynie pogarda, jaką darzył go sam lord Claymore. Royce przemierzył dzielące ich sto kroków z uprzejmym wyrazem twarzy, jednak w myślach odnotował już wszelkie oznaki wskazujące, że z jakiegoś powodu czeka go bardzo nieprzyjemne starcie. Po pierwsze, Graverley miał na twarzy wredny uśmieszek zadowolenia. Po drugie, za jego plecami znajdowało się trzydziestu pięciu Henrykowych rycerzy, którzy stali teraz ze sztywną żołnierską powagą i marsowymi minami. Ludzie Royce’a pod wodzą Godfreya i Eustace’a utworzyli podwójny szereg po drugiej stronie sali, w pobliżu podwyższenia, na ich twarzach zaś malowały się niepokój i pełna napięcia ostrożność - jakby i oni wyczuwali, że w tym nieoczekiwanie rychłym przyjeździe królewskiego wysłannika może kryć się jakiś niedobry znak. Kiedy Royce minął ostatnich dwóch swoich żołnierzy, ci natychmiast uformowali za nim coś w rodzaju gwardii honorowej. - No, Graverley - rzucił grzecznie, zatrzymując się przed swym wrogiem - cóż takiego zdołało cię wyciągnąć z kryjówki pod tronem Henryka? Oczy przybyłego zapłonęły gniewem; odpowiedział podobnie uprzejmym głosem, lecz jego słowa cięły równie głęboko jak powitanie Royce’a. - Szczęśliwie dla rozwoju cywilizacji, Claymore, nie wszyscy dzielą z tobą upodobanie do widoku krwi i smrodu rozkładających się trupów. - Skoro już wymieniliśmy grzeczności - przerwał mu krótko Royce - to czego chcesz? - Twoich zakładniczek. W lodowatym milczeniu Westmoreland wysłuchał dalszego ciągu jadowitej tyrady wysłannika monarchy, wygłoszonej po tym wstępie, lecz odrętwiały umysł lorda odnosił wrażenie, jakby te słowa dochodziły doń z bardzo daleka: - Król posłuchał mojej rady - mówił Graverley - i próbował wynegocjować pokój z Jakubem. A w samym środku tych delikatnych rokowań ty porywasz córki jednego z najpotężniejszych panów w Szkocji i w ten sposób całkowicie uniemożliwiasz osiągnięcie porozumienia. - Głosem dźwięczącym autorytetem i powagą dokończył: - Zakładając, że nie zamordowałeś jeszcze branek na swą zwykłą barbarzyńską modłę, otrzymujesz niniejszym rozkaz od Najjaśniejszego Pana, aby natychmiast wypuścić lady Jennifer Merrick oraz jej siostrę i oddać je pod moją opiekę, aby zostały przekazane rodzinie. - Nie. To pojedyncze, lodowatym tonem rzucone słowo, które samo w sobie stanowiło zdradziecki akt nieposłuszeństwa wobec królewskiego edyktu, wyrwało się Royce’owi zupełnie bezwiednie, a uderzyło we wszystkich obecnych w sali z siłą potężnego głazu wystrzelonego z niewidzialnej katapulty. Ludzie króla odruchowo zacisnęli dłonie na rękojeściach mieczy i wpatrzyli się w Royce’a złowrogo, podczas gdy jego żołnierze zesztywnieli z nagłego niepokoju i także nie odrywali odeń wzroku. Jedynie Arik nie zdradził po sobie żadnej najmniejszej emocji, stał tylko ze wzrokiem utkwionym w Graverleyu. Nawet sam królewski doradca był tak zaszokowany, że nie zdołał tego ukryć. Gapiąc się na Royce’a spod przymrużonych powiek, zapytał tonem krańcowego niedowierzania: - Podważasz dokładność, z jaką przekazałem ci polecenie króla, czy też naprawdę ośmielasz się sprzeciwić rozkazom? - Podważam - improwizował na chłodno Royce - twoje oskarżenia o morderstwo. - Nie miałem pojęcia, że to dla ciebie taki drażliwy temat, Claymore - zadrwił przybysz. Odruchowo próbując zyskać na czasie, Royce wyjaśnił: - Wszyscy więźniowie, jak sam powinieneś wiedzieć najlepiej, są zabierani przed ministrów Henryka i rada decyduje o ich losie. - Dość obłudy - warknął Graverley. - Usłuchasz, czy też nie usłuchasz królewskiego rozkazu? W przeciągu tych kilku minut, jakie pozostawił mu kapryśny los do spółki z nieprzewidywalnym królem, Royce rozważył szybko tysięczne powody, dla których szaleństwem byłoby poślubić Jennifer Merrick, wraz z kilkoma nieodpartymi pokusami, z powodu których zdecydował się na to szaleństwo. Po latach zwycięstw odnoszonych na całym kontynencie w końcu sam został kompletnie pobity we własnym łożu przez czarującą siedemnastolatkę. Jennifer wykazała się większym sprytem i odwagą niż jakakolwiek ze znanych mu kobiet. Nie mógł zmusić się teraz, by odesłać ją do domu. Walczyła z nim jak tygryska, ale poddała mu się jak anioł. Próbowała go zasztyletować, lecz potem całowała jego blizny. Pocięła mu koce i pozaszywała rękawy u koszul - ale przed kilkoma minutami żegnała go tak słodko, że serce zapłonęło mu pożądaniem. Jej oczy rozświetlały najczarniejsze zakamarki jego duszy, a śmiech był tak zaraźliwy, że i jego zmuszał do wesołości. Odznaczała się też uczciwością, a to cenił najbardziej. Wszystkie owe myśli spoczywały gdzieś na dnie jego świadomości, ale nie chciał się na nich skupić ani nawet wziąć pod uwagę słowa „miłość”. Oznaczałoby to, że związał się z nią nie tylko fizycznie, z czym nie miał ochoty się pogodzić. Z tą samą bezstronną, szybką jak błyskawica logiką, z jaką podejmował decyzje podczas bitwy, Royce doszedł do wniosku, że biorąc pod uwagę, jakie uczucia żywił względem niej klan Merricków, można założyć, że po powrocie będą traktować ją jak zdrajczynię, a nie ofiarę. Została kochanką ich najgorszego wroga, więc - niezależnie ot tego, czy nosi już owoc tego związku - resztę życia niechybnie spędzi zamknięta w klasztorze, by tam tworzyć sobie wymarzone królestwa, w których poddani ją zaakceptują i pokochają, a które nigdy nie będą istnieć naprawdę. Jedynie ten fakt - a także świadomość, że w łożu odpowiadała mu jak żadna inna kobieta - Royce pozwolił sobie wziąć pod uwagę przy podejmowaniu decyzji. A skoro tylko ją powziął, zadziałał z typową dla siebie szybkością i determinacją. Wiedząc, że będzie potrzebował kilku minut sam na sam z Jenny, zanim ta przyjmie z radością propozycję Graverleya, Royce zmusił się do cierpkiego uśmiechu i zwrócił się do swego wroga: - Zanim mój człowiek sprowadzi Jennifer Merrick, może złożymy broń i coś przekąsimy? Machnął ręką w stronę stołu, przy którym kręciło się już mnóstwo służby, wnoszącej pośpiesznie tace pełne zimnego jadła, jakie udało się zgromadzić w tak krótkim czasie. Jego nieprzyjaciel ściągnął podejrzliwie brwi, a Royce zerknął na rycerzy Henryka, z których niejeden walczył razem z nim w niegdysiejszych bitwach, i zastanawiał się, czy los każe im wkrótce wystąpić w śmiertelnym starciu przeciwko sobie. Zwracając się z powrotem do przybyłego, rzucił krótko: - Siadajmy! - A potem, ponieważ wiedział, że nawet jeśli Jennifer zgodzi się z nim zostać, będzie jeszcze musiał odwieść Graverleya od zamiaru zabrania jej siłą, nadał głosowi dużo przyjemniejsze brzmienie i wyjaśnił: - Lady Brenna jest już w drodze do domu, pod eskortą mojego brata. - I mając nadzieję wykorzystać słabość dworzanina królewskiego do ploteczek, dodał nieomal serdecznie: - To cała historia, która niewątpliwie umili nam posiłek... W Graverleyu ciekawość wzięła górę nad podejrzliwością. Wahał się jeszcze przez ułamek sekundy, a potem skinął głową i ruszył w stronę stołu. Royce udawał, że ma zamiar osobiście go tam odprowadzić, lecz po drodze wymówił się uprzejmie. - Pozwól, że wyślę kogoś po lady Jennifer - rzucił, odwracając się już w stronę Arika, któremu cicho i szybko nakazał: - Zabierz ze sobą Godfreya i znajdź ją, a potem przyprowadź tutaj. - A kiedy olbrzym posłusznie skinął głową, Royce powiedział szybko: - Uprzedź ją, żeby nie ufała obietnicom Graverleya ani nie przyjmowała jego. propozycji, dopóki nie rozmówi się ze mną na osobności. Dopilnuj, żeby dobrze wszystko pojęła. Ewentualność, iż Jennifer wysłucha jego propozycji, a mimo to będzie chciała odejść, była w opinii Royce’a absolutnie wykluczona. Choć sam odrzucał pomysł, aby jego decyzja o małżeństwie mogła być motywowana czymkolwiek innym niż żądzą i współczuciem, miał zwyczaj przed każdą bitwą starannie rozważać, jak silną motywacją kieruje się jego przeciwnik. W tym przypadku miał pełną świadomość, iż uczucia Jennifer były głębsze niż sama sobie to uświadamiała. Inaczej nie oddałaby mu się w łóżku tak całkowicie ani nie przyznała tak uczciwie, że nie chciała tego łóżka opuścić. A już z pewnością nie mogłaby go całować w taki sposób, jak parę minut temu na wzgórzu. Była zbyt słodka, zbyt prawdomówna i zbyt niewinna, by móc do tego stopnia udawać. Mile przeświadczony, że zwycięstwo - po drobnej potyczce najpierw z samą dziewczyną, a potem z Graverleyem - leży w zasięgu ręki, lord Claymore zbliżył się do stołu, gdzie właśnie zasiadł wysłannik króla. - A więc - zagadnął tenże wiele minut później, kiedy Royce opowiedział mu dokładnie historię odjazdu Brenny ze wszystkimi nieistotnymi szczegółami, jakie zdołał wymyślić w celu zyskania na czasie - wypuściłeś piękną dziewczynę, a zostawiłeś sobie dumną? Wybacz, ale trudno mi to sobie wyobrazić - ciągnął, wytwornie pogryzając pajdkę chleba. Do Royce’a ledwie dotarł sens jego słów, gdyż rozważał właśnie, jakie ma przed sobą możliwości w wypadku, kiedy królewski poseł nie pogodzi się z decyzją Jennifer. To właśnie przewidywanie wydarzeń - i szybki wybór najlepszego z rozwiązań w każdej zagrażającej katastrofą sytuacji - zapewniało mu przetrwanie i zwycięstwo w bitwie. Dlatego też, zdecydował wreszcie, w wypadku, gdyby Graverley nie przyjął do wiadomości decyzji Jennifer, Royce będzie obstawał przy tym, iż chce usłyszeć rozkaz z ust samego króla. Jeśli nie zechce „uwierzyć” Graverleyowi, nie będzie to równoznaczne ze zdradą, a Henryk, choć bez wątpienia się wścieknie, raczej nie każe Royce’a za to powiesić. Kiedy król usłyszy wprost z delikatnych ust Jennifer, że ta pragnie poślubić swego ciemięzcę, istnieje mocne prawdopodobieństwo, iż spodoba mu się ten pomysł. Koniec końców, monarcha sam lubił łagodzić potencjalnie groźną sytuację polityczną za pomocą roztropnie kojarzonych małżeństw, w tym przecież i własnego. Ów przyjemny obraz monarchy, przyjmującego najpierw do łaskawej wiadomości zrzeczenie się dowództwa wojsk przez swego najodważniejszego rycerza, a następnie błogosławiącego ich małżeństwo, miał w istocie nikłe szansę na urzeczywistnienie, jednak Royce wolał zatrzymać się myślą przy tej, nie zaś przy pozostałych perspektywach: szubienicy, łamaniu kołem i ćwiartowaniu albo przynajmniej utracie wszystkich dóbr, jakie zgromadził przez lata służby, wielokrotnie ryzykując życie. Istniały jeszcze dziesiątki innych, podobnie nieprzyjemnych rozwiązań - a także ich kombinacje - a Claymore, siedząc przy stole naprzeciw Graverleya, rozważył je wszystkie. Wszystkie z wyjątkiem tej jednej ewentualności, że Jennifer mogła go tak serdecznie całować, w skrytości ducha zamyślając uciec, kiedy tylko Royce odwróci się do niej plecami. - Dlaczego ją puściłeś, skoro jest taka piękna? - Już ci mówiłem - odrzekł krótko Graverleyowi. - Lady Brenna zachorowała. Starając się uniknąć dalszej wymiany zdań ze swym wrogiem, udawał, że jest niezmiernie głodny. Arik i Godfrey pewnie już przekazali Jennifer wiadomość, lecz dziewczyna najwidoczniej stanęła okoniem, więc teraz pewnie próbują ją przekonać i dlatego tak długo nie wracają. Ale czy naprawdę mogłaby się sprzeciwiać? A gdyby tak, to co wtedy zrobi Arik? Na jedną straszną chwilę Royce wyobraził sobie, jak oddany wasal siłą zmusza Jenny do posłuszeństwa. Arik mógł strzaskać ich brance rękę z nie większym wysiłkiem niż innym sprawiłoby przełamanie w palcach zeschłego patyczka. Na samą myśl o tym dłonie Royce’a zadrżały. Z drugiego końca grubo heblowanych desek, z jakich sporządzono prowizoryczny stół, Graverley przyglądał mu się coraz bardziej podejrzliwie. Nieoczekiwanie zerwał się na równe nogi. - Dość czekania! - rzucił ostro, mierząc gniewnym wzrokiem gospodarza, który także wstawał powoli z miejsca. - Chcesz zrobić ze mnie głupca, Westmoreland, wyraźnie to czuję. Nie wysłałeś po nią swoich ludzi. Jeśli tu się znajduje, to gdzieś ją ukrywasz, a jeśli tak, to jesteś większym głupcem, niż sądziłem. - Wskazał na Royce’a i zwracając się do dowódcy królewskiego oddziału, wydał rozkaz: - Pojmać tego człowieka, a potem przeszukać mi cały zamek i znaleźć tę dziewczynę Merricków. Jeśli trzeba, rozbierzcie kamień po kamieniu, ale macie ją znaleźć! O ile się nie mylę, obie kobiety zostały już dawno zamordowane. Przesłuchajcie jego ludzi, a jeśli trzeba, użyjcie mieczy! Do dzieła! Dwóch rycerzy Henryka wystąpiło naprzód w mylnym przeświadczeniu, że jako królewscy słudzy będą mogli pojmać Rojce’a bez żadnego oporu. Lecz kiedy tylko zrobili krok, ludzie lorda natychmiast ścieśnili szeregi i składając dłonie na rękojeściach mieczy, uformowali żywą barierę między żołnierzami króla a swym panem. Starcie między ludźmi Henryka a jego własnymi było ostatnią rzeczą, jakiej pragnąłby Royce, szczególnie zaś w tej chwili. - Stać! - zagrzmiał, doskonale świadom, że każdy z jego wasali popełnia akt zdrady, już nawet stając na drodze żołnierzom króla. Słysząc ten gromki rozkaz, cała dziewięćdziesiątka obecnych na sali mężczyzn zamarła w bezruchu, a rycerze z obu wojsk zwrócili twarze ku swoim wodzom w oczekiwaniu na dalsze rozkazy. Royce smagnął wzrokiem Graverleya, który poczuł się zaszokowany ogromem kryjącej się w tym spojrzeniu pogardy. - Oto właśnie sam się ośmieszasz, milordzie. Dama, którą jak sądzisz, zamordowałem i ukryłem, udała się na miłą przechadzkę - i to bez straży - na wzgórze opodal zamku. Co więcej, lady Jennifer nie jest tu bynajmniej więźniem, gdyż cieszy się całkowitą swobodą i wszelkim komfortem. W rzeczy samej, kiedy ją zobaczysz, przekonasz się, że jest strojnie przyodziana w suknie należące do poprzedniej pani Hardin. Na szyi ma nawet sznur bezcennych pereł - które również należały niegdyś do damy z tego zamku. Doradca Henryka otworzył szeroko usta ze zdumienia. - Obdarowujesz ją klejnotami?! Bezlitosny Czarny Wilk, zwany Plagą Szkocji, obdarowuje własną brankę zagrabionymi rzeczami? - Pełną szkatułką - wycedził ironicznie Royce. Zdumienie i niedowierzanie, jakie ta wieść wzbudziła w Graverleyu, wydały się Royce’owi tak komiczne, iż przez chwilę czuł się rozdarty między ochotą do śmiechu a znacznie bardziej pociągającą chęcią rozwalenia wrogowi twarzy. Niemniej w tej chwili główną jego troską stało się zapobieżenie starciu między dwoma przeciwnymi siłami zgromadzonymi w tej sali i odwrócenie wprost niewyobrażalnych konsekwencji, jakie mogłoby spowodować. W tym celu gotów był przyznać się do każdego szaleństwa, dopóki nie pojawi się Arik, prowadząc za sobą Jennifer. - Co więcej - ciągnął, wsparłszy się biodrem o stół w pozie udanej pewności siebie - jeśli spodziewasz się, że lady Jennifer padnie ci do stóp i załka z radości, że przybyłeś jej na „ratunek”, czeka cię nie lada rozczarowanie. Będzie wolała zostać ze mną... - A niby dlaczego? - zapytał ostro Graverley, który nie wyglądał jednak na rozwścieczonego, wprost przeciwnie, zdawał się uznawać całą tę sytuację za niesłychanie zabawną. Podobnie jak Royce Westmoreland, Graverley dobrze zdawał sobie sprawę ze wszystkich aspektów sprawy, więc jeśli nawet owa bzdurna gadanina o tym, że lady Jennifer będzie wolała tu zostać, okaże się prawdą - i jeśli nawet Royce zdoła przekonać Henryka, że jest niewinny - to i tak humorystyczne wieści o kurtuazji, z jaką Czarny Wilk traktował swą zakładniczkę, wystarczą za temat do przezabawnych plotek, z których dwór angielski będzie mógł śmiać się jeszcze przez kilka następnych lat. - Z twego zdecydowanego tonu wnoszę, że lady Jennifer pobaraszkowała z tobą w łóżku. I z tego to powodu mniemasz, iż zechce dla ciebie zdradzić swój ród i kraj. Wygląda mi na to - dokończył z nieukrywanym rozbawieniem - że sam zacząłeś wierzyć w te wszystkie pałacowe plotki o twojej męskiej sile. A może to ona była tak dobra, że straciłeś rozum? Jeśli tak, to może i ja zaproszę ją do wspólnych igraszek. Nie obrazisz się, prawda? Royce odpowiedział mu głosem jak sopel lodu. - Ponieważ mam zamiar ją poślubić, miałbym teraz dogodny pretekst, żeby ci uciąć język, Graverley, i wierz mi, nie mógłbym się doczekać tej przyjemności! - Już miał dodać coś jeszcze, gdy tymczasem wzrok tamtego przesunął się gdzieś za jego ramię. - A oto i wierny Arik - wycedził z obraźliwym rozbawieniem. - A gdzież szczęśliwa narzeczona? Royce obrócił się gwałtownie i utkwił wzrok w szorstkiej, grubo ciosanej twarzy swego sługi. - Gdzie ona jest? - zapytał ostro. - Uciekła. Wśród absolutnej ciszy, jaka zapanowała na sali po tym słowie, Godfrey dodał: - Sądząc z pozostawionych w lesie śladów, było tam sześciu ludzi i siedem koni. Odjechała z nimi dobrowolnie, bo nie znaleźliśmy żadnych śladów walki. Jeden z nich czekał w lesie zaledwie o kilka kroków od miejsca, gdzie siedzieliście dziś rano. Zaledwie o kilka kroków od miejsca, gdzie całowała go tak, jakby nie chciała go już nigdy opuścić, myślał z wściekłością Royce. Tylko o kilka kroków od miejsca, w którym wykorzystała swoje usta i ciało, pragnąc zmylić jego czujność i żeby móc zostać w lesie sama... Tymczasem Graverleya nie zdjął bynajmniej atak paraliżującego niedowierzania. Obróciwszy się na pięcie, zaczął błyskawicznie wydawać rozkazy, a pierwszy skierował do Godfreya. - Zaprowadź moich ludzi do miejsca, gdzie, jak twierdzisz, to się zdarzyło. - A do jednego z własnych żołnierzy rzucił: - Idźcie z sir Godfreyem i jeśli okaże się, że rzeczywiście miała tam miejsce ucieczka, jaką nam tu opisał, weźcie dwunastu ludzi i dogońcie Merricków. Kiedy się z nimi zrównacie, niech nikt nie wyciąga broni. Pozdrówcie ich w imieniu Henryka, króla Anglii, i eskortujcie do szkockiej granicy. Czy to jasne? - Nie czekając na odpowiedź, zwrócił się teraz do Royce’a, a jego głos zahuczał złowróżbnie pod wysokim sklepieniem sali: - Roysie Westmorelandzie, w imieniu Henryka, króla Anglii, rozkazuję ci niniejszym udać się wraz ze mną do Londynu, gdzie będziesz odpowiadał za uprowadzenie dwóch kobiet z klanu Merrick. Odpowiesz także za próbę umyślnego utrudniania mi wypełnienia królewskich rozkazów w sprawie rzeczonych kobiet - co może zostać uznane za akt zdrady. Czy zechcesz sam oddać się w nasze ręce, czy też będziemy musieli pojmać cię siłą? Ludzie Royce’a, którzy przewyższali liczebnie królewskich, zesztywnieli z wewnętrznego napięcia - rozdarci pomiędzy lojalnością wobec swego pana, a przysięgą składaną królowi. Gdzieś pośród piekielnej furii, jaka szalała teraz w jego myślach, Royce pojął ich niewesołą sytuację i szybkim skinieniem głowy dał swoim rozkaz złożenia broni. Widząc, że nie będzie oporu, jeden z żołnierzy Graverleya złapał lorda za ramiona, szarpnął mu ręce do tyłu i szybko związał w nadgarstkach skórzanymi postronkami. Rzemienie, mocno zaciśnięte, wpijały się Royce’owi w skórę, ale niewiele doń docierało - opanowała go rozpalona do białości furia, jakiej nie doświadczył jeszcze nigdy dotąd, a która pożerała go od środka, zamieniając w jeden ognisty wulkan gniewu. Przed oczyma przesuwały mu się obrazy uroczej szkockiej dziewczyny: Jennifer spoczywająca w jego ramionach... Jennifer śmiejąca się z niego... Jennifer przesyłająca mu całusa... Przez własną głupotę, która kazała mu zaufać dziewczynie, stanie teraz oskarżony o zdradę. W najlepszym wypadku straci wszystkie swoje dobra i tytuły, w najgorszym - życie. Jednak w tej chwili był tak wściekły, że niewiele o to dbał. Rozdział trzynasty Royce stał przy oknie małej, lecz dobrze wyposażonej izdebki, która była jego „celą”, odkąd dwa tygodnie temu przybył do londyńskiej Tower, królewskiej rezydencji Henryka. Stał na szeroko rozstawionych nogach, z obojętnym wyrazem twarzy gapiąc się na dachy Londynu, pogrążony w niecierpliwych rozważaniach. Ręce, wolne od rzemieni, trzymał za plecami - pozwolił się związać tylko owego pierwszego dnia, kiedy to wściekłość na Jennifer Merrick i własną łatwowierność pozbawiła go czasowo zdolności działania. Wtedy przystał na to, częściowo aby oszczędzić swoim żołnierzom konieczności nadstawiania za niego karku, a po części dlatego, że w swym krańcowym rozdrażnieniu niewiele dbał, co się z nim dzieje. Jeszcze tego samego wieczora jednak rozszalała furia przeistoczyła się w morderczy spokój. Kiedy po posiłku Graverley próbował na powrót skrępować mu ręce, nagle znalazł się na podłodze ze skórzanym rzemieniem wokół szyi, a nad sobą ujrzał pociemniałą z gniewu twarz więźnia. „Jeszcze raz spróbuj mnie związać - wycedził Royce przez zaciśnięte zęby - a poderżnę ci gardło już w pięć minut po rozmowie z Henrykiem”. Trzęsąc się z zaskoczenia i strachu, dworzanin zdołał mimo wszystko wysapać w odpowiedzi: „Pięć minut po rozmowie z królem... będziesz w drodze... na szubienicę!” Nie zastanawiając się, Royce zacieśnił chwyt, a wystarczyło mu leciutko przesunąć nadgarstek, by pojmanemu całkowicie odciąć dopływ powietrza. Zorientował się, co robi, dopiero kiedy twarz ofiary zaczęła zmieniać kolor, a wtedy puścił wroga i odepchnął go od siebie z pogardą. Graverley dźwignął się niepewnie na nogi z oczyma płonącymi nienawiścią, lecz nie wydał rozkazu, by żołnierze królewscy związali aresztowanego. Wtedy Westmoreland przypisał ów fakt prawdopodobieństwu, iż minister zorientował się, że stąpa po śliskim gruncie, rozmyślnie łamiąc prawa przysługujące ulubionemu rycerzowi króla. Teraz jednak, kiedy już całe tygodnie czekał na wezwanie od Henryka, Royce’owi coraz częściej przychodziło do głowy, że może król w istocie zgadza się ze zdaniem swego doradcy. Ze swego miejsca przy oknie lord Claymore wpatrywał się w ciemną noc, przepełnioną zwykłymi, niepięknymi zapachami Londynu: odorem rynsztoków, odpadków i odchodów, próbując odgadnąć przyczynę, dla której Henryk okazuje taką niechęć do ich spotkania i wyjaśnienia powodów nagłej niełaski swego ulubionego rycerza. Znał Henryka już od dwunastu lat; walczył u jego boku w bitwie pod Bosworth Field, patrzył, jak Tudor ogłasza się królem i każe się koronować jeszcze na polu bitewnym. W uznaniu dokonań Westmorelanda w tej bitwie, Henryk jeszcze tego samego dnia pasował go na rycerza, mimo że chłopak miał dopiero siedemnaście łat. W rzeczy samej był to jego pierwszy oficjalny akt królewski. W ciągu następnych lat zaufanie monarchy do Royce’a rosło wprost proporcjonalnie do nieufności wobec pozostałych możnowładców. Claymore wygrywał dlań bitwy, a każde spektakularne zwycięstwo pozwalało Henrykowi na wywalczenie - już bezkrwawe - kolejnych ustępstw u nieprzyjaciół Anglii i osobistych wrogów króla. Za to wszystko Royce został nagrodzony czternastoma posiadłościami i bogactwami, które uczyniły zeń jednego z najzamożniejszych ludzi w całej Anglii. A co niemniej ważne, Henryk miał doń pełne zaufanie - do tego stopnia, że pozwolił mu ufortyfikować zamek Claymore i trzymać tam prywatną umundurowaną armię. Choć w tym wypadku za pobłażliwością monarchy kryła się pewna strategia: sam widok proporców ze szczerzącym kły wilkiem często kruszył w zarodku wrogie nastroje, zanim zdążyły się przerodzić w otwarty opór. Oprócz zaufania i wdzięczności Henryk obdarzył swego ulubieńca przywilejem swobodnego wypowiadania własnych opinii, bez pośrednictwa Graverleya czy innych członków potężnej Izby Gwiaździstej. I to właśnie tak bardzo niepokoiło teraz Royce’a - ów długi czas oczekiwania, gdy odmawiano mu audiencji, na której mógłby się bronić, zupełnie nie pasował do wcześniejszej życzliwości Henryka. Nie wróżyło to bynajmniej dobrze wynikowi posłuchania. Dźwięk przekręcanego w zamku klucza przyciągnął wzrok Royce’a do drzwi, lecz cała nadzieja zaraz prysnęła na widok strażnika z jedzeniem na tacy. - Baranina, panie - oznajmił przybyły usłużnie, widząc nieme pytanie w oczach Westmorelanda. - Dalibóg! - wybuchnął lord, którego zniecierpliwienie osiągało powoli stan wrzenia. - Sam też za nią nie przepadam, panie - zgodził się z nim strażnik, lecz dobrze zdawał sobie sprawę, że wybuch irytacji więźnia nie ma nic wspólnego z jedzeniem. Odstawiwszy tacę na stół, stanął w pełnej uszanowania pozie. Uwięziony czy nie, Czarny Wilk nadal był bardzo niebezpiecznym człowiekiem, a co więcej, wielkim bohaterem w oczach każdego, kto miał się za prawdziwego mężczyznę. - Czy życzycie sobie czegoś jeszcze, panie? - Nowin! - wypluł z siebie Royce z tak srogim wyrazem twarzy, że strażnik cofnął się o krok, zanim posłusznie skinął głową. Wilk zawsze pytał o nowiny - zwykle w przyjazny i bezpośredni sposób - a dziś wieczorem strażnik miał szczęście usłyszeć pewną wiadomość. Niemniej nie była to wieść, którą więzień rad by usłyszeć. - Są pewne nowiny, panie. Może to tylko plotka, ale raczej rzetelna, bo zasłyszana od tych, co dużo wiedzą. Twarz Royce’a natychmiast przybrała wyraz czujności. - Co to za „plotka”? - Mówi się, że wasz brat został wczoraj wieczorem wezwany przed oblicze króla. - Mój brat jest tutaj, w Londynie? Strażnik pokiwał głową. - Przybył wczoraj, zażądał widzenia się z wami i po prawdzie zagroził oblężeniem, jeśli mu odmówią. Royce’a opanowało jakieś niedobre przeczucie. - A gdzie jest teraz? Strażnik przekrzywił na bok głowę. - Jak słyszałem, piętro wyżej i kilka komnat na zachód od was. Pod strażą. Więzień wypuścił wstrzymywany oddech w westchnieniu pełnym niezmiernej irytacji. Przybywając do Londynu, Stefan postąpił nad wyraz nierozważnie. Kiedy Henryk wpada w gniew, lepiej schodzić mu z drogi, dopóki nie odzyska panowania nad swym królewskim temperamentem. - Dziękuję, ee... - powiedział, usiłując przypomnieć sobie nazwisko strażnika. - Larraby, pa... - Obaj umilkli raptownie i zerknęli w stronę otwierających się drzwi. Stanął w nich złowieszczo uśmiechnięty Graverley. - Nasz pan rozkazał mi przyprowadzić cię do siebie. Royce doznał uczucia gwałtownej ulgi przemieszanej z troską o brata. Minął żwawo swego wroga, odpychając go ramieniem na bok. - Gdzie król? - W sali tronowej. Lord Claymore niejednokrotnie w przeszłości bywał gościem w Tower i znał zamek doskonale. Pozostawiwszy Graverleya w tyle, ruszył energicznie długim korytarzem w stronę krętych schodów, które powiodły go dwa piętra niżej, a potem zapuścił się w labirynt” komnat. Kiedy mijał krużganki, ścigany przez swego wroga, zauważył, że wszyscy gapią się w jego stronę. Sądząc po szyderczym wyrazie na wielu twarzach, fakt, że Czarny Wilk został uwięziony i stracił łaski króla, stał się już powszechnie znany. Lord i lady Ellington, w pełnej dworskiej gali, skłonili się mijającemu ich rycerzowi, a on miał okazję ujrzeć na twarzach obojga zgoła dziwaczne miny. Wprawdzie przywykł już do mieszaniny nieufności i lęku, z jakimi spotykał się przebywając na królewskim dworze, ale dziś mógłby przysiąc, że na jego widok wszyscy kryją uśmiechy. Przekonał się, że zdecydowanie woli, gdy mu nie ufają, niż kiedy z niego kpią. Graverley z radością wyjaśnił mu owe dziwne spojrzenia. - Opowieść o ucieczce lady Jennifer z rąk osławionego Czarnego Wilka przysporzyła wszystkim sporo wesołości. Royce zacisnął zęby i przyśpieszył kroku, ale jego wróg nie pozostawał w tyle. Konfidencjonalnym tonem, w którym wyraźnie pobrzmiewała nuta szyderstwa, dodał: - Podobnie jak historia o tym, jak zauroczyła go brzydka szkocka dziewczyna, która wolała uciec z podarowanym sobie bezcennym sznurem pereł niż poślubić swego porywacza. Royce obrócił się na pięcie z zamiarem wbicia pięści prosto w roześmianą gębę tamtego, jednak tuż przed nim przyodziani w barwy królewskie słudzy już otwierali na oścież wielkie drzwi, prowadzące do sali tronowej. Świadom, iż zależy od tego przyszłość nie tylko własna, ale i Stefana, zdołał się opanować, bo zamordowanie najlepszego doradcy króla nie poprawiłoby bynajmniej ich trudnej sytuacji. Odwrócił się więc z pogardą i wkroczył do środka przez drzwi, które przytrzymywali przed nim słudzy. Henryk siedział w przeciwległym krańcu sali, przyodziany w oficjalny, królewski strój, niecierpliwie przebierając palcami po poręczach tronu. - Pozostaw nas samych! - nakazał Graverleyowi, a potem zwrócił chłodny i nieco nieobecny wzrok na Royce’a. Na uprzejme powitanie lorda odpowiedział głuchym milczeniem - niezwykłym, lodowatym milczeniem, które niedobrze wróżyło wynikowi tego spotkania. Po kilku niekończących się minutach Royce odezwał się z chłodną uprzejmością: - Mniemałem, iż życzyłeś sobie mnie widzieć, sire. - Milczeć! - warknął wściekle Henryk. - Będziesz się do mnie odzywał tylko wtedy, kiedy ci na to pozwolę! - Ale teraz, kiedy tama milczenia została przerwana, monarcha nie był w stanie dłużej powstrzymywać własnego gniewu, a słowa, które padały z jego ust, cięły jak razy batem. - Graverley twierdzi, że kazałeś swoim ludziom zwrócić broń przeciwko moim żołnierzom. Oskarża cię też, że z rozmysłem nie usłuchałeś poleceń i udaremniłeś wysiłki w celu uwolnienia zakładniczek z klanu Merricków. Jak odpowiesz na to oskarżenie o zdradę, Roysie Westmoreland? - Jednak zanim ten zdołał cokolwiek powiedzieć, rozwścieczony władca zerwał się z tronu i ciągnął dalej: - Porwanie tych kobiet stało się sprawą wagi państwowej, godzącą w pokój w moim królestwie. A to jeszcze nie wszystko, bo potem pozwoliłeś owym dwóm młódkom - dwóm szkockim dziewczynom - wymknąć się z niewoli, przez co sprawa wagi państwowej stała się jednym wielkim żartem, z którego śmieje się cała Anglia. Jak to wytłumaczysz?! - zakończył głuchym rykiem. - No?! - zaryczał ponownie, nabierając powietrza. - No?! - Na które oskarżenie powinienem odpowiedzieć najpierw, sire? - zapytał spokojnie Royce. - Na oskarżenie o zdradę? Czy na całą resztę, która składa się na oskarżenie o głupotę? Henryk otworzył szeroko oczy z niedowierzania i gniewu, jednak znać w nich było także i leciutką domieszkę rozbawienia. - Ty arogancki łotrze! Mógłbym cię kazać wychłostać! Powiesić! Postawić pod pręgierzem! - Tak jest - zgodził się cicho Royce. - Ale najpierw racz mi powiedzieć, za którą z przewin. W ciągu ostatnich dziesięciu lat po wielekroć brałem zakładników, a sam niejeden raz zalecałeś mi, panie, takie postępowanie jako bardziej pokojowy sposób rozwiązywania waśni niż bezpośrednie starcie. Kiedy ujęto córki Merricka, nie mogłem przecie odgadnąć, że nagle zdecydowałeś się, sire, szukać pokoju z Jakubem, zwłaszcza po zwycięstwie w Kornwalii. Zanim wyruszyłem do Kornwalii, rozmawialiśmy w tej samej komnacie i zgodziliśmy się, że gdy tylko pognębię Szkotów tak, że będę mógł stamtąd odejść, udam się ze świeżymi posiłkami pod granicę i zainstaluję się w Hardin, gdzie nasza potęga będzie aż nadto widoczna dla wszystkich wrogów. Podczas tej rozmowy wyraźnie doszliśmy do porozumienia, że następnie... - Tak, tak - przerwał mu ze złością Henryk, nie chcąc słyszeć raz jeszcze, co miał zrobić później Claymore. - Wyjaśnij mi teraz - rzucił z irytacją, nie chcąc przyznać, że powody, dla których Royce zdecydował się zatrzymać dziewczyny jako zakładniczki, nie są tak całkiem bezpodstawne - co wydarzyło się na sali zamku Hardin. Graverley twierdzi, że kiedy próbował cię aresztować, wydałeś rozkaz, by twoi ludzie zaatakowali moich. Nie mam wątpliwości - dodał krzywiąc się niechętnie - że twoja wersja będzie się znacznie różnić. Wiesz, że cię nienawidzi. Puszczając mimo uszu to ostatnie stwierdzenie, Royce odparł ze spokojną i niekwestionowaną logiką: - Panie, moi ludzie przewyższali twoich liczebnością prawie dwukrotnie. Gdyby zaatakowali twoich żołnierzy, nie pozostałby przy życiu nikt, kto mógłby mnie uwięzić, a przecież wszyscy wrócili bez najmniejszego uszczerbku. Henryk uspokoił się nieznacznie i z oschłym skinieniem głowy oświadczył: - To właśnie powiedział mi Jordeaux na radzie, kiedy Graverley opowiadał nam swoją bajkę. - Jordeaux? - powtórzył Royce. - Nie miałem pojęcia, że mam sprzymierzeńca w osobie lorda Jordeaux. - Bo nie masz. Nienawidzi cię, lecz Graverleya nienawidzi bardziej, gdyż chce zająć jego stanowisko, a wie, że na twoje nie ma najmniejszych szans. Jestem całkowicie otoczony przez ludzi, których błyskotliwy intelekt przewyższają jedynie ich złośliwość oraz ambicje - dodał ponuro król. Royce cały zesztywniał, słysząc z ust swego monarchy tę mimowolną zniewagę. - Nie całkowicie, wasza królewska mość - zauważył chłodno. Choć Henryk wiedział, iż lord Claymore mówi prawdę, nie był w nastroju, żeby się z nim zgadzać, westchnął więc tylko z rozdrażnieniem i wskazał ręką na tacę, na której ustawiono kilka ozdobionych klejnotami kielichów oraz dzban wina. Najbardziej pojednawczym tonem, na jaki mógł się zdobyć w obecnej sytuacji, polecił: - Nalej nam czegoś do picia. - Rozcierając palce, dodał z roztargnieniem: - Nienawidzę tego miejsca w zimie. Od tutejszej zimnej wilgoci wciąż bolą mnie stawy. Gdyby nie burza, jaką rozpętałeś, byłbym siedział sobie teraz w cieple na wsi. Royce wykonał polecenie i zaniósł pierwszy kielich władcy, po czym napełniwszy dla siebie drugi, powrócił do stopni podwyższenia, na którym stał tron królewski. Stanął w milczeniu i popijając wino, czekał, aż Henryk ocknie się z zamyślenia. - Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - przyznał wreszcie monarcha, zerkając na niego. - Przyznam się, że niejednokrotnie nękały mnie wątpliwości, czy słusznie postąpiłem, pozwalając ci na ufortyfikowanie Claymore i trzymanie tam własnych umundurowanych wojsk. Niemniej, skoro pozwoliłeś się uwięzić pod zarzutem zdrady, kiedy twoi ludzie w sposób oczywisty przewyższali liczebnie moich, udowodniłeś tym samym, że nie zwrócisz się przeciwko mnie, bez względu na to, jak silną mógłbyś odczuwać po temu pokusę. - A następnie, błyskawicznie zmieniając temat, żeby wykorzystać chwilowe rozluźnienie uwagi swego więźnia, Henryk dodał gładko: - A przecież pomimo całej swej lojalności nie zamierzałeś wypuścić lady Jennifer, ażeby można ją było odesłać do domu, prawda? Na wspomnienie własnej skończonej głupoty Royce na nowo poczuł gniew. Opuszczając powoli kielich, odparł lodowatym tonem: - Wierzyłem podówczas, że ona sama nie zechce odejść i że wyjaśni to Graverleyowi. Henryk wpatrywał się w niego z szeroko otwartymi ustami, a trzymany przezeń kielich przechylił się ryzykownie. - A więc w tym wypadku Graverley mówił prawdę. Obie zakładniczki zdołały cię oszukać. - Obie? - powtórzył Royce. - Ano tak, mój chłopcze - odrzekł Henryk z mieszaniną rozbawienia oraz irytacji. - Tuż za tymi drzwiami stoją dwaj wysłannicy króla Szkotów, poprzez których pozostaję w stałym kontakcie z samym Jakubem, a ten z kolei wysłuchał relacji Merricka i wszystkich innych zamieszanych w tę awanturę osób. Z tego, co z niejakim rozbawieniem doniósł mi Jakub, wnoszę, iż młodsza z branek - o której sądziłeś, że jest u progu śmierci - w rzeczywistości przyłożyła twarz do poduszki z pierza, co zawsze wywołuje u niej kaszel. Potem przekonała cię, że ma nawrót choroby płucnej i w ten sposób spowodowała, żebyś odesłał ją do domu. Ta starsza, lady Jennifer, najwyraźniej wiedząc, co się święci, odczekała jeden dzień, a potem sprytnie przekonała cię, żebyś zostawił ją w lesie, by sama mogła uciec z przybranym bratem, który bez wątpienia zdołał jej wcześniej przesłać wiadomość, gdzie ma się z nim spotkać. - Głos Henryka stał się nagle surowy. - Cała Szkocja ryczy ze śmiechu, że najlepszy z moich rycerzy dał się wyprowadzić w pole dwóm młódkom. Historię tę opowiada się - oraz odpowiednio przyozdabia - także na moim dworze. Następnym razem, kiedy staniesz przed przeciwnikiem, ten, zamiast trząść się ze strachu, roześmieje ci się w twarz. Jeszcze chwilę wcześniej Royce’owi wydawało się, że już nie potrafi być bardziej wściekły niż owego dnia, kiedy Jennifer uciekła z Hardin. Niemniej kiedy uprzytomnił sobie, że Brenna Merrick, która wybuchała płaczem na widok własnego cienia, w istocie potrafiła wyprowadzić go w pole, miał ochotę zgrzytać zębami ze złości. I to jeszcze zanim dotarł do niego cały sens słów Henryka: łzy i błagalny ton Jennifer, kiedy wstawiała się za siostrą, były udawane! Bez wątpienia, gdy oferowała mu swoje dziewictwo w zamian za „życie” siostry, musiała być przekonana, że uratują ją jeszcze przed zmierzchem. Monarcha gwałtownie zerwał się z miejsca i zszedł po stopniach, a następnie zaczął przechadzać się z wolna po sali. - Nie usłyszałeś jeszcze wszystkiego! W tej sprawie podniósł się wielki krzyk, większy nawet niż się spodziewałem, kiedy powiadomiłeś mnie, kim są twoje branki. Nie udzieliłem ci audiencji aż do dziś, bo czekałem, aż pojawi się twój nierozważny brat, żebym mógł osobiście wypytać go o miejsce, skąd porwał te dziewczyny. Wygląda na to - dodał Henryk, gwałtownie wypuszczając powietrze z płuc - że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa porwał je z terenów klasztoru, w którym przebywały, dokładnie tak, jak twierdzi ich ojciec. W rezultacie Rzym żąda ode mnie wszelkich możliwych odszkodowań! A oprócz protestów papieża i całej katolickiej Szkocji jest jeszcze MacPherson, który grozi wezwaniem do wojny z tobą wszystkich klanów górali, bo zepsułeś mu przyobiecaną żonę! - Co takiego?! - wydyszał Royce. Henryk zmierzył go niezadowolonym spojrzeniem. - A zatem nie miałeś pojęcia, że młoda kobieta, którą pozbawiłeś dziewictwa, a potem obsypałeś klejnotami, była wówczas narzeczoną najpotężniejszego wodza szkockich górali? Wzrok Royce’a zasnuł się czerwonawą mgłą, gdyż w tej chwili był święcie przekonany, że Jennifer Merrick to największa kłamczucha, jaka żyje na ziemi. Wciąż jeszcze miał przed oczyma te jej niewinne, uśmiechnięte oczęta, które ani na chwilę nie unikały jego wzroku, kiedy opowiadała mu, że wysłano ją do klasztoru - z czego wnioskował, że miała tam pozostać najpewniej przez resztę życia. Zapomniała tylko wspomnieć, że jest w przededniu małżeństwa. A potem przypomniał sobie ową tkliwą historyjkę o wymyślonym własnym królestwie i jego gniew stał się niemal nie do zniesienia. Nie miał wątpliwości, że ułożyła sobie to wszystko... wszyściutko. Grała na jego współczuciu z taką zręcznością, jak harfistka na strunach swego instrumentu. - Niszczysz mi kielich, Claymore - zauważył Henryk z cierpkim rozdrażnieniem, gdy srebrna krawędź pucharu wygięła się w zaciśniętej dłoni Royce’a. - A przy okazji, ponieważ nie zaprzeczyłeś, zakładam, iż istotnie przespałeś się z tą dziewczyną Merricków? W odpowiedzi Royce zdołał tylko ledwie dostrzegalnie skinąć głową, ponieważ gniew zaciskał mu szczęki. - Dość tych rozmów - warknął nieoczekiwanie monarcha, a z jego głosu zniknął dotychczasowy przyjazny ton. Odstawiając kielich na bogato rzeźbiony, inkrustowany złotem dębowy stół, wstąpił na wiodące do tronu schody i oznajmił: - Jakub nie może przystać na traktat pokojowy, kiedy w jego kraju wrze z powodu napaści na jeden z klasztorów. Rzym też nie poprzestanie na darze, który zasili papieski skarbiec. Dlatego też Jakub i ja zgodziliśmy się, że istnieje tylko jedno rozwiązanie tej sprawy, i w tym jednym wypadku panuje między nami absolutna jednomyślność. - Przerzuciwszy się dla emfazy na królewskie „my”, monarcha oznajmił nieznoszącym sprzeciwu tonem: - Naszą decyzją jest, abyś natychmiast udał się do Szkocji, gdzie poślubisz lady Jennifer Merrick w obecności emisariuszy dyplomatycznych obu dworów i wobec całej jej rodziny. W tej podróży towarzyszyć ci będzie kilku członków naszego dworu, a ich obecność podczas zaślubin ma symbolizować całkowitą przychylność, jaką żywi wobec twojej przyszłej żony angielska szlachta, uznając ją za równą sobie. Przemówiwszy w ten sposób, Henryk nie spuszczał złowieszczego wzroku z wysokiego mężczyzny, który stał teraz przed nim z twarzą pobladłą z wielkiego gniewu. Kiedy Royce poczuł, że może znów zaufać własnemu głosowi, wysyczał, z największym wysiłkiem hamując złość: - Prosicie o to, co niemożliwe, panie. - Policzek drgał mu w nerwowym tiku. - Dawniej też zdarzało mi się o to prosić - w boju - a wtedy mi nie odmawiałeś. Nie masz ani powodu, ani prawa czynić to teraz, Claymore. Ponadto - ciągnął król, wracając do liczby mnogiej i surowego tonu - my nie prosimy, my rozkazujemy. Co więcej, za nieposłuszeństwo okazane naszemu emisariuszowi, kiedy przekazywał ci rozkaz wypuszczenia zakładniczek, nakładamy na ciebie grzywnę w postaci posiadłości Grand Oak wraz z całym rocznym dochodem, jaki z niej uzyskałeś. Na wieść, że ma poślubić tę zdradziecką i kłamliwą rudowłosą wiedźmę, Royce’em do tego stopnia owładnęła dzika furia, że ledwie zwracał uwagę na to, co jeszcze mówi doń Henryk. - Jednakże - królewski głos złagodniał nieco, kiedy jego właściciel przekonał się, że lord Claymore nie ma zamiaru zgłaszać żadnych głupich i niedopuszczalnych obiekcji - aby posiadłość Grand Oak nie przepadła dla ciebie na zawsze, ofiarowuję ją w podarku ślubnym twojej narzeczonej. - Mając wszakże zawsze na względzie potrzebę dbania o własny skarbiec, król dodał uprzejmie: - Niemniej utracisz cały roczny z niej dochód. - Wskazał ręką na zwinięty pergamin, który spoczywał na stole u stóp podwyższenia, tuż obok odstawionego kielicha. - Za godzinę emisariusze Jakuba opuszczą zamek wraz z tym dokumentem i oddadzą go do rąk własnych swemu królowi. Jest w nim wszystko, co ci powiedziałem - wszystko, co Jakub i ja uradziliśmy wcześniej - a poświadczyłem to własnym podpisem i pieczęcią. Kiedy tylko otrzyma pismo, wyśle do Merricka posłów, którzy zawiadomią lorda o małżeństwie, jakie masz zawrzeć z jego córką w kasztelu Merrick, od dziś za dwa tygodnie. - Powiedziawszy to wszystko, Henryk zamilkł na chwilę w oczekiwaniu na uprzejme słowa zgody i obietnicę posłuszeństwa ze strony swego wasala. Lecz ten odezwał się doń tym samym wściekłym sykiem, którym przemówił wcześniej. - Czy to wszystko, sire? Monarcha ściągnął gniewnie brwi, bo jego cierpliwość była już na wyczerpaniu. - Dasz mi słowo, że wypełnisz rozkaz. Sam dokonaj wyboru - warknął głucho. - Szubienica albo twoje słowo na to, że ożenisz się z dziewczyną Merricków z całym należnym pośpiechem. - Z całym należnym pośpiechem - wycedził Claymore przez zaciśnięte zęby. - Znakomicie! - oznajmił Henryk, uderzając się po kolanie, ponieważ kiedy wszystko zostało ustalone, poczuł znów przypływ dobrej woli. - Prawdę powiedziawszy, Claymore, przez moment wydawało mi się, że naprawdę wybierzesz śmierć zamiast ślubu. - Nie wątpię, iż nieraz przyjdzie mi żałować, że wybrałem inaczej - wyrzucił z siebie Royce. Król zaśmiał się cicho i upierścienionym palcem wskazał na swój porzucony kielich. - Wypijemy toast za twoje zaślubiny, Claymore. Jak widzę - dodał chwilę później, patrząc, jak Royce jednym haustem opróżnił całą zawartość pucharu w oczywistej próbie uspokojenia gniewu - uważasz wymuszone małżeństwo za nędzną nagrodę za twe lata wiernej służby, lecz ja nigdy nie zapomniałem, że walczyłeś u mego boku na długo przedtem, zanim można było coś na tym zyskać. - Miałem nadzieję zyskać dla Anglii pokój, panie - odrzekł z goryczą Royce. - Pokój i silnego władcę, który znajdzie lepszy pomysł na utrzymanie tego pokoju niż tylko topór i taran. Wtedy jednak nie mogłem przypuszczać - dodał ze źle skrywanym sarkazmem - że jedną z królewskich metod będzie żenienie między sobą powaśnionych stron. Gdybym to wiedział - dokończył kwaśno - może wolałbym związać swój los z Ryszardem. Słysząc tak oburzający przykład zdrady, Henryk odchylił głowę do tyłu i ryknął serdecznym śmiechem. - Claymore, wiesz nie od dziś, że uważam małżeństwo za świetny środek do osiągania kompromisów. Czyż nie pamiętasz, jak siedzieliśmy we dwóch przy ognisku na Bosford Field? Jeśli powrócisz myślą do tamtej chwili, przypomnisz sobie, iż mówiłem, że zaproponowałbym Jakubowi własną siostrę, gdybym w ten sposób mógł osiągnąć pokój. - Przecież nie masz siostry, sire - zauważył oschle Royce. - W istocie, ale za to mam ciebie - odparł król cicho. Był to najcenniejszy z królewskich komplementów, więc nawet Royce nie był nań całkowicie odporny. Westchnąwszy z irytacją, odstawił puchar i w roztargnieniu przejechał dłonią po włosach. - Układy i turnieje, oto metody utrzymania pokoju - ciągnął zadowolony z siebie Henryk. - Układy, żeby trzymać się wzajemnie w garści, i turnieje, aby rozładowywać obopólną wrogość. Zaprosiłem Jakuba, żeby nieco później tej jesieni przysłał, kogo zechce, na turniej w Claymore. Pozwolimy, by klany walczyły z nami na honorowym polu, oczywiście nieszkodliwie. Właściwie to może nawet być dość zabawne - oznajmił, zmieniając swą poprzednią opinię. - Rzecz jasna, nie będziesz musiał brać w nim udziału. Kiedy Henryk zamilkł, Royce zapytał: - Czy masz mi jeszcze coś do powiedzenia, najjaśniejszy panie, czy też mogę prosić o pozwolenie na odejście? - Ależ oczywiście - odparł dobrodusznie Henryk. - Przyjdź do mnie jutro z rana, wtedy pogawędzimy. I nie bądź zbyt surowy dla brata - proponował, że się ożeni z młodszą siostrą, by cię ocalić. Właściwie nawet wydawał się ku temu dość chętny. Niestety, to nie wystarczy. Aha, Claymore, i nie musisz się fatygować, żeby powiedzieć lady Hammel o zmianie planów, już to za ciebie zrobiłem. Śliczne biedactwo, była zupełnie załamana. Wysłałem na wieś tę nieszczęśliwą damę, w nadziei że zmiana miejsca pobytu przywróci jej dobry nastrój. Wieść, że Henryk zerwał za niego zaręczyny i że Mary bez wątpienia przeżyła ogromne upokorzenie z powodu rozgłoszonego zajścia z Jennifer, była ostatnią złą wiadomością, jaką Royce zdołał znieść jednego wieczoru. Skłoniwszy się oschle, obrócił się na pięcie, a słudzy otworzyli przed nim drzwi. Jednak po kilku zaledwie chwilach Henryk znów zawołał go po imieniu. Zastanawiając się w duchu, czego to nieprawdopodobnego może jeszcze zażądać król, lord Claymore powrócił do niego niechętnie. - Twoja przyszła żona jest hrabiną - oznajmił Henryk, a po twarzy błąkał mu się lekki uśmiech. - Jest to tytuł, jaki odziedziczyła po matce, i prawdę mówiąc, znacznie starszy od twojego. Wiedziałeś o tym? - Gdyby była nawet królową Szkocji - wypalił niefortunny narzeczony - i tak bym jej nie chciał. Tak więc jej obecny tytuł stanowi dla mnie niewielką pokusę. - Zgadzam się. Ale też uważam go za wielce prawdopodobną przeszkodę na drodze do małżeńskiej harmonii. - Kiedy Royce tylko spojrzał nań, nie mówiąc ani słowa, Henryk wyjaśnił z wyraźnym już uśmiechem: - Ponieważ młoda hrabina już dwukrotnie przechytrzyła mojego najgroźniejszego i najsprytniejszego rycerza, myślę, iż byłoby taktycznym błędem pozwolić, aby przewyższała go także tytułem. Tak więc, Roysie Westmoreland, niniejszym nadaję ci tytuł księcia... Kiedy Czarny Wilk ukazał się w drzwiach sali tronowej, przedpokoje królewskie pełne już były czekającej nań szlachty, każdy bowiem pragnął go zobaczyć i w ten sposób wywnioskować, czym zakończyła się rozmowa z królem. Odpowiedź nadeszła z ust ochmistrza, który wyszedł przed salę tronową i głośno zawołał: - Wasza książęca mość! Royce odwrócił się i usłyszał, że Henryk nakazuje mu przekazać swe osobiste pozdrowienia przyszłej małżonce, ale zebrani w przedsionku dworzanie usłyszeli tylko dwie nowiny: zwrot „wasza książęca mość”, który oznaczał, że Royce Westmoreland dzierży obecnie najwyższy tytuł w Anglii, oraz że najwyraźniej ma się niedługo ożenić. Był to, jak zauważył ponuro ukarany, Henrykowy sposób, aby obie wieści przekazać zebranym. Pierwsi ocknęli się ze zdumienia lady Amelia Wildale i jej mąż. - A więc - odezwał się lord Wildale, kłaniając się Royce’owi - wygląda na to, że należą ci się gratulacje. - Nie zgadzam się - warknął Claymore. - Kim jest szczęśliwa wybranka? - zawołał dobrodusznie lord Avery. - Bo przecież z całą pewnością to nie lady Hammel. Royce zesztywniał i powoli odwrócił się w jego stronę, lecz zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, z drzwi sali tronowej zabrzmiał głos Henryka: - Lady Jennifer Merrick. Pełną zdumienia ciszę, jaka potem nastąpiła, przerwał najpierw głośny śmiech, gwałtownie stłumiony, potem kilka cichych chichotów, a zaraz po nich rozpętała się burza niedowierzających i zdziwionych okrzyków. - Jennifer Merrick? - powtórzyła lady Elizabeth, posyłając nowemu księciu gorące spojrzenie, które miało mu przypomnieć o dzielonych niegdyś intymnych chwilach. - Nie ta piękna? Czyli ta brzydka? Mając w myślach tylko jedno pragnienie - by jak najprędzej się stamtąd wydostać - Royce skinął chłodno głową i zaczął się kierować do wyjścia. - Jest dość stara, prawda? - nie ustępowała lady Elizabeth. - Nie tak stara, by nie mogła podkasać kiecki i czmychnąć Czarnemu Wilkowi - wtrącił gładko Graverley, występując przed tłum. - Nie wątpię, że będziesz musiał biciem zmusić ją do uległości, co? Trochę tortur, trochę bólu i być może wtedy pozostanie w twoim łożu? Royce zacisnął kurczowo pięści, żeby nie udusić łajdaka na miejscu. Ktoś roześmiał się, chcąc rozładować napięcie i zażartował: - To będzie Anglia przeciwko Szkocji, Claymore. Stawiam na ciebie swój mieszek. - Ja też! - zawołał ktoś inny. - Ja stawiam swój na małżonkę! - obwieścił Graverley. W głębi tłumu starszy wiekiem dworzanin podniósł dłoń do ucha i zawołał do przyjaciela, który stał bliżej: - Co? O co tam chodzi? Co się stało Claymore’owi? - Musi się ożenić z tą dziewką Merricków! - odparł zapytany, podnosząc głos, żeby przekrzyczeć wciąż narastający gwar. - Co on mówi? - pisnęła, wyciągając szyję, jedna ze stojących najdalej dam. - Claymore musi się ożenić z dziewką Merricków! - zawołał usłużnie starszy dworzanin. Wśród całej owej wrzawy tylko dwaj mężczyźni pozostali milczący i nieruchomi - lord MacLeash i lord Dugal, emisariusze króla Jakuba, którzy czekali na podpisaną umowę małżeńską, by jeszcze dziś wieczór zabrać ją do Szkocji. W ciągu następnych dwóch godzin wieść rozniosła się od dworzan przez służbę aż do strażników przed zamkową bramą, a następnie do przechodniów: „Claymore musi się ożenić z dziewką Merricków”. Rozdział czternasty Wezwana przez ojca, Jenny zdołała wyrzucić z myśli wspomnienia o przystojnym, szarookim mężczyźnie, które wciąż jeszcze prześladowały ją we dnie i w nocy. Odkładając tamborek z haftem, rzuciła Brennie zdziwione spojrzenie, potem okryła się szczelnie zieloną opończą i opuściła komnatę. Słysząc podniesione męskie głosy, przystanęła na chwilę w galerii i zerknęła do znajdującej się poniżej wielkiej sali. Przynajmniej dwa tuziny mężczyzn - jej krewnych i szlachty z pobliskich dworów - zebrało się przy ogniu, a ich twarde oblicza były ponure jak sama śmierć. Znajdował się tam też ojciec Benedykt, a widok jego surowej, lodowatej twarzy sprawił, że Jenny skurczyła się cała z niepokoju i wstydu. Jeszcze teraz miała w pamięci każde słowo jadowitej tyrady, którą wygłosił, kiedy wyspowiadała mu się z grzechu z Royce’em Westmorelandem: „Zhańbiłaś swego ojca, kraj i Boga swą nieopanowaną żądzą do tego człowieka. Gdybyś była wolna od pożądliwości, oddałabyś raczej życie niż cześć!”. Zamiast czuć się oczyszczoną, jak to zwykle bywało po wyznaniu win, Jenny uznała się za zbrukaną i pozbawioną szans na zbawienie. Teraz, z perspektywy czasu, wydało jej się dość dziwne, że ksiądz umieścił Boga na końcu listy tych, których zhańbiła. A mimo że nieustannie towarzyszyło jej poczucie winy z powodu doznanej wówczas przyjemności, nie mogła uwierzyć w to, że Bóg obarczyłby ją winą za taki układ. Przede wszystkim lord Claymore wcale nie chciał, żeby oddała życie, pragnął tylko jej ciała. A choć postąpiła źle, bo czerpała przyjemność z grzechu, dzieląc łoże z mężczyzną, który nie był jej mężem, sama umowa zawarta została ze szlachetnych pobudek - dla ocalenia życia Brenny, jak jej się wtedy wydawało. Bóg, o którym ojciec Benedykt opowiada w tak przerażających słowach, mówiąc o sprawiedliwej karze i płomiennej zemście, nie był tym samym, przed którym Jenny otwierała swoje serce. Jej Bóg był mądry i dobry, choć może nieco surowy. Miała nadzieję, że rozumie nawet to, dlaczego Jenny nie potrafi wygnać z pamięci cudownej, pełnej słodyczy nocy spędzonej w ramionach Royce’a Westmorelanda. Wspomnienia o owych namiętnych pocałunkach i cicho szeptanych czułych słowach wciąż powracały, torturując myśli, i Jenny nic nie potrafiła na to poradzić. Czasem wręcz nie miała ochoty próbować... Kilka razy nawet o nim śniła, znów widziała ów olśniewający, leniwy uśmiech, który przesuwał się po ogorzałej twarzy Royce’a albo... Oderwała się od wspomnień i weszła do wielkiej sali, z każdym krokiem czując coraz większe obawy przed zebranymi dookoła ognia mężczyznami. Aż do tej pory pozostawała w odosobnieniu, gdyż czuła się bezpieczniej, mając przed oczami tylko dobrze znane stare mury. Mimo narzuconego sobie odosobnienia, nie miała wątpliwości, że wszyscy zgromadzeni dobrze wiedzą, co zrobiła. Ojciec zażądał dokładnej relacji z całego przebiegu porwania, a w trakcie opowieści przerwał Jenny, pytając bez ogródek, czy Wilk zmusił ją, żeby mu się oddała. Twarz córki zdradzała odpowiedź i mimo że dziewczyna starała się ułagodzić jego gniew, wyjaśniając sprawę układu i zapewniając, że wróg nie postąpił z nią brutalnie, Merrick nie posiadał się z wściekłości. Wykrzykiwane na cały głos przekleństwa wzniosły się aż pod samo sklepienie, a ich przyczyny także nie trzymano w sekrecie. Nie miała jednak pojęcia, czy zebrani w sali mężczyźni mają ją za bezsilną ofiarę, czy też za zwykłą rozpustnicę. Ojciec stał przed ogniem, plecami do gości. - Życzyłeś sobie mnie widzieć, ojcze? Odpowiedział jej nie odwracając się, a ponury ton jego głosu sprawił, że Jenny ciarki przebiegły po plecach. - Usiądź, córko - polecił, a kuzyn Jenny, Angus, natychmiast zerwał się z krzesła, ustępując jej miejsca. Ten błyskawiczny, gorliwy wręcz gest uprzejmości całkowicie zaskoczył dziewczynę. - Jak się czujesz, Jenny? - zapytał Garrick Carmichael, a ona wpatrzyła się weń ze zdumieniem, czując w gardle wielką kulę. Ojciec Becky odezwał się do niej po raz pierwszy od czasu utonięcia córki. - Dobrze... bardzo dobrze - odszepnęła, patrząc na niego z całą serdecznością. - I... dziękuję, że zapytałeś, Garricku Carmichael. - Dzielna z ciebie dzieweczka - odezwał się inny z jej krewnych, a serce Jenny poszybowało w górę. - Tak jest - przyznał inny. - Prawdziwy Merrick z ciebie. Uradowanej Jenny przemknęło przez myśl, że mimo niewytłumaczalnie ponurej miny ojca może się okazać, iż to najszczęśliwszy dzień w jej życiu. Teraz odezwał się Hollis Fergusson; głosem ochrypłym z zażenowania wystąpił w imieniu wszystkich z przeprosinami za ich poprzednie zachowanie: - William opowiedział nam o wszystkim, co się wydarzyło, kiedy wpadłaś w łapy Barbarzyńcy - o tym, jak uciekłaś na jego własnym koniu, jak rzuciłaś się na niego z jego własnym sztyletem i pocięłaś im koce. Swoją ucieczką zrobiłaś z niego pośmiewisko. Dziewczyna o takiej odwadze nie byłaby zdolna do wszystkich podłych i podstępnych uczynków, o które oskarżał cię Alexander. William nam to udowodnił. Alexander mylił się co do ciebie. Jenny przeniosła wzrok na przybranego brata, a w jej oczach widoczny był cały ogrom miłości i wdzięczności. - Mówiłem tylko prawdę - odpowiedział, spoglądając na nią łagodnie, z niezrozumiałym smutkiem w oczach, jakby radość z tego, czego dokonał, przyćmiewał mu jakiś ciężar. - Jesteś Merrickiem z krwi i kości - wtrącił z dumą Hollis Fergusson. - Żaden z nas nie dał Wilkowi zakosztować swego ostrza, a tobie się udało, choć jesteś nieduża, i do tego dziewczyna. - Dziękuję, Hollisie - odrzekła Jenny miękko. Jedynie Malcolm, młodszy brat Williama, patrzył na nią tak samo jak przedtem, z twarzą przepełnioną zimną złośliwością. Ojciec obrócił się ku niej gwałtownie, a jego mina zdołała przygasić nieco radość Jenny. - Czy stało się... coś złego? - zapytała z wahaniem. - Ano tak - odparł gorzko. - O naszym losie zadecydował nasz wtrącający się we wszystko monarcha, a nie my sami. - Złożywszy ręce za plecami, zaczął przechadzać się z wolna, wyjaśniając jej szorstkim i bezbarwnym głosem: - Kiedy porwali ciebie i twoją siostrę, zwróciłem się do Jakuba z prośbą o przysłanie dwóch tysięcy zbrojnych, żebyśmy mogli udać się w pościg za Czarnym Wilkiem do Anglii. Król odpowiedział, że nie wolno nam przedsięwziąć żadnych działań, aby miał czas zażądać od Henryka waszego uwolnienia oraz odszkodowania. Powiedział, że właśnie zawarł układ z Anglikami. Nie powinienem był wyjawić Jakubowi, co zamierzam zrobić! Popełniłem błąd - zgrzytnął zębami. - Nie potrzebowaliśmy wcale królewskiej pomocy! Naruszono świętość jednego z naszych zakonów, porywając was z klasztornych ziem. W ciągu kilku dni cała katolicka Szkocja była gotowa - wręcz paliła się do tego, by chwycić za broń i maszerować z nami! Ale Jakub - zakończył ze złością - chce pokoju. Pokoju za cenę dumy Merricków, pokoju za wszelką cenę! Obiecał mi zemstę. Obiecał całej Szkocji, że Barbarzyńca zapłaci za ten wołający o pomstę do nieba czyn. No i - zawołał z furią lord Merrick - Jakub rzeczywiście mu się odpłacił! Dostał swoje „odszkodowanie” od Anglików. Przez jedną straszną chwilę Jenny zastanawiała się, czy Royce’a Westmorelanda spotkało więzienie czy może coś jeszcze gorszego, ale jedno spojrzenie na wściekłą twarz ojca wystarczyło, by się przekonać, iż żadna z owych kar - wedle niego jedynie słusznych - nie została wymierzona winowajcy. - Co zatem przyjął Jakub jako odszkodowanie? - zapytała, bo ojciec najwyraźniej nie był w stanie sam tego powiedzieć. Siedzący naprzeciw William wzdrygnął się, a pozostali mężczyźni skierowali wzrok na własne dłonie. - Małżeństwo - zgrzytnął zębami jej ojciec. - Czyje? - Twoje. Przez chwilę Jenny miała kompletną pustkę w głowie. - Moje małżeństwo? Ale z kim? - Z diabelskim nasieniem. Z zabójcą twojego brata i mego syna. Z Czarnym Wilkiem! Jenny zacisnęła dłonie na poręczach krzesła tak mocno, że aż pobielały jej kłykcie. - Co takiego?! Ojciec skinął ostro głową, lecz kiedy stanął przed nią, jego głos i wyraz twarzy przyjęły dziwny odcień triumfu. - Masz stać się narzędziem pokoju, moja córko - oznajmił - ale później staniesz się narzędziem zwycięstwa dla Merricków i dla całej Szkocji! Jenny bardzo powoli pokręciła głową, wpatrując się w niego ze zdziwieniem i oszołomieniem. Resztka krwi odpłynęła jej z twarzy, kiedy ojciec mówił dalej: - Nie zdając sobie z tego sprawy, Jakub dał mi do rąk doskonały sposób, by zniszczyć Barbarzyńcę, nie na polu walki, przez pozbawienie go życia, lecz w jego własnym zamku przez zatrucie reszty, jaka mu z tego nędznego życia pozostała. Prawdę mówiąc - dodał z chytrym, dumnym uśmieszkiem - już rozpoczęłaś to dzieło. - Co... co macie na myśli? - wyszeptała ochryple Jenny. - Dzięki tobie wyśmiewa się z niego cała Anglia. Między Szkocją a Anglią krążą teraz opowieści o twoich dwóch ucieczkach, o tym, jak zraniłaś go jego własnym sztyletem, o wszystkim. Swoją brutalnością przysporzył sobie nieprzyjaciół i we własnym kraju, toteż rozpowszechniają teraz wszędzie owe historie. Moja droga, zrobiłaś pośmiewisko z najlepszego rycerza Henryka. Okryłaś go niesławą, lecz pozostały mu jeszcze bogactwo i tytuły, otrzymane za to, że deptał obcasem Szkocję. Do ciebie należy dopilnowanie, by nigdy nie mógł się owymi dobrami cieszyć - a możesz tego dokonać, odmawiając mu dziedzica. Odmawiając mu swych łask i... Oburzona i przerażona Jenny zerwała się na równe nogi. - Ależ to czyste szaleństwo! Powiedzcie królowi Jakubowi, że nie życzę sobie takiego „odszkodowania”. - To, czego my chcemy, nie ma tu żadnego znaczenia! Rzym żąda odszkodowania, podobnie Szkocja. Kiedy o tym rozmawiamy, Claymore jest już w drodze do Merrick. Podpiszemy kontrakt małżeński, a zaślubiny mają się odbyć zaraz potem. Jakub nie pozostawił nam żadnego wyboru. Jenny kręciła powoli głową w niemym, rozpaczliwym proteście, gdy tymczasem jej głos przeszedł w przerażony szept. - Nie, nie rozumiecie mnie. Widzicie... ja... on mi zaufał, że nie będę próbować ucieczki, a ja uciekłam. A jeśli naprawdę zrobiłam z niego pośmiewisko, on mi tego nigdy nie wybaczy... Złość pokryła twarz jej ojca straszliwym odcieniem szkarłatu. - Nie chcemy jego przebaczenia! Chcemy jego klęski pod każdym możliwym względem - wielkim i małym - w jakim uda nam się ją osiągnąć! Każdy Merrick, każdy Szkot będzie oczekiwał od ciebie, że zrobisz wszystko, co powinnaś. Nie zabraknie ci odwagi, Jennifer. Udowodniłaś to, kiedy byłaś u niego w niewoli... Jenny już go dłużej nie słuchała. Upokorzyła Westmorelanda, a teraz on ma tu przybyć! Zadrżała na myśl o tym, jak bardzo musi jej nienawidzić i jak bardzo jest rozgniewany. Pamięć podsunęła jej natychmiast przerażające obrazy tych wszystkich chwil, kiedy bywał zły: zobaczyła Royce’a takim, jakim ujrzała go tamtego wieczoru, ciśnięta do jego stóp - kiedy wiatr rozwiewał mu czarną pelerynę, a pomarańczowe płomienie ogniska nadawały obliczu szatański wygląd. Znów ujrzała tamten wyraz twarzy Czarnego Wilka, kiedy przez nią zginął jego koń, i furię, od której pociemniały mu rysy, gdy uderzyła go sztyletem. Ale wtedy jeszcze nie zawiodła zaufania Royce’a. Wtedy jeszcze nie zrobiła z niego głupca. - Musi zostać pozbawiony dziedzica, tak jak i mnie pozbawił! - wdarł się w jej myśli głos ojca. - Musi! Sam Bóg podsunął mi ten sposób zemsty, skoro zamknięto przede mną wszystkie inne drogi. Ja mam jeszcze dziedziców, a on nie będzie miał żadnego. Nigdy. Twoje małżeństwo będzie moją zemstą. Jenny, której z udręki zaczynało kręcić się w głowie, zawołała z rozpaczą: - Ojcze, nie każ mi tego robić. Zrobię, co tylko zechcesz, byle nie to. Wrócę do klasztoru albo pojadę do ciotki Elinor, albo gdziekolwiek mi każesz. - Nie! Wtedy weźmie sobie inną żonę i z nią spłodzi dziedziców. - Nie zrobię tego! - upierała się z rozpaczą, a potem przytoczyła pierwszy logiczny argument, jaki wpadł jej do głowy. - Nie mogę! To złe. To niemożliwe! Jeśli... jeśli Czarny Wilk mnie zechce... zechce mieć dziedzica - poprawiła się zaraz, zarumieniona, zerkając ze wstydem na zebranych mężczyzn - cóż mogę poradzić? Jest pięć razy silniejszy ode mnie. Choć po tym, co zaszło między nami, nie wydaje mi się, żeby chciał widzieć mnie pod tym samym dachem, że nie wspomnę już o tym samym... - przez chwilę rozpaczliwie szukała lepszego słowa, a że nie było żadnego, zmuszona była dokończyć: - ...łożu. - Ze wstydem odwróciła wzrok od gości. - Chciałbym, żebyś miała rację, moje dziecko, ale jej nie masz. Masz w sobie tę samą cechę, co twoja matka: budzisz żądzę w każdym mężczyźnie, który na ciebie spojrzy. Wilk będzie cię chciał, czy mu się to podoba czy nie. - Lord Merrick umilkł nagle dla wywołania większego wrażenia, a potem dodał z chytrym uśmieszkiem, który rozlewał mu się powoli po twarzy: - Choć możliwe, że niewiele będzie mógł zdziałać w tej sprawie, jeśli poślę z tobą ciotkę Elinor. - Ciotkę Elinor - powtórzyła pustym głosem Jenny. - Papo, nie mam pojęcia, o czym mówicie, ale to wszystko jest złe! - Zaciskając dłonie bezsilnie na wełnianej sukni, popatrzyła z niemym błaganiem na otaczających ją mężczyzn, widząc w myślach innego Royce’a Westmorelanda niż ten, jakiego znali: mężczyznę, który żartował z nią na polanie i rozmawiał na balkonie, który targował się o jej ciało, a potem traktował ją delikatnie, podczas gdy inny na jego miejscu zgwałciłby ją, a potem oddał żołnierzom. - Proszę - mówiła, przesuwając wzrokiem po wszystkich obecnych, by wrócić w końcu do ojca. - Spróbujcie mnie zrozumieć. To nie brak lojalności, tylko rozsądek każe mi to powiedzieć: wiem, że wielu naszych zginęło w bojach z Wilkiem, ale tak to już jest na wojnie. Nie można obarczać go winą za śmierć Alexandra ani... - Śmiesz go usprawiedliwiać? - wydyszał ojciec, patrząc na nią tak, jakby na jego oczach przemieniała się w węża. - A może teraz czujesz się bardziej lojalna wobec niego niż wobec nas? Jenny poczuła się, jakby ją spoliczkował, niemniej gdzieś w głębi ducha wiedziała, że jej uczucia w stosunku do porywacza nawet dla niej samej stanowią nierozwiązaną tajemnicę. - Chcę tylko pokoju dla nas wszystkich... - Jest oczywiste, Jennifer - rzucił gorzko ojciec - że nie można ci oszczędzić upokorzenia. Musisz usłyszeć, co twój przyszły mąż sądzi o takim „pokojowym” związku i o tobie. W obliczu całego Henrykowego dworu powiedział, że nie chciałby cię, nawet gdybyś była królową Szkocji. Kiedy odmówił wzięcia cię za żonę, król zagroził, że pozbawi go wszystkich dóbr, a on nadal odmawiał. Trzeba było zagrozić mu śmiercią, żeby wreszcie się zgodził! Potem nazwał cię dziewką Merricków i ogłosił, że biciem zmusi cię do uległości. Jego przyjaciele porobili zakłady, śmiejąc się, iż zmusi cię do uległości, tak jak to zrobił ze Szkocją. Oto, co myśli o tobie i o tym małżeństwie! Jeśli zaś chodzi o całą resztę, to nazywają cię teraz tytułem, jaki on ci nadał: dziewka Merricków! Każde ojcowskie słowo rozrywało serce Jenny jak cięcie batem; kuliła się ze wstydu i bólu niemal nie do zniesienia. Kiedy skończył, stała w milczeniu, a po całym jej ciele rozlało się zimne odrętwienie, które pozbawiło ją wreszcie wszelkich uczuć. Kiedy w końcu podniosła głowę i spojrzała na przygnębionych, walecznych Szkotów, odezwała się głosem twardym i szorstkim: - Mam nadzieję, że postawili w tym zakładzie wszystkie swoje dobra! Rozdział piętnasty Jenny stała samotnie na balkonie i patrzyła na wrzosowiska, zaciskając dłonie na kamiennym murku, a wiatr igrał z jej rozpuszczonymi włosami. Nadzieja, iż „pan młody” może nie przybyć na ślub, który miał się odbyć za dwie godziny, zniknęła bez śladu, kiedy straż zamkowa obwieściła, że zbliżają się jeźdźcy. Do zwodzonego mostu podjeżdżało właśnie stu pięćdziesięciu konnych; promienie zachodzącego słońca zamieniały w złoto ich lśniące zbroje. Przed oczyma dziewczyny zatańczyła złowieszczo sylwetka szczerzącego kły wilka z proporców, końskich rzędów i opończy rycerzy. Z tym emocjonalnym zobojętnieniem, jakie odczuwała już od pięciu dni, została na miejscu, by przyglądać się, jak kawalkada podjeżdża do zamkowych bram. Widziała też, że wraz z rycerstwem przybyły i kobiety oraz że na kilku proporcach widnieją inne znaki. Powiedziano jej, że przy zaślubinach będzie obecnych kilku angielskich panów, lecz nie spodziewała się żadnych dam. Spojrzenie dziewczyny przesunęło się niechętnie na barczystego mężczyznę z odkrytą głową, mniemającego miecza i tarczy, jadącego na czele na wielkim czarnym wierzchowcu z długą grzywą, który mógł być wyłącznie synem Thora. Obok Royce’a jechał Arik, także z odkrytą głową i bez broni, co wedle przypuszczeń Jenny miało być dowodem ich jawnej pogardy wobec mało znaczących prób napaści ze strony klanu Merrick. Z tej odległości Jenny nie mogła widzieć twarzy Royce’a Westmorelanda, lecz wyraźnie czuła, z jaką niecierpliwością wyczekuje opuszczenia zwodzonego mostu. Tak jakby nagle pojął, że jest obserwowany, podniósł znienacka głowę i przeciągnął wzrokiem po zamkowych dachach, a Jenny, nie chcąc, by ją zobaczył, odruchowo przycisnęła się do ściany. Strach. Pierwszą od pięciu dni emocją, jaką odczuła, jest strach, uświadomiła sobie z niesmakiem. Wyprostowała ramiona, odwróciła się i weszła do zamku. Dwie godziny później zerknęła na siebie w lustrze. Uczucie przyjemnego odrętwienia, które opuściło ją na balkonie, zniknęło na dobre, pozostawiając jej kłębowisko szalejących emocji, niemniej widoczna w lustrze twarz wydawała się bladą maską bez uczuć. - To nie takie straszne, jak myślisz, Jenny - odezwała się Brenna, z całego serca próbując pocieszyć siostrę, kiedy wraz ze służebnymi układała tren jej sukni. - Za niecałą godzinę będzie już po wszystkim. - Gdybyż małżeństwo mogło trwać tyle co same zaślubiny! - westchnęła nieszczęśliwa Jenny. - Na dole w sali jest sir Stefan. Sama widziałam. Nie pozwoli, żeby książę zrobił coś, co przyniesie ci wstyd. To prawy i szlachetny rycerz. Jenny odwróciła się, zapominając na chwilę o trzymanej w dłoni szczotce, i przyglądała się twarzy siostry z wątłym uśmiechem zaskoczenia. - Brenno, czy mówimy o tym samym „szlachetnym” rycerzu, który nas porwał? - No cóż - rzuciła siostra defensywnym tonem - ale on przynajmniej, w przeciwieństwie do swego brata, nie próbował później wchodzić ze mną w żadne poniżające układy! - To prawda - przyznała Jenny, której myśli zupełnie odbiegły już od obecnych trosk. - Niemniej dziś wieczorem nie liczyłabym na jego dobrą wolę. Nie mam wątpliwości, że kiedy tylko ujrzy cię przed sobą, będzie marzył o tym, żeby ci kark skręcić, bo teraz już wie, że i ty go oszukałaś. - Och, ale on wcale tak tego nie odbiera! - wybuchnęła Brenna. - Powiedział, że to był z mojej strony bardzo dzielny i śmiały czyn. - Po czym z niejakim żalem dodała: - A dopiero później dorzucił, że mógłby mi za to kark skręcić. A poza tym, nie jego oszukałam, tylko jego nieszczęsnego brata! - Rozmawiałaś już z sir Stefanem? - Jenny zdumiała się niepomiernie. Brenna nie okazywała dotąd najmniejszych oznak zainteresowania żadnemu z młodych adoratorów, którzy uganiali się za nią przez ostatnie trzy lata, a teraz spotyka się, najwyraźniej w sekrecie, z ostatnim mężczyzną na ziemi, jakiego ojciec pozwoliłby jej poślubić. - Zdołałam zamienić z nim kilka słów w wielkiej sali, kiedy poszłam zapytać o coś Williama - przyznała Brenna, a jej policzki zalała fala gorącego różu. Nagle zaabsorbowała ją pilna potrzeba poprawienia czegoś przy rękawie aksamitnej sukni. - Jenny - szepnęła z pochyloną głową - teraz, kiedy pomiędzy naszymi krajami ma zapanować pokój, chyba będę mogła często do ciebie pisywać. A gdybym razem z listem do ciebie przesłała małą wiadomość dla lorda Stefana, czy dopilnujesz, żeby ją otrzymał? Jenny poczuła się tak, jakby cały świat stanął w tej chwili do góry nogami. - Jeśli jesteś pewna, że tego chcesz, dopilnuję. A czy mam także - dodała, kryjąc śmiech, który brał się częściowo ze zdenerwowania, a częściowo z konsternacji, o jaką przyprawiły ją tak beznadziejnie ulokowane uczucia siostry - dołączać do swoich listów wiadomości od sir Stefana dla ciebie? - Sir Stefan - odrzekła Brenna, podnosząc na siostrę uśmiechnięty wzrok - to właśnie sugerował. - Ja... - zaczęła Jenny, ale urwała, kiedy drzwi do jej komnaty otwarły się gwałtownie i wpadła maleńka, starsza kobieta, która następnie równie gwałtownie zatrzymała się w miejscu. Ciotka Elinor miała na sobie niemodną już, lecz uroczą suknię z szarego atłasu, oblamowaną króliczym futerkiem, przejrzysty woal, sięgający szyi i częściowo zasłaniający podbródek, oraz spływający z ramion srebrzysty welon. W zaskoczeniu przenosiła wzrok z jednej dziewczyny na drugą. - Wiem, że ty jesteś małą Brenna - odezwała się, obdarzając promiennym uśmiechem najpierw Brennę, a potem przenosząc go na Jenny - ale czy to piękne stworzenie może być moją małą, brzydką Jenny? W zdumionym zachwycie wpatrzyła się w pannę młodą, która stała przed nią odziana w kremową suknię z aksamitu i jedwabiu z głęboko wyciętym, kwadratowym dekoltem, wysoko podniesionym stanem i szerokimi rękawami, przybranymi obficie perłami, a od łokcia do nadgarstków usianymi brylantami i rubinami. Wspaniała atłasowa peleryna, także haftowana perłami, przypięta była parą równie wspaniałych złotych brosz z rubinami i brylantami. Na plecach Jenny rozsypały się bujne włosy, połyskujące jak klejnoty, które miała na sobie. - Kremowy aksamit... - mówiła ciotka Elinor, otwierając z uśmiechem ramiona. - Tak bardzo niepraktyczny, kochanie, ale taki piękny! Prawie tak piękny jak ty... Jenny popędziła ją uściskać. - Och, ciociu Elinor, jestem taka szczęśliwa, że cię widzę. Już się bałam, że nie przyjedziesz... Słysząc pukanie do drzwi, Brenna otworzyła, a kiedy zwróciła się potem do siostry, dalszy ciąg radosnych powitań uwiązł Jennifer w gardle. - Jenny, ojciec życzy sobie, żebyś zeszła już na dół. Dokumenty są gotowe. Ogarnęło ją niemal obezwładniające przerażenie; żołądek zacisnął się gwałtownie, a z twarzy odpłynęły kolory. Ciotka Elinor wzięła siostrzenicę pod ramię i najwyraźniej starając się odciągnąć myśli dziewczyny od tego, co nastąpi, poprowadziła ją delikatnie w stronę drzwi, rozprawiając o scenie, jaką ujrzy na dole. - Nie uwierzysz własnym oczom, gdy zobaczysz, jak zapełniona jest nasza sala biesiadna - paplała w mylnym przeświadczeniu, że tłum przyczyni się do złagodzenia lęku, jaki Jenny odczuwała na myśl o konfrontacji ze swym przyszłym małżonkiem. - Twój ojciec ma po jednej stronie z setkę swoich ludzi, a znów tamten - lekkie pogardliwe parsknięcie wyjaśniło dobitnie, że „tamten” to Czarny Wilk - przywiódł przynajmniej drugie tyle swoich rycerzy, którzy stoją po przeciwnej stronie i nie spuszczają oczu z naszych. Jenny przeszła na drewnianych nogach cały długi korytarz, przy czym wciąż towarzyszyło jej poczucie, jakby każdy kolejny krok miał być jej ostatnim. - To brzmi tak - wtrąciła z napięciem - jakby szykowali się do bitwy, a nie na wesele. - No cóż, chyba raczej nie. W każdym razie nie całkiem. Na dole więcej jest szlachty niż zwykłych żołnierzy. Król Jakub przysłał chyba z połowę swych dworzan, aby byli świadkami zaślubin, są także przywódcy okolicznych klanów. Jenny wykonała kolejny drewniany krok. - Widziałam, jak przybywali dziś rano. - No cóż, król Henryk także musiał uznać twój ślub za szczególnego rodzaju uroczystość, bo przysłał tu najróżniejszych angielskich panów, a kilku przyjechało nawet z żonami. Aż dziwnie na to patrzeć - Szkoci i Anglicy zebrani w jednej sali, odziani w najlepsze szaty... Jenny minęła zakręt i zaczęła schodzić po kamiennych, kręconych schodkach, które wiodły na dół, do wielkiej sali. - Tam jest jakoś bardzo cicho... - odezwała się drżącym głosem, ponieważ doszły ją jedynie niewyraźne głosy mężczyzn, udających wesołość, a także nerwowe śmieszki kobiet, nic poza tym. - Co oni tam robią? - Wymieniają zimne spojrzenia - odrzekła radośnie ciotka Elinor - albo udają, że nie mają pojęcia, iż poza nimi obok jest ktoś jeszcze. Jenny minęła właśnie ostatni zakręt u dołu schodów. Przystanęła, żeby wziąć się w garść, przygryzła wargę, zarzuciła buntowniczo głową, uniosła dumnie podbródek i ruszyła przed siebie. Kiedy się pojawiła, w sali zapanowała złowieszcza cisza, a spektakl, jaki ukazał się oczom dziewczyny, wróżył równie źle, jak owo milczenie. Zatknięte w uchwyty na ścianach pochodnie płonęły jasno, rzucając światło na zapatrzonych w siebie wrogo uczestników ceremonii. Pod pochodniami sztywno stali uzbrojeni żołnierze, obok nich panowie i damy - Anglicy po jednej stronie sali, a Szkoci po przeciwnej - dokładnie tak, jak mówiła ciotka Elinor. Ale nie widok gości sprawił, że zatrzęsły się pod nią kolana, tylko ten jeden wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna, który stał samotnie na środku, przyglądając jej się surowymi, błyszczącymi oczyma. Ubrany w lamowany sobolami płaszcz koloru wina, wznosił się przed nią groźnie jak zły duch, a emanował tak potężnym gniewem, że nawet rodacy woleli trzymać się odeń z daleka. Ojciec Jennifer wystąpił naprzód, by podać ramię córce. Z obu stron otaczali go strażnicy, Czarny Wilk zaś stał na środku zupełnie sam. Wszechwładny i żywiący pogardę dla swych nędznych wrogów, otwarcie głosił, że nie potrzebuje żadnej ochrony. Ojciec wetknął sobie dłoń Jenny pod ramię, po czym poprowadził ją naprzód, a szerokie przejście dzielące Anglików od Szkotów natychmiast zrobiło się jeszcze szersze. Rodacy Jenny stali na prawo, a ich surowe, dumne twarze zwracały się ku niej ze współczuciem i gniewem; po lewej stronie wyniośli Anglicy mierzyli ją spojrzeniami pełnymi zimnej wrogości. Przed sobą zaś miała groźną sylwetkę przyszłego męża, który stojąc na lekko rozstawionych nogach, z rękami skrzyżowanymi na piersiach i odrzuconym do tyłu płaszczem, zagradzał jej drogę i patrzył na nią z taką miną, jakby była jakimś obmierzłym stworzeniem, pełzającym ku niemu po podłodze. Nie mogąc wytrzymać takiego spojrzenia, Jenny skupiła wzrok w jednym punkcie, tuż nad lewym ramieniem Royce’a, i wśród lekkiego zamętu myśli zaczęła się zastanawiać, czy ten ustąpi z drogi i pozwoli im przejść. Serce waliło jej jak oblężniczy taran, palcami wczepiła się w ramię ojca, jednak demon przed nią nawet nie drgnął, umyślnie zmuszając Jenny i przyszłego teścia, żeby go obeszli. Był to, jak uświadomiła sobie Jenny z narastającą histerią, pierwszy akt pogardy i upokorzenia, jakim odtąd będzie ją nieustannie poddawał publicznie i na osobności przez resztę życia. Na szczęście niewiele miała czasu, by się nad tym zastanawiać, ponieważ czekał ją zaraz następny koszmar: podpisywanie umowy ślubnej, którą rozłożono na stole. Stali przy niej dwaj królewscy urzędnicy - emisariusze z dworów Jakuba i Henryka - którzy mieli być świadkami ceremonii. Przy stole ojciec uwolnił zwilgotniałą dłoń Jenny ze swego kojącego uścisku. - Barbarzyńca - oznajmił córce głośno i wyraźnie - już się podpisał. Na te słowa wrogość na sali wzrosła tak, iż stała się niemal namacalna; trzaskała w powietrzu jak tysiące sztyletów przelatujących ze strony szkockiej na angielską. Zastygła w niemym buncie Jenny wpatrywała się w długi pergamin, na którym wypisano dokładnie całe jej wiano i skazano ją nieodwołalnie - na resztę życia i całą wieczność - by została żoną i własnością mężczyzny, który jej nienawidził i którego nienawidziła ona sama. Na spodzie pergaminu widniał już skreślony śmiałymi literami podpis księcia Claymore’a - podpis tego, który ją pojmał, a teraz będzie strażnikiem jej więzienia. Na stole, obok pergaminu, leżały gęsie pióro i róg z inkaustem, a choć całą siłą woli nakazywała sobie je ująć, drżące palce nie chciały jej słuchać. Postąpił ku niej wysłannik króla Jakuba, a Jenny podniosła nań bezradny, pełen złości i nieszczęśliwy wzrok. - Pani - odezwał się urzędnik z pełną współczucia dwornością, w dość oczywistej intencji pokazania obecnym na sali Anglikom, że lady Jennifer cieszy się szacunkiem samego króla Jakuba - nasz najjaśniejszy pan, Jakub Szkocki, nakazał mi przekazać ci swe pozdrowienie, jak również oznajmić w jego imieniu, że cała Szkocja ma wobec ciebie dług wdzięczności za poświęcenie, jakie czynisz dla naszej ukochanej ojczyzny. Przynosisz zaszczyt zarówno potężnemu klanowi Merrick, jak też i całej krainie. Jenny, całkiem oszołomiona, zastanawiała się przez chwilę, czy rzeczywiście położył lekki nacisk na słowie „poświęcenie”, ale emisariusz już wziął do ręki pióro i podsunął je ku niej jednoznacznym gestem. Jak z wielkiego oddalenia przyglądała się, gdy jej ręka sięgnęła po pióro, chwyciła je, by podpisać znienawidzony dokument, lecz kiedy się wyprostowała, nie mogła oderwać oczu od pergaminu. Jak zaczarowana wpatrywała się we własne imię, wypisane piękną kaligrafią, której wyuczyła ją do perfekcji matka Ambrose. Ach, klasztor! Nagle nie mogła i nie chciała uwierzyć, że Bóg pozwoli, aby spotkało ją to wszystko. Przecież przez lata pobytu Jenny w Belkirk musiał dostrzec jej pobożność, posłuszeństwo i oddanie... No, a przynajmniej wszystkie wysiłki, by być pobożną, posłuszną i oddaną. „Proszę Cię, Boże - powtarzała w myślach nieustannie i rozpaczliwie. - Nie pozwól, aby mnie to spotkało”. - Panie i panowie... - ciszę na sali przeciął nagle śmiały głos Stefana Westmorelanda, odbijając się echem od kamiennych ścian. - Zdrowie księcia Claymore’a oraz panny młodej! Słowa „panny młodej” odbijały się mgliście w myślach Jenny, wyrywając ją ze wspomnień o minionych tygodniach. W przypływie paniki rozejrzała się dookoła, nie mając pewności, czy jej zamyślenie trwało ledwie kilka sekund czy kilka minut, po czym znów powróciła do swych modłów. „Proszę Cię, Boże, nie pozwól, by mnie to spotkało...” - wykrzyknęła po raz ostatni w głębi serca, lecz było już za późno. Szeroko otwartymi ze strachu oczyma wpatrzyła się w wielkie dębowe wierzeje, które otwierały się właśnie, by wpuścić na salę księdza, na którego wszyscy czekali. - Ojciec Benedykt... - oznajmił głośno stojący przy drzwiach ojciec. Jenny wstrzymała oddech. - ...przesłał nam wiadomość, iż nie czuje się dobrze... Serce zaczęło walić jak oszalałe. - ...więc zaślubiny będą się mogły odbyć dopiero jutro. Dzięki Ci, Panie! Jenny chciała się odsunąć od stołu, gdy nagle wszystko dookoła zaczęło wirować, a ona nie mogła się ruszyć. Zaraz zemdleję, uświadomiła sobie ku swemu niewymownemu przerażeniu. A osobą stojącą najbliżej jest Royce Westmoreland. Wtem ciotka Elinor, która dostrzegła, co się dzieje z siostrzenicą, wydała z siebie przerażony okrzyk i bezwstydnie roztrącając na boki zaskoczonych krewnych, rzuciła jej się na ratunek. W okamgnieniu Jenny znalazła się w gwałtownym uścisku jej ramion, a na policzku poczuła szorstki jak pergamin policzek staruszki. Boleśnie znajomy głos trajkotał jej do ucha: - No, dziecinko, już już, weź głęboki oddech, a zrobi ci się lepiej. Ciotka Elinor już jest przy tobie i zaraz zabierze cię na górę. Cały świat przechylił się dziwacznie, a po chwili wrócił do swej normalnej pozycji. Jenny poczuła nagłą falę radości i ulgi, kiedy ojciec zwrócił się do zebranego na sali towarzystwa: - To będzie zaledwie dzień zwłoki - grzmiał, odwrócony plecami do Anglików. - Ojca Benedykta dotknęła jedynie chwilowa dolegliwość, a zacny ten człowiek obiecuje, że jutro rano bez względu na stan zdrowia dźwignie się ze swego posłania i przyjedzie odprawić ceremonię. Jenny odwróciła się, by wraz z ciotką opuścić salę. Zerknęła przy tym ukradkiem na swego „narzeczonego”, żeby sprawdzić, jak zareagował na ową wieść. Jednak Czarny Wilk sprawiał wrażenie, jakby w ogóle nie zauważał jej obecności. Spojrzenie przymrużonych oczu skierował wprost na jej ojca, a Jennifer dostrzegła ich chłodny, spekulatywny wyraz. Na zewnątrz wisząca przez cały dzień nad zamkiem burza postanowiła nagle wybuchnąć, niebo przecięła błyskawica, a za nią przetoczył się pierwszy groźny huk gromu. - Jednakże - ciągnął ojciec, zwracając się teraz do zgromadzonych, choć nie zaszczycił nawet jednym spojrzeniem Anglików po lewej stronie - uczta odbędzie się, tak jak zaplanowano, tego wieczora. Jak wnoszę ze słów wysłannika króla Henryka, większość z was pragnęła wyruszyć z powrotem do Anglii jutro z samego rana, obawiam się jednak, iż będziecie zmuszeni pozostać tu jeszcze przez jeden dzień, jako że nasze drogi po burzy nie nadają się do podróży, szczególnie dla Anglików. Po obu stronach zerwał się szum głosów. Ignorując wycelowane w nią spojrzenia, Jenny przeszła wraz z ciotką przez wypełnioną gośćmi salę i ruszyła ku schodom, które wiodły dwa piętra wyżej, ku sypialni. Do świata zdrowych zmysłów i pocieszenia. Do chwili spokoju, jaką daje odroczenie wyroku. Kiedy zamknęły się za nimi ciężkie dębowe drzwi komnaty, Jenny odwróciła się do ciotki Elinor i bez skrępowania wybuchnęła pełnym ulgi płaczem. - No no, moje kociątko - mówiła wiekowa dama, drobną dłonią poklepując Jenny po plecach i przemawiając w tak charakterystyczny dla siebie gorliwy, niespójny, acz zdecydowany sposób. - Nie mam najmniejszych wątpliwości, że kiedy nie przyjechałam ani wczoraj, ani przedwczoraj, upadłaś na duchu i pomyślałaś, że w ogóle nie przyjadę, żeby z tobą zamieszkać. Tak było, prawda? Przełykając łzy, Jenny odchyliła się nieco do tyłu w ciepłym uścisku ciotki i potwierdziła nieśmiałym skinieniem głowy. Odkąd ojciec proponował, że ciotka Elinor będzie jej towarzyszyć w drodze do Anglii, Jenny skoncentrowała wszystkie swoje myśli na tej jedynej iskierce rozświetlającej ponury, przerażający horyzont, jaki ją otoczył. Ująwszy w dłonie zalaną łzami twarz Jenny, lady Elinor ciągnęła z radosną determinacją: - Ale teraz już jestem i dziś rano rozmawiałam z twoim ojcem. Jestem tu i pozostanę z tobą przez wszystkie następne dni. Czyż nie będzie miło? Razem będzie nam cudownie. Choć musisz zostać poślubiona temu Anglikowi i z nim zamieszkać, i choć to dziki zwierz, zapomnimy o nim całkowicie, a wtedy wszystko będzie po staremu, jak dawniej, zanim twój ojciec wygnał mnie do domku wdowiego w Glencarin. Nie mam mu tego za złe, bo zaiste jestem gadatliwa, tylko lękam się, że teraz jeszcze gorzej ze mną niż przedtem, gdyż tak długo pozbawiano mnie towarzystwa tych, których kocham, i zupełnie nie miałam z kim rozmawiać. Jenny spojrzała na nią oszołomiona nieco tą długą, nieprzerywaną nawet dla zaczerpnięcia oddechu przemową ciotki, a potem z uśmiechem uściskała mocno maleńką damę. Siedząc przy głównym stole, obojętna na gwar trzystu biesiadujących dookoła osób, Jenny wbiła wzrok w przeciwległą ścianę sali. Obok niej, niemal stykając się z nią łokciem, siedział mężczyzna, z którym kontrakt ślubny związał ją niemal równie nieodwołalnie, jak mająca nastąpić jutro oficjalna ceremonia zaślubin. Przez ostatnie dwie godziny zmuszona była tkwić obok niego, a przez cały ten czas tylko trzy razy czuła na sobie jego lodowaty wzrok. Wyglądało to tak, jakby nie mógł znieść widoku narzeczonej i czekał tylko na to, żeby pochwycić ją w swoje ręce i zmienić jej życie w istne piekło na ziemi. Rozciągała się przed nią groźna przyszłość, pełna słownych przykrości i brutalnych czynów, bo nawet między Szkotami zdarzało się nierzadko, iż mąż bił żonę, kiedy uznał, że potrzeba jej dyscypliny lub zachęty. Jenny o tym wiedziała, a do tego znała porywczy charakter i złą sławę siedzącego obok rozwścieczonego i zimnego mężczyzny, nie miała więc wątpliwości, że jej przyszłe życie będzie nieustającym pasmem nieszczęść i niedoli. Ucisk w gardle, jaki czuła dziś przez cały dzień, teraz niemalże pozbawił ją tchu, więc dzielnie spróbowała wymyślić coś, czego mogłaby wyczekiwać w owym ponurym życiu, jakie zmuszona będzie wieść. Zamieszka z nią ciotka Elinor, przypominała samej sobie. A pewnego dnia - i to pewnie niedługo, wnioskując z tego, co wiadomo jej o pożądliwej naturze przyszłego męża - pojawią się dzieci, które będzie mogła kochać i otaczać opieką. Dzieci. Przymknęła na chwilę oczy i boleśnie wciągnęła oddech, czując, jak zaciśnięta na gardle pętla powoli się rozluźnia. Maleństwo, które będzie mogła tulić i pieścić, to z pewnością dar, na który można czekać z nadzieją. Powinna trzymać się tej myśli, zadecydowała. Royce sięgnął po wino, a Jenny zerknęła nań ukradkiem. Przyglądał się, jak zauważyła z przekąsem, pewnej szczególnie hożej akrobatce, która balansowała na rękach na ostrych końcach mieczy, ze spódnicą obwiązaną wokół kolan, aby nie opadła jej na głowę - a konieczność ta pozwoliła kobiecie obnażyć aż po kolana kształtne, okryte pończochami łydki. Po drugiej stronie sali trefnisie w spiczastych czapkach z dzwonkami dokazywali przed licznymi gośćmi siedzącymi za stołem, który ciągnął się przez całą długość sali biesiadnej. Odświętne rozrywki i bogato zastawione stoły miały pokazać znienawidzonym Anglikom, iż Merrickowie mają i bogactwo, i swoją dumę. Zdjęta niesmakiem wobec tak ostentacyjnego podziwiania zgrabnych nóg akrobatki, Jenny także sięgnęła po kielich z winem i udawała, że popija z niego po trochu, bo nie musiała wtedy oglądać złośliwych i drwiących oczu Anglików, którzy przez cały wieczór przypatrywali jej się z nieukrywanym szyderstwem. Sądząc z kilku podsłuchanych uwag, osądzono ją już i odkryto w niej same mankamenty. „Patrzcie na te włosy - podrwiwała jedna z kobiet - myślałam, że taki kolor może mieć tylko końska grzywa”. „Spójrzcie na tę wyniosłą twarz - rzucił jakiś mężczyzna, kiedy Jenny mijała go z wysoko uniesioną głową i ściśniętym żołądkiem. - Royce nie będzie znosił tych wyniosłych fochów. Kiedy będzie miał ją w Claymore, wybije jej to wszystko”. Odwróciwszy wzrok od trefnisiów, Jenny spojrzała na ojca, który siedział po lewej stronie. Kiedy przyglądała się jego arystokratycznemu, brodatemu profilowi, serce jej przepełniło się dumą. Miał w sobie tyle dostojeństwa... taką szlachetną postawę. Widując go w dni sądów, gdy wysłuchiwał ludzi i rozstrzygał spory, jakie wiecznie wybuchały między poddanymi, Jenny nie mogła powstrzymać się od myśli, że sam Bóg musi wyglądać podobnie, gdy ze swego niebieskiego tronu osądza każdą duszę, jaka się przed Nim zjawia. Dziś wieczorem jednakże ojciec wydał jej się w dość szczególnym nastroju, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę wszystkie okropne okoliczności. Przez cały wieczór, rozmawiając i pijąc z innymi naczelnikami klanów, wydawał się zatroskany i drażliwy, a jednak... co szczególne... jakby i czymś ucieszony. Coś wyraźnie wprawiało go w zadowolenie. Czując na sobie wzrok Jennifer, lord Merrick zwrócił się ku córce, współczującym spojrzeniem niebieskich oczu omiatając jej bladą twarz. Pochyliwszy się ku niej tak, że brodą łaskotał ją w policzek, rzucił jej do ucha głosem odrobinę podniesionym, ale i tak niesłyszalnym dla nikogo poza nimi: - Nie zamartwiaj się, moje dziecko. Miej w sercu odwagę - dodał. - Wszystko będzie dobrze. To ostatnie zapewnienie wydało się Jenny tak niedorzeczne, że sama nie wiedziała, czy ma wybuchnąć śmiechem, czy płaczem. Dostrzegając w szeroko otwartych niebieskich oczach córki gwałtowny przypływ paniki, lord Merrick pochylił się i nakrył ręką zimną, wilgotną dłoń Jenny, która wczepiała się w tej chwili w krawędź stołu tak kurczowo, jakby od tego miało zależeć jej życie. Wielka, ciepła ręka zamknęła się uspokajająco na jej dłoni, zaś Jenny zdobyła się na nikły uśmiech. - Zaufaj mi - dodał - jutro rano wszystko będzie dobrze. Nastrój Jenny raptownie sięgnął dna. Jutro rano będzie za późno. Jutro rano zostanie poślubiona na wsze czasy temu mężczyźnie, którego szerokie bary obok sprawiały, że czuła się mała i nic nieznacząca. Zdenerwowana, obejrzała się ukradkiem na narzeczonego, ażeby upewnić się poniewczasie, czy nie zdołał w jakiś sposób podsłuchać jej ściszonej rozmowy z ojcem. Lecz uwaga Royce’a skierowana była w zupełnie inną stronę. Nie przyglądał się już od niechcenia nadobnej akrobatce, a wpatrywał się uważnie wprost przed siebie. Zaciekawiona, Jenny potajemnie podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem i dostrzegła Arika, który właśnie wszedł ponownie do sali. Zobaczyła, że jasnowłosy, brodaty olbrzym powoli skinął głową ku swemu panu - raz, potem drugi. Kątem oka Jenny ujrzała, że Royce zaciska zęby, a później ledwie dostrzegalnie pochyla głowę, po czym spokojnie i zdecydowanie przenosi spojrzenie z powrotem na akrobatkę. Arik odczekał chwilę, a potem na pozór od niechcenia podszedł do Stefana, który na pierwszy rzut oka wydawał się całkowicie pochłonięty słuchaniem muzykantów. Jenny wyczuła, że właśnie przekazano sobie jakieś informacje, to zaś wprawiło ją w ogromny niepokój, zwłaszcza że w myślach wciąż pobrzmiewały jej ostatnie słowa ojca. Wiedziała, że coś się musi dziać, tyle że nie miała pojęcia co. Trwała tutaj jakaś śmiertelnie poważna rozgrywka i dziewczyna zastanawiała się w duchu, czy przypadkiem od wyniku gry nie zależy cała jej przyszłość. Niezdolna znosić dłużej hałasu i niepewności, Jenny zadecydowała, że uda się w zacisze komnaty sypialnej, żeby tam rozważyć ewentualne, choćby i nikłe, powody do nadziei. - Ojcze - rzuciła prędko, odwracając się ku niemu - dopraszam się, byś mi pozwolił odejść. Chciałabym się udać w zacisze swej komnaty. - Oczywiście, moja droga - odparł natychmiast. - Niewiele miałaś spokoju w swoim krótkim życiu, a tego właśnie potrzebujesz, prawda? Jenny zawahała się na ułamek sekundy, ponieważ czuła, że jest w tym ukryte jakieś podwójne znaczenie, lecz że nie zdołała go odgadnąć, skinęła jedynie głową i podniosła się z miejsca. Kiedy tylko się poruszyła, głowa Royce’a błyskawicznie powędrowała w jej stronę, choć przedtem Jenny gotowa była przysiąc, że nie dopuszczał do siebie tego, iż siedziała obok. - Wychodzisz? - zapytał, wznosząc bezczelne spojrzenie ku jej łonu. Jenny zamarła, bo kiedy wreszcie zdecydował się na nią spojrzeć, ujrzała w jego wzroku zgoła niewytłumaczalną furię. - Czy mam ci towarzyszyć do twojej komnaty? Ogromnym wysiłkiem woli Jenny wyprostowała się sztywno, pozwalając sobie przy tym na ulotną chwilę przyjemności spojrzenia na Royce’a z góry. - Z pewnością nie! - odwarknęła. - Towarzyszyć mi będzie ciotka. - Co za straszny wieczór! - wybuchnęła starsza dama, w chwili gdy doszły do sypialni Jenny. - Och, ci Anglicy patrzyli na ciebie w taki sposób, że przez cały czas miałam ochotę wyrzucić ich z sali i wierzaj mi, iż byłam tego bardzo bliska. Lord Hastings, ten urzędnik z obrzydliwego dworu Henryka, przez całą ucztę szeptał coś do swego kompana po prawej stronie i całkowicie mnie lekceważył, co było ogromnie niegrzeczne z jego strony, nawet jeśli ja nie miałam najmniejszej ochoty z nim rozmawiać. A do tego, moja kochana, nie chciałabym przysparzać ci dodatkowych trosk, lecz wcale mi się nie podoba ten twój przyszły mąż. Jenny, która zupełnie zapomniała, że jej ciotka ma zwyczaj paplać jak mała sroka, uśmiechnęła się z czułością do pełnej dezaprobaty Szkotki, ale myślami była przy innej sprawie. - Ojciec wydał mi się dziś wieczór w dziwnym nastroju. - Zawsze tak o nim sądziłam. - Ale jak? - Że miewa dziwne nastroje.. Jenny zdołała powściągnąć histeryczny atak śmiechu i porzuciła wszelkie próby omawiania wydarzeń dzisiejszego wieczoru. Wstała i odwróciła się tak, by ciotka pomogła jej rozpiąć suknię. - Twój ojciec chce mnie odesłać z powrotem do Glencarin - oświadczyła Elinor. Jenny obróciła gwałtownie głowę i wbiła spojrzenie w twarz starszej damy. - Dlaczego mówisz takie rzeczy? - Bo sam mi tak powiedział. Nic już z tego nie rozumiejąc, Jenny odwróciła się i ujęła staruszkę za ramiona. - Ciociu, co dokładnie powiedział ojciec? - Tego wieczoru, kiedy przyjechałam później niż powinnam - odrzekła lady Elinor, opuszczając smutnie wątłe ramionka - spodziewałam się, że będzie na mnie zły, zresztą zupełnie niesłusznie, bo przecież to nie moja wina, że tak strasznie padało na zachodzie. Wiesz, jak to bywa o tej porze roku... - Ciociu Elinor - przerwała jej Jenny surowym, ostrzegawczym tonem. - Co powiedział ojciec? - Tak mi przykro, dziecko. Tak długo byłam pozbawiona ludzkiego towarzystwa, tyle nazbierałam w sobie chęci do rozmowy, że teraz, kiedy ma mnie kto wysłuchać, jakoś nie mogę się powstrzymać. Były takie dwa gołębie, które przylatywały na okno w mojej komnacie w Glencarin, i tak sobie gawędziliśmy we trójkę, ale, rzecz jasna, gołębie niewiele mają do powiedzenia... W tej chwili, w najbardziej złowieszczym momencie jej życia, ramiona Jenny zaczęły drgać w niepowstrzymanym ataku śmiechu, objęła więc mocno zafrasowaną drobną kobietkę; pierś przepełniała jej nieopanowana wesołość, zaś w oczach zabłysły łzy strachu i wyczerpania. - Nieszczęsne moje dziecko - mówiła lady Elinor, poklepując ją po plecach. - Żyjesz w takim strasznym napięciu, a ja jeszcze dokładam ci zmartwień. No dobrze - przerwała i zastanowiła się chwilę. - Twój ojciec powiedział mi dziś przy kolacji, że nie będę ci towarzyszyć do Anglii, ale mogę zostać do końca uroczystości, jeśli sobie życzę. - Ręce opadły jej bezwładnie i przygnębiona osunęła się na łóżko. Dobra, stara twarz ciotki przybrała błagalny wyraz. - Zrobiłabym wszystko, żeby nie wracać do Glencarin. Bo widzisz, tam jestem taka samotna. Kiwnąwszy głową, Jenny pogładziła delikatnie siwe włosy siostry swej matki, przypominając sobie czasy, kiedy stara dama z energią i skutecznością prowadziła własne wielkie gospodarstwo. To ogromna niesprawiedliwość, że wymuszona samotność i podeszły wiek aż tak odmieniły tę odważną kobietę. - Jutro rano będę go błagać, żeby zmienił decyzję - oznajmiła ze znużoną determinacją. Trwająca cały dzień huśtawka uczuć oraz wyczerpanie spowodowane ciężką próbą, jaką musiała przejść, zaatakowały ją wreszcie ciężką falą potwornego zmęczenia. - Kiedy tylko zrozumie, jak bardzo chciałabym mieć cię przy sobie - dodała z westchnieniem, tęskniąc nagle za przytulnym zaciszem wąskiego łóżka - na pewno ustąpi. Rozdział szesnasty Niemal każdy kawałek zamkowych podłóg - od sali biesiadnej aż po same kuchnie - zajmowali śpiący goście i wyczerpana służba, poukładani na tym, co przywieźli ze sobą lub co udało im się znaleźć, żeby jakoś wymościć sobie twardą, kamienną posadzkę. Wszędzie wznosił się i opadał nierówny chór chrapnięć, rozchodzących się i zderzających ze sobą jak wzburzone morskie fale. Nieprzywykła do wszystkich owych dziwacznych dźwięków, zakłócających spokój ciemnej, bezksiężycowej nocy, Jenny poruszyła się niespokojnie we śnie, potem przewróciła głowę na poduszce i otworzyła oczy, na wpół rozbudzona jakimś nieznanym dźwiękiem czy też ruchem w komnacie. Serce zabiło jej gwałtownie ze strachu, zamrugała, próbując uciszyć rozszalały puls i wbiła wzrok w atramentową ciemność sypialni. Na sienniku leżącym obok wąskiego łóżka Jenny ciotka Elinor przewróciła się na drugi bok. Ciotka Elinor! - uświadomiła sobie z ulgą dziewczyna. Bez wątpienia obudziło ją poruszenie ciotki. Biedaczka cierpiała często na bóle krzyża, dlatego też wolała sypiać na twardym posłaniu niż na miękkim łożu, a i wtedy często kręciła się i przemieszczała w poszukiwaniu najwygodniejszej pozycji. Serce Jenny znów zaczęło bić normalnie, więc przewróciła się na plecy i zadrżała, czując nagły, chłodny powiew... Z jej piersi wyrwał się krzyk, ale w tej samej chwili na ustach zamknęła się czyjaś wielka dłoń i całkowicie go stłumiła. Kiedy dziewczyna, sparaliżowana strachem, wpatrywała się w twarz widoczną ledwie kilka centymetrów od siebie, Royce Westmoreland szepnął: - Jeśli krzykniesz, pozbawię cię przytomności. - Urwał, czekając, aż Jenny odzyska jasność myślenia. - Rozumiesz mnie? - warknął. Zawahała się, przełknęła ślinę, a potem skinęła gwałtownie głową. - W takim razie... - zaczął, odrobinę rozluźniając chwyt. W tej samej chwili Jennifer zatopiła zęby w jego dłoni i skoczyła w lewo, próbując dostać się do okna i zawołać straż. Złapał ją, zanim zdążyła opuścić stopy z łóżka; zranioną dłonią przycisnął jej usta i nos tak mocno, że nie mogła oddychać. - Już drugi raz zraniłaś mnie do krwi - wysyczał przez zaciśnięte zęby, a w oczach płonęła mu furia - i to będzie ostatni. On zaraz mnie udusi! - przemknęła jej straszliwa myśl. Gorączkowo potrząsnęła głową, szeroko otwierając oczy i gwałtownie walcząc o oddech. - Tak lepiej - zaszydził cicho. - Lepiej, żebyś nauczyła się mnie bać. A teraz posłuchaj mnie bardzo uważnie, hrabino - ciągnął, nie zważając na jej rozpaczliwe wysiłki. - Tak czy inaczej, mam zamiar spuścić cię z tego okna. Jeśli jeszcze raz zaczniesz sprawiać kłopoty, stracisz przytomność, a to znacznie osłabi twoje szansę na szczęśliwe dotarcie do celu, bo nie będziesz mogła się przytrzymywać. Zwolnił nacisk dłoni na tyle, żeby dziewczyna wciągnęła powietrze do płuc, ale nawet kiedy Jenny odetchnęła z trudem kilka razy, nie mogła opanować drżenia. - Przez okno? - wybełkotała mu w dłoń. - Oszalałeś? To więcej niż dwadzieścia metrów nad fosą. Nie zwracając uwagi na te słowa, cisnął w nią swoim najbardziej śmiercionośnym orężem - groźbą, która gwarantowała, że Jenny zaprzestanie wszelkich prób oporu. - Arik trzyma w tej chwili twoją siostrę i ma jej nie wypuszczać, dopóki nie dam mu znaku. Jeśli zrobisz coś takiego, że nie zdołam dać mu tego znaku, nawet nie chcę myśleć o tym, co mógłby jej zrobić. Jenny natychmiast straciła resztki ochoty do walki. Wszystko to było jak koszmar na jawie - wszelkie próby ucieczki wydawały się absolutnie bezcelowe. Jutro i tak zostałaby żoną tego diabła, więc jaką różnicę czyni jedna noc więcej wobec czekających ją niechybnie lat nieszczęścia i zamętu. - Zabierz rękę - odezwała się ze znużeniem. - Nie będę krzyczeć. Możesz mi zaufać... Ostatnie zdanie było błędem - wiedziała to już w chwili, kiedy słowa wymykały jej się z ust, zaraz też zobaczyła, jak twarz Royce’a ściągnęła się w wyrazie wściekłej pogardy. - Wstawaj! - warknął, szarpnięciem zrywając dziewczynę z łóżka. Sięgnąwszy w mrok, porwał ze skrzyni aksamitną suknię ślubną i rzucił jej w ramiona. Przyciskając suknię do piersi, Jenny rzuciła drżącym głosem: - Odwróć się! - A może mam ci jeszcze podać sztylet? - odparł z lodowatą drwiną w głosie i zanim zdołała odpowiedzieć, warknął: - Ubieraj się! Kiedy Jenny włożyła już suknię, trzewiki i ciemnoniebieską pelerynę, przyciągnął dziewczynę do siebie i zanim zorientowała się, co zamierza zrobić, wepchnął jej w usta knebel z kawałka czarnego materiału. Potem zaś odwrócił ją i pchnął w stronę okna. Popatrzyła z przerażeniem na długi, gładki mur, który opadał aż do samej ciemnej, głębokiej fosy. Czuła się tak, jakby spoglądała na własną śmierć. Potrząsnęła rozpaczliwie głową, ale Royce pchnął ją do przodu, złapał za mocną linę, którą pozostawił na okiennym parapecie, i obwiązał dziewczynę mocno w pasie. - Trzymaj się sznura obiema rękami - polecił bezlitośnie, okręcając sobie wokół nadgarstka drugi koniec - a stopami odpychaj się od muru. - Bez wahania podniósł ją w górę i posadził na parapecie. Złapała odruchowo za obie strony okiennej futryny, a Royce, widząc w jej wielkich oczach niekłamane przerażenie, dodał oschle: - Nie patrz w dół. Lina jest mocna, a ja spuszczałem już o wiele większe ciężary. Z gardła Jenny wyrwał się jęk, kiedy wielkie dłonie chwyciły ją w talii i bezlitośnie wypchnęły na zewnątrz. - Łap za linę! - rzucił ostro, więc posłusznie wykonała polecenie w tej samej chwili, kiedy uniósł ją poza okienny parapet i przez jedną koszmarną minutę przytrzymał zawieszoną nad ciemną wodą w dole. - Odpychaj się od muru stopami - nakazał. Jennifer, która była już za oknem, obracana i okręcana jak listek na wietrze, zaczęła rozpaczliwie szukać stopami muru i wreszcie zdołała zatrzymać się w miejscu. Wsparła się nogami o szorstkie kamienie i już tylko głową wystawała ponad parapet. Oddychała płytko i szybko, wpatrując się z przerażeniem w twarz prześladowcy. I w tym najbardziej nieprawdopodobnym - a w każdym razie najmniej pożądanym - momencie, kiedy zwisała dwadzieścia cztery metry ponad fosą, utrzymywana tylko przez parę krzepkich rąk i mocny powróz, Jenny miała jedną z niezmiernie rzadkich okazji, by ujrzeć, jak na twarzy Czarnego Wilka maluje się wyraz kompletnego i bezbrzeżnego zaskoczenia. Zza łóżka niczym blada zjawa w białej szacie podniosła się ciotka Elinor, która zapytała władczym tonem: - A cóż wy tu wyprawiacie? Głowa Royce’a błyskawicznie powędrowała w tamtą stronę, a jego twarz przybrała niemal komiczną maskę niedowierzania, bo natychmiast uświadomił sobie, w jak beznadziejnej znalazł się sytuacji: nie mógł ani sięgnąć po sztylet, by zastraszyć staruszkę, ani skoczyć do niej, żeby ją uciszyć. W każdym innym momencie Jenny upajałaby się satysfakcją z powodu takiej bezradności, ale nie teraz, kiedy jej życie dosłownie spoczywało w rękach tego mężczyzny. Po raz ostatni widziała go z profilu, kiedy zwracał twarz w stronę ciotki, bo potem sznur zaczął opadać, a ona sama poczęła zjeżdżać gwałtownymi szarpnięciami po niekończącym się murze, więc pozostało jej jedynie ściskać powróz, modlić się i zastanawiać, co na Boga jedynego dzieje się tam na górze i dlaczego ciotka Elinor w ogóle ujawniła swoją obecność, nie mówiąc już o tym, że w tak niestosownym momencie. Royce myślał o tym samym, wpatrując się przez mrok w starszą damę, która z jakichś tylko dla siebie zrozumiałych przyczyn odczekała z daniem znać o sobie aż do owej chwili. Zerknął na wrzynające mu się w przeguby zwoje liny, odruchowo sprawdził jej naprężenie, a potem wreszcie odpowiedział na jej pytanie: - Porywam twoją siostrzenicę, pani. - Tak właśnie myślałam. Royce przyglądał jej się bacznie, bo sam nie wiedział, co o tym sądzić: czy starsza pani jest aż tak prostoduszna, czy też diabelsko przebiegła. - Co masz zamiar teraz uczynić, milady? - Mogłabym otworzyć drzwi, które są za mną, i wezwać pomoc - odrzekła spokojnie - ale ponieważ macie Brennę, pewnie nie powinnam tego robić. - Nie - zgodził się z wahaniem Royce - pewnie nie. Przez jedną niekończącą się chwilę mierzyli się spojrzeniami, po czym starsza dama dodała: - Oczywiście, możliwe jest, że kłamiesz, milordzie, ale tego nie mogę wiedzieć na pewno. - Możliwe - odrzekł ostrożnie. - Jednak równie możliwe jest, że to prawda. Jak zdołałeś pokonać mur? - A jak myślisz, pani? - odrzekł, przenosząc spojrzenie na linę i próbując zyskać na czasie. Naprężając ramiona, wsparty dolną połową ciała o mur, nieprzerwanie popuszczał po trochu linę. - Być może jeden z twoich ludzi zakradł się na górę podczas kolacji, udając, że musi skorzystać z latryny, ponieważ przed tą na dole kłębił się cały tłum. Potem wślizgnął się tutaj, obwiązał liną tę ciężką skrzynię, a drugi koniec wyrzucił za okno. Royce potwierdził te całkowicie zgodne z prawdą przypuszczenia lekkim, drwiącym ukłonem. Jednak już następne słowa staruszki dostarczyły mu kolejnego dreszczu - tym razem niepokoju. - Jednak po zastanowieniu dochodzę do wniosku, że jednak wcale nie trzymacie Brenny. Książę, który w tej sprawie rozmyślnie oszukał Jennifer, uczuł gwałtowną potrzebę uciszenia leciwej damy. - A skąd te przypuszczenia? - zapytał, żeby zyskać na czasie, jednocześnie nieustannie popuszczając linę. - Po pierwsze, mój szwagier postawił straże u stóp schodów, kiedy dziś wieczór udawałam się na spoczynek - bez wątpienia po to, żeby uniknąć sytuacji takiej jak ta. Tak więc, aby pochwycić Brennę, musiałbyś milordzie już raz tej nocy wspinać się po murze, co byłoby ogromnym i zgoła niepotrzebnym kłopotem, ponieważ Brenny potrzebujesz wyłącznie po to, żeby Jennifer zgodziła się opuścić ten zamek po cichu. Podsumowanie było tak zwięzłe i zgodne z prawdą, że Royce od razu powziął znacznie lepszą opinię o lady Elinor. - Z drugiej jednak strony - wycedził spokojnie, obserwując ją uważnie i próbując oszacować odległość, jaka mogła dzielić Jennifer od fosy - nie możesz być pewna, pani, że nie jestem aż tak przezorny. - To prawda - zgodziła się spokojnie. Westchnął z ulgą, która jeszcze raz przerodziła się w niepokój, kiedy jego rozmówczyni dodała: - Niemniej nie wierzę, że masz Brennę, milordzie. Dlatego też pójdę z tobą na układ. Royce ściągnął brwi. - Jaki znów układ? - Za to, że nie wezwę teraz straży, opuścisz mnie z tego okna i zabierzesz ze sobą. Gdyby zaprosiła go do własnego łoża, nie mogłaby chyba wzbudzić w Angliku większego zdumienia. Opanowując się z wysiłkiem, obrzucił wzrokiem chude, kruche ciało staruszki oraz niebezpieczeństwo, jakie może mu grozić, kiedy będzie się spuszczał po linie, dźwigając ją na plecach. - To wykluczone - warknął. - W takim wypadku - odparła, odwracając się i sięgając ręką do drzwi - nie pozostawiasz mi wyboru, młody człowieku... Przeklinając w duchu swą obecną bezsilność, Royce nieprzerwanie popuszczał linę. - Dlaczego chciałabyś jechać z nami, milady? Jej głos utracił nieco ze swego władczego tonu, a ramiona opadły trochę. - Ponieważ mój szwagier chce mnie jutro odesłać z powrotem na odludzie, a ja nie mogę znieść nawet myśli o tym. Jednakże - dodała chytrze - moja obecność może przynieść sporą korzyść i tobie. - Niby dlaczego? - Ponieważ - wyjaśniła - moja siostrzenica, jak ci już dobrze wiadomo, potrafi sprawić sporo kłopotu, lecz zrobi tak, jak ja jej powiem. W oczach Royce’a pojawiło się nikłe światełko zainteresowania, kiedy rozważał czekającą ich długą drogę i potrzebę pośpiechu. Pomoc Jennifer w tym wypadku mogła zadecydować o powodzeniu całego planu. Niemniej, kiedy przypomniał sobie buntowniczy charakter dziewczyny, jej upór i spryt, trudno mu było uwierzyć, że ta rudowłosa diablica potulnie spełni polecenia ciotki. Nawet teraz czuł na ręce krwawe ślady po jej zębach. - Szczerze mówiąc, trudno mi w to uwierzyć. Lady Elinor podniosła srebrzystą głowę i popatrzyła nań z wyższością. - Tak to już między nami jest, Angliku. To dlatego jej ojciec posłał po mnie i chciał, żebym pojechała jutro z wami. Royce przekalkulował w duchu korzyści płynące z zabrania tej kobiety, zestawiając je z kłopotami, jakie mogły wyniknąć wskutek spowolnienia tempa podróży. Już doszedł do wniosku, że zostawi staruszkę, kiedy jej następne słowa kazały mu zmienić decyzję. - Jeśli tu zostanę - dodała żałosnym tonem - szwagier na pewno zabije mnie za to, że pozwoliłam ją zabrać. Jego nienawiść do was przewyższa miłość do mnie, czy nawet do biednej Jennifer. Nigdy nie uwierzy, że zdołałeś uciszyć nas obie. Będzie myślał, że to ja opuściłam ci linę. Klnąc w myślach w żywy kamień wszystkie Szkotki, zawahał się, a potem niechętnie skinął głową na znak, że się zgadza. - Proszę się ubrać, milady - rzucił, zgrzytając zębami. Jenny czuła wpijającą się w żebra linę, na rękach i nogach miała piekące zadrapania w miejscach, gdzie otarła się o mur. Przełknęła z trudem ślinę i spojrzała w dół. Na tle mrocznej czerni fosy dostrzegła postacie dwóch mężczyzn, którzy jak gdyby w niesamowity sposób unosili się na powierzchni wody. Tłumacząc sobie, że to tylko złudzenie pod wpływem strachu, zmrużyła oczy i zdołała dojrzeć pod nimi zarys płaskiej tratwy. A zaledwie kilka chwil później czyjeś wielkie, brutalne ręce złapały ją w pasie i przesunęły się obojętnie po piersiach, kiedy Arik zaczął odwiązywać linę, a potem opuścił Jenny na chwiejną, niestabilną, prymitywnie skleconą tratwę. Sięgnęła rękoma za głowę, żeby rozwiązać kneblujący ją gałgan, lecz olbrzym szarpnął jej dłonie do dołu i dość brutalnie związał je z tyłu. Potem niezbyt delikatnie pchnął dziewczynę w stronę drugiego mężczyzny, stojącego z nim na rozkołysanej tratwie, a ten przytrzymał Jenny, by nie upadła. Nadal roztrzęsiona po ciężkiej próbie, znalazła się twarzą w twarz ze Stefanem Westmorelandem, który odwrócił się od niej chłodno i zaczął obserwować ciemny otwór okna wysoko nad ich głowami. Jenny osunęła się niezgrabnie i usiadła, wdzięczna za tę odrobinę bezpieczeństwa w rozszalałym chaosie, jakim nagle stały się jej życie i otaczający ją świat. Kilka minut później milczenie przerwał zaskoczony szept Stefana. - Co, u diabła...? - wydyszał ledwie dosłyszalnie, wpatrując się z niedowierzaniem w zamkowy mur, po którym niedawno schodziła Jennifer. Podniosła głowę i powędrowała spojrzeniem w kierunku, w którym oni spoglądali, żywiąc nieśmiałą nadzieję, iż zobaczy, jak Royce Westmoreland pogrąża się bezradnie w wodzie. Zobaczyła jednak postać, którą bez wątpienia był mężczyzna z bezwładnie przewieszonym przez ramię ciałem, przywiązanym doń w pasie liną. Zaszokowana Jenny niemalże zerwała się na nogi, rozpoznając w owym kształcie nieszczęsną ciotkę Elinor, jednak tratwa zachwiała się niebezpiecznie, a Arik ostrym spojrzeniem ostrzegł dziewczynę, że ma się nie ruszać. Jenny czekała więc z napięciem, niemal bez tchu, wpatrzona w niezgrabny zarys dwóch złączonych postaci, zsuwających się po linie w boleśnie powolnym tempie. Dopiero kiedy Arik ze Stefanem sięgnęli do góry i ściągnęli Royce’a na tratwę, Jenny odważyła się wypuścić wstrzymywany oddech. Porywacz odwiązywał jeszcze „więźnia”, kiedy bezszelestnie i gładko ruszyli ku przeciwległemu brzegowi fosy. Dziewczyna natychmiast zauważyła dwie rzeczy: to, że ciotka w przeciwieństwie do niej nie była zakneblowana, oraz że tratwę kierowały ku przeciwległemu brzegowi liny, ciągnięte przez stojących tam ludzi. Dwie jednoczesne błyskawice rozświetliły niebo niebieskawym światłem, a Jenny obejrzała się przez ramię, modląc się w duchu, żeby jakiś strażnik z zamkowych murów odwrócił się w tę stronę i zobaczył ich ucieczkę oświetloną przez rozgniewane niebo. Jednak po chwili doszła do wniosku, że nie ma powodu się o to modlić, podobnie jak nie ma powodu, aby siedziała zakneblowana. Tak czy owak, jutro wyjechałaby z Merrick z Royce’em Westmorelandem. Wolała opuścić zamek w taki sposób - doszła do wniosku, kiedy strach zaczął z wolna ustępować - niż jako żona wroga. Rozdział siedemnasty Burza, która przez dwa ostatnie dni zbierała siły, teraz rozszalała się mściwie, zasnuwając niebo czernią jeszcze na dobre dwie godziny po wschodzie słońca. Deszcz siekł uciekinierów po twarzach, zginał wpół krzepkie młode drzewka, jednak cała grupa z uporem mknęła naprzód, korzystając z osłony lasu gdzie tylko się dało. Royce pochylił się, pozwalając, by deszcz chłostał go po plecach, poirytowany tym, iż jego potężne ramiona osłaniały przed deszczem wyczerpaną młodą kobietę, odpowiedzialną za wszystko, co się stało, która drzemała teraz niespokojnie, wsparta o jego pierś. Ponieważ słońce zakrywały wciąż gęste, czarne chmury, można było odnieść wrażenie, iż świt trwa nadal. Gdyby nie owa burza, już kilka godzin temu dotarliby do poszukiwanego miejsca. Royce poklepał mimochodem lśniący kark Zeusa, zadowolony z Thorowego syna, który niósł swój podwójny ciężar z taką samą łatwością jak jego ojciec. Lekkie poruszenie dłoni w rękawicy spowodowało, że Jennifer odwróciła się we śnie, przytulając mocniej twarz do ciepłej piersi mężczyzny. Kiedyś, nie tak znów dawno temu, taki gest sprawiłby, że zapragnąłby przygarnąć ją mocno do siebie, ale dziś już nie. Kiedy będzie potrzebował jej ciała, wykorzysta je, lecz nie tak delikatnie i troskliwie. Pozwoli sobie na żądzę w stosunku do tej małej, zdradzieckiej dziewki, ale na nic więcej. Nigdy. Jej młodość, jej wielkie niebieskie oczy mogły go oszukać raz, nie oszukają go jednak nigdy więcej. Jak gdyby nagle zdała sobie sprawę z tego, gdzie jest i co robi, Jenny wzdrygnęła się, a potem otworzyła oczy i rozejrzała się dookoła, jakby próbowała zrozumieć, co się zdarzyło. - Gdzie jesteśmy? - zapytała głosem lekko ochrypłym od snu, a były to pierwsze słowa, jakie wypowiedziała, odkąd opuścił ją po murze. Royce’owi przypomniało się brzmienie jej głosu, kiedy ją obudził, żeby znów się z nią kochać tamtej pełnej namiętności nocy, którą spędzili razem w Hardin. Na owo wspomnienie zacisnął mocno szczęki i z chłodną niechęcią odepchnął od siebie podobne myśli. Popatrzył na wzniesioną ku sobie twarz i zauważył, że zwykłą wyniosłą minę dziewczyny zastąpił teraz wyraz całkowitej konsternacji. Kiedy nie odpowiedział, westchnęła ze znużeniem i zapytała ponownie: - Dokąd jedziemy? - Jedziemy na południowy zachód - oświadczył, niewiele wyjaśniając. - Czy aż tak strasznie szkodziłoby ci, panie, powiedzieć mi, do jakiego miejsca zmierzamy? - Owszem - wycedził przez zęby - aż tak. Resztki sennego odrętwienia rozwiały się bez śladu, a Jenny zaraz wyprostowała się w siodle, gdy z całą ostrością wróciły jej w pamięci wypadki ostatniej nocy. Kiedy wysunęła się spod osłony barczystej sylwetki mężczyzny, poczuła na twarzy strugi deszczu. Omiotła wzrokiem zakapturzone postacie schylone nad końskimi karkami, kłusujące przez las. Z lewej strony mieli Stefana Westmorelanda, z prawej - Arika. Ciotka Elinor, zupełnie rozbudzona, siedziała sztywno w siodle i patrzyła na Jenny z dodającym otuchy uśmiechem. Jej mina mówiła wyraźnie, że woli być gdziekolwiek bądź niż w swoim wdowim domku. Zeszłej nocy, na tratwie, zdołała szepnąć siostrzenicy, iż udało jej się podstępem wymóc na księciu, żeby zabrał ją ze sobą, ale nic ponadto nie było Jenny wiadomo. Prawdę mówiąc, usunięto jej knebel dopiero, kiedy zasnęła. - Gdzie jest Brenna? - rzuciła Jenny gwałtownie, gdy już udało jej się zebrać myśli. - Wypuściliście ją? Teraz, kiedy najmniej spodziewała się rzeczowej odpowiedzi, odpowiedź taką otrzymała. Royce Westmoreland odrzekł głosem ociekającym złośliwością: - Wcale jej nie trzymałem! - Ty bękarcie! - wysyczała wściekle, a w chwilę potem zaparło jej dech, kiedy wielkie ramię mężczyzny owinęło się wokół niej z szybkością atakującego węża i przy dusi wszy ją do piersi, zatamowało dopływ powietrza. - Nigdy więcej - oświadczył jej groźnie Czarny Wilk - nie odzywaj się do mnie takim tonem ani takimi słowami! Już miał dodać coś jeszcze, kiedy dostrzegł zarysy wielkiej kamiennej budowli, tulącej się do zbocza pagórka przed nimi. Odwrócił się do Stefana i zawołał głośno, żeby ów mógł go dosłyszeć poprzez strumienie deszczu. - Wygląda na to, ze dojechaliśmy! - mówiąc to, spiął konia ostrogami i zmusił do potężnego galopu. Otaczający ich z tyłu i z boków oddział pięćdziesięciu ludzi poszedł w ślady swego przywódcy i w chwilę później wszyscy pędzili rozmytym od deszczu gościńcem, a ponad tętentem końskich kopyt wznosiły się protesty ciotki Elinor. Royce wstrzymał konia przed budynkiem, który nie mógł być niczym innym niż tylko klasztorem. Zsiadł z wierzchowca, pozostawiając na nim Jenny, która - zła i wiedziona pragnieniem poznania czekającego ją losu - starała się cokolwiek podsłuchać, kiedy porywacz zwrócił się do Stefana: - Arik zostanie tu z nami. Zostawcie nam jednego luzaka. - A co z lady Elinor? Co będzie, jeśli nie zniesie takiej jazdy? - Jeśli nie da rady, będziecie musieli znaleźć jakieś schronienie i tam ją zostawić. - Royce - mówił Stefan, ściągając z troską brwi - nie popełniaj większych głupstw niż do tej pory. Ludzie Merricka mogą być tuż za nami. - Merrick straci większość dnia na przekonywaniu Hastingsa i Dugala, że nie uknuł tego spisku, a potem jeszcze będzie musiał odnaleźć kierunek, w jakim się udaliśmy. To powinno mu zająć sporo czasu. Jeśli nie, nasi ludzie wiedzą, co robić. Ty jedź do Claymore i upewnij się, że wszystko jest przygotowane na wypadek ataku. Potwierdziwszy rozkaz niechętnym skinieniem głowy, Stefan zawrócił konia i odjechał. - Spisek? - rzuciła się ze złością Jenny, mierząc gniewnym wzrokiem małomównego porywacza. - Co za spisek? - Ależ z ciebie szczwana mała kłamczucha - odparł ostro Royce, łapiąc ją w talii i zsadzając na ziemię. - Sama dobrze wiesz, co za spisek, w końcu brałaś w nim udział. - Złapał ją za ramię i powlókł w stronę klasztornych wrót, nie zwracając uwagi na ciężar przemoczonego od deszczu płaszcza Jenny. - Chociaż - dodał złośliwie, pędząc wielkimi, znamionującymi złość krokami - trudno sobie wyobrazić, że taka gorącokrwista dziewka jak ty zgodzi się spędzić resztę życia w klasztorze zamiast wyjść za mąż - za kogokolwiek, nawet za mnie. - Nie wiem, o czym mówisz! - krzyknęła Jenny, zastanawiając się jednocześnie, jakie nowe zagrożenie może kryć w sobie spokojne wnętrze klasztoru - zwłaszcza takiego, który wyglądał na całkowicie opuszczony. - Mówię o przeoryszy z Lunduggan, która wczoraj wieczorem, w czasie naszej uczty, przybyła do zamku w eskorcie własnego małego oddziału, o czym doskonale ci wiadomo - odwarknął, podnosząc pięść, żeby załomotać władczo do ciężkich, dębowych wrót. - Deszcz opóźnił ich przyjazd i to dlatego ojciec Benedykt zmuszony był udać chorobę i w ten sposób odwlec uroczystość. Jenny zwróciła się ku niemu z falującą ze wzburzenia piersią i z iskrami gniewu w oczach. - Po pierwsze, nigdy nie słyszałam o Lunduggan ani o tamtejszej przeoryszy. Po drugie, cóż to za różnica, kiedy przyjechała jakaś tam przeorysza? A teraz - wrzasnęła - ty mi coś powiedz: czy mam rozumieć, że wywlekliście mnie z łóżka, wyrzuciliście przez zamkowy mur, ciągnęliście w deszczu przez całą Szkocję i przywieźliście tutaj, bo nie mogłeś się doczekać chwili, aż mnie poślubisz? Złoczyńca obraźliwie przeciągnął spojrzeniem po jej odsłoniętym, mokrym dekolcie, a Jenny skurczyła się w sobie, widząc w jego oczach tak wyraźny niesmak. - Pochlebiasz sobie - odparł jadowicie. - Trzeba było aż groźby śmierci, poza groźbą pozbawienia wszelkich dóbr, żebym zgodził się na ten ślub. Podniósł rękę i jeszcze raz załomotał niecierpliwie w drewniane drzwi, które tym razem rozchyliły się, ukazując ich oczom uprzejmą twarz nieco przestraszonego braciszka. Lekceważąc przez chwilę jego obecność, Royce zmierzył narzeczoną pogardliwym wzrokiem. - Jesteśmy tutaj, ponieważ obaj nasi królowie doszli do wniosku, że powinniśmy się pobrać z całym należnym pośpiechem, moja miła, co właśnie zamierzamy teraz zrobić. Nie jesteś warta tego, by wszczynać o ciebie wojnę. Przyjechaliśmy tu również dlatego, że perspektywa ścięcia wydaje mi się mało zachęcająca. Ale przede wszystkim dlatego, że ogromnie podoba mi się myśl, iż pokrzyżuję wszystkie plany, które twój ojciec uknuł względem mojej osoby. - Jesteś szaleńcem! - rzuciła, dysząc ciężko. - Diabłem wcielonym! - A ty, moja droga - odparł niewzruszenie Royce - jesteś małą łotrzycą. - Po tych słowach zwrócił się do przerażonego braciszka i oznajmił z mocą: - Ta dama i ja pragniemy wziąć ślub. Na twarzy pobożnego dominikanina ubranego w biało-czarny habit ukazał się wyraz komicznego niedowierzania. Odsunął się o krok, bardziej ze zdumienia niż z uprzejmości, i pozwolił im wejść do cichego wnętrza klasztoru. - Chyba... chyba musiałem źle cię usłyszeć, milordzie - zdziwił się zakonnik. - Bynajmniej - odparł Royce, wchodząc do środka energicznym krokiem i ciągnąc za łokieć Jennifer. Przystanął, żeby przyjrzeć się uważnie pięknym witrażom wysoko w górze, a potem opuścił wzrok na sparaliżowanego lękiem mnicha, marszcząc niecierpliwie brwi. - No więc? - rzucił wyczekująco. Otrząsnąwszy się z pierwszego szoku, młody zakonnik, mniej więcej dwudziestopięcioletni, zwrócił się do Jennifer i zapytał spokojnie: - Jestem brat Gregorius, moje dziecko. Może ty zechcesz mi powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi? Jenny, która w tym świętym miejscu odruchowo zniżyła głos do tonu bardziej odpowiedniego niż grzmiące rozkazy Royce’a, drżącym, acz pełnym szacunku głosem odpowiedziała: - Bracie Gregoriusie, musisz mi pomóc. Ten człowiek porwał mnie z mego własnego domu. Jestem lady Jennifer Merrick, a mój ojciec to... - Zdradziecki i oszukańczy bękart - wtrącił złoczyńca, zaciskając palce na ramieniu Jenny i ostrzegając ją w ten sposób, że ma milczeć albo połamie jej kości. - Ro... rozumiem - odrzekł dominikanin z podziwu godnym opanowaniem. Uniósł brew i spojrzał wyczekująco na Westmorelanda. - A teraz, kiedy ustaliliśmy już tożsamość damy, a także wstydliwe okoliczności dotyczące narodzin jej ojca, czy byłoby zbyt wielką śmiałością z mej strony zapytać o twoją godność, panie? Bo jeśli tak, to chyba zaryzykuję i sam odgadnę... Na ułamek sekundy na twarzy Royce’a zamiast gniewu zagościło coś na kształt rozbawionego uznania dla nieustraszonego młodego zakonnika, nad którym on sam górował jak olbrzym, ale który mimo to nie okazywał strachu. - Jestem... - zaczął, natychmiast jednak przerwał mu rozwścieczony głos Jenny. - Czarny Wilk! Plaga Szkocji! Bestia i szaleniec! Słysząc jej wybuch, brat Gregorius otworzył szeroko oczy, lecz na zewnątrz zachował całkowity spokój. Skinąwszy głową, dokończył: - Książę Claymore. - Skoro już zostaliśmy sobie należycie przedstawieni - rzucił zwięźle Royce, zwracając się do młodego dominikanina - powiedzcie, co trzeba, i niech już będzie po wszystkim. Brat Gregorius zaczął tłumaczyć z ogromną godnością: - Zwykle wymaga się przy tym spełnienia pewnych formalności. Jednakże z tego, co słyszałem, tu w klasztorze, a także w innych miejscach, małżeństwo wasze zostało już usankcjonowane przez Kościół i króla Jakuba. Z tej strony nie widzę więc żadnych przeszkód. - Jenny na chwilę upadła na duchu, niemniej natychmiast odzyskała nadzieję, słysząc, jak świątobliwy mąż zwraca się do niej: - Jednakże wydaje mi się, moje dziecko, że wcale nie pragniesz poślubić tego mężczyzny. Czy mam rację? - Tak! - wykrzyknęła stanowczym tonem. Po przelotnym zaledwie wahaniu, kiedy to zbierał się na odwagę, młody braciszek odwrócił się powoli w stronę potężnego, twardego rycerza i oświadczył: - Lordzie Westmoreland, wasza książęca mość, niemożliwe jest, abym udzielił sakramentu małżeństwa bez zgody... - urwał, zmieszany, gdyż Czarny Wilk popatrzył nań w szyderczym milczeniu, jak gdyby czekał, aż duchowny przypomni sobie coś jeszcze - coś, co nie pozostawi mu innego wyboru, tylko wypełnić posłusznie polecenie. Wzdrygnąwszy się nagle, zakonnik przypomniał sobie o tym, co powinien był wziąć pod uwagę na samym początku, więc zwrócił się ponownie do Jenny: - Lady Jennifer - odezwał się łagodnie - nie chciałbym sprawiać ci, pani, dodatkowej przykrości w tak upokarzającym położeniu, powszechnie jednakże wiadomo, że spędziłaś kilka tygodni... z... tym mężczyzną i że on... i ty... - Nie z mojej woli! - zawołała cicho Jenny, zżerana od nowa wstydem i poczuciem winy. - Wiem o tym - uspokajał ją łagodnie brat Gregorius. - Ale zanim odmówię odprawienia zaślubin, muszę zapytać, czy masz pewność, że nie poczęłaś w wyniku... w tym czasie, który spędziłaś jako zakładniczka? Jeśli nie masz takiej pewności, musisz zgodzić się na ślub ze względu na dobro ewentualnego dziecka. To konieczność. Twarz Jennifer oblała się szkarłatem wobec tak upokarzającego dla niej obrotu sytuacji, a nienawiść i pogarda w stosunku do Royce’a Westmorelanda sięgnęły niebotycznych wyżyn. - Nie - odparła ochryple - nie może być o tym mowy. - W takim wypadku - oznajmił braciszek, odważnie zwracając się do księcia - musisz, panie, zrozumieć, że nie wolno mi... - Rozumiem doskonale - odparł Royce uprzejmym, jedwabistym głosem, zaciskając boleśnie dłoń na ramieniu Jenny. - Jeśli więc zechcesz nam wybaczyć, wrócimy tu za jakiś kwadrans i wtedy będziesz mógł w spokoju dopełnić obrządku. Jenny ogarnął nagły atak paniki, więc tylko wpatrywała się w złoczyńcę bez ruchu, stojąc jak wrośnięta w podłogę. - Dokąd mnie zabierasz? - Do chaty, którą widziałem tuż obok - oznajmił z nieubłaganym spokojem. - Po co? - zawołała, podnosząc głos ze strachu i próbując bezskutecznie wyszarpnąć ramię z jego uścisku. - Żeby nasz ślub stał się koniecznością. Nie żywiła najmniejszych wątpliwości, że Royce Westmoreland jest w stanie zawlec ją tam, wziąć siłą, a potem przyciągnąć tu z powrotem, żeby zakonnik nie miał innego wyboru, tylko udzielić im ślubu. Nadzieja na odroczenie wyroku zamarła w niej wraz z resztkami oporu, więc zwiesiła ramiona pod ciężarem wstydu i klęski. - Nienawidzę cię - oznajmiła ze śmiertelnym spokojem. - Idealna podstawa idealnego małżeństwa - odrzekł sarkastycznie Royce i odwracając się do duchownego, rozkazał krótko: - Rób swoje. I tak zmitrężyliśmy tu sporo czasu. Po kilku minutach, związana na całą wieczność bezbożnym ślubem, który za podstawę miał tylko nienawiść zamiast miłości, Jenny została wywleczona z powrotem z klasztoru i wsadzona na konia swego ciemięzcy. Zamiast jednak wsiąść na luzaka, jej małżonek zwrócił się ku Arikowi i coś mu nakazał w szybkich słowach, na co tamten skinął głową. Jenny nie słyszała, jakie rozkazy dawał książę olbrzymowi, ale zobaczyła, że rycerz odwraca się i zdecydowanym krokiem zmierza do klasztoru. - Po co on tam wchodzi? - krzyknęła Jenny, przypomniawszy sobie, że brat Gregorius przyznał, iż dziś jest tutaj zupełnie sam. - Przecież ten zakonnik w niczym wam nie zagrozi! Sam mówił, że zatrzymał się w tym klasztorze tylko przejazdem. - Zamknij się! - warknął i wsiadł na konia za nią. Następna godzina zlała się w jedną zamazaną całość, na tle której koński krok wybijał rytm, gdy galopowali przed siebie błotnistym gościńcem. Kiedy zbliżyli się do rozwidlenia dróg, Royce skierował nagle ogromnego wierzchowca w głąb lasu, potem zaś zatrzymał go, jakby na coś czekał. Minęło kilka minut, później jeszcze kilka, a Jenny spoglądała w kierunku drogi, zastanawiając się, na co tak czekają. Nagle ich zobaczyła: pędząc na złamanie karku galopował ku nim Arik, ciągnąc za uzdę drugiego konia, na którego grzbiecie podskakiwał i trząsł się tak, jakby nigdy przedtem nie siedział w siodle, kurczowo trzymając się łęku - brat Gregorius. Jenny zagapiła się na to dość komiczne przedstawienie, nie mogąc uwierzyć własnym oczom, dopóki zakonnik nie znalazł się tak blisko, że widziała wyraźnie jego udręczoną twarz. Obróciła twarz ku mężowi i zachłystując się oburzeniem i gniewem, wybuchnęła: - Ty... ty szaleńcze! Tym razem uprowadziłeś księdza! Naprawdę! Porwałeś księdza z uświęconego klasztoru! Przeniósłszy spojrzenie z jeźdźców przed nimi na Jenny, Royce przyglądał jej się w bezczelnym milczeniu, a jego postawa tylko dolała oliwy do ognia. - Powieszą cię za to! - oświadczyła Jenny ze złością i satysfakcją w głosie. - Sam papież tego dopilnuje! Zetną ci głowę, będą cię łamać kołem i ćwiartować, głowę zatkną na pikę, a twoimi wnętrznościami nakarmią... - Przestań - wycedził Royce z udawanym przerażeniem - przez ciebie będę miał koszmarne sny. Takiego szydzenia z własnego losu i popełnionej zbrodni Jenny nie mogła już znieść. Wpatrując się w niego, jakby był jakimś dziwnym, nieludzkim, niepojętym stworem, wyrzuciła z siebie zduszonym szeptem: - Czy nie ma granic dla czynów, na które się poważysz? - Nie - odparł. - Absolutnie żadnych. Szarpnął wodze, zawrócił Zeusa na drogę i pognał go przed siebie, kiedy zrównali się z nimi Arik i dominikanin. Odrywając wzrok od granitowych rysów Royce’a, Jenny złapała rumaka za rozwianą grzywę i posłała współczujące spojrzenie nieszczęsnemu przestraszonemu zakonnikowi, który wpatrywał się w nią błagalnym wzrokiem, obijając się na końskim grzbiecie. Gnali tak na złamanie karku, zatrzymując się tylko od czasu do czasu, aby wierzchowce mogły odetchnąć i napić się wody. Kiedy Royce wreszcie dał Arikowi znak, że muszą odpocząć, a następnie znalazł stosowne na obozowisko miejsce na niewielkiej polance w głębi kryjącego ich lasu, dziewczyna zupełnie osłabła z wyczerpania. Deszcz przestał padać już wcześniej, a na niebie pojawiło się z początku nieco rozwodnione słońce, które później zaczęło prażyć mściwie, unosząc z dolin kłęby pary i po dziesięćkroć wzmagając niewygodę, jaką odczuwała Jenny, jadąc w zupełnie przemoczonym, ciężkim aksamitnym stroju. Krzywiąc się ze zmęczenia, wyszła z gęstych zarośli, gdzie się schowała, by z dala od męskich oczu załatwić osobiste potrzeby. Przeciągając dłońmi po beznadziejnie zmierzwionych włosach, posłała mordercze spojrzenie swemu porywaczowi. Ten - nadal tak samo czujny i rześki - przyklęknął właśnie na jedno kolano i dokładał drew do ogniska, które zdążył tymczasem rozpalić. - Muszę powiedzieć - rzuciła w stronę jego barczystych pleców - że jeśli tak wygląda życie, które prowadziliście w ciągu ostatnich lat, to pozostawia ono wiele do życzenia. Nie oczekiwała wcale odpowiedzi ani też jej nie otrzymała, zaczęła więc rozumieć, dlaczego ciotka Elinor, którą na dwadzieścia lat pozbawiono ludzkiego towarzystwa, tak się za nim stęskniła, że teraz paplała nieustannie do każdego, kto mógł jej wysłuchać - z ochotą czy bez. Po całym dniu i nocy spędzonych w towarzystwie milczącego Royce’a, dziewczyna pragnęła z całej siły dać upust swojej złości. Ze zmęczenia nie mogła ustać na nogach, opadła więc na kupkę zeschłych liści o kilka kroków od ogniska, radując się w duchu, że ma okazję usiąść na czymś miękkim, co pod nią nie podskakuje i od czego nie dzwonią jej zęby, choćby i było to wilgotne. Podciągnąwszy kolana pod brodę, objęła je ramionami. - Z drugiej znów strony - ciągnęła swą jednostronną rozmowę z jego plecami - być może galopada przez lasy, uchylanie się przed chłoszczącymi konarami i tak gwałtowna ucieczka sprawiają ci wielką uciechę. A kiedy już to wszystko ci się sprzykrzy, zawsze możesz się rozerwać przy oblężeniu zamku albo w krwawej bitwie, albo też porywając bezbronnych niewinnych ludzi. Dla kogoś takiego jak ty to idealny tryb życia! Royce obejrzał się na nią przez ramię i zobaczył, że Jenny przycupnęła z podbródkiem opartym na kolanach, unosząc wyzywająco delikatne brwi, i wprost nie mógł uwierzyć w jej śmiałość. Po tym wszystkim, na co była narażona w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin, Jennifer Merrick - Jennifer Westmoreland, poprawił się zaraz - potrafiła siedzieć sobie spokojnie na kupie liści i natrząsać się z niego. Jenny dodałaby niechybnie coś jeszcze, ale w tej samej chwili z lasu wyczłapał nieszczęsny brat Gregorius, który dostrzegł ją i podszedł bliżej, by ostrożnie opuścić się na liście tuż obok. Kiedy już się usadowił, bardzo ostrożnie przerzucił ciężar ciała z jednego biodra na drugie i natychmiast skrzywił się z bólu. - Ja... - zaczął i skrzywił się ponownie - nie jeździłem dotąd zbyt wiele... - przyznał żałosnym głosem. Jenny uprzytomniła sobie, że biedak musi być cały obolały, więc wykrzesała z siebie pełen bezsilnego współczucia uśmiech. Potem przyszło jej do głowy, że nieszczęsny braciszek stał się więźniem człowieka, który cieszy się złą sławą okrutnika, próbowała więc uspokoić targające zakonnikiem niewątpliwie obawy, najlepiej jak potrafiła w danej chwili, biorąc pod uwagę wrogość, jaką sama żywiła wobec złoczyńcy, który porwał ich oboje. - Nie sądzę, żeby chciał nas zabić albo torturować - zaczęła, a mnich spojrzał na nią z ukosa. - Już zostałem umęczony do granic możliwości za sprawą tego konia - oznajmił z przekąsem. - Nie sądzę jednakże, abym miał zostać zamordowany. Byłoby to głupie zuchwalstwo, a nie wydaje mi się, aby twój mąż, milady, był głupcem. Zuchwały - owszem, ale nie głupiec. - A więc nie martwisz się o życie? - zapytała Jenny, przyglądając się mu z nowo rozbudzonym szacunkiem, gdyż przypomniała sobie, jak sama zareagowała, widząc po raz pierwszy Czarnego Wilka. Brat Gregorius potrząsnął głową. - Z trzech słów, jakie wyrzekł do mnie tamten jasnowłosy olbrzym, wnioskuję, że zabierają mnie, ażebym poświadczył w czasie śledztwa, jakie niewątpliwie zostanie przeprowadzone w tej sprawie, że zostaliście związani prawowitymi więzami małżeńskimi. Bo widzisz, pani - przyznał żałosnym głosem - jak to już wyjaśniłem wcześniej, w tamtejszym klasztorze byłem jedynie gościem, gdyż przeor i wszyscy bracia zakonni udali się do pobliskiej wioski, aby nauczać ubogich duchem. Gdybym wyjechał z rana, tak jak zamierzałem, w klasztorze nie byłoby nikogo, kto by pobłogosławił wasze małżeństwo. W znużonym umyśle Jenny rozbłysnął krótki płomień gniewu. - Jeśli on - zerknęła ze złością ku mężowi, który nadal dorzucał drew do ognia - chciał mieć świadków naszego ślubu, wystarczyło zostawić mnie w spokoju i poczekać do rana, a wtedy ojciec Benedykt by go udzielił. - Wiem i wydaje mi się to dość dziwne, że tak nie uczynił. W całej Anglii i Szkocji wiadomo, że był niechętny, a nawet sprzeciwiał się gwałtownie pomysłowi tego ożenku. Wstyd kazał Jenny odwrócić wzrok, udała więc zainteresowanie leżącymi obok mokrymi liśćmi i zaczęła wodzić palcem po ich żyłkowanej powierzchni. Siedzący obok brat Gregorius dodał łagodnie: - Mówię to wszystko bez ogródek, bo już w czasie naszego pierwszego spotkania w klasztorze wyczułem, że nie jesteś kobietą słabego ducha, pani, i wolisz znać prawdę. Jenny przełknęła upokorzenie, po czym przytaknęła skinieniem głowy, skręcając się w środku na samą myśl o tym, że wszystkie ważniejsze osoby w obu królestwach wiedzą, że Royce jej nie chciał. A do tego nie jest dziewicą. Czuła się zbrukana i upokorzona ponad wszelką miarę - rzucona na kolana i poniżona przed Szkotami i Anglikami. Odparła ze złością: - Nie sądzę, żeby to, co zrobił w ciągu ostatnich dwóch dni, uszło mu bezkarnie. Wyciągnął mnie z łóżka i spuścił na linie z okna wieży. A teraz jeszcze porwał ciebie, bracie! Myślę, że MacPherson, a także inne klany mogą zerwać zawieszenie broni i zaatakować tego łotra! - dodała z niezdrową satysfakcją. - Och, szczerze wątpię, czy spotka go za to jakaś oficjalna kara. Mówi się, że Henryk rozkazał mu poślubić cię z całym należnym pośpiechem. Lord Westmoreland... to jest... jego książęca mość bez wątpienia zastosował się do tego rozkazu, choć na pewno król Jakub obruszy się na sposób, w jaki to uczynił. Niemniej, przynajmniej teoretycznie, książę co do joty wypełnił wolę swego króla, więc Henryk może być co najwyżej ubawiony ową sumiennością. Jenny spojrzała na niego upokorzona i wściekła. - Ubawiony! - To możliwe - potwierdził brat Gregorius. - Ponieważ, podobnie jak sam Wilk, Henryk wypełnił co do joty warunki swojej umowy z Jakubem. Jego wasal, książę, poślubił cię, pani, z całym należnym pośpiechem. A że przy okazji zdołał wyrwać się z zamku, bez wątpienia gęsto obsadzonego strażą, i porwał cię tuż sprzed nosa całej waszej rodziny - ciągnął bardziej do siebie niż do Jennifer, jakby próbował bezstronnie rozważyć jakąś kwestię dogmatyczną - nie wątpię, że Anglicy mogą uznać całą tę sprawę za niezmiernie zabawną. Jenny uczuła w gardle palącą gorycz, kiedy przypomniała sobie wszystko, co działo się zeszłego wieczoru w sali biesiadnej w Merrick, i uznała, że dominikanin ma rację. Znienawidzeni Anglicy czynili między sobą zakłady - bezczelnie zakładali się o to, że mąż wkrótce rzuci ją na kolana, podczas gdy jej krewniacy mogli jedynie się temu przyglądać - patrzeć na Jenny z surowym, dumnym wyrazem twarzy, biorąc na siebie jej hańbę. Lecz przecież nie tracili nadziei, liczyli na nią, że będzie twarda i nigdy mu się nie podda. - Chociaż - mówił zakonnik bardziej do siebie niż do niej - nie mogę pojąć, po co brał na siebie takie ryzyko i kłopot. - Bredził coś o jakimś spisku - odrzekła Jenny zduszonym szeptem. - Ale jak to możliwe, że tyle o nas wiesz - i o wszystkim, co się zdarzyło? - Wieści o sławnych ludziach biegną od zamku do zamku z zadziwiającą szybkością. Jako członek zakonu świętego Dominika mam obowiązek i przywilej wędrowania między ludem naszego Pana. Na piechotę - podkreślił cierpko. - Co prawda większość czasu spędzam wśród ubogich, a ubodzy mieszkają po wsiach. Lecz tam, gdzie są wioski, są zwykle i zamki. Wieści przedostają się z pańskich komnat do izdebki kmiecia - zwłaszcza jeśli te wieści dotyczą człowieka legendy, jakim jest Czarny Wilk. - A więc wszyscy już wiedzą o mojej hańbie - szepnęła Jenny zdławionym głosem. - Nie jest to sekret - przyznał brat Gregorius. - Ale i nie żadna hańba według mojego mniemania. Nie możesz się winić za... - Dostrzegł jej żałosną minę i natychmiast zdjęła go skrucha. - Drogie dziecko, zechciej mi wybaczyć. Zamiast mówić o pokoju i wybaczeniu, rozprawiam o hańbie, powiększając twą gorycz. - Nie ma potrzeby przepraszać - odrzekła roztrzęsiona Jenny. - W końcu i ciebie, bracie, porwał ten... ten potwór... zmusił, wywlókł z klasztoru, tak jak mnie wywlókł z własnego łóżka i... - No, no - uspokajał ją mnich, wyczuwając, że dziewczyna jest na granicy histerii. - Nie powiedziałbym, że mnie porwano. Raczej nie. Nie wywleczono mnie też z klasztoru. Wyglądało to raczej tak, że zostałem zaproszony do tej podróży przez największego człowieka, jakiego zdarzyło mi się oglądać, który miał akurat przy sobie topór wojenny z rękojeścią grubości solidnego dębczaka. A zatem kiedy zagrzmiał wdzięcznie: „Chodźcie. Nic złego”, przyjąłem ową propozycję bez zwłoki. - Jego też nienawidzę! - wykrzyknęła półgłosem Jenny, patrząc na wyłaniającego się z lasu Arika, niosącego dwa tłuste króliki, którym odciął łebki jednym ruchem topora. - Naprawdę? - zdumiał się zakonnik, zakłopotany i zafascynowany. - Trudno nienawidzić kogoś, kto się nie odzywa. Czy on zawsze jest tak oszczędny w słowach? - Tak! - rzuciła mściwie Jenny. - Wystarczy, że... że - powstrzymywane łzy tamowały jej mowę - że popatrzy tymi swoimi lodowatymi, niebieskimi oczyma i j-już się wie, czego od człowieka chce i t-trzeba to zrobić, b-bo to też potwór. - Brat Gregorius otoczył ją ramieniem, a Jenny, która zwłaszcza ostatnio przywykła bardziej do wrogości niż współczucia, wtuliła twarz w rękaw jego habitu. - Nienawidzę go! - wykrzyknęła, nie bacząc na to, że duchowny ściska ostrzegawczo jej ramię. - Nienawidzę go, nienawidzę! Starając się opanować, odsunęła się od zakonnika, a wtedy jej wzrok padł na parę wysokich butów, a potem na muskularne łydki i uda Royce’a, wreszcie na jego wąską talię. W końcu dotarła spojrzeniem do twarzy mężczyzny i spojrzała w ocienione kapturem oczy. - Nienawidzę cię! - rzuciła mu prosto w twarz. Porywacz przyglądał jej się przez chwilę z beznamiętnym spokojem, a potem przerzucił pełen pogardy wzrok na zakonnika. Głosem ociekającym sarkazmem zapytał: - Doglądamy trzódki, bracie? Nauczamy miłości i wybaczenia? Ku zdumieniu Jenny brat Gregorius nie obraził się na te słowa, lecz raczej sprawiał wrażenie zakłopotanego. - Bardzo się obawiam - przyznał z żalem, chwiejnie i niezgrabnie podnosząc się na nogi - że idzie mi to wcale nie lepiej od jazdy konnej. Bo widzicie, lady Jennifer jest jedną z moich pierwszych „owieczek”. Dopiero od niedawna poświęciłem się pracy dla Pana. - Kiepsko wam idzie - stwierdził Royce kategorycznym tonem. - Czyż nie powinniście raczej godzić niż podjudzać? A może chodzi tylko o to, żeby napychać sobie sakiewkę i tuczyć się łaskami patrona? Jeśli tak, to mądrzej byłoby radzić mojej żonie, żeby starała się być dla mnie miła, zamiast zachęcać ją do wyznawania nienawiści. W tej chwili Jenny życie oddałaby za to, żeby na miejscu nieśmiałego dominikanina znalazł się ojciec Benedykt, gdyż z wielką przyjemnością popatrzyłaby, jak Royce Westmoreland wysłuchuje jednej z jego grzmiących tyrad. Pod tym względem jednakże jeszcze raz źle oceniła młodego zakonnika. Choć nie przeciwstawił się słownej napaści Czarnego Wilka; nie cofnął się też i nie stchórzył przed budzącym trwogę przeciwnikiem. - Jak mniemam, panie, nie macie w zbyt wielkim poważaniu tych, co noszą sukienkę duchowną? - Zupełnie - prychnął Royce. Jenny tęsknie wyobraziła sobie na tej polance ojca Benedykta z oczyma pełnymi złości, nacierającego na Royce’a Westmorelanda jak sam anioł zagłady. Lecz niestety, brat Gregorius sprawiał wrażenie jedynie zaciekawionego i lekko zbitego z tropu. - Rozumiem - odrzekł uprzejmie. - A wolno zapytać dlaczego? Książę wpatrywał się w niego ze zjadliwym szyderstwem w oczach. - Bo gardzę hipokryzją, zwłaszcza kiedy chowa się pod płaszczykiem świątobliwości. - Czy wolno mi prosić o konkretny przykład? - Tłuści księża - odparł Royce - z tłustymi mieszkami, którzy prawią głodującym chłopom o szkodliwości obżarstwa i cnocie ubóstwa. Po tych słowach wrócił do ognia, przy którym Arik piekł właśnie dwa króliki na naprędce sporządzonym rożnie. - Boże drogi! - szepnęła chwilę później Jenny, nie zdając sobie sprawy, że zaczęła lękać się o zbawienie nieśmiertelnej duszy tego samego mężczyzny, którego jeszcze przed chwilą sama wysyłała na wieczne potępienie. - On przecież jest heretykiem! Brat Gregorius posłał jej dziwne, zamyślone spojrzenie. - Jeśli tak, to szlachetnym. - Odwróciwszy się, obserwował przez chwilę Czarnego Wilka, który przykucnął przy ogniu obok olbrzyma. Tym samym zafrasowanym, ale i jakby lekko rozbawionym tonem dodał cicho: - Bardzo szlachetnym i prawym, jak mi się wydaje. Rozdział osiemnasty Przez cały następny dzień Jenny dzielnie znosiła kamienne milczenie męża, podczas gdy w głowie aż wirowało jej od pytań, na które tylko on mógł udzielić jej odpowiedzi. Wreszcie, tuż przed południem, z czystej desperacji przemogła się i zagadnęła: - Ile jeszcze potrwa ta niekończąca się podróż do Claymore, zakładając, że jest to miejsce, do którego zdążamy? - Około trzech dni, zależnie od tego, ile błota będzie na drogach. Jedenaście słów. Tyle tylko powiedział do niej przez cały dzień! Nic dziwnego, że on i Arik tak do siebie pasują, pomyślała ze złością Jenny, przysięgając sobie w duchu, że już nigdy więcej nie da mu tej satysfakcji i nie odezwie się pierwsza. Skupiła myśli na Brennie, zastanawiając się, jak też jej się wiedzie w Merrick. Dwa dni później wszakże znów nie wytrzymała. Wiedziała, że zbliżają się do Claymore i z minuty na minutę rosły jej obawy przed tym, co ją tam czeka. Konie szły teraz stępa obok siebie, tylko wierzchowiec Arika leciutko się wysuwał przed pozostałe. Najpierw Jenny chciała porozmawiać z bratem Gregoriusem, lecz ten jechał z lekko pochyloną głową, z czego wnosiła, iż mógł być pogrążony w modlitwie, gdyż w ten sposób spędzał większą część podróży. Rozpaczliwie pragnąc rozmowy, która pomogłaby jej oderwać myśli od niewesołej przyszłości, zerknęła przez ramię na jadącego za nią mężczyznę. - Co się stało z resztą waszych ludzi - z tymi, którzy jechali z nami, zanim dotarliśmy do klasztoru? - zagadnęła. Czekała na jakąś odpowiedź, ale Royce nadal zachowywał chłodne milczenie. Ten okrutny upór pchnął Jenny poza granice ostrożności i rozsądku, więc rzuciwszy mężowi buntownicze spojrzenie, dodała: - Czy to pytanie jest dla ciebie za trudne, wasza książęca mość? Szyderczy ton Jenny zdołał się przebić przez zimny mur rezerwy, jaki starannie zbudował wokół siebie Royce, żeby ustrzec się przed nieuchronnymi skutkami trzydniowej, tak bliskiej obecności dziewczyny. Zerknąwszy na nią spod półprzymkniętych powiek, zastanowił się, czy warto ryzykować rozpoczęcie rozmowy i doszedł do wniosku, że nie. Kiedy się okazało, że nie zdołała nawet rozgniewać małżonka tak, żeby zaczął się do niej odzywać, Jenny dostrzegła nagle przed sobą rzadką okazję zabawienia się jego kosztem. Z dziecinną uciechą i starannie skrywaną wrogością natychmiast wdała się w prześmiewczą, jednostronną konwersację. - Tak, widzę wyraźnie, że pytanie o żołnierzy niezmiernie cię zmieszało, wasza książęca mość - zaczęła. - Dobrze więc, znajdę jakiś sposób, żeby wyrazić to prościej. Royce zorientował się, że Jenny z rozmysłem sobie zeń pokpiwa, jednak chwilowa irytacja szybko, choć niechętnie, ustąpiła miejsca rozbawieniu, kiedy młoda kobieta brnęła dalej z czarującą brawurą. - Jest dla mnie oczywiste - zauważyła, rzucając mu spod długich, wywiniętych rzęs spojrzenie pełne fałszywego współczucia - iż to nie brak bystrości powoduje, że patrzysz na mnie bez zrozumienia, kiedy pytam o twoich ludzi, lecz raczej zawodzi cię pamięć! Niestety - westchnęła współczująco - obawiam się, iż zaawansowany wiek zaczyna już dawać się we znaki twojemu rozumowi, panie. Ale nie trwóż się - oznajmiła radośnie, rzucając mu przez ramię spojrzenie pełne zachęty - będę zadawać jak najprostsze pytania, a przy tym chętnie pomogę ci przypomnieć sobie, gdzie to zawieruszyłeś zaginiony oddziałek. Dobrze więc, kiedy przybyliśmy do klasztoru - wszak przypominasz sobie klasztor, mój panie? - ciągnęła, patrząc wprost na niego. - No, klasztor! Wiesz, ten wielki, kamienny budynek, gdzie spotkaliśmy brata Gregoriusa? - tłumaczyła gorliwie. Royce nie odezwał się ani słowem; zerknął najpierw na Arika, który wpatrywał się przed siebie, absolutnie obojętny na wszystko, a potem na dominikanina, którego ramiona poczęły drgać podejrzanie, kiedy Jenny ciągnęła ze smutną powagą: - Ach, mój biedaku! Zapomniałeś, kim jest brat Gregorius? - Unosząc rękę, zerknęła przez ramię na męża i wskazała na zakonnika długim, smukłym palcem. - Otóż i on! - oznajmiła z zapałem. - To ten mnich tuż obok nas, to brat Gregorius! Widzisz go? Oczywiście, że go widzisz, panie! - świadomie odnosiła się do Royce’a jak do opóźnionego w rozwoju dziecka. - A teraz skup się mocno, bo następne pytanie będzie trudne: czy pamiętasz ludzi, którzy byli z tobą, kiedy przyjechaliśmy do klasztoru, gdzie przebywał brat Gregorius? Miałeś ich czterdziestu - dodała usłużnie. - Czter-dzie-stu - przesylabizowała z niebywałą uprzejmością, a potem, ku niedowierzaniu Royce’a, rozcapierzyła mu przed oczyma palce swej drobnej dłoni i wyjaśniła grzecznie: - Czterdzieści to tyle... Oderwał wzrok od jej ręki, tłumiąc w sobie śmiech. - I jeszcze tyle - ciągnęła śmiało, wznosząc drugą dłoń - i jeszcze tyle - dodała trzykrotnie, podnosząc za każdym razem dziesięć palców. - No! - zakończyła triumfalnie. - Czy teraz pamiętasz już, gdzie ich zostawiłeś? Cisza. - Albo dokąd ich posłałeś? Cisza. - Ojej, jest z tobą gorzej niż przypuszczałam - westchnęła. - Całkiem ich zgubiłeś, prawda? No cóż - dodała, odwracając się od niego, wytrącona z równowagi owym nieprzerwanym milczeniem, zaś chwilową radość z prześmiewek całkowicie pochłonął napad złości. - Nie martw się zbytnio! Jestem pewna, że znajdziesz sobie innych, którzy pomogą ci porywać niewinnych mnichów z klasztorów, mordować dzieci i... Niespodziewanie Royce zacisnął mocniej ramię, przyciągając dziewczynę gwałtownie do piersi, zaś jego gorący oddech przejął Jenny niechcianym słodkim dreszczem, kiedy mąż pochylił się nad nią i szepnął: - Jennifer, tą bezmyślną gadaniną nadużywasz jedynie mojej cierpliwości, ale twoje drwiny narażają na szwank moje opanowanie, a to już jest błąd. Koń pod nimi natychmiast zareagował na zelżenie nacisku ud jeźdźca i zwolnił kroku, pozwalając się wyprzedzić pozostałym wierzchowcom. Jenny jednak niczego nie zauważyła, gdyż z jednej strony poczuła nagły zalew radosnej ulgi, jako że wreszcie usłyszała ludzki głos, a z drugiej - była wściekła, iż przez tak długi czas odmawiał jej nawet tego, i nie potrafiła powściągnąć rozdrażnienia. - Wielkie nieba, wasza książęca mość, gdzieżbym śmiała cię drażnić! - rzuciła z przesadnym zaniepokojeniem. - Gdybym się na to odważyła, mogłyby mnie spotkać z twoich rąk jakieś straszne kary. No, pomyślmy - cóż strasznego mógłbyś mi uczynić? Już wiem! Mógłbyś mnie skompromitować. Och, nie - ciągnęła takim tonem, jakby próbowała bezstronnie rozważyć tę sprawę - tego nie zdołałbyś zrobić, bo skompromitowałeś mnie, panie, już ponad wszelką miarę, każąc mi pozostać w Hardin, kiedy nie było tam mojej siostry. Mam! - zawołała w natchnieniu. - Mógłbyś zmusić mnie, żebym ci się oddała! A potem załatwić to tak sprytnie, żeby wszyscy w obu królestwach wiedzieli, że dzieliłam z tobą łoże! Ależ nie, i to także już zrobiłeś... Każde najeżone goryczą słowo kłuło sumienie Royce’a, przez co w istocie poczuł się takim barbarzyńcą, jakim często go zwano, a Jenny nie przestawała bombardować go zarzutami: - Mam wreszcie! Skoro wszystko to już mi zrobiłeś, pozostała jeszcze tylko jedna rzecz. - A mianowicie? - zapytał Royce z udawaną obojętnością, bo nie zdołał się powstrzymać. - Mógłbyś się ze mną ożenić! - wykrzyknęła z udanym triumfem, lecz to, co zaczęło się jako docinki pod adresem wroga, wydało się teraz Jenny żartem wymierzonym w nią samą, więc mimo że dzielnie starała się utrzymać w tym samym prześmiewczym tonie, głos jej zadrżał od goryczy i bólu: - Mógłbyś się ze mną ożenić i w ten sposób wyrwać mnie z własnego domu i kraju i skazać na życie wśród nieustannych upokorzeń i szyderstw. Tak, to jest to! Nie zasługuję na nic innego, skoro popełniłam tę niewypowiedzianie ohydną zbrodnię: wspięłam się na wzgórze i weszłam w drogę twemu grasującemu po okolicy bratu! - Z udaną drwiną dodała: - A jakże, biorąc pod uwagę potworność mojej zbrodni, rozciąganie kołem i ćwiartowanie to o wiele za mało! Wtedy mój wstyd i niedola skończyłyby się przedwcześnie. Wtedy... Nagle zabrakło jej tchu i oniemiała całkiem z oburzenia, kiedy dłoń Royce’a przesunęła się w górę od jej talii i w delikatnej pieszczocie dotknęła piersi. I zanim Jenny zdołała pozbierać się z szoku, przyłożył policzek do jej skroni i szepnął szorstkim, lecz dziwnie łagodnym głosem: - Przestań, Jennifer. Wystarczy. Drugą ręką otoczył jej kibić, przyciągając mocno do siebie. Przytulona do jego torsu, czując spokojną siłę mężczyzny, Jenny poddała się bezradnie nieoczekiwanemu pocieszeniu, jakie spotkało ją w obliczu nieznanej i przerażającej przyszłości. Odrętwiała, wsparła się o niego i rozluźniła mięśnie, a wtedy przyciągnął ją bliżej, a dłoń, która pieściła jej pierś, przesunęła się lekko ku drugiej. Royce pochylił ku niej głowę i musnął policzek Jenny wargami, jedną ręką przyciskając dziewczynę mocno do siebie między muskularnymi udami, a drugą gładząc nieustannie jej kibić i piersi. Stojąc w obliczu przyszłości, która nie niosła nic prócz niedoli i strachu, Jenny przymknęła oczy, próbując utrzymać lęk na wodzy i poddała się słodyczy chwili, bolesnemu poczuciu bezpieczeństwa, jakiego doznała, kiedy znów otoczyły ją te silne, dające osłonę ramiona. Wmawiając sobie, że próbuje jedynie pocieszyć przestraszoną i zmartwioną dziewczynę, Royce odsunął jej z karku ciężkie, złotorude włosy, by złożyć na nim pocałunek, po czym musnął ustami kremową skórę na policzku. Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, przeciągnął dłonią po nagiej skórze nad stanikiem i wsunął rękę głębiej, żeby objąć śliczną pierś. I to był błąd - gdyż Jeniffer, czy to na znak protestu, czy z zaskoczenia, szarpnęła się niespokojnie, rozpalając w nim pożądanie, z którym walczył rozpaczliwie przez ostatnie trzy dni - trzy niekończące się dni tortur, kiedy czuł między udami biodra żony, a przed oczyma miał prowokujący widok jej piersi, tuż w zasięgu ręki. Teraz owo wstrzymywane przez trzy dni pragnienie, wybuchło gwałtownie jak wulkan i przepłynęło mu przez żyły, niemalże pozbawiając go rozsądku. Z prawie bolesnym wysiłkiem woli Royce oderwał dłoń i odsunął wargi od policzka dziewczyny. Ale w tej samej chwili jego ręka, która chyba zaczęła wykazywać się własną wolą, powędrowała ku jej twarzy. Ująwszy Jenny za podbródek, odwrócił jej twarz ku swojej i spojrzał w te najbardziej niebieskie oczy na świecie - oczy dziecka, oszołomione i skonsternowane. W głowie wciąż od nowa rozbrzmiewały mu pełne goryczy słowa, które drążyły sumienie i nie pozwalały dłużej milczeć: „Wspięłam się na wzgórze i weszłam w drogę twemu grasującemu po okolicy bratu... i za ową zbrodnię zasłużyłam sobie na taki los... Skompromitowałeś mnie. Zmusiłeś mnie, żebym ci się oddała, a potem poniżyłeś na oczach obu królestw. Ale zasługuję na ćwiartowanie i łamanie kołem - za co? Bo weszłam w drogę twemu grasującemu po okolicy bratu... To dlatego... i tylko dlatego”. Nie zastanawiając się nad tym, co robi, Royce czule dotknął palcami jej policzka, świadomy, że za chwilę ją pocałuje i że nie jest już tak bardzo przekonany, iż ma powody, by ją łajać. „Wszystko dlatego, że weszłam w drogę twemu grasującemu po okolicy bratu...”. Z lasu wyleciała tłusta kuropatwa i śmignęła przez drogę tuż przed kopytami konia. Niedaleko rozsunęły się gęste gałęzie krzewów i ukazała się okrągła, piegowata twarz chłopca, poszukującego wzrokiem ptaka, którego tropił nielegalnie w lesie Claymore. Zdziwiony, powędrował spojrzeniem najpierw w lewo, wzdłuż drogi... potem naprzeciwko... potem o kilka kroków dalej. Nagle zaniepokojone spojrzenie chłopca przyciągnęły potężne nogi bojowego rumaka z lewej strony. Serce biedaka załomotało z obawy, że zostanie przychwycony na kłusownictwie. Tom Thoronton niechętnie powiódł wzrokiem wyżej, po lśniącej końskiej piersi, modląc się w duchu, by twarz jeźdźca, którą zobaczy, nie okazała się zimną twarzą zamkowego ekonoma. Ale nie - ten jeździec nosił złote ostrogi, nieomylną oznakę rycerskiego stanu. Poza tym Tom zauważył z ulgą, że nogi jeźdźca są długie i muskularne, a nie grube i krótkie jak nogi ekonoma. Chłopiec westchnął z głębokiej ulgi, zerknął jeszcze wyżej i omal nie krzyknął z przestrachu, kiedy napotkał wzrokiem uwieszoną u siodła tarczę - tarczę, na której widniał wizerunek szczerzącego białe kły wilka. Tom odwrócił się do ucieczki, zrobił krok i ostrożnie przycupnął na miejscu. Ludzie mówili, że do Claymore mają przyjechać rycerze Czarnego Wilka i że on sam zamieszka w zamku - przypomniał sobie nagle chłopiec. A jeśli tak, to rycerz na koniu może być... możliwe, że to... Tom rozgarnął gałęzie rękoma drżącymi z emocji i strachu, a potem zawahał się, próbując przypomnieć sobie wszelkie zasłyszane wcześniej opisy. Legenda głosi, że jeździ na wielkim, czarnym jak sam grzech ogierze i że jest tak wysoki, że ludzie muszą zadzierać głowę, kiedy na niego patrzą - rumak bojowy na drodze z całą pewnością był czarny, a długie, silne nogi jeźdźca mówiły wyraźnie, że ich właściciel jest bardzo wysoki. Mówiono też, przypominał sobie w podnieceniu Tom, że na twarzy, obok ust, ma wielką bliznę - pamiątkę po wilku, którego zabił gołymi rękami jako ośmioletni chłopiec, broniąc się przed atakiem zwierzęcia. Podniecony na myśl, jak wszyscy będą mu zazdrościć, kiedy okaże się, że to on pierwszy zobaczył Czarnego Wilka, Tom rozgarnął liście i spojrzał prosto w smagłą twarz mężczyzny. A tam, pod szczeciną zarostu, niedaleko ust zobaczył bliznę! Z łomotem serca chłopiec wpatrywał się przez chwilę w ową bliznę, a potem przypomniał sobie coś jeszcze, więc oderwał wzrok od twarzy rycerza. Rozglądając się gorliwie po trakcie szukał wzrokiem jasnowłosego olbrzyma o imieniu Arik - olbrzyma, który, jak mówią, strzeże swego pana we dnie i w nocy i nosi przy sobie topór o rękojeści grubej jak pień drzewa. Ponieważ nie udało mu się nigdzie wypatrzyć olbrzyma, Tom szybko zwrócił wzrok ku Wilkowi, żeby dokładniej obejrzeć sławnego rycerza, i tym razem dotarło do niego dokładniej to, co miał przed oczyma - a widok ów sprawił, że ze zdumienia i niedowierzania chłopiec otworzył szeroko usta. Czarny Wilk, najgroźniejszy wojownik w całej Anglii - na całym świecie! - siedział na grzbiecie potężnego bojowego rumaka, ściskając w ramionach dziewczynę! Tulił ją czule jak niemowlę! Zatopiony we własnych myślach Royce nie zwrócił uwagi na lekki szelest, dobiegający z boku traktu, kiedy zsunęły się gwałtownie puszczone gałęzie i coś popędziło w stronę wioski. Wpatrywał się w upartą, zbuntowaną kobietę-dziecko, która była teraz jego żoną. Była także zdradziecką, oszukańczą kłamczuchą, w tej chwili jednak nie miał ochoty o tym pamiętać, gdyż jego myśli tak przyjemnie koncentrowały się na pocałunku, który za chwilę złoży na jej ustach. Oczy miała prawie zamknięte; długie, wywinięte rzęsy rozkładały się jak dwa rdzawe wachlarze, rzucając cień na kremowe policzki. Royce opuścił wzrok na jej usta, różane i miękkie, które wprost zapraszały do pocałunku. Pełne, kuszące usta. Rozluźniona i senna Jenny spoczywała wsparta o jego pierś i ledwie poczuła, kiedy dłoń na jej podbródku zacisnęła się mocniej. - Jennifer... Słysząc dziwne, matowe brzmienie jego głosu, natychmiast uniosła powieki i przekonała się, że patrzy wprost w błyszczące szare oczy, a tuż nad ustami ma jego pięknie rzeźbione wargi. Dopiero wtedy dotarło do niej, do czego dopuściła i co jeszcze za chwilę nastąpi, jeśli ona temu nie zapobiegnie. Potrząsnęła głową, próbując uwolnić się z uścisku Royce’a, lecz mąż trzymał ją mocno. - Nie! - wybuchnęła. Hipnotyczne, szare oczy zwarły się z jej spojrzeniem, a wargi wyrzuciły z siebie lakoniczny, nieodparty rozkaz: - Tak. Jęk rozeźlonego protestu uwiązł jej w gardle, zdławiony mocnym, władczym pocałunkiem, który zdawał się ciągnąć bez końca i tylko przybierał na sile, im bardziej się opierała. Rozchylone usta zmusiły jej wargi, by się rozchyliły, Royce całował ją długo i przeciągle, zmuszając Jenny, by sobie przypomniała, jak to było między nimi w Hardin, a jej zdradziecka pamięć zrobiła dokładnie tak, jak sobie życzył. Jęcząc w duchu z bezsilności, skapitulowała i oddała mu pocałunek, wmawiając sobie, że jeden całus niewiele znaczy, lecz kiedy się skończył, drżała na całym ciele. Royce uniósł głowę, spojrzał w senne niebieskie oczy Jenny i wtedy zobaczyła na jego twarzy oprócz czystej satysfakcji także cień zdziwienia. - Jak to jest, że ilekroć się poddajesz, to ja czuję się zwyciężony? Jenny wzdrygnęła się i odwróciła od niego głowę, prostując sztywno smukłe ramiona. - Uległam tylko w niewielkiej potyczce, wasza książęca mość, wojna jeszcze przed nami. Droga do Claymore wiodła szerokim łukiem, przez który należało nadłożyć sporo drogi, ale który oszczędzał konieczności przedzierania się przez gęsty las. Gdyby Royce jechał sam, wybrałby krótszą trasę, bo teraz, kiedy byli już tak blisko, nie mógł się doczekać, kiedy zobaczy zamek. Nagle zapragnął, żeby i Jennifer odczuła tę niecierpliwość. Ponieważ nie miał pojęcia, co innego mógłby powiedzieć, żeby złagodzić napięcie między nimi, odpowiedział na pytanie, które zadała mu wcześniej: gdzie się podziali ludzie towarzyszący im w drodze do klasztoru. - W razie gdybyś wciąż jeszcze czuła ciekawość, to pięćdziesięciu moich ludzi, którzy byli z nami wcześniej, podzieliło się na grupki po pięciu, a następnie każdy oddział pojechał trochę inną trasą, żeby pościg z Merrick także musiał się podzielić na mniejsze zastępy. - Po czym dodał przekornie: - Chciałabyś wiedzieć, co było dalej? Jenny wstrząsnęła pogardliwie złotorudymi włosami. - Resztę już znam. Znalazłszy sposobne miejsce na zasadzkę, twoi ludzie ukryli się pod krzakami i skałami jak węże, żeby zaatakować od tyłu rycerzy mojego ojca. Roześmiał się, ubawiony tak oburzającą insynuacją. - Szkoda, że sam o tym nie pomyślałem - zauważył. Choć Jennifer nie raczyła nic odpowiedzieć, rozluźniła sztywne ramiona, a Royce wyczuł, że chciałaby wiedzieć więcej. Ponieważ nie brakło mu chęci, by zaspokoić jej ciekawość, ciągnął swoje wyjaśnienia, dopóki nie minęli ostatniego zakrętu na drodze. - Do tej pory moi ludzie pozostawali nieco w tyle, rozłożeni wachlarzem po obu stronach traktu. Od ostatnich kilku godzin coraz bardziej się zbliżają, a już bardzo niedługo zjadą się na powrót i ustawią w szyku za nami. - Po czym dodał dobrodusznie: - Zostali z tyłu i czekali, aż ludzie twego ojca wbiją im miecze w plecy. - Co nie byłoby konieczne - odparła z naciskiem - gdyby nie zabrano mnie z klasztoru i nie przywieziono do was... - Daj pokój! - przerwał, zirytowany jej nieubłaganą wrogością. - Kiedy się dobrze zastanowić, nie byłaś źle traktowana. - Nie byłam źle traktowana! - wybuchnęła, nie dowierzając własnym uszom. - Za dobroć uznajesz więc to, że zniewoliłeś bezbronną dziewicę i odebrałeś jej cześć wraz z szansą na poślubienie tego, kogo by sobie wybrała? Royce już otwierał usta, żeby odpowiedzieć, ale zaraz zamknął je z powrotem, bo nie mógł już dłużej bronić - ani też całkiem potępić - własnych postępków. Z punktu widzenia Jennifer postąpił nieszlachetnie, zatrzymując ją w niewoli. W swym własnym mniemaniu postępował z nią po rycersku i dwornie! Chwilę później minęli ostatni zakręt na drodze i wszystkie nieprzyjemne myśli ulotniły się z głowy Royce’a. Odruchowo ściągnął wodze, nieumyślnie zatrzymując Zeusa tak ostro, że Jennifer omal nie wyleciała z siodła. Odzyskawszy równowagę, posłała mu przez ramię mroczne spojrzenie, ale wpatrywał się gdzieś daleko przed siebie, a na ustach igrał mu nikły uśmiech. Skinął głową w kierunku, w którym spoglądał, i rzucił dziwnym, miękkim głosem: - Patrz. Zdziwiona, odwróciła się, żeby sprawdzić, na co się tak zapatrzył, i zaraz otworzyła szeroko oczy, widząc przed sobą tyle piękna. Na wprost nich, w całym złocistym splendorze jesieni, rozłożyła się szeroka dolina, usiana krytymi strzechą chatami i zadbanymi polami. W głębi, między łagodnymi wzgórkami usadowiła się malownicza wieś. A nieco wyżej, zajmując cały rozległy płaskowyż, stał ogromny zamek; na strzelistych wieżach powiewały chorągwie, a witraże w oknach błyszczały w słońcu jak klejnoty. Koń ruszył do przodu żwawym stępem, Jenny zaś zapomniała na chwilę o swych zmartwieniach, by podziwiać symetrię i przepych, jakie miała przed oczyma. Ze wszystkich czterech stron zamek otaczał mur, poprzecinany równo dwunastoma wdzięcznymi, okrągłymi wieżyczkami. W tym czasie strażnicy podnieśli trąbki i dali podwójny, przeciągły sygnał, zaś w chwilę później zaczęto opuszczać zwodzony most. Wkrótce wjechali nań z hałasem jeźdźcy w czyichś barwach. Hełmy połyskiwały w słońcu, a niesione na czele proporce falowały na wietrze. Daleko przed sobą, przy drodze, Jenny zobaczyła wybiegających z chat wieśniaków, którzy pędzili do gościńca i ustawiali się rzędem po obu jego stronach. Najwyraźniej, myślała Jenny, jakaś znaczna osobistość, która jest właścicielem zamku, spodziewając się ich przyjazdu, zgotowała im takie huczne powitanie. - No - usłyszała za sobą głos Royce’a - i co o tym myślisz? Odwróciła się i spojrzała nań oczyma pełnymi nieukrywanego zachwytu. - To cudowne miejsce - odrzekła cicho. - Nigdy nie widziałam nic podobnego. - Jak się ma do twojego królestwa z marzeń? - dokuczał jej z uśmiechem, a ona widziała wyraźnie, iż jest niezmiernie zadowolony, że doceniła splendor zamku i piękno jego otoczenia. Trudno było się oprzeć takiemu uśmiechowi, więc Jenny pośpiesznie odwróciła głowę, żeby nie paść ofiarą własnej słabości, ale nie była też niewrażliwa na piękno, jakie się przed nią rozciągało. Nagle uszu jej dobiegł odległy, grzmiący tętent końskich kopyt, który dochodził z tyłu, domyśliła się więc, że to przybywają rycerze Royce’a. Po raz pierwszy od wielu dni Jenny przeraziła się własnym wyglądem. Nadal miała na sobie ślubny strój, włożony tamtej nocy, kiedy Royce zabierał ją z Merrick, ale teraz suknia była brudna i podarta na skutek wielu przygód najpierw w trakcie opuszczania się po murze, a potem gonitwy na złamanie karku przez las. Do tego wszystkiego deszcz zupełnie zniszczył materiał, a słońce zmieniło aksamit w wyblakłą, poplamioną, wymiętą szmatę. Teraz stało się oczywiste, że mają się zatrzymać w zamku jakiejś ważnej osobistości, więc choć Jenny wmawiała sobie, że nic a nic nie dba o to, co sobie o niej pomyśli angielska szlachta, służba i chłopi, nie mogła znieść myśli, że narobi wstydu sobie, a także i całej swojej rodzinie. Próbowała się pocieszyć tym, że przynajmniej zdołała umyć rano włosy w lodowatej wodzie w potoku, płynącym niedaleko ich ostatniego obozowiska, niemniej żywiła ponure przekonanie, że owe włosy - jedyna jej prawdziwa ozdoba - są już całe w strąkach, poprzetykane gałązkami i liśćmi. Obróciwszy się, zerknęła na Royce’a z pewnym niepokojem i zapytała: - Kto tu jest panem? Kto jest właścicielem tego miejsca? Oderwał wzrok od zamku na wzgórzu, który wyraźnie fascynował go nie mniej niż Jennifer, i popatrzył na nią błyszczącymi oczyma. - Ja. - Ty! - wykrzyknęła. - Wszak mówiłeś, że do Claymore zostały nam trzy dni drogi, a nie dwa. - Drogi były suchsze, niż się spodziewałem. Przerażona perspektywą pokazania się poddanym męża w tak koszmarnym stanie, Jenny odruchowo podniosła rękę do włosów w tym uniwersalnym geście, który oznacza, że kobieta martwi się o swój wygląd. Gest ów nie umknął Royce’owi, który uprzejmie zatrzymał wielkiego rumaka, żeby żona mogła przygładzić splątane pasma. Przyglądał się jej, ubawiony taką troską o fryzurę, bo przecież wyglądała cudownie z włosami w nieładzie, z kremową skórą i żywymi, niebieskimi oczyma, błyszczącymi zdrowiem po tylu dniach na słońcu i świeżym powietrzu. Doszedł do wniosku, że pierwszy rozkaz, który wyda jej jako mąż, będzie dotyczył właśnie tych włosów: zabroni jej chować wspaniałe, złotorude loki pod zwyczajowym welonem lub kapturem. Lubił je rozpuszczone, gdy spływały jej po ramionach niepokorną falą, albo jeszcze lepiej - kiedy rozsypywały się po poduszce jak gruby, pofałdowany atłas... - Mogłeś mnie uprzedzić! - rzuciła ponuro, poprawiając się w siodle i bezskutecznie próbując wygładzić zniszczoną aksamitną suknię. Zerkała przy tym na ludzi ustawionych dwoma rzędami wzdłuż gościńca. Zbliżający się ku nim jeźdźcy w jednakowych barwach stanowili niewątpliwie straż honorową, która miała eskortować pana do zamku z należytą pompą. - Nawet sobie nie wyobrażałam, że to twoje domostwo, panie - rzuciła nerwowo. - Przyglądałeś mu się tak, jakbyś nigdy przedtem nie widział go na oczy. - Bo nie widziałem. Przynajmniej nie w takim stanie. Osiem lat temu sprowadziłem tu architektów i razem wyrysowaliśmy plan zamku, w jakim życzę sobie zamieszkać, kiedy skończę z wojaczką. Przez cały ten czas chciałem przyjechać, żeby go zobaczyć, ale Henryk wciąż odczuwał nagłą potrzebę wysłania mnie gdzie indziej. Z drugiej strony, dobrze na tym wyszedłem. Zgromadziłem wystarczająco dużą fortunę, żeby mieć pewność, że moi synowie nie będą musieli zapracować na złoto siłą mięśni i własną krwią, tak jak ja to robiłem. Jenny wpatrywała się weń, nic nie rozumiejąc. - Czy powiedziałeś, że skończyłeś z wojaczką? Zerknął na nią z pełną rozbawienia ironią. - Gdybym zaatakował Merrick, byłaby to moja ostatnia bitwa. Ale w tym stanie rzeczy po raz ostatni wdarłem się na nieprzyjacielski mur, kiedy cię stamtąd wykradłem. Jenny była tak oszołomiona nowinami, że przez chwilę żywiła niedorzeczną nadzieję, iż to ona wpłynęła jakoś na ową decyzję, więc zanim zdołała się powstrzymać, zapytała: - Kiedy to postanowiłeś? - Przed czterema miesiącami - odrzekł ostrym i zdecydowanym tonem. - Już nigdy nie podniosę oręża w walce, chyba że ktoś będzie oblegał to, co należy do mnie. - Potem zapadł w milczenie, patrząc przed siebie, i po chwili napięte mięśnie jego twarzy powoli się rozluźniły. Kiedy wreszcie oderwał wzrok od zamkowych murów, spojrzał na nią z lekkim uśmiechem i zagadnął: - A wiesz, na co najbardziej się cieszę w tym swoim nowym życiu, zaraz po miękkim łożu do spania? - Nie - odrzekła Jenny, studiując jego rzeźbiony profil w poczuciu, że prawie wcale nie zna tego człowieka. - Na co najbardziej się cieszysz? - Na jedzenie - oznajmił prosto z mostu, gdyż humor wydatnie mu się poprawił. - Na dobre jedzenie. Nie, nie tylko dobre, na doskonałe, podawane trzy razy dziennie. Delikatne potrawy francuskie, korzenne hiszpańskie i dobre, zdrowe angielskie. Pragnę je jeść na talerzu, doskonale przygotowane - a nie nadziane na szpikulec, półsurowe albo spalone na węgiel. A potem chcę dostać desery - ciasta, ciasteczka i najróżniejsze słodkości. - Zerknął na nią i wyraźnie z siebie pokpiwając, dodał: - Nocą, przed rozpoczęciem bitwy, większość mężczyzn myśli o swoim domu i rodzinie. A wiesz, o czym ja zwykle dumałem w bezsenne godziny? - Nie - odpowiedziała Jenny, walcząc z przemożnym uśmiechem. - O jedzeniu. Przegrała walkę z kretesem i parsknęła głośnym chichotem, słysząc tak niewiarygodne wyznanie z ust człowieka, którego w Szkocji zwano Synem Szatana, ale choć Royce odpowiedział jej przelotnym uśmiechem, jego uwagę znów przykuł rozciągający się przed nimi krajobraz. Ogarniając wzrokiem zamek i ziemię, upajał się tym widokiem. - Ostatni raz byłem tu - wyjaśnił - osiem lat temu, kiedy pracowałem z architektami. Stary kasztel oblegano przez sześć miesięcy, więc cały zewnętrzny mur został zrujnowany. Zniszczono także część samego zamku, a wszystkie te wzgórza były spalone. - Kto go oblegał? - zapytała podejrzliwie Jenny. - Ja. Już cisnęła jej się na usta jakaś cierpka uwaga, lecz nagle postanowiła nie psuć tak miłego nastroju. Zamiast tego rzuciła więc lekko: - Nic dziwnego zatem, że Szkoci i Anglicy nie mogą się ze sobą zgodzić, bo nie ma takiej rzeczy, o której myślelibyśmy podobnie. - Naprawdę? - rzucił Royce z uśmiechem, patrząc w podniesioną ku sobie twarz żony. - A dlaczegóż to? - No cóż, chyba się zgodzisz, panie - odparła z uprzejmą wyższością - że to dość dziwny zwyczaj Anglików - niszczenie własnych zamków - a przecież robicie tak od wieków, choć w tym czasie moglibyście walczyć ze Szko... z innymi wrogami - poprawiła się spiesznie - i burzyć ich siedziby. - To intrygujący pomysł - droczył się z nią. - Niemniej, próbujemy robić te dwie rzeczy jednocześnie. - Kiedy zachichotała, słysząc jego odpowiedź, dodał: - Jednak, o ile nie zawodzi mnie znajomość szkockiej historii, wygląda na to, że wasze klany od wieków walczą między sobą, a mimo to są w stanie przekraczać od czasu do czasu nasze granice, żeby nas nękać. Doszedłszy do wniosku, że bezpieczniej będzie porzucić ten temat, Jenny zerknęła raz jeszcze na błyszczący w słońcu potężny zamek i zapytała z ciekawością: - Czy to dlatego oblegałeś to miejsce - bo chciałeś je mieć dla siebie? - Zaatakowałem zamek, ponieważ baron, do którego należał, wraz z kilkoma innymi rycerzami brał udział w spisku, mającym na celu zamordowanie Henryka, a ich plan o mały włos by się powiódł. Wtedy zamek nazywał się Wilsely, od nazwiska właścicieli, ale król podarował go mnie z poleceniem, żebym zmienił tę nazwę. - Dlaczego? Royce spojrzał na nią z ukosa. - Bo to Henryk podniósł Wilsely’ego do godności barona i nagrodził go tymi włościami. Wilsely należał do nielicznego grona ściśle zaufanych królewskich rycerzy. Ja zaś nazwałem to miejsce Claymore, żeby uczcić rodzinę mej matki i ojca - dodał i spiął konia ostrogami, a ten ruszył naprzód żwawym kłusem. Ludzie zbliżający się do zamku zjechali już ze wzgórza i zmierzali teraz naprzeciw nim. W niewyraźnym huku, który robił się coraz bliższy i wyraźniejszy, dało się już wyróżnić stukot końskich kopyt. Jenny obejrzała się przez ramię i zobaczyła, że dobija do nich z tyłu cała pięćdziesiątka żołnierzy. - Czy zawsze planujesz wszystko tak precyzyjnie, panie? - zapytała, a w jej oczach błysnął mimowolny podziw. Royce posłał jej rozbawione spojrzenie spod przymrużonych powiek. - Zawsze. - Dlaczego? - Ponieważ - wyjaśnił jej uprzejmie - precyzyjne planowanie to klucz do tego, żeby wyjść z bitwy na grzbiecie własnego konia zamiast na własnej tarczy. - Ale przecież nie jesteśmy już na wojnie, więc nie trzeba tak się tym przejmować. Uśmiechnął się leniwym, niemal chłopięcym uśmiechem. - To prawda, ale to długoletni nawyk, i to taki, który niełatwo mi będzie przełamać. Ludzie jadący za nami walczyli u mego boku przez całe lata. Wiedzą, co i jak myślę i czego sobie życzę, jeszcze zanim zdążę to przekazać. Nie starczyło czasu na odpowiedź, gdyż straż zamkowa znalazła się tuż przed nimi, na jej czele zaś jechał Arik. I kiedy Jenny zastanawiała się, czy tamci w ogóle mają zamiar stanąć, cała dwudziestkapiątka okręciła się w miejscu z taką precyzją, że miała ochotę nagrodzić ich oklaskami. Arik wsunął się na miejsce tuż przed Royce’em, podczas gdy pięćdziesięciu rycerzy z tyłu uformowało piękny szyk. Jenny poczuła radość na widok pochodu wdzięcznie stąpających rumaków oraz rozwianych proporców, a pomimo mocnego postanowienia, że nie będzie się przejmować tym, co o niej pomyślą, nagle opanowała ją gwałtowna obawa i niemniej gwałtowna nadzieja. Mniejsza o to, co czuje do męża, ale ci ludzie tutaj będą odtąd jej poddanymi, spędzi wśród nich całe życie, zatem straszna prawda przedstawiała się tak, iż dziewczyna pragnęła, by ją polubili. Kiedy tylko uświadomiła to sobie, natychmiast na nowo zalała ją fala okropnego wstydu, że ubiór ma w nieładzie, a sama w sobie nie jest zbyt piękna. Przygryzając wargę, szybko i żarliwie pomodliła się w duchu, aby Bóg sprawił, iż ludzie ją polubią, a potem pośpiesznie rozważyła, jak powinna się zachować w ciągu następnych kilku minut. Czy powinna się uśmiechać do wieśniaków? Nie, myślała gorączkowo, w tych okolicznościach nie byłoby to chyba wskazane. Nie chciała się też wydać zbyt obojętna, żeby nie uznano jej za zimną i wyniosłą. W końcu jest Szkotką, a Szkoci przez wielu uważani są za naród oschły i dumny. I choć dumą napawało ją własne szkockie pochodzenie, w żadnym wypadku nie chciała, aby ci ludzie - jej lud - pomyśleli sobie, iż jest nieprzystępna. Od czterech setek wieśniaków, ustawionych wzdłuż gościńca, dzieliło ich zaledwie kilka kroków, kiedy Jennifer ostatecznie doszła do wniosku, że lepiej będzie się lekko uśmiechać, niż zostać uznaną za dumną i oschłą. Przywoławszy więc na twarz leciutki uśmiech, wstydliwie po raz ostatni przygładziła ubiór, a potem wyprostowała się sztywno. Kiedy jednak cały ich orszak przewijał się uroczyście przed oczyma patrzących, początkowa ekscytacja Jenny rychło ustąpiła miejsca zdziwieniu. W Szkocji, kiedy lord wracał do zamku z wojny - zwycięskiej czy nie - witano go uśmiechami i radosnymi okrzykami, a tutaj chłopi stojący wzdłuż traktu byli milczący, ostrożni i pełni niepokoju. Na kilku twarzach dostrzegła wręcz otwartą wrogość, podczas gdy na wielu innych widać było strach wobec nowego pana. Jenny dostrzegła to i wzięła sobie mocno do serca, zastanawiając się, dlaczego ludzie boją się własnego bohatera. A może jakimś cudem to jej samej się boją, zastanawiała się nerwowo. Odpowiedź nadeszła już w chwilę później, kiedy pełną napięcia ciszę przerwał nagle męski, naładowany wrogością głos: - Dziewka Merricków! Gorączkowo pragnąc zademonstrować swemu podziwianemu panu, iż podzielają jego powszechnie znane odczucia wobec wymuszonego małżeństwa, tłum pochwycił ten okrzyk i zaczął skandować: - Dziewka Merricków! - szydzili. - Dziewka! Dziewka Merricków! Wszystko to stało się tak nagle, że nie miała czasu zareagować, a nawet poczuć cokolwiek, bo oto tuż przed nimi jakiś dziewięciolatek, niewiele myśląc, złapał bryłę ziemi i rzucił, trafiając Jennifer prosto w prawy policzek. Słysząc okrzyk Jenny, Royce natychmiast rzucił się do przodu, by własnym ciałem zasłonić żonę przed atakiem, którego nie dostrzegł ani nie przewidział. Arik dostrzegł kątem oka jedynie wzniesione ramię, równie dobrze mogące cisnąć sztyletem, wydał więc z siebie mrożący krew w żyłach okrzyk wściekłości, wyskoczył z siodła i wyrywając zza pasa topór, rzucił się na chłopaka. Przekonany, iż to Royce był celem ataku, olbrzym złapał malca za gęstą czuprynę i podniósł go w górę, podczas gdy przerażony chłopak młócił dookoła nogami. Arik uniósł topór w szerokim zamachu... Jenny zareagowała bez zastanowienia. Z siłą zrodzoną z przerażenia szarpnęła się w tył i niemalże zepchnęła Royce’a z siodła, zagłuszając własnym krzykiem rozkaz, który miał wydać: - Nie! Nie, nie rób tego! - wrzasnęła dziko. - Nie rób tego! Topór zastygł w powietrzu, a olbrzym obejrzał się przez ramię, nie na Jennifer, lecz na swego pana, który miał wydać werdykt. To samo zrobiła Jenny, która ledwie dostrzegła zimną wściekłość na twarzy męża, natychmiast wiedziała, co każe tamtemu zrobić. - Nie! - wrzasnęła histerycznie, łapiąc go kurczowo za rękę. Royce gwałtownie zwrócił ku niej twarz i jeżeli to w ogóle możliwe, Jenny ujrzała na niej jeszcze bardziej morderczy wyraz niż przed chwilą. Na napiętym do ostateczności policzku drgał mu mięsień - ujrzawszy to, przerażona dziewczyna zawołała bez zastanowienia: - Każesz, panie, zamordować dziecko za to, że powtarza twoje własne słowa? Za to, że próbuje pokazać, że popiera cię we wszystkim, nawet w uczuciach do mnie? Na miłość boską, przecież to tylko dziecko! Głupie dziecko... - urwała, bo Royce odwrócił się od niej zimno, żeby wydać wreszcie Arikowi rozkaz: - Każ go do mnie jutro przyprowadzić - rzucił ostro, a potem spiął konia do galopu, a rycerze jadący z tyłu, jakby na jakiś niewidzialny rozkaz, wystrzelili do przodu, tworząc ruchomą zasłonę po obu stronach Royce’a i Jenny. W tłumie nie słychać już było żadnych okrzyków - w absolutnym, niemym bezruchu zebrani patrzyli, jak mija ich cały orszak. Mimo to Jenny wypuściła wstrzymywany oddech dopiero wtedy, gdy minęli zgromadzonych; dopiero wtedy też straciła nagle wszystkie siły i poczuła się zupełnie bezwładna. Wsparta na piersi nienaturalnie sztywnego męża, jeszcze raz ujrzała całą tę scenę. Patrząc z perspektywy, doszła do wniosku, że rozgniewał się na dziecko z jej powodu i że spełnił jej życzenie, odsuwając karę. Odwróciła się w siodle, żeby na niego spojrzeć. Kiedy jednak wpatrywał się nieprzerwanie przed siebie, zaczęła z wahaniem: - Panie, chciałabym podziękować za to, że oszczędziłeś... Błyskawicznie skierował wzrok na jej twarz, a Jenny aż skuliła się w sobie, widząc w szarych oczach mężczyzny palącą wściekłość. - Jeśli raz jeszcze - ostrzegł ją dzikim głosem - sprzeciwisz mi się publicznie albo ośmielisz się odezwać do mnie tym tonem, nie odpowiadam za skutki, jak mi Bóg miły! Na wyrazistej twarzy dziewczyny wszelką wdzięczność wyparł najpierw szok, a zaraz po nim - gniew. Natychmiast odwróciła się do Royce’a plecami. Wpatrywał się w tył jej głowy, wściekły, iż naprawdę sądziła, że pozwoliłby ściąć głowę dziecku za przewinienie, które nie zasługiwało na tak srogą karę, a także dlatego, że swoim zachowaniem przekonała o tym wszystkich jego poddanych. Ale najbardziej wściekły był na siebie, iż coś takiego mogło się wydarzyć i nie zapobiegł temu. Kiedy planował bitwę lub oblężenie, zawsze brał pod uwagę, że coś mogłoby ewentualnie pójść nie tak jak należy, ale podczas dzisiejszego wjazdu do Claymore głupio zostawił sprawy własnemu biegowi, zawierzywszy, że wszystko odbędzie się we właściwy sposób. Z drugiej jednak strony, doszedł do wniosku, wzdychając z irytacją, na wojnie każdy jego rozkaz był przewidywany i wykonywany bez pytań i sprzeciwów. Na wojnie nie miał do czynienia z Jennifer - z tą Jennifer, która sprzeczała się i kwestionowała jego polecenia. Ślepy teraz na piękno miejsca, za którym tęsknił przez całe osiem lat, Royce zastanawiał się ponuro, jak to możliwe, iż potrafił tak zastraszyć rycerzy, szlachtę i poddanych, a także zahartowanych w bojach żołnierzy, że wystarczy jedno spojrzenie, a robią dokładnie to, co im rozkaże, a jakoś nie potrafi zmusić jednej upartej i samowolnej szkockiej dziewczyny, żeby zachowywała się właściwie. Była tak diabelnie nieprzewidywalna, że nikt nie mógł wiedzieć z góry, jak zareaguje. Impulsywna, zawzięta i zupełnie nieodpowiednia na żonę. Kiedy przejeżdżali przez most zwodzony, zerknął na jej sztywno wyprostowane ramiona i zrozumiał poniewczasie, jak upokarzająca musiała być dla niej scena w dolinie. Czując w sercu ukłucie żalu, a także niechętny podziw, przyznał, iż Jenny jest bardzo młoda, bardzo przestraszona i bardzo dzielna, i ma bardzo czułe serce. Inna dama na jej miejscu pewnie zażądałaby głowy chłopca, zamiast błagać o łaskę dla niego. Wielki dziedziniec zamku pełen był ludzi, którzy żyli i pracowali w obrębie jego murów - prawdziwa armia stajennych, praczek, cieśli, kowali, łuczników, giermków i służących oraz zamkowych straży. Byli tam i wyżsi rangą słudzy zamkowi - zarządca, pisarze, główny lokaj, ochmistrz i cała gromada innych - którzy ustawili się uroczyście w dwuszeregu na schodach przed głównym wejściem. Teraz jednak, rozejrzawszy się wokół, książę Claymore wyraźnie zauważył na niemal wszystkich twarzach zimną wrogość skierowaną przeciwko Jennifer, lecz tym razem nie zamierzał pozwolić na żadne spontaniczne reakcje. Ażeby każda osoba na dziedzińcu mogła sobie dobrze obejrzeć pana i jego żonę, odwrócił się do dowódcy straży i krótkim skinieniem głowy wskazał mu stajnie. Dopiero kiedy zniknął ostatni z żołnierzy, odprowadzających wierzchowce, Royce zsiadł z konia. Potem chwycił Jennifer w pasie i zdjął ją na ziemię, zauważając przy okazji, jak bardzo napięta jest jej ładna twarzyczka i jak starannie dziewczyna unika wzroku wszystkich dookoła. Nie próbowała przygładzić włosów ani poprawiać sukienki i serce ścisnęło mu się z żalu, bo zrozumiał, że musiała dojść do wniosku, iż jej wygląd nie ma najmniejszego znaczenia. Świadom nieprzyjemnego pomruku, jaki dał się słyszeć wśród zgromadzonych na dziedzińcu, Royce wziął Jenny pod ramię i poprowadził do schodów, lecz kiedy zaczęła po nich wchodzić, pociągnął ją stanowczo z powrotem, a potem się odwrócił. Pełna wstydu posłała mu rozpaczliwe spojrzenie, ale nic nie zauważył. Stał absolutnie nieruchomo, z surową i nieprzejednaną twarzą wodząc wzrokiem po niespokojnym tłumie. Mimo że odrętwiała ze wstydu i żalu, Jenny zdołała dostrzec, że emanuje z niego teraz jakaś dziwna siła, której wpływ udziela się wszystkim wokół. Jak pod wpływem zaklęcia zebrani się uspokoili; wszystkie spojrzenia skierowały się ku księciu. Dopiero wtedy Royce przemówił. Jego głos zabrzmiał dźwięcznie wśród nienaturalnej ciszy na dziedzińcu, niosąc ze sobą moc i potęgę gromu. - Przyjrzyjcie się swojej nowej pani, a mojej żonie - oznajmił - i wiedzcie, że kiedy ona wam rozkazuje, to tak jakbym ja wam rozkazywał. Wszelką przysługę, jaką jej oddacie, oddajecie mnie. Lojalność lub brak lojalności wobec niej będę poczytywał za lojalność lub jej brak wobec mnie samego! Na jedną przerażającą chwilę zebranym zabrakło tchu, kiedy raz jeszcze zmierzył ich surowym, gniewnym spojrzeniem, po czym odwrócił się do Jennifer i podał jej ramię. W oczach dziewczyny zabłysły łzy wdzięczności i pełnego zdumienia podziwu, kiedy podniosła nań wzrok i powoli, jakby z szacunkiem, położyła dłoń na jego łokciu. Za ich plecami płatnerz klasnął w dłonie - raz i drugi. Do niego dołączył kowal. Następnie inni. Zanim Royce doprowadził Jenny do szczytu szerokich schodów, gdzie w drzwiach wiodących do głównej sali czekali na nich Stefan i brat Gregorius, cały dziedziniec rozbrzmiewał rytmicznym klaskaniem - nie spontanicznym, radosnym pozdrowieniem, jakie bierze się z serc wypełnionych entuzjazmem, a odruchową reakcją ludzi urzeczonych potęgą, której nie mogą się oprzeć. Kiedy weszli do wielkiej sali, pierwszy odezwał się Stefan Westmoreland. Zaciskając w serdecznym geście ręce na ramionach Royce’a, zażartował: - Gdybym i ja umiał w ten sposób radzić sobie z ludźmi, drogi bracie. - Po czym dodał znacząco: - Czy mógłbyś poświęcić mi kilka chwil na osobności? Jest coś, co koniecznie trzeba omówić. Royce odwrócił się do Jenny i przeprosił ją na chwilę, a ona przyglądała się, jak obaj mężczyźni podchodzą do kominka, przy którym stali sir Godfrey, sir Eustace i sir Lionel. Najwyraźniej wszyscy trzej musieli przybyć tu wcześniej razem ze Stefanem. W głowie nadal wirowało jej na samą myśl o niezwykłej troskliwości, jaką okazał jej Royce, przemawiając w ten sposób na dziedzińcu, niemniej po chwili oderwała wzrok od jego szerokich pleców i ze wzrastającym podziwem patrzyła wokół. Sala, w której się znajdowała, była ogromna, miała strzeliste, belkowane sklepienie i kamienną podłogę, czyściutko wymiecioną z sitowia. Wyżej, wzdłuż trzech ścian, a nie jednej, biegła szeroka, podtrzymywana kamiennymi, bogato rzeźbionymi kolumnami galeria. Na czwartej ścianie znajdował się kominek z ozdobnym kominem, tak wielki, że człowiek zmieściłby się w nim na stojąco. Ściany obwieszono ozdobnymi kobiercami, przedstawiającymi sceny z bitew i polowania, a ktoś - jak zauważyła Jenny z przerażeniem - umieścił też dwa wielkie kobierce na podłodze przy palenisku. Po drugiej stronie wielkiej sali znajdowało się podwyższenie, na którym ustawiono wielki stół i kredensy, pełne pucharów, srebrnych półmisków, naczyń lśniących od złota i srebra, a nawet wysadzanych drogimi kamieniami. Choć w uchwytach na ścianach płonęło ledwie kilka pochodni, nie było tu wcale ani tak ciemno, ani tak ponuro jak w świetlicy w Merrick. Przyczyniło się do tego, co zaraz odkryła Jenny ku swemu niepomiernemu zachwytowi, wielkie witrażowe okno wysoko na ścianie obok komina. Kontemplację witraży przerwał jej dobiegający gdzieś z góry cichy okrzyk. - Jennifer! - wołała ciotka Elinor, stając na czubkach palców, żeby wyjrzeć przez wysoki do ramion mur otaczający galerię. - Jennifer! Moja biedna dziecinko! - dodała i całkowicie zniknęła wszystkim z oczu, gdy popędziła w głąb galerii. Choć samej ciotki nie było nigdzie widać, do Jenny docierało echo jej rozradowanego monologu, kiedy starsza dama biegła ku schodom wiodącym w dół, do sali. - Jennifer, tak się cieszę, że cię widzę, moja biedna dziecinko! Odchyliwszy głowę do tyłu, dziewczyna przyglądała się galerii w poszukiwaniu właścicielki głosu. Podążając za nim, ruszyła przed siebie, słysząc: - Tak się o ciebie martwiłam, że prawie nie mogłam jeść i spać. Zresztą nie bardzo miałam siłę na jedno albo drugie, gdyż tak ogromnie się wytrzęsłam i naobijałam, jadąc przez całą Anglię na najbardziej niewygodnym koniu, na jakim miałam nieszczęście siedzieć! Odchylając głowę i uważnie się przysłuchując, Jenny wolno przeszła za głosem ciotki w przeciwny kąt sali, wciąż poszukując staruszki. - A pogoda była doprawdy okropna! - ciągnęła ciotka Elinor. - Kiedy już myślałam, że z pewnością utonę w tym deszczu, pojawiło się słońce i żywcem mnie upiekło! Bolała mnie głowa, bolały mnie kości i pewnie spotkałaby mnie niechybna śmierć, gdyby sir Stefan nie pozwolił nam się na chwilę zatrzymać, żebym mogła poszukać leczniczych ziół. - Starsza dama zeszła po ostatnim stopniu i zmaterializowała się przed oczyma Jenny w odległości jakichś dwudziestu pięciu kroków. Podążała teraz w jej stronę, mówiąc nieprzerwanie: - Zresztą całe szczęście, bo kiedy przekonałam go, żeby łyknął trochę mego sekretnego naparu, czego z początku nie chciał zrobić za nic w świecie, nie dostał nawet kataru! - Zerknęła w stronę Stefana Westmorelanda, który właśnie podnosił do ust kufel piwa, żądając, by potwierdził jej słowa: - Prawda, że nie dostałeś nawet drobnego kataru, mój drogi chłopcze? Stefan opuścił kufel z piwem i posłusznie potwierdził: - Nie, pani. - Po czym znów uniósł do ust kufel, starannie unikając szyderczego spojrzenia Royce’a. Do sali wmaszerował Arik i skierował się do kominka. Ciotka Elinor obrzuciła go pełnym dezaprobaty spojrzeniem i mówiła dalej do Jenny, która ruszyła jej naprzeciw: - Ogólnie rzecz biorąc, nie była to aż tak zła podróż. Przynajmniej kiedy nie musiałam jechać z tym całym Arikiem, jak wtedy, gdy opuszczaliśmy Merrick... Wszyscy rycerze przy ogniu odwrócili się i wbili wzrok w staruszkę, a Jenny z niepokojem zerwała się do biegu w próżnej chęci powstrzymania ciotki przed wstąpieniem na tak niepewny grunt jak temat władającego toporem olbrzyma. Otwierając ku dziewczynie ramiona i marszcząc twarz w promiennym uśmiechu, ciotka ciągnęła dalej swą przemowę: - Arik wrócił tu na dwadzieścia minut przed waszym przybyciem, lecz nie chciał mi nic powiedzieć, choć dopytywałam się o ciebie. - Przewidując, że może nie zdążyć z dokończeniem myśli, gdyż Jennifer do niej dobiegnie, ciotka przyśpieszyła swój monolog: - Choć nie sądzę, żeby ta jego kwaśna mina brała się ze złego charakteru. Myślę raczej, że ma kłopoty z... Jenny mocno objęła staruszkę, ale ciotka Elinor zdołała się wywinąć na tyle, by dokończyć z triumfem: - ...kiszkami! Ułamek sekundy napiętego milczenia, jakie wywołała ta wiadomość, przerwany został dość gwałtownie wybuchem zduszonego śmiechu sir Godfreya, który wszakże Arik uciszył jednym lodowatym spojrzeniem. Ku swemu przerażeniu Jenny poczuła, że i w niej samej wzbiera nieopanowany chichot, wywołany po części przez niewiarygodny stres, jaki przeżyła w ciągu całego ostatniego dnia, a także przez zdławione odgłosy wesołości przy kominku. - Och, ciociu Elinor! - wykrztusiła bezradnie i ukryła roześmianą twarz na szyi ciotki. - No, no, moja gołąbeczko - uspokajała ją ciotka Elinor, ale jej uwagę przyciągnęli teraz stojący przy kominku mężczyźni, którzy wyśmiewali się z owej diagnozy. Patrząc znad rozedrganych ramion Jenny, wycelowała surowe spojrzenie w zafascynowaną widownię, złożoną z pięciu rycerzy i jednego księcia. Surowym tonem wyjaśniła im: - Kłopoty z kiszkami to nie jest powód do śmiechu. - Potem skierowała wzrok na patrzącego spode łba Arika i uniosła się współczuciem: - Gdybyś mógł zobaczyć tę swoją skwaszoną minę, nieszczęśniku - to nieomylny znak, że potrzeba ci czegoś na przeczyszczenie. Sama przygotuję ci coś według mego sekretnego przepisu. Nie minie chwilka, a znów będziesz radosny i uśmiechnięty! Jenny chwyciła ciotkę za rękę i skrupulatnie unikając wzroku roześmianych rycerzy, spojrzała na swego ubawionego męża. - Wasza książęca mość - odezwała się - ciotka i ja mamy sobie tak wiele do powiedzenia, a ja chciałabym też trochę odpocząć. Jeśli nam wybaczycie, udamy się teraz do... do... - w tej chwili przyszło jej do głowy, że rozstrzyganie kwestii, gdzie będzie spać, wolałaby odłożyć na ostatnią możliwą chwilę, dokończyła więc pośpiesznie - do komnaty mojej ciotki. Mąż, trzymając kufel z piwem, dokładnie tak samo, jak wtedy, kiedy staruszka po raz pierwszy wspomniała Arika, zdołał jakoś utrzymać powagę i odpowiedział jej uprzejmie: - Ależ jak najbardziej, Jennifer. - Co za cudowny pomysł, dziecko! - wykrzyknęła zaraz ciotka Elinor. - Musisz być śmiertelnie zmęczona. - Jednakże - wtrącił Royce, kierując na Jennifer spokojny, nieubłagany wzrok - każ jednej ze służących na górze wskazać ci drogę do twojej komnaty, która, jak mniemam, jest wygodniejsza. Dziś wieczór będziemy świętować, więc poproś o wszystko, czego potrzebujesz, żebyś mogła się przygotować, kiedy już odpoczniesz. - Tak, dobrze... dziękuję - rzuciła urywanym głosem. Ale kiedy prowadziła ciotkę ku schodom po drugiej stronie sali, świadoma była głuchej ciszy, jaka zapanowała przy ogniu, i równie świadoma tego, że wszyscy zebrani czekają, aż ciotka palnie następne głupstwo. A stara dama nie sprawiła im zawodu. Odszedłszy ledwie kilka kroków od kominka, cofnęła się, żeby pokazać siostrzenicy ten czy ów walor jej nowego domostwa - z których kilka Jennifer sama już miała okazję zauważyć. - Popatrz no tylko tutaj, moja droga - rzuciła z przyjemnością, wskazując na witrażowe okno. - Czyż to nie piękne? Witraże w oknach! Nie uwierzysz, jak wielka jest galeria u góry i jak wygodne komnaty. A lichtarze są ze złota. Łóżka mają jedwabne zasłony i prawie wszystkie puchary są wysadzane klejnotami! W rzeczy samej - dodała w zamyśleniu - kiedy obejrzałam sobie całe to miejsce, jestem przekonana, że plądrowanie i grabienie musi przynosić niezłe zyski... - Mówiąc to, lady Elinor zawróciła z powrotem do kominka i uprzejmie zagadnęła obecnego właściciela zamku: - Wasza książęca mość, czy plądrowanie i grabienie przynosi wielkie zyski, czy też może się mylę? Jak przez mgłę zażenowana Jenny dostrzegła, że kufel z piwem, który jej mąż podnosił właśnie do ust, zastyga w powietrzu obok jego warg. Royce opuścił go bardzo powoli, a Jenny poczuła obawę, że zaraz każe zrzucić ciotkę Elinor z zamkowych murów. Zamiast tego jednak obdarzył staruszkę leciutkim, uprzejmym ukłonem i odrzekł z całkowitą powagą: - W istocie, madame, bardzo wielkie zyski, każdemu poleciłbym taką profesję. - Jakże miło słyszeć - rozpromieniła się stara dama - że mówisz po francusku, panie! Jenny złapała ramię ciotki w żelazny uścisk i zaczęła holować ją w stronę schodów, podczas gdy Elinor ciągnęła pogodnie: - Musimy zaraz porozmawiać z sir Albertem o tym, czy znajdą się dla nas jakieś stosowne stroje. Widziałam kufry z rzeczami, które należały do poprzednich właścicieli zamku. Sir Albert jest tu zarządcą, ale nie wydaje mi się całkiem zdrowy. Ma robaki, jak sądzę. Wczoraj przyrządziłam mu doskonały napar i nalegałam, żeby go wypił. Dzisiaj jest okropnie chory, lecz jutro będzie zdrów jak ryba, sama zobaczysz. A ty powinnaś zaraz się zdrzemnąć, jesteś wycieńczona i blada... Czterej rycerze jednocześnie zwrócili w stronę księcia twarze wykrzywione od powstrzymywanego śmiechu. - Dalibóg! - odezwał się Stefan głosem pełnym wesołości. - Po drodze nie było z nią jeszcze tak źle. Ale z drugiej strony, trudno jej było gadać, kiedy z całej siły musiała trzymać się konia. Pewnie zbierała w sobie słowa przez wszystkie te dni. Royce uniósł ironicznie brew w kierunku, w którym oddaliła się ciotka Elinor. - Jest szczwana jak stary lis. Gdzie Albert Prisham? - spytał, zamierzając porozmawiać z zarządcą, by dowiedzieć się, jak stoją sprawy w Claymore. - Jest chory - odparł Stefan, sadowiąc się na krześle przy ogniu - tak jak mówiła lady Elinor. To chyba serce, wnioskując z krótkiej rozmowy, jaką odbyliśmy wczoraj zaraz po moim przyjeździe. Przygotował ucztę na dziś wieczór, ale prosi o pozwolenie na pozostanie u siebie aż do jutra rana. Nie masz ochoty trochę się rozejrzeć? Royce odstawił kufel i ze znużeniem potarł kark. - Później. Teraz potrzeba mi trochę snu. - Mnie też - dodał sir Godfrey, przeciągając się i ziewając. - Najpierw chcę się wyspać, później napełnić brzuch dobrym jadłem i napitkiem. A potem na resztę nocy chcę mieć w ramionach jakąś ciepłą i chętną dziewkę - dodał z łotrowskim uśmiechem, a pozostali rycerze zgodzili się z nim, kiwając głowami. Kiedy tamci odeszli, Stefan wyciągnął się na krześle, z niejaką troską obserwując brata, gdyż Royce zapatrzył się chmurnie w zawartość swego kufla. - Dlaczegóż jesteś tak ponury? Jeśli wracasz myślą do tej sceny w dolinie, to lepiej odłóż owe sprawy na bok i nie pozwól zepsuć sobie wieczoru. Książę podniósł na niego wzrok. - Zastanawiałem się, czy na dzisiejszą uroczystość nie wpadną nam jacyś nieproszeni goście. Stefan natychmiast pojął, że Royce ma na myśli oddział z Merrick. - To naturalne, że zjawią się tu obaj królewscy emisariusze. Będą żądali dowodów zawarcia małżeństwa, a tych dostarczy im nasz dobry braciszek. Ale wątpię, czyjej krewni zapuszczą się aż tutaj, skoro nic już nie będą mogli zrobić. - Przyjadą - oświadczył kategorycznie Royce. - I to w takiej liczbie, żeby pokazać nam swoją siłę. - A jeśli nawet, to cóż? - rzucił Stefan z bezlitosnym uśmiechem. - Mogą co najwyżej krzyczeć do nas spod zamkowych murów. Przecież ufortyfikowałeś zamek tak, aby mógł wytrzymać najgorszy atak - taki, jaki ty sam mógłbyś przypuścić. Twarz jego brata przybrała twardy i nieubłagany wyraz. - Skończyłem już z wojaczką! Powiedziałem to tobie, powiedziałem też Henrykowi. Mam dość tego wszystkiego: krwi, smrodu, krzyków i łoskotu. - Niepomny na obecność zafascynowanego sługi, który zbliżył się, żeby ponownie napełnić im kufle, Royce dokończył szorstko: - Nie mam ochoty dłużej tego znosić. - Co zatem masz zamiar zrobić, kiedy zjawi się tu Merrick? Książę uniósł szyderczo jedną brew. - Mam zamiar zaprosić go na naszą ucztę. Stefan spostrzegł, że brat mówi najzupełniej serio, więc powoli podniósł się z miejsca. - A co potem? - A potem, spodziewam się, że sam dostrzeże, iż walka jest bezsensowna, kiedy mam nad nim tak wielką przewagę liczebną. - A jeśli nie? - naciskał Stefan. - Albo, co znacznie bardziej prawdopodobne, jeśli będzie się upierał, że chce walczyć z tobą w pojedynkę, co wtedy zrobisz? - A co według ciebie powinienem zrobić? - odwarknął Royce w bezsilnej złości. - Mam zaszlachtować własnego teścia? A może jeszcze zaprosić jego córkę, żeby na to patrzyła? Albo wygonić ją na górę, dopóki nie zetrzemy krwi z podłogi, na której kiedyś będą się bawić jej dzieci? Teraz Stefan spojrzał nań w bezsilnej złości. - No to co masz zamiar zrobić? - Spać - odrzekł Royce, z rozmysłem opacznie interpretując jego pytanie. - Mam zamiar porozmawiać chwilę z zarządcą, a potem spać przez kilka godzin. Godzinę później, spotkawszy się z sir Albertem i pozostawiwszy sługom rozkazy dotyczące kąpieli i świeżego ubioru, Royce wszedł do swej sypialni i pełen miłych przeczuć rozłożył się na wielkim łożu z baldachimem, zakładając ręce pod głowę. Leniwie błądził wzrokiem po granatowo-złotym baldachimie i ciężkich brokatowych zasłonach, teraz odciągniętych i podwiązanych złotymi sznurami, a potem zerknął na ścianę po drugiej stronie komnaty. Wiedział, że za nią śpi Jenny. Dowiedział się tego od sługi, który poinformował go także, że milady weszła do swej sypialni kilka minut temu, prosząc, by obudzono ją za trzy godziny. Prosiła też o przygotowanie kąpieli i o jakąś suknię na wieczorną ucztę. Wspomnienie o śpiącej Jennifer, z rozsypanymi na poduszce włosami i atłasową skórą widoczną nad pościelą sprawiło, że całe jego ciało stężało z pragnienia. Ignorując to, Royce przymknął oczy. Mądrzej będzie poczekać i wziąć niechętną pannę młodą do łóżka dopiero po uroczystościach - doszedł do wniosku. Trzeba będzie nie lada perswazji, żeby przekonać ją do wypełnienia i tej części małżeńskich ślubów - co do tego nie miał najmniejszych wątpliwości - a teraz nie czuł się na siłach, żeby zmagać się z nią w tej sprawie. Dziś wieczorem, kiedy Jenny zmięknie trochę pod wpływem muzyki i wina, zaprowadzi ją do swego łoża. Czy będzie chciała czy nie, i tak zamierzał kochać się z nią tej nocy, jak również każdej innej, kiedy tylko będzie miał ochotę. Jeśli nie przyjdzie do niego z ochotą, przyjdzie, bo taka będzie jego wola, i tyle - zadecydował z mocą. Jednak kiedy odpływał powoli w sen, ostatnim wspomnieniem, jakie pojawiło się w jego myślach, była owa niesłychanie ładna impertynencka panna młoda, która pokazywała mu rozczapierzone palce, tłumacząc z arogancką wyższością: „Czterdzieści to tyle...”. Rozdział dziewiętnasty Jenny wygramoliła się z drewnianego cebra, owinęła miękkim, błękitnym kaftanem, który wręczyła jej służąca, a potem rozsunęła zasłony alkowy, gdzie stał wysoki do ramion ceber. Obszerne okrycie, choć bardzo eleganckie, należało najwidoczniej do kobiety znacznie wyższej: rękawy zwisały poza czubki palców, dół ciągnął się po podłodze, niemniej strój ten był czysty i ciepły, a po tylu dniach spędzonych w brudnej i sponiewieranej sukni, wydał się Jennifer iście niebiański. W komnacie płonął wielki ogień, który miał odgonić chłód, a Jenny przysiadła na łóżku i zaczęła suszyć włosy. Jedna służąca stanęła zaraz za jej plecami ze szczotką w dłoni i bez słowa zajęła się rozczesywaniem splątanych loków, podczas gdy w drzwiach pojawiła się pokojowa z naręczem błyszczącego, bladozłotego brokatu, który, jak zgadywała Jenny, był zapewne jej suknią. Żadna z dziewcząt nie zdradziła się dotąd z najmniejszą oznaką otwartej wrogości, ale nic w tym dziwnego, myślała Jenny, jeśli wziąć pod uwagę ostrzeżenie, udzielone im na dziedzińcu przez księcia. To wspomnienie prześladowało Jenny nieustannie jak nierozwiązana zagadka. Pomimo całej goryczy tkwiącej między nimi dwojgiem, Royce z rozmysłem, publicznie, wszem i wobec, wyposażył żonę w całą swoją władzę. Wyniósł ją na pozycję równą sobie, a to bardzo dziwny postępek jak na mężczyznę, zwłaszcza takiego jak on. Przez chwilę Jenny wydawało się, że uczynił to z dobrego serca, ale przecież nie mogła przypomnieć sobie ani jednego wypadku - łącznie z wypuszczeniem Brenny - kiedy zrobił coś, co nie miało służyć jego własnym ukrytym celom. Przypisywanie mu dobrych intencji to czysta głupota. Widziała przecież na własne oczy, do jakiego okrucieństwa byłby w stanie się posunąć - zabić dziecko tylko dlatego, że rzuciło grudką ziemi, to nie tylko okrucieństwo, ale wręcz barbarzyństwo. Z drugiej znów strony, być może wcale nie zamierzał skazać na śmierć tego chłopca, może po prostu zareagował wolniej od Jenny. Westchnęła i na razie porzuciła dalsze próby rozwikłania tej wielkiej zagadki, jaką stanowił jej mąż, zwracając się do dziewczyny o imieniu Agnes. W Merrick pomiędzy paniami a służącymi zawsze istniała swego rodzaju zażyłość: pogawędki, ploteczki, zwierzenia, więc choć Jenny trudno było wyobrazić sobie, by mogła kiedykolwiek śmiać się i plotkować z tutejszymi służebnymi, zdecydowana była wymusić na nich, by się przynajmniej do niej odzywały. - Agnes - zagadnęła starannie modulowanym, cichym i uprzejmym tonem - czy to jest suknia, którą mam włożyć na dzisiejszy wieczór? - Tak, pani. - Jak mniemam, należała do kogoś innego? - Tak, pani. Były to jedyne słowa, jakie w ciągu ostatnich dwóch godzin wypowiedziały pod jej adresem obie służące, więc Jenny czuła się zarazem zirytowana i smutna. - Do kogo należała? - dopytywała się nie mniej uprzejmie. - Do córki poprzedniego lorda, pani. - Obie dziewczyny odwróciły się, słysząc stukanie do drzwi, a już w chwilę później trzech krzepkich pachołków wniosło do komnaty i postawiło na podłodze wielkie kufry. - Co w nich jest? - spytała zdumiona Jennifer. Kiedy żadna ze służek nie umiała udzielić odpowiedzi, Jenny zsunęła się z wysokiego łóżka i sama podeszła, by zbadać ich zawartość. Wewnątrz znalazła stos najcudowniejszych tkanin, jakie dane jej było oglądać: bogate atłasy i aksamity, gładkie brokaty, haftowane jedwabie, miękkie kaszmiry i płótna tak cienkie, że niemal przejrzyste. - Jakież to piękne! - wyszeptała Jenny, dotykając sztuki szmaragdowego atłasu. - Jesteś więc zadowolona, jak mniemam? Głos, który rozległ się przy drzwiach, sprawił, że wszystkie trzy kobiety zwróciły się błyskawicznie w tę stronę. Oparty o framugę, stał tam Royce, w koszuli z rubinowego jedwabiu pod cynowoszarym, aksamitnym kubrakiem. Przepasany był wąskim srebrnym paskiem z rubinową sprzączką, z którego zwisał ozdobny sztylet z wielkim ognistym rubinem na rękojeści. - Zadowolona? - powtórzyła niepewnie Jenny, której uwagę przyciągnęło dziwne spojrzenie, jakim obrzucił jej włosy, a potem przeniósł na rozcięcie kaftana. Zerknęła na dół, próbując dojrzeć, na co patrzył i szybko zacisnęła w dłoni rozchylające się, zbyt obszerne poły. Na ten gest skromności po twarzy księcia przemknął lekko ironiczny uśmieszek. Przeniósł wzrok na służące. - Zostawcie nas samych - rzucił kategorycznie, a obie kobiety wykonały rozkaz wręcz z panicznym pośpiechem, uciekając z komnaty najszybciej jak się dało. Kiedy Agnes przesuwała się za plecami Royce’a, Jenny dostrzegła, że pokojowa pośpiesznie się przeżegnała. Sama też poczuła na plecach lodowatą strużkę lęku, kiedy zamknął za sobą drzwi i przyglądał jej się przez całą długość komnaty. Próbując znaleźć drogę ucieczki w rozmowie, wyrzekła pierwszą myśl, jaka wpadła jej do głowy: - Naprawdę nie powinieneś, panie, tak ostro przemawiać do służących. Myślę, że je przerażasz. - Nie przyszedłem tu rozmawiać o służbie - oznajmił ze spokojem i ruszył w jej stronę. Przeraźliwie świadoma własnej nagości pod kaftanem, Jenny ostrożnie odsunęła się o krok do tyłu i niechcący nastąpiła na krawędź zbyt obszernej szaty. Unieruchomiona w ten sposób, przyglądała się, jak Royce podchodzi do otwartych kufrów. Sięgnąwszy do jednego z nich, przegarnął dłonią zebrane tam materiały. - Jesteś zadowolona? - zapytał znowu. - Z czego? - zapytała, zaciskając swe okrycie na szyi tak mocno, że niemal tamowało jej oddech. - Z tego - odrzekł zwięźle, wskazując ręką na kufry. - Są dla ciebie. Zrób z nich sobie suknie i wszystko, co ci będzie potrzebne. Jenny przytaknęła skinieniem głowy, obserwując go bacznie, kiedy przestał się interesować skrzyniami i ruszył w jej stronę. - Cz-czego sobie życzysz? - zapytała, nienawidząc się w duchu za drżący głos. Zatrzymał się na odległość wyciągniętego ramienia, lecz zamiast przyciągnąć ją do siebie, powiedział cicho: - Po pierwsze, chciałbym, żebyś rozluźniła trochę tę szatę, którą tak na sobie zaciskasz, zanim zdążysz się udusić. Widywałem ludzi powieszonych na mniej zaciśniętym sznurze. Jenny zmusiła się, by nieco rozsunąć rozpaczliwie zaciśnięte palce. Czekała przez chwilę, aż Royce coś dorzuci, ale tylko przyglądał jej się w milczeniu, więc w końcu ponagliła go: - Tak? I co teraz? - Teraz - odrzekł spokojnie - chciałbym z tobą porozmawiać, a więc usiądź, proszę. - Przyszedłeś tutaj... porozmawiać? - powtórzyła, a kiedy przytaknął skinieniem głowy, poczuła tak gwałtowną ulgę, że posłuchała go bez wahania. Wlokąc za sobą błękitną wełnę, podeszła do łóżka i usiadła. Sięgnęła ręką do włosów i odgarnęła je z czoła, a potem potrząsnęła głową, żeby zrzucić je z ramion. Royce przyglądał się, jak próbuje przygładzić obfite, skłębione loki, spływające jej po ramionach i plecach. Jest chyba jedyną kobietą potrafiącą wyglądać prowokacyjnie w szacie, w której prawie cała ginie, pomyślał cierpko. Kiedy uporała się z włosami, zwróciła na niego pełną uwagi twarz. - O czym przyszedłeś porozmawiać? - O nas. O dzisiejszym wieczorze. Skoczyła z łóżka tak gwałtownie, jakby pod jej malutkim tyłeczkiem zapłonął ogień, i cofnęła się o dwa kroki, aż natrafiła plecami na ścianę. - Jennifer... - Co? - rzuciła nerwowo. - Za tobą jest kominek. - Zimno mi - odrzekła drżącym głosem. - Za minutę cała staniesz w płomieniach. Zmierzyła go podejrzliwym wzrokiem, potem zerknęła na dół okrycia i z cichym okrzykiem strachu wyrwała go z paleniska. Czyszcząc gorączkowo błękitną wełnę, rzuciła: - Przepraszam. To piękny strój, ale chyba trochę... - Chodziło mi o dzisiejszą ucztę - przerwał jej stanowczo - a nie o to, co ma być między nami później. Jednakże, skoro już jesteśmy przy tym temacie - ciągnął, patrząc badawczo na jej przerażoną twarz - może byś mi wyjaśniła, dlaczego nagle tak cię przeraża perspektywa dzielenia ze mną łoża. - Nie jestem przestraszona - zaprzeczyła gorączkowo, sądząc, iż błędem byłoby się przyznać do jakiejkolwiek obawy. - Ale kiedy już to zrobiłam... po prostu nie mam więcej na to ochoty. Tak samo było z... z granatami. Raz skosztowałam i już więcej nie chciałam. Tak to już ze mną jest czasami. Wargi Royce’a drgnęły dziwnie. Przybliżył się, aż stanął tuż przed nią. - Jeśli niepokoi cię ów brak ochoty, myślę, że mogę temu zaradzić. - Nie dotykaj mnie, bo... - Nie groź mi, Jennifer - przerwał jej cicho. - To błąd, którego jeszcze pożałujesz. Będę cię dotykał, kiedy tylko i jak tylko zapragnę. - A teraz, skoro już udało ci się, panie, zniszczyć wszelką przyjemność, jakiej mogłam się spodziewać po dzisiejszym wieczorze - odparła głosem zimnym i twardym jak głaz - czy wolno mi będzie w spokoju się ubrać? Te obraźliwe słowa nie poczyniły najmniejszego nawet wyłomu w przeklętym murze opanowania Royce’a, lecz jego głos jakby nieco złagodniał, kiedy książę odpowiedział: - Wcale nie przyszedłem tu po to, by sprawić, że będziesz z lękiem oczekiwać wieczoru, ale lepiej chyba powiedzieć od razu, jak sprawy mają wyglądać, niż pozostawić cię w domysłach. Musimy wiele sobie wyjaśnić, lecz to może poczekać. Niemniej, żeby odpowiedzieć ci na pierwsze pytanie, oto jest prawdziwa przyczyna, dla której tu przyszedłem... Umknął jej ledwie dostrzegalny ruch ręki męża, gdyż nie odrywała wzroku od jego twarzy, czujna i oszołomiona. Sądziła, że będzie próbował ją pocałować. Royce musiał się chyba tego domyślić, bo jego usta rozciągnęły się w lekkim uśmiechu, niemniej wciąż patrzył na jej twarz, nie zbliżając się ani o krok. Po długiej chwili powiedział łagodnie: - Podaj mi rękę, Jennifer. Zerknęła na swoją dłoń i, nic już zupełnie nie rozumiejąc, zmusiła oporne palce, żeby puściły zaciskany kurczowo materiał. - Rękę? - powtórzyła ze zdziwieniem, wysuwając nieco dłoń w jego stronę. Ujął lekko jej palce, a ten ciepły uścisk sprawił, że po ramieniu Jenny przebiegł zupełnie niepożądany dreszcz. Dopiero w tej chwili spostrzegła wspaniały pierścień, spoczywający w małej, wysadzanej klejnotami szkatułce, którą mąż trzymał w wyciągniętej prawej ręce. Lśniły w nim, oprawione w szeroki, ciężki krążek złota, najpiękniejsze szmaragdy, jakie Jenny zdarzyło się widzieć - ogniste klejnoty, które migotały i mrugały, kiedy Royce wsuwał jej na palec ciężki pierścień. Może pod wpływem ciężaru pierścienia i wszystkiego, co się z nim wiązało, a może z powodu dziwnego połączenia łagodności i uroczystej powagi w szarych oczach męża, Jenny poczuła, że jej serce uderza coraz szybciej. Głosem jak szorstki aksamit Royce oświadczył: - Niczego nie zrobiliśmy we właściwym porządku, ty i ja. Skonsumowaliśmy małżeństwo jeszcze przed zaręczynami, a pierścień wkładam ci na palec na długo po tym, gdy wymieniliśmy przysięgę. Jak zahipnotyzowana, Jenny wpatrywała się w te bezdenne srebrzystoszare oczy, wsłuchana w pieszczotę głębokiego, matowego głosu, który coraz mocniej wciągał ją we własny czar, kiedy Royce mówił: - A choć jak dotąd w naszym małżeństwie nic nie przebiegało normalnie, chciałbym cię prosić, byś wyświadczyła mi jedną łaskę... Jenny z trudem rozpoznała swój głos w tym ledwie słyszalnym szepcie, który dobył się z jej gardła: - Jaką... łaskę? - Tylko na ten jeden wieczór - powiedział, podnosząc dłoń i przeciągając palcami po jej zarumienionym policzku - czy moglibyśmy odłożyć na bok wszystko, co nas dzieli, i zachowywać się jak normalna, nowopoślubiona para podczas uczty weselnej? Jenny zakładała, że Royce zamierzał dzisiaj wieczorem uczcić raczej swój powrót do domu albo ostatnie zwycięstwo nad jej rodakami, a nie ich ślub. Mąż dostrzegł jej wahanie, a wargi wykrzywił mu cierpki uśmiech. - Ponieważ, jak się zdaje, zwykła prośba to za mało, żeby zmiękczyć twoje serce, pójdę z tobą na układ. Doskonale świadoma efektu, jaki wywierają muskające jej policzek pałce Royce’a, a także dziwny magnetyzm jego potężnego ciała, Jenny spytała drżącym głosem: - Jaki układ? - Za ten dzisiejszy wieczór ja także ofiaruję ci jeden wieczór, który sama sobie wybierzesz. Bez względu na to, jak zechcesz go spędzić, zostanę wtedy z tobą i będę robił dokładnie to, czego sobie zażyczysz. - Kiedy w dalszym ciągu się wahała, potrząsnął głową z pełnym irytacji rozbawieniem. - To wielkie szczęście, że nigdy nie spotkałem tak upartego przeciwnika na polu walki, bo obawiam się, że niechybnie bym przegrał. Z niewiadomych przyczyn owo stwierdzenie, wypowiedziane z lekką domieszką podziwu w głosie, przyczyniło się do stłumienia oporu Jenny. A to, co po chwili dodał Royce, rozwiało jej zastrzeżenia do reszty. - Nie proszę o tę łaskę tylko dla siebie, maleńka, ale i dla ciebie samej. Czy nie sądzisz, że po całym zamieszaniu, jakie poprzedziło ten wieczór - i pewnie nastąpi też po nim - obojgu nam należy się choć jedno szczególne, niczym niezmącone wspomnienie ze ślubu, żebyśmy mogli zachować je w pamięci? Gardło ścisnęło jej się z bliżej nieokreślonych emocji, a choć nie zapomniała o wszystkich istotnych żalach pod jego adresem, wspomnienie tej niepojętej przemowy, jaką wygłosił do służących na dziedzińcu, nadal tkwiło żywo w pamięci Jenny. Co więcej, perspektywa udawania, tylko przez parę godzin - i tylko ten jeden raz - że jest ukochaną panną młodą, a on niecierpliwym panem młodym, była nie tylko niegroźna, ale i pociągała dziewczynę nieodparcie swoją słodyczą. Skinęła więc w końcu głową i odrzekła cicho: - Jak sobie życzysz. - Jak to jest - mruknął Royce, zapatrzony w jej oszałamiające oczy - że za każdym razem, kiedy poddajesz się z własnej woli, tak jak teraz, czuję się niczym zwycięski król. A kiedy zdobywam cię siłą, czuję się jak pobity żebrak? Zanim zdołała dojść do siebie po tym tak niesłychanym wyznaniu, książę zebrał się do odejścia. - Poczekaj! - zawołała za nim, wyciągając przed siebie szkatułkę. - Zostawiłeś coś. - To twoje, razem z tym, co jeszcze jest w środku. Otwórz i zajrzyj. Szkatułka była ze złota, bogato zdobiona, wieczko całkowicie pokrywały szafiry, perły, szmaragdy i rubiny. Wewnątrz znajdował się złoty pierścień z wielkim rubinem, zapewne należący niegdyś do wielkiej damy. Obok niego leżała... Marszcząc z zaskoczenia brwi, Jenny podniosła wzrok na męża. - Wstążka? - zdumiała się, spoglądając na prosty, wąski różowy skrawek materiału, zwinięty starannie w puzderku o wartości klejnotów koronnych. - Te dwa pierścienie i wstążka należały do mojej matki. To wszystko, co mi pozostało z domu, w którym urodziliśmy sieja i Stefan, a który zburzono podczas oblężenia. - Z tymi słowami wyszedł, dorzucając jeszcze, że będzie czekał na nią na dole. Royce zamknął za sobą drzwi i przez minutę stał nieruchomo, niemalże równie zdumiony wszystkim, co jej powiedział - a również tym, w jaki sposób to zrobił - jak sama Jennifer. Nadal jątrzyła go myśl, że dwa razy oszukała go w Hardin i że pomagała ojcu w spisku, który gładko miał go pozbawić i żony, i potomków. Niemniej ta dziewczyna miała na swoje usprawiedliwienie jeden argument i chociaż książę starał się go zignorować, w rzeczywistości ów fakt oczyszczał ją z wszelkich zarzutów: „Wszystko dlatego, że wspięłam się na wzgórze i weszłam w drogę twemu grasującemu po okolicy bratu...”. Z góry ciesząc się na dzisiejszy wieczór, uśmiechnięty Royce przeszedł przez galerię, kierując się ku wielkim, krętym, dębowym schodom wiodącym do sali biesiadnej, gdzie uczta trwała już w najlepsze. Gotów był przebaczyć żonie jej przeszłe czyny, trzeba jednak, aby zrozumiała, że na przyszłość nie może liczyć na pobłażanie dla choćby najdrobniejszego oszustwa. Przez kilka minut po jego wyjściu Jenny stała bez ruchu w tym samym miejscu, nie słysząc narastającego gwaru biesiady. Wpatrzona w wysadzaną klejnotami i wyłożoną aksamitem szkatułkę, próbowała uśmierzyć nagły wybuch wyrzutów sumienia z powodu tego, na co się zgodziła. Potem odwróciła się i wolno podeszła do łoża, lecz kiedy sięgnęła po leżącą na nim złocistą suknię, znów się zawahała. Ależ z pewnością - wykłócała się z własnym sumieniem - nie zdradzi przecież kraju ani rodziny, ani nikogo innego tylko dlatego, że na parę godzin zaniecha otwartej wrogości wobec męża - tylko na parę krótkich godzin. Nie jest to chyba zbyt wiele w zamian za całą resztę swego małżeńskiego życia - jedna chwila beztroski, żeby móc się poczuć jak prawdziwa panna młoda. Złocisty brokat był chłodny w dotyku, kiedy podniosła go wolniutko z łóżka i przyłożyła do siebie. Zerknąwszy ku stopom, przekonała się, iż suknia ma odpowiednią długość. Do sypialni weszła ponownie Agnes, niosąc długą narzutkę z niebieskozielonego aksamitu i pasującą doń aksamitną pelerynkę, oblamowaną złotem. Służąca zatrzymała się jak wryta i na kilka minut na jej surowej, kamiennej twarzy odmalowało się szczere zdumienie, gdyż okryta niesławą rudowłosa córka zdradzieckich Merricków stała na środku komnaty, z bosymi stopami wyzierającymi spod za długiego kaftana, i przyciskała do siebie pośpiesznie przerobioną suknię ze złocistego brokatu, spoglądając na nią błyszczącymi z radości oczyma. - Jest piękna, prawda? - odezwała się pełnym podziwu głosem, wznosząc na Agnes błyszczące oczy. - To... - zająknęła się służąca. - Przyniesiono ją razem ze wszystkimi strojami, jakie udało się znaleźć. Należały do poprzedniej pani tego zamku i jej córek - burknęła niechętnie. Zamiast jednak cisnąć z pogardą w kąt używaną suknię, młoda księżna uśmiechnęła się radośnie i odrzekła: - Ale spójrz, będzie pasować! - Była... - Agnes znów się zająknęła, porównując tę bezpośrednią dziewczynę przed sobą z krążącymi na jej temat opowieściami. Sam książę nazwał ją dziewką, jak mówiono. - Została dopasowana i skrócona, gdy spałaś, pani - udało jej się dokończyć, kiedy rozkładała starannie na łóżku pelerynę i narzutkę. - Naprawdę? - zdumiała się Jenny, której zaimponowały ledwie widoczne szwy po obu stronach złocistej sukni. - Czy to ty ją przerobiłaś? - Tak. - W ciągu zaledwie kilku godzin? - Tak - odrzekła krótko Agnes, bo wcale jej nie zachwycało, że dziewczyna, którą zdecydowana była gardzić, budzi w niej tak sprzeczne uczucia. - Bardzo delikatne szwy - zauważyła cicho księżna. - Sama bym tak nie potrafiła. - Czy mam pomóc przy upinaniu włosów? - zapytała Agnes chłodno, puszczając komplement mimo uszu, chociaż gnębiła ją świadomość, że źle czyni. Stanąwszy za Jenny, wzięła do ręki szczotkę. - Och nie, raczej nie - oznajmiła nowa pani, uśmiechając się radośnie przez ramię do oniemiałej pokojowej. - Dziś wieczór przez kilka godzin będę panną młodą, a pannom młodym wolno mieć rozpuszczone włosy. Rozdział dwudziesty Hałas, który dobiegał do komnaty, przeszedł w niemal ogłuszający ryk, kiedy Jenny zbliżyła się do sali biesiadnej. Kakofonia pomieszanych męskich śmiechów i muzyki rozbrzmiewała na tle huczącego morza rozmów. Pokonując ostatni stopień schodów, zawahała się na chwilę, zanim weszła pomiędzy ucztujących. Nawet nie patrząc, Jenny miała świadomość, że wielka sala pełna jest ludzi, wiedzących o niej wszystko: mężczyzn, którzy bez wątpienia byli w obozie, kiedy rzucono ją przed Royce’a związaną jak gęś i tych, którzy uczestniczyli w uprowadzeniu jej z Merrick, a także byli świadkami dzisiejszego upokarzającego zajścia w wiosce. Pół godziny temu, kiedy mąż mówił jej swym głębokim, przekonującym głosem o pięknych wspomnieniach, perspektywa weselnego przyjęcia wydała się Jenny cudowna; teraz jednakże świadomość tego, w jaki sposób tu się znalazła, zabiła wszelką radość dziewczyny. Zastanawiała się przez chwilę, czy nie wrócić do siebie, ale wtedy na pewno przyszedłby po nią Royce. Poza tym, perswadowała sobie dla otuchy, kiedyś i tak będzie zmuszona stanąć przed tymi wszystkimi ludźmi, a Merrickowie wszak nie tchórzą. Zaczerpnąwszy dla uspokojenia głęboki haust powietrza, pokonała ostatni stopień i weszła. Widok, który ją powitał, sprawił, że aż zamrugała ze zdumienia. W sali znajdowało się co najmniej ze trzy setki ludzi - stali pogrążeni w rozmowach bądź też siedzieli przy długich stołach ustawionych wzdłuż jednej ze ścian. Jeszcze inni przypatrywali się rozrywkom, a była ich tam wręcz oszałamiająca rozmaitość: na galerii grali minstrele, między gośćmi zaś przechadzali się pojedynczy muzykanci, zabawiający poszczególne grupy ucztujących; na środku czterech żonglerów w pstrokatych strojach wyrzucało wysoko w górę piłki i wymieniało je między sobą, po drugiej stronie sali śmigało w powietrzu trzech akrobatów. Za ustawionym na podium stołem ktoś grał na lutni, dodając jej słodkie akordy do wesołego gwaru. Jenny z niejakim zaskoczeniem przekonała się, że w sali jest ze trzydzieści kobiet - żon niektórych rycerzy albo może sąsiadów, domyśliła się szybko. Bez trudu wypatrzyła w tłumie Royce’a, gdyż pominąwszy Arika, był najwyższy. Stał niedaleko; z kielichem w dłoni rozmawiał z grupką mężczyzn i kobiet, zaśmiewając się z tego, co usłyszał. Uderzyło ją, że nigdy jeszcze go takim nie widziała - roześmianego i rozluźnionego pana na własnym zamku. Dziś wieczorem w niczym nie przypominał drapieżnika, po którym otrzymał przydomek - wyglądał jak możnowładca, i to niebezpiecznie przystojny, pomyślała sobie Jenny z leciutkim drgnieniem dumy, kiedy przeciągnęła spojrzeniem po opalonych, rzeźbionych rysach męża. Domyśliwszy się obecności Jenny po nagłym przycichnięciu panującego w sali gwaru, Royce odstawił kielich, przeprosił gości, odwrócił się i stanął jak wryty. Po twarzy przesunął mu się powoli pełen podziwu uśmiech, kiedy przyglądał się młodej żonie, która szła ku niemu w niebieskozielonej sukni z dopasowanym stanem i rozciętą z przodu spódnicą, ukazującą błyszczący złoty spód. Na ramionach miała pelerynę tego samego koloru, przytrzymywaną płaskim złotym łańcuchem, wysadzanym akwamarynami. Wąską talię Jenny podkreślał usztywniony pas ze złotego atłasu, naszywany także akwamarynami. Wspaniałe włosy, przedzielone na środku, spływały na ramiona i plecy w obfitych falach i błyszczących puklach, kontrastując zachwycająco z głębokim kolorem sukni. Uświadomiwszy sobie poniewczasie, że zmusza swą dzielną pannę młodą, aby do niego podeszła, ruszył jej naprzeciw. Ująwszy w obie dłonie zimne ręce dziewczyny, przyciągnął ją do siebie, uśmiechając się szeroko z nieukrywanym podziwem. - Jesteś piękna - powiedział cicho. - Nie ruszaj się przez chwilę, żeby wszyscy mogli się do woli napatrzyć. - Dano mi do zrozumienia, mój panie, że jednym z wielu powodów, dla których nie chciałeś mnie za żonę, nawet gdybym została królową Szkocji, był i ten, że jestem brzydka. Jenny ujrzała w jego oczach zaskoczenie oraz zdumienie i instynktownie pojęła, że te uczucia są szczere. - Pewien jestem, że zgłaszałem wiele zastrzeżeń w czasie owej gniewnej rozmowy z Henrykiem, ale taki z pewnością pośród nich się nie znalazł. - Po czym dodał półgłosem: - Wiele można o mnie powiedzieć, Jennifer, ale nie to, że jestem ślepy. - W takim razie - odparła przekornie - poddaję się twojemu osądowi w kwestii mojego wyglądu. - A czy poddasz mi się i w innych sprawach? - spytał znaczącym tonem. Pochyliła lekko głowę jak królowa użyczająca swych łask pomniejszym śmiertelnikom. - W każdej - dopóki pozostaniemy tu na dole. - Uparta kobieta - odrzekł Royce z udaną surowością, po czym w oczach zagościł mu czuły wyraz, kiedy dodał: - Czas, aby państwo młodzi przyłączyli się do gości. Wsuwając rękę żony pod swoje ramię, odwrócił się, a Jenny uświadomiła sobie, że kiedy z nią rozmawiał, jego rycerze uformowali za nim długi szereg - najwyraźniej zgodnie z uprzednim planem - ażeby oficjalnie zaprezentować się nowej pani. Na czele stał Stefan Westmoreland, który w Merrick rzadko kiedy raczył zwrócić na nią oczy, a i wtedy tylko po to, by zmierzyć ją ponurym spojrzeniem. Teraz wycisnął na policzku Jennifer braterski pocałunek, a kiedy się odsunął, nie mogła się nadziwić, jak bardzo jej szwagier przypomina Royce’a, zwłaszcza kiedy się uśmiecha. Miał jaśniejsze włosy i nieco regularniejsze rysy, a oczy niebieskie, nie szare, ale podobnie jak bratu, nie brakowało mu wdzięku, kiedy tylko chciał go objawić - jak to miało miejsce teraz. - Pani, przeprosiny za cały kłopot, jaki ci sprawiłem, to na pewno za mało, ale i tak za długo z nimi zwlekałem. Składam je więc teraz ze szczerego serca i ufam, że pewnego dnia zdołasz mi wybaczyć. Te słowa zabrzmiały tak szczerze, a do tego tak ładnie, że Jenny - w nastroju wieczoru i zgodnie z wymogami dobrego wychowania - nie pozostało nic innego, jak tylko przyjąć przeprosiny. Przyjęła je więc, a nagrodą był uśmiech szwagra, który pochylił się ku niej i dodał: - Rzecz jasna, za nic nie muszę przepraszać swego brata, bo jemu oddałem tylko ogromną przysługę. Ten pomysł był tak niedorzeczny, że Jenny nie mogła się powstrzymać i wybuchnęła głośnym śmiechem. Poczuła, że Royce zwrócił na nią spojrzenie, a kiedy nań popatrzyła, dostrzegła, iż w oczach miał ciepłą aprobatę oraz coś, co mogło wyglądać jak duma. Następny był Arik. Kamienna podłoga zahuczała pod nogami przerażającego olbrzyma, który ruszył przed siebie krokami dwa razy dłuższymi od kroku przeciętnego mężczyzny. Zgodnie ze spodziewaniami Jenny wielkolud o granitowej twarzy nie zniżył się do żadnych przeprosin, nie mówiąc już o eleganckich przemowach - a nawet do prostego ukłonu. Stanął tylko przed nią, spoglądając z wysokości swego nosa i krótko skinął jej głową. Następnie odwrócił się i odmaszerował, pozostawiwszy Jenny w poczuciu, że to on przejmuje władzę nad nią, a nie odwrotnie. Widząc skonfundowaną i zaskoczoną minę żony, Royce pochylił się ku niej i ze śmiechem rzucił jej do ucha: - Nie przejmuj się, Arik nigdy nie zniżył się nawet do tego, ażeby mnie przysiąc wierność. Jenny spojrzała w roześmiane szare oczy i nagle cały dzisiejszy wieczór wydał jej się podniecający i pełen obietnic, jak pierwszy wieczór wiosny. Następni w kolejności byli przyboczni rycerze Royce’a. Sir Godfrey, wysoki, przystojny mężczyzna dobiegający trzydziestki, podszedł pierwszy i natychmiast został ulubieńcem Jenny, bo kiedy już ucałował jej dłoń, zrobił coś, co natychmiast rozproszyło napięcie, wynikłe z ich poprzednich relacji: zwracając się do wszystkich, mogących go słyszeć gości, ogłosił Jennifer jedyną kobietą, która wykazała dość sprytu i odwagi, żeby wystrychnąć na dudka całą armię. Potem ponownie zwrócił się do niej i dodał z czarującym uśmiechem: - Ufam, pani, że jeśli zdecydujesz się kiedyś uciec z Claymore, tak jak uciekłaś nam z obozu parę tygodni temu, oszczędzisz naszą dumę i zostawisz lepszy ślad, po którym będziemy mogli cię ścigać. Jenny, która popijała właśnie wino z kielicha wciśniętego jej do ręki przez Royce’a, odpowiedziała żartobliwie uroczystym tonem: - Gdybym kiedykolwiek próbowała stąd uciec, z całą pewnością postaram się uczynić to jak najgorzej. - Na co sir Godfrey ryknął głośnym śmiechem i ucałował ją w policzek. Sir Eustace, przystojny blondyn o wesołych oczach, obwieścił z galanterią, że gdyby w czasie ucieczki miała odkryte włosy, wypatrzyliby ten złoty płomień i znaleźliby ją wszędzie, za co został łagodnie zgromiony wzrokiem przez księcia. Bynajmniej niespeszony, sir Eustace pochylił się ku Jennifer i rzucił przekornie: - Jest zazdrosny, jak widzisz, pani, o moją urodę i dworną mowę. Po kolei podchodzili i stawali przed nią ci sami zręczni i śmiali rycerze, którzy przedtem bez wahania zabiliby ją na jedno słowo swego pana, a teraz obowiązani byli bronić jej nawet kosztem własnego życia. Przyodziani w aksamity i wełny zamiast kolczug i misiurek, starsi rycerze traktowali ją z pełną szacunku grzecznością, natomiast kilku młodszych okazało przemiłe zażenowanie z powodu tego czy owego, co zdarzyło im się zrobić: - Ufam - zwrócił się do Jennifer młody sir Lionel - że nie przysporzyłem waszej książęcej mości zbyt wiele bólu, kiedy... kiedy... no, kiedy złapałem ją za ramię i powlokłem... Jenny zachichotała i unosząc brwi, pośpieszyła mu z pomocą. - Kiedy eskortowaliście mnie do namiotu tamtego pierwszego wieczoru? - Właśnie, eskortowałem - odrzekł młodzieniec z westchnieniem ulgi. Gawin, młody giermek Royce’a, zaprezentował się nowej pani jako ostatni. Był jeszcze zbyt młody i idealistyczny, by pójść za przykładem starszych, bardziej doświadczonych rycerzy i puścić w niepamięć dawne żale. Skłonił się przed Jenny, pocałował ją w rękę, a potem ze źle skrywaną złością oznajmił: - Ufam, pani, że kiedy pocięłyście nam koce, tak naprawdę wcale nie chciałyście, żebyśmy pomarzli na śmierć. Tą uwagą zarobił na solidnego kuksańca z ręki sir Eustace’a, który przystanął na dłużej przy Jenny i teraz odezwał się do młodzieńca z niesmakiem: - Jeśli tak według ciebie mają wyglądać wykwintne maniery, to nic dziwnego, że młoda lady Annę strzela oczami do Rodericka, a nie do ciebie. Na wzmiankę o Rodericku i lady Annę Gawin zesztywniał z urazy i obrzucił salę rozdrażnionym spojrzeniem. Rzuciwszy Jennifer jakieś pośpieszne przeprosiny, z miną raczej wojowniczą niż wytworną popędził w stronę ładnej brunetki, pogrążonej w rozmowie z nieznanym Jenny młodzieńcem. Royce przyglądał mu się, gdy odchodził, po czym zwrócił na żonę spojrzenie przepraszające i rozweselone zarazem. - Gawin stracił głowę dla tamtej dzierlatki, a razem z głową, jak widać, i rozum. - Podając jej ramię, dodał: - Chodź teraz poznać resztę gości, pani. Obawy Jenny co do tego, jak przyjmą ją ludzie, którzy nie byli związani z Royce’em wasalną przysięgą, w ciągu następnych dwóch godzin rozwiały się bez śladu, kiedy została przedstawiona wszystkim po kolei. Wieść o bezprecedensowej przemowie wygłoszonej przez księcia na dziedzińcu rozeszła się już daleko i szeroko - dotarła także do właścicieli sąsiednich posiadłości - i choć Jenny zdarzyło się napotkać wrogie spojrzenie, ten, kto je rzucił, krył się pośpiesznie za uprzejmym uśmiechem. Kiedy dokonano już wszystkich koniecznych prezentacji, Royce nalegał, aby Jenny zasiadła do uczty, a przy głównym stole wywiązały się dalsze rozmowy - wszystkie przyjemne i wesołe, przerywane jedynie dźwiękiem trąbek, obwieszczających wniesienie każdego kolejnego dania. Ciotka Elinor była w siódmym niebie, mając do dyspozycji ponad trzy setki ludzi, z którymi mogła wdać się w pogawędkę, choć najczęściej widywano ją w towarzystwie nie kogo innego, a właśnie Arika! Rozbawiona Jenny przyglądała się starej damie, wyraźnie zafascynowanej jedyną w tej sali osobą, która nie chciała z nikim rozmawiać. - Czy jedzenie spełnia twoje oczekiwania, mój panie? - zwróciła się Jenny do Royce’a, który nakładał sobie drugą porcję pieczonego pawia i nadziewanego łabędzia. - Jest znośne - odparł, nachmurzywszy się lekko. - Ale z kuchni pod zarządem Prishama spodziewałbym się lepszego jadła. W tej chwili obok Royce’a pojawił się nie wiadomo skąd sam zarządca we własnej osobie, a Jenny miała okazję po raz pierwszy ujrzeć sir Alberta Prishama, który odpowiedział swemu panu chłodnym, oficjalnym tonem: - Obawiam się, że jadło niezbyt mnie interesuje, wasza książęca mość. - Zerknął ku Jennifer i dodał: - Miska lekkiego bulionu i kawałeczek nietłustego mięsa zupełnie mi wystarczą. Niemniej jestem przekonany, że pańska żona przejmie kuchnie pod swój zarząd, a jej przepisy i potrawy zadowolą cię bardziej. Jenny, która miała niewielkie pojęcie o przepisach i potrawach, nie zwróciła szczególnej uwagi na tę wypowiedź, ponieważ w duchu walczyła z falą instynktownej niechęci, jaką odczuła do owego człowieka. Sir Albert, przepasany złotym łańcuchem i dzierżący w dłoni białą laskę na znak piastowanego stanowiska, był chudy aż do granic wyniszczenia. Kości twarzy rysowały mu się ostro pod bladą, niemal przezroczystą skórą. Ale nie jego wygląd wzbudził w Jenny tak negatywną reakcję, lecz raczej lodowate spojrzenie zimnych oczu. - Ufam - ciągnął, zwracając się do księcia z nieco większym szacunkiem niż do Jenny, choć z takim samym chłodem - że z wyjątkiem jadła wszystko inne cię, panie, zadowala? - Wszystko jest jak należy - odrzekł książę, odsuwając do tyłu krzesło, bo w drugim końcu sali zaczęły się tańce. - Jeśli jutro poczujesz się lepiej, chciałbym przejrzeć księgi rachunkowe, a następnego dnia objedziemy całą posiadłość. - Oczywiście, wasza książęca mość, tylko że pojutrze jest dwudziesty trzeci, a to zwyczajowo dzień sądów. Czy życzysz sobie, panie, abym go przesunął? - Nie - odrzekł bez wahania Royce, ujmując Jenny pod łokieć i dając jej znak, żeby wstała - chętnie się przyjrzę, w jaki sposób to się odbywa. Skłoniwszy się księciu, a ledwie skinąwszy głową Jennifer, sir Albert odszedł. Wsparty na lasce powoli udał się do własnych komnat. Kiedy Jenny uświadomiła sobie, że jej mąż zamierza dołączyć do tańczących, cofnęła się i popatrzyła nań z obawą. - Niewiele dotąd tańczyłam, wasza książęca mość - wyjaśniła, obserwując wirujących z zapałem tancerzy i próbując zapamiętać ich kroki. - Może nie powinniśmy na razie, przy tylu... Royce z wesołym uśmiechem złapał ją krzepko w ramiona. - Po prostu mocno się trzymaj - polecił i zaczął obracać nią z ogromną wprawą. Jenny uświadomiła sobie natychmiast, że jej mąż jest znakomitym tancerzem. Okazał się też równie zdolnym nauczycielem, więc już przy trzecim tańcu wirowała, skakała i przytupywała na równi z innymi. Potem nastąpił tuzin innych tańców, bo natychmiast poprosił ją Stefan Westmoreland, później zaś sir Godfrey, sir Lionel i reszta rycerzy. Zdyszana i roześmiana, odmówiła w końcu, kiedy sir Godfrey próbował poprowadzić ją do następnego tańca. Royce, który obtańczył w tym czasie kilka innych obecnych na sali dam, a przez ostatnie pół godziny stał z boku, rozmawiając z grupką gości, teraz pojawił się u boku żony, jak gdyby wyczuł, że jest zmęczona. - Jennifer musi odpocząć, Godfreyu. - I wskazując głową na Gawina, który w obecności lady Annę prowadził właśnie wojowniczą wymianę zdań z rycerzem zwanym sir Roderickiem, książę dodał z przekąsem: - Proponowałbym, żebyś zamiast niej poprosił do tańca lady Annę, zanim Gawin zrobi coś głupiego, żeby zyskać jej podziw, na przykład sprowokuje walkę z Roderickiem i da się zabić. Sir Godfrey bardzo uprzejmie się oddalił, żeby wyprosić taniec od wspomnianej damy, a Royce poprowadził Jenny do nieco cichszego zakątka. Wręczywszy żonie kielich wina, osłonił ją przez wzrokiem gości, stając przed nią i wspierając się ręką o ścianę tuż obok głowy dziewczyny. - Dziękuję - rzuciła szczęśliwa i zarumieniona, oddychając ciężko po niedawnym wysiłku. - Naprawdę potrzebowałam chwili wytchnienia. Wzrok księcia przesunął się z aprobatą po jej zaróżowionej skórze, widocznej nad kwadratowym wycięciem stanika, a Jenny poczuła się dziwnie podniecona, a jednocześnie zdenerwowana. - Doskonały z ciebie tancerz, panie - odezwała się, a Royce z ociąganiem powrócił wzrokiem do jej twarzy. - Musiałeś dużo tańczyć na dworze. - I na polu bitwy - dodał z rozbrajającym uśmiechem. - Na polu bitwy? - powtórzyła nie rozumiejąc. Przytaknął skinieniem głowy i uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Przyjrzyj się wojownikowi, próbującemu uchylić się przed strzałami i włóczniami, a zobaczysz kroki i figury, które cię zupełnie olśnią. Serce Jenny, i tak już rozgrzane tańcem oraz sporą ilością mocnego wina, stopniało jeszcze bardziej, kiedy usłyszała, że jej mąż potrafi żartować z siebie samego. Trochę zażenowana, zerknęła w bok i ujrzała Arika, zaledwie o kilka kroków od nich. W przeciwieństwie do całej reszty gości, którzy jedli, śmiali się i tańczyli, olbrzym stał z rękoma skrzyżowanymi na piersi, na szeroko rozstawionych nogach, mając iście morderczą minę. U jego boku zaś tkwiła ciotka Elinor, która zagadywała go tak gorliwie, jakby jej życie zależało od tego, czy zdoła uzyskać odpowiedź. Royce powędrował wzrokiem za spojrzeniem żony. - Twoja ciotka - zauważył przekornie - lubi igrać z niebezpieczeństwem. Ośmielona winem, Jenny uśmiechnęła się w odpowiedzi. - Czy Arik kiedykolwiek się odzywa? To znaczy: całymi zdaniami? I czy się śmieje? - Nigdy nie widziałem, żeby się śmiał. A mówi tylko tyle, ile jest absolutnie konieczne. Spoglądając w jego zniewalające oczy, Jenny poczuła się dziwnie bezpiecznie, a mimo to wciąż towarzyszyło jej niespokojne poczucie, że mąż jest dla niej całkowitą zagadką. Widząc, że Royce ma bardzo dobry nastrój i chętnie odpowie na każde pytanie, zagadnęła miękko: - Jak go poznałeś? - Właściwie to nigdy nas sobie nie przedstawiono - drażnił się z nią. Lecz kiedy nadal patrzyła na niego tak, jakby oczekiwała dalszego ciągu, dodał: - Pierwszy raz zobaczyłem Arika osiem lat temu, w samym środku trwającej od tygodnia bitwy. Próbował się obronić przed sześcioma przeciwnikami, którzy upatrzyli go sobie i zasypywali strzałami oraz ciosami mieczy. Ruszyłem mu na pomoc i we dwójkę zdołaliśmy pokonać napastników. W tej potyczce zostałem ranny, jednak kiedy już było po wszystkim, Arik nie wysilił się nawet na proste „dziękuję”. Popatrzył tylko na mnie i znów rzucił się w wir walki. - I to już wszystko? - zapytała Jenny, kiedy Royce pogrążył się w milczeniu. - Niezupełnie. Następnego dnia, pod wieczór, ponownie odniosłem ranę, ale tym razem zostałem także zrzucony z konia. Kiedy pochyliłem się, żeby podnieść z ziemi tarczę, zerknąłem w górę i zobaczyłem, że pędzi na mnie jakiś jeździec z włócznią skierowaną prosto w moje serce. W następnej chwili jednak wróg był już bez głowy, a obok niego Arik pochylał się z konia, żeby podnieść zakrwawiony topór. Potem odjechał. Znów bez jednego słowa. Rany sprawiły, że nie nadawałem się do dalszej walki, więc jeszcze dwukrotnie tej samej nocy pojawiał się przy mnie Arik - żeby odpędzić przeciwników, którzy rzucali się na mnie. Następnego dnia zmusiliśmy wroga do ucieczki i udaliśmy się w pościg. Obejrzałem się i zobaczyłem, że za mną jedzie Arik. I odtąd już zawsze przy mnie był. - A więc zyskałeś sobie wieczną lojalność Arika, kiedy ocaliłeś go przed sześcioma napastnikami? - podsumowała Jenny. Royce jednak potrząsnął przecząco głową. - Podejrzewam, że jego prawdziwie nieprzemijającą lojalność zyskałem sobie dopiero w tydzień później, gdy zabiłem wielkiego węża, który bez wiedzy Arika chciał dzielić z nim koc. - Chyba nie chcesz powiedzieć - zachichotała Jenny - że ten olbrzym boi się węży. Mąż spojrzał na nią z udaną urazą. - To kobiety boją się węży - oznajmił jasno i wyraźnie. - Mężczyźni ich nienawidzą. - Ale potem zepsuł cały efekt, dodając z chłopięcym uśmiechem: - Co zresztą na jedno wychodzi. Zapatrzył się w roześmiane, niebieskie oczy Jenny i zapragnął ją pocałować, a ona, dając się ponieść temu beztroskiemu, czułemu i żartobliwemu nastrojowi, zadała pytanie, które prześladowało ją przez cały dzień: - Czy naprawdę miałeś dziś zamiar pozwolić, żeby to dziecko zginęło? Zesztywniał lekko, a potem cicho powiedział: - Chyba czas, żebyśmy poszli na górę. Nie mając pewności, dlaczego tak nagle podjął tę decyzję i czy naprawdę ma zamiar tylko porozmawiać, kiedy już się znajdą w sypialni, Jenny zapytała z podejrzliwym wahaniem: - Dlaczego? - Ponieważ ty chcesz porozmawiać - oznajmił trzeźwo - a ja chcę wziąć cię do łóżka. A do obu tych celów moja komnata nadaje się lepiej niż ta sala. Widząc przed sobą jedynie perspektywę upokarzającej sceny, Jenny zrozumiała, że nie ma innego wyjścia, tylko opuścić wraz z nim salę biesiadną. Zanim jednak uczyniła pierwszy krok, coś nagle przyszło jej do głowy, więc zwróciła błagalne spojrzenie ku mężowi. - Oni za nami nie pójdą... - poprosiła. - To znaczy, nie będzie żadnych pokładzin, prawda? - Nawet gdyby, to przecież nic takiego - odrzekł cierpliwie. - To stary obyczaj. Porozmawiać możemy i potem - dodał znacząco. - Proszę - nie ustępowała Jenny. - To będzie farsa, skoro wszyscy wiedzą, że my już... że już to zrobiliśmy, a przy pokładzinach całe gadanie zacznie się od nowa. Nic jej nie odpowiedział, lecz kiedy mijali Arika i ciotkę Elinor, zatrzymał się, żeby zamienić z olbrzymem kilka słów. Natychmiast jednak zauważono, że państwo młodzi zbierają się do odejścia i zanim minęli główny stół, Jenny była już szkarłatna na twarzy, słysząc sprośne rady i słowa zachęty, wykrzykiwane pod adresem Royce’a. Kiedy wstąpili na wiodące ku galerii schody, obejrzała się gorączkowo i ku swej głębokiej uldze zobaczyła, że u wejścia na nie stanął Arik z rękoma skrzyżowanymi na piersiach - widocznie na rozkaz swego pana miał bronić dostępu na górę ucztującym. Kiedy Royce otworzył drzwi do swojej sypialni, Jenny całkowicie opanowało przerażenie i poczucie bezsilności. Zastygła w milczeniu, patrząc, jak mąż zamyka za sobą drzwi, a przestraszony wzrok mgliście rejestrował wygląd ogromnej i niezwykle zbytkownej komnaty: wielkie łoże z baldachimem i pięknymi aksamitnymi zasłonami, para wielkich rzeźbionych foteli, ustawionych przed wielkim kominkiem. Pod ścianami trzy pokaźne, rzeźbione kufry - jeden na stroje, Jenny wiedziała o tym nawet bez zaglądania - a dwa pozostałe na monety i inne dobra, jeśli sądzić po masywnych zamkach. Po obu stronach łoża znajdowały się srebrne lichtarze z płonącymi świecami, druga podobna para stała po obu stronach kominka. Ze ścian zwieszały się ozdobne tkaniny, a wypolerowaną drewnianą podłogę pokrywał chodnik. Jednak najbardziej niezwykłe było w tym pokoju okno - wielkie, sięgające aż do podłogi, z oprawnymi w ołów szybkami - z którego widziało się dziedziniec i dzięki któremu w dzień w sypialni było z pewnością jasno i radośnie. Uchylone drzwi na lewo prowadziły do drugiej paradnej komnaty, drzwi na prawo najwyraźniej wiodły do sypialni zajmowanej przez Jenny. Skrupulatnie omijając wzrokiem łoże, Jenny wpatrywała się w dwoje pozostałych drzwi, a w chwili gdy Royce zrobił pierwszy ruch, podskoczyła ze strachu i rzuciła pierwsze pytanie, jakie przyszło jej na myśl: - D-dokąd prowadzą te drzwi? - Jedne do wygódki, drugie do schowka - odrzekł, a zauważając, że Jenny odwraca wzrok od łoża, zapytał spokojnym głosem, niemniej pobrzmiewającym nutą rozkazu: - Czy nie zechciałabyś mi wyjaśnić, dlaczego perspektywa sypiania ze mną wydaje ci się bardziej przerażająca teraz, gdy jesteśmy małżeństwem, niż wcześniej, kiedy miałaś tyle do stracenia? - Wtedy nie było innego wyjścia - rzuciła nerwowo, próbując się bronić i odwróciła się twarzą do niego. - Teraz też nie ma - zauważył rozsądnie. Jenny poczuła nagłą suchość w ustach. Oplotła się ramionami, jakby zrobiło jej się zimno, i rzuciła mu spłoszone, rozpaczliwe spojrzenie. - Nie rozumiem cię - próbowała wyjaśnić - nigdy nie wiem, czego się po tobie spodziewać. Czasami wydajesz mi się niemal dobry i całkiem rozsądny. Lecz kiedy już zacznę myśleć, że jesteś całkiem miły... to znaczy: normalny - poprawiła się pośpiesznie - zaraz popełniasz jakieś szaleństwo i rzucasz niedorzeczne oskarżenia. - Wyciągnęła przed siebie ręce, jakby prosząc go, by spróbował ją zrozumieć. - Nie mogę czuć się swobodnie przy mężczyźnie, który jest mi zupełnie obcy! A do tego przerażający i zupełnie nieprzewidywalny! Zrobił krok w jej stronę, potem następny, a Jenny z każdym kolejnym cofała się o krok, aż wreszcie uderzyła nogami o krawędź łoża. Nie mogąc posunąć się do przodu i twardo nie chcąc posunąć się dalej do tyłu, stała i milczała buntowniczo. - Nie waż się mnie dotknąć! Nie znoszę, kiedy mnie dotykasz! - uprzedziła go drżącym głosem. Zmarszczył ciemne brwi, wyciągnął rękę i patrząc Jenny prosto w oczy, wsunął palec w wycięcie jej sukni między piersi. Po ciele dziewczyny zaczęły przemykać małe płomyczki ognia, a oddech stał się przyśpieszony i płytki. Dłoń Royce’a wsunęła się teraz za dekolt stanika, zamykając się na pełnej piersi żony. - Teraz mi powiedz, że nie znosisz, gdy cię dotykam - rzucił te słowa jak ciche wyzwanie. Jenny czuła, że jej sutki nabrzmiewają, więc odwróciła głowę i wbiła uporczywy wzrok w płomień na palenisku, zalana wstydem, że nie potrafi panować nad własnym zdradzieckim ciałem. Cofnął rękę gwałtownie. - Zaczynam myśleć, że musi cię bawić, kiedy mnie wabisz, bo jesteś w tym lepsza niż jakakolwiek inna kobieta. - Pełen samoobrzydzenia i złości, przeczesał palcami włosy, a potem podszedł do dzbana z zaprawionym korzeniami winem i nalał sobie trochę do kielicha. Zwróciwszy się ku Jenny, obserwował ją w milczeniu przez chwilę. Potem odezwał się cicho, niemal przepraszająco, a zaskoczona dziewczyna uniosła ku niemu wzrok. - Winę za to, co stało się przed chwilą, ponoszę ja sam i nie ma w tym żadnego „wabienia” z twojej strony. Po prostu dałaś mi pretekst, bym zrobił coś, co pragnę uczynić, odkąd tylko ujrzałem cię w tej sukni. - Kiedy nie odpowiedziała, mierząc go ostrożnym i podejrzliwym spojrzeniem, dodał z westchnieniem irytacji: - Jennifer, ten związek został nam narzucony, ale stało się i teraz musimy znaleźć sposób, by żyć razem w jakiej takiej harmonii. Skrzywdziliśmy się nawzajem i nic tego już nie zmieni. Miałem nadzieję pogrzebać przeszłość, ale może lepiej będzie wszystko wyjaśnić, tak jak tego najwyraźniej chcesz. Dobrze więc - dodał, jakby w ostatecznej konkluzji - wyjaw mi jeden po drugim wszystkie swoje żale. Co chciałabyś wiedzieć? - Na początek dwie rzeczy - odparła cierpko Jenny. - Kiedy to wreszcie doszedłeś do wniosku, że stała mi się krzywda? I jak na miłość boską możesz twierdzić, że ja również cię skrzywdziłam? - Wolałbym nie odpowiadać na to drugie pytanie - odrzekł bezbarwnym tonem. - Zanim przyszedłem do ciebie dziś wieczorem, spędziłem w tym pokoju dwie godziny, próbując uporać się z tym wszystkim, co uczyniłaś, aż wreszcie zdecydowałem pozostawić to wszystko za sobą. - Bardzo to pięknie z twojej strony - rzuciła drwiąco Jenny. - Ale tak się składa, mój panie, że nie zrobiłam nic, dosłownie nic, co wymagałoby twojego wybaczenia, a moich wyjaśnień. Aczkolwiek - poprawiła się sztywno - z radością udzielę ci wszelkich wyjaśnień, jakich sobie życzysz, kiedy już odpowiesz na moje pytania. Czy to do przyjęcia? Usta drgnęły mu w powstrzymywanym z trudem uśmiechu, kiedy tak przyglądał się chmurnej piękności, której obawy całkiem już wyparł gniew. Przekonał się, że odczuwa nieznośny ból, kiedy Jenny się go boi. Z wysiłkiem opanował wesołość i przytaknął skinieniem głowy. - Jak najbardziej. Możesz zaczynać. Nie potrzeba jej było dalszej zachęty. Wpatrując się uważnie w twarz męża, by wykryć w niej choć najdrobniejszy ślad fałszu, rzuciła bez ogródek: - Zamierzałeś, czy też nie zamierzałeś pozwolić, by Arik zabił dziś tego chłopca w wiosce? - Nie - odparł zdecydowanie. - Nie zamierzałem. Strach i wrogość Jenny zaczęły stopniowo słabnąć. - No to dlaczego nic nie mówiłeś? - Nie musiałem. Arik nie zrobi nic bez mojego rozkazu. Zatrzymał się nie dlatego, że krzyknęłaś, tylko dlatego, że czekał na moją decyzję. - Nie... nie kłamiesz, prawda? - zapytała, wpatrując się w jego nieodgadnioną twarz. - A jak sądzisz? Jenny przygryzła wargę, rozumiejąc, że zachowała się niegrzecznie. - Proszę o wybaczenie. To było niepotrzebne grubiaństwo. Przyjmując jej przeprosiny skinieniem głowy, dorzucił uprzejmie: - Mów dalej. Jakie jest następne pytanie? Jenny zrobiła głęboki wdech, po czym wypuściła powoli powietrze, zdając sobie sprawę, że wkracza teraz na niepewny grunt. - Chciałabym wiedzieć, dlaczego czułeś się zobligowany, by upokorzyć mojego ojca i całą rodzinę, udowadniając, że potrafisz przechytrzyć straże w Merrick i wykraść mnie z mojej własnej sypialni? - Nie przejmując się nagłym gniewnym błyskiem w jego oczach, ciągnęła z uporem: - Udowodniłeś wszak już swoje zdolności i męstwo w takich sprawach. Jeśli chciałeś, żebyśmy żyli ze sobą w harmonii, dlaczego postanowiłeś udowodnić swą dzielność w tak małostkowy i ograniczony... - Jennifer - przerwał jej głosem ostrym jak brzytwa - dwa razy zrobiłaś ze mnie głupca i dwa razy sprawiłaś, że ja sam zrobiłem z siebie gamonia. To swoisty rekord - zaklaskał jej ironicznie. - A więc złóż ukłon i nie wracaj więcej do tej sprawy! Ośmielona znaczną ilością wina, a także sporym wrodzonym uporem, Jenny jeszcze raz popatrzyła uważnie w twarz męża. Pomimo sarkastycznego tonu w szarych oczach Royce’a zobaczyła dziwną szorstkość, która objawiła jej wyraźnie, że ów „spisek”, o którym mówił książę, nie tylko go rozgniewał, lecz także głęboko zranił i napełnił goryczą. Próbując przezwyciężyć dziwną, magnetyczną siłę, która z każdą minutą silniej ciągnęła ją ku niemu, oznajmiła lekkim tonem: - Z radością wykonam ów ukłon, ale najpierw chciałabym się dowiedzieć, czymże sobie zasłużyłam na oklaski. - Sama diablo dobrze wiesz, o czym mówię. - Nie jestem całkiem... pewna. Nie znoszę, kiedy przypisuje mi się nienależne zasługi - odrzekła, wznosząc kielich. - Jesteś niesamowita. Potrafisz kłamać i patrzeć mi prosto w oczy. Dobrze więc - powiedział głosem ociekającym ironią - rozegrajmy tę partię aż do jej niesmacznego końca. Najpierw więc ów mały figiel, który twoja siostra - choć przysiągłbym, że nie ma dość rozumu, żeby się samodzielnie ubrać - spłatała mi do spółki z tobą za pomocą puchowej poduszki... - Wiesz o tym? - zdumiała się, zachłystując się winem i próbując ukryć uśmiech. - Nie radzę ci się śmiać - ostrzegł. - Dlaczego nie? - odparła cierpko Jenny. - Żart dotyczył mnie tak samo jak ciebie, panie. - Jak przypuszczam, nic o tym nie wiedziałaś? - burknął, studiując rumieniec na jej policzkach, który mógł się wziąć z nadmiaru wina, ale też i ze świadomości kłamstwa. - Gdybym wiedziała - odparła poważnym tonem - czy sądzisz, że tak chętnie przehandlowałabym swoją cześć za pierze? - Sam nie wiem. A przehandlowałabyś? Jenny odstawiła kielich i odrzekła uczciwie: - Nie jestem pewna. Być może, gdybym chciała w ten sposób dopomóc jej w ucieczce... Ale dopiero kiedy wyczerpałabym wszelkie inne możliwości. Tak więc w tym wypadku nie mogę wziąć na siebie zasługi. A dwa inne oszustwa? Royce trzasnął kielichem o stół i ruszył w jej stronę. - Przypuszczam, że chodzi o moją ucieczkę z Williamem? - podpowiedziała niespokojnie, cofając się o krok przed złowieszczym wyrazem jego oczu. - Tutaj także nie mogę przypisać sobie żadnej zasługi. Stał wśród drzew, a ja zobaczyłam go właściwie dopiero wtedy, kiedy zbierałeś się z Arikiem do odejścia. - Zgadza się - odrzekł Royce lodowatym tonem - a choć wiesz o mojej uwadze z królową Szkocji, nie wiesz, że kiedy ty uciekałaś, ja mówiłem Graverleyowi, jak jakiś urzeczony głupiec, że pragnę się z tobą ożenić. I pewnie nie wiedziałaś również, że natychmiast po naszych zaślubinach w Merrick miałaś się udać do klasztoru? I w ten sposób gładko związałabyś mnie ze sobą na resztę życia, a zarazem pozbawiła możliwości spłodzenia dziedzica? Jeśli jeszcze raz mi skłamiesz... - Wyjął z dłoni Jenny kielich wina i przyciągnął ją ku sobie. - Co mu mówiłeś? - szepnęła. - Dość tych bzdur - uciął krótko, pochylając się i składając na jej ustach ostry, uciszający pocałunek. Ku jego zaskoczeniu, Jenny wcale się nie broniła. W rzeczy samej wydawało się, że w ogóle nie wie, co on z nią robi. Kiedy podniósł głowę, żona wpatrywała się w niego z takim wyrazem oczu, jakiego jeszcze u niej nie widział. - Co mówiłeś Graverleyowi? - powtórzyła ledwie dosłyszalnym szeptem. - Słyszałaś - odparł lakonicznie. Jenny czuła, że przez cale jej ciało zaczyna przesączać się zdradliwe ciepło, kiedy stała tak wpatrzona w hipnotyzujące szare oczy męża. - Dlaczego? - szepnęła. - Dlaczego powiedziałeś mu, że chcesz się ze mną ożenić? - Bo postradałem rozum - odparł chłodno. - Z mojego powodu? - szeptała w uniesieniu, tak zasłuchana w to, co podszeptywało jej serce, że mówiła zupełnie bez zastanowienia. - Z powodu twego rozkosznego ciała - rzucił brutalnie, ale gdzieś w głębi serca Jenny słyszała inne słowa, tak cudowne, że wprost bała sieje nawet powtórzyć w myślach. Ale one wyjaśniały wszystko. - Nic o tym nie wiedziałam - odrzekła po prostu. - Nie wyobrażałam sobie, że mógłbyś chcieć się ze mną ożenić. - Bo wtedy odesłałabyś przybranego brata do domu i została ze mną w Hardin? - rzucił szyderczo. Podjęła teraz największe ryzyko w całym swoim życiu, ponieważ zdecydowała się powiedzieć prawdę: - Gdybym... gdybym wiedziała, jak będę się czuła po naszym rozstaniu, to może bym i została. - Zobaczyła, że Royce zaciska szczęki, więc bez zastanowienia musnęła opuszkami palców jego policzek. - Proszę, nie patrz tak na mnie - szepnęła. - Ja nie kłamię. Próbując bez powodzenia zignorować ów czuły i niewinny gest, a także zdusić nagłe wspomnienie o tym, jak całowała jego blizny, rzucił twardo: - I pewnie nic też nie wiesz o spisku twego ojca? - Nie wybierałam się do żadnego klasztoru, miałam wyjechać z tobą nazajutrz - odrzekła z prostotą. - Nigdy w życiu nie zrobiłabym czegoś... czegoś tak podłego. Pełen złości z powodu tych niekończących się oszustw, Royce przyciągnął ją do siebie gwałtownie i pocałował, jednak Jenny, zamiast opierać się twardemu, karzącemu pocałunkowi, wspięła się na palce i z ufnością oplotła rękoma jego szyję. Rozchylone wargi przylgnęły do jego ust, całując go delikatnie i czule, a Royce ku swemu zdumieniu poczuł, że zaczyna łagodnieć. A nawet kiedy się zorientował, nie był w stanie nic na to poradzić. Dłonie, zamiast wpijać się twardo w ramiona dziewczyny, przesuwały się teraz po jej plecach w niespokojnej, kojącej pieszczocie, a potem prześliznęły się na kark i przycisnęły jej usta mocniej do jego zgłodniałych warg. A kiedy z wolna zaczęło narastać w nim pragnienie, wraz z nim pojawiło się też okropne przeczucie, że był w błędzie. Oderwawszy wargi od jej warg, przycisnął ją mocno do siebie i czekał, aż mu się wyrówna oddech. Kiedy wreszcie był pewien swego głosu, odsunął ją lekko i uniósł ku sobie jej twarz, bo chciał - musiał - patrzeć jej w oczy, kiedy będzie zadawał to pytanie. - Popatrz na mnie, Jennifer - powiedział łagodnie. Wzniesione nań oczy pełne były niewinności i dziwnie ufne. Stwierdził więc raczej niż zapytał: - Nic nie wiedziałaś o spisku swego ojca, prawda? - Nie było żadnego spisku - odparła z prostotą. Royce odrzucił głowę do tyłu i zamknął oczy, żeby odciąć się na chwilę od okropnej prawdy: zmusiwszy ją, żeby we własnym domu wysłuchiwała zjadliwych docinków jego ludzi, wyrwał ją z łóżka, przymusił do małżeństwa, wlókł przez całą Anglię, a potem, żeby wszystko pięknie zakończyć, zgodził się wszystko jej wybaczyć i nie wracać do grzechów przeszłości. Stanąwszy przed alternatywą: rozwiać iluzje dziewczyny w stosunku do własnego ojca czy pozwolić, żeby dalej uważała własnego męża za gruboskórnego szaleńca - Royce wybrał to pierwsze. Nie był nastroju, by silić się na rycerskość - a już na pewno nie kosztem swego małżeństwa. Gładząc ją po jedwabistych włosach, opuścił głowę i wpatrzony w te ufne niebieskie oczy zastanawiał się, dlaczego nieustannie traci rozsądek, gdy chodzi o Jenny. - Jennifer - powiedział cicho - nie jestem aż takim potworem, za jakiego masz wszelkie powody mnie uważać. Spisek istniał naprawdę. Czy wysłuchasz przynajmniej moich wyjaśnień? Skinęła głową, ale obdarzyła go uśmiechem, który niejednoznacznie dawał do zrozumienia, że uważa owe podejrzenia za przerost mężowskiej fantazji. - Kiedy jechałem do kasztelu Merrick, spodziewałem się, że albo twój ojciec, albo któryś z innych przywódców klanów będzie usiłował pogwałcić pakt, który na czas zaślubin gwarantował mi w Szkocji całkowite bezpieczeństwo. Rozesłałem więc ludzi po drogach wiodących do Merrick i kazałem nie przepuszczać podróżnych bez wypytania się, skąd i dokąd jadą. - I nie znaleźli nikogo, kto chciałby naruszyć pakt? - spytała ze spokojną pewnością. - Nie - przyznał Royce. - Zatrzymali natomiast małą grupę, złożoną z przeoryszy i dwunastu ludzi eskorty, którzy z podejrzanym pośpiechem podążali do Merrick. Wbrew temu, co miałabyś podstawy sądzić - dodał z wymuszonym uśmiechem - ja i moi ludzie zazwyczaj nie lubimy nękać osób duchownych. Z drugiej jednak strony żołnierze musieli wypełnić mój rozkaz i dowiedzieć się czegoś o tym towarzystwie - chwycili się więc pewnego fortelu, twierdząc, że przysłano ich do ochrony przeoryszy. Jenny ściągnęła chmurnie brwi, a Royce niemal pożałował, że postanowił wyjawić jej całą prawdę. - Mów dalej - ponagliła. - Przeoryszę i jej kompanię zatrzymały w drodze ulewne deszcze na północy - a to, przy okazji, był powód, dla którego twój ojciec i pobożny ojciec Benedykt wymyślili ową niedorzeczną historyjkę, jakoby nasz świątobliwy mąż zapadł na silną, acz przelotną chorobę, która nie pozwoli mu udzielić nam ślubu wieczorem. Wedle słów przeoryszy niejaka lady Jennifer Merrick zdecydowała się zamknąć w klasztorze, zmuszona do niechcianego małżeństwa. Oczywiście mąż, jak rozumiała przełożona, zdecydowanie sprzeciwiał się decyzji żony o poświęceniu życia Bogu, tak więc ksieni przybyła, aby ocalić lady Jennifer, pomagając jej ojcu potajemnie wydostać ją z Merrick i z bezbożnych szponów nowo poślubionego małżonka. Twemu ojcu udałaby się zemsta doskonała: ponieważ nasze małżeństwo zostało już skonsumowane, nie byłoby mowy o unieważnieniu. Podobnie jak o rozwodzie. Pozbawiony możliwości powtórnego ożenku, nie mógłbym mieć prawowitego potomka, tak więc mój majątek - Claymore i cała reszta - po mojej śmierci wróciłby do króla. - Nie... nie wierzę w to - oznajmiła stanowczo Jenny, a potem z uczciwością, która łamała mu serce, poprawiła się: - Ale wierzę, że ty w to wierzysz. Jednak prawda wygląda tak, że ojciec nigdy nie zamknąłby mnie na resztę życia w klasztorze, nie zapytawszy najpierw, czy się na to zgodzę. - Zrobiłby to, bo taki właśnie miał zamiar. Potrząsnęła głową i kręciła nią tak długo, iż Royce w końcu uświadomił sobie, że Jenny nie potrafi znieść prawdy. - Ojciec... mnie kocha. Nie zrobiłby tego. Nawet gdyby chciał się na tobie zemścić. Royce skrzywił się, bo próbując rozwiać jej złudzenia, poczuł się jak ów barbarzyńca, którym tak chętnie go nazywano. - Masz całkowitą rację. To... to musiało być jakieś nieporozumienie. - Tak, nieporozumienie - powtórzyła, kiwając głową. Uśmiechnęła się delikatnie i słodko, a Royce poczuł, że serce gwałtownie mu przyśpiesza, bo takiego uśmiechu jeszcze u niej nie widział. Pełen ufności, aprobaty i czegoś jeszcze, czego do końca nie potrafił rozpoznać. Odwróciwszy się, Jenny podeszła do okna i zapatrzyła się w gwiaździstą noc. Na blankach płonęły pochodnie, a na tle ich pomarańczowego światła rysowała się wyraźnie sylwetka patrolującego mury strażnika. Jednakże dziewczyna myślami była nie przy gwiazdach ani przy straży, i nawet nie przy swym ojcu - jej umysł całkowicie wypełniał ten smagły, ciemnowłosy mężczyzna, który stał z tyłu. Już wtedy chciał się z nią ożenić, a świadomość tego faktu napełniła ją uczuciem tak przejmującym i potężnym, że ledwie mogła je w sobie pomieścić. Było to uczucie tak wszechwładne, że wszystkie inne - jak patriotyzm czy zemsta - stały się przy nim nic nieznaczącymi błahostkami. Sięgnęła przed siebie ręką i nieświadomie zaczęła wodzić palcami po zimnym szkle, przypominając sobie wszystkie owe noce w Merrick, kiedy nie potrafiła wyrwać go z myśli, kiedy całe jej ciało - puste, trawione dziwną gorączką - wzywało do siebie jego ciało. Usłyszała, że Royce zbliża się ku niej i wiedziała, co zdarzy się teraz między nimi - była równie pewna, jak tego, że go kocha. Niech jej Bóg przebaczy, kocha wroga swego rodu. Wiedziała o tym już w Hardin, ale wówczas była silniejsza - a w dodatku się bała. Bała się, co się z nią stanie, jeśli pozwoli sobie kochać mężczyznę, który uznawał ją jedynie za przelotną rozrywkę. Niemniej, równie mocno wierzyła, że i on ją kocha. To wyjaśniało wszystko - gniew, śmiech, cierpliwość... i tę przemowę na dziedzińcu. Namacalnie odczuła jego obecność, zanim jeszcze powoli przygarnął ją do siebie. Ich spojrzenia spotkały się w szybie, a Jenny, wpatrzona w oczy Royce’a, poprosiła go o jedną obietnicę, która uwolniłaby ją od poczucia winy za to, że oddała mu swoje serce i życie. Miękkim, drżącym od nadmiaru uczuć głosem zapytała: - Czy obiecasz mi, że nigdy nie podniesiesz ręki na nikogo z mojej rodziny? - Tak - odpowiedział bolesnym szeptem. Ogarnęła ją zniewalająca fala czułości, zamknęła więc oczy i oparła się o niego z całkowitym oddaniem. Royce pochylił się i musnął wargami jej skroń, podczas gdy jego dłoń z wolna ruszyła w górę, ku piersiom żony. Usta znaczyły gorący ślad na policzku, a w tym czasie dłoń wślizgnęła się za wycięcie sukni, obejmując pełną pierś. Zalana morzem wrażeń, Jenny nie protestowała już, kiedy złożył usta na jej ustach, obracając ją ku sobie i zamykając w ramionach. Nie czuła ani wstydu, ani winy, kiedy suknie ześliznęły się po jej biodrach ani kiedy zaniósł ją do łoża, zamykając w lśniących jak brąz, muskularnych ramionach. Z cichym jękiem poddania zarzuciła mu rękę na szyję, wplatając palce w kędzierzawe włosy i przytrzymując mocno jego wargi na swoich. Ten niewinny zapał to było więcej, niż mogło znieść wygłodniałe ciało Royce’a. Wsunął ramię pod biodra Jenny i przyciągnął ją ku sobie. Kiedy oderwała usta od jego ust, niemalże jęknął z rozczarowania, sądząc, że ją przestraszył tak nieokiełznaną pasją - ale gdy otworzył oczy, przekonał się, że na jej twarzy nie ma ani strachu, ani obrzydzenia, a tylko zadziwienie. W piersi wezbrała mu gwałtowna fala czułości, leżał nieruchomo, kiedy żona ujęła w dłonie jego twarz, a potem pocałowała go z zapałem niemal równym jego własnemu. Wówczas zupełnie stracił głowę, przewrócił Jenny na plecy i nakrył ją całą własnym ciałem. Otoczyła go ramionami i uniosła biodra, z własnej woli stapiając się z nim, a potem krzyknęła „kocham cię”, wstrząsana kolejnymi falami ekstazy. Ciało Royce’a rozpaczliwie pragnęło ostatecznego wyzwolenia, nie mógł się już dłużej powstrzymywać; zadrżał gwałtownie raz, drugi i trzeci, kiedy przelewał w nią życie, przyciskając biodra do jej bioder, a usta do jej ust. Leżąc potem na plecach, i mając u boku przytuloną mocno żonę, czekał, aż uspokoi się szaleńczy łomot serca i gładził rękoma jej atłasową skórę, wciąż oszołomiony po przeżytej cudownej eksplozji. W ciągu wszystkich tych lat przypadkowych przygód i jałowych romansów nigdy nawet nie zbliżył się do tak oszałamiającej ekstazy, jakiej przed chwilą doświadczył. Spoczywająca obok Jenny uniosła głowę, więc zajrzał jej w oczy. Senne, niebieskie głębie pełne były tego samego zadziwienia i zmieszania, jakie sam odczuwał. - O czym myślisz? - zapytał, uśmiechając się do niej czule. W odpowiedzi również uśmiechnęła się lekko i położyła dłoń na jego mocarnej piersi. Przez głowę Jenny przemknęły bowiem tylko dwie myśli, a nie chcąc przyznać się, iż pragnie usłyszeć, że on ją kocha, przyznała się raczej do tej drugiej. - Myślałam - szepnęła żałośnie - że gdyby tak było... w Hardin... nie wiem, czy pojechałabym z Williamem. - Gdyby było tak jak teraz - odparł Royce z jeszcze szerszym uśmiechem - natychmiast zjawiłbym się po ciebie. Nieświadoma, że tak łatwo wzbudza w mężu pożądanie, Jenny przesunęła palcami po jego twardym brzuchu. - A dlaczego nie przyjechałeś? - W tym czasie zostałem uwięziony - odrzekł cierpko, a potem przytrzymał jej dłoń, żeby nie powędrowała niżej - za to, że nie chciałem cię wydać Graverleyowi - dodał, puszczając jej rękę, która natychmiast zsunęła się po wewnętrznej stronie uda. - Jenny - ostrzegł ją chrapliwym szeptem, ale już było za późno, bo znów zalała go fala pożądania. Powstrzymując śmiech na widok zaskoczonej miny żony, złapał ją za biodra i usadowił delikatnie, lecz mocno na sobie. - Nie musisz się śpieszyć, maleńka - powiedział aksamitnym głosem. - Jestem całkowicie do twojej dyspozycji. - Jednak wkrótce przestał się z nią drażnić, kiedy pochyliła się i złożyła na jego wargach słodki pocałunek. Rozdział dwudziesty pierwszy Po twarzy Jenny przemknął leniwy uśmiech, kiedy z sercem przepełnionym wspomnieniami z ostatniej nocy stała przy oknie, wyglądając przez nie na dziedziniec. Sądząc z położenia słońca, było późne przedpołudnie, a ona zbudziła się przed niecałą godziną - nigdy dotąd nie zdarzyło jej się spać tak długo. Tego ranka Royce kochał się z nią długo i niespiesznie, tym razem z cudowną, powściągliwą delikatnością, na wspomnienie której nawet teraz serce Jenny uderzało szybciej. Nie powiedział wprawdzie, że ją kocha - ale kochał ją - choć niewielkie miała doświadczenie w sprawach miłości, była tego całkowicie pewna. Bo czy inaczej złożyłby jej taką obietnicę? I czy tak bardzo troszczyłby się o nią, kiedy była z nim w łożu? Pogrążona w rozmyślaniach nie zauważyła nawet, że do komnaty weszła Agnes. Z uśmiechem w oczach Jenny odwróciła się ku służącej, która wyciągała ku niej kolejną pośpiesznie przerobioną suknię - tym razem z miękkiego, kremowego kaszmiru. Mimo surowej, odstręczającej miny kobiety, Jenny zdecydowana była przełamać mur niechęci, jaki oddzielał ją od służby. Przecież skoro zdołała obłaskawić samego Wilka, nie powinna mieć kłopotów z pozyskaniem przyjaźni jego ludzi. Zastanawiając się gorączkowo, o co mogłaby zagadnąć Agnes, przyjęła od niej suknię, a wtedy wzrok jej padł na wielki ceber w alkowie. Chwytając się tego w miarę bezpiecznego tematu, Jenny rzuciła: - Ten ceber mógłby bez trudu pomieścić czworo lub pięcioro ludzi. W domu kąpiemy się albo w jeziorze, albo musimy się zadowolić małym szaflikiem, w którym mamy wody zaledwie po pas. - To jest Anglia, milady - odrzekła Agnes, zabierając strój, który Jenny nosiła zeszłego wieczoru. Jennifer rzuciła jej zaskoczone spojrzenie, nie wiedząc, czy zostało to powiedziane z wyższością czy nie. - Czy wszystkie domy w Anglii mają takie ogromne cebry, prawdziwe kominki i... - zatoczyła wokół ręką w geście, który obejmował zbytkowną komnatę z aksamitnymi kotarami i grubymi chodnikami na podłodze - i takie rzeczy jak te...? - Nie, milady. Ale jesteśmy w Claymore, a sir Albert - który był zarządcą u starego i nowego pana - otrzymał polecenie, by utrzymywać zamek w takim stanie, jakby miał tu mieszkać sam król. Co tydzień poleruje się wszystkie srebra i nie może być kurzu ani na kobiercach, ani na podłogach. A kiedy coś się zniszczy, zostaje wyrzucone i na to miejsce kupuje się nowe rzeczy. - Dużo pracy trzeba, żeby utrzymać wszystko w tak doskonałym stanie - zauważyła Jenny. - Tak jest, ale nowy pan powiedział sir Albertowi, co ma robić, a zarządca, choć to dumny i twardy człowiek, zrobi to, co mu nakazano - bez względu na to, co czuje do człowieka, który mu wydał taki rozkaz. Ostatnia, zaskakująca uwaga tak była przepojona goryczą i urazą, że Jenny ledwie wierzyła własnym uszom. Ściągnęła brwi i odwróciwszy się twarzą do służącej, zapytała: - Agnes, co chciałaś przez to powiedzieć? Ta najwyraźniej zdała sobie sprawę, że powiedziała za dużo, bo zbladła i zesztywniała, wpatrując się w młodą księżnę oczyma szeroko otwartymi ze strachu. - Nic takiego, milady! Zupełnie nic! Jesteśmy wszyscy dumni, że nasz nowy pan jest wreszcie w domu, a jeśli zjawią się tu wszyscy jego wrogowie, będziemy dumni, że możemy poświęcić swoje zbiory, naszych mężczyzn i dzieci w jego bitwach. Dumni! - powtórzyła cichym, zrozpaczonym głosem, który jednak wciąż jeszcze zawierał w sobie nutkę gniewnej urazy. - Jesteśmy dobrym, lojalnym ludem i nie żywimy do księcia urazy za to, co zrobił. I mamy nadzieję, że on też nie żywi do nas żadnej urazy. - Agnes - odezwała się łagodnie Jenny - mnie nie musisz się bać. Nie zdradzę twojego zaufania. Co miałaś na myśli mówiąc: „za to, co zrobił”? Ale nieszczęsna kobieta tak się przeraziła, że kiedy Royce otworzył drzwi i wsunął głowę do komnaty, żeby przypomnieć Jenny, iż ma przyjść do niego na dół na południowy posiłek, wypuściła z ręki trzymaną suknię. Porwawszy ją z podłogi, Agnes uciekła z izby. Lecz kiedy otwierała szerzej ciężkie dębowe drzwi, obejrzała się jeszcze na księcia i tym razem Jenny dostrzegła wyraźnie, że służąca znów się przeżegnała. Zapomniawszy o trzymanej w ręku kaszmirowej sukni, Jenny utkwiła wzrok w zamykanych drzwiach, ściągnąwszy w zamyśleniu i trosce brwi. W sali biesiadnej niewiele pozostało śladów po wczorajszym weselu: ustawione na kozłach stoły sprzątnięto już i wyniesiono. Prawdę mówiąc, jedynym przypomnieniem wczorajszej hulanki był z tuzin rycerzy, nadal drzemiących po ławach i napełniających salę wznoszącym się i opadającym chrapaniem. Jennifer zauważyła ze współczuciem, iż mimo pozorów rześkiej energii służba porusza się ociężale i niejeden nie okazał się dość zwinny, by umknąć przed kopniakiem poirytowanego rycerza na ławie, któremu przeszkodzono w drzemce. Na widok zbliżającej się żony Royce podniósł wzrok i zerwał się z miejsca z kocią gracją, którą zawsze tak u niego podziwiała. - Dzień dobry - rzucił cichym, intymnym tonem. - Ufam, że dobrze spałaś? - Bardzo dobrze - odrzekła pełnym zażenowania szeptem, niemniej kiedy siadała obok niego, oczy jej błyszczały radością. - Dzień dobry, moja droga! - zaćwierkała radośnie lady Elinor, podnosząc wzrok znad tacy z zimną dziczyzną, z której odkrawała sobie właśnie cieniutki płatek mięsa. - Wygląda na to, że dziś rano jesteś w dobrym nastroju. - Dzień dobry, ciociu - odpowiedziała Jennifer, posyłając staruszce uspokajające spojrzenie. Potem przeniosła zdziwione spojrzenie na milczących mężczyzn, którzy wraz z nimi zasiadali przy stole: sir Stefana, sir Godfreya, sir Lionela, sir Eustace’a, Arika i brata Gregoriusa. Świadoma ich niezwyczajnego milczenia i spuszczonego wzroku, rzuciła z pełnym wahania uśmiechem: - Dzień dobry wszystkim. Podniosło się na nią pięć męskich twarzy - wyczerpanych i bladych, z minami wyrażającymi całą gamę odczuć: od otępiałego bólu po ledwie przezwyciężone zamroczenie. - Dzień dobry, milady - odparli uprzejmym echem, ale trzech skrzywiło się przy tym, a dwóch osłoniło oczy przed światłem. Tylko Arik prezentował się dziś normalnie, to znaczy jego twarz nie wyrażała jak zwykle niczego, nic też do nikogo nie mówił. Nie zwracając na niego uwagi, Jenny spojrzała teraz na zakonnika, który wyglądał nie lepiej od pozostałych, po czym przeniosła pytający wzrok na męża. - Co się im wszystkim stało? - zapytała. Royce poczęstował się białym chlebem i zimnym mięsem z ustawionych przed nim półmisków, a pozostali z niejakim ociąganiem poszli w jego ślady. - Płacą cenę całonocnej orgii, pijaństwa i dzie... ee, pijaństwa - poprawił się, błyskając zębami w złośliwym uśmiechu. Zaskoczona Jenny zerknęła na dominikanina, który właśnie podniósł do warg kufel piwa. - Wy także, bracie Gregoriusie? - rzuciła, a nieszczęśnik aż się zakrztusił. - Winien jestem tylko pierwszego, pani - wykrztusił ze wstydem - ale drugiego jestem całkowicie niewinny. Jenny, której umknęło przerwane przez Royce’a słowo, obrzuciła zakonnika zdumionym spojrzeniem, ale w tej chwili włączyła się już ciotka Elinor: - Przewidywałam tego rodzaju słabość, moja droga, więc raniutko zeszłam do kuchni, żeby przygotować coś na pokrzepienie, ale przekonałam się tylko, że nie ma tam ani szczypty szafranu! Wzmianka o kuchni natychmiast przyciągnęła uwagę księcia, który chyba po raz pierwszy zaczął się przyglądać starej damie z prawdziwym zainteresowaniem. - Czy odkryłaś, milady, jakieś inne braki w moich kuchniach, czy brakuje tam czegoś, dzięki czemu to wszystko - wskazał ręką pozbawione smaku maczanki, jakie przyrządzono z resztek wczorajszej uczty - będzie milsze dla podniebienia? - Ależ oczywiście, wasza książęca mość - odparła natychmiast. - Przeżyłam prawdziwy szok, gdy przekonałam się, że kuchnie są tak słabo zaopatrzone! Znalazłam rozmaryn i tymianek, ale ani śladu rodzynek, korzenia imbiru, kory cynamonu, oregano czy goździków. Nigdzie nie znalazłam też żadnych orzechów, poza jednym, starym i pomarszczonym włoskim! A przecież orzechy tak cudownie uzupełniają smak delikatnych sosów i pysznych deserów... Na wzmiankę o delikatnych sosach i pysznych deserach lady Elinor nieoczekiwanie znalazła się w samym centrum niepodzielnej męskiej uwagi. Tylko Arik pozostał niewzruszony, ostentacyjnie przedkładając zimne gęsie udko, które ogryzał, nad smakowite sosy i desery. - Proszę mówić dalej - zapraszał Royce, utkwiwszy w staruszce wzrok pełen nagłej fascynacji. - A co takiego można by przygotować, zakładając oczywiście, że mielibyśmy pod ręką wszystkie potrzebne ingrediencje? - No cóż, muszę pomyśleć - odrzekła, marszcząc lekko czoło. - Minęły już dziesiątki lat, odkąd zarządzałam kuchniami w moim ślicznym zamku, ale, o, tak, przyrządzano tam mięsne paszteciki zapiekane w cieście tak delikatnym i kruchym, że rozpływało się w ustach, albo... Weźmy na przykład tę kurę, którą spożywasz, panie - powiedziała do sir Godfreya, wyraźnie ożywiając się w nowej roli mistrzyni kulinarnej. - Zamiast upiec ją na rożnie i podawać wyschniętą jak szczapa i twardą jak podeszwa, tak jak teraz, można dusić ją powolutku w równych częściach bulionu i wina, z goździkami, gałką muszkatołową, koprem włoskim i pieprzem, a potem ułożyć w misie na chlebie, żeby nasiąkł smacznym sosikiem. A ileż można dokonać z owocami: jabłkami, gruszkami, pigwą, tylko że potrzebowałabym do tego jeszcze miodu, migdałów i daktyli do glazur, ach, no i oczywiście cynamonu, lecz jak już wspomniałam, w waszych kuchniach niewiele da się znaleźć. Royce wpatrywał się w starą damę z uwagą, całkiem zapomniawszy o swej zimnej gęsi. - A czy zdołasz, pani, znaleźć to wszystko, czego potrzeba, w okolicach Claymore lub na tutejszym targu? - Większość tak, jak sądzę - odrzekła natychmiast ciotka Elinor. - W takim razie - oznajmił książę takim tonem, jakby ogłaszał królewski edykt - oddaję kuchnie w twoje ręce i z góry cieszymy się na przyszłe wspaniałe dania. - Rzuciwszy okiem na sir Alberta Prishama, który zbliżał się do ich stołu, wstał i powiadomił go: - Oddałem właśnie kuchnie pod władzę lady Elinor. Chudy zarządca zachował starannie neutralny wyraz twarzy, skłonił się uprzejmie, ale dłoń, w której trzymał białą laskę, zacisnęła się w pięść, kiedy odpowiadał: - Jak już mówiłem, jedzenie nie ma dla mnie większego znaczenia. - No cóż, a powinno być ogromnie ważne, sir Albercie - oświadczyła autorytatywnie ciotka Elinor - bo przez całe życie jesz, panie, nie to, co potrzeba. Każdy, kto cierpi na podagrę, nie powinien spożywać ani rzepy, ani twardych serów, ani też innego tłustego jadła. Mężczyzna zacisnął szczęki. - Nie mam podagry, pani. - Ale będziesz miał! - wywróżyła mu wesoło lady Elinor, po czym i ona podniosła się od stołu, ogarnięta niecierpliwością, by jak najszybciej zabrać się do plądrowania okolicznych ogrodów i lasów w poszukiwaniu potrzebnych ingrediencji. Nie zwracając na nią uwagi, sir Albert zwrócił się do swego pana: - Jeśli wasza książęca mość jest gotowy, aby zacząć obchód posiadłości, możemy ruszać od razu. - A kiedy Royce przytaknął skinieniem głowy, Prisham dodał zimnym tonem: - Ufam, iż nie znajdziesz, panie, innych, poza kuchnią, niedociągnięć w moim gospodarstwie. Książę obrzucił go dziwnym, ostrym spojrzeniem, potem uśmiechnął się do Jennifer i wycisnął na jej policzku głośny całus, szepcząc do ucha: - Proponuję, żebyś ucięła sobie długą drzemkę, bo dziś w nocy znów nie zamierzam dać ci zasnąć. Jenny poczuła na twarzy ciepły rumieniec, w tej chwili zaś Arik podniósł się z miejsca z wyraźnym zamiarem towarzyszenia swemu panu w czasie inspekcji. - Dotrzymaj towarzystwa lady Elinor podczas jej wypraw - polecił mu Royce, po czym dziwnym, znaczącym głosem dodał - i miej baczenie, by nie stało się nic nieprzystojnego. Twarz sługi zastygła w bezruchu, kiedy usłyszał tak wyraźny rozkaz towarzyszenia elokwentnej damie. Oddalił się zaraz wielkimi krokami, objawiając w widoczny sposób poczucie urazy i nadwerężonej godności, a u jego boku truchtała podniecona lady Elinor. - Będziemy cudnie się bawić, drogi chłopcze - przemawiała doń z entuzjazmem - choć nasza wyprawa zajmie pewnie nie jeden, a kilka dni, gdyż oprócz kuchennych przypraw dotkliwie brakuje nam składników do moich lekarstw i likworów. Będę potrzebowała goździków na obolałe ścięgna, no i oczywiście cynamonu! Cynamon zapobiega kolkom, jak również reguluje czynności jelit. No i jeszcze gałka muszkatołowa, która jest bardzo pomocna przy przeziębieniu i na złe humory. A twoją dietą zajmę się w szczególności, bo sam wiesz, żeś w nie najlepszym zdrowiu. Masz skłonności do melancholii, od razu to zauważyłam... Sir Eustace z szelmowskim uśmiechem obejrzał się na pozostałych rycerzy. - Lionelu - zawołał dostatecznie głośno, by słyszał go oddalający się olbrzym - czy nie powiedziałbyś, że nasz Arik wygląda dziś szczególnie melancholijnie? A może użyłbyś raczej określenia „zły”? Sir Lionel przestał na chwilę żuć i spojrzał na sztywne, rozłożyste plecy olbrzyma, a po chwili należytego zastanowienia odpowiedział z błyskiem wesołości w oczach: - Arik jest strapiony. Sir Godfrey odchylił się do tyłu, by także rzucić okiem w stronę niezwykłej pary. - Dotknięty do żywego - oznajmił z przekonaniem. - Tknięty kolką - dodał z szelmowskim uśmiechem Stefan Westmoreland. W poczuciu wesołego koleżeństwa rycerze zwrócili oczy na Jennifer, zapraszając, by przyłączyła się do zabawy, jednak oszczędzono jej przykrej konieczności odmowy, bo w tej samej chwili Arik odwrócił się i posłał swym towarzyszom spojrzenie, od którego głazy powinny obrócić się w proch z przerażenia, a które przyprawiłoby o utratę zmysłów większość ludzi. Niestety, na zebranych wywarło wręcz odwrotny skutek, gdyż najpierw sami odpowiedzieli mu spojrzeniami, a następnie ryknęli gromkim śmiechem, który wzniósł się aż pod belki sufitu i pognał za wychodzącą parą aż na podwórzec. Tylko młody Gawin, który przybył właśnie w chwili, kiedy Arik oddalił się z lady Elinor, wziął w obronę olbrzyma. Gromiąc pozostałych gniewnym spojrzeniem, usiadł za stołem i burknął: - To nie jest robota dla rycerza, asystowanie staruszce, która zbiera orzechy i zioła. To robota dla panny służebnej, a nie dla wojaka. Lionel zdzielił go dobrodusznie kułakiem. - Właśnie dlatego, że tak myślisz, już na wieki pozostaniesz w niełasce u lady Annę, mój chłopcze. Gdybyś zaczął asystować jej, kiedy zbiera zioła i kwiatki, na pewno dalej byś zaszedł, niż gdy stroszysz piórka i próbujesz zaimponować jej swoją męską, marsową miną, tak jak wczoraj wieczorem. - Zwracając się do Jennifer, Lionel wyjaśnił: - Ten młokos woli się jeżyć niż prawić gładkie słówka. Uważa, że tak jest bardziej po męsku. A kiedy on się marszczy, Roderick wdzięcznie nadskakuje lady Annę i w ten sposób zdobywa serce nadobnej panny. Czy nie zechciałabyś, pani, uświadomić mu, jak to widzą damy? Jenny, którą ujęło młodzieńcze zażenowanie giermka, odrzekła jednak: - Nie mogę mówić w imieniu lady Annę, ale osobiście nie widzę w osobie sir Rodericka nic, co mogłoby zawrócić w głowie damie. Chłopak posłał jej pełne wdzięczności spojrzenie, a potem z widoczną satysfakcją popatrzył na pozostałych, by wreszcie zatopić zęby w swym cokolwiek mdłym jadle. Na resztę przedpołudnia i jeszcze dłużej Jenny zamknęła się ze szwaczkami, które sir Albert wybrał spośród wieśniaczek, aby pomogły jej przy przygotowywaniu strojów. Nasz zarządca jest niewątpliwie sprawny i skuteczny w działaniu, pomyślała, zanurzając ręce w zawartości przyniesionych kufrów. Skuteczny i zimny. Za nic nie mogła go polubić, choć sama nie bardzo wiedziała dlaczego. Opierając się na tym, co usłyszała rano od Agnes, stwierdziła, że cała służba darzy chudego człowieczka wielkim poważaniem. Z drobną domieszką strachu. Zirytowana własnymi dziwnie emocjonalnymi reakcjami na wszystkich mieszkańców zamku oraz pełnym niepokoju, długim milczeniem przebywających z nią w komnacie kobiet, przeglądała ogromne bogactwo zgromadzonych przed nią tkanin, rozpostartych i udrapowanych na krzesłach. Leżały tam jak kolorowe klejnoty - rubinowe jedwabie przetykane złotem, złote i srebrne brokaty, ametystowe aksamity, szafirowa tafta tak migotliwa, jakby ktoś przyprószył ją brylantami, i bogate, połyskliwe atłasy w każdym możliwym odcieniu - od perłowego przez szmaragdowy do onyksowego. Znalazły się też miękkie angielskie wełny w każdym możliwym kolorze - od jaskrawych żółci i szkarłatów po stonowane kremowe, brunatne i czarne. Były tam również bawełniane płótna z Italii, w pionowe i poziome pasy, bogato haftowany len na suknie i męskie koszule, a także najcieńsze, niemalże przejrzyste batysty na bieliznę i koszule pod suknie, połyskliwe tiule na welony i miękkie skórki na rękawiczki oraz pantofle. Nawet jeśli miałby z tego powstać komplet garderoby dla Royce’a, dla niej i dla ciotki Elinor, Jenny i tak nie mogła sobie wyobrazić, w jaki sposób mogłaby zużytkować tę wielką obfitość materiałów. Przerażona ogromem czekającego ją zadania oraz własnym brakiem wyobraźni i obycia w sprawach strojów, z niejakim oszołomieniem zwróciła się w stronę dwóch ogromnych kufrów, które zawierały najróżniejsze futra. - Myślę - odezwała się na głos do Agnes, biorąc w ramiona przebogate ciemne sobole - że tego można by użyć do oblamowania peleryny dla księcia, tej z ciemnoniebieskiego aksamitu. - Do kremowego atłasu - wyrwało się niemal rozpaczliwie służącej, lecz natychmiast powróciła do swej zwykłej ponurej obojętności. Jenny odwróciła się ku niej pełna zaskoczenia i ulgi, że kobieta - która, jak się właśnie dowiedziała, była szwaczką u poprzedniej pani tego zamku - wreszcie odezwała się sama z siebie. Próbując ukryć swój brak entuzjazmu dla tego pomysłu, Jenny spytała ostrożnie: - Kremowy atłas? Naprawdę? Myślisz, że książę chciałby to nosić? - Dla ciebie, pani - odrzekła Agnes zduszonym głosem, jakby zmuszała ją do mówienia jakaś wewnętrzna siła, sprzeciwiająca się takiemu marnotrawieniu soboli - nie dla niego. - Ach tak - odrzekła zaskoczona Jenny, której spodobało się proponowane zestawienie. Wskazała ręką na białe futro. - A to? - Gronostaje do przyozdobienia szafirowego brokatu. - A dla księcia? - ciągnęła uparcie Jenny, coraz bardziej zadowolona. - Ten ciemnoniebieski aksamit, ten czarny i ten ciemnobrązowy. - Niewiele znam się na strojach - przyznała Jenny, uśmiechając się z zadowoleniem na proponowane zestawy. - Kiedy byłam młodsza, suknie wcale mnie nie interesowały, a potem - przez ostatnie kilka lat - mieszkałam w klasztorze, więc jedyne ubiory, jakie widywałam, były to habity. Ale już zdążyłam się przekonać, że masz świetne oko i chętnie przyjmę twoje rady. Odwróciwszy się, przyłapała Agnes z zaskoczoną miną i czymś, co mogło uchodzić za cień uśmiechu, choć Jenny podejrzewała, że mogła go raczej wywołać wiadomość o jej pobycie w klasztorze niż pochwała dobrego gustu służącej. Pozostałe dwie szwaczki, młode i niezbyt ładne niewiasty, również trochę jakby odtajały. Być może teraz nieco mniej uważały ją za wroga, skoro przez ostatnie lata żyła spokojnie jako nabożna mniszka. Agnes postąpiła do przodu i zaczęła zbierać materiały, które znalazły już swoje przyszłe przeznaczenie. - Czy potrafisz skroić suknię i opończę? - zapytała Jenny, schylając się, by zgarnąć kremowy brokat. - Ja sama nie mam zbyt wielkiego o tym pojęcia, choć oczywiście mogę pomóc. Myślę, że z nożycami poradzę sobie lepiej niż z igłą. Którejś z kobiet wyrwał się stłumiony odgłos, jakby cichutki chichot, a Jenny, odwróciwszy się, ujrzała, że jedna z młodych szwaczek, dziewczyna o imieniu Gertruda, oblała się podejrzanym rumieńcem. - Śmiałaś się? - zapytała Jenny w nadziei, że bez względu na powody tej wesołości tak było w istocie, bo od dłuższego czasu męczył ją brak beztroskiego kobiecego towarzystwa. Pąs Gertrudy tylko się pogłębił. - Śmiałaś się, prawda? Czy to z powodu tego, co powiedziałam o nożycach? Wargi Gertrudy drżały, a oczy niemalże wychodziły z orbit, kiedy ze wszystkich sił starała się powstrzymać nerwowy chichot. Nie zdając sobie sprawy, że poraziła wzrokiem nieszczęsną wieśniaczkę, Jenny próbowała sobie uświadomić, co też mogło rozbawić szwaczki w jej uwadze o talencie do nożyc. Nagle uderzyła ją pewna myśl. - Słyszałyście o tym, prawda? O tym, co zrobiłam z rzeczami waszego pana? Jeśli to w ogóle możliwe, oczy biedaczki otworzyły się jeszcze szerzej; spojrzała na swoją współtowarzyszkę, opanowując kolejny wybuch śmiechu, po czym powróciła wzrokiem do Jennifer. - A więc to prawda, milady? Nagle samej Jenny tamten rozpaczliwy postępek też wydał się dość śmieszny. Wesoło przytaknęła głową. - To było okropne z mojej strony, gorsze nawet niż pozaszywanie rękawów u koszul... - To także zrobiłyście? I zanim Jenny zdążyła odpowiedzieć, obie szwaczki wybuchnęły gromkim, serdecznym śmiechem, trącając się wzajemnie w bok i kiwając głowami z pełną aprobatą. Nawet usta Agnes zadrżały z wesołości. Kiedy dwie młodsze kobiety wyszły, Jenny zabrała Agnes do komnaty Royce’a, żeby dać jej ubrania męża do zdjęcia miary. W dysponowaniu jego koszulami, kubrakami i płaszczami było coś dziwnie intymnego i zarazem dziwnie bolesnego. Ma niesłychanie szerokie ramiona, myślała z nutką dumy, wręczając służącej wełnianą tunikę. I zdumiewająco mało ubrań, zauważyła, jak na człowieka o takim bogactwie. Wszystko, co miał, było w najlepszym gatunku, ale mocno znoszone - nieme świadectwo tego, że ów mężczyzna miał na głowie sprawy o wiele ważniejsze od strojów. Wiele koszul wystrzępiło się nieco przy mankietach, a przy dwóch brakowało guzików. Na gwałt potrzebował żony, żeby zadbała o takie sprawy, pomyślała z leciutkim uśmiechem Jenny. Nic dziwnego, że sprawiła mu tak niekłamaną przyjemność, kiedy zaproponowała, że ponaprawia mu garderobę. Na wspomnienie szkód, jakie wyrządziła w niezbyt obfitym przyodziewku Royce’a, przeszyło ją nagłe poczucie winy. W przeciwieństwie do służących nie uznawała tego czynu za zabawny, a fakt, że one tak się z jej postępku zaśmiewały, zdziwił ją i zmartwił. Było to dość szczególne, lecz z drugiej strony w Claymore mnóstwo rzeczy wydawało jej się dziwne. Teraz, kiedy tama milczenia została przerwana, Agnes najwyraźniej się rozgadała i chętnie objaśniała szczegóły czekających je zadań, kiedy zaś wychodziła, posłała swej pani nieśmiały uśmiech, ale i to było dla Jenny źródłem zakłopotania równie wielkiego jak przyjemności. Po wyjściu pokojowej stała przez chwilę w bezruchu w sypialni Royce’a, marszcząc w zamyśleniu czoło. Ponieważ nie udało jej się samodzielnie uzyskać żadnych odpowiedzi na dręczące ją pytania, zarzuciła sobie na ramiona lekką pelerynę i wyszła na zewnątrz, żeby poszukać jedynej osoby, z którą wedle swego odczucia mogła swobodnie porozmawiać. Na dziedzińcu ujrzała sir Eustace’a, sir Godfreya i sir Lionela, którzy siedzieli na kamiennej ławie z twarzami pokrytymi delikatną warstewką potu, trzymając w dłoniach zwisające bezwładnie miecze - najwyraźniej próbowali odzyskać siły po całonocnej hulance i popołudniowych ćwiczeniach z bronią. - Widzieliście brata Gregoriusa? - zapytała Jenny. Sir Eustace’owi wydawało się, że widział zakonnika rozmawiającego z woźnicą, więc Jenny ruszyła we wskazanym kierunku, nie do końca pewna, który z kamiennych budynków, przytulonych do wewnętrznej strony zamkowych murów, mógł kryć w sobie wozy. Kuchnię rozpoznała bez trudu po wielkim, potężnym kominie - stała najbliżej samego zamku. Obok niej znajdowały się magazyny, browar, a za nim śliczna kaplica. Po drugiej stronie dziedzińca była kuźnia, gdzie właśnie podkuwano konia i gdzie siedział teraz Gawin, pracowicie polerując tarczę swego pana, a ignorując stosy innej broni i zbroi, oczekujące cierpliwie, aż naprawią je czyjeś mniej godne dłonie. Obok znajdowała się wozownia, a jeszcze głębiej stajnie, chlewy i wielki gołębnik, najwyraźniej bez ptaków. - Szukasz kogoś, wasza książęca mość? - Jenny odwróciła się zaskoczona na dźwięk głosu braciszka. - Owszem, właśnie ciebie, bracie Gregoriusie - odrzekła, śmiejąc się z własnej nadwrażliwości. - Chciałam cię zapytać o... o kilka spraw - obrzuciła ostrożnym spojrzeniem setkę wykonujących swe zadania ludzi. - Ale nie tutaj. - Może więc mała przechadzka poza bramę? - zaproponował zakonnik, pojmując w lot, że dziewczyna pragnie porozmawiać z dala od wścibskich oczu i uszu. Jednak kiedy zbliżyli się do pełniących straż przy bramie wartowników, Jenny przeżyła moment zdumienia. - Przykro mi, pani - oznajmił wartownik uprzejmie, lecz stanowczo - ale otrzymałem rozkaz, aby cię nie wypuszczać inaczej jak tylko w towarzystwie pana. Jenny aż zamrugała z niedowierzania. - Co takiego? - Nie wolno ci, milady, opuszczać... - Słyszałam dobrze - przerwała mu Jenny, starając się panować nad nagłym wybuchem gniewu. - Chcecie mi powiedzieć, że... że jestem tu więźniem? Strażnikowi, zaprawionemu w bojach żołnierzowi z ogromnym doświadczeniem wojennym, brakło niestety doświadczenia w kontaktach ze szlachetnie urodzonymi damami, posłał więc pełne niepokoju spojrzenie ku dowódcy straży, który wystąpił naprzód, ukłonił się oficjalnie i rzekł: - Chodzi o twoje bezpieczeństwo, pani. Sądząc, iż mężczyzna ma na myśli, że po wczorajszym zajściu coś może grozić jej w wiosce, Jenny wykonała bliżej nieokreślony ruch ręką. - Och, ale nie mam zamiaru odchodzić dalej niż do tamtych drzew... - Przykro mi. Książę wydał nam bardzo wyraźny rozkaz. - Rozumiem - odrzekła Jenny, która jednak zupełnie nic nie rozumiała, a co więcej nie podobało jej się poczucie, że znów jest traktowana jak więzień. - Powiedzcie mi coś - dodała cichym, złowieszczym głosem. - Czy ten... zakaz... obowiązuje wszystkich, czy tylko mnie? Strażnik uciekł spojrzeniem w stronę horyzontu. - Tylko ciebie, pani. I twoją ciotkę. Upokorzona i wściekła, Jenny odwróciła się, a wtedy przyszło jej do głowy, że Royce bez wątpienia posłał Arika z ciotką Elinor nie tyle jako eskortę, co raczej straż. - Znam inne miejsce - odezwał się łagodnie brat Gregorius, biorąc ją pod ramię i prowadząc z powrotem przez obszerny dziedziniec. - Nie mogę w to uwierzyć! - szepnęła ze złością Jenny. - Jestem tu więźniem! Zakonnik ogarnął szerokim gestem wszystko, co znajdowało się na ogromnym dziedzińcu. - Ale cóż to za wspaniałe więzienie - zauważył z uśmiechem. - Piękniejsze od wszystkich zamków, jakie widziałem. - Więzienie - odparła chmurnie Jenny - to więzienie! - Możliwe - zgodził się braciszek, nie kontynuując dyskusji nad tym istotnym argumentem - że twój mąż ma ważne przyczyny, inne niż te, które mu przypisujesz, aby trzymać cię, pani, tam, gdzie może nad tobą roztoczyć całkowitą opiekę. - Nie zorientowawszy się, dokąd ją zabiera, doszła za nim aż do kaplicy. Otworzył drzwi i odsunął się, żeby przepuścić Jenny. - Jakie powody? - zapytała, gdy tylko znaleźli się w chłodnym, mrocznym wnętrzu. Dominikanin wskazał jej dębowy, polerowany fotel, a Jenny usiadła. - Rzecz jasna, nie mam pojęcia - odrzekł. - Ale jego książęca mość zdaje mi się należeć do tych, którzy zawsze działają z istotnego powodu. Zaskoczona dziewczyna przyjrzała mu się bystro. - Lubisz go, prawda, bracie? - Tak, ale znacznie ważniejsze jest, czy ty go lubisz, pani? Jenny uniosła w górę ręce. - Jeszcze przed kilkoma minutami, zanim odkryłam, że nie wolno mi opuszczać zamkowego dziedzińca, odpowiedziałabym „tak”. Zakonnik ukrył złożone ręce w szerokich, białych rękawach habitu. - A teraz, milady - zapytał, unosząc do góry jasne brwi - kiedy to odkryłaś, czy nadal go lubisz? Jennifer rzuciła mu żałosny uśmiech i bezradnie przytaknęła. - Powiedziałbym, że to tłumaczy wszystko - zażartował, opadając na stojące obok fotela krzesło. - No to o czym chciałaś ze mną porozmawiać w tak wielkiej tajemnicy? Jenny przygryzła wargi, zastanawiając się, jak wyjaśnić, o co jej chodzi. - Bracie Gregoriusie, czy zauważyłeś coś... no... dziwnego w postawie tutejszych ludzi? Nie wobec mnie, a wobec mojego męża? - Dziwnego? A pod jakim względem? Jenny opowiedziała mu, że pokojówki robią znak krzyża, kiedy tylko znajdą się w pobliżu księcia, wspomniała także, że wydało jej się dziwne, iż nikt z poddanych nie wiwatował na widok powracającego pana zamku. Na koniec zaś dodała, jak służebne ubawiło jej nieumyślne potwierdzenie plotek o zniszczeniu przyodziewku Royce’a i koców jego żołnierzy. Zamiast oburzyć się na niszczycielskie zapędy Jenny, brat Gregorius przyglądał jej się przez chwilę z czymś bardzo zbliżonym do rozbawionego podziwu. - Czy naprawdę... pocięłyście im koce? Skinęła niepewnie głową. - Jesteś kobietą o zadziwiającej odwadze, milady, a czuję, że będziesz jej sporo potrzebować, mając takiego męża. - To wcale nie było odważne - przyznała z cierpkim uśmiechem. - Nie miałam pojęcia, że na własne oczy zobaczę, jak zareaguje, ponieważ Brenna i ja planowałyśmy ucieczkę już następnego ranka. - Tak czy owak, nie powinnyście były niszczyć koców, które były im potrzebne dla ochrony przed zimnem, ale pewien jestem, że teraz sama zdajesz sobie z tego sprawę - powiedział zakonnik. - Czy chcesz, abym spróbował ci wyjaśnić, dlaczego wieśniacy tak „dziwnie” reagują na swego nowego pana? - Tak, proszę. A może ja to sobie tylko wyobrażam? Młody dominikanin poderwał się gwałtownie i podszedł do rzędu świec ustawionych przed ozdobnym krzyżem. Odruchowo poprawił jedną, która się przekrzywiła. - Niczego sobie nie wyobrażasz. Jestem tu dopiero jeden dzień, ale tutejsi ludzie nie oglądali duchownego od ponad roku, więc wszyscy aż się garną, żeby ze mną porozmawiać. - ściągnął brwi i odwrócił się w jej stronę. - Zdajesz sobie sprawę, pani, że twój mąż przed ośmioma laty oblegał ten zamek? Kiedy Jenny potwierdziła to skinieniem głowy, na twarzy braciszka odmalowała się wyraźna ulga. - No tak, cóż, a czy kiedykolwiek widziałaś, milady, jak wygląda oblężenie? Wiesz, co się wtedy dzieje? - Nie. - Nie jest to z pewnością zbyt piękny widok. Funkcjonuje takie powiedzenie: „Gdzie dwóch szlachty się kłóci, tam płoną chaty wieśniacze”, i jest ono prawdziwe. Podczas oblężenia cierpią nie tylko zamek i jego mieszkańcy, ale także chłopi pańszczyźniani i wolni kmiecie. Zarówno napastnicy, jak i obrońcy zabierają im zbiory, burzą domy, w ogniu walki giną kobiety i dzieci. Zdarza się nawet, że atakujący rozmyślnie podpalają wszystko w okolicy, niszczą pola i sady, a nawet zabijają wieśniaków, żeby obrońcy nie mogli ich wcielić w swoje szeregi. Choć nic z tego nie było dla Jenny całkowitą nowością, nigdy przedtem nie przebywała w zamku, który przeżył oblężenie - ani w czasie jego trwania, ani też zaraz potem. Teraz jednakże, kiedy siedziała w spokojnej małej kaplicy, stojącej na ziemi obleganej niegdyś przez Royce’a, obraz ów stał się nieprzyjemnie wyraźny. - Nie może być wątpliwości, że niektóre z tych uczynków popełnił także twój mąż, i choć jestem przekonany, że nie czynił tego ze względów osobistych, a dla dobra królestwa, chłopstwo niewiele dba o szlachetne pobudki, kiedy traci cały dobytek w walkach, w których nie ma nic do zyskania, a wszystko do stracenia. Jenny przyszły na myśl klany górali, walczących ze sobą bez ustanku i nie skarżących się na doznane szkody, więc potrząsnęła głową ze zdziwienia. - Tutaj jest zupełnie inaczej niż u nas. - W przeciwieństwie do członków waszych klanów, angielskie chłopstwo nie ma udziału w zdobyczach wojennych - odrzekł zakonnik, dobrze rozumiejąc, o co jej chodzi. - Wedle angielskiego prawa cała ziemia tak naprawdę należy do króla. Król nadaje włości tym, których chce nagrodzić za lojalność lub szczególne zasługi. Szlachcic wybiera sobie miejsce przyszłego zamieszkania i tam przyznaje chłopom działki, a w zamian za to włościanie obowiązani są pracować na jego polach dwa lub trzy razy w tygodniu, a od czasu do czasu także wykonywać prace gospodarskie na zamku. Naturalnie od czasu do czasu muszą także składać daniny w naturze, w zbożu lub żywym inwentarzu. W czasach wojny lub głodu lord ma moralny - ale niepotwierdzony prawem - obowiązek chronienia interesów swych poddanych. Czasem panowie rzeczywiście bronią chłopów, ale zwykle tylko wtedy, gdy widzą w tym własną korzyść. Kiedy brat Gregorius zamilkł, Jenny zapytała ostrożnie: - Chcesz powiedzieć, że ludzie boją się, iż mój mąż nie będzie ich bronił? Albo że go nienawidzą, bo oblegał Claymore i spalił im pola? - Ani jedno, ani drugie - odrzekł zakonnik. - Chłopstwo to filozoficzny ludek, który z góry zakłada, że raz na pokolenie ktoś spali im pola, kiedy ich pan wda się w zatarg z sąsiadem. Ale w przypadku twojego męża, pani, sprawy się mają inaczej. - Inaczej? - powtórzyła Jenny. - Jakim sposobem? - Całe dotychczasowe życie księcia składało się z nieustannych bitew, więc ludzie boją się, że wszyscy jego wrogowie zaczną teraz napadać na Claymore, żeby się zemścić. Albo że on sam ich tu zaprosi, by zaspokoić swoją żądzę walki. - Ależ to śmieszne! - zdumiała się Jenny. - To prawda. Musi jednak minąć trochę czasu, zanim to sobie uświadomią. - A ja myślałam, że są z niego dumni, bo jest... bo jest dla Anglików bohaterem. - Są z niego dumni. Czują także ulgę, bo są przekonani, że on, w przeciwieństwie do swego poprzednika, zechce i będzie umiał ich obronić, gdy zajdzie taka potrzeba. W tym wypadku potęga i siła bardzo przemawiają na jego korzyść. Tutejsi ludzie żywią wobec niego nabożny podziw. - Raczej śmiertelne przerażenie, jak mi się wydaje - rzuciła Jenny zmartwionym tonem, przypomniawszy sobie, jak służące reagowały na obecność Royce’a. - I to także, a nie bez przyczyny. - Nie widzę, aby mieli powody, żeby aż tak się go lękać - odrzekła z wielkim przekonaniem. - Ależ mają. Wyobraź sobie, pani, co mogą myśleć: ich nowym panem został rycerz, którego nazywano Wilkiem, jak gwałtownego, krwiożerczego drapieżnika, który napada i pożera swoje ofiary. Co więcej, legenda - nie fakty, lecz legenda - głosi, że jest bezlitosny wobec każdego, kto mu się sprzeciwi. Jako ich nowy pan, ma prawo decydować, jakie nałoży podatki, naturalnie będzie też rozstrzygał spory i sprawował sądy, w czasie których będzie wyznaczał kary dla złoczyńców. Proszę pomyśleć, milady - brat Gregorius spojrzał na nią znacząco - czy chciałabyś, aby decydował za ciebie w takich sprawach ktoś, kto cieszy się złą sławą bezlitosnego okrutnika? Jenny była wyraźnie rozdrażniona. - Och, ale Royce nie jest bezlitosny ani okrutny. Gdyby był, moja siostra i ja cierpiałybyśmy los znacznie gorszy od tego, jaki przypadł nam w udziale. - To prawda - zgodził się mnich, uśmiechając się do niej z widoczną dumą. - Nie pozostaje zatem nic innego, jak tylko czekać, aż książę pomieszka trochę wśród tutejszych ludzi, a wtedy sami dojdą do odpowiednich wniosków. - Mówisz tak, jakby to było niezwykle proste - rzuciła Jenny, podnosząc się z miejsca i otrzepując spódnice. - I pewnie tak właśnie jest. Mam nadzieję, że niedługo potrwa, zanim ludzie się zorientują, że on... Nagle z hukiem otwarły się drzwi, więc oboje odwrócili się gwałtownie i zdążyli jeszcze dojrzeć wyraz ulgi, jaki przemknął po gniewnym obliczu Royce’a. - Nikt nie wiedział, gdzie się podziałaś - rzucił, zmierzając energicznie ku Jennifer, a jego ciężkie buty zadudniły głucho na polerowanych deskach podłogi. - Na przyszłość nie znikaj, jeśli nie powiadomisz kogoś, dokąd idziesz. Zakonnikowi wystarczył jeden rzut oka na oburzoną twarz księżnej, by przeprosić ich grzecznie i pośpiesznie się wycofać. Kiedy tylko zamknęły się za nim drzwi, Jenny wyrzuciła z siebie gwałtownie: - Nie miałam pojęcia, że jestem tu więźniem. - Dlaczego próbowałaś wyjść z zamku? - zapytał stanowczo Royce, który nawet nie udawał, że nie wie, o co jej chodzi. - Bo chciałam porozmawiać na osobności z bratem Gregoriusem, gdzieś, gdzie nie będzie nas podsłuchiwał każdy pachołek na dziedzińcu - odparła z gniewem. - A teraz twoja kolej odpowiedzieć na moje pytanie. Dlaczego zabroniono mi opuszczać zamek? Czy to jest mój dom, czy więzienie? Nie mam zamiaru... - Twój dom - przerwał jej i ku całkowitemu zaskoczeniu Jenny nagle wesoło się uśmiechnął. - Masz najbardziej niebieskie oczy na świecie - dodał z cichym, zadowolonym śmieszkiem. - A kiedy jesteś zła, przypominają mokry niebieski aksamit. Jenny z obrzydzeniem wywróciła oczyma, choć odpowiedź, że to jej dom, wystarczyła, by ją natychmiast uspokoić. - Mokry aksamit? - rzuciła z przekąsem, marszcząc nos. - Mokry aksamit! Royce błysnął zębami w rozbrajającym uśmiechu. - Nie? W takim razie co powinienem był powiedzieć? Jego uśmiech miał nieodparty urok, więc Jenny zaraz wpadła w ten sam przekorny nastrój. - No cóż, mógłbyś powiedzieć, że mają kolor... - zerknęła na wielki szafir pośrodku krucyfiksu - ...szafirów - podsunęła. - To ładnie brzmi. - Ale szafiry są zimne, a twoje oczy ciepłe i pełne wyrazu. Czy teraz lepiej? - zaśmiał się, kiedy przestała protestować przeciw mokremu aksamitowi. - O wiele lepiej - zgodziła się od razu. - Może zechciałbyś kontynuować? - Dopraszasz się o komplementy? - No pewnie. Wargi zadrżały mu ze śmiechu. - No dobrze. Twoje rzęsy przywodzą mi na myśl czarną od sadzy szczotkę. Wesołość Jenny znalazła ujście w eksplozji melodyjnego śmiechu. - Szczotkę! - wykrztusiła wśród wesołego chichotu, kręcąc głową. - Nie inaczej. A twoja skóra jest tak biała, miękka i gładka, że przypomina mi... - Tak? - ponagliła go ze śmiechem. - Jajko. Czy mam mówić dalej? - Och nie, proszę, nie - wykrztusiła w kolejnym ataku śmiechu. - Nie radzę sobie zbyt dobrze, jak sądzę? - zapytał książę z szelmowskim uśmiechem. - Można by pomyśleć - strofowała go, z trudem łapiąc oddech - że nawet na angielskim dworze wymaga się choć odrobinę rycerskości. Czy nigdy nie przebywałeś na dworze? - Najkrócej jak się dało - odrzekł cicho, lecz jego uwagę pochłonęły już tylko pełne, uśmiechnięte usta żony, więc bez ostrzeżenia wziął ją nagle w ramiona i pocałował. Jenny czuła, jak pochłaniają słodki, zmysłowy wir jego pożądania, lecz z wysiłkiem odsunęła wargi. Szare oczy, pociemniałe już z namiętności, wpatrywały się w jej źrenice. - Nie powiedziałeś mi jeszcze - szepnęła drżącym głosem - dlaczego nie wolno mi wychodzić z zamku. Royce przeciągnął z wolna dłońmi po jej ramionach, znów pochylając ku niej głowę. - Tylko przez parę dni... - mówił, całując Jenny po każdym zdaniu - póki się nie upewnię... - przyciągnął ją mocno do siebie - ...że nie będzie żadnych kłopotów... z zewnątrz. Usatysfakcjonowana, poddała się niewiarygodnej przyjemności jego pocałunków. Słońce miało się już ku zachodowi, kiedy wyszli z kaplicy i skierowali się przez dziedziniec w stronę wielkiej sali. - Ciekawam, co tam ciotka Elinor zamyśla dziś na kolację - odezwała się z uśmiechem Jenny do męża. - W tej chwili - odrzekł ze znaczącym spojrzeniem - mam apetyt na całkiem coś innego. Niemniej, skoro już jesteśmy przy tym temacie, czy twoja ciotka rzeczywiście wykazuje w kuchni takie talenty, jak można było sądzić z jej przemowy? Jenny rzuciła mu z ukosa pełne wahania spojrzenie. - Prawdę powiedziawszy, nie przypominam sobie, by kiedykolwiek szczególnie ją chwalono pod tym względem. Zawsze natomiast wychwalano jej mikstury. Znachorki z całej Szkocji zjeżdżały się do niej po likwory i medykamenty. Ciotka Elinor wierzy, że odpowiednie jedzenie, właściwie przygotowane, odpędza od człowieka wszelkie choroby i że niektóre potrawy mają szczególne właściwości lecznicze. Książę zmarszczył nos. - Apteka w kuchni? Nie to raczej miałem na myśli. - Zmierzył ją spekulatywnym spojrzeniem, jakby tknięty pewną nagłą myślą. - A ty masz jakieś talenty w sprawach kuchni? - Ani trochę - odrzekła radośnie. - Moja specjalność to nożyczki. Wybuchnął głośnym śmiechem, jednak widok zbliżającego się ku nim przez dziedziniec sir Alberta, z miną jeszcze surowszą niż zazwyczaj, natychmiast położył kres wesołości Jenny. Zimne oczy zarządcy, jego wymizerowana postać i wąskie wargi nadawały mu wygląd pełen arogancji i okrucieństwa, który natychmiast napełniał ją niepokojem. - Wasza książęca mość - zwrócił się do Royce’a - przyprowadzono sprawcę wczorajszego czynu. - Wskazał gestem kuźnię po drugiej stronie dziedzińca, gdzie dwóch strażników trzymało pobladłego chłopca. Dookoła zebrał się już tłum poddanych. - Czy mam się tym zająć? - Nie! - wybuchnęła Jenny, niezdolna pohamować niechęci do tego człowieka. Ze źle maskowaną wzgardą zarządca przeniósł wzrok z Jenny na swego pana. - Wasza książęca mość? - zapytał, całkowicie ją ignorując. - Mam doświadczenie jedynie w karaniu żołnierzy - powiedział Royce do Jennifer, wahając się w widoczny sposób. Dotarli już do skraju gwałtownie narastającego tłumu, więc zwróciła na męża błagalny wzrok, mając w pamięci to, co usłyszała od brata Gregoriusa. - Jeśli sam nie chcesz się tym zajmować, panie, mogę to zrobić w twoim imieniu - zgłosiła się gorliwie. - Od niepamiętnych czasów przyglądałam się, jak ojciec odbywa sądy i wiem, jak to się robi. Książę zwrócił się teraz do zarządcy: - Załatwcie formalności zgodnie z obowiązującym zwyczajem, a moja żona zdecyduje o karze. Sir Albert zacisnął zęby tak mocno, że kości policzkowe omal nie przebiły mu skóry, skłonił się jednak posłusznie. - Jak sobie życzysz, wasza książęca mość. Tłum rozstąpił się przed nimi, robiąc im przejście, a Jenny zauważyła, że po stronie Royce’a wszyscy odsunęli się o wiele dalej, niż to było konieczne - jakby bali się znaleźć w zasięgu jego ręki. Kiedy doszli do środka wielkiego kręgu, sir Albert nie tracił czasu na przygotowania do wymierzenia sprawiedliwości. Utkwiwszy lodowaty wzrok w nieszczęsnym dzieciaku, którego przytrzymywało za ramiona dwóch osiłków ze straży, oznajmił: - Winien jesteś złośliwej napaści na lady Claymore, co w świetle angielskiego prawa jest jedną z najcięższych zbrodni, za którą już wczoraj powinieneś był zostać ukarany. Tak byłoby ci łatwiej, niż czekać na to aż do dziś - dokończył szorstko zarządca, a Jenny przemknęło przez głowę, że specjalnie zmienił odroczenie wyroku w umyślnie zadaną torturę. Po twarzy chłopca popłynęły strumieniem łzy, a na skraju okręgu jakaś kobieta, jak zgadywała Jenny, matka chłopca, zakryła twarz rękoma i zaniosła się łkaniem. Obok stał jej mąż z twarzą zastygłą w bezruchu i oczyma zamglonymi z żalu nad synem. - Czy zaprzeczasz temu, chłopcze? - warknął sir Albert. Ramiona chłopaka drgały wstrząsane bezgłośnym łkaniem. Zwiesił głowę i potrząsnął nią w milczeniu. - Mów! - N-nie! - wyjąkał i otarł rękawem brudnej koszuliny upokarzającą wilgoć z twarzy. - To i dobrze - dodał zarządca niemal łagodnie - bo umierać z kłamstwem na ustach oznacza wieczne potępienie. Na słowo „umierać” łkająca matka wyrwała się z powstrzymujących ją ramion męża, przypadła do syna i wzięła go w objęcia, przyciskając głowę chłopca do piersi. - Więc czyńcież swoje i niech już będzie po wszystkim! - zawołała rozdzierającym głosem, mierząc gniewnym spojrzeniem zbrojnych w miecze strażników. - Nie straszcie go - załkała, kołysząc małego w ramionach. - Nie widzicie, że się już dość boi? - wykrztusiła łamiącym się głosem, który na koniec przeszedł w urywany szept. - Proszę... nie chcę... żeby się bał. - Wezwijcie księdza! - rzucił ostro sir Albert. - Niepodobna pojąć - przerwał mu Royce lodowatym tonem, od którego matka chłopca mocniej przytuliła syna i załkała jeszcze gwałtowniej - dlaczego musimy wysłuchiwać mszy o tak mało dogodnej porze. - Nie mszy, lecz spowiedzi - wyjaśnił zarządca, do którego nie dotarło, że książę z rozmysłem opacznie interpretuje powód posłania po brata Gregoriusa. Zwracając się do matki chłopca, dodał: - Zakładam, że twój niegodziwy syn zechce przyjąć ostatni sakrament? Dławiona łzami kobieta zdołała tylko bezradnie pokiwać głową. - Nie! - rzucił ostro Royce, ale doprowadzona do histerii matka wykrzyczała na cały głos: - Tak! Ma do tego prawo! Ma prawo przyjąć przed śmiercią ostatni sakrament! - Jeśli umrze - wycedził zimno książę - to tylko dlatego, że sama go zadusisz. Odsuń się, kobieto, i dajże chłopcu odetchnąć! Po twarzy wieśniaczki przemknął wyraz udręczonej nadziei, który jednak zaraz zniknął, kiedy rozejrzała się po ponurych obliczach otaczających ją ludzi i uświadomiła sobie, że nikt nie podziela ulotnej myśli o odroczeniu wyroku. - Co z nim zrobicie, milordzie? - Decyzja nie do mnie należy - odparł krótko Royce, a jego gniew wzmógł się jeszcze na wspomnienie przezwisk, jakimi wczoraj obrzucono Jennifer. - Ponieważ to moja żona ucierpiała, niechże ona zadecyduje. Zamiast ulgi na twarzy kobiety odmalowało się teraz krańcowe przerażenie. Przyłożyła dłoń do ust i nie odrywała wzroku od Jenny, ta zaś, nie mogąc dłużej patrzeć, jak biedna matka umiera z niepewności, zwróciła się do chłopca i zagadnęła go szybko niezbyt surowym tonem: - Jak się nazywasz? Patrzył na nią oczyma spuchniętymi od płaczu, drżąc na całym ciele. - J-jake, m-milady. - Rozumiem - odrzekła Jenny, zastanawiając się gorączkowo, w jaki sposób ojciec poprowadziłby taką sprawę. Przestępstwo nie może pozostać bez kary, o tym dobrze wiedziała, bo pociągnie za sobą następne, a jej mąż zostanie uznany za słabego. Z drugiej strony, zbytnia surowość także jest niewskazana, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę młody wiek winowajcy. Próbując podsunąć chłopcu jakieś usprawiedliwienie, odezwała się łagodnie: - Czasem, kiedy się czymś bardzo przejmujemy, robimy coś, czego wcale nie mieliśmy zamiaru uczynić. Czy to właśnie zdarzyło się, kiedy rzuciłeś we mnie grudką ziemi? Może nie chciałeś we mnie trafić? Jake przełknął ciężko ślinę, raz i drugi, na jego długiej, chudej szyi widać było wyraźnie wędrujące w górę i w dół jabłko Adama. - Ja... ja... - spojrzał na surową twarz księcia i postanowił nie kłamać - ja zawsze trafiam w to, w co celuję - przyznał żałośnie. - Naprawdę? - odezwała się Jenny, próbując zyskać na czasie, żeby wymyślić jakieś wyjście. - Tak, milady - przyznał chłopiec ponurym szeptem. - Umiem trafić królika między oczy i zabić, kiedy nie jest zbyt daleko. Nigdy nie chybiam. - Naprawdę? - powtórzyła Jenny, będąc pod dużym wrażeniem. - Ja kiedyś próbowałam trafić szczura z czterdziestu kroków i też go zabiłam. - Naprawdę? - zdumiał się chłopak, będąc pod równie wielkim wrażeniem. - Tak... No cóż, to nieważne - poprawiła się spiesznie, łapiąc pełne przygany spojrzenie męża. - Ale mnie nie chciałeś zabić, prawda? - zapytała i zaraz dodała spiesznie, zanim głupi dzieciak przyzna się i do tego: - To znaczy, nie chciałeś, żeby twoją duszę na wieczność splamił grzech morderstwa? Na te słowa chłopiec energicznie potrząsnął głową. - Tak więc był to tylko nastrój chwili, prawda? - nalegała, a on ku jej głębokiej uldze pokiwał głową. - I pewno dumny jesteś ze swojego celnego oka, więc chciałeś się trochę popisać przed ludźmi? Zawahał się, a potem przytaknął gwałtownym ruchem głowy. - No i sami widzicie! - oznajmiła Jenny, rozglądając się po czekającym w napięciu tłumie i podnosząc głos w pełnym ulgi przekonaniu. - Nie chciał naprawdę uczynić nic złego, a intencje są równie ważne jak samo przestępstwo. - Zwracając się z powrotem do Jake’a, dodała jednak surowo: - Ale jest oczywiste, że powinieneś jakoś to odpokutować, a skoro masz tak celne oko, trzeba lepiej to wykorzystać. Dlatego też, Jake’u, przez następne dwa miesiące co rano będziesz pomagał na polowaniu. A kiedy nie będzie nam potrzeba świeżego mięsa, przyjdziesz do zamku i będziesz mi tutaj służył. Oczywiście z wyjątkiem niedziel. A jeśli twoi... - Jenny urwała, zaskoczona, ponieważ zapłakana matka chłopca rzuciła jej się do nóg, objęła ją pod kolana i wykrztusiła wśród łkań: - Dziękuję, milady, dziękuję. Żywą świętą jesteś, pani. Niech Bóg błogosławi waszą książęcą mość, dziękuję... - Nie, nie róbcie tego - prosiła rozpaczliwie Jenny, kiedy przejęta kobieta zaczęła całować skraj jej sukni. Ojciec Jake’a, z czapką w dłoni, zbliżył się, żeby zabrać żonę. Patrzył na Jenny oczyma błyszczącymi od łez. - Jeśli syn będzie wam potrzebny do pomocy w polu - powiedziała do niego - wtedy może odbywać swoją... karę popołudniami. - Ja... - odezwał się chłop zduszonym głosem, a potem odchrząknął i dodał ze wzruszającą godnością - będę się za panią modlił co wieczór przez resztę życia, milady. - Mam nadzieję, że i za mego męża - odparła z uśmiechem Jenny. Mężczyzna pobladł, ale zdołał spojrzeć w oczy srogiemu, smagłemu olbrzymowi i dodać z łagodną szczerością: - Tak jest, i za waszą książęcą mość także. Tłum rozchodził się w dziwnym milczeniu, popatrując ukradkiem na Jenny, która zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem dwa miesiące to nie za długo. Royce także milczał po drodze do sali jadalnej, wreszcie więc rzuciła mu niespokojne spojrzenie i zagadnęła lękliwie: - Wydałeś się zdziwiony, kiedy mówiłam o dwóch miesiącach. - Bo byłem - odrzekł z ironicznym rozbawieniem. - Przez chwilę myślałem, że masz zamiar pogratulować małemu celnego oka i zaprosić go do nas na wieczerzę. - Myślisz więc, że byłam zbyt pobłażliwa? - zapytała z ulgą, kiedy otworzył ciężkie dębowe drzwi i odsuwał się, by ją przepuścić. - Nie wiem. Nie mam doświadczenia w rozstrzyganiu spraw wieśniaków i utrzymywaniu porządku. Niemniej Prisham nie powinien się wyrywać z gadaniem o karze śmierci. O tym nie było mowy. - Nie lubię go. - Ja też nie. Był tu wcześniej zarządcą, więc go zatrzymałem. Ale czas już chyba rozejrzeć się za kimś innym na jego miejsce. - Mam nadzieję, że wkrótce? - nalegała. - W tej chwili - odrzekł, a Jenny nie zauważyła przekornego błysku w jego oczach - mam na głowie ważniejsze sprawy. - Naprawdę, a jakie? - Wziąć cię do łoża i zjeść kolację - w takiej właśnie kolejności. - Obudź się, śpiochu... - zbudził ją rozleniwiony głos męża. - Jest wspaniały wieczór - oznajmił Royce, kiedy odwróciła się na plecy i obdarzyła go sennym uśmiechem. - Noc jakby stworzona do miłości, no i... - żartobliwie skubnął ją w ucho - ... do jedzenia. Kiedy oboje zeszli na dół, wielu z rycerzy skończyło już wieczerzać. Tylko ci, którzy cieszyli się przywilejem jadania przy głównym stole, wyraźnie przedłużali biesiadę. - Gdzie moja ciotka? - zapytała Jenny, kiedy Royce odsuwał dla niej krzesło obok swojego. Sir Eustace przechylił głowę w stronę przejścia z lewej strony. - Poszła do kuchni polecić kucharzom, by przygotowali na jutro więcej jedzenia. Wydaje mi się - wyjaśnił z wesołym uśmiechem - że nie wyobrażała sobie, jak potworne mamy apetyty, kiedy poda się nam coś smacznego. Jenny rozejrzała się po stojących na stole półmiskach, z których większość świeciła już pustkami, i wydała w duchu westchnienie ulgi. - A więc... jedzenie było smaczne? - Nadawałoby się na ucztę bogów - odrzekł rycerz z okraszoną uśmiechem przesadą. - Zapytajcie, kogo chcecie. - Z wyjątkiem Arika - dodał sir Godfrey, z obrzydzeniem spoglądając na olbrzyma, który systematyczne objadł z mięsa cały gęsi szkielet i przeżuwał właśnie ostatnie kęsy. W tej chwili do sali wpadła ciotka Elinor z twarzą opromienioną uśmiechem. - Dobry wieczór, wasza książęca mość - zwróciła się do Royce’a. - Dobry wieczór, Jennifer, kochanie. - Potem stanęła przy końcu stołu, promieniejąc zadowoleniem na widok siedzących przy nim rycerzy, pustych naczyń, a nawet krzątającej się przy sprzątaniu służby. - Wygląda na to, że moje dania były dla wszystkich prawdziwą ucztą. - Gdybyśmy wiedzieli, że zamierzasz zejść na dół i uświetnić ucztę swoją obecnością - zwrócił się do brata Stefan Westmoreland - zostawilibyśmy ci więcej. Royce zmierzył brata ironicznym spojrzeniem. - Naprawdę? - Nie - odrzekł pogodnie Stefan. - Masz, weź kawałek placka, to ci poprawi humor. - Jestem pewna, że w kuchni zostało jeszcze coś smacznego - wtrąciła ciotka Elinor, klaszcząc w dłonie z ogromnej radości, jaką sprawiło jej tak miłe przyjęcie jej wysiłków. - Zaraz sprawdzę, kiedy pójdę po napar do okładów. Placki poprawią humor każdemu, z wyjątkiem Arika. Rzucając współtowarzyszom rozbawione spojrzenie, Stefan dodał: - Nic nie zdoła poprawić mu humoru - nawet świerkowe gałęzie. Wzmianka o świerkowych gałęziach wywołała na wszystkich twarzach szerokie uśmiechy, jakby powtarzali między sobą jakiś świetny żart, ale gdy Jenny zerknęła pytająco na męża, przekonała się, że i on nie ma pojęcia, o co chodzi. Odpowiedzi dostarczyła im ciotka Elinor, kiedy wpadła do sali jadalnej, poprzedzając sługę z tacą pełną gorących dań, obok których znalazły się niewielka miseczka i szmatka. - Och tak, Arik i ja przynieśliśmy ich tu dziś całe mnóstwo. Dosłownie całe naręcza ślicznych gałązek, prawda? - rzuciła promiennie. Przerwała i potoczyła zdziwionym spojrzeniem po rycerzach, trzęsących się w paroksyzmach zduszonego śmiechu, potem wzięła z tacy szmatkę i miseczkę i ku zaniepokojeniu Jenny podeszła do Arika. - Miałeś dziś niezbyt udany dzień, prawda? - zagruchała, stawiając przy nim naczynie i mocząc szmatkę. - I któż śmiałby z ciebie drwić? - Pełna współczucia, a zarazem jakby trochę winna, zerknęła na Jenny i dodała ze smutkiem: - Arik i ja natknęliśmy się dziś na najbardziej złośliwego pająka, jakiego miałam nieszczęście spotkać. Olbrzym zrobił iście piekielną minę, kątem oka przyglądając się, jak ciotka Elinor przygotowuje kompres, lecz ona ciągnęła beztrosko: - Podłe małe stworzenie ugryzło biednego Arika, choć nie zrobił mu nic złego, a tylko stanął pod drzewem, na którym utkało sobie sieć. Chociaż - zwróciła się do ciskającego wściekłe spojrzenia olbrzyma, jakby był sześciolatkiem - nieładnie mścić się na nim w taki sposób. - Zamilkła na chwilę, po czym dodała surowo: - Rozumiem jeszcze, dlaczego zniszczyłeś mu pięścią pajęczynę, ale nie wydaje mi się, by sensownie było obarczać winą samo drzewo i ściąć je toporem! - Rzuciła zdziwione spojrzenie na sir Godfreya, którego ramiona podskakiwały z niepohamowanej radości, potem przeniosła wzrok na sir Eustace’a, któremu także trzęsły się plecy i który nieomal zanurzył jasne włosy w zawartości talerza, pochyliwszy się nad nim nisko, by ukryć rozradowaną twarz. Tylko Gawin przyglądał się z prawdziwym niepokojem, kiedy ciotka Elinor zwróciła się do poszkodowanego: - No, mój drogi chłopcze, daj, niech no ci przyłożę to na twa... - Nie!!! - Arik walnął mięsistą pięścią w dębowy blat, aż zatańczyły na nim wszystkie półmiski i odepchnąwszy się z krzesłem od stołu, wypadł wielkimi krokami z sali, zesztywniały z gniewu. Wstrząśnięta i zasmucona ciotka Elinor przyglądała się, jak wychodził, a potem odwróciła się ku siedzącym przy kolacji i dodała z żalem: - Nie byłby taki drażliwy, jestem tego pewna, gdyby tylko zechciał jadać to, co mu radziłam. W ten sposób rozwiązałby wszystkie swoje problemy z kisz... z trawieniem - poprawiła się pośpiesznie ze względu na jedzących. - Wydawało mi się, że wczoraj wszystko mu jasno wytłumaczyłam. Po kolacji Royce wdał się w rozmowę na męskie tematy z rycerzami: ilu wyznaczyć dodatkowych ludzi do pomocy zbrojmistrzowi, który teraz musiał się zająć całymi stosami wymagających napraw kolczug i misiurek, albo czy przy katapultach zgromadzono wystarczający zapas kamieni. Jenny przysłuchiwała się uważnie, bo bardzo podobała jej się spokojna stanowczość męża, a poza tym czuła się dobrze, mając wrażenie przynależności do własnej rodziny. Myślała właśnie, jakie to ciepłe, a zarazem obce jej dotąd uczucie, kiedy Royce niespodziewanie położył kres dyskusjom o katapultach i zwrócił się do niej z przepraszającym uśmiechem: - Przejdziemy się trochę? Wieczór jest przyjemny jak na październik, zbyt przyjemny, by spędzać go na omawianiu spraw, które muszą ci się wydawać bardzo nudne. - Wcale się nie nudziłam - odrzekła cicho, patrząc mu w oczy. - Kto by pomyślał - droczył się z nią przyciszonym głosem - że ta sama kobieta, która kiedyś chciała mi wyciąć na twarzy inicjały moim własnym nożem, okaże się taką miłą i zgodną żoną? Nie czekając na odpowiedź, zwrócił się do swych rycerzy, jednocześnie uprzejmie pomagając Jennifer wstać. Przypomniawszy zebranym, że jutro po śniadaniu mają się zebrać na dziedzińcu na ćwiczenia, książę wyprowadził Jenny z wielkiej sali. Kiedy wyszli, sir Eustace zwrócił się do pozostałych z łobuzerskim uśmiechem: - Czy pamiętacie, aby Royce kiedykolwiek przedtem lubił spacery przy świetle księżyca? - Tylko wtedy, gdy spodziewał się nocnej wizyty wroga - roześmiał się sir Lionel. Lecz sir Godfrey, najstarszy z całej grupy, nawet się nie uśmiechnął. - Spodziewa się jej, odkąd tu przyjechaliśmy. Rozdział dwudziesty drugi Dokąd idziemy? - zapytała Jenny. - Na górę, żeby obejrzeć widoki - odrzekł Royce, wskazując stopnie wiodące na mury i biegnący wyżej kamienny chodnik dla straży, który ciągnął się między wszystkimi dwunastoma wieżyczkami, umożliwiając wartownikom patrolowanie muru wzdłuż całej jego długości. Starając się nie zwracać uwagi na regularnie rozstawione posterunki, spojrzała na zalaną księżycowym światłem dolinę. Wiatr rozwiewał długie włosy Jenny. - Pięknie tutaj - powiedziała cicho, odwracając się do męża. - Claymore jest piękne. - Po dłuższej chwili dodała: - Zamek wygląda na niezdobyty. Nie mogę sobie wyobrazić, w jaki sposób zdołałeś go opanować. Mury są tak wysokie, a kamienie zupełnie gładkie. Jak zdołaliście się na nie wspiąć? W jego oczach zabłysła wesołość. - Wcale się nie wspinaliśmy. Wykopaliśmy pod nimi tunele, podparliśmy je belkami, a potem rozpaliliśmy w nich ogniska. Kiedy belki się przepaliły, tunele się pozawalały, a razem z nimi mury. Jenny aż otworzyła usta ze zdumienia, lecz po chwili coś sobie przypomniała: - Słyszałam, że zrobiłeś coś podobnego w zamku Glenkenny. To musi być ogromnie niebezpieczne. - W istocie. - A więc dlaczego to uczyniłeś? Odgarnąwszy jej z policzka pasemko włosów, książę rzucił lekko: - Bo nie umiem latać, a to był jedyny sposób, żeby dostać się za mury. - Ale wobec tego - zauważyła w zamyśleniu - ktoś inny także może się tu dostać w taki sam sposób. - Mógłby spróbować - odrzekł z wesołym uśmiechem - zrobiłby jednak głupstwo. Tuż pod nami, o kilka kroków od murów, kazałem wykopać ciąg tuneli, które zawalą się na napastników, chcących dokonać tej samej sztuki, która mnie się udała. Kiedy przebudowywałem zamek - dodał, otaczając ramieniem kibić żony i przyciągając Jenny ku sobie - starałem się tak go zabezpieczyć, żebym nawet ja nie umiał go zdobyć. Osiem lat temu te mury nie miały tak gładkich ścian jak teraz. - Wskazał głową wieżyczki, które wznosiły się w regularnych odstępach ponad murami. - A te wieże były prostokątne. Teraz wszystkie są okrągłe. - Dlaczego? - pytała zaintrygowana Jenny. - Ponieważ - urwał, by musnąć jej czoło ciepłym pocałunkiem - okrągłe wieżyczki nie mają poręcznych rogów, po których łatwiej jest się wspinać. Kwadratowe, tak jak te w Merrick, są szczególnie dobre do wspinaczki, jak sama dobrze wiesz... - Jenny już otwierała usta, żeby zaprotestować przeciwko powracaniu do tego tematu, lecz jej wargi zostały zamknięte pocałunkiem. - A jeśli wróg nie może wspiąć się po murze ani zrobić podkopu - wymruczał między kolejnymi pocałunkami - to pozostaje mu jedynie nas podpalić. I dlatego - szeptał, przyciągając ją bliżej do siebie - wszystkie budynki w obrębie murów mają dachy kryte dachówką, nie strzechą. Pozbawiona tchu Jenny odsunęła się lekko. - Jesteś bardzo sumienny, mój panie - rzuciła znaczącym tonem. Odpowiedzią był uśmiech, który przemknął po opalonej twarzy Royce’a. - Mam zamiar utrzymać to, co do mnie należy. Te słowa przypomniały jej o tym, co niegdyś należało do niej, a czego nie udało jej się zatrzymać - o tym wszystkim, co powinno było należeć do ich dzieci. - Co się stało? - zapytał Royce, zauważywszy, że nagle spoważniała. Jenny wzruszyła ramionami i rzuciła niefrasobliwie: - Myślałam tylko o tym, że kiedyś naturalnie zechcesz mieć dzieci, a... Podnosząc twarz żony ku swojej, Royce przerwał jej cicho: - Chcę mieć dzieci z tobą. Czekała, modląc się w duchu, by dodał: „kocham cię”, a kiedy tego nie zrobił, próbowała sobie wytłumaczyć, że to, co powiedział, było niemal tak samo ważne. - Ja też miałam wiele... klejnotów i innych cennych rzeczy... - ciągnęła tęsknie. - Odziedziczyłam je po matce i według prawa powinny należeć do naszych dzieci. Wątpię, czy ojciec zechce teraz mi to wszystko oddać. Wiesz, że nie byłam całkiem bez posagu, jeśli czytałeś nasz kontrakt ślubny. - Pani - odezwał się lekkim tonem Royce - nie da się powiedzieć, abyś i teraz była całkiem bez posagu. Z nagłym uczuciem przykrości Jenny przypomniała sobie, że wniosła do ich małżeństwa tylko własny brudny ubiór, więc odwróciła się, by popatrzeć w dolinę przed sobą. - Nie mam nic. Przyszłam do ciebie, nie posiadając nawet tyle, co najpodlejszy z twoich poddanych - nie wniosłam w posagu nawet jednej owcy. - Owcy, nie - zgodził się jej mąż. - Jedyną twoją własnością jest najpiękniejsza mała posiadłość w całej Anglii, zwana Grand Oak, z powodu ogromnych dębów, które strzegą jej wrót. - Spostrzegł zdumiony wzrok Jennifer i uśmiechnął się krzywo. - To ślubny dar od Henryka. Twoje wiano. - Jak to... ładnie z jego strony - wybąkała Jenny, której z ogromnym trudem przychodziło mówić dobrze o angielskim królu. Royce spojrzał na nią z ukosa. - Najpierw odebrał ją mnie. - Och - zdziwiła się Jenny, całkowicie zbita z tropu. - Dlaczego? - Była to konfiskata; kara, którą wymierzono mi za to, że porwałem z klasztoru pewną szkocką dziewczynę. - Nie jestem wcale pewna, czy byłyśmy wtedy na klasztornej ziemi. - Według przeoryszy, byłyście. - Naprawdę? - zapytała, ale już jej nie słuchał. Nieoczekiwanie zapatrzył się w głąb doliny, napięty i czujny. - Czy coś się stało? - zapytała Jenny, popatrując z troską w kierunku, w którym spoglądał Royce, niezdolna dostrzec nic, co wyglądałoby inaczej niż zwykle. - Myślę - rzucił spokojnie jej mąż, obserwując niemalże niewidoczną plamkę daleko za wioską - że nasz przyjemny wieczór zostanie jednak zakłócony. Mamy gości. - Jego oczom ukazało się kilka kolejnych podskakujących plamek światła, potem jeszcze z tuzin, i ze dwa razy więcej. - Przynajmniej setkę, o ile nie więcej. Konnych. - Gości... - zaczęła Jenny, ale jej głos utonął zaraz w ogłuszającym dźwięku trąbki, gdy strażnik niedaleko nich ogłosił alarm. Dwudziestu pięciu innych wartowników, rozstawionych regularnie wzdłuż murów, odwróciło się w kierunku towarzysza, a po uzyskaniu potwierdzenia tego, co ujrzał, oni także unieśli trąbki i nagle spokojna dotąd noc rozbrzmiała złowieszczymi dźwiękami. W ciągu kilku sekund dziedziniec wypełnił się uzbrojonymi ludźmi; niektórzy jeszcze ubierali się w pośpiechu. Rozgorączkowana Jenny zwróciła się do Royce’a: - Co się dzieje? Czy to wrogowie? - Powiedziałbym, że to oddział z Merrick. Po schodkach na chodnik wpadli sir Godfrey i sir Stefan, przypasując w biegu długie miecze, a Jenny zadrżała na całym ciele. Miecze. Rozlew krwi. Royce wydał rozkazy dowódcy oddziałów, a potem odwrócił się z powrotem ku żonie, która zapatrzyła się w odległe, migające światełka, z przerażeniem przyciskając pięść do ust. - Jennifer - odezwał się łagodnie, ale kiedy wzniosła ku niemu półprzytomne z przerażenia oczy, natychmiast uświadomił sobie, że trzeba zabrać ją z tego miejsca, skąd mogła dostrzec przygotowania do bitwy. Na dziedzińcu pozapalano setki pochodni, więc po wewnętrznej stronie murów wszystko zalane było niesamowitym, żółtawym, chwiejnym światłem; stało się jasno jak w dzień. Royce wziął ją pod rękę i poprowadził w dół po schodkach, a potem do wielkiej sali. Zamknąwszy za sobą drzwi komnaty sypialnej, odwrócił się do żony, która patrzyła na niego zdrętwiała ze strachu. - Czy nie powinieneś być tam, wśród swoich ludzi? - Nie. Ćwiczyli to już tysiące razy. - Położywszy dłonie na zesztywniałych ramionach Jenny, odezwał się do niej spokojnym, stanowczym tonem: - Posłuchaj mnie, Jennifer. Moi żołnierze otrzymali polecenie, by atakować tylko na mój osobisty rozkaz. - Wzdrygnęła się, jak gdyby „atakować” było jedynym słowem, które do niej dotarło, więc potrząsnął nią lekko. - Posłuchaj mnie! - powtórzył ostro. - Rozstawiłem ludzi na czatach w lesie niedaleko gościńca. Za kilka minut dowiem się dokładnie, jak wielka to grupa. Nie sądzę, żeby to było wojsko, chyba że twój ojciec jest większym głupcem niż myślę. Co więcej, raczej nie miał czasu zwołać tych waszych w gorącej wodzie kąpanych Szkotów ani zebrać w pełni uzbrojonej armii. Myślę, że to tylko niewielka grupka, w której są lord Hastings, lord Dugal i twój ojciec. Biorąc pod uwagę niezręczną sytuację, w jakiej go postawiłem, wykradając cię z Merrick, to naturalne, że będzie chciał tu wpaść, odgrywając urażoną niewinność. Co więcej, odzyska nieco twarz, kiedy uda mu się wjechać do Claymore, nawet jeśli będzie potrzebował do tego obecności Anglika z Izby Gwiaździstej. - A jeśli to pokojowa grupa - wykrzyknęła rozgorączkowana Jenny - co wtedy zrobisz? - Wtedy opuszczę most i zaproszę ich do środka - odrzekł sucho. Wbiła palce w mięśnie jego ramion. - Proszę... nie rób im krzywdy... - Jennifer... - zaczął mówić stanowczo, lecz ona objęła go ramionami i przycisnęła się doń z całej siły. - Nie rób im krzywdy! - krzyczała histerycznie. - Dałeś mi słowo! Zrobię wszystko, o co mnie poprosisz... tylko nie rób im krzywdy... Poirytowany Royce odsunął ją lekko od siebie. - Jennifer, dziś wieczorem ranę odniesie wyłącznie moja duma. Niepomiernie mnie drażni, że muszę podnieść bramę, opuścić most i pozwolić twemu ojcu wparadować do mojego zamku. - Nie dbałeś o jego dumę - argumentowała gwałtownie Jenny - kiedy wspinałeś się na wieżę Merrick, żeby mnie stamtąd zabrać. Pomyśl, jak on musiał się wtedy czuć! Czy twoja duma jest tak wielka, że nie możesz na parę godzin odłożyć jej na bok, tylko ten jeden raz? - Nie. To jedno słowo, wypowiedziane ze spokojnym przekonaniem, zdołało wreszcie wyrwać Jenny z paniki. Aby się uspokoić, zrobiła głęboki wdech, a potem oparła czoło o pierś męża. - Wiem, że nie skrzywdzisz mojej rodziny. Dałeś mi słowo. - Tak - potwierdził uspokajająco, a potem objął ją i ucałował. Przy drzwiach przystanął jeszcze raz z ręką na klamce. - Zostań tu, chyba że po ciebie poślę - polecił stanowczo. - Posłałem już po zakonnika, żeby potwierdził, że zostaliśmy legalnie sobie poślubieni, ale przypuszczam, że przedstawiciele naszych królów będą się chcieli przekonać, czy jesteś cała i zdrowa. - Dobrze - zgodziła się i dodała szybko: - Ojciec będzie w okropnym humorze, ale William jest łagodny i rzadko się złości. Chciałabym się z nim zobaczyć, zanim wyjadą, żeby z nim porozmawiać i przekazać wiadomość Brennie. Pozwolisz mu wejść na górę? Przytaknął skinieniem głowy. - Jeśli wyda mi się to rozsądne, pozwolę. W wielkiej sali grzmiały rozjuszone męskie głosy, dochodzące aż do komnaty sypialnej, gdzie Jenny przechadzała się niespokojnie, nasłuchując i modląc się gorączkowo. Do głosu jej ojca, przepełnionego wściekłością, dołączyły się głosy braci, a także lordów Hastingsa i Dugala. Ponad cały ten zgiełk wzniósł się twardy, kategoryczny głos Royce’a, a potem zapadła cisza... niesamowita, złowieszcza cisza. Wiedząc, że jeśli wyjdzie z komnaty i pozostanie na galerii, będzie mogła obserwować, co się dzieje, Jenny podeszła już do drzwi, ale się zawahała. Royce przysiągł, że nie skrzywdzi jej krewnych, a w zamian prosił tylko, by pozostała tam, gdzie jest. Należało spełnić jego życzenie. Odsunąwszy dłoń od klamki, Jenny odwróciła się od drzwi, lecz potem znów się zawahała. Przecież może uszanować życzenie męża, a mimo to słyszeć, co się dzieje, jeżeli pozostanie w komnacie i otworzy nieco drzwi. Ostrożnie przekręciła klamkę, a potem uchyliła lekko drzwi... - Brat Gregorius potwierdza, że para jest po ślubie - mówił lord Hastings, wysłannik króla Henryka. - Wydaje się, że książę Claymore wypełnił umowę co do litery, jeśli nawet nie zachował jej ducha, podczas gdy wy, lordzie Merrick, nie dochowaliście wiary i nie dotrzymaliście warunków ugody, knując spisek, żeby ukryć córkę przed jej prawowitym mężem. Emisariusz szkocki wymamrotał kilka pojednawczych słów, ale w głosie ojca Jennifer brzmiała furia. - Ty angielska świnio! Moja córka sama wybrała klasztor, błagała mnie, żebym ją tam odesłał. Była gotowa zawrzeć to małżeństwo, ale miała święte prawo wybrać Boga, jeśli tak postanowiła. Żaden król nie może odmówić jej prawa, by w odosobnieniu oddała się Bogu, i dobrze o tym wiecie! Przyprowadźcie ją tutaj! - krzyczał. - Sama wam powie, że taka była jej wola! Słowa ojca dźgnęły ją w samo serce niczym ostrze sztyletu. Naprawdę zamierzał zamknąć ją na resztę życia w klasztorze, nie mówiąc jej nawet o swych zamiarach; bez wahania chciał poświęcić własne dziecko, żeby wywrzeć zemstę na wrogu. Miał w sercu więcej nienawiści do obcego niż miłości do córki. - Sprowadźcie ją tutaj! Sama potwierdzi, że mówię prawdę! Barbarzyńca się sprzeciwia, bo wie, że żona gardzi nim i go nienawidzi, i że potwierdzi to, co mówię! Głos Royce’a, tchnący spokojem i przekonaniem, wzbudził w sercu Jennifer czułość, równą żalowi z powodu zdrady ojca. - Jennifer już powiedziała mi prawdę, nie miała pojęcia, co knujecie. Gdybyś miał dla niej choć trochę uczucia, nie zmuszałbyś jej, aby zeszła tu i powiedziała ci w twarz, że jesteś kłamcą. - To on jest kłamcą! - rozdarł się Malcolm. - Jennifer tego dowiedzie! - Z żalem przysparzam przykrości twojej żonie, książę - wtrącił lord Hastings - ale obaj z lordem Dugalem zgadzamy się, że jedyny sposób, aby dojść prawdy, to usłyszeć, co sama lady Jennifer ma do powiedzenia. Nie, wasza książęca mość - dodał natychmiast - najlepiej będzie, jeśli pójdziemy po nią, ja i lord Dugal, żeby uniknąć oskarżeń o naciski od którejkolwiek ze stron. Proszę uprzejmie wskazać nam komnaty małżonki... Jenny zamknęła drzwi i oparła się o nie ciężko; miała uczucie, jakby rozrywano ją na dwoje. Salę wypełniło złowrogie napięcie, kiedy Jennifer wkroczyła tam w towarzystwie dwóch królewskich wysłanników. Pod ścianami tłoczyli się ludzie z Merrick i z Claymore oraz żołnierze króla Henryka i króla Jakuba. Przy kominku ojciec i bracia Jenny stali naprzeciwko Royce’a, a wszyscy kierowali wzrok w jej stronę. - Wasza książęca mość... - zaczął lord Hastings, zwracając się do Jennifer, lecz jej ojciec przerwał mu niecierpliwie: - Moje drogie dziecko, powiedz im wszystkim, że sama chciałaś szukać pocieszenia w klasztorze, zamiast znosić życie z tym... z tym bękartem. Powiedz, że mnie prosiłaś, a nawet błagałaś, że wiedziałaś... - Nic nie wiedziałam! - wykrzyknęła Jenny, niezdolna dłużej znieść fałszywej uczciwości i miłości, z jaką na nią spoglądał. - Zupełnie nic! Zobaczyła, że Royce rusza ku niej ze spokojną pewnością, lecz ojciec jeszcze nie skończył. - Czekaj! - ryknął, podchodząc do niej z miną pełną wściekłości i niedowierzania. - Jak to: nic nie wiedziałaś? A tej nocy, kiedy ci powiedziałem, że masz wyjść za tego zwierza, czyż sama błagałaś, żebym wysłał cię do opactwa w Belkirk! Jenny pobladła, bo w myślach stanęła jej owa zapomniana prośba, wypowiedziana w strachu i odrzucona przez ojca jako niemożliwa do spełnienia: „Wrócę do klasztoru albo do ciotki Elinor, albo gdzie tylko każesz, ojcze...”. - Rzeczywiście... tak mówiłam - wyjąkała, przenosząc wzrok na twarz Royce’a, która stężała w lodowatym gniewie. - No widzicie! To jest dowód! - wykrzyknął ojciec. Jenny poczuła, że lord Hastings bierze ją pod rękę, ale wyrwała mu się gwałtownie. - Nie, posłuchajcie mnie, proszę! - krzyknęła, utkwiwszy wzrok w drgającym policzku Royce’a i jego płonących gwałtownością oczach. - Posłuchajcie mnie - błagała. - Rzeczywiście, powiedziałam tak do mojego ojca. Zapomniałam o tym, bo... - zwróciła gwałtownie głowę ku niemu - bo nawet nie chciał o tym słyszeć. Ale nigdy, przenigdy nie wyraziłam zgody na to, żeby najpierw poślubić lorda Claymore’a, a potem uciec do klasztoru. Powiedz mu! - zawołała. - Powiedz, że nie było o tym mowy. - Jennifer - odparł lord Merrick, patrząc na nią z goryczą i pogardą - zgodziłaś się na to, kiedy błagałaś mnie, żebym pozwolił ci wrócić do Belkirk. A ja po prostu wybrałem dla ciebie trochę dalszy klasztor. Nie miałem nigdy najmniejszych wątpliwości, że będziesz musiała najpierw usłuchać królewskiego rozkazu i poślubić tę świnię. Ty także o tym wiedziałaś. To właśnie dlatego z początku odmówiłem twej prośbie. Jenny przeniosła wzrok z oskarżycielskiej twarzy ojca na granitowe oblicze męża i ogarnęło ją poczucie przegranej, jakiego nie doznała nigdy przedtem. Odwróciwszy się, zebrała spódnice i niczym w koszmarnym śnie ruszyła wolno ku schodom. Usłyszała jednak, jak lord Hastings zwrócił się do jej ojca i Royce’a: - Wygląda mi to na bardzo poważne nieporozumienie między wszystkimi stronami. Jeśli będziesz tak uprzejmy, Claymore, żeby nas przenocować w strażnicy, odjedziemy jutro z rana. Podkute buty zadźwięczały na posadzce, kiedy zebrani zaczęli opuszczać salę. Jenny dotarła już prawie do szczytu schodów, gdy wtem usłyszała krzyki, a potem ryk ojca i krew niemal zastygła jej w żyłach. - Ty łajdaku!! Zabiłeś go! Zabiję...! Łomot serca zagłuszył jej na chwilę wszystkie inne dźwięki, kiedy odwróciła się i zaczęła biec w dół. Kiedy minęła środek sali, ujrzała, że mężczyźni pochylili się nad czymś w pobliżu drzwi, a w Royce’a, jej ojca i Malcoma wymierzono obnażone miecze. A potem zebrani przy drzwiach podnieśli się i z wolna rozstąpili... Na podłodze leżał William; z piersi sterczała mu rękojeść sztyletu, wokół której powiększała się plama krwi. Jenny pobiegła w stronę leżącego, a powietrze przeszył jej krzyk: - William!!! Rzuciła się na podłogę, z jękiem powtarzając jego imię. Rozpaczliwie próbowała wyczuć puls, lecz już go nie było; przebiegła rękoma po twarzy i ramionach brata. - Williamie, och proszę... - krzyknęła pełnym rozpaczy głosem, błagając martwego, by okazał się żywy. - Williamie, proszę, nie! Williamie... - Jej wzrok padł na nóż z wyrzeźbioną na rękojeści figurką wilka. - Aresztować tego łajdaka! - krzyczał gdzieś za nią ojciec, usiłując rzucić się na Royce’a, mimo że powstrzymywali go żołnierze króla. Lord Hastings jednak zareagował ostro: - Na podłodze leży sztylet twojego syna, Merrick. Musiał wyciągnąć go pierwszy. Nie będzie żadnego aresztowania. Puścić księcia Claymore’a - rzucił w stronę swoich ludzi. Royce podszedł do niej. - Jenny... - zaczął napiętym głosem, ale odwróciła głowę, a kiedy się podniosła, w ręku trzymała sztylet Williama. - Zabiłeś go! - wysyczała, prostując się wolno i spoglądając na męża oczyma błyszczącymi z bólu, wściekłości i nieprzelanych łez. Tym razem nie mógł źle ocenić jej determinacji i zamiarów. Utkwiwszy wzrok w oczach Jenny, wyczekiwał chwili, kiedy uderzy. - Oddaj ten sztylet - odezwał się cicho. Ona jednak podniosła nóż wyżej i zawołała: - Zabiłeś mi brata! - Sztylet błysnął w powietrzu, a Royce złapał ją za nadgarstek potężnym chwytem, wykręcając z ręki broń, która poleciała łukiem na podłogę, lecz nawet wtedy musiał użyć całej siły, żeby się przeciwstawić Jennifer. Oszalała z rozpaczy i bólu, rzuciła się, okładając go pięściami, gdy przyciągnął ją mocno ku sobie. - Ty diable! - wrzeszczała histerycznie, kiedy tamci wyszli, zabierając ciało jej brata. - Ty diable, diable, diable!! - Posłuchaj mnie! - rozkazał Royce pełnym stanowczości głosem, łapiąc ją za oba nadgarstki. Podniosła ku niemu oczy iskrzące się nienawiścią i łzami, które nie mogły popłynąć. - Powiedziałem mu, żeby został, jeśli chce z tobą porozmawiać. - Puścił jej ręce i dokończył ciszej: - Kiedy odwróciłem się, żeby zaprowadzić go na górę, sięgnął po sztylet. Dłoń Jennifer wylądowała z trzaskiem na jego policzku. - Łżesz! - wysyczała, dysząc ciężko. - Chciałeś się zemścić, bo uwierzyłeś, że spiskowałam z ojcem przeciw tobie! Widziałam to na twojej twarzy! Chciałeś zemsty, więc zabiłeś pierwszego Merricka, który nawinął ci się pod rękę! - Mówię ci, że wyciągnął sztylet! - powtórzył książę. Jednak zamiast ją uspokoić, dolał tylko oliwy do ognia - i nie bez powodu. - Ja też wyciągnęłam na ciebie sztylet - wykrzyknęła z furią - lecz odebrałeś mi go równie łatwo jak dziecku zabawkę! William był o połowę niższy od ciebie, ale jemu nie odebrałeś broni, tylko go zamordowałeś! - Jennifer... - Jesteś krwiożerczym zwierzęciem! - szepnęła, spoglądając nań jak na coś obrzydliwego. Blady z poczucia winy i wyrzutów sumienia, Royce raz jeszcze próbował ją przekonać: - Daję ci słowo... - Twoje słowo! - wysyczała z pogardą. - Kiedy ostatnio dawałeś mi słowo, przysięgałeś, że nie skrzywdzisz nikogo z mojej rodziny! Po raz drugi jej dłoń wylądowała na policzku męża z taką siłą, że jego głowa poleciała w bok. Puścił Jenny, a kiedy zatrzasnęły się drzwi do jej komnaty, podszedł w zamyśleniu do ognia. Wsparłszy stopę na kłodzie, zatknął kciuki za pas, wpatrując się w płomienie. W głowie kłębiły mu się wątpliwości co do zamiarów Williama. Wszystko wydarzyło się tak prędko: młodzieniec był tuż za nim, kiedy Royce, stojąc przy drzwiach, patrzył, jak nieproszeni goście wychodzą po kolei. Kątem oka wychwycił wysuwający się z pochwy sztylet i zareagował instynktownie. Gdyby miał czas pomyśleć - albo gdyby William nie znajdował się tak piekielnie blisko - zareagowałby mniej odruchowo, a bardziej racjonalnie. Teraz jednakże, patrząc z perspektywy czasu, przypominał sobie doskonale, że przed zaproszeniem na spotkanie z Jenny oszacował w duchu młodego człowieka i uznał, że William nie jest agresywny. Royce podniósł rękę do czoła i przymknął oczy, ale nie potrafił odsunąć od siebie prawdy: albo jego pierwszy wniosek, iż ten Merrick nie stanowi zagrożenia, był mylny, albo właśnie zabił człowieka, który wyciągnął sztylet tylko na wszelki wypadek, gdyby gospodarz chciał mu wyciąć jakąś sztuczkę. Wątpliwości księcia przekształciły się w nieznośne poczucie winy. Przez trzynaście lat nauczył się oceniać ludzi oraz niebezpieczeństwo, jakie sobą przedstawiają, i jak dotąd nigdy jeszcze się nie pomylił. A dziś wieczorem uznał, że William Merrick jest nieszkodliwy. Rozdział dwudziesty trzeci W ciągu następnego tygodnia Royce przekonał się, iż stanął przed pierwszym w życiu murem, którego w żaden sposób nie potrafi zdobyć - przed ścianą z lodu, jaką odgrodziła się od niego Jennifer. Przedostatniej nocy poszedł do niej myśląc, że jeśli będzie się z nią kochał, namiętność pomoże jej odtajać. Nie udało się. Jennifer się nie broniła, tylko odwróciła głowę i zamknęła oczy. Kiedy opuścił jej łoże, czuł się jak zwierzę, którym go nazwała. Ostatniej nocy, przygnębiony i wściekły, próbował ją wciągnąć w otwartą kłótnię - gdyż myślał, że może gorący spór poskutkuje tam, gdzie nie pomogło łóżko. Ale Jennifer nie była już skłonna do sprzeczek: w obojętnym milczeniu przeszła do swej komnaty i zaryglowała od środka drzwi. Teraz, kiedy siedział obok żony przy stole, nie przychodziło mu do głowy nic, co mógłby powiedzieć jej lub komukolwiek innemu w sali. Nie musiał zresztą się odzywać, gdyż rycerze tak silnie odczuwali milczenie, jakie zapadło między nimi dwojgiem, że próbowali pokryć ciszę wymuszoną jowialnością. Prawdę mówiąc, jedynymi biesiadnikami, którzy zdawali się nie odczuwać ciężkiej atmosfery przy wieczerzy, byli ciotka Elinor i Arik. - Widzę, że wszystkim smakował mój gulasz z dziczyzny - powiedziała staruszka, uśmiechając się promiennie na widok pustych misek, na pozór nieświadoma faktu, że Jennifer i Royce zjedli bardzo niewiele. Uśmiech jednakże znikł z jej twarzy, kiedy przeniosła wzrok na Arika, który pożarł właśnie kolejną gęś. - Z wyjątkiem ciebie, mój drogi chłopcze - dodała z westchnieniem. - Jesteś ostatnią osobą, która powinna spożywać gęsinę! To tylko skomplikuje twój problem, przecież wiesz, sama ci o tym mówiłam. Przyrządziłam ten smaczny gulasz z dziczyzny specjalnie dla ciebie, a ty go nawet nie tknąłeś. - Proszę nie zwracać na to uwagi, milady - odezwał się sir Godfrey, odsuwając miskę i klepiąc się po brzuchu. - My jedliśmy i bardzo nam smakował! - Był wyborny! - zawtórował mu z entuzjazmem sir Eustace. - Przepyszny! - zahuczał sir Lionel. - Nadzwyczajny - zgodził się z całego serca Stefan Westmoreland, po czym rzucił zatroskane spojrzenie na brata. Tylko Arik nie powiedział nic, bo Arik nigdy nic nie mówił. Kiedy jednak lady Elinor oddaliła się od stołu, sir Godfrey zwrócił się do olbrzyma z gniewem: - Mogłeś przynajmniej skosztować. Przyrządziła go specjalnie dla ciebie. Tamten bardzo powoli odłożył gęsie udko i zwrócił swą wielką głowę ku Godfreyowi, mierząc go tak lodowatym spojrzeniem, że Jenny mimowolnie wstrzymała oddech w oczekiwaniu na wybuch gniewu. - Proszę się nie przejmować, lady Jennifer - uspokoił ją Godfrey, który zauważył, jak się przejęła. Po kolacji Royce opuścił salę i bez szczególnej potrzeby wdał się w godzinną rozmowę z dowódcą straży. Kiedy wrócił, Jennifer siedziała przy ogniu pośród rycerzy, odwrócona profilem. Tematem rozmowy była najwyraźniej Gawinowa obsesja na tle lady Annę, a książę aż westchnął z ulgi widząc, że na wargach żony majaczy lekki cień uśmiechu. Od siedmiu dni był to pierwszy uśmiech, jaki zagościł na jej twarzy. Nie chcąc przyłączyć się do tamtych, żeby nie zepsuć humoru Jenny, Royce wsparł się ramieniem o kamienny łuk, z dala od jej oczu, i dał znak służbie, by podano mu kufel piwa. - Gdybym był rycerzem - mówił Gawin, pochylony do przodu, z twarzą pełną młodzieńczego uczucia ku swej lady Annę - wyzwałbym Rodericka, żeby potykał się ze mną na turnieju w Claymore. - Doskonale - zażartował sir Godfrey - bo wtedy lady Annę mogłaby łkać z rozpaczy nad twoim trupem. - Roderick nie jest ode mnie mocniejszy! - uniósł się Gawin. - O jakim to turnieju mówicie? - zapytała Jennifer, próbując oderwać myśli chłopca od bezsilnej wrogości, jaką czuł do rywala. - To coroczne walki, jakie urządzamy tu po zakończeniu żniw. Rycerze zjeżdżają się z daleka, w każdym razie z tak daleka, żeby podróż nie przekroczyła czterech czy pięciu dni. - Ach, rozumiem - odrzekła, choć słyszała już wiele podekscytowanych rozmów na ten temat wśród służby. - A czy wszyscy wezmą w nich udział? - My tak - odrzekł Stefan Westmoreland, a potem w odpowiedzi na niezadane pytanie dodał cicho: - Royce nie. On uważa takie potyczki za bezcelowe. Serce Jenny przyśpieszyło gwałtownie na dźwięk tego imienia. Nawet teraz, po tym, co zrobił, sam widok jego stanowczej twarzy wystarczył, żeby serce w niej krzyczało z tęsknoty. Ostatniej nocy leżała nie śpiąc aż do świtu, walcząc z przemożną, głupią pokusą, by iść do niego i prosić, aby jakoś złagodził jej rozpacz. To głupie, że chciała zwrócić się o ukojenie bólu do człowieka, który go jej zadał - a przecież nawet dziś przy kolacji samo dotknięcie jego rękawa wystarczyło, by zapragnęła rzucić się mężowi w objęcia i zapłakać. - Może więc lady Jennifer i lady Elinor - odezwał się Eustace, wyrywając ją z ponurego zamyślenia - mogłyby znaleźć coś mniej ryzykownego dla życia niż potyczka z Roderickiem, a co pomogłoby Gawinowi zdobyć serce lady Annę? - Unosząc brwi, zwrócił się w stronę Jennifer. - Pozwólcie mi chwilę pomyśleć - odrzekła Jenny, z ulgą przenosząc uwagę na sprawę, która nie wiązała się ze śmiercią jej brata i ohydną zdradą męża. - Ciociu Elinor, masz jakiś pomysł? Staruszka odłożyła robótkę, przekrzywiła na bok głowę i podsunęła chętnie: - Już wiem! W czasach mojej młodości istniał taki dawny zwyczaj, który, kiedy byłam panną, bardzo mi się podobał. - Naprawdę, pani? - odezwał się Gawin. - A co miałbym zrobić? - No cóż - wyjaśniła, uśmiechając się do wspomnień - powinieneś podjechać do wrót jej zamku i zawołać do wszystkich w środku, że jest najpiękniejszą panną na całej ziemi. - Ale co by mi to dało? - zdumiał się Gawin. - Potem - ciągnęła ciotka Elinor - musiałbyś wyzwać na pojedynek każdego rycerza, który się z tym nie zgadza. Rzecz jasna, kilku na pewno by przyjęło wyzwanie - żeby zaimponować swoim wybrankom. A później - ciągnęła z zachwytem - ci rycerze, których byś pobił, musieliby pójść do lady Annę, przyklęknąć przed nią i powiedzieć: „Poddaję się twojej łasce i urodzie!”. - Och, ciociu Elinor - zachichotała Jenny - czy naprawdę robiono tak w czasach twojej młodości? - Ależ zapewniam cię! Jeszcze do niedawna był to szeroko rozpowszechniony zwyczaj. - Nie mam wątpliwości - wtrącił z galanterią Stefan Westmoreland - że swego czasu klękało przez tobą, pani, bardzo wielu mężów, pobitych przez twoich dzielnych konkurentów. - Jakże ładnie powiedziane! - ucieszyła się lady Elinor. - Dziękuję ci, panie. Dowodzi to - dodała pod adresem Gawina - że duch rycerski nie upada ani trochę! - Mnie to jednak nic nie pomoże - westchnął młodzieniec. - Dopóki sam nie zostanę pasowany, nie mogę wyzwać na pojedynek żadnego rycerza. Roderick roześmiałby mi się w twarz, gdybym się odważył to zrobić, i któż mógłby mieć mu to za złe? - Być może jakiś łagodniejszy od walki sposób mógłby zjednać ci serce damy - wtrąciła z sympatią Jenny. Royce zaczął przysłuchiwać się z uwagą, mając nadzieję, że usłyszy coś, co pomoże mu zmiękczyć jej serce. - Co na przykład, milady? - No cóż, na przykład muzyka i pieśni... Zniechęcony książę aż przymknął oczy na samą myśl o tym, że miałby śpiewać pod oknem Jenny. Jego głęboki baryton z pewnością sprowadziłby mu do nogi każdego ogara w okolicy. - Nauczyłeś się chyba grać na lutni albo na jakimś innym instrumencie, kiedy byłeś paziem, prawda? - pytała giermka Jenny. - Nie, pani - wyznał Gawin. - Naprawdę? - zdumiała się. - Myślałam, że uczą tego każdego pazia. - Wysłano mnie jako pazia do Czarnego Wilka - wyjaśnił z dumą Gawin - a nie do zamku żonatego lorda i jego pani. A milord powiada, że lutnia jest w boju równie bezużyteczna jak rękojeść bez miecza, chyba że chciałbym okręcić nią nad głową i zdzielić przeciwnika. Eustace posłał mu ostrzegawcze spojrzenie, żeby przestał pogrążać Royce’a w oczach żony, lecz chłopak za bardzo skupił się na temacie swej ukochanej, by to zauważyć. - Jak jeszcze mógłbym ją zdobyć? - pytał. - Już mam - oznajmiła Jennifer. - Poezja! Mógłbyś pojechać do lady Annę z wizytą i... wyrecytować jej wiersz... ten, który najbardziej lubisz. Royce ściągnął brwi, próbując przypomnieć sobie jakieś wiersze, ale jedyny, jaki przyszedł mu na myśl, brzmiał: Znałem dziewczę, co Kaśką się zwało, Zawżdy rade na sianie dawało... Młodzieniec zrobił smutną minę i potrząsnął głową. - Chyba nie znam żadnego wiersza... A, tak! Milord kiedyś mi jakiś mówił. To było tak: „Znałem dziewczę, co...”. - Gawin!! - ryknął książę, zanim zdążył się zorientować, co robi, a Jennifer zamarła na dźwięk jego głosu. Już znacznie ciszej dodał: - To nie jest... ee... ten rodzaj poezji, jaki miała na myśli lady Jennifer. - No to co w takim razie mam robić? - W nadziei, że jego bohater wymyśli jakiś bardziej męski sposób zaimponowania damie, zapytał Royce’a: - A co ty, panie, czyniłeś, kiedy pierwszy raz chciałeś zrobić wrażenie na jakiejś pannie? A może byłeś już rycerzem i mogłeś okazać jej swą odwagę na polu chwały? Ponieważ nie było już szansy na to, aby niezauważenie przyglądać się Jenny, Royce podszedł do grupki i stanął obok żony, opierając się ramieniem o komin. - Nie byłem jeszcze rycerzem - rzucił ironicznie, przyjmując od sługi kufel piwa. Jennifer złapała rozbawione spojrzenie, jakie wymienili między sobą obaj bracia, jednak oszczędzono jej zastanawiania się nad szczegółami sprawy, bo Gawin dopytywał się dalej: - Ile lat miałeś, milordzie? - Osiem, o ile sobie przypominam. - I co zrobiłeś, żeby jej się przypodobać? - No... ukartowałem ze Stefanem i Godfreyem zawody, w których mogłem olśnić swoją pannę umiejętnością, z jakiej byłem w tamtym okresie najbardziej dumny. - A co to były za zawody? - zapytała zaintrygowana lady Elinor. - Zawody w pluciu - odrzekł cierpko Royce, przyglądając się żonie, żeby zobaczyć, czyją rozweseliły jego dziecięce wybryki. - I wygrałeś? - zaśmiał się Eustace. - Oczywiście - oznajmił sucho Royce. - Wtedy potrafiłem pluć dalej niż jakikolwiek inny chłopak w całej Anglii. Poza tym - dodał - przedsięwziąłem pewne środki ostrożności i przed turniejem przekupiłem Stefana i Godfreya. - Chyba udam się już na spoczynek - odezwała się uprzejmie Jenny, podnosząc się z miejsca. W tym momencie Royce doszedł do wniosku, że lepiej teraz powiedzieć wszystkim nowinę, niż ukrywać ją przed żoną, skoro i tak temat został już poruszony. - Jennifer - podobnie jak ona odezwał się tonem pełnej rezerwy kurtuazji - doroczne potyczki w szrankach, które się tu dotąd odbywały, w tym roku zostały przekształcone w prawdziwy turniej. W związku z nowym układem pokojowym między naszymi krajami Henryk i Jakub ustalili, że należy zaprosić do udziału także Szkotów. W przeciwieństwie do potyczek, które były sprawdzianem umiejętności tylko dwóch rycerzy, turniej stanowił coś w rodzaju umownej bitwy, w której wrogowie ruszali na siebie z dwóch przeciwległych krańców pola i walczyli na różną broń, choć w ograniczonym wyborze i wielkości. Nawet kiedy przeciwnicy nie czuli do siebie zajadłej nienawiści, turnieje były tak niebezpieczne, że czterysta lat temu papieżom udało się zakazać ich na prawie dwieście lat. - Przybył dziś posłaniec od Henryka, który potwierdził zmiany - dodał Royce. Kiedy zaś Jennifer spoglądała na niego z tym samym uprzejmym brakiem zainteresowania, wyjaśnił z naciskiem: - Tę decyzję podjęli obaj nasi królowie już w czasie podpisywania układu. - Lecz dopiero kiedy dodał: - I ja także mam wziąć udział w walkach - pojęła chyba całą wagę tego, co do niej mówił. Kiedy to do niej dotarło, spojrzała na męża z pogardą, potem obróciła się doń plecami i opuściła salę. Royce patrzył, jak się oddalała, lecz zaraz wstał i poszedł za Jenny, zrównując się z nią, gdy otwierała drzwi do swej komnaty. Przytrzymał żonie uprzejmie drzwi, po czym wszedł za nią do środka. Przed rycerzami zachowywała milczenie, ale teraz, na osobności, napadła na niego z goryczą, która przewyższała chyba ów wybuch z powodu śmierci Williama. - Jak sądzę, rycerze z południowej Szkocji także wezmą udział w tym miłym przedsięwzięciu? - Tak - odrzekł krótko. - I to już nie mają być zwykłe potyczki? Teraz to ma być prawdziwy turniej? - spytała. - I oczywiście dlatego ty bierzesz w nim udział? - Zrobię to, ponieważ taki dostałem rozkaz! Cały gniew ulotnił się nagle z jej twarzy, która pozostała biała jak pergamin i równie bezbronna. Wzruszyła ramionami. - Wszak mam jeszcze jednego brata. Nie kocham go tak, jak kochałam Williama, ale on przynajmniej powinien dostarczyć ci trochę rozrywki, zanim go zabijesz. Bardziej odpowiada ci wzrostem. - Usta jej zadrżały, oczy zaszkliły się łzami. - No i jest jeszcze mój ojciec, wprawdzie sporo starszy od ciebie, lecz nie brak mu rycerskich umiejętności. Jego śmierć powinna cię ubawić. Mam nadzieję - rzuciła zbolałym głosem - że będziesz miał dość serca... że uznasz za możliwe - poprawiła się, dając mu jasno do zrozumienia, iż nie uważa, aby mógł mieć serce - aby nie zamordować mi siostry. Tylko ona mi pozostała. Chociaż wiedział, że Jennifer nie chce, aby jej dotykał, nie mógł się powstrzymać - przyciągnął ją do siebie i objął. Kiedy zesztywniała, nie próbując jednak się wyrwać, ujął w dłonie jej głowę i przytulił do piersi, przyciskając dłonią włosy jak zmięty atłas. Zaczął mówić ochrypłym głosem: - Jenny, proszę cię, proszę, nie rób tego. Nie możesz cierpieć tak strasznie. Na miłość boską, płacz. Znowu na mnie nakrzycz, ale nie patrz na mnie jak na mordercę. I wtedy zrozumiał. Zrozumiał jasno, dlaczego ją pokochał i w którym to się stało momencie - myślami powrócił nagle na tamtą polankę przy drodze, kiedy anioł w stroju giermka podniósł na niego błyszczące niebieskie oczy i powiedział miękko: „To, co o tobie, milordzie, opowiadają, o tym, co zrobiłeś, to wszystko nieprawda. Nie wierzę w to”. Teraz już wszakże wierzyła we wszystko, co o nim mówiono, i miała po temu powody. A ta świadomość bolała go tysiąckroć mocniej niż każda rana, jaką mu zadano. - Jeśli się wypłaczesz - szepnął, głaszcząc ją po lśniących włosach - poczujesz się lepiej. - Sam jednak instynktownie wiedział, że proponuje jej niemożliwe. Tyle już przeszła i tak długo powstrzymywała łzy, że Royce wątpił, czy cokolwiek mogłoby ją zmusić, aby zapłakała. Nie płakała, kiedy mówiła o zmarłej przyjaciółce Becky, ani też po śmierci Williama. Dziewczyna, która jako czternastolatka miała dość odwagi, by stawić czoło swemu bratu na udeptanej ziemi, nie będzie przelewać łez nad mężem, którego nienawidzi. Nie zapłakała przecież ani nad przyjaciółką, ani nad bratem. - Wiem, że mi nie uwierzysz - wyszeptał z bólem - ale dotrzymam słowa. W czasie turnieju nie skrzywdzę twojej rodziny ani żadnego członka twojego klanu. Przysięgam. - Proszę, puść mnie - odrzekła zduszonym głosem. Nie mógł nic poradzić; ramiona zacisnęły się same. - Jenny - szepnął, a ona pragnęła umrzeć, bo nawet teraz uwielbiała, gdy mówił jej imię. - Nigdy więcej mnie tak nie nazywaj - odparła schrypniętym głosem. Royce zrobił długi, bolesny oddech. - Czy to coś pomoże, jeśli ci powiem, że cię kocham? Wyrwała mu się, lecz na jej twarzy nie było już gniewu. - Komu próbujesz pomóc? Royce’owi opadły bezradnie ręce. - Masz rację - zgodził się cicho. Dwa dni później Jenny wychodziła z kaplicy po rozmowie z bratem Gregoriusem, który zgodził się pozostać w Claymore do czasu przybycia księdza na stałe. Jak co ranka, rycerze Royce’a powtarzali na dziedzińcu swe rycerskie umiejętności, ażeby utrzymać sprawność bojową. Godzina za godziną ćwiczyli na koniach, każąc im przeskakiwać rowy, sterty worków z piaskiem i wskakując na siodła bez tykania strzemion. Resztę czasu spędzali przy słupie do uderzeń kopią - wkopanym w ziemię drągu, na którego szczycie zamocowana była poprzeczna belka, tak dobrze wyważona, że można było wprawić ją w ruch wirowy przy najlżejszym nawet pchnięciu. Z jednej strony owej belki zawieszono pełną zbroję z tarczą, z drugiej - długi, ciężki worek z piaskiem. Jeden po drugim, wciąż i wciąż od nowa, rycerze prowadzili konia aż do najdalszego krańca dziedzińca, skąd nacierali kopią, za każdym razem z innego kąta, na „rycerza” na poprzeczce. Jeśli broń nie trafiła dokładnie w pierś „przeciwnika”, poprzeczka okręcała się błyskawicznie i jeździec otrzymywał potężny cios workiem z piaskiem - który nigdy nie chybiał celu. Wszystkim zdarzało się od czasu do czasu oberwać - w zależności od kąta natarcia i stawianych przed palem przeszkód. Wszystkim, z wyjątkiem Royce’a, jak zauważyła Jenny. W przeciwieństwie do innych rycerzy, jej mąż mniej czasu spędzał na ćwiczeniach z kopią, za to więcej pracował nad Zeusem, tak jak w tej chwili. Kątem oka przyglądała się Royce’owi z drugiego końca dziedzińca, kiedy połyskując w słońcu nagimi, muskularnymi ramionami, prowadził rumaka na coraz wyższe przeszkody, a potem spinał do galopu, zakreślając w biegu idealną ósemkę. W przeszłości nie zwracała uwagi na te codzienne praktyki, ale teraz, kiedy dowiedziała się o turnieju, to, co przedtem było tylko zwykłym ćwiczeniem, obecnie wydawało się doskonaleniem zabójczych umiejętności. Tak pochłonięta była ukradkowym obserwowaniem męża, że nawet nie usłyszała, kiedy stanął przy niej Godfrey. - Zeusowi wiele jeszcze brakuje, żeby stał się taki jak ojciec - zauważył, spoglądając w kierunku, w jakim patrzyła. - Co najmniej rocznego treningu. Jenny aż podskoczyła na jego pierwsze słowa, ale teraz odpowiedziała w miarę spokojnie: - Mnie się wydaje wspaniały. - Tak jest - zgodził się Godfrey. - Ale proszę spojrzeć na kolano Royce’a - o, musiał przesunąć je do przodu, zanim Zeus się zorientował, że trzeba skręcić. Thor wykonałby taki skręt już przy lekkim dotknięciu... - Tu Godfrey delikatnie musnął kciukiem ramię Jenny, a ją znów zalało poczucie winy za to, że stała się przyczyną śmierci wspaniałego zwierzęcia, zaś następne słowa mężczyzny wcale nie przyniosły jej ulgi: - Gdyby podczas bitwy Royce musiał kierować koniem równie mocno, jak na turnieju, mogłoby go to kosztować życie. Podeszli do nich Eustace i Gawin, którzy właśnie zsiedli z koni. Chłopak, usłyszawszy ostatnią uwagę Godfreya, natychmiast poczuł się zobligowany, by się obrazić w imieniu swego pana. - Nie ma się czym martwić, milady - zapewnił Jenny. - Lord Claymore to najlepszy z żyjących rycerzy, przekonamy się o tym podczas turnieju. Ujrzawszy, że rycerze przyglądają mu się z boku, Royce zawrócił Zeusa i podjechał do nich truchtem. Ponieważ Godfrey i Gawin zasłaniali Jenny, zauważył ją, dopiero kiedy zatrzymał się przed całą grupką, a Gawin wypalił: - Niech lady Jennifer zobaczy, jak nacierasz kopią, książę! - Jestem pewien - wymawiał się Royce, rzuciwszy pytające spojrzenie na uprzejmie obojętną twarz żony - że lady Jennifer dość się już tego napatrzyła. - Ale - dodał Godfrey z przekornym uśmiechem, sekundując prośbie giermka - założę się, że nigdy nie widziała, jak chybiasz. Pokaż nam, jak to robisz. Zgodziwszy się z oporami, Royce zawrócił konia w miejscu i spiął do galopu. - Czy ma zamiar specjalnie chybić? - zapytała Jenny, wbrew sobie kuląc się w duchu na myśl o obrzydliwym łomocie, jaki dobiegał za każdym razem, kiedy któryś rycerz obrywał workiem z piaskiem. - Tylko proszę popatrzeć, milady - powiedział z dumą Gawin - nie ma drugiego, który by to potrafił... W tej chwili Royce potężnie zdzielił „rycerza” - nie w tarczę, a w naramiennik. Worek z piaskiem okręcił się jak błyskawica i - chybił, bo książę błyskawicznie uchylił się za koński kark. Jennifer ledwie zdołała się powstrzymać, by nie zaklaskać z podziwu. Oszołomiona, popatrzyła pytająco najpierw na Eustace’a, potem na Godfreya. - Taki jest szybki - objaśnił ją z dumą Gawin. - Mimo potężnych mięśni milord potrafi się błyskawicznie poruszyć. Zabrzmiał jej w głowie roześmiany głos Royce’a, mówiącego podczas jednego z najszczęśliwszych wieczorów w jej życiu: „Przyjrzyj się wojownikowi, jak uchyla się przed włóczniami, a zobaczysz kroki i figury taneczne, które cię olśnią”. - Jest taki szybki - tu Gawin dla ilustracji strzelił palcami - ze sztyletem, mieczem albo buzdyganem. Tym razem powróciło do Jenny wspomnienie sztyletu, sterczącego z piersi Williama, które przegnało tamte gorzko-słodkie wspominki. - Ładna jest ta sztuczka przy słupie - odrzekła pozbawionym emocji tonem - nie przyda mu się jednak na nic podczas bitwy, bo przecież nie zdoła pochylić się w ten sposób na koniu, kiedy będzie w pełnej zbroi. - Ależ on to potrafi! - wykrzyknął rozanielony giermek. Potem twarz mu się wydłużyła z rozczarowania, kiedy lady Jennifer oddaliła się obojętnie. - Gawinie - rzucił ze złością sir Godfrey - twój brak spostrzegawczości mnie doprawdy przeraża. Idź polerować zbroję Royce’a i trzymaj zamkniętą gębę! - Odwrócił się z niesmakiem do Eustace’a i dodał: - Jak to możliwe, że podczas bitwy ten chłopak jest tak bystrym wojownikiem, a tak kompletnym tumanem w każdej innej sprawie? Rozdział dwudziesty czwarty Jak myślicie, ilu ich tam jeszcze może być, milady? - pytała Agnes, stojąc obok Jenny na chodniku przy murach. Służąca przez ostatni tydzień tak ciężko pracowała, że Jenny wymogła na niej, żeby wyszła na powietrze. Jenny spojrzała na to niewiarygodne widowisko, w którym z rozkazu Henryka miał wziąć udział sam Czarny Wilk, a które niegdyś było tylko „lokalnymi potyczkami”. Panowie, rycerstwo oraz widzowie z całej Anglii, Szkocji i Francji zjeżdżali się całymi tysiącami, a dolinę i okoliczne wzgórza pokrywały teraz niezliczone kolorowe namioty, wznoszone przez przybyłych dla własnej wygody. Jenny pomyślała, że wygląda to jak morze kolorów, usiane plamkami barw rycerskich i proporców. W odpowiedzi na pytanie służącej uśmiechnęła się tylko ze znużeniem. - Myślę, że z sześć lub siedem tysięcy. A może i więcej. - Wiedziała, po co się tu zjawili, wszyscy mieli nadzieję zmierzyć się z legendarnym Czarnym Wilkiem Henryka. - Patrz, jest jeszcze jedna grupa - dodała, wskazując głową na wschodnią stronę, skąd nadciągał kolejny orszak jeźdźców i piechoty. Od ponad tygodnia zjawiali się tak po stu ludzi i więcej, więc Jenny wiedziała już teraz, jak wygląda taki przyjazd angielskiego szlachcica. Najpierw przybywała niewielka grupka, w której znajdował się trębacz, obwieszczający głosem rogu całej okolicy pojawienie się swego znakomitego pana. Zadaniem tych pierwszych przybyszów było stanąć przed bramą Claymore i ogłosić, że niebawem znajdzie się tu ich lord - co teraz i tak nie czyniło żadnej różnicy, gdyż wszystkie komnaty i pomieszczenia - od sześćdziesięciu izb w strażnicach po najmniejszy stryszek nad stajniami - pełne już były szlachetnych gości. Zamek był tak zatłoczony, że cała służba przyjezdnych musiała zostać za bramami, gdzie radziła sobie jak mogła w wielkich przestronnych namiotach. Po przyjeździe trębaczy i przedniej straży pojawiała się większa grupa, wśród której znajdowali się lord i jego dama, jadący wierzchem na pięknie przybranych koniach. Następnie nadciągała służba i wozy, na których wieziono namioty oraz wszystko potrzebne w szlacheckim gospodarstwie: obrusy, talerze, klejnoty, garnki, patelnie, łóżka, a nawet kobierce. W ciągu ostatnich trzech dni Jenny oswoiła się już z takim widokiem. Możne rodziny, przywykłe do długotrwałych podróży między swoimi zamkami, chętnie pokonywały nawet i większą odległość, by móc na własne oczy oglądać turniej, który zapowiadał się na największe widowisko w całym ich życiu. - Nigdy jeszcze niczego takiego nie oglądaliśmy - odezwała się Agnes. - Czy wieśniacy robią tak, jak im poleciłam? - Tak jest, milady, i na zawsze będziemy wdzięczni za radę. Przecież przez ten jeden tydzień zarobiliśmy więcej grosza niż w ciągu całego życia, a nikt nie śmie nas oszukać, tak jak to bywało dawniej, kiedy rycerze zjeżdżali na potyczki. Jenny uśmiechnęła się i uniosła włosy z karku, by lekki październikowy wietrzyk nieco ją ochłodził. Kiedy do doliny przybył pierwszy tuzin gości i poczęto stawiać ich namioty, natychmiast zażądano od chłopów żywności na potrzeby panów, a nieszczęsnym rodzinom, które ją wyhodowały, ciśnięto od niechcenia kilka nędznych miedziaków. Jenny odkryła, co się dzieje, więc teraz każda chałupa w dolinie i każda sztuka trzody miała na sobie wizerunek wilczej głowy - Jenny wydobyła te godła od straży, rycerzy, pozdejmowała ze zbroi - gdzie tylko mogła je znaleźć. Wskazywały one, że dana rzecz albo należy do Wilka, albo jest pod jego ochroną. „Mój mąż - wyjaśniła setkom wieśniaków, którym rozdawała je na dziedzińcu - nie pozwoli, żeby jego poddanych traktowano w tak podły sposób. Możecie sprzedawać żywność, jeśli taka będzie wasza wola, ale - doradziła z uśmiechem - gdybym była na waszym miejscu, mając to, co wszyscy pragną kupić, pilnowałabym się, żeby sprzedawać tym, co dają najwięcej - a nie pierwszemu lepszemu, który zaoferuje cokolwiek”. - Kiedy to wszystko się skończy - odpowiedziała teraz - dowiem się, gdzie można kupić te nowe krosna, o których opowiadałam kobietom w wiosce. Jeśli zarobiony w ciągu tego tygodnia grosz przeznaczycie na rzeczy takie jak krosna, to one pozwolą wam później zarobić jeszcze więcej. Pomyśl sama - dodała Jenny - skoro ten turniej ma się odbywać co roku, wszyscy powinni wyhodować więcej trzody i żywności, żeby sprzedać wszystko w przyszłym roku. Będziecie mieli z tego wielkie zyski. Ustalę całą rzecz z księciem i naszymi zarządcami, a jeśli zechcecie, pomogę wam wszystko przeprowadzić. Agnes spojrzała na nią wilgotnymi oczyma. - Jesteś dla nas Bożym błogosławieństwem, milady. Wszyscy tak myślą i bardzo nam przykro z powodu przywitania, jakie ci zgotowaliśmy, kiedy tu przybyłaś. Każdy wie, że mnie wysłuchasz, bo jestem twoją pokojówką, pani, więc codziennie proszą mnie, żebym przekazała, jak bardzo ludzie są ci wdzięczni. - Dziękuję - odrzekła po prostu Jenny, po chwili jednak dodała z cierpkim uśmiechem: - Trzeba, żebym wam przypomniała, że moje pomysły czerpania zysków z turniejów, krosien i innych takich rzeczy są na wskroś szkockie - wiecie, że z nas oszczędny ludek. - Teraz jesteś Angielką, milady, za przeproszeniem waszej wysokości. Wasza książęca mość poślubiła naszego pana, więc jest teraz jedną z nas. - Jestem Szkotką - powiedziała cicho Jenny. - Tego nic nie może zmienić, zresztą wcale tego nie pragnę. - Tak, ale my wszyscy z Claymore i z wioski mamy nadzieję, że jutro na turnieju będziesz siedzieć po naszej stronie, milady - odrzekła Agnes z nerwową determinacją. Jenny udzieliła pozwolenia całej służbie zamkowej, ażeby przyglądała się turniejowi albo jutro, w najważniejszym dniu zmagań, albo przynajmniej pojutrze, więc wśród wszystkich zatrudnionych i mieszkających w zamku zapanowała atmosfera przyjemnego napięcia. Jenny oszczędzona została konieczność odpowiadania na owo milczące pytanie, gdzie ma zamiar zasiąść podczas turnieju, gdyż właśnie zjawili się uzbrojeni jeźdźcy, którzy mieli towarzyszyć jej przy wyjściu za bramę. Oznajmiła Royce’owi, że pragnie odwiedzić namiot Merricków na zachodnim krańcu doliny, a mąż się zgodził - wiedziała, że nie miał innego wyjścia - ale tylko pod warunkiem, że Jenny pojedzie pod eskortą jego ludzi. Teraz właśnie ujrzała na dziedzińcu ową straż, którą książę uznał za konieczną: całą piętnastkę z jego osobistego oddziału, łącznie z Arikiem, Stefanem, Godfreyem, Eustace’em i Lionelem - konno i pod bronią. Z bliska różnobarwne namioty i pasiaste kopuły wydały się Jennifer jeszcze żywsze i bardziej uroczyste niż oglądane z murów. Gdziekolwiek zostało trochę miejsca, tam urządzano próbne potyczki, a przed każdym namiotem, w którym zamieszkał rycerz, zatknięto przed wejściem jego proporzec i włócznię. Wszędzie dominowały jaskrawe kolory: szerokie żółte, czerwone i niebieskie pasy namiotów; proporce, tarcze i godła z czerwonymi sokołami, złotymi lwami i zielonymi pałkami - niektóre zawierały tak wiele różnych wizerunków, że Jenny na ten widok nie mogła powstrzymać uśmiechu. Przez otwarte wejścia do namiotów widziała w środku bogate kobierce i śnieżnobiałe obrusy na stołach, przy których rycerze, nawet z całymi rodzinami, zasiadali do obiadu, podanego na srebrnych nakryciach i z wysadzanymi klejnotami pucharami. Na ogół używano miękkich jedwabnych poduch, lecz były też krzesła równie piękne jak te w wielkiej sali w Claymore. Od czasu do czasu sprzed namiotów dawały się słyszeć pozdrowienia rzucane pod adresem tego czy owego rycerza z jej drużyny, a choć nie zatrzymano się ani razu, blisko godzinę przyszło im krążyć wśród rozłożonych w dolinie obozowisk, a później po zboczu północnego wzgórza. Tak jak zazwyczaj, Szkoci nie chcieli mieć do czynienia z Anglikami, więc skoro dolina pozostawała domeną Anglii, północne wzgórze zajmowane było przez Szkotów. Pagórek zachodni zaś stanowił terytorium francuskie. Ponieważ klan Jenny dotarł do Claymore jako jeden z ostatnich, namioty Merricków stanęły na samym końcu północnego zbocza, sporo ponad innymi. A może, przemknęło jej przez głowę, ojciec wybrał to miejsce, żeby znaleźć się mniej więcej na tej samej wysokości co zamek Claymore. Rozejrzała się po wrogich obozowiskach, które na razie współistniały ze sobą w pokoju. Narastającą przez wiele wieków nieprzyjaźń odłożono tymczasem na bok, ponieważ wszystkie strony przestrzegały prastarej tradycji, która każdemu biorącemu udział w turnieju rycerzowi zapewniała bezpieczny przejazd i nocleg. Jak gdyby czytając jej w myślach, jadący obok Stefan odezwał się nagle: - To chyba po raz pierwszy od wielu lat tylu ludzi z naszych trzech krajów może przebywać razem na jednym terytorium, nie walcząc o nie. - Mniej więcej to samo sobie właśnie myślałam - przyznała Jenny, zaskoczona jego uwagą. Choć nieodmiennie traktował ją nadzwyczaj uprzejmie, to odkąd odsunęła się od jego brata, wyczuwała narastającą dezaprobatę szwagra. Przypuszczała, że uznał jej postępowanie za zbyt rygorystyczne. Być może - gdyby nie przypominał jej tak boleśnie Royce’a, kiedy tylko na niego spojrzała - starałaby się bardziej, by wytworzyć między nimi taką serdeczną więź, jaka łączyła ją z Godfreyem, Eustace’em i Lionelem. Tych trzech lawirowało ostrożnie między Jennifer a jej mężem, ale z ich zachowania wynikało wyraźnie, że przynajmniej rozumieją jej stanowisko w tym konflikcie. Równie wyraźnie widać też było, że uważają rozwój sytuacji między nimi dwojgiem za dramatyczny, ale nieprzesądzony. Jenny nie przyszło natomiast do głowy, że Stefan o wiele lepiej od jego przyjaciół dostrzega, jak bardzo cierpi Royce z powodu ich zerwania i jak głęboko żałuje tego, co zrobił. Nie miała wszakże żadnych wątpliwości co do powodów dzisiejszego ocieplenia stosunków ze szwagrem: ojciec przysłał jej wczoraj wiadomość o swoim przyjeździe, a Brenna dołączyła liścik od siebie - liścik, który Jenny przekazała, nieprzeczytany, Stefanowi. Jenny także powiadomiła dziś ojca, iż zamierza go odwiedzić. Chciała spróbować wszystko wyjaśnić oraz przeprosić go za to, że tak nazbyt emocjonalnie i niesprawiedliwie zareagowała na wieść, iż próbował wysłać ją do klasztoru. A przede wszystkim przyszła tutaj, by błagać o przebaczenie za rolę, jaką nieświadomie odegrała w zabójstwie przybranego brata. To przecież ona poprosiła męża, żeby zatrzymał Williama. I to niewątpliwie jej protest w sprawie klasztoru wytrącił z równowagi brata i rozzłościł Royce’a. Nie spodziewała się bynajmniej, że ojciec, a wraz z nim inni członkowie klanu, jej wybaczą, ale czuła potrzebę wyjaśnienia tego, co się stało. Zanim jednak stanęli przed namiotami Merricków, przekonała się, że się myliła. Ojciec sam wyszedł jej na powitanie, a Stefan Westmoreland nie zdążył jeszcze zsiąść z konia, by jej pomóc, gdy lord Merrick sam pochwycił córkę w talii i zdjął z siodła. Z namiotów powychodzili inni członkowie klanu i Jenny nagle przekonała się, że wszyscy wokół ją ściskają i witają, a Garrick Carmichael z Hollisem Fergussonem klepią ją po rękach. Nawet Malcolm objął ją ramieniem. - Jenny! - wybuchnęła Brenna, kiedy wreszcie udało jej się dopchać do siostry. - Tak się za tobą stęskniłam! - dodała, ściskając ją gwałtownie. - A ja tęskniłam za tobą - odrzekła Jenny głosem schrypniętym ze wzruszenia. - Wejdź do środka, moja droga - nalegał ojciec i ku niepomiernemu zdumieniu Jenny sam przeprosił ją za to, że źle zrozumiał jej życzenie, sądząc, iż woli pójść do klasztoru niż żyć z mężem. Wcale nie poczuła się jednak lepiej, gdyż ze zdwojoną siłą zaatakowały ją wyrzuty sumienia. - Ten nóż był własnością Williama - oznajmił ojciec, wręczając jej ozdobny sztylet. - Wiem, że ciebie kochał najbardziej z nas wszystkich, Jennifer, i na pewno pragnąłby, żeby ta broń należała do ciebie. Chciałbym, żebyś na jego cześć miała nóż przy sobie jutro podczas turnieju. - Tak... - odrzekła Jenny z oczami wilgotnymi od łez. - Będę go miała. Potem powiedział jej, że musieli pochować Williama w zwykłym grobie w niepoświęconej ziemi; opowiedział jej, jakie modlitwy odmówili za odważnego niedoszłego lorda Merricka, który został zabity w wiośnie życia. Kiedy ojciec skończył, Jenny czuła się tak, jakby brat umarł właśnie po raz drugi - tak świeże było o nim wspomnienie. Kiedy nadszedł czas odjazdu, ojciec wskazał ręką na stojący w kącie kufer. - To są rzeczy twojej matki, moja droga - powiedział, a ojciec Becky wraz z Malcolmem wynieśli kufer przed namiot. - Wiem, że chciałabyś je mieć, zwłaszcza odkąd musisz mieszkać z mordercą swego brata. Będą ci pociechą i przypomnieniem, że jesteś i zawsze pozostaniesz hrabiną Rockbourn. Pozwoliłem sobie - dodał, kiedy już zbierała się do odjazdu - powiesić twój proporzec, proporzec Rockbourn, obok naszych na czas jutrzejszego turnieju. Pomyślałem sobie, że zechcesz go tam widzieć, nad swoją głową, kiedy będziesz patrzeć, jak walczymy z zabójcą twego ukochanego Williama. Jenny była tak oszołomiona cierpieniem i poczuciem winy, że ledwie mogła mówić, a kiedy wyszli przed namiot ojca, w słabnącym popołudniowym świetle ujrzała, że czekają tam na nią wszyscy, którzy przedtem nie zdążyli jej powitać. Było to tak, jakby przyszła do niej cała otaczająca Merrick wieś i wszyscy męscy przedstawiciele jej rodu. - Brak nam ciebie, dziewczyno - powiedział stary zbrojmistrz. - Będziesz z nas jutro dumna - odezwał się daleki kuzyn, który nigdy przedtem nie darzył jej zbytnią sympatią. - Tak samo jak my jesteśmy dumni z tego, że jesteś Szkotką. - Król Jakub - oznajmił jej ojciec donośnym głosem, który mogli dosłyszeć wszyscy obecni - kazał ci przesłać swe osobiste pozdrowienie i polecił upomnieć cię, abyś nigdy nie zapomniała gór i wrzosowisk swojej ojczyzny. - Zapomnieć? - odparła Jenny zdławionym szeptem. - Jakże bym mogła? Ojciec uściskał ją długo i czule, a gest ten stał w takiej sprzeczności z jego zwykłym zachowaniem, że Jenny omal się nie złamała i nie zaczęła go błagać, by mogła nie wracać już więcej do Claymore. - Ufam - dodał, prowadząc ją w stronę konia - że ciotka Elinor dobrze się wami wszystkimi zajmuje? - Zajmuje? - powtórzyła, nie rozumiejąc, Jenny. - No... - poprawił się szybko i niezbyt jasno - że przygotowuje dla was medykamenty i napary? Żeby nic ci nie dolegało. Jenny skinęła z roztargnieniem głową, myśląc niejasno o niezliczonych wyprawach ciotki po zioła. Już miała wsiadać na konia, kiedy rozpaczliwe, błagalne spojrzenie Brenny przypomniało jej o starannie sformułowanej prośbie, jaką siostra wyraziła w liście wczoraj wieczorem. - Ojcze - zwróciła się do niego i nawet nie musiała udawać tęsknej miny - czy możliwe jest... aby Brenna pojechała teraz z nami i spędziła ze mną wieczór w Claymore? Na turniej wrócimy razem. Na chwilę twarz ojca stężała, potem pojawił mu się na wargach lekki uśmiech, a później lord Merrick skinął twierdząco głową. - Gwarantujesz jej bezpieczeństwo? - spytał po chwili, jakby mu się przypomniało. Jenny przytaknęła. Przez kilka minut po odjeździe obu sióstr oraz uzbrojonej eskorty lord Merrick pozostawał przed swoim namiotem, razem z Malcolmem przyglądając się orszakowi. - Myślisz, że się udało? - zapytał Malcolm, utkwiwszy zimny, pełen pogardy wzrok w plecach Jenny. Lord Merrick kiwnął głową i odparł stanowczo: - Przypomnieliśmy jej, jakie ma powinności, a poczucie obowiązku przezwycięży żądzę, jaką mógłby budzić w niej Rzeźnik. Jennifer usiądzie z nami i będzie wznosić okrzyki za nasze zwycięstwo, a przeciw Anglikom, gdy tymczasem jej mąż i wszyscy oni będą musieli na to patrzeć. Malcolm nie czynił najmniejszych wysiłków, by ukryć pogardę, jaką żywił wobec przybranej siostry, kiedy zapytał na koniec: - Ale czy będzie wiwatować, kiedy zabijemy go w walce? Wątpię. Tego wieczoru, kiedy przyjechaliśmy do Claymore, prawie rzuciła mu się do stóp, żeby błagać o przebaczenie za to, że chciała, aby wysłać ją do klasztoru. Lord Merrick obrócił się ku niemu gwałtownie, a oczy miał jak dwa kawałki lodu. - W jej żyłach płynie moja krew. Kocha mnie. Nagnie się do mojej woli. Już się do niej nagięła, choć jeszcze sama o tym nie wie. Cały dziedziniec płonął pomarańczowawym światłem pochodni, pełen uśmiechniętych gości i zafascynowanej czeladzi, tłoczących się, by popatrzeć, jak książę będzie pasował na rycerza giermka sir Godfreya. Ze względu na sześciuset gości oraz trzy setki wasali i sług zadecydowano, że ta część ceremonii odbędzie się na dziedzińcu, a nie w kaplicy. Jenny stała cicho, a po jej wargach błąkał się lekki uśmiech, gdyż wobec przepychu i uroczystego nastroju, jaki towarzyszył temu rytuałowi, zapomniała na chwilę o własnych troskach. Giermek, muskularny młodzieniec o imieniu Bardrick, klęczał teraz przed Royce’em, ubrany w symboliczną białą tunikę, czerwoną opończę z kapturem i czarny płaszcz. Chłopak przez całą minioną dobę pościł, a noc spędził w kaplicy na modlitwie i rozmyślaniach. O wschodzie słońca wyspowiadał się przed bratem Gregoriusem, wysłuchał mszy i przyjął najświętszy sakrament. Teraz pozostali rycerze oraz kilka przebywających w gościnie dam wzięli udział w uroczystym „zbrojeniu”, przynosząc kolejno części błyszczącej nowej zbroi młodzieńca, którą składali u stóp księcia. Kiedy dostarczono już ostatni fragment zbroi, Royce spojrzał ku Jenny, która trzymała złote ostrogi - ostateczny symbol godności rycerskiej, ponieważ nie wolno ich było nosić przedstawicielom żadnego innego stanu. Unosząc rąbka długiej sukni z zielonego aksamitu, Jennifer wyszła naprzód i złożyła ostrogi na trawie przed Royce’em. Wtedy jej wzrok przyciągnęły złote ostrogi na długich skórzanych butach męża. Nagle zastanowiło ją, czy jego własne pasowanie na polu bitwy pod Bosworth odbyło się z taką samą pompą. Godfrey posłał jej uśmiech, zbliżając się z ostatnim i najważniejszym elementem rynsztunku - niesionym na wyciągniętych rękach długim mieczem. Kiedy miecz ułożono obok Bardricka, książę pochylił się ku młodzieńcowi i cichym, pełnym powagi głosem, zadał mu trzy pytania, których Jenny jednak nie zdołała dosłyszeć. Odpowiedzi kandydata na rycerza najwyraźniej zadowoliły księcia, ponieważ skinął głową. Potem nastąpiło tradycyjne pasowanie, a Jenny nieświadomie wstrzymała oddech, gdy Royce zamachnął się szerokim łukiem i wymierzył Bardrickowi siarczysty policzek. Brat Gregorius szybko ogłosił błogosławieństwo Kościoła dla nowo pasowanego rycerza, a w powietrzu zagrzmiały radosne okrzyki, kiedy „sir” Bardrick podniósł się z klęczek i podprowadzono mu konia. Zgodnie z tradycją musiał wskoczyć nań w biegu, nie dotykając strzemion, a potem - najzręczniej jak potrafił - objechać cały dziedziniec, ciskając między służbę monety. Lady Katherine Melbrook, śliczna brunetka niewiele starsza od Jenny, podeszła bliżej i uśmiechnęła się, patrząc na młodego rycerza, harcującego na koniu przy wtórze pieśni minstreli. W ciągu minionego tygodnia Jenny z niemałym zaskoczeniem przekonała się, że polubiła kilkoro spośród Anglików - a jeszcze bardziej zaskakiwało ją to, że i oni zdawali sieją akceptować. Zmiana w porównaniu z ich zachowaniem podczas uczty w Merrick w wieczór poprzedzający jej zaślubiny była tak zaskakująca, że wydawała się Jennifer lekko podejrzana. Katherine Melbrook stanowiła tu jednakże wyjątek, gdyż zachowywała się tak przyjacielsko i życzliwie, że Jenny polubiła ją i obdarzyła zaufaniem już pierwszego dnia ich znajomości, kiedy Katherine obwieściła ze śmiechem: „Płotki głoszą, że jesteś, pani, kimś pomiędzy aniołem a świętą. Mówiono nam - przekomarzała się - że kazałaś pasy drzeć z własnego zarządcy, bo dwa dni temu uderzył jednego z pachołków. I że ten niegodziwy chłopak o celnym oku został potraktowany bardziej niż miłosiernie”. Stąd właśnie wzięła się ich przyjaźń, a od tamtego czasu Katherine często przebywała u Jennifer, służąc pomocą przy rozwiązywaniu problemów domowych i kierowaniu służbą. Teraz odciągnęła uwagę Jenny od sir Bardricka i spytała przekornie: - Czy wiesz, że twój mąż nawet w tej chwili przygląda ci się takim wzrokiem, który nawet mój nieromantyczny małżonek nazywa czułym? Wbrew sobie Jenny zerknęła tam, gdzie patrzyła Katherine. Royce, otoczony grupką gości, wśród których był i lord Melbrook, wydawał się jej wszakże całkowicie pochłonięty rozmową z innymi mężczyznami. - Odwrócił głowę w chwili, gdy tam spojrzałaś - zachichotała przyjaciółka. - Nie odwracał jednak wzroku wczoraj, kiedy lord Broughton uczepił się twojej spódnicy. Wyglądał mi na wściekle zazdrosnego. Kto by pomyślał - paplała dalej radośnie - że nasz dziki wilk da się oswoić jak kociątko w niecałe dwa miesiące po ślubie? - On nie jest żadnym kociątkiem! - wyrzuciła z siebie Jenny, zanim zdążyła się powstrzymać, a zawarła w tym okrzyku tyle pasji, że Katherine natychmiast straciła dobry humor. - Ja... proszę, wybacz mi, Jenny, musisz być w okropnym stanie. Wszyscy to rozumiemy, naprawdę. Jenny otworzyła szeroko oczy, zaniepokojona, że jej uczucia do Royce’a jakimś cudem stały się jawne. Mimo separacji, już ponad tydzień temu, kiedy u wrót zaczęli pojawiać się goście na turniej, oboje zgodzili się, że nie będą demonstrować obcym swoich waśni. - Wszyscy rozumiecie? - powtórzyła ostrożnie. - Ale co? - No przecież to, że trudno będzie ci jutro na turnieju siedzieć po stronie twego męża i obdarzać go względami na oczach całej swojej rodziny. - Nie mam zamiaru robić ani jednego, ani drugiego - odparła Jenny ze spokojnym przekonaniem. Ale Katherine bynajmniej nie zareagowała spokojnie. - Jenny, ty chyba nie chcesz usiąść jutro ze Szkotami?! - Ja jestem Szkotką - powiedziała Jenny, lecz żołądek już zaczął jej się skręcać ze zdenerwowania. - Teraz jesteś jedną z Westmorelandów... Nawet Bóg ogłosił, że miejsce żony jest przy mężu! - Zanim Jenny zdołała odpowiedzieć, Katherine ujęła ją za ramiona i zawołała rozpaczliwie: - Nawet nie wiesz, jakie wywołasz skutki, jeśli usiądziesz po stronie jego przeciwników! Jenny, tu jest Anglia, a twój mąż to żywa legenda! Zrobisz z niego pośmiewisko! Każdy, kto cię polubił, teraz zacznie tobą gardzić, a jednocześnie będą szydzić z twojego męża, że nie umie radzić sobie z własną żoną. Proszę, błagam, nie rób tego! - Ja... muszę przypomnieć coś mężowi - powiedziała z desperacją Jenny. - Zanim się zorientowaliśmy, że mamy tak wielu gości, wyznaczyliśmy ten wieczór na przysięgę wierności dla wasali. Za plecami Jenny dwóch służących gapiło się za nią tak, jakby ich spoliczkowała, a potem pognali do kowala, który stał razem z dwoma tuzinami innych parobków z Claymore. - Jej książęca mość - wybuchnął z niepokojem i niedowierzaniem jeden ze sług - będzie jutro siedziała ze Szkotami. Będzie trzymać przeciwko nam! - Łżesz! - wybuchnął młody wieśniak, któremu Jenny wczoraj własnoręcznie opatrzyła oparzoną rękę. - Nigdy by tego nie zrobiła. Jest jedną z nas! - Panie - odezwała się Jenny, kiedy dotarła do miejsca, gdzie stał Royce, a mąż natychmiast odwrócił się do niej, przerywając Melbrookowi w pół zdania. - Mówiłeś... - przypominała mu, a jednocześnie nie mogła wyrzucić z pamięci słów Katherine o tym, jak książę na nią patrzy. Rzeczywiście, myślała z pewnym oszołomieniem, chyba coś i jest w tym jego spojrzeniu... - Co powiedziałem? - zapytał cicho. - Mówiłeś, że zwykle na dzień przed turniejem wszyscy kładą się wcześniej - wyjaśniła Jenny, odzyskując spokój i próbując przywołać na twarz ten sam bezosobowo uprzejmy wyraz, jaki starała się utrzymać wobec męża od dnia śmierci Williama. - Rozsądnie więc byłoby odebrać teraz przysięgę lenną, zanim zrobi się jeszcze później. - Czy nie czujesz się dobrze? - zapytał, patrząc spod przymrużonych powiek na jej twarz. - Nie - skłamała Jenny. - Jestem tylko zmęczona. Odbieranie przysięgi odbywało się w wielkiej sali, w której zebrali się wszyscy wasale księcia. Przez niemal godzinę Jenny stała wraz z Katherine, Brenną, sir Stefanem i kilkorgiem innych, przyglądając się, jak poddani po kolei podchodzili do swego suwerena. Zgodnie ze starym zwyczajem każdy z nich przyklękał, wsuwał złożone ręce w dłonie pana, chylił kornie czoło i zaprzysięgał Royce’owi wierność. Był to akt posłuszeństwa często spotykany na portretach możnych przedstawianych w otoczeniu pośledniejszych poddanych, łatwo rozpoznawalny po tej właśnie charakterystycznej postawie. Jenny, która widziała w Merrick ową ceremonię, zawsze uważała, że jest to niepotrzebne upokorzenie dla wasala. Podobnie myślała chyba lady Katherine, która odezwała się cicho: - Wasal musi czuć się bardzo poniżony. - Tak powinno być - wtrącił lord Melbrook, który wyraźnie nie podzielał niesmaku, jaki ta scena wzbudzała w jego żonie. - No i przecież sam klęczałem tak samo przed królem Henrykiem, zatem widzicie, że nie jest to aż takie poniżenie, jak się wam, piękne damy, wydaje. Jednakże - dodał po chwili zastanowienia - może inaczej się czuje szlachcic zginający kolano przed królem. Kiedy tylko ostatni z wasali ukląkł i został zaprzysiężony, Jenny cichutko przeprosiła obecnych i wymknęła się na górę. Agnes właśnie kończyła przebierać ją w nocną koszulę z mięciutkiego batystu, zdobną w haftowane róże, kiedy zapukano do drzwi i do komnaty wszedł Royce. - Zejdę do lady Elinor i zobaczę, czy mnie nie potrzebuje - powiedziała Agnes i dygnęła pośpiesznie przed księciem. Uświadomiwszy sobie, że płócienna bielizna jest niemal przezroczysta, Jenny złapała srebrzystą aksamitną narzutkę i szybko okryła nią koszulę. Zamiast wyśmiać ten odruch skromności - albo podroczyć się z nią na ten temat - jak to czynił w czasach, kiedy byli ze sobą szczęśliwi, mąż zachował starannie neutralny wyraz twarzy. - Chciałem porozmawiać z tobą o kilku sprawach - zaczął cicho, kiedy zawiązała pasek. - Przede wszystkim o oznakach, które rozdałaś wśród wieśniaków... - Jeśli jesteś niezadowolony, nie mam ci tego wcale za złe - odparła szczerze Jenny - powinnam była wpierw ustalić rzecz z tobą albo sir Albertem. Szczególnie, że rozdawałam je w twoim imieniu. Ale ciebie akurat nie było, a ja... nie lubię sir Alberta. - Jestem jak najdalszy od tego, żeby się na ciebie złościć, Jennifer - odrzekł uprzejmie. - A tuż po turnieju znajdę kogoś na miejsce Prishama. Właściwie przyszedłem tu po to, żeby ci podziękować, że zauważyłaś kłopot wieśniaków i tak sprytnie go rozwiązałaś. A przede wszystkim chciałem ci podziękować za to, że nie okazujesz mi swojej nienawiści w obecności służby. Na słowo „nienawiść” Jenny poczuła nagły ucisk w żołądku, a Royce mówił dalej: - I w istocie dokonałaś rzeczy całkiem odwrotnej. - Zerknął w stronę drzwi i dodał z ironią: - Nikt już nie żegna się na mój widok, nawet twoja pokojowa. Jenny, która nie miała pojęcia, iż w ogóle to zauważył, skinęła tylko głową, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Zawahał się, po czym dodał z sarkastycznym skrzywieniem ust: - Twój ojciec, brat i trzech innych Merricków wyzwało mnie jutro na pojedynek. Poczucie jego bliskości, dręczące Jenny, odkąd Katherine zwróciła uwagę na rzekomo czułe spojrzenie Royce’a, załamało się całkowicie pod ciężarem jego następnych słów: - Przyjąłem wyzwanie. - Naturalnie - odparła z nieukrywaną goryczą. - Nie miałem wyboru - wyjaśnił krótko. - Dostałem od króla wyraźny rozkaz, by nie odmawiać, kiedy wyzwie mnie ktoś z twojej rodziny. - Będziesz miał pracowity dzień - zauważyła, mierząc go lodowatym spojrzeniem. Było powszechnie wiadomo, iż Szkocja i Francja wybrały po dwóch najlepszych rycerzy i że Royce miał stanąć do walki również z nimi. - Na ile walk się zgodziłeś? - Jedenaście - odrzekł obojętnym głosem - a do tego na udział we właściwym turnieju. - Jedenaście - powtórzyła Jenny z jadowitą goryczą, pełna wściekłości i bólu wobec nieustających aktów zdrady z jego strony. - Zazwyczaj są trzy. Jak rozumiem, tobie potrzeba cztery razy więcej przemocy, żebyś mógł się poczuć dzielny i potężny? Słysząc te słowa, książę pobladł. - Przyjąłem tylko te wyzwania, których nie wolno mi było odrzucić. Odmówiłem prawie dwustu innym rycerzom. Na usta cisnęło jej się z tuzin sarkastycznych uwag, lecz nie była w stanie wypowiedzieć ich na głos. Patrząc na niego, czuła się tak, jakby w duszy umierała. Royce odwrócił się już do drzwi, gdy nagle widok leżącego na skrzyni sztyletu Williama sprawił, że Jenny rozpaczliwie zapragnęła usprawiedliwić uczynek brata. Kiedy mąż sięgał do klamki, rzuciła za nim: - Po dokładnym przemyśleniu sądzę, że William musiał wtedy sięgnąć po sztylet nie dlatego, że chciał go użyć, lecz dlatego, że bał się o własne bezpieczeństwo, kiedy zostanie sam na sam z tobą. Może zresztą obawiał się i o moje bezpieczeństwo. Było jasne, że bardzo się wówczas na mnie rozgniewałeś. Ale nigdy nie próbowałby cię zaatakować - a już na pewno nie od tyłu. Nie było to oskarżenie, a jedynie proste stwierdzenie faktu, a choć Royce się nie odwrócił, widziała, jak opuścił ramiona, jakby pod ciężarem nagłego cierpienia. - Doszedłem do tego wniosku jeszcze tej samej nocy - odrzekł krótko, niemal z ulgą, że wreszcie można otwarcie o tym mówić. - Kątem oka widziałem, że ktoś wyciąga mi za plecami sztylet i zareagowałem instynktownie. To był odruch. Przykro mi, Jennifer. Kobieta, którą poślubił, nie chciała przyjąć jego słowa ani jego miłości, ale, co szczególne, przyjęła teraz jego przeprosiny. - Dziękuję - odrzekła z bólem - że nie próbujesz przekonać ani siebie, ani mnie, iż była to napaść. Będzie nam teraz o wiele łatwiej... - Zawiesiła głos, próbując pomyśleć o tym, co czeka ich oboje, ale potrafiła pamiętać tylko o tym, co ich niegdyś łączyło, a co utracili. - ...zachowywać się wobec siebie uprzejmie - dokończyła niezręcznie. Royce zrobił urywany wdech i odwrócił ku niej głowę. - Czy już niczego więcej ode mnie nie pragniesz? - zapytał głosem drgającym z emocji. - Tylko uprzejmości? Jenny skinęła głową, bo nie zdołała wykrztusić ani słowa. A także dlatego, że prawie uwierzyła, iż to, co widziała teraz w jego oczach, było cierpieniem - cierpieniem silniejszym nawet niż jej ból. - Tego tylko pragnę - zdołała w końcu wykrztusić. Mięsień na policzku drgał mu mocno, jakby Royce zastanawiał się, czy coś jeszcze powiedzieć, ale koniec końców skinął jedynie głową i wyszedł. Kiedy zamknęły się za nim drzwi, Jenny przylgnęła do podtrzymującego baldachim słupka, a z jej oczu popłynęły strumienie gorących łez. Ramiona drgały, szarpane gwałtownym łkaniem, nad którym nie była w stanie dłużej zapanować; wyrwał jej się z piersi potężny szloch i musiała objąć słupek ramionami, bo ugięły się pod nią kolana. Rozdział dwudziesty piąty Kiedy Jenny z ciotką Elinor i Brenną przybyły na miejsce w towarzystwie Arika, zadaszone trybuny z wznoszącymi się coraz wyżej rzędami siedzeń pełne już były wspaniale przyodzianych dam i panów. Na szczycie każdej z trybun powiewały chorągwie z herbem zasiadających tam rycerzy, a Jenny, rozejrzawszy się dookoła w poszukiwaniu własnego proporca, natychmiast przekonała się, że Katherine miała rację: trybuny jej rodaków nie znajdowały się razem z innymi, a ulokowano je naprzeciwko angielskich - nawet i teraz oba narody pozostawały w opozycji. - Tam, moja droga, tam jest twój herb - odezwała się ciotka Elinor, wskazując na chorągwie po drugiej stronie pola. - Powiewa tuż obok proporca twego ojca. Teraz przemówił Arik, przerażając swym grzmiącym basem wszystkie trzy kobiety. - Będziecie siedzieć tam... - nakazał, wskazując na trybunę, nad którą powiewał sztandar z godłem Claymore. Jenny wiedziała, że to nie rozkaz Royce’a - którego i tak by nie posłuchała - a samego olbrzyma, pokręciła zatem przecząco głową. - Będę siedzieć pod własnym herbem, Ariku. Wojny z wami już i tak sprawiły, że na naszych miejscach brakuje wielu, którzy powinni tam zasiadać. Trybuna Claymore zaś jest przepełniona. Ale to nie była prawda. W każdym razie - nie do końca. Na samym środku trybuny stał duży, podobny do tronu fotel, który szczególnie rzucał się w oczy. Jenny wiedziała, że przeznaczono go dla niej. Mijając to miejsce, poczuła nagły skurcz w żołądku, bo w tej samej chwili każdy z sześciuset gości w Claymore oraz wszyscy poddani zwrócili ku niej głowy i obserwowali ją, najpierw z niedowierzaniem, potem z zawodem, a niektórzy wreszcie z głęboką pogardą. Trybuna Merricków, nad którą powiewały proporce z sokołem i pióropuszem, znajdowała się pomiędzy klanem MacPhersonów a klanem Dugganów. Ażeby powiększyć narastające przygnębienie Jenny, kiedy tylko jej rodacy zauważyli, że zwraca się w tamtą stronę, natychmiast podnieśli radosny wrzask, który rósł, im bliżej się znajdowała. Jenny wbiła wzrok przed siebie i starała się myśleć tylko o Williamie. Zajęła miejsce w pierwszym rzędzie, między ciotką Elinor a Brenną, a kiedy tylko usiadła, wszyscy krewni, włączając i ojca Becky, zaczęli poklepywać ją po ramionach i głośno pozdrawiać z dumą. Ludzie, których znała - i których nie znała - ustawili się przed nią rzędem, żeby odnowić znajomość lub zostać przedstawionymi. Kiedyś pragnęła jedynie, by rodzina ją akceptowała, teraz była czczona i witana jak bohaterka narodowa przez co najmniej tysiąc Szkotów. A wszystko to tylko dlatego, że publicznie upokorzyła i zdradziła własnego męża. Kiedy Jenny to sobie uświadomiła, serce jej się ścisnęło, a dłonie pokrył pot. Nie minęło nawet dziesięć minut, a już czuła, że nie wytrzyma dłużej, za chwilę zrobi jej się słabo. Było to zanim jeszcze zgromadzeni dookoła ludzie wreszcie się odsunęli, i Jenny przekonała się, że po drugiej stronie wszystkie oczy skierowane są na nią. Gdziekolwiek spojrzała, tam Anglicy albo na nią patrzyli, albo pokazywali ją palcami, albo wskazywali ją sobie nawzajem. - Tylko popatrz - odezwała się z zachwytem ciotka Elinor, kiwając głową wściekłym Anglikom, którzy wbijali w nie palący wzrok - na te cudowne nakrycia głowy, jakie mają wszyscy naokoło! Tego się właśnie spodziewałam - w czasach mojej młodości także ponosił nas nastrój tego dnia i także wkładaliśmy na siebie to, co akurat było w modzie. Jenny zmusiła się do uniesienia głowy i zaczęła błądzić wzrokiem po morzu kolorowych baldachimów, łopoczących proporców i rozwianych wiatrem welonów po drugiej stronie pola. Były tam stożkowate henniny, z których welony spływały aż do samej ziemi, kapelusze, których końce sterczały po obu stronach głowy jak wielkie rogi, oraz mniejsze, przypominające kształtem serca, okryte gazą, i inne, jak rogi obfitości przyozdobione wstęgami, a nawet takie, które wyglądały jak dwa kwadraty z woalu zarzucone od niechcenia na sterczące z włosów dwa długie patyki. Jenny patrzyła na wszystkich wokoło, niczego nie widząc, a równie słabo docierało do niej to, co mówiła ciotka: - ...a kiedy już się rozglądasz, moja droga, trzymaj głowę wysoko, bo dokonałaś wyboru - choć moim zdaniem złego - więc teraz musisz starać się wytrzymać do końca. Jenny gwałtownie odwróciła się ku niej. - Co mówisz, ciociu Elinor? - To, co bym ci powiedziała i wcześniej, gdybyś mnie spytała: że twoje miejsce jest przy mężu. Niemniej moje miejsce jest przy tobie, więc jestem tutaj. I jest też kochana Brenna, która, jak mocno podejrzewam, układa jakiś szalony plan, by pozostać tu z bratem twojego małżonka. Teraz Brenna także zapatrzyła się w ciotkę Elinor, lecz myśli Jenny zbyt mocno pochłaniały wyrzuty sumienia, by znalazło się w nich miejsce na niepokój o siostrę. - Nie rozumiesz, jak to było z Williamem, ciociu Elinor. Ja go kochałam. - On też cię kochał - potwierdziła gorąco Brenna, a Jenny poczuła się odrobinę lepiej, dopóki siostra nie dodała: - W przeciwieństwie do ojca kochał cię bardziej, niż nienawidził naszego „wroga”. Jenny przymknęła oczy. - Proszę - szepnęła do nich obu - nie róbcie mi tego. Wiem wszak, co jest słuszne. Została jej oszczędzona konieczność prowadzenia dalszej rozmowy, gdyż nagle zabrzmiały trąbki, a na pole wjechali trębacze i heroldzi, którzy odczekawszy, aż na trybunach zapanuje względna cisza, ogłosili obowiązujące zasady. Właściwy turniej miał być poprzedzony trzema potyczkami między sześcioma rycerzami, uznanymi za najlepszych w swoim kraju. Jenny wstrzymała oddech, a potem wypuściła go z wolna. Pierwszą parę walczących stanowili jakiś Francuz i Szkot, w drugiej potyczce stawali Royce i Francuz nazwiskiem DuMont, w trzeciej przeciw Royce’owi miał walczyć łan MacPherson, syn byłego „narzeczonego” Jenny. Widzowie zupełnie oszaleli z uciechy, gdyż zamiast czekać cały dzień, a może i dwa, na ukazanie się Wilka, mieli zobaczyć go aż dwa razy w ciągu najbliższej godziny. Zasady początkowo nie odbiegały niczym od ogólnie przyjętych: wygrywa ten z rycerzy, który pierwszy uzyska trzy punkty, a każdy punkt przyznawano walczącemu wtedy, gdy uderzy przeciwnika tak mocno, że pęknie kopia. Jenny zakładała, iż każda potyczka wymagać będzie przynajmniej pięciu rund, żeby któryś z rycerzy zdołał zebrać trzy punkty, gdyż nie lada wyczynem było pochylić kopię, wycelować ją z grzbietu galopującego konia i uderzyć przeciwnika w odpowiednie miejsce tak, aby zadrżała - zwłaszcza iż gładkie powierzchnie zbroi sprawiały, że czubek kopii ześlizgiwał się po nich. Trzy punkty wraz z wygraną otrzymywał także ten z rycerzy, który zdołał wysadzić przeciwnika z siodła. Następne dwa obwieszczenie wywołały wśród tłumu ryk aprobaty, a u Jenny dreszcz strachu: potyczki miały być prowadzone w stylu niemieckim, nie francuskim - co oznaczało, iż zamiast lekkich włóczni z topolowego drewna w użyciu będą normalne kopie bojowe i że ich ostrza nie zostaną zabezpieczone specjalnymi nakładkami. Entuzjastyczne ryki tłumu były tak głośne, że nastąpiła długa chwila zwłoki, zanim herold mógł wykrzyczeć, iż po trzech wstępnych potyczkach nastąpi właściwy turniej i że pozostałe walki odbędą się w ciągu kolejnych dwóch dni. Niemniej, zakończył herold, biorąc pod uwagę, jak wspaniali rycerze pragnęli wziąć udział w walkach, pojedynki po turnieju zostaną przeprowadzone w kolejności odpowiedniej do pozycji danego rycerza, jeśli taką da się ustalić. Tłum znowu zaryczał z zachwytu. Nie będą musieli wyczekiwać, przyglądając się zmaganiom jakichś nieznanych rycerzy z jeszcze pośledniejszymi przeciwnikami, tylko od razu dostaną to, co najciekawsze. Poza kręgiem wyznaczeni strażnicy obejrzeli siodła i popręgi, żeby sprawdzić, czy nikt nie zamierza przypiąć się skórzanymi rzemieniami, by dzięki nim utrzymać się na koniu, zamiast posługiwać się siłą i umiejętnościami jeździeckimi. Kiedy sprawdzono wszystko, główny konstabl dał znak, heroldowie odjechali truchtem z pola, zagrzmiały kotły, zagrały trąby i piszczałki, obwieszczając, iż zaczęła się uroczysta parada wszystkich rycerzy, jaka zwykle poprzedzała walki. Nawet Jenny nie mogła pozostać obojętna wobec takiego widowiska: ustawieni szóstkami rycerze wjechali na plac turniejowy w pełnym uzbrojeniu na grzbietach roztańczonych bojowych rumaków, przystrojonych w olśniewającą srebrną uprząż i dzwonki, kolorowe pióropusze na łbach, a także w różnobarwne czapraki z jedwabi i aksamitów, na których widniały herby. Wypolerowane zbroje tak lśniły w słońcu, że Jenny musiała aż przymrużyć oczy, kiedy mijały ją te wszystkie kaftany i tarcze z herbami ukazującymi wszelkiego rodzaju zwierzęta: od szlachetnych - lwów, tygrysów, sokołów, rarogów i niedźwiedzi - po wymyślne smoki i jednorożce. Inne znów miały wzory z szachownic i pasów, półksiężyców i gwiazd, na jeszcze innych widniały kwiaty. Oślepiająca parada barw w połączeniu z nieustającym rykiem tłumu wprawiły ciotkę Elinor w taki zachwyt, że aż zaklaskała w ręce na widok angielskiego rycerza, który przejechał obok, prezentując budzący szczególne zdumienie herb: trzy wzniesione na tylnych łapach lwy, dwie róże, sokół, a ponad tym wszystkim zielony pióropusz. W innych okolicznościach Jenny uznałaby to za najbardziej ekscytujące widowisko, jakie zdarzyło jej się oglądać. Ojciec i brat przedefilowali przed nią na czele, jak przypuszczała, czterystu rycerzy. Jej mąż nie pojawił się wszakże, a pierwsi z walczących wjeżdżali na plac boju przy wtórze rozczarowanych okrzyków: „Wilk! Wilk!”. Przed starciem obaj przeciwnicy zawrócili konie i truchtem podjechali do miejsc, gdzie zasiadały ich żony lub wybranki serca. Pochylając przed nimi kopie, oczekiwali uroczystego wręczenia oznaki względów swej damy - szala, wstążki, welonu czy nawet skrawka rękawa, który to symbol życzliwości każda przywiązywała z dumą na końcu włóczni rycerza. Potem stanęli w szrankach z dwóch przeciwnych stron, poprawili szyszaki, sprawdzili przyłbice, mocniej ujęli w dłonie kopie i wreszcie gotowi wyczekiwali dźwięku trąbki. Już przy pierwszej nucie wbili ostrogi w boki wierzchowców i ruszyli cwałem na siebie. Włócznia Francuza trafiła nieco poza środek tarczy przeciwnika, Szkot zachwiał się lekko, ale utrzymał się w siodle. Potrzeba było jeszcze pięciu kolejnych rund, aby Francuz otrzymał wreszcie cios, po którym spadł z hukiem na ziemię, wśród ogłuszających wiwatów widowni. Do Jenny zaledwie dotarł wynik pierwszej potyczki, choć zwalony z konia rycerz znalazł się prawie u jej stóp. Wpatrzona w złożone na kolanach, zaciśnięte ręce wyczekiwała następnego sygnału trąbek. Gdy wreszcie dał się słyszeć, tłum zupełnie oszalał, więc choć bardzo pragnęła nie patrzeć, odruchowo podniosła głowę. W szranki wjeżdżał na roztańczonym rumaku, przybranym w olśniewający czerwony rząd, Francuz, na którego zwróciła uwagę jeszcze w czasie parady, częściowo dlatego, że był ogromnego wzrostu oraz dlatego, że miał ogromne nałokietniki z pofałdowanej blachy, które na końcach rozchodziły się w wachlarze przypominające skrzydła nietoperza. Teraz zauważyła także, że choć nosił wspaniały naszyjnik barona, w wyrytej na napierśniku sylwetce atakującego węża nie było nic wymyślnego ani pięknego. Zawrócił konia w stronę jednej z trybun, aby, jak nakazywał obyczaj, prosić o względy swą damę, a wtedy rozkrzyczany tłum zaczął z wolna przycichać. Dreszcz przerażenia kazał Jenny szybko odwrócić wzrok, ale nawet nie patrząc wiedziała, że na pole wyjechał wreszcie Royce - wśród tłumu bowiem zapadła nagle jakaś niesamowita cisza. Było tak cicho, że dające się od czasu do czasu słyszeć dźwięki trąbek rozlegały się wśród tego zdumionego milczenia jak głos śmierci. Nie mogąc się powstrzymać, podniosła głowę i spojrzała, a od widoku, jaki zobaczyła, zamarło jej serce: w kontraście do barwnej wesołości tamtych i wszechobecnego przepychu jej mąż ubrany był całkowicie na czarno. Koń nosił czarny czaprak, na łbie miał czarne pióra, a na puklerzu Royce’a, zamiast tarczy herbowej, widoczna była głowa szczerzącego kły wilka. Nawet dla Jenny, która go znała, wyglądał strasznie, kiedy ruszył powoli przez pole. Widziała, że spogląda w stronę własnej trybuny i wyczuła, że na chwilę zmyliła go jakaś kobieta, która usiadła w końcu w przeznaczonym dla Jenny fotelu. Ale zamiast skierować się w stronę tamtej albo w stronę tysiąca innych dam, które powiewały ku niemu z entuzjazmem welonami i wstęgami, książę zwrócił Zeusa w przeciwnym kierunku. Serce załomotało straszliwie w piersiach Jennifer, kiedy zorientowała się, że mąż zmierza wprost ku niej. Tłum także to spostrzegł i ponownie zapadła cisza. Wszyscy się przyglądali. Tylko na trybunach Merricków zaczęto wykrzykiwać przekleństwa, lecz Royce mimo to podprowadził Zeusa na odległość wyciągniętej włóczni przed Jenny i tam go zatrzymał. Ale zamiast pochylić ku niej koniec kopii z prośbą o łaskę, którą, jak wiedział, żona go nie obdarzy, zrobił coś, co wstrząsnęło nią jeszcze bardziej, coś, z czym nigdy wcześniej się nie spotkała. Siedząc przed Jenny na drepcącym niespokojnie Zeusie, popatrzył na nią, a potem zręcznie, lecz powoli odwrócił kopię tak, że końcem stuknęła o ziemię. To hołd! - wykrzyknęło jej serce. Jenny przeżyła chwilę bólu i panicznego strachu, która przewyższyła nawet koszmar śmierci Williama. Już prawie uniosła się z krzesła, niepewna, co powinna uczynić, ale chwila minęła. Royce zawrócił Zeusa w miejscu i pogalopował na swój koniec pola, mijając przeciwnika, który poprawiał przyłbicę, wciskał mocniej hełm, a także zginał i prostował ramię, jakby chciał oszacować ciężar własnej kopii. Royce zaś zatrzymał konia naprzeciw Francuza, opuścił przyłbicę, nastawił kopię... i siedział nieruchomo. Absolutnie nieruchomo - jak przemoc, zimna i pozbawiona uczuć, chwilowo opanowana, ale czekająca swej chwili... Z pierwszą nutą sygnału pochylił się nisko, wbił ostrogi w boki Zeusa i posłał go galopem wprost na przeciwnika. Jego kopia grzmotnęła Francuza z taką siłą, że tarcza tamtego poleciała na bok, a on sam przeleciał w tył przez zad własnego konia, lądując na ugiętej prawej nodze w taki sposób, iż nie mogła się nie złamać. Zakończywszy sprawę, książę pogalopował na przeciwległą stronę pola i stanął w oczekiwaniu, twarzą do wjazdu. Znów nieruchomo. Jenny widywała na turniejach lana MacPhersona i uważała, że jest wspaniałym rycerzem. Wjechał teraz na pole i w zielono-złotych barwach swego klanu wyglądał tak samo morderczo jak Wilk, zaś jego koń miażdżył ziemię potężnymi uderzeniami podków. Royce, zauważyła Jenny kątem oka, nie odrywał od niego wzroku, a w sposobie, w jaki mu się przyglądał, było coś, co przekonało ją, że ocenia teraz siły przyszłego dowódcy klanu MacPhersonów i dostrzega zagrożenie, jakie tamten sobą prezentuje. Wtedy dopiero dotarło do niej, że Royce i łan są tutaj jedynymi rycerzami, noszącymi zbroje w stylu niemieckim. Ostre, kanciaste zarysy pancerzy podkreślały ludzką sylwetkę. Jedyną ozdobą Royce’a były dwie małe, wielkości pięści, wypukłe płytki z brązu po jednej na każdym ramieniu. Spojrzała ukradkiem na oblicze męża i niemalże sama odczuła ciężar jego bezlitosnego wzroku, penetrującego twarz wroga. Tak była tym pochłonięta, że nawet nie miała pojęcia, iż MacPherson zatrzymał konia tuż przed nią i właśnie pochylał ku niej koniec kopii. - Jenny! - Ojciec Becky złapał ją za ramię, żeby zwrócić jej uwagę na lana. Jennifer podniosła wzrok i jęknęła, sparaliżowana z niedowierzania, lecz w tej samej chwili ciotka Elinor wydała okrzyk przesadnego zachwytu: - lanie MacPherson! - zagruchała, chwytając swój welon. - Zawsze byłeś niezwykle rycerski! I przechyliwszy się nieco na bok, zawiązała żółty woal na kopii nachmurzonego rycerza. Kiedy łan zajął miejsce naprzeciwko Royce’a, Jenny od razu zauważyła pewną subtelną różnicę w postawie męża: i teraz stał zupełnie nieruchomo, lecz wychylił się nieco ku przodowi, jak gdyby przywarował groźnie, gotów rzucić się na wroga, który śmiał ubiegać się o względy jego żony. Zagrzmiały trąbki, bojowe rumaki rzuciły się do przodu, nabierając rozpędu, kopie powędrowały w dół, wycelowały, a śmiercionośne szpice zalśniły złowrogo w słońcu. Kiedy Royce już miał uderzyć, łan MacPherson wydał z siebie mrożący krew w żyłach okrzyk bojowy i uderzył pierwszy. Czyjaś kopia pękła na czyjejś tarczy, a w chwilę później łan zwalił się na ziemię razem ze swym wspaniałym szarym koniem i potoczył wśród tumanów kurzu. Zewsząd zerwał się ogłuszający wrzask, ale zwycięzca nie pozostał w szrankach, by nacieszyć się tym histerycznym wyrazem uznania. Z zimną obojętnością wobec dzielnego, choć powalonego przeciwnika, któremu giermek pomagał się podnieść, Royce okręcił w miejscu Zeusa i galopem zjechał z pola. Teraz miał się odbyć właściwy turniej, którego Jenny obawiała się najbardziej, bo nawet w jej rodzinnych stronach walki takie bardzo przypominały prawdziwe bitwy, w których dwa hufce przeciwników pędziły na siebie z przeciwległych krańców pola. Jedyne, co zapobiegało przekształceniu owych zmagań w krwawą rzeź, to kilka reguł, jakie obowiązywały walczących, niemniej gdy herold skończył ogłaszać zasady, jakich należy przestrzegać w tym starciu, przerażenie Jenny wzrosło dziesięciokrotnie. Jak zwykle, nie wolno było stawać w szrankach z żadną ostro zakończoną bronią. Zabroniono też uderzania na przeciwnika odwróconego plecami, a także na konia. Niedozwolony był również atak na rycerza, który dla odpoczynku zdjął hełm - jednak każdemu z walczących przysługiwały tylko dwie takie przerwy, chyba że zawiódł go wierzchowiec. Zwycięży ta strona, której pozostanie więcej rycerzy niezranionych i niezrzuconych z siodła. Poza tym nie obowiązywały już żadne inne zasady, a walczących nie rozdzielały żadne sznury ani przegrody. Nic. Jenny wstrzymała oddech, wiedząc, że mają ogłosić jeszcze jedną decyzję, a kiedy to nastąpiło, zupełnie upadła na duchu, albowiem dziś, wykrzyczał herold, z uwagi na zacność biorących udział w turnieju rycerzy, prócz kopii dozwolono też używania mieczy, z wykluczeniem pchnięć. W szranki wjechały teraz dwa hufce po stu rycerzy; na czele jednego stał Royce, drugim dowodził DuMont. Za nimi ciągnął rój giermków z zapasowymi włóczniami i mieczami. Jenny poczęła drżeć na całym ciele, kiedy przyjrzała się rycerzom po stronie DuMonta: był tam jej ojciec, a wraz z nim Malcolm, MacPherson i z tuzin członków innych klanów, których znaki potrafiła rozpoznać. Pole podzielono między Anglików z jednej strony, a Francuzów i Szkotów - z drugiej. Obie strony zajęły takie same stanowiska, jakie zajmowały podczas prawdziwych bitew. Nie tak to miało być - w turnieju walczyło się o chwałę i sławę pojedynczych rycerzy, a nie po to, by zatriumfować nad przeciwnikiem. Turnieje, w których walczyli wrogowie - a bywały i takie - zmieniały się zwykle w krwawą łaźnię! Jenny próbowała stłumić w sobie rozszalałe złe przeczucia, jednak zupełnie jej się to nie udało, gdyż wszystkie krzyczały w niej głośno, że zaraz zdarzy się coś okropnego. Trąbki zagrzmiały trzema ostrzegawczymi sygnałami, a Jenny odruchowo zaczęła się modlić o bezpieczeństwo tych, których znała. Sznur, tymczasowo rozdzielający obie strony, naprężył się i wraz z czwartym sygnałem trąbek został odciągnięty na bok. Ziemia zadudniła pod tysiącami podków, wzniesiono włócznie i miecze - i wtedy to się stało: dwudziestu krewnych Jenny odłączyło się od głównej szarży i popędziło wprost na Czarnego Wilka, wywijając mściwie mieczami. Krzyk Jenny zatonął w ryku wściekłej dezaprobaty Anglików, kiedy Szkoci otoczyli swego wroga. W ciągu kilku następnych chwil Jenny była świadkiem znakomitego popisu siły i szermierki, od którego zapierało dech w piersiach: Royce bił się jak opętany, ruchy miał tak niesłychanie szybkie, a zamachy tak potężne, że zdołał zrzucić z konia sześciu ludzi, zanim wreszcie ściągnęli go na ziemię. A wtedy koszmar jeszcze się pogłębił; nieświadoma, że tak jak wszyscy na trybunach zerwała się z miejsca i stoi, próbowała dojrzeć coś w tym stosie ludzi i uzbrojenia, a w uszach huczało jej od szczęku, trzasku i brzęku metalu uderzającego o metal. Ludzie księcia dostrzegli, co się święci, i zaczęli torować sobie drogę ku niemu, a wtedy - z punktu widzenia Jenny - losy bitwy uległy gwałtownej zmianie. Royce wychynął spośród sterty tłoczących się ludzi jak anioł zemsty, ściskając w obu dłoniach potężny miecz, który uniósł ponad głowę w potężnym zamachu i skierował - na jej ojca. Jenny nie dostrzegła lekkiego ruchu ramion męża, który skierował miecz zamiast na jej ojca na głowę jakiegoś górala, ponieważ krzyczała z całej siły, zakrywając twarz dłońmi. Nie widziała krwi, wypływającej spod pancerza Royce’a z okropnych ran, które zadał mu jej brat, kiedy wbił ukryty w rękawie sztylet w słabo chroniony punkt na szyi między hełmem a napierśnikiem; nie zauważyła, że przerąbali mu cienką blachę chroniącą udo ani tego, że kiedy nie był widoczny, walili go ze wszystkich sił po plecach, karku i głowie. Kiedy odkryła z powrotem twarz, zobaczyła tylko, że ojciec trzyma się jeszcze na nogach, a Royce atakuje MacPhersona jak ogarnięty zimną wściekłością szaleniec, bierze zamach i uderza... A tam, gdzie opadł miecz, ludzie padali jak podcięte metalowe kukły. Jennifer zerwała się z miejsca i niemal przewróciła się o Brennę, która z całej siły zaciskała powieki. - Kochanie! - zawołała ciotka Elinor. - Nie powinnaś chyba... - Ale Jenny nie zwracała na nią uwagi, bo gardło zalewała jej nieprzerwana fala goryczy. Na pół oślepła od łez, podbiegła do swego konia i wyrwała wodze z rąk zaskoczonego sługi... - Proszę tylko popatrzeć, pani! - wykrzyknął chłopak z entuzjazmem, pomagając jej wsiąść i wskazując jednocześnie na walczącego księcia. - Czy ktoś widział kiedykolwiek coś podobnego?! Jenny zerknęła raz jeszcze w tamtą stronę i zobaczyła, jak miecz Royce’a roztrzaskuje się na ramieniu jakiegoś Szkota. Widziała, że jej ojciec, jej brat, ojciec Becky wraz z tuzinem innych Szkotów podnoszą się z ziemi, która już zalana była krwią. Widziała nadchodzącą śmierć. Ów widok prześladował ją nadal, kiedy stała w otwartym oknie swej komnaty, opierając pobladłą twarz o framugę; objąwszy się ramionami, próbowała wytrzymać jakoś przepełniające ją ból i strach. Minęła godzina, odkąd opuściła plac turniejowy, a przynajmniej od połowy tej godziny trwały już potyczki. Royce powiedział, że przyjął jedenaście wyzwań, a dwie walki stoczył jeszcze przed turniejem. Pamiętając o tym, co obwieścił herold - że w szranki staną najpierw najzręczniejsi rycerze - Jenny nie miała wątpliwości, że zaraz po turnieju do walki wystąpi jej mąż. Jakaż to ogromna satysfakcja dla króla Henryka, myślała z bliżej nieokreślonym poczuciem żalu, móc wszem i wobec pokazać, że jego sławny rycerz, nawet wyczerpany po walce, zdoła powalić każdego Szkota, który okaże się na tyle głupi, żeby rzucić mu wyzwanie. Naliczyła już pięć odbytych pojedynków - rozpoznawała je po szyderczych wrzaskach, jakimi tłum za każdym razem żegnał zwyciężonego. Jeszcze cztery walki i Royce zejdzie z pola, a wtedy już ktoś zdoła przesłać Jenny wiadomość, ilu spośród jej krewnych okaleczył lub zabił. Nie pomyślała nawet, kiedy ocierała spływającą po policzku łzę, że coś mogłoby się stać jej mężowi - był wszak niezwyciężony. Widziała go w szrankach i na początku turnieju. I... niech jej Bóg wybaczy... czuła dumę. Nawet kiedy walczył z łanem MacPhersonem, była zeń taka dumna... Serce i duszę wypełniało jej wzajemnie sprzeczne, podwójne poczucie lojalności, stała więc w miejscu, skąd nie mogła widzieć, co się dzieje w szrankach, choć mogła wszystko słyszeć. Wnioskując z paskudnego, szyderczego wrzasku, jaki podnosił się wśród widzów - i potężniał z końcem każdego kolejnego pojedynku - żaden z przegrywających nie dostarczył tłumowi zbyt dobrego widowiska. Najwyraźniej jej Szkoci nie byli warci nawet grzecznościowych oklasków... Aż podskoczyła, kiedy drzwi do komnaty otworzyły się z hukiem. - Bierz płaszcz! - warknął złowrogo Stefan Westmoreland - wrócisz ze mną na turniej, nawet jeśli będę musiał zawlec cię tam siłą! - Nie zamierzam nigdzie wracać - odparowała Jenny, kierując się z powrotem ku oknu - nie będę wiwatować, kiedy mój mąż tnie na kawałki całą moją rodzinę albo... Szwagier złapał ją za ramiona i odwrócił ku sobie, mówiąc głosem ostrym jak cięcie batem: - Powiem ci, co tam się dzieje! Mój brat umiera na polu! Przysiągł, że nie podniesie ręki na twoją rodzinę, a twoi bezcenni krewniacy, kiedy tylko pojęli, co się dzieje, zaczęli go masakrować! - wysyczał przez zęby, potrząsając nią gwałtownie. - Zatłukli go niemal podczas głównego turnieju, a teraz jeszcze musi z nimi walczyć! Jest tak ciężko ranny, że chyba nie bardzo zdaje sobie sprawę, że został zrzucony z konia! Myślał, iż zdoła ich jakoś przechytrzyć, ale już nie daje rady, więc jeszcze czternastu Szkotów rzuciło mu wyzwanie! Jenny wpatrywała się weń bez słowa: jej serce zerwało się do oszalałego pędu, ciało jednakże wrosło w podłogę, jakby w koszmarnym śnie usiłowała biec, a nie mogła. - Jennifer! - zakończył Stefan ochryple - Royce pozwala im się zabić! - Wbijał boleśnie palce w jej ramiona, głos łamał mu się z żalu. - On tam umiera dla ciebie. Zabił ci brata i teraz za to płaci... - urwał gwałtownie, bo Jenny wyrwała mu się i rzuciła do drzwi... Garrick Carmichael splunął na ziemię tuż obok swego wroga, kiedy, zwycięski, zjeżdżał z pola, ale do Royce’a nie docierały już tego rodzaju drobne obraźliwe gesty. Z trudem dźwignął się na kolana, mgliście świadomy, że nie wiadomo czemu wrzask tłumu stawał się powoli coraz głośniejszy, aż przeszedł w ogłuszający ryk. Chwiejąc się, sięgnął ręką do hełmu, żeby go zdjąć; chciał przełożyć go do lewej ręki, lecz lewe ramię zwisało z boku bezwładne i bezużyteczne, więc szyszak upadł na ziemię. Biegł ku niemu Gawin - nie, to nie Gawin - to ktoś w niebieskim płaszczu, więc książę zmrużył oczy, żeby lepiej widzieć, i zastanawiał się, czy to jego nowy przeciwnik. Przez mgłę potu, krwi i bólu, zasnuwającą wzrok i myśli, rannemu wydawało się przez chwilę, że to biegnie jakaś kobieta - zbliżała się ku niemu, a wiatr rozwiewał jej odkryte włosy, połyskujące w słońcu czerwienią i złotem. Jennifer! Wpatrywał się z niedowierzaniem, gdy tymczasem ryk tłumu wznosił się coraz wyżej i wyżej. Książę jęknął w duchu, próbując dźwignąć się na nogi z pomocą sprawnego ramienia. Jennifer wróciła - żeby być świadkiem jego klęski. Albo śmierci. Jeśli nawet, to przecież nie chciał, żeby oglądała go leżącego w błocie, więc ostatkiem sił zdołał się podźwignąć na nogi. Otarł oczy wierzchem dłoni, a kiedy wzrok mu się przejaśnił, przekonał się, że wcale sobie tego nie wyobraził. Jennifer rzeczywiście zbliżała się ku niemu, a tłum widzów poraziła jakaś niesamowita cisza. Jenny z trudem zdusiła w sobie okrzyk, kiedy znalazła się tak blisko, by dojrzeć zwisające, złamane ramię męża. Przystanęła, a nagły ryk ojca gdzieś z boku sprawił, że zwróciła wzrok ku leżącej u jej stóp włóczni. - Użyj jej! - grzmiał Merrick. - Użyj włóczni, Jennifer! Wtedy Royce pojął, dlaczego się tu zjawiła: przyszła dokończyć to, co zaczęli jej krewni - zrobić mu to samo, co on uczynił jej bratu. Patrzył na nią zupełnie nieruchomy, widział zalewające piękną twarz łzy, gdy schylała się powoli, ale zamiast sięgnąć po włócznię czy własny sztylet, ujęła w obie ręce jego dłoń i przycisnęła do ust. Przez mgłę oszołomienia i bólu książę zrozumiał wreszcie, że żona przed nim klęczy, a wtedy z jego piersi wydarł się jęk: - Kochanie - wykrztusił pełnym bólu głosem i zacisnął dłoń, próbując zmusić Jenny do wstania - nie rób tego... Ale ona nie chciała go posłuchać. Na oczach siedmiu tysięcy widzów Jennifer Merrick Westmoreland, hrabina Rockbourn, klęczała pokornie przed własnym mężem w akcie posłuszeństwa, z twarzą przyciśniętą do jego dłoni, z ramionami wstrząsanymi gwałtownym łkaniem. Kiedy wreszcie się podniosła, wśród widzów nie znalazłoby się wielu, którym umknął ten widok. Powstawszy z klęczek, odstąpiła do tyłu, uniosła zalaną łzami twarz i wyprostowała dumnie ramiona. W całym zmaltretowanym jestestwie Royce’a wybuchła z nagła nieopisana duma - bo nie wiadomo jak i dlaczego, potrafiła stać teraz przed nim tak dumnie - tak wyzywająco - jakby sam król pasował ją właśnie na rycerza. Gawin, którego dotąd przytrzymywał w miejscu żelazny uścisk ręki Stefana, pognał przed siebie, gdy tylko dłoń tamtego puściła jego ramię. Czarny Wilk wsparł się na plecach giermka i kulejąc zszedł z pola. Schodził zaś przy akompaniamencie wiwatów niemal tak głośnych jak te, które towarzyszyły mu, kiedy zrzucił z konia lana MacPhersona. W namiocie przy placu turniejowym Royce z wolna otwierał oczy, przygotowując się w myślach na potężny atak bólu, jaki zawsze towarzyszy powrotowi do przytomności. Ale tym razem bólu nie było. Z hałasów na zewnątrz wnioskował, że pojedynki trwają nadal, i zastanawiał się w oszołomieniu, gdzie też może się podziewać Gawin, gdy wtem poczuł, że ktoś trzyma go za prawą rękę. Odwrócił głowę, by spojrzeć w tamtym kierunku i przez moment wydawało mu się, że śni: zobaczył nad sobą Jennifer, otoczoną oślepiającym słonecznym światłem, które wlewało się przez otwarte wejście do namiotu. Uśmiechała się do niego z taką niezmierną czułością, że aż wstrząsnął nim ten widok. Jak z wielkiego oddalenia usłyszał, że żona mówi miękko: - Witaj z powrotem, kochany. Nagle zrozumiał, dlaczego widzi ją otoczoną migoczącym blaskiem, czemu nic go nie boli i dlaczego ona patrzy i mówi doń z tak niepojętą czułością. Powiedział więc głosem spokojnym i pozbawionym emocji: - Umarłem. Lecz unosząca się nad nim cudowna zjawa potrząsnęła przecząco głową i przysiadła obok niego na posłaniu. Pochyliwszy się nad nim, odgarnęła mu z czoła pukiel czarnych włosów i uśmiechnęła się, lecz jej gęste rzęsy połyskiwały łzami. - Gdybyś umarł - powiedziała przekornie, choć pełnym bólu głosem - to chyba musiałabym sama stanąć w szrankach i zmiażdżyć mego przybranego brata. Poczuł na czole chłód jej palców, było też coś zdecydowanie ludzkiego w tym, jak jej biodro napierało na jego udo. - Jak byś tego dokonała? - zapytał. Miał to być rodzaj próby, żeby sprawdzić, czy zjawa użyje metod właściwych duchom czy śmiertelnikom. - No cóż - odrzekła, pochylając się nad nim i delikatnie muskając ustami jego wargi - ostatnim razem... podniosłam przyłbicę... i zrobiłam tak... Royce’owi aż zabrakło tchu, kiedy jej język śmignął słodko między jego wargi. A więc nie umarł. Anioły tak nie całują. Objął ją ramieniem od tyłu i przygarnął do siebie, lecz zanim ją pocałował, przyszła mu do głowy jeszcze jedna myśl i zmarszczył czoło. - Jeżeli nie umarłem, to dlaczego nic mnie nie boli? - Ciotka Elinor - wyszeptała - przygotowała specjalny wywar i razem zmusiłyśmy cię, żebyś go wypił. Z jego myśli zniknęły resztki wątpliwości i z błogim westchnieniem ponownie przyciągnął mocno Jenny do siebie. Serce aż podskoczyło mu z radości, kiedy rozchyliła wargi i oddała pocałunek z równą mocą. Kiedy ją wreszcie puścił, obojgu brakło tchu, oboje też pragnęli szeptać sobie słowa, które powinny zostać wypowiedziane w dogodniejszym miejscu niż wstrząsany rykami tłumu turniejowy namiot. Po chwili Royce zapytał spokojnie: - Jak ciężko jestem ranny? Jenny przełknęła ślinę i przygryzła wargi; oczy pociemniały jej z bólu na myśl o wszystkich ranach, jakie zadano mu z jej powodu. - Aż tak źle? - droczył się z nią półgłosem. - Tak - szepnęła. - Lewa ręka jest złamana, a poza tym jeszcze trzy palce. Rany na szyi i obojczyku, które, jak twierdzą Gawin i Stefan, pochodzą od sztyletu Malcolma, są długie i głębokie, ale już nie krwawią. Masz potworne rozcięcie na lewym udzie, na szczęście zatamowałyśmy krwawienie. Dostałeś też okropny cios w głowę, na pewno gdy zdjąłeś hełm, i bez wątpienia - dodała ze złością - zaatakował cię wówczas któryś z moich krewnych, tych rzeźników. Jesteś także okropnie posiniaczony, dosłownie wszędzie. Uniósł w rozbawieniu brew. - Nie najgorzej. Jenny już zaczęła się uśmiechać, słysząc to absurdalne stwierdzenie, kiedy nagle dodał cichym, znaczącym głosem: - A co będzie potem? Pojęła od razu, o co ją pyta, więc błyskawicznie rozważyła, jakie Royce jeszcze może odnieść rany, jeśli zdecyduje się na następny pojedynek, po czym przeciwstawiła je uszczerbkowi na honorze męża, jeśli nie wystąpi. - To zależy od ciebie - odrzekła po chwili, lecz nie udało jej się usunąć z własnego głosu wrogich uczuć do ojca i brata, kiedy dodała: - Niemniej, na honorowym polu, które moja rodzina okryła dziś hańbą, czeka na ciebie rycerz Malcolm Merrick, gdyż przed godziną wyzwał cię oficjalnie na pojedynek. Royce pogładził lekko jej policzek i zapytał czule: - Czy z tej uwagi mam wnosić, iż naprawdę sądzisz, że jestem na tyle sprawny, że potrafię go pobić z tarczą przywiązaną do złamanej ręki? Przekrzywiła głowę na bok. - A potrafisz? W kącikach jego ust pojawił się leniwy uśmiech, a zmysłowe wargi wyszeptały: - Bez wątpienia. Stojąc z Arikiem przed namiotem, Jenny patrzyła, jak Royce schyla się, by wziąć od Gawina kopię. Popatrzył na żonę, zawahał się na ułamek sekundy - a owa pauza zdawała się mieć jakieś znaczenie - potem zaś zwrócił Zeusa w stronę kręgu. Dopiero wtedy do Jenny dotarło, na co miał nadzieję, choć nie śmiał poprosić, więc zawołała, by poczekał. Wpadła do namiotu i złapała nożyce, którymi obie cięły płótno do bandażowania ran. Podbiegłszy do czarnego rumaka, przebierającego już niespokojnie nogami i grzebiącego kopytem o ziemię, zatrzymała się i spojrzała na uśmiechniętego Royce’a. Potem schyliła się i odcięła podłużny kawałek z dołu błękitnej sukni, sięgnęła w górę i zawiązała ów znak swej łaski na czubku kopii męża. Obok niej zjawił się Arik i już razem patrzyli, jak Czarny Wilk wjeżdża na plac turniejowy przy wtórze grzmiących okrzyków radości. Jenny utkwiła wzrok w jasnobłękitnym skrawku materiału, który powiewał u szczytu kopii Royce’a i pomimo całej miłości do męża poczuła bolesny skurcz w gardle. Trzymane w dłoni nożyce były symbolem tego, co właśnie zrobiła - z chwilą, gdy umieściła swój znak na kopii Royce’a, przecięła wszystkie więzy, jakie łączyły ją z krajem. Westchnęła głośno, a potem aż podskoczyła przestraszona, kiedy nagle poczuła na swej głowie dłoń olbrzyma, ciężką jak bojowy młot. Dłoń przez chwilę spoczywała na włosach Jennifer, a potem ześlizgnęła się na policzek dziewczyny, gdy Arik przytulił ją mocno do siebie. - Nie musisz się martwić, że go obudzimy, moja droga - zapewniała ciotka Elinor z absolutnym przekonaniem. - Będzie jeszcze spał kilka godzin. Szare oczy otworzyły się znienacka, przeszukały pośpiesznie pokój, aż wreszcie spoczęły z błogim podziwem na złotowłosej piękności, która stała w drzwiach do swojej komnaty, słuchając słów lady Elinor. - Nawet bez naparu, jaki mu podałam - ciągnęła staruszka, podchodząc do ustawionych na skrzyni flaszeczek i ampułek - każdy ranny mężczyzna, wracający w szranki, żeby wziąć udział w jeszcze pięciu pojedynkach, prześpi później calutką noc. Choć - dodała z radością - niewiele czasu zajęło mu powysadzanie ich z siodeł. Jakąż on ma siłę - zauważyła z uśmiechem dumy - i jakież umiejętności. Nigdy nie widziałam nikogo, kto mógłby się z nim równać. Ale Jenny w tej chwili bardziej przejmowała się stanem męża niż dokonanymi przezeń wyczynami, kiedy ponownie wrócił na pole walki. - Jak się obudzi, wszystko będzie go strasznie bolało. Szkoda, że nie możesz dać mu jeszcze tego leku, który dostał wcześniej. - No tak, byłoby mu lepiej, lecz to niezbyt rozważne. Prócz tego, sądząc po owych wszystkich bliznach na całym ciele, książę przywykł już do bólu. A jak ci już mówiłam, nie jest bezpiecznie brać więcej niż jedną dawkę. Z przykrością muszę powiedzieć, że może to mieć różne niepożądane skutki. - Jakie na przykład? - dopytywała się siostrzenica, wciąż nie tracąc nadziei, że staruszka zdoła jakoś pomóc Royce’owi. - Po pierwsze - wyjaśniła lady Elinor groźnym tonem - przez calutki tydzień będzie całkiem bezużyteczny w łożu. - Ciociu - powiedziała stanowczo Jennifer, która nie miała żadnych wątpliwości, że woli poświęcić własną przyjemność, żeby ranny poczuł się lepiej - jeśli tylko o to trzeba się martwić, to przyrządź jeszcze trochę tego leku. Lady Elinor zawahała się, potem niechętnie kiwnęła głową na zgodę i wzięła z kufra ampułkę z jakimś białym proszkiem. - Szkoda, że nie można tam jeszcze czegoś dodać - zauważyła z przekąsem Jenny - żeby spokojnie zniósł wieść o tym, że jest tutaj Brenna oraz że ona i Stefan mają zamiar się pobrać. Tak pragnął spokoju - westchnęła z cichym, znużonym uśmiechem - a wątpię, czy kiedykowiek przeżył tyle zamieszania, niż odkąd po raz pierwszy ujrzał mnie na oczy. - Pewna jestem, że masz rację - zgodziła się ciotka niezbyt pocieszająco. - Ale znów z drugiej strony, sir Godfrey powiedział mi, że jego książęca wysokość nigdy się tyle nie śmiał, co odkąd cię poznał, więc pozostaje mieć tylko nadzieję, że tak bardzo lubi się śmiać, iż mu to wynagrodzi życie w ciągłym napięciu. - Ale teraz przynajmniej - dodała Jenny, a oczy pociemniały jej z żalu, kiedy zerknęła na kawałek pergaminu, który przyniesiono jej z obozu Merricków - nie będzie już musiał żyć w nieustannym oczekiwaniu na atak ze strony mojego ojca, który próbowałby uwolnić mnie i Brennę. Wyrzekł się nas obu. Ciotka Elinor spojrzała na nią ze szczerym współczuciem, a potem orzekła filozoficznie: - Mój szwagier zawsze był bardziej zdolny do nienawiści niż do miłości, tylko że ty tego nigdy nie widziałaś. Gdyby mnie kto pytał, twój ojciec najbardziej kocha siebie samego. Gdyby tak nie było, nie próbowałby cię wydać najpierw za starego Baldera, a potem za MacPhersona. Nigdy nie myślał o tobie inaczej, jak tylko o środku do osiągnięcia swych samolubnych celów. Brenna widziała, jaki jest naprawdę, bo nie był jej prawdziwym ojcem i nie zaślepiała jej miłość. - Wydziedziczył także moje dzieci - wszystkie, które kiedykolwiek będę miała... - szepnęła Jenny drżącym głosem. - Wyobrażam sobie, jak bardzo musi mnie nienawidzić, skoro wyrzekł się także własnych wnuków. - Jeśli o to chodzi, to wcale nie było tak, że stracił serce do twoich dzieci po tym, co dzisiaj zrobiłaś. Nie pragnął mieć wnuków, jeśli ich ojcem miałby być książę Claymore. - Nie... nie wierzę - zaprotestowała Jenny, która nie mogła opanować wyrzutów sumienia. - Przecież to byłyby także moje dzieci. - Nie dla niego - odparła ciotka Elinor. Unosząc ku światłu mały kieliszek, uważnie przyjrzała się białemu proszkowi w środku, po czym dodała jeszcze szczyptę. - Ten lek, jeśli zażywać go przed dłuższy czas i w niewielkich ilościach, sprawia, że mężczyzna staje się całkowicie bezużyteczny w łożu. I to właśnie dlatego - ciągnęła, dolewając do kieliszka nieco wina - twój ojciec życzył sobie, żebym towarzyszyła ci do Claymore. Chciał mieć pewność, że nie urodzisz dziedzica swemu mężowi. Zwróciłam mu uwagę, że w ten sposób ty także pozostaniesz bezdzietna, lecz to go nic nie obchodziło. Jenny zabrakło tchu z przerażenia, najpierw na wieść o podstępie ojca, a potem na myśl, że ciotka Elinor mogła wypełnić jego rozkazy. - Ale... ale nie dodawałaś go do jedzenia albo picia Royce’a, prawda? Nieświadoma, że z łoża kieruje się na nią mroczne i pełne napięcia spojrzenie, ciotka Elinor nie śpieszyła się z odpowiedzią, mieszając miksturę łyżeczką. - Wielkie nieba, nie, ani też nigdy bym się na to nie zgodziła! Ale wciąż trapi mnie myśl - dodała, niosąc ostrożnie płyn w stronę rannego - że kiedy Merrick doszedł w końcu do wniosku, że jednak nie pośle mnie do Claymore, musiał wymyślić jakiś lepszy plan. A teraz idź do łóżka i postaraj się zasnąć - nakazała surowo siostrzenicy, nie mając pojęcia, że właśnie przyczyniła Jenny dodatkowego bólu, potwierdzając, iż ojciec rzeczywiście chciał zamknąć ją na resztę życia w klasztorze. Staruszka poczekała, aż Jenny zniknie w swej komnacie. Zadowolona, że siostrzenica ma wreszcie trochę tak jej potrzebnego odpoczynku, odwróciła się w stronę księcia i aż zadrżały jej ręce z chwilowego przestrachu, gdy ujrzała, że ranny wpatruje się ponuro w trzymany przez nią lek. - Wolę ból, madame - powiedział krótko. - Proszę zabrać ten proszek z mojej komnaty. I w ogóle z mojego domu - poprawił się stanowczym tonem. Ochłonąwszy, ciotka wyraziła głośno swą aprobatę. - Byłam pewna, że tak właśnie powiesz, drogi chłopcze - szepnęła z satysfakcją. Już miała odejść, lecz odwróciła się ku niemu raz jeszcze, a tym razem jej białe brwi ściągnęły się w surową kreskę. - Mam nadzieję - napomniała go - że będziesz uważać na moje szwy, panie, kiedy zechcesz się upewnić, czy moja mikstura ci nie zaszkodziła. Złamana ręka i palce sprawiły, że włożenie szarej wełnianej opończy i przewiązanie jej czarnym pasem zajęło Royce’owi dobre kilka minut. Cichutko otworzył drzwi do komnaty Jenny, gdyż spodziewał się, że żona albo śpi, albo, co bardziej prawdopodobne, siedzi po ciemku, próbując dojść do ładu z tym wszystkim, co ją dzisiaj spotkało. Jednak stanąwszy w drzwiach szybko się przekonał, że oba przypuszczenia są równie nietrafne. W kinkietach na ścianach płonęły wysokie świece, a ona stała spokojnie przy oknie, z twarzą leciutko uniesioną ku górze, z rękoma założonymi do tyłu, i chyba wpatrywała się w rozświetloną pochodniami dolinę. Z rozsypanymi na ramionach złotorudymi włosami wyglądała jak jedna z owych wspaniałych rzeźb patrzących w niebo rzymskich bogiń, jakie Royce widział w Italii. Przyglądając jej się, poczuł nagły przypływ pokory wobec odwagi i silnego ducha żony. W ciągu jednego dnia rzuciła wyzwanie rodzinie i ojczyźnie, uklękła przed nim na oczach siedmiotysięcznego tłumu, została wydziedziczona i pozbawiona ostatnich złudzeń - a mimo to potrafiła stać teraz w oknie i spoglądać na świat z lekkim uśmiechem na wargach. Zawahał się, nagle nie wiedząc, jak powinien się do niej odezwać. Kiedy schodził dziś z placu turniejowego, był bliski omdlenia i nie miał najmniejszych szans, żeby zamienić z nią choć kilka słów. Biorąc pod uwagę, ile dla niego poświęciła, samo „dziękuję” to raczej za mało. „Kocham cię” - zabrzmiało mu w myślach, lecz odezwać się znienacka takimi słowami też nie wydawało się właściwe. A jeśli przypadkiem Jenny nie myślała wcale o tym, że straciła dziś rodzinę i ojczyznę, to on sam także nie chciałby powiedzieć nic, co by jej o tym przypomniało. Zdecydował wreszcie, że wskazówką będzie mu jej nastrój, więc podszedł kilka kroków bliżej, rzucając cień na ścianę przy oknie. Przeniosła na niego spojrzenie, kiedy przystanął obok. - Wygląda na to - odezwała się, próbując ukryć troskę w głosie - że nie warto nalegać, abyś się położył? Royce wsparł się zdrowym ramieniem o parapet i powściągnął chęć natychmiastowego powrotu do łóżka - o ile ona będzie mu towarzyszyć. - To na nic - rzucił lekko. - O czym myślałaś, kiedy tak patrzyłaś w okno? Ku jego zaskoczeniu, pytanie wyraźnie ją zmieszało. - Ja... ja nie myślałam. - No to co robiłaś? - spytał, mocno zaciekawiony. Przez kuszące usta Jenny przemknął żałosny uśmiech; spojrzała na męża z ukosa, zanim odwróciła się z powrotem ku oknu. - Ja... rozmawiałam z Bogiem - przyznała się nieśmiało. - Czasami to robię. Zaskoczony i nieco rozbawiony Royce zapytał: - Naprawdę? I co Bóg miał ci do powiedzenia? - Wydaje mi się - odrzekła miękko - że powiedział: „Proszę bardzo”. - Tak? A za co dziękowałaś? - droczył się z nią. - Za ciebie - oznajmiła z uroczystą powagą, podnosząc oczy. Rozbawienie natychmiast zniknęło z twarzy Royce’a, który przyciągnął żonę mocno do siebie. - Jenny - wyszeptał ochryple, kryjąc twarz w jej pachnących włosach. - Jenny, kocham cię. Wtopiła się cała w jego ciało, podając mu usta do mocnego, żarłocznego pocałunku, a potem ujęła jego twarz w obie dłonie. Odsuwając się nieznacznie do tyłu i spoglądając mu głęboko w oczy, wyznała drżącym głosem: - Wydaje mi się, mój panie, że ja kocham ciebie bardziej. Zaspokojony i szczęśliwy, Royce leżał w ciemnościach, mając u boku Jenny, która opierała głowę na jego ramieniu. Dłonią wodził leciutko po talii żony, wpatrując się w płonący na kominku ogień, i przypominał sobie, jak wyglądała dziś, kiedy z rozwianymi włosami biegła ku niemu przez plac turniejowy. Jeszcze raz ujrzał, jak klęczy przed nim, a potem wstaje z dumnie uniesioną głową, spoglądając nań z miłością oczyma pełnymi łez. Jakie to dziwne, myślał sobie książę, że po blisko setce zwycięskich bitew największy triumf swego życia osiągnął na tym pozorowanym polu bitwy, gdzie stał sam, zrzucony z konia i pobity. Jeszcze tego ranka życie wydawało mu się czarne jak sama śmierć. Dziś wieczorem trzymał w ramionach radość. Coś lub ktoś - fortuna, los czy może ów Bóg Jenny - dziś rano obrócił nań wzrok i dojrzał jego cierpienia. I z jakiejś przyczyny oddał mu żonę. Przymknąwszy oczy, Royce musnął pocałunkiem jej gładkie czoło. Dziękuję, pomyślał. I mógłby przysiąc, że w głębi duszy usłyszał głos, który odpowiedział: „Proszę bardzo”. Epilog 1 stycznia, 1499 r. Dziwnie się czuję, kiedy sala jest taka pusta - zażartował Stefan, przesunąwszy wzrok po dwudziestu pięciu osobach, w tym piętnastu rycerzach oddziału Royce’a, którzy, usadowieni przy stołach, kończyli właśnie obfitą kolację. - Gdzie się podziały tańczące niedźwiedzie, kochanie? - żartował Royce, otaczając ramieniem oparcie krzesła Jenny i uśmiechając się do niej. Jednak mimo żartów o braku niedźwiedzi nigdy dotąd żadne Boże Narodzenie nie cieszyło księcia tak jak to obecne. - Wyglądam - roześmiała się, przyciskając rękę do brzucha - jakbym sama jednego połknęła. Mimo zaawansowanej ciąży Jenny uparła się, aby Claymore i wszyscy jego mieszkańcy uczcili należycie owe dwa tygodnie od Wigilii Bożego Narodzenia do Święta Trzech Króli, co według zwyczaju oznaczało przyjmowanie gości. Dlatego też osiem minionych dni minęło pod znakiem nieprzerwanego ucztowania, a wszyscy podróżni, którzy znaleźli się u bram Claymore, zapraszani byli do stołu wraz z rodziną księcia. Wczoraj wieczorem w zamku odbyła się ogromna uczta dla służby i poddanych Royce’a, a także dla okolicznych wieśniaków. Wynajęci muzykanci grali kolędy i melodie do tańca, oglądano tresowane niedźwiedzie, popisy żonglerów, akrobatów, a nawet jasełka. Jenny wypełniła życie Royce’a śmiechem i miłością, a teraz lada godzina miała podarować mu pierwszego dziedzica. Radość księcia nie miała granic - do tego stopnia, że nie irytowały go nawet wybryki Gawina. Zgodnie z życzeniem żony, by świętować Boże Narodzenie jak najpełniej, chłopakowi wyznaczono funkcję Pana Bezrządu - co oznaczało, że przez trzy dni zasiadał na poczesnym miejscu przy stole, gdzie zgodnie ze swą rolą mógł przedrzeźniać swego pana, wydawać bzdurne rozkazy i wygadywać takie rzeczy, za które normalnie wypędzono by go z Claymore. W tej właśnie chwili giermek rozpierał się na fotelu Royce’a przy głównym stole i otoczył ramieniem oparcie krzesła ciotki Elinor, naśladując pozę swego pana. - Wasza książęca mość - odezwał się, naśladując oschły ton, jakiego używał Royce, gdy wymagał natychmiastowego posłuszeństwa - są tu przy tym stole tacy, którzy życzyliby sobie usłyszeć odpowiedź na pewną zagadkę. Książę uniósł brew i z rezygnacją czekał na owo pytanie. - Prawdą jest czy fałszem, panie - dopytywał się Gawin - że zwą cię Wilkiem, ponieważ zabiłeś wilka, mając zaledwie osiem lat i zjadłeś potem na kolację jego oczy? Jenny wybuchnęła niepowstrzymanym śmiechem, a mąż posłał jej niby urażone spojrzenie. - Pani - odezwał się - czy śmiejesz się dlatego, że wątpisz, abym był wystarczająco silny, by w tak młodym wieku zabić owo zwierzę? - Nie, mój panie - chichotała, wymieniając porozumiewawcze spojrzenia z Godfreyem, Eustace’em i Lionelem - lecz znając cię jako człowieka, który woli się raczej obejść bez posiłku niż jeść podłą strawę, nie mogę sobie wyobrazić, abyś jadł jakiekolwiek oczy! - Masz rację - oświadczył z uśmiechem. - Panie! - ciągnął Gawin. - Odpowiedz, jeśli łaska. Nie ma znaczenia, którą część bestii zjadłeś. Liczy się tylko, w jakim wiekują zabiłeś. Legenda waha się tutaj między czterema a czternastoma latami. - Doprawdy? - podrwiwał z niego książę. - Myślałam, że to prawdziwa historia - wtrąciła Jenny, mierząc małżonka badawczym spojrzeniem. - To znaczy o tym, że w dzieciństwie zabiłeś wilka. Wargi Royce’a lekko drgnęły. - To Henryk przezwał mnie Wilkiem na polach Bosworth. - Bo tam jakiegoś zabiłeś! - dodał chłopak. - Ponieważ - poprawił go Royce - było za dużo walki, a za mało jedzenia, żebym utrzymał na kościach choć trochę ciała. Pod koniec bitwy Henryk spojrzał na moją wychudzoną postać i orzekł, że wyglądam jak wygłodniały wilk. - Nie wydaje mi się... - zaczął giermek, ale Royce rzucił mu spojrzenie, mówiące wyraźnie, że jak na jeden wieczór już dość jego wybryków. Jenny, która do tej chwili starannie ukrywała nawracające ataki bólu, zerknęła ku ciotce Elinor i ledwie dostrzegalnie skinęła głową. Pochyliwszy się ku mężowi, szepnęła cicho: - Chyba pójdę trochę odpocząć. Nie wstawaj. - Uścisnął jej dłoń i pokiwał głową na znak, że się zgadza. Kiedy wstała, starsza dama uczyniła to samo, przystanęła jednak na chwilę przy krześle Arika, wsparłszy dłoń na oparciu. - Nie otworzyłeś jeszcze swego prezentu, drogi chłopcze - powiedziała. Wszyscy wymienili się podarkami już wcześniej, ale olbrzyma nie było w zamku aż do kolacji. Teraz zawahał się i położył wielką dłoń na małym, owiniętym jedwabiem przedmiocie, leżącym przy jego nakryciu. Ogromnie zakłopotany, że stał się nagle obiektem takiego zainteresowania, niezręcznie rozwinął paczuszkę, spojrzał na ciężki srebrny łańcuch, z którego zwisało coś okrągłego, a potem zakrył go dłonią. Krótkim, niespokojnym skinieniem głowy wyraził swą głęboką wdzięczność ofiarodawczyni, ale staruszkę niełatwo było zbić z tropu. Kiedy wstawał od stołu, uśmiechnęła się do niego i wyjaśniła: - W środku jest zasuszony kwiat winorośli. Ściągnął ciężkie brwi, a mimo że przemówił ściszonym tonem, jego głos zahuczał w całej sali: - Dlaczego? Nachyliwszy się do jego ucha, lady Elinor szepnęła z wielkim przekonaniem: - Dlatego że węże nienawidzą winnego kwiecia. To święta prawda. Odwróciła się, żeby towarzyszyć Jenny, więc nie zdążyła zobaczyć, że coś dziwnego zaczęło dziać się z twarzą Arika, lecz zauważyli to niemal wszyscy obecni i zaczęli gapić się nań zafascynowani. Przez chwilę twarz olbrzyma wydawała się naciągnięta do ostatnich granic, a potem jak gdyby zaczęła pękać. Przy oczach pojawiły się jakieś szczeliny, prosta surowa linia warg zaczęła się wyginać, najpierw przy jednym kąciku, potem przy drugim, wreszcie ukazały się zęby... - Dalibóg! - nie wytrzymał Godfrey, szturchając w bok Lionela, a z wielkiej ekscytacji nawet i Brennę. - On się zaraz uśmiechnie! Stefanie, patrz! Nasz Arik się... Godfrey urwał gwałtownie, kiedy książę, który przyglądał się żonie, sądząc, iż zamierza ona usiąść przy ogniu, zerwał się z krzesła z kuflem piwa w dłoni i popędził spiesznie ku prowadzącym na galerię schodom. - Jennifer - zawołał głosem ostrym od rodzącego się niepokoju - dokąd idziesz? Chwilę później przez poręcz galerii nad jego głową wychyliła się lady Elinor, która wyjaśniła radośnie: - Idzie urodzić wam dziecko, wasza książęca mość. Służba uwijająca się w sali wymieniła uśmiechnięte spojrzenia, a jeden z pomocników pobiegł podzielić się wieścią z podkuchennymi i pomywaczkami w kuchni. - Nie waż się, milordzie - ostrzegła ciotka Elinor najsurowszym tonem - wchodzić tutaj na górę. Mam dość doświadczenia w takich sprawach i tylko będziesz mi zawadzać. Proszę się nie martwić - dodała jowialnym tonem, widząc, że z twarzy Royce’a odpłynęły kolory - to, że matka Jenny umarła przy porodzie, o niczym jeszcze nie świadczy. Kufel księcia roztrzaskał się o kamienną podłogę. Dwa dni później służba, poddani, wasale i rycerze klęczący na dziedzińcu zamkowym już się nie uśmiechali na myśl o narodzinach dziedzica Claymore. Z głowami pochylonymi w modlitwie czuwali już drugą noc. Dziecko nie chciało się urodzić, a wieści dochodzące na dół od uwijających się gorączkowo kobiet były coraz gorsze. Nie uważano też za dobry znak, że książę - którego noga rzadko kiedy postała w kaplicy - zniknął w jej wnętrzu cztery godziny temu z twarzą pełną udręki i przerażenia. Wszystkie głowy podniosły się z nadzieją, gdy drzwi do wielkiej sali otworzyły się z trzaskiem, a potem zebrani zamarli z trwogi na widok lady Elinor, podążającej spiesznie w stronę kaplicy. W chwilę później wypadł stamtąd biegiem sam książę, a choć z jego umęczonej twarzy trudno było wyczytać, jakie otrzymał wieści, nie uznano tego za dobry znak. - Jenny - wyszeptał Royce, pochylony nad żoną i wsparty rękoma po obu stronach poduszki. Otwarła swoje niebieskie oczy i obdarzyła go sennym uśmiechem, szepcząc: - Masz syna. Royce przełknął głośno ślinę i odgarnął jej z policzka pukiel potarganych włosów. - Dziękuję, najdroższa - rzucił bezradnie, głosem wciąż jeszcze drżącym po dwóch dniach nieustannej obawy. Pochylił się i nakrył jej usta szorstko-czułym pocałunkiem, który mówił wyraźnie o jego miłości i głębokiej uldze na wieść, że nic jej nie jest. - Widziałeś go już? - zapytała, kiedy wreszcie oderwał wargi od jej ust. Wyprostował się i podszedł do drewnianej kołyski, w której leżał uśpiony jego synek. Pochyliwszy się, dotknął palcem malutkiej piąstki, potem obejrzał się na Jenny z czołem zmarszczonym z niepokoju. - Wydaje mi się... trochę mały. Jenny zachichotała, przypominając sobie ciężki obosieczny miecz z rubinem w rękojeści, który kazał wykuć Royce, kiedy tylko powiedziała mu, że spodziewa się dziecka. - Na razie jeszcze trochę za mały - rzuciła przekornie - żeby mógł machać swoim mieczem. Oczy księcia błysnęły rozbawieniem. - Tego, który zamówił mu Arik, może nigdy nie unieść. Uśmiech Jenny zmienił się w nagły niepokój, kiedy odwróciwszy głowę do okna, zobaczyła, że mimo zbliżającego się świtu dziedziniec rozświetlają setki pochodni. - Czy coś się stało? - zapytała, przypominając sobie, że tak samo płonęły owej nocy, gdy do Claymore przybył jej ojciec. Royce niechętnie oderwał się od syna i podszedł ku oknu, a potem wrócił do jej łóżka. - Ciągle jeszcze się modlą - powiedział, lekko zdziwiony. - Wysłałem na dół twoją ciotkę, żeby im powiedziała, że już wszystko w porządku. Może coś ją zatrzymało. - Potem dodał ponuro: - Ale jeśli wziąć pod uwagę, że wypadłem z kaplicy jak szaleniec, kiedy lady Elinor przyszła po mnie parę minut temu, to pewnie jej nie uwierzą. Jenny wyciągnęła ku niemu ramiona, a mąż zrozumiał ją od razu. - Nie chcę, żebyś się przeziębiła - ostrzegł, ale już się pochylał, żeby wraz z kołdrą podnieść ją z łóżka. Chwilę później wyniósł żonę na balkon. Na dziedzińcu kowal wskazał ręką w górę i głośno krzyknął. Pogrążeni w modlitwie i łzach ludzie podnosili się powoli, odwracając ku Jenny uśmiechnięte już twarze, i nagle w powietrzu zagrzmiało od ogłuszających wiwatów. Pomachawszy im uspokajająco dłonią, Jennifer Merrick Westmoreland spoglądała z góry na swych wiernych poddanych. Zgromadzeni wykrzyknęli jeszcze głośniej, kiedy mąż podniósł ją wyżej i przycisnął mocniej do siebie, a dla patrzących z dołu było całkowicie jasne, że księżna Claymore jest kochana i czczona przez wszystkich, których obdarzyła miłością. Jenny uśmiechała się do nich z twarzą zalaną łzami. Bądź co bądź, nie co dzień kobieta otrzymuje królestwo ze swych marzeń. 1