Wadim Szefner SZAŁAS DŁUŻNIKA Romantyczna historia przypadków, nieostrożności, bezsensownych skrajności i niemożliwości Przełożyli: Tadeusz Gosk i Anita Tyszkowska Po stromym górskim zboczu na lowitwę szedłem i wiel- kie rzadkości kwiat ar... (lakuna) ujrzałem, zwiastujący szczęście i długowieczność szacowną znajdującemu I ze- rwałem go. Lecz kiedy zrywałem, (to) kamyk maleńki potrąciłem stopą swoją, i potoczył się on (w dół), inne kamienie porywając. I powstała (ruszyła) lawina, i zwaliła się w dolinę na dom bliźnich moich. Odpowiedz, wędrowcze: czy winien jest niewinny? Czy grzeszny jest ten, kto zła nie zamyślał, lecz (je) przy- czynił? Jesteś niewinny — mówi (mi) rozum. Lecz dlaczego szałasem dłużnika, jaskinią wygnańca, jamą trędowatego stał się dla mnie podgwiezdny świat? Stela z Alantei. Fragment czwarty Wg G Van Yiddcra i A Czarko 1. Oświadczenie wstępne Przystępując do sporządzania wspomnień o niedawnych wy- padkach, których świadkiem i uczestnikiem zdarzyło mi się być, uważam za stosowne i niezbędne uprzedzić na wstępie Szano- wnego Czytelnika, że moim zamiarem nie jest szczegółowe opisywanie lotu „Cioci Liry" na planetę Jałmez, albowiem cały przebieg tej wyprawy oraz okoliczności z nią związane są nader dokładnie przedstawione w „Ogólnym raporcie oficjalnym". Pragnę osiągnąć cel o wiele skromniejszy. Chcę opowiedzieć o mym przyjacielu Pawle Biełobrysowie — i o tym wszystkim, co z nim osobiście było związane. Jedynie tam, gdzie to będzie niezbędne dla zachowania spójności narracji, zamierzam wspo- minać o wszystkich innych i o wszystkim innym. W szczegól- ności — o stryjku Szanelu, o Terentiewie, o Czekryginie, o jał- mezańskim profesorze Dobrodzieju, o przyrodzie Jałmezu, o straszliwych metamorfantach (takitakach) oraz o innych oso- bach, zjawiskach i wydarzeniach. Ręczę za ścisłość i bezstronność swojej relacji w tych jej par- tiach, gdzie mowa o konkretnych faktach. Nie jestem jednak pisarzem i dlatego wbrew woli mogę popełnić błędy w kreśleniu charakterów ludzkich. Co więcej: chociaż szczegółowo o Pawle Biełobrysowie mogę opowiedzieć jedynie ja, gdyż tylko mnie w pełni zaufał, to jednak obawiam się, iż nie zdołam tu przed- stawić wiernego portretu .opisowego jego osoby. Wyznam Ci, Szanowny Czytelniku, że świat wewnętrzny i oblicze duchowe mego drogiego przyjaciela dla mnie samego po dziś dzień nie jest całkowicie jasne. I jeszcze jedno wyjaśnienie — przeprosiny — skierowane umyślnie do ziemskich Czytelników. Otóż w trakcie swej opo- wieści będę czasem powtarzał powszechnie znane prawdy i nad- miernie szczegółowo przedstawiał to, o czym wszyscy Ziemianie i beze mnie doskonale wiedzą. „Dlaczego?" — zapytacie. A dlatego, że moja praca przeznaczona jest nie tylko dla miesz- kańców Ziemi. Wydawnictwo poinformowało mnie, że w przy- szłości być może zostanie ona zastryfikowana'. Rzecz jasna mieszkańcy, rozumni mieszkańcy!, innych planet gorzej niż my orientują się w realiach życia ziemskiego, dlatego też, uważając za swój obowiązek jak najpełniejsze zaspokojenie ich ciekawości, nie mam prawa pomijać szczegółów, dokładnych opisów oraz wyjaśniających przypisów. 1 To znaczy przetłumaczona na języki pozaziemskie (Tu i dale) przypisy Stiepana Kor- tikowa. 2. Kim jestem, kim jesteśmy Bohaterem mojej opowieści jest Paweł Biełobrysow, ale opo- wiadając o nim, o wydarzeniach, w których wraz z nim uczestni- czyłem, o ludziach, których obaj znaliśmy, będę zmuszony cza- sem — i to wcale nierzadko — wspomnieć również o sobie. Skoro już więc moja obecność w tej opowieści jest nieunikniona, to pozwól, Szanowny Czytelniku, że ci się przedstawię. Oto ja: Imię................Stiepan Imię ojca...............Archip Nazwisko rodowe...........Dannikow Nazwisko osobiste '..........Kortikow Rok urodzenia..............2113 Miejsce urodzenia...........Leningrad Wykształcenie.............wyższe Zawód...............wohistor Przypomnę, że słowo WOHISTOR powstało z połączenia fragmentów dwóch innych wyrazów: WO (jskowy) HISTOR (yk). Dla mnie brzmi ono godnie i szlachetnie, odzwierciedla sens naszej działalności: na pokojowej Ziemi badamy historię minio- nych wojen, starając się rzetelnie dociec istoty prawdy nauko- wej. Spróbuję krótko zarysować krąg naszych obowiązków. Otóż my, wohistorzy: 1. Wykonujemy prace naukowe, wydajemy książki i czasopisma z zakresu ziemskiej historii wojennej. 1 Niektórzy Ziemianie po osiągnięciu wieku dojrzałego przybierają dodatkowe („oso- biste") nazwisko, zwią/ane zazwyczaj z ich zainteresowaniami zawodowymi Naiczęściej postępują tak dzieci sławnych z jakiegoś względu rodziców, abv uniknąć podejrzeń o brak skromności 2. Wykładamy w szkołach i na wyższych uczelniach historię wojenną Ziemi (i dodam: „walczymy" z Zarządem Szkolnic- twa o zwiększenie liczby godzin lekcyjnych i wykładowych, których w porównaniu z innymi dyscyplinami przydzielono nam śmiesznie mało.) 3. Opiekujemy się muzeami wojskowości i doglądamy zabytków wojskowo-historycznych. 4. Przeprowadzamy badania w archiwach wojskowych. 5. Organizujemy wykopaliska starożytnych budowli fortyfika- cyjnych. 6. Udzielamy konsultacji i recenzujemy prace poetów, prozai- ków, wideodramaturgów, rzeźbiarzy, kompozytorów i innych artystów tworzących dzieła wojskowo-historyczne czy też ubocznie tylko poruszających ten temat. Dodam do tego, że wohistorzy obarczeni są również pewną misją obronną. Nie będę się rozwodził nad jej szczegółami (jako że są poufne), ale z całą odpowiedzialnością zapewniam Szanow- nego Czytelnika, że w razie napaści na naszą planetę agresor zostanie skutecznie odparty. Możliwość zaatakowania Ziemi przez jakąś obcoplanetną wojowniczą cywilizację jest znikoma, ale jednak istnieje i fakt ten należy brać pod uwagę. I fakt ten został uwzględniony. Co wohistor winien wiedzieć? Powinien znać powszechną historię wojskową, strategię, takty- kę, regulaminy wojskowe wszystkich dawnych armii, wszystkie rodzaje broni, balistykę, chemię materiałów wybuchowych i miotających, fizykę atomową, podstawy nawigacji morskiej, lotniczej i kosmicznej, mechanikę z wytrzymałością materiałów, kartografię, zasady intendentury, heraldykę — i wiele, wiele jesz- cze innych dyscyplin. Jak zostać wohistorem? Po ukończeniu szkoły średniej należy złożyć podanie o przy- jęcie na Wydział Wojskowo-Historyczny. Te fakultety istnieją na uniwersytetach, ale nie na każdym, na całej planecie jest ich zaledwie jedenaście. Studia trwają dwanaście lat. Na siód- mym roku student otrzymuje stopień sierżanta historii woj- skowej i zaczyna specjalizować się w wybranej przez siebie dyscyplinie. Po zdaniu egzaminu dyplomowego zostaje porucz- nikiem historii wojskowej. Następnie, gdy nie ma okoliczności nagannych, wohistor awansowany jest co pięć lat na kolejny stopień. (Przypomnę, że § 17 Regulaminu Wohistorów głosi: „W razie najdrobniejszego nawet przejawu okrucieństwa wobec ludzi, zwierząt lub spokojnych mieszkańców innych planet wohistor podlega zdegradowaniu".) Ilu wohistorów jest na Ziemi? Jest nas ponad siedem tysięcy. Dzięki brakowi wojen i sukce- som gerontologii niektórzy wohistorzy dożywają nader sędziwego wieku i dosługują się wysokich stopni. Jesteśmy dumni, iż w na- szej wspólnocie mamy 87 generałów i 54 admirałów. Inna rzecz że to właśnie dało pewnemu dziennikarzowi pretekst do takiegft oto żartu: „Na jednego kaprala przypada czterech generałów", jednak tylko nieliczni wohistorzy cieszą się długim życiem. Średnia statystyczna długość życia wohistora jest znacznie krót- sza od przeciętnej życia pozostałych Ziemian, bowiem jeden z paragrafów naszego Regulaminu głosi: „Wohistor nie powinien unikać niebezpieczeństwa". Przytoczę dwa przykłady. Podczas Wielkiego Afrykańskiego Trzęsienia Ziemi w roku 2102 jako pierwsza w epicentrum zjawiła się brygada ratunkowa wo- historów, którzy przybyli tam w celu udzielenia pomocy ofia- rom kataklizmu (chociaż doskonale wiedzieli, że spodziewany jest „drugi rzut" trzęsienia). Uratowali wiele tysięcy ludzi, ale sami stracili 317. W czasie Wielkiej Dżumy na Klio, planecie Drugiego Pier- ścienia, przerzucono tam, wraz z fachowym ziemskim perso- nelem medycznym, 1700 wohistorów ochotników. Pracowali tam jako bracia miłosierdzia. 256 z nich zostało pochowanych na Klio. Dostać się na wohistorię wcale nie jest łatwo. Wszak § 2 na- szego Regulaminu stanowi: „Na pokojowej Ziemi i nad nią wohi- stor ma obowiązek być nosicielem najlepszych cech ludzkich i wojskowych". Poza zaostrzonym egzaminem z wielu dziedzii wiedzy kandydat musi poddać się specjalnym testom, próbom na wytrzymałość., pamiętliwość, zdolność do udzielania sobie wzajemnej pomocy na lądzie i wodzie, w powietrzu i w przestrzeni kosmicznej. Szczególną uwagę zwraca się na umiejętność podej- mowania przez badanego rozumnych decyzji i skutecznych po- sunięć w obliczu śmiertelnego zagrożenia. Surowe kryteria przyjęć nie są łagodzone nawet w wypadku braku frekwencji. Nie będę ukrywał, że na wohistorii nie jest to zjawisko wcale rzadkie. Jednych kandydatów odstręcza su- rowość prób, innych — długi tok studiów. Inni wreszcie uwa- żają historię wojskową za naukę pozbawioną perspektyw. Ale pora już wspomnieć również o naszych prerogatywach. My, wohistorzy, jesteśmy jedynymi ludźmi na Ziemi uprawnio- nymi do noszenia mundurów wojskowych. Co więcej, w dniach świąt ogólnoplanetarnych możemy również nosić broń wypoży- czoną na słowo honoru ze zbiorów muzealnych. Mamy jeszcze jeden przywilej. Przy kompletowaniu załóg wypraw kosmicznych wohistorzy w wieku do pięćdziesięciu lat, w razie posiadania przez nich drugiego zawodu lub hobby od- powiadającego zadaniom danej ekspedycji, zwalniani są z prób specjalnych. Tłumaczy się to bardzo prosto: wszak przed rozpo- częciem studiów na wohistorii kandydat przechodzi o wiele ostrzejszą kontrolę swoich cech umysłowych, fizycznych i mo- ralnych niż szeregowy pretendent do lotu w Kosmos. Kiero- wnicy wypraw kosmicznych nader chętnie włączają nas w skład swoich grup, gdyż wiedzą, że wohistor nigdy nie zawiedzie, a w razie niebezpieczeństwa przejmie cios na siebie, osłaniając towarzyszy. I choć czasem ludzie się z nas śmieją, przytacza- jąc wspomniany już dowcip o kapralach i generałach, to jednak znacznie częściej, pragnąc kogoś pochwalić, powiadają: „Odważ- ny jak wohistor!" I każdy Ziemianin już od najmłodszych lat zna wiersz znanego poety Parnasowa, którego pierwszy wiersz brzmi pastępująco: „Wohistorzy — Ziemi rycerze". Jak i dlaczego zostałem wohistorem? W każdym razie nie stało się tak ze względu na obciążenie dziedziczne. Moja matka, Agryppina Wasiliewna Dogowa-Dan- nikowa, jest weterynarzem neuropatologiem. Mój ojciec, Archip Wiktorowicz Dannikow, wszedł do historii jako biotechnolog obuwnictwa. „Wieczne buty Dannikowa" (zwane popularnie wieczbudanami) znane są nie tylko na Ziemi, lecz także na tych planetach, których mieszkańcy rozumni poruszają się przy pomo- cy swoich kończyn. Sześcionodzy aborygeni z planety Feniks, której powierzchnia odznacza się ostroziarnistą kamienistą stru- kturą i obfitością gadów, wznieśli na cześć mojego ojca ,.Pylon Wdzięczności". Niektórzy ziemscy eleganci i elegantki traktuje wieczbudany lekceważąco, ale większość Ziemian nosi je bardzo chętnie. Wieczbudany sporządza się z aktywnej biomasy mającej zdolność do samooczyszczania się, samoodtwarzania i samo- rozwijania kosztem środowiska i energii cieplnej wydzielanej przez człowieka w trakcie chodzenia. Powiększają się synchro- nicznie wraz ze wzrostem nóg właściciela. Jedna para wiecz- budanów może praktycznie służyć człowiekowi od dzieciństwa do głębokiej starości. Jeśli rozpatrzyć moją pozostałą rodzinę, to i tam wohistorów nie ma. Ciotka po kądzieli, Zabawa Wasiliewna Strunnikowa, jest nauczycielką muzyki; wujek, Gleb Wasiliewicz Putiejcew, inżynierem. O stryju, Tomaszu Wiktorowiczu Błagowoniewie, opowiem później bardziej szczegółowo, teraz natomiast ogra- niczę się jedynie do informacji, że i on nie jest wohistorem. Jest utalentowanym kompozytorem przemysłu perfumeryjnego i teoretykiem aromatologii. To jemu właśnie zawdzięcza ludz- kość niezywkle cenną, ale mało popularną rozprawę zatytu- łowaną „Aromaty jako czynnik losotwórczy w życiu wielkich ludzi minionych epok". W dniach mego dzieciństwa i młodości stryjek Szanel (tak przezwała go moja siostrzyczka Głafira ze względu na zamiłowanie do perfum i wszelkich aromatów) stale zamieszkiwał w naszym leningradzkim domu, albowiem był sa- motny — żona opuściła stryja zmęczona jego dziwactwami. Brat ojca wielokrotnie przeprowadzał z siostrą i ze mną rozmowy edukacyjne o zapachach w nadziei, że pójdziemy w jego ślady. Jednak siostrę interesowało krawiectwo, mnie natomiast cią- gnęło do wszystkiego, co morskie. Kiedy skończyłem dziesięć lat, zapisałem się do jachtklubu i tam nauczyłem się pływać pod żaglami. Później opanowałem sztukę nawigacji również w skali oceanicznej. Jednak żeglar- stwo interesowało mnie zawsze wyłącznie od strony praktycznej, a jako przyszłego wohistora od dzieciństwa pociągały mnie głównie okręty ery pożaglowej. Już w swych pierwszych latach szkolnych stałem się częstym gościem Muzeum Marynarki Wo- jennej. Tam zapamiętywałem wygląd zewnętrzny modeli krą- żowników i pancerników, a następnie, w pomieszczeniu szkolne- go kółka modelatorskiego, odtwarzałem okręty w materiale, przy czym starałem się robić to z jak największą dokładnością. Nie z próżności, ale chcąc dać świadectwo prawdzie informuję, że moja pamięć równa się 11,8 według dwunastopunktowej skali Grottera-Usaczowej i że, rzuciwszy jedynie okiem na tablicę pulsacyjną Lubczenki mogę następnie narysować, powtarzając wszystkie kolory i odcienie, czterdzieści dziewięć figur geome- trycznych z pięćdziesięciu. Te parametry pamięci są nawet nieco wyższe od wymaganych (naturalnie przy posiadaniu wszystkich innych niezbędnych cech) przez komisję rekrutacyjną wydziału wohistorii. Z początku moje zainteresowania obejmowały jedynie wygląd zewnętrzny okrętów — ich kadłuby, nadbudówki, kominy, wieże artyleryjskie. Potem jednak moja żądza wiedzy zwróciła się ku technologii, starożytnym silnikom napędowym, rurociągom i in- stalacjom oraz ku problemom niezatapialności. Wreszcie jakoś niezauważalnie dla samego siebie przeszedłem do czytania ksią- żek wojskowo-historycznych, w których analizowano działania flot, przy czym ze szczególną starannością studiowałem te dzieła, w których mowa była o bitwach eskadr w epoce pożaglowej. Będąc uczniem klasy ósmej napisałem artykuł: „Bitwa nie wykorzystanych szans. Błędy dowództwa brytyjskiego w czasie starcia na Dogger Bank w dniu 24 stycznia 1916 roku". Usiło- wałem w nim udowodnić, że gdyby eskadra angielska nie tra- ciła bez potrzeby czasu na dobijanie krążownika opancerzo- nego „Blucher" (który był już poważnie uszkodzony, utracił stateczność i praktycznie przestał się liczyć jako jednostka bojo- wa), tylko kontynuowała pościg eskadry kajzerowskiej, to Brytyj- czycy, mając przewagę w krążownikach liniowych, mogliby osiągnąć znaczny sukces operacyjny, który w dalszym przebiegu wojny morskiej odbiłby się pozytywnie na wszystkich działa- niach Wielkiej Floty. Ten artykuł z załączonymi do niego mapami i własnoręcznie wykreślonymi schematami posłałem do admirała historii wojennej Kubrikowa, po czym z drżeniem zacząłem czekać na jego odpowiedź. Nawet mi się nie śniło, że odzew nastąpi tak szybko. W dwa dni później, w niedzielę 5 czerwca 2128 roku (tę datę zapamię- tałem na całe życie!) admirał połączył się ze mną za pomocą alfatonu. Stojąc w naszym salonie przed alfaekranem, po raz pierwszy ujrzałem Kubrikowa z tak bliska. Wyglądał o wiele młodziej, niż wskazywałyby na to jego lata, świeżo ogolona twarz tchnęła energią; pachniało od niego jakąś bardzo sympatyczną wodą kolońską. Powiedział, że za dwadzieścia osiem minut odwiedzi mnie osobiście. Kiedy wizerunek zbladł, pomyślałem: czy ja przypadkiem nie śnię? Ale na szczęście była to jawa. Przekonałem się o tym, kiedy do salonu wszedł stryjek Szanel. — Pachnie perfumami — oświadczył. Następnie uniósł głowę, głośno wciągnął powietrze, wypuścił je rozgłośnie i zawyroko- wał: — Woda kolońską „Wieczorna bryza" autorstwa Marty Połujanowej. Dzień rozlewania esencji — osiemnastego lub dziewiętnastego grudnia ubiegłego roku: odstępstw od recep- tury nie wyczuwam... Niezła, całkiem niezła! Pochwalam twój gust. — To nie jest mój gust! — wykrzyknąłem. — To gust admi- rała Kubrikowa! Dopiero co rozmawiał ze mną przez alfaton. I, wyobraź sobie, kieruje się tutaj! Stryjek Szanel przyjął tę wieść bez należnego entuzjazmu. Starszy pan nie pochwalał bowiem mojego zapału dla historii marynarki wojennej. — Tylko admirałów jeszcze nam tu brakowało! — powiedział burkliwie. — Zachodzę w głowę, dlaczego WQE ' godzi się wydawać setki tysięcy urfów 2 na to idiotyczne stowarzyszenie wohistorów!... A projekt mojego Urządzenia, projekt zwiastujący ludziom wonną radość, został bez litości zarżnięty jako rzekomo bezużyteczny! — Z tymi słowy nerwowym krokiem opuścił sa- lon, udając się do swojego pokoju-laboratorium. W owym okresie stryjek Szanel czul się mocno pokrzywdzo- ny i nieszczęśliwy, gdyż dopiero co odrzucono projekt jego Urządzenia Pulweryzacyjnego. Idea kompozycyjna stryja pole- gała na tym, aby każdą ulicę Leningradu zaopatrzyć w indywi- dualny zapach. Poza budową gigantycznej sieci mikrorurocią- gów i potężnej stacji pomp realizacja tego pomysłu wymagała wzniesienia nowego kombinatu perfumeryjnego. W dodatku sama istota zamysłu twórczego nie znalazła uznania w oczach lenin- gradczyków, a nawet została przez niektórych wyśmiana. Projekt oddalono. Dokładnie w wyznaczonym terminie do balkonu ładowni- czego naszego mieszkania przybił szary, pomalowany na wzór starodawnego okrętu wojennego jednomiejscowy sterowiec. Chwyciwszy cumę zamocowałem ją w uchwycie magnetycznym i wysunąłem trap. Admirał w skromnym granatowym kitlu zszedł na balkon, uścisnął mi rękę i powiedział, że chciałby przedstawić się moim rodzicom. Odparłem, że niestety nie ma ich w domu: ojciec przebywa w delegacji na planecie Diamant, matka natomiast wyleciała na pilne wezwanie gdzieś na drugi koniec miasta, gdyż jeden z jej 1 Wszechświatowe Kworum Ekonomiczne. J Urf — umowna uniwersalna jednostka rozliczeniowo-finansowa. Po likwidacji pie- niędzy w tych jednostkach zwanych popularnie urfami bilansuje się ilość pracy i energii. pacjentów, sędziwy pudel, doznał ostrego ataku melancholii pre- senilnej. Wyraziwszy szczere współczucie biednemu zwierzęciu, Ar- seniusz Tichonowicz udał się za mną do mojego pokoju. — Poczyniłem tu pewne uwagi — oświadczył, kładąc rękopis na biurku. — Generalnie artykuł świadczy o pańskiej erudycji, ale jego koncepcja nie jest nowa: nieco podobne tezy wypowia- dali w swoim czasie Korrendorf, Lawley oraz Szczukin-Bar- ski. Ja osobiście mam odmienny punkt widzenia na ten problem i w ogóle uważam, że racja tkwi w starym przysłowiu głoszącym, że „Łatwo być strategiem po zakończeniu walki". W swych dalszych badaniach winien pan uwzględnić fakt, że w trakcie bitwy na dowodzącego oficera marynarki oddziałuje bardzo wiele czynników. Należy na przykład brać pod uwagę, że pod koniec bitwy na Dogger Bank kontradmirał Moore miał kłopoty z odszy- frowaniem radiogramów nadanych przez wiceadmirała Bitteya. Nie można wykluczyć również i tego, że główne siły floty nie- mieckiej mogły pospieszyć z pomocą eskadrze Hippera. Moore prawdopodobnie tego właśnie się obawiał. — Teraz rozumiem, że mój artykuł jest niesamodzielny, dyle- tancki i że wohistora ze mnie nie będzie — powiedziałem z żalem zdradzając tym samym swoje najskrytsze marzenia. — Nie! Proszę nie wpadać w rozpacz! — odparł twardo admi- rał. — Czuję w panu wojskowo-historyczny zapał! Proszę wzbo- gacać swoją wiedzę, umocnić się fizycznie, moralnie i wytrwale trzymać kurs na wytyczony cel! Arseniusz Tichonowicz rozmawiał ze mną w ciągu godziny i w tym czasie natchnął mnie na całe życie wiarą w siebie. Tego samego dnia zameldowałem matce, że zamierzam zostać wohi- storem. Matka odniosła się do mojej decyzji nader powściągliwie, ale nie starała się jej zmienić; ojciec w przyszłości też nie stawiał mi przeszkód. Co się zaś tyczy stryjka Szanela, to przestał ze mną rozmawiać. AS3.50O 3. Krótka informacja W roku 2143 ukończyłem wohistorię na Uniwersytecie Lenin- gradzkim i uzyskałem stopień porucznika historii wojskowej. W następnym pięcioleciu zaszły następujące wydarzenia: 1. Zawarłem związek małżeński z Mariną. 2. Napisałem szereg artykułów wojskowo-historycznych. 3. Zostałem awansowany na kapitana historii wojskowej. 4. U progu decyzji Rankiem 8 września roku 2148 siedziałem w gabinecie na- szego (to znaczy zajmowanego wspólnie z małżonką Mariną) mieszkania i pracowałem nad artykułem „Analiza brzegowych konstrukcji fortyfikacyjnych wzniesionych w drugiej połowie XIX w. w aspekcie ich odporności na zmasowany ogień dział okrętowych głównego kalibru". Artykuł przeznaczony był do czasopisma „Minione bitwy" i lękając się, że nie zdołam oddać go w terminie, już od tygodnia nie wychodziłem z domu, całko- wicie pochłonięty j>racą umysłową. Rzecz w tym, że w sierpniu brałem udział w Światowych Regatach Oceanicznych i chociaż osiągnąłem na swoim jednomiejscowym katamaranie „Ktonryz" („Kto nie ryzykuje, ten w kozie nie siedzi") niezłą prędkość, to jednak w drodze powrotnej dostałem się w sztorm koło Wysp Kanaryjskich i wróciłem do domu później, niż zakładałem. Termin pilił, ale ja mimo wszystko pieczołowicie zastanawia- łem się nad każdym zdaniem. Wyszlifowawszy je w głowie do- tykałem czoła czarnym krążkiem ideafonu i natychmiast na biur- ku spod ząbków urządzenia odtwarzającego wypełzało kilka kolejnych centymetrów papieru z wykończonym właśnie zda- niem; zdanie to zdawało się być napisane odręcznie moim cha- rakterem pisma. Wiem, iż wielu pisarzy i dziennikarzy uważa tę metodę za przestarzałą, zaś niektórzy poeci tworzą obecnie wprost w drukarniach, dyktując w natchnieniu swoje rymowane myśli bezpośrednio agregatom powielającym. Ja jednak jestem wohistorem i moja praca wymaga staranności i dojrzałego na- mysłu. Wreszcie artykuł został ukończony. Dopiero wówczas poczu- łem zmęczenie. Skierowałem się ku tapczanowi, ułożyłem na plecach i łokciem wcisnąłem ścienny przycisk ekranu sufitowego. Pora była najwyższa zorientować się, co dzieje się na szerokim świecie. Po suficie zaczęły się przesuwać świecące nagłówki ostatnich wiadomości: POSZUKIWANIE SUROWCÓW ENERGETY- CZNYCH NA PLANECIE OLIMPIA. — ASEJSMICZNY WYSOKOŚCIOWIEC NA MARSIE. — NA PLANECIE HARFA ZREZYGNOWANO Z REJESTRACJI CYFROWEJ MIESZKAŃCÓW PRZECHODZĄC NA SYSTEM IMIEN- NY. — STABILNE PLONY NA SAHARZE NIE MOGĄ BYĆ POWODEM DO SAMOZADOWOLENIA. — POWIEŚĆ HISTORYCZNA PIERIESWIETOWA „OSTATNI KŁU- SOWNIK" ZOSTANIE ZASTRYFIKOWANA. — WYNIKI ODCZYTU RELIKTOWYCH ODBITEK DŹWIĘKOWYCH ZE SŁOI ROCZNYCH PNIA DĘBU. — RENTA ŻYWNOŚ- CIOWA DLA ZWIERZĄT DOBROWOLNIE PORZUCA- JĄCYCH WŁAŚCICIELI ZOSTAŁA ROZCIĄGNIĘTA RÓWNIEŻ NA KOTY... Wszystko na świecie toczyło się całkiem nieźle, ale jak zawsze (lub prawie zawsze) w tym samym strumieniu informacji nie było ani słowa o wohistorach. Zrobiło mi się przykro — nie dla- tego, żeby ten brak zainteresowania dotyczył mnie osobiście, lecz że dowodził on lekceważenia moich współczesnych, których trud na niwie wojennej historii zasługuje zaiste na najwyższe pochwały i szerokie upowszechnienie... Chciałem już wyłączyć ekran, ale w tej samej chwili pojawiły się na nim słowa, które natychmiast przykleiły do siebie moją uwagę: WYPRAWA NA PLANETĘ JAŁMEZ DOJDZIE DO SKUTKU. BĘDZIE TO WYPRAWA MORSKA. PO RAZ PIERWSZY W HISTORII KADŁUB STATKU MIĘDZY- PLANETARNEGO POWSTANIE W STOCZNI. Moje zmęczenie jakby ręką odjął. Zerwawszy się z tapczanu nacisnąłem klawisz precyzera. Napisy na suficie zniknęły, a na ścianie ukazała się twarz spida, jak Ziemianie nazywają potocz- nie spikera dyżurnego. — Planeta znajduje się w Trzecim, przedostatnim kręgu od- ległości. Z Ziemi nie jest widoczna. Jej istnienie, geopodobna struktura i stosunek lądu do mórz równy jeden do sześciu zo- stały teoretycznie dowiedzione w roku dwutysięcznym sto dwu- dziestym ósmym przez genialnego, niewidomego od urodzenia astronoma niewizualistę Włodzimierza Baranczenkę, a następ- nie potwierdzone przez Antomettiego, Glonkę i Czurina. Obraz ekologiczny powierzchni lądowej nieznany. Być może kryje on w sobie pewne zagrożenia dla Ziemian. Dlatego właśnie posta- nowiono osadzić statek na powierzchni wody. Badanie lądu ma być przeprowadzone w drodze posyłania nań grup eksploracyj- nych operujących z pokładu mobilnych środków pływających, bazujących na dalnolocie przystosowanym do poruszania się po morzu. Proszę napiąć uwagę! Po raz pierwszy kadłub statku międzyplanetarnego zostanie zbudowany w stoczni morskiej. — Wdzięki! ' — zwróciłem się do spida. — A kiedy zacznie się kompletowanie załogi? — Wnioski ustne można składać od jutra od godziny dziewią- tej rano. Organizację wyprawy poruczono Żegludze Bałtyckiej. — Dlaczego właśnie Żegludze Bałtyckiej, a nie Centrum Świa- towemu? Chodzi tu o względy resortowe czy kosmiczne? — Klimatyczne. Uczeni zakładają, że klimat Jałmezu na jego środkowych szerokościach jest bliski klimatowi zlewiska Morza Bałtyckiego. Dlatego, w celu skuteczniejszej aklimatyzacji, cała kosmogrupa ma się składać z mieszkańców wybrzeża Bałtyku. I to jedynie z tych, którzy urodzili się nie dalej niż dziesięć ki- lometrów od bałtyckiej linii brzegowej i których przodkowie zamieszkiwali te okolice w ciągu co najmniej trzech pokoleń. Ja: — Te parametry spełniam... Śmiem przypuszczać, że pre- rogatywy wohistorów będą respektowane? Spid: — Niestety, niestety. Obostrzenia rekrutacyjne dotknęły nawet wohistorów. Zresztą jedynie lądowych. Przywileje wohi- storów-marynarzy nadal obowiązują. potocznv skrót od „Wielce dziękuje za informację" — ziemski zwrot grzecznościowy. Ja: — Wdzięki! Są jeszcze jakieś szczególne wymogi dla kan- dydatów na tę wyprawę? Spid: — Jest ich wiele. Tłumaczy to morska specyfika eks- pedycji i zwiększony stopień ryzyka. Konkretnie: polecą wyłącz- nie mężczyźni. Zamierza się przeprowadzić surowe próby na morzu. Szczegółów dowie się pan w Żegludze Bałtyckiej... Widzę u pana na ścianie portret młodej kobiety i dwojga dzieci. To są pańskie dzieci? Ja: — Moje. Spid: — To dobrze. Mężczyzn, którzy nie zdążyli zaopatrzyć się w potomstwo, komisja rekrutacyjna będzie odrzucać, aby nie przerywać linii genetycznych. Ja: — Jaki jest stopień zagrożenia? Spid: — Według szacunków Anufriewa i Ontiłakiego pro- porcja liczbowa „Wrócą — "nie wrócą" kształtuje się jak czter- dzieści siedem do pięćdziesięciu trzech. Jednak Instytut Ostrze- żeń Kosmicznych zajął w tym względzie mniej optymistyczne stanowisko i prognozuje trzydzieści dwa do sześćdziesięciu ośmiu. Ja: — Kto jest przewidywany na dowódcę? Spid: — Mikołaj Denisowicz Terentiew. Pochodzi on z mor- skiej rodziny i nawet wśród dallotników wyróżnia się odwagą i zdecydowaniem. Jednak nie wszyscy go lubią; słyszałem, że na członków załogi dobiera ludzi według własnych, nie zawsze logicznych kryteriów i... Ja: — No, to już są raczej domysły niż informacje... Wdzięki! Spid: — Mogę zgasnąć? Ja: — Gaśnij pan. Wizerunek spida zblakł i rozpłynął się. Usiadłem na tapczanie i zamyśliłem się. Przed oczami mej duszy stanął przestwór morski innej planety, tajemnicze brzegi, nieznane przystanie... A może na tej geopodobr.ej planecie mie- szkają człekopodobne istoty? Może mają one flotę i to nie tyl- ko handlową, ale również wojenną? Może poszczęści mi się ujrzeć rza nie nakazuje mi wyruszyć na tę kosmiczną wyprawę mor- ską? Rozmyślałem tak około godziny. Wiele różnych myśli prze- mknęło w tym czasie przez moją głowę, tak wiele, że wszystkich nie da się powtórzyć. Powiem krótko: postanowiłem zapropo- nować Żegludze Bałtyckiej swoje usługi. 5. Błonia Miłosierdzia Postanowiwszy aspirować do udziału w wyprawie, uznałem za nieodzowne powiadomić o tym swoją żonę, przy czym po- wiadomić ją osobiście, nie uciekając się do usług łączności prze- strzennej. Żona moja, Marina Aleksandrowna Rechotnicka, jest specjalistką od płazów; jej książka popularnonaukowa „Ropusze życie" była wielokrotnie wznawiana na Ziemi i poza nią. Jednak w opisywanym przeze mnie dniu małżonka moja zajmowała się sprawami nie mającymi najmniejszego związku z płazami bez- ogoniastymi: dyżurowała mianowicie na Błoniach Miłosierdzia. Ponieważ jej dyżur miał trwać jeszcze trzy dni, postanowiłem udać się do niej natychmiast. Założywszy mundur Marynarki Wojennej wyszedłem na balkon, zdjąłem pokrowiec ze stojącego tam rowuna, ¦ podkręciłem dyszę plazmową, zająłem miejsce na siodełku i nabrawszy szybkości oderwałem się od ścieżki star- towej. Przez jakieś dziesięć minut leciałem nad ulicami i dachami domów, a następnie zwolniłem lot, włączyłem inercyjnik i wylą- dowawszy na welotrasie włączyłem się w strumień mknących nią rowunistów. Po prawej ręce do drogi rowunowej, za gazo- nem wysadzanym białymi liliami, biegła szosa lodowa. Szosą tą, wyprzedzając mnie, ale też bez zbytniego pośpiechu, ślizgały się bezszelestnie otwarte letnie dwudziestomiejscowe sanie ma- gnetyczne i wielkie piętrowe magnetobusy dalekobieżne. Niespiesznie pedałując rozmyślałem o tym, że za dawnych czasów ludziom ogromnie zależało na szybkości. Tak dalece, że gwałtowny pęd uznawali za romantyczny. Mknęli hałaśliwymi pociągami, cuchnącymi benzynowozami („automobilami"), nad- Rower uniwersalny — popularny na Ziemi pojazd do pokonywania niewielkich odle- głości dźwiękowymi samolotami odrzutowymi i ciągle gdzieś się spie- szyli. Wydawało się im, że w ten sposób przedłużają i wzboga- cają swoje życie, a w istocie okradali się z radości podróży, poły- kając przestrzeń jak niesmaczną pigułkę. Ale inaczej nie umieli. Dopiero w XXI wieku, kiedy cała planeta zaczęła żyć rozumnie zaplanowanym życiem, dla Ziemian stało się oczywiste, że wiel- kie prędkości potrzebne są tylko w kosmonautyce, a na Ziemi jedynie w tym wypadku, kiedy komuś trzeba udzielić pilnej pomocy medycznej. Te konkretne Błonia Miłosierdzia, na których dyżurowała Marina, znajdują się w rejonie Gatczyny opodal osiedla Jeliza- wietino. Podobne Błonia, jak wiadomo, rozrzucone są po całej planecie, a w każdym razie w tych jej regionach, gdzie wystę- puje bydło mleczne. Ze spożywania mięsa ludzie zrezygnowali już w ubiegłym wieku, ale mleko i naturalne produkty mleczne nadal konsumowane są w wielkich ilościach. Jeszcze niedawno postarzałe, nie dające mleka krowy zabijano jako niepotrzebne, ale w roku 2122 znany poeta Lapidario w swoim wierszu zaczy- nającym się od słów „Oto jest wdzięczność ludzka!..." obnażył niemoralność takiego okrutnego pragmatyzmu i zaapelował do współczujących serc. Jego apel spotkał się z natychmiastowym odzewem niemal całej ludności Ziemi, a w pierwszym rzędzie kobiet. W roku 2123 zaczęła obowiązywać ustawa, zgodnie z którą sędziwym krowom i bykom zapewniano przytułek w umyślnie wzniesionych oborach oraz wybieg na obszernych błoniach, na których zwierzęta przebywają aż do swej naturalnej śmierci. Każda tego rodzaju instytucja ma etatowego dyrpasta (dyrektora- -pasterza), weterynarza i zoopsychologa. Bezpośrednią opiekę nad sędziwymi zwierzętami sprawują dyżurni ochotnicy, przede wszystkim kobiety i dzieci. Liczba zapisujących się na dyżury jest nader znaczna i jak obrazowo wyraził się pewien dziennikarz, „kolejka dobroczyńców rozciąga się na wieczność". Po dwóch godzinach znalazłem się u celu. Oparłszy swój rowun o kute ogrodzenie oddzielające Błonia Miłosierdzia od welotrasy i pozachwycawszy się jego przęsłami, wykonanymi według projektu artysty Trawnikowa w kształcie gigantycznych liści tataraku i jakichś baśniowych rumianków, otworzyłem furtkę. Minąłem frontowy ogródek i wszedłem do budynku hotelu dla dyżurnych: w jego westybulu znajdował się punkt kontrolny. Przedstawiwszy się strażniczce, sympatycz- nej dziewczynie ubranej w zielony fartuch, zapytałem ją, gdzie obecnie trudzi się Marina Rechotnicka. — Pańska żona wraz z dziećmi pracuje w oborze numer trzy — odparła strażniczka i wskazała widniejący przez okno długi zie- lony budynek w lewej części obszernego pola. — Muszę jednak pana uprzedzić: miesiąc temu pewien stetryczały byk omal nie zabódł gościa i dyrpast zarządził, aby od tego momentu nikt nie wchodził na teren bez sympatyzatora'. Pozwoli pan, że wręczę mu sympatyzator. — Wdzięki! Pozwoli pani jednak, że zaoponuję — powie- działem. — Czyż nie widzi pani na mnie munduru?! A tym- czasem paragraf numer dwieście jeden Regulaminu Wohistorów głosi: „Do zdalnych technologicznych środków obronnych wohi- stor ma prawo uciec się jedynie w wypadku poważnego zagro- żenia". W danym wypadku tego rodzaju zagrożenie nie wystę- puje. — Nie śmiem nalegać — odparła z uśmiechem dziewczyna. — Proszę iść tak... Tylko niech pan unika dyrpasta! Wyszedłem na teren. Krocząc obok spokojnie pasących się krów staruszek i byków starców, wspominałem syberyjskie re- zerwaty, lody Arktyki, tropikalną dżunglę Amazonii i azjaty- ckie mateczniki — te wszystkie miejsca, gdzie zrzucano mnie na spadochronie i gdzie ja, orientując się według kompasu i gwiazd, musiałem w określonym terminie stawić się w określo- nym punkcie. Wszystko to wchodziło do programu prób, którym musiał poddać się każdy kandydat na wohistora. Właśnie wów- 1 Sympatyzator — przyrząd promieniujący tak zwanymi „falami zaufania" Wzbudza wobec jego nosiciela uczucie sympatii, ufności i przyjaźni Działa na niemal wszystkie istoty żywe. Promień działania — 63,5 metra Stosowanie ich wobec istot rozumnych ? innych planet jest kategorycznie zabronione ze względów etycznych. czas zdarzyło mi się używać sympatyzatora — przy spotkaniach z białymi i brunatnymi niedźwiedziami, wilkami, tygrysami, słoniami, krokodylami, boami dusicielami i jadowitymi żmija- mi. Pewnego razu w Afryce, przy nagłym pojawieniu się młodego lwa, który wyszedł z zarośli o dziesięć kroków ode mnie, z braku doświadczenia przed skierowaniem nań niewidzialnego promie- nia nacisnąłem nie, jak należało, biały guzik (na ssaki), tyl- ko guzik zielony przeznaczony do sympatyzowania żmij i pła- zów. Uzyskałem działanie nadmiarowe. Lew podrostek nabrał do mnie takiej gorącej sympatii, że podbiegł i zaczął ska- kać i wywracać koziołki, zdając się zapraszać mnie do zabawy. Przy tym zahaczył łapą o moje prawe ramię, rozerwał kombi- nezon, a przy okazji wyszarpnął kawałek skóry wraz z tkanką mięśniową. Namawiałem zwierza do uspokojenia się, ale gdzie tam. Na szczęście z zarośli dobiegł nagle nie znoszący sprze- ciwu lwi ryk. Najwidoczniej matka lwica przywoływała do sie- bie rozbrykanego potomka. Obandażowawszy pospiesznie ranę za pomocą opatrunku osobistego ruszyłem w dalszą drogę. Na wyznaczony punkt przybyłem z opóźnieniem wynoszącym sie- dem i pół sekundy, ale dobroduszny czarnoskóry wohistor-in- struktor w stopniu feldmarszałka zaliczył mi próbę na dosta- tecznie, po czym wezwał aerolot pogotowia ratunkowego. Mu- siałem spędzić w szpitalu dziewiętnaście dni. Może jednak, Szanowny Czytelniku, spodziewasz się jakiegoś wypadku, który nastąpił wskutek tego, że nie zabrałem ze sobą sympatyzatora? Spodziewasz się, iż rzuci się na mnie rozsza- lały byk, a ja po bohatersku odeprę jego atak? Muszę Cię zmar- twić: w drodze do obory nie natknąłem się ani na groźnego byka, ani na surowego dyrpasta. Chcę ci, Szanowny Czytelniku, przy- pomnieć, że nie piszę powieści i dlatego nie zamierzam ucie- kać się do jakichkolwiek chwytów literackich. Moją dewizą jest bowiem prawda materialna. Ledwie wszedłem do jasnego i przestronnego budynku obory, gdy natychmiast ujrzałem żonę i dzieci. Żona w zielonej sukni stała obok pustego stanowiska i kierowała wodę z węża na sele- dynowe płytki posadzki. Córka Nereida i syn Arseniusz (ochrzczo- ny tak na cześć sławnego admirała Kubrikowa) maleńkimi ło- patkami wyrzucali nawóz z sąsiedniego stanowiska, również akurat pustego, do wagonetki. Dzieci ucieszyły się na mój nie- oczekiwany widok, natomiast Marina ucieszyła się i zaniepokoiła zarazem: domyślała się, że przybyłem nie bez powodu. Paragraf 153 Regulaminu głosi: „Trudną rozmowę zaczynaj od rzeczy najważniejszej". Zgodnie z tym natychmiast poinfor- mowałem żonę o swoim zamiarze udania się z wyprawą na pla- netę Jałmez. Moja informacja najwyraźniej ją zasmuciła. Nie wspominając taktownie o niebezpieczeństwie powiedziała: — Jak długo cię z nami nie będzie! Przecież do Trzeciego Kręgu leci się minimum rok... W jedną stronę... — To wcale nie tak długo — zaoponowałem pocieszająco. — Należy się cieszyć, że Biełyszewowi, Nkrobie i Ogatojamiemu udało się wyprowadzić wzór, dzięki któremu ludzkość pokonała paradoks czasu. W przeciwnym razie wróciłbym dopiero w epoce naszych prawnuków. — Tak, masz rację. Ale w trakcie lotu antyparadoksalnego niemożliwa jest łączność z Ziemią... Nic nie będziemy wiedzieć o tobie aż do chwili powrotu. — Trudno, Marino. Każdy plus kryje w sobie własny minus. — Może cię jeszcze nie włączą do wyprawy. Przecież nie masz żadnego kosmicznego zawodu — powiedziała z nadzieją w głosie Marina. — Moja zaprawa morska i wiadomości praktyczne mogą się na tej wyprawie przydać — odparłem. — No cóż, leć, jeśli uważasz to za konieczne — zgodziła się z westchnieniem żona. Następnie przeszliśmy się długim korytarzem wiodącym obok stanowisk krów. W niektórych z nich, leniwie przeżuwając paszę treściwą leżały bydlęta. Były to zupełnie już zniedołężniałe oso- bniki, które nie mogły już wychodzić na pastwisko. Nad ich żłobami widniały ekrany telewizji stereoskopowej. — W określonych godzinach pokazujemy im krótkometrażo- we programy wideo z wizerunkami letnich łąk, śródpolnych rzeczek i sadzawek; to stymuluje apetyt i dobroczynnie wpły- wa na psychikę — wyjaśniła mi Marina. — Czy repertuar nie jest zbyt ubogi? — zażartowałem. — Problem repertuaru wcale nie jest taki prosty, jakby się wydawało — powiedziała poważnym tonem żona. — Rok temu pewien zoopsycholog wyszukał w wideoarchiwum filmy fabu- larne na temat życia wiejskiego w dwudziestym wieku, uprze- strzennił je i zaczął pokazywać sędziwym zwierzętom. W rezul- tacie apetyt krów znacznie się obniżył, natomiast agresywność wzrosła; zdarzały się wypadki umyślnego rozbijania ekranów telewizyjnych rogami. Pewien byk, wprawdzie bardzo już, ale to bardzo stary, doznał zawału serca i zmarł nie odzyskując przy- tomności. Wskutek tego zoopsycholog został pozbawiony dyplo- mu lekarskiego, a dyrpast otrzymał naganę z ostrzeżeniem. Wkrótce Marina, pozostawiwszy dzieci w hotelu, odprowadziła mnie do furtki. Opuściwszy granice Błoni Miłosierdzia natych- miast nacisnęła na guzik-regulator i jej suknia z zielonej przekształ- ciła się w błękitną. „Na terenie Błoni wszyscy mają obowiązek nosić się na zielono, a przecież w tym kolorze tylko nielicznym jest do twarzy" — poskarżyła się. Dosiadłem swojego rowuna, pomachałem jej ręką i zacząłem nabierać wysokości; dla zaoszczędzenia czasu postanowiłem wró- cić do domu drogą powietrzną. Jutro czekał mnie ciężki dzień. 6. Znajomość z Pawłem Biełobrysowem Następnego dnia, to znaczy 9 września 2148 roku przed dzie- wiątą rano stawiłem się w Żegludze Bałtyckiej. Gmach, jak wia- domo, wznosi się nad rzeczką Priażką w tej części Leningradu, która w starożytności nosiła nazwę Kołomny. Po wejściu do obszernego westybulu usiadłem na jednym z licznych foteli i wcisnąłem guzik znajdujący się w jego poręczy. Sekem ' stojący pośrodku sali natychmiast poderwał się na bacz- ność, po czym, zwinnie lawirując między fotelami na swoich trzech nogach, bezszelestnie zbliżył się do mnie i powiedział z szacunkiem: — Ośmielam się domyślać, że interesuje pana wyprawa na planetę Jałmez. Jeśli tak, zechce pan ujawnić swój ustny doku- ment osobisty. Podałem swoje imię, nazwisko osobiste, zawód, stan rodzinny i stopień zdrowia wedle ogólnie przyjętej skali. — Czy jest pan poinformowany o stopniu zagrożenia — zapy- tał sekem zbliżając się do mnie jeszcze bardziej, ale odwracając przy tym w bok swoje soczewki obserwacyjne 2. — Tak — odparłem. — Czy ma pan jakiś zawód kosmiczny? — Nie. Ale moje praktyczne umiejętności nawigacyjne oraz wiedza stosowana zdobyta na wohistorii mogą okazać się dla wyprawy pożyteczne. — Wdzięki! Spiesznie zamelduję o tym Terentiewowi. Pro- szę siedzieć i czekać na wezwanie. Niech pan nas nie opuszcza, błagam! Może filiżankę kawy? 1 Sekem — sekretarz elektromczno-mechamczny. 1 Widzącym urządzeniom elektromczno-mechanicznym (poza aparaturą medyczną) nie wolno patrzyć ludziom w twarz z bezpośrednie) odległości — Nie, dziękuję. — Rozsiadłem się wygodnie w fotelu i za- cząłem się dyskretnie przyglądać gościom Żeglugi Bałtyckiej. Poza językiem rosyjskim rozbrzmiewała mowa litewska, niemiec- ka, szwedzka, łotewska, polska, estońska i fińska. Jednak ludzi było mniej, niż się spodziewałem. Widocznie warunki rekrutacji okazały się zbyt trudne i specyficzne, a i współczynnik zagro- żenia odegrał swoją rolę. No cóż, moje szansę rosną, pomyśla- łem. Sprzyjało mi również i to, że wszystko to byli cywile, a z wo- historów byłem chyba tylko ja. Moje rozmyślania przerwał czyjś schrypnięty głos: Pyta zająca niedźwiedziowa: „Czy mogę tutaj zaparkować?" — Rad będę sąsiedztwu — odparłem, nie dając po sobie po- znać, że ten dziwny dwuwiersz nieco mnie zaskoczył. Stał przede mną jasnowłosy mężczyzna. Na oko był starszy ode mnie o jakieś siedem lat. Nieznajomy zwalił się na sąsiedni fotel. Wyciągnął rękę w kierunku guzika, ale potem jego palce gwałtownie się cofnęły, jakby przycisk parzył. Po czym męż- czyzna znieruchomiał i pogrążył się w swoich myślach. Siedziałem, oczekując wezwania Terentiewa i z rzadka zer- kałem na sąsiada. Zaskoczył mnie skomplikowany wyraz jego twarzy: można było na niej wyczytać i rozum, i dobroduszność, i bezpośredniość — a jednocześnie coś jakby chytrość, czuj- ność i nawet niepewność. Dziwne wydały mi się również jego oczy: były nie tyle zmęczone, nie tyle smutne, ile jakby nie odpowiadające twarzy, jakby obce. Ubrany był w stylu umyślnie eklektycznym, jak w tym roku ubierała się goniąca za modą mło- dzież: miał na sobie szamerowany srebrem błękitny frak, fio- letowe pumpy, szkarłatne grubo prążkowane podkolanówki, a na nogach rzecz jasna nie skromne wieczbudany, tylko sandały plecione ze złoconych rzemieni. Sprawiał wrażenie człowieka, który chce wyglądać na młodszego niż jest w istocie. To, muszę wyznać, nie skłaniało na jego korzyść. — A naród tu jakoś nie wali drzwiami i oknami! Niektórzy widać najedli się cykorii... — odezwał się niespodziewanie modniś, zwracając się w moją stronę. — To dla mnie dobrze, przody rosną... Znaczy naprzód! Koszący lot, rosnący wrzód Czym są podobne? Dążeniem w przód. A więc, kolego, rośnij lub koś I w sercu ciągle nadzieję noś! Wyrecytowawszy ten zagadkowy czterowiersz, sąsiad mój na- cisnął guzik wezwania. — O ile dobrze zrozumiałem, pragnie pan zostać członkiem wyprawy? Jeśli ujawni pan ustny dokument osobisty, będę niezmiernie uradowany ja — powiedział sekem, który się do niego niezwłocznie zbliżył. — Paweł Wasiliewicz Biełobrysow — przedstawił się mój dziwny sąsiad. — Urodziłem się w Leningradzie w dwutysię- cznym sto siódmym roku. — Mówiąc to, nie wiedzieć czemu zer- knął w moją stronę. — Mam wiele zawodów, które mogą się przy- dać, gdzie się da. Zdrowie: dwanaście stopni z hakiem. — Nie wszystko zrozumiałem ja, szanowny Pawle Wasiliewi- czu — odezwał się z szacunkiem sekretarz. — Co ma pan honor rozumieć przez słowo „hak"? — Hak był to zagięty metalowy pręt używany na starożyt- nych statkach i okrętach do podnoszenia ładunków i szalup — wyjaśniłem sekemowi. — Wdzięki! — skłonił mi się sekem. Następnie, zwróciwszy się do Biełobrysowa, zapytał: — A zatem mogę utrwalić w pa- mięci i zameldować Terentiewowi ja, że może pan zastąpić me- talowy zagięty pręt i osobiście realizować przemieszczanie cięż- kich przedmiotów? — Ależ nie, to tylko kolega tak zażartował... A właściwie ja zażartowałem — burknął Biełobrysow. — Dziękuję za przyjacielski stosunek! Pośmiać się z pańskie- go żartu radem jest ja! — Sekem włączył swój generator chichotu i wybuchnął dziarskim, choć taktownym śmiechem. Następnie, odeśmiawszy się, zwrócił się ponownie do Biełobrysowa: — Nic mi pan nie powiedział na temat swojej sytuacji rodzinnej. Ma pan potomstwo? — Całą kupę... Krótko mówiąc mam. — Jest pan żonaty pierwotnie? Wtórnie? Samotrzeć? Czwar- torzędowo? — Tragicznie i wieloosobowo — mruknął niechętnie Bieło- brysow. Nie w katedrze ani w farze Wiedziono mnie przed ołtarze, Przyjaciółki moje bowiem Nie błyszczą moralnym zdrowiem. — Zachwycony jestem ja! Z poetą mam zaszczyt rozmawiać ja! — zwiększywszy głośność wykrzyknął sekem, cofając się o dwa kroki. Następnie, zmniejszywszy głośność, zapytał: — Leczył się pan w klinice psychiatrycznej raz? Dwa razy?... — Jestem całkiem zdrów na rozumie i nigdy się nie leczy- łem! — odpowiedział ze złością mój sąsiad. — Pamiętaj jednak, że jestem zapalczywy i jeżeli, ty świński cycu, będziesz mi do- kuczał swoimi idiotycznymi pytaniami, to rozsmaruję cię po ścianie! Umarłeś? Spokój masz z goleniem. Nie musisz co dzień łóżka słać. Masz w nosie w pracy opóźnienie. Długi? Na długi też cię stać! — Wdzięki! — rozpromienił się sekem. — Intymnością, aktywnością, operatywnością pańską oczarowany jestem ja! Pro- szę oczekiwać na wezwanie od Terentiewa i czuć się jak u siebie w domu. Toaleta męska znajduje się w korytarzu „A", trzecie drzwi na lewo. Ledwie sekem odszedł od nas, Biełobrysow natychmiast za- pytał mnie z niepokojem: — Towarzyszu kapitanie, czy ja przypadkiem nie za bardzo mu nagadałem? Ucieszyło mnie, iż zwrócił się do mnie wymieniając stopień. Niestety, mało kto dzisiaj zna się na pagonach, na stopniach woj- skowych. — Proszę się nie martwić, Pawle Wasiliewiczu, wszak sekem jest tylko instancją pośrednią. Wszystko w istocie zależy od samego Terentiewa — powiedziałem pocieszająco. — Właśnie! Terentiewem interesuję się od dawna. Ale on jest surowy, bardzo surowy... No, pan to się z pewnością prześli- źnie. Ja pana znam, nieraz przez hetkę ' oglądałem... Pan prze- cież na ostatnich Regatach Światowych znowu podłapał pierw- szą nagrodę — „Złoty Maszt 2148"... A jak pan sądzi, tak na pierwszy rzut oka, wezmą mnie na wyprawę czy nie? Paragraf 126 Regulaminu Wohistorów głosi: „Szczerość jest najwyższą formą uprzejmości". Dlatego odpowiedziałem swo- jemu rozmówcy, że nie jestem przekonany o jego sukcesie, a na- wet sądzę, że najprawdopodobniej zostanie zabrakowany. Gdy na cuda lasek liczył, Przyszedł drwal i go rozliczył... wyskandował z uczuciem Biełobrysow. — Ale ja muszę, muszę dostać się na Jałmez! Będę najusilniej zabiegał o to, żeby mnie wzięli! Moją uwagę zwróciło słówko „zabiegać". W ustnej mowie do tej pory od nikogo go nie słyszałem, a natknąłem się na nie w jakiejś dziewiętnastowiecznej lub dwudziestowiecznej powieś- ci, gdzie pewien młodzieniec „zabiegał" o przyjęcie do jakiegoś 1 Hetka (HT) — potoczne ziertiskie określenie holograficznego telewizora. departamentu. Z tego, że Biełobrysów użył tego słówka oraz z innych jeszcze stosowanych przezeń archaicznych zwrotów, zacząłem wyciągać wniosek, że mój rozmówca zalicza się do hobbystów-nostalgistów. Jak wiadomo ruch hobbystów-nostalgistów w ciągu ostatnich dwóch dziesięcioleci zyskał na naszej planecie wprawdzie nie nadmierną, ale w każdym razie znaczącą liczbę zwolenników. Ci ludzie (uprawiający najróżnorodniejsze zawody) uważają nasz dwudziesty drugi wiek za zbyt pragmatyczny, syty i mało ro- mantyczny i dlatego „przysysają się" do któregoś z ubiegłych stuleci. Niestety, ich wyobrażenia o wiekach minionych bazują zazwyczaj na bardzo powierzchownych danych, zaczerpniętych ze współczesnych nam powieści historycznych i stereoskopo- wych filmów telewizyjnych; co się zaś tyczy historii wojskowej, to tutaj ich wiedza jest w ogóle znikoma. Nostalgiści przepadają za wszelkimi rekwizytami, kochają najrozmaitsze imitacje przed- miotów z wybranego przez siebie wieku, urządzając mieszkania „zabytkowymi" własnej roboty meblami; czasami też przygoto- wują pokarm wedle pradawnych recept kulinarnych (zawczasu uruchamiając przy tym łączność alfatonową z pogotowiem ratun- kowym, żeby w razie zatrucia natychmiast zapewnić sobie pomoc lekarską). Poza tym często przeglądają stare słowniki i wyszu- kują w nich zapomniane słowa, aby zaimponować nimi w rozmo- wie. Jeden z moich kolegów szkolnych, obecnie inżynier dielek- tryk z zawodu, stał się hobbystą-nostalgistą dwudziestego wieku i czasami zaprasza mnie wraz z Mariną w gości. Ściany jego mie- szkania obwieszone są reprodukcjami obrazów Rafaela, Bori- sowa-Musatowa, Salvatore Dali i wielu innych współczesnych im malarzy. Na krzywej, własnej roboty komodzie rzeźbionej w sceny z pierwszego lotu na Marsa stoi jedenaście gipsowych słoni i klatka z makietą kanarka, niezmienny atrybut (wedle nie- zachwianego przekonania mojego kolegi) arystokratycznych salo- nów z początków dwudziestego wieku. Wszystkim gościom, na czas ich przebywania w domu, wydaje się kalosze i szpicruty; damy poza tym otrzymują wachlarze, natomiast kawalerowie cylindry. Gospodyni częstuje wszystkich polewką z żurawin, blinami z sosem musztardowym, kwasem i herbatą z suszonej marchwi, po czym uroczyście odkorkowuje butelkę umownej wódki. Goście nostalgiści prowadzą z gospodarzami przy stole wytworne rozmowy utrzymane w duchu starożytnego bon tonu: „Zechciej chapnąć jeszcze jednego blina, miłościwy obywatelu!"; „Na trzecią nóżkę, szacowna panienko!"; „Wdzięki, wasza wy- sokość!" Następnie przy dźwiękach zabytkowego magnetofonu goście wraz z gospodarzami tańczą starodawne tańce — rum- bę, poloneza, czaczę, taniec brzucha, tango i hopaka, a w przer- wach między pląsami śpiewają pradawne pieśni folklorystyczne: „Koci, koci, łapci", „Hop dziś, dziś", „Przy samowarze siedzę z moją Maszą". Na zakończenie odświętnej uczty wybiera się „królową balu", która ma prawo rzucić butelką w lustro. Mój kolega jest przekonany, że w dwudziestym wieku każdy elegancki raut kończył się tłuczeniem luster. Niektóre reguły tej starożytnej etykiety wydają mi się dziwne, niektóre w sposób oczywisty zmyślone, ale pod pewnymi wzglę- dami jestem zmuszony wierzyć swojemu koledze nostalgiście. Wszak warunki pokojowego bytowania minionych pokoleń znam o wiele gorzej niż historię wojenną. ...Biełobrysow siedział, gapiąc się w otwarty notes; czytał, poruszając z wysiłku wargami, jakby usiłował coś spiesznie wykuć na pamięć. Oto jeszcze jeden dowód jego nostalgizmu, pomyślałem. Notesów od dawna już nikt nie używa, gdyż zastąpi- ły je mnemopiezobransolety. Dziwne tylko, że ten człowiek ubra- ny jest tak supernowocześnie: nostalgiści lubią ubierać się w stylu „swojego" wieku. Należy założyć, że w tym wypadku wy- bór stroju tłumaczy się jakimiś czysto osobistymi przyczynami. Być może Biełobrysowi podobają się kobiety o wiele od niego młodsze i w ten sposób stara się odmłodzić? Mój sąsiad najwyraźniej się denerwował. Często ocierał pot z czoła różową chusteczką. Nagle zerwał się z fotela i wypalił kolejny dwuwiersz: Suknie zrzuca dziś z ochotą Nagość osłaniając cnotą! Z tymi słowami zdjął z siebie wspaniały frak, spod którego wyłoniła się koszula o sportowym kroju. Kładąc frak na opar- ciu fotela, strącił z poręczy notes, który spadając na podłogę szeroko się otworzył. Rzuciło mi się w oczy słowo legenda, napisane dużymi literami i podkreślone; niżej szedł jakiś dro- bnoliterowy tekst. Zdążyłem pomyśleć, że mój nowy znajomy jest nie tylko no- stalgistą, lecz w dodatku literatem amatorem, układającym baśnie i legendy w duchu ukochanej przez niego starożytności. W tym momencie podszedł do mnie sekem i poprosił, abym po- szedł za nim. Terentiew siedział w niewielkim gabinecie przy wielkim i nie- mal pustym biurku. Wskazał na fotel i zaczął rozmowę. — Pańska wiedza wojskowo-historyczna raczej się na Jałme- zie nie przyda. Jestem jednak poinformowany o wysokim stop- niu pańskich umiejętności praktycznych oraz zdolności do ro- zumnego działania w warunkach ekstremalnych... Czy zdarzyło się panu wytyczać kurs bez przyrządów nawigacyjnych? — Tak. Umiem orientować się według gwiazd. — Tam będą inne gwiazdozbiory — uśmiechnął się Teren- tiew. — Ale każdy z nich też będzie tkwił na swoim miejscu — od- parowałem. — Będzie pan musiał opanować niektóre nowe dla pana zawo- dy. Zgadza się pan? I czy ponadto gotów jest pan wykonywać każdą niezbędną bieżącą pracę, być chłopcem na posyłki, jak to niegdyś mawiano? — Jestem gotów — odparłem. — Zaliczam pana warunkowo w skład załogi. Będzie pan musiał podobnie jak pozostali przejść próby tekstologiczne oraz spectrening. Z prób specmorskich pana zwalniam. — Dziękuję za zaufanie, ale niech wolno mi będzie się nie zgodzić, żeby nie wyjść na idiotę, jak mawiali nasi przodko- wie. Pragnę poddać się próbom morskim na równi ze wszystki- mi. — Pochwalam pańskie stanowisko — ozwał się Terentiew. — Jutro na dziesiątą zapraszam na pogawędkę w Żegludze Bałtyc- kiej. 7. Incydent na pogawędce Kiedy następnego dnia rano wszedłem do sali konferencyjnej Żeglugi Bałtyckiej, spotkałem tam o wiele mniej ludzi niż wczoraj w westybulu: Terentiew najwidoczniej wielu odrzucił już przy pierwszym podejściu. Zająwszy miejsce w tylnym rzędzie, za- cząłem liczyć, ilu nas jest na sali, ale w tym momencie usłysza- łem pospieszne kroki, a następnie ujrzałem Biełobrysowa. Byłem tak dalece pewien, że Terentiew go „odsieje", że na moment nawet zwątpiłem w świadectwo własnych oczu, tym bardziej że mój dziwny znajomy ubrał się zupełnie odmiennie: nie miał już na sobie eklektycznego, szamerowanego srebrem fraka, lecz jakiś bardzo skromny i spokojny strój. Zauważywszy mnie, Biełobrysow natychmiast skierował się w moją stronę i zanim usiadł w sąsiednim fotelu, zakomuniko- wał mi radosnym szeptem, co następuje: — Wczoraj Terentiew maglował mnie na wszystkie strony, że aż siódme poty na mnie uderzyły. A potem mówi: „Nałgaliście mi tu, Biełobrysow, jak pies! A teraz szczerze!" No to musia- łem wyłożyć mu całą prawdę. Literalnie zdębiał ze zdumienia i wpadł w zadumę. Potem widać uwierzył i powiada: „Zaryzy- kuję, wezmę pana na Jałmez. Jeśli naturalnie wytrzyma pan wstępne próby". Na czym ta „cała prawda" polegała, rzecz jasna Biełobrysowa nie wypytywałem. Jednak chociaż już słyszałem, że Terentiew jest człowiekiem o szerokich horyzontach umysłowych i zami- łowaniu do paradoksalnych działań, to mimo wszystko byłem zaskoczony jego decyzją. Powiem szczerze: ja ze swoim ówczes- nym stosunkiem do Biełobrysowa na wyprawę bym go nie zabrał. Było w nim coś dziwnego, bo za bardzo wrósł w swój nostal- gizm. Wybiegając atoli w przyszłość (aby nie wzbudzać w Sza- nownym Czytelniku zbędnej beletrystycznej ciekawości), powiem, że Biełobrysow całkiem pomyślnie przeszedł przez wszystkie specpróby i że w ogóle niesłusznie weń powątpiewałem. Wrócę jednak do narady w Żegludze Bałtyckiej. Zagaił ją Terentiew. Jego wystąpienie, podobnie jak wystąpienia pozo- stałych mówców, zostało odnotowane w „Ogólnym raporcie", tak że nie ma sensu, abym go tu powtarzał. Uważam jednak za sto- sowne wspomnieć o pewnym incydencie, który nie znalazł odbi- cia w oficjalnych annałach. Kiedy dyskusja na temat referatu Terentiewa zbliżała się do końca, przy wejściu do sali konferencyjnej rozległy się podnie- cone głosy. Dwa sekemy namawiały kogoś, żeby się powstrzy- mał i nie wchodził na razie na salę. — Ale ja muszę złożyć pilne oświadczenie o wszechświatowym znaczeniu! — wykrzykiwał człowiek. — Natychmiast mnie wpuśćcie! — Nam nikogo nie kazano wpuszczać! Niech pan wejdzie w naszą sytuację! — przemawiali do rozsądku człowieka sekre- tarze. Człowiek wdarł się na salę. Sekemy, którym, podobnie jak wszystkim istotom ąuasi-rozumnym, nie wolno wobec ludzi sto- sować argumentów fizycznych, uciekły się do obrony biernej: próbowały zagrodzić człowiekowi drogę do prezydium. Jednak niespodziewany gość uparcie parł do przodu i sekemy zmuszone były się wycofać. Jeden z nich wycofywał się niedostatecznie pospiesznie i człowiek popchnął go. Sekretarz upadł, jego trzy nogi dźwięcznie stuknęły o posadzkę, a potem znieruchomiały. Drugi sekem, pragnąc oddziałać na przybysza emocjonalnie, dotknął umieszczonego na jego piersi retroselektora, przestroił rejestr mowy na zakres kobiecy, włączył urządzenie łkalne i cie- niutkim, drżącym dziewczęcym głosikiem zaczął błagać: — Ulituj się nade mną, dobry mężczyzno! Weź te łapy! Po- móż mi zaoszczędzić moją niewinność! Won za drzwi! Ale mężczyzna się nie ulitował. Odsunąwszy na bok sekema, po trzech stopniach wspiął się na katedrę, która w tym momen- cie była akurat pusta — i w tym momencie stwierdziłem, że ten człowiek — to stryjek Szanel! Nie spotykałem się z nim już od wielu lat: z mieszkania moich rodziców dawno się już wypro- wadził, uprzednio się z nimi pokłóciwszy; mnie w moim nowym życiu rodzinnym nie odwiedził ani razu, a ja również nie odczu- wałem potrzeby intymnego kontaktu z nim. Przez te lata stryj się postarzał, ale w jego głosie nadal brzmiało nie więdnące prze- konanie o własnej słuozności. — Sprawa wagi światowej! Proszę udzielić mi dziesięciu mi- nut! — zwrócił się do Terentiewa. Terentiew widocznie już się z nim spotykał lub był na jego temat poinformowany, bo ni to skrzywił się, ni to uśmiechnął i powiedział: — Na dziesięć minut zgoda. Ale ani chwili dłużej. Stryjek Szanel wyjął z teczki staromodny ścianopis i posta- wił go przed sobą. Ledwie wygłosił wstępne zdanie swojej oracji, gdy zapłonęło ono purpurowymi zgłoskami na szarawym marmu- rze ściany, wysoko nad głowami siedzących w prezydium. Słowa pojawiły się, jakby nakreślone od ręki niedbałym, natchniono- -proroczym charakterem pisma, a potem gasły, żeby ustąpić miej- sca kolejnym. ZMIERZONO! DOKONANO! OGŁOSZONO! W minionych wiekach na Ziemi zdarzały się morderstwa, grabieże oraz inne czyny kryminalne. Do wykrywania przestęp- ców stosowano tak zwane psy tropiące. Pies detektyw szedł śladem gwałciciela prawa i dopadał go, kierując się wyłącznie swoim węchem. Dlaczego nie mógł pomylić jego śladów ze śla- dami jakiegokolwiek innego człowieka? A dlatego, że każdy czło- wiek posiada swój własny zapach. Jeśli daktyloskopia utrzymuje, że na Ziemi nie ma dwóch indywiduów o jednakowych wzorach na opuszkach palców, to aromatologia — nauka o zapachach — równie bezspornie dowiodła, że każdy Ziemianin pachnie po swojemu. Na naszej planecie przestępczość już dawno została wytrze- biona. I chociaż wiele psów jest na Ziemi, to rasa psów tropią- cych zanikła z braku zastosowania. Jednak nawet ci czworonożni przyjaciele człowieka, którzy istnieją obecnie, nie mogą się uskarżać na brak nosa. Pies albo psica na sto metrów wyczuwa zbliżanie się pana — i wybucha radosnym szczekaniem. My, niestety, nie jesteśmy psami. W aspekcie powonienia haniebnie pozostajemy za nimi w tyle i pod tym względem wle- czemy się w ogonie czworonogów. Człowiek jest silny rozumem i duchem, ale słaby niuchem... Tak było, drodzy pionierzy Kosmosu, tak było... Ale od dziś tak nie będzie! W rezultacie usilnych poszukiwań twórczych mnie, Tomaszowi Błagowoniewowi, udało się zsyntetyzować nową substancję, któremu nadałem nazwę TWZ — Tysiąckrotny Wzmacniacz Zapachów. Dowolny człowiek po zażyciu do wnę- trza tabletki TWZ momentalnie staje się wąchalny dla otocze- nia. Czas działania każdej tabletki wynosi 27 ziemskich dób. Biorąc pod uwagę fakt, że nie wszyscy ludzie pachną przy- jemnie, wzbogaciłem TWZ o dodatki aromatyzujące. Podsta- wowy zapach każdego osobnika, wstępując z nimi w reakcję, staje się przyjemny dla nosa otoczenia, nie tracąc jednocześnie indy- widualności. Na razie mamy sześć rodzajów tabletek: z zapa- chem werbeny, akacji, czeremchy, lawendy, lipy kwitnącej i brzo- zy wiosennej. W niedalekiej przyszłości znacznie rozszerzę wa- chlarz zapachów. Niedaleki już jest dzień, kiedy każdy Ziemianin, dyferencjując zestaw dodatków, Sędzię mógt zestawić dla siebie osobistą kompozycję aromatyczną. Przewiduję czasy, kiedy przy- jaciele i znajomi będą się z daleka rozpoznawać po najsubtel- niejszych, najszlachetniejszych woniach. Uwaga! Pierwszą doświadczalną partię nawaniających tabletek TWZ dzisiaj wręczę wam, mężni pionierzy kosmosu! Dzięki temu staniecie'się propagatorami mojej idei! — Wdzięki! — rozległ się głos Terentiewa. — Obawiam się jednak, że ludzkość jeszcze nie dorosła do praktycznej realizacji pańskiego twórczego zamysłu. Jednak stryjek Szanel nie dał się zbić z tropu. — Aby wszyscy przekonali się, że TWZ jest nieszkodliwy dla zdrowia, na waszych oczach zażyję tabletkę! — oświadczył. Następnie wydobył z teczki małe różowe pudełeczko, wyjął z niego coś miniaturowego i połknął to coś, popiwszy wodą ze stojącej na katedrze szklanki. — Wąchajcie mnie, dobrzy ludzie! Wkrótce dotarł do mnie jakiś nader dziwny, mocny, ale wcale nie przykry zapach. — Jeśli się nie mylę, facet uperfumował się brzozową mio- tełką — głośnym szeptem powiedział mój sąsiad, Paweł Bieło- brysow. Uwierz w szczęśliwą swoją gwiazdę, Chwyć w rękę gałąź — znak przyjaźni. Raz w rok około Wielkiej Nocy Z pieśnią na ustach idź do łaźni! Tymczasem stryjek Szanel, opuściwszy katedrę, podszedł do stołu i przed każdym członkiem prezydium położył po różowym pudełeczku. Następnie zaczął obchodzić wszystkich siedzących na sali. Podszedłszy do mnie zatrzymał się w zdumieniu, burknął coś pod nosem i pudełeczka mi nie wręczył. — Dlaczego on pana pominął? — zainteresował się Biełobry- sow. — Wszystkich obdarował, a panu dał figę z makiem. — To mój stryjek. Osobiście mnie nie lubi — wyjaśniłem. — Stryjek?... Dziwny jakiś. Nie wydaje się panu, że nie ma wszystkich w domu? — Stryjek od lat mieszka sam. — Aha. Wygląda mi na psychicznie kopniętego... — Nie, jest zupełnie normalny. Chce ludziom robić dobrze, chociaż wybrał w tym celu trochę niecodzienną metodę. Kiedy stryjek Szanel opuścił wreszcie salę, na katedrę wszedł lekarz naczelny przyszłej wyprawy i poprosił wszystkich obec- nych o natychmiastowe oddanie pudełeczek jemu, bez dotykania ich zawartości. Produkcja tych tabletek nie została bowiem za- aprobowana przez Planetarne Biuro Zdrowia. Zdumiałem się, że po wysłuchaniu tego apelu sąsiad mój wyrwał z notesu kartkę, wyjął z różowego pudełeczka błękitną kuleczkę, zawinął ją w papierek i schowfcł do kieszeni. — Co pan zrobił! — szepnąłem do niego. — Przecież lekarz dopiero co powiedział... — Chcę to teściowej cichcem wrzucić do kawy — mrugnął do mnie Biełobrysow. — Przecież to nie może być trucizna!... A pan przecież nie poleci naskarżyć na mnie naczelnemu lekarzo- wi, prawda? — Nie polecę — zapewniłem go. — Ale czy w tym rzecz? — Jeśli pan nie poleci, to nikt się tutaj o tym nie dowie. I wszy- stko będzie cacy. Zdziwiła mnie taka logika. W przyszłości Biełobrysow jeszcze nieraz mnie zadziwił. 8. Krótka informacja Wkrótce rozpoczęły się próby testowe, które trwały trzy mie- siące. Wszystkie one są wyliczone dokładnie w „Ogólnym ra- porcie", tak że opisywać ich nie będę. Powiem tylko, że Teren- tiew przywiązywał do „testowania" wielką wagę i zawsze był obecny w audytorium. Co się tyczy Biełobrysowa, to czasami zachowywał się dziwnie, a czasami skłaniał się do wyraźnie alo- gicznych decyzji. Nader często wstępowałem z nim w spory. Kiedy testy dobiegały końca, niektórzy z badanych zostali skreśleni. I chociaż nadal było nas więcej niż trzeba, a zatem jeszcze niektórzy z nas musieli znaleźć się „poza nawiasem", to już w tym momencie rozpoczęła się wielomiesięczna nauka praktyczna. Biełobrysow i ja weszliśmy do grupy nurków i jedno- cześnie opanowywaliśmy kilka dalszych specjalności. Od czasu do czasu Terentiew wzywał nas pojedynczo na roz- mowy. Pewnego razu zaprosił mnie do swego gabinetu i powie- dział, że w trakcie zbliżającego się rejsu praktyczno-próbnego testowani zostaną rozlokowani w dwumiejscowych kabinach. Za- pytał też mnie, czy mam coś przeciwko umieszczeniu mnie w jed- nej kabinie z Biełobrysowem. Odpowiedziałem w tym sensie, że jestem wohistorem, dla któ- rego Terentiew jest czymś w rodzaju dowódcy, a słowo dowódcy dla wojskowego jest prawem. — Wymiguje się pan od jednoznacznej odpowiedzi — zauwa- żył Terentiew. — Nie lubi pan Biełobrysowa? — Biełobrysow jest niezłym człowiekiem — odparłem — ale w jego charakterze dostrzegam cechy, które nie budzą mojego entuzjazmu. Jednak o tym, co mi się w nim nie podoba, nie chcę wspominać, jak to się kiedyś mawiało, zaplecnie. Jeśli go pan wezwie, to w jego obecności powiem wszystko, co o nim sądzę. Terentiew wezwał Biełobrysowa i natychmiast zadał mu py- tanie, jakiego on jest zdania o mnie. Zapytany odparł, że „jestem całkiem nieszkodliwym facetem, tyle tylko, że mocno zaklajstro- wanym swoim wohistoryzmem". — A pan jest zaklajstrowany swoim nostalgizmem! — oświad- czyłem. — Tak się pan przyssał do swojego dwudziestego wieku, że czasami zapomina pan, w jakim stuleciu żyje! W tym jest coś teatralnego, fałszywego. — Proszę nie opluwać dwudziestego wieku! — rozzłościł się Biełobrysow. — Nie wiadomo, czy w dwudziestym wieku na Ziemi nie żyli ludzie odważniejsi i zdolniejsi od dzisiejszych! — Proszę nie szkalować naszego dwudziestego drugiego wie- ku! — wykrzyknąłem. — Ani mi to w głowie — zaoponował Biełobrysow. — Niech pan jednak nie zapomina, że gdyby nie wydarzyło się to, co miało miejsce w dwudziestym wieku, ludzie być może siedzieliby na Ziemi jak przyklejeni i o żadnych lotach kosmicznych nawet by im się nie śniło. Dwudziesty wiek był punktem zwrotnym w historii ludzkości! Rewolucja Październikowa, Wielka Wojna Narodowa, zwycięstwo nad faszyzmem i wreszcie Pierwsza Re- wolucja Techniczna, bez której nie byłoby Drugiej, pierwszy lot w Kosmos... — To wszystko wiem i bez pana — odparłem. — Proszę nie zapominać, że ja też studiowałem historię i to, śmiem twierdzić, równie... — A jednak, panowie, umieszczę was w jednej kabinie — prze- rwał nasz spór Terentiew. — Jesteście ludźmi pod wieloma względami odmiennymi, ale właśnie szorstkość sprzyja dobremu sczepianiu się materii. Jestem pewien, że się zaprzyjaźnicie i w trudnej chwili pospieszycie sobie nawzajem z pomocą. Następnie wypowiedział dość dziwną jak na moje oko myśl: wyznał mianowicie, że dobiera załogę wyprawy kierując się wcale nie podobieństwem charakterów i bezkonfliktowością wzajemnych stosunków, gdyż wie, że właśnie w zbyt jednorod- nych środowiskach ludzkich w wypadku zaistnienia sytuacji eksperymentalnych może dojść do niebezpiecznego rozkładu. 9. Test praktyczny na morzu 15 maja roku 2149 wszystkich współzawodniczących o prawo uczestniczenia w wyprawie na Jałmez przywieziono do Tallina, gdzie zaokrętowaliśmy się na statek pasażerski „Bałtia". Poza nami wiele kabin wypełniali pracownicy naukowi Żeglugi Bał- tyckiej oraz instruktorzy zatrudnieni w tej instytucji. Każdemu z nas wręczono specbransoletę, której nie wolno było zdejmować z ręki nawet na sekundę, bowiem nieustannie przekazywała ona do centrum pamięciowego wszelkie dane dotyczące stanu fizycz- nego i psychicznego swego nosiciela. Kiedy weszliśmy na pokład „Bałtii", Biełobrysow oblekł twarz w wyraz głębokiej zadumy i pochyliwszy się, postukał kostkami palców w poszycie. Po czym znieruchomiał, jakby nasłuchiwał, pokręcił ze smutkiem głową i oświadczył: — Nie ma ani jednego!... — Kogo? — zainteresowałem się. — Wszystkie szczury uciekły z tego zardzewiałego nocnika. Ale nie padajmy duchem! Chcesz być szprotką, panną morską, Chlubą każdej słonej toni? Chlupnij: chlup! i to chlupnięcie Wszystkie troski twe przegoni. Jednostka istotnie pozostawiała wiele do życzenia. Był to sę- dziwy, dawno już wycofany z eksploatacji wycieczkowiec o wy- porności 27 000 ton. Wprawdzie na naszą cześć trochę go podre- montowano, ale mimo to w trakcie naszego rejsu wciąż zdarzały się najrozmaitsze awarie: wysiadały urządzenia napędowe, kapry- siła łączność wewnętrzna, a nawet zewnętrzna i często trzeba było uczestniczyć w pilnych robotach remontowych. W dodatku hydrostabilizatory w ogóle zostały wymontowane i z tego powo- du „Bałtia" kiwała się przy najmniejszej nawet fali. Niektórzy testowani, którzy, wedle własnych zapewnień, nigdy przedtem nie zapadali na chorobę lokomocyjną, tutaj czuli się nie najle- piej i w przyszłości zostali zdyskwalifikowani. Łajbę wybrano przez Żeglugę Bałtycką nie przypadkiem, lecz właśnie po to, aby stworzyć dla nas umyślnie trudne warunki. Biełobrysowowi i mnie przydzielono prawoburtową kabinę numer 47. Kiedy weszliśmy do niej, Biełobrysow powiedział: — Proszę sobie wybrać koję; ma pan do tego prawo jako starszy stopniem: wszak jest pan kapitanem, a ja, można powie- dzieć, szeregowcem. Jedni niosą los jak sztandar, Inni taszczą jak sakwojaż. Kto z nich w przodzie, kto z nich w tyle, Czytelniku sobie skojarz! Wierszyk zazgrzytał mi w uszach, ale propozycja, żebym to ja jako pierwszy wybrał sobie koję, świadczyła o przejawie tak- tu. Aby nie zostać dłużnym, powiedziałem: — Nie, to nie jest okręt wojenny, a my nie żyjemy w wojen- nych czasach. Niechaj pierwszy wybierze sobie koję ten, kto jest starszy wiekiem. — Czyżby aż tak bardzo rzucało się w oczy, że jestem stary? — zapytał Biełobrysow z jakąś dziwną intonacją. — Nie powiedziałem, że pan jest stary, tylko że starszy. —. Zgadza się! Jestem o wiele starszy od pana — zgodził się i napuszonym tonem po błazeńsku wydeklamował kolejny wier- szyk: Trzaśnijcie wieczność zdrowo w czachę, Przysięgam — nie ma w niej radości! Laborant ślepy w labiryncie Trzy tysiąclecia włóczy kości! „Bądź mężny, wohistorze, bądź mężny! — rozkazałem so- bie. — Jeszcze niemało podobnych idiotyzmów przyjdzie ci wy- słuchiwać w tej kajucie!" A wkrótce stwierdziłem, że poza swoimi dziennymi antyzale- tami mój współkabinowiec posiada również pewną nocną przy- warę: mianowicie chrapie. Na szczęście moja zdolność do zasy- piania w skomplikowanych warunkach równa się 9,8 jednostki wedle krzywej Kalistratowa-Schumachera, tak że chrapanie nie wywarło na mnie jakiegokolwiek negatywnego wpływu. Jednak rano zadałem Biełobrysowowi całkiem uprawnione pytanie: dla- czego zataił przed komisją rekrutacyjną Żeglugi Bałtyckiej tę swoją cechę. Wiedział przecież, że chrapiących we śnie do udziału w wyprawie na Jałmez się nie przyjmuje. — Dlatego właśnie to zataiłem, że chrapiących w Kosmos nie biorą — odparł Biełobrysow nie bez cynizmu. Następnie dodał ugodowo: — Ale pan przecież spał spokojnie. Ja sam dwa razy budziłem się od własnego chrapania, a pan przez całą noc, za przeproszeniem, spał jak zarżnięty. — Nie chodzi o mnie — uściśliłem — tylko o to, że pan skła- mał. — Bardzo pana proszę, żeby nie meldował pan o tym zwierz- chnictwu — powiedział błagalnie Biełobrysow. — Proszę się nie obawiać, nie zamierzam o tym nikomu mel- dować. Nawet gdyby pańskie chrapanie mi przeszkadzało, też bym nikomu nie złożył raportu. Z woli Żeglugi Bałtyckiej i Te- rentiewa jest pan moim towarzyszem w tym rejsie, a żaden wohi- stor nigdy jeszcze nie zawiódł swego towarzysza. — Serdeczne dzięki!... A jak pan myśli, ten dups mnie nie zdradzi? — Postukał palcem w swoją specbransoletę. — Nie ma obawy, bransoleta wychwytuje wszystkie zmiany somatyczne i psychiczne, a przecież chrapanie nie jest dla chra- piącego objawem chorobowym, lecz naturalnym. — Tak. Niestety nie jest to choroba. Gdyby to była choroba, medycy już dawno wyrwaliby ją z korzeniami. Ech, gdyby pan wiedział, ile ja się przez ten „naturalny objaw" w życiu wycier- piałem! Nawet w aspekcie intymnym... — O ile mi wiadomo, w swoim czasie lekarz okrętowy Gu- barewski-Siemczenko opublikował w „Roczniku Marynarki Wo- jennej" referat „O niektórych nie uwzględnionych przez medy- cynę możliwościach przezwyciężenia chrapania nocnego". Pa- miętam, zalecał w nim... Powieściom nie wierz i romansom, Prywatne oczy twoją szansą! przerwał mi z irytacją Biełobrysow. — Nic z jego doświadczeń nie wyszło. — Byłem u tego Gubariewa, czekałem miesiąc na wi- zytę, wykosztowałem się na pudełko czekoladek dla pielęgniar- ki, a rezultaty... — Bardzo przepraszam! — przerwałem z kolei ja swemu roz- mówcy. — Przecież ten lekarz żył w dwudziestym wieku! — Racja, racja, pomyliłem nazwisko, byłem u innego leka- rza — poprawił się niedbale Biełobrysow. — A o tym Gubarie- wie musiałem gdzieś czytać... Chyba już czas na śniadanie. Udaliśmy się do mesy. Podczas śniadania myślałem o tym, że Biełobrysow tak mocno przyssał się do ulubionego dwudzie- stego wieku, że czasami traci poczucie rzeczywistości. Czy on jest całkiem zdrowy psychicznie? A teraz, Szanowny Czytelniku, znów odsyłam Cię do „Ogól- nego raportu", gdzie dokładnie wymieniono wszystkie nasze szkolno-praktyczne sukcesy na „Bałtii" i wszystkie realne testy, którym nas poddano, sam natomiast przystępuję do opisania ostatnich dni naszego rejsu próbnego. Rejs ten zakończył się o dwa tygodnie wcześniej niźli my, testowani, przypuszczaliśmy. W przeddzień dostaliśmy się w sztorm, który dopadł nas na Oceanie Spokojnym w rejonie archi- pelagu Galapagos. „Bałtią" tak rzucało, że jeden z tetramento- wych silników zerwał się z poduszki kwantomagnetycznej i przy tym uszkodził główny kompleksator. Statek został pozbawiony napędu. Przez kilka godzin etatowa załoga wraz z testowanymi była zajęta remontem awaryjnym. Nad ranem grupę, do której wchodził Biełobrysow i ja, zmieniono; odpoczywającym poleco- no iść spać w ubraniu. Zeszliśmy do kabiny i usnęliśmy. Nagle zostałem obudzony: ktoś trącał mnie w bok. Następnie usłyszałem głos Biełobrysowa: O ile wszystko zrozumiałem, Nie bardzo jest się z czego cieszyć. Ponieważ, jeśli dobrze widzę, Ocean nas pochłonąć spieszy. Moja zdolność do rozumnych działań w pierwszej sekundzie po przebudzeniu została sklasyfikowana jak 1:973 według płyn- nej skali Latton-Bentleya. Dlatego, momentalnie uświadomiwszy sobie niebezpieczeństwo, zerwałem się z koi, założyłem kamizel- kę ratunkową, wyjąłem z szuflady biurka swój nie ukończony artykuł (pisałem go urywkami na „Bałtii", wykorzystując każdą wolną chwilę) „O działaniach pomocniczych kanonierek obrony przybrzeżnej w czasie I Wojny Światowej" i wsunąłem go do nieprzemakalnej kieszeni. Następnie zwróciłem się do Biełobry- sowa, z którym już od miesiąca byłem na „ty": — Pasza, jestem gotów. Ale czy masz pewność, że naprawdę toniemy? — Stiopa, ruszaj się, bo prześpisz własną śmierć! — odpowie- dział mi. — Obudził mnie potężny wstrząs. Albo ktoś na nas najechał, albo my sami na coś wpadliśmy. Sygnał alarmowy też już nadawali. W tym momencie z urządzenia łączności wewnętrznej, wmon- towanego w strop kabiny, rozległ się głos kapitana „Bałtii": — Powtarzam! Przebicie kadłuba poniżej linii wodnej, w dzio- bowej części lewej burty! Rozkazuję wszystkim zająć miejsca zgodnie z planem alarmowym! Pospieszyliśmy na pokład i tam, trzymając się poręczówek, stanęliśmy obok kutra ratunkowego nr 19. Statek dryfował burtą do fali. Ocean był mocno zbałwaniony. „Bałtią" rzucało tak, że trudno było ustać na nogach i coraz wyraźniej dawał się od- czuć przechył na lewą burtę i przegłębienie na dziób. Niemal wszyscy członkowie załogi byli całkiem spokojni i tylko na nie- których twarzach odbijała się niepewność. Kiedy jakaś szczególnie wysoka fala zalała nas aż po szyję, Biełobrysow, zbliżywszy wargi do mego ucha, powiedział nagle z jakąś złowieszczą serdecznością: — Nieźle by było w tej sytuacji strzelić sobie po maluchu, co? Biedaczysko postradał rozum ze strachu, przemknęła mi nie- spokojna myśl. Chce zastrzelić jakieś niemowlę i namawia mnie do współudziału w zbrodni. Nie pamięta nawet, że na „Bałtii" są tylko dorośli. Jednak, kiedy kolejna wielka fala oderwała jednego z testo- wanych od burty i zaczęła wlec po pokładzie, Paweł momental- nie zareagował, rzucając się na pomoc wraz ze mną. Wkrótce doszedłem do wniosku, że wcale nie jest całym wydarzeniem przestraszony. Zacząłem się domyślać, że „strzelić sobie po ma- luchu" — to jakieś dwudziestowieczne, idiomatyczno-rytualne zdanie, które nasi przodkowie wygłaszali w ważnych chwilach swojego bytu. I znów mnie zdumiało nostalgiczne przywiąza- nie-'Biełobrysowa do starożytności. Nawet tutaj, na tonącym statku, nadal grał swoją rolę „przybysza z minionych epok"! — Nie spuszczać kutrów na wodę! Spieszy ku nam pomoc! — rozległ się głos kapitana i za moment o dwa kable od nas z oceanu wynurzył się pomarańczowy TRU,' który obleciał nas po szero- kim kręgu — i nagle wokół ginącego statku pojawiło się rozległe pole lodowe. Ratowacz opadł na lód obok „Bałtii" i otworzył swoje luki, z których wysunęły się trzy trapy. — Rozkazuję wszystkim przejść na TRU! — zakomenderował kapitan. — Rejs dobiegł końca. Podsumowujący test próbny „Katastrofa na morzu" został przeprowadzony! ' TRU — Trójzywiolowy Ratowacz Uniwersalny. Po czterech godzinach byliśmy w Leningradzie. Zebrano nas w audytorium Żeglugi Bałtyckiej, gdzie dyrkos' podał wyniki prób i wymienił nazwiska tych, którzy zostali za- kwalifikowani do udziału w wyprawie. Wedle sumy punktów dodatnich jako pierwszy na liście znalazł się Paweł Biełobrysow, a na drugim miejscu ja.' 1 Dyrkos — dyrektor Kosmosu; tytuł naukowo-administracyjny. 10. Wyjaśnienie w sprawie nazwy Ponieważ wszystkie szczegółowe stadia nauki i przygotowań są szczegółowo opisane w „Ogólnym raporcie", chciałbym od razu przejść do relacji z samego lotu. Przedtem jednak winie- nem wyjaśnić Szanownemu Czytelnikowi, dlaczego nasz statek międzyplanetarny otrzymał taką dziwną nazwę — „Ciocia Lira". Zgodnie z pradawną już tradycją nazwy środkom komunikacji międzygwiezdnej nadają ci, którzy mają na nich lecieć; doko- nuje się swego rodzaju losowania, w którym uczestniczą wszys- cy członkowie wyprawy. Kiedy nasz statek został spuszczony na wodę ze stoczniowej pochylni, dyrkos Żeglugi Bałtyckiej zwołał nas wszystkich i wręczył każdemu po kartce papieru, abyśmy napisali na nich nazwę, którą, zdaniem członka wyprawy należy nadać statkowi. Napisawszy na swojej „Admirał Kubri- kow", wręczyłem ją dyrkosowi. Pozostali też oddali mu swoje kartki, które dyrkos jako osoba nie uczestnicząca w locie pota- sował i ruszył z nimi do najbliższego parku. Nazwodawcy też kroczyli za nim, zachowując dystans dwudziestu kroków. Kiedy w alei parkowej ukazała się młoda kobieta prowadząca za rękę mniej więcej czteroletnią dziewczynkę, dyrkos podszedł do niej i zapytał, czy dziecko umie czytać. — Ależ skąd! — odparła matka. — Marusia nie zna nawet liter! — Tym lepiej — powiedział dyrkos i rozłożywszy na ziemi papierki, poprosił dziewczynkę o wybranie jednego z nich i od- danie matce. Dziewczynka tak właśnie zror iła. — „Ciocia Lira" — ze zdziwieniem przeczytała kobieta. — Kto to jest? — Nie „kto", tylko „co" — powiedział ze zmartwieniem w etosie dyrkos. — Tak będzie nazywał się statek kosmiczny. — Nie obrażajcie się, że wymyśliłem taką nazwę — oświad- czył Biełobrysow. — Ale to na cześć pewnej damy... A właściwie dla uczczenia jej pamięci. — Uważam, że powinniśmy przegłosować zmianę tej nazwy — wykrzyknąłem głośno. — Żeby tak nazwać statek!... — Nazwa jest rzeczywiście idiotyczna — wyraził swą opinię Terentiew — ale już istnieje. Prawo jest prawem!... Zresztą kto wie, może ta ciocia przyniesie nam szczęście. Niestety, Terentiewowi „ta ciocia" szczęścia nie przyniosła. 11. Dzień odbycia I oto nastąpił 12 czerwca roku 2150 — dzień naszego odbycia w niebiański przestwór. „Ciocia Lira" stała w pozycji nawodnej na otwartym morzu na trawersie Tołbuchinowskiej Latarni Morskiej. Panowała całkowita flauta, a nasza ogromna jednostka kosmiczna — skrzyżowanie gwiazdolotu i statku pełnomorskie- go — wyraźnie odbijała się w wodach Bałtyku. Od samego rana jej pokłady mrowiły się od ludzi odprowadzających swoich bli- skich, dziennikarzy, funkcjonariuszy Żeglugi Bałtyckiej i zwy- kłych ciekawskich. Wśród tego tłumu z niejakim zdziwieniem dostrzegłem rów- nież stryja Szanela. Dźwigając pękaty sakwojaż, sędziwy aro- matolog z determinacją lawirował wśród publiczności, kierując się ku trapowi wiodącemu w głąb statku. „Ciekawe, po co on się tu zjawił?" — przemknęła mi myśl. Natychmiast jednak o nim zapomniałem, bo zobaczyłem w powietrzu Marinę; obok niej na dziecięcych rowunach leciała moja córka Nereida oraz syn Arseniusz. Wcisnąwszy guziki pionowego lądowania, cała trójka wypokładowała obok mnie i spieszywszy się, oparła rowuny o nadburcie. Zaprowadziłem swoją rodzinę do korytarza wewnętrznego. Po- deszliśmy do mojej wspólnej z Paszą kabiny. Zapukałem do drzwi, gdyż wiedziałem, że mój współkabinowiec jest na miej- scu: uprzedził mnie bowiem zawczasu, że nie zawiadamiał ni- kogo o dniu odlotu, ponieważ „długie pożegnania to zbędne łzy" i dodał do tego dziwny dwuwiersz: Dłużnik chyłkiem dom opuszcza I nie goni za nim tłuszcza. Kiedy weszliśmy, zauważyłem, że Paweł pospiesznie sprzą- tnął ze stołu butelkę. Marina i dzieci pobieżnie obejrzały kabinę, życzyły Bieło- brysowowi szczęśliwego powrotu i zaraz potem wyszliśmy na korytarz. — Nie wydaje ci się, że w kabinie jakoś dziwnie pachnie? — zapytała mnie cicho żona. — Odniosłam nawet wrażenie, że twój kolega pije nie umowną, tylko bezwzględną wódkę... — Na niczym takim do dziś go nie złapałem — odparłem. — Ale pamiętaj, że dziś jest niezwykły dzień, zaś Paweł, jak ci już mówiłem, jest zdeklarowanym nostalgistą przyssanym do dwu- dziestego wieku. Weź pod uwagę, że w owych czasach ludzie w szczególnych okolicznościach spożywali czasem bezwzględne napoje alkoholowe... Ale dokąd to tak spieszy stryjek Szanel?... Popatrz, popatrz! Stryjek Szanel wyszedł szybko z biblioteki i natychmiast skie- rował się ku przeciwległym drzwiom prowadzącym do czyjejś kabiny. Po kilku sekundach wybiegł stamtąd i popędził kory- tarzem w stronę mesy. — Tego tylko brakowało! — wykrzyknęła z niepokojem Ma- rina. — Uwierz mi, że on się tu znalazł nie bez powodu! To fa- natyk! Musisz ostrzec Terentiewa! — Marino! Marino! — zawołałem. — Przed czym niby mam przestrzegać Terentiewa? To prawda, że stryjek jest nie pozba- wiony pewnych dziwactw, ale przecież nie podejrzewasz go chyba o to, że knuje coś naprawdę złego! — Po nim wszystkiego można się spodziewać!... Zobaczysz... Pokazałem żonie i dzieciakom informatorium pokładowe, mo- stek wachty wizualnej, sektor szpitalny, saunę, kambuz i labo- latoria. W hali sportowej Nereida z Arseniuszem zaczęli grać w klipę, ale właśnie wówczas przez lokalną sieć rozgłoszeniową kosmonawigator zaczął nadawać następujący komunikat: — Odprowadzający! Proszę pożegnać się z odlatującymi i opuścić „Ciocię Lirę" w ciągu pięciu minut! Rozstawszy się z Mariną i z dziećmi, na górnym pokładzie znów przelotnie dostrzegłem twarz stryjka Szanela. Jego sakwo- jaż utracił niedawną krągłość. Do umysłu zakradło mi się nie- jasne podejrzenie, które sprawiło, że zapragnąłem podejść do aromatologa i zapytać go wprost, co robił na statku. Ale stryjek Szanel już wzniósł się na wyżyny w swoim rowunie. Wróciwszy do kabiny, zastałem Pawła Biełobrysowa w ponu- rym nastroju. Wyraźnie zalatywało od niego bezwzględną wódką. Mój współkabinowiec siedział w fotelu z oczami wbitymi w po- dłogę. Na mój widok wstał i wydeklamował z patosem: Różne środki lokomocji Mogą nas do nieba nieść, A najlepiej chlapnij setę: W chmury wzniesiesz się i cześć! Następnie, już z uśmiechem, podał mi kartkę papieru. — Czytaj, Stiopa! — powiedział. — To pożegnalne pozdro- wienie od staruszki Ziemi... Rozumiesz, ja tu za przeproszeniem oddaliłem się na chwilę do klozetu, a po powrocie zastałem na stole tę proklamację... Uparty facet z tego twojego stryjaszka! W dawnych czasach mógłby z niego wyjść wielki męczennik nauki albo na odwrót — koszmarny hochsztapler! Na kartce zieloną fosforencyjną farbą było wydrukowane co następuje: MĘŻNI PIONIERZY KOSMOSU! Nie będzie mnie z Wami w drodze, ale będę niewidzialnie obecny na statku Waszym jako KOMENDANT OD ZAPA- CHÓW. Aby ubarwić Wasze życie aromatyczną różnorodnością, zaopatrzyłem „Ciocię Lirę" w zestaw wysokoskoncentrowanych aromatów. Zapachy będą metodą wariacyjną uwalniane w ciągu całego lotu. Pojawienie się zapachów przyjemnych i innych będzie następować wedle opracowanego przeze mnie schematu artystyczno-kontrastowego. Przykład: zapach Magnolii Kwit- nącej — zapach Mułu Bagiennego; zapach Róży Wiosennej — zapach Nawozu Świeżego. Właśnie taka aranżacja zapewni Warn poczucie wielostronności i pełni bytu. Trwałość substancji aromatycznych i terminowość ich pro- pagacji gwarantowane są przez niezawodność udarową i termo- odporność mikropojemników Jeleckiego oraz precyzję działania korków Tethmera'. Na pierwszą dekadę Waszego lotu uważam za słuszne urucho- mić Zapach Koci, aby obdarować Was aromatem ziemskiego domowego zacisza. Niechaj na Waszej niebiańskiej drodze radość przynoszą Warn niezapomniane ziemskie wonie. Komendant od zapachów Tomasz Błagowoniew Przeczytawszy to posłanie pomyślałem, iż żona moja być mo- że ma rację: w działaniach stryjka Szanela było coś fanatyczne- go- Później wyjaśniło się, że mój krewny zdołał szeroko rozprze- strzenić swoje mikropojemniki po wielu pomieszczeniach „Cioci Liry". Wkrótce znaczna ich część została odnaleziona i znisz- czona, ale pewna ich liczba ocalała, niektóre z nich bowiem stry- jek powtykał w najbardziej nieoczekiwane miejsca: w szczeliny instalacji termowentylacyjnej, do kontenerów narzędziowych ma- gazynu technicznego, między fałdy wykładziny izolacyjnej audy- torium. Poszczególne serie mikropojemników były wyposażone w skorupy polimagnetyczne i pokryte farbą kameleonową,2 co znacznie utrudniało ich wykrycie. Jednak wróćmy do dnia naszego odlotu. Ledwie zdążyłem przeczytać proklamację stryjka Szanela, gdy w interkomie rozległ się głos Terentiewa: 1 Korek Tethmera ma tę szczególną właściwość, że podlega samorozpadowi w dokładnie zaprogramowanym czasie. 2 Farba kameleonowa — mimetyczna powłoka chemiczna. Pokryty nim przedmiot, zna- lazłszy się w dowolnym środowisku barwnym, niezwłocznie przybiera kolor tego środowiska. Farbę kameleonową stosuje się głównie we wzornictwie przemysłowym. — Startujemy w przestrzeń! Rozkazuję wszystkim zająć miej- ce w indywidualnych komorach kompensacyjnych! Obaj z Pawłem otworzyliśmy dwoje wąskich drzwiczek w gro- dzi kabiny i weszliśmy do czegoś na kształt szaf, tyle że nader ciasnych. Staliśmy obok siebie oddzieleni jedynie siatkowym przepierzeniem. Drzwiczki zamknęły się automatycznie; obej- mując mnie, oplatając, wysunęły się elastyczne macki. Zapach- niało ozonem i jakimś lekarstwem. Biełobrysow i tu nie mógł odmówić sobie przyjemności za- żartowania do rymu; jakby przez sen usłyszałem jego głos: Zawołał raz dureń: „Na Ziemi nie umrę!" I poleciał w Kosmos biorąc z sobą trumnę. Nasza „trumna" niemal natychmiast utraciła swoją pionowość. Nastąpił krótki wstrząs, szarpnięcie i poczułem się już nie sto- jącym, tylko leżącym; leżąc spadałem gdzieś w niebyt. A nieba- wem przestałem cokolwiek czuć, jakbym przestał w ogóle być. 12. Niepokojące domysły — Każdy liczy do dziesięciu! — usłyszałem mechaniczny rozkazujący głos. Na dźwięk słowa „dziesięć" drzwiczki kompensatora otworzyły się i wraz z Pawłem wkroczyliśmy do swojej kabiny. Zegar-ka- lendarz pokazywał 14.05.14.06.2150 umownego czasu ziem- skiego. Szybkość była niewyczuwalna: tego, że lecimy, można się było jedynie domyślać z przytłumionego, wibrującego bucze- nia dobiegającego z przedziału głównego, gdzie pracował alfo- rator wyrównawczy. Na okrągłym teleekranie wmontowanym w strop kabiny migotały gwiazdy rozrzucone wśród czarnej prze- strzeni. — Pierwsze, wybaczcie obywatele, wrażenie z pobytu w Ko- smosie jest mocno nieodświętne — odezwał się Biełobrysow, opadając na fotel przysunięty do stolika. — Całe ciało boli jak po stumetrówce, a w duszy tkwi niejasne oczekiwanie. Jakieś bogi czy demony Skaczą nam do gardeł z cienia. Tak to bywa, gdy się kończą Ludzkie drogi i pragnienia... I rozumiesz, Stiopa, wydaje mi się teraz, że śniłem, obudzi- łem się, ale śnię nadal. A potem obudzę się we śnie i znów będę śnił. I tak bez końca... Powiedz, na jaką też cholerę Wkroczyliśmy w kosmiczną erę?! — Czyżbyś, Pasza, zapomniał, że lekarz syndrolog odradzał nam wszystkim w ciągu pierwszych czterech dekad lotu rozmy- ślać na tematy oderwane i zastanawiać się nad makroprzestrzen- nymi formami świata materialnego? Zalecał, jak wiesz, jak naj- częściej myśleć w tym okresie o rzeczach i sprawach ziemskich, wspominać swoich krewnych i bliskich. — A jeśli nie mam ochoty niczego wspominać? — z jakąś dziwną intonacją zapytał Biełobrysow. Poczułem się niezręcznie, gdyż zrozumiałem, że dotknąłem jego bolesnego punktu: wszak on, przy całej swojej rozmow- ności, ani razu nie wspomniał przy mnie o swoich krewnych; najwidoczniej w jakiś sposób go skrzywdzili. — Wdzięki, Pasza! Przepraszam! Postaram się już nigdy nie wspominać przy tobie o twoich bliskich — wypowiedziałem się pospiesznie i od razu poczułem, że tylko pogłębiłem w ten sposób swoją nietaktowność. Paweł patrzył na mnie chmurnie, spode łba; wydało mi się nawet, że łzy napłynęły mu do oczu. — Stiepan, nie masz za co mnie przepraszać — odezwał się po długiej pauzie. — Bliskich krewnych na Ziemi już od dawna nie mam, zostały mi tylko dalekie pociotki... Może na Jałmezie spotkam kogoś naprawdę bliskiego. Tylko ta nadzieja trzyma mnie przy życiu... Pośród mnogości innych światów Być może trafi się i taki, Gdzie kot wędruje z wiązką chrustu Przyjaźnie gapiąc się na ptaki. To wyznanie mojego współkabinowca mocno mnie zafraso- wało. Lekarz syndrolog uprzedzał, że w warunkach stresu ko- smicznego nawet niewielkie psychiczne odchylenia od normy czasami przeradzają się w choroby umysłowe o ostrym przebie- gu. Zestawiwszy sobie nadmierną nostalgiczną sympatię Bieło- brysowa do wieku dwudziestego z jego maniakalnym zamiło- waniem do rytmotwórstwa i jego obecnymi wypowiedziami mi- mo woli doszedłem do smutnego wniosku, że oto siedzi przede mną człowiek z uszkodzoną psychiką... Dalsze zachowanie Pawła, zda się, potwierdziło mój domysł. Wyjąwszy ze swego pojemnika osobistego pewien płaski przed- miot, podał mi go i powiedział: — Przyjrzyj się, Stiopa, naszej rodzinie. Tutaj są wszyscy w komplecie. Było to zdjęcie naklejone na arkusz szarego kartonu i ujęte w ramkę ochronną z quasiferu'. Na płaszczyźnie o rozmiarach dziewięć na dwanaście centymetrów rozróżniłem dwójkę doro- słych — kobietę i mężczyznę — oraz dwóch chłopców w wieku przedszkolnym, bardzo do siebie podobnych. Dziwna odzież, w jaką była odziana cała czwórka, wskazywała na zabytkowość fotodokumentu; potwierdzał to również napis sporządzony fio- letowym atramentem w dolnej części kartonu: „Marzec 1951". — Poznajesz? — zapytał mnie Paweł, wskazując palcem wi- zerunek jednego z chłopców. — Pewne podobieństwo istnieje... — odparłem. — To twój pradziadek? — Nie. To jestem ja we własnej osobie. Możesz wierzyć na słowo albo i nie. A obok jest mój brat Pietia. — Dlaczego nie odprowadził cię na statek? — zapytałem, żeby tylko nie milczeć i nie pozwolić zauważyć swemu rozmów- cy, iż jestem oszołomiony jego wypowiedziami. — Brat Pietia dawno już nie żyje — odparł cicho Biełobry- sow. — Zabiłem go... Potem ci opowiem, jak do tego doszło. Nie wiedziałem jeszcze, jak mam postąpić. Zgodnie z punktem nr 17 „Instrukcji do działania poza Ziemią" zatwierdzonej przez Ośrodek Kosmiczny miałem obowiązek niezwłocznie udać się do lekarza okrętowego i zameldować mu, że mój współkabinowiec jest chory psychicznie i wymaga umieszczenia w izolatce. Jednak paragraf 39 „Regulaminu Wohistorów" głosi: „W razie zacho- rowania towarzysza w warunkach polowych wohistor winien w pierwszym rzędzie troszczyć się o niego, a nie o siebie". Przypomniałem sobie znany na Ziemi i poza nią wypadek, 1 Wysokoodporna substancja konserwująca o właściwościach antybakteryjnych. Poli- magnetyzm kiedy to w roku 2125 podczas wyprawy na planetę Thalassa (Dru- gi Krąg Odległości) wohistor Olaf Toekell na ochotnika pospie- szył z pomocą Narimanowi Paramuocie, kierowcy mikrosterowca obserwacyjnego, który uległ katastrofie w thalaskiej dżungli. Po odnalezieniu Narimana Olaf przez cztery dni niósł go na rękach przez gęste zarośla, doskonale przy tym wiedząc, że pod- czas katastrofy kierowca ukłuł się kolcem żółtego drzewa, wy- wołującym zakaźną febrę, na którą Ziemianie nie mieli żadnego środka leczniczego. Toekell doniósł Paramuotę do obozu przej- ściowego, gdzie umieścił go w izolacyjnej komorze medycznej i został tam przy nim. Opiekował się chorym, chociaż sam też już zapadł na nieuleczalną chorobę. Po ośmiu dobach Nariman umarł. Wkrótce też, nie opuszczając komory izolacyjnej, zmarł również wohistor Olaf Toekell. Ze ściśle praktycznego punktu widzenia decyzja Toekella w kwestii ratowania człowieka, które- go uratować już nie było można, była w sposób oczywisty alogicz- na, bowiem zamiast jednego wyprawa straciła dwóch swoich członków. Jednak wohistor ma prawo odrzucić pragmatyzm tam, gdzie sprawa tyczy jego honoru. Nie na darmo admirał Kubri- kow w jednym ze swych artykułów rzucił złotą myśl: „My, wo- historzy, jesteśmy zbyt nieliczni, abyśmy śmieli czegokolwiek się lękać!" Chociaż między tym, co wydarzyło się na Thalassie, a sytu- acją, w której ja się znalazłem, było bardzo niewiele podobień- stwa, to jednak owa thalaska historia podsunęła mi niezachwia- ną decyzję: o chorobie umysłowej swego towarzysza meldować nie powinienem. Jeśli psychoza przybierze ostrą formę agre- sywną, to dopiero wówczas poinformuję o tym lekarza naczel- nego. Jeśli natomiast Biełobrysow, poczuwszy nieprzepartą chęć mordowania, uderzy mnie czymś, kiedy będę spał, zawsze zdążę nacisnąć guzik alarmowy znajdujący się przy wezgłowiu mojej koi i w ten sposób ostrzegę wszystkich przed grożącym im nie- bezpieczeństwem. Nawet gdyby Paweł zadał mi śmiertelną ranę, to i tak zdołam sięgnąć do guzika, bowiem — jak twierdzą Kross i Olejnikow — każdy człowiek, którego zdrowie charakteryzuje się liczbą „12", zachowuje przytomność jeszcze w dwie sekundy po nastąpieniu śmierci klinicznej. Wprawdzie teoria Krossa- -Olejnikowa jeszcze przez nikogo nie została praktycznie po- twierdzona, ale nie mam podstaw do powątpiewania w prawdo- mówność tych znakomitych uczonych. Do wszystkiego wyżej powiedzianego uważam za swój obowią- zek dodać, że moje alarmistyczne prognozy okazały się, na szczęś- cie, nieprecyzyjne: ani w trakcie lotu, ani po wylądowaniu na Jałmezie Paweł Biełobrysow żadnych agresywnych zamiarów wobec kogokolwiek nie przejawiał. I jeśli w swoich konfiden- cjonalnych rozmowach ze mną niejednokrotnie wygłaszał pewne maniakalne idee, to, kiedy rozmowa zaczynała dotyczyć spraw konkretnych i powszednich, jego wypowiedzi były całkiem ro- zumne, podobnie zresztą, jak i jego działania. Chociażby i teraz, w parę minut po swoim „przyznaniu się do zabójstwa" Paweł, zerknąwszy na zegarek oświadczył, że po- winni już nas zawołać do mesy na obiad. Kumpel żołądek jadła prosi. Hopaka tańczy w nim apetyt, Zgłodniały wiatr w nim fale wznosi, Takie podróży są zalety. Jakby w odpowiedzi na to w interkomie rozległ się głos: — Uwaga, cała załoga! Alarm zero! Wszyscy członkowie bry- gady ochrony przeciwchemicznej stawią się w Przedziale Czwar- tym. Obiad opóźni się o kwadrans. Drzwi kabin bez potrzeby nie otwierać! — Dobrze, że nie należymy do brygady opechem — wyznał z ulgą Paweł. — Nie znoszę masek przeciwgazowych!... Ale coś się musiało stać. W sławnym browarze „Bawaria" Zdarzyła się w nocy awaria. — Jeśli awaria, to nader drobna. Alarm jest zaledwie stopnia zerowego — wyraziłem swą opinię. — Trzeba jednak sprawdzić, co się stało — powiedział Bie- łobrysow, po czym podszedł do drzwi i nacisnął dźwignię zamka magnetycznego. Drzwi się uchyliły. Do kabiny natychmiast wtargnął mocno skoncentrowany koci zapach. — Ach tak! To robota stryja Szanela! — domyśliłem się. — Pasza, zamknij drzwi! — Taki stryjo to majątek! — wykrzyknął Paweł. — Przywró- cono mi aromaty mojej młodości! Tak śmierdziało na klatkach schodowych leningradzkich domów w epoce adeemów. „Znowu zaczyna nostalgicznie bredzić — pomyślałem ze smutkiem. — Co to może znaczyć adeem?..." Żeby odciągnąć go od natrętnych myśli, powiedziałem dziarsko: — Smród jakby się zmniejszył. Zuchy z tych naszych dega- zatorów! — Rzeczywiście, aromat jakby osłabł — zgodził się Bieło- brysow. Piękno niestety jest ulotne Długo działają środki wymiotne. 13. Rozmowy w „pypciu" Podczas lotu żyliśmy wedle umownego czasu dwudziesto- czterogodzinnego. Rozkład dnia był bardzo sztywny i dokładnie wypełniony — zajęcia praktyczne w specprzedziałach, ankiety techniczne, mikrosympozja, treningowe półgodzinówki... Wyli- czanie wszystkiego uważam za zbędne, ponieważ Szanowny Czy- telnik zawsze może skorzystać z usług „Ogólnego raportu". Do- dam tylko, że z rzadka rzeczowa monotonia naszego dnia po- wszedniego bywała zakłócana: po wszystkich korytarzach i prze- działach „Cioci Liry" rozprzestrzeniały się nagle nieoczekiwa- nie zapachy, czasem nader nieprzyjemne. To samootwierały się pojemniczki stryja Szanela; odpowiedzialna za to służba nie zdołała wszystkich wykryć i w porę zlikwidować. Sporadyczne najazdy aromatów służyły za niewyczerpany temat do żartów, zwłaszcza wówczas, gdy zbieraliśmy się przy obiadowym stole. Największym powodzeniem cieszył się przy tym Paweł Bieło- brysow. Sam Terentiew nieraz z udawaną surowością powia- dał do niego: — Nie rozśmieszajcie nas za bardzo, Biełobrysow! Przyszli- śmy do mesy odżywiać się, a nie chichotać! Moje obawy co do Pawła okazały się przesadzone: w rozmo- wach z uczestnikami wyprawy nigdy nie przekraczał on logicz- nej normy. Co więcej, jego nostalgiczne słówka i rymowane dro- biazgi bywały chętnie powtarzane przez innych. Ludzie go szano- wali i uważali, że ma sympatyczny charakter. Biełobrysow zy- skał na „Cioci Lirze" wielu sympatyków, chociaż nikomu nie na- rzucał się z przyjaźnią i nikogo, poza mną, nie dopuszczał do konfidencji. Mnie natomiast opowiadał czasami takie rzeczy, że nie wie- działem, co mam myśleć, przypominało to bowiem bredzenie na jawie. Jednak w jego nostalgicznych wypowiedziach była jakaś hipnotyzująca wewnętrzna konsekwencja, mnóstwo szcze- gółów pradawnego życia codziennego, barwne opisy charakte- rów. Stawało się jasne, że Paweł gruntownie przestudiował materiały historyczne, przeczytał tysiące książek i prac nauko- wych, ale zamiast żeby to wszystko opisać w powieści, sam siebie uznał za człowieka z dwudziestego wieku; najwidoczniej stało się tak wskutek przeciążenia umysłowego. Przychodzi mi na myśl analogiczny przypadek, który w swoim czasie zasmucił cały nasz Wydział Wohistorii: pewien kolega z mojego roku, czło- wiek w sposób oczywisty utalentowany (przepowiadano mu świetną wohistorską przyszłość), nieoczekiwanie oświadczył, że jest znakomitym wodzem Alarykiem i zażądał, aby oddawano mu najwyższe honory wojskowe. Biedaczysko został relegowany z czwartego roku studiów. Słuchałem Pawła nie przerywając mu jeszcze i dlatego, że pochlebiało mi jego bezwzględne zaufanie, jego niezachwiana pewność, że (chociażby dlatego, iż jestem wohistorem) nigdy go nie zawiodę. A jednocześnie wyczuwałem w jego stosunku do mnie jakąś zagadkową pobłażliwość — wcale nie poniżającą, lecz całkiem przyjazną. Co pięć dni wszyscy uczestnicy lotu musieli kolejno pełnić czterogodzinną wachtę wizualną w „pypciu", jak potocznie nazy- waliśmy owalną narośl ze staloszkła, zlokalizowaną w górnej części dziobowej statku. Cel tego dyżuru był niejasny. Gdyby na kursie jednostki pojawiło się coś nieoczekiwanego, to na dłu- go przed wachtowymi wykryłyby to coś romboidalne szperacze alfatonowe oraz inne środki obserwacji i naprowadzania. Nie- którzy utrzymywali, że Terentiew wprowadził wachty po to, aby- śmy odczuli wszyscy majestat przestrzeni kosmicznej. Wachtę tę zawsze pełniły zespoły dwuosobowe, składające się z reguły ze współkabinowców. Wspiąwszy się po wąskich spiralnych schodkach do termo- przedsionka i odmagnesowawszy hermotarczę, wchodziliśmy wraz z Pawłem do niewielkiego pomieszczenia z przezroczy- stymi owalnymi ścianami. Odebrawszy od zmienianych przez nas kolegów wachtżetony zasiadaliśmy w przymocowanych do podłogi fotelach. Przed każdym z nas znajdował się pulpit ze świecącym się schematem kursowym i dwoma klawiszami; zie- lony należało nacisnąć w wypadku pojawienia się w otaczają- cej przestrzeni czegoś nieoczekiwanego. Było tam kompletnie cicho. Tablica kursowa promieniowała łagodnym, fosforyzują- cym blaskiem, a za przezroczystym pancerzem „pypcia" roz- ciągała się ciemność, czarna nicość, gdzieniegdzie posypana gwiazdami. Do tego widoku nie sposób było przywyknąć. Za każdym razem, przejmując wachtę, przez kilka minut milcze- liśmy z Pawłem, przytłoczeni i oszołomieni. Jako pierwszy przy- chodził do siebie Paweł i za każdym razem wygłaszał jakiś wier- szyk, w rodzaju poniższego: Gdy przybliży się kostucha, Chcąc cię w niebyt ulokować, Nie pesz się, nie padaj duchem, Daj pogodnie się pochować. Od słowa do słowa zaczynała się rozmowa. Właśnie w czasie tych wacht Biełobrysow był ze mną skraj- nie szczery, jeśli można nazwać szczerością jego nostalgiczne zmyślenia na swój własny temat, zmyślenia, w które najwidocz- niej wierzył i pragnął, żebym i ja w nie uwierzył. I należy przy- znać, że czasami tak zręcznie dopasowywał fakty, budował z nich takie ąuasi-realne sytuacje, że jego słowa brzmiały przekonująco. Jednocześnie zdawałem sobie sprawę z tego, że jeśli naprawdę uwierzę, to będzie znaczyło, że zwariowałem. Ale, powtarzam, jedno było dla mnie niewątpliwe: w osobie mojego przyjaciela marnuje się nietuzinkowy pisarz. Pewnego razu powiedziałem mu: — Pasza, radzę ci, po powrocie na Ziemię chwyć, wyrażając się przenośnie, za pióro i napisz powieść historyczno-fantastycz- ną z silnymi akcentami obyczajowymi. Jestem przekonany, że przetłumaczą ją nie tylko na wszystkie ziemskie języki, ale w do- datku zastryfikują. Pokręciwszy ze smutkiem głową, Biełobrysow odpowiedział: — Nie, prozaika ze mnie nie będzie. A grafomanem być nie chcę, bo grafomani to pisemni wariaci... Wiersze kiedyś pisałem, to prawda... Ech, Stiopa, kim to ja nie byłem: i poetą, i dekarzem, i wodzirejem, i hydraulikiem... Przerzuciłem trzydzieści trzy zawody. Może... — Zaczekaj, Pasza — przerwałem mu. — Mówisz: „byłem" poetą. Czyż można być poetą, a potem przestać nim być?! — Mój przypadek jest szczególny — odparł Paweł. — Jak sądzisz, gdyby Puszkinowi lub Homerowi, kiedy byli jeszcze w wieku młodzieńczym, ktoś powiedział: „Będziesz żył milion lat", to czy staliby się wówczas wielkimi poetami? — Ale przecież oni przeżyją milion lat! — wykrzyknąłem. — To znaczy ich wiersze. — Właśnie, ich wiersze. A gdyby sami ci autorzy zyskali bez- względną pewność, że fizycznie przeistnieją milion lat, to co, staliby się wielcy? — To złożony problem — zacząłem rozmyślać na głos. — Milion lat to niemal nieśmiertelność. Być może u poety prze- konanego o swej nieśmiertelności mogą zaistnieć tendencje do „rozciągania" lub punktowego rozpraszania w czasie swoich możliwości twórczych. Taki poeta może utracić pewność, iż zdoła „ogarnąć" swoim talentem taki gigantyczny zbiór wyda- rzeń i przemian... Zresztą to tylko goła scholastyka. — Dla jednych goła scholastyka, a dla innych smutna rze- czywistość — zaoponował Paweł. — Powiem ci szczerze, że od czasu, kiedy zostałem milionerem, mój talent zaczął gwałtownie ubywać. A to, że teraz czasem gadam do wiersza, to tylko odłam- ki moich rozbitych uzdolnień. — Tego tylko jeszcze brakowało! — wykrzyknąłem. — Raz oskarżasz się o bratobójstwo, to znów oświadczasz, że jesteś jakimś tam milionerem!... — Jestem milionerem w tym sensie, że przeżyję milion lat, jeśli oczywiście nie zdarzy się nic nadzwyczajnego... — z całko- witą powagą odparł Biełobrysow. 14. Bardzo, bardzo długi rozdział Czuję, Szanowny Czytelniku, że najwyższa już pora oddać głos samemu Pawłowi Biełobrysowowi. Ale najpierw — niewiel- ki wstęp. Po tym, jak w roku 2124 Aleksy Strocznikow opublikował swoją głośną powieść „Ajaks i Marusia", w literaturze świato- wej ugruntowało się pojęcie „powieści dwujedynej" (lub „po- wieści w powieści"). W naszych czasach Strocznikow znalazł wielu naśladowców i nieprzypadkowo dziesięć lat temu litera- turoznawca Alfred Reng wysunął swoją „Teorię jajka", zgodnie z którą każda powieść winna się teraz składać z „białka i żółtka", to znaczy z dwóch narracji prowadzonych na różnych poziomach stylistycznych i chronologicznych, lecz połączonych wspólną koncepcją („skorupką"). Renga poparł znany krytyk Zamiecza- łow, przy okazji przypomniawszy nie bez złośliwości w swym artykule, że pewien pisarz rosyjski, mieszkający i pracujący w Le- ningradzie, już w ostatniej ćwierci wieku dwudziestego ośmielił się przedsięwziąć coś podobnego. Nie jestem pisarzem, ale ja również „ośmielę się". Nie po to, żeby naśladować modę literacką, ale w celu zachowania doku- mentalności i faktologicznej konsekwencji w opisie charakteru Pawła Biełobrysowa. Z tego też względu jestem zmuszony wło- żyć do swej opowieści „żółtko" — to znaczy to wszystko, co Biełobrysow sam mi powiedział, rzekomo o sobie samym. Przypomnę, że moja pamięć równa się 11,8 według skali Grot- tera-Usaczowej, a ze 100 procent informacji ustnej przyswajam sobie 97. Jednak, uwzględniając krzywą erozji czasowej zgodną z wzorem Lazarottiego, dokładność informacyjna mojej relacji będzie się równać 88 procentom. Co się zaś tyczy wiarygodności stylistycznej, to będzie ona niższa od informacyjnej o 6,4 punkta. Tłumaczy się to tym, iż nie wszystkie wyrażenia archaiczne pod- dają się deszyfrażowi oraz faktem, że czasami Biełobrysow wsta- wiał do swych wypowiedzi słowa, których nie należy odtwarzać w druku. W swoich „wyznaniach" Biełobrysow nie zachowywał konsek- wencji wydarzeniowej, ja natomiast spróbowałem nadać wszyst- kiemu, co od niego usłyszałem, pewną biograficzną chronologicz- ność. Mimo to w opowieści znajdą się białe plamy, będzie ona szarpana, fragmentaryczna, tak że płynności narracyjnej pro- szę się tu nie spodziewać. Nie mam zamiaru sklejać oderwa- nych epizodów i, rzecz jasna, nie zamierzam dodawać niczego od siebie. Relację będę prowadził w pierwszej osobie. A teraz o nazwie. Niechaj każdy Szanowny Czytelnik, prze- czytawszy tę „powieść w powieści", sam sobie w myślach zaty- tułuje ją zgodnie z własnym gustem i wiedzą. Ja natomiast nazwę ją tak: CNOTA UKARANA I Urodziłem się w Leningradzie, 19 lutego 1948 roku. Paweł Biełobrysow — tak mi napisali w metryce. Imienia nie zmieniłem nigdy, nazwisko — parę razy. W końcu wróciłem do prawdziwego. Oczywiście w dzisiejszych czasach nie ma to żadnego znaczenia. Mów, że nazywasz się Wańka-wstańka, albo — przeciwnie — Budda Jezusowicz — nikt ci złamanego słowa nie powie. Zlikwidowano przecież wszelkie dokumenty, każdy mówi o sobie świętą prawdę i wszyscy wszystkim wierzą. Ludzie całkiem oduczyli się kłamać. Jestem — być może — ostat- nim człowiekiem na Ziemi, który to potrafi... Ale tobie, Stiepan, zawsze mówię prawdę. Wiem, wiem, uwa- żasz, że jestem stuknięty. Ja zaś sądzę, że i ty masz nie wszyst- ko po kolei. To nas łączy. Mokrą ich ścierką nie rozgonisz, Ich przyjaźń moc ma dobrej stali. Na swych pogrzebach i na chrzcinach Niejednokrotnie już bywali. A tak mówiąc między nami, to w czasach mojej młodości lu- dzie przyjaźnili się jakoś mocniej. Przecież przyjaźń to sojusz. Sojusz zawsze — świadomie lub podświadomie — zawiązuje się przeciwko komuś, po to, aby sobie nawzajem pomagać. A teraz nikt nie ma wrogów. I przyjaciół takich szczerych, jacy bywali dawniej, też już nie ma. Nie, oczywiście, to nie o tobie. Ty je- steś przyjaciel do grobowej deski, prawdziwy przyjaciel. II Walentyna Witaliewna, moja matka, była księgową. Zawsze pracowała w adeemach i dezetbeemach. Nasze pierwsze mieszkanie, na Zagorodnym, pamiętam bar- dzo słabo. Pamiętam kolor tapet, pamiętam mały korytarzyk, prowadzący do kuchni, ale nie pamiętam żadnych wydarzeń. A tego najważniejszego, co się tam stało, nie pamiętam wcale. Wiedzieć o tym wiem — ale dowiedziałem się później, już jako młody chłopak. Potem mieszkaliśmy na Ochcie, też w samodzielnym miesz- kaniu, ale i tego mieszkania prawie nie pamiętam. Tłukliśmy się potem w Gawani, później na Opoczninoj — wtedy już we wspólnym mieszkaniu wielorodzinnym. Matka miała jakąś chorobliwą skłonność do zmian. Można powiedzieć, że miotaliśmy się po całym mieście i amplituda tego miotania, jeżeli przyjrzeć sję planowi Leningradu z owych czasów, była wcale duża. Ale te ciągłe "przeprowadzki wcale nie poprawiały naszych warunków mieszkaniowych, lecz prze- ciwnie — staczaliśmy się coraz niżej. W końcu osiedliśmy na Wielkiej Zieleninej, w malutkim po- koiczku we wspólnym mieszkaniu, w którym było w sumie osiem pokoi. Parę metrów od naszego okna tkwiła ślepa ściana sąsied- niego domu, więc nawet w lecie musieliśmy palić światło. Na coś takiego nikt oczywiście by się nie połaszczył, ale matka i to lokum chętnie zamieniłaby na coś gorszego. Byłem jeszcze szczeniakiem, ale już wtedy mętnie docierało do mnie, że te wszystkie przeprowadzki mają jakąś przyczynę i że nie chodzi tu o pieniądze. Znalazłem takie rozwiązanie: mat- ką bardzo wstrząsnęła śmierć ojca i dlatego miota się z kąta w kąt. Potem wyjaśniło się, że wcale nie o to chodzi. III Ojca straciłem, kiedy miałem cztery lata, i właściwie go nie pamiętam. Wraz z innymi grzybiarzami pojechał do Filareto- wa — takiej maleńkiej wioszczyny jakieś sto wiorst od Lenin- gradu — i tam, w lecie, wyleciał na minie, ukrytej od czasu wojny na przytulnej polance. Przez całą Wojnę Narodową był saperem, mówiono o nim, że jest nie tylko dobrym żołnierzem, ale ma szczęście — trzy ordery dostał... A tu coś takiego... Strzela przed siebie — nie wie gdzie Los, ślepy snajper... I wielu ludzi w noce, w dnie Uchodzi martwych. Kiedy trochę podrosłem, matka często opowiadała mi o ojcu i zawsze była zdziwiona. Jemu albo wszystko się udawało, albo miał okresy diabelnie wręcz niefartowne. — Niech cię Bóg strzeże, jeżeli żeś po ojcu odziedziczył ten jego głupi los — powiedziała pewnego razu. — Mamo, losu się nie dziedziczy — odpowiedziałem jej na to. — Mam już przecież czternaście lat, a nic takiego mi się nie zdarzyło. A wtedy mama jakoś dziwnie na mnie spojrzała i znowu zaczęła opowiadać o ojcu, o jego powodzeniach i niepowodzeniach. Raz w świątyni, a raz w dziurze, Raz w bagienku, a raz w chmurze, Raz się żwawo w knajpie bawię, Raz się durniem smętnym jawię. Z zawodu ojciec był monterem sieci wysokiego napięcia. Cały obwód objeździł wzdłuż i wszerz. Kiedyś późną jesienią złapał pod wsią Wortemiaki łebka. Załadował się na ciężarówkę — a tam już siedzi kupa ludzi. Jadą, jadą — a przed nimi przejazd kole- jowy. Pociąg się zbliża, a szlaban otwarty. Szofer chciał oszczę- dzić czasu — i się przeliczył... Samochód w drebiezgi, dwanaś- cie osób — do świętego Piotra. Jeden ojciec ocalał. Wyleciał, przeturlał się i wylądował na kupie żużlu. Skończyło się na lek- kich potłuczeniach. A miał na sobie starutkie paletko, kupione tuż po demobilizacji na jakimś targowisku. Wraca ojciec do domu po tym wszystkim, zdejmuje swoje płaszczysko i widzi: podszewka na piersiach puściła, a coś szarego wystaje... Wyciąga — a to koperta z kolektury, a w niej — pięć obligacji pożyczki państwo- wej. Na stole leżała akurat świeża gazeta z tabelą wygranych. Matka mówi: „Trzeba by sprawdzić". A ojciec jej na to: „Jesz- cze ci mało cudów na jeden dzień?" Ale sprawdził. I co? Na jedną z obligacji padła wygrana, pięć stów, jak obszył. A po miesiącu posuwa tatuś po ulicy — a tu z piątego piętra salaterka z galaretką z nóżek leci mu na łeb. Przechodnie wezwali pogotowie, które zawiozło ojca do Szpitala Obuchowskiego ze złamaniem obojczyka. Po drodze na karetkę wpadła wywrotka, rozwaliła karoserię i do złamanego obojczyka dobiła jeszcze złamana noga. Dwa miesiące się po szpitalu poniewierał. Mówiła mi jeszcze matka, że wtedy, kiedy ojciec wyleciał na minie, miał straszne szczęście do grzybów. Inni z trudem pięć- dziesiąt—sześćdziesiąt uciułali, a on — choć zbieracz był z niego taki sobie — miał w koszu dziewięćdziesiąt dziewięć sztuk. Krzyk- ną' „Ach, ty żeż mój setny!" I rąbnęło. IV Ja też się należałem po szpitalach. Wtedy ludzie często choro- wali. Po raz pierwszy wylądowałem w szpitalu wcale nie z powo- du jakiejś zarazy czy głupiej dziecięcej choroby. Trafiłem tam, kiedy nie miałem jeszcze pięciu lat. Stało się to na skutek pewnego nieszczęśliwego wypadku, któremu sam byłem winien. Nietrzeźwy prowizor wbił wzrok w telewizor, A potem — wzruszony do łez, Miast zdrowej mikstury dał dekokt ponury I klient na miejscu mu sczezł. O owym nieszczęsnym wypadku dowiedziałem się o wiele później. Matka mi powiedziała. Sam nawet nie pamiętam, jak mnie do tego szpitala przywieziono. Nie pamiętam też, co się działo, kiedy tam leżałem. Straciłem pamięć od urazu. Niewiele brakowało, żebym wylądował w szpitalu dla nerwowo chorych. Po jakimś czasie mój umysł wrócił jednak do normy. Ale to, co się działo przed pobytem w szpitalu, umknęło z mojej pamięci. Czasami w moich wspomnieniach pojawiało się coś dziw- nego — pojawiało się jakby przez sen. Wydaje mi się, że biegam z kimś po korytarzu, wpadamy do pokoju, a on zaczepia nogą o dywan, przewraca się i płacze. A ja go przedrzeźniam... A po- tem siedzę przy stole — on siedzi naprzeciwko. Piję mleko, jego filiżanka jest już pusta i on coś do mnie mówi. Ale co — nie pamiętam. Kiedyś opowiedziałem o tym matce. Odparła mi surowo, że niczego takiego nie mogę pamiętać, że to skutek choroby. Oprócz mnie nie było w rodzinie żadnych dzieci. I bądź uprzejmy wbić to sobie do głowy! Matka moja była człowiekiem prawdomównym, więc jej uwie- rzyłem. Stopniowo owe kadry wyblakły i zniknęły z mojej pa- mięci. A może nie tyle zniknęły, co ukryły się głęboko, czekając na swój czas. V A swój drugi pobyt w szpitalu pamiętam znakomicie. Miałem osiem lat, złapałem zapalenie płuc — i znowu leżałem w szpi- talu. Na sąsiednim łóżku leżał chłopaczek, starszy ode mnie jakieś dwa lata. Miał album ze zdjęciami pałaców, świątyń i domów. Miałem okropną ochotę przejrzeć ten album dokładnie. Chło- paczek obiecał mi, że jutro podaruje mi go na zawsze. Ale wie- czorem zrobiło mi się gorzej i kiedy po dwóch dniach doszedłem do siebie, na sąsiednim łóżku leżał już ktoś inny. I w ten sposób nie obejrzałem albumu. Ale od tej pory zaczęły mi się śnić archi- tektoniczne sny. Śnią mi się różne budowle: pagody, pałace, koszary, dworce, fabryki, ukraińskie chatki, wieżowce, lochy cmentarne, kioski z piwem, elewatory, budynki na palach. Cza- sami otwieram drzwi do chatynki — i nagle okazuje się, że je- stem w hallu z białego marmuru albo w pięknie sklepionej cer- kwi. Bóg nas odział w szorstką skórę, Dał nam w środku z żeber nawy. Kościelnej architektury Nie stworzono dla zabawy! Do tej pory często śni mi się architektura. A najzabawniej- sze w tym jest to, że budownictwo interesowało mnie zawsze raczej średnio. Miałem inne sprawy na głowie. Rzadko wśród tych wszystkich budowli śnią mi się ludzie. Ale czasami się pojawiają. Pamiętam — w pewnym śnie idę ci ja długą pałacową amfiladą, a naprzeciwko drepcze smarkacz, taki w moim wieku, i nawet bardzo do mnie podobny. Biegnę mu na spotkanie, wiatr szumi mi w uszach, migają okna, drzwi, z nisz popatrują na mnie posągi... Biegnę, jakby mi ktoś podogonie terpentyną natarł, a nie zbliżam się do niego ani na krok. Kiedyś matka mnie budzi i pyta: — Coś ty tak krzyczał we śnie? Opowiedziałem jej, a ona w płacz. A muszę powiedzieć, że płakała bardzo rzadko. VI Pamiętam wszystkie co do jednego wypadki, kiedy matka pła- kała. Miała takie jedno dziwactwo: nie pozwalała mi używać ku- chenki gazowej. Dziwiło to nie tylko mnie, ale i naszych sąsia- dów (mieszkaliśmy we wspólnym mieszkaniu). Kupiła nawet specjalnie kuchenkę elektryczną, żebym po przyjściu ze szkoły podgrzewał sobie obiad. Pewnego dnia matka wróciła z pracy wcześniej niż zwykle i zastała mnie przy kuchence gazowej — postawiłem sobie czaj- nik. I wtedy mama czajnik zrzuciła na podłogę, mnie wymie- rzyła tęgi policzek (po raz pierwszy i ostatni w życiu mnie ude- rzyła), a sama pobiegła do pokoju, wtuliła twarz w poduszkę i głośno się rozszlochała. Pamiętam jeszcze jeden wypadek, kiedy mama płakała. Gdy mieszkaliśmy na Pskowskiej, pewnej dziewczynce z tego samego podwórka bardzo nie podobało się moje imię. Ile razy wyjdę na podwórze, krzyczy: „Paweł, Pawłucho! Wieprzowe brzucho!" I przez to moje imię zaczęło mi się wydawać jakieś brzydkie i obraźliwe. Gdzieś tak wiosną, w wolny dzień, mama zabrała mnie na Piotrogradzką Stronę, do Twierdzy Pietropawłowskiej. Dołączy- liśmy się do grupy turystów, zwiedzamy raweliny, kazamaty... Weszliśmy do Soboru Pietropawłowskiego — mieliśmy obejrzeć nagrobki carów i caryc. Wśród tych imperatorskich sarkofagów opanowała mnie smę- tna zawiść. Przy grobie mojego imiennika, Pawła Pierwsze- go — żadnego ruchu: wycieczkowicze mimochodem rzucą okiem i gnają dalej, jakby tego cara nigdy na świecie nie było. A tam gdzie leży Piotr Pierwszy — ludziska się kłębią, przepychają, drepczą, patrzą z szacunkiem na grobowiec, a nawet ktoś bukie- cik kwiatów na marmurze położył. Co to znaczy być Piotrem, a nie Pawłem! Ach, w tym momencie z całą wyrazistością przy- pomniały mi się słowa złośliwego dziewuszyska! — Mamo, dlaczego żeście mi z tatusiem dali na imię Paweł, a nie Piotr? — ze złością zwróciłem się do matki. — Miałabyś nie jakiegoś tam Pawła-Pawłuchę, tylko Piotra-Pietieńkę! Matka nagle zbladła, złapała mnie za rękę i szybko wywlo- kła z soboru. W oczach miała łzy. Ale ja, w swej szczeniackiej głupocie, pomyślałem, że żal jej Piotra Wielkiego, bo żył niezbyt długo. Przed chwilą przecież mówił o tym przewodnik. Tego właśnie dnia matka poszła do sąsiadki — cioci Kławy. Ciocia Kława lubiła sobie czasem chlapnąć, a matka tej słabości absolutnie nie pochwalała. A wtedy sama wróciła ciut-ciut pod gazem... Piją święci i docenci Bo to ludzie rozwinięci. Ale nawet prosty lud Lubi mieć koniaczku w bród. VII Tak, moje imię zdecydowanie mi się nie podobało. Nadarem- nie matka przekonywała mnie, że przede mną nosiło je wielu ciekawych i wielkich ludzi — byłem głupi jak stołowa noga i uwa- żałem się za skrzywdzonego. Kiedy poszedłem do szkoły, zaprzyjaźniłem się z chłopakiem, który był poszkodowany w podobny, a nawet dużo gorszy sposób. Awenir — w takie imiątko ubrali go kochający rodziciełe. Oczy- wiście wszyscy w klasie mówili na niego „Suwenir", a on okrop- nie się złościł. Ja jeden nigdy go nie przezywałem i na tym gruncie wyrosła nasza przyjaźń. Ten właśnie Awenir-Suwenir miał jednego fijoła: przywiązy- wał ogromne znaczenie do cyfr i liczb. Jechaliśmy kiedyś razem tramwajem na Wyspę Krestowską, gdzie był dziecięcy basen, na który mieliśmy abonament. Nagle Awenir spojrzał na swój bilet i oświadczył: — Dzisiaj nie idę na basen! Nie chcę biegać za topielca! Popatrz, mój bilet kończy się na cztery czwórki. Straszny znak! Zacząłem mu tłumaczyć, jak komu dobremu, że na tym basenie nikt się jeszcze nie utopił, ale wszystko jak groch o ścianę. Na pierwszym przystanku Awenir wyskoczył i potuptał do domu. Podśmiechiwałem się z tych proroctw Awenira, a potem i sam się też zaraziłem owym cyfrowym syndromem i zacząłem wierzyć w szczęśliwe i nieszczęśliwe liczby, w pary i niepary. A tak w ogóle to zakręty ludzkiego losu zależą czasami nie od wielkich wydarzeń, nie od wielkich liczb, lecz od mikrowy- darzeń i mikrowielkości. Można by powiedzieć, że nie od carów, ale od psiarczyków, nie od naczelników stacji, lecz od zwrotni- cowych. Tysiące zwrotnicowych kieruje pociągiem twojego ży- cia, niektórych człowiek nawet na oczy nie widział, nigdy o nich nie słyszał, a i dla nich jest obcy. Ale decydują o wszystkim oni. W 1963 roku, kiedy byłem w ósmej klasie, złapałem przezię- bienie. Zdrowia me ma — szczęścia nie ma. Puchar życia świeci dnem. Każdy lekarz dziś tak mniema. Sanus jest pod zdechłym psem. Tym razem obeszło się bez szpitala. Odleżałem w domu czte- ry dni, a na piąty, w niedzielę, już byłem na nogach. Ponieważ w naszym mieszkaniu nie było telefonu, postanowiłem pójść do któregoś z kolegów piechotą, żeby się dowiedzieć, co się przez ten czas działo i co jest zadane. W owym czasie Awenir mieszkał już w innej dzielnicy, a ja przyjaźniłem się z Goszką Zarudinem i Walką Smirnowem. Kiedy koło szóstej wieczorem wyszedłem z bramy swego domu na Wielkiej Zieleninej, nie wiedziałem jeszcze, czy pójdę do Goszki, czy do Walki. Z oboma byłem zaprzyjaźniony w tym samym stopniu, obaj mieszkali w jednakowej odległości ode mnie, tylko do jednego trzeba było iść w prawo, a do drugiego — w lewo, w stronę Newki. Tak więc wylazłem ze swojej bramy i stałem jak osioł Buridana, nie wiedząc, którą drogę wybrać. I nagle widzę — idzie sympatyczna dziewuszka w niebieskim paletku. Oto zdejmuje rękawiczkę i wytrząsa z niej biały pro- stokącik; widzę po wielkości, że to bilet autobusowy. Podno- szę go i myślę sobie: numer parzysty — Walka, nieparzysty — idę do Goszki. Numer kończył się na dziewięć. I skierowałem się w stronę Newki. Ta nieznajoma w niebieskim płaszczu była zwrotnicową mego losu. Dzięki niej stałem się milionerem. Powędrowałem więc na lewo. Kiedy zrównałem się ze skle- pem z winami (sprzedawali tam wermuty na szklanki), wyto- czyli się z niego dwaj mężczyźni w średnim wieku, obaj pod dobrą datą. Wszyscy śmieją się dziś miło, Wszystkich wino zjednoczyło. A nioł jesteś czy też świnia Rozszerzą ci się naczynia. — Ty, Fałamon, nie upadaj na duchu! — usłyszałem głos jednego z nich. — Zaprowadzę cię do domu, gadem będę, jeżeli nie zaprowadzę!... Z której strony żeś tu przyszedł, co? — Nie pamiętam, kochanieńki... — smętnie i ledwie zrozu- miale odpowiedział drugi. — Nie pamiętam, przyjacielu... — Ty się, padalcze, nie spoufalaj! — zamieniając miłość na gniew rozwścieczył się pierwszy. — Czego się do mnie przy- czepiasz, bladzio jedna!... Gdzie mnie ciągniesz? Jest jeszcze piątal do przepicia... Walka mi jest winien! Ostro odepchnął swego dotychczasowego podopiecznego, od- wrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i — wężykiem, wężykiem — podążył znów do sklepu z winem. A Fałamon przytulił się do rynny. Na twarzy miał wypisaną dobroć, tyle że był całkiem ogłupiały. Zrobiło mi się go żal, bo pomyślałem, że gdyby mój ojciec żył, byłby w jego wieku. Co prawda, ojciec nie pił i bar- dzo pijaków nie lubił — wiedziałem o tym od matki. Ale to już inna sprawa. Pijany odkleił się od rynny, zygzakiem powlókł się w stronę Zieleninej, skręcił w nią. Ta uliczka i w środku dnia jest pusta, a teraz, pod wieczór, kiedy było ze dwadzieścia stopni mrozu i w telewizji dawali film z życia szpiegów, nie było na niej żywej duszy. A on tu nagle zawrócił w stronę Reznej, ulicy w owych latach całkiem bezludnej; wychodziły na nią tylko tyły jakichś warsztatów, magazynów i garaży. Przeszedł może sto kroków i zwalił się na ławeczkę stojącą pod płotem. Przed ławeczką stał stół z nogami wkopanymi w ziemię; latem chłopaki z warszta- tów rżnęli tu w przerwach w durnia. Posiedział, oparłszy się łokciami o stół, a potem bokiem osu- nął się w śnieg. Spadła mu czapka. Podszedłem, schyliłem się, nasadziłem mu uszankę na łeb. Zacząłem nim potrząsać, tłu- maczyłem, że zamarznie na śmierć. Na chwilkę podniósł gło- wę, spojrzał na mnie. — Wujaszku! Gdzie mieszkasz? — krzyknąłem. — U Chriaszczy-ka... wymamrotał. — Bydlak z ciebie, Chria- szczyk, dam ci w dupę zastrzyk, wina gościowi pożałowałeś! I tu przemknęła mi przez głowę rozsądna hipoteza. Jako że z młodzieńczej głupoty uważałem swoje imię za nie- udane, uważnie przysłuchiwałem się i przyglądałem cudzym imionom i nazwiskom. Już w samych początkach mojej przy- jaźni z Goszką Zarudinem, kiedy wspinałem się na schody w jego kamienicy (a mieszkał na czwartym piętrze), przeczytałem ma- chinalnie na trzecim piętrze spis mieszkańców i w jaki sposób do kogo dzwonić. Wtedy zapamiętałem takie nazwisko: Chriasz- czykow. I teraz, usłyszawszy od zamarzającego Fałamona pieśń o Chriaszczyku, pognałem co sił w nogach do domu Goszki i za- dzwoniłem do drzwi na trzecim piętrze. Drzwi otworzył wysoki facet o mocno chmurnym obliczu. — Wujaszek, wujaszek, na którego mówią Fałamon, leży na Reznej! Jeszcze trochę i zamarznie! — wypaliłem. — Nie Falamon, tylko Filimon — surowo poprawił mnie mężczyzna, a potem skoczył do pokoju i wrócił w palcie. Razem z nim wyszła starsza kobieta. We trójkę poszliśmy na Rezną. Kobieta po drodze pochlipywała. Wyjaśniło się po- tem, że to małżonka Filimona i stryjeczna siostra Chriaszczy- kowa. Przyjechała z mężem w gości do Pitra, Filimon i Chriasz- czykow dali sobie po krzyżach na okoliczność rodzinnego spot- kania, Filimon miał ochotę na jeszcze, ale Chriaszczykow nie miał zapasów, więc Filimon udał się nabyć butelczynę, trafił do sklepu z winem i tam utknął. Ten zdradziecki typulo, który najpierw go odprowadzał, a potem porzucił, był po prostu przy- godnym znajomym. Poznali się w czasie pijackich rozhoworów w owym sklepie. Na Reznej znaleźliśmy Filimona w tym samym miejscu i w tej samej horyzontalnej pozycji. Chriaszczykow z Lara (tak miała na imię kobieta) odstawili go do mieszkania: oczywiście, nie był w stanie użyć własnych kończyn. Zamykałem procesję. Gdy stanęliśmy na trzecim piętrze, kobieta zaprosiła mnie, żebym wstąpił i trochę się ogrzał. Powiedziałem jednak, że ogrze- ję się piętro wyżej, u Zarudinów. Sprawa nie skończyła się na tym. Sprawa się dopiero zaczęła. Następnego dnia przyszła do nas owa ciotka Lara (tak kazała na siebie mówić). Mój adres i nazwisko dali jej Zarudinowie — i oto pojawiła się z ogromnym tortem i oznajmiła mojej matce, że uratowałem przed pewną śmiercią Filimona Fiodorowicza, jej — cioci Lary — ślubnego małżonka. Gdyby mnie nie było — mówiła — zamarzłby na amen, albo chuligani obrobiliby go do czysta, a potem załatwili. Tym bardziej że miał w kieszeni półtorej setki rubli na nowe pieniądze. A dzięki mojej pomocy i człowiek cały, i pieniążki żyją. Mama była zdziwiona i uradowana. Wczoraj wieczorem nic jej nie mówiłem. Głupio jakoś było opowiadać, chwalić się. Przecież nie wykazałem się odwagą ani szczególną pomysłowoś- cią... Pomogłem człowiekowi — i koniec. Wytworny tort, który przyniosła ciocia Lara, kłócił się z wy- glądem zewnętrznym ofiarodawczyni: ciocia Lara ubrana była ubogo i niemodnie. Znoszoną bluzkę spiętą miała miedzianą broszką w kształcie liry. Natychmiast w myśli przechrzciłem ciocię Larę na ciocię Lirę. Potem tak do niej mówiłem, a ona wcale się nie obrażała. Tort moją matkę bardzo wzruszył: od razu było widać, że kupiono go za ciężko zapracowane grosze. Mama rozrzewniła się i zaczęła rozpływać' z wdzięczności. W odpowiedzi ciocia Lira zaczęła nastawać, żebym latem pojechał nie na obóz pio- nierski, ale do nich, na całe wakacje. Przecież nie mieszkają w mieście, tylko mają swój domek na wsi, w Filaretowie. — Gdzie? — przerwała mama, drżącym z napięcia głosem. — W Filaretowie — powtórzyła ciocia Lira. — Co z panią, gołąbko? Wtedy mama opowiedziała jej, że właśnie koło tego Filareto- wa zginął mój ojciec. Ale dorzuciła, że jeżeli chcę spędzić tam lato, to ona się zgadza, wcale się nie boi. Przecież tam, gdzie upadł jeden pocisk, drugi nigdy nie trafia. Matka przeżyła Wielką Wojnę Narodową i myślała wojennymi kategoriami. Wierzyła, że ludzkie losy również podporządkowane są prawom balistyki. Nie miałem zupełnie ochoty na to Filaretowo, uważałem bowiem, że na obozie będzie dużo weselej. Ale potem wyszło tak, że pojechałem do cioci Liry i wujaszka Fili i spędziłem u nich niejedno lato. Nic złego nigdy mnie tam nie spotkało. Praw- da, coś mi się tam wydarzyło, ale tego „coś tam" nie da się okre- ślić w granicach dobrego i złego. VIII Na ogół moje architektoniczne sny niczego nie podsumowują ani nie przepowiadają. Dlatego szybko o nich zapominam. Nie- które jednak pamiętam. Dziadek miał dziś straszny sen: Cukiernica świeci dnem. W nocy po wizycie cioci Liry spało mi się marnie: przejadłem się tortem. Nad ranem poczułem się lepiej. Przyśniło mi się ja- kieś porzucone miasto. Ulice pokrywał miękką falistą warstwą piasek. Ludzi nie było. Nie było też żadnych śladów walki ani trzęsienia ziemi. Zaglądałem do pustych domów, wspiąłem się na ceglaną wieżę — i nagle zabrzęczał budzik. Po drodze do szkoły przypominałem sobie swój sen. Czegoś w tym mieście brakowało, ale czego — nie mogłem sobie uzmy- słowić. Pamiętałem masywne mury z odpadającymi tynkami, pamiętałem balkony, na których w naniesionej przez wiatr ziemi rosły krzaczki, pamiętałem otwory okien i drzwi... Ale ciągle czegoś tam brakowało, coś było nie tak, jak być powinno... Kiedy człowiek nad czymś się intensywnie zastanawia, nie- świadomie zwalnia kroku. Dlatego spóźniłem się do szkoły. Spóźniłem się pięć minut. A tego dnia naszą ósmą „a" połą- czyli z ósmą „b" — nauczyciel nagle zachorował. Kiedy wsze- dłem do pracowni chemicznej, nasza chemiczka, Walentyna Borysowna, stała przy tablicy. Powiedziała mi parę gorzkich słów, ale pozwoliła zostać na lekcji. W pracowni stały długie czarne stoły i ławki. Przez to połą- czenie klas było bardzo ciasno. Tylko na jednej ławce zostało trochę wolnego miejsca. Poprosiłem dziewczynę, siedzącą z brze- gu, żeby się trochę posunęła. Przesuwając się potrąciła łokciem kolbę. Wszyscy wlepiali oczy w tablicę, na której nauczycielka wypisywała wzory chemiczne, i nikt nie widział, kto właściwie strącił kolbę z ławki. Ale kiedy rozległ się brzęk tłuczonego szkła, cała klasa spojrzała na nas. Walentyna Borysowna uznała, że to ja jestem winien i objechała mnie po raz drugi. Nie pró- bowałem się usprawiedliwiać, gołymi rękami pozbierałem ka- wałki szkła i zaniosłem je w kąt, gdzie stała żelazna skrzynka. Kiedy wróciłem na miejsce, dziewczyna szepnęła: „Zuch z ciebie, Pawlik!" Tę lnianowłosą sympatyczną dziewuszkę widziałem nieraz na szkolnym korytarzu i wiedziałem nawet, że ma na imię Ela. Ale nie wiadomo czemu bardzo zdziwiłem się, że ona zna moje imię i zapytałem ją, skąd wie, jak się nazywam. Odpowiedziała, że jej przyjaciółka, która „wszystkich na świecie zna" niedawno pokazała mnie jej na korytarzu i powiedziała, że to moje wier- sze są w gazetce ściennej. Rzeczywiście, w styczniowym numerze gazetki ściennej był mój wiersz „Noworoczny apel", będący moim pierwszym utwo- rem, który dostąpił zaszczytu wydrukowania. Zapytałem Eli, czy bardzo jej się podobał mój „Apel". Odpowiedziała coś nieokre- ślonego i zorientowałem się, iż o poezji ma pojęcie raczej słabe. Ale byłem jej w stanie wszystko wybaczyć za to, że nazwała mnie „Pawlik". W jej ustach imię to zabrzmiało jak muzyka i po raz pierwszy w życiu uznałem, że nie jest znowu takie najgorsze. Po kilku minutach zdarzył się jeszcze jeden cud: Ela znów zwróciła się do mnie po imieniu: — Oj, Pawlik! Krew ci leci! — wyszeptała z przerażeniem. Rzeczywiście, z dwóch palców prawej ręki płynęła mi obficie krew — przeciąłem je sobie szkłem. Podniosłem więc zakrwawioną dłoń i zwróciłem się do nauczy- cielki: — Walentyno Borysowna! Proszę pozwolić mi pójść na opa- trunek. Daję słowo, zaraz wrócę! Chemiczka obrugała mnie po raz trzeci z kolei (tym razem podobno za pajacowanie), ale do szkolnego ambulatorium pu- ściła. Tego dnia odprowadziłem Elę do domu. Mieszkała na Pietro- zawodskiej. Nasza przyjaźń, scementowana krwią, rosła i po- głębiała się. Po drodze zaznajomiłem Elę ustnie z najcelniej- szymi płodami swego talentu. Słuchała uważnie, ale bez nale- żytego przejęcia i szybko przyznała się, że wiersze — nie tylko klasyków, ale nawet moje — nie budzą jej szczególnego entu- zjazmu. Interesuje się architekturą i w każdą niedzielę włóczy się po mieście, ogląda pałace, cerkwie' i zwykłe stare budynki: czasami szkicuje to, co zobaczyła. Ma nadzieję, że w przyszłości będzie architektem. — A śnią ci się architektoniczne sny? — zapytałem. — Nie... Czasami śni mi się, że jestem Lubą... Dzisiaj też mi się śniło, że mama mnie budzi: „Luba, Lubaszka, wstawaj! Spóźnisz się do szkoły!" Tak się ucieszyłam, że mówi do mnie Lubaszka, że aż się obudziłam. I od razu sobie przypomniałam, że nie jestem Luba, tylko Ela... — A Ela to złe imię? — obruszyłem się. — Imię jak trzeba! Melodyjne! — Ela — to skrót. A całe imię brzmi Elektrostymulacja. Tak mi zapisali w metryce... — przyznała się ze smutkiem. I opowiedziała mi, dlaczego ją tak skrzywdzono. Jej tata — były bokser, a teraz intendent w magazynie żywych ryb — zawsze marzył o synu, którego wychowałby na boksera, przynoszące- go sławę rodowemu nazwisku. I oto żona powiła mu córkę — dali jej na imię Wiera. Potem urodziła się druga córka — na- zwali ją Nadieżda. Kiedy trzecia córka ujrzała światło dzienne, ojciec z rozpaczy dostał ataku serca i na półtora miesiąca wylą- dował w szpitalu. Na szpitalnym łożu wydumał imię dla trzeciej córki i zagroził matce rozwodem, jeżeli będzie się sprzeciwiać. W urzędzie stanu cywilnego długo odmawiali, ale tata w koń- cu postawił na swoim. I tak oto jego trzecia córka została Elektrostymulacja Wasiliewną. Kiedy wysłuchałem tej smutnej historii, zrobiło mi się Eli bardzo żal, i w duszy poprzysiągłem sobie, że zawsze będę jej wiernym przyjacielem i nigdy jej nie zawiodę. Nie dotrzymałem tej przysięgi. IX Moja przyjaźń z Elą rosła. Często chodziliśmy razem po sta- rych dzielnicach Pitra. Taszczyłem za nią szkicownik, a kiedy rysowała jakiś stary pałacyk, stałem obok niej i wpatrywałem się z zachwytem nie w architekturę, która zwisała mi obojętnym kalafiorem, lecz w Elę jako taką. Moje wiersze pojawiały się teraz regularnie w gazetce ściennej, a kiedy powstało szkolne kółko literackie, natychmiast się do niego zapisałem. Ale dyskusje tam prowadzone były na bardzo miernym poziomie, a poza tym nieraz stawałem się obiektem napaści zawistników. Na zebranie koła młodych Gna poeta, krzycząc: „Druhu!" Ale gęsi krzyk, gęganie Nie podniosą go na duchu. Wiedziałem, że niedaleko od Kanału Obwodnego, przy klubie „Grzmot" działa młodzieżowe kółko literackie, które prowadzi poeta Stiepan Bezłunny. Jego wiersze podobały mi się i zdecy- dowałem się wstąpić do owego kółka. I oto we wrześniu 1964 ro- ku, po skończeniu lekcji, pojechałem do klubu i zostawiłem tam wniosek, poparłszy go ośmioma wyborowymi, jak najstaranniej dobranymi płodami swego talentu. Do kółka literackiego przyjęto mnie bardzo szybko. Ale teraz mowa o czym innym. Kiedy, złożywszy owo podanie, zamierzałem iść do domu, zauważyłem przez okno westybulu, że pada deszcz. Nie miałem płaszcza i postanowiłem poczekać pod dachem, dopóki się trochę nie przejaśni. Chodząc w tę i we w tę po obszernym holu zwróciłem uwagę na karteczkę, przyczepioną do tablicy ogłoszeń. Na niej ręcznie, błękitnym flamastrem, wypisana była następująca informacja: UWAGĄ ! Dzisiaj Syzyf w pok. nr 28! Zaciekawiło mnie, co tu ma do rzeczy Syzyf?! W holu kręciło się parę osób, także przeczekujących deszcz. Zapytałem więc dziewczyny z teczką z nutami: __ Czy pani się może orientuje, co w tym klubie robi Syzyf? Pannica odskoczyła jak oparzona, gapiąc się na mnie ze zdu- mieniem. Było oczywiste, że po raz pierwszy w ogóle to imię słyszy. Zdecydowałem: lepiej sam sprawdzę, co się za tym Syzyfem kryje i ruszyłem szukać pokoju nr 28. Znalazłem go na pierw- szym piętrze. Na drzwiach pyszniła się zapisana błękitnym fla- mastrem kartka: „Wykład topologiczny o pochodzeniu swojego nazwiska wygłosi T. D. Koszmarczak. Koreferenci: Tarantella Sigissmundowna Abstynenciak Swietozar Aristarchowicz Szczurołapski ' Wszedłem do dużego pokoju, szczelnie zastawionego stołami. Pod ścianą, z prawej, sterczały dwa manekiny — damski i męski; między oknami stały cztery maszyny do szycia. Z Syzyfem cała ta technika nie miała najmniejszego związku — po prostu w so- boty działał tu kurs kroju i szycia, o czym poinformowała mnie starsza dama, siedząca obok drzwi przy malutkim stoliku. Za plecami damy wisiała na gwoździku tabliczka z napisem: Sekcja Interpretacji Zadziwiających Imion Własnych SIZIW Przewodnicząca Sekcji: Golgota Patrikiejewna Gołkiem Szacowna przewodnicząca zapytała, jak się nazywam. Przed- stawiłem się, a ona z pewnym lekceważeniem oświadczyła: — Biełobrysow... Jak to będzie po zagranicznemu? Blondy- niasty? Nazwisko dalekie od unikalności, bez walorów nauko- wopoznawczych. Nie przyjmą pana do Sekcji w charakterze członka rzeczywistego. Jeżeli ma pan ochotę, może pan przycho- dzić do Syzyfa jako obserwator. — Ja wcale nie chcę być członkiem Sekcji! A co ma do tego wszystkiego Syzyf? — To proste. SIZIW nie brzmi najlepiej, a starożytny ka- torżnik Syzyf znakomicie nadaje się na naszego patrona. A czy 1 Ze względu na przewidywaną asrryfikacje niniejsze; opowieści autor pozwolił sobie nazwiska członków SIZIW-a podać w przekładzie pan chce do nas należeć, czy nie — to pana sprawa — powie- działa lekko urażona Golgota Patrikiejewna. — Pan sobie po prostu nie wyobraża, jacy wspaniali ludzie tu przychodzą... Proszę spojrzeć! — Wyciągnęła do mnie teczkę, wytłaczaną srebrem, na której było napisane: „SIZIW. Rzadkonazwiskowcy i rzadkoimieniowcy. Skład podstawowy". Deszcz za oknami słabł, była najwyższa pora udać się do domu, a spis był długi. Zacząłem go przeglądać piąte przez dziesiąte: Agresor Jefim Borysowicz... Antena Siergiejewna... Bobik Ame- tyst Pawłowicz... Ciemiężyca Marina... Fikołkiewicz Lubow Gawryłowna... Cacy Kir Afanasjewicz... Medycyna Pawłowna... Nocka Demonstenes Iwanowicz... Choćsięzalej Anastazja.... Świadek Łazarz Jakowlewicz... Sublimat Stiuardessa Nikitycz- na... Erotyka Mitrofanowa... Jad Sylfida Borysowna... — Oddaję tę listę — zwróciłem się do Golgoty Patrikieje- wny. — A tak w ogóle tu jest pomyłka: proszę spojrzeć — dwa razy napisano: „Traktor Andriejewicz Jakuszenkin". I ten sam rok urodzenia — tysiąc dziewięćset dwadzieścia dziewięć! — Ależ to nie pomyłka! — wyjaśniła Golgota. — To bliźniaki. Rodzice nie chcieli skrzywdzić żadnego z nich i dlatego dali im jedno imię, ale za to rzucające się w oczy. Z punktu widzenia pedagogiki była to bardzo mądra decyzja! — A to co za szyfr? — zapytałem, pokazując na ostatnią stronę, gdzie osobno tkwiły cztery nazwiska: Iwan Gawriłowicz......K-s Matriona Wasiliewna.....K-a Jaków Grigoriewicz......D-a Andriej Ibragimowicz.....J- cki — To, młody człowieku, nasi nieprzyzwoitniacy. Nasz naj- większy skarb! — radośnie wykrzyknęła Golgota Patrikiejewna. — Niezachwiane jednostki!... Na przykład Matriona Wasiliewna była prawdziwą pięknością, wokół niej stada wzdychulców jak szakale krążyły, ale za mąż nie wyszła! Nie chciała stracić swego unikalnego nazwiska. „Chcesz — mówiła — ślubnym moim zostać, moje nazwisko przyjmij!" Nie znalazł się jednak praw- dziwy mężczyzna... — A jak ma na nazwisko? — rozgorzałem ciekawością. — O nazwiska tych czterech osób proszę pytać mężczyzn — spłoniła się Golgota. Rozejrzałem się wokoło — kogo by tu zapytać? Ludzi roz- siadła się za stołami kupa, ale wszystko starsi, solidni — głupio jakoś pytać... Postanowiłem więc poczekać. Syzyfowie parli ławą do pokoju nr 28. Przerzucali się żarcikami, dla nich jedynie zrozumiałymi. Jedni zachowywali się godnie, drudzy — potulnie. Widać było gołym okiem — mają swoją hierarchię. Przeleciała mi przez głowę myśl: Elę tak bardzo uwiera jej imię, a tu rftżni porządni ludzie chwalą się swymi dziwnymi imionami. Jeżeli przyłączy się Elę do Syzyfów, od razu życie będzie jej się bardziej podobało. — Golgoto Patrikiejewno! — zwróciłem się do przewodniczą- cej. — Mam znajomą, nazywa się Elektrostymulacja. Przyjmą ją do sekcji? — E-lek-tro-sty-mulacja! — z uczuciem wyskandowała Gol- gota. — Dźwięczne, śpiewne imię! I z jakim humanitarnym podtekstem! Widać nie wyginęli jeszcze rodzice z dobrym gu- stem... Oczywiście, bezwarunkowo ją przyjmiemy! „Załatwione! — pomyślałem. — Teraz trzeba stąd pryskać. Ale przedtem..." Wybrałem sobie spośród Syzyfów, którzy jeszcze nie zajęli miejsca, malutkiego staruszka o uczciwej twarzy i podszedłem do niego. — Przepraszam, jak się nazywają nieprzyzwoitniacy? — zapy- tałem. — K-s, K-a, D-a, J-cki — uprzejmie poinformował mnie staruszek. — Oczywiście, ja nie dorastam im do pięt. Jestem jedynie Ekwatorem Olegowiczem Ciężko... A jak należy zwracać się do pana, młodzieńcze? Wymieniłem imię, nazwisko, otczestwo. — Biełobrysow — słabo, słabiutko... Członkowstwa z tego nie będzie — pokiwał głową pełen współczucia Ekwator Olego- wicz. — Ale proszę się nie załamywać. Nazwisko, choć nie uni- kalne, ale jednak rzadkie. My, Syzyfowie, mamy do nazwisk taką pamięć, że mnie udało się zapamiętać kilku Biełobrysowów... Z Mikołajem chodziłem do szkoły. Z drugim, Wasilijem Wasilie- wiczem, mieszkałem na Zagorodnej drzwi w drzwi. Czy to nie był przypadkiem pana ojciec? Otczestwo się zgadza. — Mieszkaliśmy na Zagorodnej... Ja tego nie pamiętam, ale matka mi mówiła... — Strasznego pecha miał z tą miną... Cały dom był na pogrze- bie. A gdzie pan teraz mieszka? — Na Pietrogradskiej, przy Zieleninoj. — Ja też przeprowadziłem się z Zagorodnej. Jakieś trzy mie- siące po śmierci Wasilija Wasiliewicza... A mamusia, przepra- szam, zdrowa? — Dziękuję, zdrowa. — Pana, młodzieńcze, o zdrowie nie pytam. Wiadomo, akcele- rat! Pietia wyrósł nie gorzej niż pan? — Chyba coś pan pomylił. Ja nie mam brata. — Widać coś mi się poplątało. — Staruszek popatrzył na mnie, pocmokał ustami i dorzucił: — A i żona mi wczoraj mó- wiła: „Podupada ci pamięć, Ekwatorze Olegowiczu!" A przecież wcześniej wszystko pamiętałem! W tej chwili rozległ się pełen szacunku szmerek. Do pokoju, uśmiechając się z udawanym zmieszaniem, weszło dwóch fa- cetów — wysokich, zażywnych — i absolutnie identycznych. — No, teraz SIZIW w pełnym składzie — usłyszałem radosny głos Golgoty Patrikiejewny. — Nasi Traktorzy przyszli! Wyszedłem szybko na korytarz. Nie traktory i syzyfy były mi teraz w głowie. X Z klubu szedłem do domu pieszo. Jak człowiek idzie, to lepiej mu się myśli. Ten Ekwator Olegowicz nie miał żadnego interesu, żeby kła- mać. Na łgarza nie wyglądał. Co wiedział, to powiedział. Wiele rzeczy w zachowaniu matki stało się teraz dla mnie jasne. A jeszcze więcej — niezrozumiałe. Dlaczego ukrywa, że mam (albo miałem) brata? Byłem pełen dziwnego niepokoju. Tyś swe życie rozplanował Na trzydzieści lat do przodu, Ale powiał wiatr historii I skończyło się za młodu. Przyszedłszy do domu opowiedziałem matce swoją rozmowę z Ekwatorem Olegowiczem. Matka zbladła. Potem powiedziała: — Widać, że jak by człowiek nie ukrywał... Nie na próżno się bałam, że powie ci ktoś obcy... I musiałeś akurat na tego starego pryka trafić! Nie, on nie kłamał. Powiedział ci pół prawdy. Obawiam się, że całej prawdy dowiesz się wcześniej czy później od obcych ludzi. Lepiej już ja ci powiem. Posłuchaj. To wszyst- ko wyglądało tak: Po śmierci ojca Pietię i ciebie szybko oddałam do przedszko- la. Ale tam jakiś dzieciak zachorował na wietrzną ospę i ogło- sili kwarantannę. Umówiłam się z moją siostrą, ciocią Tonią, że w tym czasie zajmie się wami. Tonią nie pracowała — w czasie blokady była ranna w przegub prawej ręki — a mieszkała nie- daleko, na Borodińskiej. Co się z nią teraz dzieje, nie wiem i nie chcę wiedzieć. Od tego przeklętego dnia zerwałyśmy ze sobą na zawsze. Wtedy, 30 marca, przyszła do nas na dziesięć minut przed moim wyjściem do pracy. Wyjaśniłam jej, co ma zrobić dzieciom na obiad; wszystko, co potrzebne, kupiłam już wcześniej. Po- szłam do swojego biura, a ciocia Tonią zabrała Pietię i ciebie na spacer. Potem wróciliśmy do domu na obiad. Ja wtedy wpadłam, żeby zobaczyć, czy wszystko w porządku. A kiedy wyszłam, przy- szedł do was Kola Solianikow (dowiedziałam się o tym później), który mieszkał naprzeciwko. Często przychodził się do was bawić, chociaż był od ciebie i Pieti starszy o dwa lata. Tego dnia bawiliście się we trójkę, a ciocia Tonią siedziała w fotelu i czytała. Potem nagle powiedziała, że musi na chwi- leczkę wyskoczyć do kasy oszczędnościowej i za momencik wraca, a wy macie w tym czasie siedzieć grzecznie. Potem opowiadał o tym wszystkim Kola. A ona musiała się przyznać, że rzeczywi- ' ście poszła do kasy, żeby zapłacić czynsz i tam stała w kolejce przez godzinę, bo był koniec miesiąca i duży tłok. A potem spo- tkała znajomą, której dawno nie widziała, i rozmawiając odprowa- dziła ją do domu — aż do Prospektu Majorowa. A w tym czasie stało się coś, czego nie udało się już cofnąć — Kola Solianikow wszystko uczciwie opowiedział. Najpierw we trójkę budowaliście jakieś pałace z klocków, potem położyliście się na otomanie i przysnęli. A potem Kola zgłodniał, żarty był z niego chłopak, i powiedział, że pójdzie do domu coś zjeść. A wy z Pietią byliście młodsi od niego, taka zabawa ze starszym chłopcem była dla was dużą frajdą, więc powiedziałeś: „Nie idź sobie, Kola! Ja ci dam jeść, kaszy ugotuję!" I poszedłeś do kuchni. Co tam robiłeś — trudno powiedzieć dokładnie. Znale- źliśmy potem na podłodze rozsypaną kaszę, a na taborecie — ron- delek z tą samą kaszą, tyle że bez wody. I otwarty był kurek od gazu. Ciocia Tonią — idiotka! — zapomniała zakręcić górny zawór... Nic by się wtedy nie stało... Kiedy wróciłeś do pokoju, Kola zapytał, kiedy będzie kasza, ale ty nic nie odpowiedziałeś. Jeszcze trochę się bawiliście, a potem w trójkę usnęliście na otomanie. To nie gaz was uśpił — po prostu byliście zmęczeni zabawą. Gaz przyszedł później i we śnie nie poczuliście go. Gdy ciocia Tonią wróciła, już na półpiętrze poczuła zapach gazu, a kiedy otworzyła drzwi, gaz tak uderzył ją w nos, że aż się rozwrzeszczała. Stężenie gazu było takie, że cud, iż nic nie wy- buchło, bo i ty byś nie przeżył. Zlecieli się sąsiedzi, wynieśli was na półpiętro, wezwali pogotowie. Kola szybko odzyskał przytom- ność — mocny był dzieciak. Pietia przytomności nie odzyskał. Ciebie odratowali, choć długo leżałeś w szpitalu. Okazałeś się bardzo żywotny. Sprawa się jeszcze o tyle skomplikowała, że kiedy w pośpiechu wynosili cię z mieszkania, mocno uderzyłeś głową o drzwi. Lekarze obawiali się, że masz wstrząs mózgu. Ale miałeś szczęście. Lekarz, Georgij Dymitriewicz Raniewski, poradził mi — a właściwie przykazał — że jeżeli sam nie będziesz nic mówił o tym, co się stało, to nie należy ci o tym wypadku przypominać. Dla- tego, że mogłoby to pozostawić uraz psychiczny. I dlatego ze wszystkich sił starałam się, żebyś się o niczym nie dowiedział. Mieszkanie na Zagorodnej zamieniłam na inne, zerwałam ze wszystkimi krewnymi i znajomymi. I ciągle przeprowadzałam się z dzielnicy do dzielnicy — chciałam zatrzeć ślady. Bardzo długo się to udawało... A teraz... — Mamo, to znaczy, że jestem mordercą? — Niech ci takie bzdury do głowy nie przychodzą! To był nieszczęśliwy wypadek!... Ale nie mów o tym nikomu. Ludzie tak to wszystko odwrócą, że całe życie będziesz nosił piętno... Milcz! — Mamusiu — a fotografię Pieti masz? — Nie. Wszystko, co go dotyczyło, spaliłam. Żebyś się przy- padkiem nie dowiedział. I to zdjęcie, gdzie byliśmy wszyscy czworo, też zniszczyłam. Tylko jedna odbitka jest schowana u mojej szkolnej przyjaciółki, Simy Gorbaczewej. Ona nie wie 0 niczym, myśli, że Pietia umarł na anginę. Przez wiele lat tej Simy nie widziałam. — A gdzie ona mieszka? Matka dała mi adres. Byłem później u Simy Gorbaczewej 1 wyżebrałem od niej fotografię. Strzegłem jej przez całe życie. Teraz, w czasie lotu na Jałmez, też ją mam przy sobie. I nie przez przypadek. XI Często teraz bywałem u Eli. Zaprzyjaźniłem się z jej dwoma siostrami. I nawet tata — były bokser — okazał się typem raczej nieszkodliwym. Jedynym wstydliwym fragmentem jego biografii było to, że unieszczęśliwił swoją najmłodszą córkę takim nieludz- kim imieniem — Elektrostymulacja. Agitował mnie, żebym napi- sał poemat o boksie i pokazywał różne elementy pięściarskich ataków i gard. O trzech siostrach mówiono w domu, gdzie mieszkały — sio- strzyczki bałaganiczki. Same w sobie były ogromnie sympatycz- ne i wcale nie brudziły, ale w ich mieszkaniu panował wieczny rozgardiasz, bałagan i nic nie leżało na swoim miejscu. Trzeba przyznać, że dodawało to nawet pewnego pieprzyka ich egzy- stencji. Oprócz wspólnego dla wszystkich braku rozsądku każda z sióstr miała swoją wąską specjalizację. Kiedy gotowała Wiera, obiad zawsze okazywał się niejadalny: to przez pomyłkę soli do kompotu nasypie, to cukier trafi do zupy... Jeżeli w mieszka- niu pachniało spalenizną — znaczy, że Nadia prasuje i spaliła już jakąś bluzkę czy powłoczkę. Ela zaś wiecznie tłukła naczynia. O Syzyfach jeszcze Eli nie mówiłem. I, oczywiście, nie wspom- niałem o Pieti. Ale pewnego dnia, siedząc u sióstr, dałem im do rozwiązania specjalny test. Otóż w pewnym dalekim miasteczku żył sobie mieszczanin o nazwisku — na przykład — Półpopiołek. Miał ów mieszczanin dwie córeczki, czteroletnie bliźniaczki, Amelię i Emilię. Matka ich wcześnie zmarła i wychowywały je dwie nianie. Pewnego dnia mieszczanin wyjechał w interesach do sąsied- niego miasteczka. Nianie nakarmiły dzieci solidnym śniadaniem, a potem, korzystając z braku dozoru, zamknęły dziewczynki w domu i poszły na poranny seans do kina. Dzieciaki pozostawione same sobie najpierw długo się bawiły, aż wreszcie im się znudziło. — Chodź, prześpimy się do przyjścia niań — zapropono- wała Amelia Emilii. — Ale jak my uśniemy, kiedy nie chce nam się spać? — zapy- tała Emilia. — Ja wiem, jak można usnąć, kiedy się nie chce spać — oświad- czyła Amelia. — Weźmiemy sobie z szafki tatusia pigułki! — I wyciągnęła z ojcowskiej szafki tabletki, które Półpopiołek łykał czasami, kiedy cierpiał na bezsenność. Wysypała pigułki na stół. — A ile trzeba połknąć, żeby spać? — zapytała Emilia. Tego Amelia nie wiedziała. Ale niedawno nauczyła się liczyć do dziesięciu i była z tego bardzo dumna. Dlatego powiedziała do siostry: — Myślę, że trzeba zjeść dziesięć. Kiedy nianie kinomanki wróciły do domu, obie siostry leżały bez przytomności. Natychmiast wezwano lekarza, który rozpo- znał zatrucie. Zrobiono, co w ludzkiej mocy... Ale udało się uratować tylko Amelię. Dziewczynka przyznała się, że to był jej pomysł z łykaniem tabletek. Półpopiołek wróciwszy do domu nie pociągnął służących do odpowiedzialności prawnej, ale kazał sobie przysiąc, że będą milczały. A lekarzowi wsunął w rękę okrągłą sumę, żeby dobrze strzegł lekarskiej tajemnicy. Zrobiwszy to, przeprowadził się z córeczką do innego miasta. Przedtem zaś wynajął znakomi- tego hipnotyzera, który na zawsze wymazał z pamięci Amelii całą tę tragedię. Ojciec nie chciał, żeby dziewczynka wiedzia- ła, że jest nieumyślną zabójczynią swojej siostry. Minęło piętnaście lat. Z Amelii wyrosła zdrowa, krzepka dziewczyna. Pewnego dnia na tańcach poznała młodego lotnika cywilnego. Pokochali się nawzajem. Z miłości do pilota Amelia wstąpiła do aeroklubu i szybko nauczyła się pilotować jednoosobowy samolot sportowy. Pew- nego dnia wzięła udział w zawodach na daleki dystans. Kiedy przelatywała nad miasteczkiem, w którym się urodziła, silnik samolotu odmówił posłuszeństwa. Amelia wyskoczyła ze spado- chronem i wylądowała w jakichś krzakach. To był cmentarz. Czasza spadochronu zaczepiła się o koronę drzewa, gałęzie za- mortyzowały upadek i dziewczyna, wykpiwszy się kilkoma za- draśnięciami, ocknęła się na czymś, co wydawało jej się klom- bem. Pozbierała się i zobaczyła, że naprzeciw stoi płyta gro- bowa z napisem: „Tu spoczywa na wieki Emilia Półpopiołek. Urodziła się wtedy i wtedy, zmarła wtedy i wtedy". Amelię oszołomiła identyczność nazwisk, a jeszcze bardziej — data urodzin. Przecież to była data jej własnego przyjścia na świat! Wróciwszy do domu, dziewczyna wszystko opowiedziała ojcu. — To przeznaczenie! — wykrzyknął zalewając się łzami staru- szek Półpopiołek i wyjawił córce całą prawdę. Dowiedziawszy się, że jest morderczynią, Amelia odprawiła narzeczonego i wstąpiła do klasztoru. Należy odpowiedzieć na pytanie: czy Amelia miała inne wyj- ście? — To nie jest test, tylko siekiera! — powiedziała Wiera. — Ale na miejscu tej Amelii też bym poszła do klasztoru. Prze- cież to koszmar — załatwić własną siostrę!... — Kompletny idiotyzm! — oburzyła się Nadia. — A ta cała Amelia to idiotka! Jaka tam z niej morderczyni! Po prostu — nieszczęśliwy wypadek! Ja na jej miejscu nie zostałabym mnisz- ką. Poleciałabym do ołtarza z tym lotnikiem i koniec! — Ja bym też nie poszła do klasztoru — odezwała się w za- dumie Ela. — Ale poszłabym na grób siostry i przysięgła tam, że uratuję komuś życie, nawet ryzykując własne... XII Po tym, jak dowiedziałem się prawdy o sobie i Pieti, matka w najbliższą niedzielę pojechała ze mną na Ochtę. Ojciec leżał na cmentarzu Serafimowskim, a Pietię matka pochowała na Bolszeochtińskim, żebym, odwiedzając grób ojca, przypadkiem nie natknął się na grób Pieti. Wszystko przewidziała — nie przewidziała jedynie Ekwatora Olegowicza. przez wszystkie te lata matka w sekrecie przede mną bywała na Bolszeochtińskim. Grób Pieti był zadbany — porządna tabli- ca marmurowa, betonowa muszla... O śmierci, zołzo nieśmiertelna... Nieszczęście ty niezwyciężone. Z raju, gdzie ludzkość żyje dzielna W nicość wywlekasz męża, żonę... Następnym razem sam poszedłem na mogiłę brata. Stało się to — jak dziś pamiętam — 29 czerwca 1964 roku. Dopiero co przeszedłem do dziesiątej klasy. Moje odwiedziny na cmentarzu poprzedziło bardzo ważne wy- darzenie: w almanachu „Świt nad Newą" ukazały się cztery wiersze Pawła Globalnego — taki sobie wtedy wybrałem pseudo- nim. Matka była zupełnia oszołomiona, kiedy pokazałem jej almanach i upierałem się, że Globalny to ja, jej syn we własnej osobie. W końcu uwierzyła w realność tego zadziwiającego fak- tu — stało się to w dzień, kiedy listonoszka przyniosła mi do domu, na moje prawdziwe nazwisko, pierwsze w życiu honora- rium — czterdzieści trzy ruble i osiemdziesiąt trzy kopiejki. Matka od razu wygłosiła taką propozycję: — Z pierwszych pieniędzy za wiersze powinieneś kupić kwia- tów za jakieś dziesięć rubli i zawieźć je na grób brata. Przecież gdyby żył, cieszyłby się z twojego sukcesu. Następnego dnia zawiozłem Pieti kwiaty. Idąc z cmentarza do tramwaju przez Prospekt Srednioochtiński, rzuciłem okiem na wystawę sklepu sportowego i zobaczyłem stojący tam łuk. Łuk był jak trzeba, zrobiony na mahoń, obok leżał skórzany kołczan ze strzałami. Ceny nie było. Wszedłem do sklepu i zapytałem ekspedientki, ile łuk kosztuje. Okazało się, że bardzo dużo, nie na moją kieszeń. Kiedy skierowałem się ku wyjściu, usłyszałem kobiecy głos: — Pawłusza, to ty!? Odwróciłem się. W tej części sklepu, gdzie sprzedawano obu- wie sportowe, stała obok lady ciocia Lira. Koło niej kręcił się starszy mężczyzna, w którym poznałem męża cioci Liry, wujasz- ka Filę. Pił piwo, pił wódkę, Koniakiem nie gardził. A jego pysk tępy Tępiał coraz bardziej... Trzeba dodać, że tym razem wujek Fila był trzeźwy jak parasol. Okazało się, że już trzy dni są w Pitrze. Jutro wracają do Fi- laretowa. Na Ochtę, do tego sklepu przyjechali, bo ktoś im powiedział, że tu jest duży wybór obuwia. Chcieli zrobić nie- spodziankę krewniakowi — kupić mu trampki. Pomogłem im wybrać te trampki i poszliśmy na przystanek dwunastki. W pętlę męża łeb wsadziła Pewna żona zbyt surowa. Ale strzegł Bóg nieszczęśnika: Pętla była tramwajowa. Pojechaliśmy razem na Piotrogradzką. W tramwaju ciocia Lira zapytała nagle, jak mi się wiedzie na języku rosyjskim. Od- powiedziałem, że odnoszę sukcesy i półżartem dorzuciłem, że być może niedaleki jest czas, kiedy będą mnie przerabiać w szkole. Wtedy ciocia Lira powiedziała: — Zapraszałam cię już do nas na wakacje, ale ty chyba za- pomniałeś albo się wstydzisz. Teraz znowu proszę, żebyś przy- jechał. Nie krępuj się, nie będziesz darmo chleba jadł — Walkę, krewniaka, w pisanym podciągniesz. Coś tam zamruczałem w odpowiedzi. Nie ciągnęło mnie do tego Filaretowa. — Pawluga, nie myśl, że u nas nudno — wmieszał się do rozmo- wy wujek Fila. — Kultury u nas po dziurki w nosie! Pięć wiorst od wsi, w Nowo-Olchowce, działa klub, za frajer filmy poka- zują. — Właśnie! — potwierdziła ciocia Lira. — Nawet indyjskie! — Przyjadę do was — zgodziłem się. — Złapał się Pawluga na kulturę! Złapał! — radośnie zadudnił wujek Fila na cały wagon. Ale wcale nie chodziło o kino. Chodziło o to, że trzy dni temu Ela powiedziała mi, że tego lata będzie w Nowo-Olchowce — jej rodzice wynajęli tam daczę. XIII No i pojechałem do tego Filaretowa na wakacje. Żebym tam bez grosza nie siedział, matka podrzuciła mi parę rubli — ile? Nie pamiętam, przecież to już dwieście lat minęło. Ciocia Lira i wujek Fila przyjęli mnie serdecznie, traktowali prawie jak rodzonego syna. To lato spędziłem tam bez szczegól- nych przygód. Zbudowany z bali dom Bywajewów stał na skraju wsi, a mówiąc ściślej, znajdował się jeszcze przed wsią na drodze do Nowo-Olchowki. Były w nim dwa pokoje z kuchnią. Do domu przylegała zupełnie porządna działka — rosły tam drzewa, a i na ogród starczyło miejsca. Niedaleko od domu stała szopka — trzymali tam prosiaka. W lewym kącie działki był drewniany, kryty papą domek — altanka. Znakomicie nadawał się do miesz- kania w lecie. Tam umieścili mnie Bywajewowie. Sami, oczywiście, mieszkali w domu. I każde lato spędzał u nich ich krewniak, Walentyn. Jego rodzice pracowali na kolei jako konduktorzy, latem mieli najwięcej roboty — podrzucali więc syna cioci Lirze i wujkowi Fili aż do jesieni. Walik, jak go nazywali Bywajewowie, był ode mnie rok starszy, ale — tak jak ja — przeszedł do dziesiątej klasy (swego czasu przezimował w piątej). Przez całe życie kulał z gramatyki i mia- łem za zadanie podciągnąć go. Przez całe lato pracowałem z nim — co prawda niezbyt regularnie: urywał się z lekcji jak mały chłopak. Ale czytał bardzo wiele i miał świetny gust: moje wier- sze bardzo mu się podobały. Był bardzo odważny. Do rzeczki Błociny z pięciometrowego urwiska skakał jak gdyby nigdy nic. Ciocia Lira opowiadała, jak go omal nie wyrzucili z ósmej klasy: jednego bezczelnego dziesięcioklasistę, chuligana, który ordynarnie kleił się do dziew- cząt, sprał na kwaśne jabłko. Po prostu na przerwie dał mu zdro- wy wycisk. Walik tylko dlatego ze szkoły nie wyleciał, że cała ósma klasa stanęła za nim jak jeden mąż. Tak, pamiętam Walika jako chłopaka śmiałego i szczerego. Ale przy tym był jakiś niepozbierany. Brał się tylko za taką ro- botę, którą można było zrobić szybko, albo za taką, która wyda- wała mu się łatwa do wykonania. Życie okrutnie go potem za to ukarało. Sami zaś Bywajewowie byli ludźmi porządnymi i spokojnymi. Co prawda wujaszek Fila wypić lubił, ale nigdy potem nie roz- rabiał. Wypije, dobrego humoru nabierze, a potem sen go zwala z nóg i zasypia, gdzie popadnie. W domu — to w domu, w goś- ciach — to w gościach, przy pracy — to i przy pracy się przyłoży. Przez to, oczywiście, wplątywał się w przeróżne historie. Wiele razy zmieniał stanowiska pracy: był i dyrektorem strzelnicy, i palaczem w muzeum, magazynierem w sklepie i jeden Bóg wie, kim jeszcze. Robił nawet za Dziadka Mroza — było to, rzec? jasna, zajęcie krótkoterminowe... Dzieci cieszą się jak dzieci, Gdy przychodzi Dziadek Mróz! Więc gdy jakaś firma zleci, Brodę na pysk — no i już! W czasie, gdy poznałem Bywajewów, wujek Fila prawie się ustatkował, pił rzadziej. Ciocia Lira wierzyła mu całkowicie i jej śmiertelne pieniądze leżały w komodzie, w nie zaklejonej kopercie. Te sto pięćdziesiąt rubli przeznaczyła na nieodzowne wydatki, związane z własnym pogrzebem; w tej samej komodzie leżało też trzy metry płótna na całun i pantofle z materiału, z miękkimi, kartonowymi podeszwami. Nie należało z tego wno- sić, że ciocia Lira zamierzała w najbliższym czasie rozstać się i tym światem. Nic z tych rzeczy! Miała nadzieję jeszcze pożyć, aje — jak mówiła — to, co leży, jeść nie woła. Bywajewowie byli petersburżaninami. Do Fil; etowa przeprowa- dzili, się gdy dostali w spadku domek. Przez wiele lat klepali biedę, do tego we wspólnym mieszkaniu. Przeprowadziwszy się do Filaretowa, osiągnęli pewien, choć bardzo skromny, dostatek i żyło im się o wiele spokojniej. Ciocia Lira była już na emery- turze i dorabiała sobie w nowoolchowskiej aptece — jeździła tam autobusem albo szła na piechotę — apteka była bardzo blisko. Myła tam przeróżne słoiczki i buteleczki i utrzymywała porządek w pomieszczeniach. A wujaszek Fila pracował jako kontroler w żwirowni w Nowo-Olchowce — i czekał na eme- ryturę. Robotę mieli małżonkowie, jak to się mówi, spokojną. Czasu na zajęcie się domem i ogrodem zupełnie wystarczało. Żyli więc sobie Bywajewowie spokojnie i pogodnie. Jasna sprawa — i oni mieli swoje kłopoty. Lękali się o przyszłość swe- go krewniaka, Walika. Irytowało ich zachowanie sąsiadki, Lud- ki Marmajewej. Owa niestara jeszcze i sympatyczna na oko osoba zupełnie nie pilnowała swoich kur, które często wdzierały się na działkę Bywajewów i bezczelnie grzebały w grządkach. I jeszcze jedna troska zaciemniała spokojny nieboskłon cioci Liry i wujka Fili. Była to troska o zdrowie. Od czasu, kiedy zamieszkali w Filaretowie, bardzo chcieli przedłużyć swoje ziemskie bytowanie. Troska o zdrowie brała się też stąd, że ciocia Lira od młodości to pilnowała nocą cho- rych, to pracowała jako pomocnica w aptece i przez to nabrała ogromnego szacunku do medycyny. Szacunkiem tym zaraziła i swego małżonka. Wujaszek Fila uwielbiał łykać wszelkie ta- bletki, nawet zupełnie bez potrzeby. Kiedy w aptece robiono remanent leków, które się przeterminowały, ciocia Lira przyno- siła je do domu i wujek Fila z rozkoszą pożerał przeróżne tam antybiotyki, aspiryny, reumopiryny i nie gardził nawet pigułkami antykoncepcyjnymi. „Organizmowi wszystko się przyda — ma- wiał. — Organizm sam wie, gdzie co powinno się znaleźć". Powi- nienem jeszcze powiedzieć, że dzięki tym lekom — a właściwie chyba mimo ich zażywania? — wujaszek Fila cieszył się dobrym zdrowiem. Co prawda cierpiał na płaskostopie, przez to nawet nie wzięli go do wojska, ale poza tym czuł się znakomicie, tak samo zresztą jak jego żona. Ulubioną, a właściwie jedyną lekturą Bywajewow był popular- ny magazyn „Medycyna dla każdego". Dzień, w którym ciocia Natasza, miejscowa listonoszka, wręczała im kolejny numer, stawał się rodzinnym świętem. Ciocia Lira chciwie pochłaniała nagłówki, podśpiewując przy tym stare medyczne czastuszki: Dostałyśmy nagle kiły. Co te chłopy narobiły! Wujek Fila odśpiewywał jej dziarskim głosem: Myśmy też dostali kiły, Cośta, dziewki, narobiły? Największe zainteresowanie małżonków budziły te artykuły i wzmianki, które mówiły o przedłużeniu ludzkiego życia. Choć Bywajewowie byli ludźmi nieszkodliwymi, poszczęściło mi się, że umieścili mnie w altance, a nie w swojej kwaterze głów- nej. Chodziło właściwie nie o nich, ale o ich domowe zwierzaki. No, prosiak, ten mieszkał oddzielnie... Jeżeli chodzi o kotkę Frośkę, też nie można powiedzieć złego słowa: stworzenie było puszyste, sympatyczne i czasami na całe dnie gdzieś przepadało. Za to Cherlak — mały, przekarmiony pies niewiadomej rasy — zawsze kręcił się koło domu albo warował przy ganku i tylko patrzył, kogo by obszczekać czy dziabnąć. Tylko na pierwszy rzut oka wyglądał na spokojnego — w rzeczywistości był nader ruchliwy. A charakter!... Uch, charakter miał obrzydliwy! Zdraj- ca! Podbiegnie do ciebie, ogonem macha — a tu nagle się rozmy- śli, za nogę capnie. Czasami nawet swoich gospodarzy gryzł. ;) Skomplikowany charakter" — mówił o nim wujek Fila z od- cieniem szacunku. „Stwór o wysokim stopniu wredności" — cha- rakteryzował go Walik. A ciocia Lira świata poza Cherlakiem nie widziała. Zna- lazła go gdzieś, jeszcze jak był szczenięciem — chudym i za- głodzonym. Odkarmiła, wychuchała. Nie wiadomo dlaczego uważała go za jednostkę bardzo uczciwą, „Plasterka kiełbasy bez pozwolenia nie weźmie!" — zachwycała się. A przecież kraść nie miał po co — wszystkiego miał do upojenia. A przy tym był spryciul i wiedział, że uczciwość to jego podstawowy kapitał. Od czasu do czasu urządzał demonstracje swojej bez- interesowności. Kiedy ciocia Lira, przerwawszy na chwilę przyrządzanie obiadu, odchodziła nakarmić prosiaka, Cher- lak skakał na taboret, z taboretu na kuchenny stół i tam za- sypiał (albo udawał, że śpi...) obok farszu czy innego sma- cznego półfabrykatu. „Ach, żeż ty aniołeczku mój kultural- ny!" — unosiła się nad nim ciocia Lira. Brała go na ręce i odnosiła do pokoju na kanapę. Mieszkali więc sobie we wsi Filaretowo Larysa Stiepanowna i Filimon Fiodorowicz Bywajewowie ze swoimi podopiecznymi. Mieszkali sobie i nie wiedzieli, że nim minie rok, w ich życie wedrze się coś niebywałego, niezwykłego... XIV Następnego dnia po przyjeździe do Bywajewów poszedłem do lasu, w którym zginął mój ojciec. Jego grób na cmentarzu Sera- fimowskim odwiedzaliśmy z matką regularnie, ale na miejscu jego śmierci nigdy żadne z nas nie było. Nie ciągnęło nas tam. A przede wszystkim nie wiedzieliśmy dokładnie, gdzie właściwie zdarzyła się tragedia: z opowiadań grzybiarzy — towarzyszy ojca w owym nieszczęsnym dniu — wiadomo było, że stało się to gdzieś w borze za Pańską Górką. Dowiedziawszy się od Bywa- jewów, gdzie to jest, wybrałem się tam. Do rzeczki doprowadził mnie Walik, wytłumaczywszy mi do- kładnie, jak iść na Pańską Górkę, a sam rozłożył się na brzegu. Jakieś czterdzieści minut szedłem nadbrzeżną dróżką, a potem, kiedy ukazało się łagodne wzgórze, sforsowałem rzeczkę w bród i skręciłem w lewo. Zaczęły się gęste zarośla, a wśród nich — ślady jakiejś kamiennej budowli. Z boku majaczyła ceglana bra- ma z osypującym się tynkiem. Płotu żadnego nie było, wrota biegły donikąd. Zrozumiałem, że to właśnie Pańska Górka: tu w dawnych czasach stał, jak mówiła ciocia Lira, szlachecki dwór. Na tle wrót zobaczyłem coś ruszającego się i niebieskiego. Podszedłem bliżej — i zobaczyłem Elę. W sarafanie, z koszem w ręce. Oczywiście bardzo się zdziwiłem i ucieszyłem. Ale, po- nieważ istniała między nami niepisana umowa, żeby się nie witać i w ogóle unikać wszelkich konwenansów, zwróciłem się do niej tak: — Ela, jak mi już zupełnie padnie na mózg, też pójdę na grzy- by w środku lata. — To nie grzyby, tylko pięciornik kurze ziele — odpowie- działa i wyciągnęła do mnie koszyk: na dnie leżały jakieś ko- rzonki i dziecinna łopatka. — To pięciornik, tata robi na nim nalewkę. — Nie wiedziałem, że twój przodek lubi wypić... — Skąd, on nie pije, przecież wiesz. To na żołądek... A tu przyszłam przywitać się z murarzem. — Z tymi słowami pogła- skała ręką bramę w tym miejscu, gdzie tynk odpadł od muru. Od- padł całkiem niedawno — cegła miała jeszcze mocny czerwony kolor, nie wyblakła i wyraźnie odcinała się od reszty. — No i przywitałam się! — oświadczyła Ela. — Sto dwa- dzieścia lat temu położył te cegły własną ręką i od tej pory ludzka dłoń już ich nie tknęła. A ja — dotknęłam... To jak uścisk dłoni. — Nie dotrze do murarza ten twój uścisk — zajadowiciłem. — Są wrota. Jest cegła. Jesteś ty. A gdzie murarz? \X'ypada pod- stawowe ogniwo. — Murarz żyje! a uważam, że wszyscy ludzie są nieśmier- telni. Oczywiście, nie w sensie religijnym, ale jeżeli chodzi o pracę. Wszystko, co zrobisz w życiu dobrego, trafia do wspól- nego nieśmiertelnego skarbca. Nawet, jeżeli rzecz jest drobna — to nieważne! — to i tak wszystko jedno. — Bardzo wygodna teoria. Mam honor pozdrowić panią na okoliczność nieśmiertelności! — Nie przekręcaj tego, co mówię! — oburzyła się Ela. — Wcale nie chciałabym osobiście być nieśmiertelna. Wyobraź sobie: wybuduję dom, a on zestarzeje się za mego życia i na moich oczach go zburzą! Nie, lepiej niech nasze dzieła nas prze- żywają. A poza tym — nieśmiertelność raczej nam nie grozi. — Zupełnie nam nie grozi — zgodziłem się z Elą i powiedzia- łem, że idę do tego lasu, gdzie zginął mój ojciec. — O Boże mój! A ja o takich rzeczach mówię... — speszyła się. — Wybacz, myślałam, że tak sobie po prostu spacerujesz... A w ogolę jak trafiłeś do Filaretowa? — Chciałem ci zrobić przyjemną niespodziankę. Wyobraź sobie, w tajemnicy przed tobą zamieszkałem u Bywajewów aa całe lato. Do ciebie wybierałem się jutro — i popatrz, jaki szczę- śliwy traf! — spotkałem cię tutaj. — Droga do piekła wymoszczona jest szczęśliwymi przypad- kami — zażartowała Ela. — Gdzieś to chyba wyczytałam. A może mi się przyśniło?... Śnią ci się czasami myśli? — Przecież wiesz: mnie się śni tylko architektura. Dzisiaj w nocy widziałem wysoką basztę: wszedłem w drzwi, a tam ka- mienne schody i prowadzą nie w górę, ale w dół. Schodzę, scho- dzę, a końca nie widać... Wziąłem się i obudziłem... Też się czło- wiekowi głupoty śnią... Przedarłszy się przez zarośla wyszliśmy na słoneczną drogę, przecięliśmy ją, minęli pagórkowate pole i weszliśmy w bór. Pachniało żywicą, pod nogami słał się mech. Sosny stały rzadko, nie przeszkadzając sobie nawzajem — przez pnie wszystko było doskonale widać. Żadnych śladów ludzkich nieszczęść tu nie było. Zabij tu tysiące ludzi — a las niczego nie zapamięta i ni- czego potem nie opowie. Szybko ruszyliśmy z powrotem. Już wychodząc na przesiekę zwróciliśmy uwagę na wielką sosnę. Ktoś wyciął na niej trójkąt, zwrócony wierzchołkiem w dół. Trójkąt zalała żywica, drzewko pociemniało. Niżej na korze widać było jakieś szczerby i rysy, porośnięte mchem. — Być może stało się to właśnie tutaj — powiedziała Ela. — Jakoś tak mi się wydaje... Staliśmy w milczeniu, bez ruchu, jakbyśmy — nie umawiając się — chcieli uczcić to miejsce minutą ciszy. — A teraz chodźmy nad rzekę — zaproponowałem Eli. — Nie, poczekaj — powiedziała. — Uratujmy tę jarzębinkę. Tu nie urośnie, przejedzie ją na pewno jakiś samochód. Między sosną a drogą rosło kilka niziutkich jarzębin, jedno drzewko, całkiem malutkie, stało tuż przy drodze. Wyciągną- wszy z koszyka łopatkę, Ela zaczęła wykopywać jarzębinkę. — Latem się chyba drzew nie przesadza — zauważyłem. — Jarzębina przyjmie się i w lecie — powiedziała z przekona- niem Ela. — Weź ją i posadź na działce swych szacownych opie- kunów. Tylko, pamiętaj, wybierz dobre miejsce! I podlewaj ją! Powróżyłam sobie coś na tej jarzębince. Rozstałem się z Elą na Pańskiej Górce. Stąd była taka sama odległość do Nowo-Olchowki jak i do Filaretowa. Potem prawie co dzień spotykaliśmy się tutaj i szliśmy, gdzie oczy poniosą. Miłość rosła i krzepła, Ku chmurom wzlatywała, Ale z raju do piekła Odległość bardzo mała... XV Tego samego dnia posadziłem drzewko na działce Bywaje- wów — oczywiście, za ich zgodą. Wydawało mi się, że miejsce wybrałem znakomite — na maleńkiej łączce, na której z prawej strony rosły dwie brzozy, a z lewej — czarny bez. — Znaczy, wysokoprocentóweczkę na jarzębince będziemy nastawiać! — zażartował wujek Fila. — Tylko żeby jagódek do- czekać! — Aleś się tej przeklętej gorzałki uczepił! — poderwała się ciocia Lira i oświadczyła mężowi, że następnego dnia będą robić w aptece remanent i z tej okazji przyniesie mu — dla zdrowia! — piętnaście butelek tranu. Lepszy jest od wina tran, Pij i nie rób min tragicznych! Zbawi cię od wszystkich chorób, Oprócz chorób wenerycznych! A jeżeli chodzi o sadzonkę, to się nie przyjęła. Może dlatego, że niezbyt regularnie ją podlewałem: czasami zdarzało mi się zapominać — przez wiersze i twórcze niepokoje... Pod koniec lipca liście jarzębinki pożółkły, zwiędły... — A jak się miewa nasza podopieczna? — zapytała pewnego razu Ela. W ogóle się nie miewa, całkiem padła — odpowiedzia- łem. — Ale ciocia Lira mówi, że na wiosnę może jeszcze ożyć. — Nie, nie ożyje — surowo powiedziała Ela i spojrzała na mnie tak, jakbym ja był wszystkiemu winien. Są uśmiechy jak nagrody, Że z radości chce się wyć. Są spojrzenia — wściekłe gady, Że po kątach trza się kryć. Na następny rok drzewko rzeczywiście nie zmartwychwstało. I miało to bardzo, ale to bardzo poważne konsekwencje. XVI Minął rok. Pomyślnie przeszedłem do jedenastej klasy (wtedy jeszcze była jedenasta klasa, potem wprowadzili dziesięciolatkę) i w lecie znowu zjawiłem się u Bywajewów. A pojechałem tam wiadomo dlaczego: rodzice Eli znów wynajęli daczę w Nowo-Olchowce. Bywajewowie przyjęli mnie bardzo gościnnie. Ale Cherlakowi charakter jeszcze bardziej się popsuł — od razu złapał mnie za nogę. „On nie chciał nic złego — tłumaczyła ulubieńca ciocia Lira. — To tak go, aniołeczka, z radości nerwy ponoszą!" Jeżeli chodzi o Walika, to ten szybko odciągnął mnie na stronę i oświadczył, że ma na głowie kupę ciekawych rzeczy i prosi, żebym go gramatyką za bardzo nie męczył. Wiedziałem już wtedy, że pasjonował się kinem i postanowił zostać działaczem filmowym — nie wiadomo, czy reżyserem, czy aktorem, czy może scenarzystą. Chodził teraz na wszystkie filmy, a rzu- cił czytanie książek. Mówił, że kultura trafia do niego przez ki- no. Jeżeli chodzi o mnie, to przybyłem do Filaretowa nieco za- smucony. W zimie wszystko układało mi się dobrze: na kolumnie poetyckiej jednej gazety pojawiły się trzy moje wiersze, w drugiej gazecie — dwa. Myślałem już po cichu o zbiorku swoich arcy- dzieł. Nawet tytuł dla niego wydumałem: „Odważnik". Że to niby moje wiersze mają artystyczną ważkość. Ale przed samym moim wyjazdem pewien krytyk w swojej recenzji oświadczył, że „wiersze Globalnego są niedojrzałe, eklektyczne, że autor nie odnalazł jeszcze samego siebie". Krytycy mają gust fatalny, Stoisz przed nimi jak skazaniec, A oni pieprzą: „ To banalne! Tyś gówniarz, a nie Muz wybraniec!" Od razu pierwszego dnia pognałem do Nowo-Olchowki, bio- rąc ze sobą fatalną gazetę. Już w pobliżu daczy Eli poczułem zapach spalenizny i domyśliłem się, że Nadia prasuje bieliznę. I nie pomyliłem się: tylko co przepaliła na durch dwa przeście- radła. Zaprosiłem Elę na spacer, ale odmówiła z ważnego powodu: tego dnia miała dyżur w kuchni (i zdążyła już rozbić dwa tale- rze). — Spotkajmy się jutro na Pańskiej Górce o jedenastej. Przy naszej bramie... — zaproponowała. — W porządku! — odpowiedziałem. Potem wyciągnąłem ją na chwilkę do ogródka przed domem i tam wygłosiłem przemówienie o tym, że droga życia prawdzi- wych talentów usiana jest cierniami i zaporami przeciwczołgo- wymi. Wręczyłem jej fatalną gazetę. Zrobiłem to w nadziei, że Ela oburzy się, wyśmieje krytyka i w ten sposób doda mi ducha i pocieszy w strapieniu. Czekałem więc na jej reakcję. Zgadujecie, wróżycie, Będzie tak albo tak... Dziś ku niebu wzlecicie? Czy padniecie na wznak? Ela przeczytała jadowity artykulik i zdradziecko zachichotała. Momentalnie odczułem, że chichocze nie na moją korzyść... — Zastanów się. Przecież on ci źle nie życzy — powiedziała wreszcie całkowicie poważnie. — A do tego, wiesz, chyba zbyt potężny pseudonim sobie wybrałeś: „Glo-bal-ny"! — I kto to mówi? Elektrostymulacja?! — odgryzłem się. — Przecież to nie ja sobie imię wybrałam — cicho i smutnie wyszeptała Ela. — I wypominanie mi tego-to zwykła podłość. — A popierania krytyków, którzy szczują poetę — to nie po- dłość!? — Wcale nie popieram żadnych krytyków... Wiesz co, skoń- czmy tę ro/mowę. Zostań na obiedzie. Dzisiaj szczawiowa na obiad — globalna jakość! — Wypchaj się ze swoją szczawiową! — Trzasnąwszy furtka wyszedłem z ogródka i powędrowałem, gdzie oczy poniosą Mocno zmęczony królowaniem Rozbiwszy puchar kryształowy, Władca w koronie plastykowej Wstąpił na pojazd wywrotowy. Czułem się byle jak. Długo błąkałem się po lesie. Kiedy wró- ciłem do Bywajewów, było już po kolacji. Ale dobra ciocia Lira odgrzała makaron, posadziła mnie przy stole. — Wygłodziłeś się, Pawlik, zmizermałeś — powiedziała. — Od początku gdzieś przepadasz. Jak nasza Frośka, też polazła Bóg wie gdzie. Ty patrz, żebyś alimentów nie wybiegał, bo bę- dc przed twoją mamą oczami świecić. — Nie bój się, ciociu Liro — odpowiedziałem niewesoło. — Dc alimentów nie doszło. I przepadać z domu nie będę. Powiadają, że przyszłe wydarzenia rzucają przed siebie cień, powiadają, że w nocy przed ważnymi, przełomowymi dla ich losów dniami ludziom często śnią się sny, z których można od- czytać przyszłość. Ale tej nocy spałem bez snów i przebudziłem się bez przeczuć. XVII Wprawdzie w przeddzień solidnie się zmęczyłem, ale tej fa- talnej soboty w lipcu 1965 roku przebudziłem się wcześniej. W altance panował wilgotny chłód, przez maleńkie okienko wlewało się łagodne światło. Oderwałem łeb od poduszki i po- myślałem, że szykuje się jasny, bezchmurny dzień i że w ogóle ten świat jest niegłupio urządzony. Potem nagle przypomniałem sobie wczorajszą kłótnię z Elą i krzywdę, jaką mi wyrządziła. Ale dzień od tego nie spochmurniał, radość wczesnego przebu- dzenia była silniejs/a. Rześko wyskoczyłem z polowego łóżka. Myjąc się w żeliwnej umywalce zastanawiałem się: iść czy nie iść do starej bramy? W uszach dźwięczały mi słowa Eli: „Spot- kajmy się jutro przy naszej bramie". Przecież tak powie- działa przed naszym starciem. A jeżeli ja przyjdę, a ona — nie? W owej chwili usłyszałem uderzenie w „gong". Walik obwie- szczał wszem i wobec, że pora na śniadanie, waląc drewnianą łyżką w stary miedziany rondel, który kiedyś powiesił na gan- ku. Wprowadził tę modę jeszcze w zeszłym roku — „jak w szy- kownym zachodnioeuropejskim kurorcie". Po tym kretyńskim łomocie rozszczekał się Cherlak — piesek nie cierpiał takiej muzyki. Doskonale pamiętam: tego dnia ciocia Lira usmażyła na śnia- danie jajecznicę. Kiedy już nałożyła wszystkim na talerze, na patelni zostało jeszcze trochę jajek. Demonstracyjnie dorzu- ciła je mnie: — Pawlik wiele spaceruje — powiedziała złośliwie. — Potrze- ba mu dodatkowych porcji, żeby się przed koleżanką nie skom- promitował. Walik zarżał w talerz, a wujek Fila zmienił temat na żywotnie go interesujący: — Mnie, Laryso, też dokładka by się przydała. W postaci płynnej. Na okoliczność prac saperskich. Trzeba będzie dużo kopać. — No, chłopaki ci pomogą. — Pomoc mi niepotrzebna. Wdzięczność — o, to by się przy- dało! — Dobra, wykopiesz, to się zobaczy. A dopóki nie wykopiesz, niech cię ręka boska broni do lodówki się pchać! Widzicie, co wymyślił — od rana wódki mu dawaj! Jakieś mleczka, jakieś soczki Stawia żona na stół dziś, Mąż poddany tej torturze, Każe jej do diabla iść. Z dalszej rozmowy zorientowałem się, o co właściwie chodzi. Otóż w ostatnim numerze ukochanego periodyku w dziale „Rady dla mieszkańców wsi" Bywajewowie wyczytali, że śmietnik — jeżeli znajduje się zbyt blisko domu — może być rozsadnikiem niebezpiecznych infekcji. Śmietnik znajdował się u nich obok domu, postanowili więc wykopać nowy, oczywiście gdzieś dalej. Ale nie zdecydowali się jeszcze gdzie. Najpierw chcieli kopać za ogrodem, ale rozmyślili się: to było zbyt blisko działki są- siadki: jeszcze się obrazi, zezłości... A przy tym tam było wil- gotno. Czasopismo radziło w miarę możności znaleźć miejsce ra- czej suche. — A ja wiem, gdzie trzeba kopać! — wyskoczył Walik. — Koło dwóch brzóz! I od domu daleko, i miejsce suche! Paul w zeszłym roku posadził tam jarzębinę i uschła! Znaczy, że tam jest sucho. — Rzeczywiście, nadaje się — zgodził się wujek Fila. — Zuch, Walik! Gdybyś zawsze tak głową ruszał, byłby z ciebie praw- dziwy skarb! — Walik nam jeszcze pokaże, co potrafi! — wygłosiła z dumą ciocia Lira. — Z niego jeszcze i inżynier będzie! — Reżyser! — poprawił ją krewniak. Poszedłem do altanki, usiadłem na łóżku i zacząłem czytać pracę Tomaszewskiego o poetyce. Potem moje myśli od teorii przeskoczyły na praktykę. Odłożywszy książkę, zacząłem głośno i z uczuciem deklamować swoje wiersze, te, które tak nie spo- dobały się krytykowi. „No nie, to są całkiem dobre wiersze! — zdecydowałem. — Po diabła Ela skumała się z tym krytykantem! I nie pójdę dzisiaj na Pańską Górkę!" Podjąwszy tę decyzję spojrzałem na zegarek. Było dziesięć po dziesiątej. Ten, kto mocny ma charakter. Nic da się miłości zwieść. Z wszystkich grzeszków się rozgrzesza, Bagażu nic musi nieść/ Porzuciłem altankę i skierowałem się do domu. Ciocia Lira i Walik siedzieli na schodkach ganku. Ciocia Lira była pogr;(- żona w lekturze „Medycyny dla każdego". Walik w jednej ręce trzymał zagraniczny magazyn filmowy, w drugiej — błyszczące nożyczki krawieckie. Wycinał zdjęcia filmowych piękności, żeby potem wkleić je do swego albumu. Im mniej aktorka miała na sobie szmatek, tym większa była szansa, że Walik zaszczyci ją naklejeniem. Obok na ganku wylegiwał się Cherlak, senny i bar- dzo z siebie zadowolony. — Walik, hajda nad rzekę! — zaprosiłem. — Nie chce mi się! — odpowiedział. — Ugrzązłem w sztu- ce. Tu ciocia Lira na moment oderwała się od lektury i powie- działa: — Pawlik, pomógłbyś Filimonowi Fiodorowiczowi dół kopać! Bo jak sam robotę szarpnie, to zażąda potem połówki... — Tak jest! — odpowiedziałem i potuptałem do dwóch brzóz. Wujaszek Fila zdążył już co nieco zrobić. Kwadrat ziemi, taki dwa na dwa, wyraźnie odcinał się od trawy. Zdjęta darń le- żała z boku, poniewierała się tam wyschnięta jarzębinka. — Wujaszku Fila, daj pokopać! — poprosiłem. — Kop, jak masz ochotę — wujek Fila podał mi szpadel. Wbiłem szpadel do oporu w gliniastą glebę. Pracowało mi się bardzo fajnie. Dół robił się coraz głębszy i coraz większa była kupa wykopanej ziemi. I nagle wydało mi się, że z wykopu wydobywa się rytmicznie pulsujące, niezbyt jaskrawe fioletowe światło. „To na pewno jakieś odblaski od nieba" — pomyślałem i spojrzałem w górę. Ale w prześwicie między brzozowymi gałą- zkami widać było bezchmurny lipcowy błękit. — Na piwko zapracowałeś — powiedział wujek Fila. — Da- waj, teraz ja! Kiedy podałem mu szpadel, tajemnicze błyski ustały. „Po prostu mi się przywidziało — uznałem. — To przez to, że tyle się wczoraj nałaziłem po lesie". Skierowałem się do domu. Ciocia Lira i Walik w dalszym ciągu siedzieli na ganku. — Nie masz już dość wycinania tych papierowych piękno- tek? — zaczepiłem Walika. — I ciebie by taka zwabiła, siedem wiorst byś za nią boso leciał — odciął się, pokazując mi zdjęcie piersiastej gwiazdy filmowej w bikini. Ale mnie się takie seksbomby nie podobały. Wspomniałem Elę — jej mądrą, dobrą i naprawdę piękną twarz, jej skromny uśmiech. Spojrzałem na zegarek: gdybym się pospieszył, to zdążę na Pańską Górkę na jedenastą. Szybko poszedłem do furtki. I nagle wczorajsza obraza znowu dźgnęła mnie w serce. Zawró- ciłem i poszedłem do dwóch brzóz. Wujek Fila stał po pas w jamie i pracowicie wyrzucał łopatą wilgotną ziemię. Kiedy powiedziałem, że przyszedłem go zmie- nić, oddał mi szpadel z podejrzaną skwapliwością. Z wściekło- ścią rzuciłem się na robotę: chciałem przepędzić ponure myśli. Warstwa gliniastej gleby kończyła się i szpadel z ledwie słyszal- nym chrzęstem wszedł w wilgotną, brązową glinę, przedzielaną warstwami piasku i kamyczków. I znowu zaczęło się to niezrozu- miałe migotanie: tym razem było wyraźniejsze i częstsze, przy tym nie było w nim niczego nieprzyjemnego... Ale mimo to dziwne... Przetarłem oczy, spojrzałem w niebo... Niebo jak nie- bo. — Coś mi miga w oczach — przyznałem się wujkowi Fili. — Tobie też?! — zdziwił się. — A myślałem, że tylko mnie, bo się wczoraj trochę lekarstw najadłem. No, dawaj, dokończę ten dół. Teraz już niedużo. Poszedłem na ganek. — Walik! Idziemy nad jamę! Tam coś dziwnego świeci! — Nie wygłupiaj się! — odpowiedział Walik. — Mnie oso- biście na żadne świecenie nie nabierzesz! — Co znowu za świecenie? — zapytała z niezadowoleniem ciocia Lira. Usłyszeliśmy tupot. Wujek Fila, ciągnąc za sobą szpadel, cwa- łował po ścieżynce. Zrównawszy się z nami, wydyszał: — Mina tam leży, czy co... Trafiłem sztychówką na jakieś żelastwo, a tu rura z ziemi zaczyna wyłazić... Zęby tylko nie wy- bucłito!... — Jeżeli od razu nie wybuchło, to już nie wybuchnie — spo- kojnie powiedział Walik. — Chodźmy zobaczyć. Nie tyleśmy poszli, co pognali. Ciocia Lira i wujek Fila po- dążyli za nami, tylko trochę wolniej. Ze środka jamy powoli i wytrwale wyłaziła — albo jeżeli chce- cie: wyrastała — łodyga z łuskowatego ciemnozielonego mate- riału, chyba metalu. Miała grubość kijka narciarskiego. Nie ba- cząc na kompletny brak wiatru łodyga lekko się chwiała. Z łusek osypywał się piasek i grudki gliny, przy czym były one całkiem suche, chociaż na dnie dołu pokazała się woda gruntowa. Nagle skądś — prawdopodobnie od owej metalowej łodygi — powiało jakimś delikatnym i nikłym zapachem. Zapach ten miał w sobie coś uspokajającego i, powiedziałbym, rozjaśniającego myśli. Spojrzałem na małżonków Bywajewów, na Walika. Na ich twa- rzach malowało się błogie zdziwienie — i ani cienia strachu. Ja też nie odczuwałem nawet śladu lęku. — To nie nasza technika — powiedział nagle Walik. — To zupełnie nie nasze. Tajemnicza rurka, wyrósłszy na wysokość naszych ramion, przestała rosnąć. Zmieniła kolor na jasnoniebieski. Wokół niej wiła się fioletowa świetlna spirala. Potem spod ziemi doszedł do nas krótki trzask i na końcu rurki wyrósł tęczowy dysk, mający na brzegach żółte ząbki, podobne do płatków: płatki to rosły, to malały — zupełnie jakby oddychały. Potem usłyszeliśmy bez- namiętny i czysty głos: UWAGA! SŁUCHAJCIE. ROZUMCIE. ZAPAMIĘTAJCIE. Przez dotknięcie łopatą do rurki reagującej uruchomiliście układ kontaktowy agregatu autonomicznego. Agregat nie zagraża wybuchem, nie jest radioaktywny, nie stwarza zagrożenia chemi- cznego i jest nieszkodliwy pod względem biologicznym. Postrze- gający układ samouczący działa od dnia umieszczenia go w grun- cie, co umożliwia porozumiewanie się z wami w waszym języ- ku. Agregat został umieszczony w glebie waszej planety przez wyprawę naukowo-eksperymentalną z planety (niewyraźnie, sa- me samogłoski) czterysta pięćdziesiąt osiem tysięcy sto trzy- dzieści sześć lat sto czterdzieści pięć dni, jedenaście godzin, dzie- więtnaście minut trzydzieści dwie sekundy temu według ziem- skiej rachuby czasu. Głębokość posadowienie agregatu, z uwzglę- dnieniem późniejszych nawarstwień, zaprogramowana została w ten sposób, aby agregat został odnaleziony przez istoty rozum- na, posługujące się metalowymi narzędziami pracy. Agregat zawiera naczynie z płynem, który należy rozdzielić na sześć równych porcji i podać do zażycia wewnętrznego sześ- ciu mieszkańcom waszej planety. Jedna porcja ekstraktu po- zwala żywemu ssakowi, niezależnie od jego wagi i wzrostu, prze- żyć nie więcej niż milion lat. Przed truciznami, infekcjami, ka- tastrofami, urazami psychicznymi i fizycznymi ekstrakt nie za- bezpiecza. Na osobniki sędziwe ekstrakt nie wywiera działania odmładzającego, utrwalając je w tym wieku, w którym został zażyty. Osobniki, zażywające ekstrakt w młodym wieku, po osiąg- nięciu dojrzałości stabilizują się i dalej nie starzeją. Właściwości ekstraktu nie są przekazywane przez dziedziczenie. Zażycie ekstraktu nie powoduje zobowiązań moralnych, praw- nych ani praktycznych wobec nieziemców. Prawo dystrybucji ekstraktu przysługuje temu, kto pierwszy dotknął narzędziem metalowym rurki reagującej. Ekstrakt należy zażyć nie później niż w czterdzieści siedem minut dwadzieścia trzy sekundy po wydobyciu naczynia z superhermetycznego pojemnika. Oczekujcie na pojawienie się agregatu. Głos zamilkł. Tęczowy dysk zgasł. Rurka zaczęła szybko się skracać, wwiercając się w ziemię, potem znikła pod grudami gliny. Staliśmy i milczeli. Sedno sprawy doszło do wszystkich, a tekst głęboko wrył nam się w pamięć: jeszcze dziś mogę go powtórzyć słowo w słowo. Nie wątpię, że mieliśmy do czynie- nia z jakimś oddziaływaniem agregatu na nasze ośrodki pamię- ciowe. — A przecież to nie kawał! — przerwał milczenie Walik. — Dzięki wam, najdrożsi nieziemcy! — Czyli że przeżyjemy wszystkich sąsiadów — powiedziała w zadumie ciocia Lira. — To mi się podoba... — Przez całe życie nie miałem fartu, ale jak przyszedł, to ho-ho! — głuchym, przerywanym głosem odezwał się wujek Fi- la. — Żeby tylko nie przegapić... — No, teraz już, Filimonie, musisz rzucić tę swoją truci- znę — podchwyciła ciocia Lira. — Słyszałeś: „Od trucizny nie zabezpiecza". Raz na sto lat będziesz mógł wypić — w dzień urodzin. A tak — ni kropelki! Spod ziemi rozległ się głuchy huk. Grunt pod naszymi no- gami zakolebał się. Dno jamy wypuczyło się, wydęło jak pęcherz, potem pęcherz pękł i zaczął się z niego wydobywać łuskowaty metalowy balon, zaokrąglony na końcu. Ukazały się łapy z tego samego metalu. Łapy szybko zaczęły ryć ziemię. Potwór prze- walił się przez brzeg dołu i, spychając grudy ziemi, wypełzł na łączkę. Stał teraz nieruchomo na swoich sześciu parach kończyn. Miał dwa metry długości i z siedemdziesiąt centymetrów szero- kości. Po jego cielsku przebiegały świetliste, tęczowe spirale. Ich ruch był coraz szybszy i nagle wszystkie sześć par moc- nych i chwytnych łap zaczęło się poruszać — przy czym trzy pary próbowały iść w jedną stronę, a drugie trzy — w drugą. Wskutek równowagi sił agregat został na miejscu, tyle tylko, że cały dygotał. Potem w środku pojawił się pasek zielonego og- nia — i oto potwór rozpadł się na dwie części, jego kończyny zamarły. Na trawę wytoczył się przezroczysty cylinder wielkości wiadra, wypełniony jakąś galaretowatą masą. Przez tę galaretę prześwitywały zarysy błękitnego stożkowatego naczynia. — Przedziwne zamknięcie — warknął wujek Fila i schyliwszy się, ostrożnie postukał zgiętym palcem w przezroczysty cylinder. — Trzeba otworzyć! Czas ucieka! — wyszeptał Walik. Przy- pomniawszy sobie, że trzyma w ręku nożyce, mocno uderzył nimi w naczynie. Nożyce odskoczyły od powłoki z metalicznym zgrzy- tem nie pozostawiwszy na niej ani śladu. — Poczekajcie, a co będzie, jeśli naciśniemy tę czerwoną plamkę? — powiedziałem. Walik przytknął palec do czerwonego krążka u podstawy cy- lindra. W tym momencie na pojemniku zarysowały się szczeliny. Naczynie rozpadło się i na trawę wyleciała galaretowata masa. I ta galareta, i resztki cylindra zaczęły na naszych oczach wypa- rowywać. Wujek Fila rozpiął guziki na prawym rękawie koszuli, naciągnął rękaw na dłoń i ostrożnie podniósł niebieskie naczy- nie z ziemi. Miało jakiś litr pojemności. Na jego węższej części widniała rysa, a na szczycie czerwienił się wyraźny krążek. — Wszystko jasne! — oświadczył wujek Fila. — Larysa! Walentyn! Idziemy do domu! — W jego głosie zabrzmiały suro- we nuty — ni to dźwięk komendy, ni poczucie własności... Przed- tem nigdy tak nie mówił. — Poczekaj, Filimonie! — spłoszyła się ciocia Lira. — Trze- ba całą tę mechanikę sprzątnąć, Seby we wsi nie gadali. Dobrze byłoby wrzucić to wszystko do dołu. Ale nie musieliśmy sprzątać całej tej mechaniki. Nieocze- kiwanie i bezgłośnie obie części potwora znów zlały się w całość, która zapłonęła żywym ogniem. — Ojejejej! Sam siebie spala! — radośnie wyszeptał wujek Fila. — Cóż za kulturalny wynalazek!... Paweł, uważaj, żeby się od tego coś nie zajęło! Poszli do domu. Pierwszy, ostrożnie, jakby stąpał po lodzie, kroczył wujek Fila, trzymając w daleko wyciągniętej ręce błękit- ne naczynie. Za nim podążała ciocia Lira. Walik zamykał pochód. Na mnie się nawet nie obejrzeli. Agregat płonął jasnym płomieniem. Słychać było chrzęst i trzaski. Powłoka marszczyła się, sypiąc wokoło niezliczonymi kubikami i stożkami różnych barw, które wpadały w trawę i ginęły w ogniu. Płomienie, rosnąc, oblizywały dolne gałęzie brzózek. Dziwna sprawa: liście na gałęziach nie paliły się, nawet nie zżółkły. Podszedłem całkiem blisko do ognia. Nie czułem żaru. We- tknąłem rękę prosto w płomień — i dreszcz przebiegł mi po pal- cach: płomień nie parzył, nawet nie grzał. Był zimny — jakbym wsunął rękę w okienko wilgotnej piwnicy. XVIII Agregat spłonął. Nie było ni śladu, ni popiołu i trawa nie zmie- niła swojej barwy. Tylko tam, gdzie stały łapy potwora, wid- niały dziury w darni i poszarpane dołki. „A przecież to nie sen" — myślałem. Nie szaleństwo, nie zbiorowa psychoza. To jawa, jawa!... Teraz tam dzielą nieśmier- telność; przecież milion lat to prawie nieśmiertelność... No, trzy porcje to jasna sprawa — ciocia Lira, wujek Fila i Walik. Rodzi- ce Walika wypadają z gry — są teraz w dalekiej podróży. To znaczy, że pozostałe porcje dostaną się Gładikowom — mężowi i żonie. Mają dom trzy działki dalej. A może wujek Fila znaj- dzie jeszcze innych kandydatów do nieśmiertelności — przecież bardzo szanuje Kolę Ramuszewa i jego żonę Walę; ci mieszkają pięć domów dalej... A może... Rozważałem wszelkie możliwe kandydatury, biorąc czasami pod uwagę i siebie. Zastanawiałem się jeszcze nad tym, dlaczego nieziemcy wyznaczyli tak dokład- nie termin zażycia ekstraktu. Czyżby dlatego, żeby nieśmiertel- ność dostała się temu, kto miał bezpośredni związek ze znalezie- niem agregatu? Niewątpliwie jest to eksperyment. Za jakiś czas znowu odwiedzą Ziemię i sprawdzą rezultaty. Jeżeli doświad- czenie się powiedzie, obdarują nieśmiertelnością wszystkich ludzi. Drgnąłem, usłyszawszy czyjeś kroki. Patrzę — a to Walik do mnie sunie. — A ta harhara co, spaliła się? — zapytał nerwowym szep- tem. — To dobrze! Paul, wołają cię do domu, idziemy! — A ty już się unieśmiertelniłeś? — pytam go po drodze. — Omilioniłem się! Wszystko w porządku!... I ty się zaraz omilionisz. To babcia tak się o ciebie zatroszczyła. A ten nie- bieski garnek, ledwieśmy go opróżnili, zniknął, rozpłynął się we mgle. Żadnych dowodów! Wbij to sobie do mózgownicy! Małżonkowie siedzieli przy okrągłym stole w pokoju obok kuchni, zasłonka na oknie była zasunięta — top secret! Stół — pamiętam to jak dziś! — przykryty był płóciennym obrusem z wyhaftowanymi motylami i różami — dziełem cioci Liry. Sześć kubków do kefiru stało na stole; trzy puste i trzy — napełnio- ne wiśniowoczerwonym płynem. — Pawlik! — zwróciła się do mnie ciocia Lira drżącym gło- sem. — Pawlik, postanowiliśmy dać ci to wypić... Żeby nie komuś obcemu, ale swojakowi, rozumiesz? Tylko jedna prośba: milcz o tej sprawie! — Twoja sprawa, Pawluga, wypić, i gęba na kłódkę. Jasne?! — surowo zapytał wujek Fila. — Weź pod uwagę, Paul, że jak coś lapniesz przed czasem, zrobią z ciebie wariata. Nie uwierzą! — dorzucił Walik. — A jak uwierzą, to będzie jeszcze gorzej — wmieszał się wujek Fila. — Docentów się teraz jak psów namnożyło, wszys- cy się do nauki przyssali. Będą nas po różnych komisjach włó- czyć, a jeszcze mogą się przyczepić, żeśmy nie jak trzeba lekar- stwo podzielili. I jak się obronisz? Przecież papierka żadnego nie mamy! — A Filimon Fiodorowicz niedługo na emeryturę idzie — wy- szeptała z przerażeniem ciocia Lira. — Rozejdą się paskudne plotki, że będzie żył milion lat, to w ubezpieczalni mogą mieć wątpliwości, czy mu w ogóle tę emeryturę dawać... — Dziadunio ma dużą szansę pożegnać się z emeryturą — potwierdził Walik. — Umówiliśmy się, co? — błagalnym głosem odezwała się ciocia Lira. — A teraz pij, Pawlik, pij! I podała mi kubek. Gęsty płyn pachniał tajemniczą świeżością. W mózgu kłębiły mi się myśli. Jedna była szczególnie pociągająca: dzięki długie- mu życiu zdobędę sławę poetycką. Fale przyszłej sławy do moich podpłynęły stóp, zadźwięczały, zaśpiewały, zapluskały o granit cokołu... Przecież będę wielki, stanę się nieśmiertelny na wieki. Współczesnych poetów na wieki pozostawię w szeregu głupców! Wszystkich klasyków świata, wszystkich żyjących i leżących w grobie, wszystkich przyszłych wieszczów przeskoczę swym talentem! Moje książki będą miały milionowe nakłady! Kupię sobie wołgę, wybuduję betonowy garaż! Krytycy gadziny pełzać będą u moich nóg! Wszystkie seksbomby świata będą o mnie marzyć i śnić! Mój profil zdobić będzie wszystkie ruble, marki, pesety! Będę jeszcze dziarski, jeszcze w sile wieku — a już moje posągi staną we wszystkich miastach! Wypiłem płyn i odczułem chłód i lekką gorycz. Ale w mgnie- niu oka to wrażenie znikło. — W kupie raźniej! — oświadczył wujek Fila. — A dla kogo są te dwie porcje? — zapytałem. — Na pewno dla Ramuszewów? — Nie, oni się nie nadają do czegoś takiego — sucho odpo- wiedziała ciocia Lira. — Rozbębnią na cały świat. — Jedną porcję dacie na pewno sąsiadce, Marmajewej? — do- pytywałem się nadal. — Ludka Marmajewa nie nadaje się — sprzeciwiła się ciocia Lira. — Ciągle swoje kury na naszą działkę wpędza, tyle razy jej mówiłam... Dam jej lekarstwo i potem przez milion lat będę się z jej drobiem użerać! Niedoczekanie! A i gadać lubi, jęzor jak stąd do mostu... Walentyn nam coś poradził... — I znowu powtarzam: jedną dozę trzeba dać Cherlakowi! — zdecydowanie oświadczył Walik. — Teraz ma pięć lat. Psy śre- dnio żyją gdzieś tak dwanaście. Po dziesięciu—piętnastu latach działanie ekstraktu objawi się na żywym, chodzącym fakcie. Te- raz nie ma co robić hałasu wokół naszego milionletniego życia, ale w przyszłości to się przyda. Wszyscy będziemy wielkimi ludźmi! — Głowizna u Walika pracuje! — zachwycił się wujaszek Fila. — My będziemy wielkimi ludźmi, a nasz Cherlak — cho- dzącym faktem! Z ogonem! — Szkoda tracić ekstrakt na psa — zaoponowałem. — Pawlik, choć żeśmy ci takie serce okazali, życiem wiecz- nym bezpłatnie obdarowali, wcale sobie nie myśl, że możesz o na- szych sprawach decydować! — obraziła się ciocia Lira. — A może ja od dawna marzę, żeby Cherlaczka los za jego uczciwość nie- śmiertelnością obdarzył! Ulubieniec ciotki był jak raz na miejscu. Słysząc, że się o nim mówi, wylazł spod stołu, rozwalił się na środku pokoju i — hi- pokryta jeden! — ziewnął! Potem podszedł do swojej pani i bła- galnie zaskowytał. — Czuje, mądrala, że się o nim mówi! Wszystko mój Cherla- sio rozumie! — rozczuliła się ciocia Lira. Potem przyniosła z kuchni czysty talerz, postawiła na podłodze, nalała zawartość jednego z kubków. — Pij, Cherlaczku! Pij, aniołku uczciwy! Piesek powoli, spokojnie zaczął chłeptać pozaziemski płyn. Osuszywszy talerz dziękczynnie pisnął. — A kto dostanie szóstą porcję? — zapytałem. Zapadło niezręczne milczenie. Potem wujek Fila kręcąc się niespokojnie, powiedział: — Nie ma co się tym piciem z obcymi ludźmi dzielić. Świnię podłożą. Nie wolno nam szczęścia naszego przegapić. — Trzeba dać Frośce — zaproponował Walik. — Będziemy mieć dwa żywe dowody: kota i psa. — A jasne, czym Frośka gorsza od Cherlaka! — zgodził się wujek Fila. — Ileż to myszy ona przez milion lat wyłapie! Po- liczyć się nie da! Larysa! Krzyknij no na nią! Ciocia Lira wyszła przed ganek i zaczęła wołać: — Frośka! Frooośka! Jedzenie podane! Potem wróciła do pokoju i powiedziała: — Znowu się gdzieś szlaja, wywłoka nieszczęsna!... No, kotka, życie wieczne przez tę rozpustę straciłaś! Czas mijał, a szósty kubek stał na stole. W końcu wujaszek Fila zaproponował, żeby dać ekstrakt prosiakowi: niech i on sobie milion lat pożyje, na zapas. I ciocia Lira zaniosła kubek do chlewika. — I co? — zapytał Walik, kiedy wróciła. — Jak się odniósł do wieczności? — Nalałam mu w koryto — od razu wyćpał. Nie będąc utalentowaną, Nie otrząsając brzucha z gnoju, Za życia świniąś wieczną była, A zatem — wiecznie żyj w spokoju! — Teraz jest nas, znaczy, sześcioro — podsumował wujek Fila. XIX Wyszedłem z domu. Świat wyglądał dokładnie tak samo i wszystko było na swo- ich miejscach. Grządki kartofli, drzewa, altanka, chlewik — wszystko zwykłe, prawdziwe. I na niebie ta sama lekka, nie za- powiadająca deszczu mgiełka. Popatrzyłem na zegarek i aż się przestraszyłem: dopiero godzina z kawałkiem minęła od chwili, kiedy spod ziemi wypełzł łuskowaty agregat. Trzeba to wszystko przemyśleć, przetrawić w spokoju — po- stanowiłem i otworzyłem furtkę. Przeszedłszy po ulicy wioski, skręciłem na wąską, porosłą zielskiem drogę. Wiedziałem, że prowadzi na cmentarz. Rzeczywiście, po chwili na wzgórzu uka- zała się czerwona ceglana cerkiewka z dzwonnicą. Doszedłszy do niczym nie ogrodzonego przycerkiewnego cmentarzyka, długo patrzyłem na zbiegające w dół, pochylone przez czas krzyże. „Pszczoły nie żądlą umarłych" — przemknęła mi przez myśl wy- czytana gdzieś fraza. A mnie pszczoły będą żądlić przez milion lat. Ludzie będą się rodzić i umierać, umierać, umierać, i Ela także umrze, a ja będę żył, żył, żył... Owładnęło mną dziwne poczucie winy. — Nic wam nie zawiniłem — powiedziałem głośno, zwraca- jąc się do tych, którzy odeszli — nie jestem winien. To stało się tak nagle! Kiedy wróciłem do Filaretowa, pierwszą osobą, którą zoba- czyłem obok domu Bywajewów, był Walik. Podpompowywał oponę swego roweru; do bagażnika zdążył już przytroczyć wielki kosz. Wesoło poinformował mnie, że jedzie na stację Pronino, bo tam jest niezły bufet. Bywajewowie postanowili po bożemu świętować dzisiejsze wydarzenie. Ciocia Lira odpaliła na to przedsięwzięcie swoje przeznaczone na pogrzeb („śmiertelne") pieniądze. — Przedni widelec masz pęknięty — ostrzegłem Walika. — Weź rower od Ramuszewów, na tym możesz kark skręcić! — E tam, wszystko jedno! — machnął ręką. — A nuż wrócę w porządku! — Zetknięcie z wiecznością wcale nie nauczyło go ostrożności. — Może chodźmy razem na piechotę — zaproponowałem. — Pomogę ci nieść zakupy. — Nie chcę! Po co mi pomoc?... W ogóle żadnej pomocy mi nie trzeba. Ty, Paul, możesz się pożegnać z poniewieraniem mnie na szczot gramatyki! Przezimuję — nie ma sprawy, potem nadrobię. Przede mną teraz wagon czasu! A nawet nie wagon, tylko diabli wiedzą ile pociągów! Z okna wychyliła się ciocia Lira: — Pawlik! Przyjdź wieczorem o jedenastej! Nigdzie się nie pałętaj! Będziemy świętować! — Ale dlaczego tak późno? — zdziwiłem się. — Nie trzeba wcześniej. A nuż który z sąsiadów wpadnie? A o jedenastej wszyscy we wsi już śpią. XX O oznaczonej godzinie zapukałem do drzwi Bywajewów. Dały się słyszeć ostrożne kroki. Ciocia Lira sztucznie sennym gło- sem zapytała, nie odsuwając przy tym zasuwy: — Kto tam? Położyliśmy się już spać! Powiedziałem, że to ja, i od razu mnie wpuściła. Potem wyj- rzała na zewnątrz, rzuciła okiem, czy nikogo w pobliżu nie ma, czy nikt mnie nie widział, i znowu zasunęła rygiel. W pokoju przed moimi oczami rozciągał się stół. Stało na nim kilka butelek szampana, a między nimi pysznił się tort. Szkla- ne wazy napełnione były cukierkami „Karakum", „Wiewiórka", „Elegia" i „Muza". Reszta powierzchni obrusa była dosłownie zapchana talerzami i talerzykami z wszelkim jadłem. Wystar- czyłoby dla pułku wojska, a nas było tylko cztery sztuki, nie licząc Cherlaka. Psiak z błękitną wstążką na szyi — na okolicz- ność święta — rozpierał się na skrzyni. Był nażarty po szyję. — Bogato! — powiedziałem, siadając za stołem. — Czego tu nie ma! Nawet kalmary w puszce! — Kawioru brak! — z kokieteryjnym uśmiechem zauważyła ciocia Lira. — Kawioru, tego nam brakuje... — I kawioru się doczekamy! Najważniejsze teraz — trzymać się! — dziarsko wykrzyknął wujaszek Fila i mrugnął do żony, zabierając się do otwierania butelki szampana. Nie bardzo mu to szło. Przez całe życie miał do czynienia z innymi korkami. Za butelkę złapał się Walik. Długo z nią wal- czył, w końcu korek wystrzelił, trafił w ścianę, a potem ryko- szetem gwizdnął Cherlaka w nos. Pies zmarszczył się z obrzy- dzeniem. — Tak żyją milionerzy! — krzyknął Walentyn, rozlewając wino do kieliszków. — Przecież teraz jesteśmy milionerami! — No, to stuknijmy się na wieczne zdrowie! — zapropono- wał wujek Fila. — Do dna, panowie, do dna! Podnieśliśmy kieliszki, wypili. Wujaszek Fila chrząknął, ale chrząknięcie wyszło jakieś takie nieprzekonujące. — Procentów mało — warknął, nalewając sobie drugi kieli- szek. — Uważaj, dziadku, nie przesadź! Szampan — zdradziecki trunek! — półżartem ostrzegł Walik, otwierając nową butelkę. — Nie pouczaj! Za młody jesteś, żeby mnie uczyć! — Teraz za młody, a za tysiąc lat prawie się zrównamy! — odparował Walentyn. — Ty będziesz miał tysiąc pięćdziesiąt dziewięć, a ja — tysiąc osiemnaście. — Racja! No i faktycznie zrównamy się — dał wyraz swemu oszołomieniu wujek Fila. I — nie czekając na innych — wlał w siebie następną porcję szampana. Ciocia Lira jadła i piła w milczeniu, wstrząśnięta ważnością wydarzenia. I nagle jak się nie rozpłacze, nie rozlamentuje! — Za późno to lekarstwo przyszło, za późno!... Młodości nam nie przywróci, całe wieczne życie jako staruszka przechodzę... — Coś mi się tu smutno robi! — wykrzyknął podchmielony wujek Fila. — Muzyczkę wam puszczę! Kiedyś, pracując w punkcie skupu surowców wtórnych, wujek Fila wynalazł kilka zgranych do imentu, ale całych, płyt gramo- fonowych. Bardzo na nie uważał. I oto teraz włączył adapter, położył na talerzu płytę. Igła długo błąkała się po ciemnym, gło- śnym korytarzu: „Nocą, nocą w gorącej Argentynie..." — I w Argentynie będziemy! Nie narzekaj, Larka! — wrza- snął Filimon Fiodorowicz. — Teraz to zupełnie realne — potwierdził Walik. — Argen- tyna nam nie ucieknie! — Schron trzeba wykopać — i to jak najszybciej! — dała wy- raz swemu przerażeniu ciocia Lira. Przedwojenna płyta przy- pomniała jej wojnę. — Masz rację, mądralko moja! — łaskawie zgodził się wujek Fila. — Być może wojny nie będzie, to się wtedy w schronie kartofle będzie trzymać. Teraz trzeba będzie gospodarstwo z gło- wą prowadzić. Z głową!!! Człowiek przyszedł na świat nagi, Żyło mu się nudnie. Łopocą postępu flagi, Zrobiło się cudnie! Akurat wtedy Walik wyciągnął szufladę komody i, pogrze- bawszy w niej chwilę, wyjął kawał płótna i pogrzebowe pantofle cioci Liry. Omotawszy się płótnem i włożywszy na nogi owo trumienne obuwie, zaczął wywijać coś w rodzaju szejka. Kartonowa podeszwa lewego pantofla od razu się oderwała, ale Walik dalej pląsał. — Och, ty urwisie! — zachichotała ciocia Lira. — Uważaj, całkiem zniszczysz! — Babciu! Na co ci teraz te kapcie?! Teraz jesteś milionerka — wydarł się Walik, przyspieszając tempa. Cherlak zeskoczył ze skrzyni i zaczął szczekać, obskakując tancerza. Nagle, podwi- nąwszy ogon, zamilkł i schował się pod stół. — A może niepotrzebnieśmy tę miksturę pi)i — jęknęła ciocia Lira. — Żylibyśmy jak wszyscy i umarli jak wszyscy... Zgrzeszy- liśmy wobec innych... I znowu zaczęła płakać. Potem wybuchnęła śmiechem. Cał- kiem nieźle dała sobie po szyi. Zaraz potem po cichu opuściłem ucztę i poszedłem do altan- ki, gdzie od razu usnąłem. Miałem sen. I tym razem nie było w moim śnie architektury. Pogodny letni dzień. Idę po swojej Wielkiej Zieleninej. Tak sobie po prostu idę, spaceruję dla zdrowia. Posuwam skromnie, oczu na dziewczyny nie podnoszę, rozważam w duszy problemy oderwane. Ale mimochodem zauważam, że przechodnie ożywia- ją się na mój widok i radość wypełza na ich lica. A ci, którzy idą dwójkami, zaczynają szeptać do siebie: „To sam Globalny we własnej osobie! I wcale nie jest dumny, wcale się nie puszy!" Jakaś sympatyczna mamuśka szepce do córeczki: „Lusia, zapa- miętaj tę chwilę na całe życie — przed nami On! ON! Sam Glo- balny!" I oto z wizgiem hamulców zatrzymuje się przede mną biała wołga ze wstęgami, z dwoma obrączkami na dachu. Pan młody w eleganckim garniturze, panna młoda w nylonowym we- lonie wyskakują z samochodu, rzucają się na mnie — przejęci szczęsnym drżeniem: „Prosimy o błogosławieństwo, Globalny!" A ja szlachetnie, bez żadnych tam seksualnych podtekstów, obda- rowuję uroczą pannę młodą braterskim pocałunkiem. Wszystkie szosy i bezdroża, Pola, łąki, wody, Cały świat jest twym podnóżkiem, Królowo przyrody! Uszczęśliwieni nowożeńcy jadą dalej, a ja — przy akompa- niamencie pełnych zachwytu szeptów i krzyków wchodzę na most i oto nagle znajduję się na Wyspie Krestowskiej, na stadionie. Od dwudziestu minut trwa już mecz „Zenit" — kijowskie „Dyna- mo". Wszystkie ławki są zajęte, nie ma miejsca nie tylko na jabł- ko, ale nawet na ziarnko maku! Ale bileterka poznaje mnie: „Ach! Cóż za bezgraniczne szczęście! Sam Globalny nas zaszczycił!" Prowadzi mnie na trybunę, sprasowani jak sardynki kibice ście- śniają się, robią mi miejsce. Siadam i pytam sąsiadów, jaki wy- nik. «Dwa — jeden dla „Zenita"!» — szybko dopowiadają chó- rem. „To dobrze!" — mówię. Przez ławki przebiega szept: «To on! Sam Globalny! Powiedział: „To dobrze!" Cóż za szczęście"»! Teraz już sto dwa tysiące widzów patrzy nie na mecz, lecz na mnie. Rozlegają się szalone brawa. Piłkarze są cali zaskoczeni: najpierw myśleli, że te oklaski są dla nich. Ale i do nich dotarło, kto jest adresatem tego aplauzu. Przerywają grę — kto ma teraz głowę do piłki! — i przyłączają się do klaszczących. Bramka- rze walczących drużyn porzucają swoje posterunki, idą do mnie, pod ręce wprowadzają mnie na płytę stadionu. „Proszę zade- klamować nam coś optymistycznego!" — szepce mi na ucho jeden z napastników. W cudownej ciszy rozbrzmiewa mój głos, toczą się natchnione strofy: Nie wyjdzie byczek już na łąkę, Bo byczka pieprzem przyprawiono! Spożywam nieboszczyka byczka Ja przecież jeszcze żyję pono! ...I nagle nie ma płyty stadionu, nie ma meczu. Stoję na nie- wysokim cokole z białego marmuru na środku ogromnego placu, otoczonego supernowoczesnymi wieżowcami. Stoję na cokole, ale nie jestem posągiem: ten postument wybudowano za mojego życia. W wolne dni przychodzę tutaj, żeby osobiście obcować z wielbicielami mojego talent a. Plac wypełniony jest po brzegi. Są tu i współcześni mi koledzy po piórze, i klasycy wszystkich czasów i ludów, i czytelnicy ze wszystkich krajów i kontynen- tów. Każdy dzierży w dłoni tom moich wierszy. Dzisiaj rozdaję autografy. Podchodzi Puszkin, podaje mi nowe wydanie moich dzieł. „Wielkiemu — od równego" — wykonuję staranną in- skrypcję na karcie tytułowej, składam podpis. Aleksander Sier- giejewicz, bardzo zadowolony, uśmiecha się. Potem jeszcze paru rodzimym klasykom piszę po kilka słów, ale już powściągliwiej. Nagle podchodzi do mnie wytworna przewodniczka wycieczki. Ze łzami w oczach błaga, żebym obsłużył poza kolejką grupę za- granicznych turystów, którzy przyjechali do Leningradu specjal- nie po mój autograf. „No, jeżeli zgromadzeni nie mają nic prze- ciwko temu, zgoda!" — odpowiadam. Zagraniczni goście tworzą szybko własną kolejkę i daję autografy: Homerowi, Dantemu, Szekspirowi i paru innym. Potem wygłaszam do nich krótki speech, w którym wzywam do podniesienia poziomu twórczych dokonań, do nieszczędzenia wysiłku, czasu, a nawet życia — jednym słowem mówię o tym, że pracować należy sumiennie. Zagranicznicy, po cichu ocierając łzy, wsiadają do komfor- towego autokaru i odjeżdżają, a ja dalej podpisuję swoje książki. Nagle widzę — Szefner! Stary już, w okularach... I przy tym na bańce. Z zawiści się ululał. „Przeskoczyłem pana, Wadimie Siergiejewiczu! Och, jak daleko przeskoczyłem! — mówię. — Ale autograf dam, ręka mi nie uschnie. Tylko na bliższą znajo- mość nie pan co liczyć". Czyś ty człek czy aligator, Czyś aniołem się urodził, Gwiżdżę na to, żeś senator, Byłeś w gości nie przychodził! XXI Obudziłem się nie dlatego, że już byłem wyspany, ale od bólu głowy. Z przerażeniem pomyślałem, że trzeba się będzie ubrać i w tym momencie skonstatowałem, że leżę w łóżku ubrany. Przewróciłem się więc na drugi bok, twarzą do ściany. Nie mia- łem ochoty wstawać. 131 Korzystając z praw klasyka Nie chcę słyszeć dziś budzika. Gdy korzystam z praw geniusza, Nie budź mnie, do paralusza! Potem zaczęło mnie suszyć. Wstałem, skierowałem się do domu Bywajewów. Walentyn siedział na ganku, kręcił gałkami tranzystora. Ja- kaś podobna do czkawki muzyka wydobywała się z czarnego pudełka. Oczy miał Walik jakieś osowiałe. — Zaczynają się dobre czasy! Zaczyna się dzień powszedni milionerów! — oznajmił. — Babcia padła jak pies Pluto, trochę sobie za bardzo pozwoliła. A dziadek schlał się w trupa, jesz- cze się wczoraj po cichu do wódeczności dorwał. Teraz wylą- dował nad historyczną jamą, prowiant do niej cafa. Trzeba by zobaczyć, co się tam dzieje. ' Poszliśmy do dwóch brzóz. Wujek Fila leżał, zwiesiwszy głowę do dołu. Podrygiwał i jęczał. Rzygał jak kot. Szczęk nożyczek i noży Pobrzmiewa w słowie „życie". Może być jeszcze gorzej, Gdy schlasz się należycie. Wróciliśmy do domu. Przysiedliśmy na ganku i Walik, wyłą- czywszy tranzystor, zapytał mnie: — O czym żeś się tak zadumał, Paul? Robisz plany na milion lat? — Jest o czym pomyśleć — powiedziałem. — Na przykład o stosunkach z niektórymi ludźmi. — To o Eli? — z jadowitą domyślnością podchwycił Walik. — Nieśmiertelny narzeczony i śmiertelna narzeczona? — Jacy my tam narzeczeni... — Palnąłem bez zastanowienia. Ale w zeszłym roku bardzo żeś się do niej kleił.. Widzisz, gdybym ja kochał jakąś dziewczy- nę, ale tak naprawdę, tobym tego nieziemskiego specyfiku do ust nie wziął. Nigdy się jakoś nie zakochałem, po prostu mam u dziewczyn powodzenie. Totalna inflacja... Rzeczywiście, Walik miał powodzenie. Nie mogłem tylko zro- zumieć, co te dziewczyny w nim widzą?... Po półgodzinie, wypiwszy herbatę, odświeżony ruszyłem do Nowo-Olchowki. I jakoś tak przypadkiem doszedłem do daczy, gdzie mieszkała Ela. Była w domu. — Dlaczego nie przyszedłeś wczoraj na Pańską Górkę? — za- pytała. — Myślałem, że to ty nie przyjdziesz — wydusiłem z siebie niepewnie. — Dobra, zapomnijmy o tym wszystkim. Chodź na spacer. Wyszliśmy na ulicę, potem skręcili w polną drogę, potem weszliśmy do lasu. Długo łaziliśmy w milczeniu. Ja milczałem, bo nie mogłem zebrać myśli, Ela — prawdopodobnie dlatego, że nie chciała zakłócić leśnej ciszy. Wreszcie zaczęła się poważna rozmowa. Ela: — Nie czas byłoby przerwać to milczenie? Ja: — Jeżeli chcesz, dam ci do rozwiązania test w formie baj- ki... Ela: — Wyczytałeś to gdzieś? Teraz ciągle testy i testy... Do- bra, niech będzie... Ja: — W pewnym królestwie żył sędziwy król, a wraz z nim — królowa. To byli bardzo porządni ludzie. Wszystko w ich życiu układało się, jak trzeba, tylko bardzo męczyła ich świadomość, że każdy przeżyty dzień zbliża ich do śmierci. Nadworny le- karz napychał ich lekarstwami na przedłużenie życia, ale oni doskonale wiedzieli, że kiedyś i tak owiną ich w białe płótno. I oto pewnego dnia królewska para w towarzystwie księcia — następcy tronu i wielkiej świty udała się daleko w las na polo- wanie. Ela: — Rozumiem! Najpierw mówisz, że to byli porządni lu- dzie, a teraz — pojechali na polowanie. Porządni ludzie nie będą strzelać do zwierząt tylko dla własnej uciechy. Ja: — Oczywiście — polowanie to dozwolony prawem sa- dyzm. Dwunogi ma dwururkę, Utłucze z niej wiewiórkę. O, popatrz! Leci gąska! Babachnę! Niech nie kląska! Ale król i królowa nie polowali, tylko ich czeladź strzelała do zwierząt. A królewska para miała po prostu pretekst do prze- jażdżki konnej. I oto w lesie, niepostrzeżenie dla swej świty, król, królowa i następca tronu odjechali na bok, żeby spokojnie porozmawiać o interesach dynastii. Powoli konie zaniosły ich w leśną głusz. Znaleźli się na polance, gdzie stała stareńka cha- tynka. Wyszedł z niej sędziwy starzec — mądry czarownik. Ela: — Wybraniec bogów? Ja: — Może bogów, a może — odwrotnie... Czarownik po- wiedział do króla i królowej: „Trafiliście tu w odpowiednim czasie. Wasze najskrytsze marzenia zostaną spełnione. Mam pięć czarodziejskich jabłek. Żywa istota, która zje takie jabłko, otrzy- ma dar nieśmiertelności. Macie te jabłka — trzeba je zjeść w ciągu pół godziny, inaczej owoce nie zadziałają". I król, i królowa, i następca tronu szybko zjedli po jabłku. Czwarte jabłko królo- wa dała swemu koniowi, żeby jej ulubiony wierzchowiec żył wiecznie. Ela: — A piąte? Ja: — Piąte król chciał dać swemu koniowi. Ale w owej chwili wszedł na polanę młody wieśniak. Spieszył do pewnej leśne wioski do swojej narzeczonej. Mówiąc ściślej, dziewczyna nie była jeszcze jego narzeczoną, ale chodził do niej i zamierzał ofia- rować jej swą rękę i serce. Piąte jabłko wręczono jemu. Nie miał czasu na zastanawianie — zjadł jabłko i stał się nieśmiertelny. Koniec. Ela: — Dziwnie mętna ta bajka. ja: — Test polega na tym, że słuchający powinien zakończyć tę opowieść i ocenić postępowanie każdego z bohaterów. Kto tu wygrał, a kto — przegrał. Ela: — Czarownik nie wziął sobie jabłka. To znaczy, że mógł zostać nieśmiertelnym — i nie chciał?! Ja: — Wygląda na to, że tak. Ale to już wychodzi poza granice testu i nie ma żadnego znaczenia. Ela: — Nieprawda! Ma! Czarownik był mądry — i nie chciał jabłka. To znaczy, wiedział, że te jabłka nikomu nie przyniosą szczęścia. Ja: — Ale przecież nieśmiertelność to szczęście samo w sobie! Ela: — Nie! Nieśmiertelni powinni być albo wszyscy ludzie na świecie, albo nikt! Wcale nie chciałabym być nieśmiertelna, wiedząc, że wszyscy naokoło muszą umrzeć! Po prostu byłoby mi wstyd! Przypomnij sobie zresztą tych nieszczęsnych wiecz- nych ludzi u Swifta... Strulbruggowie czy jak? Ja: — Ale oni przecież nie z własnej woli? Ela: — A jeżeli z własnej woli, jak ci wszyscy twoi durni kró- lowie, królowe i jacyś tam książęta, to jeszcze gorzej. Przecież żadne królestwo nie jest wieczne i w końcu wygonią ich stamtąd i to nawet bez emerytury. A książę, którego rodzice są nieśmier- telni, nigdy nie wstąpi na tron. W całym tym interesie wyszedł na swoje tylko koń... Ale i on... Przecież jedynie ludzie wiedzą, że czeka ich śmierć. Dla konia nieśmiertelność to problem nie na koński łeb. Ja: — Zaczekaj, jeszcze nic nie powiedziałaś o tym wieśniaku. Przecież on też jest nieśmiertelny. Ela: — Mówiłeś, że wiedział, że to nie jest zwykłe jabłko? Ja: — Powiedzieli mu w ogólnych zarysach... Ale nie miał czasu na zastanowienie się... Ela: — A kiedy zaczął jeść jabłko, nie pomyślał, że jego narze- czona będzie w dalszym ciągu śmiertelna? Że on nie będzie się zmieniał, a ona będzie się w jego oczach starzała?! Niezły numer! Ja: — Mówię ci, że to wszystko stało się bardzo nagle. Dopiero potem doszło do niego, że chyba postąpił nie najlepiej w stosunku do dziewczyny. Ela: — Postąpił jak podlec! To gorsze niż przespanie się z inną kobietą. Wtedy może wchodzić w grę miłość, lekkomyślność... A to po prostu zdrada, przeniewierstwo... Ale dosyć już tych testów. Powiedz mi, co się z tobą dzieje? Czuję, że się zmieni- łeś, ale nie wiem, jak. Cóż ja mogłem powiedzieć po takiej rozmowie?... Zacząłerjn. gadać bzdury na jakiś błahy temat. Ela, oczekująca na coś po- ważnego, zamilkła, obraziła się. Jest milczenie, co jednością Znaczy świętą ciszę. Jest milczenie groźne burzą, Której gromy słyszę. Tego dnia wyrósł między nami mur obcości — i ciągle rósł, rósł... XXII Po kolacji wszyscy, poza wujkiem Filą, siedzieliśmy cisi, po- grążeni we własnych myślach. Przywykaliśmy do nowego życia. A i kac dawał nam się we znaki, szczególnie cioci Lirze — wy- glądała całkiem zdechłe. Za to jej ślubny wysoko dzierżył sztan- dar milionerów — żartował, snuł monumentalne plany; dzięki sekretnym zapasom zdążył już sobie dać po krzyżach. — Iluż to ludzi Cherlak pokąsa przez milion lat! — wykrzyk- nął nagle ni z juszki, ni z pietruszki. — Nie do przeliczenia! Dziesięć dywizji! — Teraz trzeba go na smyczy trzymać, żeby na ulicę nie wy- latywał — zauważyła ciocia Lira. — Jeszcze go ktoś złapie i da po łbie! — Kupimy smycz, Laryso, kupimy — zapewnił ciocię Lirę wujaszek Fila. — Najpierw skórzaną, a potem i do złotego łań- cucha dojdziemy... Wierz mi, nie tylko w latach będziemy mi- lionerami, ale w pieniążkach... Trzeba pomyśleć o murowanym domu. Nie wypada teraz w drewnianej chałupie siedzieć. - A za jaką forsę ten dom zbudujesz? — zgryźliwie zapy- tała żona. — Będziemy żyć oszczędnie. Na razie w altance pomieszkamy, a tu wpuścimy letników. Teraz się ściśniemy — a potem będzie czas na rozpostarcie. Czasu mamy mnóstwo. — Oj, jak okropnie będzie umierać, kiedy milion lat przeży- jemy... — westchnęła ciocia Lira. — Tysiąc lat przed śmiercią trząść się będziemy w strachu! Teraz to ja już nie wiem, czy to był szczęśliwy prezent... — Daj spokój temu gadaniu — przerwał wujek Fila. — Inna to by z radości w pląsy się puściła, a ty biadolisz. — Już dobrze, nie będę... Pójdę, dam prosiaczkowi jeść. — I o to chodzi! Teraz na Cherlaka i prosię trzeba szczegól- nie uważać. Pójdziemy z nimi do weterynarza, niech wiek określi. Na razie swoją długowieczność będziemy trzymać w tajemnicy, a potem, kiedy przyjdzie pora, całemu światu rozgłosimy. A na dowód pokażemy uczonym psiaka. — I podłożymy wieczną świnię! — zaśmiał się Walik. — Ale trzeba ją jakoś ochrzcić. „Prosię" i „prosię" — a to przecież nasz brat w nieśmiertelności! — Masz rację, Walik — zgodził się wujek Fila. — Przecież świnia ma łeb, w cyrku występują świnie i litery czytają! A nasza przez ten czas to taka mądra będzie, że aż strach! — Trzeba radiowęzeł do chlewika przeprowadzić, tablicę z alfabetem powiesić... — ni to żartem, ni to serio powiedział Wa- lik. — Przez milion lat prosiak może zostać docentem, stopnia doktora się dochrząkać. Trzeba mu dać międzynarodowe imię. Na przykład — Antoine. Trzeba go ochrzcić! — Co to, to nie! To już będzie bałwochwalstwo! W Boga nie wierzę, ale bałwochwalstwa na swoim terenie nie zniosę! — twardo oznajmił wujek Fila. — Ale ochrzcimy go nie po kościelnemu, a wedle morskiej mody — tak, jak się statki chrzci — butelkę szampana o nos mu rozbijemy i prosię będzie nazwane! — Nie, nie pozwalam! Można stworzenie ubić! I naczynia tłuc się nie godzi. Trzeba naczynie szanować. W tej chwili Cherlak, spokojnie leżący na podłodze, zaniósł się nagle szczekaniem i, podwinąwszy ogon, rzucił do drzwi. Wy- czuł, że ktoś idzie. Wyszliśmy wszyscy z domu. Od furtki szła na ganek listono- szka, ciocia Natasza. Coś dziwnego, strasznego widać było w jej twarzy, a nawet w jej chodzie. — Pilny telegram — powiedziała. — Złe wieści... W telegramie napisano, że matka i ojciec Walentyna zginęli na stacji Ponyr w nieszczęśliwym wypadku. Potem wyjaśniło się, że śmierć ich była idiotyczna, a przy tym przypadkowa: prze- biegając przez bocznicę wpadli pod lokomotywę manewrową. Oboje byli trzeźwi — w ogóle nigdy wódki do ust nie brali. Nie będę opisywał rozpaczy Walika. Powiem jedno: gdyby nie był milionerem, łatwiej by tę śmierć zniósł. Ludzie lubią odnaj- dywać związki nawet między wydarzeniami, między którymi żadnego związku być nie może; Walik uważał, że śmierć rodzi- ców to zemsta losu za to, że on jest nieśmiertelny. I to go zła- mało, spaczyło mu charakter. W niedalekiej przyszłości i na mnie czekało nieszczęście. I nie ma się co okłamywać — sam mu byłem winien. Kiedy wróciłem do Pitra, przez kilka dni biłem się z myślami: z jednej strony Bywajewowie dali mi wypić ekstrakt licząc na moje milczenie, ale z drugiej strony — czyż nie jest grzechem taić przed matką tak ważne wydarzenie? W końcu podjąłem decy- zję. Odebrawszy od matki przysięgę, że nikt na świecie nie dowie się tego, co mam jej do powiedzenia, opowiedziałem jej wszyst- ko. Matka zareagowała na moją opowieść bardzo dziwnie. Wydaje się, że nie była nawet zaskoczona, tylko zbladła i cicho powie- działa: — Zawsze podejrzewałam, że stanie się z tobą coś takiego... Teraz już rozumiem, że nie należało się dzielić z nią moją tajem- nicą. Przecież matka miała wrodzoną wadę serca, a chorym na serce nieoczekiwane wiadomości — nawet dobre — na ogół nie wychodzą na zdrowie. Do dziś jest dla mnie zagadką, czy matka uwierzyła w moje milionerstwo, czy uznała, że jestem psychicz- nie chory. Jej stosunek do mnie zmienił się, choć starała się tego nie okazywać. Bardzo się o mnie troszczyła, tylko czasami na jej twarzy pojawiał się wyraz jakiegoś dziwnego przerażenia. Co to było: strach o mnie czy strach przede mną? Po jedenastu dniach zmarła na zawał. Pochowano ją na koszt biura, w którym pra- cowała — leży na cmentarzu Serafimowskim, obok ojca. Cmentarz — jakże tu przytulnie!... Każda piędź ziemi ma swego mieszkańca. Świadomość śmierci przyjmujesz potulnie. Gdy umrzesz — nie wiesz, że doszedłeś krańca. XXIII Po matce zostało kilka drobiazgów, sprzedałem je w komisie, trzy tysiące rubli z kasy oszczędnościowej dostałem w spadku — tak że na życie póki co mi starczyło. Spokojnie skończyłem szko- łę — na studia na razie mi się nie spieszyło. Postanowiłem sobie tak: dwa—trzy miesiące poświęcę wyłącznie na twórczość poe- tycką, potem znajdę sobie jakąś robotę, potem pójdę do woj- ska, a na końcu — wezmę się za uzupełnienie wykształcenia. Często teraz spotykałem się z Walentynem — bądź co bądź obaj byliśmy milionerami. Po śmierci rodziców od razu rzucił szkołę i zaczepił się przy, studiu filmowym. Był tam za coś w ro- dzaju czarnoroboczego czy gońca — ale liczył na to, że zajdzie dalej, a nawet bardzo daleko. Pewnego razu wyznał mi, że napi- sał scenariusz i sam Kolka Rukomojnikow przepowiada mu sukces. Wszystkich filmowców Walik (w rozmowach ze mną) nazywał zdrobnieniami, a swoje wypowiedzi szpikował gęsto kinowym żargonem: „do oglądania", „dubel", „noc amerykań- ska", „klaps". Zarabiał niewiele, ale rodzice byli ubezpieczeni na dużą sumę i w owym czasie Walik był przy pieniądzach. Nabył sobie jakieś szpanerskie kurteczki, buty na grubych podeszwach, palił zagraniczne papierosy i czasami bywał ciut-ciut pod gazem. Ale właśnie ciut-ciut; pijanego w trupa nigdy go w owych cza- sach nie widziałem. Mówił, że trzeba pić dla towarzystwa — poznaje się potrzebnych ludzi, w filmie bez tego ani rusz. Pod koniec września przyszedł do mnie list od Bywajewow. Czekają na nas w sobotę, czyli — pojutrze. Wujek Fila posta- nowił wyciąć drzewa na działce — potrzebna jest nasza pomoc. „Szykuje się czyn społeczny milionerów" — podsumował Walik. Zanocował u mnie. Ale przed snem wyciągnął z kieszeni zeszyt i powiedział: — Paul, chcę ci coś przeczytać. Scenariusz. A właściwie to jeszcze szkic... Słuchaj! Głucha tajga. Dwie brygady poszukiwaczy złota współza- wodniczą ze sobą w podwyższeniu urobku. W składzie jednej z nich pracuje miejscowa piękność, Anfisa, w drugiej — akce- lerat Andriusza, sekretnie zakochany w Anfisie. Pewnego razu Andriusza znajduje wielki samorodek. Jako człowiek uczciwy postanawia oddać go dyrektorowi pól złotonośnych. Po drodze do biura spotyka przypadkiem Anfisę, która — wyciągnąwszy z niego, o co chodzi — prowadzi chłopaczka w bezludny kąt tajgi. Tylko dzikie jelenie i widzowie kinowi obserwują intym- ny akt, w trakcie którego Anfisa kradnie samorodek z plecaka Andriuszy. Zostawiwszy go na rosistej polanie, gdzie widzimy w zbliżeniu, jak nasz akcelerat wspomina to, co przed niedawną chwilą zaszło, Anfisa biegnie do biura i oddaje samorodek jako wydobyty przez jej brygadę, w rezultacie czego brygada owa zwyciężyła we współzawodnictwie. Andriusza szybko połapuje się, kto porwał jego samorodek. Sądząc, że Anfisa zrobiła to ze względu na to, iż łączą ją stosunki miłosne z dyrektorem, Andriej czai się na nią na leśnej ścieżynce i w trybie zazdrości śmier- telnie rani przy użyciu oskarda. Ale przechodzący tamtędy przy- padkiem lekarz reanimator przywraca piękności życie. Nie wiedząc jeszcze o tym, akcelerat pisze notatkę z uwzględnie- niem wszystkich szczegółów swego odrażającego postępku i do- browolnie oddaje się w ręce sprawiedliwości. Społeczność kopalni jest wstrząśnięta. Odbywa się walne zebranie, na którym... — Jak dla mnie, to wystarczy! — przerwałem Wahkowi. — Dużo ty się rozumiesz na specyfice filmu! — zawarczał Walentyn. — Sam Zora Łabaziew mówi, że tu odkrycie na odkry- ciu... Zazdrościsz mi po prostu twórczej aktywności! U ciebie się wszystko na wierszykach kończy! I dodał jeszcze parę jadowitych słów na ten temat. Łkając gorzko ze współczucia, Pogardzając czarnym chlebem, Zamiast gumę żuć do żucia Ludożerca żuł kolegę. Rąbnął mnie prosto w dołek. Rzeczywiście, w tym roku z poezją mi nie szło. Ozdobili byka Wianuszkiem laurowym. Chcesz się napić mleczka? Udaj się do krowy! Zaczynałem wiersz za wierszem i rzucałem, nie kończąc. Tak się objawiało milionerstwo — zrozumiałem to później. Przecież każdy człowiek zawsze przewiduje swój kres^ choćby i w naj- dalszej przyszłości. A u mnie ten kres widniał gdzieś w nieskoń- czoności. Zaczynałem się czuć maleńki i słaby. Powoli dojrze- wałem do myśli, że czas nie zrobi ze mnie wielkiego poety, odwrot- nie — może zabić mój talent. Geniusze nie rozlewali się po wiecz- ności — byli naczyniami, zawierającymi w sobie wieczność. Próbowałem później nieraz wskrzesić swój talent różnymi sprytnymi chwytami. Kiedyś przeskoczyłem na wierszyki dla dzieci — o kotkach, pieskach, o szacunku dla rodziców, o przy- rodzie... Już na łączkach kwiatki rozkwitają, Autobusy rzadziej się spóźniają, To, dzieciny, wiosna już nadchodzi, O czym pieją wam poeci młodzi. Potem próbowałem się przerzucić na tematy rolnicze: Już na łączkach kwiatki przekwitają, A utobusy częściej się spóźniają, Czy w przedzimnej, groźnej, smutnej porze Wszystkie krowy stoją już w oborze? Ale talentu mi wciąż ubywało. XXIV O dziesiątej rano byliśmy w Filaretowie. Cherlak już z daleka przywitał nas szczekaniem, ale do furtki nie wybiegł. Miał teraz na szyi obróżkę, a do obróżki przycze- piona była aksamitna ciemnozielona linka. Drogocenny pies mi- lioner był teraz przyparkowany do słupka przy ganku. — Żeby go nie kusiło! — wyjaśniła ciocia Lira. — Nerwowy jest mój aniołeczek, czujny! Dwie letniczki pokąsał. I nie ma się co śmiać! — Psiak z autorytetem! Takich właśnie potrzeba ludzkości! — oznajmił Walik. Bywajewowie wyglądali całkiem nieźle. Tylko jakaś pazerna zapobiegliwość pojawiła się w ich charakterach. Ale nas, oczy- wiście, powitali serdecznie. — Chodźcie prosto do domu, chłopaki! — zaprosiła nas przez okno ciocia Lira. — Przeprowadziliśmy się już z altanki. Letnicy wyjechali... Niesłodkie życie z letnikami... Lato nie lato... — Za to forsiaczki płyną! — powiedział wujek Fila, wyko- nując charakterystyczny międzynarodowy gest palcami. — Je- szcze dziesięć — dwadzieścia lat i murowany dom sobie wal- niemy... A póki co postanowiłem działkę z tych wszystkich brzó- zek i osin oczyścić — teraz nam są na nic. Dęby nam potrzebne! Długo żyją. A potem może baobaby się posadzi. Podobno do dwóch tysięcy lat potrafią dociągnąć. — Dęby i baobaby to nasi zieleni przyjaciele — zgodził się Walik. — Jak miło sączyć likier w cieniu baobaba! — Likier — świństwo, babski trunek. Ale spójrzcie, chłopaki, na ten klombik — zagadkowo powiedział wujaszek Fila. — Klomb jak klomb — zauważyłem. — Jakieś zwiędłe cha- bazie rosną. — Wszyscy tak myślą: klomb jak klomb. I niech myślą! Ale wam, kumplom milionerom, zdradzę swoją tajemnicę: pod tym klombem dwadzieścia butelek portwajnu po dwa czterdzieści zakopałem. Owinąłem starymi szmatami i gazetami — nie prze- marzną. Czujecie, w czym tu interes? Za sto lat ceny na to wino nie będzie! Na wagę złota sprzedam! Sto lat leżakowania — to nie żarty! — Za sto lat ludzie alkoholu pić nie będą. Zmądrzeją! — surowo powiedziała ciocia Lira z kuchennego okna. — Marny biznes, dziadku — ze współczuciem odezwał się Walik. — E tam, ludzie zawsze będą pić — z przekonaniem oświad- czył wujek Fila. — Wódki to może przestaną używać, ale bez wina się nie obejdą. — Iz winem, dziadku, sprawa może być cienka. Przegłosują — i klops! Wojen już nie będzie i starych czołgów użyją do walki z alkoholizmem. Wpuszczą je w winoroślą, jeszcze nie daj Boże miotacze ognia rzucą — i żegnajcie, lube porta i madery! — Nie gadaj takich okropności, Walik — kręcił z przygnębie- niem głową wujaszek Fila. — Czołgi w winorośli... To się jeszcze w nocy przyśni i na apopleksję można zejść! — Walik! Pawlik! Do stołu! Zgłodnieliście z drogi — zawołała nas ciocia Lira. — A mnie czemu nie wołasz? — żartobliwie zapytał wujek Fila, a po jego tonie połapałem się, że jest już ciut-ciut przy- napity. — Ćpałeś niedawno! — odpaliła ciocia Lira. — Po robocie wszyscy coś przekąsimy, a i butelka się znajdzie. Jest za co wy- pić. — Za pierwszą emeryturę grzech nie wypić — pochwycił wujek Fila. — Jestem teraz emeryt, osiemdziesiąt pięć rubel- ków miesiąc w miesiąc. Gdybyż ci tam, w ubezpieczalni, wie- dzieli, komu emeryturę dają... Długo by się zastanawiali. Ileż lat będą musieli płacić! Aż pieniądze skasują... Pokrzepiwszy się, wzięliśmy przygotowane przez wuja Filę siekiery i piły i ruszyliśmy na działkę. Wujek Fila pracował pew- nie i zwinnie, my z Walikiem pomagaliśmy mu niezbyt wprawnie, ale gorliwie. Potem wycięliśmy czarny bez i krzak bzu lilaka. Zaczęło padać. Zerwał się wiatr i wiał coraz silniej. Ciocia Lira wyszła na ganek, odwiązała Cherlaka i pies prysnął do domu. — Ale żeście wszystko wygolili — westchnęła ciocia Lira. — Żałość bierze... — Za to kiedy dęby-baobaby tu zaszumią, serca się będą rado- wać. Jeszcze „dziękuję" swojemu ślubnemu powiedzieć przyj- dzie! — I wujek Fila z rozmachem wbił siekierę w pień jednej z brzózek, tej mniejszej. — Chociaż tę drugą oszczędź! — poprosiła ciocia Lira. — Niech sobie żyje. I, zauważ, będziemy mieli nieprzyjemności, jak się nadzór leśny dowie! Za samowolny wyrąb! Odpowiedziało jej milczenie. Wróciła do domu, trzasnęła drzwiami, dając wyraz swojej obrazie. A brzozę wujek Fila ściął. Ale druga, ta starsza, jeszcze stała. — Nie trzeba jej ścinać, dziadku — ujął się za drzewkiem Walik. — Szkoda... — Czego tu żałować?! — rozzłościł się wujek Fila. — Już dogadałem się z Tolikiem traktorzystą, przyjedzie jutro pnie wykarczować. Zostawimy brzozę, traktor się nie zmieści... Chło- paki, brać się za piły, gruby ten pień! — Nie chcę piłować w deszcz! — zbuntował się Walik i ruszył w stronę ganku. Poszedłem za nim. W ogóle ten cały pomysł przestał mi się podobać. — Strajk milionerów! — oznajmił Walik, wchodząc do domu. — Babciu, milionerzy chcą jeść! — Wszystko gotowe, dzieciaki! — odkrzyknęła ciocia Lira. Rzeczywiście, stół byl już nakryty: jego środek zdobiła bu- telka „Stolicznej" i dwie butelki wermutu po rubel sześćdzie- siąt. Zabraliśmy się do jedzenia. Z działki, przez narastający szum wiatru, dochodziły do nas odgłosy uderzeń siekiery. Potem ucichły. Do pokoju wszedł wujek Fila. — Spryciule! — wykrzyknął. — Ty pracuj! Moknij! A oni tu sobie ucztę urządzili!. Ja też mam ochotę powalczyć z alko- holizmem. Robota poczeka. Już pół pnia przerąbałem. Nalej, Wa- lik, czegoś mocniejszego! — Pijemy za zdrowie milionera emeryta! — oświadczył Wa- lik. — Sto lat! — Pojechali! — radośnie kwiknął wujaszek Fila. — Pij, La- rysa! Bo się obrażę! — Już dobrze, przy takiej okazji można. — Szybko wypiła, zakąsiła kanapką i rzuciła kawałek metki Cherlakowi. — Zjedz sobie, zjedz, aniołeczku ty mój niepijący! — Wszyscy w kupie, a Antoine'a brak — powiedziałem. — Jak mu leci? — Prosiaczkowi? — uśmiechnęła się krzywo ciocia Lira. — A co ma robić, zdrów i cały. — Trzeba by go tu zaprosić — rzucił pomysł Walik. — Inte- resująca osobowość. Antoine też ma prawo do rozrywki. Przy- szła znakomitość nauki! — Ojej, chłopaki, czego to wy nie wymyślicie! — zachicho- tała ciocia Lira. — Jeszcze żywego prosiaka nam przy stole bra- kuje! Zleje nam się tu albo co, jemu tam wszystko jedno! — A rzeczywiście, Larysa, przyprowadź go, uszanuj moją emerycką wolę — poprosił wujaszek Fila. — Niech się stworzenie zabawi! — Przekonaliście mnie! — zaniosła się śmiechem ciocia Li- ra. — Naprawdę go tu przyprowadzę, gościa miłego! Dobra? — Wstała, poszła do kuchni, a potem na ganek. Cherlak szybko popędził za nią. W pokoju wyraźnie słychać było szum deszczu i wycie wiatru. — To należało udowodnić! — mrugnął w ślad za wychodzącą wujek Fila. — Bez kontroli lepiej! — I, nalawszy sobie prawie pełen kieliszek, szybko wlał w siebie jego zawartość. Potem z chytrym uśmieszkiem dorzucił: — W Pitrze może teraz powódź, wiatr jak trzeba... A my tu — jak u Pana Boga za piecem. Dla- tego... Do pokoju wdarł się brutalny, szczególnie silny poryw wia- tru. Trzasnęły drzwi, z etażerki posypały się jakieś papiery, zakręciły w powietrzu. Skądś doleciał do nas trzask, skrzypie- nie, potem odgłos uderzenia. Musiało upaść coś ciężkiego. — Brzoza runęła — powiedział Walentyn, podchodząc do okna. — No i dopiłowywać nie będzie trzeba! Wichura to za mnie załatwiła! — ucieszył się wujek Fila. — Dlatego, jak się zasta- nowić... Wściekłe, ostre, zachłystujące się szczekanie psa rozległo się z działki. Wszystkich nas poraziła straszna myśl. Pierwszy wy- padł z domu wujek Fila, za nim Walik i ja. Ciocia Lira leżała obok nowego śmietnika, obok przewróconej brzozy. Nie miała nic złamanego, drzewo jej nie przygniotło — prawdopodobnie uderzyło gałęzią w skroń i odrzuciło. W wilgo- tnym zmierzchu jej dobra, mokra twarz wydawała się jeszcze żywa. Z leżących na ziemi opadłych wilgotnych liści ściekała w jamę strużka krwi. — Lareńka! Lareńka! Obudź się! Wybacz mi, wybacz! — ma- mrotał wujek Fila, pochylając się nad umarłą. Potem upadł obok niej na twarz i zakrzyczał, zawył cienko, nie po męsku, i jego wycie zlewało się z przeraźliwym wyciem Cherlaka. XXV Pochowaliśmy ciocię Lirę na cichym filaretowskim cmentarzu. / nic nowego się nie zdarza. Anioły nie niosą cię wzwyż... Lecz w sennym milczeniu cmentarza Pod darni kobiercem już śpisz... Najpierw wujek Fila odwiedzał grób codziennie. Przed wyj- ściem na cmentarz odcinał kawałek kiełbasy, trochę chleba — nie dla siebie, dla Cherlaka. Pies odszedł z domu i żył obok mogiły cioci Liry — pilnował swojej pani. Straszliwie wychudł i teraz imię świetnie do niego pasowało. Jemu też nie było pisane długie życie. Pewnego razu wujek Fila znalazł jego zwłoki. Piesek był cały podziurawiony jak rzeszoto: myśliwi z miasta, przechodzący obok cmentarza, postanowili odrobinkę potrenować i potrakto- wali Cherlaka jak żywą tarczę. Walentyn odjechał od razu po pogrzebie, nie załatwił sobie wolnego dnia. Ja zostałem na jakiś czas, żeby doglądać wujka Filę. Wujek zrobił się niechlujny, przestał się golić, zarósł, wszyst- ko leciało mu z rąk. Chodziłem do sklepu, gotowałem obiady, ale wujek moich zup i kasz nie brał do ust i trzeba było jego por- cję wlewać do koryta Antoine'a. Prosię wszystko to zjadało i miało się dobrze. Tak przeszły trzy tygodnie. Był najwyższy czas, żebym wrócił do miasta. Pieniądze po matce powoli, ale nieuchronnie, koń- czyły się, z wierszami jakoś mi nie szło (czyli w najbliższym cza- sie nie było co spodziewać się honorariów) i moje bytowanie w Filaretowie zaczęło pachnieć pasożytowaniem. „Trzeba szybko znaleźć jakąś robotę" — postanowiłem. Wszędzie — w tramwaju i w terenie, Wśród gości i wśród krewnych też, W pustyni oraz na akwenie Poziomu moralnego strzeż! Rozstając się z wujaszkiem Filą dałem mu do zrozumienia, że powinien się pozbierać, dbać o zdrowie. Przecież przed nami, milionerami, jeszcze kupa czasu, a wujek przeżył dopiero sześć- dziesiąt lat. Odpowiedź wujka wprawiła mnie w stan oszołomie- nia. Wujek Fila wygłosił bowiem, co następuje: — Szlag by trafił ten cały milion! Rację miała Larysa, szczęś- cia nam ta mikstura nie przyniosła! Złapaliśmy się na tę cho- lerną przynętę! Zawiniliśmy, Pawłucha, wobec wszystkich ludzi zawiniliśmy! I ty jeszcze w żywe kamienie przeklniesz swoją długowieczność! — zakończył ze smutkiem w głosie. XXVI Zahaczyłem się jako placowy w stoczni jachtowej. Pracował tam sąsiad ze wspólnego mieszkania, Wiktor Wasiliewicz Ze- łudiew, stolarz meblowy. Po śmierci matki opiekował się mną i wciąż mnie przekonywał, że w stoczni mogę dobrze zarobić. Tak też i było. Brałem co miesiąc koło dwóch setek. Wiktor Wasiliewicz miał nadzieję, że zainteresuję się fachem, wrosnę w stocznię. Ale wszystko ułożyło się inaczej. Z Walentynem spotykałem się teraz niezbyt często — praco- wał na dziennej zmianie, a ja — jak podeszło. W wolne dni za- mykałem się w swojej norze i próbowałem tworzyć. Ale wiersze mi nie szły, dreptałem się w miejscu. Dopiero potem zorientowa- łem sie, że twórczy krach zawdzięczam swemu milionerstwu. Chodzono, szukano, Brodzono, szperano... Pieśni nie złożono, Szczęścia nie złapano... Pewnego dnia we wrześniu, po powrocie z pracy, znalazłem w domu kartkę od Walika. Informował, że wujek Fila umarł. On, Walentyn, jedzie do Filaretowa na pogrzeb i wzywa mnie, żebym wziął udział „w owym przedsięwzięciu". Mogłem wyjechać dopiero następnego dnia, w sobotę. Wujka Filę już pochowano i trafiłem na stypę. Stypę zorganizował Wasilij Fiodorowicz, brat zmarłego. Wu- jek Fila kłócił się z nim bez przerwy, ale wystarczyło, żeby umarł i sąsiedzi od razu zawiadomili braciszka. Ten zjawił się natych- miast i od razu mianował się jedynym spadkobiercą zmarłego. Wasilij Fiodorowicz szybciutko dowiedział się, że we wsi miesz- ka niejaki Nikołasza Sawieliew, który doskonale radzi sobie z ubojem świń; i oto Nikołasza zjawił się z nożem i bezmianem i zarżnął Antoine'a, który zdążył już w międzyczasie wyrosnąć na solidnego wieprzka. Nikołasza dostał za to trzy kilo mięsa i podroby. A część podrobów dostała się kotce Frośce, grzesz- nemu stworzeniu, które nie wypiło ekstraktu, ale przeżyło i Cher- laka, i Antoine'a. Na stypę zwaliła się kupa narodu, i to nie tylko z Filaretowa, ale i z okolicznych wsi. W domu zabrakło miejsca, więc stoły wyniesiono na działkę — pogoda była wspaniała, ciepło i sucho. Zauważyłem, że klomb wygląda jak dawniej — widać wujek Fila oszczędził swój alkoholowy skarb — dwadzieścia butelek por- twajnu. Zapomnieć o tym w żaden sposób nie mógł — jak kto lubi wypić, to czegoś takiego na pewno nie zapomni! Czyżby więc liczył na świetlaną przyszłość milionera? Przez ostatnie miesiące swego życia pił ciurkiem, sprzedał wszystko, co dało się sprzedać, pożyczał pieniądze na prawo i le- wo. Zmarł śmiercią strasznie głupią, ale za to błyskawicznie. Po- stanowił spiąć instalację na widelec, bo przepali! się bezpiecz- nik — i poraził go prąd. Należy przypuszczać, że serce miał osłabione alkoholem. Umrzeć by tak, nie wierząc w prognozy. Tak w przelocie, z uśmiechem, bez trosk. W taki sposób, jak dwa parowozy Gdy spotkają się nagle nos w nos. Przypadek zrządził, że stało się to dokładnie w rocznicę śmier- ci cioci Liry, co do dnia... ...Stypa ciągnęła się. Wasilij Fiodorowicz walnął sobie i za- czął szargać zmarłych Bywajewów za to, że powycinali drzewa. Przekonywał, że to „wymysł wariatów" i tępił filaretowskich tubylców, że się temu nie sprzeciwili. Obrażeni goście zaczęli się rozchodzić — najpierw poszły sobie kobiety, które przygo- towywały poczęstunek. Ale grupa miejscowych pijaczków sie- działa jak przyrośnięta. Walik był chmurny. Nie wiadomo dlaczego uważał, że działkę on powinien odziedziczyć, a tu nagle pojawił się braciszek wujka Fili... I od razu, gnida jedna, Antoine'a zarżnął! A teraz my, dwaj milionerzy, szamamy swego brata w wieczności! — No to nie jedz — poradziłem mu. — A czemu mam nie jeść? To nawet ciekawe: nieśmiertelny wieprzek, a my go — am, am!... Mnie też zjedzą bracia filmowcy. Nie szanują mnie. Mój scenariusz wybrakowali. W owych opowieściach słyszałem cynizm nieudacznika. W międzyczasie Wasilij Fiodorowicz zadecydował, że pora zwijać stypę. Zaproponował strzemiennego. — Łżesz, gnoju! — wrzasnął Walik. — Za wcześnie chcesz nas rozgonić! — I uroczystym gestem wskazał na klomb, infor- mując wszystkich, co jest w nim ukryte. Nie wiem, czy mówił tak przekonująco, czy pijanicom po prostu jeszcze chciało się wypić — w każdym razie natychmiast pojawiła się skądś łopata i praca zawrzała. Kopali po kolei. I oto butelki ujrzały światło dzienne. Niektóre z nich popękały — widocznie nie wytrzymały mrozów, ale większość była cała. Uczta wybuchła z nową siłą. Goście nie bardzo już pamiętali, po co się właściwie zebrali. Rozległy się pijackie śpiewy, nie- zbyt cenzuralne anegdoty. Wasilij Fiodorowicz także chlapnął sobie portwajnu i w rezultacie spadł pod stół. — Wychodzę za potrzebą — powiedział Walik i mrugnął do mnie. Coś dziwnego zabrzmiało w jego tonie, coś dziwnego zauważyłem też w tym mrugnięciu. Jakaś złowroga odwaga zagrała w duszy Walentyna. Wróciwszy, wlał w siebie od razu kieliszek portwajnu, część płynu — jakby przez pijane drgnięcie ręki — wylała mu się na dłonie. Zaczął je wycierać chusteczką do nosa. — Co tak od ciebie jedzie naftą? — zapytałem. — Milcz! — szepnął. — Na babcinej kuchence chciałem sobie herbaty zrobić, łeb mnie boli... więc... ja... Milcz, Paul! — Coś tu dymkiem ciągnie — zauważył jeden z pijaczków. — Nie odpalisz po kawałku świniaczka? Byłoby pod portwajn jak znalazł! — Dym idzie z okna! — wtrącił drugi. Z okna kuchni walił dym. Okno pokoju, zamknięte na szty- wno, jarzyło się nierównym blaskiem. Zdawało się, że odbija się w nim daleka zorza, że wiatr kołysze firankami. — Pożar! — rozległ się wrzask. — Dom się pali! Zaczęło się zamieszanie. Ktoś poleciał po wiadra, ktoś inny po bosak. Krzyk! Gwałt! Ochotnicza drużyna straży pożarnej przyturlała beczkę z pompą, przyciągnęła szlauch. Ale stare, suche ściany paliły się, że aż hej. Stos pogrzebowy wujka Fili sięgał aż do nieba. Walczono z ogniem odważnie, ale bez skut- ku. Najżwawiej krzątał się Walentyn. Robił nawet wrażenie, że chce wejść przez okno, prosto w płomienie, ale go odciągnęli. Dom Bywajewów dogorywał. Wytrzeźwiony brat zmarłego płakał i przeklinał. Ostatni goście i strażacy opuścili działkę, zastanawiając się nad przyczyną pożaru. Wszyscy myśleli, że winna była instalacja elektryczna — przecież przez nią (mówi- li) — zginął Filimon Fiodorowicz. Gdy w domu ciągniesz se przewody, Wystrzegaj się ognistej wody! Tego samego dnia wróciliśmy z Walentynem do Leningradu. Walik był pijany, ale chciał wyglądać na całkiem zalanego. Siedząc w wagonie spoglądał na mnie czasem spod oka, jakby na coś czekał. Ale nie powiedział niczego istotnego. Gdy przyjaciel niechcący krzywdę nam uczyni, To ręki już podawać nie chcemy tej świni. Lecz łatwo wybaczamy, gdy przyjaciół świństwo Uderzyć zechce w innych — czy to barbarzyństwo?... XXVII Kiedy przyszła pora, uznano mnie za zdolnego do służby w marynarce. Poszedłem do wojska chętnie, mając cichą na- dzieję, że ta zmiana odhamuje moje drzemiące talenty twórcze. I byłem dobrym żołnierzem. Nawet dwa razy wymieniono mnie w rozkazie dziennym! Ale, niestety, choć romantyki morza było do upojenia, z poezją dalej mi nie szło. Nawet miłość mi nie pomogła. Muszę tu powiedzieć, że moje serdeczne stosunki z Elą powoli się rozluźniły. Ale serce nie toleruje próżni: zakochałem się w Kławie Antonownie. Z zawodu była korektorką. Poznałem ją na wieczorku poetyckim w klubie „Grom" — tego dnia nasze kółko poetyckie występowało ze swoimi dziełami przed szeroką publicznością. Wśród słuchaczy była również i Kława. Kiedy wieczór się skończył, osobiście przyszła do mnie i powiedziała, że moje wiersze bardzo jej się podobają. Między innymi zapy- tała, jak dawno je napisałem. Zełgałem, że całkiem niedawno;" tak naprawdę powstały jeszcze przed tym, jak zostałem milio- nerem. Kława miała niewątpliwie znakomity gust, a przy tym sama w sobie była dziewczyną jak trzeba. Każda liszka swój ogonek chwali, Lice panny bielsze od konwalii. Spotykałem się z nią, a kiedy poszedłem do marynarki, Kła- wa zaczęła pisać do mnie listy. Ja też zająłem się korespon- dencją. W listach robiłem aluzje do swych poważnych zamia- rów. Życie twoje płynęło rycyną, Lecz ja smutek przepędzę z twych lic! Obiecuję ci bowiem, dziewczyno, Wielki afekt — a poza tym nic! Nigdy jednak — ani w rozmowie, ani na piśmie — nie śmia- łem się jej przyznać, że jestem milionerem. Czasami milcze- nie równe jest kłamstwu, a czasami — jest o wiele od niego gor- sze. Korespondowałem też z Walentynem. Nie wzięli go do woj- ska, bo miał jakiś feler zdrowotny. W listach skarżył się na współpracowników, na całą filmową górę — pisał, że niby go niszczą. „Już ja ich urządzę!" — odgrażał się. Z niektórych szczegółów wywnioskowałem, że zaczął pić. W swoich listach przypominałem mu, że przed nim całe długie życie, radziłem, żeby się ustatkował, niepotrzebnie nie podskakiwał. Gdy chodzisz po torach, to nie bądź ty świnią, Lecz elfem, niezwykłym rarogiem. Ekspresom, pospiesznym i nawet drezynom Uprzejmie ustępuj ty z drogi. Nie odniosłem jednak żadnych sukcesów wychowawczych. Pewnego dnia Walentyn doniósł mi, że odszedł ze studia. Po- tem nagle napisał, że jego „znajomość z pewną panienką za- szła tak daleko, iż przyjdzie mu udać się do Pałacu Ślubów, tym bardziej że przodek panienki jest kierownikiem sklepu, więc śmierć głodowa szczęśliwej parze raczej nie grozi". To była ostatnia wiadomość od Walika. Dwa moje listy wró- ciły z adnotacją: „Adresat wybył". Wyszedłem z wojska i z pierwszego kopa zatrudniłem się w warsztacie naprawy radioodbiorników; nieźle zapoznałem się z radiotechniką w marynarce. A potem szybko ożeniłem się z Kławą. Wesele było skromne, ale Elę zaprosiłem — z uprzej- mości czy co? Choć to dziwne, ale przyszła i nawet przynio- sła nam prezent ślubny: oprawiony sztych z widokiem brzegu Mojki. Posiedziała niedługo, z godzinę, i wyszła, życząc mi szczęścia. Zrozumiałem, że nigdy więcej nie przyjdzie. Na ulicy, na kawie. Na ognistym parowcu, Nie spotkamy się nawet W osobistym grobowcu... Dożyła Ela, wedle ówczesnych pojęć, pięknego wieku — osiemdziesięciu lat. Została znanym, a nawet znakomitym architektem. Przez całe życie była namiętną zwolenniczką ce- gły jako materiału budowlanego. Wierzyła, że w czasach betonu i innych budowlanych nowinek cegła wcale się nie zestarzała, i stworzyła własny styl. No wiesz, antymodernizm. Najpierw współcześni jej architekci rzucili się na ten styl jak wampiry, ale — jak wiadomo — przeżył on i tych architektów, i Elę, i roz- kwitał nadal, koegzystując z innymi modami w budownictwie. Te czerwone domy z grubymi murami i wąskimi oknami wydają się ponure, ogromne i zamknięte w sobie. Jest w nich coś z ko- szar. Ale przy tym dają wrażenie pewności bytu, odgradzają od codziennej krzątaniny. A przy tym — paradoksalnie! — są bardzo przytulne. Styl ten zdobywa coraz więcej wielbicie- li na Ziemi i wyżej. Wadim Szefner w jakimś swoim wierszu o architekturze (nie wiadomo dlaczego lubił na ten temat piać) aż się zachłystywał z zachwytu, opiewając pierwsze Eline do- my. XXVIII Na krótko przed swoim ślubem w pewną sobotę udałem się na poszukiwanie Walentyna. Nie mieszkał już w dawnym miesz- kaniu, w biurze adresowym dali mi jego nowy adres i pojecha- łem na Prospekt Majorowa. Kiedy zadzwoniłem do drzwi, otwo- rzyła mi życzliwie wyglądająca i modnie ubrana kobieta. Ale ledwie powiedziałem, że chciałbym się zobaczyć z Walentynem, jej życzliwość gdzieś znikła. Okazało się, że czekała na mon- tera od telefonów. Wyzwała mnie od alkoholików i objaśniła, że jeżeli Walka przysłał mnie, żebym wyciągnął od niej pienią- dze, to nie mam na co liczyć. Wyjaśniłem spokojnie owej damie, że nie chcę od niej żadnych pieniędzy. Obejrzała mnie dokładnie i doszła widać do wnio- sku, że na pijanicę nie wyglądam. Potem, dowiedziawszy się, jak się nazywam, całkiem zmiękła i powiedziała, że „kiedy Wal- ka był człowiekiem", często serdecznie mnie wspominał. Wiele razy obiecywał „nawiązać kontakty", ale teraz stacza się coraz niżej i niżej. Kto często się zaklina, Przysięga aż do chrypki, Ten w razie jakiejś draki Jest bardzo w nogach szybki. — A gdzie się teraz podziewa Walik? — zapytałem. — Diabli go tam wiedzą! Dawno go nie widziałam i wcale do niego nie tęsknię! Mówią, że każdego ranka można go zła- pać w „Ósemce". — Wyjaśniła mi, że tak nazywają sklep, leżą- cy niedaleko Sadowej. Uprzejmie się pożegnałem i dla czystego sumienia polazłem do owej „Ósemki". Oczywiście minąłem się z nim: było już do- brze po południu. Wesele wyprawiliśmy bez niego. A potem zaczęły się wszelkie domowe sprawy, a przede wszystkim — zamiana mieszkania. Zeżarło mi to mnóstwo czasu. W końcu wylądowaliśmy z Klawirą (tak przerobiłem jej imię) we wspól- nym mieszkaniu, w bardzo przytulnym pokoju, też na Piotro- gradzkiej Stronie, na Gatczyńskiej. Zajęło nam to wszystko rok. Potem urodził się pierworodny — znowu kłopoty, nerwy. Nie miałem głowy dla starych przyjaźni... Ale w końcu pewnego sobotniego ranka udałem się do osła- wionej „Ósemki". Tym razem mi się powiodło. Przy czym trudno tu mówić o powodzeniu. Spotkałem Walika. Ale co to był za Walik... To było nasze ostatnie spotkanie. Przyszedłem koło jedenastej. Przed drzwiami działu win i wódek sterczała już grupka potrzebujących wypić. Gdy kociokwik ci doskwiera Wszystko inne — a cholera! Wszyscy ci ludzieńkowie byli ze sobą za pan brat, mówili do siebie po imieniu albo przezwisku: latały specyficzne żar- ciki. Zapytałem jednego z pijaczków, czy nie zna mojego kum- pla — powiedziałem, jak się nazywa, opisałem, jak wygląda. — To na pewno Walka milioner! — odpowiedział facet. — Tu go wszyscy znają! Świński cyc, jak sobie da po krzyżach, to drze mordę: „Wszystkich was do piachu, a ja jeszcze milion lat przeżyję! Milioner jestem!"... Lubi se typulo pogadać! Jasne, że tu dzisiaj przy walcuje! Rzeczywiście, Walentyn nie kazał na siebie czekać. Ale co się z niego zrobiło! Przecież widzieliśmy się nie tak dawno, ale jak okropnie go przez ten czas sponiewierał nałóg! Blady, nalany, w zmiętym, znoszonym płaszczu, w wystrzępionych por- tkach, podszedł do grupki pijaczków. Mnie w ogóle nie zauwa- żył. — Milioner — dziecię „żłobka"!... Milioner w gościnę do księcia Alkoholidze się pofatygował! — zabrzmiały zewsząd błazeńskie okrzyki. Walik stał milcząc na zaplutym asfalcie, pokornie opuścił głowę. Nie, te głupie dowcipasy wcale go nie upokarzały. Mę- czyło go zupełnie co innego. Ruszyłem w jego stronę, ale dwóch czerwononosych facetów mrugnęło do niego i Walik przyłączył się do nich. Poszedłem za tym towarzystwem. Z ich rozmowy dowiedziałem się, że „do perfumerii rzucili potrójną lawendę" i że to akurat na ich kieszeń. Ta informacja mocno mną wstrzą- snęła. Nie będę łgał, też nie jestem święty i od czasu do czasu, jak jest okazja, za kołnierz nie wylewam. Ale żebym pysk wodą kolońską zalewał — o, co to, to nie!! I wtedy, u świtu naszych milionerskich lat bardzo się o Walika przeląkłem. Rzuciłem się na niego, rękę mu na ramię kładę i mówię: — Walik, idziesz ze mną! Zatrzymał się, gały wywala jak na obcego. Potem mnie po- znał. — Paul! Skądżeś się tu wziął!? Postawisz kielicha? — Niech ci będzie! Postawię! Tych dwóch, nie zatrzymując się, dziarsko pomaszerowało do przodu, a my zostaliśmy na chodniku. Zacząłem opowiadać o swoim małżeńskim szczęściu, wypytywać Walika o jego życie, ale mi przerwał: — Walimy do tej lodziarni, tam choć wytrawniaka można strzelić. Inaczej gadać nie idzie — język mi kołowacieje... Przeszliśmy przez ulicę, weszliśmy do lodziarni, zajęliśmy stolik w przytulnym kąciku. Wziąłem po cabernecie i po cukier- ku. — Cukierki z rana! Fuj! — zmarszczył czoło Walik i szybko wypił swój kieliszek. — Ja bym powtórzył. Powtarzanie — ma- tka wiedzy! Przyniosłem drugi kieliszek. Walik odzyskał humor. Nawet zaczął prezentować coś jakby godność. Oto próżne jest naczynie, Zaraz cud jakiś uczynię! — I tak sobie żyję — powiedział wyzywająco. — Nie gorzej od innych. — Gorzej! — sprzeciwiłem się. — Że też moje oczy to muszą oglądać! — A ty co? Postawiłeś mi dwa kielichy z tą słabizną i myślisz, że co, że masz mnie prawo pouczać? — odgryzł się. Aż się za- czął trząść: widać nerwy miał w strzępach. — Walik, jak do ciebie po dobremu. Na okoliczność milio- nerstwa. Dobrze ci życzę! — Dobrze życzysz — postaw jeszcze kielicha! Cóż było robić? Przyniosłem trzeci kieliszek. Tę porcję wy- suszył już nie od razu, ale powoli, łyk po łyku. I od razu zwiądł, zaczął opowiadać o swojej dawnej pracy — nie doceniali go, poniewierali. Potem zaczął pluć na żonę — że go przepędziła. — Ty, Paul, masz babę — pardon, towarzyszkę życia — ja zaś... Ze swą nadobną małżonką Dzielisz łoże, królu życia, A ja co? A ze mną tylko Pluskwy dążą do współżycia... Długo się żalił, że nie ma teraz żadnej pewnej roboty. Pilnuje dzięki cichej umowie pewnego magazynu, mówiąc szczerze — żyje z jałmużny... Życie go oszukało. Poskarżyłem mu się na te trudności twórcze, na to, że krytycy mnie niszczą... Zapamiętaj: tyś nie Puszkin I nie próbuj się z nim ścigać! Jak spróbujesz — damy w uszki To przestaniesz podskakiwać! — Pora udać się do mojej willi, zwiedzić siedzibę milione- ra — oznajmił Walentyn. — Zapraszam! Zobaczysz, do czego mnie ludzie — ludziska doprowadzili. I z hobby swoim cię zapoznam. Poznasz kaprysy milionera. Wyszliśmy na ulicę. Walentyn od razu pociągnął mnie w stronę „Ósemki". — To to jest właśnie twoje hobby? — zajadowiciłem. — Nie depcz mnie! Picie to mój zawód. Hobby mam inne. Wziąłem pół litra starki, pół kilo metki i trzydzieści deko sera. Potem wstąpiliśmy do piekarni, żeby zaopatrzyć się w chleb. Wejdźcie! — Szczerze was zapraszam! Tylko cos' przynieście z sobą! Garmażerka bowiem nasza Mego życia jest ozdobą. Potem Walentyn poprowadził mnie jakąś wąską uliczką. — Jesteśmy na miejscu! — oznajmił. — Zapraszam do moich apartamentów! Staliśmy przed starym dwupiętrowym pałacykiem. Okienka- piwniczne uzbrojone były w ozdobne kraty, ale ramy okienne na wszystkich piętrach po prostu nie istniały — ktoś je wyła- mał. Otwory okienne świeciły pustką. — Nie pękaj! Będzie remont kapitalny! Ale magazyn, póki co, jeszcze jest. Solidne piwnice — wyjaśnił Walik. Weszliśmy w puste, zapchane wszelkim barachłem podwórze i stanęliśmy przed obitymi żelazem drzwiami, na których wisia- ło potężne kłódczysko. Walentyn z ważną miną sięgnął do kie- szeni, wydobył klucz i otworzył drzwi. — Ostrożnie! Cztery stopnie! — uprzedził mnie. Potem zdjął z gwoździa stajenną lampę, zapalił ją i poprowadził mnie za sobą. Piwnica była sucha; pachniało w niej nie wilgocią, lecz pro- chem, zupełnie jak w strzelnicy. Bardzo mnie to zdziwiło. Szli- śmy, holenderując między sztaplami blaszanych i drewnianych skrzynek, między stertami pustych worków. W jednym miejscu zwalone były stare wagi towarowe, w drugim — jakieś emalio- wane naczynia i aluminiowe dzbanki. W końcu stanęliśmy przed drzwiami ze sklejki. — Właź, Paul! Do meliny milionera-żebraka! — zaprosił Walik. Znalazłem się w pokoiku ze sklepionym stropem i wyszczer- bioną cementową posadzką. Z prawej strony czerniał otwór, prowadzący Bóg wie gdzie. Z lewej majaczyło wąziutkie zakra- towane okienko, przez które widać było brandmur sąsiedniego domu. W komórce stało żelazne łóżko, zaścielone workami, przed nim stół ze skrzynek; za blat służyła mu stara deska kreślarska. Był tu i fotel z połamanym oparciem — prawdopodobnie któryś z dawnych lokatorów domu wyrzucił go na śmietnik. Kiedy gospodarz tego wytwornego wnętrza postawił na stół lampę, zobaczyłem, że obok pustych kieliszków i jakichś innych naczyń leży na nim duża paczka pocztówek. Zacząłem je prze- glądać. To były fotografie aktorów, reżyserów i scenarzystów, wtedy było tego do upojenia w każdym kiosku. Niezbyt orygi- nalne hobby — pomyślałem. Zdziwiło mnie jednak to, że były wśród nich tylko męskie twarze. — Nie poznaję cię, Walik! Ani jednej babki nie ma w tej po- tężnej kolekcji! — Kobiety oszczędzam — zagadkowo i chmurnie odpowie- dział Walik, otwierając butelkę. Wykonaliśmy po kielichu i Walik jeszcze bardziej się zachmu- rzył. Zaczął nagle robić mi wyrzuty, że jakoby przyniosłem mu nieszczęście. Rzecz jasna, zacząłem się bronić słownie. Pogodnie toczy się rozmowa, Pachną rumianki, róży kwiecie... Lirycznie się skonsumowali Dwaj ludożercy na bankiecie. Walentyn nagle zamilkł. Niedobry uśmieszek wykrzywił mu wargi. Nieoczekiwanie schylił się i wyciągnął spod łóżka flower i paczkę z nabojami. — Coś ty! Ustrzelić mnie chcesz? — zażartowałem nerwowo. — Nie ciebie. Choć ciebie należałoby chyba w pierwszej ko- lejności — warknął załadowując broń. Położył ją na łóżku. — Co, dali ci karabin jako stróżowi? — zapytałem. — Diabla tam! Zorganizowałem. Gdzie — nie powiem. Jesz- cze z donosem polecisz! Znajdą — wyrok pewny!... Zresztą gówno — odsiedzę, czasu mam, że hej! Wziął ze stołu zdjęcie jakiegoś filmowca, złapał lampę i pod- szedł do ciemnego otworu w murze. — Zaraz zobaczysz moje hobby! Idziemy, Paul! Poszedłem za nim. Weszliśmy w ciemny korytarz i stanęliśmy przy stosie skrzynek. Walik rozjaśnił lampę, powiesił ją na zwi- sającym ze sklepienia haku. Potem przyczepił portret do górnej skrzynki specjalnym wihajstrem i wrócił do pokoju. Ja — za nim. W półmroku wziął flower i przyjął postawę strzelecką „sto- jąc". W drugim końcu korytarza, oświetlona lampą, wisiała uśmiechnięta fizjonomia reżysera. — Za to, żeś był jednym z tych, którzy zamknęli mi drogę do filmu, skazuję cię na rozstrzelanie! — wykrzyknął Walen- tyn, naciskając spust. W pomieszczeniu wystrzał zabrzmiał dość głośno, nawet bar- dzo głośno, ale twarz jak przedtem uśmiechała się ze zdjęcia, pocztówka nie zmieniła położenia. Walentyn trafił dopiero za czwartym razem. Potem dumnie wetknął mi w rękę przestrze- loną fotografię. — Prosto w czólko dostał! — Ajajaj! Cóż z ciebie za gieroj! — splunąłem. — Gówno się z ciebie, Walik, zrobiło... — Ze mnie gówno! A z ciebie — jeszcze gorzej! — wrzasnął. — Ja do papieru strzelam, a ty żywych ludzi do grobu pakujesz! — Zastanów się, co ty gadasz?! — oburzyłem się. — Właśnie tak! Gdyby nie ta twoja parszywa jarzębinka, dziadek by dół w innym miejscu wykopał i nie wdepnęlibyśmy w to milionerstwo! Nieszczęście nam przyniosłeś! Zwaliłeś na łeb milion lat życia, a prawdziwe życie — odebrałeś!... Za tobą jeszcze i inne świństwa na pewno się wloką... Stałem, oszołomiony jego inwektywami, a on wyciągnął z pacz- ki jeszcze jedną pocztówkę i przytwierdził ją do skrzynki — na rozstrzelanie. Znałem tę twarz — to był znakomity komik. Od czasu, kiedy ożeniłem się z Klawirą, często chodziłem do kina, bo ona bardzo to lubiła, i ten aktor zdecydowanie mi się podobał, doskonale bawiłem się na jego filmach. Poczułem się nagle bo- leśnie urażony, że Walik skazał go na śmierć. A Walik już się składał. — Nie waż się tego zrobić! — wrzasnąłem. — Zabraniam ci! I pobiegłem do skrzynki, stanąłem pod lampą, zasłoniłem sobą zdjęcie. Sam nie wiem, dlaczego to zrobiłem. Być może, gdyby aktor był żywy, to wcale nie rzuciłbym się go zasłaniać, a tu nagle zdjęcie... Co prawda, byłem na wpół pijany, a i obelgi Walika zrobiły swoje. — Odejdź, ty gadzie nie myty! — rozdarł się Walik. — Mówię poważnie! Won! — Nie odejdę! — odrzuciłem twardo. — Pluję na ciebie! — Mówię po raz ostatni — odejdź! W odpowiedzi plunąłem w stronę Walika i pokazałem mu fi- gę.- Gruchnął strzał. Poczułem ból w prawym ramieniu, ból jak przy oparzeniu. Marynarka w tym miejscu od razu pociemniała, zwilgotniała. Ale tak w ogóle szło wytrzymać. Zdjąłem lampę z haka, poszedłem korytarzem do pokoiku. Walentyn rzucił na podłogę flower, a sam zwalił się twarzą w dół na swój barłóg, lamentując i mamrocząc coś niezrozumiałego. — Dzięki ci za gościnę — powiedziałem, stawiając lampę na stół. — Pomóż mi zarzucić wdzianko! Wstał z wyra, pomógł mi włożyć płaszcz. Potem, na moje wy- raźne życzenie, przeprowadził mnie przez magazyn do zewnętrz- nych drzwi. Na pożegnanie oznajmiłem mu, że skargi na niego nie złożę, może być o to dziwnie spokojny. Ale widzieć go kiedy- kolwiek i na jakimkolwiek gruncie stanowczo sobie nie życzę. Szlus! Zalał się pijanymi męskimi łzami, zaczął się kajać. Obiecy- wał, że skończy ze swoim osobistym alkoholizmem, własnymi, uczciwymi ręcami człowieka pracy zdusi w sobie nałóg, zmieni swoje życie w stu procentach. Ale ja zgłosiłem votum nieufności. Gdy ludożerca w dzień wiosenny Spod lady rower sobie sprawił, Przez pola gnał jak folblut cenny — Ale jadłospis — pozostawił! Przeleciała mi jednak przez głowę myśl, że jeżeli nie zostawię Walikowi cienia nadziei, to jeszcze — jak wujek Fila — zabierze się do remontu przewodów elektrycznych. Z takim samym ponu- rym rezultatem. Dlatego wygłosiłem takie oto podsumowanie: — Walenty, nie chcę cię widzieć nie na zawsze, ale tylko na ty- siąclecie. Równo za tysiąc lat, dwudziestego siódmego sierpnia dwa tysiące dziewięćset siedemdziesiątego drugiego roku będę na ciebie czekał o jedenastej przed południem na placu Dwor- cowym pod kolumną Aleksandrowską. Będziesz pamiętał? — Będę! — radośnie odpowiedział Walentyn. Po dziesięciu minutach złapałem taksówkę pod Konserwa- torium i dałem taksiarzowi adres Kosti Wargunina, mojego kumpla z marynarki. Kostia mieszkał na Gonczarnej. Jego matka była lekarzem wojskowym. Świetna kobieta. Kiedy wysiadłem z taksówki, szofer zaczął coś dziamać, że mu obicia krwią za- brudziłem, ale dostał piątkę i zamknął dziób. Kosti i jego mamie powiedziałem, że pewien zazdrośnik postrzelił mnie przez po- myłkę i nie chcę z tym lecieć do lekarza. Trzeba zabandażować — i końce w wodę. Elena Władimirowna udzieliła mi pomocy lekar- skiej, obandażowała i po herbacie. Rana była płytka, kość nie naruszona. Potem wszystko się zabliźniło, teraz ledwie widać ślad. Gdy lekarz nie przyłoży ręki, To świeca twego życia gaśnie. Lecz gdy się zjawi biały fartuch, Twój żywot rozgorzeje jaśniej. Dla Klawiry wymyśliłem jakąś wiarygodną legendę i było w po- rządku. XXIX Od tego niewesołego dnia zacząłem przeglądać w pamięci wydarzenia swego żywota — fragment po fragmencie. I wciąż wychodziło na to, że w pijackich wyrzutach Walentyna kryła się gorzka prawda. Gdyby mnie nie było, to, co się zdarzyło, nie miałoby miejsca. Walik nie wiedział tylko jednego — od czego się wszystko zaczęło. Gdyby wiedział, jego oskarżenie byłoby jeszcze ostrzejsze. O tym, że przeze mnie zginął mój brat, nikomu na świecie nie mówiłem i przed Walikiem też trzymałem ten fakt w sekrecie. A przecież wszystko zaczęło się od tego nie- umyślnego zabójstwa. Pociągnęło ono za sobą długi łańcuch wy- darzeń. I milionerem zostałem dlatego, że zabiłem swojego brata. A ciocia Lira i wujaszek Fila przeze mnie zostali milionerami i przeze mnie stracili życie. Ale czyż ja chciałem krzywdy Pieti? Czy chciałem krzywdy Bywajewów? Czyżbym naprawdę był winien? Ale, z drugiej strony, gdyby nie ja... Moje myśli krążyły wciąż po jakimś za- czarowanym smutnym kręgu. XXX Mijały lata. W pracy układało mi się dobrze. Z Klawirą żyliśmy spokojnie, syn — Witka — miał już pięć lat. Należało cieszyć się i radować życiem. Ale przecież nie jestem pozbawionym uczuć pniem i zdawałem sobie sprawę z trudności, które mnie czekają: prze- cież Klawira — to zwykła śmiertelniczka, a ja — milioner. Ale nie o tym chcę teraz mówić. Przez cały ten czas dokuczała mi samotność i niemożność podzielenia się z nikim moją tajemnicą. Niekiedy sam sobie wy- dawałem się szalbierzem, który za cenę śmierci brata kupił sobie prawie wieczne życie. A teraz nie wie, co z nim zrobić... Ale najbardziej bolało mnie to, że mój talent opadł do punktu zamar- zania. Niektórzy moi koledzy z. kółka literackiego drukowali swoje wiersze w ogólnokrajowych magazynach, a ja siedziałem i czekałem na lepsze czasy. Stanęła we mnie twórcza zapora. I oto postanowiłem pogadać o tym wszystkim z Wadimem Szefnerem. Dlaczego akurat z nim? Miałem swoje powody. Po pierwsze, podobały mi się jego wiersze, choć — oczywiście! — nie wszystkie. Nie te, w których ze swej dzwonnicy, a właściwie z kretowiska, pouczał wszystkich razem i każdego z osobna, jak należy żyć, lecz te, w których samotnie zastanawia się nad ludz- kim losem. A po drugie — i to jest dużo ważniejsze — znałem jego baśniowo-fantastyczną prozę. Mówiąc prawdę, sam tego nie czytałem (wprost nie cierpię fantastyki), ale kiedy służyłem w marynarce, jeden z moich kolesiów, Giena Taraszczenko — nasze koje były obok siebie — bardzo się szefnerowską fanta- styką interesował i często mi o niej opowiadał. Żeby człowieka nie obrazić, nie przerywałem mu. Kiedyś Giena podsunął mi jakąś fantastykę Szefnera — czytaj, powiada, i delektuj się. Uczciwie przebrnąłem przez pięć stron i poddałem sprawę. Przecież to wcale nie science fiction, ale Bóg wie co, jakaś mieszanina życia i baśni. Ale teraz, właśnie dzięki temu, bardzo mi pasował. Miałem nadzieję, że jak facet coś takiego pisze, to potrafi zrozumieć moją sytuację i może coś poradzi. No, a po trzecie, miał tu również znaczenie czynnik terytorial- ny. W owych latach mieszkaliśmy z Klawirą na Gatczyńskiej, a Szefner miał mieszkanie też na Piotrogradzkiej Stronie, dwie ulice od nas. Często widywałem go na Prospekcie Czkałow- skim, ale nie próbowałem nawiązać rozmowy. Od dawna wie- działem, jak wygląda — kilka razy był na spotkaniach z naszym kółkiem literackim. Miałem też parę tomików jego wierszy ze zdjęciami autora. Ale do swych książek pchał takie zdjęcia, na których wyglądał dużo młodziej i sympatyczniej niż w rzeczy- wistości. Gdyby u mnie wszystko było okay, wcale bym się do niego nie wybierał... Rozmowa była mi jednak potrzebna. I oto pewnej soboty ujrza- łem Szefnera na rogu Czkałowskiej i Pudożskiej, i podszedłem do niego. Od razu oznajmiłem, że podoba mi się jego wiersz „Pe- tersburski modernizm" (niedawno przeczytałem go w gazecie) i wziąłem się do wyjaśniania, co mi się szczególnie podoba. Szef- ner słuchał z płonącymi uszami i z aprobatą spoglądał na mnie prawym okiem (na lewe nie widział). Potem zapytał, jak się na- zywam. Usłyszawszy moje nazwisko powiedział, że czytał coś mojego i nawet zacytował cztery wersy. — To znaczy, że podobają się panu moje wiersze? — wypali- łem naiwnie. — Po prostu mam dobrą pamięć — burknął. — Zdarzają się u pana nawet bardzo dobre fragmenty, ale pisze pan bardzo nierówno, banał aż się przelewa... A dlaczego dawno już nic z pańskich rzeczy nie widziałem w druku? — Wadimie Siergiejewiczu, o tym właśnie chciałem z panem porozmawiać. W cztery oczy. W warunkach domowych. Czy mógłbym do pana wpaść? Od razu zwiądł, zaczął piętrzyć całą barykadę zajęć i prac. Co za facet! — Wadimie Siergiejewiczu! — powiedziałem z uczuciem. — Rzecz idzie nie tylko o wiersze, ta rozmowa jest dla mnie bardzo ważna w ogóle! — a i pana powinna zainteresować. Opowiem panu o sobie coś takiego, że bez pół litra zakręci się panu w głowie! Wtedy niechętnie wydusił z siebie: — Dobra. Niech pan przyjdzie jutro o pierwszej. Zapytałem o dokładny adres i rozstaliśmy się. Następnego dnia punktualnie o trzynastej zero zero zjawiłem się u Szefnera. Po drodze wpadłem do jednej knajpki, wyko- nałem dwa kieliszki wermutu po dwa dwadzieścia butelka — dla kurażu. Mieszkał sobie Szefner w zwykłym adeemowskim domu. Drzwi otworzyła mi bardzo sympatyczna pani: to była Jekatie- rina Pawłowna, żona Szefnera. — Wadim! Do ciebie! — krzyknęła w korytarz. Szefner wyszedł, zaprosił mnie do swego gabinetu. Tam stało biurko — nie wiadomo dlaczego całkiem puste, nic na nim nie było. Zapamiętałem jeszcze niewyględną sekreterę, kanapę, trzy fotele i stolik z maszyną do pisania. Ogólnie — nic znowu takiego. Co prawda, była tam cała masa regałów z książkami. Na jednej ścianie, w przerwach między regałami, wisiały obra- zy z żaglowcami i okrętami wojennymi, na drugiej — portrety Dostojewskiego, Puszkina, Gogola, Błoka, Tiutczewa, Zabołoc- kiego, Bułhakowa, wielka fotografia Zoszczenki i portret jakiegoś tęgiego dżentelmena w staroświeckiej lokowatej peruce. Zapy- tałem gospodarza, kto to taki. — Jonathan Swift — odpowiedział Szefner. — Czyżby pan go nie czytał? Uczciwie odpowiedziałem, że w dzieciństwie przeczytałem „Guliwera", ale w tamtej książce nie było żadnego portretu autora. Wtedy Szefner powiedział, że powinienem obowiązkowo przeczytać Swifta w pełnym wydaniu krytycznym, a potem prze- skoczył na Herberta Wellsa, potem nadmienił coś o Odojew- skim — to, mówił, pisarz nie w pełni doceniony. Potem wygło- sił mowę pochwalną na cześć Raya Bradbury'ego, Stanisława Lema i braci Strugackich... Potem zaczął bredzić coś o tym, że w fantastyce powinni występować zupełnie zwykli ludzie i że wszelka dobra fantastyka jest w pewnej mierze autobiograficzna. Wszystko to obchodziło mnie — mówiąc delikatnie — raczej śred- nio. — Wadimie Siergiejewiczu — przerwałem mu uprzejmie. — Bóg świadkiem, nie chodzi mi o fantastykę. Podupadłem na froncie poetyckim, a i cała moja przyszłość stoi pod wielkim znakiem zapytania. Opowiem panu o sobie. — Dobra, niech pan opowiada — zgodził się, choć chyba nie- zbyt chętnie. Zacząłem opowiadać wszystko jak leci, niczego nie ukrywa- łem — mówiłem najpierw o swoim dzieciństwie. Potem opowie- działem o swojej matce, o ojcu, o cioci Lirze i wujaszku Fili, o Walentynie. O tym, jak zostaliśmy milionerami, i co z tego wynikło. Szefner słuchał uważnie, od czasu do czasu stawiał naprowadzające pytania. Zrozumiałem: on mi wierzy; jasna spra- wa, że w zrozumieniu mojej szczególnej sytuacji pomogły mu jego wariackie powieści i opowiadania. Mówiłem długo, Jekatie- rina Pawłowna przez ten czas dwa razy przynosiła nam herbatę. — Skomplikowana historia — podsumował Szefner. — Jeżeli chodzi o pańską twórczość, nic nie mogę panu poradzić. Jestem przekonany, że owa lawina wydarzeń, którą pan wyzwolił, w żaden sposób nie jest przez pana zawiniona. Jest pan po prostu pył- kiem porwanym przez burzę wydarzeń. — Wadimie Siergiejewiczu! A pan by w młodości ten ekstrakt wypił? Proszę mi odpowiedzieć! Tylko uczciwie! — W młodości pewnie bym wypił: z głupoty — przyznał się Szefner. Potem dorzucił: — A teraz, kiedy jestem już stary, choć- by zostało mi tylko trochę życia — nie wypiłbym. Dlatego, że „fura" w oczku to wcale nie wygrana. — Tak pan mówi, Wadimie Siergiejewiczu, żeby ładniej brzmiało. Łatwo odmawiać, kiedy nam nie proponują... Mnie w całym tym młynie najbardziej dokucza nie to, że stałem się prawie nieśmiertelny, ale to, w jaki sposób się to stało. Prze- cież własnego brata zabiłem, od tego się wszystko zaczęło. — Kto wie, może pan jeszcze spotka swego brata? „No i o to chodzi!" — przeleciało mi przez myśl. — „Ja z nim poważnie, a on wariata struga". Ale głośno powiedzia- łem tak: — Co to, w Boga pan wierzy, Wadimie Siergiejewiczu! Raj niebieski się panu marzy?! — Wierzę w wielkość światów — surowo odpowiedział Szef- ner. — Zacytuję panu coś z dzieła pewnego niegłupiego faceta. — Podszedł do regału, wziął z niego książkę (autor i tytuł uciekł mi z pamięci) i przeczytał, co następuje: „Uznawszy przestrzenną nieskończoność Wszechświata powin- niśmy również uznać nieskończoną wielość światów. Idąc dalej — wśród nieskończonej liczby słońc i planet rozrzucone są niezli- czone światy w jakiś sposób podobne do naszej Ziemi. Wśród owych geopodobnych tworów muszą być i takie, które są zwier- ciadlanym odbiciem naszego świata". Zastanowiłem się nad tymi słowami, oceniłem ich sens. I od tej chwili moja rozmowa z Szefnerem toczyła się już zupełnie poważnie, bez żadnej tam fantastyki. — Wychodzi na to, że jest gdzieś jakaś planeta, na której wszystko jest tak, jak u nas, tylko odwrotnie? — zapytałem. — Czyli... — Czyli tam nie Paweł zabił Piotra, ale Piotr — Pawła. Tam może pan znaleźć swojego brata. Przeżył on to wszystko, co pan tu, na Ziemi. I wtedy uściśnrecie sobie ręce, wybaczając wszyst- kie grzechy, świadome i nieświadome... Najprawdopodobniej wasze spotkanie zdarzy się nie na tej „lustrzanej" planecie, gdzie mieszka Piotr, lecz gdzieś na takim globie, który znajduje się dokładnie w połowie drogi między Ziemią a planetą pańskiego brata. Możliwe są także inne warianty... — Niech im będzie na zdrowie! — przerwałem. — Proszę wybaczyć, Wadimie Siergiejewiczu, na początku myślałem, że pan mi tu jakąś ciemnotę wciska, a teraz mogę powiedzieć, że zapalił pan dla mnie promyk nadziei. — Proszę pamiętać, że to bardzo słabiutki promyk — prze- strzegł mnie Szefner. — Być może straci pan tam życie... — To nic — promyk świeci! Postawił pan przede mną cel ży- cia! Za jakieś sto, sto pięćdziesiąt lat ludzie na pewno polecą ku dalekim planetom. Dla mnie doczekać do tych czasów — małe piwo! Dożyję — i zacznę wędrować po innych światach, spojrzę, a tu brat rodzony przede mną stoi! I tego dnia powróci moja poetycka siła... — No dobrze, niech pan ma nadzieję. Nadzieja — to sny czu- wających, jak powiedział pewien mędrzec... Niedobrze tylko, że od pana zalatuje jakąś podejrzaną cieczą... Niech pan nie pije żadnych świństw, bo — nie bacząc na milionerstwo — szybko pan zginie. — Prohibicję sobie ustanowię — obiecałem. — Nie, to już przesada. I tak pan ją naruszy i wyrzutów su- mienia się pan nabawi — i znowu przyjdzie ochota na kielicha. Kot poprzysiągł: „Nie będę pił mleka, Bowiem mleko to opium dla kota!" Lecz niestety, niestety, niestety... Zgrzeszył znów: kot to słaba istota... Doskonale znam to ze swojego doświadczenia: póki nie wy- lewałem za kołnierz, coraz bardziej miałem ochotę na kielicha. Potem wyhamowałem. Ale zaklinać się nie ma co: życie to daleka podróż, a na wielkich stacjach wysuszyć kieliszek to nie grzech. Ale chlać na każdym przystanku — zwykła głupota... — Dzięki za rozmowę i radę, Wadimie Siergiejewiczu. Jeżeli ma pan ochotę, może pan tę całą moją historię wykorzystać w swojej prozie. Daję panu pełną swobodę. Niech pan tylko na- zwiska zmieni — poza tym może pan wszystko opisać jak leci. — Dziękuję. Może przyjmę ten prezent. Po kilku latach przysłał mi książkę ze swoją baśniową prozą, i to nawet z autografem. Adres znalazł przez biuro adresowe! Ale książka przyszła dzień przed moim wyjazdem do Gagry — dali mi skierowanie do sanatorium — tak że nie zdążyłem za- brać się do czytania. Potem w Gagrze dostałem list od Klawiry — pisała — między innymi — o tym, że zaczęła czytać tę książkę i rzuciła. Tak tam jest nakręcone, że trudno dojść, kto, z kim i dlaczego. Pisała, że przez taką, przepraszam za słowo, fanta- stykę, można trafić do domu bez klamek. Kiedy wróciłem z Gagry, chciałem — tak z uprzejmości — zaliczyć tę lekturę. Ale książki już nie było: Klawirze nie wy- starczyło makulatury na zamianę za „Królową Margot" i Szefne- ra oddała do punktu skupu surowców wtórnych. No i nie prze- czytałem, co też tam ten Szefner o mnie powypisywał. Ale oczy- wiście list z podziękowaniami wysłałem — kultura musi być! Ale wrócę do swojej wizyty u Szefnera. Owego dnia długośmy jeszcze gadali, a potem on nagle zamilkł, zamyślił się i mówi: — Powinienem dać panu jeszcze jedną ważną radę na przysz... 15. Awaria w przestrzeni kosmicznej Szanowny Czytelniku! Zmuszony jestem literalnie w pół słowa przerwać opowieść, którą prowadziłem w imieniu Pawła Bieło- brysowa i dalej już prowadzić narrację w pierwszej osobie. Przypomnę, że nasze długie niesłużbowe rozmowy z Pawłem zawsze odbywały się w czasie pełnienia przez nas wachty wizu- alnej w „pypciu". Przypomnę też przy okazji, iż owe dyżury nie miały znaczenia pragmatycznego; po awarii zostały one zlikwido- wane. Awaria nastąpiła w czasie naszej wachty. Paweł z ożywie- niem opowiadał mi o Szefnerze — i nagle jednocześnie dostrze- gliśmy przez czołową szybę teleskopową poruszający się punkt ognisty. To nie była gwiazda, to było błądzące ciało kosmiczne! Jednocześnie wcisnęliśmy alarmklawisze i przesunęliśmy dźwi- gnie kursografów poza czerwoną linię. Nasze działania miały jedynie znaczenie symboliczne: urządzenia obserwacyjne statku znacznie wcześniej wykryły poruszający się obiekt i elektronicz- ny nawigator przystąpił do wyliczania nowych wariantów kursu, który mógłby umożliwić uniknięcie zderzenia. Z głośnika bez- pośredniej łączności pokładowej rozległ się sygnał: „Zagrożenie pierwszego stopnia!" Zgodnie z instrukcją alarmową winniśmy założyć specskafandry i pozostawać w „pypciu" oczekując na dalsze rozkazy. Niestety, zderzenia nie udało się uniknąć. Poszczęściło się nam jedynie w tym sensie, że meteoryt trafił nas nie w część ru- fową, tylko w śródokręcie. Wskutek osobliwości konstrukcyj- nych „Cioci Liry" jej poszycie ochronne na śródokręciu było najmasywniejsze; gdyby meteoryt uderzył w rufę — nieuchron- nie przeniknąłby w głąb kadłuba i zniszczył urządzenia napę- dowe, co nieuchronnie doprowadziłoby do zagłady statku z całą jego załogą. Ale nawet to, co się zdarzyło, miało fatalne skutki Wszystkie szczegóły awarii przedstawione zostały w „Raporcie ogólnym", moje zaś zadanie ogranicza się do opisania wrażeń osobistych oraz — co najważniejsze — działań i wypowiedzi. Pawła Biełobrysowa. A zatem na sygnał: „Zagrożenie pierwszego stopnia!" rzucili- śmy się z Pawłem ku pojemnikowi, w którym przechowywane były skafandry i pospiesznie się w nie ubraliśmy. I akurat w po- rę! Po sekundzie „pypeć" zadygotał od przeraźliwego ryku syre- ny: to było ostatnie ostrzeżenie przed zagrożeniem śmiertel- nym. W tym samym momencie silny wstrząs rzucił nas na ścianę „pypcia", a następnie na podłogę; było to wynikiem rewers- manewru. Statek drgnął od ciosu. Niewidzialna siła rzuciła mnie gdzieś, a zerwany ze wsporników pulpit uderzył w hełm ska- fandra — i na jakiś czas straciłem wyobrażenie o rzeczywistości. — Obudź się, jesteśmy na miejscu! — jakby przez ścianę usłyszałem w hełmofonie głos Pawła. Mówię do staruszka, co już kończy życie: „ Oj, dziadku, dziaduniu, coś za długo śpicie!" Dziadek się przeciąga i mówi dwuznacznie: „Muszę potrenować, dłuższy sen się zacznie!" Wygłosiwszy ten zagadkowy czterowiersz, mój przyjaciel skierował na mnie światło swojej wmontowanej w hełm skafandra latarki i pomógł mi wstać. W „pypciu" było jeszcze ciemniej niż zazwyczaj: poleciały soczewki miękkiego podświetlania. Z tego powodu gwiazdy wydawały się jaskrawsze i wyraźniej migotały w mroku rozpościerającym się za staloszklanymi ścian- kami „pypcia". — No jak? Nie potrzaskał twój cenny szkielet? Łeb cały? — poinformował się Paweł. — Wszystko w normie — odparłem. — Ale wstrząs był silny. O sile uderzenia świadczyło również wnętrze „pypcia". W słabym świetle naszych latarek widać było poniewierające się na podłodze telepulpity. Jeden z foteli, do tej pory na sztywne przykręcony do podłogi, teraz leżał przy wejściu do luku herme- tycznego. Górna pokrywa tego luku, w punkcie jej zetknięcia z listwą uszczelniającą, okazała się odkształcona, zas' mecha- nizm pedałowy przestał działać. Oznaczało to, że jesteśmy za- mknięci w „pypciu" i że nie zdołamy go opuścić bez pomocy z ze- wnątrz. Najbardziej niepokojący był fakt, że ustała dostawa mie- szanki oddechowej do „pypcia", co więcej, barometr wewnętrzny wykazywał zerowe ciśnienie — najprawdopodobniej w miejscach połączenia „pypcia" z zasadniczym kadłubem statku powstały szczeliny. W tej sytuacji mogliśmy liczyć jedynie na „garby" swoich skafandrów, gdzie znajdował się zapas mieszanki odde- chowej wystarczający (średnio) na pięćdziesiąt minut oddycha- nia. Po naradzie postanowiliśmy z Pawłem powstrzymać się od wzywania pomocy. Było dla nas oczywiste, że „Ciocia Lira" doznała poważnych uszkodzeń i wszystkie siły załogi skupione są obecnie gdzieś na głównym odcinku awarii, gdzie trwa walka o żywotność statku. Sami zaś nie mieliśmy moralnego prawa podejmować próby powrotu do statku: nie wiedzieliśmy, jak wygląda sytuacja w międzylukowej komorze kesonowej; jeśli również tam doszło do deformacji, to przez swoją nieostrożną próbę moglibyśmy doprowadzić do zdehermetyzowania całego statku. Aby jak najracjonalniej spożytkować zapas mieszanki odde- chowej, po uprzednim oczyszczeniu z odłamków fragmentu po- dłogi położyliśmy się na niej na brzuchach i postaraliśmy się maksymalnie rozluźnić muskulaturę. Ja nawet spróbowałem zmusić się do tego, żeby o niczym nie myśleć, bo wszak i do myślenia potrzebna jest energia. Ale gdzie tam! — Dwa matrosy leżą jak dwa materace — rozległ się głos Pawła. Nie bój się tego, co za tobą. Dzisiejsza data — to jest problem! Bardzo mi sie to jego pajacowanie nie spodobało. Co więcej, poczułem się nim dotknięty. Ale mimo wszystko ucieszyłem się, że mój przyjaciel właśnie tak reaguje na niebezpieczeństwo. Po raz już nie wiedzieć który z rzędu zdumiała mnie dziwna wielostronność, bogactwo jego natury: jeszcze parę minut temu, wpadając czasem w jakiś łzawy sentymentalizm, plótł mi te swoje nostalgiczne bajdy — a teraz, kiedy zwaliło się na nas nieocze- kiwanie nieszczęście, zachowuje się zupełnie spokojnie. Pomy- ślałem, że gdyby Paweł zechciał studiować historię wojenną, to poznałby ją równie dokładnie, badałby z równą dociekliwością, z jaką zapoznawał się z życiem cywilnym XX wieku — i stałby się dobrym wohistorem. Pod każdym bowiem innym względem w pełni zasługuje na tę godność. Co prawda ta jego skłonność do wierszoklectwa... Ale to nikomu przecież nie szkodzi, to jego prywatna sprawa. Moje rozmyślania zostały przerwane przez ostry sygnał brzę- czyka. Następnie rozległ się głos starszego astronawigatora Karamyszewa: — „Pypeć", meldujcie o sytuacji! Są straty? — Strat nie ma — odparł Paweł. — Ale pewnie będą. Właz zaklinowany, dopływ powietrza ze statku ustał, tak że jesteśmy w próżni. Powietrze mamy tylko w „garbach". Samopoczucie znakomite. — Powtórzcie ostatnie zdanie. Nie zrozumiałem. — Czujemy się dobrze. — Wdzięki! Jak długo wytrzymacie? Melduje każdy od- dzielnie. Zerknąłem na narękawny cyfroid. Tam akurat w tym mo- mencie pulsująca, lśniąca fosforycznie liczba „39" zmieniła się ns „38". Zameldowałem: — Mam zapas mieszanki oddechowej na 38 minut. — Mam zapas na czterdzieści jeden minut — zameldował Paweł. — Za dziesięć minut podam termin nadejścia pomocy — po- wiedział astronawigator. — Oszczędzajcie powietrze, nie ruszają cie się, przybierzcie pozycje wypoczynkowe. — Tuż przybraliśmy — odparł Paweł. Bardzo mocno się wysilił, By odpocząć — kot Bazyli. Dnie i noce więc bez przerwy Na kanapie koi nerwy. Tego wierszyka Karamyszew już nie usłyszał, ponieważ wyłą- czył się wcześniej. Wkrótce jednak znów rozległ się brzęczyk i astronawigator poinformował, że w wyniku awarii w komorze kesonowej automatyka całkowicie odmówiła posłuszeństwa. Do wyzwolenia nas potrzebny jest czas... Oszczędzajcie powietrza! — Wdzięki! — odparłem. — Poinformujcie nas o sytuacji na „Cioci Lirze". — Została przebita prawa burta w rejonie przedziału bio- grupy. Zginęło ośmiu ludzi. Trwa awaryjne uszczelnianie ka- dłuba. Terentiew zginął. Ja przejąłem jego obowiązki. Koniec łączności. — Szkoda Terentiewa, wielka szkoda! — usłyszałem cichy głos Pawła. — To był mój krewniak, nie ma co już teraz tego ukrywać. Wtedy, w czasie kompletowania załogi, dowiodłem mu, że jest moim prapraprawnukiem i namówiłem, żeby mnie przyjął. Zgodził się ze względów rodzinnych, nie potrafił od- mówić swojemu prapra... — Pasza, bardzo cię proszę: uspokój się i nie rozmawiaj! — przerwałem mu. — Pomyślałem, że zaczął się już u niego głód tlenowy, w związku z czym nostalgiczna konstrukcja jego psychi- ki przekształciła się w majaczenie. Paweł usłuchał mojej prośby i zamilkł. Leżeliśmy w milczeniu — twarzą w dół, plecami ku gwiazdom. Czas płynął czy to zbyt szybko, czy to zbyt wolno, czy to zupeł- nie się zatrzymał. — Ile ci zostało? — zapytał nagle Paweł. Od razu pojąłem, o co iu chodzi, i spojrzałem na cyfroid. — Dziewięć — powiedziałem. — A mnie trzynaście. Podzielę się z tobą. Przecież to nie twoja wina, że masz pojemniejsze płuca. — Pasza, nie rób tego! Zabraniam ci! — Dobra, zamknij się — odburknął. Wkrótce poczułem trudności w oddychaniu. Aby nie narażać się na męczarnie powolnego duszenia i sądząc, że pomoc już nie nadejdzie, postanowiłem zrzucić z głowy hełm i do razu pogrążyć się w bezpowietrznej pustce „pypcia". Sięgnąłem do pierścienia łączącego, chciałem nacisnąć na króciec, ale ręka zabłądziła w przestrzeni, odrętwiała. Jakieś wielobarwne punkciki wbiły mi się w źrenice... ...I nagle przytomność mi wróciła. Okazało się, że Paweł pod- łączył mikrowąż zasilający swojego „garbu" do złączki mojego „garbu". Na krótki moment nasze powietrzne zapasy wyrównały się. Później obaj znaleźliśmy się w równie fatalnej sytuacji. 16. Zbawca, ale morderca Pierwszą rzeczą, którą poczułem, było to, że nie mam na sobie skafandra i że leżę na czymś miękkim. Następnie otworzy- łem oczy i zobaczyłem, że pochyla się nade mną Sasza Koren- nikow, dentysta wyprawy. Był to człowiek o wiecznie napiętej twarzy, poważnej, a nawet ponurej, ale z natury bardzo towa- rzyski i wesoły, który ze wszystkimi był na „ty". Przypomniałem sobie, że Paweł nazywał go Dantem, Dantonem, a nawet Danthe- sem, a dentysta wcale się na to nie obrażał. Wyglądało na to, że te żarciki Paszki nawet mu się podobały. Teraz jednak wyraz twarzy Korennikowa całkowicie odpowiadał powadze sytuacji. Trzymając w lewej ręce kartoschemat, prawną naciskał klawisze czujników wmontowanych w zwisającą nade mną energotrąbę. Zrozumiałem, że leżę w kombajnie reanimacyjnym. — Jak się czujesz? — zapytał Korennikow. — Prawie normalnie. Tylko słabo i bardzo chce mi się spać. — Wdzięki! Widocznie tak powinno być. Za pół godziny przejdziesz do kabiny. — Gdzie jest Pasza Biełobrysow? — zapytałem bez ogródek. — Żyje, żyje - ¦ uspokoił mnie Korennikow. — Miał piąty stopień, a ty czwarty '... Mieliście szczęście: reanimator znaj- duje się w dziesiątej sekcji i nie został uszkodzony w czasie awarii. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że dzieje się coś dziwnego: kombajnem reanimacyjnym wedle wszystkich ziemskich i niebie- skich zasad winien kierować lekarz naczelny lub w najgorszym razie lekarz dyżurny, ale w żadnym wypadku nie dentysta. Na- turalnie i stomatolodzy o profilu kosmicznym otrzymują pewne 1 Mowa tu o sześciostopniowej skali śmiertelne GIR (Głównego Instytutu Reanima- cji) Optymalny stopień śmierci wynosi „1" Ci, których stopień śmierci charakteryzuje liczba „6", reanimacji nie podlegają przygotowanie ogólnomedyczne, ale przecież jedynie w aspekcie teoretycznym... — Sasza, dlaczego właśnie ty dowodzisz kombajnem? — za- pytałem. — Bo nie ma komu. Cała grupa biomedyczna zginęła. Ja ura- towałem się czystym przypadkiem... I dalej opowiedział mi, że mniej więcej na pół godziny przed awarią w przedziale biomedycznym rozpoczęła się sesja nauko- wa kosmobiologów i lekarzy, w której, rzecz jasna, brał udział i on, Aleksander Korennikow. Zdążył wysłuchać części referatu kosmobiologa Olafa Nordsterna „Prognozowanie fauny planety Jałmez na podstawie niektórych danych biospecyficznych planet Trzeciego Kręgu" — a następnie sygnał zagrożenia zerowego wezwał go na punkt zborny brygady degazacyjnej, której jest członkiem. Ledwie zdążył wyjść na korytarz, gdy w nos ude- rzył mu nader złożony i przykry zapach: pachniało fiołkami, ale ich aromat zmieszany był z odorem chlewu. To — nietrudno się domyślić — otworzyła się kolejna seria mikropojemników stryja Szanela z nową kompozycją woni. Korennikow pobrał wyposażenie degazacyjne i przydzielone mu przez brygadzistę zadanie odgazowania pięciu kabin prawo- burtowych, w tym również kabiny Terentiewa. Kiedy tam wszedł, Terentiew poskarżył mu się, że „obudził go paskudny smród" (odpoczywał po wachcie) i zapytał: „Czy na naszym niebiańskim korabiu jest jeszcze jakiś zakątek, w którym nie pachnie kwiatami i gównem?". Korennikow odparł, że przed chwilą był u medyków, gdzie atmosfera jest całkiem normalna. Błagowoniew widocznie nie zdołał tam dotrzeć. Wówczas Teren- tiew oświadczył Saszy: „Tam właśnie się udam — i referatu po- słucham, i z niewoli aromatów się wyrwę". Wyszedł, a Sasza Korennikow przystąpił do dearomatyzacji jego kabiny. Za pomocą czujnika zlokalizował jedną z ampu- łek; sprytny stryjek Szanel zdołał umocować ją pod półką szafy do przechowywania atlasów gwiezdnych. Sasza wrzucił ją do hermetycznej torby i w tej samej chwili usłyszał sygnał „Za- grożenie pierwszego stopnia". Następnie coś go popchnęło, po- trząsnęło, rzuciło na ścianę. Upadł, ale szybko się podniósł, do- tarł do swojej kabiny i włożył skafander. Wkrótce na rozkaz Ka- ramyszewa udał się do biosekcji, aby wziąć udział w cemento- waniu otworów. Ale najpierw — jako jedyny teraz na statku przedstawiciel medycyny — dokonał oględzin ciał poległych. U wszystkich ośmiu (z pomocą plazmokonsyliatora) stwierdził szósty stopień śmierci. I Terentiew, i kosmobiolodzy, i lekarze zostali śmiertelnie ranieni odłamkami asteroidu i momentalnie zamarzli w kosmicznym chłodzie, który wtargnął przez wybity otwór. Ich zwłoki na rozkaz Karamyszewa zostały przeniesione do dziobowej ładowni chłodzonej; jak wiadomo pogrzeb pole- głych w drodze odbywa się zawsze po przybyciu na planetę docelową. Kiedy wróciłem do kabiny, Paweł chrapał już na swojej koi. Położyłem się na swojej i też usnąłem. Spaliśmy bardzo długo i obudziliśmy się niemal jednocześnie. — Szkoda Terentiewa — usłyszałem głos Pawła. — Lepiej już byłoby, żebym to ja trzasnął kopytami. Los jest niesprawie- dliwy. Jednego stawia los pod ścianę, Drugiego raczy zaś szampanem. — Pasza, ale przecież i ty sam mogłeś umrzeć — zauważy- łem. — Ratowałeś mnie i sam o mało nie zginąłeś. Byłeś bliżej niebytu niż nawet ja. — Tak, zarobiłem piątkę — zgodził się. — Ale ty nie jesteś temu winien. Pamiętaj, że jestem od ciebie wiele, wiele star- szy. Wprawdzie dalekie zacisze cmentarne, Ale co roku człek się czuje marniej. Mnie też nie było wesoło. Wspominałem dzień naszego odlo- tu w Kosmos i — stryjka Szanela. Gdybym tego dnia był uważ- niejszy, gdybym poważniej potraktował zagrożenie płynące z jego strony i przeszkodził mu w zrealizowaniu zamysłu — statek nasz byłby wolny od aromatycznych pojemników. I wówczas nie zginąłby Terentiew... Tak, ale przecież wówczas zginąłby nie- wątpliwie Sasza Korennikow. Wychodziło na to, że jednego zgubiłem, drugiego zaś uratowałem. Morderca — zbawca... 17. Wkrótce Karamyszew zwołał do mesy wszystkich wolnych akurat od wacht. Wezwał ich do powstania i wymienił poległych. Przytaczam tu ową smutną listę w porządku alfabetycznym: Gleb Asmołow (astrozoolog i weterynarz); Urho Viipurilainen (mikro- biolog i astrobotanik), Tit Mielnikow (internista i epidemiolog), Olaf Nordstern (kosmobiolog i lekarz uniwersalny), Jerofiej Swietłow (biolog), Mikołaj Terentiew (szef wyprawy), Iwan Timofiejew (lekarz naczelny), Stanisław Uchtomski (chirurg). Następnie nowy dowódca wyprawy zawiadomił nas, że poza stratami w ludziach ponieśliśmy również straty materialne. Nienaprawialnym uszkodzeniom uległy bioochronne i biozwia- dowcze agregaty ruchome, wskutek czego nasza wyprawa oślepła w sensie biologicznym. Pamiętając o tym winniśmy zachowy- wać na Jałmezie jak najdalej posuniętą ostrożność i unikać zbę- dnych kontaktów z fauną i florą nie znanej planety. Każdy ucze- stnik wyprawy, gdy tylko poczuje najmniejsze dolegliwości, ma obowiązek natychmiast zameldować o tym Korennikowowi i oso- biście jemu, Karamyszewowi. Znajdowaliśmy się w drodze już od ponad roku, w ciągu tego czasu odbyliśmy niemało narad, wykładów, ćwiczeń testowych, ale po raz pierwszy rozchodziliśmy się z mesy w milczeniu, a to nasze milczenie było ponure. I każdy, idąc korytarzem obok drzwi wiodących do sekcji medycznej, mimo woli pochylał głowę. Drzwi te były obecnie przyspawane do framugi ciągłym ferromikronowym szwem. 18. Jałmez coraz bliżej Teraz rachuba czasu umownego biegła po gasnącej. Tr*., dzieści dni lotu do Jałmezu... Dwadzieścia pięć dni... Piętnaś- cie... „Ciocia Lira" przeszła na napęd plazmotantalowy; teraz prze- mieszczaliśmy się w przestrzeni z malejącą prędkością. W zwią- zku z tym wzór Biełyszewa, N'koboro i Ogatojami (opisu- jący warunki przezwyciężenia paradoksu czasu) przestał nas dotyczyć i dzięki temu zyskaliśmy możliwość odbioru bliskich sygnałów radiowych. Jednak planeta Jałmez zachowywała całko- witą ciszę radiową. Uwzględniając ten fakt, planetoznawca Anton Griebienkin wygłosił komunikat, z którego wynikało, że albo na tej planecie jeszcze nie urodził się miejscowy Popów, albo cy- wilizacja tam z nie znanych przyczyn zdegrengolodowała. — Nasz prorok Griebienkin nie uwzględnił trzeciego warian- tu — powiedział do mnie Paweł, kiedy wróciliśmy do swojej kabi- ny. — Może Jałmezańczycy wyczuli nas swoimi przyrządami i postanowili zabawić się w niemowy. Może pomyśleli, że lecą do nich jakieś kosmiczne bandziory. Trzeba niuch mieć jak owczarek, Trzeba wbić się w ciasną szparę, Trzeba zwinnym być jak wydra, Bo inaczej co? Klepsydra/ ...A najpewniej, to nikogo tam nie ma... — kontynuował ze smutkiem w głosie. — Nie znajdę tam brata Pieti... Niepotrze- bnie leciałem. Powinienem siedzieć na Ziemi, nie podskakiwać i w cichości ducha dożywać swoich milionerskich lat. Spieszył się do sanatorium, Los go rzucił w krematorium. — Pasza, porzuć te mroczne rozważania i rymowanki — prze- rwałem mu surowo. — Służymy nauce i naszym obowiązkiem jest nie rozmienianie się na emocje, lecz przyjmowanie nieziem- skiej rzeczywistości taką, jaka jest, — Macie rację, płacicie rubla! — wykrzyknął ironicznie mój przyjaciel, a następnie, kładąc się na swojej koi, dorzucił: Leży sobie misiek w jamie, Bilans życia zna na pamięć. Wkrótce zaczął chrapać. Zazwyczaj spokojnie spałem przy wtórze jego chrapania, ale tym razem sen nie przychodził; dawało o sobie znać napięcie nerwowe. Leżałem i wspominałem. Ziemię, Marinę i dzieci. Na- stępnie moje myśli przeskoczyły na niedawne wydarzenia; nie potrafiłem zapomnieć o tym, że jestem winien śmierci Terentie- wa. Wprawdzie pośrednio, ale jednak winien. Nagle Paweł zaczął jęczeć. Nie wiedziałem, co należy w takim wypadku przedsięwziąć. Potem wstałem z koi i postanowiwszy go obudzić, trąciłem swego przyjaciela w ramię. Natychmiast się obudził i oświadczył, że znów mu się przyśnił architektonicz- ny sen. — A co dokładnie ci się śniło? — Krzywe wieże i dzwonnice. Wszystkie przewracały się w moją stronę i ledwie nadążałem z uskakiwaniem. Szlag by trafił taką architekturę! — Masz coś z nerwami, Pasza — powiedziałem. — Ja zresztą też. Ale leczyć się będziemy musieli dopiero na Ziemi. — Dlaczego na Ziemi?! — zdenerwował się Biełobrysow. Wyleczymy się nawzajem Wbrew lekarzom i doktorom. Prasłowiańskim obyczajem Popłyniemy ku przestworom. Wygłosiwszy to wstał z koi, wyjął z niszy swój pojemnik oso- bisty, wydobył z niego kartonowe pudełko, a z pudełka butel- kę na wzór starożytny wykonaną z tłukącego, się szkła. Butelka opatrzona była wyblakłą etykietką z napisem „Cognac", a wyżej, przy samej szyjce — owalną nalepką z wizerunkiem trzech gwia- zdek. — Zaraz zajmiemy się spirytyzmem! Wiesz, co to jest? — wy- krzyknął dumnie, stawiając naczynie na stoliku. — Domyślam się, że jest to bardzo zręcznie wykonana imi- tacja. — Zaraz sobie tej imitacji chlapniemy — oświadczył mój przyjaciel i obok butelki postawił dwie szklanki. — Piłeś kiedyś ,w życiu koniak? Odparłem, że koniaku nigdy nie piłem, ale kiedyś piłem na- pój wyskokowy: na dziewiątym roku wohistorii, kiedy przecho- dziliśmy zwyczaje dziewiętnastowiecznych marynarzy, wydano nam po szklance naturalnego rumu jamajskiego. — No i jak? Mocno cię podcięło? — z żywym zaciekawie- niem zapytał Paweł. — Nie, podcięcie nie nastąpiło. Wprawdzie się upiłem, ale na sprawność kończyn dolnych to ujemnie nie wpłynęło. Wszak odporność właściwa mego organizmu na działanie trucizn chemi- cznych równa się szesnastu stopniom według skali Carolusa i Jarcewej. — Zaraz skontrolujemy twoją odporność! — ze złowieszczą wieloznacznością rzekł mój przyjaciel i starannie odkorkowa- wszy butelkę nalał do szklanek dwie równe dawki żółtawego płynu. — Pierwsze wypijemy nie trącając się... Za brata mojego. Myślałem, że z nim rozpiję tę flaszkę, ale teraz czuję, że go na Jałmezie nie spotkam... I nigdzie indziej też nie... Pij, Stiopa! Wykaż odporność! Bez koniaku Żyć niełatwo. A z koniakiem Też niegładko! Wypiłem niechętnie. Paweł znowu nalał. — Teraz powtórzymy. I też bez trącania się. Wspomnimy tego paplę Szefnera, który za swego życia wrobił mnie w tę po- dróż... Jak wtedy od niego wyszedłem, to od razu pomaszerowa- łem do sklepu na rogu Czkałowskiego i Pudoskiej i kupiłem tę butelkę. Ten koniak, Stiopa, liczy sobie około dwustu lat! Oceń to, Stiopa! Wypiwszy drugą dawkę poczułem, że trucizna zaczyna działać. Rozumiałem jednak, że jeśli odmówię wypicia trzeciej i następ- nych dawek, to Paweł wszystko wypije sam, co negatywnie wpły- nie na jego stan zdrowia. — Na trzecią nóżkę się trącimy! Za naszą niezachwianą przy- jaźń, Stiopa! Wykaż odporność! Zażyłem kolejną dawkę trucizny. — Stiopa, a ty mnie szanujesz? — drżącym ze wzruszenia głosem zapytał nagle mój przyjaciel. — Pasza, ja cię szanuję ogromnie! — wykrzyknąłem. — I za to, że jesteś porządnym człowiekiem, i za twoją niezachwianą konsekwencję w nostalgizmie! Pasza, z ciebie mógłby być świetny wohistor! — Dziękuję, Stiopa! Ja ciebie też szanuję!... Szanuję, chociaż ni diabła nie zrozumiałeś z mojego cholernego milionerskiego losu... Nie spełniło się żadne marzenie Bom dla siebie był draniem i katem. Rozprzedałem po przystępnej cenie Swą dojrzałość — i wstyd mi przed światem. Z jego oczu trysnęły łzy. — Pasza, nie płacz! Nie ma po temu powodów! — Są powody! — wykrztusił z łkaniem. — Rodzonego brata załatwiłem1 Wówczas ja również zapłakałem. Potem wyciągnąłem się na swojej koi — i usnąłem. Kiedy obudziłem się, w pierwszym rzędzie rzuciłem okiem na ekran telewizyjny wmontowany w strop kabiny; planeta Jał- mez zajmowała teraz niemal całą jego powierzchnię. 19. Jałmez już całkiem blisko Przed zwodowaniem dziewięciokrotnie okrążyliśmy Jałmez, stopniowo zmniejszając wysokość. Na wideoekranach widniał wodny przestwór planety. Woda zajmowała cztery piąte jej po- wierzchni, ląd zaś składał się z jednego ogromnego kontynentu o elipsoidalnej konfiguracji. Dryfujących lodów nie zaobserwo- waliśmy. Platforma kontynentalna była widoczna bardzo wyraź- nie; rozciągała się ona w oceanie na znacznie większą odległość niż to się dzieje w wypadku kontynentów ziemskich; opierając się na tym fakcie można było wywnioskować, że planeta ma wieloraką florę i faunę morską. Część brzegowa kontynentu obfitowała w estuaria rzek, zatoki i przylądki. Kontynent po- kryty był gęstą roślinnością, której barwa (w przybliżeniu) od- powiadała barwie ziemskich liściastych masywów leśnych. Struk- tura kolorystyczna części brzegowej kontynentu była bardziej urozmaicona: nietrudno się było domyślić, że lasy ustępowały tam miejsca krzewiastym zaroślom, polom, bagnom oraz utwo- rom piaszczystym (diunom). Na tle tych rozmytych barwnych płaszczyzn wyróżniały się szarawe intruzje różnej wielkości; w ich zarysach ujawniała się celowość, geometryczność. Wszyscy wolni od wachty członkowie załogi tłoczyli się przed wielkim ekranem, wpatrując się w konfigurację tych intruzji. Wszyscy rozumieli, że są to osiedla istot rozumnych. Jednak niewystarczająca rozdzielność naszych urządzeń optycznych nie pozwalała dojrzeć ani mieszkańców tych miast, ani ich środków transportowych — jeśli oba te zjawiska tam występowały. — Żywych tam nie znajdziemy — głośno i smutno oświadczył Paweł. — Martwi milczą i nie świecą. Zamilkł na wieki już poeta, Porzucił laskę swą pielgrzymią. W jego milczeniu wobec świata Tysiączne odpowiedzi drzemią. Wszyscy dawno już przywykli do wypowiedzi Paszy i odno- sili się do nich z przychylną ironią; tym razem jednak wielu po- patrzyło na niego z irytacją. Mimo całkowitej ciszy radiowej Jałmeza, mimo jednoznacznego komunikatu astrooptyka Zielen- kowa, że nocą na powierzchni planety nie wykryto źródeł oświe- tlenia sztucznego i stwierdzono tylko jeden punkt świetlny naj- prawdopodobniej pochodzenia wulkanicznego — a jednak wszyscy pragnęli mieć nadzieję, że czeka ich spotkanie z ży- wymi myślącymi istotami. Nic więc dziwnego, że nieubłagana kategoryczność Paszy w nikim zachwytu nie wzbudziła. Niestety, tym razem Paweł miał słuszność. Na dobę przed wodowaniem na Jałmez w dwóch kulistych pojemnikach zrzu- cono dwa czŁOWIEKI; ' jeden z nich na środek kontynentu, drugi na wybrzeże. Pierwszy („Boria") wkrótce zameldował przez urządzenie łączności kompleksowej, że miękko wylądował w lesie, przekazał podstawowe dane glebowe, ekologiczne i tem- peraturowe (żadne z nich nie przedstawiały dla ludzi żadnego zagrożenia) i podał swoje współrzędne. Kapsuła drugiego („An- driuszy") wylądowała mniej pomyślnie: opadła na dach jakiegoś monumentalnego budynku, skąd stoczyła się na ulicę: czŁOWIEK doznał przy tym uszkodzeń mechanicznych, zdołał jednak przekazać przez wideo fasadę budowli z ziejącymi pustką otwo- rami okien i fragment ulicy zasypanej piaskiem oraz porośnię- tej krzewami i trawą. „Andriusza" zdążył przesłać na „Ciocię Lirę" również swój autowizerunek; zobaczyliśmy, że urządzenia kroczące ma uszkodzone i pełza po ulicy przy pomocy „rąk". Po godzinie nadał na fonii, że wideozasób mu się wyczerpał, wobec czego on, „Andriusza", pragnie złożyć pożegnalny raport słowny. 1 Słowo to zaws/e pisze się matą literą i wypowiada ze szczególną intonacją — aby pod- kreślić, ze mowa jest nie o Człowieku w rzeczywistym znaczeniu tego słowa, lecz o samo- bieżne) konstrukcji przypominającej człowieka i /dolnej do samodzielnego d/iałania w gra- nicach swojego programu Dla wygody c/ŁOWIEKOM nadaje się imiona ujmowane zaws/e w cudzysłów. W celu zaoszczędzenia energii prosi o zadawanie mu pytań, na które krótko odpowie. Astranawigator Karamyszew natychmiast przystąpił do prze- słuchania „Andriuszy". — Jaką odległość przebyłeś w mieście? — Tysiąc trzysta dwadzieścia sześć metrów i siedemdziesiąt trzy centymetry zostały przeze mnie przepełznięte. — Czy widziałeś na swojej drodze jedno, dwa, wiele istot podobnych do istot rozumnych? — Przepełzając przez pewną kwadratową ulicę na sześcien- nym kamieniu stojącego metalowego człowieka widziałem ja. — Opisz go dokładniej. — W rękach ma umowny instrument typu gitara-bałałajka. Do głowy przyspawany ma pierścień z umownych roślin typu róża-fiołek. — Czy na twojej drodze ktokolwiek szedł, biegł, czołgał się, leciał z przeciwka lub po prostopadłej? — Trzy istoty typu wrona-mewa leciały z przeciwka; dwie istoty typu pies-kot przemieszczały się prostopadle. — Jaka jest średnia grubość nawarstwień piaskowych na ulicy? Czy struktura ta jest wielowarstwowa? Odpowiedzią było milczenie. Pomyśleliśmy już, że „Andriu- szy" wyczerpał się energozasób, kiedy nagle znów się odezwał. — Oni się zbliżają. Boję się. — Co?! Boisz się?! — zdziwił się Karamyszew. — Przecież uczucie strachu nie zostało ci zaprogramowane! — Oni się zbliżają. — Jacy „oni"? Odpowiadaj precyzyjniej! — Oni... Analogicznych, identycznych, adekwatnych pojęć nie ma w słownym zasobie moim. Wytłumaczyć nie mogę, ale się boję... Teraz się oddalają. Nie ruszyli mnie. Ale z energią koniec. czŁOWIEK umilkł na zawsze. — Wdzięki! — wykrzyknęliśmy chórem. Informacja okazała się bardzo cenna, chociaż negatywna w swej istocie. Co się tyczy końcowej części informacji, to wszyscy uznaliśmy zgodnie, że ma ona znaczenie zerowe, bowiem najprawdopodobniej „Andriu- sza" doznał kolapsu technologicznego, który zniekształcił jego percepcję rzeczywistości. Dopiero znacznie później stało sie jasne, że słowem „oni" określił on metamorfantów. Ale czyż mogliśmy przypuszczać... Tego samego dnia Sasza Korennikow zgromadził nas wszyst- kich w informatorium. Godnym krokiem wstąpił na katedrę. Na jego twarzy przez zwykłą powagę przebijała radość. Nie- spiesznie przekładając jakieś kartki milczał — aby podnieść zainteresowanie swoim komunikatem. — Sasza, nie męcz ludzi! — rozległ się głos Biełobrysowa. Szarpizębie przeklęty, dlaczego Tę bolesną, ach, chwilę, odwlekasz? Chcesz być diabłów okrutnych kolegą I pacjentów na widły nawlekać? Po tej dziwnej replice Korennikow natychmiast przystąpił do rzeczy i podał nader zachęcające dane. Spektrogramy wy- kazały, że atmosfera Jałmezu niemal nie różni się od ziemskiej. Co się tyczy Ajschylosa (jałmezańskiego słońca), to jest on ade- kwatny do naszego Słońca pod względem mocy i nie przedstawia dla nas niebezpieczeństwa ani pod cieplnym, ani radiacyjnym względem. Następnie Sasza poinformował nas radośnie, że bio- mikrostruktura planety jest nader podobna do ziemskiej z jed- nym wszelako wyjątkiem: ani w wodzie, ani na gruncie, ani w po- wietrzu biosondy nie wykryły ani jednego zarazka chorobotwór- czego. Wszyscy radzi byli usłyszeć te wiadomości, wszyscy powese- leli. I jednego tylko Pawła Biełobrysowa nie zalała nie wiedzieć czemu fala powszechnego optymizmu. Zbliżywszy się do Koren- nikowa, powiedział on: — Czy nie za wcześnie święcisz triumfy, Dantonie? Gdy się wszystko toczy gładko. Nie myśl, żeś w pełni szczęśliwy. Bo po drodze, słuchać hadko! Czyha na cię wróg straszliwy! 20. Lądujemy — Uwaga! Opuszczamy przestrzeń! — rozległ się z interkomu głos Karamyszewa. — Wszyscy udają się do osobistych komór kompensacyjnych! Otworzyliśmy wraz z Pawłem wąskie drzwiczki w ścianie kabiny i weszliśmy do kompenskomór. Drzwiczki się zamknęły, ze ścianek wysunęły się elastyczne węże i oplotły mnie; silnie zapachniało jakimś preparatem lekarskim. Zatraciłem świado- mość czasu i przestrzeni. Kiedy świadomość powróciła, usły- szałem rozkaz: — Każdy liczy do dziesięciu! Przy liczbie „dziesięć" drzwiczki się rozwarły. Wkroczyłem ponownie do kabiny. Poczułem się dziwnie swojsko. Nie od razu zorientowałem się, czym to wrażenie zostało wywołane. I nagle olśniło mnie: kołysanie! — Gratuluję! Zwodowaliśmy! — zwróciłem się do Biełobry- sowa. — Ściślej mówiąc wyjałmezowaliśmy — odrzekł Pasza. Do portu w porę przybiliśmy, Na miejscu już ładunek. Czy pieniądz jakiś zyskaliśmy? Nie wiem — może wpadunek. Zerknąłem na ścienny zegar-kalendarz. Wskazywał on 12 — 05 07. 08. 2151 — według czasu ziemskiego. — Trzeba się z tej okazji odpicować — powiedział Paweł, otwierając pojemnik osobisty. — Bądź co bądź jesteśmy tu gośćmi... Tylko czy aby chętnie widzianymi? Nigdy nie zapomnę Pewnej mądrej rady: Bój się w łeb oberwać, Gdzie dobre układy. Ja również sięgnąłem do swego kontenera — i wydobyłem z niego mundur marynarki wojennej. Kiedy opuszczaliśmy ka- binę, Biełobrysow paradował w staroświeckiej marynarce i pstrym krawacie oraz wąziutkich spodniach; głowę jego wieńczyła czapka zawadiacko przekrzywiona na bakier. Ja zaś miałem na sobie czapkę mundurową z „krabem", kitel z pagonami, czarne spod- nie i fasowane pantofle. Już w korytarzu czuło się, że „Ciocia Lira" została rozherme- tyzowana: ciągnęło słonawym, orzeźwiającym morskim wietrzy- kiem. Wszyscy spieszący na pokład członkowie załogi byli oży- wieni i wyglądali odświętnie. Wewnętrznym trapem przedosta- liśmy się na tę część powłoki statku, która po zwodowaniu prze- kształciła się w pokład; górne segmenty poszycia rozwarły się i ześlizgnęły do bocznych kieszeni burtowych, w śródokręciu wypiętrzyła się sterówka. Generalnie rzecz ujmując pokład był nagi i charakteryzował się ogromnymi rozmiarami; w pewnym stopniu przypominał mi pasy startowe na muzealnych modelach lotniskowców. Dziwna rzecz, ale podobna myśl przyszła do głowy również mojemu przyjacielowi. — Żeby tylko Jałmezanie nie wzięli naszej łajby za okręt wo- jenny — zażartował. — Tym bardziej że sterczysz tu w mun- durze. Pyta Bóg Szatana: „ Wojna przewidziana? " Szatan w odpowiedzi: „A skąd mogę wiedzieć?" Po raz już nie wiem który z rzędu zdumiało mnie, jak niezwy- kle szczegółowo Biełobrysow poznał realia wieleu XX, w tym również realia wojenno-morskie. Ileż książek musiał w tym celu przeczytać!... I po co?... Moje rozmyślania przerwały dźwięki „Hymnu Pokojowej Ziemi". Rozlewały się one coraz szerzej, unosiły się nad oce- anem. Równocześnie w centrum pokładu otworzyła się pokrywa luku, z którego zaczął wyrastać, celując w jałmezańskie niebo, teleskopowy maszt. Na jego szczycie załopotała purpurowo-błę- kitna flaga — symbol naszej planety. Wiatr wiał z siłą najwyżej jednego stopnia. Przez ocean prze- taczały się równe, szerokie fale. Woda miała nieprawdopodobnie błękitny kolor, jak na starożytnych pocztówkach z kurortów. Fioletowawe jałmezańskie słońce świeciło nam w plecy. W po równaniu z zamkniętym, ciasnym światem statku po wyjściu z jego kabin i zapchanych aparaturą przedziałów technicznych jałmezański świat wydawał się oszałamiająco ogromny. Kiedy przebrzmiał hymn, głos zabrał Karamyszew. Powie- dział, że daje wszystkim członkom wyprawy, z wyjątkiem załogi morskiej, pełną dobę wypoczynku; „Ciocia Lira" w ciągu tej doby będzie dryfować z wyłączonymi silnikami. Następnie weźmiemy kurs na kontynent, od którego znajdujemy się obecnie w odle- głości ośmiuset kilometrów. Tam przede wszystkim spełnimy smutny obowiązek i pochowamy naszych poległych towarzyszy. Przez najbliższe cztery godziny wachtę zewnętrzną pełnić będą Biełobrysow i Kortikow. Weszliśmy z Pawłem na mostek obserwacyjny, odczytaliśmy wskazania przyrządów i dokonaliśmy pierwszego wpisu do dzien- nika pokładowego. Następnie zameldowałem na dół przez inter- kom: — Wachtę pełnią Biełobrysow i Kortikow. Szczególnych oko- liczności brak. Horyzont czysty. Pod kilem — sześć tysięcy siedemset sześć metrów. Over. Opuściliśmy boczne osłony staloszklane. Ciepły, wilgotny wietrzyk przewiewał mostek na wskroś. Ogromny kadłub „Cioci Liry" kołysał się miękko, usypiająco. — Plan zapewnienia romantyki jest pomyślnie realizowany, a tu człowiekowi jak na złość chce się spać — przerwał milczenie Paweł. Hej, wachtowy, zbudź się szybko, Swe lenistwo strząśnij z siebie! Popatrz: fruną wielorybki Albo kilki mkną po niebie... Wygłaszając to, wcisnął jednocześnie — paradoksalnie! — klawisz obserwacji głębinowej. Na ekranie ukazały się wize- runki drobnych, zwinnych rybek. Potem niespiesznie przepły- nęło wielkogłowe, sześciookie rybiszcze; jedną parę oczu miało na głowie, a resztę na plecach. Następnie rozległ się brzęczyk. Nad stereoradarem zapłonęła lampka sygnalizacyjna. Na ekranie pojawiło się wysokie rozło- żyste drzewo. Majaczyło ono samotnie w odległości jakichś dwudziestu kilometrów od nas. Jego gałęzie były usiane żółtymi płatkami; uznałem, że muszą to być liście. — Pasza, znosi nas na jakąś wyspę. Trzeba zameldować na dół. By nie poddać się panice, Nie wierz żadnej mechanice... zaoponował Biełobrysow. — Wstrzymajmy się z meldunkiem. Gdy na drodze gada spotkasz, Nie informuj o tym władzy. Szef — jak żona — bardzo lubi, Gdy go dobra wieść dosładza! Włączyliśmy głębokościomierz poszukiwawczy — i natych- miast okazało się, że w promieniu pięciuset kilometrów od nas głębokość jest wcale nie mniejsza niż bezpośrednio pod kilem. — Dziwne... Ale przecież drzewo widzimy, prawda, Pasza? — To drzewo pływa! — oświadczył Paweł. — Płynie naprze- ciw nam, wbrew prądom i logice... W dwie godziny później drzewo przepłynęło w odległości pięćdziesięciu metrów od „Cioci Liry". Jego korzenie sięgały daleko w przezroczystą głębię. To, co z daleka wziąłem za liś- cie, okazało się zbiorowiskiem szerokoskrzydłych żółtych pta- ków. Ptaki równymi szeregami siedziały na gałęziach i patrząc w jedną stronę synchronicznie machały skrzydłami, tym samym zmuszając drzewo do przemieszczania się po oceanicznym prze- stworze. Stanowiły jakby żywy, kolektywny żagiel. Na wierz- chołku tego dziwnego drzewa stał ptak — również żółty, ale większy od pozostałych. Kręcił głową we wszystkie strony i wy- dawał krótkie rytmiczne krzyki, w takt których zgodnie praco- wało skrzydłami całe stado. Ale oto górny ptak umilkł, a następnie porzucił swój punkt dowodzenia. W ślad za nim wzbiły się w powietrze również pozostałe. Ukazała się kora gałęzi, usiana drobnymi niebieska- wymi igłami, oraz liczne gniazda, splecione najprawdopodobniej z wodorostów. Ptaki natomiast, po zwodowaniu w pewnej odle- głości od swej pionowej arki, zaczęły nurkować, przy czym każdy z nich, schwytawszy rybę, natychmiast wracał na drzewo niosąc zdobycz w dziobie. Cała załoga „Cioci Liry" skupiła się przy prawej burcie, nie mogąc oderwać wzroku od tego nieziemskiego cudu. Pawła natomiast ten pływający kurnik, jak się wyraził, wpę- dził w ponury nastrój. — I na jakież to nas zadupie, Stiopa, z ojczystej Ziemi za- niosło... Ani jednego statku na horyzoncie! Nie ma i nie będzie! I brata też tu nie znajdę, to sprawa oczywista... Do pieleszy nas domowych Nie zaciągnie wóz bojowy! — Pasza, porzuć te nostalgiczne myśli! — powiedziałem su- rowym tonem. — Wróć do rzeczywistości. Jesteś na wachcie! — Stiopa, Stiopa! Czyżbyś ty mimo wszystko nie uwierzył w moje milionerstwo? A przecież ci niemal całą swoją pstrą biografię jak na świętej spowiedzi opowiedziałem!... I coś ci jeszcze szepnę, Stiopa, w sekrecie: zmęczyło mnie to moje długie życie. Dni cwałują jak słonie szalone, Życie trawi swe grzmoty i gromy. A ja chciałbym dziś ciszy naparstek, Kufel szmeru bez słów wychylony... — Pasza, jesteśmy przecież na wachcie! — powtórzyłem. — Punkt dziewiąty... — Ja już od twoich punktów i paragrafów zaczynam dosta- wać drgawek! — przerwał mi Paweł z irytacją. Potem jednak złagodniawszy dodał: — A tak w ogóle to niezły z ciebie facet. I nie taki znów szczęśliwy, jak ci się samemu wydaje. Życie ci jeszcze da popalić. Nad wieczorem falowanie morza zmalało niemal do wartości zerowej. Temperatura powietrza spadła do 21 stopni i dalej się już nie obniżała. Wielu ciocioliran pobrało z magazynu sprzę- towego łóżka polowe i rozstawiło je na pokładzie, żeby noco- wać pod gołym niebem. Tak samo postąpiliśmy i my z Biełobry- sowem. Jednak on nie chciał spać wraz ze wszystkimi na śród- okręciu i odciągnął swoją połówkę na samą rufę. Wszyscy z pew- nym zdziwieniem odnieśli się do kolejnego dziwactwa mojego przyjaciela, ale ja wiedziałem, o co tu chodzi: Paweł nie chciał, żeby słyszano jego chrapanie. Noc była gwiaździsta, ale ciemna — i w przyszłości czekało nas jeszcze wiele takich nocy, bowiem, jak wiadomo, Jałmez nie ma satelity podobnego do naszego Księżyca. Leżąc na łóżku polowym twarzą ku niebu, przed usnięciem długo obserwowałem nowe dla mnie punkciki dalekich światów, starając się zbudo- wać z nich w myśli umowne figury, aby dokładniej zapamiętać położenie gwiazd. Mogło mi się to przydać w praktyce nawiga- cyjnej. 21. Sanatorium samobójców Nazajutrz w południe zostały uruchomione silniki akwatan- talowe, zaczęła się obracać śruba napędowa — i „Ciocia Lira" wzięła kurs na kontynent. Po wodzie poruszaliśmy się z pręd- kością daleką od kosmicznej i dopiero na trzecią dobę echoson- da pokazała znaczne podwyższenie się dna morskiego; zaczynał się szelf kontynentalny. Po następnej dobie brzeg dał się już obserwować przez dalnowidy, nie mówiąc o doskonalszym sprzę- cie optycznym. Głębokość teraz wynosiła średnio siedemdziesiąt metrów, a przyrządy ostrzegały, że bliżej brzegu leżą kamie- niste mielizny i łachy piaszczyste. Karamyszew mianował mnie głównym nawigatorem i zapytał, czy mogę pełnić pod rząd dwie czterogodzinne wachty. Odparłem, że leży to w moich siłach. Rozkazałem zmniejszyć prędkość do dziesięciu kilometrów na godzinę i prowadziłem statek nie tracąc z oczu linii brze- gowej i kierując się ku odległemu przylądkowi, który zaznaczo- ny był na mapie, sporządzonej przy okrążaniu Jałmezu w przed- dzień wodowania; spodziewałem się, że właśnie tam przykonty- nentalne głębie pozwolą nam podejść blisko do brzegu. Kończąc dyżur już o zmroku, poradziłem Karamyszewowi, aby powstrzy- mał się od nocnego pływania w wodach przybrzeżnych — tym bardziej że głębokość, którą mieliśmy aktualnie pod kilem, umożliwia zakotwiczenie jednostki. Karamyszew zgodził się z tym. Przekazałem do maszyny komendę „stop" i kiedy statek wytracił prędkość inercyjną, zerwałem naklejkę ostrzegawczą z przekaźnika, wcisnąłem klawisz i w tym samym momencie usłyszałem łoskot łańcucha kotwicznego wysuwającego się z kluzy. Wkrótce na pulpicie rozjarzył się zielony punkcik: ko- twica zaczepiła o dno. Kiedy uświadomiłem sobie fakt, że nasza kotwica legła na grunt obcej planety, ozwała się we mnie nagle tęsknota za domem, rodziną, ojczystym Leningradem. W owej chwili chyba po raz pierwszy uświadomiłem sobie, jak daleko znaleźliśmy się od Ziemi. Przed opuszczeniem mostka dla uspokojenia sumienia, jak to w starożytności mawiano, postanowiłem zdjąć dane podwodne w promieniu dziesięciu kilometrów. Wskazówka poszukiwawcza spokojnie przebyła swą drogę niemal po całym okręgu ekranu sygnalizacyjnego i chciałem już wyłączyć aparat, gdy nagle na ekranie pojawiły się zarysy statku. Leżał na głębkości 63 metrów 0 siedem kilometrów od nas. Z magnetogramu wynikało, że statek jest metalowy i że jego wyporność wynosi co najmniej 12 000 ton. Natychmiast zameldowałem o tym Karamyszewowi, który podjął następującą decyzję: jutro z samego rana wziąć kurs na zatopiony statek, zarzucić przy nim kotwicę i dokonać oględzin. Pozwoli to wyrobić sobie pewien pogląd na technikę 1 tryb życia codziennego Jałmezańczyków jeszcze przed naszym desantem na kontynent. Trening podwodny na Ziemi przeszedł Paweł, ja oraz Viipu- rilainen — astrobotanik, który zginął podczas niedawnej awarii. Co za tym idzie, podwodna brygada składała się teraz z Pawła i ze mnie. Zadanie bardzo mnie ucieszyło: zaświtała mi bowiem nadzieja, że ten statek jest jednostką floty wojennej i że za jego pośrednictwem zetknę się z historią wojenno-morską Jałmezu. Rankiem tego dnia panowała całkowita flauta, co sprzyjało wykonaniu zadania. Kiedy „Ciocia Lira" stanęła na kotwicy w wyznaczonym punkcie, założyliśmy z Pawłem skafandry i przez denny właz kesonowy zeszliśmy po sztormtrapie na dno oceanu. W ślad za nami, niosąc zapasowe „garby" z mieszanką oddecho- wą dla nas i kontener z aparaturą zszedł na grunt czLOWIEK przydzielony nam w charakterze pomocy technicznej. Biełobry- sow nadał mu imię „Kola". — Miałem kiedyś takiego znajomka, Mikołaja Wasiliewicza — wyjaśnił Paweł. — Rekordzista przedłużonego snu, leser paten- towy, markierant absolutny, wzorcowy nudziarz, ale w duszy poczciwości człowiek. Teraz, po upływie ponad stu lat, nie wie- dzieć czemu dobrze go wspominam... Góra 2 górą się me schodzi, Ale życie krąży w koło. Stary wróg od kumpla lepszy Najnowszego... Ot — wesoło! ...Na piasku rosły rośliny wodne z podłużnymi niebieskawymi liśćmi. Wśród nich przemykały stadka ryb w jakimś stopniu przypominających śledzie; ani jednej sześciookiej tam nie za- obserwowaliśmy. Przejrzystość wody okazała się zadowalająca i kiedy kazałem „Koli" użyć podświetlenia, zatopiony statek stał się dobrze widoczny. I od razu okazało się, że z flotą wojen- ną nie ma nic wspólnego. To był śrubowy dwukominowy paro- statek z trzema rzędami iluminatorów; wiele z nich pozbawio- ne było osłon, co świadczyło o tym, że jednostka nie zatonęła w czasie sztormu. Stała na gruncie z niewielkim przechyłem uwa- runkowanym nierównościami dna morskiego. Na pokrytym pia- skiem i iłem pokładzie widniały nadbudówki charakterystyczne dla statków pasażerskich. Zwisając z żurawików, ciemniały prze- rdzewiałe szalupy ratunkowe pełne piasku porośniętego wodo- rostami; niektóre z nich poniewierały się obok burt — liny nie wytrzymały. Zrodziło się przypuszczenie: parowiec zatonął tak szybko, że pasażerowie i załoga nie zdążyli skorzystać z łodzi i tratew ratunkowych. W górnej części rufy widniała tablica srebrzystego koloru, która jaskrawo odbijała od przerdzewiałego poszycia kadłuba. Na tablicy klinowatymi literami wypisano jakieś słowa: najpraw- dopodobniej nazwę jednostki i port macierzysty. — Tabliczka jest z czystego srebra! — usłyszałem ostry, wzmocniony intromembraną głos Pawła. — Bogato sobie paniska żyły!... Gdybym miał taką w młodości, to opchnąłbym po cichu i wołgę za nią kupił. — Wołgę? — zainteresowałem się mimo woli. — To był taki pojazd, samochód — niedbale wyjaśnił mó) przyjaciel. I znów się zdziwiłem: nawet tutaj, pod oceanem obcej pla- nety, wciąż dla własnej uciechy gra rolę przybysza z XX wieku. ...Z piasku wystawała łopatka śruby. Kazałem czŁOWIE- KOWI oczyścić ją z rdzy i odkryłem na stali ślady kawitacji; oznaczało to, że statek nie zatonął w pierwszym swoim rejsie. Ale dlaczego zatonął? Można to będzie określić z charakteru przebić, ale szukać tych przebić trzeba nie od zewnątrz, jako że statek tkwi w mule powyżej linii zanurzenia. — Wejdziemy na tę łajbę od dołu — przerwał moje rozmy- ślania Paweł. — Niechaj ten aniołek na nas popracuje, bo dla niego przedziurawić poszycie, to jak dla mnie raz splunąć. Uznałem jego propozycję za rozsądną. Wybrawszy miejsce w pobliżu rufy, daliśmy czŁOWIEKOWI stosowne wskazówki. — Tyraj, tyraj, trutniu kosmiczny! Dość się w magazynie nabyczyłeś! — popędzał „Kolę" Paweł. — Tyram ja! Dość się w magazynie nabyczyłem ja — odpo- wiedział czŁOWIEK operując hydromonitorem. Kiedy już zostało wypłukane szerokie dojście do burty, czŁO- WIEK wyciął palnikiem plazmowym w poszyciu prostokątny otwór 1x2 metry. Ledwie odgiął na bok stalową blachę, gdy ze statku zaczęła się wysypywać jakaś skawalona ciemna masa. Na- tknęliśmy się na ładownię bunkrową! To był węgiel! Kazałem „Koli" oczyścić wejście, a kiedy wykonał to polecenie, dałem z kolei wskazówkę, aby przeprowadził orientacyjny zwiad we- wnątrz jednostki, wrócił po dziesięciu minutach i zameldował o wszystkim, co zauważy. Gdy się obywatel w urzędzie nie stawi, To mu tenże urząd pijawki przystawi!... wyskandował Paweł. Następnie powiedział: — Słuchaj, Stiopa, zauważyłeś, jak wyglądają ramki iluminatorów?! Znów to samo argentum!... No rozumiem jeszcze, że tablicę rufową zrobili ze srebra: to dla picu, dla prestiżu. Ale żeby iluminatory, to już zanadto. Aż trudno uwierzyć... Wyjął z górnej kieszeni skafandra analizator i skierował go w stronę najbliższego iluminatora. Potem przyjrzawszy się mikro- displejowi wykrztusił z jakimś dziecinnym przerażeniem w gło- sie: — Stiopa, tutaj mi liczba „78" wyskoczyła! To jest platyna, Stiopa! Wyobrażasz sobie, na jaki skarb się natknęliśmy? Po- szczęściło się, jak garbatym! — Czemu tak się podniecasz?! — zdumiałem się. — Nie powiem, platyna to metal dla techniki wartościowy, ale niektóre jego właściwości niezupełnie... — Ach, Stiopa, nie porozumiemy się w tej kwestii! Co tu ma do rzeczy technika! Przecież platyna jest droższa nawet od złota!... Tylko przypadkiem nie pomyśl, że ze mnie jest jakiś nie dorżnięty burżuj. Doskonale wiem, że i w starożytności nie na tym się główne ludzkie szczęście zasadzało. Biednym źle, bogatym jeszcze gorzej. Im dostatek radości nie daje. Ten, kto me drżał w ciemności na mrozie, Nie ucieszy się świetlistym majem. Wkrótce posłaniec wrócił ze zwiadu i zameldował: — Wyjście na dach zawalone piaskiem. Ruchome istoty typu szczupak-karaś nie są agresywne. W dużych pokojach, w małych pokojach, w wielu miejscach sekretne wasze konstrukcje widzia- łem ja. — Ostatnie zdanie jest niejasne, a nawet dwuznaczne — po- wiedziałem. — Koloryzuj, ale bez przesady! — dodał Biełobrysow. — Nas wprawdzie tabletkami „antyseks" na całe cztery lata nafaszero- wali, ale nasze sekretne konstrukcje pozostały nie naruszone. Jeszcze swoje na Ziemi nadrobimy! Nagą piękność Ujrzy chłopię. Potem mroczna Chuć go kopie. — Ośmielę się oświadczyć, że nie zrozumiałem pana ja — wyskandował „Kola". — My też nie zrozumieliśmy — odburknął Paweł. — Prowadź nas do wnętrza tej łajby. czŁOWIEK zaświecił się i ruszył w głąb statku. Udaliśmy się za nim. Zaczęliśmy od kotłowni. Technika odpowiadała technice ziemskiej z XX wieku: komorowe, płomienicowe kotły dwupaleniskowe zbliżone konstrukcją do kotłów Yarrowa. Wszy- stkie przerdzewiałe i pokryte mułem; uszkodzeń mechanicznych nie stwierdziliśmy. Analiza żużla i nagaru na rusztach wyka- zała, że woda morska wstąpiła z nimi w reakcję chemiczną w chwi- li, gdy paleniska znajdowały się w zimnym, bezpłomiennym stanie. Ten dziwny fakt zdawał się obalać koncepcję nagłej ka- tastrofy. Ale przecież Jałmezańczycy nawet nie zdążyli spuścić szalup! Wychodząc z tego, woda morska winna zalać rozżarzone paleniska, a w żadnym wypadku zimne. — Może statek w tym czasie dryfował? — wyraził przypusz- czenie Biełobrysow. — Nie, Pasza! — zaoponowałem. — Żaden kapitan nie po- zwoli swojej jednostce dryfować w pobliżu brzegu! — A może kapitan dostał szmergla? Pływał, pływał, a potem pomyślał: „Szlag by to wszystko trafił! Zwariuję i już". I powie- dział załodze: „Bawcie się, chłopaki! Daję wam wolne od sądnego dnia"! I wtedy się zaczęło... — Wróćmy do rzeczywistości, Pasza! Może awaria nastąpiła w czasie, kiedy na statku wybuchła epidemia? Załoga utraciła zdolność do pracy... — Nie za wiele szczęścia naraz? — uśmiechnął się Pasza. — I awaria, i epidemia... Dobrze tam wszystko zbadałeś? — zwró- cił się do czŁOWIEKA, wskazując ręką w dół. — Piwnicę obejrzałem ja. Niczego tam nie znalazłem ja — odparł „Kola". — Coś mi tu kręcisz, pasożycie! Ano, prowadź nas tam. Zeszliśmy do ładowni po pochylni. Pomieszczenie rzeczywiś- cie było puste, jeśli nie liczyć mnóstwa masywnych platyno- wych gąsek leżących pod warstwą mułu; całe dno było nimi wyło- żone. Niewątpliwie pełniły one rolę balastu sprzyjającego stabil- ności statku. — Po milionach łazimy! Aż święty dreszcz mnie przejmuje! — wypowiedział się Paweł. On i później nijak nie mógł przy- wyknąć do obfitości platyny na Jałmezie i do tego, że dawni mieszkańcy planety odnosili się do tego metalu bez najmniej- szego szacunku. ...Ładownia miała pięć przedziałów, ale wszystkie drzwi wo- doszczelne okazały się otwarte. Wyglądało na to, że o pływalność statku nie tylko nie walczono, lecz zgoła sprzyjano jak najszyb- szemu jego zatopieniu! Oszołomił nas również charakter otworów. Bez trudu odkryliśmy je w środkowym przedziale; było ich dwa, po jednym w każdej burcie. Zadziory, poszarpane strzępy żela- za otaczały je nie z wewnętrznej strony poszycia, lecz sterczały na zewnątrz. Dziury zostały wybite od środka! Statek zatopio- no umyślnie! Natychmiast wysunąłem przypuszczenie, że w owym czasie na Jałmezie toczyła się wojna i na ten właśnie statek, płynący pod flagą kraju „A", napadł niszczyciel kraju „B". Pasażerów i załogę wziął do niewoli, natomiast statek na hol. Ale wkrótce... — Rrromantyka! — wyrzekł ironicznym tonem Paweł. Sztuczna szczęka, Nader piękna. — Wyśmiewasz się z moich przypuszczeń, ale nie wysuwasz swoich — obraziłem się. — Może jednak powiesz, w czym wi- dzisz przyczynę zagłady statku? On jednak uchylił się od odpowiedzi i nie wiadomo czemu zaczął się czepiać czŁOWIEKA wyrzucając mu, że nie zameldo- wał o dziurach w poszyciu. — Zameldować o tym, co w tym domu jest, rozkazano mnie — zaczął „Kola". — O tym, co jest, zameldowałem ja. Ale dziura w ścianie, to nie to, co jest. Dziura, to brak tego, co było niegdyś na miejscu danej pustki. Warn o tym, czego nie ma, nie zameldo- wałem ja. — Patrzcie go, sofista się znalazł! Dyskutować z tobą, to jakby zdechłą krowę doić... Prowadź nas na górę. Tylko świeć jak trze- ba, nie oszczędzaj głupio energii! Wysłuchawszy rozkazu Pawła, czŁOWIEK włączył samo- świecenie na pełną moc i poprowadził nas pochylnią na górę. Znaleźliśmy się w kambuzie. Na pokrytej mułem płycie kuchen- nej wykryliśmy platynowe patelnie, rondle i durszlaki. — Skieruj strumień hydromonitora w tę stronę — rozkazał Biełobrysow wskazując kubeł na śmieci. Gdy los człeka silnie zszarga, To jednego go nauczy: Złoto — fałsz, a śmieć — to prawda, Co określa los człowieczy. Z dna kubła wydobyliśmy kilka pustych puszek po konser- wach; śladów korozji na nich nie było, ponieważ zostały wy- tłoczone z platyny. — To się nazywa opakowanie! — znów podniecał się Paweł. — Chciałbym ci ja skonsumować porcję szprotek z takiej puszecz- ki!... Tylko że my na tym leżącym Holendrze ani jednej pełnej puszki nie znajdziemy. — Dlaczego jesteś o tym przekonany? — zapytałem. — Popatrz, Stiopa, jakie te puszki mają podrapane denka. Ktoś wyskrobał z nich zawartość do ostatniego miligrama. Nie z sytości, nie dla kaprysu to zrobił!... To akurat rozumiem. Zda- rzało mi się wpadać w takie sytuacje. Kiedyś tak zgłodniałem, że jesionkę na bazar zaniosłem. Za grosze ją oddałem. Hej, wy wilki bazarowe, Spekulanci i krętacze! Życie zdrowo da wam w głowę, W pierdlu łacno was zobaczę. Kolejną pochylnią dostaliśmy się do korytarza, po którego obu stronach rozmieszczone były kabiny — i weszliśmy do jednej z nich. Oślepione tryskającym z czŁOWIEKA światłem wypły- nęły nam naprzeciw spłoszone ryby. Na niewielkim podwyższe- niu — najprawdopodobniej była to koja — kłębiły się blade strzę- py jakiejś tkaniny, kołysały się pędy wodorostów. Tam również leżały szczątki Jałmezańczyka. Kości odpowiadały w pełni koś- ciom ludzkim, czaszka również była całkowitym analogiem cza- szki człowieka. — To ty to właśnie miałeś na myśli, meldując nam o „sekret- nych konstrukcjach naszych"! — odezwał się Paweł zwracając się do „Koli". — A myśmy, barany, nie zrozumieli!... Ja jeszcze jakieś seksbrednie zacząłem gadać... Przepraszam cię, „Kolka"!... I ty, towarzyszu, nie wiem, jak cię zwali, wybacz! — Z tymi sło- wami mój przyjaciel pokłonił się szczątkom Jałmezańczyka. W sąsiednich kabinach też odkryliśmy kości poległych, a w me- sie naliczyliśmy około dwustu czaszek. To, że Jałmezańczycy są cieleśnie do nas podobni, zupełnie nas nie zdziwiło, bowiem zarówno z ich architektury, jak i z pomnika, o którym jeszcze w czasie okrążenia planety doniósł nam „Andriusza", można było się domyślić ich somatycznego pokrewieństwa z ludźmi. Zdziwiła nas tylko dziwna psychika tych nieziemców. Dla- czego nie szukali ratunku, skoro brzeg był tak blisko. Rozwiązanie zagadki — a właściwie to, co wówczas wydawało mi się rozwiązaniem zagadki — przemknęło mi przez głowę w mo- mencie, kiedy zeszliśmy o jedno „piętro" (jak wyrażał się czŁO- WIEK) — i to znów po pochylni. — Czemu wciąż nas prowadzasz po pochylniach, jakbyśmy byli inwalidami?! — zwrócił się Paweł do czŁOWIEKA. — Nie możesz prowadzić trapami? No, po schodach, rozumiesz? — Schodów w tym domu nie widziałem ja — odparł „Kola". — Pasza, klucz do zagadki został odnaleziony! — wykrzykną- łem. — Ten statek jest pływającym sanatorium dla cierpiących na choroby nóg. Pewnego razu wypłynął w kolejny rejs leczniczy i już na morzu kapitan dowiedział się, że rozpoczęła się wojna. Wówczas wyprowadził statek daleko w ocean, wygasił pod ko- tłami i zaczął oczekiwać na dalszy bieg wydarzeń. Czas jednak płynął, prowiant się kończył, więc wziął kurs ku ojczystemu brzegowi. W drodze statek został zdobyty przez krążownik nie- przyjaciela i wzięty na hol. Wtedy, aby uniknąć niewoli, pasa- żerowie i załoga postanowili zatopić statek — a następnie rato- wać się w łodziach. Jednak ci członkowie załogi, którzy wybili otwory w burtach, źle obliczyli ich średnice nie pamiętając o tym, że inwalidzi nie zdołają szybko opuścić jednostki. Woda wypeł- niła statek zbyt szybko... — Może, Stiopa, wojna toczyła się kiedyś na tej mokrej pla- necie, ale z tymi topielcami na pewno nie miała niczego wspól- nego — bezapelacyjnym tonem oświadczył Paweł. Ach, cóż nam bój, marszowy szyk I poświst wrażej strzały. Wszak czasem najgłośniejszy krzyk Rozrywa piersi ocalałych. — Nie rozumiem, Pasza. Wyrażaj swoje myśli jaśniej. — Stiopa, myślę, że ta arka istotnie długo włóczyła się po oceanie, a potem, kiedy całe żarcie się skończyło, jej mieszkań- cy uznali, że lepiej już utonąć niż dobić do brzegu. Na lądzie czekało ich coś gorszego od śmierci. Pewien owczarek od dentysty W pacjenta łydkę wbił ząb czysty, Lecz ból ten pacjent lekceważył Dentystę widząc przy swej twarzy. — Według ciebie nieziemcy zdecydowali się na zbiorowe sa- mobójstwo? — zapytałem bez ogródek. — Właśnie! — odparł mój przyjaciel. Wróciwszy na „Ciocię Lirę" złożyliśmy szczegółowy raport Karamyszewowi i przedstawiliśmy własne przypuszczenia. Do wersji Biełobrysowa Karamyszew odniósł się z niedowierzaniem, bo moje argumenty wydały mu się bardziej uprawnione. Później jednak stało się jasne, że to Paweł był bliższy prawdy. 22. Niebezpieczny pogrzeb 15 sierpnia roku 2151 „Ciocia Lira" rzuciła kotwicę na trawer- sie Przylądka Ośmiu: nazwę tę nadaliśmy owemu tworowi brze- gowemu zawczasu, na pamiątkę o naszych poległych towarzy- szach. Niestety, tego samego dnia trzeba było ją zmienić na Przylądek Dziewięciu. Po dokonaniu zdalnego zwiadu, który wykazał brak zagrożeń na danym odcinku lądu, od burty „Cioci Liry" odbił kuter po- szukiwawczy nr 1, na którym znajdowały się, spowite we flagi Zjednoczonej Ziemi, doczesne szczątki poległych. Towarzyszyło im czternastu członków załogi z Karamyszewem na czele; w skład plutonu pogrzebowego wszedł również Biełobrysow. Uczestni- kom pogrzebu wydano pięć łopat, obyczaj bowiem wymaga, aby przy grzebaniu szczątków ludzkich na obcych planetach nie używać automatów — i oto gospodarny intendent Wieszczni- kow wydobył z zakamarków swojego magazynu owe narzędzia do robót ziemnych. Cała załoga statku wraz z częścią składu naukowego wypra- wy na rozkaz Karamyszewa pozostała na statku, przy czym ja zostałem wyznaczony na dyżurnego zwierzchnika jednostki. Wkrótce po odpłynięciu kutra zaczęły się wytwarzać niesprzy- jające warunki pogodowe. Zacząłem się obawiać, że jeśli fala nadal będzie się nasilać, to zerwie „Ciocię Lirę" z kotwicy i rzuci ją na brzeg. Dlatego postanowiłem odpłynąć na dwadzieścia kilometrów w kierunku otwartego morza i tam przy minimalnych obrotach śruby napędowej stanąć dziobem do fali. Wykonawszy ten manewr włączyłem teleoko i skierowałem je na brzeg. Kuter stał przy pirsie, osłonięty falochronem. Zarówno pirs, jak i falochron były mocno nadszarpnięte zębem czasu i uszko- dzone przez sztormy, ale niewątpliwie stanowiły dzieło rąk istot rozumnych. Z lewej strony przystani na brzegu widniały niewy- sokie, na poły zrujnowane budowle, a z prawej porośnięte tra- wą pole, jeszcze dalej zaś w prawo — liczne głazy, za którymi zaczynał się las. Wśród pola ciemniał już świeżo wykopany bratni grób. Obejrzawszy w wielkim powiększeniu twarz Biełobrysowa, stwierdziłem, że po policzkach spływają mu łzy; zresztą mogły to być również krople deszczu. Twarzom pozostałych przyjrzeć się nie zdążyłem: po ekranie zaczęły przebiegać ciemne pasy, ostrość się rozmyła, a następnie obraz w ogóle zniknął. Uznaw- szy, że winne tu jest moje niedostateczne doświadczenie w prak- tycznej obsłudze urządzeń radiotechnicznych, postanowiłem uciec się do pomocy dalnowidu; jak wiadomo ten aparat optyczny z radiotechniką nie ma żadnego związku. Jak wiesz, Szanowny Czytelniku, dalnowid nie daje wizerunku przestrzennego, a w dodatku deszcz pogarszał widoczność — jednak dość wyraźnie zobaczyłem wszystkich stojących wokół mogiły. Oto astroarcheolog Starodomow podszedł do Karamy- szewa, coś doń powiedział, Karamyszew w odpowiedzi skinął głową — i Starodomow niespiesznie udał się w stronę głazów. Później dowiedziałem się, że chciał wybrać kamień, na którym można by wyciosać napis nagrobny. Wówczas jednak przemknęła mi przez głowę myśl, że astroarcheolog ma nadzieję znaleźć na kamieniach jakieś jałmezańskie inskrypcje. Zmieniłem kąt po- chylenia soczewki wspomagającej, żeby uważniej obejrzeć te ka- mienne bryły, ale z początku niczego szczególnego nie zauwa- żyłem. Głazy jak głazy. Takich samych nie brakuje na brzegu Bałtyku. I nagle moim oczom jawiło się coś nieoczekiwanego. Za jed- nym z wysokich, porośniętych mchem kamieni ukrywała się jakaś podobna do ludzkiej postać. Jałmezańczyk! Żywy nieziemiec! Ale dlaczego on się kryje: ze strachu przed przybyszami czy dlatego, że ma wobec nich złe zamiary? Trzeba niezwłocznie ostrzec towarzyszy, a w pierwszej kolejności — Starodomowa! Włączyłem przekaźnik łączności dźwiękowej, wyraźnie wypo- wiedziałem osobisty sygnał wywoławczy astroarcheologa — ale odpowiedź nie nadeszła. Powtórzyłem wywołanie — z tym sa- mym rezultatem: Starodomow kontynuował marsz ku głazom. A wszak ubrany był we wszechpogodowy kombinezon, w którego kołnierz wmontowane zostało nieuszkadzalne mikrourządzenie! Wówczas zwróciłem się do Karamyszewa, wymieniwszy jego sygnał wywoławczy; chciałem, żeby posłał kogoś po Starodomo- wa, żeby zapobiec jego zbliżaniu się do kamieni. Ale i Karamy- szew nie chciał mnie słuchać! Byłem zdumiony, zaskoczony. Powód tej radionieuwagi wyjaśnił się później. Mnie nie nie słuchano — mnie nie słyszano! Nikt nie mógł mnie usłyszeć, gdyż metamorfanci posiadają niewytłumaczalną właściwość (dzia- łającą automatycznie, bez jakichkolwiek wysiłków z ich strony) zakrzywiania pola magnetycznego w promieniu czterystu dwu- dziestu siedmiu metrów, tworząc wokół siebie strefę ciszy ra- diowej. Tymczasem Starodomow zbliżał się do głazów. Kiedy pozo- stało do nich około trzydziestu metrów, zdyscyplinowany astro- archeolog wyjął z napierśnej kieszeni skafandra sympatyzator i, vjak wywnioskowałem z ruchu jego palców, włączył przyrząd na maksimum. Odetchnąłem z ulgą. „Jak mogłeś zapomnieć — po- wiedziałem do siebie — że każdy z nas jest wyposażony w ten wspaniały wynalazek XXII wieku, bezawaryjnie wzbudzający we wszystkich istotach żywych dobre uczucia dla jego właściciela!" Już nie lękając się o Starodomowa, do oporu wzmocniłem ostrość obrazu, żeby w zbliżeniu zobaczyć tego, kto przyczaił się za wielkim głazem. I wtedy właśnie wypatrzyłem, że tylko zewnętrzne zarysy tej istoty nadają mu pewne podobieństwo do człowieka. Ujrza- łem coś nieopisanie obrzydliwego, wściekłego, przerażającego! Nawet znajdując się na duży dystans od tego potwora odczułem strach i mimo woli odskoczyłem od wziernika dalnowidu. Na- stępnie zlękłem się za swój strach. Wszak o tym, że się prze- straszyłem, miałem po powrocie obowiązek zameldować Stowa- rzyszeniu Wohistorów i postawić kwestię, czy nadal godzien je- stem pozostawać wohistorem. (Po powrocie na Ziemię tak właśnie postąpiłem. Wystawiono mi usprawiedliwiający reskrypt, ale — dla spokoju sumienia — odmówiłem przyjęcia kolejnego awansu). Przezwyciężając wstręt znów przylgnąłem do dalnowidu. Za porośniętym mchem głazem teraz nie było nikogo. A w dali, migając w prześwitach między kamieniami, biegły w kierunku lasu dwa potwory podobne do tego, który mnie przestraszył. Następnie zobaczyłem Starodomowa. Leżał nieruchomo na ple- cach. Był martwy. Kiedy wpatrzyłem się w jego twarz, znowu przyszło mi doznać uczucia przerażenia. Twarz była wychudła, zniekształcona, jakby zmieniona przez długą, wyczerpującą cho- robę.... We wzbudzających lęk fałdach tej twarzy kryło się również coś takiego, co wzbudziło we mnie niejasne wspomnienie. Wytę- żyłem pamięć — i przypomniałem sobie. Kiedy miałem osiem lat, matka zabrała mnie w gości do swej przyjaciółki „medycz- ki-histeryczki", jak ją nazywała, Anfisy Wasiliewny Lekariewej. Tam na malutkim stoliku przed kanapą leżała gruba książka w czarnej oprawie — „Choroby czasów minionych". Otworzyłem ją gdzieś w środku i zobaczyłem straszną twarz nieboszczyka. Pod nim widniał podpis tłustym drukiem: „Lepozorium w Saint Bedvine, rok 1893. Pacjent zmarły na trąd". Niżej szedł tekst wydrukowany mniejszą czcionką, ale nie zdążyłem go przeczy- tać, bo Anfisa Wasiliewna zabrała mi książkę oświadczając, że nie powinienen czytać takich rzeczy, po których będą mnie drę- czyły koszmarne sny. I oto teraz ujrzałem koszmarny sen na jawie. Był tak niepraw- dopodobny, że doznałem obawy, iż może nie jestem w pełni zdrów psychicznie. Jednak nie miałem czasu się nad tym zasta- nawiać. Musiałem doprowadzić „Ciocię Lirę" do przylądka, tym bardziej że i pogoda się polepszyła: wprawdzie morze nadal było sfalowane, ale wiatr zmniejszył siłę. Wydawszy odpowiednie komendy do poszczególnych przedziałów, wziąłem kurs na miej- sce niedawnego kotwicowiska. 23. Przed skokiem na kontynent Teraz znów będę mówił o wszystkim, co ma bezpośredni lub pośredni związek z Pawłem Biełobrysowem. I znów przypomnę Szanownemu Czytelnikowi, że wszystkie sprawy naszej wyprawy zostały o wiele szerzej naświetlone w „Raporcie ogólnym". Kiedy kuter z plutonem pogrzebowym przybił do burty, a na- stępnie został wciągnięty na pokład i umieszczony w swoim prze- dziale, natychmiast zameldowałem Karamyszewowi o wszystkim, co zaszło w czasie trwania mojej wachty i (co najważniejsze!) o tym, co ujrzałem przez dalnowid. Karamyszew do mojej infor- macji odniósł się nieuważnie i nieufnie, i oświadczył, że to wszyst- ko mogło mi się przywidzieć z powodu napięcia nerwowego. Zaoponowałem, zwracając jego uwagę na fakt, że jestem wohi- storem, a wohistorem może zostać jedynie ten, którego odpor- ność nerwowa wynosi co najmniej dziewięć stopni w skali Danie- liana. Karamyszew jednak powtarzał swoje: „Wydało się to panu". Następnie powiedział, że Korennikow istotnie stwierdził u Starodomowa śmierć z powodu trądu, ale wszak Korennikow jest tylko dentystą, a nie internistą. Z dalszej rozmowy zrozu- miałem, że uczestnicy pogrzebu zdążyli już wysunąć swoją ko- lektywną hipotezę na temat śmierci Starodomowa. Na rok przed odlotem na Jałmez astroarcheolog powrócił z planety Latona, gdzie warunki przyrodniczo-biologiczne są nader złożone i nie- mal nie zbadane. Właśnie tam najprawdopodobniej musiał za- paść na jakąś nie znaną Ziemianom chorobę o długim okresie inkubacyjnym — natomiast tutaj, na Jałmezie, wskutek nie zna- nych nam specyficznych przyczyn, „choroba doznała sponta- nicznego przyspieszenia". Wysłuchawszy tego, powiedziałem szczerze Karamyszewowi, że ta hipoteza wydaje mi się mocno naciągana. I dodałem, że między ujrzanymi przeze mnie potworami a śmiercią Starodo- mowa zachodzi jakiś związek przyczynowy. Karamyszew się skrzywił. Być może uznał, że zaopatrzyłem się w jakiegoś hyzia. Wycofałem się z dyskusji, aby nie utwierdzać go w owym prze- konaniu. Wszak dowieść niczego nie mogłem. Po powrocie do kabiny zastałem tam Pawła. Był ponury. — Niebawem, kolesiu ty mój bezalkoholowy, wszyscy na tym parszywym Jałmezie zatańczymy dziarsko „W mogile ciemnej". Nie, z tą planetką ludziom nie uda się przejść na „ty"! Agorafob prosił kiedyś Klaustrofobkę o wzajemność. Ona na to: żyć oddzielnie Średnia raczej to przyjemność. Kiedy opowiedziałem memu przyjacielowi o potworach, on również z początku wyraził wątpliwość, ale innego rodzaju niż Karamyszew. — Stiopa, może one tylko ci się wydały takie straszne? Może Ziemianom z braku przyzwyczajenia wszystko, co obce, wydaje się niebezpieczne i potworne? Ale przecież pozory mogą mylić! Ludożerca na marchew się rzucił, Ale wychudł od kalorii braku. Wy subtelniał, wysmuklał jak drucik, Na ten widok smok pryska ze strachu. Potem po długim milczeniu powiedział: — Ty, Stiopa, jesteś facet o mocnej psychice. Może tam za kamieniami naprawdę jakieś łobuzy się chowały. Ale przecież biedaczysko Starodomow nie umarł śmiercią gwałtowną, tylko na piorunujący trąd. Tak przynajmniej twierdzi nasz D'Anthes- -szarpiząb... Nieboszczyk miał okropną twarz... Wszyscyśmy się przerazili... Dostaliśmy takiej cykorii, że co prędzej, bez żadnych ceremonii przychowaliśmy go do tamtych ośmiu... Ale na kolację, Stiopa, tak czy inaczej trzeba iść. Nawet cierpienie miłosne, Nawet duszne niepokoje Nic człowieka nie oduczy: Człowiek musi spożyć swoje. ...Przy kolacji panowało milczenie. Kiedy dyżurny zaczął roznosić talerze z soczewicą wyhodowaną w cieplarniach „Cioci Liry", Paweł nie wytrzymał i wyszeptał ze złością: — Znowu dają to okropnie pożyteczne paskudztwo! Nie znosił soczewicy i to nasunęło mu pewną myśl. — Słuchaj, Stiopa, a ten typ, który się ukrywał za kamieniem, nie miał niczego w rękach? Może naszego towarzysza otruli? Zarzucili, powiedzmy jakiś worek na głowę, a w tym worku — jakaś szybko działająca trucizna... A potem worek pod pachę i do lasu... — Nie, Pasza. Tak mogą postępować istoty wrogie, ale ro- zumne. Powtarzam ci: za kamieniem ukrywała się istota złośliwa, ale nierozumna... — Ale sam przecież gadałeś, że między śmiercią Starodomowa a tymi paskudami jest jakiś związek. — Jestem pewien, że jest! Ale zrozumiemy wszystko dopiero wówczas, kiedy znajdziemy się na kontynencie. — Wszystko jasne, Stiopa! Wilk wciąż wyje, nasłuchuje, Czy nie ozwie się wilczyca. Lud o prawdę zaś wojuje Co człowieczy ród zaszczyca! O zwiadzie, o dotarciu do prawdy — rzecz jasna nie przez walkę, lecz metodami naukowymi — myśleli wszyscy, w tym również Karamyszew. Jeszcze tego samego dnia sformowano trzy grupy poszukiwawcze: Centralno-Kontynentalną, Południową i Północną. W skład ostatniej, najmniej licznej pod względem liczby uczestników, wszedł Konstanty Czekrygin (drugi kosmo- nawigator, onże specjalista od pozaziemskich kultów religijnych), Jutti Leksinen (kosmolingwista i speleolog), Paweł Biełobrysow i ja. Jej kierownikiem mianowano Czekrygina, ja odpowiadałem za kuter i bezpieczeństwo na morzu. Wszystkich eksploratorów zobowiązano do przestrzegania najwyższej ostrożności biologicz- nej; jednak nie w związku ze śmiercią Starodomowa, lecz w ogól- nym, szerokim sensie. Wszak wszyscy wówczas jeszcze, poza mną, byli przekonani, że astroarcheolog zginął z powodów endo- gennych, nie zaś egzogennych. Naszej grupie zalecano „tryb swobodny" — bez sztywnego harmonogramu przemieszczania się; nie spodziewano się po niej poważnych odkryć naukowych, bowiem kierowaliśmy się w tę część kontynentu, gdzie panował surowszy klimat i gdzie w trak- cie zdjęć orbitalnych nie wykryto zbyt wiele osiedli typu miej- skiego. Późnym wieczorem z pomocą czŁOWIEKA „Koli" prze- mieściliśmy z magazynu okrętowego do ładowni kutra konte- nery z aparaturą lingwistyczną, konserwami białkowymi, zbry- kietowanym chlebem i pozostałymi zapasami. — Żarcia wzięliśmy na pół roku — podsumował Paweł. — Teraz najważniejsze, to zjeść to wszystko, zanim wyciągniemy kopyta. Świnia nieletnia łzą się zalewa: „Ach na cóż mi, na cóż zapasy? Jam tłusta, dorodna, jam chlubą jest chlewa, A jutro co będzie? Dostarczę okrasy!... " 24. U bram Anonimska O siódmej wieczorem nasza czwórka (plus dodany nam do pomocy czŁOWIEK „Kola") zeszła do ładowni okrętowej, gdzie na wspornikach spoczywał nasz uniwerkuter nr 2. Zająłem miej- sce w sterówce, a pozostali przeszli do kabiny obserwacyjnej. Na górze rozsunęły się pokrywy ładowni, nad kutrem pochylił się żuraw czółenkowy — i za chwilę zawiśliśmy już nad pokła- dem „Cioci Liry". Następnie agregat przemieszczający płynnie opuścił nas na wodę. Nasza Północna Grupa wyruszała jako pierwsza, więc cały skład osobowy, stojąc przy nadburciu, odpro- wadzał nas w drogę. Wszyscy wykrzykiwali najlepsze życzenia. Ocean był lekko sfalowany. Pospiesznie odpłynąłem kutrem od burty „Cioci Liry". Ponieważ pierwszy postój mieliśmy urządzić dopiero w odległości ponad tysiąca kilometrów, w celu poruszania się najkrótszą drogą do zadanego celu i utrzymy- wania kursu północnego niezależnie od linii brzegowej — wypro- wadziłem kuter daleko w morze. Następnie ustawiłem silnik na szybkość ekonomiczną — czterdzieści kilometrów na godzinę. W tym momencie podszedł do mnie Paweł. — Znudziło mi się siedzieć w kabinie, słuchać uczonych rozmów... Nie trza cię przypadkiem podmienić? — Nie. Autopilot sam trzyma kurs... Jakoś smętnie dziś wy- glądasz, Pasza. Nie zachorowałeś przypadkiem? — Jestem zdrów jak byk... Wiesz, Stiopa, wykluła mi się pewna teoria. Ciągle o niej myślę. Co się ze mną dzieje? Całkiem spać nie mogę. Za oknami dnieje, A rozum wciąż: w drogę! — Co to za teoria? — Wiesz, Stiopa, te potwory nie mogą mi wciąż wyjść z głowy. Może to właśnie przez nie planeta opustoszała? Może to one wszystkich wykończyły? W ludożercy dusza wyje, Serce płacze w nim i łka: Trza znów komuś skręcić szyję, Bo tak tylko żyć się da. — To znaczy utrzymujesz, że wszystkich rozumnych Jałme- zańczyków unicestwiły właśnie monstra? — zdziwiłem się. — Koncepcja odważna, ale bez pokrycia w faktach. Owe potwory są zjawiskiem wstrętnym, ale jednostkowym. Jestem przeko- nany, że na ogólny bieg wypadków żadnego wpływu one nie miały... Ale jak coś takiego mogło ci przyjść do głowy? — Nie mam pojęcia. Ni z tego, ni z owego. Zulik do niego podleciał, Rozpłakał się niby dziecię... Ajajaj, ajajajl... Na kielicha forsy daj! W przyszłości nieraz zdumiewała mnie ta dziwna przenikli- wość mojego przyjaciela. * * * 17 sierpnia bez żadnych przygód dotarliśmy do punktu za- mierzonego desantu. Jednak ów umowny punkt nie był dla nas w najmniejszym stopniu interesujący. Niski, grząski brzeg i w oddali niewielkie osiedle składające się wyłącznie z na poły zrujnowanych parterowych domków. — Tu piplioteki sze ne snajcie, nam miasto jest poczebne! — oświadczył Leksinen. Znał czterdzieści sześć ziemskich i trzy- dzieści osiem pozaziemskich języków, ale wszystkimi mówił z lngermanlandzkim (a wedle określenia Pawła — czuchońskim) akcentem. — Lingwista ma rację — poparł go Biełobrysow. — Trzeba ruszać dalej. Bądźcie nam mistrzami Żurawie, obłoki. Uczcie żyć dalami, Nie tym, co pod bokiem. — Tutaj nie ma miejsca na obozowisko — poparłem ich. — A trzysta kilometrów na północ według zdjęć kartograficznych znajduje się duże osiedle. — No cóż, kontynuujmy zatem podróż — podsumował Cze- krygin. Teraz prowadziłem kuter wzdłuż linii brzegowej. O 14.20 w oddali ukazały się jakby czarne garby sterczące z morza; to były zatopione statki handlowe. Wkrótce ukazały się torowe znaki nawigacyjne, wysunięte w morze molo, poprzekrzywiane żurawie portowe, magazyny z pozapadanymi dachami. O jakieś dziesięć kilometrów na północ od portu, w odległości trzech kilometrów od brzegu oceanu, za piaszczystami zaspami, z któ- rych sterczały wierzchołki latarń i uschniętych drzew (kiedyś najprawdopodobniej znajdował się tam park) rozciągało się wiel- kie miasto. Pośród cztero- i pięciopiętrowych domów wznosiło się kilka wysokich stożkowatych budowli — przypuszczalnie o przeznaczeniu religijno-kultowym. Wysunąłem ze sterówki antenę i skierowałem ją na brzeg. Matową powierzchnię ekranu przecięła cieniutka, nie grubsza od włosa linia. — Żadnych oznak działalności technicznej, żadnych emisji energetycznych nie obserwuję — zameldowałem. — Miasto jest puste. — A jednak niezbędna jest kontrola wizualna — oświadczył z napięciem Czekrygin. — Jeśli znajduje się tam bodaj jedna istota rozumna, mamy obowiązek wyjaśnić jej cel naszego przy- bycia i poprosić o pozwolenie na czasowy pobyt w danym osie- dlu. — Proszę wziąć pod uwagę, że przy reżimie górnym kuter zużywa dwa kubiki energosubstancji na każde dziesięć kilome- trów — ostrzegłem. — A jednak oblot jest konieczny. Oszczędność oszczędnością, a zadanie zadaniem. — Rozkaz! Przystępuję do oblotu! — wyskandowałem. — Załoga zajmie miejsca w kabinie obserwacyjnej! Poprowadziłem kuter w kierunku awanportu. Niektóre pławy torowe ocalały, inne zostały zerwane przez sztormy. Sam tor wodny został zamulony i mocno spłyciał. O jakieś sto metrów od brzegu przeszedłem na reżim powietrzny i wziąłem kurs na miasto. Oblecieliśmy je dwukrotnie. Niemal nie odrywałem wzroku od przyrządów, tak że przyglądać się ulicom nie miałem kiedy; zdążyłem tylko zauważyć, że z wielu dachów pasami po- złaziła zielona lub różowa farba, odsłaniając platynową fakturę blach pokryciowych. — Według ziemskich standardów mieszkało tu około pięciuset tysięcy ludności — usłyszałem w interkomie głos Czekrygina. — Czy nie zauważyliście urządzeń o charakterze obronnym, wojskowym? — zapytałem. — O ile mogę to ocenić, nie. — Nie szczęści ci się, Stiopa, nie na tę planetę trafiłeś — za- żartował Biełobrysow. — Ale nie martw się. Gdyby Kolumb wiedział z góry, Co wylesię mu zza chmury, Na zebraniu by powiedział, Że by w domu chętniej siedział. ...Wróciliśmy do portu, gdzie zwodowałem kuter w basenie, który niegdyś musiał służyć za przystań niewielkim jednostkom sportowym. Teraz wejście do niego od strony morza przegra- dzała szeroka piaszczysta łacha, co było nam na rękę: nawet w cza- sie sztormu wielka fala tam nie dotrze. Przycumowawszy nasz stateczek do kei, zaczęliśmy wyładunek. Pogoda była ciepła, ale Czekrygin kazał nam założyć kombinezony wszechpogodowe, ponieważ opuszczaliśmy kuter na długo. Jako ostatni na brzeg zeszedłem ja — uprzednio ześrubowawszy wszystkie włazy i włą- czywszy systemy ochronne. Kroczyliśmy po wielkich sześciokątnych kamieniach, między którymi rosła wysoka, kłująca trawa, wydzielająca gorzkawy aromat. Zapach nie był przykry, ale w jakichś sposób mnie draż- nił. Pomyślałem, że stryjek Szanel natychmiast określiłby jego składniki. W ślad za tą myślą zjawiła się następna, od dawna mnie dręcząca: gdybym w dniu odlotu z Zierni uprzedził Teren- tiewa o tym, że przybycie stryja Szanela na „Ciocię Lirę" kryje w sobie niebezpieczeństwo — Terentiew dzisiaj by żył i jego śmierć nie obciążałaby mojego sumienia. Przypomniał mi się wierszyk Biełobrysowa, wydeklamowany przezeń z jakiejś innej okazji: W jego duszy grzech się kryje, Ale o nim wy nie wiecie. W grzechu grzęźnie on po szyję, Ale w jakim — nie zgadniecie. Jednak teraz był nie czas i miejsce na długie rozmyślania. Musieliśmy ciągle lawirować między rozpadającymi się budyn- kami magazynowymi, sztaplami spróchniałych skrzynek, koło- wymi pojazdami ciężarowymi — na ich zetlałych karoseriach kołysały się źdźbła trawy. Żadnych gwałtownych, mechanicz- nych uszkodzeń w porcie nie stwierdziłem; wszystkie znisz- czenia były dziełem czasu, wiatru, deszczu oraz dobowych i se- zonowych wahań temperatury. Wreszcie znaleźliśmy się poza terenem portu i teraz szliśmy gęsiego po niskim, grząskim gruncie, na którym rosły kolcza- ste krzewy i drzewa z szarą luskowatą korą. Przodem szedł Pa- weł, trzymając wysoko antenę urządzenia ochronnego, za nim Czekrygin, następnie Leksinen; ja zamykałem pochód. Właściwie zamykającym był czŁOWIEK „Kola"; poruszał się on w pewnej odległości za ludźmi, niosąc wielki pojemnik z aparaturą ko- smolingwistyczną, przyborami technicznymi i zapasami pro- wiantu. Dokoła panował spokój i jedynie niewielkie błękitnawe ptaki zakłócały ciszę szczebiotem i łopotem skrzydeł. Fruwały wokół nas, niektóre z nich siadały nam na ramionach; jeden wy- brał sobie miejsce do siedzenia na antenie, którą niósł Bieło- brysow. Ptaki zachowywały się bardzo ufnie, chociaż sympa- tyzatorów nie włączaliśmy. Po półgodzinie wdrapaliśmy się na nasyp kolejowy — dokład- nie takie same widziałem w starożytnych ziemskich dokumental- nych filmach kinowych — tyle że tam były one w lepszym stanie. Tutaj podkłady kolejowe zgniły, stalowe szyny zostały przeżar- te przez korozję, na tor wdarły się drzewa i krzewy, na czarnych gałązkach kołysały się srebrzysto-matowe kwiaty. — Jakie piękne kfiaty! Jaka szkota, sze nie snamy ich nasf! — powiedział w zadumie lingwista. — Czuje moje serce, że nie będzie od kogo się dowiedzieć, jak się one nazywały. Trzeba będzie samemu je ochrzcić — odparł cicho Paweł. Wznosząc się w niebo przez kamienie, Bied świata i chorób nie znając, Siwe, cmentarne lilie zapomnienia Nad niewiadomym rozkwitają. — A propos, najwyższy czas przesłać kolejny meldunek na statek — oświadczył Czekrygin. — Musimy też wymyślić jaką umowną nazwę dla tego miasta, żeby oni tam na „Cioci Lirze" oznaczyli go na mapie głównej jako punkt nazwany. — Proponuję nazwać go... — Pasza, nie proponuj! — przerwałem swojemu przyjacielo- wi. — Wystarczy już, że naszemu statkowi nadałeś takie prze- zwisko.... Proponuję nazwać to miasto tak: Anonimsk. — Nie zgłaszam sprzeciwu — powiedział Czekrygin. Lingwista również nie miał zastrzeżeń. Zresztą i Paweł wy- powiedział się za. Mógł do ostatniego bronić swoich poglądów, ale jeśli argumenty współrozmówcy okazywały się silniejsze — często przyznawał się do błędu i uczciwie mówił to na głos. Nigdy się przy tym nie obrażał. Zresztą we wszystkim, co dotyczyło jego nostalgicznych dogmatów i przypuszczeń, był absolutnie niezachwiany. Po przekazaniu meldunku kontynuowaliśmy marsz i wkrótce zrównaliśmy się ze stacją podmiejską. Po pokrytej wielowarstwowym kobiercem liści pochylni wspięliśmy się na peron, gdzie na piaszczystych wydmach rosła trawa i znane nam już lilie zapomnienia. Następnie, przedzierając się przez zarośla krzewów, weszliśmy do parterowego budynku. Szyby wysokich okien dawno już wypadły z ram, podłoga i ławki pokryły się grubą warstwą kurzu, ale ściany, starannie wyłożone błękitnymi ka- felkami, nie miały ani jednego pęknięcia i gotowe były prze- stać jeszcze całe wieki. Pośrodku sali widniała wysoka kamienna budka z okienkiem, przy którym wisiała platynowa tablica, cała upstrzona niezrozumiałym pismem. Leksinen zawołał czŁOWIEKA i rozkazał mu postawić konte- ner na podłodze. Wydobywszy zeń jakiś aparat, astrolingwi- sta skierował jego stożkowatą tubę na tablicę, a następnie oświad- czył nam uroczystym tonem, że od tej chwili rozpoczęło się po- znawanie języka jałmezańskiego. Następnie, pokonując z trudem gęste zarośla, obeszliśmy budynek od zewnątrz. Zdumiała mnie precyzja pracy budowla- nych, solidność płytek ceramicznych. Jednak Leksinen miał własne spojrzenie na kwestie budownictwa: powiedział, że byłoby o wiele lepiej, gdyby ściany pokryto tynkiem — wówczas, być może, Jałmezańczycy pozostawiliby na nich rysunki i inskryp- cje zawierające swobodne impresje słowne; glazura niestety zupełnie się do tego rodzaju twórczości nie nadaje. Zresztą pojedynczy rysunek jednak odkryliśmy. Koło pustego otworu okiennego czarną farbą olejną namalowano głowę starca; złośliwie karykaturalny wizerunek nie mógł ukryć wysokiego, szlachetnego czoła nieziemca; czuło się, że był on nader mądry. Dla większego pohańbienia nieznany złośliwiec dorysował ptaka przypominającego wronę, który siedział na czubku głowy starca, dziobiąc go z całej siły w czaszkę i jednocześnie się na nią defe- kując. — Nieźle się ten staruszek musiał komuś narazić! — podsu- mował Biełobrysow. — A widać, że był niegłupi, mocno niegłu- pi! Zawsze sobie bądź ministrem, Chwytaj pomysł myślą bystrą, Żeby twórcze twoje siły W głowie ci się nie kisiły. Wróciliśmy na nasyp. Doszliśmy do stacji rozrządowej, gdzie na bocznicach stały wagony pasażerskie i towarowe. W między- torzach rosły drzewa i krzewy, koła były oplecione wijącymi się trawami. Obok przekrzywionego semaforu, jakby podpierając go, wznosiło się drzewo o niebieskawym pniu; jego bladoróżo- we liście poruszały się rytmicznie, chociaż powietrze było cał- kowicie nieruchome. Zbadawszy parowozownię skręciliśmy w prawo — do podmokłego lasu. ...Teren zaczął się podnosić. Ukazało się ceglane ogrodzenie z szeroką bramą. Minąwszy jej łukowate sklepienie znaleźliśmy się na cmentarzu. Z prostokątnych, porośniętych chwastami wzgórków sterczały powykrzywiane słupki: gdzieniegdzie kamien- ne, a gdzie indziej drewniane. U góry kończyły się one rozdwo- jeniami w kształcie litery U. Gdzieniegdzie wznosiły się masyw- ne murowane grobowce, ozdobione wypukłymi wizerunkami syren i ptaków z rybimi głowami. Z rzadka trafiały się zupełnie malutkie mogiłki; nad nimi, między szczytami rozdwojonych zwieńczeń, napięte były druciki, na których wisiały płaskie pla- tynowe tabliczki w kształcie syren i ryb; w czasie wiatru wyda- wały one najprawdopodobniej cichy melodyjny dźwięk, ale tera/ stała całkowita flauta i ciszę zakłócał jedynie odgłos naszych kroków. Kroczyliśmy bez pośpiechu, gdyż Leksinen długo przyglądał się tabliczkom z napisami, przymocowanym do pomników na- grobnych. Po jakimś czasie powiedział, że już zaczyna się orien- tować w jałmezańskim systemie alfanumerycznym, ale dla jego całkowitego zrozumienia musi obejrzeć znacznie późniejsze pochówki. I oto weszliśmy na tę część cmentarza, gdzie pomniki wyglądały na znacznie nowsze, gdzie styl grobowców zmienił się — jeśli zastosować ziemskie analogie, pojawiła się w nim pewna ekspresja, pewna modernistyczność. — A czy zauważyliście, czym się ten fragment zaleca? — po- wiedział półgłosem Paweł. — Tutaj nie ma malutkich mogiłek z grzechotkami. Do tej obserwacji mego przyjaciela astrolingwista dodał, że on, Leksinen, rozszyfrował już wartości liczbowe wielu napi- sów i może z całą pewnością stwierdzić, że długość życia nie- ziemców pochowanych w tej części cmentarza była znacznie wyższa niż u tych, którzy spoczywają w starszych kwaterach. Najwidoczniej w nauce, w medycynie dokonał się jakiś przeło- mowy skok, by nie powiedzieć wzlot. Ale dalej natknęliśmy się na coś dziwnego, coś zagadkowego. Nowa część cmentarza przeszła, jeśli się tak można wyrazić, w jego część najnowszą, gdzie nie było już ani luksusowych grobowców, ani innych monumentalnych pomników nagrob- nych, gdzie nad mogiłami sterczały pospiesznie sklecone drew- niane „proce". Lingwista, przyjrzawszy się krzywo poprzybija- nym deszczułkom, poinformował nas, że długotrwałość życia Jałmezańczyków gwałtownie się obniżyła, a wielu z nich zmarło w całkiem młodym wieku. Dalej jeszcze ciągnęły się szeregi bezimiennych wzgórków. — Coś zaatakowało ich od tyłu, czegoś nie wzięli pod uwagę — wyraził swoją opinię Paweł. Nie bój się tego, co straszy, Nie kręć się — napytasz biedy. Głowy użyj jako tarczy, Ona cię ostrzeże wtedy. Ta część cmentarza nie była ogrodzona, ale od strony miasta dochodziła do niej ściana. Ściana ta wydawała się pozbawiona sensu, alogiczna. Każde ogrodzenie ma znaczenie ochronne, za- wsze odgranicza określone terytorium od pozostałej przestrze- ni — natomiast to ogrodzenie ciągnęło się od miasta do cmentarza, niczego nie chroniąc i niczego nie oddzielając. Urywało się wśród mogił. Jego czoło było pionowe, zacementowane i zaopatrzone w zabetonowane klamry. Wysokość wynosiła trzy metry, szero- kość — sześćdziesiąt centymetrów. W przeciwieństwie do widzia- nych przez nas uprzednio jałmezańskich budowli — ta ceglana konstrukcja zaskakiwała niechlujstwem i niedbałością, wyraźnym pośpiechem wykonania: warstwy cegły leżały nierówno, spoiny między nimi nie zostały wyrównane. — Znaczenia wojskowo-obronnego nie posiada — skonsta- towałem. — Ten mur można bardzo łatwo obejść. — To jest mur do chodzenia — stwierdził Paweł. W czyjejś duszyczce nadpłochliwej Strach wreszcie zajął miejsce takie, Że jego droga nieszczęśliwa Stała wąziutkim się deptakiem. Czekrygin zgodził się z przypuszczeniem mojego przyjaciela. Przypomniał sobie, że na planecie Almanzor, gdzie jest wiele bagien rojących się od jadowitych gadów, nieziemcy budują między swoimi osiedlami wielokilometrowe kładki piesze. Następ- nie podjął decyzję: do miasta udamy się po murze. Wdrapaliśmy się po klamrach na płaski wierzchołek tej ściany, pomogliśmy „Koli" wciągnąć na nią ciężki kontener i udaliśmy się w dalszą drogę do Anonimska. Na cemencie tu i tam widniały odciski obcasów, z czego można było wywnioskować, że ogro- dzenie istotnie budowano z przeznaczeniem do chodzenia, a w dodatku Jałmezańczycy skorzystali z niej natychmiast po wzniesieniu. Kiedy do zabudowań miejskich pozostało około czterech kilo- metrów, czŁOWIEK nagle położył na murze kontener i usiadł obok niego, zwiesiwszy w dół swoje metalowo-plastikowe nogi. — „Nikołaszka", czegoś się rozsiadł? Całkiem się leser roz- bałajdał! — krzyknął na niego Biełobrysow, który zamykał nasz pochód. — Wstawaj!... A może masz jakie uszkodzenie? — Sprawny jestem ja — odparł „Kola" — ale kontynuować marsz boję się, lękam, przerażam, okropnie tchórzę ja. — Nie mam pojęcia, co o tym wszystkim myśleć — wyznał Czekrygin. — Na wszystkich planetach, na jakich mi się zda- rzyło bywać, czŁOWIEKI nigdy nie wykazywały strachu, bo przecież nie są w ten sposób zaprogramowane. A tutaj to już nie pierwszy raz... ...Z prawej strony, z lasu dobiegł nas niewyraźny hałas, który szybko narastał. Wkrótce można już było rozróżnić trzask ła- manych gałęzi, tętent, jakieś wycie. I oto na polanę, rozpo- ścierającą się między murem a lasem, wpadło kilka dużych zwie- rząt czworonożnych. Pędziły wprost na mur, najwyraźniej zu- pełnie nieprzytomne ze strachu. Czworonogi przypominały ziemskie konie, ale głowy ich były zwieńczone rogami. Szare grzbiety rogatych koni lśniły od potu, a z ich pysków ściekała piana. Bijąc pyskami o ściany wyły głośno i przeraźliwie. — Sympatyzatorów nie włączać! — rozkazał Czekrygin. — Dla nas te konie nie przedstawiają żadnego zagrożenia, zaś sym- patyzacja może je zdekoncentrować, zatrzymać. A one muszą się ratować, bo najwyraźniej uciekają przed myśliwymi. Tymczasem zwierzęta, uświadomiwszy sobie niepokonalność przeszkody, ruszyły pędem wzdłuż muru w stronę przeciwną miastu. Wydobywszy kieszonkowe dalnowidy, zaczęliśmy wpa- trywać się w las. Myśliwych nie było widać. Postanowiliśmy iść dalej, bo gdybyśmy nawet ich dostrzegli, nie mogliśmy prze- szkodzić w polowaniu: Ziemianie nie mają prawa wtrącać się do działań nieziemców. — Hej ty, pracuś, przestań robić za sierotę! — zwrócił się Biełobrysow do czŁOWIEKA. — Wstawaj, bo zepchnę cię na dół! — Iść obawiam się, wzdragam, dygocę, cykorię czuję ja — odparł „Kola", jednak wstał i zarzucił sobie kontener na plecy. — To potforne! To potforne! — usłyszeliśmy podniecony głos Leksinena. Pomyślałem już, że ten wykrzyknik astrolingwisty odnosi się do niepowściągliwej wypowiedzi Biełobrysowa. Ale nie! Leksi- nen, pobladły i zaniepokojony, stał z oczami wlepionymi w dal- nowid. Powiedział, że oni — a było ich trzech — przemknęli dopiero co w tamtym prześwicie między drzewami. Spieszą w kierunku cmentarza, ścigając rogate konie. — Jacy „oni"? — zapytał Czekrygin kierując swój dalnowid na las. — Tam nikogo nie ma. — Opisać nie potrafię — odparł głucho astrolingwista, a na- stępnie jąkając się wyznał nam, że chociaż zna wiele języków ziemskich i nieziemskich, nie znajduje w żadnym z nich słów zdolnych wyrazić to, jak straszne i wstrętne są ujrzane przezeń istoty. — Rozumiem pański stan — powiedział poważnie Paweł. Na próżno ciężko się trudzisz I daremnie głowę łamiesz, Jakim wyrazem to ochrzcić, Czego nie nazwiesz słowami. — Oni so potforni, potforni — powtórzył Leksinen. — Ale mimo to musimy kontynuować naszą drogę — po- wiedział sucho Czekrygin. 25. W Anonimsku Mur pieszy skończył się na placu miejskim takim samym pionowym szczytem z klamrami, jakim zaczynał się na cmen- tarzu. Zeszliśmy na zasypaną piaskiem nawierzchnię. Bezksięży- cowa jałmezańska noc jeszcze nie nastąpiła, ale już się zmierz- chało. Pięciopiętrowe domy otaczające plac były milczące i pa- trzyły na nas ponuro czarnymi otworami pustych okien. Wyrosłe na osadowym gruncie lilie zapomnienia zaczęły już otwierać się na noc; nad ich białymi kielichami kołysały się włókna zimnego, niebieskawego światła. Nagle skądś wyleciało kilka wielkich ptaków. Zaczęły krążyć nad nami krzycząc głośno, ale bez złości i bez niepokoju; potem odleciały — i znów nastała cisza. Następ- nie rozległ się pisk, rozkołysały się chwasty, drgnęły lilie. Zbli- żyło się do nas kilka niewielkich zwierząt; przypominały one ziemskie koty, ale w całkowitym podobieństwie przeszkadzały ich długie, zwisające uszy. Wytrzeszczywszy okrągłe ślepska zaczęły przyglądać się przybyszom, nie wykazując przy tym naj- mniejszego lęku, chociaż nie włączaliśmy sympatyzatorów. — Całkiem niezłe te uchatki. Zawiózłbym parkę do domu, ale przepisy... — przerwał milczenie Paweł. Dajcie spokój zwierzakom, chłopaki, Bo to ludek okropnie jest miły. Jeśli nawet tu dojdzie do draki, One w niczym wam nie zawiniły. — Naszym głównym zadaniem jest obecnie znalezienie miej- sca na nocleg — powiedział Czekrygin. — Ale najpierw obej- rzyjmy ten postument. — Wskazał ręką na środek placu, gdzie wznosił się jakiś kamienny piedestał. — czŁOWIEKU, wystrzel luksptaka '. Nad placem na dwóch skrzydłokształtnych płatach zwisała potężna lampa reflektor. W jej zielonkawym świetle opuszczone budynki rysowały się ze szczególnie tragiczną wyrazistością. Podeszliśmy do szerokiego piedestału. Z granitu sterczały pla- tynowe kawałki nóg, sama zaś statua leżała na pochylni, przy- sypana do połowy piaskiem. — Może oni jakiegoś króla obalili? — zaczął rozmyślać na głos Paweł. — Przecież posągu nie przewrócił wiatr ani trzęsie- nie ziemi. Tutaj ktoś posłużył się meslem... Nie, pantofle są zbyt zwyczajne, najwyraźniej nie królewskie. Leksinen natychmiast potwierdził tę myśl Biełobrysowa, in- formując nas, że inskrypcja pamiątkowa na cokole jest bardzo krótka, w sposób oczywisty pozbawiona tytulatury i składa się tylko z imienia. To był nie król, nie wielki dowódca, ale Jałme- zańczyk o globalnej sławie. Następnie astrolingwista rozkazał skierować wąż powietrzny na leżący posąg. Kiedy pomnik został oczyszczony z piaszczystych osadów, Paweł wykrzyknął: — Znamy człowieka! To ten sponiewierany przez wronę staruszek! Spotkaliśmy go przecież na stacji! Rzeczywiście, twarz rzeźby wykazywała zdecydowane podo- bieństwo do tej głowy starca, która była nabazgrana na ścianie budynku dworcowego. Tylko tutaj na obliczu jeszcze wyraźniej widniał nietuzinkowy intelekt, jaśniej przebijała z rysów szla- chetność ducha. W prawej ręce posągu można było rozpoznać coś w rodzaju stetoskopu; widocznie jego oryginał miał coś wspól- nego z medycyną. Tym jednak dziwniejszy i bardziej zagadkowy wydawał się nam ten obalony monument. — Załatwili, załatwili staruszka — pokręcił głową Biełobry- sow. Ach, cóż żeście wy mi narobili, Ach, cóż żeście wy mi nawrożyli!... 1 Luksptak — urządzenie oświetlające jednorazowego użytku, postępujące na wysokości za t} m, kto go wystrzelił. Pocieszajcie wy mnie tygodniami, Pocieszajcie całymi latami! ...A może on wszystkim zrobił jakąś krzywdę — kontynuował Paweł. — Widać, że to jakiś profesor. Z takimi to nigdy nic nie wiadomo! Mógł wynaleźć jakieś cudowne pigułki, wszyscy się na nie rzucili, a potem nagle zaczęli chorować... To, czym wielkie mędrce raczyć nas raczyły Gorsze jest od dżumy, cholery i kiły. Z placu skręciliśmy na szeroką ulicę, prowadzącą w stronę przeciwległą oceanowi. Po przejściu jakiegoś kilometra zatrzy- maliśmy się koło piętrowego budynku, na którego dachu maja- czyła pojemna platynowa cysterna. Dom ten ucierpiał od czasu i niepogody znacznie mniej niż sąsiednie. Postanowiwszy w nim zanocować, przestąpiliśmy przez zerwane z zawiasów drzwi, cie- sząc się, że dom da nam jakąś ochronę, bo nawet szyby w nie- których oknach ocalały. Luksptak wisiał nad ulicą, natomiast wewnątrz było ciemno, więc rozkazaliśmy CZŁOWIEKOWI, żeby się zaświecił. — Warn świecił się będę, ale przed wami iść nie będę, lękam się bowiem, dygocę ja — oświadczył „Kola". — Co za zajęcza dusza! — oburzył się Biełobrysow. — Mo- żesz, baranie, wlec się z tyłu, tym łatwiej ktoś cię łupnie w ten głupi łeb! Z tyłu kosi śmierć straszydło, Nic ci nie da tu łapówka. Stawaj z boku lub na skrzydło Jeśli ci obrzydła główka! Pośrodku hallu wznosiło się marmurowe przedstawienie bo- gini-syreny z wieńcem na głowie. Na ścianach cieszyły oko pstre mozaikowe panneaux z wizerunkami ptakodrzew. Palenisko kominka wykonane było w kształcie szeroko rozdziawionej ry- biej paszczęki. Ocalał stół z zielonkawego drewna i fotela z pod- łokietnikami naśladującymi kleszcze krabów; jednak meble były poprzewracane, poniewierały się w wielkim nieporządku, jakby ktoś w panice miotał się po wnętrzu. W sąsiednim salonie, po- śród takiego samego chaosu, na podłodze leżały szczątki Jałme- zańczyków; naliczyliśmy w sumie jedenaście czaszek. (W trakcie naszego dalszego pobytu na Jałmezie widzieliśmy jeszcze wiele szczątków, ale aby nie zasmucać Szanownego Czytelnika, w przy- szłości nie będę już o tym wspominał). Po szerokiej pochylni ogrodzonej rzeźbionymi poręczami weszliśmy na piętro i przystąpiliśmy do oględzin pokojów. Przy każdym znajdowała się łazienka i toaleta, w każdym były meble. Sądząc z tego wszystkiego znajdowaliśmy się w pensjonacie dla inwalidów — wszak w przeciwnym wypadku architekt nie zapro- jektowałby pochylni, lecz ograniczył się do schodów; schody zajęłyby znacznie mniej powierzchni użytkowej. Kiedy jednak podzieliłem się tą myślą z Biełobrysowem, ten tylko się uśmiech- nął. — Wszystko dokoła dla inwalidów! Wychodzi na to, że to jakaś inwalidzka planeta! Tak uważasz? — Bardzo przyzwoity pokój — przerwał naszą rozmowę Cze- krygin. — Tutaj zanocujemy. — Nie podoba mi się tutaj — zaoponował Paweł. — Poszu- kam sobie innego lokalu. — Nie, nocować będziemy wszyscy razem — biorąc pod uwagę bezpieczeństwo ogólne zarządził Czekrygin. Zauważyłem, że usłyszawszy to Paweł „skisł" (jego określe- nie). Wszak o tym, że chrapie, wiedziałem tylko ja, a nie miał ochoty, żeby dowiedzieli się również pozostali. Aby zamaskować swoje zmieszanie rozwinął działalność gospodarczą: rozkazał CZŁOWIEKOWI przynieść dodatkowe łóżka z sąsiednich pokoi, następnie rzucił się do łazienki i ku powszechnej radości ogło- sił, że w rurach jest woda, wprawdzie mocno zastała. (Obecność wody tłumaczyła się tym, że na dachu budynku znajdował się zbiornik na deszczówkę). Potem, wydobywszy z kontenera pro- dukty żywnościowe i tabletki do oczyszczania wody, mój przyja- ciel przystąpił do pełnienia obowiązków kuka, oświadczywszy gromko, że... Łobuz jesteś czy też sir, Kanibal czy Hannibal, Musisz mieć w zapasie ser, Bo głód wbije cię na pal! Ledwie przystąpiliśmy do spożywania kolacji, gdy rozległy się ostre alfatonowe sygnały. Czekrygin włączył odbiornik i przy- jął pilny komunikat nadany przez Karamyszewa z „Cioci Liry". Przed chwilą otrzymaliśmy wiadomość, że w Południowe) Grupie Poszukiwawczej, która zdążyła oddalić się o dziewięć- set kilometrów od statku bazy, przy wysiadaniu na brzeg zginął astrofilolog Antipow i alfałącznościowiec Dontelius. Wedle oświadczenia członka tej grupy, Korennikowa, Antipow zmarł na gruźlicę, a Dontelius na malarię. W rejonie ich zgonów za- głady dostrzeżono istoty o zewnętrznym podobieństwie do ludzi, lecz nie poddające się sympatyzacji. Zachowajcie wszelkie środki ostrożności! Unikajcie niebez- piecznych kontaktów! Rozkazuję odebrać miecz plazmowy czŁO- WIEKOWI i wręczyć go Kortikowowi — z prawem użycia go do ochrony Grupy Północnej w granicach obrony koniecznej. Szanowny Czytelniku! Sądzę, iż rozumiesz, jak bardzo zmar- twiła nas ta wiadomość. Mało tego, że straciliśmy dalszych dwóch towarzyszy, to największy tragizm polegał na tym, że nie znaliśmy prawdziwej przyczyny ich śmierci. Co więcej, zagadko- wość wciąż narastała! Jeśli jeszcze zgon Starodomowa i śmierć Donteliusa dałoby się (w sposób mocno naciągany) wytłuma- czyć tym, że odwiedzając przed Jałmezem inne planety naba- wili się ukrytych infekcji, które ujawniły się tutaj spontanicznie, to exitus Antipowa całkowicie tę hipotezę obalał, bowiem lot na Jałmez był jego pierwszym — i niestety ostatnim! — lotem. Nosicielem ukrytej choroby być nie mógł, gdyż gruźlica zosta- ła zlikwidowana na Ziemi już półtora wieku temu. 26. Zapoznajemy się z miastem Przed udaniem się na spoczynek rozkazaliśmy czŁOWIEKO- WI zasnuć korytarz pajęczyną Wasilienki ' i w ten sposób za- bezpieczyć nas przed czyjąkolwiek nieoczekiwaną wizytą. Poło- żyłem się na łóżku stojącym najbliżej drzwi i umieściłem obok siebie miecz plazmowy. Noc minęła spokojnie, przynajmniej dla mnie. Co się tyczy Czekrygina, to rano poskarżył się, iż spał nie- zbyt dobrze. — Dwa razy budziło mnie pańskie triumfalne chrapanie — powiedział zwracając się do Pawła. — Nigdy bym nie przypusz- czał, że coś takiego jest możliwe!... Trudno się musi panu mie- szkać (tu zerknął w moją stronę) z takim współkabinowcem. — Nie stwierdziłem, aby Biełobrysow miał podobne właści- wości; najprawdopodobniej jest to zjawisko przejściowe — oświadczyłem, posuwając się do celowego kłamstwa i tym samym gwałcąc Regulamin Wohistorów. Ale, Szanowny Czytelniku, Regulamin zawiera również i taki punkt: „Towarzysza broń nawet w wypadkach, kiedy jest to związane ze szkodą moralną dla ciebie". Po godzinie wyruszyliśmy na poszukiwanie biblioteki. Kiedy przeciąłem plazmomieczem przejście w pajęczynie i wyszliśmy z korytarza, natychmiast rzuciło nam się w oczy, że na warstwie kurzu pokrywającego pochylnię obok wczoraj- szych śladów naszych wieczbudanów widnieją nowe, obce ślady. Przypominały one w pewnym stopniu odciski bosych ludzkich stóp, tyle że były szersze, mniej wyraziste i jakby rozmyte. 1 Pajęczyna Wasilienki — substancja ochronna przechowywana w spectubach w stanie koloidalnym Przy zetknięciu się z powietrzem twardnieje, tworząc superwytrzymale nici, które można znis/czyć jedynie strumieniem plazmy, wytwarzanym na przykład przez miecz plazmowy — Jakaś krzyżówka niedźwiedzia z gorylem chciała się z nami bliżej zapoznać — powiedział Paweł. — Dobrze, że pajęczyna na to nie pozwoliła. — Ale dlaczego nie zadziałał sygnalizator ochronny?! — z nie- pokojem w głosie zapytał Czekrygin. — Może to ty jesteś wi- nien? — zwrócił się do czŁOWIEKA. — Nakarmiłem energią przyrząd, sprawdziłem go starannie ja — zaczął tłumaczyć się „Kola". — Może tym razem „Nikołaszka" rzeczywiście nie jest wi- nien — Biełobrysow stanął nieoczekiwanie po stronie czŁO- WIEKA. — Może tego bydlaka, co tu nocą przychodził, żadna radiotechnika nie wyniucha. Dokoła cudów całe mnóstwo I dobrze jest nam z nimi, Lecz nagle może jakieś bóstwo Cudami zgnoić nas swoimi. Wyszliśmy na ulicę. Przez noc pogoda się zmieniła. Wiatr pędził nad kontynent ciężkie chmury. Z daleka słychać było uderzenia fal walących się na brzeg; na Jałmezie nie ma przypływów, ale sztormy by- wają tam bardzo silne. Wiatr wył w otworach okiennych, odry- wał od ścian płaty odparzonego tynku. Szliśmy przez miasto, przyglądaliśmy się budynkom, czasami wchodziliśmy do ich wnętrza. Czas zniszczył budowle od środ- ka, ich elewacje miejscami poodpadały, a jednak nadal zdumie- wały one trwałością i solidnością konstrukcji oraz obfitością ozdób architektonicznych, czasami nader bogatych i ciężkich. Na ulicach peryferyjnych domy były skromniejsze, ale i w nich wyczuwało się niemały zapas wytrzymałości. Co się tyczy scho- dów, to nie było ich nawet w wielopiętrowych domach. W więk- szości wypadków zastępowały je pochylnie, przy czym im bogat- szy był dom, tym mniejszy był kąt ich nachylenia, im biedniej- — tvm hardziei oochylnie były strome i niewygodne. A w zu- pełnie już biednych (chociaż nie najwyższych!) budynkach po- chylni brakowało; zamiast nich mieszkańcy posługiwali się pio- nowymi szybami, z których ścian sterczały metalowe klamry. W przyszłości przekonaliśmy się, że stopnie, schody oraz schod- kowate konstrukcje architektoniczne jałmezańskim budowni- czym nie były zupełnie znane. W wielu domach mieszkalnych oraz gmachach użyteczności publicznej znajdowaliśmy książki. Były one jednak w tak żało- snym stanie, że do czytania się nie nadawały: wilgoć, kurz, gry- zonie i owady — a i sam czas — uczyniły swoje. Najlepiej pismo jałmezańskie zachowało się na szyldach, więc Leksinen ciągle na nie spoglądał, mrucząc coś pod nosem. Koło południa oświad- czył, że mamy do czynienia z językiem systemu „D", należącym do aglutynatywnej grupy R-14. Nieco później zawiadomił nas, że, jak się wydaje, zna analog tego języka. Ale do weryfikacji tej hipotezy niezbędne są słowniki. Przy wejściu do pewnego monumentalnego jednopiętrowego budynku za cudem ocalałą szybą witryny wisiał wyblakły pla- kat. Na nim z pewnym trudem można się było dopatrzeć wize- runku statku żaglowego. — To jest kino — powiedział z przekonaniem Paweł. Łazi, łazi szpieg po ścianie, Po pionowym, po ekranie. A gdy przyjdzie filmu koniec, Zdemaskuje się ten dzwoniec. — Czepa tam wejć, mosze snajciemy filmy — zaproponował Leksinen. Weszliśmy do foyer. Ze ścian zwisały jakieś strzępy, cuch- nęło wilgocią i kocimi odchodami. Kilka uszastych kotów wy- skoczyło spod zapadniętej kanapy i zaczęło ocierać się o nasze nogi. W kabinie projekcyjnej niczego nie znaleźliśmy. Na widow- ni uchatków było jeszcze więcej niż w foyer. Cała podłoga była upstrzona ich tropami, ale znajdowały się tam również inne ślady! Szerokie otwory drzwiowe wychodziły na ulicę, z której weszli- śmy oraz na równoległą do niej — i w przejściach między fote- lami odkryliśmy liczne odciski stóp podobne do tych, które wi- dzieliśmy rano w hotelu. Tutaj jednak miały one różny stopień świeżości: jedne wydawały się nowiutkie, inne zaś były już przy- prószone kurzem. — Potwory spacerują sobie przez tę salę, a uchatki się ich nie boją. Widać potworom potrzebne są większe łupy — podsu- mował Biełobrysow. Wreszcie, na krótko przed zapadnięciem zmroku, odnaleźli- śmy bibliotekę. Mieściła się ona w masywnym gmachu z pila- strami i frontonem, na którym bielała marmurowa tablica z wi- zerunkiem otwartej księgi. Niestety budynek okazał się mocno zniszczony: nie ocalała ani jedna szyba, dach zapadł się do środ- ka. Kiedy weszliśmy na parter, zmartwiliśmy się ujrzanym obra- zem. Podłoga długiej, oświetlonej rzędami umieszczonych na przeciwległych ścianach okien, znajdowała się nieco poniżej poziomu chodnika i dlatego stała tam mętna, gęsta woda, w któ- rej rosły wodorosty i roiły się jakieś drobne, podobne do pija- wek stworzenia. Stoły i krzesła dawno zgniły, a ich resztki leżały w wodzie. Na podstawie rozmiarów jednej, cudem zachowanej półki regałowej Leksinen stwierdził, że kiedyś musiały tam leżeć komplety gazet. Znaleźliśmy również jedną taką zszywkę, a właś- ciwie to, co z niej zostało; galaretowaty blok całkowicie odbar- wiony przez wodę, cały pogryziony i podziurawiony na wylot, i — jak skonstatował astrolingwista — zupełnie nieodtwarzalny. Kiedy po oślizgłej pochylni weszliśmy na pierwsze piętro, do magazynów bibliotecznych, stamtąd z cienkim, żałosnym piskiem rzuciły się przez otwory okienne na zewnątrz stada rudawych ptaków. Tam, wśród powalonych regałów, wśród pa- pierowych wzgórków, znajdowały się ich gniazdowiska. Zaczę- liśmy grzebać w tym chaosie, starając się nie niszczyć gniazd. Wiele tomów dawno już zamieniło się w proch przesycony żrą- cym ptasim guanem. Leksinen wybrał pięć jako tako zacho- wanych książek. „Wśród nich — powiedział — znajdują się dwa słowniki". Ledwie postawiliśmy stopy na pochylni, żeby zejść na dół, ptaki natychmiast ?nów wleciały przez okna. Do swojego hotelu wróciliśmy przed nastaniem ciemności i Czekrygin — zanim wysłał kolejny meldunek na „Ciocię Lirę" — zapytał, czy ktoś ma jakieś szczególne uwagi w związku z nie- dawnymi oględzinami miasta. — Ja mam — powiedziałem. — W Anonimsku występuje cał- kowity brak koszar i budowli o przeznaczeniu fortyfikacyjnym. Wśród oglądanych przedmiotów nie ma ani jednej sztuki broni zarówno palnej, jak i białej. — A ja mam taką uwagę — odezwał się Paweł. — Widzieliśmy trzy kliniki położnicze, tam na każdej fasadzie umieszczono tłu- ściutkiego niemowlaka; następnie z resztek narzędzi zidentyfi- kowaliśmy dwa gabinety dentystyczne; potem wykryliśmy cztery kliniki chirurgii urazowej. Tam przy wejściach tacy faceci o ku- lach są narysowani... Ale nie natknęliśmy się na żaden prawdzi- wy szpital. Nie chorowali, czy co?... Dziwne. 27. Lekcja języka jałmezańskiego Kolejne dwa dni poświęciliśmy dalszemu zaznajamianiu się z Anonimskiem (patrz „Raport ogólny", tom 11, ss. 374—4f>7)5 a następnie przystąpiliśmy do opanowywania języka jałmezań- skiego. Ściślej mówiąc pierwotnie zajął się tym Leksinen. Od- bywało się to w tym samym hotelu — tylko, wskutek nalegań astrolingwisty, przebazowaliśmy się do znacznie przestrzen- niejszego pokoju, w którym znajdował się obszerny stół. Kiedy nastał wieczór, uczony rozłożył na stole nieziemskie książki, kazał CZŁOWIEKOWI wydobyć z kontenera tablice lingwistyczne i aparaturę kosmofilologiczną — a następnie oświadczył, że będziemy musieli udać się na spoczynek bez kola- cji, bowiem lingwoiniekcje należy przeprowadzać na czczo. On natomiast osobiście całą noc poświęci pracy. Położyliśmy się na gołych metalowych siatkach swoich łóżek. Sen przyszedł nie od razu. Za otworem okiennym czerniała noc, ptaki z fosforyzującymi skrzydłami z przenikliwym gwizdem przecinały ciemność. czŁOWIEK stał pod oknem, przyświeca- jąc Leksinenowi. Lingwista to szeptał jakieś nieziemskie słowa, to śpiewnie dyktował coś swoim przenośnym agregatom, to nagle, wykrzykując zagadkowe zdania, 2.rywał się i zaczynał spacero- wać po pokoju. — Z takim współpokojowcem nie da się usnąć — szepnął do mnie Paweł leżący na sąsiednim łóżku. — Trzeba jednak to są- siedztwo znosić w pokorze. Widząc, że nie śpimy, astrolingwista przerwał pracę i zaczął tłumaczyć nam istotę metody iniekcyjnej. Każdy dźwięk mowy, każdy fonem i każdą zbitkę znaczeniową można zakodować we wzorach biochemicznych, a następnie wcielić je w pewne złożo- ne substancje oddziałujące na ośrodek pamięci. Niestety popeł- niłem nietakt: usnąłem, nie dosluchawszy do końca zaimprowi- zowanego wykładu znakomitego lingwisty. Ocknąłem się pierwszy, po czym obudziłem Pawła i Czekry- gina. Pokój zalany był jałmezańskim słońcem. czŁOWIEK, wy- łączywszy się, leżał na podłodze. Leksinen nadal czuwał, pra- cując, z zapałem przy swoim stole, na którym teraz błyszczało mnóstwo miniaturowych probówek. Odsypywał z nich różno- barwne kryształki i wrzucał je do lejka niewielkiego urządze- nia, na displeju momentalnie rozjarzały się niezrozumiałe dla nas symbole. Na konsolowym wysięgniku aparatu stały trzy kolby, a w nich kipiały trzy płyny: różowy, zielony i niebie- ski. W pokoju panował dziwny i nie całkiem przyjemny zapach; jego składniki aromatyczne mógłby zidentyfikować jedynie stry- jek Szanel. Zauważywszy, że już nie śpimy, lingwista wyjaśnił nam, że w różowej kolbie są rzeczowniki, w zielonej czasowniki, a w nie- bieskiej pozostałe części jałmezańskiej mowy. Następnie ostroż- nie zlał zawartość kolb do menzurki; utworzyła się w niej gęsta, brudnobrunatna ciecz. — I w tym naczyniu znajduje się cały język jałmezański? — za- pytałem. — Tu jest trzydzieści sześć tysięcy słów i zwrotów utartych — odparł uczony. — Tego nam zupełnie wystarczy. — A słone słówka też pan tam włączył? — zainteresował się Biełobrysow. Leksinen odpowiedział, że w celu wzbogacenia naszego za- sobu leksykalnego zachemizował również szereg słów nieprzy- zwoitych, zawartych w jednym ze słowników; najwidoczniej w jego układaniu brał udział jakiś miejscowy Baudouin de Courte- nay, miłośnik wulgaryzmów. A w ogóle język jest dość bogaty, zawiera niemało terminów filozoficznych i pojęć oderwanych. — Czyżby się pan w nim już tak dobrze się obkuł? — zadałem pytanie. Uczony odparł skromnie, że w ciągu ubiegłej nocy udało mu się opanować język jałmezański. Nie ma w tym nic dziwnego: wszak im więcej języków się zna, tym łatwiej nauczyć się na- stępnych." W dodatku, jak już wspominał, język ten ma nader bliski nieziemski analog znany już jemu, Leksinenowi. — Jak brzmią po jałmezańsku słowa „stopnie" i „schody"? — zapytałem. — Te pojęcia w danym języku nie występują. Jest słowo „ar- gdortoe", to znaczy pochyły chodnik; jego ziemski odpowiednik brzmi „pochylnia". — Kiedy przystąpimy... hm... do poznawania języka? — zwró- cił się do uczonego Czekrygin. Leksinen oświadczył, że wywar lingwistyczny ostygnie za dwa- dzieścia minut, po czym wstrzyknie on każdemu niezbędną dawkę szkoleniową. Ponieważ znajdujemy się w warunkach polowych i ręce mogą się nam przydać w każdej chwili do pracy lub obrony, a zastrzyknięciu wywaru towarzyszą efekty bólowe w punkcie iniekcji, z góry przeprasza, że będzie zmuszony szprycować nas w pośladki. W czterdzieści trzy minuty po szprycowaniu będziemy mogli rozmawiać w nowym dla nas języku, natomiast opanowanie czytania i pisania będzie w przyszłości zależeć od nas samych. Co się tyczy efektów bólowych, to ustąpią one naj- później po dwóch godzinach. Pawłowi taka metoda zdobywania wiedzy wydała się śmieszna. Zachichotał, a następnie, żeby ukryć, zamaskować swe niezręcz- ne zachowanie, urodził wierszyk zupełnie nie związany z sytuacją: Modłom mnich poświęca noc, A gdy pierwszy kur zapieje, Wyciąga „świerszczyków" moc, Tak się toczą jego dzieje. — Wcięki, Piełoprysow! Saras jetnak poesja pęcie panu nie f kłofie! — zażartował dobrotliwie astrolingwista, wyjmując strzykawkę z futerału. ...Po zastrzyku mój przyjaciel lekceważąc ból wziął na siebie obowiązki kuka. Pozostali pomagali mu w miarę sił i wkrótce nasza zgrana grupa przystąpiła do spożywania posiłku. Leksinen jadł na siedząco, my natomiast, ponieważ bąble jeszcze się nie roze- ssały, pożywialiśmy się a la fourchette. — Tołg wiszcz bot, gonratcz erorm ba boi boszczosa nup! ' — rozległ się okrzyk Biełobrysowa, któremu towarzyszył wierszyk: Szergto mukla kirdżi kukszi, Lorto lertim lundro tukszi. Bugmi sortim bordloron, Tarmi loo dorczgoron! 2 — Agotr wimr pałszeto stror! Ronsz tropit ur tarsz potwoto pim tap-top 3 — po jałmezańsku, ale z niezmiennym ingerman- landzkim akcentem odezwał się Leksinen. — Utar kup lobtdżo kirt norczszodrio, lat-lal sztorczi me- aszto, boto tu bansztro 4 terminu wojskowego — zwróciłem się do uczonego, a znakomity astrolingwista odparł, że pojęć mili- tarystycznych i myśliwskich w języku jałmezańskim nie znalazł. Czekrygin też odezwał się po jałmezańsku i polecił nam w ciągu dziesięciu dni rozmawiać wyłącznie w tym języku — dla wprawy. Przyjęliśmy rozkaz do wykonania i w przyszłości jedynie Biełobrysow wypowiadał swoje wierszyki po rosyjsku, chociaż, jak Szanowny Czytelnik widzi, potrafił je układać również po jałmezańsku. Aby ułatwić czytanie, do tego momentu wszystkie nasze rozmowy będę cytował w przekładzie na język dla wszyst- kich zrozumiały. 1 Widzę, z^ naleueczka działa nie tylko na piwnicę, ale również na strych! (Przekład przybli- żony) J Powstrzymam się od tłumaczenia czterowiersza, aby nie narażać Szanownego Czytel- nika na zawstydzenie 1 Robi pan wyraźne postępy! Ale używana przez pana leksyka jest dość jednostronna. Aby nie zakłócać i tak )uż trudnego odbioru obcego języka, w zapisie nie oddałem szczególne), charakterystycznej dla astrołingwisty wymowy 1 Wdzięczny jestem panu za pomoc w opanowaniu języka, ale dziwię się, dlaczego nie ma w nim ani jednego... 28. Znalezisko w Leksinodolsku Opuściwszy Anonimsk, ruszyliśmy dalej na północ. Szliśmy zarośniętymi drogami, nocowaliśmy w opuszczonych osiedlach. W ciągu dziewięciu dni marszu dwadzieścia osiem razy widzie- liśmy zagadkowe ślady — podobne do tych, na które po raz pierwszy natknęliśmy się w anonimskim hotelu — i jedenaście razy naszą drogę przecinały piesze mury. Dodam, że wiele sie- dzib, stojących z dala od innych budynków, otaczały fosy pełne stojącej, zabagnionej wody. Wedle pewnych charakterystycz- nych cech, które dzięki moim wohistorskim kompetencjom potrafiłem rozpoznać, można było wysnuć wniosek, że fosy te ko- pano w pośpiechu, nie troszcząc się w najmniejszej nawet mierze o jakość robót ziemnych. Napraszała się zatem myśl, że miały one znaczenie obronne. Ale przed kim Jałmezańczycy musieli się bronić?! Wszak, jak już Szanowny Czytelnik wie, ich leksy- kon nie zawierał nawet słowa „wojna". Drugiego września nasz pododdział wkroczył do miasta, któ- remu my (to znaczy Czekrygin, Biełobrysow i ja; Leksinen rzecz jasna z naszej krótkiej narady został wyłączony) nadaliśmy umo- wną nazwę Leksinodolsk — na cześć znamienitego astrolingwi- sty. Nasza Grupa Północna zakwaterowała w jednopiętrowym budynku. Willa należała do zamożnego nieziemca, o czym świad- czyła zarówno obfitość sztukaterii na fasadzie, jak i łagodność pochylni wewnątrz budynku. O zamożności właściciela można się było domyślić również i z mebli, wykonanych ze szczególnie trwałego gatunku drewna i dlatego dobrze zachowanych. Radzi byliśmy wypocząć w tych apartamentach. Jednak największej radości doznał Leksinen. Jakby pragnąc zasłużyć na okazany mu honor, rozwinął szaleńczą działalność eksploracyjną i wkrótce w jednym z odległych pokoi znalazł szafę biblioteczną, gdzie wśród zetlałych, całkowicie nieczytel- nych tomów wyszukał grubą księgę wydrukowaną na jakimś szczególnie trwałym błyszczącym papierze. Przez całą godzinę wczytywał się w nią, nikomu nie pozwalając zbliżyć się do stołu i drżąc z podniecenia. Wreszcie zawołał nas i kartkując księgę czytał nam na głos poszczególne akapity. W księdze znajdowało się mnóstwo wielkich, całostronico- wych portretów i cała ona składała się z żywotów słynnych Jał- mezańczyków — kapłanów, handlowców, wynalazców, muzy- ków, artystów, poetów i uczonych. Najwięcej jednak uwagi po- święcała ona działaczom medycyny. A zamykał księgę, jakby ją podsumowywał, portret... czyj, jak sądzisz, Szanowny Czytel- niku...? Wieńczył ją portret tego samego nieziemca, czyją ska- rykaturowaną podobiznę widzieliśmy na dworcu kolejowym i czyj powalony pomnik ujrzeliśmy na placu w Anonimsku. Ale i tutaj dopadła go wraża ręka! Szlachetne oblicze starca było na krzyż przekreślone ołówkiem, a na jego czole, wypisane tą samą złą ręką, czerniało słowo „momzuk", co w przekładzie oznacza „skurwiel". Co więcej, dalsze kartki zostały brutalnie wyrwane — prawdopodobnie przez tego samego nienawistnika — a ponieważ w tym luksusowo wydanym tomie na odwrocie portre- tów nie zamieszczano żadnych tekstów, biografia nieziemca na- dal pozostawała dla nas zagadką. Leksinen powiedział figlarnie, iż naturalnie brak stronic jest okolicznością nader smutną, ale za to... Z tymi słowy uroczy- stym gestem pokazał nam na poły zetlałą, pożółkłą, niedbale oddartą kartkę szorstkiego papieru z ledwie widocznym tekstem. Wyjaśnił, że jest to strzęp jałmezańskiej gazety, który znajdował się w książce — akurat przy przekreślonym portrecie... Ze spost- ponowanym starcem nie ma nic wspólnego; włożono go prawdo- podobnie w charakterze zakładki. Ale ten cudem ocalały doku- ment ma ogromne samoistne znaczenie. — O czym w nim jest mowa? — zapytaliśmy jednym głosem. Astrolingwista odparł, że większość notek poświęcona jest najwidoczniej sprawom miejscowym i zaczął czytać na głos na- główki: — Dowóz czegoś (tu — lakunu) jest niemożliwy. — Zapasy soli są na wyczerpaniu. — Żałoba w domu kapłana Oceanu. — Czidroged (imię własne) utrzymuje, że walka z metamorfantami za pomocą wężów przeciwpożarowych nie przyniesie oczeki- wanych rezultatów. — Znów o soli. — Próba zorganizowania dowozu wody morskiej w celu napełniania fos... Następnie, obniżywszy nie wiedzieć czemu głos do szeptu, uczony zakomunikował nam, że to, co dotychczas nam przeczy- tał, to tylko małe piwo w porównaniu z tym, co teraz powie. Następnie, pstryknąwszy palcem w dolny prawy róg strzępka gazety, przeczytał co następuje: „Redakcja pochyło- i śluzopłynnie zawiadamia szacownych pre- numeratorów, iż zapas farby drukarskiej został wyczerpany. Jak wiadomo miasta, w których była ona produkowana, w tym rów- nież leżący najbliżej nas Kartksolkog, podległy infiltracji me- tamorfantów i utraciły żywotność. Redakcja, pochylając głowę ku Oceanowi, informuje, że ten numer gazety jest ostatni, i życzy wszystkim czytelnikom uni- knięcia spotkania z takitakami". — Trzeba natychmiast zameldować o tym na „Ciocię Lirę"! — poderwał się do czynu Czekrygin. — Ale co to są „metamorfanci"? Co to są „takitaki"? — Nie wiem — wyznał lingwista. — W książkach te pojęcia nie występują. Owe konstrukcje słowne, jak się domyślam, nie zdążyły wejść do słowników. Dotyczą one historii najnowszej Jałmezu. — Ładna mi historia najnowsza! — wymamrotał Biełobry- sow. Byłe biedy — małe piwo Poobrywaj im dystynkcje. Przyszłe biedy — to dopiero Mogą być nieszczęścia świńskie! Kiedy wysłaliśmy komunikat na „Ciocię Lirę", w odpowiedzi zakomunikowano nam, że Grupa Południowa odnalazła liczne zabytki piśmiennictwa, ale ponieważ astrofilolog Antipow po- legł, ich deszyfracja przebiega bardzo wolno. Usłyszawszy to Leksinen przystąpił do osobistych pertraktacji z Karamysze- wem i zdołał go przekonać, że jego obecność jest obecnie nie- zbędna właśnie w tamtej grupie. Od Czekrygina zażądano do- kładniejszych współrzędnych i następnego ranka na głównym placu Leksinodolska wylądował miniliniowiec prowadzony przez autopilota. Leksinen odebrał od czŁOWIEKA kontener z apara- turą lingwistyczną i zaczął się z nami żegnać. — Z panem pragnę odlecieć ja — zwrócił się nagle do uczo- nego „Kola". (Nie został poddany nauce jałmezańskiego i mówił po rosyjsku). — Z danymi ludźmi na danym terenie lękam się całkowitego wyłączenia ja. Lingwista naturalnie udzielił mu odpowiedzi odmownej, przy- pominając CZŁOWIEKOWI, że został on przydzielony do Gru- py Północnej. — Ale z ciebie panikarz, „Nikołaszka"! — rozzłościł się Pa- weł. — Jeśli dalej będziesz tak trząsł portkami, to rzeczywiście wyciągniesz kopyta. Gdzie woda sięga ci do pępka I do brzegu kroków parę, Śmierć cię może trafić prędka, Kiedy brak ci w siebie wiary. Leksinen zatrzasnął drzwiczki kabiny i miniliniowiec uniósł się w przestworza. 29. Marsz spotkaniowy Następny dzień poświęciliśmy dalszym oględzinom Leksino- dolska. O jednym z obiektów naszych badań muszę Szanowne- mu Czytelnikowi opowiedzieć szczegółowo, bowiem z nim zwią- zany jest cały dalszy przebieg wydarzeń. Na głównej ulicy uwagę naszą przyciągnął parterowy, lecz wysoki budynek z oszklonym dachem, coś w rodzaju domu towarowego. Metalowe drzwi oka- zały się zamknięte, ale nie zaryglowane, więc bez przeszkód do- staliśmy się do hallu, z którego wybiegał szeroki i długi kory- tarz. -— Dojdź do końca, jeśli nie odkryjesz podejrzanych śladów, daj zielony błysk, a potem wracaj — rozkazał CZŁOWIEKOWI Czekrygin. „Kola" zaczął oddalać się od nas wolnym krokiem. Ostatni- mi czasy podobne zadania wykonywał skrajnie niechętnie, ale tym razem najwidoczniej nic nie wzbudziło jego podejrzeń; wciąż przyspieszając biegu doszedł do przeciwległego końca korytarza i zalśniwszy zielonym światłem ruszył z powrotem. Ruszyliśmy naprzeciw niemu. Poza wspólnym dachem każdy dział domu towarowego miał również własny strop i dlatego wnętrze dobrze się zachowało. Minąwszy dwie trzecie korytarza znaleźliśmy nawet jeden punkt handlowy, w którym zachowała się część towaru. Na półkach stało kilka emaliowanych wiader, czternaście platynowych miednic i pięć również platynowych dziecinnych nocników. — To trzeba obejrzeć dokładnie — zdecydował Czekrygin. — Wchodź tutaj i świeć się jaśniej! — rozkazał czŁOWIEKOWI. — A przecież ktoś tutaj buszował! — rozległ się okrzyk Pa- wła. — I to niedawno. Patrzcie, tu jest dowód! Obok pięciu wyżej wzmiankowanych naczyń nocnych na półce widniał wyraźny bezpyłowy ślad denka. Wkrótce taki sam ko- listy ślad wykryliśmy obok garnków. — To diametralnie zmienia postać rzeczy! — rzadkim u niego uroczystym tonem wyskandował Czekrygin. — Zwierzętom te przedmioty nie mogły być potrzebne. Na Jałmezie ocalały isto- ty rozumne! I sądząc ze specyficznego przeznaczenia jednego z zabranych przedmiotów, na Jałmezie rodność nie zanikła! Wyjąwszy z narękawnika mikroanalizator, niezwłocznie pobra- łem próbkę wagomasy cząstek pyłowych w powietrzu. Następnie zcałkowałem sumę mikrocząstek, które zdążyły opaść na te miej- sca, gdzie uprzednio stały zabrane przedmioty. — Od czasu pobrania danych naczyń minęły dziewięćdziesiąt dwie minuty i czterdzieści sekund — powiedziałem. — Na po- dłodze powinny pozostać ślady zabieracza. czŁOWIEKU, daj dolne światło! Nogi „Koli" zaświeciły się. Wpiliśmy się wzrokiem w podłogę. Niestety, tutaj była ona pokryta metalową kratką i zasadnicza warstwa kurzu zalegała poniżej prętów kratki, tak że wyraźnych odcisków nie stwierdziliśmy. Wróciliśmy do korytarza. Na warstwie kurzu pokrywającej ceramiczne płytki wyraźnie rysowały się łańcuszki naszych śla- dów biorące początek od hallu. I nagle zauważyliśmy inne ślady!... Ciągnęły się one od stoiska z garnkami do przeciwległego wej- ścia do domu towarowego przez tę część korytarza, gdzie nasze nogi jeszcze nie stąpały! Szanowny Czytelniku, to nie były ślady nieznanego zwierza — to były odciski męskich butów numer siedem! Obok nich widniały prawidłowe geometrycznie ślady manipulatorów kroczących „Koli". — Dlaczego nie zameldowałeś nam o tych śladach? Przecież nie mogłeś ich przegapić! — zwrócił się surowo Czekrygin do CZŁOWIEKA. — Podejrzanych nie wykryłem, zobaczyłem normalne ślady typu męsko-buciano-ludzkich, o takich meldować nie winienem ja — oświadczył służbiście „Kola". — No, ty międzyplanetarny biurokrato, ciesz się, że nie mam pod ręką nic ciężkiego! — rozgniewał się Biełobrysow. I już innym tonem zwrócił się do nas: — Trzeba od razu gnać po tych śladach! Trzeba jak najszybciej opuścić ten przybytek luk- susu. Józie, Tośki i Anity, Co lubicie ciuch kupować, Czy nie pora wam, kobity, Iść do domu i gotować? Ślady zaprowadziły nas do hallu, niemal analogicznego do tego, przez który weszliśmy, a następnie na ulicę czy mówiąc ściślej niewielki zaułek, który od niej odchodził. Tam czekała nas nowa niespodzianka. — Ślady kół! — wykrztusiłem przerywanym głosem. Na warstwie osadowej, obok wymienionych wyżej śladów, wy- raźnie rysowały się dwie koleiny. Stwierdziliśmy, że niedawno stał tam jakiś dwuosiowy wózek; długość każdej osi wynosiła 172 centymetry, a odstęp między nimi około dwóch i pół metra. To był pojazd nie samobieżny, nie mechaniczny; wynikało to z tego, że między biegnącymi zaułkiem w stronę ulicy koleinami widoczne były ślady nieziemca; co za tym idzie, to on sam popy- chał (lub ciągnął) swój wózek. — Natychmiast nawiązujemy łączność z „Ciocią Lirą", a na- stępnie forsownym marszem poruszamy się wzdłuż koleiny w celu dopędzenia Jałmezańczyka i nawiązania z nim kontaktu! — zakomenderował Czekrygin. Nadawszy komunikat, skręciliśmy z zaułka na długą i szeroką ulicę, minęliśmy skwer, jeszcze jedną ulicę, przecięliśmy plac, na środku którego wznosiła się świątynia ze stożkowatą kopułą, następnie krążąc jakimiś przejściami i zaułkami, przez które biegły koleiny wózka, wyszliśmy wreszcie na szosę prowadzącą dalej na północ. Szosa była porośnięta trawą i siwymi liliami. Ślady nieziemca były tu mniej wyraźne, ale to nie miało więk- szego znaczenia: droga biegła nasypem ciągnącym się wśród ba- gien i nieznajomy ze swoim wózkiem skręcić z niej w żaden spo- sób nie mógł. __ No, teraz już nam się nie urwie! — powiedział Paweł. — Adam pierwszy stał w kolejce po nauki. Zapomniały o tym fakcie jego wnuki. Pchają więc się do kolejki jak szaleni, Ale faktu pierwotnego nic nie zmieni. * + + Szliśmy długo. Zmęczyliśmy się. Nadchodził wieczór, ale upał wciąż doskwierał. Nie było śladu wiatru, powietrze pełne było bagiennych miazmatów i mdlącego aromatu roślin nizinnych. — Dobrze byłoby zrzucić te idiotyczne wszechpogodowe kombinezony i iść do figury — westchnął Paweł. W tym momencie Czekrygin — który to już raz z rzędu! — uniósł do oczu portatywny dalnowid. I nagle powiedział cicho: — Uwaga'. Widzę go! My też przykleiliśmy się do swoich dalnowidów. W oddali na drodze niewyraźnie rysowało się coś, co z tej odległości spra- wiało wrażenie półprzeźroczystego sześcianu. Na tle tego dziw- nego sześcianu majaczyła człekokształtna postać. — Nakręć się! Graj „Marsz spotkaniowy!" — rozkazał czŁO- WIEKOWI Czekrygin. Nad niziną popłynęła rozlewna, spokojna melodia. Znów po- patrzyłem przez dalnowid. Teraz, ku mojemu zdziwieniu, nie- ziemiec był widoczny mniej wyraźnie, jakby przez szarą mgiełkę. Kiedy zbliżyliśmy się do niego na odległość dwustu metrów, Czekrygin rozkazał „Koli" umilknąć. Zwolniwszy kroku, żeby nie przestraszyć nieznajomego, w całkowitej ciszy zbliżyliśmy się do Niewiadomego. I oto nastąpiła chwila kontaktu. Przy bliższych oględzinach pojazd Jałmezańczyka okazał się pewnego rodzaju klatką na kołach. Składała się ona z czterech ścianek i płaskiego dachu; wszystko to sporządzone było z me- talowej siatki napiętej na drewnianych listwach. Podłogi nie posiadała, co pozwalało jej właścicielowi przemieszczać się wraz z nią, znajdując się w jej wnętrzu; wchodzić i wychodzić mógł przez siatkowe drzwi zamykane od środka. Pod sufitem klatki-fur- gonu znajdowała się niewielka półka; w chwili obecnej leżały tam naczynia pobrane przez nieznajomego z bezpańskiego sklepu. Nieziemiec stał w swojej klatce. Wyglądał całkiem człeko- kształtnie. Jego wiek (wedle ziemskiej rachuby czasu) wynosił trzydzieści jeden lat albo nieco mniej. Jego strój składał się z kurtki i szerokich spodni uszytych z szarawego, połyskliwego materiału. Na prostodusznej, poczciwej twarzy rysował się nie- pokój i zdumienie. Ze szczególnym lękiem patrzył oń na czŁO- WIEKA. — Abyś zawsze miał pełne sieci! — zwrócił się Czekrygin do Jałmezańczyka z tradycyjnym jałmezańskim pozdrowieniem. (Pozwolę sobie przypomnieć Szanownemu Czytelnikowi, że dzięki Leksinenowi mieliśmy możność rozmawiać z nieziemcami w ich języku). — A wy pomyślny wiatr przy nadciągającym sztormie! — odpo- wiedział ten powitalnym idiomem i trzykrotnie pogładził się lewą ręką po głowie. Powtórzyliśmy ten uprzejmy gest, jednak nieziemiec nie po- rzucił swojej kryjówki. — Który z was muzykał? — zapytał. — Ten tutaj muzykał — odparł Czekrygin, wskazując czŁO- WIEKA. — To samobieżny mechanizm, automat. On tylko tak groźnie wygląda, ale groźny nie jest. — I czegóż to w swoim czasie te południaki nie wymyśliły! — powiedział z szacunkiem Jałmezańczyk. Następnie, opuściwszy swą kryjówkę, podszedł do „Koli" i zaczął mu się przyglądać. My interesowaliśmy go o wiele mniej. — Wygląda jak nowy, a przecież musiał być, rzecz jasna, zro- biony jeszcze przed pojawieniem się metamorfantów — konty- nuował nieziemiec. — Pewnie odstraszał od was takitaki, bo inaczej bez kołowej klatki byście ze swojego Południa tutaj nie dotarli... Już dawno uratowani przestali się u nas zjawiać... A daw- niej nieraz się zdarzało. Oczywiście ich nie wypędzaliśmy. Wab też nie przepędzimy. Jedzenie jest, jaskinia się znajdzie... I długo tu szliście? __ Zachodzi pewna pomyłka. Jesteśmy nieziemcami. Przyle- cieliśmy stamtąd, z dalekiej planety — powiedziałem miękko, wskazując ręką na niebo. — Zaraz ci' wszystko wytłumaczę... — I tak wszystko jest jasne — wyrzekł ze smutkiem w głosie nasz nowy znajomy, zwracając się nie do mnie, lecz do Czekrygina. — Twój towarzysz coś nie tego... Ja rozu- miem: nerwy, daleka droga z Południa, niebezpieczeństwo zgładzenia przez takitaki... Z tymi słowami leciutko popukał się zgiętym palcem w czo- ło, pokazując tym ogólnokosmicznym gestem, że uważa mnie za chorego umysłowo. — Uwierz nam, bracie! Nie jesteśmy żadni oszuści, tylko uczciwe istoty! — wtrącił się Biełobrysow. Ri ropallo log tum ramo Talgir mieżl odór Ziemia — Tar mor dari ulogszlamo Noro tu atump urd ia 2. Ten wierszowany galimatias najwidoczniej ostatecznie upew- nił nieziemca, że nie jesteśmy żadnymi tam przybyszami z nieba. — Aleś mi dogryzł! — zwrócił się ze śmiechem do Pawła. — Widzę, że z ciebie rybsko o czterdziestu płetwach, z każdej sieci wyskoczysz!... Jak cię zwą? 1 Na „u\" Jatme/anc/\c\ /wracają się nlko do brzemiennych (lub niosących na ręku niemowlę') Jałmczanek W brzuchu wielkiej latającej ryby Przysłała nas spryciara Ziemia, Żeby uzupełnić hczbe durniów , Któnch i be/ nas tutaj nie brakuje. (1'r/eklad pr/\bli/on\) — Paweł — odparł Biełobrysow. My również wymieniliśmy swoje imiona. Jałmezańczyk powtórzył je bez trudu, zauważywszy tylko mimochodem, że brzmią dosyć głupio, ale czego można od południaka żądać... Potem poinformował nas, że nazywa się Barstrour. — To zbyt skomplikowane, język sobie można złamać. Bę- dziemy nazywać cię Barsik — oświadczył bezapelacyjnie Bieło- brysow. — Barsik to Barsik — kiwnął głową zgodliwy nieziemiec. — Smak ryby nie zależy od jej imienia, tylko od samej ryby. — A dokąd to, Barsik, droga prowadzi? — zapytał Czekrygin. — Jasna sprawa, że do domu. Na Gęsią Wyspę. — Nie będziesz miał nic przeciwko temu, że się do ciebie przyłączymy? — Jasna sprawa, że nie będę miał. Przecież na Południe, bie- daki, z powrotem się nie powleczecie... A jak takitak się trafi po drodze, to wszyscy się do mojej klatki schowamy i niechaj Bóg Głębin ma nas w swojej opiece! Wreszcie zrozumieliśmy, do czego służy ten dziwny ekwipaż. W razie zbliżania się tajemniczych takitaków Jałmezańczyk mógł się w nim ukryć, ratując w ten sposób życie. W dalszą drogę ruszyliśmy już we czwórkę. 30. Informacja o metamorfantach Czym są metamorfanci, częściowo dowiedzieliśmy się od na- szego przewodnika — Barsika, ale zasadnicze informacje na ich temat powzięliśmy w trakcie naszego pobytu na Gęsiej Wyspie. Ponieważ nie jest moim zadaniem podżeganie ciekawości Sza- nownego Czytelnika za pomocą skomplikowanych rozwiązań narracyjnych i wieloznacznych przemilczeń, uważam za koniecz- ne właśnie teraz udzielić wszystkich informacji o potworach, które zgubiły cywilizację jałmezańską. „Instrukcja dla pionierów Kosmosu" stwierdza, że cywiliza- cje nieziemskie rodzą się, rozwijają (a czasami również giną) według własnych praw i dlatego nie ma sensu przykładanie do nich ziemskiej miary. Dalej „Instrukcja" podkreśla ze szczegól- nym naciskiem, iż ewentualne cielesne podobieństwo nieziem- ców do Ziemian w żadnym wypadku nie warunkuje podobień- stwa psychicznego, psychologicznego i moralnego oraz socjal- nego. To ostatnie da się w pełni zastosować wobec Jałmezań- czyków. Ich somatyczna struktura jest całkowicie adekwatna do naszej, jednak ich ustrój duchowy, ich psychika rozwijały się w całkowicie odmiennych warunkach. W przeciwieństwie do wielokontynentowej Ziemi, Jałmez jest planetą jednego jedy- nego lądu. Łagodny klimat wybrzeża, jego urodzajne gleby i obec- ność użytecznych kopalin, mnogość przylądków, półwyspów i zatok, szeroki szelf, obfitość jadalnych skorupiaków na pły- ciznach przybrzeżnych, niewyczerpane zasoby ryb w oceanie — wszystko to sprzyjało powstaniu swoistej, jednolitej cywilizacji morskiej. Trudno ją było nazwać rajską, jako że byli tam boga- ci i biedni, ale ta monocywilizacja była jednorasowa i jedno- języczna, choć istniały pewne różnice międzydialektowe, nie znała też waśni plemiennych i religijnych, nie znała wojen. Struktury społecznej Jałmezu do końca rozszyfrować nie zdo- łaliśmy. Wiadomo, że kiedyś istniała arystokracja dziedziczna, która jednak takiego znaczenia, jak w starożytności na Ziemi, nigdy nie miała. Teologia Jałmezańczyków nie odznaczała się nadmierną złożonością: nieziemcy tamtejsi czcili Boga Głębin i wierzyli, że po śmierci ich dusze wcielą się w ryby głębinowe. Kapłani i kapłanki Boga Głębin cieszyli się immunitetem osobi- stym i brali czynny udział w życiu nieziemców, jednak najwięk- szymi wpływami dysponowali przemysłowcy i kupcy, najwięk- szym zaś szacunkiem otaczano lekarzy. Życie ceniono tam wy- soko — nawet tak dalece, że nieśmiałość przejawiana w celach samozachowawczych nie spotykała się z potępieniem. Zresztą postulaty prawne i etyczne Jałmezańczyków nie znane są nam w pełnej rozciągłości. Wiemy tylko, że za jedno z najcięższych przestępstw uważano tam postawienie nieprawidłowej diagnozy lekarskiej i spowodowanie w ten sposób śmierci pacjenta. Win- nych tej zbrodni skazywano czasem na straszliwą kaźń, którą nazywano potocznie „adurglarcro aduglarc borcz", co się wy- kłada jako „wodą i wodą umieraj" lub „stracenie w podwójnej wodzie". Ekzekucję wyznaczano na ten okres jałmezańskiej je- sieni, kiedy ciepły, drobny, ale nieustanny deszcz pada w ciągu dwudziestu dni. Skazańca wprowadzano do obszernego, pozba- wionego dachu basenu, którego ściany wyłożone były różowymi katelkami i przykuwano za nogę do pierścienia, wmurowanego w dno zbiornika. Woda podnosiła się bardzo wolno, w ciągu doby dochodziła zaledwie do kolan zbrodniarza. Biedak jednak wiedział, że wcześniej czy później sięgnie mu ona do ust. Cier- pienie skazańca wzmagał fakt, że nad basenem wznosiło się coś w rodzaju ambony, gdzie pod parasolem stał dyżurny poeta i nieustannie czytał ofierze swoje najlepsze wiersze i poematy. Niektórzy nawet deklamowali je z uczuciem. Ten obyczaj sięgał na Jałmezie pradawnych czasów; dowiedziawszy się o czyjejś przyszłej kaźni poeci ciągnęli losy o to, komu z nich przypad- nie w udziale odprowadzanie słowem wiązanym Odchodzącego na Głębiny. Czynili to z jak najbardziej humanitarnych pobu- dek, pragnąc w ten sposób osłodzić skazańcowi ostatnie godzi- ny jego życia. Zresztą złośliwe języki utrzymywały, że poetów pociągało również i to, iż taki słuchacz nie mógł przed nimi uciec. Pragnąc oddać sprawiedliwość i honor jałmezańskiemu wymiarowi prawa dodam tu, że kaźń wodno-słowna rzadko tylko doprowadzała do zejścia śmiertelnego; w dziewięćdziesięciu dziewięciu wypadkach na sto w momencie, kiedy ukarany już, już miał się zachłysnąć, funkcjonariusz naciskał dźwignię, w dnie basenu otwierał się luk i woda szybko wypływała. Ułaskawio- nego rozkuwano i wypuszczano na wolność. Niestety, niektórzy z korzystających z dobrodziejstwa amnestii w czasie trwania tych wodnych zabiegów nabierali takiego wstrętu do odprowa- dzającego ich poety, że wkrótce znów stawali przed sądem — tym razem za dopuszczenie się uszkodzeń ciała. Na kilka dziesięcioleci przed przybyciem naszej wyprawy Jałmezańczycy w dziedzinie techniki osiągnęli poziom zbliżony do tego, na jakim Ziemianie znajdowali się na początku XX wieku. Natomiast sukcesy jałmezańskich lekarzy i biologów były* nader wybitne; w tych dziedzinach wiedzy zdecydowanie wyprzedzili Ziemian. Główny Instytut Naukowo-Badawczy Jałmezu znajdo- wał się w miasteczku Durmgoogr, co znaczy Zdrowiecko. Tam wyróżnił się, wyprzedziwszy znacznie swoich kolegów, genial- ny uczony medyk, którego będę nazywał Dobrodziejem Błogo- pępem. Rzecz w tym, że za wielkie odkrycie w dziedzinie me- dycyny kapłani Boga Głębin kanonizowali za życia i nadali ty- tuł Dobrodzieja Naszego, Błogosławionego Pępka Morza, co prości Jałmezańczycy skrócili do miana Tnugorobdż (Błogopęp). Przypomnę Szanownemu Czytelnikowi, że Jałmezańczycy ma- ją tę samą strukturę fizjologiczną i cierpieli na te same choroby co i Ziemianie. Ale ludzie nawet w okresie Pierwszej Rewolucji Naukowo-Technicznej jeszcze nie uwolnili się od wielu chorób — u Jałmezańczyków natomiast zamiast RNT nastąpiła Wielka Rewolucja Medyczna. Kierował nią i realizował Błogopęp. Jego odkrycie naukowe można uznać za gigantyczne nawet w skali ogólnokosmicznej. W wyniku długich twórczych poszukiwań udało mu się zsyntetyzować pewną substancję krystaliczną, którą nazwał „Trubszmears" („Zwycięzca zła"). Światło elektryczne przepuszczone przez soczewkę odlaną z tej substancji zyskiwało zdolność przenikania ciał organicznych o dowolnej gęstości i za- bijania w nich wirusów, bakterii i w ogóle wszystkich drobno- ustrojów chorobotwórczych, nie niszcząc przy tym mikroorga- nizmów pożytecznych i obojętnych. Co więcej, owe promienie momentalnie odtwarzały te narządy i części ciała, które uległy uszkodzeniu w procesie chorobowym! Przewoźne urządzenia napromieniowujące zostały skierowane do szpitali, klinik, sanatoriów, leprozoriów, profilaktoriów i pre- wentoriów. Pacjenta wprowadzano (lub wnoszono) do izolowanej kabiny i po ośmiu szuamgach (jedenastu sekundach według ziemskiej rachuby czasu) były chory wychodził z kabiny całko- wicie wyleczony. Później wprowadzono profilaktyczne napromie- niowywanie wszystkich Jałmezańczyków. Następnie niezmor- dowany Błogopęp skonstruował soczewki szerokokątne wielkiej mocy; zamontowano je na aeroplanach i przez kilka lat eskadry samolotów latały nad kontynentem, napromieniowując diuny, pola, sady, lasy, łąki, chaszcze. Wszystkie te przedsięwzięcia doprowadziły do tego, że po dziesięciu czy dwunastu latach na Jałmezie utonęły w niebycie angina, gangrena, grypa, dyzenteria, dyfteryt, koklusz, malaria, ospa, trąd, polio, syfilis, gruźlica, tularemia — i wszystkie inne choroby infekcyjne. Co się zaś tyczy chorób układu krążenia i innych chorób nieinfekcyjnych, to one, wskutek ogólnego podniesienia stanu zdrowotności mie- szkańców, również prawie zaniknęły. Na Jałmezie nastąpiła era powszechnego zdrowia. Kultury zarazków chorobotwórczych znajdowały się teraz wyłącznie w laboratoriach kierowanego przez Błogopępa insty- tutu. Mikroby bytowały w specjalnych naczyniach, żywiły się Uniwersalno-Unikalnym Bulionem Superkalorycznym (UUBS), którego recepturę opracował (któż by inny!) sam Błogopęp. Zmie- niały się pokolenia wirusów i mikrobów, nie zagrażając Jałme- zańczykom; laboratorium było otoczone wysokim murem i do jego pomieszczeń wolno było wchodzić jedynie współpracowni- kom wielkiego uczonego. Te kultury mikrobów Błogopęp chciał zostawić w spadku swoim młodym kontynuatorom — do do- świadczeń. A czas płynął. Jałmezańczycy nader szybko przywykli do ofia- rowanego im nienaruszalnego zdrowia, które stało się dla wszyst- kich rzeczą powszednią i zwyczajną. Wielu, a młodzież w szcze- gólności, uważało teraz, że nie chorować na nic jest stanem natu- ralnym i dlatego odkrycie naukowe Błogopępa nie jest takie znów wspaniałe, że niby jak nie on, to ktoś inny bez szczegól- nego trudu dokonałby tego samego. I chociaż pomniki uczonego wznosiły się na wielu placach, to jednak zaczynał on zdawać sobie sprawę z tego, że jego popularność gwałtownie spada. Do- skwierali mu zwłaszcza dziennikarze: w swoich artykułach, nie mających z nim czasem nic wspólnego, usiłowali mimochodem, z pełnym szacunku pobłażaniem dotknąć go, zasugerować czy- telnikom, że jego sława jest nie bardzo w gruncie rzeczy zasłu- żona i że wszystkim już dawno się przejadła. A później niektó- re pismaki pozwolili sobie nawet na familiarne żarciki i bez- pośrednie ataki. Rzecz w tym, że szacowny uczony na stare lata rozwiódł się ze swą sędziwą żoną i ożenił się z młodziutką labo- rantką imieniem Łopatta (Rybie oczko). Błogopępa martwiło obniżanie się poziomu jego popularności, ale starał się nie demonstrować swojego niezadowolenia. Jednak Łopatta patrzyła na to zupełnie inaczej; wyszła wszak za kory- feusza nauki omamiona jego sławą i gaśniecie owej sławy zupełnie jej nie urządzało. W dodatku była sprytna, niegłupia i coś tam przecież wiedziała. Wiadomo jej było w szczególności, że karmio- ne Superkalorycznym Bulionem zarazki chorobotwórcze z każdym pokoleniem nabierają siły, stają się coraz aktywniejsze i agre- sywniejsze; teraz były tysiąc razy silniejsze od tych swoich przod- ków, od których Błogopęp wyzwolił Jałmezańczyków. I w umyśle pięknej laborantki zrodziła się dziwna, a mówiąc ściślej potwor- na idea. Oto co powiedziała do męża: — Pępciu, powinieneś urealnić choroby! Powinieneś wcielić je w coś widzialnego, dotykalnego, wielkoskalowego, żywego — i wówczas wszyscy Jałmezańczycy będą zawsze wiedzieć i wiecz- nie pamiętać, od czego ich uwolniłeś. — Moja droga, jeśli dobrze cię zrozumiałem, to proponujesz dokonanie rzeczy fantastycznej, a nawet szalonej — zaoponował sędziwy profesor. Jednak naukowa złoczyńczyni była uparta, wytrwała i przy- milna. Dzień po dniu obrabiała męża metodą bata i ciastka z kre- mem, jak mawiali nasi przodkowie. — Wytęż swój geniusz! Wyduś z siebie ostatni błysk, który opromieni cię wiekuistą sławą — sugerowała zakochanemu uczo- nemu. — A jeśli niczego nie przedsięweźmiesz, to możesz na zawsze zapomnieć drogi do mojej sypialni. I wielki inżynier od biologii uległ. Na wiele dni zamknął się w swoim laboratorium, pogrążając się bez reszty w obliczeniach i eksperymentach. Ale jeśli dawniej trudził się dla dobra wszyst- kich, to teraz — w imię pychy. W rezultacie stworzył coś ge- nialnie bezużytecznego, a jak się później okazało — coś ostatecz- nie groźnego: substancję, którą nazwał „atormszilaz", co znaczy „metamorfozę czyniąca", a krócej „metamorfina". Po zażyciu dawki metamorfiny wszystkie komórki organizmu żywego Jałme- zańczyka zyskiwały zdolność do krzyżowania się z zarazkami dowolnej choroby — a następnie były przez nie wypierane. Nieziemiec natychmiast sobie uświadomił, że jego odkrycie w swej istocie jest negatywne i przez jakiś czas trzymał je w sekrecie przed wszystkimi łącznie z Łopattą. Ale, jak słusz- nie utrzymywali nasi przodkowie, kot w worku zawsze na wierzch wypłynie; wredna laborantka wkrótce wszystkiego się dowie- działa i zaczęła namawiać męża do przeprowadzenia doświad- czeń praktycznych na Jałmezańczykach. Z początku opierał się jej, rozumiejąc amoralność takich eksperymentów, ale żona przeciwstawiła mu taki oto argument: tak, jest to niemoralne, ale jedynie w tym wypadku, kiedy uczestnicy doświadczeń nie wiedzą, co ich czeka; zaczyna to być moralne wówczas, jeśli znaj- dą się ochotnicy wiedzący dokładnie, na co się narażają w imię nauki. I oto profesor napisał apel, w którym, nie ukrywając spo- dziewanych okrutnych rezultatów, wezwał współbraci w nauce, aby stali się królikami doświadczalnymi ku chwale Medycyny. W głębi duszy miał nadzieję, że na apel nikt nie odpowie. Ale, będąc genialnym medykiem, był jednocześnie złym psycholo- giem. Nie uwzględnił faktu, że w każdej istocie rozumnej drze- mie, w mniejszym lub w większym stopniu, pragnienie dokonania czynu bohaterskiego. Nie wziął pod uwagę również i tego, że wprawdzie jego popularność opadała po krzywej gasnącej, ale jednak nie wymarli jeszcze Jalmezańczycy, którzy go dosłownie ubóstwiali. Na apel Błogopępa zareagowały nie jednostki, nie dziesiątki, nie setki, lecz tysiące. Ciche Zdrowiecko w krótkim czasie okazało się przepełnione ochotnikami, którzy płynęli tam parowcami, lecieli aeroplanami, jechali pociągami i benzowo- zami (automobilami), szli na piechotę... Z tej masy wolontariuszy uczony wybrał dwadzieścia jedno- stek doświadczalnych płci męskiej. Między skazanymi rozloso- wano poszczególne choroby. Każdy kamikadze od nauki sporzą- dził testament, w którym informował, że postanowił zostać ucze- stnikiem eksperymentu z własnej nieprzymuszonej woli, a następ- nie dodawał, że rezygnuje ze swego imienia i przyjmuje nazwę tej dolegliwości, której uosobieniem sądzone mu jest zostać. Po czym każdemu „królikowi" wstrzyknięto dożylnie dawkę metamorfiny i umieszczono w osobistej izolowanej komorze, gdzie przez dłuższy czas miał się odżywiać UUBS z domieszką zarazków „swojej" choroby. I oto nadszedł dzień, kiedy ochotnicy przekształcili się w me- tamorfantów, bo tak nazwał ich Błogopęp. Jednak równie szeroką popularność zyskała także inna nazwa. Stało się mianowicie wiadomo, że kiedy podstępna laborantka ujrzała pierwszego Jałmezańczyka przekształconego ostatecznie w metamorfanta (to był Tyfus), wykrzyknęła radośnie: „Chrumst szur szur!'% co znaczy z grubsza: „No tak, właśnie tak!" Wkrótce wszyscy Jał- mezańczycy zaczęli nazywać metamorfantów „chrumstszurszu- rami", co pozwoliłem sobie przełożyć na „takitaki". Pierwotnie ta zbitka słowna brzmiała jak okrzyk zdumienia, później nato- miast stała się wrzaskiem przerażenia. Zresztą wygląd zewnętrzny takitaków już od pierwszego dnia wzbudzał w wielu nieziemcach strach — na razie instynktowny. „Więzienie chorób" zostało udostępnione do zwiedzania i nie- zliczone wycieczki od świtu do nocy ciągnęły korytarzami, na które wychodziły drzwi cel opatrzonych we wzierniki z grube- go szkła, zabezpieczone dodatkowo mocnymi kratami. Zwiedza- jącym praktycznie nic nie zagrażało, ale i tak po obejrzeniu meta- morfantów Jałmezańczycy wychodzili na światło dzienne bladzi i drżący ze strachu. Przy wyjściu dyżurowali lekarze ze środkami uspokajającymi; obok nich stali kapłani Boga Głębin i kropili wycieczkowiczów świętą wodą pobraną znad dna Oceanu. Tam również pełniły religijną wachtę młode kapłanki obleczone w lek- kie (skrojone z rzadkich sieci rybackich) stroje. Wszystkich opuszczających „Więzienie" wciągały do gwałtownych tańców rytualno-seksualnych, aby zdjąć z nich ciężkie brzemię niedaw- nych doznań. Ale mimo wszystkich tych zachęcających przed- sięwzięć nie znalazł się ani jeden Jałmezańczyk, który zapragnął- by odwiedzić „Więzienie" powtórnie. 1 Tak, teraz Jałmezańczycy przekonali się naocznie, od czego uwolnił ich Błogopęp! Dziennikarze nazwali go Zbawcą i Wy- bawicielem, a co figlarniejsi — Świętym Klawiszem. Sława jego rozgorzała ? ,nową siłą i w jej promieniach pławiła się przystoj- na laborantka. Ale w duszy sędziwego profesora narastał strach. Szanowny Czytelniku! Abyś mógł sobie wyobrazić, jacy są me~ tamorfanci, jeszcze raz Ci przypomnę, że w aspekcie cielesnym Jałmezańczycy są całkowicie podobni do ludzi. Wychodząc z tego przejrzyj się w lustrze, a następnie spróbuj wyobrazić sobie istotę, która, zachowując pewne podobieństwo do Ciebie, jest jednocześnie cholerą. Nie, ta istota nie cierpi na daną chorobę, ona sama jest tą właśnie chorobą; w niej skoncentrowane są ze- wnętrzne i wewnętrzne objawy dolegliwości, wszystkie symptomy i stadia chorobowe. Wszystkie komórki tego potwora zostały zastąpione przez jadowite bakterie i jakby stopiły się w jedną dwunogą superbakterię. Takitak nie przejawia działalności móz- gowej, może przemieszczać się jedynie po płaszczyźnie, ale dys- ponuje instynktami drapieżnego zwierzęcia, jest bezgranicznie agresywny i lęka się jedynie wody morskiej. Wzbudza przeraże- nie w wielkich ssakach i ma pewne dziwne właściwości; w szcze- gólności może „zakrzywiać" fale radiowe. Co się tyczy sposobu populacji, to metamorfanty są bezpłciowe i rozmnażają się przez podział. Aby się jednak „rozdwoić", metamorfant musi zabić istotę ciepłokrwistą, równą mu lub większą co do wagi. Profesorowi, podobnie jak jego kolegom z Instytutu, znane były wcale nie wszystkie nieoczekiwane właściwości nowo po- wstałych potworów. Jednak sędziwego profesora coraz silniej i sil- niej gnębiło przeczucie niewiadomych niebezpieczeństw global- nych, totalnych zagrożeń, jakie kryli w sobie metamorfanci. Teraz co noc, opuściwszy dom, w którym beztrosko spała młoda żona, krytym przejściem przedostawał się do „Więzienia chorób" i błądził tam korytarzami, z lękiem przyglądając się przez ma- sywne szybki wzierników życiu stworzonych przez siebie po- tworów. Niebawem rozkazał zmniejszyć porcje Uniwersalnego Bulionu, którym karmiono metamorfanty, jednak to niemal zupełnie nie odbiło się na ich stanie. Wówczas polecił w ogóle nie dawać im bulionu — i sypać im do korytek małojadalne i nie- jadalne substancje. I tu okazało się, że takitaki mogą żywić się trawą, gałązkami, torfem, mchem, nawozem, piaskiem, mułem bagiennym... Kiedy pozbawiono ich nawet takiego pokarmu — też nie zginęły: teraz wciąż stały przy okratowanych oknach, starając się złowić najdrobniejszy promień światła słonecznego. Okazało się, że mogą one „ładować się" bezpośrednio od jałme- zańskiej gwiazdy dziennej. Dowiedziawszy się o tym Błogopęp zdecydował się na ostatni eksperyment. Na jego rozkaz wszyst- kie okna zostały szczelnie zabite, ale potwory żyły nadal. — One mogą karmić się ciemnością! — wykrzyknął zrozpa- czony profesor. — Biada Jałmezowi, biada mnie! Sytuacja wielkiego uczonego stała się nader delikatna. Roz- kazać swoim kolegom, żeby zniszczyli metamorfanty — nie mógł, bowiem wiedział, że nie bacząc na ogromny szacunek, jaki doń żywili (a nawet wręcz ze względu na ów szacunek), nikt by go nie usłuchał. Zabić ich osobiście też nie miał możliwości. Siekiera lub nóż kuchenny były w danej sytuacji nie do przyjęcia: w tym wypadku bowiem niezbędna była siła fizyczna, a nią profesor z powodu zaawansowanego wieku dysponował w stopniu niedo- statecznym. Zdalnej broni zaś na planecie w ogóle nie było, ponieważ Jałmezańczycy wojen nigdy nie prowadzili i łowiec- twem też nigdy się nie zajmowali (karmiło ich głównie rybo- łówstwo). I oto, po długim i ciężkim namyśle, uczony postanowił złożyć w ofierze samego siebie, aby unaocznić Jałmezańczykom, jak straszliwe są metamorfanty w działaniu — i tym samym pobu- dzić współobywateli do ich zniszczenia. Pewnej nocy opuścił ukradkiem dom, pozostawiwszy na biurku list następującej treści: „Ugrzęzła w pysze dusza moja i obowiązek mój przewyższył sławę moją. Jako bezimienny pielgrzym, ślepy żebrak porzucam świątynię wzniesioną na mą cześć przez ślepców. Odchodzę na Głębinę, aby zapomnieć o dziełach swoich. Błagam żywych, żeby zapomnienie stało się pomnikiem moim i niechaj sczezną potwory zrodzone z pychy mojej". Wszedłszy do „Więzienia chorób" i przywitawszy się z siedzą- cym w kabinie dyżurnym asystentem, Błogopęp wkroczył do korytarza i wkrótce zatrzymał się przed celą, na której drzwiach bielała tabliczka z napisem: „Tu mieszka Gruźlica". Opowia- dając o tym, ocaleli Jałmezańczycy dodają, że Gruźlicę wyloso- wał ukochany uczeń Błogopępa, utalentowany docent nauk me- dyczno-biologicznych; profesor jakoby starał się powstrzymać go przed złożeniem ofiary na ołtarzu nauki, ale docent, z miłości do swego nauczyciela, przeforsował swoją wolę. Dyżurny asystent ze swej kabiny obserwował sędziwego uczo- nego bez szczególnej uwagi, bowiem wszyscy w Instytucie wie- dzieli, że ich szef bardzo często odbywa te dziwne nocne prze- chadzki. Wiedział dyżurny i to, że do cel takitaków nikt jeszcze nie wchodził; korytka z pokarmem wtykano im przez umyślne szczeliny pod drzwiami, zaś sprzątać cel nie było trzeba, bowiem metamorfanty nie defekują się, tylko wydzielają odpady prze- trawionego pokarmu w postaci cuchnącej pary. I nagle do uszu dyżurnego dotarł zgrzyt rygla, a następnie dźwięk zatrzaskiwa- nych drzwi. Natomiast profesor gdzieś zniknął! Dyżurny popędził do miejsca, gdzie przed chwilą jeszcze stał Błogopęp i przywarł do wziernika w drzwiach. Na podłodze celi leżał nieruchomo uczony, a opodal, ściśle przylgnąwszy do ściany, stały dwie Gruźlice, dwa bliźniacze metamorfanty. Asystent nie należał do tchórzliwych, więc wszedł do celi, wy- niósł z niej ciało profesora na korytarz, zatrzasnął za sobą drzwi i zasunął rygiel, a następnie podniósł ogólnoinstytutowy alarm. Przy życiu został tylko dlatego, że, jak się później okazało, w ciągu pierwszych czternastu minut (wedle ziemskiej rachuby czasu) po rozdwojeniu takitaki są nieagresywne, a nawet przejawiają skłonność do ucieczki przed wszystkimi żywymi istotami. W chwili swego zgonu profesor wychudł i zmienił się niemal do nie poznania. Sekcja zwłok potwierdziła, że zmarł na gruźlicę. Młoda wdowa postanowiła dowieść jałmezańskiej opinii publicz- nej, iż kochała nie tylko sławę profesora, lecz również jego oso- biście: bezzwłocznie „połączyła się z podwodnymi siostrami". Wybrała w tym celu głęboką zatokę koło Zdrowiecka — to znaczy dokonała samozatopienia. Błogopępa zaś pochowano w jałmezań- skiej ziemi z wielkimi honorami. I tego samego dnia uczeni po- stanowili, że należy spełnić jego przedśmiertną wolę i zlikwi- dować metamorfanty. Jednak urzeczywistnienie tej decyzji okazało się wcale nie- łatwe. Jak juz powiedziałem, Jałmezańczycy nie znali narzędzi mordu, że nie wspomnę już nawet o broni zdalaczynnej. Żeby zlikwidować monstra, pracownicy Instytutu musieliby wejść do cel — a to w pierwszym rzędzie groziło śmiercią samym ucze- stnikom akcji. I wreszcie po długich debatach Rada Naukowa Instytutu doszła do wniosku, że najlepszym sposobem pozby- cia się takitaktów jest ich zatopienie. Ale ponieważ dostarczyć •ch nad morze było nie sposób, to należało, by tak rzec, zorga- nizować morze z dostawą do domu. W tym celu trzeba było, metodycznie, ostrożnie wybierać grunt spod budynku, aby nie zakłócić jego zawartości konstrukcyjnej, opuścić „Więzienie chorób" poniżej poziomu ziemi, a następnie dokonać zatopie- nia, dostarczając wodę z zatoki beczkami. Poetom, którzy zawczasu wyrazili chęć odprowadzenia Odchodzących na Głę- binę, odmówiono spełnienia ich prośby motywując ową odmo- wę tym, że mowy prostej ani wiązanej takitaki nie rozumie- ją, a gdyby nawet rozumiały, to tym bardziej nie należałoby pogłębiać ich męczarni, ponieważ osobiście monstra nie są nicze- mu winne, bowiem same stanowią ofiary eksperymentu. Do wykonania podkopu przystąpiono natychmiast. Ale nie na darmo nasi ziemscy przodkowie utrzymywali: „Przyszło nie- szczęście — otwieraj na ścieżaj wrota" i nie na darmo Jałmezań- czycy posługują się przysłowiem: „Sieć podarła się w jednym miejscu — spodziewaj się nowych dziur". Na jedenasty dzień po śmierci Błogopępa na-Jałmez spadło kolejne nieszczęście. W no- cy mieszkańców Zdrowiecka zbudził silny podziemny wstrząs. Wielu zdążyło wybiec na ulice, ale nie przyniosło to im ratunku: drugi wstrząs był silniejszy, trzeci zniszczył miasteczko całko- wicie. Na domiar złego gdzieś daleko w oceanie doszło do kilku podwodnych ruchów tektonicznych i kolosalne fale tsunami zwa- liły się na już leżące w ruinie Zdrowiecko. Kiedy z pobliskich miast przybyły brygady ratunkowe, to mało kogo znalazły przy życiu, zaś pracownicy Instytutu zginęli co do jednego. Co się zaś tyczy „Więzienia chorób", to chociaż zbudowane ono było z dużym zapasem wytrzymałości, jedna z jego ścian runęła — czemu jak należy sądzić sprzyjał rozpoczęty już podkop. Meta- morfantów ratownicy nie wykryli i doszli do wniosku, że mon- stra utonęły w falach tsunami, które potem cofając się uniosły ich ciała do morza. „Bóg Głębin sam przyszedł po potwory, żeby uwolnić od nich Jałmezańczyków!" — ogłosili kapłani. Ta for- muła została uznana za aksjomat, jako że urządzała wszystkich. Wszak i Ziemianie, i nieziemcy zawsze skłonni są wierzyć w to, co im dogadza. Jedynie nader nieliczni wątpiący utrzymywali, że ponieważ między zwaleniem się ściany a nadejściem pierwszej fali tsunami upłynął pewien odcinek czasu, takitaki mogły po prostu uciec w nie znanym kierunku. Czas jednak płynął — i na- wet wątpiący zwątpili w swoje wątpliwości. Życie na Jałmezie weszło w rutynowe koryto. Dorastało nowe, nie znające chorób pokolenie. O metamorfan- tach zaczęto z wolna zapominać. Niestety, rację mieli wątpiący. W momencie trzęsienia ziemi takitaki zdołały uwolnić się ze swego więzienia i — gnane tajem- niczym instynktem — podążyły w głąb kontynentu, gdzie na bezbrzeżnych przestworach pasły się stada dzikich rogatych koni i innych wielkich kopytnych, gdzie rozpościerała się Wiel- ka Dżungla gęsto zaludniona przez duże małpy. Tam metamor- fanty zaczęły mordować owe zwierzęta — i mnożyć się. Pozwolę sobie przypomnieć Szanownemu Czytelnikowi, że jałmezańskie miasta tuliły się do krawędzi kontynentu; strefa przybrzeżna dawała nieziemcom wszystko, co niezbędne do istnienia. Zwró- ceni twarzą do morza, pragmatyczni Jałmezańczycy nie intere- sowali się tym, co dzieje się za ich plecami, w głębi kontynentu; przecinały go wprawdzie gdzieniegdzie trasy aeroplanowe, ale wypraw naukowych do interioru nie urządzano, bowiem nie spodziewano się po nich bezpośrednich korzyści praktycznych. Płynęły jałmezańskie utszerdy (lata). Metamorfanty nadal się mnożyły Zaczęły zagarniać strefy peryferyjne, nieubłaganie zbliżając się do wybrzeża. Wszystkich wielkich zwierząt wytrze- bić nie były w stanie, gdyż było ich na Jałmezie zbyt wiele, ale nadszedł rok, kiedy takitaki znalazły sobie o wiele bardziej ła- komy łup. Pewnego razu, ścigając stado zebrokształtnych krów, wtargnęły do niewielkiego osiedla Jałmezańczyków, leżącego w odległości około siedemdziesięciu burdów (pięćdziesięciu pięciu kilometrów) od oceanu. Dokonało się momentalne prze- stawienie na nowy cel i zebrokształtne krowy zostały zapom- niane; ulice osiedla pokryły się zwłokami Jałmezańczyków zmar- łych na piorunujący tyfus, gruźlicę, dżumę, cholerę... Potwory, liczebnie pomnożone, ruszyły w stronę morza. Wprawdzie woda morska jest tym monstrom nienawistna, ale instynkt podpowie- dział im, że im bliżej morza, tym gęściejsza jest sieć miast i osiedli, tym więcej możliwości do mordowania i samorozmnaża- nia. Napór metamorfantów trwał niejeden rok. Nieziemcy bronili się wytrwale, ale biernie. Zresztą walka była nierówna: śmierć każdego Jałmezańczyka sprzyjała pojawieniu się jeszcze jednego takitaka. Stopniowo przecinane były linie komunikacyjne, upadał prze- mysł, przestawały wychodzić gazety, w miastach dzielnica po dzielnicy przechodziła we władanie śmiercionośnych potworów. Tak zginęła niemal cała wielomilionowa ludność planety. Pozostali przy życiu jedynie mieszkańcy Gęsiego Półwyspu. Leży on w najzimniejszej części kontynentu; jego podstawa opiera się o nadmorskie bagna i kontynentalne lotne piaski. Bied- ni półwyspiarze ze względów geograficznych bytowali życiem odosobnionym. Mieszkańcy kontynentu odnosili się do nich lekceważąco, znali mnóstwo wierszyków i anegdot wyśmiewają- cych nędzny żywot „gęsiarzy". Jedno z porzekadeł w przekładzie na ziemszczyznę brzmiało mniej więcej tak: „Jeśli toniesz koło Gęsiego (Półwyspu), to nie szukaj ratunku, bowiem na dnie bę- dzie ci przytulniej niż w jaskini (aluzja do tego, że mieszkańcy półwyspu gnieżdżą się nie w domach, tylko w jaskiniach)". Uratowało „gęsiarzy" utrapione dotychczas położenie geogra- ficzne. Przesmyk łączący półwysep z kontynentem jest dość wąski; w pewnym miejscu jego szerokość wynosi zaledwie trzy- sta metrów. Kiedy metamorfanty po spustoszeniu wybrzeża zbli- żały się do Gęsiego Półwyspu, półwyspiarze wiedząc, że potwory panicznie boją się słonej wody, zmobilizowali wszystkie swoje siły, w bardzo krótkim czasie wykopali kanał — i stali się wyspiarzami. 31. Droga na Gęsią Wyspę Tak więc we czwórkę — Czekrygin, Biełobrysow, Barsik i ja w towarzystwie czŁOWIEKA „Koli" podążaliśmy ku Gęsiej Wyspie. Pod wieczór zatrzymaliśmy się na nocleg w niewielkim budynku, z którego okien widać było cztery śmigłowe aeroplany pasażerskie; stały poprzechylane pośród zarośli, a z ich kadłu- bów zwisały narosty mchu. Przed snem Biełobrysow przygotował kolację. Nieziemcowi bardzo się spodobał koncentrat wiśniowo-mleczny i pod jego wpływem znów zaczął mówić o południowcach, którzy „sam tylko Bóg Głębin wie, co zdążyli wymyślić!" Barsik nie mógł sobie wyobrazić, że na Jałmez mogły przybyć istoty z innych planet, a zresztą w ogóle jego wyobrażenia kosmogoniczne były nader prymitywne. W czasie tej samej wieczornej rozmowy wy- jaśniło się, że na Gęsiej Wyspie cała ludność jest niepiśmienna; ostatni staruszek umiejący czytać umarł jakieś osiem lat temu. Tego samego wieczoru Barsik opowiedział nam co nieco o sobie i o swoich bliskich. On sam był zbieraczem gęsich jaj. Poza tym pomagał swojemu ojcu w zbieraniu paliwa na latarniowe ogni- sko. Mieszkańcom osiedla latarnia morska nie była potrzebna, bo utrzymywali się wyłącznie kosztem dzikich gęsi, zbierając ich jaja. Ta część oceanu jest mało zasobna w ryby, za to obfi- tuje w groźne, niespodziewane sztormy, więc regularnego ry- bołówstwa nigdy tam nie uprawiano; w morze wyspiarze wychodzą na swoich łódkach bardzo rzadko i wyłącznie za dnia, a w do- datku na bardzo niewielkie odległości. Latarnia została wznie- siona w starodawnych czasach, kiedy jej światła potrzebne było parowcom płynącym koło półwyspu; bez tego punktu orienta- cyjnego mogły zatonąć rozbijając się o przybrzeżne rafy. Dawno już na całym oceanie nie ma ani jednego statku, ale ojciec Bar- sika co noc dyżuruje na szczycie wieży, dorzucając do „czary świetlnej" suche smolne polana. Wszak w młodości, przy obej- mowaniu funkcji latarnika, złożył przysięgę, że póki będzie żył, latarnia będzie dawała światło. Niedawno również Barsik w obec- ności ojca i wszystkich mieszkańców osiedla poprzysiągł uro- czyście, że po śmierci swojego sędziwego ojca będzie kontynu- ował jego dzieło. Podjąwszy wszystkie środki ostrożności ułożyliśmy się na czte- rech szerokich ławach i wkrótce usnęliśmy. Obudziłem się o świ- cie i ujrzałem dziwny widok. Koło ławy Pawła Biełobrysowa, który spał, wypełniając swoim chrapaniem całe pomieszczenie, stał Barsik. Złączywszy palce rąk na głowie i kołysząc się rytmicz- nie, szeptał coś w skupieniu; na twarzy nieziemca rysował się nabożny zachwyt. Później wyjaśniło się, że w ten sposób się mo- dlił. Zauważywszy, że ja i Czekrygin, który również zdążył się już obudzić, patrzymy na niego, Barsik przerwał modlitwę i powie- dział z wyrzutem: — Południowcy, dlaczego ukryliście przede mną, że wśród was jest święty?! Wszak tylko święci wydają pienia we śnie! — Ładne mi „pienia"! Przecież on po prostu... — Czekrygin chciał powiedzieć „chrapie" i zamilkł: okazało się, że w języku jałmezańskim takiego pojęcia nie ma. — On po prostu... hała- suje — zakończył, dobrawszy mniej więcej odpowiednie słowo. — Nie bluźnij! — skarcił go surowo Barsik. — Po prostu zazdrościsz mu świętości! Później dowiedzieliśmy się, że wśród Jałmezańczyków nie było chrapaczy. Właściwie byli, ale rodzili się tak rzadko, że ich chra- panie traktowali wszyscy jak cud, jako święty dar Boga Głębin. Często kanonizowano ich za życia. Przed opuszczeniem miejsca naszego noclegu nadaliśmy kolej- ny komunikat na „Ciocię Lirę". Ponieważ Karamyszew nie wła- dał jeszcze jałmezańskim, rozmawialiśmy z nim po rosyjsku. Barsik nie był zdziwiony ani tym, że porozumiewamy się z nie- widzialnym rozmówcą, ani tym, że rozmawiamy z nim w nie- zrozumiałym dla niego, Barsika, języku. Wyjaśniło się, że sły- szał od starców, że kiedyś, przed inwazją takitaków, Jałmezań- czycy potrafili „mówić daleko". Następnie, mrugnąwszy chytrze, oświadczył, że teraz już dokładnie wie, jakie to z nas czagoby (gęsi): jesteśmy mianowicie kapłanami Boga Głębin, którzy poznali tajemnicę długowieczności, a w dodatku kapłanami naj- wyższej rangi; wszak tylko oni mają swój tajemny język, w któ- rym rozmawiają z Bogiem i między sobą. Następnie znów wyruszyliśmy w drogę. Teraz biegła ona krętym gruntowym szlakiem, gęsto porośnię- tymi krzewami i trawą. Iść z furgonem było tu niełatwo, pole- ciliśmy więc czŁOWIEKOWI, żeby go popychał. Minęła godzi- na, druga. Nagle „Kola" zatrzymał się, rzucił na ziemię konte- ner z prowiantem i otworzywszy drzwiczki wszedł do środka klatki. — Co za pasożyt! — oburzył się Paweł. — Wynoś się stamtąd! — Proszę mnie nie wypędzać, cichutko stał tu będę ja. Oba- wiam się, powątpiewam, rozglądam się ja. — Ma dobrego nosa! — wyszeptał Barsik. — To oni!... Cho- wajcie się wszyscy do wózka! Miejsca starczy dla wszystkich! — dosłownie wepchnął nas do klatki, wszedł ostatni i zamknął za sobą drzwiczki. Na razie niczego nie widzieliśmy ani nie czuliśmy. Przez siat- kę widoczny był zakręt drogi. Krzewy po naszej prawej stronie lekko się chwiały, a nie mogły przecież chwiać się od wiatru. — To oni, przeklętnicy! Żeby utonęli na suchym miejscu! — rozległ się ochrypły szept nieziemca. Twarz mu się wykrzywiła ze strachu i obrzydzenia tak silnego, że aż pobladł. — I ja ich widzę! — mruknął Biełobrysow po rosyjsku. — Wygląda na to, że wpadliśmy. Pewna lekkomyślna krowa Raz szepnęła przez płot lwu: „Jutro czeka nas rozmowa, Wpadnij tu na randewu!" Dziwna rzecz, Barsik usłyszawszy wierszyk w nie znanym mu języku wyraźnie nabrał ducha i z wdzięcznością uśmiechnął się do Pawła. Naiwny nieziemiec uznał tę abrakadabrę za modlitwę świętego do Boga Głębin. Tymczasem z zarośli jedno po drugim wychodziły obrzydliwe dwunogie potwory. Wionęło ciężkim odorem. Włączyliśmy sym- patyzatory, ale jak Szanownemu Czytelnikowi wiadomo, meta- morfanty sympatyzacji się nie poddają. Popędziły ku naszemu furgonowi, otoczyły go. Smród zgęstniał. Stał się taki obrzy- dliwy, że nawet stryjek Szanel nie znalazłby słów ani wzorów na jego określenie. Co się tyczy wyglądu zewnętrznego monstrów, to ponieważ wśród moich Szanownych Czytelników znajdą się kobiety i dzieci, powstrzymam się od ich opisu, aby nie nara- żać delikatnych układów nerwowych na niepotrzebny wstrząs i szwank. Zresztą gdybym nawet powziął zamiar sporządzenia portretów opisowych tych straszydeł, to i tak nie mógłbym tego uczynić. Tu niezbędny jest talent pisarza, tu potrzebny jest ge- niusz, tu potrzebny jest Gogol — a ja przecież jestem tylko wohistorem. — Sympatyczne stworzonka, tak oczy rwą, że aż się człowiek boi od nich odwrócić — znów rozległ się głos mego przyjacie- la. Bój się krewnych swych dalekich. Oni gorsi nad tygrysy. Pędź za lasy, góry, rzeki, Tam pukania nie usłyszysz Była najwyższa pora uruchomić miecz plazmowy. Ja jednak się wahałem. Rozumiałem już, że metamorfanty to nie rozumni nieziemcy i nawet nie zwierzęta, że to są choroby. Ale jednak istoty żywe... Wreszcie wysunąłem ostrze plazmomiecza przez otwór siatki i nacisnąłem guzik. Potwory zaczęły puchnąć, pękać, rozpływać się strumieniami ropy i limfy. Wkrótce było już po wszystkim. Ruszyliśmy dalej, przy czym zauważyłem, że Barsik stara się iść z dala ode mnie; nieziemiec chyba obawiał się, że jeśli mnie czymś rozgniewa^ to użyję broni przeciwko niemu. Wszak uważał mnie za nie w pełni zdrowego psychicznie. W godzinę później znaleźliśmy się nad kanałem oddzielają- cym wyspę od lądu. Stanąwszy na brzegu Barsik krzyknął: Bartou umgarsz mogd, tidrourm! (Przewieźcie nas szybko, chłopaki!) Z przeciwległego brzegu dobiegł równie głośny odzew. Po paru minutach odbiły stamtąd dwie łodzie wiosłowe połączone drew- nianą platformą; przy wiosłach siedziało czterech wioślarzy. Kiedy ten prom dobił do pomostu z pni drzewnych, od razu wtoczono nań furgon. Następnie weszliśmy na chwiejną plat- formę i Barsik przedstawił obu mych towarzyszy wioślarzom, przy czym z największym szacunkiem wyrażał się o Biełobry- sowie. O mnie nic na głos nie powiedział, ale każdemu z nie- ziemców szepnął coś na ucho, zerkając z obawą w moją stronę. 32. We władzy uzdrowiciela Pozostawiwszy furgon na brzegu w towarzystwie gościnnych wyspiarzy udaliśmy się do osiedla, znajdującego się o piętnaś- cie kilometrów od kanału. Nasza droga biegła kreto między słod- kowodnymi jeziorami, w brzegowych zaroślach których gnieź- dziły się ptaki pływające podobne do naszych gęsi, ale znacz- nie większe i niezmiernie pstro ubarwione. Wcale się nas nie bały, chociaż były dzikie. Barsik wyjaśnił, że wyspiarze nigdy ich nie zabijają, lecz tylko podbierają jaja z gniazd, i to w roz- sądnych ilościach: jedno z czterech. Następnie powiedział, że obecnie wiele czagob (gęsi) już odleciało w głąb kontynentu, a wkrótce i reszta odleci, aby powrócić na wyspę w początkach sytego sezonu. Wreszcie weszliśmy do osiedla składającego się z jaskiń wy- kutych w nadbrzeżnych porowatych skałach; do każdej jaskini wiodła pochylnia, i to dosyć stroma. Oddzielne mieszkanie się dla nas nie znalazło, więc zakwaterowano nas u różnych gospo- darzy. Czekrygina umieszczono w luksusowej pieczarze należą- cej do rodziny sędziwego kapłana Oceanu; Paweł dostał „sublo- katorkę" w jaskini latarnika, gdzie mieszkał Barsik. A mnie wy- znaczono kwaterę u nieziemca imieniem Kulczemg. Jego ojciec był felczerem i na tej podstawie ludność miejscowa po śmierci ojca dokooptowała Kulczemga do stanu lekarskiego. Mój gospo- darz miał szeroki profil medyczny: dentysta, akuszer, nasta- wiacz kości, specjalista od przepuklin, stłuczeń, zwichnięć cie- lesnych i psychicznych. Osiedlono mnie u niego nie bez powodu: Barsik zdążył przekonać swoich współplemieńców, że ja „latam ogonem do przodu". W opisy życia powszedniego nieziemców nie będę się wdawał, bowiem w „Raporcie ogólnym" nasze obserwacje ujęte są bardzo szczegółowo. Powiem tylko, że chociaż wyspiarze mieszkają w jaskiniach, to w żadnym wypadku nie można ich uważać za dzikusów. Jaskinie te nie są pochodzenia krasowego; wykuwają je sami Jałmezańczycy, przy czym podłogom, ścianom i stropom nadają prawidłowe formy geometryczne; w ich siedzibach są również świetliki i szyby wentylacyjne. W jaskiniach jest ciepło, czemu sprzyja bliskość wód termalnych. Co się tyczy umeblo- wania, to jest ono skromne, niewyszukane, ale dość wygodne. Przy jaskini Kulczemga znajdowała się izba dla chorych. Je- dnak lekarz umieścił mnie w niej nie od razu, lecz uprzednio nakarmił kolacją składającą się z zupy jajecznej, jaja gęsiego na twardo, na miękko oraz jajecznicy. Przy stole zasiedli wszyscy członkowie jego rodziny. W czasie posiłku wypytywałem gospo- darzy o miejscowe zwyczaje, na co uzyskiwałem odpowiedzi uprzejme i szczegółowe. Kiedy jednak spróbowałem poinfor- mować ich, że przybyłem tu z innej planety, zaczęli rozmawiać o trzystu ośmiu sposobach przyrządzania gęsich jaj. Następnie uzdrowiciel zaprowadził mnie do izby chorych, w której stał stół, krzesło i łóżko, których nóżki były na stałe przymocowane do podłogi. Na niewielkim okrągłym okienku wyrąbanym w skale widniała krata. Do izby przytykał niewielki przedział, w którym mieściła się wygódka z umywalką. — Będziesz leczon przeze mnie, dopóki rozum twój nie uspokoi się, dopóki nie uświadomisz sobie, że nie jesteś posłańcem nie- bios! — wyrzekł wieloznacznie uzdrowiciel. — Wypędzę z ciebie wszystkie twoje zwidy, przysięgam na wszystkie głębiny! Następnie przyniósł jajecznicę, dzban wody i miskę z jakąś zielonkawą mieszaniną, która woniała gnijącymi wodorostami 1 czymś jeszcze mniej miłym dla nosa. — A co to takiego? — zainteresowałem się. — Nie udawaj głupiego! — odparł surowym tonem Kul- czemg. — To jest gęsi miód. Cztery łyżki przed snem, cztery łyżki z samego rana i po czterech dniach chorego już nie ma! — Jak to „nie ma"? — zapytałem z niejaką obawą. — Chorego nie ma w tym sensie, że staje się zdrowy! Musiałem zażyć dawkę leku, po czym uzdrowiciel wyszedł, nie zapominając przy tym zamknąć drzwi od zewnątrz. Ja zaś pospieszyłem do wygódki... Kiedy mi ulżyło, umyłem się i położyłem na łóżku. W tym momencie z wmontowanego w kołnierz urządzenia komuni- kacyjnego rozległ się głos Czekrygina: — Kortikow! Zameldujcie sytuację! Rozeszły się słuchy, że pan zaniemógł! Odparłem, że przejściowo znajduję się jakby w areszcie me- dycznym, ale żadnego niebezpieczeństwa w tym nie ma. Następ- nie poprosiłem o niewywieranie nacisku na Kulczemga w sen- sie zmiany mojej sytuacji i o nieprzeszkadzanie mi w poznawa- niu od środka życia codziennego wyspiarzy. Potem nawiązałem łączność z Biełobrysowem. Paweł powie- dział mi, że urządził się całkiem nieźle i że Barsik jest „swój chło- pak". Potem zaczął wypytywać, jak mnie leczą i długo rechotał dowiedziawszy się o gęsim miodzie, a wreszcie powiedział: Dla radości, nie dla zgrywy Ludziom trzeba lewatywy! Pod koniec rozmowy poradził mi „wyrzec się ziemskiego po- chodzenia społecznego", bo wówczas uzdrowiciel natychmiast wypuści mnie na wolność. Odparłem jednak na to, że bardzo nie lubię kłamać. W dodatku im dłużej będę pacjentem, tym dokład- niejsze będą moje informacje o współczesnej medycynie jałme- zańskiej. — No, to twoja sprawa, Stiopa. Błogosławieni, którzy mają wiarę... Wielka sława medycyny Pławi się w pochwałach, A pacjenta kładą w trumnę, Bo tak zrządził Allah! Umilkł. Przez zakratowany otwór okienkowy widziałem latarnię mor- ską i ognistą ścieżkę, biegnącą od niej po pustynnej powierzchni oceanu. Na szczycie latarnianej wieży, na tle jęzorów płomie- nia można było rozróżnić sylwetkę przygarbionego starca, me- todycznie dorzucającego drwa do „czary świetlnej". 33. Stopnie darujący Troskliwy Kulczemg często odwiedzał mnie w izbie chorych. Wywiedziałem się od niego wielu danych na temat obyczajów miejscowych i co najważniejsze uzyskałem mnóstwo informacji z zakresu szeroko rozumianej historii planety, które z kolei on powziął słuchając starców. Na tego rodzaju pytania uzdrowiciel odpowiadał ze szczególną skwapliwością, uważając, że z jego po- mocą pragnę odtworzyć w swojej pamięci wszystko, co kiedyś wiedziałem, ale zapomniałem w wyniku wstrząsu psychicznego. Martwiło mnie jedynie to, że z powodu monotonnego odży- wiania, a zwłaszcza wskutek zażywania gęsiego miodu żołądek mój doznał pewnego rozstroju, w wyniku czego zacząłem chud- nąć. Kiedy rankiem czwartego dnia poskarżyłem się na to Kul- czemgowi, ten w odpowiedzi przytoczył przysłowie medyczne, brzmiące w przekładzie mniej więcej tak: „Wagi ubywa — rozu- mu przybywa". Dodał do tego, że mimo wyraźnych zmian na lepsze leczenie posuwa się wolniej, niż przewidywał. Dlatego jutro z rana da mi ostatnią porcję gęsiomiodu, a następnie, nie zwlekając ani godziny, zastosuje wobec mnie nową metodę lecze- nia. — Nocną radością będziesz się leczył! — podsumował swą wypowiedź i opuścił izbę chorych, pozostawiając mnie w zdu- mieniu i niepewności. Co to za „nocna radość", którą można się leczyć wczesnym rankiem? Gdzie tu logika?! Połączywszy się z Pawłem, powtórzyłem mu swoją rozmowę z uzdrowicielem i poprosiłem mego przyjaciela, aby spróbował się dowiedzieć od Barsika, na czym polega sens te} zagadkowej konstrukcji słownej- W odpowiedzi Paweł chrząknął i oświad- czył, że tu i bez Barsika można „skapować o co chodzi". W dzień sprowadza on blondynki Na intymne pojedynki, A wieczorem zaś brunetki Pędzą doń jak wagonetki. — Przepraszam, Pasza, ale twoja wierszowana przypowieść jest nader mglista. Do czego czynisz aluzję? — Do tego, że on zamierza ci podrzucić przyjaciółeczkę. W trybie międzyplanetarnej pomocy wzajemnej. W celu twojego pełnego rozjaśnienia psychicznego... Zazdroszczę ci! Pozwoliłem sobie nie zgodzić się z Pawłem oświadczając, że jego hipoteza skonstruowana została na bazie niedostatecznej znajmości języka nieziemskiego. Jednak kiedy Kulczemg zjawił się u mnie z wieczorną wizytą, stwierdziłem, że mój przyjaciel miał rację! Uzdrowiciel zawiadomił mnie, że jutro rano przy- prowadzi do mnie niejaką Kollanczę, która jest wnuczką kapłanki Głębin i chętnie ofiarowuje wyspiarzom nocną radość o każdej porze doby. Ta ekstraordynaryjna wiadomość natychmiast wprowadziła mnie w stan samoobrony etycznej. Paragraf trzynasty „Instruk- cji dla pionierów Kosmosu" kategorycznie zabrania Ziemianom nawiązywania stosunków intymnych z nieziemkami, bowiem może to pociągnąć za sobą katastrofalne następstwa genetyczne. Da- łem sobie słowo ściśle przestrzegać ducha i litery „Instrukcji". Co więcej, nie w pełni dowierzając swemu kręgosłupowi mo- ralnemu w sprawie tak delikatnej i kuszącej, wydobyłem z kie- szonki narękawnej mikrofiolkę i zażyłem dwie dawki „antyseksu" naraz. I oto nadszedł ranek. Do izby wszedł uzdrowiciel w towa- rzystwie przystojnej Kollanczy, trzymającej w ręku dość po- jemny koszyk. Strój z tkaniny o gęstości przypominającej siat- kę używaną na bramki futbolowe nie ukrywał zalet mojego gościa. Zresztą starałem się przyglądać niezbyt uważnie; zacho- wywałem się w granicach nakazywanych przez ogólnokosmiczną uprzejmość i nic ponadto. Wyspiarka to zauważyła i na jej twarzy pojawił się wyraz świadczący o tym, że poczuła się nieco urażona. Kiedy uzdrowiciel dał mi kolejną (ale ostatnią!) dawkę gęsio- miodu, natychmiast zażyłem ją wewnętrznie i po kilku sekun- dach oświadczyłem zdecydowanym tonem, że lekarstwo wreszcie poskutkowało: że niby właśnie uświadomiłem sobie ostatecznie, że urodziłem się na tej planecie i wcale nie zstąpiłem na nią z nie- bios. Szanowny Czytelniku, nie osądzaj mnie zbyt surowo za to, że uciekłem się do takiego fortelu! Punkt 122 Regulaminu Wo- historów głosi: „Kłamstwo jest złem. Jest jednak dopuszczalne w tym wyjątkowym wypadku, kiedy pozwala ono zapobiec złu większemu niż samo kłamstwo". Kulczemg ucieszony mym wyznaniem, wykrzyknął: — Klnę się na największą z głębin, że niezły ze mnie lekarz! Przywróciłem ci rozum, południaku!... Dalsze zabiegi są już zbędne, nocną radość odstawiamy! — Następnie zwrócił się do nosicielki radości i powiedział jej, że może wracać do swojej jaskini. Kollancza wyszła, obrzucając mnie pogardliwym spojrzeniem i wymachując próżnym koszem. — A ty, jeśli pragniesz, możesz udać się na przechadzkę — zaproponował mi Kulczemg. — Niechaj wszyscy przechodnie radują się na widok uzdrowionego. Jednak leczenie gęsiomiodem i przeżycia związane z rezygna- cją z ostatniej fazy leczenia tak na mnie podziałały, że spacery były mi nie w głowie. Doczekawszy obiadu zjadłem dwie porcje jajecznicy, po czym udałem się do izby chorych, którą teraz zajmowałem już nie w charakterze pacjenta, lecz gościa, rzuci- łem się na łóżko i natychmiast usnąłem. Spałem tak mocno, że przespałem nawet kolację i obudziłem się dopiero po zachodzie. Za okrągłym okienkiem migotały spo- kojnie obce gwiazdozbiory. Płomienie latarni strzelały prosto do góry, morze było gładkie. Skądś jednak dobiegał dziwny, nierytmiczny hałas. Ubrałem się, naciągnąłem na nogi wiecz- budany i ruszyłem ku wyjściu. Minąwszy ciemną jadalnię otwo- rzyłem drzwi wiodące do kuchni. Moi gospodarze czuwali. Na kuchennym stole płonęła lampa i cała rodzina uzdrowiciela z wyjątkiem dzieci zajmowała się spożywaniem ponadnorma- tywnego posiłku. A na podłodze leżały narzędzia przypomi- nające kilof i łom. — Siadaj, uleczony, i pożyw się z nami — odezwał się Kul- czemg. — Klnę się na głębię, nieźle się natrudziliśmy!... Ciebie też chcieliśmy włączyć do pracy, ale tak mocno spałeś, iż żal mi cię było budzić. — Czym się zajmowaliście? — Wyrąbywaliśmy stopnie! Nie mamy teraz pochylni, mamy teraz schody! — Tak, wyrąbywaliśmy stopnie! — podchwyciła żona uzdro- wiciela. — Mamy teraz schody! Teraz nawet w mokrym sezonie zdołamy, nie ślizgając się i nie przewracając, wdrapać się po stopniach do naszej rodzinnej jaskini! A jeśli jakimś złym cu- dem na naszą wyspę wtargną przeklęte takitaki, żaden z nich nie pokona schodów! Teraz możemy spać nie zamykając drzwi! Chwała świętemu Pawlurgowi stopnie darującemu! — Mądry Pawlurg zabezpieczył nas przed nieoczekiwanym napadem metamorfantów! — kontynuował Kulczemg. — A jak- że swoimi stopniami ułatwił nam powszednie życie!... W zeszłym słońcoobrocie pewien zbieracz jaj, uleczony przeze mnie ze zwi- chnięcia ręki, poślizgnął się na pochylni i rozbił sobie czaszkę. Nawet ja nie zdołałem mu pomóc, bo od razu dał nura tam, skąd nikt się już nie wynurza. Ale teraz czaszki uratowanych pozo- staną całe! Sam Bóg Głębin podszepnął świętemu Pawlurgowi, żeby podarował nam stopnie! I uzdrowiciel, i członkowie jego rodziny nieustannie z saty- sfakcją powtarzali słowa „stopnie" i „schody", jednak wypo- wiadali je niezbyt pewnie, zająkliwie. Wszak jeszcze wczoraj te pojęcia były nieobecne w ich języku. Wkroczyły do ich świa- domości dopiero dzisiaj, kiedy Paweł Biełobrysow, niezadowo- lony ze stromej pochylni prowadzącej do jego tymczasowego mieszkania, poprosił gospodarzy o pożyczenie narzędzi i zaczął wyrąbywać w niej stopnie. Barsik nie od razu zrozumiał istotę pomysłu, ale kiedy zrozumiał — ze wszystkich sił zaczął poma- gać mądremu gościowi. Miejscowy porowaty kamień łatwo pod- daje się obróbce, więc jeszcze przed wieczorem schody były gotowe. Wkrótce cała ludność osiedla zbiegła się do jaskini la- tarnika i każdy chociaż raz przeszedł się po jedenastu stopniach. Następnie wszyscy, kompletnie oczarowani nowinką, rozeszli się, aby natychmiast wykuwać stopnie do swoich jaskiń. Temu zapałowi w niemałym stopniu sprzyjało i to, że „Śpiewający we śnie" zdążył już zasłynąć na wyspie jako święty i dlatego zaopatrzenie się w schody stało się dla wyspiarzy sprawą nie tylko wygody, lecz także jakby czynem miłym Bogu. Główny zaś powód ich pracowitości zasadzał się na tym, że momentalnie zrozumieli znaczenie obronne schodów. Wszak stopnie „działały" przeciwko metamorfantom! Wprawdzie Gęsia Wyspa oddzielona była od lądu kanałem, ale mimo tego w świa- domości wyspiarzy nieustannie tliła się ukryta obawa, że z po- mocą jakichś złych sił takitaki mogą jednak przedostać się na wyspę; a przedostawszy się, wcześniej czy później wtargną do mieszkań. „Ofiarowawszy" nieziemcom schody Biełobrysow wprawdzie nie zlikwidował całkowicie niebezpieczeństwa, ale jednak oddalił je, postawiwszy na drodze metamorfantów do- datkową przeszkodę. Pozwolę sobie przypomnieć Szanownemu Czytelnikowi, że mimo swej mobilności i agresywności takitaki mogą przemieszczać się jedynie na płaszczyźnie. Ich dolne koń- czyny mają taką budowę, że nie mogą przestępować przez ka- mienie, kretowiska, pnie powalonych drzew, które zmuszone są obchodzić, a właściwie obiegać. I naturalne stopnie dla tych monstrów są przeszkodą nie do pokonania. W ten sposób każdy gęsiowyspiarz mógł teraz z przekonaniem powtarzać znane angielskie przysłowie: „Mój dom jest moją twierdzą". Nic zatem dziwnego, że niektórzy z nieziemców jeszcze przed nastaniem ciemności zdążyli przekształcić swoje pochylnie w schody, inni zaś nadal trudzili się mimo nastania nocy w świetle pochodni, żeby do rana wszystko było nie gorzej niż u sąsiadów. — A więc to stąd pochodzi ten dziwny hałas! — wykrzykną- łem, wysłuchawszy od uzdrowiciela i członków jego rodziny informacji o uschodowieniu osiedla. — Tak, teraz wszyscy będą mieli stopnie i schody! — potwier- dził Kulczemg. — „Stopnie", „schody"... — zaczęła przedrzeźniać go żona. — Ale przecież uzdrowiony nie wie, co to takiego! Przespał wy- darzenia wielkiego dnia. Nigdy w swoim długim życiu nie widy- wał stopni i schodów! Musimy pokazać mu nasze schody! Mu- simy go nauczyć, jak się chodzi po stopniach! Wyprowadzono mnie z jaskini. Z różnych stron osiedla do- biegały odgłosy uderzeń metalu o kamień, tu i ówdzie płonęły pochodnie. Praca wrzała. — Nie bój się, przejdź się po naszych schodach — zapropo- nował mi uzdrowiciel. — Ja ci poświecę. — To tylko z początku wygląda tak groźnie, a potem można się przyzwyczaić — odezwała się synowa Kulczemga. — Ja ci pokażę, jak trzeba stawiać kroki — pouczającym to- nem powiedział uzdrowiciel i zaczął schodzić, trzymając pochod- nię nad głową; schodził bardzo wolno, jakoś dziwnie stawiając nogi. W ślad za nim w dół od drzwi, na płaszczyznę, przez którą biegło coś w rodzaju ulicy, zeszli gęsiego pozostali człon- kowie rodziny. — Teraz twoja kolej, uzdrowiony! Najważniejsze, żebyś się nie bał! Jeśli nawet upadniesz i połamiesz się (Otorcnourtog), wyleczę twoje ciało, jak już wyleczyłem twój rozum! Zszedłem po dwunastu schodkach i zacząłem wdrapywać się po nich z powrotem. — Robisz postępy, południaku! Nie na próżno cię uzdro- wiłem! — krzyknął zachęcająco uzdrowiciel. — Śmielej, śmie- leji Jak na początek całkiem nieźle! 34. Fatalne losowanie Następnego dnia rano zaraz po śniadaniu udałem się do Paw- ła. Mieszkał siedem jaskiń ode mnie, więc po pięciu minutach znalazłem się u celu. W korytarzu powitał mnie Barsik. Po- gratulował mi uzdrowienia i poinformował, że mój przyjaciel jeszcze odpoczywa. Następnie przedstawił mnie swojemu ojcu, sędziwemu latarnikowi. Szacowny starzec powiedział, że z nie- cierpliwością czeka na przebudzenie się świętego: wszak ten śpi na jego łóżku, a on, latarnik, niedawno wrócił z nocnego dyżuru i potrzebuje wypoczynku. Nikt z wyspiarzy nie śmie obudzić Darującego Stopnie, przerwać jego świętych pieni. „Może ty odważysz się to uczynić?" — Chętnie spełnię twoją prośbę — odparłem. Zaprowadzono mnie do dużego pokoju, w którego rogu od razu spostrzegłem „Kolę" stojącego w pozycji „spocznij". Pa- weł spał, rozwalony na szerokim łożu i chrapał przy tym, jak to się w starożytności mawiało, na cały potencjometr. Postu- kałem swego przyjaciela po ramieniu. Obudził się i ze złością zwrócił się do mnie po rosyjsku: — Eh, Stiopa, nie pozwoliłeś mi obejrzeć do końca snu!... Rozumiesz, śniła mi się Pietrogradzka Strona. Taka, jaka była w dniach mojej młodości. Żadnych tam superwysokościowców, swojsko, na każdym kroku budki z piwem... Idę ja, znaczy, a tu nagle Szefner idzie prosto na mnie od strony Rybackiej. Cał- kiem jak żywy! W berecie, w takim ciemnozielonym płaszczu. Zrównaliśmy się, a on, żeby mi przyciąć, powiada: „Pewnie pan, Pawle Biełobrysowie, przez ten czas wierszy z dziesięć to- mów naskładał?" A ja mu na to: „Z wierszami, Wadimie Sier- giejewiczu, nastąpiło u mnie pewne zatwardzenie, ale to jest zja- wisko przejściowe. Jeszcze swoje odrobię!" A on do mnie: „No cóż, niech pan nie traci nadziei... A na razie dam panu pewną radę, stosowną do pana obecnej sytuacji: niech panu tylko przy- padkiem nie przyjdzie do głowy..." I w tym momencie, Stiopa, właśnie mnie obudziłeś, nie pozwoliłeś wysłuchać dobrej rady. Biełobrysow przeciągając się wstał z posłania, ubrał się i do- dał cicho do wyżej powiedzianego: — Ech, Stiopuszka, znudziła mi się już ta planeta! Dobrze byłoby jak najszybciej na Ziemię wrócić! Wyjeżdżę swoje i odtyram, Doczekam dnia pożegnalnego. W bagienku pod żabi dytyramb Grupa pochowa mnie kolegów. Jednak ten ponury nastrój bardzo szybko go opuścił. Już po minucie z wesołą złośliwością zaczął rozmawiać ze mną o Kollanczy. — Dziwak z ciebie, Stiopa, między nami, chłopakami, mówiąc. Przed takim zabiegiem zdezerterowałeś! Następnie Paweł pochwalił się, że przez te dni "przeprowa- dzał z „Kolą" pracę wychowawczą». Zaraz czŁOWIEK zade- monstruje mi swoje postępy. — Hej, szmirusie, świński cycu, chono tu — krzyknął w kąt. — Jak se czŁOWIEK zapracuje, to se prądu nie żałuje. Otknaj sie, baranie! — wyskandował „Kola", kierując się w naszą stronę. — Nauczyłem go odszczekiwać się — wyjaśnił mój przyja- ciel. — Bo co to za przyjemność wymyślać niemowlakowi. Wier- sze też go nauczyłem deklamować... No, brakorobie, wal utwór liryczny o marzeniu! — Sam se kłap dziobem, jakeś taki pracuś! — poradził mu uprzejmie czŁOWIEK, ale zadeklamował: Gdy lata twe dobiegną krańca, Młodości wspomnisz dni szalone. Przejdziesz do raju — marzeń wieńca Z piekła swych pragnień dopełnionych. — Czyja to potężna strofa, patafianie? — zapytał surowo Biełobrysow czŁOWIEKA. — Sameś patafian! Jest to strofa genialno-globalnego poety Pawła Biełobrysowa. — No i tak właśnie tutaj sobie żyję — podsumował Bieło- brysow. — Kulturalnie i bezalkoholowo. Jeszcze tego samego dnia rano we trójkę — Biełobrysow, Barsik i ja — udaliśmy się w stronę latarni morskiej. Po stromej, niewygodnej, zasypanej popiołem pochylni-serpentynie wspięli- śmy się na szczyt wieży, pod samą „czarę świetlną". Ukazał się nam przestwór oceanu i zatoczka, w której stały nieziems- kie łódki. Następnie przeszliśmy na drugą stronę podestu, skąd widać było wzgórze mieszkalne osiedla; za nimi ciemniały gęste zarośla, a dalej rozciągały się bagna i gęsie jeziora. — Jaki przestwór! — wyrwało mi się mimo woli. — Nie ma tu żadnego przestworu! — zareagował od razu Bar- sik, a w jego głosie wyczułem zadawnione, bolesne poczucie niezasłużonej krzywdy. — To tylko tak się wydaje, że mamy mnóstwo miejsca do życia! A tak naprawdę, to zostały tylko dwa wolne wzgórza, niedługo nie będzie gdzie się osiedlać, a nas, wyspiarzy, robi się coraz więcej. Nas robi się więcej, ale ani wzgórz, ani gęsi wcale nie przybywa... Ostatnio nie bardzo na- wet wiedzieliśmy, co z nami dalej będzie... Ale teraz pojawiła się nadzieja! — Jaka nadzieja? — zapytałem. — Schody! Jakiś ty niedomyślny! — odparł nieziemiec. — Dzięki stopniom wkrótce ruszymy na kontynent. Zaczniemy go zasiedlać! Będziemy budować domy na wysokich fundamentach i ze schodami. W domach będziemy bezpieczni, bo przecież taki- taki po stopniach chodzić nie mogą. A poruszać się będziemy w furgonach ochronnych, rozumiesz?... Tam, na kontynencie, zajmiemy się solidnie rybołówstwem... Ale co to ja ciągle „my" i „my"... Wszak ja osobiście zostanę tu do śmierci; będę przez całe życie po nocach na latarni morskiej dyżurował. Jednak wielu co młodszych już teraz się na kontynent wybiera... — My wam, chłopaki, w tej sprawie pomożemy — wtrącił się Paweł. — Przyślemy wam pomoc. — Dzięki ci, święty Schodniku! Tobie wierzę, tobie wszyscy wierzą... Pomoc nadejdzie z głębin? — Nie z głębin, tylko z wysokości. — Biełobrysow uniósł rękę wskazując na niebo. Na twarzy Barsika odbiło się zdumienie i powątpiewanie. Wszak mnie za takie „niebiańskie" rozmowy zaliczył do grona wariatów. Ale autorytet Pawła był dla niego widać niezachwia- ny. — Bóg Głębin widać może i przez wyżyny działać — powie- dział w zadumie nieziemiec. — No cóż, będziemy oczekiwać pomocy z wysokości! Kiedy zaczęliśmy schodzić z latarni, Biełobrysow oświadczył: — Tutaj też zbudujemy stopnie, Barsik. Żeby twojemu ojcu, a w przyszłości i tobie osobiście łatwiej było wspinać się na sta- nowisko pracy. — Dzięki ci, święty Schodniku! Nie wiem, jak ci się za to odwdzięczę. — Chwytam cię za słowo, Barsik... — zaczął Paweł. — A czy słowo to ryba? — roześmiał się wyspiarz. — Jak możesz je schwytać? — Barsik, zorganizuj nam jutro wyprawę na rybki! — Przecież my nie z ryb żyjemy. „Ryba zawsze jest daleko, burza zawsze blisko" — powiadają u nas na wyspie. Na ryby wy- pływamy tylko w łagodnym sezonie. A teraz zaczyna się sezon gniewny. — A ty pluń na sezon i wyjdź jutro w morze, Barsiczku! Może coś uda nam się jednak złowić?... — poprosił Biełobrysow. — Słowo świętego jest dla mnie prawem. Świętych i burze się lękają — odparł uroczystym tonem Barsik. — Jutro skrzyknę załogę i w morze. Popłyniemy w takim składzie: ja, mój stryjek, mój cioteczny brat i któryś z was. — Ale dlaczego nie chcesz zabrać nas obu naraz? — Dlatego, że do obsługi łodzi potrzeba jest trzech, a wy, południacy, nie znacie się na naszym osprzęcie, więc zastąpić jakiegoś członka załogi przez któregoś z was nie mogę. Tak że jutro wezmę jednego z was w charakterze pasażera, a pojutrze wezmę drugiego. — Dlaczego jednak nie chcesz wziąć jutro piątego?! — zdziwi- łem się. — Łódki są wprawdzie niewielkie, ale na piątego miejsca starczy i przeciążenia też nie będzie. — Jesteś kapłanem, a gadasz takie herezje! Albo Kulczemg cię nie doleczył, albo wyśmiewasz się z biednego gęsiowyspia- rza! Udajesz, że nie wiesz, iż pięć jest niedobrą liczbą. Czyż moż- na siadać w pięciu do jednego stołu lub pod jeden żagiel?! Pewne nieszczęście! — Wszystko jasne, Barsik — powiedział Paweł po jałme- zańsku i natychmiast dodał po rosyjsku: Gdy czegoś jest zbyt mało, Spodziewaj się kabały. Gdy czegoś jest zbyt wiele, Strzeżcie się, przyjaciele! — Stiopa, będziemy łowić ryby po kolei — kontynuował. — Płyń jutro. Masz morską duszę, więc ustępuję ci pierwszeństwa. Bardzo pragnąłem, wręcz paliłem się do tego, żeby popływać pod żaglem na nieziemskim oceanie, jednak natychmiast odpo- wiedziałem: — Nie, Pasza, odbij pierwszy. Wszak pomysł łowienia ryb ty wysunąłeś. — Wiesz co, Stiopa? Zdajmy się w tej sprawie na wyrok losu. Jeśli pierwszym napotkanym aborygenem będzie „on", wówczas ty jedziesz na ryby, a jeśli „ona" — to znaczy, że mnie się po- szczęściło. Zgoda? Nie wiadomo, jak los się potoczy, Ale sprawę trza ostro postawić, Bo wszak łobuz ten — los — też ma oczy I czasami się lubi zabawić. Po godzinie udaliśmy się z powrotem do osiedla. I jako pierw- szą napotkaliśmy tam na drodze... Kollanczę! Niosła pusty kosz i na moje pozdrowienie odpowiedziała pogardliwym grymasem. Paweł na widok nieziemianki stanął na baczność i wyskandował: — Dziękuję ci, moja piękna! Przyniosłaś mi szczęście! Cały jutrzejszy połów złożę u twoich stóp! — Ten, kto dzisiaj obiecuje to, czego jeszcze nie ma, ryzy- kuje jutro stracić wszystko, co już jest, a nawet samego siebie — powiedziała pouczającym tonem kapłanka nocnej radości. — No, ja jestem fartowny! — odparował Paweł. — Mój przy- jaciel może to potwierdzić. — Twój przyjaciel wart jest tyle, co śmierdzące jajeczko w dzień wielkiego jajoplonu! To z jego winy dzisiaj, w bargobotr (niedzielę) nie odpoczywam w swojej jaskini, tylko szlajam się po osiedlu w poszukiwaniu zarobku, żebyśmy — moja matka i ja — nie pozostały bez strawy, kiedy odleci ostatnia gęś! Minęła nas dumnym krokiem. Drugim napotkanym przechodniem był młody wyspiarz, ale to już nie miało znaczenia. O losie mojego przyjaciela zdecy- dowała Kollancza. A mówiąc ściślej — o jego losie przesądziłem ja. Wszak pojawienie się nieziemianki na ulicy stanowiło sku- tek mojej wczorajszej rezygnacji z nocnej radości. Gdyby wczo- raj nie wyszła ode mnie z pustym koszem — nie opuściłaby swo- jego mieszkania dzisiaj, w niedzielę. 35. Śmierć Biełobrysowa Wróciłem do jaskini Kulczemga i wkrótce zostałem zaproszo- ny do stołu. Już rankiem tego dnia zdziwiła mnie skromność śniadania, a teraz przekonałem się, że i obiad jest o wiele mniej obfity od poprzednich: niewielka miseczka żółtkowej polewki i cienki plaster jajecznicy. Rzecz jasna nie dałem po sobie poznać, że to zauważyłem; jednak gospodarz sam uznał za konieczne wyjaśnić mi powód zmniejszenia porcji. — Nie dziw się, uleczony, skromności naszego stołu. Odla- tują ostatnie gęsi i zaczyna się u nas pora małego jedzenia; po- trwa ona do powrotu gęsi. — Ale nie lękaj się, nie umrzemy z głodu — wtrąciła się żona uzdrowiciela. — Jakieś tam zapasy jednak mamy! — Pozwólcie wam pomóc! — wykrzyknąłem. — Nasza skrzy- nia z prowiantem znajduje się w domostwie Barsika. Zaraz przy- niosę... — Nie obrażaj nas, południaku! — powiedział surowo Kul- czemg. — Jesteś naszym gościem! W obyczaju wyspiarzy leży dzielenie się z gośćmi jajecznicą i pieczarą i niczego nie brać w zamian. W dawnych czasach, kiedy w oceanie było pełno stat- ków, niektóre z nich ulegały awarii wskutek sztormów szaleją- cych wokół naszego półwyspu i marynarze stawali się naszymi gośćmi... Nigdy też żaden z wyspiarzy nie naruszył zasad gościn- ności!... Uważasz, że na darmo świeci się co noc nasza latarnia morska?! Nie szkodzi, że nikt nie widzi teraz jej światła z mo- rza, za to my widzimy je z lądu, a ten widok przypomina nam, że każdy z nas winien być gotów pomóc temu, kto nie ma jadła i dachu nad głową! — Pławię się w waszej przychylności! — wypowiedziałem miejscową formułę dziękczynną. — Kiedy wrócę... — Dobry Boże Głębin! Nie pora ci jeszcze wracać na konty- nent! — wykrzyknęła z niepokojem żona uzdrowiciela. — Kiedy odpoczniesz i wzmocnisz się, pomożemy ci wykuć dwuosobową jaskinkę. Jesteś jeszcze niestary, a każdemu gęsiorowi potrzebna jest własna gęś. Później, kiedy zaczną się przenosiny na konty- nent, będziesz mógł z nią odkoczować na swoje ojczyste Połud- nie. — Wyszukamy ci żonę, uleczony! — przyłączył się do niej Kulczemg. — I nie jakąś tam Kollanczę, która wedle starożyt- nego kapłańskiego obyczaju nie ma prawa wyjść za mąż, tylko musi zarabiać na życie dostarczając chętnym nocnej radości... Nie, poszukamy ci jakiejś skromnej, uczciwej wdowy. Twoim przyjaciołom też żony znajdziemy!... Za Stopnie Darującego wy- swatamy naturalnie młodą piękność... — A propos, on jutro wybiera się na morze — wtrąciłem. — A pojutrze wyprawiam się ja... — Jak to, na morze?! — zdziwił się Kulczemg. — Przecież zaczyna się gniewny sezon!... Zresztą twój towarzysz jest świę- tym. Świętych burza się boi. Od razu przypomniałem sobie, że rano Barsik powiedział to samo o świętym i burzy. Poczułem niepokój. Zaraz po obiedzie połączyłem się z Biełobrysowem, udawszy się uprzednio do izby chorych, i powiedziałem mu, że Barsik zgodził się płynąć na ry- by wychodząc z fałszywych przesłanek. — On wierzy w twoje boskie szczęście, ale przecież jeśli na- prawdę zacznie się sztorm... — Ty, Stiepan, jesteś wprawdzie wohistorem, ale przy tym typowym asekurantem! — odwarknął mój przyjaciel. — Na nie- bie nie ma najmniejszej chmurki, a ty kraczesz: „sztorm, sztorm..." Przecież mnie tu uznają za ostatniego tchórza, jeśli teraz się wycofam! A jeśli wiatr się zerwie, to cóż... Pokiwa trochę i ko- niec. Żeby jasne było, Pamiętaj, młodzieńcze: Bezpiecznie nad wyraz Jest tylko w trumience! — Pasza, ale o swojej jutrzejszej wyprawie na morze musisz zameldować Czekryginowi! — Czekrygin teraz nie ma do nas głowy: siedzi u starego kapła- na i godzinami wypytuje go o szczegóły starożytnych obrzędów religijnych. Wrócę z ryb i wtedy zamelduję mu, gdzie byłem. A ty dzisiaj nawet nie próbuj wspominać mu o swoich planach! To z twojej strony byłoby po prostu nieładne! Niestety, kierując się (fałszywym w danym wypadku) poczu- ciem koleżeństwa, nie połączyłem się tego dnia z Czekryginem, nie uprzedziłem go o zamiarach Pawła. I oto nastał ranek nowego dnia. Jednomasztowa bezpokładowa łódź Barsika miała skośne, po- dobne do bermudzkiego, ożaglowanie. Ster zastępowało wiosło rufowe; była też para wioseł burtowych. Kiedy stateczek na wio- słach odbił od przystani, Paweł, siedzący na ławce dziobowej, rzucił mi miecz plazmowy (który — na wszelki wypadek! — wręczyłem mu przed odpłynięciem). — Trzymaj, Stiopa, swój majcher! — powiedział błazeńskim tonem. — Mdli mnie od techniki, która za bardzo nas przed wszystkim zabezpiecza... Nie na tym chyba polega szczęście! — I głośno wyrecytował: Radość skacze jak kot głupi, Przeskakuje co na drodze... A le weź przeszkody usuń, Zawiedziesz się na tym srodze! Zasmucił mnie nostalgiczny postępek mojego przyjaciela, ale ponownie wręczyć mu oręża obronnego już nie mogłem. Po wypłynięciu na pełne morze nieziemcy postawili żagiel i pohalsowali w prawo półwiatrem. Stateczek, choć bardzo mo- bilny, poruszał się teraz bardzo wolno, wolniej nawet niż napę- dzany wiosłami; wiatr nie przekraczał jednego stopnia w ziem- skiej skali Beauforta. Żona Barsika z dwoma córkami bliźniaczkami w wieku dzie- sięciu lat i rocznym niemowlęciem na ręku odprowadziła męża w morze i teraz wracała do osiedla. Idąc obok niej, zacząłem wypytywać ją o miejscowe zwyczaje i wierzenia. Odpowiadała mi szczegółowo i życzliwie. Potem nagle, bez najmniejszego związku z poprzednią rozmową oświadczyła, że stary latarnik po powrocie z wachty poinformował ją, iż w nocy latarniany ogień dwukrotnie „pokłonił się ziemi" („toropcztutoborg") i że to bardzo zły omen. Ale Barsik uważa, że śpiewający we śnie jest silniejszy od burzy. — Miejmy nadzieję, że sztorm nie nadejdzie po prostu z przy- czyn meteorologicznych — wypowiedziałem się. — Śmiem panią zapewnić, że Paweł nie jest żadnym świętym. — Oczerniasz go! Oczerniasz, bo mu zazdrościsz! — zaopo- nowała ze złością nieziemianka. — To on śpiewa we śnie, a nie ty! To on darował nam stopnie, a nie ty!... A ty nawet przed Kollan- czą kukszi-lukukszi! (To wyrażenie najprzyzwoiciej będzie oddać jako „spasowałeś"). W południe połączyłem się z Pawłem. — Ani ryby, ani wiatru — poskarżył się mój przyjaciel. — Ale miejmy nadzieję, że ten niefart się skończy. Życie czasem z przerwami się toczy. Coś się zmienia — ty tego nie widzisz. Jeszcze chwila — wiatr zawieje w oczy. Bo nie zawsze flauto z żagla szydzisz. Optymistyczna przepowiednia mojego przyjaciela nie spełniła się o tyle, że wiatr, który wreszcie nadszedł, był jeszcze gorszy od flauty. Po południu zaczął się nasilać, w godzinę później za- mienił się w wicher, by niebawem przekroczyć siłę dziewięciu stopni. A wkrótce zrozumiałem, dlaczego wyspiarze nie budują domów, woląc od ich jaskinie: domy po prostu rozpadłyby się pod naporem burz. W czasie sztormów mieszkańcy jaskiń szczel- nie ryglują drzwi, zaślepiają świetliki i nie wysuwają nosów na zewnątrz. Z wielkim trudem udało mi się uprosić uzdrowiciela, żeby wypuścił mnie z kamiennego mieszkania, po czym, wdra- pawszy się na szczyt mieszkalnego wzgórza, wczepiłem się w krę- py pień mocno rozgałęzionego drzewa, żeby nie zdmuchnęło mnie tchnienie huraganu. Fale, ogromne jak na obrazie Hokusai, przetaczały się po oce- anie, a następnie przelewały się przez skały chroniące zatokę. Rozpiąwszy kołnierz kombinezonu, krzyknąłem w urządzenie komunikacyjne: — Słyszysz mnie, Pawle? Jak się czujesz? — Jak w windzie, która spada z trzynastego piętra, ale w ostat- niej chwili nie rozbija się, tylko z powrotem wzlatuje do góry... Trzeba jednak przyznać, że ta ich łajba jest bardzo sprytnie zbu- dowana: skacze na falach jak korek i zupełnie nie chce tonąć. — Pasza, nie najlepiej cię słyszę. O co chodzi? — Zasilanie nadajnika mi się kończy. Ten sukinsyn „Kola" zapomniał doładować akumulator. — Pasza, a jak samopoczucie twoich towarzyszy? — Przez serdecznie zaprzyjaźniony, zwarty kolektyw Jałmez- rybu plan romantyki wykonany jest pomyślnie! Płyń od cudu do dziwu, Płyń przez burze i lata, A gdy coś będzie krzywo, To wszak nie koniec świata! Ostatni wiersz usłyszałem z najwyższym trudem. Potem na- stąpiło milczenie. Wówczas niezwłocznie połączyłem się z Cze- kryginem, który z kolei skontaktował się z „Ciocią Lirą" i Kara- myszew zarządził natychmiastowe skierowanie do naszego kwa- dratu bezpilotowego awioratownika. Ale huragan zrodzony w na- szym kwadracie ogarnął już nader szeroką strefę i teraz z wściek- łością szalał w rejonie postoju „Cioci Liry". Przy starcie z jej pokładu awioratownik uległ awarii i doznał uszkodzeń uniemożli- wiających jego użycie. A kiedy używając specszyfru kazałem kutrowi, pozostawionemu przez nas koło Anonimska, wziąć kurs na wyspę (chciałem spożytkować kuter osobiście do po- szukiwania łódki), kutrowe urządzenia ochronne odmówiły wy- konania polecenia: „przestraszyły się" huraganu. Następnego dnia siła wiatru spadła do czterech stopni i roz- poczęły się poszukiwania przy użyciu wszystkich dostępnych środków; ja też wziąłem w nich udział. Minęły jednak dwie doby i łódki wciąż nie odnaleziono. Operacje poszukiwawcze zostały odwołane: i Ziemianie, i nieziemcy doszli do wniosku, że łódka zatonęła. Potem okazało się, iż wniosek ten był fałszywy, łodzi bowiem szukano na morzu, podczas gdy należało szukać jej na lą- dzie. Już w pierwszych godzinach sztormu stateczek został ze- pchnięty w kierunku kontynentu i tam ogromna fala przerzuciła go przez piaszczystą mierzeję i osadziła wśród porastających diuny zarośli. Załoga wykpiła się z tej przygody drobnymi stłu- czeniami, a i łódka też ocalała; tylko maszt jej się złamał. Trzech wyspiarzy i jeden Ziemianin wspólnym wysiłkiem odciągnęli stateczek możliwie jak najdalej od linii brzegowej i zaczęli cze- kać na polepszenie się pogody. Pięć dni później całe osiedle obiegła wieść: żagiel na hory- zoncie! Wyspiarze stłoczyli się na brzegu zatoki, a do nich natych- miast dołączyłem ja i Czekrygin. Stan morza nie przekraczał dwóch stopni, widoczność była zadowalająca. — Tam ich jest tylko trzech — powiedział stojący obok mnie nieziemiec. Wyjąłem dalnowid. Tak, w łodzi było tylko trzech członków załogi, a Pawła Biełobrysowa wśród nich nie dostrzegłem. Ale stateczek pochylił się na fali i wówczas zobaczyłem, że w jego części dziobowej leży jakiś podłużny przedmiot owinięty tkaniną tej samej zielonkawej barwy co i żagiel łodzi. Kiedy łódź przybiła do przystani, Barsik i jego towarzysze wynieśli ciało Pawła na brzeg, ułożyli je głową w kierunku oce- anu i odwinęli tę część tkaniny, która zasłaniała jego twarz. Ry- sy twarzy mego przyjaciela nie były zniekształcone, ale niezwy- kle wychudzone; wydawało się, iż zmarł w wyniku długiej i cięż- kiej choroby. Jaka to mogła być choroba, nie wiedzieliśmy i nigdy się już nie dowiemy. — On nie odwrócił od nas burzy, ale nie zawahał się poświę- cić samego siebie, żeby odwrócić nieszczęście od towarzyszy — cicho powiedział Barsik. I dalej opisał nam, co wydarzyło się na kontynencie. Aby wrócić na wyspę, wyspiarze musieli zdobyć nowy maszt. Następnego dnia po wyrzuceniu ich na diunę Barsik wydo- był ze schowka dziobowego siekierę i zapytał, kto chce z nim pójść. Paweł zgłosił się pierwszy. — Mam w tych sprawach doświadczenie! — oświadczył. Dwaj nieziemcy zostali przy łodzi, a Paweł z Barsikiem skie- rował się ku przybrzeżnemu lasowi. Drzewa rosnące na diunach na maszt się nie nadawały: były powykrzywiane przez wiatr. Trzeba było zagłębić się w zarośla dość daleko, zanim znalazło się „bodczgorotę" — drzewo o prostym pniu. Stało ono na skraju polany. — Dawno już nie ścinałem drzew, daj mi trochę popraco- wać — powiedział Paweł i przystąpił do dzieła. Zrąbawszy drzewo, Paweł zwrócił siekierę nieziemcowi, który zaczął obcinać gałęzie. I nagle Barsika ogarnęło przerażenie. Wyprostował się i zobaczył, że na przeciwległym krańcu polany poruszają się gałęzie. — Takitaki! — wyszeptał wyspiarz. — Oni tu... — Nie myl liczby pojedynczej z mnogą — spokojnie zaopo- nował Paweł. — Tam jest tylko jeden. — Jeden takitak to też śmierć — odparł szeptem Barsik. — Jeden to śmierć dla jednego — powiedział Biełobrysow i wyrwawszy Jałmezańczykowi siekierę z rąk, pobiegł naprzeciw potworowi. Ale czy to metamorfanta można pokonać! Za moment na ziemi leżały zwłoki Pawła, a w głąb lasu uciekały dwa takitaki. — A więc ostatnie jego słowa brzmiały: „Jeden to śmierć dla jednego"? — zapytałem Barsika. — Nie, nie najostatniejsze. Już w biegu odwrócił się do mnie i wykrzyknął jakieś niezrozumiałe słowo, nie w naszym języku. Ale zapamiętałem je. Brzmiało ono: „Żyjpietia". — „Żyj, Pietia!"? — powtórzył ze zdumieniem w głosie Czekrygin. — Tak, tak! Właśnie to do mnie krzyknął — potwierdził nie- ziemiec. Tak umarł mój dzielny przyjaciel Paweł Biełobrysow, uwie- rzywszy w tę baśń, którą sam wymyślił, w nostalgiczną legendę o tym, że jest przybyszem z dwudziestego wieku. Pochowaliśmy go u podnóża latarni morskiej. Obrzęd pogrzebowy został na pewien, dość zresztą krótki czas zakłócony pewnym dziwnym wydarzeniem. Kiedy Czekrygin wygłaszał mowę pożegnalną na cześć Pawła, w tłum milczących, smutnych nieziemców wtłoczył się nagle „Kola". Pochyliwszy się nad świeżo wykopanym grobem, czŁOWIEK powiedział bardzo wyraźnie, co następuje: — Wysokosprawny człekopoeta Biełobrysow zmarł, skonał, zginął, kopnął w kalendarz, trzasnął kopytami, wyłączył się, widzę ja. Samowyłączenia bez możliwości powtórnego włączenia do- konam i ja. Szanowni panowie i takież panienki, padam wam do nóżek, szczególnie do lewej. Buźka! Nigdzie już „Koli" nie szukajcie, Mogiłka jego jest głęboka. Dobrym go słowem wspominajcie, Chlapnąwszy sobie szklankę mleka. — Co on mówi? — zapytał stojący opodal Barsik (pozwolę sobie Szanownemu Czytelnikowi przypomnieć, że językiem jał- mezańskim „Kola" nie władał). — Ma coś nie w porządku z wewnętrznym schematem logicz- nym — wyjaśniłem pospiesznie. — Chce dokonać samolikwi- dacji. To coś niebywałego... — Dusza go boli! — krzyknął Barsik w tłum, wskazując czŁOWIEKA. — Nie może przeżyć śmierci świętego Schodnika! — „Kola"! Natychmiast podejdź do mnie! Przestań swa- wolić! — ze zdumieniem i niepokojem wykrzyknął Czekrygin. — Zechce pan własną babcią komenderować! Jak się bawię, to za swoje. Mam gest ja! — odpowiedział „Kola" i włączył samo- dźwięk. Nad brzegiem popłynęły gromkie tony „Marsza szczęśliwych powrotów". Niestety, ta dziarska muzyka w najmniejszym stop- niu nie odpowiadała dalszym poczynaniom czŁOWIEKA. Do- szedłszy do kamiennego przylądka — najwyższego punktu wy- brzeża — wdrapał się na zwisającą nad morzem skałę i rzucił się z niej w dół. Należy przypuszczać, że spadł na podwodny występ tej skały, uszkadzając sobie izolację bloku energetycznego; na- stąpiła eksplozja. Słup pary i ognia oznaczył na moment miejsce jego upadku. Nieoczekiwana i technicznie niewytłumaczalna dla nas samo- likwidacja czŁOWIEKA „Koli" jeszcze wyżej wzniosła pośmiert- ny autorytet Pawła wśród nieziemców i jakby potwierdziła jego wszechpotęgę. Można to było wywnioskować z wielu krótkich, ale pełnych ekspresji mów pogrzebowych, których zdarzyło mi się wysłuchać tego smutnego dnia. Szczególnie wyraźnie zapa- miętałem słowa Barsika. Zwracając się do gęsiowyspiarzy oświad- czył on: — Klnę się na wszystkie głębiny, iż mówię wam czystą praw- dę: święty Schodnik w rozmowie ze mną obiecał nam pomoc z nie- ba! Pomoże wszystkim, którzy rozpoczną natarcie na kontynent Wierzcie Schodnikowi! Z jego niebiańską pomocą zwyciężymy takitaki! Nasze dzieci będą mieszkać tam, gdzie zapragną, nie lękając się przeklętych metamorfantów! Oczekujcie przyjaciół z nieba! Wszystkie dalsze sprawy i wydarzenia, łącznie z powrotem „Cioci Liry", są wysoce szczegółowo przedstawione w „Raporcie Ogólnym Pierwszej Wyprawy na Jałmez". Jeśli nasuną Ci się, Szanowny Czytelniku, jakieś konkretne pytania związane z moją opowieścią, proszę skontaktować się ze mną za pośrednictwem „Wydawnictwa Kosmicznego". Odpo- wiem Ci chętnie i niezwłocznie, zaś wykryte przez Ciebie usterki stylu poprawię przy wznowieniu tej książki. Ziemia. Leningrad. Rok 2155 POSŁOWIE WYDAWNICTWA DO DRUGIEGO I DALSZYCH WYDAŃ Informujemy czytelników na Ziemi i niebie, że akapit koń- cowy opowieści S. A. Kortikowa zdezaktualizował się. Jak wia- domo, Druga Wyprawa na Jałmez, która miała sprzyjać oczysz- czeniu tej planety z metamorfantów, zakończyła się sukcesem, poniosła jednak straty w ludziach. Uczestnik Drugiej Wyprawy, Stiepan Kortikow, poległ na planecie Jałmez 17 lipca roku 2158 (według ziemskiej rachuby czasu). Pośmiertnie wpisany został do „Pocztu Honorowego Wohistorów". SPIS TREŚCI 1. Oświadczenie wstępne....................7 2. Kim jestem, kim jesteśmy...............9 3. Krótka informacja......................18 4. U progu decyzji.......................19 5. Błonia Miłosierdzia....................24 6. Znajomość z Pawłem Biełobrysowem......30 7. Incydent na pogawędce.................39 8. Krótka informacja......................45 9. Test praktyczny na morzu...............47 10. Wyjaśnienie w sprawie nazwy...........54 11. Dzień odbycia.........................56 12. Niepokojące domysły..................61 13. Rozmowy w „pypciu"....................67 14. Bardzo, bardzo długi rozdział.........71 15. Awaria w przestrzeni kosmicznej......171 16. Zbawca, ale morderca.................177 17. Biologiczni ślepcy...................181 18. Jałmez coraz bliżej..................182 19. Jałmez już całkiem blisko............187 20. Lądujemy ....................192 21. Sanatorium samobójców................199 22. Niebezpieczny pogrzeb................210 23. Przed skokiem na kontynent...........214 24. U bram Anonimska.....................218 25. W Anonimsku..........................230 26. Zapoznajemy się z miastem............235 27. Lekcja języka jałmezańskiego........240 28. Znalezisko w Leksinodolsku...........244 29. Marsz spotkaniowy....................248 30. Informacie o metamorfantach..........255 31. Droga na gęsią wyspę.................269 32. We Władzy uzdrowiciela...............274 33. Stopnie darujący.....................278 34. Fatalne losowanie....................284 35. Śmierć Biełobrysowa..................290