Richard A Knaak Smocze królewstwo tom 06 Dzieci smoka Przełożyła Maria Gębicka-Frąc Tytuł oryginału Children of the Drake Wersja angielska 1993 Wersja polska 2002 I - I co myślisz? - zapytał Rayke, trącając stopą opierzone, niemal skamieniałe zwłoki. Ciało należało do przedstawiciela Sheeka, władców tej krainy. Sheeka przypominali ludzi, chodzili na dwóch nogach i umieli posługiwać się rękami, ale mieli też skrzydła i od czubka głów do szponiastych stóp porastały ich pióra. Ich oczy rozstawione były szeroko po obu stronach drapieżnego dzioba, dlatego gdy chcieli się czemuś przyjrzeć, musieli po ptasiemu przekrzywiać głowy. Nie brakowało im przebiegłości i cecha ta, w połączeniu z naturalną bronią w postaci dziobów i szponów, pozwoliła im panować na tym kontynencie od kilku tysięcy lat. Rayke miał zawiedzioną minę, jakby ktoś pozbawił go perwersyjnej przyjemności. Dwa elfy stojące nad rozpostartą na ziemi postacią wyglądały na braci. Byli podobnego wzrostu i obaj nosili takie same stroje o barwie leśnej zieleni, składające się z koszuli, spodni, butów z długimi cholewami i płaszcza z kapturem. Obaj mieli jasnobrązowe włosy i oczy szmaragdowe jak wiosenne liście. Na tym jednak kończyło się podobieństwo. Faunon był młodszy od Rayke'a o sto lat, choć obaj wyglądali tak, jakby przeżyli nie więcej niż trzydzieści wiosen. Młodszy elf często myślał, że jego towarzysz jest o wiele bardziej żądny krwi niż najstarsi, którzy tak kurczowo trzymali się sztywnych, napuszonych zasad, że najdrobniejsze uchybienie kończyło się wyzwaniem na pojedynek. Całe szczęście, że to on, a nie Rayke został wyznaczony na dowódcę ekspedycji na ziemie skrzydlatych... a raczej na ich byłe ziemie. Jak na razie znaleźli tylko martwych Sheeka, którzy padli ofiarą własnego czaru rzuconego w celu pozbycia się rywali, starej rasy podobnych do pancerników Queli. Wyglądało na to, że czar okazał się bardziej zgubny dla jego twórców niż dla zamierzonych ofiar. Quele zamieszkiwały południowo-zachodnią część kontynentu, więc na razie nie było wiadomo, jakie poniosły straty. W tamtą stronę został wyprawiony inny oddział elfów. Jeśli powróci, uzupełni nformacje zebrane przez tę grupę. - Myślę... - odezwał się Faunon, wreszcie przypominając sobie o pytaniu towarzysza - że spowodowali okropną jatkę, próbując odwrócić czar, jakikolwiek on był. Nie ra takim wyniku im zależało - dodał, bo Rayke czasami miał kłopoty z wyciąganiem wniosków. Faunon odwrócił się i spojrzał na wysokie szczyty na północy. Gdzieś tam leżało gniazdo, tyle wiedzieli. Nadal było zamieszkałe; widzieli Sheeka latających nad górami, jediakże w niewielkim stadzie, a nie w ogromnej chmarze, która gnieździła się tam zaledwie dziesięć lat wcześniej. W ciągu minionej dekady na skrzydlatych mieszkańców gór spadło niejedno nieszczęście. Pewne dowody wskazywały na istnienie trzeciej rasy, która pojawiła się i znikła jak wiatr... jak się wydawało, robiąc po sobie porządek, bo zostało niewiele śladów. Zwiadowcy odkrył tylko tyle, że przybysze walczyli samotnie z wielkim stadem Sheeka, a potem przenieśli się gdzieś indziej. Ale gdzie? - Wracajmy do pozostałych - mruknął Rayke. Przełożył cięciwę łuku przez głowę i lewe ramię. Nie interesował się trzecią rasą. Rada rozkazała im ocenić rozmiar znisz:zeń na terenie imperium Sheeka, co samo w sobie było zadanxm niełatwym, ponieważ ptaki nie tworzyły imperium w elfim pojęciu tego słowa. Żyły w wielkich wspólnotach, które panowały nad ogromnymi połaciami kontynentu. Zdaniem Rayke'a i wielu innych elfów ekspedycja spełniła swoje zadanie. Na tym polega problem elfów, pomyślał Fa jnon, odsuwając się od twardego jak kamień trupa. Albo absolutnie nic ich nie obchodzi, albo chcą wiedzieć o wszystkim, co się dzieje pod słońcem. Żadnego umiaru. Tylko on i paru innych wyzwoliło się z popadania w skrajności. - Jeszcze chwilę, Rayke - odparł z lekkim naciskiem, żeby przypomnieć mu, kto tu dowodzi. Rayke nie odpowiedział, ale mocno zaciśnięte usta mówiły same za siebie. Miał ostre rysy, które przywodziły na myśl osobę konającą z głodu, a jego skwaszona mina tylko pogłębiała ogólne wrażenie. Trójkątne twarze wśród elfów występowały dość pospolicie, lecz oblicze Rayke'a było surowsze od innych. Faunon miał twarz bardziej zaokrągloną, bardziej sympatyczną, o czym zresztą często przypominały mu kobiety z jego plemienia. Ich śpiewne głosy szybko działały mu na nerwy i zwykle wymyślał jakiś pretekst, żeby uwolnić się od ich towarzystwa. Był inny problem z jego ludźmi: kiedy coś - lub ktoś - wpadało im w oko, stawali się bardzo, ale to bardzo uparci. Czasami zastanawiał się, czy rzeczywiście w jego żyłach płynie elfia krew. - I co? Faunon drgnął, uświadamiając sobie, że stracił kontakt z rzeczywistością. Taka wpadka o obecności Rayke'a była podwójnie irytująca. Udał, że wcale nie bujał w obłokach, tylko zbierał myśli. - - Zauważyłeś, że coś jest z nimi nie w porządku? - - Z czym? - Z ciałami i tą ziemią. - Tylko to, że mnóstwo tych pierwszych jest rozrzuconych po tym drugim. - Rayke uśmiechnął się, zadowolony z dowcipnej odpowiedzi. Faunon zachował obojętny wyraz twarzy, próbując zapanować nad złością. - A ziemia wydaje się względnie nietknięta, prawda? Obaj rozejrzeli się po okolicy, choć robili to już parę razy. Wybrzuszenia rozciągały się tam, gdzie wcześniej chyba nie było żadnych wzniesień, bo drzewa i krzewy chyliły się pod kątami, pod jakimi nie rośnie żadna roślina. Niemal jakby coś rozorało ziemię, a potem bez większego zapału próbowało naprawić wyrządzone szkody. Parę drzew wyglądało na obumarłe i skamieniałe wzorem martwego skrzydlatego, ale przeważająca część zalesionego regionu wydawała się zupełnie normalna. Mimo wszystko Faunon dziwił się, że tylko on zwrócił uwagę na szczególny wygląd krajobrazu. Drugi elf przestał się uśmiechać. - - Rzeczywiście. Przechodziliśmy przez tereny, gdzie ziemia została wywrócona na nice, ale nawet tam nie brakowało roślin i drobnej zwierzyny. - - Jak gdyby zostały ominięte, podlegały ochronie... albo może zostały uleczone - dodał, nagle przeświadczony, że ten domysł jest najbliższy prawdy. - - Chronione przez co? Z pewnością nie przez Sheeka. Myślę, że ci przede wszystkim zadbaliby o własne bezpieczeństwo. - - Może przez kogoś, kto walczył z ptasim ludem, a potem zniknął - zasugerował Faunon. Zapewne nigdy się tego nie dowiedzą. Jak mówiły legendy, elfy uciekły przed koszmarami innego świata niezliczone tysiąclecia temu. Ta ziemia nie była ich ojczyzną i wbrew staraniom nie zdołali poznać jej tajemnic. Faunon wiedział, że przed Sheeka i Quelami panowało tutaj kilka innych ras. Ten świat był bardzo stary, choć nie utracił dawnej żywotności. Rayke westchnął. - - Znowu zaczynasz, Faunonie? - - Jeśli będzie trzeba. Nie wystarczy wiedzieć, że Sheeka spotkała katastrofa, która może oznaczać koniec ich panowania. Musimy się dowiedzieć, co to była za katastrofa i czy już się nie powtórzy. Jeśli... Gałęzie zatrzeszczały głośno, jakby coś z wielką prędkością spadło w las prosto z nieba. Faunon obrócił się na pięcie i zobaczył, jak coś wielkiego i czarnego porusza się za drzewami. Wreszcie zrozumiał, że to koń, ale jaki koń! Ogier, bez dwóch zdań, wyższy od wszystkich znanych im rumaków i tak rączy, że wiatr nie mógłby iść z nim w zawody. Jeśli on był sprawcą wcześniejszego hałasu, to szybko zmienił sposób bycia, bo teraz sunął cicho jak cień, który przypominał. - Co to takiego? - szepnął pobladły Rayke. Faunon wiedział, że kolor jego twarzy musi być bardzo zbliżony do barwy twarzy Rayke'a. - - Za nim! - - Za nim? Nie widzisz, jak pędzi? Nigdy go nie złapiemy! - zawołał niemal z ulgą jego towarzysz. - - Nie zamierzam go łapać! Chcę tylko zobaczyć, co to takiego. Za mną! Faunon popędził za czarnym stworzeniem z typową dla swej rasy chyżością, zwinnie omijając i przeskakując przeszkody. Nie słyszał kolegi, ale wiedział, że Rayke jest zbyt dumny, by zostać z tyłu - co wcale nie znaczy, że miałby mu za złe, gdyby zaniechał pościgu. On postawił sobie za cel ponowne zobaczenie śmigłej zjawy i zdawał sobie sprawę, że będzie to wymagało nie lada zachodu. Dorównywał prędkością wielu innym stworzeniom, z tym jednak nie mógł się mierzyć. Wiedział to od samego początku. Wiedział też, że potężny rumak pocwałował w stronę otwartej przestrzeni. Tam znów będzie widoczny, choć z daleka. Tym zbytnio się nie przejmował, bo, jak wszystkie elfy, miał doskonały wzrok. Poza tym Faunon też nie miał ochoty zbliżać się do tak potężnego i ogromnego stworzenia. Chciał tylko potwierdzić jego istnienie i sprawdzić, w którą zdąża stronę. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że mógłby zrobić coś więcej. Koń jednak miał inne plany. Faunon niemalże wpadł na niego. Błysnęła mu myśl, jak mógł go nie zauważyć. Rumak zawrócił i zbliżył się bezszelestnie, a teraz piętrzył się nad nim niczym czarna skała. Faunonowi przytrafiło się coś bardzo nieelfiego, mianowicie potknął się i osunął na ziemię o wyciągnięcie ręki od demonicznego ogiera. - Wróciłem, ale to nie to miejsce! - ryknęła do niego groźna postać. Miała długie, wąskie oczy o barwie zamarzniętego błękitu, oczy bez źrenic. Faunon chciał powiedzieć coś, co zadowoliłoby hebanowego potwora, ale z jego ust wyrwało się tylko powietrze. Nie mógł wydać bodaj najcichszego dźwięku. - To jest miejsce, ale nie to miejsce! - Kopyto wyryło w ziemi głęboką bruzdę. Elf aż nazbyt dobrze zdawał sobie sprawę, co stałoby się z jego głową, gdyby rumak postanowił się go pozbyć. Przerażające zwierzę patrzyło na niego przez krótką chwilę. Faunon wstrzymywał oddech przez czas inspekcji, zastanawiając się, co je tak zaciekawiło. Potem poczuł magiczną sondę. Była zaskakująco delikatna, niemal jakby ogromny hebanowy ogier wstydził się swoich poczynań. Po chwili poderwał głowę. Rozejrzał się dokoła z nowym zainteresowaniem. - Więc to tak! Zdumiewające! Tyle nowych rzeczy do poznania! Mroczny rumak cofnął się, odwrócił i popędził we wcześniej obranym kierunku, a zrobił to tak niespodziewanie, że elf otwarł ze zdumienia usta. Jego wyostrzone zmysły nie zarejestrowały żadnego śladu na fizycznej płaszczyźnie. Jakby przemknął tędy duch, choć takie wyjaśnienie nie miało sensu, zważywszy, że i on, i Rayke najpierw usłyszeli demona, a potem go zobaczyli. - - Jesteś cały? - zapytał Rayke za jego plecami. - - Tak, nic mi nie jest. - I w gruncie rzeczy to go dziwiło. W czasie krótkiego spotkania był całkowicie zdany na łaskę cienistego stworzenia. Nie musiał zbytnio wytężać wyobraźni, żeby oczyma duszy zobaczyć, jak na tuziny sposobów koń pozbawia go życia. Wbrew własnej woli myślał o tym w ciągu swojej przygody. Czyżby w trakcie sondowania demoniczny ogier odkrył jego obawy? Rayke złapał go pod ramiona i pomógł stanąć na nogi. Głos nadal mu drżał. - - Co to było? Nie koń! Tym bardziej nie jeden z naszych! Czy był to zmiennokształtny? - - Tak, nie, może. Byłem zbyt zbity z tropu, by się nad tym zastanawiać. Ale wątpię, czy to ktoś' z naszych. Czary potrzebne do takiej przemiany zabiłyby prawie każdego z naszego ludu! Nie, w nim było coś obcego, jakby pochodził nie z tego świata, tylko z miejsca, które różni się od wszystkich nam znanych. Obaj stali i patrzyli tam, gdzie jeszcze niedawno stał upiorny koń. Wreszcie Rayke zapytał: - Czego chciał, Faunonie? Mówił tak, jakby czegoś szukał. Wiesz, czego? Rayke wiedział o sondzie, może nawet sam został poddany badaniu. Faunon pokręcił głową. - Nie wiem, ale znalazł w mojej głowie coś, co go zadowoliło. I był bardzo ostrożny, Rayke! Mógł spustoszyć mój umysł... czułem, że może zrobić to bez trudu, ale tego nie zrobił. Rayke nie był wzruszony niedoszłym losem towarzysza. Patrzył w kierunku, w którym oddalił się intruz. - Jak myślisz, dokąd poszedł? - - Na wschód. Pędził prosto jak strzała. Rayke skrzywił się. - - Tam nic nie ma. - - Może chce dostać się nad morze... albo za morze. - Możliwe. - Rayke szeroko otworzył oczy. - Myślisz, że miał coś wspólnego ze śmiercią Sheeka? Ten pomysł nie przyszedł mu do głowy i musiał przyznać, że tym razem Rayke okazał się lepszy. - - Nie wiem. Być może nigdy się nie dowiemy. - - I dobrze. Wracajmy do pozostałych, Faunonie. Chodźmy stąd, zanim ten stwór uzna, że ma jakiś powód, aby tu powrócić! Był to argument nie do zbicia. Nie mieli tu już czego szukać - chyba że zjawi się kolejny niespodziewany gość - a poza tym dzień zbliżał się ku końcowi. Faunon w zasadzie nie bał się ciemności, ale po tym spotkaniu pragnął jak najszybciej znaleźć się wśród swoich. W liczniejszym gronie poczuje się znacznie bezpieczniej. Gdy spieszyli przez las, poruszając się tak bezgłośnie, jak cienisty rumak, w głowie Faunona kołatała się natarczywa myśl. Należał do młodszego pokolenia bardziej praktycznych elfów i nie doszukiwał się we wszystkim znaków i omenów, ale nie mógł otrząsnąć się z wrażenia, że stworzenie, z którym się spotkał, zapowiada nadejście czegoś ważnego, jakąś zmianę w świecie znanym jego ludowi. Jeśli istotnie zbliżał się kres panowania Sheeka, jak przed nimi Queii, to w ich miejsce pojawi się ktoś nowy. Ten cykl powtarzał się od prawieków, a choć plemię elfów nigdy w nim nie uczestniczyło, miało możliwość obserwowania przemian. Faunon pochylił głowę, żeby przemknąć pod niskim konarem. Był coraz bardziej strapiony. Elfy dobrze znały Sheeka, a nawet Queli, i wiedziały, gdzie jest ich miejsce. Czy nastanie kolejnej rasy odmieni ich los? I kto wie, kim będą nowi panowie? Nie było tu innych ras, które mogłyby ubiegać się o władzę. Był pełen obaw, choć nic ich nie usprawiedliwiało. Gdy zbliżyli się do miejsca spotkania z innymi, doszedł do wniosku, że chyba po raz pierwszy w życiu zależy mu na przetrwaniu aroganckich skrzydlatych. Jego lud umiał z nimi koegzystować. Nowi panowie mogą uznać, że istnienie jego rasy niczemu nie służy. Już kiedyś groziła im zagłada, ale na szczęście, jak mówiła legenda, odkryli ścieżkę, którą uciekli od koszmarów wynaturzonego świata Nimth i jego zwyrodniałych panów, czarnoksiężników zwanych Vraadami. Faunon zadecydował, że przynajmniej z ich strony nie mają się czego obawiać, a myśl ta przyniosła mu odrobinę pociechy. Jeśli przyszłość szykowała im jakieś przykre niespodzianki, to przecież nawet najgorsze nie mogły się równać z okrucieństwami Vraadow. II Kolonia istniała już od piętnastu lat. Ten świat nie naginał się do ich woli jak poprzedni i, co ważniejsze, brakowało im sił na realizację wydumanych zachcianek. Często zmuszeni byli własnymi rękami wykonywać prace, do których nigdy wcześniej się nie zniżali. Mieli za sobą długi, bolesny upadek z wyżyn boskości, do jakiej przywykli w swoim umierającym świecie, Nimth. Uciekli stamtąd, zabierając tyle dobytku, ile zdołały udźwignąć ich wierzchowce, i w nowym świecie stwierdzili, że muszą zaczynać od zera. Ich magia sprawowała się inaczej niż w świecie, który z jej pomocą skazali na zagładę. Czary wymagały straszliwego wysiłku i częstokroć dawały wynik zupełnie inny od zamierzonego. Mimo wszystko Vraadowie osiągnęli niemało w ciągu piętnastu długich lat, choć nie brakowało takich, którzy nadal nie mogli pogodzić się z faktem, że dni dawnej boskości przeminęły bezpowrotnie. Niegdyś przenosili góry - dosłownie! - i niektórzy upierali się, że znów będą to robić, niezależnie od kosztów. Dlatego ci, którzy odnosili mniejsze bądź większe sukcesy we władaniu czarami, zupełnie nie zwracali uwagi na skutki uboczne i następstwa swoich poczynań. Należał do nich wielmożny Barakas, patriarcha Tezerenee, klanu smoka. Przybył do tego świata, zamierzając nim rządzić, a nie podporządkować się jego woli. Nawet w tej chwili, gdy wraz z dwoma synami kontemplował roztaczający się przed nimi widok, marzenia o świetlanej przyszłości wzbierały w jego głowie do punktu przelania. Stał na najwyższym wzgórzu w okolicy i spoglądał na zachód, omiatając wzrokiem nie tylko ziemie, ale i leżące za nimi morze. Smoki wierzchowe, wielkie zielone stworzenia podobne do masywnych, niezgrabnych jaszczurek, zaczęły robić się narowiste. Synowie patriarchy, dziedzic Reegan i dotąd posłuszny Lochivan, też stawali się krnąbrni. Lochivan z tej trójki odznaczał się najlżejszą budową, co pod żadnym względem nie znaczyło, że był niski czy wątły. Po prostu Reegan i Barakas byli wielcy niczym niedźwiedzie; dwaj brodaci olbrzymi wyglądali tak, jakby mogli odgryźć głowę każdemu, kto ośmieli się bodaj kichnąć w ich stronę. Wszyscy trzej jeźdźcy mieli podobne, jakby grubo ciosane rysy, pospolicie występujące w całym klanie, ale twarz Lochivana łagodziły cechy przekazane mu przez matkę, wielmożną Alcie. Lochivan wyróżniał się także brązowo-szarą czupryną; Barakas i jego następca mieli ciemniejsze włosy, przy czym na głowie patriarchy od paru lat jaśniała smuga srebra. Co do Reegana, stanowił wierną kopię smoczego władcy, lecz podobieństwo kończyło się na wyglądzie. Dziedzic nie dorównywał ojcu inteligencją i wyobraźnią. Cała trójka pławiła się w cieple słońca płonącego wprost nad ich głowami. Lochivan wiercił się w siodle, próbując zatrzymać chłód w kaftanie pod ciemnozieloną zbroją ze smoczej łuski, której ostatnimi czasy - podobnie jak inni członkowie klanu - prawie wcale nie zdejmował. Dawno temu, kiedy Vraadowie byli władcami Nimth, bez cienia wysiłku wyczarowałby sobie chłodny i nieważki pancerz. Tutaj, na ziemiach, które w najlepszym wypadku uważał za przeklęte, podobna próba oznaczałaby niewiele więcej niż stratę energii. Magia tego świata nadal odmawiała mu posłuszeństwa. Tylko nieliczni posiadali prawdziwą moc, ajeszcze mniej pod względem magicznych umiejętności dorównywało Vraadom z dawnego świata. Z tej trójki nikt nie władał pełnią mocy, choć patriarcha był temu bliski. Bliski, ale daleki od tego, czego pragnął. Właśnie dlatego ani Reegan, ani Lochivan nie ośmielili się przeszkodzić ojcu w rozmyślaniach. Tylko takie okresy zadumy powstrzymywały go od wyładowania złości na przypadkowych ofiarach. - Jak daleko według was? - zapytał nagle. Głos miał bezdźwięczny, niemal wyprany z emocji, lecz to nie znaczyło, że nie jest groźny. Ostatnio stał się zmienny, w mgnieniu oka z obojętności wpadał w złość. Wielu Tezerenee nosiło na skórze pamiątki jego gniewu. To Lochivan odpowiedział na pytanie, jak zawsze. Reegan mógł być następcą, ale brakowało mu lotności umysłu niezbędnej w takich przypadkach. Poza tym Lochivan znał odpowiedź; była taka sama od trzech tygodni. - Nie dość daleko, by na zawsze pozostawać poza naszym zasięgiem. Nie aż tak daleko. ¦-Prawda. - Oczy władcy Tezerenee nie skupiały się na bogatych ziemiach u stóp wzniesienia, ale na migotliwym morzu na horyzoncie. Marzył o podboju kontynentu leżącego za bezkresną przestrzenią wody. Nawet nadał mu nazwę, której inni używali również na określenie kolonizowanych ziem. On sam ten ląd nazywał w myślach "tym drugim". Jego Smocze Królestwo, jego przeznaczenie, leżało za morzami. - Ojcze - rzekł cicho Reegan. Musiał mieć jakiś ważny powód, bo inaczej nie ośmieliłby się odezwać do władcy Tezerenee. Barakas poparzył na najstarszego syna, który ruchem głowy dał znać, że powinni spojrzeć w lewo. Smoczy pan odwrócił się, żeby sprawdzić, co przyciągnęło uwagę Reegana. Zgrzytnął zębami. Był to jeden z Beztwarzych, parodia człowieka nie posiadająca twarzy, włosów i uszu. Był średniego wzrostu, miał na sobie prostą szatę z kapturem. Patrzył - jeśli można użyć takiego określenia w odniesieniu do kogoś, kto nie ma oczu - w stronę Tezerenee. Obserwował ich nie istniejącymi oczami i ani trochę nie wzruszał go fakt, że sam jest obserwowany. - - Pozwól mi go ściąć, ojcze! - Reegan udawał beztroskę, ale ledwo zauważalne drżenie głosu zdradzało strach, który wzbudziła w nim ta istota. Lochivan też czuł się nieswojo w towarzystwie pozornie nieszkodliwego intruza. - - Nie wolno - przypomniał Barakas głosem ostrym jak stal. Sam też chciałby zmiażdżyć przybysza pod pazurzastą łapą wierzchowca albo posiekać go mieczem na kawałki. Cokolwiek, byle zetrzeć go z powierzchni tego świata. - - Ale... - - Zakazał tego Smok z Głębin! - warknął patriarcha. Mówił o istocie, którą w ciągu minionych lat zaczął uważać za ucieleśnienie totemu klanu. Kiedy na tamtym drugim lądzie Tezerenee groziła śmierć z rąk - szponów - ptasich stworzeń, bóg wyłonił się z głębi ziemi, bóg z kamieni i stopionej skały. Wystarczyło, że odezwał się do Sheeka - przez Vraadow zwanych Poszukiwaczami - a ci z miejsca popadli w rozsypkę. Następnie zabrał niedobitki klanu i używając ledwie cząstki swojej mocy, przeniósł ich na ten kontynent, gdzie dołączyli do reszty Vraadow. Barakas wziął sobie do serca słowa istoty, którą nazwał Smokiem z Głębin. Zapowiedziała ona, że kiedyś Tezerenee wrócą triumfalnie do Smoczego Królestwa, i wielmożny Barakas z utęsknieniem wyglądał tego dnia. Drugie przykazanie nie było przyjemne. Bóg oświadczył, że pod żadnym pozorem nie wolno zaczepiać Beztwarzych, którzy mogą robić wszystko, na co mają ochotę. Dla Tezerenee było to niemal nie do pomyślenia. Dzielili z tymi przeklętymi istotami nie tylko ziemię; łączyło ich wspólne pochodzenie, przynajmniej w fizycznym sensie. Z tego powodu czuli się niezbyt swobodnie nawet wśród swoich, choć z czasem większość animozji popadła w zapomnienie. Barakas chwycił wodze swojego wierzchowca. - Zabierajmy się stąd! To miejsce już nie niesie ukojenia. Reegan i Lochivan przytaknęli mu skwapliwie. Zawrócili wierzchowce i popędzili w kierunku miasta. Z początku mieli pewne trudności, bo jaszczury nie zostały złamane jak należy. "Łamanie" w Nimth oznaczało złamanie woli i rozbicie jej w pyl; powstałą w ten sposób pustkę właściciel mógł zapełnić tym, co uważał za wskazane. W efekcie uzyskiwano doskonale ułożone wierzchowce. Na nieszczęście w nowym świecie łamanie nie zawsze kończyło się sukcesem, a Tezerenee nie mogli sobie pozwolić na utratę wielu smoków. W przeciwieństwie do zachodniego kontynentu, gdzie zamierzali się udać, tutaj smoki występowały stosunkowo rzadko. Zdaniem Barakasa była to kolejna wada tego kontynentu. Wreszcie wierzchowce poddały się woli jeźdźców i, nabierając pędu, pognały przez pagórkowaty teren. Szkarłatne płaszcze Barakasa i Reegana, wyróżniające ich jako władcę klanu i jego nominalnego następcę, łopotały niczym krwawoczerwone smocze skrzydła. Miasto uchodźców leżało w dolinie i większa część drogi prowadziła w dół, choć wzgórza zmuszały ich do podążania krętą trasą. Koniom nie brakowało zalet, ale w takim terenie jaszczury miały niezaprzeczalną przewagę. Ich pazury wczepiały się w ziemię, co zapobiegało przekoziołkowaniu przez głowę i zmiażdżeniu jeźdźców. Poza tym ujeżdżony smok był czymś więcej niż wierzchowcem przenoszącym Tezerenee z miejsca na miejsce. Był machiną stworzoną do zabijania. Niewiele stworzeń mogło stawić czoło smokowi, nawet tak prymitywnemu jak wierzchowy jaszczur. Szpony mogły pociąć człowieka na plastry, szczęki bez wysiłku przeciąć ofiarę na dwoje. Co ważniejsze, smoki były symbolem Tezerenee. Niedługo później przed jeźdźcami wzniosło się miasto, z daleka przypominające masywną ścianę. Nowi mieszkańcy najpierw odbudowali otaczający je mur, podwajając jego wysokość. Zrobili to ze strachu, bo pozbawieni dawnej mocy wszystkiego się bali. Kiedy tu przybyli, miasto było jedną wielką ruiną, pradawnym reliktem starożytnych, którzy powołali ich do istnienia. Jak się okazało, starożytni dali początek wielu różnym rasom. Mieli na swe usługi moc, o jakiej Vraadowie mogli tylko marzyć, więc z łatwością nadali swoim potomkom różnorodne formy. Szukali najbardziej odpowiednich następców swojej zmęczonej, wymierającej rasy. Jak na ironię, nadzieję rokowali tylko ci, których wcześniej spisano na straty - Vraadowie. Ci porzucili stworzony przez starożytnych świat, gdzie, jak przewidywano, mieli doprowadzić do samozagłady. Zamiast wybić się wzajemnie, przetrwali prawie wszystkie inne rasy. Oprócz nich istnieli jeszcze Poszukiwacze, ale, jak powiedział Smok z Głębin, ich czas dobiegał końca. Wielmożny Barakas uważał odbudowę miasta za stratę czasu i sił, lecz nie wyraził sprzeciwu. Miał własne plany i uzbroiwszy się w cierpliwość, czekał stosownej chwili, by zacząć je realizować. - Smocza krew! - zaklął Lochivan, wskazując przed siebie. - Następny! Blisko bram miasta stała postać taka sama jak ta, którą parę minut wcześniej zostawili za sobą. Zdaniem Barakasa mogła być to ta sama istota. Beztwarzy popisywali się swoją mocą; mieli jej pod dostatkiem. Byli wszak uosobieniem starożytnych twórców tego miasta, a raczej tego, co pozostało z ich umysłów. Nadal próbowali we własny zagadkowy sposób kierować przyszłością swojego świata - czyli Vraadami. Władca Tezerenee zacisnął wargi: dzięki niemu zyskali fizyczną postać, która umożliwiała im jeszcze większą ingerencję. Brama otworzyła się sama przed powracającymi Vraadami. Beztwarzy, jak jego poprzednik, nawet nie drgnął, gdy się zbliżyli. Barakas nie mógł powstrzymać się od dotknięcia własnej twarzy, gdy mijali nieruchomą figurę. Skóra w dotyku sprawiała wrażenie normalnej, ale pochodziła z tego samego źródła co ciało, które przyoblekły te duchy. Cielesne powłoki wszystkich Tezerenee - z wyjątkiem jednego - powstały dzięki połączonej magicznej mocy klanu. Nawet parę osób spoza klanu, które patriarcha postanowił wynagrodzić za wierność, zyskało nowe ciała. Wobec braku fizycznej drogi z Nimth do Smoczego Królestwa takie rozwiązanie wydawało się idealne. Z pomocą niejakiego Dru Zeree, jedynego czarnoksiężnika spoza klanu, którego Barakas darzył szacunkiem, Vraadowie odkryli sekret ka, czyli duchowej podróży. Ka danej osoby, kierowane przez innych, mogło przebyć barierę nieprzekraczalną dla ciała. Istniała tylko jedna główna przeszkoda: dusze wyzwolone z ciała musiały gdzieś zamieszkać. Sam Barakas zaproponował rozwiązanie. Choć fizyczne przejście okazało się niemożliwe, Vraadowie mogli za pomocą magicznych środków wywierać wpływ na swój przyszły świat. Praca nad najdrobniejszym czarem wymagała współdziałania tuzina czy więcej osób, co okazało się nieosiągalne dla aroganckich Vraadow. Tezerenee, przeciwnie, przyzwyczajeni byli do współpracy i pod mistrzowskim przewodem patriarchy stworzyli armię golemów, bezdusznych łupin, które miały czekać na napływ vraadzkich ka. Do ich tworzenia wykorzystano większych, bardziej majestatycznych kuzynów wierzchowców, których dosiadał Barakas i jego synowie. Po stworzeniu zaledwie kilkuset golemów misterny plan zaczął się walić. Najpierw przepadli bez śladu Tezerenee odpowiedzialni za nadzorowanie tworzenia golemów - Barakas podejrzewał, że starożytni maczali w tym palce - a potem te przeklęte zjawy ukradły większość ciał dla siebie. Istota zniknęła z pola widzenia, gdy jeźdźcy wjechali za mury. Patriarcha wcale nie poczuł się lepiej. Z doświadczenia wiedział, że co najmniej pół tuzina tych straszydeł obserwuje ich z mniej rzucających się w oczy miejsc. Takie miały zwyczaje. Kiedyś Dru Zeree wyjaśnił mu, że ostatni ze starożytnych połączyli swoje dusze z tym światem, obdarzając go swego rodzaju umysłem. Golemy stworzone przez Tezerenee dały założycielom okazję do nadrobienia przeoczenia, z którego zdali sobie sprawę poniewczasie: wyposażenia umysłu w ręce umożliwiające dalszą pracę. Barakas nie wiedział, w jakim stopniu wierzyć w to wyjaśnienie, ale w gruncie rzeczy to nie miało znaczenia. Liczyła się wyłącznie armia duchów, która pozbawiła go nie tylko golemów, ale także wymarzonego cesarstwa. Był tak blisko celu... Wystarczyłoby, żeby w zamian za obietnicę wstępu do nowego świata Vraadowie przysięgli mu wierność. Co gorsza, widok ożywionych golemów przypominał mu, że jego ciało leży i gnije w dogorywającym Nimth, chyba że już pożarły je jakieś ścierwojady. Skrzydła bramy zamknęły się za nimi: magia Dru Zeree znów dała o sobie znać. Barakas starał się ze wszystkich sił, lecz nie potrafił dorównać czarnoksiężnikowi. Nawet córka Zeree, Sharissa, odznaczała się o wiele większym talentem. Niemożność dorównania innym była kolejną gorzką pigułką, którą Barakas połykał codziennie jak rok długi. Paru Vraadow kręciło się w pobliżu. Wyglądali zdecydowanie bardziej niechlujnie niż w Nimth. Pozbawieni niemal nieograniczonej mocy, która pozwalała im spełniać wszelkie zachcianki, musieli dbać o siebie w sposób bardziej przyziemny. Niektórzy nie umieli do tego przywyknąć. Ci tutaj mieli na sobie długie szaty albo kaftany i spodnie, proste w kroju w porównaniu z ekstrawaganckimi, wyszukanymi strojami z czasów Nimth. Kilku wyrzucało gruz z na wpół zrujnowanej budowli. Odkładali na bok równe kawałki, żeby później wykorzystać je do wzniesienia jakiejś innej nikomu niepotrzebnej wieży. W oczach Barakasa mozolący się Vraadowie wyglądali wręcz żałośnie. ,3ogowie upadli - pomyślał. - Ja upadłem". A jednak dzięki ich wysiłkom miasto odzyskało trochę dawnego splendoru. Być może pewnego dnia stanie się tak wspaniałe jak w okresie swej świetności. Vraadowie mieli więcej dzieci niż w Nimth, ale stwierdzenie to jeszcze o niczym nie świadczyło, bo w dawnych czasach bywało ich nie więcej niż parę tuzinów. Niemal nieśmiertelnych czarnoksiężników nie pociągały więzi rodzinne i daleko im było do wzorowych rodziców. Ci nieliczni, którzy decydowali się na dzieci, po jakimś czasie przystępowali do walki z własnym potomstwem. Barakas podczas tworzenia swojego klanu skierował tę destrukcyjną energię na zewnątrz. Liczba Tezerenee, stanowiących jedyną prawdziwą rodzinę w społeczeństwie Vraadów, znów przekroczyła setkę - nie licząc ludzi spoza klanu, którzy przysięgli mu wierność w czasie ostatnich piętnastu lat. W zajętej przez klan części miasta nie brakowało dzieci. Paru Vraadow ostentacyjnie odwróciło się plecami do trzech Tezerenee. Patriarcha nie poświęcił im nawet jednego spojrzenia. Nie przejmował się wrogością, a poza tym uważał, że ich złość kieruje się w niewłaściwą stronę. To prawda, że po utracie większości golemów przeprawił do nowego świata wyłącznie swoich ludzi, a dawnych sprzymierzeńców porzucił na łaskę losu. Teraz dowodził, że jeśli czuli się oszukani i szukali winnych, to powinni zwrócić się przeciwko Beztwarzym. On postąpił tak, jak postąpiłby każdy z nich. Klan miał pierwszeństwo. Z czasem Vraadowie przestali domagać się śmierci wszystkich Tezerenee. Ostatecznie to oni, przyzwyczajeni do korzystania z siły własnych rąk, nauczyli ich, jak radzić sobie bez magii. Barakas nie bez racji uważał, że dni kolonii byłyby policzone, gdyby nie jego poddani. Nawet Dru Zeree i Silesti, trzeci członek triumwiratu, nie mogli temu zaprzeczyć. Czarnoksiężnicy władający magią byli zbyt nieliczni, by sprostać wyzwaniom nowego świata. Patriarcha wyrwał się z zadumy na widok wysokiej, zgrabnej kobiety ze srebrzysto- błękitnymi włosami spływającymi niemal do talii. Ubrana w dopasowaną suknię, podkreślającą idealną figurę, szła z pewnością siebie, której nie miała przed przybyciem do tego świata. Zaliczała się do najbardziej wprawnych czarodziejek, choć według vraadzkich kryteriów była ledwie dzieckiem - miała tylko trzydzieści parę lat. Była to Sharissa, córka Dru Zeree. Barakas ściągnął wodze. Wstrzymywał wierzchowca powoli, żeby nie okazać zbytniej skwapliwości. Zerknął na Reegana, który wybałuszył oczy i śledził każdy ruch młodej kobiety. Patriarcha od jakiegoś' czasu zachęcał pierworodnego do zainteresowania się jedynaczką swojego rywala, a Reeganowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Ale podczas gdy Barakas cenił Sharissę za pozycję i czarodziejskie umiejętności, jego syn postrzegał ją bardziej przyziemnie... co nie znaczy, że patriarcha nie dostrzegał jej urody. Sharissa zmieniła się trochę od czasu przybycia do tego świata. Twarz jej się zaokrągliła, choć kości policzkowe pozostały wyraźnie zaznaczone. Jak inni Vraadowie, miała krystalicznie czyste oczy, błękitne jak akwamaryna i jasne, gdy szeroko rozchylała powieki. Wygięte brwi nadawały jej twarzy dociekliwy wyraz. Mina czarodziejki zwykle wyrażała lekkie rozbawienie, ale Barakas wiedział, że jest to zasługą naturalnie wygiętych w górę kącików ust. - Wielmożna Sharisso - zawołał, kiwając głową. Jej wąskie, ale ładnie wykrojone wargi rozchyliły się w wymuszonym uśmiechu. Sharissa nie lubiła zadawać się z Tezerenee - wyjąwszy Gerroda, który sam skazał się na wygnanie. Barakas szybko przepędził nieproszone myśli dotyczące syna. Gerrod postanowił pójść własną drogą, a to oznaczało życie w izolacji przeczącej wszystkim zasadom, które wpoił swoim ludziom. Gerrod sam wykluczył się z klanu i na tym kończyły się ich relacje. - - Wielmożny Barakasie. Lochivanie. - Sharissa uśmiechnęła się do nich, skinęła głową i dodała: - O, Reegan. Jak się dzisiaj miewasz? - - Doskonale, jak zawsze, gdy cię widzę - odparł Reegan. Barakas był prawie tak jak Sharissa zaskoczony słowami najstarszego syna. Panna Zeree zarumieniła się lekko; nie spodziewała się takiego komplementu ze strony tego niezdarnego gbura. Patriarcha powściągnął uśmiech. Czarodziejka nie będzie miała wątpliwości, że to nie on podsunął odpowiedź. Było aż nazbyt jasne, że banalne słowa zrodziły się w głowie Reegana. Po raz pierwszy jego syn przejął inicjatywę. Jeśli istniało coś, co mogło rozbroić Sharissę, to tylko szczerość. - - A jak miewa się twój ojciec? - zapytał Barakas, przerywając przedłużające się milczenie. - - Dobrze - odrzekła Sharissa z widoczną ulgą. Mimo swoich zdolności i wiedzy, w kwestii kontaktów międzyludzkich była naiwna jak dziecko. Pierwsze dwadzieścia lat życia spędziła w odosobnieniu, gdyż ojciec postanowił chronić ją przed zgubnym wpływem innych Vraadow, a teraz miała niewiele więcej. To mało, jak na długowieczną rasę Vraadow. - - A jego małżonka? - - Matka też ma się dobrze. Barakas zwrócił uwagę na sformułowanie. Wielmożna Ariela Zeree nie była matką Sharissy; nawet nie należała do rasy Vraadow, tylko do elfów z tego świata. Córka Dru, która tak naprawdę nie znała rodzonej matki, ogromnie polubiła elfkę i w konsekwencji zaczęła zwać ją matką. Barakas starannie skrył niesmak. Elfka, choć spowinowacona z Zeree, była poślednią istotą. Nie należała do Vraadow. Zdał sobie sprawę, że Sharissa czeka na dalsze słowa. Jego myśli coraz częściej chadzały własnymi ścieżkami. To go niepokoiło. Czyżby miało to coś wspólnego z niedawno odkrytą siwizną we włosach albo ze zmarszczkami w kącikach oczu? - Wielmożna Sharisso, istoty te nie są ci zupełnie obce, prawda? - zapytał nagle Lochivan. Nie musiał wyjaśniać, o kogo mu chodzi. Wszyscy wiedzieli, że ma na myśli Beztwarzych. Władca Tezerenee łypnął gniewnie na młodszego syna, ale powstrzymał się od komentarza. - - Wiem o nich co nieco. - Sharissa była ostrożna. Jak większość Vraadow, bała się dominacji Tezerenee. Barakas chciałby ją zapewnić, że nie ma powodu do obaw; dla niej zawsze znajdzie się miejsce w klanie. Taka żywotność i moc nie mogły pójść na marne. - - W jaki sposób okazują, że na czymś im zależy? Czy ich poczynania w ogóle coś znaczą? Czy umieją tylko się gapić... jeśli można tak powiedzieć, bo przecież nie mają oczu! Myślę, że oni coś wiedzą. Piętnaście lat gapienia się musi mieć jakiś cel. A w tym roku przechodzą samych siebie. Sharissa okazała zainteresowanie. Ciekawiło ją wszystko, co wiązało się z nowym światem. - Zwróciłeś na to uwagę? Ostatnio są bardziej aktywni, też to zauważyłam. Ale nie sądzę, by to oznaczało coś złego. Zależy im na naszym powodzeniu. "Jesteś pewna?" - chciał spytać Barakas. I po raz kolejny ugryzł się w język. - A co sądzi twój ojciec? Pracuje z nimi w ich zamku. Z pewnością wie coś więcej. Sharissa pokręciła głową tak energicznie, że jej wspaniałe włosy zafalowały niczym kaskada. Reegan pożerał ją wzrokiem, choć starał się skrywać nachalność. Zawsze miał z tym kłopoty. - - Ojciec zawsze mówi, że praca z nimi przypomina zabawę układanką, w której brakuje ponad połowy elementów. Jakimś sposobem uczą go różnych rzeczy, lecz uświadamia sobie to dopiero po zakończeniu lekcji. - Uśmiechnęła się do Lochivana, jakby na chwilę zapomniała, że jest Tezerenee. - To niepomiernie go irytuje. - - Nie dziwię się. Rozmawiali ze swobodą, która zaniepokoiła Barakasa. Patriarcha niemal dosłownie był ojcem swoich poddanych, bo w ciągu stuleci spłodził nie mniej niż piętnastu synów i kilka córek... nie wspominając o tych, których zdążył zapomnieć. Niestety, dwóch najbardziej inteligentnych potomków sprawiło mu gorzki zawód. Rendel zdradził klan, pragnąc na własną rękę zbadać tajemnice Smoczego Królestwa, i zginął przez własną głupotę. Jego cień, młodszy brat Gerrod, był niewiele lepszy. Barakas miał nadzieję, że Lochivan wypełni lukę, jaka powstała po odejściu tamtych dwóch. Zawsze uważał go za posłusznego, nigdy za mądrego, a jednak... Sharissa spoglądała w jego stronę. Patriarcha zastanowił się, od jak dawna mu się przypatruje. Znów była uprzedzająco i nienaturalnie uprzejma. A on zapomniał się jak ostatni gamoń i odsłonił swoje myśli... Takiego niedbalstwa nigdy nie puściłby płazem żadnemu ze swoich ludzi. - - Jeśli wybaczysz, muszę przygotować się do wyprawy. Znaleziono jedno z wcześniejszych osiedli założycieli. - - Co takiego? - Lochivan pochylił się w siodle. - Gdzie? - Na północnym wschodzie. Muszę już iść. Życzę wszystkim dobrego dnia. - Skinęła im głową i odeszła. Jej chód zdradzał, że pragnie szybko znaleźć się jak najdalej. Zbolała mina Reegana skojarzyła się Barakasowi z pyskiem chorego smoka. Gdy Sharissa oddaliła się spory kawałek, Lochivan odwrócił się do ojca i obaj wymienili spojrzenia. Na północnym wschodzie mieszkał Gerrod. To mogło, ale nie musiało być zbiegiem okoliczności. - Otrząśnij się z tego osłupienia, Reegan - warknął władca Tezerenee. - Lochivan, możesz odejść. Wiem, że musisz zająć się pewnymi sprawami. Mam rację? Lochivan, który w tej chwili nie miał żadnych obowiązków, w lot zrozumiał intencje ojca. - Tak, ojcze. Dziękuję. Młodszy Tezerenee ściągnął wodze i odjechał, zostawiając ojca i brata. Barakas po raz ostatni odwrócił się do pierworodnego, swojego następcy. - Smocza krew! Idioto, ocknij się wreszcie! Chcesz siedzieć tu bezmyślnie przez cały dzień? - Źle ocenił jego uczucia do Sharissy. Ostatnim, czego mu brakowało, był zadurzony gamoń. Kiedy rządzi żądza, rozum schodzi na psy - a w przypadku pierworodnego efekt był tragiczny. Reegan wyrwał się z transu i ruszył za ojcem. Barakas skrył niesmak pod maską obojętności. Powinien się domyślić, że nie wyrachowanie, tylko prawdziwe uczucie podsunęło pierworodnemu słowa wyrzeczone do Sharissy. W jego głowie kłębiły się myśli dotyczące przyszłości klanu i możliwości, jakie wiązały się z osobą Sharissy Zeree, nie można go więc winić, że nie zauważył trzeciej ze znienawidzonych istot. Beztwarzy przez chwilę obserwował, jak postacie dwóch Tezerenee stopniowo maleją w oddali. Najwidoczniej przestali go interesować, bo odwrócił się w kierunku, w którym odeszła Sharissa - a za nią Lochivan. III Sharissa nie lubiła spotkań z Tezerenee, zwłaszcza z Barakasem i Reeganem, ale wiedziała, że kontakty z członkami klanu są nieuniknione. W ciągu pięciu zeszłych lat obecność Tezerenee wyjątkowo mocno zaznaczała się w tej części miasta. Gniew, jakim pałali do nich Vraadowie, przygasł z biegiem czasu, a posiadana przez nich wiedza już na samym początku istnienia kolonii okazała się bezcenna i nadal jej potrzebowano. Klan uzyskał wpływy o wiele większe niż w Nimth, ale Sharissa wątpiła, czy patriarchę zadowala taki stan rzeczy. Choć zawsze kładł nacisk na rozwój sprawności fizycznej, prawie zupełna niemożność posługiwania się czarami oznaczała, że w przypadku konfrontacji Tezerenee byliby skazani na przegraną. Po prostu byli zbyt nieliczni. Mimo wszystko wiele osób spoza klanu uważało Barakasa za przywódcę. Tezerenee znów przechadzali się śmiało wśród Vraadow, niemal zachęcając rywali do wykonania jakiegoś ruchu. Jak na razie nic nie zakłócało równowagi. Silesti nadal trzymał w ryzach swoich ludzi, a ojciec Sharissy nakłaniał obie strony do współpracy, nie zwracając uwagi na docinki i kosę spój rżenia Vraadow. W znacznej mierze to dzięki niemu triumwirat spełniał swoje zadanie. Pozostawieni samym sobie, Silesti i Barakas przystąpiliby do wojny w dniu, w którym zjawili się w nowym świecie. Barakas miał nadzieję, że przechyli szalę na swoją stronę, a czynnikiem działającym na jego korzyść mogłoby być małżeństwo Sharissy z Reeganem. - Nigdy w życiu - mruknęła czarodziejka. W gruncie rzeczy nie darzyła Reegana jakąś wyjątkową nienawiścią, a jego pochlebne słowa trąciły romantyczną strunę w jej sercu, lecz nie o takim mężu marzyła. Nie miała pewności, jaki powinien być jej ideał, lecz stanowczo odbiegał od młodszej, bardziej prostackiej wersji samego patriarchy. Reegan ogromnie przypominał ojca. Był silny i zwinny, ale zdecydowanie niemądry. W sprawach delikatniejszej natury zdawał się na Lochivana. Lochivan. Sharissa zastanowiła się, czy władca Tezerenee wie, że jego młodszy syn jest jednym z jej najbliższych przyjaciół. Nie kochankiem - bardziej bratem, którego nigdy nie miała. W trakcie wędrówki jej oczy mimo woli rejestrowały zmiany, jakie ostatnio dokonały się w mieście, będącym raczej rozległą warownią. Zachodnie i wschodnie dzielnice zostały niemal całkowicie przebudowane. Wyburzono większość starych budowli, nie nadających się do zamieszkania. Dzięki mocy tych nielicznych, którzy w nowych warunkach radzili sobie z czarami, oraz dzięki fizycznej pracy tych, którzy inaczej poradzić sobie nie mogli, wzniesiono kilka wież i budowli o płaskich dachach. Jak na jej gust były zbyt praktyczne, ale miała nadzieję, że wkrótce styl budownictwa stanie się bardziej wyrafinowany. Większość gmachów świeciła pustkami, co było wyrazem optymizmu Vraadow i nadziei na powiększenie populacji. Poza tym prace budowlane zapewniały mieszkańcom zajęcie. W tej jednej kwestii członkowie triumwiratu od początku byli jednomyślni. Sharissa dostrzegała niewiele przejawów dawnego wykwintnego smaku Vraadow. Ledwie parę portali wyróżniało się bardziej wymyślnym kształtem, a na niektórych widniały wizerunki fantastycznych stworzeń. Przystanęła na widok wilczej głowy nad drzwiami, gdyż opadły ją wspomnienia z Nimth. Ta rzeźba jednak była tylko symbolem wskazującym, że tutaj mieszkają zwolennicy Silestiego. Nieświadomie naśladując swego wroga, trzeci członek triumwiratu obrał sobie zwierzęce godło, które stało się symbolem jego wpływów. Coś wysunęło się z cieni. Sharissa drgnęła. Stłumiła sapnięcie, starając się nie okazać zaskoczenia. Zwracało się ku niej gładkie, puste oblicze. Podobnie jak Barakas, ona też nazywała ich Beztwarzymi, ale większość Vraadow zwała ich po prostu nie-ludźmi. Zapewne powodowała nimi niechęć do pogodzenia się z faktem, że są z nimi spokrewnieni. Pod pewnymi względami istoty te rzeczywiście przypominały członków jej rasy. Beztwarzy "patrzył" na nią przez krótką chwilę. Nagle wyminął ją jakby z niecierpliwością i ruszył w swoją stronę. Sharissa patrzyła w ślad za nim, dopóki nie zniknął jej z oczu, i dopiero wtedy odetchnęła. Mimo woli wstrzymywała oddech od chwili spotkania. Naszły ją oderwane, trochę niepokojące myśli - czyżby Beztwarzy był zdenerwowany? Zasadniczo istoty nie zbliżały się do napotkanych Vraadow: albo zmieniały kierunek, albo okrążały ofiarę spokojnym, niemal nonszalanckim krokiem. Nie przemykały tak jak ten. Beztwarzy wyglądał, jak gdyby nurtował go jakiś poważny problem. Co mogło zaprzątać jego myśli do tego stopnia, że stracił opanowanie, z którego jego rodzaj słynął przez długie lata? Potem Sharissa poczuła pierwszą oznakę innej obecności - tak potężnej i odmiennej, że być może wywieranie osobliwego wrażenie było umyślną zapowiedzią jej przybycia. Nie umiała osądzić, czy ma rację. Wiedziała tylko, że nie zbliża się nikt z Vraadow... być może z wyjątkiem Gerroda, który zdolny był do wielu niezwykłych przemian. W okolicy zapadła głucha cisza, jakby wszyscy wyczuli to samo, co ona. Sharissa sięgnęła do sił tego świata. Spośród nielicznych Vraadow, którzy zdołali przystosować się do nowych warunków, paru twierdziło, że w czasie sięgania do mocy świata widzą tęczę barw. Inni utrzymywali, że dostrzegają siatkę krzyżujących się linii sił, rozciągających się w nieskończoność. Sharissa wiedziała, że obie grupy miały rację, bo sama była chyba jedyną osobą, która widziała jedno bądź drugie w zależności od kaprysów podświadomości. To dwoiste postrzeganie sił było najbardziej prawdopodobną przyczyną jej nieoczekiwanej biegłości w korzystaniu z czarów. Nawet jej ojciec, który uczył się od swojej żony i od Beztwarzych, nie mógł się z nią równać. Ariela, urodzona i wychowana na drugim kontynencie, również nie mogła mierzyć się z przybraną córką. Twierdziła, że nikt z jej ludu nie posługiwał się mocami z taką łatwością. Niekiedy Sharissa była dumna ze swoich wyjątkowych umiejętności, lecz częściej uważała ten dar za ciężkie i niebezpieczne brzemię. Ludzie pokroju Barakasa widzieli w niej narzędzie lub po prostu zazdrościli jej talentu. Każdy próbował nią manipulować, ale z większością jakoś sobie radziła. W ostatnich dniach pobytu w Nimth jedna z byłych kochanek ojca, czarodziejka Melenea, bez skrupułów wykorzystała jej naiwność. Machinacje Melenei niemal skończyły się śmiercią Sharissy, jej ojca i Gerroda Tezerenee. W zmaganiach zginął wierny famulus ojca, będący jej przyjacielem z czasów dzieciństwa. Sirvak oddał życie w obronie swego pana i pani przed straszliwym sługą Melenei, Cabalem. To tragiczne wydarzenie zahartowało Sharissę i utwierdziło ją w postanowieniu, że nigdy nie pozwoli nikomu się wykorzystać, gdyby miało zagrozić to bezpieczeństwu tych, których kochała. Obecność dawała o sobie znać coraz mocniej, jakby istota pędem zbliżała się do miasta... od zachodu, jak teraz zauważyła Sharissa. Z każdą chwilą jej moc stawała się coraz bardziej zdumiewająca. Z pewnością nie była ludzka. Żaden Vraad nie był taki potężny, taki inny. - Ojciec! - zawołała, drżąc. - Muszę powiedzieć ojcu! Być może już wiedział, lecz nie mogła być pewna. Sięgnęła umysłem, próbując nawiązać z nim łączność. Komunikacja mentalna zawodziła częściej niż niegdyś i niewielu mogło utrzymywać więź przez dłuższy czas. W przypadku Sharissy i jej ojca sprawę utrudniał fakt, że Dru Zeree przebywał nie całkiem w tym świecie, tylko jakby w jego "kieszeni", gdzie mieściła się ostatnia siedziba założycieli sprzed połączenia ich dusz z ziemią. Ci, którzy przebywali w tamtym świecie, mogli obserwować osoby na zewnątrz i nawiązywać z nimi kontakt, ale przedarcie się przez barierę od drugiej strony nie nastręczało trudności tylko beztwarzym wcieleniom założycieli. Dotychczas nie było wiadomo, jak Beztwarzy porozumiewają się między sobą. - Ojcze? - Czarodziejka na chwilę wstrzymała oddech, czekając na odpowiedź. Kiedy znajomy kontakt z umysłem ojca nie nastąpił, ponowiła próbę. Przez cały czas czuła zbliżającą się obcą istotę. Zastanowiła się, jak Tezerenet magli jej nie zauważyć. Barakas wprawdzie utracił znaczną część dawnej mocy, ale nadal był potężny. Czy to możliwe, że nie wykrył zbliżającego się intruza? Nawiązanie łączności z ojcem okazało się niewykonalne. Gdyby odebrał jej wezwanie, już by odpowiedział. Brak kontaktu oznaczał, że będzie musiała do niego pójść. Sharissa zrezygnowała z wyprawy na zachód i ruszyła w kierunku placu, gdzie na rozkaz Dru nie prowadzono żadnych prac. Tam znajdzie maleńkie, ukryte rozdarcie w tkaninie rzeczywistości. Było to wejście do niewielkiego świata założycieli, gdzie jej rodzice obecnie spędzali większość czasu. Miała nadzieję, że będzie otwarte. Niejeden raz, gdy chciała z nim porozmawiać, musiała czekać, aż ojciec opuści swój prywatny mały świat. Paru Vraadow, spieszących gdzieś w swoich sprawach, uskoczyło jej z drogi. Nawet na nich nie spojrzała. Nie wiedziała, czy także coś wyczuwają, ale nie zawracała sobie tym głowy. Jeśli kogoś zaniepokoił tajemniczy przybysz, to podąży za nią albo postanowi zbadać sprawę na własną rękę. Jeden człowiek nie ustąpił jej z drogi. Zderzyłaby się z nim, gdyby para silnych rąk nie złapała jej i nie zatrzymała. - Co się dzieje? Coś ważnego, skoro biegniesz na oślep i wpadasz na ludzi! - Lochivan! Nie mogę teraz rozmawiać! Muszę znaleźć ojca! Tezerenee puścił ją. - W takim razie pójdę z tobą. Może mi powiesz, co cię tak poruszyło, że zamiast się teleportować tracisz czas na chodzenie piechotą. Sharissa zarumieniła się. Minęła Lochivana i pospieszyła dalej. Tezerenee ruszył za nią, bez trudu dotrzymując jej kroku. Przyzwyczaił się do szybkich marszów. - Uznałam, że lepiej nie korzystać z czarów - odparła. Nigdy nikomu nie powiedziała, nawet Dru, dlaczego tak rzadko korzysta z czarów oszczędzających czas. W ostatnich dniach pobytu w starym świecie teleportacja stała się niebezpieczna i jej ojciec niemal przypłacił życiem próbę magicznej podróży. Sharissa zdawała sobie sprawę z absurdalności swojego zachowania, ale nie potrafiła wyzbyć się lęku, że pewnego dnia zaklęcie teleportacji przeniesie ją w miejsce, z którego nie będzie powrotu. Nie umiała wyjaśnić swoich odczuć komuś, kto stracił umiejętność posługiwania się magią. Mało prawdopodobne, by spotkała się ze współczuciem. - Dlaczego? O co chodzi? - zapytał Lochivan, marszcząc czoło. Coś go trapiło, może niejedno. Sharissa zastanowiła się, czy on wyczuwa obecność nieznajomego. - - Coś... ktoś... z innego... Nie umiem ci tego wyjaśnić. Powiedz mi, nie wyczuwasz obecności zbliżającej się od zachodu? - - Co takiego? - Zerknął w kierunku bramy, przez którą wcześniej wjechał wraz z ojcem i bratem. - Gdyby coś było tak blisko... powinniśmy zobaczyć to w czasie przejażdżki... - - Też tak pomyślałam. - W Sharissie zbudziło się podejrzenie. - Widziałeś coś, Lochivanie? Jesteś jedną z dwóch osób z twojego klanu, po których mogę spodziewać się szczerej odpowiedzi. Widziałeś coś? Czułeś coś? - - Nic! - odparł z porywczością znamionującą narastający niepokój. - Na zachodzie widzieliśmy tylko las i równiny... i, oczywiście, morze. Smocza krew! Poszukiwacze? Doszedł do tego samego wniosku. Istniała jeszcze druga możliwość: mogli to być magiczni opiekunowie miasta, słudzy starożytnych założycieli. Ale opiekunowie, choć nie posiadali formy - chyba że przyoblekali się w ziemię i skały jak ten, którego Tezerenee nazwali Smokiem z Głębin - dawali się rozpoznać. Ich aura przesycona była zapachem tego świata, tego pradawnego miejsca. Z przybyszem było inaczej. Sharissa wykryła tylko leciutki posmak tego świata, jakby bawił tu przez krótki czas, ale przybywał skądinąd. Skoro Nimth zostało odcięte, pozostawał tylko drugi kontynent i jego panowie. Czyżby Poszukiwacze? Ale przecież oni byli częścią tego świata, więc... Lochivan zatrzymał się i zdjął rękawicę. - Na tarcze i miecze! Akurat w tej chwili! Choć czas naglił, Sharissa też przystanęła. Towarzystwo Lochivana dodawało jej otuchy i pozwalało zachować jasność myśli. Uznała, że warto zaczekać, pod warunkiem, że nie dłużej niż parę sekund. Poza tym zaciekawiła ją przyczyna jego rozdrażnienia. - Co się stało? Wsunął rękę między smoczy hełm a naszyjnik pancerza i zaczął drapać się zapamiętale po szyi. Sharissa obawiała się, że lada chwila spłynie krwią. - Przeklęta wysypka! Nic groźnego, ale doskwiera całemu klanowi. Skóra wysusza się i nie można temu zapobiec. Czasami swędzi tak okropnie, że muszę przerwać to, co robię, i drapać się, aż... aż znów idzie wytrzymać. - Lochivan wyjął rękę i naciągnął rękawicę. Westchnął. - Nareszcie, chwała smokowi. Po wszystkim. Ruszajmy! Sharissa była trochę zdziwiona, że wojownik miary Lochivana w krytycznej chwili przejmuje się wysypką, lecz nic mu nie powiedziała i zadbała, żeby nie zdradzić swoich myśli. W stosownej chwili wspomni ojcu o tej pladze. Być może dziś była to tylko niegroźna wysypka, ale czy ktoś mógł przewidzieć, w co przerodzi się w przyszłości? Przeszli nie więcej niż tuzin kroków, gdy czarodziejka przystanęła. Coś było na placu, do którego się zbliżali. Ta sama obecność, którą nie tak dawno wykryła za miastem, teraz była w mieście. Wyprzedziła ich, choć jeszcze parę minut temu... - Serkadion Manee! - szepnęła oszołomiona. Jej ojciec w chwilach zdumienia często wymawiał imię starożytnego uczonego, a ona z biegiem czasu przyswoiła sobie ten nawyk. Lochivan nie musiał pytać, co się stało. Gdy odwróciła się i spojrzała na niego, poznała, że Tezerenee czuje to samo, co ona... Czy ktoś mógłby tego nie poczuć? Sharissa powiodła wzrokiem po znajdujących się w pobliżu Vraadach. Wszyscy przystanęli i wyciągając szyje, patrzyli w kierunku placu. Wszyscy w zasięgu wzroku milczeli. Niektórzy zwrócili uwagę na parę zmierzającą w stronę źródła zakłóceń. Sharissa uznała, że wyglądają na przestraszonych. Vraadowie, w większości pozbawieni dawnych fenomenalnych zdolności, w głębi duszy bali się, że staną się łatwym łupem jakiegoś zewnętrznego wroga. Czarodziejka uświadomiła sobie, że mogą mieć rację. - - Muszę się teleportować - oznajmiła nie tyle, by uprzedzić Lochivana, ile chcąc utwierdzić się w zamiarze. - - Idę z tobą. - - Złap mnie za rękę. Chwycił ją z pewnością mocniej niż zamierzał. Klan smoka, a ściślej mówiąc sam patriarcha, nieprzychylnym okiem patrzyi na wszelkie objawy strachu, niezależnie od okoliczności. Czasami Sharissie było żal Gerroda i Lochivana z powodu życia, jakie wiedli pod twardą ręką ojca. Krzywiąc usta, Sharissa przeniosła ich na plac. Początkowo pomyślała, że zapadła noc, choć do zachodu słońca było jeszcze parę godzin. Potem z konsternacją zdała sobie sprawę, że ma szczelnie zaciśnięte powieki. - Bogowie! Spójrz na niego, Sharisso! Widziałaś kiedyś coś równie wspaniałego i groźnego zarazem? Ostrożnie otworzyła oczy. Wokół tłoczyli się ludzie, wszyscy bez wyjątku zahipnotyzowani widokiem wielkiego zwierzęcia. - Koń! - szepnęła. Przepyszny hebanowy rumak! Sharissa kochała konie, zwłaszcza piękne wierzchowce, które ojciec hodował bez pomocy magii, traktując to niemal jak wyzwanie. A jednak żaden nie mógł się równać z tym stworzeniem... To jego obecność wykryły jej zmysły. To z niego emanowała niewiarygodna moc, która zaniepokoiła niemal wszystkich Vraadów, niezależnie od poziomu czarnoksięskich umiejętności. - Gdzie on jest? Muszę go znaleźć i nikt mi w tym nie przeszkodzi! Nie dam się wrzucić z powrotem do tej przeklętej nicości, którą musiałem znosić przez jakże długi czas! Gdzie jest mój przyjaciel, Dru Zeree? Sharissa wiedziała, z kim - lub z czym - ma do czynienia. Niespodziewany gość sam nazwał się Czarnym Koniem; przez pewien czas pomagał jej ojcu. Pewnego razu Dru Zeree zapuścił się na widmowe ziemie, gdzie Nimth i Smocze Królestwo splatały się niczym para przeklętych kochanków, będących razem, ale niezdolnych się dotknąć. Przez przypadek trafił do Pustki i tam poznał mrocznego rumaka, z którym później wędrował. Opiekunowie, posłuszni rozkazom pradawnych panów, uznali Czarnego Konia za intruza, któremu nie wolno przebywać w tym świecie. Z szacunku dla Dru nie unicestwili go, tylko wypędzili... na zawsze, jak się wówczas wydawało. Nie doceniali stworzenia. Ludzie przerwali zajęcia i rozmowy. Kręcili się nerwowo po placu, nie wiedząc, jakie są zamiary hebanowego przybysza. Choć większość nie słyszała o Czarnym Koniu, od razu jednak rozpoznała moc pod pewnymi względami potężniejszą od ich dawnej magii. - - Wyglądacie jak Dru Zeree! - zawołał z wyrzutem kary rumak. Po chwili namysłu zapytał: - Jesteście Vraadami? - Niebieskie jak lód oczy przesuwały się z jednej twarzy na drugą, wreszcie zatrzymały się na jedynej osobie, która nie ulękła się zimnego spojrzenia: na Sharissie. - Gdzie jest mój przyjaciel? - - Sharisso! - syknął Lochivan, łapiąc ją za rękę. Czarodziejka zamrugała. Uprzytomniła sobie, że mimo woli ruszyła przed siebie i niemal upadła. Ciekawe, co spowodowało taką reakcję... Miała wrażenie, że jeszcze chwila, a wpadnie prosto w Czarnego Konia. Co za absurd! A jednak wrażenie było silne, niemal nieodparte, i nie wiadomo, co by się stało, gdyby Lochivan jej nie zatrzymał. Demoniczny ogier potrząsnął głową w sposób tak typowy dla zwyczajnego konia, że Sharissa nabrała większej pewności siebie. Odetchnęła głęboko i śmiało postąpiła w jego stronę. - - Jestem Sharissa Zeree, córka Dru. Ja... - - Aha! Mała Sharissa! - ryknął z zadowoleniem Czarny Koń. Zmienił postawę tak nagle, że Sharissa zastygła w pół kroku z szeroko otwartymi ustami. Czarny Koń przyklusował do niej. - - Przyjaciel Dru mówił o tobie w czasie naszych podróży! Jakże miło cię widzieć! Spędziłem wieczność na poszukiwaniu tego miejsca! - - Uważaj, Sharisso! - szepnął Lochivan. Trzymał dłoń na rękojeści miecza. Sharissa nie miała pojęcia, co sobie wyobrażał. Z tego, co wiedziała i co widziała, jasno wynikało, że dla powstrzymania tego stworzenia trzeba by czegoś więcej niż miecza. - - Uważaj, też mi coś! - parsknął Czarny Koń. Miał wyjątkowy siuch. - Nie skrzywdziłbym odrośli mojego przyjaciela Dru! - - Odrośli? - Sharissa nie była pewna, czy się nie przesłyszała. - - Pędu? Byłaś jego częścią, teraz zaś jesteście rozdzieleni, tak? Jak mówi o tym twoje plemię? - - Latorośl. Potomek. Dziecko. Ale nie byłam jego częścią, tylko... - Urwała, zastanawiając się, ile czasu zajęłoby jej wyjaśnienie, na czym polega cud narodzin. Ta istota nie miała pojęcia o zbyt wielu sprawach. Paru Vraadow spojrzało na nią ze zdziwieniem - nie dlatego, że nie umiała czegoś wyjaśnić Czarnemu Koniowi, ale ponieważ rozmawiała z nim jak równy z równym. Na ich twarzach malowała się ulga. Wielka czarodziejka po raz kolejny upora się z problemem, co tylko powiększy jej prestiż. I dobrze, bo już zakładano, że gdyby jej ojcu przytrafiło się coś złego, to ona zajmie jego miejsce w triumwiracie. Czarny Koń rozejrzał się po okolicy. - Zmieniliście kształt tego miejsca, jednak nie tu, gdzie stoję. Lękałem się, że trafiłem w niewłaściwe miejsce, po chwili wszak przypomniałem sobie o tym obszarze i otworzyłem szybszą ścieżkę. Przeszukałem tyle światów, tyle wszechświatów! Ani jednym słowem nie wspomniał o czarach ochronnych, którymi Vraadowie osłonili swoje miasto. Czary te zatrzymałyby każdego, on jednak, jak się wydawało, nawet ich nie zauważył. Przybysz westchnął. Był to bardzo ludzki odgłos, którego musiał nauczyć się od swego dawnego towarzysza. Sharissa wykryła w nim tęsknotę i zmęczenie. - Piętnaście lat to szmat czasu, wyobrażam sobie - powiedziała, próbując go uspokoić. - Może wydawać się wiecznością. Obrzucił ją dziwnym spojrzeniem. - Dzięki twojemu ojcu zyskałem pewne pojęcie o latach, mała Shari! Wiedz, że kiedy mówię, iż spędziłem wieczność na szukaniu tego miejsca, to ani nie żartuję, ani nie przesadzam. W ciągu twoich piętnastu lat ja przebyłem tysiąc tysięcy krain i tyle samo światów! Odkryłem, że czas nie wszędzie płynie jednakowo, a w tym przeklętym miejscu, które przyjaciel Dru tak trafnie nazwał Pustką, nie płynie wcale! - Czarny Koń przekręcił głowę i spojrzał w bezchmurne niebo. - Przestworza niebieskie wydają się zapełnione w porównaniu z Pustką, która pozostałaby pusta nawet gdyby wpadło w nią całe to miejsce. Jak mogłem znosić taką egzystencję przed przybyciem Dru? Nie spodziewał się odpowiedzi na to pytanie. Sharissa zaczekała, aż wielkie stworzenie trochę ochłonie, i dopiero wtedy powiedziała: - - Mój ojciec będzie uszczęśliwiony twoim widokiem. Jeśli chcesz, zabiorę cię do niego. - - Maleńka, dokładnie na tym mi zależy! Wiem tylko, że przyjaciel Dru był w niebezpieczeństwie, a ja zostałem rzucony w miejsce, którego nie miałem nadziei już nigdy zobaczyć... a może miałem nadzieję już nigdy nie zobaczyć, nie jestem pewien. Pomyślałem, że może przebywa w komnacie światów w zamku dawnych, ale nie mogłem znaleźć wejścia do tego małego wszechświata. Bałem się, że uwięziły go istoty, które strzegły go, gdy byłem tam ostatnio, lecz nie zostało po nich śladu... Jestem pewien, bo dobrze zapamiętałem zapach tych przeklętych dziwadeł! Lochivan podszedł do Sharissy i nachylił się do jej ucha. - Nie powinnaś czegoś zrobić z tymi wszystkimi ludźmi? Wyglądają jak dzieci poproszone o rozwiązanie skomplikowanego magicznego zadania, które przerasta największych mistrzów! Powiedz im, że nie ma powodu do obaw. Lochivan miał rację. Sharissa podniosła ręce i zawołała: - Nie musicie się martwić! Nie ma niebezpieczeństwa, nie ma zagrożenia! To przyjaciel mojego ojca i ręczę za jego zachowanie! Przemowa wypadła dość żałośnie, bo przecież nie zawierała ani jednej odpowiedzi na pytania, które musiały kłębić się w głowach zgromadzonych Vraadow. Sharissa więc dodała: - Dowiecie się więcej od mojego ojca, gdy tylko znajdzie czas, by porozmawiać z naszym gościem. Obiecuję. Nadal nie była zadowolona, ale Vraadowie uznali, że muszą poprzestać na tym, co usłyszeli. Być może rozumieli, że w tym wypadku niewiedza może okazać się zbawienna. Pozostali dwaj członkowie triumwiratu nie daliby się zbyć tak łatwo. Sharissa Zeree zerknęła na Lochivana; Barakas niedługo będzie wiedział o wszystkim, co się tutaj stało. Ten Tezerenee przyjaźnił się z nią, ale był lojalny wobec ojca. - Ty też lepiej stąd odejdź. Nie sądzę, by coś mi groziło. Z opowieści ojca wynika, że to łagodne stworzenie. - Nie powiedziałbym! - ryknął mroczny rumak. Lochivan z bardzo nietęgą miną skłonił się obojgu i do Sharissy powiedział: - Będzie lepiej, jak sam powiem o tym ojcu. Naprawdę mi przykro, Sharisso, ale Barakas powinien wiedzieć. - Umilkł. Jego słowa brzmiały dla niej równie nieprzekonująco, jak jej wcześniejsza przemowa do tłumu. - Musisz być gotowa na wszystko. Czarny Koń zakłóci równowagę, jeśli tu zostanie. Oboje o tym wiemy. Tezerenee odwrócił się i dołączył do Vraadow, którzy powoli odchodzili z placu. Sharissa rozmyślała nad jego przestrogą, uśmiechając się do cienistego rumaka. Jeśli zostanie tu choćby na chwilę, zakłóci równowagę. Ci dotychczas niezdecydowani tłumnie poprą jej ojca. Czarny Koń był potężnym sprzymierzeńcem. Jeśli członkowie triumwiratu wystąpią jeden przeciwko drugiemu, demoniczny ogier może okazać się czynnikiem decydującym. Dru Zeree nie miał innych ambicji poza scaleniem rasy Vraadow, ale tego samego nie można było powiedzieć o Barakasie i Silestim. Ten ostatni miał zresztą niejeden uzasadniony powód do gardzenia patriarchą Tezerenee. Lata wspólnej pracy nie zmniejszyły istniejącego między nimi napięcia. Czarny Koń rozgrzebywał zasłaną gruzem ziemię z niecierpliwością kogoś, kto po nieskończenie długich poszukiwaniach znalazł się o krok od celu, lecz nie może znaleźć frontowego wejścia. Sharissa zbliżyła się do niego. - - Tędy. Beztwarzy przesunęli wejście. - - Beztwarzy? - - Nie-ludzie - dodała, zastanawiając się, czy zna ich pod tą nazwą. - - Nie znam tych drugich. Też są Vraadami? - - Nie, to... - Urwała. Lepiej pokazać niż próbować opisać wcielenia założycieli. Rozejrzała się po placu, wypatrując obserwujących ich postaci. Zmrużyła oczy. Czarny Koń czekał w milczeniu, wodząc dokoła lodowatym wzrokiem. W okolicy nie było beztwarzych istot. Sharissa nie mogła sobie przypomnieć, czy widziała choć jedną od czasu spotkania w zaułku. Tamta odeszła jakby zaniepokojona. W tłumie, który zebrał się na wieść o przybyciu Czarnego Konia, nie było żadnej. Zaczęła się denerwować. Czyżby Beztwarzy, których ciekawiło wszystko, co dotyczyło Vraadow, unikali mieszkańca Pustki? Jeśli tak, to dlaczego? Czyżby bali się Czarnego Konia? Może lękali się zemsty? Zdecydowanie nie! Opiekunowie przepłoszyli hebanowego ogiera z taką łatwością, jakby był maleńkim owadem. A ich panowie, choć mieli do dyspozycji ledwie cień dawnej potęgi, nie utracili swych umiejętności. - - I co? Co chcesz mi pokazać? Chodź! Chcę znów zobaczyć małego Dru! - - Pokażę ci drogę. - Sharissa, wciąż zaintrygowana nieobecnością nie-ludzi, poprowadziła cienistego rumaka. Paru Vraadow odprowadzało ją wzrokiem. W rozdarcie mogli wejść tylko ci, którym jej ojciec wydał pozwolenie. Sharissa nie miała pojęcia, czy Czarny Koń wejdzie bez przeszkód, czy też najpierw będzie musiała odszukać ojca. Przekonają się już za chwilę. Najpierw zobaczyła falowanie powietrza. Gdy zbliżyła się wraz z Czarnym Koniem, rozdarcie rozszerzyło się, a w nim ukazała się okolona drzewami rozległa łąka. Kwiaty wyglądały jak strażnicy na morzu wysokiej trawy. Sharissa wsunęła nogę w rozdarcie w tkaninie rzeczywistości i przeszła na drugą stronę. Plac i miasto zniknęły. Obejrzała się. Rozdarcie wypełniała wielka, czarna jak smoła postać. - Nareszcie! - Czarny Koń bez przeszkód przebył magiczne wejście. - Nareszcie tu jestem! Nie mogła powstrzymać uśmiechu. - Jeszcze nie, ale wkrótce. Musimy kawałek przejść. Czarny Koń powiódł wzrokiem po otoczeniu i roześmiał się. - - Tylko tyle? Po podróży, którą odbyłem, to ledwie maleńki kroczek! - - W takim razie zróbmy go. - Sharissa nie mogła się doczekać, by ujrzeć minę ojca na widok niespodziewanego gościa. Z obrzeża placu Lochivan obserwował Sharissę odchodzącą z demonem. Miał nadzieję, że Czarny Koń nie przejdzie do drugiego świata, ale nadzieja prysła w sekundę po tym, jak córka Dru Zeree znikła mu z oczu. Ta informacja też zainteresuje patriarchę. Tezerenee ruszył do swojego wierzchowca, zastanawiając się, jakie znaczenie ma przybycie demona. Choć nie należał do ludzi obdarzonych darem przewidywania, wiedział, że nadchodzi przełomowa chwila w życiu Vraadow. Stworzenie zwane Czarnym Koniem odmieni ich przyszłość, a władca Tezerenee zrobi wszystko, by zmiana ta była po jego myśli. Lochivan chciałby, żeby ktoś inny przekazał nowiny jego ojcu. Niestety, nikogo takiego nie było, a poza tym wiązała go synowska powinność. Zawsze będzie służyć klanowi, nawet gdyby pewnego dnia miało to oznaczać przyczynienie się do śmierci ojca Sharissy. Ostatnia myśl zaniepokoiła go najbardziej, ale, jak już robił w przeszłości, pogrzebał ją w sekretnym zakamarku umysłu i pospieszył spełnić obowiązek, jak na dobrego syna przystało. IV We wschodniej dzielnicy miasta, za murem oddzielającym poddanych smoczego władcy od pozostałych Tezerenee, wielmożny Barakas udzielał audiencji. Ze ścian sali tronowej zwieszały się długie, wąskie proporce z wizerunkiem czerwonego smoka. W migotliwym świetle pochodni zgromadzeni wyglądali jak legion duchów. Na grzędzie przy podwyższeniu pod ścianą komnaty siedział miody zakapturzony wężosmok. Ma się rozumieć, obecna siedziba była cieniem wspaniałej i niebosiężnej cytadeli, którą Tezerenee zajmowali przed migracją, ale wszelkie tego typu braki wynagradzali poddani. Wszyscy klęczeli z szacunku dla patriarchy. Obcy, czyli ci, którzy nie urodzili się w klanie, przeważali nad zakutymi w pancerze Tezerenee. Ta przewaga przyprawiła Barakasa o uśmiech. Marzył o takiej władzy, choć teraz wiedział, że jego królestwo nie będzie mogło konkurować z ludnym państwem Poszukiwaczy. A jednak odniósł sukces. Rosnąca liczba poddanych zwiększała jego prestiż, a to z kolei powodowało napływ nowych zwolenników. Pewnego dnia - już niedługo - zostanie niekwestionowanym panem wszystkich Vraadow. Potem przypomniał sobie o siwiźnie we włosach i zmarszczkach na twarzy. Uśmiech zgasł. Przecież nie mógł się starzeć, to niemożliwe! Vraadowie nie starzeli się, chyba że sami tego chcieli. W szeregu pod ścianami stali strażnicy obojga płci w ciemnozielonych zbrojach ze smoczej łuski i w smoczych hełmach klanu. W większości rekrutowali się spośród jego krewnych - siostrzeńców, bratanków, kuzynów i potomków. Wszyscy wprawnie władali orężem. Obecnie byli podwójnie groźni; w niemal przegranym starciu z Poszukiwaczami poznali smak prawdziwej bitwy. W oczach pozostałych Vraadow, którzy tylko bawili się bronią, wyglądali złowieszczo i niebezpiecznie. Barakas usłyszał gardłowy głos, szepczący mu do ucha. - Coś nie w porządku, umiłowany? Czyżby ona też się starzała? Barakas odwrócił się do małżonki, wielmożnej Alcii. Nadal była wojowniczą boginią, która nawet podczas zażywania zasłużonego odpoczynku na królewskim tronie gotowa była wymierzać ciosy i wydawać rozkazy. Podobnie jak małżonek, miała na sobie zbroję, ale lżejszą, bardziej dopasowaną. Patriarcha przez chwilę podziwiał jej gibką figurę. Zbroja zapewniała osłonę, lecz także podkreślała kształty, a patriarchę zawsze radował widok kobiecego ciała. Oczywiście, to wcale nie znaczyło, że nie doceniał mądrości swojej żony. Pod jego nieobecność władczyni Tezerenee rządziła klanem i podejmowała decyzje. Była, przyznawał z zadowoleniem, naprawdę jego drugą połową. - Barakasie? Patriarcha drgnął, świadom, że jego myśli znowu wędrują własnymi ścieżkami. U każdego innego taki stan nie budziłby zaniepokojenia, bo większość ludzi miała skłonności do pogrążania się w marzeniach. On jednak nigdy nie miał czasu na sny na jawie. Jego uwagę stale zaprzątało jak nie tworzenie, to rozwijanie potęgi klanu. - Nic mi nie jest - mruknął cicho, żeby tylko ona go usłyszała. - Po prostu rozmyślałem. Uśmiechnęła się, a uśmiech złagodził surowość jej arystokratycznych rysów. Wielmożna Alcia była niezwykle piękna. Barakas wyprostował się na tronie i powiódł wzrokiem po swoich poddanych. - Możecie wstać! Podnieśli się jak marionetki jednocześnie pociągnięte za sznurki. Nawet obcy, którzy nie zostali wychowani w narzuconej przez Barakasa wojskowej tradycji i tym samym nie mogli reagować na jego komendę z precyzją rodowitych Tezerenee, zerwali się w karnym porządku. Uczyli się. Niedługo wszyscy się nauczą. Reegan, który stał po prawej stronie matki, wysunął się do przodu. - Czy ktoś ma prośbę do władcy klanu? Dwoje obcych, wyuczonych swojej roli i przygotowanych przez innych na tę chwilę, wystąpiło na wolną przestrzeń między podwyższeniem z tronami a główną częścią sali, gdzie tłoczyli się poddani. Mężczyzna swego czasu musiał być otyły, ale stracił na wadze, gdyż chcąc utrzymać się przy życiu, musiał pracować fizycznie. Kobieta o dość pospolitej twarzy, ubrana w suknię pamiętającą lepsze czasy, ze wszystkich sił starała się zachować urodę, którą zapewne chlubiła się w Nimth; niestety, makijaż nie mógł zastąpić dawnej magii. Oboje byli zdenerwowani i czujni. - Nazwiska - rzekł następca beznamiętnie. Mężczyzna otworzył usta, lecz patriarcha ruchem ręki nakazał mu milczenie. Jego uwagę przyciągnęła postać w głębi komnaty. Esad, jeden z jego synów - jego i Alcii - dawał do zrozumienia, że przybył ze sprawą nie cierpiącą zwłoki. Jak większość Tezerenee, doskonale wiedział, że nie należy przerywać audiencji z powodu jakiegoś drobiazgu. Jego determinacja rozbudziła ciekawość smoczego władcy. Odwrócił się do małżonki. - - Zechcesz sprawować za mnie posłuchanie, Alcio? - - Jak sobie życzysz, mój mężu. - Wielmożna Alcia nie była zaskoczona prośbą, ponieważ w ciągu stuleci co jakiś czas zastępowała małżonka. Od jej decyzji nie było odwołania. Jeśli któryś z poddanych uważał, że został potraktowany niesprawiedliwie, rzadko szedł na skargę do patriarchy. Niewiele mógłby zyskać, a stracić dużo, łącznie z głową. - - Na kolana! Władca Tezerenee opuszcza salę! - zawołał Reegan tym samym obojętnym tonem. Tłum posłuchał bez chwili zwłoki, choć paru nowych okazało wyraźne zaciekawienie niespodziewaną zmianą ceremoniału. Barakas zignorował ich; wpatrywał się w Esada. Zobaczył, że jest z nim Lochivan. Tym lepiej. Lochivan miał się nie pokazywać, dopóki nie zdobędzie jakichś ważnych informacji. Dwaj młodsi Tezerenee wyszli z sali razem z ojcem. Obaj przyklękli, podobnie jak wartownicy pełniący służbę w korytarzu. - - Wstać, wszyscy! Esadzie, wezwałeś mnie z powodu Lochivana czy masz jakąś inną sprawę? - - Z powodu Lochivana, ojcze - odparł Esad drżącym głosem. Już nie był taki, jak dawniej. Rozgromienie Tezerenee przez Poszukiwaczy spotęgowało zniszczenia, jakie zaszły w jego głowie w wyniku przeprawy z Nimth do nowego świata. Coś w nim pękło. Patriarcha nie widział powodów, żeby się nim chlubić. - - Możesz odejść. Esad skłonił się i odszedł bez słowa. Barakas objął Lochivana za ramiona i poprowadził go w drugą stronę. - - Co cię sprowadza? Coś w związku z małą Zeree? - - W pewnym sensie, ojcze. Czy pamiętasz, co takiego Dru Zeree mówił o wielkim, czarnym jak smoła ogierze zwanym Czarnym Koniem? - To wcale nie jest koń, tylko stworzenie z zaświatów. Może jeden z naszych legendarnych demonów. Mistrz Zeree jest bardzo małomówny, gdy chodzi o jego pierwszą wizytę w tym świecie. - Przystanął i spojrzał synowi w oczy. - Dlaczego pytasz? Lochivan miał taką minę, jakby nie był pewien, czy ojciec uwierzy w jego słowa. - - On... jest tutaj. Dzisiaj, parę minut po naszym rozstaniu, pojawił się w mieście... na placu. Musiałeś odczuć jego moc! - - Poczułem coś, gdy zsiadałem ze smoka. Poleciłem Loganowi i Dagosowi sprawdzić, co to takiego. - - W takim razie możesz ich odwołać. Nie zobaczą więcej ode mnie, a sam dobrze przyjrzałem się temu potworowi. Bez szwanku pokonał wszystkie nasze bariery i wszedł do miasta, jak gdyby nigdy nic, materializując się bezczelnie w środku tłumu. - - Bez wątpienia szukał rozdarcia wiodącego do prywatnego świata Zeree, do Sirvak Dragoth, jak go nazywa. - Ton władcy Tezerenee dobitnie świadczył o zazdrości. Mieć własne królestwo... i marnować je zaledwie dla dwóch czy trzech Vraadow oraz setki przeklętych nie-ludzi. Pozycja Dru Zeree była kością niezgody między członkami triumwiratu. Dru Zeree podzielił się z nimi tylko tym, co uznał za konieczne. Resztę sekretów zachował dla siebie i swojej rodziny. - - Sharissa z nim rozmawiała... - - Wysłuchał jej? - - Jak wypróbowanego przyjaciela! Jest córką jego towarzysza... i mentora, jak sądzę. Mimo buńczucznego zachowania... - Lochivan zająkną! się, nieskory do wyrażania opinii na temat tak nieprzewidywalnej istoty -...i potęgi, ten Czarny Koń sprawia wrażenie dziecka, nie pradawnego demona. Barakas zastanawiał się przez chwilę. - - Jak to się skończyło? - - Sharissa wprowadziła go przez rozdarcie do królestwa jej ojca. - Wszedł bez przeszkód? Tezerenee niejeden raz na rozkaz swojego władcy ukradkowo próbowali wniknąć do maleńkiego świata Dru Zeree. W większości przypadków nawet nie udało im się znaleźć wejścia, a nieliczne próby przejścia na drugą stronę skończyły się fiaskiem. Nawet nie napotykali oporu; przechodzili przez rozdarcie jakby było tylko powietrzem, nie bramą do innego świata. - - Wszedł z łatwością. - - Interesujące. - Barakas ruszył dalej, deliberując nad każdym słowem syna. Lochivan nie został odprawiony, więc szedł u jego boku. Jak się spodziewał, ojciec był głęboko poruszony jego rewelacjami. Wartownicy prężyli się w postawie na baczność, gdy wielmożny Barakas kroczył korytarzem, nieświadom ich obecności. Lochivan, który szedł krok za nim, kiwał głową i poddawał ich inspekcji, szukając różnych niedociągnięć. Więzy krwi nie miały znaczenia; gdyby przeoczył jakieś zaniedbanie albo nie ukarał winnego, sam poniósłby karę. Ostatecznie Barakas nie cierpiał na brak potomstwa; jeden syn mniej czy więcej nie czynił różnicy. - - Będzie musiał opuścić niedostępny świat Zeree w tym samym miejscu - oświadczył Barakas. - - Tak, panie. - - Posiada ogromną moc. Rzecz jasna, nie tak wielką jak Smok z Głębin, ale trzeba się z nim liczyć. - - Na to wygląda. - Na twarzy Lochivana, ledwo widocznej pod hełmem, odmalowało się zaniepokojenie. - - Nam jednak zostało trochę mocy, zwłaszcza gdy łączymy siły. "Niezbyt dużo!" - dodał w myślach Barakas. Nawet w grupie osiągnięcie celu stawało się coraz trudniejsze, niemal jakby ten świat pragnął zetrzeć ze swojej powierzchni resztki magii Vraadow, którzy nie tyle z nim współpracowali, ile żądali i brali. Lochivan milczał, próbując odgadnąć, do czego zmierza ojciec. Władca Tezerenee skręcił w boczny korytarz. Jego wzrok przesunął się na chwilę na okno, które wychodziło na zaniedbany dziedziniec domostwa jakiegoś starożytnego wielmoży. Nie wiadomo, do kogo należała ta siedziba, bo czas zatarł ślady, ale Barakas lubił wyobrażać sobie, że właścicielem domu był arystokrata. Lubił też nazywać zasłany gruzem dziedziniec prywatnym placem ćwiczebnym. Tezerenee codziennie walczyli na zdradliwej powierzchni, doskonaląc swoje umiejętności w walce między sobą lub z obcymi, którzy chcieli się czegoś' od nich nauczyć. Umyślnie nie uprzątnięto gruzu, bo żadna prawdziwa bitwa nie rozgrywa się na czystej, płaskiej powierzchni. Każdy upadek przypominał, co może przydarzyć się w bitwie, jeśli będzie się walczyć bezmyślnie. Barakas oderwał spojrzenie od okna i podjął decyzję. Uśmiechnął się, narzucając szybsze tempo. - - Lochivanie... - - Słucham, ojcze? - Lochivan przyspieszył, z trudem dotrzymując mu kroku. Władca chodził tak szybko, że większość młodszych Tezerenee nie nadążała za nim mimo najwyższych wysiłków. - - Możesz odejść. - - Tak, panie. - Na korzyść Lochivana świadczyło to, że nie zapytał o przyczynę nagłej odprawy. Z biegiem lat nauczył się poznawać, kiedy ojciec pracuje nad jakimś planem i potrzebuje samotności. Bez słowa zawrócił na pięcie i odszedł w przeciwną stronę. Barakas nawet nie zauważył jego odejścia. Interesowały go tylko własne myśli. Nadciągający patrol szybko zrobił mu przejście. Składał się z trzech wojowników, kobiety i dwóch smoków wielkości rosłych psów. Wojownicy, z twarzami przysłoniętymi przez hełmy, zesztywnieli jak nieboszczycy. Barakas już ich mijał, gdy syknął na niego jeden ze smoków. Wysunął długi, rozwidlony język, który zdawał się żyć własnym życiem. Barakas pochylił się i poklepał bestię po głowie. Gad zmrużył ślepia i bił ogonem na boki, uderzając w nogi ludzkiego opiekuna. Vraad szarpnął smycz, odrobinę zacieśniając obrożę. Patriarcha uśmiechnął się, patrząc na bestię i jej opiekuna. Sharissa miała wrażenie, że jej ojciec ponownie stał się małym chłopcem. Przywitał Czarnego Konia wybuchem entuzjazmu, który ustępował tylko radosnym uczuciom okazywanym rodzinie. Rozumiała jego wzruszenie. Przyjaźń była zjawiskiem rzadkim wśród członków jej rasy. Tylko okoliczności ucieczki z Nimth zmusiły Vraadow do traktowania się we względnie uprzejmy sposób. Wielu do tej pory nie wyzbyło się podejrzliwości wobec sąsiadów, choć jawna wrogość zmalała po pierwszym burzliwym roku. Patrząc na ojca, który stał wśród fantazyjnie przyciętych krzewów na dziedzicu i rozmawiał z ożywieniem z wielkim, czarnym jak sadza Czarnym Koniem, Sharissa zdała sobie sprawę, jak bardzo zmienił się w ciągu paru ostatnich lat. Zawsze zdumiewały ją przeobrażenia, jakich dokonał w tym małym świecie i tym na zewnątrz, ale nigdy nie zwracała uwagi na zmiany, jakie zaszły w nim samym. Kasztanowe włosy zrobiły się szpakowate, pomijając imponujące srebrne pasmo na środku głowy. Nadal był smukły i wysoki na prawie siedem stóp - choć w porównaniu z cienistym rumakiem wydawał się niski - ale plecy miał lekko zgarbione. Zmarszczki poorały jego jastrzębie oblicze, a przystrzyżona broda znacznie się przerzedziła. Piętnaście lat zmieniło go, lecz na krótki czas znów stał się majestatycznym mistrzem czarnoksiężnikiem, którego zawsze kochała i podziwiała. - Nigdy nie tracił nadziei, że mieszkaniec Pustki znajdzie powrotną drogę - zabrzmiał silny, a zarazem melodyjny głos u jej boku. Ariela nie dorównywała wzrostem Sharissie, co też znaczyło, że była dużo niższa od swojego męża. Włosy miała bardzo jasne i bardzo długie, jak przybrana córka, ale splecione w warkocz. Wygięte w łuk brwi i szpiczaste uszy zdradzały jej elfie pochodzenie, podobnie jak szmaragdowe oczy w kształcie migdałów. Jej suknia, podobna do granatowej szaty męża, podkreślała krągłości figury. Ariela była zgrabna, muskularna i obeznana z wieloma rodzajami broni, przede wszystkim z nożem. Od początków istnienia kolonii uczyła uciekinierów z Nimth, jak utrzymać się przy życiu w nowym świecie. Jej pomoc okazała się równie bezcenna jak wkład Tezerenee. - - Nie dziwię się. Czarny Koń jest wprost niewiarygodny! Kim on jest? Nadal tego nie rozumiem. - - Dru nazywa go żyjącą dziurą, a ja jestem skłonna w to uwierzyć. - - Przecież ma ciało. - Przynajmniej na pierwszy rzut oka wyglądało jak ciało. Sharissa nawet go dotknęła. Nie mogła jednak zaprzeczyć, że poczuła szarpnięcie, jakby hebanowe stworzenie miało ją wchłonąć... połknąć jej ciało i duszę. Ariela zaśmiala się dźwięcznie. - Nie proś mnie o dalsze wyjaśnienia! Nawet twój ojciec przyznaje, że zgaduje na chybił trafił. Sharissa pokiwała głową, rozglądając się dokoła. W czasie wcześniejszych wizyt po Sirvak Dragoth zawsze kręcili się Beztwarzy. Teraz, jak wcześniej na placu, nie pokazał się ani jeden. - Dlaczego ich nie ma? Ełfka ściągnęła brwi. - Nie mam pojęcia, a Dru jest zbyt podekscytowany, by to zauważyć. Byli tutaj na chwilę przed twoim przyjściem. - Spojrzała w oczy przybranej córce i szepnęła: - Stało się coś złego? Sharissa podobnym tonem odparła: - - Wiesz, że zdają się być wszędzie. Zanim Czarny Koń pojawił się w mieście, natknęłam się na jednego, o którym mogę powiedzieć tylko tyle, że był wzburzony. Odszedł w pośpiechu i szybko straciłam go z oczu. Potem, gdy dotarłam na plac, zobaczyłam setki Vraadow, lecz ani jednego z nie-Iudzi! - - To nie jest normalne... jeśli w odniesieniu do nich mogę użyć tego słowa. Nie-ludzie pojawiali się wszędzie i obserwowali wszystko niemal z obsesyjnym zainteresowaniem. Najbardziej błahy incydent przyciągał ich niepożądaną uwagę. Wydarzenie takiej miary jak powrót Czarnego Konia powinno zwabić co najmniej dwudziestu obserwatorów. Choć byli tylko żyjącym wspomnieniem po rasie założycieli, bezbłędnie wykonywali swoje pradawne zadania. Fakt, że nagle przestali to robić, był nie do pojęcia. - Postanowiłeś tu wrócić? Niesamowite! - ryknął przerażający rumak. Kobiety odwróciły się w jego stronę i zaczęły przysłuchiwać się rozmowie. - - Ciekawość przezwyciężyła strach - odparł Dru. Wskazał wysoką budowlę, główny gmach zamku. - Nasi przodkowie posiadali ogromną wiedzę. Znaczna jej cześć przepadła, kiedy odeszli. - - Niezbyt daleko, jak na mój gust. Ha! Marzę o ponownym spotkaniu z ich sługami. Nie mieli prawa! Dru nie musiał nic mówić. Sharissa słyszała, jak niejeden raz powtarzał te same słowa. Bał się, że jego nieziemski towarzysz na zawsze będzie błąkać się w Pustce albo w jakimś innym, jeszcze gorszym miejscu... jeśli coś mogło być gorsze od absolutnej nicości. Zaczął zapadać zmierzch i czarnoksiężnika spowiły cienie. Ani Dru, ani jego córce nie udało się znaleźć rozsądnego wyjaśnienia różnicy czasu między światami stworzonymi przez założycieli. Jakim cudem w każdym z nich istniały różne słońca i księżyce? Dru kiedyś powiedział, że starożytnym udało się oddzielić "plastry" rzeczywistości od prawdziwego świata. Wszystkie powstałe w ten sposób małe światy były odbiciem pierwotnego, ale sami założyciele i upływ czasu spowodowały w nich drastyczne zmiany. Czary potrzebne do zrealizowania tego ogromnego przedsięwzięcia popadły w zapomnienie. Trudno było zrozumieć, że także Nimth, rodzinny świat Vraadów, był zaledwie jednym z wielu takich "plasterków". - - Rozumiem twoje odczucia, Czarny Koniu - mówił Dru - ale Ariela i ja troszczymy się o Sirvak Dragoth jak o własny dom. - - Sirvak Dragoth? Czy tak nazywa się to miejsce? - - Ja tak je nazwałem. - Dru zerknął na córkę. Oczy jej zwilgotniały, gdy wyjaśniał pochodzenie nazwy. - Miałem famulusa, złocisto-czarne stworzenie, które sam stworzyłem, poświęcając szczególną uwagę jego osobowości. Sirvak był moim wiernym sługą i najlepszym towarzyszem. Pomógł mi wychować Sharissę po śmierci jej matki. Zginął, ratując jej życie, zanim opuściliśmy Nimth. Uznałem, że oddam mu hołd, nadając jego imię temu zamkowi. - Umilkł i chrząknął. - Chciałbym mieć go z powrotem... ale nowy famulus nigdy nie zastąpiłby mi Sirvaka. Czarny Koń z wyraźnym zakłopotaniem potrząsnął grzywą. - - Rozumiem przyjaźń, mały Dru, lecz miłość mnie przerasta. Wiem, że dobrze go wspominasz, i tylko to trafia mi do przekonania. - A potem zaśmiał się tak gromko, że jego towarzysze aż podskoczyli. Mrugnął do Sharissy. - Ale skończmy z tymi smutkami! Porozmawiajmy o czymś' weselszym. Czarny Koń wreszcie znalazł swojego przyjaciela! To jest dobra rzecz! Brakowało mi twojego przewodnictwa, przyjacielu Dru, twojej znajomości niezliczonych rzeczy stłoczonych w tym wieloświecie. - - I ja rad jestem, że mam okazję z tobą porozmawiać, ale inne sprawy domagają się mojej uwagi. Ode mnie zależy los mojej rasy, Czarny Koniu. Piętnaście lat to za mało, by zagwarantować przyszłość Vraadow, zwłaszcza gdy staliśmy się słabi. - - Może w takim razie twoja latorośl... to interesujące słowo. Czy ona naprawdę z ciebie wyrosła? Sharissa zachichotała, a jej rodzice uśmiechnęli się szeroko. Czarny Koń często miał kłopoty ze zrozumieniem ich języka i jego potknięcia były jedną z wielu rzeczy, które Sharissa zapamiętała z opowieści ojca. Rzeczywiście, ten olbrzym pod wieloma względami był łatwowierny jak dziecko. Ogromnie różnił się od ludzi i elfów. Był mądry i potężny, lecz zarazem naiwny i często bezbronny. - - Z przyjemnością spędzę czas w twoim towarzystwie, Czarny Koniu, ale musisz zrozumieć, że ja także mam obowiązki - powiedziała Sharissa. - - Obowiązki! Zadania! Brzmi to tak doniosłe, że musisz być nimi zachwycona! Nikt nie próbował wyprowadzić go z błędu. Sharissa uświadomiła sobie, że praca rzeczywiście sprawia jej przyjemność. Ich nowy dom nadal skrywał wiele tajemnic. Jeszcze nie został zbadany podziemny labirynt tuneli i komór pod miastem. Odkrycia Gerroda, zupełnie zapomniane w całym tym zamieszaniu, teraz dopominały się o uwagę. Sharissa z radością witała każde nowe wyzwanie; jej głód wiedzy wynikał z faktu, że pierwsze dwadzieścia lat życia spędziła w zamku ojca, odizolowana od świata. - - Zatem postanowione. - Dru stłumił ziewnięcie. Oboje z Ariela zaliczali się do rannych ptaszków i często już przed świtem byli na nogach. Zawsze przerywali zajęcia, by popatrzeć, jak słońce wynurza się zza horyzontu. Sharissa towarzyszyła im od czasu do czasu, ale zwykle trzymała się z boku. Jej rodzice zamykali się we własnym maleńkim świecie, gdy razem witali nowy dzień. - - Jesteś zmęczony - stwierdził Czarny Koń, zawsze gotów do mówienia tego, co oczywiste. - Pamiętam, że gdy tak się dzieje, wchodzisz w nicość, którą nazywasz snem. Chcesz to zrobić? - - Tak, ale nie od razu - odpowiedział Dru Zeree i wstał. - Wiem, że ty nie sypiasz, Czarny Koniu, a odpoczywasz tylko od przypadku do przypadku, więc czy mógłbym zaproponować ci jakąś rozrywkę? Hebanowy rumak zerknął na Sharissę. - - Czy ty również wejdziesz w sen? - - Jeszcze nie. - - Czy wobec tego mogę towarzyszyć ci przez jakiś czas, jeśli nie masz nic przeciwko? Sharissa przeniosła spojrzenie z Czarnego Konia na rodziców. - - Zamierzałam wrócić do miasta. Czy on może pójść ze mną? - - Vraadowie będą patrzeć na niego krzywym okiem, ale jeśli będziecie trzymać się razem, nie powinno być problemu. - Dru uśmiechnął się do dawnego towarzysza. - Staraj się nie wystraszyć zbyt wielu ludzi... i ogranicz samotne włóczęgi do minimum, dopóki nie porozmawiam ze swoimi kolegami z triumwiratu. - - Będę wzorem dyskrecji i skromności! Nikt mnie nie zauważy! - - Śmiem wątpić - zaśmiał się mistrz magii. - Ale gdy się zastanowić, wstrząs wywołany twoim widokiem może wyjść paru osobom na dobre. - Nie podpowiadaj mu, Dru - przestrzegła Ariela, choć ona też roześmiała się na myśl o minach zarozumiałych Tezerenee, którzy w bezksiężycową noc wpadną na mrocznego rumaka. Sharissa pocałowała ojca i przybraną matkę. Do ucha Dru szepnęła: - - Jak idzie? - - Uczę się tego i owego. Zwiększyłem wymiary mojej małej wyśnionej krainy... i myślę, że zmiany wreszcie zaczynają nabierać sensu. Rozmawiałaś z Gerrodem? - - Nie chce opuścić swojej siedziby i staje się coraz większym odludkiem. Trudno nawiązać z nim kontakt. - Sharissa umilkła na chwilę. - Gerrod z uporem utrzymuje, że ten świat próbuje nas przemienić, że staniemy się potworami jak Poszukiwacze lub ci kopacze ziemi, o których wspominałeś, te Quele. Radosny uśmiech Dru zabarwiła gorycz. - - Byliśmy potworami, zanim tu przybyliśmy. Nosiliśmy tylko ładniejsze maski. - - Ludzie się zmieniają... to znaczy, nie tak, jak mówi Gerrod, ale stają się... - - Będziecie poszeptywać przez cały wieczór? Jeśli tak, to może ja wybiorę się z Czarnym Koniem do miasta. - Ariela skrzyżowała ręce na piersiach i udała rozdrażnienie. - - Już idę - powiedziała czarodziejka już normalnym tonem. Odwróciła się do Czarnego Konia i zagadnęła: - Idziemy? - - Może wolisz pojechać? - - Pojechać? - O tym nie pomyślała. Przeszli całą drogę od rozdarcia na dziedziniec, bo uważała Czarnego Konia za istotę własnego pokroju, nie za wierzchowca. Czy można jeździć na rozumnym stworzeniu, które jej ojciec nazywał żyjącą dziurą? - - Nie musisz się obawiać. Mały Dru jeździł na mnie dosyć często. Jestem silniejszy i szybszy od najściglejszego rumaka! Nie męczę się i dla mnie nie ma złych dróg! Jego przechwałki poprawiły jej humor. - Jakże mogłabym odrzucić zaproszenie tak niezrównanego wierzchowca? - - Mówię szczerą prawdę! - Demonicznemu koniowi udało się sprawić, że w jego głosie zabrzmiała zraniona duma. - - Wierzę ci. - Podeszła do jego boku i, gdy przykląkł, wspięła się na niego. Nie było siodła, ale grzbiet fantastycznego stworzenia dostosował się do jej ciała, przybierając bardziej wygodną formę. Gdyby tak wszystkie konie mogły same robić siodła! - - Złap mnie za grzywę. Zrobiła to i poczuła w dłoniach włosie, chociaż wiedziała, że nie jest prawdziwe. - - Uważajcie na siebie - powiedział Dru, machając ręką. - - Przecież nie wybieramy się w daleką podróż, ojcze! - - Mimo wszystko uważajcie. Czarny Koń wybuchnął śmiechem, choć Sharissa nie rozumiała powodu, i poderwał kopyta. W okamgnieniu wypadli przez zamkową bramę i przemknęli przez trawiastą łąkę pod murami. Być może Czarny Koń wyczuł konsternację Sharissy, bo zawołał: - Mówiłem ci, żebyś się nie bała! Nie zgubię cię! Czarodziejka nie posiadała się ze zdumienia. Kiedy Czarny Koń wspomniał, że jest rączy, przyrównała go w myślach do zwyczajnego wierzchowca; zapomniała, że w kilka minut przebył drogę z zachodniego wybrzeża do miasta. A teraz szybowała... dosłownie szybowała jak na skrzydłach. Kopyta hebanowego ogiera nie dotykały ziemi, była tego pewna. Włosy powiewały jej za plecami, które niczym srebrzysto-błękitny proporzec odbijały poświatę księżyca nie będącego jednym z tych istniejących na zewnątrz tego świata. Pokonali rozdarcie i znaleźli się na placu, zanim Sharissa zdążyła zapytać, czy Czarny Koń wie, gdzie jest wyjście. Teraz rozumiała, dlaczego zawsze czuła niedosyt, gdy ojciec opowiadał o jeździe na czarnym wierzchowcu. Po prostu trzeba było przeżyć to samemu. Sharissa zadecydowała, że te parę dni przejażdżki naprawdę będą interesujące. W zamku, który był i nie był ich własnością, czarnoksiężnik i jego elfia małżonka szli ramię przy ramieniu do swoich komnat. Nie czekali na odjazd Sharissy i jej nieziemskiego towarzysza, bo Dru doskonale znal niesamowitą prędkość mieszkańca Pustki. Dlatego żadne z nich nie widziało, że gdy tylko Czarny Koń i Sharissa ruszyli z powrotem do prawdziwego świata, wokół zaroiło się od Beztwarzych. Wszyscy nie-ludzie, którzy postanowili przyoblec się w ciała, stali w obrębie murów zamku i nie istniejącymi oczami patrzyli w ślad za znikającą parą. Gdyby Sharissa mogła ich teraz zobaczyć, doszukałaby się w ich postawie emocji innych niż zaniepokojenie, które zauważyła u Beztwarzego w mieście. Minęły trzy dni. Jeden dzień mógłby zrozumieć, ale nie trzy. Sharissa Zeree nie rzucała słów na wiatr. Powiedziała, że przyjdzie, a on się przygotował - trzy dni temu. Teraz wreszcie wyczuwał, że się zbliża, ale nie sama. Towarzyszył jej ktoś, kogo nie umiał zidentyfikować. Nigdy dotąd nie spotkał kogoś takiego. Wiedział tylko, że za parę minut pojawią się przed jego chatą. Zdecydowanie za mało czasu, żeby się przygotować. Magiczne oblicze stworzone trzy dni temu już nie spełniało swojej roli. "Co tu się dzieje?" - zastanawiał się Gerrod Tezerenee, naciągając kaptur na głowę, żeby twarz skryła się w cieniu. Miał mało czasu, mógł więc popełnić błąd i rzucić zaklęcie o niewystarczającej sile. Lepiej, żeby Sharissa nie zobaczyła, co się z nim dzieje... choć w końcu taki sam los czekał wszystkich Vraadow. Jakaż to ironia, że on był jednym z pierwszych. Spoglądając przez okno na południowy zachód - w stronę miasta, którego tak uparcie unikał - spróbował się skoncentrować. Musiał skończyć przed przybyciem Sharissy, żeby nie przyłapała go na odprawianiu czarów i nie zaczęła się zastanawiać. Córka Dru Zeree była o wiele mądrzejsza niż wtedy, gdy się poznali. Wówczas wyglądała jak kobieta, ale miała umysł dziecka. Obecnie Vraadowie starsi od niej o tysiące lat składali jej hołdy. Była czarodziejką w pełnym tego słowa znaczeniu. Na horyzoncie ukazała się maleńka postać na końskim grzbiecie. Gerrod zmarszczył czoło i wybił się z koncentracji. Jeden jeździec. Sharissa. Ale nie jechała na zwyczajnym rumaku. Nawet z tej odległości widać było, że wierzchowiec wyższy jest od najroślejszych koni. Czarodziej podejrzewał, że siłą przewyższa smoka. Wtedy zrozumiał, że wcześniej wyczuł obecność hebanowego wierzchowca. To on był źródłem tej potężnej mocy. Stworzenie szybko zmniejszało odległość dzielącą je od chaty, którą Gerrod zwał swoim domem. Czarodziej zaklął w duchu i zmusił się do skupienia na masce. Pracował w pośpiechu i efekty mogły być mierne, ale musiały wystarczyć. Lekki podmuch połaskotał go po twarzy. Gerrod pozwolił sobie na westchnienie ulgi, bo nie był to prawdziwy wiatr, tylko znak, że czary się powiodły. Znów miał na twarzy maskę. - Gerrod? - Sharissa była jeszcze daleko, ale wiedziała, że Tezerenee z łatwością usłyszy jej głos. Nie miał czasu na szukanie zwierciadła i sprawdzanie, czy wszystko jest jak należy. Pozostała mu tylko nadzieja, że nie zdradzi go jakieś okropne zniekształcenie. To doprawdy byłaby złośliwość losu. Zbliżał się wieczór i słońce opuszczało się mniej więcej za plecami przybyłych. Gerrod wiedział, że będzie musiał tak się ustawić, aby świeciło Sharissie i jej... czemu? - w oczy. Nie chciał, by oświetlało jego twarz. - Gerrod? - Smukła czarodziejka pochyliła się i szepnęła coś do wielkiego ogiera, który zaśmiał się głośno i radośnie. Sharissa pokręciła głową i dodała jeszcze parę słów. Czas na wielkie wejście... a raczej wyjście, skoro był w chacie. Odziany w ponurą szarość i granat, w narzuconym na ramiona sutym czarnym płaszczu, Gerrod wyszedł na słońce. Pochylał głowę, żeby cienie kaptura przysłaniały mu twarz. Tupot ciężkich butów na kamienistej ziemi uprzedził Sharissę o jego obecności. - Gerrod! Widząc jej uśmiech, prawdziwy uśmiech, nie ten utworzony przez wygięte w górę kąciki ust, poczuł ukłucie w sercu. Wmówił sobie, że to nic takiego, i zbagatelizował własną reakcję. - - Spóźniłaś się, pani Zeree. - Chciał powiedzieć to tak, jakby jej spóźnienie nie miało większego znaczenia, ale w jego głosie zabrzmiała gorzka wymówka. Gerrod cieszył się, że Sharissa nie widzi jego twarzy, bo z pewnością oblał się rumieńcem. - - Przepraszam. - Lekko zeskoczyła na ziemię. - Przyprowadziłam ci gościa. Myślę, że to będzie interesujące spotkanie. Gerrod przyjrzał się stojącemu przed nim zwierzęciu i stwierdził, że jest zbudowane zbyt nieproporcjonalnie, by mogło być zwyczajnym koniem. A potem niemal stracił równowagę, gdyż im dłużej się przyglądał, tym bardziej narastało wrażenie, że coś go ku niemu przyciąga. Chcąc otrząsnąć się z tego wrażenia, spojrzał w oczy przybysza... co okazało się poważnym błędem. Pozbawione źrenic, błękitne jak lód oczy pochwyciły go niczym arkan, pociągnęły na skraj... niewiadomego, którego nie miał zamiaru poznawać. Gerrod zamrugał i szczelniej otulił się płaszczem. W jego fałdach zawsze czuł się bezpiecznie. Płaszcz niejeden raz odgradzał go od gniewu ojca, gdy mieszkał ze swoim klanem. Teraz też go ochroni. - - Co to jest? - zapytał. - - To? Nie jestem żadne to! Jestem Czarny Koń, to chyba oczywiste! - Ogier uderzył kopytem w ziemię, żłobiąc głębokie bruzdy w twardym, skalistym podłożu. - Mów do mnie, a nie o mnie! - - Cicho! - poprosiła go Sharissa. - Gerrod nie chciał cię obrazić, Czarny Koniu! Powinieneś to wiedzieć. Nie można go winić za to, że nie rozumie, kim jesteś, prawda? - - Chyba nie. - Udobruchane stworzenie przestało ryć ziemię kopytem. Podeszło do czarodzieja, który powstrzymał się od zrobienia kroku w tył, choć rozpaczliwie pragnął to uczynić. Czym było to dziwo? - - Tylko spokojnie - powiedziała czarodziejka. - - Chciałem go sobie obejrzeć, to wszystko! - Czarny Koń poddał Gerroda tak wnikliwej inspekcji, że Tezerenee wiedział, iż jego wzrok przeniknął pod maskę. - Dlaczego skrywasz się w cieniu? - - Czarny Koniu! - - Taki kaprys, nic więcej - odparł Gerrod bardziej ostro niż zamierzał. Sytuacja rozwijała się nie po jego myśli, wymykała mu się z rąk. Zaskoczony niespodziewaną wizytą, reagował o wiele za wolno. - - Czarny Koniu! - Smukła czarodziejka wsunęła się między nich i odprowadziła swojego niesamowitego towarzysza na bardziej przyzwoitą odległość. - To, co robi Gerrod, jest jego sprawą. Uprzedzałam cię, jacy są Vraadowie. Jesteśmy wielkimi indywidualistami. Myślałam, że przez te trzy dni widziałeś dość przykładów, żeby to zrozumieć. "To przez niego się spóźniła" - pomyślał Gerrod. Nietrudno było zgadnąć, ale z reguły lubił uzyskiwać potwierdzenie swoich domysłów. Spóźnienie stało się łatwiejsze do wybaczenia. Kim w końcu był w porównaniu z potężnym Czarnym Koniem? Gdy o tym rozmyślał, wróciły do niego wspomnienia dotyczące tej niepokojącej istoty. Mistrz Zeree mówił o swoim niezwykłym towarzyszu, którego spotkał po nieumyślnym opuszczeniu Nimth, gdy na krótko trafił do nowego świata. Gerrod traktował jego słowa z przymrużeniem oka, bo w owym czasie istnienie bytu w rodzaju Czarnego Konia przerastało jego wyobrażenia. Szybko zmienił zdanie. Wiedział, że jeśli można było zarzucić coś historii Dru, to tylko tyle, że zbyt powierzchownie opisywała naturę hebanowego rumaka. Nic dziwnego. Wątpił, czy słowa mogą oddać sprawiedliwość stojącej przed nim istocie. - Przeprosisz Gerroda - mówiła Sharissa do Czarnego Konia. Czarodziej uznał, że to zabawne; traktowała tego olbrzyma niczym małe dziecko. A jednak Czarny Koń miał jakby skruszoną minę. To stworzenie jest... dzieckiem? Gerrod nie mógł uwierzyć we własne przypuszczenia. - - Przepraszam, ty, który zwiesz się Gerrodem! - - Nie ma za co. - Na szczęście kaptur i maska przysłaniały jego twarz; uśmiech z pewnością rozgniewałby oboje gości. Dziecko! - Zastanawiałem się, co się z tobą dzieje, Sharisso - podjął czarodziej. Gdy tylko zorientował się, z kim ma do czynienia, natychmiast przejął kontrolę nad rozmową. Według Dru Zeree Czarny Koń był wieczystym bytem, ale wyglądało na to, że mało doświadczonym. Gerrod wiedział, jak postępować z kimś takim. - Teraz rozumiem, dlaczego zapomniałaś o spotkaniu. Czarodziejka zarumieniła się, co sprawiło mu przyjemność. Widok był ujmujący... co wcale nie znaczyło, że Gerrod przywiązywał wagę do takich drobnostek. Nie, liczyła się wyłącznie jego praca. - Przykro mi, Gerrodzie. Musiałam zadbać, by ludzie jak najszybciej przywykli do widoku Czarnego Konia, bo zamierza zostać z nami przez jakiś czas. Uznałam, że będzie najlepiej, gdy będzie mi towarzyszyć w spacerach po mieście. Ilekroć z kimś rozmawiałam, zawsze go przedstawiałam. ,Przepraszam, znasz już Czarnego Konia?" - Gerrod wyobraził sobie taką scenkę i mało brakowało, a wybuchnąłby śmiechem. - I jak poszło? Sharissa zrobiła niezadowoloną minę. - Są nieufni. Myślą, że ojciec użyje go jako narzędzia do zaburzenia równowagi sił w triumwiracie. Jej słowa przygnębiły Tezerenee. - - Domyślam się, że mój ojciec podsyca te obawy. - - Prawdę mówiąc, jeszcze nie widział Czarnego Konia. Natomiast Silesti miał okazję go poznać. Akurat to go nie obchodziło. Był zainteresowany wyłącznie reakcją Barakasa. "Trzymasz się w tle, ojcze? - myślał. - Ciekawe, do czego zmierzasz". Patriarcha nie należał do ludzi, którzy chowają głowy w piasek w obliczu potencjalnego niebezpieczeństwa. - - To ciekawe - rzekł. - Czy ktoś z mojego klanu nawiązał znajomość z twoim przyjacielem? - - Tylko Lochivan. Reszta Tezerenee nie wydawała się zainteresowana. "O czym wie Lochivan, o tym wie ojciec" - chciał powiedzieć Gerrod. Widział, że Sharissa lubi towarzystwo jego brata, ale zdawał sobie sprawę, że Lochivan jest lojalny wobec wielmożnego Barakasa. Nawet nie próbował przekonać Sharissy, żeby zaczęła uważać. Była przekonana, że Lochivan jest podobny do niego - Tezerenee z urodzenia, ale poza tym niezależny. Różny od Reegana, Logana, Esada i innych, za których myślała głowa rodu. - Jeśli reszta klanu nie okazuje zainteresowania, to znaczy, że mój drogi ojciec jest bardzo zainteresowany. - Gerrod okrążył swoich gości, zmuszając ich do ustawienia się pod słońce. Coraz lepiej. Teraz słońce świeciło mu prawie za plecami. Gerrod rozluźnił się odrobinę. - Nie należy ufać drzemiącemu smokowi. Znaczenie jego słów było jasne, ale Sharissa nie wzięła ich sobie do serca. - Wielmoży Barakas może spiskować do woli. Co mógłby zrobić Czarnemu Koniowi? "Wiele rzeczy" - chciał powiedzieć Gerrod, ale hebanowy rumak nie pozwolił mu dojść do słowa. - - Kim jest ten wielmożny Barakas? Dlaczego miałby życzyć mi kłopotów? - - Wielmożny Barakas Tezerenee jest moim ojcem - wyjaśnił czarodziej, oczyma duszy widząc obrazy z przeszłości. - Jest okrutny, ambitny i groźny jak potwór, który zdobi sztandar jego klanu. - - To twój ojciec? - Czarny Koń potrząsnął głową, aż grzywa mu się rozwiała. Wyglądała na prawdziwe końskie włosie... - Mówisz o nim z odrazą, a może nawet z nienawiścią. Nie pojmuję! - - Gerrod poróżnił się z ojcem - wyjaśniła dyplomatycznie Sharissa. - Wielmożny Barakas jest ambitny, Czarny Koniu. Radziłabym zachować ostrożność, kiedy go spotkasz, choć wątpię, czy mógłby sprawić prawdziwe kłopoty. Ani on, ani nikt z jego poddanych nie dorównuje ci umiejętnościami, a wszyscy są daleko w tyle pod względem mocy. - - Jestem niezrównany, prawda? - - Jeśli nie macie nic przeciwko, wolałbym już nie rozprawiać o moim ojcu. - Ten temat poruszał Gerroda do głębi. Poczuł w ustach smak żółci. Do Sharissy powiedział: - Zakładam, że przybyłaś, by porozmawiać o moim odkryciu. Nie jest tak znaczące, jak początkowo myślałem, ale parę drobiazgów możesz uznać za interesujące. Już późno, żeby zaczynać, ale możemy... Urwał, widząc jej pełne winy spojrzenie. - Przepraszam, Gerrodzie. Prawdę mówiąc, przyjechałam tylko po to, żeby ci wyjaśnić, dlaczego nie pokazałam się wcześniej. Złość i nagłe, niepojęte uczucie, że został zdradzony, zbudziło w nim niskie instynkty. Zakapturzony Tezerenee był o krok od sięgnięcia umysłem do źródła mocy, nad którą, o czym nie wiedziała, uzyskał kontrolę. Ta moc dałaby mu siłę wystarczającą, by uderzyć na chybił trafił i w ten sposób dać upust rozgoryczeniu. - - Wydarzyło się tyle rzeczy - mówiła Sharissa, nieświadoma jego niebezpiecznych myśli. - Jeśli Czarny Koń ma zostać z nami, wszyscy muszą oswoić się z jego widokiem. Zwolennicy Silestiego mówią, że mój ojciec wykorzysta go do zerwania triumwiratu. Myślą, że planuje władać z Sirvak Dragoth niby jakiś despota! Dasz temu wiarę? - - Twój ojciec? - Złość zgasła. Jakim cudem ktoś, kto znał mistrza Zeree, mógł uwierzyć, że czarnoksiężnik pragnie rządzić Vraadami? Dru Zeree był niemal takim samym odludkiem jak on. Zgodził się na triumwirat wyłącznie dlatego, żeby powstrzymać Silestiego i Barakasa od skoczenia sobie do gardeł, co zapoczątkowałoby bratobójczą wojnę. - - Byłoby aż tak źle? - zapytał gromko demoniczny rumak. - Przyjaciel Dru jest nadzwyczajnym stworzeniem! Pragnie czynić wyłącznie dobro dla swojego plemienia. - - Już samo nakłonienie Vraadow do współpracy przypominało katorgę, co tu więc mówić o podporządkowaniu ich rozkazom innego Vraada. Wielu podziwia mistrza Zeree, ale w oczach naszego ludu triumwirat jest gwarancją, że żaden Vraad nie narzuci nikomu swej woli. Jesteśmy rasą bardzo podejrzliwych indywidualistów. Czarny Koń znów potrząsnął głową. Gerrod uświadomił sobie, że ten odruch sygnalizuje zakłopotanie. - - Wyjaśnię ci to później - powiedziała ¦Sharissa. Obdarzyła czarodzieja przepraszającym uśmiechem. - Wrócę... ty zresztą też mógłbyś choć raz przyjść do mnie. - - Może zajrzę. - To było wszystko, co miał do powiedzenia. Oboje wiedzieli, że nigdy dobrowolnie nie wróci do miasta. To oznaczałoby kontakt z klanem, a co gorsza, z ojcem. Sharissa z westchnieniem podeszła do swego nieziemskiego towarzysza. Czarny Koń zgiął nogi, żeby mogła go dosiąść, a zrobił to w sposób, który okulawiłby prawdziwego rumaka. Gerrod zobaczył, że grzbiet stworzenia pofałdował się dla jej wygody. - To nie potrwa długo - dodała czarodziejka, próbując załagodzić przykre wrażenie. - Ojciec potrzebuje mojej pomocy. Gerrod nic nie powiedział. Wiedział, że wszelkie słowa tylko osłabiłyby ich przyjaźń. Mogłyby sprawić, że Sharissa już nigdy by go nie odwiedziła. Wtedy zostałby zupełnie sam, odcięty od swojej rasy. - - Do zobaczenia, Gerrodzie. - Jej uśmiech był nikły, zapewne dlatego, że nie mogła odczytać wyrazu jego ocienionej twarzy. Nie wiedziała, czy się na nią złości, czy czuje się zraniony. Zdawała sobie sprawę, że Gerrod tęskni za jej wizytami, a on zawsze uważał, że z nią jest podobnie. W tej chwili już nie był tego pewien. - - Uważaj na siebie - powiedział. - Pamiętaj, nigdy nie ufaj drzemiącemu smokowi. - - Niestraszne jej wszystko, gdy ja jestem blisko! - ryknął Czarny Koń i roześmiał się z niezamierzonego rymu. - - Skoro tak mówisz. Hebanowy ogier odwrócił się w kierunku miasta, stanął na zadnich nogach i pogalopował, nim Gerrod zdążył pomachać na pożegnanie. Sharissa podniosła rękę, ale jej wierzchowiec mknął w takim tempie, że szybko musiała złapać go za grzywę. Po chwili oboje przemienili się w kropkę malejącą w dali. Gerrod zastanawiał się, dlaczego Sharissa przejechała taki kawał drogi tylko po to, żeby mu powiedzieć, iż nie może zostać. Teraz zrozumiał, że dla Czarnego Konia wyprawa z miasta do jego pustelni jest krótką wycieczką. W tę stronę umyślnie przybiegł dużo wolniej, żeby go nie wystraszyć. Sharissa nie chciała, żeby poczuł się zagrożony. - Tyle rzeczy rozumie, a w tylu innych jest taka naiwna. - Miał nadzieję, że nie myliła się co do jego ojca. Barakas zdecydowanie nie byt człowiekiem, który z założonymi rękami będzie się przyglądać, jak wśród Vraadow włóczy się hebanowy rumak stanowiący potencjalne zagrożenie. Wiedząc, że teraz jest bezpieczny, Gerrod zdjął kaptur i usunął upiększenia z twarzy. Dobrze, że do pewnego stopnia łatwo było przewidzieć posunięcia Sharissy. Miała odpowiednie zdolności i moc, by teleportować się z miasta do jego chaty, ale nie chciała korzystać z magii. Dzięki jej uprzedzeniu do korzystania z czarów jego sekrety pozostaną bezpieczne. Jeśli tylko Sharissa nadal będzie nieświadomie zapewniać mu czas na przygotowania, zdoła zachować w tajemnicy to, czym się stawał i co odkrył. Byłaby wstrząśnięta, gdyby zobaczyła jego twarz bez maski. Możliwe, że nawet jego rodziców ogarnęłoby współczucie, zwłaszcza że czekał ich podobny los... jak zresztą wszystkich Vraadow. Włosy mu posiwiały, głębokie zmarszczki pobruździły skórę. Wiek upomniał się o swoje prawa. Inni nigdy nie myśleli o tym, że to czary przedłużają im życie. Jemu prawda objawiła się w brutalny sposób. Starzał się, a z powodu eksperymentów, które dodatkowo nadwątliły jego siły, wyglądał dużo starzej niż Dru Zeree czy patriarcha. "Mógłbym być własnym dziadkiem" - pomyślał z gorzkim humorem. Wiedział, że Sharissa będzie próbowała mu pomóc, ale on nie chciał jej czarów. Nie podda się temu światu, nie stanie się jednym z jego stworzeń. Gerrod był pewien, że Vraadow czeka albo śmierć ze starości, albo, jeśli poddadzą się zupełnie swojemu nowemu światu, los jeszcze gorszy. Dru powiedział, że Poszukiwacze i inne rasy mieli tych samych przodków, co Vraadowie. W wyniku eksperymentu założycieli zmienili się, stali się potworami. Gerrod nie miał zamiaru patrzeć bezwolnie ani na postępujący rozkład własnego ciała, ani na przemianę w jakieś straszydło. Wymyśli coś, żeby się uratować. "Niezależnie jakim lub czyim kosztem" - przypomniał sobie, patrząc na pusty horyzont, za którym zniknęła Sharissa na Czarnym Koniu. - Możesz powiedzieć, w jakim celu? - chciał wiedzieć Rayke. Opadło go zmęczenie, a zmęczony Rayke stawał się niezmiernie drażliwy. Pozostali milczeli, wiedząc, że to sprawa między nim a Faunonem. Rayke przypuszczał kolejny atak na autorytet dowódcy, ostatnio trochę nadwątlony, podobnie jak jego upór związany z badaniem każdej, nawet najmniejszej dziury w ziemi. Faunon nie miałby nic przeciwko, gdyby któryś elf wtrącił się do rozmowy i poparł jego stanowisko. Rayke działał mu na nerwy. Czyż nie zalecono im sumienności? Ptasi ludzie popadli w rozsypkę, czyż więc nie nadarzała się doskonała okazja do zbadania jaskiń w południowych skrajach górskiego łańcucha? Niewątpliwe oznaki świadczyły, że grota, przed którą stali, była regularnie używana albo przez skrzydlatych, albo przez kogoś innego. - - Postaraj się nie wrzeszczeć - szepnął do Rayke'a. - A może tak się palisz do walki, że robisz to specjalnie, by usłyszeli cię Sheeka na całym świecie? - - Walka miałaby więcej sensu, niż wściubianie nosa do każdej napotkanej dziury - burknął Rayke ze złością, ale dużo ciszej. - - To nie potrwa długo. Jeśli ta jama nie ciągnie się daleko w głąb góry, przyjmiemy, że inne są takie same. Jeśli wnika głęboko, rada będzie chciała o tym wiedzieć, po prostu na wypadek, gdyby zadecydowano, że pora zająć podziemne gniazda. Rayke skrzywił się. - Rada nigdy nie przystanie na coś, co wymaga wysiłku większego niż bieg na przełaj. Możesz zapomnieć o próbie zajęcia gniazda, nawet porzuconego. Choć raz znaleźli płaszczyznę porozumienia. - Byliby głupi, gdyby nie skorzystali z okazji. Pomyśl, jakie skarby musiały schować tam ptaki. Popatrz, ile znaleźliśmy, i to bez większego trudu, bo wszystko rozrzucone było po okolicy! Jeden z elfów potrząsnął nabitym workiem wielkości mniej więcej własnej głowy. Worek zawierał najcenniejsze zdobycze oddziału: czarodziejskie medaliony, które skrzydlaci nosili na szyjach. Ich precyzja i potęga otoczona była wśród elfów legendą, lecz dotąd nie mogli zbadać ich dokładnie. Ptasi ludzie zazdrośnie strzegli swoich skarbów i większość ulegała samozniszczeniu w chwili śmierci właściciela. Te ocalały. Jeśli Faunon miał rację, po prostu zostały porzucone. Ale nie miał pojęcia, dlaczego. Rada to rozstrzygnie; starsi uwielbiali teoretyzować, zwłaszcza gdy z powodu nie kończących się debat mogli odłożyć na bok znacznie pilniejsze sprawy. "A niech się tym bawią - pomyślał Faunon. - Inni podejmą prawdziwe wyzwanie. Potraktujemy ten świat inaczej niż tylko jako miejsce zamieszkania. Sami wykujemy swoją przyszłość!" W głębi duszy wiedział, że to czysta fantazja. Rasa elfów nigdy nie zorganizuje się na tyle, by zmienić coś w świecie, do którego trafiła. Zbyt wielu wierzyło, że współistnienie ze zwierzętami i roślinami w zupełności im wystarczy. Takie podejście było łatwe i bezpieczne. - - No i co? Wchodzimy? - Rayke, gdy już ustąpił Faunonowi, chciał jak najszybciej rozpocząć i zakończyć nowe przedsięwzięcie. - - Nie wszyscy. Dwóch lub trzech wystarczy. - - W takim razie my dwaj. Jak zawsze, Faunon i Rayke. Faunon dlatego, że jako dowódca poczuwał się do odpowiedzialności za podwładnych. Jeśli narażał oddział na niebezpieczeństwo, zawsze szedł w szpicy. Rayke, rzecz jasna, wolał robić cokolwiek, byle nie siedzieć z założonymi rękami. Nie cierpiał czekać. Inni, mniej rwący się do czynu, chyba że dostawali wyraźny rozkaz, z przyjemnością zrzucali obowiązki na barki tej pary. Nie mieli nic przeciwko wędrówce i badaniom, ale w tej chwili już marzyli o powrocie do domu. - My dwaj - zgodził się Faunon. Choć stale się sprzeczali, obaj wiedzieli, że razem są bezpieczni. Mogli na sobie polegać, gdyby doszło do starcia. Inni walczyliby według elfich zasad, nie jak zgrany zespół, tylko zbierania indywidualistów. - Dajcie nam godzinę. Jeśli nie wrócimy przez upływem tego czasu... "To będzie znaczyło, że zginęliśmy albo, co gorsza, wpadliśmy w niewolę" - dokończył w myślach. Nie musiał mówić na głos tego, o czym wszyscy wiedzieli. Rayke wyłuskał z sakiewki u pasa mały świecący kryształ, który był dużo lepszy od pochodni. Podobne mieli wszyscy w oddziale. Faunon też wyjął swój kamyk i obaj dobyli miecze. Razem ruszyli do jaskini. Nie została wydrążona przez siły natury. Ściany były zbyt gładkie, podłoże zbyt płaskie. Te cechy budziły w Faunonie nadzieję i niepokój. Prawdopodobnie system tuneli prowadził tam, gdzie myślał, ale mogli wpaść w tarapaty, jeśli jaskinia nadal była zamieszkana. Dostrzegli różne ślady, w większości tropy zwierząt. Były stare, więc nie bali się, że napotkają niedźwiedzia czy młodego smoka. Z drugiej strony obecność zwierząt świadczyłaby, że jaskinia została opuszczona przez właścicieli. Skrzydlaci nie pozwoliliby, by dzikie zwierzę zagnieździło się w używanym przez nich korytarzu. - Idziemy na wschód - powiedział Rayke, gdy wylot jaskini jaśniał już daleko za nimi. Faunon przytaknął, wyciągając przed siebie świecący kryształ. Kierowali się w głąb ziemi. Okazało się, że nie miał racji. Ptaki ryły tunele w górę, w kierunku ukochanego nieba, nie w dół. "Dlaczego...?" Roześmiał się z własnej głupoty. - - Ta jaskinia może nie być dziełem ptaków. - - Quele? - Rayke wpadł na to w tej samej chwili. - - Kiedyś panowały na tych terenach. - - W takim razie to tunel Queli. Odprężyli się. Jeśli rzeczywiście wędrowali tunelem Queli, nie musieli obawiać się budowniczych. Niedobitki Queli żyły tylko w rejonie półwyspu na południowym zachodzie... jeśli nie podzieliły losu ptaków. Faunon wiedział, że rasa Queli wreszcie poszła w ślady wcześniejszych panów tego świata. Znów zastanowił się, kim będą nowi panowie. Czy nie mogłyby zostać nimi elfy? Dlaczego jego rasa stale usuwała się w cień i pozwalała, by rządzili inni? Musiał powiedzieć coś na głos, bo Rayke odwrócił się i zapytał: - - Co? - - Nic. - - Jeśli nadal będziemy szli w dół i w lewo, za chwilę stracimy wejście z oczu. Faunon stwierdził, że Rayke miał rację. Korciło go, żeby zawrócić, ale zadecydował, że równie dobrze mogą przejść jeszcze kawałek. Coś nie dawało mu spokoju, coś muskało skraje jego świadomości. Kiedy spróbował się skupić, zdawało się, że przyczyna niepokoju uciekła i przyczaiła się tuż poza zasięgiem. "To przez ten tunel - osądził, choć nie był zadowolony z takiego wyjaśnienia. - To przez tę skałę wokół nas". Tunele były dobre dla gnomów - zakładając, że gnomy jeszcze istniały - nie dla elfów. Elfy lubiły blask słońca, drzewa i... - Woda! - burknięcie Rayke'a zabrzmiało jak przekleństwo. Nic dziwnego, pomyślał Faunon, gdy zobaczył, co zagradza im drogę. Korytarz opadał i ginął w rozległej sadzawce, czarnej jak bezksiężycowa, bezgwiezdna noc. Wyglądało to tak, jakby ktoś umyślnie zalał przejście. - - To koniec, Faunonie. - Drugi elf zaczął się odwracać. - - Czekaj. - Faunon, choć rwał się do odejścia, chciał z bliska przyjrzeć się sadzawce. Wysunął kryształ przed siebie, podszedł na brzeg i przykląkł. Ujrzał swoje odbicie, upiorną parodię własnej twarzy. Nawet z tak bliska nie widział dna. Kusiło go, żeby rzucić kryształ i patrzeć, jak opada, ale powstrzymał go irracjonalny strach, że zaniepokoi coś, czego lepiej nie niepokoić. - - Nic tam nie zobaczysz! Dlaczego nie... Śliskie, skórzaste łapy wynurzyły się z wody i zacisnęły na gardle Faunona. - Uciekaj! - Rayke skoczył mu na pomoc z wyciągniętym mieczem. Faunon wypuścił z ręki kryształ, który wpadł do sadzawki i rozświetlił podwodny świat. W jego blasku przez chwilę widział napastnika, ziemno-wodnego stwora o szerokiej paszczy, na którą nakładało się odbicie jego twarzy. Miał okrągłe, żabie ślepia i błonę między palcami. Faunon bez namysłu zamachnął się mieczem. Z pewną satysfakcją zobaczył, że ciął mieszkańca sadzawki po łapie. Drugi miecz błysnął z prawej strony i sztych trafił w szyję. Potwór zacharczał i zadygotał. Kryształ był już bardzo głęboko. Napastnik ruszył w ślad za nim w czarną głębinę. Od czasu do czasu miotające się kończyny przysłaniały gasnącą plamkę światła. Wreszcie powierzchnia sadzawki znieruchomiała. Co dziwne, ciało napastnika nie wypłynęło. Świecący kryształ zniknął z zasięgu wzroku, nie sięgając dna. Szyb musiał być niewiarygodnie głęboki. - Tunel Queli, bez dwóch zdań - rzekł Faunon, pocierając szyję i myśląc o pazurach, które niemal rozdarły mu gardło. - Ale to był draka, a draki służą ptakom. Rayke wytarł ostrze miecza. - Dziwne. Zwykle nie są drapieżne, tylko tchórzliwe. Ten chciał rozedrzeć cię na strzępy. Faunona znów opadło wrażenie, że coś kryje się w pobliżu. Chcąc to zidentyfikować, musiałby się skupić. Wolał tego nie robić. Lepiej odejść, zanim to coś zbytnio się nimi zainteresuje. Jego towarzysz nie wyczuwał nic podejrzanego, więc Faunon miał nadzieję, że może zwodzi go zmęczenie lub przeczulona wyobraźnia. - Możemy iść? Faunon pokiwał głową i wstał. Szybko przetarł miecz; wyczyści go dokładnie, gdy będą daleko stąd. - - Co dalej? - zapytał Rayke, gdy wyszli z zalanego korytarza. - - Na południe. - - Na południe? - Rayke zrobił wielkie oczy. - - Przecież tam chcesz iść, prawda? - - Tak, na południe, ale myślałem, że ty... Przed zakrętem Faunon po raz ostatni rzucił okiem na sadzawkę. Zdawało mu się, że dostrzegł bąble na powierzchni, ale nie miał najmniejszej ochoty wracać i sprawdzać. - Zmieniłem zdanie. Chyba chcę wrócić do domu. Rayke nie drążył tematu, a Faunonowi to odpowiadało. Nie musiał tłumaczyć się ze swoich narastających obaw, których źródłem było jedynie niepokojące, natrętne wrażenie kołaczące się gdzieś w zakamarkach świadomości... wrażenie, które, podobnie jak przerażający ogier, było zapowiedzią przyszłych wydarzeń. VI Sharissie nie podobała się myśl o rozstaniu z Czarnym Koniem, ale w końcu musiała wrócić do swoich obowiązków. Podjęła decyzję po powrocie z mało przyjemnej wizyty u Gerroda, kiedy to zastała w swoim domu czekających na nią petentów. Przyszli z błahymi sprawami, ale nie mogła odprawić ich z kwitkiem. Sama wystąpiła z propozycją, że zdejmie z barków ojca pomniejsze obowiązki, żeby on mógł zająć się ważniejszymi problemami. Miała nadzieję, że za jakiś czas zdoła go przekonać, iż warto postarać się o pomocników. W przeciwieństwie do pozostałych członków triumwiratu, Dru zależało na utrzymaniu równowagi sił. Obawiał się, że gdy zaprzestanie pracy, wszystko może ulec dramatycznej zmianie na gorsze. Sharissa z trudem zmusiła go do podzielenia się obowiązkami, mimo że sama nie narzekała na nadmiar wolnego czasu. ,Jaki ojciec, taka córka?" - pomyślała z ironią. Kolejno załatwiła petentów, a zaraz potem przypomniała sobie o innych powinnościach. Jeden z pracujących z nią Vraadow poruszył temat podziemi istniejących pod miastem. W niektórych miejscach czas nadwątlił stropy tuneli i jedna osoba już zginęła, gdy ziemia zapadła się pod jej nogami. Jakiś czas temu Sharissa zorganizowała zespół szukający miejsc zagrożonych zarwaniem, których zadaniem było nanoszenie ich na plany miasta. Okazało się, że pod jej nieobecność uczestnicy kampanii kartograficznej nie mieli pojęcia, co robić. Nie dawali sobie rady bez jej wskazówek. Sharissa zachodziła w głowę, jakim cudem jej rasa przeżyła przeprawę. Czasami dziwiła się, że Vraadowie nie poumierali z głodu. Czarny Koń zniknął. Następnego dnia stwierdziła, że wrócił do Sirvak Dragoth, ale wcześniej udało mu się wystraszyć paru mieszkańców, gdyż w środku nocy przebiegł po całym mieście. - Nie wolno tak postępować - skarciła go, przemierzając komnatę, w której prowadziła swoje badania. Gabinet znajdował się w owalnym budynku, w którym niegdyś mieściła się biblioteka, o czym świadczyły niezliczone półki. Wprawdzie wszystkie książki rozpadły się z czasem, ale Sharissa zaczynała zapełniać półki własnymi notatkami. Miała nadzieję, że z pomocą innych pewnego dnia zgromadzi kolekcję dorównującą księgozbiorowi założycieli. Jeszcze niedawno bała się, że Czarny Koń nie zmieści się w wąskich, krętych korytarzach biblioteki; zapomniała jednak, że jej osobliwy przyjaciel tylko przypomina konia. Obserwowanie, jak płynnie zmienia kształt, dopasowując się do ciasnych przestrzeni, było nowym, trochę niepokojącym doświadczeniem. - Chcesz zniszczyć to, co osiągnęliśmy? Jeśli bez końca będziesz straszyć ludzi, nigdy nie przestaną się ciebie obawiać! Zdajesz sobie sprawę, jak wyglądasz? Ogromny, czarny jak smoła ogier ryknął śmiechem. Z błyskiem w lodowatych oczach oświadczył: - Przerażająco, doprawdy! Jakiś człowiek padł na kolana i przysiągł dozgonną wierność przyjacielowi Dru, a przecież tylko do niego mrugnąłem, nic więcej! - - Chcesz, żeby bali się mojego ojca? Spoważniał. - - To nie Dru się obawiają, tylko mnie! - - A ty go reprezentujesz. - - Ja... Czarodziejka zapomniała o złości, gdy zobaczyła, jak w oczach jej groźnego towarzysza rodzi się zrozumienie. Ale nie na długo. - Znasz już awanturniczy i podejrzliwy charakter Vraaddw, Czarny Koniu. Rumak nie spieszył się z odpowiedzią, ale to, co wreszcie powiedział, zaskoczyło ją. Dopiero później uświadomiła sobie, że spodziewała się czegoś takiego. - Nie dbam o Vraadow ani o ich charakter. Nie są podobni do Dru i ciebie. Złorzeczą za moimi plecami w przeświadczeniu, że mam słuch tak słaby i zawodny jak oni, i nazywają mnie potworem! Nawet nie starają się mnie zrozumieć, podczas gdy ja chciałbym zrozumieć wszystko, co mnie otacza! Moje przyjazne zachowanie nie umniejsza ich lęku i nieufności. Staram się, oni jednak nie są dla mnie ani trochę milsi! Potem Czarny Koń zrobił coś, czego Sharissa jeszcze nie widziała. Odwrócił głowę i zmrużył oczy. Widok ten jednak był niczym w porównaniu z tym, co nastąpiło po chwili: przed hebanowym rumakiem rozbłysła plamka jaskrawego światła, która szybko się powiększała. "Portal!" Czarny Koń ani razu nie otwierał portali od czasu swego niespodziewanego przybycia, więc dopiero po chwili Sharissa zrozumiała, co robi. Zachowywał się jak naburmuszone dziecko - czarodziejka wspomniała, jaka sama była w dzieciństwie - i nie dał jej czasu na odpowiedź. Bez słowa skoczył w magiczną bramę i zniknął. Zdążyła wykrzyknąć jego imię, gdy portal skurczył się i rozpłynął w powietrzu. Sharissa została sama na środku komnaty, nie mając bladego pojęcia, dokąd udał się Czarny Koń ani co zamierzał. - Serkadion Manee! - Miała ochotę rzucić czymś o ścianę, ale zwalczyła nieroztropną zachciankę i zmusiła się do zachowania spokoju. Dlaczego wszystko szło tak opornie? Dlaczego wszyscy się jej sprzeciwiali, niezależnie od wagi danej sprawy? Sharissa odczekała parę minut, ale mroczny rumak nie wrócił. Wiedziała, że nie ma sensu dłużej siedzieć i zamartwiać się z jego powodu. Pod pewnymi względami łatwo było przewidzieć zachowanie Czarnego Konia. Wróci na plac, a potem do Sirvak Dragoth, albo przez parę godzin będzie galopować jak szalony po polach i lasach. Raz już tak zrobił. Sharissie pozostała tylko nadzieja, że nikogo nie wystraszy. Jednego była pewna: mroczny rumak nie opuści miasta, nie wtedy, gdy przebywał w nim jego dawny towarzysz. Nie miał nikogo innego i, jeśli dobrze pojmowała jego naturę - pomyłka była niewykluczona, lecz mało prawdopodobna - rozpaczliwie pragnął przyjaźni. Niemal jakby skosztował od dawna zakazanego mu owocu. Czyż nie przetrząsał jednego świata po drugim, szukając jej ojca, gdy opiekunowie miasta wypędzili go z powrotem do Pustki? Sharissa uznała, że Czarny Koń powróci wtedy, gdy sam tego zapragnie, i zabrała się do pracy. Zawsze miała tyle na głowie. Była nieodrodnym dzieckiem swego ojca. Wiedziała, że przy pracy dzień minie jak z bicza trzasnął. Miała nadzieję, że wraz z nim przeminie złość mrocznego rumaka. Najpierw zajęła się nadrabianiem zaległości związanych z planami miasta. To skierowało jej myśli na zmiany zalecane przez jednego z vraadzkich asystentów. Pamiętała, że jego propozycja miała coś wspólnego ze zwiększeniem produkcji żywności poprzez uprawę i hodowlę... - Wielmożna Sharissa? Podniosła głowę i zamrugała parę razy. Zapadał zmierzch, w komnacie było prawie ciemno. W półmroku majaczyła niewyraźna postać, która ruszyła od drzwi w jej stronę. Sharissa zmarszczyła brwi. Przybysz niósł kaganek, który nie tyle rozświetlał pomieszczenie, ile nadawał upiorny wyraz jego rysom. Udało mu się dotrzeć do jej pracowni, co znaczyło, że przekupił jednego z jej asystentów. Będzie musiała porozmawiać z nimi jutro z samego rana. - Bethken, prawda? Vraad skłonił się, utrzymując lampkę na tej samej wysokości. - Tak, pani. Wiem, że jest późno, ale czy mógłbym... Sharissa przywołała go ruchem dłoni, starając się ukryć odrazę. Bethken niegdyś był tęgim mężczyzną - z wyboru - ale piętnaście chudych lat odcisnęło na nim piętno. Stracił na wadze, jednak skóra wcale nie miała ochoty dostosować się do nowej sylwetki i zwisała luźnymi fałdami. Bethken fizycznie przypominał stary, opróżniony bukłak, a moralnie chorągiewkę na dachu. Jak wielu Vraadow, teoretycznie popierał jej ojca, ale głównie dlatego, że pozostali członkowie triumwiratu nie mieli do zaoferowania niczego dostatecznie cennego, by przeciągnąć go na swoją stronę. Bez wątpienia miał nadzieję na wyłudzenie czegoś wartościowego od niej. - - Czego chcesz? - - Najpierw ja chciałbym ci coś ofiarować. Pozwól, pani, służyć ci światłem. - Vraad postawił kaganek na notatkach Sharissy, przy okazji plamiąc je oliwą. Czarodziejka już miała go zrugać, gdy zobaczyła, że ten formularz przeznaczony jest do wyrzucenia. Według vraadzkich norm zachowanie Bethkena nie mogło być bardziej uprzejme. Według Sharissy gość przypominał węża, który stara się oczarować smakowitą polną mysz. Chcąc uniknąć poplamienia lub co gorsza spalenia notatek, zabrała lampkę i postawiła ją na półce. - Dziękuję, Bethkenie, ale mam własne światło. Vraad odskoczył, gdy komnatę zalał blask sączący się z rozjarzonej kuli pod sufitem. - - Bogowie! - Poderwał głowę, z zazdrosną miną podziwiając jej dzieło. - Gdybym tylko mógł... - - Przyszedłeś do mnie z jakiegoś powodu? Sharissa nie dbała o pożądliwość płonącą w jego oczach. Wiedziała, że w jasnym świetle gość dużo lepiej widzi jej ponętną postać, ale bardziej od niej pragnął czegoś innego. Bethken był jednym z tych, dla których utrata mocy równała się niemożności zaspokojenia głodu. Łaknął mocy i cudów, jakie ta moc mogłaby mu zapewnić. W niej, w Sharissie, widział uosobienie tego, czego pożądał. - - Widok takiego talentu w dzisiejszych mrocznych czasach napawa mnie rozkoszą. - Ten człowiek dosłownie się do niej łasił, ale pochlebstwa nie mogły zrównoważyć wstrętu, jaki budziła falująca, obwisła skóra. - Gdybyśmy tak mogli wrócić do dni dawnej chwały... - - Wątpię, czy chciałbyś wrócić do Nimth. - - W żadnym wypadku! - Wyglądał na wstrząśniętego, jakby sama wzmianka o powrocie do Nimth świadczyła o zachwianiu jej władz umysłowych. - - To dobrze. - Sharissa pokiwała głową. - A teraz powiedz mi, po co tu przyszedłeś. Mam nawał pracy. - - Ten demon... nie ma go tu? - - Czarny Koń nie jest demonem, Bethkenie, a co do twojego pytania... Czy widzisz go gdzieś tutaj? Jego śmiech był wymuszony. - Wybacz mi, wielmożna Sharisso. Nie chciałem, by moje słowa zabrzmiały obraźliwie. Po prostu lepiej, żeby go nie było. Mógłby zirytować się tym, co pragnę ci zakomunikować. ,Jeśli wreszcie spróbujesz to zrobić" - pomyślała z przekąsem czarodziejka. - Mów śmiało, proszę. Bethken znów się skłonił, aż zatrzęsły się fałdy skóry. - - Wiesz, że frakcja Silestiego nie kryje obaw związanych z tym dem... z twoim towarzyszem? - - Oczywiście. - - Doszły mnie słuchy, że Silesti nie zamierza poprzestać na słowach, gdy mówi, że pragnie pozbyć się tego stworzenia. Wyraźnie liczył na jakąś dramatyczną reakcję, ale Sharissa nie miała zamiaru sprawiać mu satysfakcji. Już wcześniej słyszała podobne pogłoski i wiedziała, że są wyssane z palca. Silesti przyznał się, że taki pomysł wpadł mu do głowy, ale zadecydował, że jego realizacja zawiodłaby zaufanie, jakie pokładał w nim Dru. Posępny, odziany w czerń Vraad szanował ojca Sharissy i, choć żaden z nich nie chciał tego przyznać, nawet go lubił. Dru odwdzięczał mu się podobnym poważaniem. - Twoje rewelacje nie są dla mnie nowiną. Mężczyzna wyglądał na zbitego z tropu. Interesujące, jak wielu ludzi przychodziło do niej z informacjami, które uważali za niezwykle ważne. Oczywiście, jak Bethkenowi, zależało im na nagrodzie. Uważali, że wyświadczenie przysługi członkowi triumwiratu lub bliskiej mu osobie jest zręcznym i opłacalnym posunięciem. - - Silesti chce zwołać spotkanie triumwiratu, na którym... - - Uderzy. Zabije mojego ojca i władcę Tezerenee, a Czarnego Konia zakuje w łańcuchy. -,Jakby łańcuchy mogły być jakąś przeszkodą dla potężnego mrocznego rumaka!" - - Myślałem... - - Dziękuję ci za dobre chęci, Bethkenie. Przykro mi, że niepotrzebnie zadałeś sobie tyle trudu. Mam nadzieję, że nie mieszkasz daleko. Niezbyt subtelna sugestia, że przekroczył granice gościnności i powinien już iść, ogromnie ubodła pomarszczonego Vraada. Chrząkał i pokasływał przez chwilę, wreszcie znów się ukłonił. - Może innym razem, wielmożna Sharisso. Wizyta u ciebie warta była zachodu choćby dlatego, że wyniosę z niej wspomnienie twego piękna. To wystarczająca nagroda. Dobrej nocy! Bethken, wciąż w ukłonie, wycofał się z komnaty. Dopiero gdy zniknął za drzwiami, Sharissa przypomniała sobie o jego kaganku. Chciała za nim zawołać, gdy uświadomiła sobie, że w tej chwili już musiał wiedzieć, iż zapomniał zabrać lampkę. Wędrówka ciemnym korytarzem powinna przypomnieć mu o gapiostwie. Jeśli wróci po lampkę, odda mu ją i znów go wyprawi. Jeśli nie wróci, każe komuś odnieść ją rankiem. Zabrała się do pracy i niebawem spowił ją kokon zapomnienia. Niejeden raz szła w ślady ojca i często, gdy podnosiła głowę znad dokumentów, za oknem już świeciło poranne słońce. Za każdym razem obiecywała sobie, że to się więcej nie powtórzy. Skończyła pisać uwagi dotyczące badań wpływu nowego świata na mieszkańców miasta. Ostatnimi czasy wielu Vraadow wyglądało coraz gorzej. Nawet w duchu nie nazywała ich starymi, bo wówczas nie opędziłaby się od myśli o nieuchronnej śmierci ojca. Jednakże wyglądało na to, że w wyniku opuszczenia Nimth Vraadowie stracili to, co czyniło ich niemal nieśmiertelnymi. Magii tego świata brakowało czegoś, co istniało w Nimth - a być może sam świat płatał im okrutną sztuczkę. Sharissa podniosła głowę i pomyślała: "Czy może być prawdą to, co kiedyś powiedział Gerrod? Czy to możliwe, że ten świat zmienia nas, dopasowuje do własnych wymogów, do pragnień założycieli? Czy właśnie to robią wśród nas Beztwarzy?" Zdawało się, że jej myśli przybrały widzialną postać, bo coś poruszyło się w wejściu. Sharissa zmrużyła oczy, ale intruz - jeżeli w ogóle tam był - zniknął. Myśląc, że może Bethken wrócił po omacku po lampę, ostrożnie ruszyła do drzwi. Na jej rozkaz kula światła spłynęła spod sufitu i pierwsza wyleciała na korytarz. Sharissa rozejrzała się. Korytarz był pusty. Nie miała pojęcia, która jest godzina, ale wiedziała, że musi być bardzo późno. Wróciła do biurka, gotowa uporządkować notatki i zająć się nimi nazajutrz, po porządnym śnie. Ledwie sięgnęła po dokumenty, jej uwagę przyciągnęło migotanie. Lampka oliwna. Czarodziejka uśmiechnęła się. Jeszcze trochę, a zacznie bać się własnego cienia. Wyciągnęła rękę i zgasiła płomyk. Musiała wesprzeć się na rękach, żeby nie upaść na podłogę. Mało brakowało. Gdyby ktoś poprosił ją o opisanie wrażenia, jakiego właśnie doświadczyła, powiedziałaby, że zasłona spadła jej z oczu. Noc nie zmieniła się, ale teraz była częścią jej istnienia, nie tylko tłem. - -...sa! - - Czarny Koń? - Potrząsnęła głową, żeby jeszcze bardziej oczyścić myśli. Czy rzeczywiście usłyszała głos hebanowego ogiera? Czekała w nadziei, że usłyszy coś więcej. W pewnym stopniu Vraadowie umieli prowadzić mentalne rozmowy, ale ten głos na pewno nie należał do Vraada. Sharissa nawet nie miała pewności, że rzeczywiście coś słyszała. Może to tylko jakaś zbłąkana myśl przepracowanego umysłu, ale, jeśli tak, czego dotyczyła? "Sa" było ostatnią sylabą jej imienia, a głos brzmiał jakby nagląco. Z najbliższego okna roztaczał się widok na centrum miasta. Sharissa podeszła i wyjrzała. Po niebie płynął jeden z dwóch księżyców - Hestia, jeśli dobrze pamiętała - ale nic niezwyczajnego nie ukazało się w nikłej poświacie, jaką roztaczała surowa pani nocy. - Jestem przemęczona - mruknęła, uśmiechając się do własnej głupoty. Gdyby wolał ją Czarny Koń, z pewnością po niepowodzeniu ponowiłby próbę. Wieczysty był nad wyraz uparty. Co więcej, prawdopodobnie zmaterializowałby się w jej gabinecie zamiast uciekać się do zawodnej metody porozumiewania się w myślach. Dla tak potężnej istoty było to bardzo łatwe. Dla osłabionego Vraada - ogromnie trudne. Nie. Czarny Koń jej nie wzywał; nigdzie nie wyczuwała jego obecności... ..Nigdzie?" Wreszcie przejaśniało jej w głowie. Rzeczywiście, nigdzie nie wyczuwała Czarnego Konia. Nie było go ani w mieście, ani w okolicy. Kiedy po raz pierwszy zjawił się na zachodnim brzegu tego kontynentu, natychmiast wykryła jego obecność, zresztą jako jedyna, jeżeli było jej wiadomo. Skoro ona nie mogła go znaleźć, to pewne, że nikt inny też tego nie dokona. "Sirvak Dragoth! Tam musi być!" Choć nie miała powodu przypuszczać, że mu coś grozi, opadły ją złe przeczucia. Wiedziała, że nie ma go w Sirvak Dragoth. Nawet gdy tam przebywał, wykrywała ślad magicznych emanacji, będących najwyraźniej produktem mglistego "ciała" ogiera. Ani śladu. Jak gdyby Czarny Koń opuścił ten kontynent. Było to możliwe, ale nie wyobrażała sobie, że mógłby odejść tak nagle. Mimo rozdrażnienia, chciałby z nią pomówić, pożegnać się. W wielu przypadkach łatwo było przewidzieć jego zachowanie. Sharissa poznała go dobrze, choć zjawił się zaledwie przed paroma dniami. Miał głęboko zakorzenione nawyki i można było w nim czytać jak w otwartej księdze. Sharissa odłożyła pracę na bok i zastanawiała się, co zrobić. Jeśli jej obawy były bezpodstawne, wtedy niepotrzebnie straci czas na daremne poszukiwania. Jeśli miała rację, to co się stało ze starym kompanem jej ojca... i czy ojciec o tym wiedział? Zmęczenie narastało, organizm dopominał się o sen, ale na razie robił to z siłą dziecka. Sharissa wiedziała, że im dłużej będzie zwlekać, tym żądanie stanie się bardziej natarczywe. Musi jak najszybciej podjąć decyzję; miała niewiele czasu, bo już poprzedniej nocy wystawiła siły na próbę. "Szkoda, że nie mam psa - pomyślała - który mógłby podjąć jego trop - pod warunkiem, że Czarny Koń zostawia tropy". Poruszał się jak wiatr i jedynie na podstawie skarg przerażonych i rozzłoszczonych kolonistów oraz własnych zmysłów mogła określić jego miejsce pobytu. Zgromadzenie informacji zabierze dużo czasu, a poszukiwanie mentalne nie na wiele się zdało. Znów naszła ją dziwna myśl o psie, ale dopiero po chwili zrozumiała przesłanie podświadomości. Jaki pożytek z psa, gdy nie ma tropu, i co to ma wspólnego z bezużyteczną w tej chwili umiejętnością wykrywania Czarnego Konia? Pies podąża tropem pozostawionym przez zwierzynę, lecz w tym przypadku tropu nie było... Czyżby? - Nie ma fizycznego, ale może jest magiczny! - syknęła, zła, że nie wpadła na to wcześniej. Czarny Koń był jedyny w swoim rodzaju, był czystą mocą obdarzoną zmysłami. A przecież czary Vraadow i magia tego świata zostawiały swego rodzaju osad. Czy Czarny Koń także zostawiał taki ślad? Otworzyła umysł. Najpierw ujrzała spektralny widok świata, potem linie siły, które wszystko przecinały. Zawsze niepokoił ją fakt, że inni, którzy zachowali część dawnej mocy i próbowali się nią posłużyć, widzieli tylko albo jedno, albo drugie. W ciągu piętnastu lat nie udało jej się wyszkolić nikogo, kto postrzegałby siłę życiową tego świata tak, jak ona. Ku jej zaskoczeniu szlak rysował się wyraźnie. Obca magia Czarnego Konia odcinała się wyraźnie na tle barwnego i uporządkowanego krajobrazu. Choć od jego ucieczki minęło wiele godzin, wspomnienie nadal było silne. "Dlaczego wcześniej tego nie dostrzegłam?" Patrząc wstecz, to nie powinno dziwić. Czy codziennie przyglądała się swojemu cieniowi? Albo odciskom stóp, gdy chodziła po polach za miastem? Przejażdżki na Czarnym Koniu były przeżyciem tak ekscytującym, że w porównaniu z nimi bladł cały świat. - Sharissa? Głos przestraszył ją po wielu godzinach spędzonych w samotności. Czarodziejka odwróciła się, już wiedząc, kto wszedł do jej komnaty. - Lochivan? Co tu robisz o tej porze? Tezerenee zaśmiał się i wszedł w krąg światła. Trzymał hełm pod pachą, pozwalając jej zobaczyć twarz, którą często ukrywał. Odziedziczył grubo ciosane, niedźwiedzie rysy ojca i raczej nie mógł uchodzić za przystojnego. On i Gerrod różnili się jak niebo i ziemia, choć byli braćmi. - Pełniłem wartę do późna. Patriarcha nikogo nie faworyzuje, zwłaszcza wśród swoich dzieci. Po służbie nie mogłem zasnąć. Uznałem, że pomoże mi przechadzka po mieście. - Lochivan wzruszył ramionami. - Wiem o twoim nawyku późnego udawania się na spoczynek. Sharisso. Pomyślałem, że być może jeszcze nie śpisz, chociaż powinnaś. Zobaczyłem światło w twoim oknie, a w pewnej chwili zarys twojej sylwetki. Stąd wiedziałem, że mam rację. Była zirytowana jego wizytą; wprawdzie odwiedzał ją już wcześniej, ale tym razem nie mógł wybrać gorszej chwili. Ponadto jego obecność przypominała jej, kto odniósłby największe korzyści ze zniknięcia Czarnego Konia, choć trudno było uwierzyć, by klan mógł zagrozić hebanowemu ogierowi, nawet gdyby wszyscy Tezerenee zjednoczyli siły. - - Stało się coś złego? - Lochivan założył, że jej milczenie jest wyrazem zgody na jego obecność. Zaraz po przestąpieniu progu rozejrzał się po przestronnym pomieszczeniu i jego oczy zatrzymały się na lampce Bethkena. Z lekkim uśmiechem położył hełm na stole i obejrzał kaganek. - - Prezent od kogoś, kto próbował wkraść się w moje łaski - wyjaśniła Sharissa. Uświadomiła sobie, że nie odpowiedziała na jego pierwsze pytanie, więc dodała: - Nic. Nic złego. Właśnie miałam udać się na spoczynek. - - Zostało ci niewiele czasu. - Lochivan odstawił lampkę. - Zapewne nie powinienem ci przeszkadzać. Przyjdę za dnia. Sharissa wbrew sobie nie mogła oprzeć się wrażeniu, że ta rozmowa nie jest szczera. Wiedziała, co sama przemilczała, ale czy Lochivan też coś przed nią ukrywał? - Lochivanie, co wiesz o Czarnym Koniu? Z jego oczu wyczytała, że trafnie odgadła powód wizyty. Fakt, zajrzał do niej nie po raz pierwszy, ale dzisiejsze odwiedziny dziwnie zbiegły się ze zniknięciem mrocznego rumaka. Lochivan nie odpowiedział. Na końcu jego palca wskazującego rozbłysnął maleńki płomyk, świadczący o drobnym użyciu mocy. Kaganek zamigotał, budząc się do życia... Sharissa ponownie przeczytała notatki dotyczące sporządzenia planu podziemi. "Powinni sami załatwiać takie drobiazgi - pomyślała. - Niech trzymają się moich wskazówek i pozwolą mi zająć się ważniejszymi sprawami!" Gdy podniosła głowę, opadło ją dziwne wrażenie, że coś jej umknęło, jakieś zdarzenie, które powinna pamiętać. Biorąc pod uwagę nawał obowiązków przejętych od przepracowanego ojca, nie wspominając o własnych badaniach, nie byłaby zdziwiona, gdyby o czymś zapomniała. Jej oczy bezwiednie błądziły po pokoju, gdy próbowała zebrać myśli. Zatrzymała spojrzenie na lampce oliwnej, która nadal płonęła jasno, choć minęło wiele godzin. Przyjrzała się uważniej i coś ją zaniepokoiło, lecz nie umiała tego sprecyzować. Coś było nie w porządku... Czy powinna ją zgasić? Marnowanie oleju było bezsensowne, jednak gaszenie lampki wydawało się głupim pomysłem, niewartym wstawania zza biurka. Zawsze można to zrobić po skończeniu pracy, przecież to już niedługo... Jednakże kiedy Sharissa wróciła do pracy, nie mogła oderwać myśli od lampki. Jakby ten zwyczajny przedmiot stał się najważniejszy w życiu. "Zgaszę i schowam tę lampkę". Musiało być bardzo późno, skoro taki drobiazg działał jej na nerwy. Już zaczęła podnosić się z krzesła, gdy jej uwagę przyciągnęła stronica poświęcona tej fazie zmian, która wiązała się z przyszłą produkcją żywności. Usiadła wygodnie i pogrążyła się w lekturze. Plan miał sens, ale czy już nie czytała czegoś podobnego? Im dłużej przeglądała notatki, tym bardziej była zdumiona znajomym brzmieniem wskazówek. Pergamin wypadł jej z ręki. Pod zaleceniami widniała analiza planu - napisana jej ręką i opatrzona datą z tego wieczoru! - Serkadion Manee! - zaklęła. Nic dziwnego, że plan wydawał się znajomy! Teraz przypomniała sobie, że już go czytała i na końcu zamieściła swoje sugestie. Jak mogła o tym zapomnieć? Czyżby ta noc wyczerpała ją aż tak mocno? Cień na stole poruszył się jak żywa istota. Sharissa odwróciła się i spojrzała na lampkę, której, jak wiedziała, zamierzała się pozbyć. Zerwała się zza biurka z taką furią, że jasna kula oświetlająca komnatę rozbłysła niczym miniaturowe słońce, a krzesło przewróciło się z hukiem, jakby chcąc od niej uciec. Sharissa oparła się impulsowi, który nakazywał jej powrót do pracy i podjęcie zarzuconych badań. Im bardziej zbliżała się do lampy, tym mocniej rozpalał się płomień. Młoda czarodziejka stopniowo zwalniała kroku. Gdy tylko zdała sobie sprawę, co się z nią dzieje, natychmiast zdwoiła wysiłki. Wiedziała, że jeśli będzie zwalniać w takim tempie, nigdy nie zbliży się na długość ręki do celu. Zamknęła oczy, sięgając do płomienia, który nie dość, że płonął jasno, jak jej magiczne światło, to jeszcze hipnotyzował ją swoim tańcem. - Już raz mnie okpiłeś! I na tym koniec! - warknęła do niewinnie wyglądającego kaganka. Płomień strzelił wysoko. Sharissa niemal cofnęła palce, bojąc się poparzenia. Opamiętała się i wyciągnęła rękę, żeby zakończyć bitwę z przebiegłą pułapką. - Nie jesteś' dość dobry! Jęzory głodnych płomieni liznęły jej rękę, próbując osmalić i zwęglić smukłe palce przed ostatecznym przemienieniem ich w popiół. Niewątpliwie tak by się stało, gdyby zamiast niej był tu ktoś inny. Sharissa odruchowo cofnęła rękę, ale zaraz potem przypomniała sobie, że przecież jest jedną z najpotężniejszych czarodziejek wśród swojego ludu. Ten żałosny przedmiocik był sprytną, ale niezbyt potężną zabawką, której siła polegała na anonimowości. Gdy Sharissa poznała rodzaj broni nieprzyjaciela, rozprawienie się z nią nie stanowiło trudności. Tylko hipnotyczny blask lampki tak długo powstrzymywał ją od działania. Opuściła rękę i zadusiła płomyk. Cofnęła się dopiero wtedy, gdy zyskała pewność, że już nic jej nie zagraża. Wysłała prostą sondę mentalną i przekonała się, że lampka znów jest zwyczajną lampką. Dopóki nie zostanie zapalona, nie zaatakuje jej umysłu. Właśnie w ten sposób uniknęła podstępu poprzednim razem, lecz padła jego ofiarą ponownie, gdy... - Lochivan! Wiedziała, że złość i narastające zmęczenie rozpraszają ją w czasie, gdy powinna być jak najbardziej skupiona, ale nie mogła przestać myśleć o zdradzie. Lochivan zawsze był jej przyjacielem, niemal jak Gerrod... który przestrzegał ją, że przyjaźń przestanie się liczyć, gdy patriarcha wyda taki rozkaz. - Niech cię licho, Lochivanie! Tezerenee pojmali Czarnego Konia. Teraz wszystko sobie przypomniała, łącznie z krótkim mentalnym kontaktem z hebanowym rumakiem. Wprawdzie nie wyczuwała już jego tropu, ale wiedziała, że doprowadziłby ją do smoków i ich panów. - Lochivanie, módl się razem z Barakasem do swojego Smoka z Głębin, żeby Czarny Koń uwolnił się i dopadł was przede mną! Musiała się teleportować. Ostatnimi czasy używała czaru teleportacji tylko parę razy. Irracjonalny lęk, że ugrzęźnie w jakiejś otchłani podobnej do Pustki, powstrzymywał ją przed regularnym korzystaniem z tej metody przemieszczania się z miejsca na miejsce. Jednakże Czarny Koń potrzebował jej pomocy. Nie miała pojęcia, czy jej ojciec wyczuł niebezpieczeństwo grożące dawnemu towarzyszowi, lecz nie miała czasu go szukać. Była zbyt rozkojarzona. Każda kolejna minuta - a minęło ich już zbyt wiele, gdy wahała się przed podjęciem decyzji - zmniejszała szansę na uratowanie Czarnego Konia. Podniosła ręce i odetchnęła głęboko. Jeszcze tylko chwila na zebranie myśli i ruszy w drogę. Niepokojące wrażenie musnęło skraj jej świadomości. Coś błysnęło wokół jej szyi, uniemożliwiając oddychanie. Za jej plecami Lochivan rzekł spokojnie do drugiego niewidzialnego intruza: - W samą porę. Mówiłem ci, że możesz na mnie polegać. Świat Sharissy przemieni! się w rozmytą, brzęczącą plamę... a potem spowił ją całun ciemności i ciszy. VII - Gerrod. Czarodziej popatrzył na gościa. Przepastny kaptur pozwolił mu skryć zdziwienie wywołane nie zapowiedzianą wizytą. - Mistrz Dru. W świetle, które wpadało do chaty, Dru Zeree wyglądał okropnie. Gerrod zmrużył oczy. Czarnoksiężnik posiwiał, jego oblicze bruździły głębokie zmarszczki. Coś go martwiło, tak, ale Gerrod dostrzegł też coś innego - na co ci, którzy widywali mistrza Zeree codziennie, nie zwracali większej uwagi, bo zapewne sami podlegali podobnemu procesowi. Czarnoksiężnik starzał się. Nie w takim tempie jak on, ale bezsprzecznie. Gerrod zadrżał. Wygląd Dru Zeree potwierdzał jego obawy związane z wpływem tego świata. "A jednak - pomyślał z zazdrością - mistrz Zeree przez parę tysięcy lat cieszył się życiem w zdrowiu i pełni sił. Ma bezmiar wspomnień na otarcie łez. Dlaczego mnie nie będzie to dane?" - Potrzebuję twojej pomocy, Tezerenee. Znasz go lepiej niż ja i myślę, że masz talent, który pozwoli ci podążyć za nim tam, dokąd ją zabrał. Gerrod przestąpił z nogi na nogę, w pełni świadom, że bardziej przypomina stertę ubrań niż żywą osobę. Nie dbał o to. Płaszcz i kaptur odgradzały go od świata. Nieliczni goście żywili przekonanie, że ubiera się tak umyślnie, by wzbudzać zaniepokojenie. - Powiesz mi, jak mam to rozumieć? Dru westchnął, siląc się na zachowanie spokoju. - Barakas uprowadził Sharissę. Jestem tego pewien. Wbrew usilnym staraniom Gerrod nie zdołał zapanować nad emocjami. - Co to ma znaczyć?! - zawołał. - Czy myśli, że zdoła zatrzymać ją w swoim prywatnym małym królestwie? Mój ojciec zawsze był szalony, ale nie głupi! Co się dzieje? Czyżby w końcu wybuchła wojna domowa? Gość uciszył go ruchem dłoni. - - Pozwól... pozwól mi wyjaśnić. - Dru z trudem zebrał myśli. - Trzy dni temu, dokładnie nie wiem, o jakiej porze, Sharissa i Czarny Koń zniknęli... - Potrząsnął głową. - Nie znasz Czarnego Konia, prawda? Powiem ci, że... - - Znam go. Mów dalej. Dru zrobił zdumioną minę, ale powstrzymał się od pytań. - - Zniknęli. Nikt o niczym nie wiedział do następnego dnia - podjął. - Powinienem coś zauważyć, ale Sharissa często przez całą noc ślęczała nad różnymi projektami. Co do Czarnego Konia, "kieszonkowy" świat Sirvak Dragoth przytępił mi zmysły pozwalające wykrywać jego obecność. Dopiero gdy opuściłem zamek i przybyłem do tego świata, zwróciłem uwagę na brak emanacji Wieczystego. Niedługo później ludzie zaczęli dopytywać o Sharissę. Dowiedziałem się, że wyjechała z miasta w tym kierunku... - - Była u mnie. Stąd wiem o Czarnym Koniu. - Gerrod starannie wymawiał słowa, bo nie chciał, żeby ojciec Sharissy odgadł jego wzburzenie. Mógłby zacząć się zastanawiać, dlaczego tak bardzo poruszyło go zniknięcie córki. Oczywiście, wiedział, że są zaprzyjaźnieni, ale mimo to... - - Wróciła od ciebie, jak się później okazało. Wziąłem na spytki parę bardziej wiarygodnych osób i dowiedziałem się, że ostatnio widziano ją przy pracy w komnacie. Ktoś powiedział, że powinienem poszukać niejakiego Bethkena, który z jakiegoś powodu pytał o Sharissę, ale nie udało mi się go znaleźć. Jego kwatera była pusta. Znikło wszystko, co mógł z sobą zabrać. - - Myślisz, że uciekł pod skrzydła mojego ojca. Dru odetchnął głęboko. Gerrod wiedział, że jeszcze nie usłyszał najgorszego. Podziwiał starszego czarnoksiężnika za zachowanie jasności umysłu w sytuacji, która musiała być dla niego niezwykle trudna. - Wybrałem się do wschodniej części miasta. Nie mogłem uwierzyć, że patriarcha poważyłby się na taki nierozsądny krok, ale plotki, niebezpodstawne, mówiły zgolą coś innego. - Czarnoksiężnik potrząsnął głową. - Nie będę ci powtarzać, czego dowiedziałem się o Czarnym Koniu. Powiem tylko, że moim zdaniem on również wpadł w ręce twojego klanu. Jego zniknięcie... zupełne zniknięcie... Dotknął skroni, dając do zrozumienia, że Czarny Koń znajduje się poza zasięgiem jego wyższych zmysłów. Gerrod już się tego domyślił. On też zwrócił uwagę na brak śladów obecności istoty, gdy zbudził się tego ranka. Nie wiedząc nic więcej, po prostu założył, że Czarny Koń uda! się na jakąś wyprawę z Sharissą. Nie byłoby to niczym dziwnym. Sharissą nie cierpiała teleportacji, a dzięki widmowemu rumakowi mogła przemierzać znaczne odległości w niezwykle krótkim czasie. Gerrod podniósł głowę i zobaczył, że Dru niespokojnie czeka na komentarz. - - I co na to wszystko mój ojciec? Domyślam się, że kazat ci wysłuchać cesarskiej przemowy. - - Jego dzielnica jest pusta. Wszyscy odeszli. - - Co takiego? - Wstrząśnięty czarodziej potrącił stos notatek, które rozsypały się po kamiennej posadzce. Nawet nie spojrzał na arkusze. - Co mówisz? Odeszli? To absurd! - A jednak doskonale pamiętał przeszłość i wiedział, że klan potrafi błyskawicznie przenosić się z miejsca na miejsce. Sprawne przeprowadzanie tego manewru było jednym z wielu elementów gier wojennych patriarchy - wykonanie niespodziewanego ruchu zapewniało przewagę nad nieprzyjacielem. Ale przerzucenie ponad tysiąca osób w środku nocy? Patriarcha nie zostawiłby w mieście swoich popleczników, jeśli planował utworzyć nowe cesarstwo. - Dokąd poszli? Domyślam się, że na wschód. To najbardziej prawdopodobne. - Nie jestem pewien. Przypuszczam, że szczelna magiczna tarcza osłania Czarnego Konia, dlatego nie potrafię go wykryć. - Dru Zeree był zmęczony, bardzo zmęczony. Gerrod niemal mu współczuł, gdyż sam ledwie trzymał się na nogach. Nawet jego wielkie odkrycie nie poprawiało mu samopoczucia. W takim samym stopniu obiecywało życie, co śmierć. Gdyby ktoś dowiedział się o jego badaniach oraz o nadziei i strachu, jakie się z nimi wiązały, mógłby spróbować go zgładzić... albo wynieść na piedestał i sławić jak bohatera. Gerrod nie pragnął ani jednego, ani drugiego. - Musieli zostawić jakiś trop! - Czegoś tu brakowało. Mistrz magii jeszcze nie wszystko wyjawił. Dru niemal natychmiast udzielił odpowiedzi: - - Jest trop, słaby i najpewniej fałszywy, ale brak mi zdolności, by prześledzić go do samego końca. Mówiłem ci o swoim pobycie w Pustce i jak wreszcie stamtąd uciekłem, prawda? - - Chyba nie sugerujesz... - - Czarny Koń umie otworzyć... ścieżki... do innych światów. Niegdyś uczynił to dla mnie. - Twarz Dru złagodniała na chwilę, gdy pogrążył się we wspomnieniach. Otrząsnął się z zadumy na myśl o losie córki i podjął: - Być może zwariowałem, ale to by wyjaśniało, dlaczego nie mogłem znaleźć żadnego śladu. Sięgnąłem na wschód najdalej jak śmiałem, lecz od początku wiedziałem, że nie skierowali się w tamtą stronę. Nie, myślę, że Barakas porwał Sharissę, żeby zmusić Czarnego Konia do otworzenia ścieżki, którą odeszli Tezerenee. I wydaje mi się, że ścieżka ta wiedzie nie w jakieś inne miejsce na tym kontynencie, ale na ląd, o którym patriarcha nie zapomniał mimo upływu piętnastu lat. - - Smocze Królestwo - Gerrod podał nazwę, której nie chciał wypowiedzieć jego gość. Jego głos brzmiał zimno; takim tonem mógłby powitać ojca, pana klanu. Trudne do uwierzenia, ale możliwe było to, że władca Tezerenee obmyślił taki przebiegły plan i wprowadził go w życie. Wykorzystać ścieżki w zaświatach, wiodące do Smoczego Królestwa! Przed ojcem, który strawił lata na gorzkich rozmyślaniach o ziemiach odebranych mu przez założycieli, wreszcie otworzyła się możliwość stworzenia wielkiego imperium. Magiczna istota zwana Czarnym Koniem z łatwością mogła osiągnąć to, co nawet dla Vraadow u szczytu potęgi byłoby niezmiernie trudnym przedsięwzięciem. Sharissa została uprowadzona. - - Pomożesz mi? - zapytał Dru z nadzieją. - - Co miałbym dla ciebie zrobić? - - Wskazać mi drogę, którą można za nimi podążyć. Wiem, że masz jakąś teorię. Razem z Silestim zbiorę ochotników, a będzie ich więcej niż potrzeba. Tym razem smok i jego dzieci drogo zapłacą za swoją butę! - Moc trzasnęła wokół rąk czarnoksiężnika. Gerrod zdumiał się i zarazem wzdrygnął na widok magicznego blasku. Za każdym razem, gdy Sharissa przybywała do niego w odwiedziny, nie mógł powstrzymać refleksji, że ta sama moc pod kontrolą założycieli przemieniła ludzi podobnych do Vraadow w takie stworzenia, jak Poszukiwacze. - W tej kwestii jesteś chyba dużo lepszy ode mnie - zauważył. - Jeśli ktokolwiek posiada odpowiednie umiejętności, to tylko ty. Żar spłowiał tak nagle, że Gerrod zamrugał. Dru schował twarz w dłoniach. - - Nie mogę! Moja wiedza nie wystarcza! - - Twoi sprzymierzeńczy o pustych obliczach... - - Spacerują, jak gdyby nie wydarzyło się nic złego! Gdybym miał mniej wiary, mógłbym przyjąć, że są po części odpowiedzialni za to, iż dowiedziałem się o wszystkim poniewczasie. Tysiąc osób, nieprzebrane stada smoków i innych zwierząt... wszyscy zniknęli w ciągu jednej nocy! Czarodziej pamiętał, jak nie-ludzie odnosili się do przybysza z Pustki i jak skazali go na wieczne wygnanie. Nie wątpił, że od samego początku uważali Czarnego Konia za przypadkowy czynnik zakłócający ich starannie opracowany eksperyment. Bez trudu mógł wyobrazić sobie ich zadowolenie z nagłego odejścia cienistego rumaka. Fakt, że zniknęła również Sharissa, był po prostu niefortunnym skutkiem ubocznym. Gerrod zdawał sobie sprawę, że jego przekonanie wyrasta z uprzedzenia do beztwarzych istot, lecz ani trochę o to nie dbał. W jego oczach nie-ludzie byli wrogami. Opinia ta była jedną z nielicznych, które podzielał ze swoim byłym klanem. Przez pewien czas patrzył na jedynego Vraada poza Sharissą, którego szczerze podziwiał. Dru przegarnął ręką siwiejące włosy, jakimś sposobem nie burząc srebrnego pasma. Gerrod domyślał się, że najpewniej nie zmrużył oka od chwili, gdy dowiedział się, że zniknięcie Sharissy zbiegło się z odejściem Tezerenee. Martwił się również o stwora, którego zwał swoim przyjacielem. Gerrod był umiarkowanie zainteresowany losem hebanowego ogiera. Dla niego liczyła się tylko Sharissą. Czarodziej podjął decyzję. Nie był nią zachwycony, ale musiał przyznać, że nie ma innego wyjścia. - - Może uda mi się coś zrobić. Potrzebuję pięć dni. - - Pięć dni - powtórzył bezbarwnym głosem mistrz magii. Bez wątpienia wyobrażał sobie, co może się wydarzyć w ciągu tego czasu. Jego córkę mogła spotkać śmierć lub, czego Gerrod skrycie się obawiał, los znacznie gorszy. Wejście do klanu Tezerenee przez małżeństwo z którymś potomkiem patriarchy, najpewniej Reeganem. Nie było tajemnicą, że patriarcha zazdrościł jej zdolności. Zapewne żywił przekonanie, że przekaże swój dar własnym dzieciom - co zresztą nie było wykluczone. Dru widział Sharissę tylko jako zakładniczkę, dzięki której Tezerenee zmuszają Czarnego Konia do współpracy. Gdy przemyśli wszystko na spokojnie, dostrzeże drugą możliwość. Gerrod miał nadzieję, że zanim do tego dojdzie, okoliczności ulegną zmianie. - - Pięć dni, tak. Chcę, żebyś zrobił coś dla mnie w tym czasie. - - Co? Gerrod pochylił się i szeptem, jakby byli podsłuchiwani - nikt nie mógł zagwarantować, że jest inaczej - powiedział: - - Miej baczenie na nie-ludzi. Patrz, co robią i czego nie robią. Obserwuj to, co obserwują. - - Czego się spodziewasz? Co miałbym odkryć? Mając wytyczony cel, Dru Zeree wyrwał się z odrętwienia. Miłość do córki była słabością, ale Gerrod wiedział, że może stanowić również źródło siły. Sam nie miał nic przeciwko temu uczuciu, wiedział jednak, że gdy jest głębokie, potrafi zaślepiać. Uważał się za szczęśliwca, że nigdy nie poznał takiej skrajności. Ci, którym zbyt mocno na kimś zależało, na krewnym lub kochance, dawali się wciągać w niebezpieczne sytuacje. - - Za wcześnie, by o tym mówić - rzekł, wreszcie odpowiadając na pytanie. Rad był, że Dru nie może dokładnie zobaczyć jego twarzy. Lepiej, żeby w tej chwili nie widział jego miny. - Uwierz mi, to konieczne. - - W porządku. - - Zatem wszystko uzgodnione. Życzę dobrego dnia, mistrzu Zeree. - Gerrod odwrócił się i udał, że porządkuje notatki. Słyszał, jak Dru przestępuje z nogi na nogę, jakby niepewny, jak zareagować na oschłą odprawę. Gerrod dalej przekładał papiery. Wreszcie zapadła cisza. Mniej więcej po minucie odwrócił się niby przypadkiem. Dru Zeree opuścił jego chatę. Czarodziej potrząsnął głową. Mimo wszystkich swoich zdolności Dru Zeree był bezradny bez jego pomocy. W innych okolicznościach taki stan rzeczy mógłby nawet wydawać się komiczny. Gerrod podniósł się i zaczął szukać wśród swego skromnego dobytku szkatułki, którą bez wiedzy Sharissy i Dru zabrał z ich siedziby w Nimth. Wprawdzie wątpił, że mistrz Zeree zorientuje się, iż pięć dni to przesadnie długi termin, ale wolał nie zwlekać. Istniało ryzyko, że Dru zajrzy do niego przed wyznaczonym dniem. W takim wypadku stwierdziłby, że czas potrzebny na przygotowania jest znacznie krótszy. Gerrod potrzebował nie pięciu dni, ale raczej pięciu minut. Pięć minut albo wcale... jeśli tylko uda mu się znaleźć szkatułkę. Gerrod rozchylił wystrzępioną szmatę, która niegdyś była workiem, i popatrzył na swoje znalezisko. Ostrożnie wydobył szkatułkę, postawił na podłodze i otworzył. W trakcie przeglądania zawartości wypowiedział parę bezsensownych sylab, a dźwięki podziałały jako sygnał, który zaczął powoli budzić drzemiącą w nim moc. Wyjął ze szkatułki jeden idealnie ukształtowany kryształ, łup z utraconej kolekcji Dru. "Powinien zadziałać jako węzeł sił" - pomyślał. Zastanowił się, co zrobiliby inni Vraadowie, gdyby wiedzieli, że odzyskał część tego, co oni stracili podczas przeprawy. Co zaoferowaliby mu w zamian za bodaj cień dni dawnej chwały, dni boskości? Co zaproponowaliby mu za szansę przyzwania vraadzkiej magii bez nadwątlania własnej siły życiowej? Nie chciał niczego. Zaswędział go nos. Gerrod wciągnął powietrze. Gdyby zamknął oczy, mógłby wyobrazić sobie, że wrócił do Nimth. Wszystko przesycała słodka woń rozkładu. Działo się tak zawsze, gdy ważył się budzić więź, którą stworzył. Pozornie niepokonana bariera, którą czarodziejscy słudzy założycieli odgrodzili Nimth, w końcu poddała się jego zaciekłym atakom, choć drogo zapłacił za zwycięstwo. Mógł teraz czerpać moc z ojczystego świata i wykorzystywać ją w tym, zamiast wypalać własną siłę życiową, jak robili jego pobratymcy. Istniały jednak pewne ograniczenia. Wprawdzie uczynił wyłom w barierze, lecz nie mógł go poszerzyć. Próbował niejeden raz, narażając nowy świat i siebie na skażenie vraadzkimi czarami. Być może podświadomie wzbraniał się przed poszerzeniem wyłomu; nie umiał powiedzieć. Jednakże taka więź nie wystarczała. Przypuszczał, że z czasem mógłby przedłużyć sobie życie, ale nie osiągnąłby upragnionej nieśmiertelności. Musiał być inny sposób. "A gdyby związać magię tych dwóch światów...?" Gerrod mimo woli zaczął rozważać ten pomysł, lecz po chwili zbeształ się w duchu. Miał uratować Sharissę i Czarnego Konia, i na tym koniec. Inne cele, inne marzenia, muszą zaczekać, aż znajdzie bardziej bezpieczne rozwiązanie. Czerpanie siły życiowej z tego świata byłoby równoznaczne z poddaniem mu się tak, jak jeden po drugim robili to inni. Czekałby go los gorszy od śmierci - stałby się potworem, jak Poszukiwacze. Tezerenee zdawał sobie sprawę, że gra na zwłokę, że w głębi duszy boi się zrobić ostatni krok. - Sharissa. Jego rodzina wzięła ją w niewolę. Wielmożny smok i jego dzieci. Jego ojciec. Jego ociec uwięził Sharissę. Gerrod trzasnął kryształem w podłogę. Wiedział, że go nie zniszczy - rozbicie kamienia wymagałoby znacznie więcej zachodu. Strach go nie opuścił, ale już nie będzie zwlekać. Pospieszy na ratunek, nie tylko dla dobra Sharissy, ale by pokrzyżować plany swoim dawnym współplemieńcom... by utrzeć nosa znienawidzonemu ojcu. Uśmiechnął się na tę myśl. - - Nie było tego tutaj, gdy szliśmy tą drogą - zauważył Rayke. - - Tak, myślę, że też bym to zauważył - odparł Faunon. Zganił się za tę drwiącą odpowiedź. Zdawał sobie sprawę, że Rayke odczuwa niepokój, a może nawet strach. Nie mógł winić ani jego, ani nikogo z pozostałych; sam też się bał i dlatego zareagował tak obcesowo. - - Skąd to się wzięło? - zapytał jeden z elfów. Faunon był pewien, że każdy członek oddziału zadał to samo pytanie w ciągu ostatniej godziny. "No właśnie, skąd to się wzięło?" - spytał się w duchu. Zerkali spomiędzy drzew na ogromną kamienną warownię. Budowla zachwycała kunsztem budowlanym, lecz wywierała przytłaczające wrażenie. Wyglądała dość potężnie, by pomieścić parę tysięcy osób. Zdawało się, że główna wieża przewyższa niższe z górskich szczytów. Faunon wiedział, że to tylko złudzenie, ale mimo to... - - Żaden elf nigdy nie zbudował czegoś takiego! Poszukiwacz też nie! - Rayke zacisnął dłoń na rękojeści miecza. - - A już na pewno nie w parę dni. - - Spójrzcie! - szepnął jakiś młodszy elf. W przestworza wzbił się smok. Elfy z założenia unikały stworzeń, które miały skłonności do atakowania wszystkiego, co się rusza. Poza tym smocze mięso było niezbyt smaczne. Teraz jednakże ich uwagę przyciągnęła nie sama bestia, lecz jej pasażer. - Ktoś go dosiada! - zawołał Rayke. Oczy mu zogromniały. Faunon ze zdumieniem przyjrzał się jeźdźcowi. Był mniej więcej wzrostu elfa, lecz znacznie potężniejszej budowy. Ciemnozielona zbroja zlewała się ze skórą smoka, dlatego wydawało się, że jeździec i skrzydlaty wierzchowiec stanowią jedną całość. Twarz jeźdźca kryła się pod hełmem w kształcie zębatej smoczej paszczy. Faunon wątpił, czy jeździec należy do rasy spokrewnionej z elfami. Budową przypominał jego współplemieńców, ale to samo można było powiedzieć o skrzydlatych czy Quelach. - - Jest drugi - szepnął inny elf. - - I następni - zauważył Faunon. Za drugą parą pojawiła się trzecia i czwarta. - To patrol. - - Powinniśmy stąd odejść, Faunonie! - - Mogą wypatrzeć nas w każdej chwili... - - Cicho! - syknął Rayke. - Przez to gadanie prędzej nas znajdą! - Odwrócił się do Faunona. - Co powiesz? Odchodzimy czy ryzykujemy? Starszyznę niewątpliwie zainteresują zebrane przez nas informacje. - - Ale nie za cenę naszego życia. Wycofamy się i skręcimy na zachód, pod osłonę bardziej gęstych lasów. Stamtąd będzie znacznie lepszy widok. Szybko podjęta decyzja wszystkim dodała otuchy. Faunon miał nadzieję, że podkomendni czują się lepiej niż on. Kiedy zadał sobie pytanie, kto w przyszłości będzie władać tymi ziemiami, nie spodziewał się tak szybkiej odpowiedzi. Nie ulegało wątpliwości, że przybysze zjawili się tutaj z zamiarem podboju. Prędzej czy później ich ścieżki skrzyżują się z elfimi. Jego oddział powinien zebrać jak najwięcej informacji o potencjalnych przeciwnikach. Zwiadowcy cichcem - a trzeba przyznać, że sztukę bezszelestnego poruszania się po lesie opanowali w stopniu nieosiągalnym dla innych elfów - opuścili punkt obserwacyjny. "Całe szczęście" - pomyślał Faunon. Powietrzny patrol kierował się w ich stronę i już niedługo miał się znaleźć nad tą okolicą. Gdyby zostali na swoich miejscach, jeźdźcy wypatrzyliby ich z wysoka. Faunon wiedział, że w starciu z podniebnymi wojownikami jego ludzie nie mieliby cienia szansy. Przeszycie skóry smoka graniczyło z niemożliwością, a jeźdźcy kierowali bestiami z taką wprawą, że celny strzał w oko lub pysk niemal nie wchodził w rachubę. Nosili zbroje nie od parady; widać było, że są wojownikami z prawdziwego zdarzenia. Czas mijał dużo szybciej, niż elfi dowódca mógłby sobie życzyć. Zerknął przez ramię i zobaczył, że smoki jeszcze nie dotarty nad ich niedawną pozycję. Uznał, że to trochę dziwne. Powinny już krążyć nad lasem. Lepiej się pospieszyć. Rayke zrównał się z Faunonem. Próbował odgadnąć przyczynę jego niepokoju. - - O co chodzi? Dostrzegli nas? - - Sam nie wiem... Usłyszeli ciche trzaski w lesie od wschodu. W uszach Faunona hałas brzmiał jak podzwonne... po nich wszystkich. - Gotować się! - szepnął. - Idą na nas! Ponad tuzin zębatych straszydeł niosących zbrojnych jeźdźców wypadło spomiędzy drzew w parę oddechów po jego ostrzeżeniu, ale elfi zwiadowcy zdążyli się przygotować. Strzały posypały się na napastników. Były celne, trafiały w jeźdźców, lecz na nieszczęście pancerze okazały się zbyt mocne. Groty, choć wzmocnione elfią magią, odbijały się od nich, nie czyniąc szkody; tylko jeden strzelec trafił w szczelinę na oczy. Jeździec zginął na miejscu. Ciało odchyliło się w siodle, ale strzemiona nie pozwoliły mu spaść na ziemię i podskakiwało niczym makabryczna kukła, podczas gdy wierzchowiec dotrzymywał kroku pozostałym. - Łucznicy! Strzelać w jaszczury! - Faunon wiedział, że smoki wierzchowe nie są zbyt zwrotne. Na razie drzewa i krzaki zapewniały przewagę elfom, ale wkrótce smoki miały znaleźć się dość blisko, by zrobić użytek ze szponów i zębów. Chciał wybić je, zanim do tego dojdzie. Równocześnie z walką fizyczną rozgrywała się druga bitwa, choć jeszcze nikt nie widział ani nie czuł jej skutków. Elfia magia ścierała się z ohydnymi, niszczycielskimi czarami. Faunon zachodził w głowę, z kim mają do czynienia. Miał nadzieję, że jego ludzie uzyskają przewagę. Myli! się. W tej chwili panował impas, lecz nikt nie umiał przewidzieć, jak długo się utrzyma. Faunon obawiał się, że sytuacja nie obróci się na korzyść elfów. Już czuł zmęczenie umysłu, choć tylko się osłaniał, nie atakował, gdyż dysponował mniejszymi niż inni czarodziejskimi zdolnościami. Jeźdźcy złamali szyk, wymijając drzewa. Strzała wniknęła w oko jednego jaszczura, który przystanął i łapą próbował usunąć przyczynę bólu. Jeździec walczył o odzyskanie panowania nad bestią. "Mamy szansę!" - pomyślał Faunon, gotując się do odparcia pierwszego napastnika. Usłyszał szum skrzydeł nad głową i od razu wiedział, że to nie Sheeka. "Powietrzny patrol od początku znał naszą pozycję". - - Przechytrzyli nas! - Faunon ze strachem w sercu patrzył, jak smoki obniżają lot. Te na dole kontynuowały szarżę. Z dwunastu bestii zostało dziesięć. Zginęło też trzech wojowników, a czterech zeskoczyło na ziemię ze zranionych wierzchowców. Może, gdyby zwiadowcy przedarli się w gąszcz, mogliby przegrupować się i zająć lepsze pozycje. - - Faunon! Z tyłu! - zawołał Rayke. Faunon rzucił się w bok i usłyszał szum, gdy latający smok poderwał się w górę, zaciskając puste pazury. Inny elf miał mniej szczęścia. Skupiony na zbrojnych przemykających między drzewami nie zauważył pikującego potwora i został uniesiony w powietrze. Zdążył wrzasnąć, nim smok jednym kłapnięciem potężnych szczęk odgryzł mu głowę. Faunonowi zrobiło się niedobrze. Chciał zwymiotować, ale zapanował nad mdłościami. Wiedział, że inni mogą ucierpieć, gdy on będzie roztkliwiać się nad sobą. Lepiej przemienić strach w energię. Patrząc w niebo, czy nic mu nie grozi, skoczył w las po prawej stronie. Trzej napastnicy już walczyli wręcz z elfami. Jeźdźcy na smokach miotali się we wszystkie strony, ścigając swoje wymykające się ofiary. Podwładni Faunona równie dobrze jak on znali swoją przyszłość, lecz nie przyjmowali tej wiedzy do wiadomości. Czekała ich śmierć. Przeciwnik wziął ich w kleszcze, poza tym miał przewagę liczebną... Zostaną wybici do nogi, ale zabiorą z sobą jak najwięcej nieprzyjaciół. Taki był również plan ich dowódcy. Jeźdźcy na skrzydlatych smokach zapomnieli o nim w panującym chaosie; ten, który go zaatakował, być może myślał, że jego wierzchowiec zabił go w locie. Niezależnie od powodów, Faunon zamierzał jak najlepiej wykorzystać sytuację. Gdyby zdołał przedostać na tyły wroga, mógłby eliminować przeciwników jednego po drugim, dopóki w końcu ktoś go nie zauważy. Nie był to najbardziej chwalebny sposób walki, ale Faunon zawsze hołdował pragmatyzmowi. Zatrzeszczały krzaki, zajęczała ziemia. Smok pędził w stronę jego kryjówki. Był bez jeźdźca. Elf trzymał miecz w pogotowiu, mając nadzieję, że nie będzie musiał tracić sił na starcie z potworem. Może wyszedłby z życiem, ale hałas z pewnością zaalarmowałby nieprzyjaciela. Na szczeście wiatr mu sprzyjał, a sam jaszczur wydawał się bardziej zainteresowany ucieczką niż walką. Faunon zobaczył, dlaczego: jedno ślepie miał zamknięte i zalane krwią, i broczył obficie z rany na karku. Kawałek elfiego miecza nadal tkwił w ranie, która za parę minut miała spowodować śmierć bestii. Właściciel oręża najpewniej rozstał się z życiem. Faunon miał nadzieję, że przynajmniej zabił jeźdźca. Szedł w trop za rannym smokiem, aż oddalił się od pola bitwy na bezpieczną odległość. Chciał skręcić, żeby okrążyć wroga, ale jeszcze raz spojrzał w ślad za jaszczurem. Między drzewami mignęły trzy postacie odziane podobnie do napastników. Ich postawa zdradzała dowódców. Jeden, potężny jak niedźwiedź, miał szkarłatny płaszcz na ramionach. Wraz z pozostałymi z umiarkowanym zainteresowaniem obserwował przebieg bitwy. Faunon zmienił zamiar. Gdy ruszył w stronę trzech jeźdźców, zgiełk bitewny zaczął przycichać. To znaczyło, że jego towarzysze albo zostali wybici, albo wpadli w niewolę. Było mu wstyd, że ich opuścił, choc przyświecał mu szczytny cel. Niewiele mógł zrobić, gdy latające smoki dołączyły do bitwy. Teraz nadarzała się doskonała okazja wyeliminowania dowódców. Być może ci trzej jeźdźcy nie stali wysoko w hierarchii swojego ludu, ale udany atak mógł sprawić, że nieprzyjaciel zastanowi się dwa razy przed uderzeniem na elfów. - Ruszaj! - warknął ktoś w pobliżu. Faunon zamarł, pewien, że został odkryty. Sekundę później w polu widzenia pojawił się pieszy wojownik, gnający przed sobą rannego smoka. Wojownik i jego bestia zmierzali mniej więcej w tym samym kierunku, co on. Elf wstrzymał oddech i czekał. Ani smok, ani jego pan nie grzeszyli nadmierną czujnością, i w tym leżała jego jedyna nadzieja. Niestety, szansę na powodzenie planu znacznie zmalały. W pobliżu mogli być inni wojownicy. Faunon zastanawiał się, czy w tych okolicznościach zdoła powalić przynajmniej jednego z dowódców. Raptem jaszczur zatrzymał się i zaczął węszyć. Zbrojny dźgnął go sztychem w zad. - Ruszaj, bo zgnijesz tutaj! Smocza krew! Ty głupie bydlę! Chłód przebiegł po plecach Faunona, gdy smok zwrócił pysk w jego stronę. Wiatr się zmienił. Nie bacząc na przeklinającego dozorcę, ranne zwierzę skręciło, znęcone zapachem. Elf podniósł miecz, a po namyśle spróbował przygotować zaklęcie. Wyższe zmysły miał wyostrzone, lecz dysponował mniejszymi umiejętnościami praktycznymi niż większość jego pobratymców. Dlatego w bitwie mógł tylko osłaniać się czarami. Niektórzy, jak Rayke, potrafili w tym samym czasie walczyć na obu płaszczyznach, magicznej i fizycznej. Smok zwolnił i znów zaczął obwąchiwać. Zatrzymał się parę kroków od kryjówki elfa. Zbrojny podszedł i przyłożył mu płazem miecza. - Zawracaj! Smok zachwiał się, bo rany pozbawiły go siły, ale nie chciał zawrócić. Syknął na drzewa osłaniające Faunona przed wzrokiem wojownika. - Czy tam... - Wojownik umilkł, potem zlustrował teren, który tak bardzo interesował jaszczura. Faunon wiedział, że jego szczęście się kończy. - - Wielmożny Reeganie! Tam jest jeden z nich... - Okrzyk urwał się, gdy elf wypadł z kryjówki i skoczył na wojownika. Wojownik poderwał broń, żeby się osłonić, ale nie docenił prędkości elfa. Faunon przekręcił miecz i ciął w miejsce, gdzie hełm spotyka się z napierśnikiem. Niestety, nie dorównał Rayke'owi, który tak zwinnie rozprawił się z draką. Nie dosięgnął sztychem gardła przeciwnika. Ostrze wyrysowało szkarłatną pręgę z boku szyi. - - Zabij! - wrzasnął wojownik, oddychając nierówno. Cofnął się, zaciskając ręce na ranie. Pchnięty dłonią hełm zasłonił mu oczy. Faunon nie miał czasu go dobić, ponieważ smok, choć zdychał, nadal był śmiertelnie groźny. Kłapnął zębami, omijając dozorcę, żeby nie zrobić mu krzywdy. Elf uskoczył, starając się trzymać blisko rannego wojownika, który ku jego zdziwieniu osunął się na kolana. Wiedział, że zbliżają się trzej jeźdźcy, ale nie śmiał oderwać wzroku od bezpośredniego zagrożenia. Smok machnął pazurami. Był osłabiony i źle wymierzył odległość. Faunon przypadł do niego, chcąc wyłupić mu zdrowe oko, ale bestia, być może pamiętając o utracie pierwszego ślepia, zwinnie wymknęła się poza zasięg miecza. Elf już nie musiał się obawiać, że zdradzi swoją pozycję. Rzucił drugie zaklęcie. Pierwsze zatraciło się w którymś momencie starcia. To było przypadkowe, ale mogło zapewnić mu kilka cennych sekund. Głos dochodzący z niewidzialnego źródła za smokiem rozkazał: - Cofnij się! Odsuń się od niego! Natychmiast! Gad przystanął i zaczął węszyć. Był zaskoczony i zdezorientowany. - Cofnij się, mówię! - Głos należał do wojownika zranionego przez Faunona. Wojownik leżał bez ruchu, zalany krwią. Smok nie wiedział, co począć. Syknął, ale pozostał na swoim miejscu. Jego ograniczony umysł nie potrafił zrozumieć, że stojące przed nim maleńkie stworzenie próbuje wywieść go w pole. Faunon rzucił czar naśladowczy, jedyny, jakiego w przeszłości używał z powodzeniem. Ostrożnie podniósł miecz, gotów zadać ostatni cios, gdyby jaszczur nie posłuchał rozkazu i rzucił się na niego. Dysząc ciężko, ranna bestia zaczęła się odwracać. Faunon cofnął się między drzewa. Miał nadzieję, że zdąży uciec, zanim pojawią się inni. Wrzasnął, gdy odrętwiający ból przeszył mu nogę. Zobaczył strzałę wystającą z uda. - - I co? - Gburowaty głos zdradzał rozczarowanie. - Dlaczego go nie dobijesz? - - Smoka czy elfa? - odparł radośnie drugi głos. Faunon miał wrażenie, że ten rozmówca z równym zadowoleniem zabiłby go lub poczęstował kielichem. - - Po co nam elf? - - Ojciec kazał wziąć jeńca. Faunon czuł tętnienie krwi w całym ciele. Usłyszał tupot smoczych łap i popatrzył na jeźdźców. Oczywiście, byli to ci trzej, których próbował podejść, zanim ranna bestia go nie wywęszyła. Potężnie zbudowany wojownik w szkarłatnej pelerynie patrzył na szczuplejszego wojownika z łukiem. Za nimi jechał trzeci. Najwyraźniej zajmował niższą pozycję; jego postawa sugerowała, że jest zaledwie tolerowany. Wszyscy trzej mieli hełmy, które przysłaniały twarze. Faunon nadal nie wiedział, jak wyglądają jego wrogowie. - - Mamy drugiego - mruknął ten o posturze niedźwiedzia. - - Nie pociągnie zbyt długo, Reeganie. Tego zraniłem tylko tak, żeby nie mógł uciec. Ojciec powinien być zadowolony. Jeździec zwany Reeganem odwrócił się do trzeciego i wskazał mu bezwładną postać leżącą przy zmęczonym smoku. - Zajmij się nim. Faunon zaczynał czuć się zaniedbany. Czyżby zapomnieli, że jest uzbrojony? Trzymał miecz przed sobą, zachęcając trzeciego wojownika, żeby podszedł bliżej. Wyniosły jeździec pokręcił głową. - Odłóż to. Nic nie zyskasz. - - Chodź i przekonaj się! - - Myślę... niech to licho! - Jeździec ściągnął smoczy helm. Faunon zobaczy! bladą twarz. Gdyby ujrzał ją w marnie oświetlonej komnacie i wysilił wyobraźnię, mógłby ją nazwać przystojną. Przyjrzał się uszom. W przeciwieństwie do elfich były zaokrąglone. Największy niepokój wzbudzały oczy. Nigdy nawet o takich nie słyszał. Krystaliczne. Piękne, ale zimne. I okrągłe. Elfie oczy miały kształt migdałów. "Czyżby to byli..." - Znów ci dokucza, Lochivanie? - zapytał niedźwiedź. Faunon dopiero teraz zwrócił uwagę, że jego hełm jest ukształtowany w taki sposób, by nie krępować bujnej brody. Lochivan zapamiętale drapał się po karku. - Muszę być na coś uczulony! Od kiedy tu jesteśmy, swędzi mnie dużo gorzej. Trzeci jeździec, który miał zająć się wojownikiem rozpostartym na ziemi, zawołał: - - Nie żyje! Miecz przeciął mu tętnicę na szyi. - - Dobry cios - pochwalił Reegan. - Pokaż mi swoją broń. - - Nie myślisz chyba... - Siła, która niemal wykręciła palce, wyszarpnęła długi, smukły miecz z dłoni elfa. Miecz poszybował spiralnie w powietrzu i wylądował pewnie w lewej ręce potężnego wojownika. Reegan odwrócił się do swego towarzysza i pokiwał głową, jakby był dumny ze swego wyczynu. - - Mówiłem ci. Odzyskaliśmy naszą moc. Nie wiem, jak ani dlaczego, ale powróciła. - Lochivan przestał się drapać. Na jego szyi widniała wyraźna czerwona pręga. Uśmiechnął się lekko do rannego elfa, który ledwo trzymał się na nogach z wyczerpania, bólu i poczucia niemocy. - Reegan jest wielkim miłośnikiem broni - wyjaśnił niemal przyjacielskim tonem. - Wyróżnia się nawet wśród Tezerenee. - - Jesteście więc... Tezerenee? - Ta nazwa nic mu nie mówiła, i właśnie dlatego Faunon odetchnął z ulgą. Dumna, arogancka postawa wojowników przywodziła mu na myśl straszliwe demony z baśni opowiadanych przez matkę. - Jesteśmy urodzonymi Tezerenee z klanu smoka - dodał Lochivan. Założył hełm. Chcąc nie chcąc. Faunon spojrzał w smocze ślepia. Były takie same jak oczy człowieka, który nosił hełm. Lochivan wskazał na Reegana. - Mój brat i ja. Inni są przybranymi Tezerenee, dlatego walczą mniej wprawnie. Wszyscy jednakże znani jesteśmy jako Vraadowie. - Wojownik poderwał głowę w ruchu, który mógł wyrażać zaciekawienie. - Jesteś elfem, więc myślę, że o nas słyszałeś. Nogi ugięły się pod Faunonem. Przycisnął się do drzewa, które nadal go podtrzymywało, przynajmniej w teorii. Wlepił spojrzenie w dwóch jeźdźców. - Myślę, że możemy uznać to za potwierdzenie - rzekł Lochivan. Zerknął na wojownika stojącego nad zwłokami towarzysza. - Zwiąż jeńca i zawlecz do zamku. VIII - Widzisz, demonie? Dotrzymuję słowa. Zrobiłeś, o co prosiłem, a ja ją zbudziłem. Wiesz, że nie musiałem. Duch Sharissy unosił się na morzu pustki. Głosy były tutaj wszystkim, na czym mogła się oprzeć, lecz do tej chwili zdawały się napływać z ogromnej odległości. Teraz płynęła ku nim bez wysiłku. - Widzę, że jesteś chętny dawać to, co nie jest twoje, co tak naprawdę należy do obdarowanego! Ja tak to widzę! Głosy brzmiały znajomo i choć wcale jej nie obchodziły, obiecywały światło, podczas gdy ona miała w pamięci tylko ciemność. Jeden z rozmówców wrzasnął w niewysłowionych męczarniach. Sharissa zwolniła lot ku jasności, pragnąc w jakiś sposób przynieść ulgę cierpiącemu. Nie mogła nic zrobić. Wiedziała, że najpierw musi wrócić do światła. Wrzask ucichł. Już się bała, że znów zatraci się w ciemnościach, gdy przemówił pierwszy głos. Brzmiał szyderczo, choć słowa wyrażały współczucie: - - Zmuszasz mnie do robienia rzeczy, których wolałbym nie robić, demonie. Sam jesteś sprawcą swojego cierpienia. - - Czarny Koń? - Sharissa jeszcze nie widziała, nie czuła nawet własnego ciała, ale w końcu wracała jej pamięć. W tej chwili wspomnienia wydawały się najcenniejszym skarbem. - - To powinno wystarczyć. A teraz wracaj tam, skąd cię wezwałem. - - Bodaj Pustka cię pochłonęła, wielmożny Bara... - - Czarny Koń? - Sharissa z trudem otworzyła oczy. Wróciły do niej wspomnienia napaści. Była głupia. Zaklęta lampa ostrzegła Tezerenee, że po raz drugi uwolniła się spod czaru. Był to prosty czar, w zakresie ograniczonych możliwości wielu Vraadow, dlatego o nim nie pomyślała. Ale dlaczego posłużyli się lampą? Dlaczego zawracali sobie głowę przytępianiem jej zmysłów, skoro zamierzali ją porwać? - Źle się czujesz? - zapytał z ciemności wielmożny Barakas. Smużka nikłego światła torowała sobie drogę przez czerń bezkresnej nicości. Gdy czarodziejka walczyła, smuga rozszerzyła się w pasmo niewyraźnych kształtów i ruchu. - - Czarny Koniu, gdzie... - - Sza! Powoli, wielmożna Sharisso. Spałaś ponad trzy dni. Taki głęboki sen odrętwia ciało. Trzeba czasu, by krew nabrała pędu. - - Barakas. - Wypowiedziała imię tak, że zabrzmiało jak przekleństwo. - Co zrobiłeś Czarnemu Koniowi? Co mi zrobiłeś? - Sharissa powoli zaczynała czuć swoje ciało. Spróbowała poruszyć rękami, ale nie była pewna, czy jej się udało. - - Niebawem wszystkiego się dowiesz, moja pani. Niebawem odegrasz ważną rolę w spełnianiu naszego przeznaczenia. - - Uważaj, bo Beztwarzy słyszą twoje słowa! - zawołała, wkładając w okrzyk całą odzyskaną siłę. Ten wybuch gniewu niemal znów pogrążył ją w ciemności. - - Uprzedzałem, powoli. Ta tyrada niewątpliwie przyprawi cię o okropny ból głowy. Sharissa spróbowała zaczerpnąć siłę życiową świata, lecz nagle natrafiła na wewnętrzny mur, który nie chciał przepuścić nawet najbłahszego zaklęcia. Była to blokada mentalna, rozpraszająca ją za każdym razem, gdy próbowała się skoncentrować. Coś zaciskało się na jej szyi... - Co mi zrobiłeś, Barakasie? Jego postać - bo to mógł być tylko on - urosła, niemal całkowicie wypełniając jej ograniczone pole widzenia. Barakas stał nie dalej niż o dwa kroki, ale nadal widziała go jak przez mgłę. - - Założyłem ci coś, co zapobiega pochopnemu zachowaniu. Ale nierozważne pomysły wywietrzeją ci z głowy, gdy tylko zobaczysz, co osiągnęliśmy i co zamierzamy. - - Mój ojciec nie będzie przyglądać się temu bezczynnie, Barakasie! Silesti też nie! Zbiorą wojsko, które zmiażdży twoją żałośnie małą armię. Niemal odzyskała władzę nad ciałem, choć drogo okupiła zwycięstwo. Mięśnie dygotały jej z bólu, ale nic dziwnego, skoro od trzech dni leżała bez ruchu. Z wysiłkiem podniosła rękę do szyi. - - Nie zdejmiesz, dopóki na to nie pozwolę. - - Spodziewasz się, że będę ci posłuszna, jak będziesz mnie tak traktować? Co zrobiłeś Czarnemu Koniowi? Słyszałam... - - Wydobrzeje. Nie pozostawił mi wyboru. Gdy ujrzysz plon naszych zabiegów, być może sama otworzysz mu oczy i wykażesz, że postępuje nierozsądnie. Wielka postać w zbroi ze smoczych łusek powoli nabierała szczegółów. Sharissa z trudem podniosła się i wsparła na łokciach. W ten sposób mogła spojrzeć w krystaliczne oczy patriarchy. - Wyrażasz się poetycko, władco Tezerenee, ale twoje śliczne słówka i poufała mowa przekonują mnie tylko o tym, że nie zasługujesz na zaufanie. - Zagryzła zęby, bo wiedziała, że następne słowa dotkną go do żywego. - Patriarcho, nie znasz pojęcia honoru. Prędzej uwierzę, że uśmiech smoka nie ma nic wspólnego z głodem, niż dam wiarę twoim obietnicom. Grzbietem dłoni uderzył ją w policzek. Sharissa opadła na posłanie. Dyszała ciężko i krew ciekła jej ze skaleczenia, ale reakcja Barakasa sprawiła jej satysfakcję. Na szczęście nie miał założonej rękawicy. Odwróciła twarz w stronę swego,.gospodarza", pokazując oznaki jego gniewu. - Jak mówiłam, brak poczucia honoru. Barakas popatrzy! na własną rękę w taki sposób, jakby go zdradziła. Podniósł głowę, przyjrzał się opuchniętej twarzy i ściągnął brwi. - - Wybacz, wielmożna Zeree. Nie zmrużyłem oka, od kiedy bawisz u nas w gościnie. Każę komuś opatrzyć draśnięcie i przynieść ci coś do jedzenia. Jutro, gdy oboje wypoczniemy, pokażę ci swój świat. - Bez słowa pożegnania patriarcha odwrócił się szybko do drzwi, które osłabiona czarodziejka ledwo widziała. - - Barakasie! Jeśli myślisz, że będę tu czekać... - Sharissa podniosła się chwiejnie i postąpiła krok za smoczym władcą, który już wyszedł na korytarz. Barakas przystanął za progiem, ostatni raz spojrzał na nią... i zatrzasnął grube drewniane drzwi. Sharissa usłyszała chrzęst klucza przekręcanego w zamku i zaklęła pod nosem. - Barakasie! Popchnęła drzwi na próbę. Nie ustąpiły. Wiedziała, że nie ustąpią, ale musiała spróbować. - Niech cię licho, Barakasie! - Kolana jej zadrżały. Zbierając resztki sił, dobrnęła do drewnianej pryczy, która, jak teraz zobaczyła, poza stojącym w kącie krzesłem była tutaj jedynym sprzętem. Nogi odmówiły jej posłuszeństwa, gdy dobrnęła do posłania. Sharissa opadła na plecy i rozejrzała się po izdebce. Przez wąską szczelinę pod sufitem sączyła się odrobina dziennego światła. W uchwycie na ścianie płonęła pochodnia. W zasadzie nie była potrzebna, bo w szarym, surowo urządzonym wnętrzu niewiele było do oglądania. "Trzy dni!" Gdzie był jej ojciec? Gdzie był Silesti? Barakas w końcu naruszył pokój, który panował od czasu powstania triumwiratu. Czy armia już otoczyła wschodnią część miasta Vraadow? Jeśli tak, dlaczego nic nie słyszała? Wróciło do niej wspomnienie żarliwego głosu mrocznego rumaka. Barakas Tezerenee zmusił go do służenia sprawie klanu. W jaki sposób? Jej serce bilo szybko. Czy Czarny Koń zdradził? Czy jej ojciec zginął? Czy Barakas przejął władzę? Pytania i myśli zaczęły rozpadać się na bezsensowne fragmenty, gdy echo bicia serca załomotało jej pod czaszką. Sharissa podniosła rękę do skroni w daremnej próbie uciszenia narastającego łoskotu. Nic nie pomagało. Nie miała siły, by uśmierzyc zwyczajny ból głowy. Za to też przeklęła wielmożnego Barakasa Tezerenee. Kiedy wreszcie sen znów się o nią upomniał, powitała go z otwartymi ramionami. - Sharisso? Kobiecy głos wyrwał ją z błogiej, niewymuszonej drzemki. Początkowo pomyślała, że to ktoś inny. - - Mamo? - - Nie, Sharisso. Alcia Tezerenee. Otworzyła oczy. Obok niej siedziała uderzająco piękna królowa-wojowniczka z miską jedzenia w dłoni. Za nią stały dwie kobiety Tezerenee w pełnym bojowym rynsztunku. Sharissa nie wiedziała, czy są córkami władczyni czy tylko klanowymi siostrami. Nie dbała o to. Tylko jedna kobieta naprawdę liczyła się w klanie smoka - małżonka patriarchy. - Czyżby bał się powtórnie stawić mi czoło? Alcia uśmiechnęła się. Jej wyniosłe rysy zaskakująco złagodniały. - Śpi. Uznałam, że będzie lepiej, jeśli ja pierwsza spędzę z tobą trochę czasu i spróbuję odpowiedzieć na twoje pytania. - To dobrze. Gdzie jest mój ojciec? Gdzie jestem? Co... Alcia podniosła rękę w ostrzegawczym geście. - Jeszcze nie. Odpowiem, ale najpierw musisz się posilić. I nie próbuj zasypywać mnie pytaniami w czasie jedzenia. Nie odpowiem, póki nie opróżnisz miski. Rozumiesz? Wzmianka o jedzeniu i aromat płynący z potrawy nakłoniły Sharissę do kapitulacji. Z wdzięcznością przyjęła miskę i łyżkę z rąk władczyni Tezerenee. Był to jakiś gulasz, pełen kawałków mięsa i warzyw, doskonale doprawiony. Wielmożna Alcia patrzyła na nią niemal jak troskliwa matka. - Rada jestem, że ci smakuje. Sama przyrządzam jedzenie, ale rzadko mam okazję usłyszeć opinię kogoś spoza klanu. Tezerenee są mało wybredni. Gotowi jeść mech choćby po to, by udowodnić, że w razie konieczności wystarczy im taka strawa. Sharissa uśmiechnęła się lekko. Często zapominała, że władczyni pochodziła spoza klanu i że w żyłach wielu Tezerenee płynęła jej krew. - - Bardzo smaczne. Dziękuję. - - Nie ma za co. Jedz, proszę. Jadło przyda ci sił. Miała rację. Wprawdzie Sharissa nie zaspokoiła głodu, ale poczuła się na tyle dobrze, by usiąść na posłaniu. Ból głowy również zelżał, choć nadal nie pozwalał o sobie zapomnieć. - - Jak długo spałam tym razem? - ośmieliła się spytać po przełknięciu łyżki gulaszu. - - Parę godzin. Słońce ledwie wstało, gdy zbudzono cię po raz pierwszy. Teraz świeci prosto nad głową. Nie zadawaj pytań, póki nie skończysz. Mówię zupełnie poważnie. Sharissa błyskawicznie rozprawiła się z resztą gulaszu. Choć jadła głównie po to, by móc wreszcie zadać pytania, które paliły ją żywym ogniem, nie mogła powstrzymać uczucia zawodu. Zjadłaby dużo więcej, przynajmniej jeszcze jedną porcję. - To wszystko. - Alcia zabrała naczynia, odłożyła je na bok. - Trzeba zaspokajać głód stopniowo, bo inaczej się rozchorujesz. Za jakiś czas, gdy żołądek odpocznie, znów dostaniesz coś do zjedzenia. Sharissa wspomniała wybuch patriarchy i głos Czarnego Konia. Głos przepełniony bólem. Ponownie zapłonęła gniewem. - - Gdzie jest Czarny Koń? - - Chwilowo przebywa w zamknięciu. Ton wielmożnej Alcii przypominał Sharissie przyjazną mowę Lochivana. Młoda czarodziejka nagle uświadomiła sobie, że choć kobieta ta urodziła się poza klanem, niezliczone stulecia spędziła jako małżonka smoczego władcy i matka jego zarozumiałych dzieci. Nie mogła ufać jej bardziej niż Lochivanowi. - Co to znaczy? Władczyni Tezerenee ujęła Sharissę pod rękę i pomogła jej wstać. Wypoczynek i jedzenie już czyniły cuda. Czarodziejka przekonała się, że chodzenie nie wymaga prawie żadnego wysiłku. Osądziła, że w skład potrawy musiało wchodzić nie tyiko mięso i warzywa. Nie zapomniała o postawionym pytaniu. Powtórzyła je w chwili, gdy zyskała pewność, że nogi nie sprawią jej zawodu. Władczyni westchnęła. - - Tę sprawę lepiej mógłby wyjaśnić Barakas lub Lochivan... - - Lochivan! - Sharissa splunęła na podłogę. - Nie chcę go widzieć! Jeśli się pojawi... - - Żyje, by służyć swemu ojcu - rzekła Alcia, masując podopiecznej ramiona i plecy. - Czy ty postąpiłabyś inaczej? - - Mój ojciec jest dobrym człowiekiem! - - W twoich oczach. Tezerenee mają inną miarę, podobnie jak większość Vraadow. Myślę, że wystarczy ci sił na przechadzkę. Wielmożna Alcia pstryknęła palcami. Jedna ze służebnych otworzyła drzwi, druga stanęła za swoją panią i jej podopieczną. Sharissie przyszły na myśl gibkie wężosmoki, gdy obserwowała ich ruchy. Te kobiety urodziły się w klanie, nie zostały przybrane jak wiele innych Tezerenee. Przez ostatnie piętnastolecie Barakas pozwalał obcym zasilać szeregi klanu, ale najbardziej odpowiedzialne stanowiska rezerwował dla swojej krwi. Ochranianie jego małżonki było zadaniem, które należało powierzyć osobom najwierniejszym i najbardziej utalentowanym. - - A moje pytania? Obiecałaś odpowiedzieć. - - Sama poznasz niektóre odpowiedzi, gdy tylko wyjdziemy na zewnątrz. Przynajmniej osiągnięcia mojego małżonka obędą się bez wyjaśnień. Poza tym powinnaś trochę pochodzić. Plecy ci zesztywniały i spacer dobrze ci zrobi. Chodźmy. Sharissa, prowadzona pod rękę przez wielmożną Alcie, wyszła na korytarz. Każdy kolejny krok zdawał się łatwiejszy od poprzedniego. - Wydaje się, pani, że masz magiczną rękę, gdy chodzi o gotowanie. Jej dostojna towarzyszka uśmiechnęła się uprzejmie. - Aż dziw, co można zrobić, gdy ma się odpowiednie składniki i odrobinę talentu. Przez jakiś czas szły w milczeniu. Sharissa wiedziała, że nie uzyska odpowiedzi, zadowoliła się więc oglądaniem siedziby klanu. Nie kończące się szare korytarze i pozbawione okien komnaty budziły niepokój, przywodząc na myśl odpychająco brzydką cytadelę Tezerenee w Nimth. Ale przecież znajdowała się na jakimś' głębszym poziomie we wschodniej części miasta, bo gdzież indziej mógł sprowadzić ją Barakas? Czyżby spędził piętnaście lat na upodobnianiu swojej nowej siedziby do utraconej cytadeli? Nawet jak na niego byłoby to przedsięwzięcie zbyt ambitne i pozbawione sensu. Mimo to Sharissa coraz bardziej czuła się tak, jakby wróciła do Nimth. Na ścianach pyszniły się smocze proporce. Przy każdych drzwiach stały zbrojne straże, złożone z mężczyzn i kobiet. Smoczy patrol, wojownicy z dwiema bestiami prężącymi smycze, minął je tuż przed schodami wiodącymi... w dół. Sharissa momentalnie zapomniała o zębatych drapieżnikach. Zakładała, że znajduje się na jakimś dolnym poziomie warowni, najpewniej pod powierzchnią ziemi, ale spirala schodów zdawała się opadać bez końca. - - Musimy pokonać pięć kondygnacji, by dostać się na dół. Dasz radę? Słabo ci? - Alcia macierzyńskim gestem położyła rękę na jej ramieniu, ale Sharissa nie dała się zwieść pozorom. Gdyby władczyni Tezerenee uznała, że służy to interesom jej ludu, z równą ochotą zepchnęłaby ją ze schodów. - - Poradzę sobie. - Młoda czarodziejka nie próbowała ukryć rozdrażnienia. Niech Tezerenee pamiętają, że nie uważa się za gościa, choć chcieli, aby tak myślała. - - Nie pozwól, by przekora zaćmiła ci rozsądek. Nie obmyślisz planu ucieczki, jeśli spadniesz ze schodów i skręcisz kark, prawda? Sharissa popatrzyła na panią klanu. Nie zdołała odczytać jej miny, ale niestety wiedziała, że słowa zawierają dużo prawdy. Jedzenie przydało jej sił, lecz jeszcze nie odzyskała pełnej swobody ruchów. Kto mógł zaręczyć, że nie potknie się na stopniu? - - Może będzie lepiej, gdy weźmiesz mnie pod rękę. - - Oczywiście. Idąc w dół na lekko drżących nogach, czarodziejka przypomniała sobie o obroży. "Dziwne, że o niej zapomniałam" - pomyślała. Jakaś wyrafinowana magia? Jeśli przyzwyczai się do obroży, może niedługo później zacznie słuchać Barakasa. Sharissa wiedziała, że bardziej niż kiedykolwiek musi wytężać uwagę, skupiać się na swoim położeniu. Nie może pozwolić, by rozproszyło ją coś, co nie ma bezpośredniego związku z sytuacją. Wartownicy Tezerenee salutowali elegancko na widok swej pani. Po jakimś czasie Sharissie przyszło na myśl, że oddają honory również jej, jakby była dygnitarzem sprawującym poselstwo, a nie więźniem. - - Te honory nie są konieczne. - Nie próbowała ukryć sarkazmu. - - Jesteś córką Dru Zeree i utalentowaną czarodziejką. Zajmujesz wysoką pozycję w hierarchii naszego ludu. Być może już niedługo zajmiesz jeszcze wyższą. - - Jeśli myślisz, że poślubię Reegana i zasilę twój klan swoją mocą, to się grubo... - - Jesteśmy - Alcia weszła jej w słowo, jakby nie usłyszała ciętej odpowiedzi. Dotarły do stóp schodów. W obie strony rozchodziły się szerokie korytarze, tak długie, że ich końce ginęły z oczu. Sharissa okręciła się dokoła i zobaczyła jeszcze jeden korytarz, szerszy i wyższy od tamtych. Wiedzie do sali tronowej, osądziła. Niedługo się okaże, czy miała rację; Barakas uwielbiał udzielać audiencji. Patrząc na strzeliste marmurowe kolumny i polerowane kamienne posadzki, zgadywała, że wielka sala będzie okazalsza od dawnych komnat reprezentacyjnych Tezerenee. "Gdzie my jesteśmy?" We wschodniej dzielnicy nie było takiej budowli. Istniały wprawdzie gmachy większe, ale zachowały dawny styl założycieli, swoich twórców. W tej siedzibie przeważała surowość klanu smoka. - Sharisso? - Wielmożna Alcia wskazywała ręką wielkie żelazne podwoje z wyrytymi symbolami klanu. Strzegło ich tylko dwóch strażników, ale byli tak potężni, że poza patriarchą i jego następcą chyba nikt nie dorównywał im wzrostem. Jeśli nie urodziła ich Alcia, to musieli być owocem przypadkowego związku wielmożnego Barakasa z jakąś kobietą z zewnątrz. Barakas kochał swoją małżonkę, ale obowiązki wobec Tezerenee pojmował również jako powiększanie liczebności klanu - w każdy możliwy sposób. Myśląc o różnicach między Gerrodem a Reeganem, Sharissa Zeree zastanowiła się, czy przypadkiem wielmożna Alcia też nie miała paru potajemnych romansów. Wszak wszyscy Tezerenee byli Vraadami, a Vraadowie, jak wiadomo... Sharissa dołączyła do swej przewodniczki. Gdy wraz z przybocznymi zbliżyły się do drzwi, wartownicy rozstąpili się i pchnęli podwoje, z widocznym wysiłkiem otwierając je na oścież. Słońce zalało korytarz. Sharissa, oślepiona niespodziewanym blaskiem, syknęła i zakryła oczy rękami. Jej towarzyszka podtrzymała ją. - - Tak mi przykro! Powinnam wiedzieć, że twoje oczy będą przewrażliwione po trzech dniach spędzonych w ciemności i przyćmionym świetle. Nie raził cię blask pochodni na korytarzach i schodach, więc założyłam... - - Nic mi nie jest. - Czarodziejka odsunęła się od opiekunki. - Już widzę na tyle, by iść dalej. - Zamrugała szybko parę razy. Roje kolorowych plamek uniemożliwiały jej skupienie wzroku, ale rozróżniała zarysy otoczenia. Nie musiała się bać, że wpadnie na jakąś przeszkodę. - Prowadź. - - Dobrze. Chłodny podmuch, stanowiący miłą odmianę po zaduchu celi, musnął pieszczotliwie jej policzki. Powietrze pachniało przyrodą bez śladu ludzkiej ingerencji. Pachniało... inaczej. Jeszcze zanim przejaśniało jej w oczach, wiedziała, że nie przebywa w mieście. Wielmożna Alcia wyprowadziła ją pod gołe niebo. Jak ociemniały, który niespodzianie odzyskał dar widzenia, czarodziejka próbowała wszystko jednocześnie ogarnąć wzrokiem. Wysoką, groźną wieżę z zabudowaniami po obu stronach, będącymi, jak wiedziała, stajniami wierzchowych jaszczurów. Masywny mur obronny, który otaczał całą warownię. Uzbrojone po zęby straże na murach. Skrzydlate smoki w powietrzu. Patrząc w ślad za jednym z patroli, ujrzała łańcuch dalekich gór. Widziała je pierwszy raz w życiu, a jednak czuła, że powinna je znać. W ciągu trzech dni Tezerenee zbudowali warownię. Była brzydka jak dawna cytadela, z zębatymi blankami na wieżach i surowymi konturami. Kalała piękno błękitnego nieba, lekkich podmuchów wiatru i dalekiego śpiewu ptaków. Nic nie mogło zachować urody w obecności Tezerenee. Sharissa odwróciła się do pani klanu. Strażniczki sięgnęły do mieczy, ale władczyni powstrzymała je ruchem dłoni. - - Jak to zrobiliście? Skąd wzięliście taką moc? Stworzenie tego wszystkiego... - - Przerastało nasze możliwości, zgadza się. Nawet teraz, choć mamy moc większą niż w minionych latach, osiągnięcie celu wymagałoby miesięcy mozołu. Na szczęście wyręczył nas ktoś obdarzony wystarczającą siłą. Oczy Sharissy Zeree zwęziły się niebezpiecznie. - - Zmusiliście Czarnego Konia! Kazaliście mu to zrobić, grożąc, że za nieposłuszeństwo ja zapłacę życiem! - - Nigdy nie nastawaliśmy na twoje życie. - Wielmożna Alcia podrapała się po szyi. Jak Lochivan, skórę miała zaczerwienioną i suchą. Sharissa wspomniała wzmianki o jakiejś wysypce czy chorobie szerzącej się wśród Tezerenee. Zastanowiła się, czy i ją na domiar złego dotknie ta przypadłość. - Wobec tego, dlaczego nie traktujecie mnie jak gościa? - Czarodziejka szarpnęła za obrożę, która natychmiast zacieśniła się i zaczęła ją dusić. Monarchini oderwała jej ręce od gardła. Obroża znów się rozluźniła. -Może powinnyśmy wrócić do środka. Sharissa odsunęła jej ręce. Strażniczki znów się nastroszyły. - Dlaczego nie... Co to takiego? Dwaj Tezerenee wlekli między sobą bezwładną postać. Jeniec był dużo szczuplejszy od nich, a jego ubranie przypominało stroje jej przybranej maiki. - Naprawdę będzie lepiej, jeśli... Sharisso! Stój! Za późno. Sharissa wyminęła strażniczkę Alcii i popędziła w kierunku wojowników i jeńca. - Hej, wy! Stać! Natychmiast! Nie puszczając jeńca, Tezerenee odwrócili się, żeby zobaczyć, kto woła. Spojrzeli na niezdarnie biegnącą postać w bieli, a potem na siebie. Jeden sięgnął do miecza, lecz drugi pokręcił głową i powiedział coś, czego Sharissa nie dosłyszała. Przyboczne wielmożnej Alcii niewątpliwie deptały jej po piętach, ale nawet się nie obejrzała. Musiała zobaczyć, kim jest ten biedak i czy jeszcze żyje. A przede wszystkim musiała sprawdzić, czy jej domysły są słuszne. Wojownicy spojrzeli nad jej ramieniem i pokiwali głowami. Gdy Sharissa sięgnęła do głowy jeńca, chcąc zobaczyć jego twarz, nikt jej nie przeszkodził. Ciężkie kroki za jej plecami brzmiały coraz głośniej. Miała rację, podobieństwo było uderzające. Oczywiście, nie brakowało różnic, ale identyfikacja nie nastręczała trudności. Jeniec był elfem. Sądząc z krwi i siniaków, stawiał opór podczas przesłuchania. Sharissa popatrzyła na wojowników, lecz nawet nie drgnęli pod jej palącym spojrzeniem. Elf zaczął kaszleć. Otworzył oczy w kształcie łez lub migdałów. Po chwili skupił wzrok i na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie. - Na... Nawet wśród żywych trupów... trafia się piękno. Trudno... uwierzyć, że masz serce z kamienia. Wziął ją za jedną z nich. - - Nie jestem... - - Musisz wrócić z nami, wielmożna Sharisso - rzekł zimny kobiecy głos. Strażniczki wielmożnej Alcii stały po obu jej stronach. Elf znów zakaszlał i podniósł głowę, choć było widać, że każdy ruch sprawia mu ból. Z zainteresowaniem spojrzał na strażniczki, potem zwrócił oczy na Sharissę. - Pani - przynagliła strażniczka - to nie twoja sprawa. Jakby na dany znak wojownicy odwrócili się i odeszli, wlokąc swojego jeńca. Sharissa chciała pójść za nimi, lecz przyboczne zastąpiły jej drogę. - - Należał do oddziału elfów, który próbował przypuścić podstępny atak na warownię. Z pomocą demona wykryliśmy ich w porę i wzięliśmy przez zaskoczenie. - - Zmusiliście Czarnego Konia, żeby pomógł ich wybić? - Czarodziejka wątpiła w słowa władczyni Tezerenee. Bardziej prawdopodobne, że grupa elfich zwiadowców podkradła się do warowni, chcąc zobaczyć, co to takiego. Ale co robili na wschodnim kontynencie? Przecież... - - Widzę po twoich oczach, że wreszcie zrozumiałaś. Od jakiegoś czasu zastanawiałam się, czy czasem nie szwankujesz na umyśle. - Wielmożna Alcia pokiwała głową. Jej uśmiech przypominał grymas, w jakim patriarcha krzywił usta, gdy był zadowolony z wyniku swoich zabiegów. - Tak, to naprawdę Smocze Królestwo, Sharisso. - - Jak... Znów Czarny Koń! Wszystko osiągnęliście dzięki niemu! A ty jeszcze mnie do niego nie zaprowadziłaś'! Może nie żyje? Może jest ranny? Na znak monarchini strażniczki grzecznie, ale zdecydowanie poprowadziły szamoczącą się Sharissę w stronę drzwi. Wielmożna Alcia szła przed nimi. Nadal zachowywała się tak, jakby ona i Sharissa były serdecznymi przyjaciółkami. - - Jak zabić coś, co według znanych nam reguł nie posiada życia? Pokazano mu, gdzie jego miejsce, ale nie został ukarany surowiej niż nieposłuszny poddany. Kiedy sprawuje się dobrze, spotyka go nagroda. - - Nagroda? Tezerenee nie mieli nic, co mroczny rumak mógłby cenić wyżej od wolności. - - Chcemy, by wraz z tobą wziął udział w spełnianiu przeznaczenia klanu. - - Chcecie, żeby obronił was przed Poszukiwaczami! Czarny Koń ich nie powstrzyma! Będzie śmiał się i patrzył, jak ptasi ludzie rozdzierają na strzępy was i wasze cesarstwo! - - Skrzydlaci już nie stanowią zagrożenia... a przynajmniej nie takie, z jakim sami nie moglibyśmy się uporać. Sharissa przyspieszyła, chcąc zrównać się z władczynią Tezerenee. - - Co chcesz przez to powiedzieć? Alcia po chwili namysłu odparła: - - Może będzie lepiej, gdy sama zobaczysz. - - Co mi pokażesz? - Przynieśliśmy paru z nich, żeby przeprowadzić badania. Jeszcze nie odkryliśmy, co ich spotkało. - Alcia zmieniła kierunek. Strażniczki poprowadziły Sharissę w ślad za nią. Nie wyrywała się, po raz pierwszy szła z własnej woli. Jeśli wielmożna Alcia powiedziała prawdę, już nikt nie stał na przeszkodzie Tezerenee, zwłaszcza że z Czarnego Konia uczynili bezwolne narzędzie. - - Wiesz... - pani Tezerenee przystanęła i odwróciła się do Sharissy - to doskonała okazja, by unaocznić ci ogrom naszej potęgi. - - Co chcesz... - zaczęła Sharissa, ale wielmożna Alcia tylko pstryknęła palcami... ...i znalazły się w nieznanym czarodziejce mrocznym wnętrzu rozjaśnionym blaskiem pochodni. Jakiś Tezerenee, który pochylał się nad stołem, podniósł głowę i spojrzał na gości. Sharissa, wstrząśnięta po niespodziewanej teleportacji, nie od razu poznała jego zacienione oblicze. - - Zrobiłaś to prawie od niechcenia! Przeniosłaś całą czwórkę! Myślałam, że nie... - - Odzyskujemy dawną magię, jakbyśmy znów byli w Nimth. - - Uśmiech - uśmiech Tezerenee - okrasił władczą twarz Alcii. - - Daleko nam do niemal boskiej mocy przeszłości, ale znów mamy siłę, z którą należy się liczyć. - Jakby sami założyciele powierzyli nam władzę nad naszym przeznaczeniem - dodał Tezerenee stojący przy stole. - Nadszedł dzień przyobiecany nam przez Smoka z Głębin. Sharissa zaczęła wyrywać się przybocznym. - - Lochivan! - - Mam nadzieję, że znajdziesz w swoim sercu wybaczenie. Sharisso. - Lochivan nie miał hełmu; sprawiał wrażenie zasmuconego, ale raz zdradzona czarodziejka ani trochę mu nie dowierzała. - Chyba będzie najlepiej, jeśli... - - To wszystko, mój synu. - - Wybaczyć ci, Lochivanie? Nie wyba... Zniknął, a ona zamiast skończyć zdanie krzyknęła w bezsilnej złości. - Porozmawiacie, kiedy będziesz w lepszym nastroju - rzekła chłodno władczyni Tezerenee. - Póki co, powinnaś zająć się tym. Oto, co chciałaś zobaczyć. Sharissa zamrugała i spojrzała obojętnie na przedmiot leżący na stole. Była to rzeźba, podobizna Poszukiwacza. Kogo obchodzi... - Ona nie rozumie. Podprowadźcie ją bliżej. Milczące strażniczki posłusznie podprowadziły Sharissę do stołu na długość wyciągniętej ręki. Sharissa spojrzała drugi raz... i nie mogła oderwać wzroku od zdeformowanej postaci. Ptasie oczy bez śladu życia, dziób otwarty w bezgłośnym krzyku, powykręcane kończyny. Zdawało się, że jest z marmuru, ale Sharissa wiedziała, że gdyby dotknęła długiego, smukłego skrzydła lub muskularnego torsu, poczułaby nie kamień, ale pierze i ciało. - Smocze Królestwo należy do nas, i obyło się bez walki - rzekła wielmożna Alcia z satysfakcją. Sharissa podniosła głowę. Nie przychodziło jej na myśl nic do powiedzenia. Władczyni dodała: - Mój małżonek jest zawiedziony. Marzyła mu się porządna bitwa... z wygraną po naszej stronie, oczywiście. Mówiąc ostatnie słowa, bezwiednie drapała się po zaczerwienionej szyi. IX Z wieży, w której mieściły się jego prywatne komnaty. Barakas Tezerenee widział, jak małżonka znikła wraz ze swoją świtą. Dzięki staraniom Alcii Sharissa uświadomi sobie miarę osiągnięć Tezerenee, co wywrze na niej stosowne wrażenie. Na pozór przypadkowe spotkanie z wziętym w niewolę elfem zostało idealnie zaaranżowane, zgodnie z jego oczekiwaniami. Mogło okazać się brzemienne w skutki; jeśli trafnie ocenił charakter Sharissy, czarodziejka zrobi, co tylko możliwe, żeby porozmawiać z jeńcem w cztery oczy - tylko że wbrew pozorom wcale nie będą gawędzić w tajemnicy. "Wszystko zaczyna się układać" - pomyślał z satysfakcją patriarcha. Poklepał skrzynkę z herbem Tezerenee wyrytym na wieku. - Ojcze? Barakas odwrócił się i zobaczył Lochivana, który, jak przystało, zmaterializował się w uniżonej postawie: w przyklęku, z nisko pochyloną głową. - - Czy wszystko idzie po naszej myśli, mój synu? - - Tak, panie. Sharissa w tej chwili przebywa w komnacie. Z pewnością już wie, czyje to zwłoki. - - Może powie nam, co się stało. Byłaby to dodatkowa korzyść. - - Czy ma to takie znaczenie? - - Musimy dołożyć wszelkich starań, żeby umocnić naszą pozycję. Jeśli spuścizna skrzydlatych będzie nam mogła dopomóc, tym lepiej. - Patriarcha popatrzył na syna. - Zjawiłeś się parę minut przed czasem. Lochivan nie podniósł głowy. - - Uznałem, że będzie lepiej, gdy opuszczę komnatę. Sharissa nie czuje się swobodnie w mojej obecności. - - Będzie musiała się przyzwyczaić, skoro ma poślubić twojego brata. Tym razem młodszy Tezerenee popatrzył na ojca. Barakas nie musiał widzieć skrytej pod hełmem twarzy, by odgadnąć jego myśli. - Czy to konieczne, ojcze? Barakas zaczął drapać się po ręce, a!e szybko zapanował nad odruchem. - Wysłuchałem cię. Pozwoliłem ci posłużyć się tym pochlebcą, byś mógł wykonać swoją małą sztuczkę. Dobrze uzasadniłeś swój pomysł. Nie musimy się trapić, że Dru Zeree podąży za nami... przynajmniej nie przez pewien czas. Klęczący Tezerenee nie odezwał się. Wiedział, że ojciec jeszcze nie skończył. - Twoja zabawka zawiodła. Dziewczyna zwalczyła jej magię, czym dowiodła, że godna jest Tezerenee. Przeprawa jeszcze się nie rozpoczęła, a ingerencja Sharissy mogła sprowadzić nam na kark resztę Vraadow, czego zdecydowanie sobie nie życzyłem. - Barakas dostrzegł coś kątem oka. Odwrócił się, ale zobaczył tylko skrzynkę stojącą na stole. Prosty magiczny sprawdzian wykazał, że bariery są nienaruszone. Wiedział, że nie próba ucieczki przyciągnęła jego uwagę. Lochivan popełnił błąd, podnosząc głowę. Barakas skierował wzrok na syna. - - Przyznaję, że rad jestem ze sprowadzenia jej na ten kontynent. Było to słuszne posunięcie. Reegan potrzebuje silnej ręki. Ona nim pokieruje, gdy tylko odpowiednio ją urobię. - Skrzyżował ręce na piersi. - Czy masz jeszcze jakieś pytania? - - Nie, panie. Było to kłamstwo i obaj o tym wiedzieli, ale władca Tezerenee doskonale rozumiał, że na Lochivanie może polegać. Ten syn zawsze będzie mu posłuszny. - - Dobrze. Możesz odejść... Zaczekaj. - - Panie? - - Przygotuj na jutro oddział gotów do ruszenia w góry, siły naziemne i powietrzne. - - Tak, ojcze. - - Odejdź. Lochivan zniknął, nawet nie wstając z klęczek. Akt ten potwierdził odradzanie się mocy Tezerenee. Jeszcze nie byli wszechwładni, jak niegdyś w Nimth, ale patriarcha wierzył, że dzień triumfu zbliża się wielkimi krokami. Już odwracał się od okna, gdy po raz wtóry coś przyciągnęło jego oko. Znikło, nim zdążył dobrze się przyjrzeć. Władca Tezerenee zamarł, bo w trudno uchwytnym, lecz najpewniej ludzkim kształcie było coś znajomego. Po chwili spiesznie podszedł do skrzynki i dotknął pieczęci. Były nietknięte, nadal chroniły szkatułę przed atakiem od wewnątrz i od zewnątrz. Czuł, jak uwięziona w środku istota zaczyna walczyć z odnowioną furią. - Możesz szamotać się do woli, demonie - szepnął do więźnia. - Ugniesz się mojej woli, bo inaczej nigdy cię nie wypuszczę i wrzucę na dno najgłębszej jaskini. Hałasy przycichły. Strach zyskał przewagę. Barakas ulokował groźnego towarzysza Dru Zeree w miejscu znacznie gorszym od Pustki. Nietrudno było odkryć główną słabość mrocznego rumaka. Demon panicznie bal się samotności. W skrzynce Czarny Koń z nikim ani z niczym nie dzielił swego losu. Był tam tylko on, skazany wyłącznie na własne towarzystwo. - Tak jest lepiej. Jeśli będziesz dobrze się sprawować, pozwolę ci zobaczyć się z wielmożną Sharissą. To spotkanie będzie srogą lekcją dla nich obojga. Czarny Koń zobaczy, że Sharissą jest bezsilna, choć ma swobodę ruchów, a ona przekona się, że nawet jego potęga stanowi niewielką przeszkodę dla Tezerenee. Będzie to kolejny krok w drodze do złamania ich woli. Barakas zdjął rękę ze skrzyni będącej więzieniem Czarnego Konia i podrapał się po gardle. Nie przestawał myśleć o tym, co mignęło mu przed oczami. Czyżby wzrok go zawodził - wzrok, który ostatnimi czasy spisywał się coraz gorzej? Czy wyobraźnia płatała mu figle? Jeśli tak, dlaczego wybrała sobie akurat tę postać? Dlaczego podsunęła mu niepokojący wizerunek Gerroda, jego wiarołomnego syna? Wszystko szło inaczej niż myślał. Nie wiedział, co zrobić, nie wiedział, gdzie jest ani jak tutaj trafił. Pamiętał, że znalazł się o krok od celu i że zobaczył tam swego ojca. Była to ostatnia rzecz, jaką sobie przypominał. - Przestań! - wrzasnął na cały głos. Nie przejmował się ani trochę, że w tej chwili musi wyglądać jak szaleniec. Zakrył uszy rękami, jakby w ten sposób mógł uciszyć swój wewnętrzny głos. Obłąkańcze myśli kołatały mu się po głowie jeszcze przez parę oddechów, nim wreszcie zdołał się opanować. W przekorny sposób słowa ojca przydały mu siły. .Jesteśmy Tezerenee. Imię Tezerenee oznacza potęgę. Nic nie może być silniejsze od naszej woli". Do tej chwili chełpliwe słowa zawsze uderzały go jako sprzeczne i banalne. Wbrew licznym deklaracjom ojca w klanie smoka liczyła się wola tylko jednej osoby - patriarchy, oczywiście. Teraz jednak słowa te przypomniały mu, że ojciec nie pozwoliłby owładnąć się szaleństwu. Władca Tezerenee walczyłby z nim równie zażarcie jak z fizycznym wrogiem. Wszystko zależało od siły woli. Gerrod wiedział, że nie może ponieść klęski tam, gdzie jego ojciec odniósłby zwycięstwo. W czasie tej chwili medytacji uporządkował myśli i stłumił strach, choć nie pozbył się go zupełnie. Wtedy przyszło mu na myśl, że utracił kontrolę nad swoim życiem i nie ma szans, by ją odzyskać. Z ciemności własnego umysłu został rzucony w światło... nicości? Z braku lepszego określenia gotów był nazwać swoje otoczenie bielą, choć biel coś implikowała, choćby tylko światło i kolor, a przecież tutaj nie było ani jednego, ani drugiego. Tylko bezkresna nicość. - Smocza krew - Tezerenee wysyczał ulubione przekleństwo. Unosił się bezradnie w czymś, co mogło być tylko Pustką, którą Dru Zeree wielokrotnie próbował mu opisać. Zawsze brakowało mu słów, i Gerrod teraz zrozumiał, dlaczego. Żadne słowa nie mogły oddać prawdy. Żaden opis nie mógł oddać charakteru Pustki. Spokój. Musiał zachować spokój. Mistrz Zeree uciekł z tego miejsca, więc on też tego dokona. Co się stało? Gerrod wspomniał swój krótki pobyt w prawdziwym świecie i mgliste wrażenie, że trafił nie tam, gdzie trzeba. Jakby teleportacja przestała być wiarygodna. U celu zastał swojego ojca - liczył się z tym ryzykiem i chętnie stawiłby mu czoło - ale nie znalazł mieszkańca Pustki. Dlaczego? Zaklęcie powinno doprowadzić go do Czarnego Konia, chyba że jakaś' niewidzialna bariera... Skrzynka. Przypomniał sobie skrzynkę. Było w niej coś, co go przyciągało, coś... - - Ty nie jesteś drugim ja. - - Co? - Gerrod rozejrzał się, próbując znaleźć źródło głosu. - - Drugi ja zrobił się nudny. Może ty będziesz bardziej zabawny. - Kto do mnie mówi? Gdzie jesteś? - zawołał czarodziej. Spróbował się odwrócić, ale w Pustce niepodobna było osądzić, czy mu się to udało. W polu widzenia miał wyłącznie... nic. Nicość ta wprawdzie mogła być inna niż przed chwilą, ale skąd mógł to wiedzieć? - Jestem tutaj. Przed unoszącym się Vraadem otworzyła się ogromna dziura. Gerrodowi skurczył się żołądek. To aż nazbyt dobrze pasowało do opisu Dru Zeree. Gerrod zawsze się zastanawiał, jak dziura może istnieć w środku nicości. Z tą cechą Pustki nie pogodził się nawet po wielu latach rozmyślań na temat historii czarnoksiężnika. Tutaj nie obowiązywały prawa naturalne, do których był przyzwyczajony. Skoro dziura mogła istnieć w środku czegoś, co w zasadzie było tylko większą dziurą, po prostu musiał przyjąć ten fakt do wiadomości. - - Jesteś prawdziwy! - Uwaga była zgoła niepotrzebna, ale widok tego bytu, nawet po zaznajomieniu się z Czarnym Koniem, przeczył zdrowemu rozsądkowi. Gerrod z trudem wierzył własnym oczom. - - Masz zabawny wewnętrzny głos. Słyszę różnorakie śmieszne hałasy. A więc byt odczytywał jego myśli, przynajmniej te powierzchowne. Dru Zeree wspominał, że Czarny Koń też tak robił... - Czarny Koń? Co to jest Czarny Koń? - Czarna, bezdenna dziura urosła, jej granice zastygły niemal na wyciągnięcie ręki od zaniepokojonego Tezerenee. Czarodziej wziął myśli w karby. Jedna sugestia, że jest bezbronny, a nie wiadomo, czym to się skończy. Nie było powiedziane, że ta istota jest równie przyjazna jak Czarny Koń. - - Czarny Koń jest taki jak ty. - - Nic nie jest takie jak ja. - Ten fakt napawał dziurę dumą, to było oczywiste. - Był drugi ja, ale drugi ja zniknął. - - Czarny Koń jest "drugim ja". Ma nowe imię. - - Imię? Ta istota potrafi czytać w myślach na tyle, by nauczyć się języka, ale nie rozumie podstawowych pojęć... "Jak to możliwe?" - zastanawiał się Gerrod. Mistrz Zeree powiedział, że z Czarnym Koniem było podobnie, ale nie wspomniał, że taki stan rzeczy może być ogromnie irytujący. Gerrod w tej chwili nie narzekał na brak emocji i doskonale obyłby się bez tej dodatkowej. - Co... to... jest... imię? - Z każdym słowem dziura robiła się coraz większa. Gerrod poważnie zaczął się martwić, że zostanie pochłonięty, połknięty czy cokolwiek innego, jeśli byt nadal będzie się powiększać. - - Imię to słowo, jakim coś nazywasz. Ja jestem Gerrod. Jeśli będziesz ze mną rozmawiać, możesz podać moje imię, żebym wiedział, że mówisz do mnie. - - Gerrod, jesteś zabawny, Gerrod. Gerrod, co jeszcze wiesz, Gerrod? Gerrod, zabawiaj mnie, Gerrod! - - Niezupełnie o to mi chodziło. - Czarodziej zastanawiał się, czy osłanianie twarzy kapturem ma w tym przypadku jakieś znaczenie. Czy ten niestworzony dziwoląg umiałby rozpoznać złość i strach? Dziura akurat w tej chwili postanowiła się rozdąć. Gerrod gwałtownie pomachał rękami, próbując się odsunąć. - Dlaczego to robisz? Dlaczego tak wywijasz swoimi odrostkami? - Możesz... Twoje ciało może mnie pochłonąć! Jeśli zbliżysz się jeszcze bardziej, umrę... - Osądził, że dziura raczej nie zrozumie tego słowa. Pospiesznie znalazł inne. - Przestanę tu być. Już nie będę mógł cię zabawiać! Dziura przestała się przysuwać, ale jej słowa wcale nie dodały otuchy młodemu Tezerenee. - - Ty... boisz się... mnie. Nie mógł zaprzeczyć. - - Tak. - Podoba mi się ten smak. - Mieszkaniec Pustki wreszcie znieruchomiał i umilkł na parę oddechów, jakby się zastanawiał. - Jesteś zabawniejszy od innych rzeczy, które napotkałem! - - Innych rzeczy? - - Wchłonąłem je! Wtedy było zabawnie, ale teraz jest zabawniej! Myślę, że pobawię się z tobą! - - Pobawisz się? - Mimo usilnych starań Gerrod nie potrafił zapanować nad drżeniem głosu. Czyżby czar, nie mogąc doprowadzić go do wyznaczonego celu, znalazł drugi, bardzo podobny? Bo jak inaczej wyjaśnić spotkanie z tym bliźniakiem Czarnego Konia w chwilę po napotkaniu przeszkody? Ale czy rzeczywiście minęła tylko chwila? Czy Dru Zeree nie powiedział, że w Pustce czas traci znaczenie? Jak długo naprawdę tu przebywał? "Nie mogę poddać się panice! - pomyślał, zacisnąwszy zęby. - Muszę oddalić się stąd jak najdalej, zanim to coś straci zainteresowanie mną i zdecyduje..." Czarodziej nie potrafił dokończyć tej myśli. - Zrób dla mnie coś innego! - zażądała dziura. Gerrod gorączkowo przypominał sobie informacje dotyczące Czarnego Konia. Czy wiedział coś, co pomoże mu odwrócić uwagę tej istoty od własnej osoby? - Mógłbyś się zmniejszyć? - Rękami pokazał, o co mu chodzi. - Czy możesz, na przykład, stać się tej wielkości? Plama błyskawicznie skurczyła się do wskazanego rozmiaru. Gerrod zamrugał, zdumiony prędkością, z jaką to uczyniła. Wiedział, że mroczny rumak szybko reaguje na różne rzeczy; Dru Zeree jasno dał to do zrozumienia, ale nie wyjaśnił, jak szybkie są te reakcje. Gerrod zakonotował sobie w pamięci, żeby uważać na swoje poczynania. Nie wolno dopuścić, by ta istota zorientowała się, do czego zmierzał. - Co teraz? - ryknęła plama chrapliwym głosem, który ranił uszy człowieka. "Co teraz?" Doprawdy! Czy kazać, by stała się koniem jak jej brat? Nie, zapewne nie wiedziała, jak wygląda koń i chciałaby przetrząsnąć jego myśli. Gerrod nie miał zamiaru pozwalać jej na grzebanie w swoim umyśle. To mogłoby nieodwracalnie go zmienić. Przeniknął go ból. Narósł tak gwałtownie, że nie miał czasu się przygotować. Gerrod najpierw wrzasnął na całe gardło, a potem nie mógł wykrztusić słowa. - Zabaw mnie, powiedziałem! Słysząc ten zimny ton, Gerrod nie miał najmniejszych wątpliwości, kto jest sprawcą cierpienia. - - Ty... - - Inne podobne do ciebie małe rzeczy przez pewien czas były zabawne! Robiły interesujące rzeczy, kiedy dotykałem je w taki sposób! Dużo się od nich dowiedziałem! Dużo dowiedziałem się od ciebie! Mam teraz nawet imię! - Dziura zachichotała obłąkańczo. - Okpiłem cię! Przednia zabawa, prawda? Dowiedziałem się, co to jest imię, i że miałem imię od samego początku! "Szaleństwo... nieludzkie, całkowite szaleństwo! Bełkocze jak idiota, ale z łatwością w dowolnej chwili może położyć kres mojemu istnieniu" - myślał Tezerenee. Wbrew sobie ulegał panice. Jak zająć uwagę tego obłąkanego stworzenia na czas dość długi, by znaleźć wyjście z nicości? Odpowiedź musi zawierać się w tym, co Dru Zeree mówił mu o Czarnym Koniu! - Okazałeś się bardzo mądry - powiedział dziurze. - Wyprowadziłeś mnie w pole. Byłeś niemal tak mądry jak Czarny... jak drugie ja, o którym wspominałeś. On jest bardzo, bardzo mądry. Plama drgnęła i znów się powiększyła. Gerrod zastanawiał się, czy nie posunął się za daleko. Krystalizował mu się pewien pomysł, ale nie był przekonany co do jego wartości. Powodzenie planu w znacznej mierze zależało od ignorancji tego aroganckiego, ale zarazem naiwnego mieszkańca Pustki. - Ja stworzyłem drugie ja! Czy drugie ja, to stworzenie. Czarny Koń, może być mądrzejsze ode mnie? Czarodziejowi tętniło w uszach. Zasłonił je rękami i wrzasnął: - Można być mądrym na wiele sposobów! Niektóre są bardziej zdumiewające od innych! Pozwól, opowiem ci pewną historię! Jakby rozumiejąc cierpienie swojej zabawki, dziura ściszyła głos i złagodziła jego brzmienie. Gerrod coraz bardziej szanował Czarnego Konia za to, jaki się stał. Ten dziwoląg przechodził sam siebie... - Co to jest "historia"? Gerrod zawahał się. - - Czy znów się ze mną bawisz? Jeśli tak, nie powiem ci, co to jest historia! - - Nie bawię się z tobą! Co to jest historia? Czy to zabawne? Chcę zabawne! Rozumiem zabawne! - - Może być bardzo zabawne. - Gerrod chętnie przedyskutowałby jego rozumienie pojęcia zabawy, ale doskonale wiedział, że Vraadowie za czasów Nimth często "bawili się" w sposób równie okrutny i szalony. - Historia to... Powiedzmy, że opowiem ci o mądrej sztuczce drugiego ja i jak go poznałem. To będzie swego rodzaju historia. - To będzie również pretekst, jakiego potrzebował. Opowieść mistrza Zeree rzeczywiście zawierała coś, co miało mu pomóc... a on prawie to przegapił. - - Twój drugi głos się chowa! Dlaczego? Czarodziej zesztywniał. Istota niemal przechwyciła jego myśli, jego "drugi głos". - Musi być ukryty, żebym mógł opowiedzieć ci historię. To... Taki już jestem! Plama znów się skurczyła, najwyraźniej usatysfakcjonowana wyjaśnieniem. Gerrod miał wrażenie, że balansuje na przysłowiowym skraju przepaści; istota była nieprzewidywalna pod względem zajmowanej przestrzeni. Jeden ruch, jedno niewłaściwe słowo, a jego życie dobiegnie końca. - - Chcesz posłuchać mojej historii? - - To może okazać się zabawne! Lubię się bawić, wiesz! Jak zaczyna się historia? Gerrod odetchnął z ulgą. - Czasami od słów "Kiedyś żył..." albo "Dawno, dawno temu..." Ta zaczyna się następująco: "Żył sobie człowiek zwany Dru Zeree..." Snuł opowieść, w miarę możliwości unikając wszelkich wzmianek o tym, jak Dru Zeree znalazł się tutaj i jak wraz ze swoim nowo poznanym towarzyszem opuścił to miejsce. W trakcie opowiadania starał się obmyślić własny sposób ucieczki. Zeree nie mógł posłużyć się czarami; vraadzka magia tutaj nie działała. Może - Gerrod wzbraniał się nawet przed wzięciem pod rozwagę takiej możliwości - może zadziała tutaj magia świata założycieli? Wiedział, że dalby sobie radę, ale czerpanie z niej oznaczałoby, że jej ulega... Jego irytujący towarzysz słuchał w milczeniu. Zakapturzony Vraad odsunął na bok inne zmartwienia i skoncentrował się, bo opowieść dobiegała końca. Byt był rozbawiony, nie ulegało wątpliwości. Czy postąpi zgodnie z jego sugestiami? A może przejrzał jego zamiary i tylko się z nim bawił? - -...i drugi ja wyłonił się jako nowa istota, jako zdumiewające, ogromne stworzenie, które nazwało się Czarnym Koniem! - Co pomyślałby o nim ojciec, gdyby wiedział, że unosi się w nicości i bawi kapryśny byt opowiadaniem historyjek, by w ten sposób kupić sobie życie? - - Ja też mam imię! Chcesz wiedzieć, jakie? - Ton plamy ogromnie przypominał głos podekscytowanego dziecka. Mimo powagi sytuacji Gerrod z trudem zapanował nad śmiechem. - - Jakie? - - Jestem Jedziwy! - Dziura spuchła z dumy. Gerrod machał rękami i nogami, lecz mimo to miał wrażenie, że jest wsysany w rozdziawioną paszczę, która była jego niechcianym towarzyszem. - Je... Jedziwy! Przestań! Proszę! Jedziwy skurczy! się w kropkę niewiele większą od dłoni czarodzieja. I ryknął śmiechem. - Przestraszyłem cię! Dobrze! Ten smak pobudza mnie jak żaden inny! ..Obrał zupełnie inną ścieżkę rozwoju niż istota znana Dru Zeree - pomyślał Gerrod. - Na moje nieszczęście". Postanowił nie komentować imienia bytu... Jedziwego. Jeśli mieszkaniec Pustki był zadowolony z wyboru, to tym lepiej. Może dzięki temu osiągnięcie celu będzie łatwiejsze. - - Czy rozbawiła cię ta opowieść? - - Ogromnie! Też mogę zrobić taką historię? - - Jeśli tylko chcesz. Ale możesz rozerwać się znacznie lepiej... i wykazać, że jesteś zdolniejszy od Czarnego Konia. Chociaż odgadnięcie nastroju dziury graniczyło z cudem, Gerrod był pewien, że Jedziwy jest zaintrygowany. - - W jaki sposób? - zapytał wreszcie. - - Zmień się jak on. Po chwili wahania Jedziwy odparł: - - Nigdy dotąd tego nie robiłem. - - Czarny Koń też nie. - Nie mam tego "konia", żeby się przemienić. Tezerenee pozwolił sobie na przelotny uśmiech satysfakcji. Miał nadzieję, że odczytanie wyrazu twarzy przerasta możliwości mieszkańca Pustki. - W ten sposób udowodnisz, że jesteś równie mądry jak on. Jeśli chcesz wykazać, że jesteś lepszy, przybierz nową, inną formę. Jedziwy niemal zaszlochał. - Nie mam innej formy do skopiowania! Tutaj jesteś tylko ty i ja! Gerrod udał, że się zastanawia. - - Ha, w takim razie mógłbyś upodobnić się do mnie. Tego Czarny Koń nigdy nie zrobi! Udowodnisz, że jesteś zdolniejszy! - - Cudownie! - - Chociaż zastanów się, może to dla ciebie za trudne... - - Wcale nie! Patrz! Nie zmieniając wielkości, Jedziwy zaczął obracać się wokół osi. Wirował coraz szybciej, ani trochę nie tracąc dotychczasowej natury. Czarodziej pomyślał o przemianie opisanej przez Dru Zeree. Dostrzegał podobieństwa i różnice w tym, co robił Jedziwy, ale interesowały go tylko rezultaty. Zmiana w wyglądzie mieszkańca Pustki stała się bardziej zauważalna. Teraz zamiast dziury zaczął przypominać twardą muszlę. Gerrod nie miał zamiaru go dotykać, żeby przekonać się o prawdziwości swoich obserwacji. Czarny Koń, choć przybrał bardziej materialną postać, niejeden raz w czasie swoich podróży wchłaniał przeciwników takich jak Poszukiwacze. Skorupa stwardniała. Nadszedł czas na sprawdzenie teorii. Zakapturzony czarodziej pochylił się i zapytał: - - Jak ci idzie? Jedziwy nie odpowiedział. - - Możesz odpowiedzieć? Słyszysz mnie? Cisza. Według mistrza Zeree przemiana Czarnego Konia przypominała proces przepoczwarzania się owada. W stanie "poczwarki" mroczny rumak przeobraził swoją niematerialną istotę w formę zapewniającą mu większą wygodę w realnym świecie. Gerrod pamiętał, że według Dru przemiana ta trwała ponad dobę. Nie miał pojęcia, ile czasu zajmie Jedziwemu, zwłaszcza że czas w Pustce nie miał racji bytu. Żywił nadzieję, że zdąży zrobić to, co zamierzał. Gerrod odetchnął. W tej chwili zwycięstwo wydawało się łatwe, ale dużo go kosztowało. Jedziwy był nieprzewidywalny; ostateczny triumf mógł jeszcze rozwiać się jak mrzonka, jeśli przedwcześnie uwolni się ze swojego kokonu. - Moje czary doprowadziły mnie do tego miejsca. Magia Vraadów musi tutaj działać! - Dru Zeree twierdził, że jest inaczej, albo że w najlepszym wypadku efekty niewarte są zachodu. Mimo tych pesymistycznych myśli Gerrod był zdecydowany najpierw posłużyć się vraadzkimi czarami. Spróbował określić swoje położenie. Podobnie jak tuż przed wypadkiem, wyczuwał obecność Czarnego Konia, który znajdował się gdzieś poza nicością Pustki. Szkoda tylko, że sygnały były zbyt słabe, by stanowić pewną wskazówkę. Co gorsza, przeobrażający się opodal Jedziwy rozpraszał go do tego stopnia, że w końcu musiał zrezygnować z próby. Być może magia Vraadow spełniłaby pokładane w niej nadzieje - w co głęboko wierzył, biorąc pod uwagę nawiązaną więź - ale bliskość tej istoty stawiała wynik pod znakiem zapytania. Nie mógł wrócić do domu. Jako taką łączność mial tylko z miejscem pobytu Czarnego Konia. Świat założycieli znajdował się poza jego zasięgiem... chyba że wypróbuje sposób Sharissy. - Jesteś głupcem. Gerrodzie! - Z każdym kolejnym oddechem rosło ryzyko, że nadal tu będzie, gdy z kulistej skorupy wykluje się przemieniony Jedziwy. Podjął decyzję. Posłuży się magią tego świata, ale tylko ten jeden raz. Jak opisała to Sharissa? Odpręż się i otwórz umysł? Powinien wówczas zobaczyć spektrum lub linie siły. Nie zobaczył niczego takiego, ale poczuł dziwne mrowienie, jakby jakaś żywa siła przeniknęła jego ciało. Wezbrała w nim nowa fala paniki, lecz udało mu sieją zdusić. Magia zaświatów nie zdoła go sobie podporządkować! To on tutaj rządzi! Coś zamigotało mu przed oczami. Nie spektrum. Nie siatka krzyżujących się, niezliczonych linii. Twór bardziej przypominał ścieżkę unoszącą się w nicości. "Ścieżka?" Dru Zeree wspominał o ścieżkach, z jakich korzystał Czarny Koń podczas ich wspólnej ucieczki z tego piekielnego miejsca. Gerrod instynktownie spróbował ją pochwycić, jakby była królikiem na obiad. Wymknęła się. Gdy powtórne odnalezienie ścieżki okazało się niemożliwe, zastanowił się nad tym, co robi. Metody Vraadow pozwalały radzić sobie z czarami świata założycieli, lecz nie obywało się bez wielkiego wysiłku, a rezultaty często bywały przypadkowe. - W porządku, niech cię licho! Weź mnie! Tylko ten jeden raz! Rozluźnił ciało, jeśli nie umysł, i pozwolił mocy na swobodny przepływ. Tym razem poczuł coś więcej niż mrowienie; swędziało, ale od środka. "Ścieżki - myślał czarodziej. - Tam są ścieżki. Muszę tylko otworzyć na nie swoją świadomość". Wreszcie pojawiła się kręta ścieżka biegnąca przez nicość ku dalekiemu blaskowi. Gerrod uśmiechnął się. Nadal odprężony, zmusił się do dryfowania w stronę zapraszającego szlaku. Prawdopodobnie istniał lepszy sposób na osiągnięcie celu, ale zastanowi się nad tym w bardziej odpowiedniej chwili, podobnie zresztą jak nad wieloma innymi rzeczami. Teraz interesowało go wyłącznie dotarcie do ścieżki, która miała doprowadzić go do Smoczego Królestwa. Druga błyszcząca ścieżka przecięła pierwszą. Czarodziej zmrużył oczy. Za drugą pojawiła się trzecia i czwarta, nie związana z poprzednimi. Gerrod zaklął pod nosem, a potem na cały głos, gdy przed jego oczami ukazała się plątanina niezliczonych szlaków. Pustka wcale nie była pusta. W rzeczywistości zapełniał ją bezlik tworów tak niematerialnych, że nawet Jedziwy nigdy ich nie zauważył. "Która ścieżka jest właściwa?" Ostrożnie sięgnął umysłem, starając się w miarę możliwości jak najlepiej współpracować z nowo nabytą mocą. Będąc vraadzkim czarnoksiężnikiem, umiał wykrywać różnice między ścieżkami. Miał nadzieję, że tutaj będzie tak samo. Pierwsza ścieżka zniknęła w okamgnieniu. Wiedział, że to nie jej potrzebował. Zachęcony powodzeniem, sięgnął ku innym i patrzył, jak bledną, gdy jego umysł kolejno je eliminował. Większość po prostu sprawiała niewłaściwe wrażenie, jakby wiedział, choć przecież nie mógł tego wiedzieć, że wiodą w miejsca, odwiedzenie których go nie interesowało. Kilka wzbudziło w nim wielki niepokój, a jedna była tak zimna i złowieszcza, że odrzucił ją niemal z paniką. To jednak go nie zniechęciło; wytarł spocone czoło i zdwoił wysiłki. Z nieskończonej plątaniny zostało tylko parę tuzinów ścieżek. Liczne znikły jakby samoistnie; możliwe, że podświadomość wspomagała jego świadome starania. Jeszcze kilka ścieżek wiło się, ginąc w nicości, gdy Gerrod przypomniał sobie o swoim towarzyszu. Nagle opadła go chęć spojrżenia w jego stronę. Było to coś więcej niż przelotna zachcianka; miał absolutną pewność, że musi się odwrócić, żeby potwierdzić swoje przeczucia. Odwrócił się. Kokon pulsował. Jedziwy wkrótce się wyłoni... i co wtedy? Gerrod zmienił pozycję i powiódł wzrokiem po pozostałych ścieżkach. Nadal było ich zbyt wiele, aby mieć pewność, która jest właściwa. - Jesteś głupcem! - mruknął. Wszystkie poza jedną zniknęły, gdy dokonał wyboru. Wiedział, że ta wybrana zaprowadzi go do Smoczego Królestwa, ale nic więcej. W tej chwili tylko to miało znaczenie. Jakby ośmielone ostateczną decyzją jego ciało nagle stanęło na wybranym szlaku. Gerrod zrobił jeden niepewny krok. Ścieżka wydawała się wiotka, ale utrzymała jego ciężar. Była węższa niż z początku mu się wydawało, dlatego starał się nie myśleć, co się stanie, gdyby przypadkiem z niej spadł. Ten sam wewnętrzny alarm, który kazał mu się obejrzeć, teraz znacznie silniej wstrząsnął jego ciałem. Tezerenee nie potrzebował kolejnej zachęty. Co sił w nogach popędził rozmigotaną, eteryczną ścieżką i bez chwili wahania skoczył w blask, który wybuchnął oślepiająco i pochłonął go. Powitał go widok błękitnego nieba i skalistych wzgórz. Zaskoczony tą miłą odmianą scenerii, z rozpędu przebiegł jeszcze parę kroków, aż wreszcie potknął się i upadł. Przypomniały mu się wszystkie przekleństwa, jakich nauczył się pod kuratelą ojca, gdy runął na twardą ziemię i turlał się w dói zbocza. Niestety, najwyraźniej życie roślinne nie było tutaj znane i jego brak dotkliwie dawał się we znaki koziołkującemu czarodziejowi. Zatrzymał się dopiero na skale zbyt dużej, by się nad nią przetoczyć. Gerrod nie miał pojęcia, jak długo leżał bez ruchu. Gdy na chwilę rozchylił powieki, zobaczył tyłko rozmyte plamy. Czuł w ustach smak krwi i dziwił się, że się w niej nie utopił. Był obolały i cały posiniaczony. Nawet nie był ciekaw, czy czegoś nie złamał, więc tylko leżał i czekał. Miał nadzieję, że albo ból zmaleje, albo on straci przytomność. Ktoś trącił go ciężkim, tępym przedmiotem. Gerrod wiedział, że drzemał, ale nie miał pojęcia, jak długo. Ból zelżał, choć pod żadnym względem nie przeminął. Znów poczuł szturchanie, tym razem w bardziej wrażliwe miejsca. Wrzasnął i odsunął się kawałek. Otworzył oczy. Z początku widział jak przez mgłę, ale stopniowo zaczął rozpoznawać szczegóły otoczenia. Widok ani trochę nie poprawił mu samopoczucia. Stworzenie przewyższało go wzrostem, było też dwa razy szersze i sądząc z wyglądu, twarde niczym kamień. Pancerz miało brunatny, gdzieniegdzie pomarańczowy i miejscami błyszczący, jakby obsypany diamentami. Stwór trącał go czubkiem masywnego topora. Naliczył przynajmniej pięć takich bestii. Naraz wszystkie zaczęły pohukiwać, jakby naradzały się, co z nim zrobić. Opadło go nieodparte wrażenie, że został pojmany przez jakieś przerośnięte, niebezpieczne pancerniki, które nauczyły się chodzić na zadnich nogach wyłącznie dlatego, że tak im się podobało. Były to Quele. X Minęły tygodnie napięcia i melancholii. Sharissa nie wymyśliła sposobu na zdjęcie obroży; ukradkiem podjęła dwie próby i dwa razy tylko sekundy dzieliły ją od uduszenia. Barakas Tezerenee, który w tym okresie spotkał się z nią tylko trzy razy, obiecał, że pozwoli jej porozmawiać z Czarnym Koniem. Obietnica okazała się bez pokrycia. Większość czasu Sharissa spędzała z wielmożną Alcią lub z innymi kobietami z klanu. Stwierdziła, że córki patriarchy są podobne jak krople wody. Nie mogła spamiętać ich imion i właściwie nigdy nie wiedziała, z którą z nich ma do czynienia. Dobrze, że przynajmniej niektórych synów można było odróżnić. Wyglądało na to, że spośród potomków patriarchy obecnie liczy się tylko Reegan i Lochivan. Esad wprawdzie zawsze był pod ręką, ale celem jego życia stało się dostarczanie informacji ojcu i natychmiastowe znikanie sprzed jego oczu. Pozostali bracia upodobnili się do siebie, tak zresztą jak ich kuzyni i nawet ci obcy, którzy od dłuższego czasu żyli wśród Tezerenee. "Kształtuje ich wszystkich na własne podobieństwo - osądziła Sharissa, z krzywym uśmiechem przyglądając się, jak władca Tezerenee wydaje rozkazy zbrojnej ekspedycji w góry. - A jego najwierniejszym odbiciem jest Reegan". Trzy razy padła ofiarą zalotów Reegana. Pod pewnymi względami jego zachowanie było wzruszające: naprawdę ją adorował, a wrodzona nieśmiałość czyniła go nieszkodliwym. Zdarzyło się jednak, że w czasie drugiego spotkania do głosu doszły żądze i trzymanie jej za rękę przestało mu wystarczać. Lochivan, którego Sharissa nie chciała widzieć już nigdy w życiu, położył kres jego zabiegom. Jakby stał w cieniu i czekał właśnie na taką okazję. Podszedł do nich wraz z przyboczną strażą i powiadomił brata, że wzywa go patriarcha. Zostawił strażników, żeby ją odprowadzili, i odszedł wraz z Reeganem. Dopiero wtedy Sharissa przypomniała sobie, jaki zawód sprawił jej ten przyjazny, ale zdradliwy Tezerenee. Obecnie siedziała w swojej komnatce, urządzonej z dużo większym zbytkiem niż poprzednia izdebka. Jej nowe kwatery mieściły się na najwyższej kondygnacji zamku. Roztaczał się z nich widok na dziedziniec, okolice zamku i dalekie góry - gdyby nie ludzie smoka, widok zapierałby dech w piersiach. Na zewnątrz coś się działo, bo wśród Tezerenee zapanowało poruszenie. Sharissa wychyliła się z okna. Przez otwartą na oścież bramę wjeżdżali jeźdźcy. Wojownicy dosiadający latających smoków przelatywali nad murami i dołączali do swoich braci na dziedzińcu. Czarodziejka z rozczarowaniem stwierdziła, że zwiadowcy nie ponieśli strat; miała nadzieję, że zostaną zdziesiątkowani przez jakieś dotąd nie wykryte siły Poszukiwaczy. Zaczęła błądzić wzrokiem po dziedzińcu... i zatrzymała spojrzenie na postaci, której dotychczas na próżno wypatrywała. Elfowi jak zwykle towarzyszyli strażnicy - wlekli go do małego, niczym nie odznaczającego się budynku na lewo od jej okna. Po raz pierwszy wyprowadzili go z lochów, gdzie przebywał od czasu pojmania. Czyżby to znaczyło, że w końcu powiedział Tezerenee, co chcieli wiedzieć, czy też po prostu już się nim znudzili? Czarodziejka nagle zapragnęła wyjść z pokoju. Nic nie stało na przeszkodzie, przynajmniej w tej kwestii. Ruszyła do drzwi. Nie były zamknięte na klucz, ale nie miała zamiaru sama ich otwierać. Nauczyła się postępować zgodnie z panującymi tutaj obyczajami. - Straż! Minęła chwila, długa jak wieczność, nim ktoś otworzył drzwi. Weszła jedna z jej bezimiennych strażniczek, z bronią w pogotowiu. Ich też nie próbowała zapamiętać; były podobne i często się zmieniały. - - Życzysz sobie czegoś, wielmożna Sharisso? - - Życzę sobie wyjść na zewnątrz i zażyć świeżego powietrza. - - Nie potrzebujesz mojego przyzwolenia. Jestem tutaj dla twojego bezpieczeństwa i zaspokajania twoich potrzeb. Wysoka, smukła czarodziejka wsparła się pod boki, tylko w ten sposób okazując, że ani trochę nie wierzy w słowa dozorczyni. - Wiem, że wolno mi wychodzić na dziedziniec, ale wiem też, że będziesz mnie obserwować... dla mojego własnego dobra. Po prostu uznałam, że warto cię uprzedzić. Strażniczka umilkła, jakby nie była pewna, czy dobrze zrozumiała tę obcą. Właśnie o to chodziło Sharissie. Odrobina arogancji ze szczyptą zakłopotania. Chęć współpracy i stanowczy opór. Stwierdziła, że z nielicznymi wyjątkami członkowie klanu mają nie lada kłopot z rozgryzieniem jej zachowania. Prawdziwe zagrożenie stanowił Lochivan, wielmożna Alcia i oczywiście, sam Barakas. Na dziedzińcu Tezerenee tłoczyli się wokół oddziału, który powrócił z wyprawy. Sharissa spacerowała po obrzeżach ciżby, zauważając powszechne zadowolenie. Wojownicy przynieśli pomyślne wieści. To mogło oznaczać, że nie napotkali oporu i że gniazda Poszukiwaczy albo zostały opuszczone, albo byty tak słabo bronione, iż klan mógł zająć je bez problemów. W tłumie mignął jej Lochivan. Miał dowodzić ekspedycją, ale w ostatniej chwili wielmożny Barakas zmienił zdanie. Zaszczyt ten przypadł młodszemu bratu Lochivana, Dagosowi, którego Sharissa słabo znała, a nie chciała o niego wypytywać, żeby nie wzbudzić podejrzeń. Dagos byl bezmyślną marionetką w rękach swego pana i ojca, posłusznie wykonującą rozkazy; nie miał własnej osobowości. Czarodziejka zachodziła w głowę, dlaczego został mianowany dowódcą wyprawy, ale odgadnięcie pobudek patriarchy przerastało jej możliwości. Wodziła wzrokiem po zgromadzonych, uważając też na swoją strażniczkę. Widać było, że kobieta jest rozdarta między poczuciem obowiązku a ciekawością. I o to chodziło. Sharissa zbliżyła się do tłumu, stale odsuwając się od swego cienia. Strażniczka też podeszła bliżej, co tylko podsyciło jej zaciekawienie. Zatrzymała wzrok na Lochivanie i Dagosie, którzy rozmawiali o czymś z ożywieniem. Sharissa, korzystając z chwilowego braku nadzoru, przemknęła pod więzienie elfiego jeńca. Przechytrzenie strażniczki nie wzbudziło w niej dumy. Było to tymczasowe zwycięstwo i kobieta wkrótce ją znajdzie. Ale zależało jej wyłącznie na chwili prywatnej rozmowy, żeby mogła wyrobić sobie zdanie o kimś, kto podobnie jak ona był więźniem Tezerenee. Jeśli nie złamali jego woli, istniała szansa, że dopomoże jej w ucieczce. W przeciwnym wypadku może chociaż opowie o okolicznych terenach i wskaże, dokąd mogłaby się udać. Sharissa miała jeszcze jeden powód, żeby odwiedzić jeńca, ale nie przyznawała tego nawet przed sobą. Jak jej ojca i Gerroda Tezerenee, niezmiernie ciekawiły ją nowe rzeczy... i nowe istoty. Weszła do budynku. Strażników nie było. Dołączyli do tłumu na dziedzińcu, co świadczyło o wielkim znaczeniu ekspedycji. Sharissa pokonała krótki korytarz i zajrzała do pierwszej celi. Elf był tutaj jedynym więźniem, nie była więc zaskoczona, że znalazła go przy pierwszej próbie. Wątpliwe, czy elf potrzebował straży; przesłuchania, skąpy wikt i niedostatek wody sprawiły, że bardziej przypominał pustą skorupę niż żywą istotę. Miał skute ręce i nogi, a łańcuchy przypominały jej obrożę, co tłumaczyło, dlaczego nie próbował ratować się z pomocą magii. Siedział ze zwieszoną głową, jakby spał, lecz spojrzał na nią w chwili, gdy zacisnęła rękę na kracie celi. Ogień nadal płonął w jego oczach. Skatowali mu ciało, ale nie złamali woli. - - Pamiętam cię. - Głos brzmiał chrapliwe, ale elf mówił płynnie i poprawnie. - W porównaniu z innymi wyglądasz jak wcielenie niewinności. To chyba powinno świadczyć na twoją korzyść. - - Nie jestem jedną z nich. - - Wyglądasz jak jedna z nich, choć ubierasz się inaczej, bardziej jak duch leśny niż wcielenie śmierci. I masz swobodę ruchów. Pochyliła się, przyglądając mu się pod innym kątem. - - Wyglądasz na pobitego, ale przemawiasz ze swadą. Jego śmiech zakończył się chrapliwym skrzeczeniem. - - Wierz mi, panienko, zostałem bardzo starannie pobity! - - Sądzę, że udajesz słabego i naprawdę całkiem nieźle się trzymasz. - - Myślisz, że chcę, by bili mnie w nieskończoność? Myślisz, że ból sprawia mi przyjemność? Usta miał spękane i było widać, że cierpi z odwodnienia. Sharissa rozejrzała się, lecz nie znalazła wody. Nie było też klucza do celi. Będzie musiała rozmawiać z nim przez kraty. - - Posłuchaj! Nie jestem jedną z nich! Należymy do tego samego ludu... - - Co znaczy, że jesteś Vraadem. - Elf wcale nie starał się ukryć pogardy. - - Nie jesteśmy tacy sami! Popatrz na to! - Poderwała ręce do obroży, ale powstrzymała się w ostatniej chwili. Miała nadzieję, że elf zrozumie jej położenie bez bolesnej demonstracji. Spojrzał na jej szyję, lecz nic nie powiedział. Sharissa czekała, bojąc się, że w każdej chwili ktoś może wejść do budynku i pozbawić ją szansy na prywatną rozmowę. Po chwili elf zamknął oczy. Czarodziejka spróbowała przygotować się psychicznie do pokazu działania obroży. Miała nadzieję, że zdoła go przekonać, zanim to ją zabije. - - Może jesteś oszustką - oznajmił, nie otwierając oczu. - Może nosisz obrożę tylko na pokaz, żeby mnie zwieść. - - Mogę ci udowodnić, że tak nie jest. - Sharissa zadrżała. To wcale nie będzie łatwe. Nie brakowało jej odwagi, ale nikomu nie podoba się myśl o śmierci przez uduszenie. Elf otworzył migdałowe oczy, przeszył ją spojrzeniem. - To nie będzie konieczne. Myślę... Myślę, że mogę ci zaufać. Sharissa odetchnęła z ulgą. - - Dziękuję. Dowiodłabym, że mówię prawdę, lecz nie byłoby to przyjemne. - - Znam to uczucie. - Elf zagrzechotał łańcuchami i wskazał na własną obrożę. - Nazywam się Faunon, pani. - A ja jestem Sharissa Zeree. Przebywam tutaj w niewoli, jak ty- - Widziałem, pani, jak cię traktują. Szkoda, że w ten sposób nie odnoszą się do wszystkich więźniów! Zaczerwieniła się. - Nie lekceważę twojej niedoli! Rozpieszczają mnie, prawda, ale tylko dlatego, że chcą, bym stała się jedną z nich. Jego uśmiech trochę ją zirytował. - Cóż za okropny pomysł! Jak przemiana uroczego kwiatka w paskudne zielsko! Czas uciekał. - - Posłuchaj, przyszłam tutaj, aby się przekonać, czy nadal masz wolę niezbędną do ucieczki. Ja znam tę okolicę tylko z opowieści i potrzebna mi twoja pomoc. - - No to mam szczęście. - - Pomogłabym ci niezależnie od tego, czy byłbyś mi potrzebny! - Rozmowy z Ariela nigdy nie były takie trudne! Ale mimo wszystko nie mogła winić elfa za okazywany cynizm. - Jesteś zainteresowany? Zaśmiał się oschle. - - Myślisz, że wolę tu zostać? - - Nie wiem, kiedy znów do ciebie zajrzę. - -Jest... Jest jeszcze ktoś, kto pójdzie z nami, ale wpierw muszę się dowiedzieć, gdzie go ukryli. Elf popatrzył na nią z zaciekawieniem, lecz nie miała czasu mówić mu o Czarnym Koniu. - - Mniejsza z tym. Obiecuję, że niebawem wrócę. - - Mój los zależy od ciebie. Dziękuję ci. Dzięki tobie będę miał o czym rozmyślać. Słysząc ostatnie zdania i widząc minę elfa. Sharissa nie wiadomo dlaczego oblała się rumieńcem. Popędziła do drzwi i przystanęła, słuchając, czy nikt nie kręci się w pobliżu. Już jakiś czas temu przyszło jej na myśl, że dopisuje jej wyjątkowe szczęście. Czy to możliwe, że Tezerenee chcieli, aby spotkała się z Faunonem? Barakas uwielbiał takie chytre intrygi. Jeśli tak, tym lepiej. Jeśli rzeczywiście sami dali jej okazję, wymyśli coś, że gorzko tego pożałują. W polu widzenia stało paru Tezerenee, ale żaden nie patrzył w jej stronę. Sharissa wymknęła się z budynku i ruszyła żwawym krokiem, pragnąc jak najszybciej oddalić się od więzienia elfa. Jeśli okaże się, że nie miała racji i że nikt nie wiedział o tych odwiedzinach, zbytek ostrożności nie pójdzie na marne. Sharissa nagle zapragnęła powrotu do czasów dzieciństwa, kiedy wszystko było zacznie prostsze i łatwiejsze. Wielmożny Barakas wezwał ją tego samego dnia. Była to formalna audiencja, co znaczyło, że powinna stać, słuchać i odzywać się tylko wtedy, gdy zostanie zapytana. Strażniczka poinformowała ją o tym dopiero w drodze do sali tronowej. Sharissa puściła uwagę mimo uszu. Nie zmieni swojej postawy. Patriarcha spodziewał się po niej zadziornego zachowania i nie miała zamiaru sprawiać mu zawodu. Były niemal na miejscu, gdy z bocznego korytarza wysunął się wysoki wojownik w smoczym hełmie. Zastąpił im drogę. - - Ja zajmę się wielmożną Sharissą. Jesteś wolna. - - Tak jest, wielmożny Lochivanie. Stali w milczeniu, dopóki kobieta nie odeszła. Nim czarodziejka zdążyła przemienić narosłą w niej gorycz w pełne wyrzutu słowa, Lochivan zdjął hełm i powiedział: - - Wybacz, że cię tutaj sprowadziłem. Robiłem, co w swojej mocy, żebyś' trzymała się z daleka, ale ty byłaś zbyt dociekliwa. - - Chcesz powiedzieć, że przejrzałam twoje zdradzieckie plany! - - Za późno, jeśli dobrze pamiętasz. Poza tym nie była to zdrada. Wiesz, że na pierwszym miejscu stawiam lojalność wobec klanu. Udało mi się przekonać ojca, że jeśli zostawimy cię w spokoju, mistrz Zeree nie będzie miał powodu, żeby nas tropić. Gdy ty znikniesz, Vraadowie podniosą krzyk, dowodziłem. Po zniknięciu Czarnego Konia odczują ulgę. Tylko ty i twój ojciec stanowiliście zagrożenie dla naszego planu. Zachowywał się przyjaźnie, jak zwykle, ale Sharissą przestała wierzyć pozorom. - Być może naprawdę chciałeś mi pomóc, ale to nie usprawiedliwia faktu, że przyczyniłeś się do zniewolenia Czarnego Konia! Gdzie on jest? Stale pytam o to patriarchę. Obiecał, że pozwoli mi się z nim zobaczyć, a potem cofnął dane słowo! Lochivan podrapał się po szyi. Sharissą widziała, że wysypka się rozszerza; skóra Tezerenee była zaczerwieniona i sucha, wyglądała niemal jak łuska. Miała ochotę sięgnąć ręką do własnej szyi, ale wiedziała, że doskwiera jej nie wysypka, tylko obroża. - - Wynikły nowe sprawy. - Wojownik nie wyjaśnił, jakie, tylko mówił dalej: - Dziś wieczorem wszystko się rozstrzygnie. A Czarnego Konia zobaczysz na audiencji. - - Czy będę mogła z nim porozmawiać? - - Tego nie wiem. - Lochivan założył hełm i wyciągnął rękę. Ujęła ją z wielką niechęcią i tylko dlatego, że w tej chwili zależało jej na audiencji. Tezerenee uśmiechnął się do niej spod hełmu, lecz odwróciła głowę. Wolała patrzeć przed siebie. Jej towarzysz chrząknął i poprowadził ją ku reprezentacyjnej sali władcy Tezerenee. Oboje drgnęli, gdy w korytarzu pojawił się ktoś trzeci. Lochivan naprężył mięśnie, a Sharissa odruchowo mocniej chwyciła go za rękę. Tezerenee idący w ich stronę zataczał się jak ranny lub pijany. Nie było widać krwi na jego napierśniku ani na zbroi ze smoczej łuski, ale też nie wyglądał na podchmielonego. Lochivan wpadł w złość. Puścił rękę Sharissy i zastąpił mu drogę. - - Co się z tobą dzieje? - - Boliii... - wycharczał Tezerenee. Nawet nie podniósł głowy. Jedną ręką trzymał się na brzuchu, drugą wspierał o ścianę. Lęk Sharissy przemienił się we współczucie. Gdy wojownik znalazł się bliżej, zobaczyła, że krzywi się z bólu. Był Tezerenee, lecz to przestało się liczyć. Ten człowiek potrzebował pomocy. Zatroskana czarodziejka wyciągnęła ręce, ale Lochivan ją zatrzymał. - Zostaw go w spokoju. - Zgiętemu wojownikowi rozkazał: - Baczność! Pamiętaj, że jesteś Tezerenee! Ból nie jest żadną wymówką. Sharissa popatrzyła na swojego towarzysza. Lochivan w trakcie krótkiej przemowy wyglądał prawie jak ojciec. - Tak jessst... tak jest, panie! - Cierpiący wojownik wyprostował się, ale cały drżał. Nie patrzył na Lochivana i Sharissę. Lochivan zrezygnował z dalszego musztrowania. - - Dużo lepiej. Niech ktoś cię obejrzy. Możesz odejść! - Odwrócił się z wyniosłym wyrazem twarzy, jakby wojownik przestał dla niego istnieć. - - Jak każesz, panie - wychrypiał chory. Odmaszerował, potykając się co parę kroków. Sharissa patrzyła za nim, póki nie zniknął za zakrętem korytarza. Odwróciła się do Lochivana. - - Przecież ten człowiek umiera! Gdybyś go nie zatrzymał, już znalazłby kogoś, kto udzieliłby mu pomocy. - - Zatrzymałem go tylko na chwilę. Jest Tezerenee, wyszkolonym do życia w bólu. - Ujął ją za rękę. - Chodźmy już! Wielmożny Barakas Tezerenee czeka. Pozwoliła mu się poprowadzić, ale jasno dała do zrozumienia, że jego towarzystwo nie sprawia jej przyjemności. Od czasu zdrady widziała go w nowym świetle. Jego maniery wydawały się teraz wymuszone, jakby kryło się w nim zwierzę, które tylko udawało człowieka. Równie dobrze mógłby być smokiem. Po chwili ujrzeli żelazne podwoje sali tronowej, z wyrytymi smokami, symbolami klanu Tezerenee. Gdy się zbliżyli, strażnicy otworzyli drzwi i ustąpili im z drogi. Odźwierny oznajmił ich przybycie. - Wielmożna Sharissa Zeree! Wielmożny Lochivan! Sharissa zaczęła się zastanawiać, czy tytuiy te przysługują wszystkim Tezerenee, czy tylko dzieciom patriarchy - i jej. Zapomniała o wszystkim na widok ogromu sali. Komnata z łatwością pomieściłaby cały klan oraz wszystkich obcych wiernych patriarsze. Gdyby wysokie sklepienie pomalowane było na niebiesko, skłonna byłaby uwierzyć, że stoją pod gołym niebem. Wszędzie wisiały proporce, niemal tak liczne jak Tezerenee. Uzbrojeni po zęby strażnicy stali pod ścianami od wejścia po marmurowe podwyższenie po drugiej stronie. Czujni dozorcy trzymali na smyczach młode smoki. Na ramionach paru osób siedziały myśliwskie wężosmoki. - Chodźmy dalej - szepnął Lochivan, gdyż Sharissa, przejęta zgromadzonym tłumem i ogromem sali, przystanęła w progu. Przed nimi na wysokich tronach na najwyższym poziomie podestu siedziała para władców Tezerenee. Wielmożna Alcia roztaczała wokół siebie monarszy splendor, chłodno patrząc na dwoje przybyłych. Wielmożny Barakas, wsparty na łokciu, trwał pogrążony w zadumie. Jego mina świadczyła, że ledwie zauważył przybycie Sharissy i syna. ICrok za tronami stał Reegan. Ręce splótł za plecami i wyglądał tak, jakby dokonywał przeglądu swoich wojsk... co w pewnym sensie nie odbiegało od prawdy. Po raz pierwszy Sharissa ujrzała go jako władcę, którym miał zostać po śmierci Barakasa. Trzeba było tylko przytrzeć mu rogi i patriarcha chciał, by ona miała w tym swój udział. "Prędzej poślubię smoka!" Lochivan prowadził ją po długim kobiercu kończącym się przed tronami pana klanu i jego małżonki. Kiedy byli w połowie drogi, Barakas podniósł głowę. Nim dotarli do celu, otwartej przestrzeni u stóp podwyższenia, przeszył ją wzrokiem. - Wielmożna Sharissa - oznajmił Lochivan, z szacunku dla rodziców opadając na kolano. Sharissa ani myślała pójść w jego ślady; nie była Tezerenee i klękanie zostałoby odebrane jako oznaka kapitulacji. Lekko skinęła głową swoim gospodarzom, poczynając od wielmożnej Alcii. Barakas obdarzył ją cierpliwym uśmiechem. - Moja wielmożna Sharissa Zeree. Witamy. Milczała. Lochivan podniósł się z klęczek. - - Twoja niechęć jest zrozumiała, a siła woli godna podziwu. Byłaś bardzo cierpliwa... - - Nie miałam wyboru! - czarodziejka weszła mu w słowo. - -...i mam nadzieję, że niebawem rozstaniesz się z tą niewygodą obrożą. - Patriarcha mówił tak, jakby wcale się nie odezwała. Wyprostował plecy i zwrócił się do zgromadzonych: - Lojalność nade wszystko. Posłuszeństwo jest nagradzane, a nieposłusznych spotyka kara. Na dany znak jeden z Tezerenee przydźwigał pokaźną szkatułkę. Była bogato rzeźbiona i obłożona czarami - Sharissa wyczuła to, choć wyższe zmysły miała przytępione. Wojownik ukląkł przed Barakasem i podał mu skrzynkę. Patriarcha przyjął ją i odprawił sługę. Zwrócił się do Sharissy i jej towarzysza. - Raczcie cofnąć się o krok. Lochivan ujął czarodziejkę pod rękę i delikatnie, ale stanowczo pociągnął ją do pierwszego rzędu zgromadzonych. Szepnął: - Nic nie mów. Najpierw zobacz. Sharissa, która już miała się odezwać, zamknęła usta. Chciała zapytać, gdzie jest Czarny Koń i kiedy będzie mogła go zobaczyć. Zamierzała nawet wspomnieć, że patriarcha złamał dane słowo. Choć Barakas był władcą absolutnym klanu, pozostawał niewolnikiem własnej dumy. - Znów jesteśmy u siebie! - oznajmił pan Tezerenee. Pogładzi! ręką bok szkatuły, jakby ją pieścił. Sharissa uświadomiła sobie, że w trakcie mówienia pracuje nad jakimś czarem. - Nasze moce nadal dalekie są od doskonałości, ale wzrosły znacznie, niemal jakbyśmy znów powiązani byli z Nimth! Sharissa ściągnęła brwi. Czuła, że powinna o czymś wiedzieć, ale nie umiała tego sprecyzować. W tej chwili bardziej interesowała ją skrzynka i jej rola. - Teraz pokażę naszemu gościowi potęgę naszej mocy! Barakas otworzył skrzynię. - Wooolnyyy! Na przeklętą Pustkę! Wooolnyyy! - W głosie pobrzmiewała ulga i odrobina szaleństwa. Sharissa poczuła drżenie podłogi, gdy więzień wyrwał się ze skrzynki, nie przestając ryczeć z radości. Gęsta czarna substancja wylała się ze skrzynki i spłynęła do stóp podwyższenia. W drodze zmieniała się, przybierając wyraźną formę. Sharissie nikt nie musiał mówić, kto to taki; głos był wystarczającą wizytówką. - Próżnia! Zupełnie sam! Przeklinam cię, Barakasie Tezerenee! Tylko ty mogłeś stworzyć miejsce gorsze od Pustki! Czarny Koń stanął przed patriarchą i jego małżonką. Błękitne jak lód oczy bez źrenic płonęły gniewem, kopyta darły kamienną posadzkę, żłobiąc bruzdę po bruździe. Czarodziejka nie mogła się powstrzymać. Wyrwała się Lochivanowi, nieco zaskoczonemu efektownym wejściem mrocznego rumaka. - - Czarny Koń! - - Kto mnie woła? - Hebanowy rumak odwrócił się i spojrzał w jej stronę. Nie od razu ją poznał, ale kiedy to się stało, wybuchnął radosnym śmiechem. Większość obecnych w sali zakryła uszy rękami. Barakas siedział bez ruchu. - Sharissa Zeree! Nareszcie! Ruszył w jej stronę. Gdy znaleźli się o krok od siebie, Sharissa poczuła znajome, przerażające szarpniecie obroży. Nie mogła oddychać. Czarny Koń zatrzymał się w tej samej chwili, wcale nie z uwagi na jej kłopoty. Trząsł się, jakby on też doznawał cierpienia. Sharissa osunęła się na kolana. Nie wiedziała, co począć. Obroża dusiła ją, choć nawet nie próbowała jej dotknąć. Nagle silne ręce złapały ją pod ramiona. Gdy walczyła o złapanie tchu, ktoś odciągnął ją od przyjaciela. Obroża natychmiast się poluzowała. - - Ty... ty mnie zwiesz demonem, władco Tezerenee? Jesteś potworem! - Czarny Koń odsunął się od smukłej czarodziejki. - Ja przeżyłbym, ale ją by to zabiło! - - Nic jej nie będzie - odparł obojętnie patriarcha. Zachował spokój, jakby ten wypadek go nie interesował. Wspierając się na ramieniu Lochivana, bo to on ją odciągnął, Sharissa zdała sobie sprawę, że Barakas po raz kolejny mistrzowsko rozegrał tę partię. W okrutny sposób pokazał obojgu więźniom, co im grozi - a przynajmniej jej - gdy znajdą się zbyt blisko siebie. Najprawdopodobniej to ona poniosłaby karę, mimo że patriarsze udało się odkryć słabe punkty Czarnego Konia. - Możesz stać o własnych siłach? - zapytał Lochivan cicho. Jego ton wyrażał irytację i zawstydzenie. - Nie miałem pojęcia, co on knuje. Gdybym wiedział, uprzedziłbym cię o niebezpieczeństwie związanym ze zbliżaniem się do przyjaciela. Sharissa nie odpowiedziała. Uwolniła się z jego rąk i stanęła o własnych siłach. Kiedy nogi przestały jej dygotać, spojrzała najpierw na Czarnego Konia, który chyba nadal cierpiał, a potem na patriarchę. - - Winien ci jestem przeprosiny, wielmożna Sharisso, ale nauczka ta była konieczna. Demon jest dla nas niezmiernie cenny, gdyż sam robi to, czego my nie możemy - na razie - osiągnąć wspólnymi siłami. - - Zawsze... - Zakaszlała, gdyż płucom brakowało jeszcze powietrza. - Zawsze myślałam, że nie lubisz polegać na czarach. Czy to nie ty głosiłeś, że prawdziwa siła kryje się w ciele? - - Dobry wojownik sięga po broń najlepszą w danej sytuacji. Dzięki twemu demonicznemu przyjacielowi uzyskaliśmy wstęp do prawowicie przynależnego nam cesarstwa. Podczas gdy my eksperymentowaliśmy z odrodzonymi mocami, on samodzielnie wzniósł tę cytadelę. Jego wysiłki zapewniły nam bezpieczne miejsce, w którym będziemy rosnąć w silę. - - I oto, jak nagradzasz go za starania! - Wskazała szkatułę. - Cóż to za straszna pułapka? - - To? Zwyczajna skrzynka. - Podniósł ją, żeby mogła zobaczyć. Czarny Koń skulił się jak wysmagany biczem skazaniec na widok narzędzia tortur. - Dołożyłem parę drobiazgów. Czary przepuszczają tylko mój głos i więzień może rozmawiać wyłącznie ze mną. Jest odporna na jego moce magiczne i jedynie ja mogę ją otworzyć, ale przecież to tylko skrzynka. Nie zadaje mu bólu. - - Tylko niewysłowione katusze! - ryknął Czarny Koń. - Nie mogę się ruszyć! Nie mogę mówić! Słyszę tylko jego! Jestem taki samotny! Pilnując się, żeby nie znaleźć się zbyt blisko Czarnego Konia, Sharissa podeszła do tronu patriarchy. Strażnicy natychmiast zajęli miejsca przed swoim panem i wyciągnęli broń w stronę czarodziejki. - Precz! - Barakas podniósł się i wolną ręką odepchnął przybocznych. Wziął skrzynkę pod pachę i popatrzył na śmiało sobie poczynającą pannę Zeree. - Chcesz coś powiedzieć? Czy mogła wyrazić coś, co nie byłoby czczym rozgoryczeniem? Barakas zachował przewagę. Udzielił jej audiencji, żeby ją upokorzyć i pokazać, jak beznadziejne jest jej położenie. - - Czy moje słowa mogłyby cokolwiek zmienić, smoczy władco? - - Bardzo wiele, prawdę powiedziawszy - odparł Barakas po powrocie na tron. Choć miał skruszoną minę, jakby żałował wcześniejszych poczynań, Sharissa nie dała się zwieść. - Noszenie tej obroży przynosi ci ujmę. Powinnaś zająć miejsce u naszego boku. Na te słowa Reegan, który dotąd obojętnie przysłuchiwał się rozmowie, nagle zaczął zdradzać zainteresowanie. Sharissa poczuła na sobie jego spojrzenie i zmusiła się do skupienia uwagi na osobie patriarchy. Chciała pokazać, że następca - jej przyszły mąż według planów patriarchy - jest jej najzupełniej obojętny. - Nie mam na to najmniejszej ochoty, władco Tezerenee. Nigdy tego nie zrobię. Zgromadzeni zaszemrali trwożliwie. Każdy inny zapłaciłby gardłem za łagodniejsze słowa rzucone w twarz Barakasowi Tezerenee. A jednak patriarcha nie wyglądał na urażonego. Pogładził wieko skrzynki i zamknął je delikatnie. Czarny Koń lękliwie cofnął się o parę kroków. Magiczna energia trzasnęła w powietrzu i zastraszony ogier stanął jak rażony gromem. Jakaś potężna więi łączyła go ze skrzynką. - Zdjąć obrożę. Nad głowami klanu znów przetoczyły się szepty. Lochivan podszedł do Sharissy, która zastygła w zupełnym bezruchu. Co tym razem planował patriarcha? Czy myśli, że będzie stała bezczynnie, gdy znów odzyska swoje zdolności? Mogłaby... Gdy Lochivan sięgnął do jej szyi i dotknął obroży, Sharissa uświadomiła sobie, że nic nie może zrobić. Walczyć? Nawet gdyby była najpotężniejsza wśród Vraadow, nie zdołałaby pokonać ich wszystkich, nie miałaby szans, żeby dobrać się do pilnie chronionego Barakasa. Uciec? Dokąd? Co stałoby się z Czarnym Koniem... I z Faunonem, z którym zawarła przymierze? Nie mogła uciec bez nich, zwłaszcza gdy obaj byli tak bezradni. Kto wie, co by ich spotkało, zwłaszcza Czarnego Konia. Lochivan zsunął magiczną obrożę z jej szyi, ale Sharissa wcale nie poczuła się lepiej. Druga, niewidzialna obroża groziła jej uduszeniem. Była to obroża wykuta ze strachu o innych, głównie o Czarnego Konia. Zrozumiała teraz, dlaczego Barakas nie wziął obrazy do serca; wiedział, że będzie mu posłuszna, choćby tylko dlatego, że nie mogłaby zostawić przyjaciela na łasce losu. Możliwe, że nie miał pojęcia o jej wizycie u Faunona, ale z pewnością wiedział, ile znaczył dla niej hebanowy rumak. - Sharisso... - mruknął Czarny Koń. Jego ton wskazywał, że wie, dlaczego nic nie robi po odzyskaniu mocy. Lochivan wycofał się, zabierając straszliwe narzędzie tortur, i Sharissa znów stała samotnie przed panem klanu. Sięgnęła do szyi i bezwiednie potarła skórę. Ten ruch niespodziewanie przypomniał jej o stałym drapaniu się wielu Tezerenee. Opuściła rękę. - Dobrze - rzekł Barakas, kiwając głową. - Widzisz? Twoje zdrowie wiele dla nas znaczy, Sharisso Zeree. Chcę, żebyś z nami pracowała. Miałaby współpracować? Pomagać Tezerenee? Czyżby ta audiencja miała inny cel poza jej poniżeniem? Czyżby patriarcha potrzebował jej talentu? Barakas pochylił się w jej stronę, jakby rozmawiał ze współspiskowcem. Mówił jednakie dość głośno, by wszyscy go słyszeli. - Z samego rana wyruszy druga ekspedycja, większa, do górskiego gniazda porzuconego przez ptasich ludzi. Sam będę nią dowodził. - Rzucił okiem na Czarnego Konia. Choć mroczny rumak poruszył głową i odpowiedział mu wściekłym spojrzeniem, było jasne, że nie może zrobić nic więcej. Niezależnie od rodzaju czaru wiążącego go ze skrzynką, jego zdolność ruchu zależała od woli patriarchy. Równie dobrze mógłby być marionetką. Barakas udał, że zapomniał o nim. Popatrzył na czarodziejkę, która okazała zaciekawienie, i podjął: - Twoja wiedza i umiejętności byłyby dla nas bezcenne, wielmożna Sharisso. Chcemy, żebyś do nas dołączyła. "Inaczej Czarny Koń ucierpi?" - pomyślała. Czy patriarcha przekazał jej milczącą, zawoalowaną pogróżkę, czy tak namącił jej w głowie, że doszukiwała się podstępu w każdym jego ruchu, w każdym jego oddechu? - Co warn po mnie? Nawet teraz, choć nie mam twojej zabawki na szyi i w pełni władam mocami, niewiele mogę zrobić. Nie więcej, niż sam możesz osiągnąć... - spojrzała na Czarnego Konia - prawymi czy niecnymi środkami. Wśród zgromadzonych znów zapanowało poruszenie. Bez wątpienia zwyczajna audiencja sprowadzała się do przemowy Barakasa i milczącego kiwania głowami poddanych. Śmiałe słowa Sharissy drażniły Tezerenee i zaprzysiężonych im Vraadow, choć poza tym nie odnosiły większego skutku. Barakas rozparł się na tronie. Nadszedł czas na zadanie ostatniego ciosu. Sharissa przygotowała się wewnętrznie. Była ciekawa, co powie, by nakłonić ją do współpracy z Tezerenee. - Czyż nie interesują cię założyciele? Nie odpowiedziała, bojąc się ciągu dalszego. Odczytał jej minę i pokiwał głową. - - Skrzydlaci są ostatnimi z długiego łańcucha osadników. Pierwszymi i prawdziwymi panami, jeśli przyniesione informacje nie kłamią, byli założyciele - nasi przeklęci, bogom podobni przodkowie! - - Założyciele... - szepnęła. Siły zaczęły ją opuszczać, gdy uświadomiła sobie, że Barakas doskonale wie, jak zagrać na jej pragnieniach. - - Te jaskinie były siedliskiem ich mocy. Sharissa nie mogła, nie chciała spojrzeć w oczy Czarnemu Koniowi. Pochyliła głowę i cichym, zrezygnowanym głosem odparła: - Pójdę z wami. Wielmożny Barakas Tezerenee władczo pokiwał głową i, patrząc na swoich ludzi, oznajmił: - Audiencja skończona. Legion milczących widzów zaczął opuszczać salę. Na ramię panny Zeree opadła miękko czyjaś ręka. Sharissa popatrzyła na Lochivana, ale tak naprawdę wcale go nie widziała. Wróciła myślami do okresu sprzed piętnastu lat, kiedy co rusz padała ofiarą czyichś manipulacji głównie z powodu braku doświadczenia w kontaktach z ludźmi. Teraz miała wrażenie, że tych piętnastu lat wcale nie było. Znów kierowano ją w tę czy w tamtą stronę jak małe dziecko. Poczucie niemocy i gniew tliły się w niej jak nigdy dotąd. Wyraz jej twarzy musiał ulec zmianie, bo Lochivan szybko cofnął rękę. "Nie dam sobą manipulować!" Ostatnim razem coś takiego skończyło się śmiercią przyjaciela. Czarodziejka odwróciła się na pięcie i wyszła za innymi z sali, nawet nie kłaniając się władcom Tezerenee. Lochivan po chwili ruszył za nią. Niech będzie, uda się z Tezerenee do jaskini. Zrobi, co w jej mocy, żeby rozwikłać tajemnice spuścizny założycieli i ich następców. Znajdzie sposób na uwolnienie Czarnego Konia... i Faunona. A przede wszystkim zadba, żeby Tezerenee, a zwłaszcza ich pan, nigdy nie skorzystali z tego dziedzictwa. XI Dwa dni spędzone wśród Queli nie przyniosły żadnych odpowiedzi. Gerrod nadal nie miał pojęcia, jak długo unosił się w Pustce. Miał wrażenie, że minęło zaledwie parę godzin, ale z rozmów z Dru wynikało, że w krainie nicości czas płata dziwne figle. Godziny mogły okazać się miesiącami. Być może jego pobratymcy już nie żyli albo, co gorsza, Sharissa została ważnym członkiem klanu, małżonką następcy i matką jego dzieci. Mocno uderzony w plecy runął na ziemię. Otaczające go Quele zaczęły pohukiwać. Na podstawie wcześniejszych obserwacji Gerrod doszedł do wniosku, że odgłosy te są odpowiednikiem ludzkiego śmiechu. Podnosząc się z godnością, na jaką było go stać w takiej sytuacji, raz jeszcze rozejrzał się po otoczeniu. Wędrowali na południowy zachód. Nie miał pewności, ale przypuszczał, że znajdują się daleko od miejsca, do którego chciał trafić. W dali migotała rozległa przestrzeń wód, zapewne wielkie morze, ale nie mógł skupić na niej wzroku. Przez cały dzień osłaniał oczy i nie mógł patrzeć nawet na swoich nieludzkich towarzyszy. Problem polegał na tym, że wszystko wokół skrzyło się jak idealny kryształ, łącznie z Quelami. Gdy podchodziły blisko, czasami go oślepiały. Spuszczanie głowy trochę pomagało, ale nawet skaliste podłoże pod nogami raziło w oczy. Znał przyczynę. W okolicy było pełno kryształów wszelkich rozmiarów i kształtów rozrzuconych po powierzchni jakby w wyniku potężnego wybuchu, być może w czasie formowania się tej części świata. Lśnienie Queli było kamuflażem. Ich pancerze składały się z szeregu fałd, które zaraz po urodzeniu musiały być bardziej rozchylone. W każdej fałdzie tkwiły liczne klejnoty, częściowo, nie całkowicie zarośnięte przez pancerz. Każdy Poszukiwacz przelatujący nad tym rozmigotanym terenem był na wpół ślepy, a Quele dzięki kryształom w pancerzach stapiały się z otoczeniem. Ciekawe, jak taki kamuflaż sprawdzał się poza tym regionem. Kryształy miały jeszcze jedno zastosowanie, bez wątpienia wymyślone przez użytkowników. Przyprawiały o zawroty głowy każdego, kto nie był do nich przyzwyczajony. Nie wiadomo na jakiej podstawie Quele uznały go za czarodzieja; możliwe, że widziały jego przybycie do Smoczego Królestwa. Po zadecydowaniu, że darują mu życie - było to przedmiotem niezrozumiałej dyskusji, która trwała ponad kwadrans - jedno z pancernych stworzeń przyciągnęło go do siebie i podsunęło mu przed oczy wyjątkowo jasny kryształ. Ślepota spowodowana przez światło słońca odbite od ścianek kryształu szybko przeminęła, ale towarzyszyło jej coś, co w owej chwili Gerrod wziął za porażenie gorącem. Rozbolała go głowa. Uważał to za drobne utrapienie, dopóki nie spróbował się skoncentrować. Bez skutku. Próba ucieczki z wykorzystaniem magicznych zdolności odniosłaby mniej więcej taki sam skutek, jak rzucenie się na dozorców z gołymi rękami. Ból głowy przeminął, ale zastąpiły go zawroty. Minęła następna godzina. Słońce opadało ku linii horyzontu i świeciło w oczy wędrowcom. "Czyżby była mi pisana ślepota?" - myślał Gerrod. Jego strażnikom blask nie przeszkadzał; mieli wiele powiek, przy czym wszystkie poza zewnętrznymi były w pewnym stopniu przezroczyste. Im robiło się jaśniej, tym ciemniejsze stawały się oczy przysłaniane kolejnymi powiekami. Gerrod zastanawiał się, czy jest to cecha naturalna, czy też Quele same dokonały pewnych zmian, tak jak kiedyś Vraadowie. Ciężka ręka, a właściwie łapa opadła mu na ramię i zatrzymała go w miejscu. - O co chodzi? - warknął przestraszony i zły Tezerenee. Chciał pokazać tym przerośniętym pancernikom, gdzie jest ich miejsce, ale miał pecha. One już je znały. W ich oczach to on był zwierzęciem. Ten, który go zatrzymał, podniósł bojowy topór i wskazał jedno z mniejszych wzgórz na prawo od gromady. Gerrod większą uwagę poświęcił broni niż kolejnemu, niczym się nie wyróżniającemu elementowi krajobrazu. Poznał ciężar topora na własnej skórze - niejeden raz oberwał płaską stroną żeleźca - i wiedział, że żaden człowiek nie zdołałby podnieść go z ziemi, co tu dopiero mówić o wywijaniu nim w powietrzu. Quel zahukał i znów wskazał na wzgórze. Vraad ruszył w stronę wzniesienia, ale zosta! szarpnięty do tyłu jakby waży! tyle, co nic. Quel znów zahukał. Gerrod potrząsnął głową, mając nadzieję, że zrozumieją ten gest. W ciągu dwóch dni nakręcił się głową więcej niż w całym życiu. Ogromne stworzenie tupnęło nogą i zmusiło jeńca do spojrzenia w dół. Coś przedzierało się spod ziemi ku górze. Gerrod chciał się cofnąć, ale Quel go przytrzymał. Tajemniczy przybysz był coraz bliżej powierzchni. Gerrod chciał ułożyć zaklęcie, lecz nadal miał mętlik w głowie. Te stworzenia przyprowadziły go tutaj, żeby złożyć w ofierze jakiemuś potworowi. Na to wyglądało. Musi się ratować, musi rzucić zaklęcie... obojętnie jakie! Uderzenie w potylicę położyło kres tym rozmyślaniom. Gerrodowi zadzwoniło w uszach i zahuczało pod czaszką, co znacznie pogłębiło dotychczasowe uporczywe zawroty głowy. Spod ziemi wyskoczył stwór z gotowymi do zadania ciosu pazurami... i okazało się, że to po prostu kolejny Quel, tylko większy od innych. Czarodziej rozciągnął się jak długi przed nowo przybyłym, pchnięty przez stworzenie, które trzymało go za ramię. Zawisł nad nim wydłużony pysk, na którym wyraźnie malowała się pogarda. Sięgnęła ku niemu ogromna łapa z wysuniętymi pazurami i Gerrod był pewien, że za chwilę wyda ostatnie tchnienie. Zamiast zmiażdżyć mu czaszkę, co wymagałoby niewiele wysiłku, Quel złapał go za kołnierz i przyciągnął bliżej siebie. - Smocza krew! - wycharczał Tezerenee. Naprężone kołnierze koszuli i płaszcza niemal pozbawiły go tchu. Wielki Quel zahukał parę razy do tego drugiego, który z kolej zwrócił się do pozostałych. Wszyscy odwrócili się i odeszli. "Co teraz?" - chciał wiedzieć sponiewierany Vraad. Tylko jedna odpowiedź przychodziła mu do głowy, ale przecież ten opancerzony potwór nie... Nie puszczając jeńca, Quel zaczął kopać jamę w ziemi. - Nie! Nie mogę! Stój! - Czarodziej zaczął się szamotać, lecz Quel nie zważał na jego usiłowania. Wizja pogrzebania żywcem wstrząsnęła Gerrodem do żywego. Już zanurzał się w ziemi, jakby tonął w lotnych piaskach. Quela prawie nie było widać; na powierzchnię wystawała tylko łapa, którą go trzymał. Tezerenee nabrał powietrza w płuca i gdy tylko zamknął usta, jego twarz spotkała się z ziemią. Zacisnął powieki i modlił się o szybką śmierć. Sypka ziemia zapchała mu nozdrza. Nie mógł ruszyć rękami, więc musiał wydmuchnąć powietrze, żeby przeczyścić nos. Zaczęło brakować mu tchu. W ślad za Quelem przebił się do wielkiego tunelu. Rozejrzał się w nikłym blasku, który sączył się z kryształów osadzonych w ścianie tunelu. Najbliższe kamienie świeciły najjaśniej. Gerrod odetchnął - nie miał innego wyboru - i stwierdził, że powietrze jest suche, ale zdatne do oddychania. Uświadomił sobie, że jego strażnik nie korzystał z tego tunelu. Korytarz biegł w pewnej odległości od miejsca, z którego wyłonił się Quel. Dlaczego zadał sobie trud kopania własnego chodnika, zamiast skorzystać z gotowego? Gerrod wątpił, czy uzyskałby odpowiedź na to pytanie, nawet gdyby mogli się porozumieć. Podobnie jak Poszukiwacze opisani przez Dru Zeree, mieszkańcy podziemi znacznie różnili się od Vraadow. Może ten korytarz był zarezerwowany dla transportu stworzeń powierzchniowych takich jak on. Quel, wyraźnie zadowolony, że jeniec jest w znośnym stanie, poderwał go na nogi. Nie wiadomo skąd w jego łapie pojawiła się smukła włócznia, z kształtu podobna do igły. Gerrod nie pamiętał, czy widział ją wcześniej. Jak dotąd nie miał czasu na dokonywanie takich drobnych obserwacji. Quel pchnął go do przodu i opuścił włócznię. Gerrod zrozumiał i spiesznie wypełnił polecenie. Po przejściu paru kroków wyczuł wokół siebie silną aurę czarów. Wydawało się, że niektóre elementy otoczenia czerpią moc z naturalnych sił ziemi. Gerrod znajdował się w pobliżu siedliska mocy, swoistego źródła magii. Nie chodziło tylko o kryształy w ścianach; ich jedynym celem było oświetlanie tej części tunelu, którą przechodzili użytkownicy. Gerrod dość dobrze znał się na magii kryształów i domyślał się, że Quele mają inne kamienie, które gromadzą czystą moc tego świata w celu późniejszego wykorzystania. Magia kryształów pozwalała zrealizować cele nieosiągalne za pomocą zwyczajnych vraadzkich czarów - a możliwe, że nawet czarów Smoczego Królestwa. "Gdyby udało mi się znaleźć takie kryształy... Może jeszcze nie wszystko stracone" - pomyślał Gerrod. Uświadomił sobie, że od kiedy znalazł się w tunelu, zawroty głowy przestały mu dokuczać. Odwrócił się do Quela, który natychmiast przystanął, poderwał włócznię i cisnął w niego prymitywnym, ale zabójczym pociskiem ognia. Opancerzone straszydło zahukało szyderczo. Gerrod otwarł usta, desperacko szukając wyjścia z impasu. Wyczuwał otaczającą go moc, dlaczego więc nie mógł rzucić nawet najprostszego zaklęcia? Rozbawiony Quel przestał pohukiwać i dźgnął go szpicem włóczni. Najwyraźniej chciał, żeby to małe, nieporadne stworzenie przestało błaznować i ruszyło dalej. Gerrod posłuchał bez słowa, jego opór zmalał do zera. Coś, co gromadziło moc, wchłonęło energię, którą próbował wezwać, zanim zdążył zrobić z niej pożytek. Jeszcze nigdy w życiu nie był taki bezsilny. Jedyną pociechę stanowił fakt, że już nie cierpiał z powodu zawrotów głowy. To jednak nie przynosiło ulgi jego znużonemu umysłowi. Quel prowadził go przez kolejne tunele. Gerrod szybko zrezygnował z próby zapamiętania drogi; podziemny system składał się z niezliczonych, krętych, krzyżujących się korytarzy. Co najmniej dwa razy był niemal pewien, że wracają po własnych śladach. Strażnik szedł jednak pewnym krokiem, zmierzając do sobie tylko znanego celu. Zmęczony czarodziej zaczynał walczyć z klaustrofobią. Szli w dół - przynajmniej tyle wiedział, choć niewiele to dawało. Tunele zwężały się. Gerrod wyobrażał sobie wiele ton ziemi nad głową i jakie byłyby następstwa podziemnego wstrząsu. Z ogromną ulgą powitał blask widoczny w drugim końcu ostatniego chodnika. Był tak pewny, że jakimś cudem dotarli na powierzchnię ziemi, że chciał biegiem rzucić się w stronę światła. Powstrzymało go ostrzegawcze pohukiwanie Quela. Przez resztę drogi Gerrod starał się nie prowokować strażnika. Z włócznią w plecach - najpewniej przeszywającą go na wylot - nie cieszyłby się długo widokiem zewnętrznego świata. Dopiero parę kroków od wylotu tunelu zrozumiał, że to nie słońce płonie tak jasno. Gerrod znalazł się w ostatnim siedlisku Queli. Nazwanie go miastem mogło wydawać się nietrafne. Nie było tutaj ulic i budynków, jakie znali Vraadowie, a Quele nie zajmowały się zwyczajnymi, codziennymi sprawami, jakie składają się na życie miasta. Gerrod spędził parę dni w kolonii Vraadow w czasie pierwszych lat jej istnienia, głównie na prośbę Dru Zeree lub Sharissy, kiedy potrzebowali jego pomocy w czasie realizacji jakiegoś projektu. Pamiętał, czym zajmowali się Vraadowie, żeby przeżyć jeszcze jeden dzień. Stworzenia w ogromnej grocie, niektóre tak odległe, że wyglądały jak mrówki, poruszały się z niezwykłą determinacją. Nieważne, co robiły - wspinały się po ścianach, przekopywały z jednego tunelu do drugiego czy tylko chodziły po gładkim podłożu - wkładały w to całą duszę. Czarodziej spojrzał w górę i zobaczył to, co wziął za słońce. Strop pieczary usiany był tysiącami kryształów, które w przeciwieństwie do tych w tunelach nie były źródłem światła. Światło pochodziło skądinąd, może nawet z powierzchni, i te kamienie tylko je odbijały. Był to przykład mistrzowskiego wykorzystania naturalnych cech kryształów i nie wymagał czarów, które zresztą w tym miejscu nie mogłyby zadziałać. Quel, który go pilnował, stanął u jego boku i też rozglądał się po mieście, choć z odmiennego powodu. Wypatrzył innego przedstawiciela swojej rasy, który zdaniem Gerroda ani trochę nie różnił się od pozostałych, i skinął na niego. Drugi potwór zahukał w odpowiedzi i ruszył po ścianie w ich stronę. Czarodziej ze zdumieniem patrzył, jak wielka, z pozoru niezdarna bestia zwinnie wspina się po ścianie i przeskakuje z jednej wąskiej półki na drugą. Miał nadzieję, że nie każą mu naśladować swoich wyczynów; w jego wypadku wspinaczka byłaby krótka, a upadek fatalny. - Sharisso Zeree - szepnął - w co ty mnie wpakowałaś? Wkrótce po raz kolejny został przekazany innemu strażnikowi. Nowy dokładnie obejrzał bezradnego jeńca, błyskawicznie wyciągnął łapę i zamknął go w niedźwiedzim uścisku. Podczas gdy Gerrod jak tylko mógł bronił się przed zmiażdżeniem żeber, wielkie, pancerne stworzenie znalazło uchwyt na ścianie i wyciągnęło go z tunelu. Przytrzymując się jedną łapą, przesunęło się kawałek po ścianie pieczary i zanurkowało do następnego tunelu. Gdy tylko stanęło na nogach, puściło jeńca. Czarodziej niezdarnie osunął się na ziemię. Ruszyli w drogę, przemierzając kolejne korytarze. Gerrod dochodził do przekonania, że w ten sposób przyjdzie mu spędzić resztę życia. Wyobrażał sobie, jak przechodzi z tunelu do tunelu - - od czasu do czasu pokonując pionowe ściany w ramionach Queli - - dopóki nie wyłoni się po drugiej stronie świata. "Czy byłby to drugi kontynent?" - zastanawiał się. Chyba nie. Znając swoje szczęście, trafiłby na dno morza. W pewnej chwili pokusił się o wypróbowanie następnego zaklęcia, którego efekty, gdyby się powiodło, tylko on mógłby zobaczyć. Niestety, dziwna moc, nad którą panowała rasa Queli, nadal miała przewagę. Tutaj nie mógł liczyć na czary; będzie musiał polegać na własnej przemyślności i sile fizycznej. Kiedy dotarli do kolejnej oświetlonej groty, czarodziej początkowo omiótł ją pobieżnym spojrzeniem. Było tutaj tylko kilka Queli, które przemykały gdzieniegdzie albo stały na środku groty i pohukiwały między sobą. Po bokach otwierało się parę tuneli. Ta przerwa w podróży ciągnęła się o wiele za długo. Gerrod odwrócił się do swojego dozorcy i choć wiedział, że stworzenie rozumie go mniej więcej tak, jak on rozumiał smoka, zapytał: - I co teraz? W którą stronę? Niemal stracił zimną krew, gdy dozorca popatrzył na niego, jakby słuchał, a potem machnął łapą w kierunku grupy na środku pieczary. Czysty zbieg okoliczności, powiedział sobie Tezerenee. Quele go nie rozumieją, to już zostało dowiedzione... prawda? Gardłowe chrząknięcie ostrzegło, że ma bardzo mało czasu na podporządkowanie się rozkazom przewodnika. Ruch ostrej jak igła włóczni podkreślił to dobitnie. Gdy Gerrod wszedł do jaskini, Quele przerwały swoje zajęcia, jakie by one nie były, i spojrzały na niego. W odróżnieniu od tych spotkanych dotychczas, te przyglądały mu się nie tyle z pogardą i z nienawiścią, ile z zaciekawieniem. Gerrod napotkał badawcze spojrzenie jednego z nich i wyczytał w jego oczach inteligencję, jaką nie mógł poszczycić się dotychczasowy przewodnik. Quele rozmawiały jeszcze przez parę sekund, przy czym w odgłosach wydawanych przez strażnika pobrzmiewał szacunek. Kiedy ucichły, do przodu wysunął się ten, z którym Gerrod skrzyżował spojrzenie. Machnął łapą na czarodzieja, który przybliżył się nieufnie, stale zerkając na dozorcę. Nagle zapragnął opuścić tę grotę i wrócić do monotonii tuneli albo nawet do mrożącego krew w żyłach łażenia po ścianach jaskiń. Wiedział już, że w końcu dotarł do celu podróży. Zdawało mu się, że budzi w Quelach lekkie rozbawienie. Nie miał pewności, bo niewiele wiedział na ich temat. Informacje przekazane mu przez Dru Zeree były skąpe; większość Queli, z jakimi miał do czynienia, zginęła w walce z oddziałem Poszukiwaczy. "Chętnie zamieniłbym się z tobą miejscami, mistrzu Zeree" - pomyślał Gerrod z goryczą. Usłyszał, że strażnik odchodzi. Gromada Queli okrążyła go, zanim zdążył pokonać połowę drogi do tego, który go wezwał. Zakapturzony Tezerenee otulił się fałdami płaszcza i przeklął swoją niezdolność do magicznej obrony. Nawet miecz czy topór byłby mile widziany. Przynajmniej dałby mu jakąś pociechę w ostatnich chwilach. Krążyły wokół niego, wymachując łapami i pohukując jeden do drugiego jak sowi parlament. Kilka zwracało się do niego, a wydawane przez nie odgłosy często kończyły się pytającą nutą. Jeden przekrzyczał pozostałych; prawdopodobnie był to ten sam, który go wezwał. Wskazał, że powinien iść za nim. Rad, że wyrwie się z kręgu trajkoczących postaci, Gerrod posłuchał bez słowa. Na środku komory wznosiło się podwyższenie, niezbyt wysokie, dlatego nie dostrzegł go za zwalistymi Quelami, gdy wszedł do jaskini. Leżały tam kryształy. Niektóre tworzyły regularne wzory, inne były bezładnie rozrzucone. Wiele pojedynczych kamieni przycięto, nadając im nowy kształt. Wódz Queli - Gerrod skłonny był przyjąć, że to stworzenie dowodzi pozostałymi - wziął jeden kamień i wysunął go w jego stronę. Ciekawość wzięła górę nad ostrożnością. Gerrod wyjął kryształ z wyciągniętej łapy. - Zrozumienie - współpraca - pytanie? Zaskoczony gwałtowną powodzią obrazów i wrażeń, upuścił klejnot. Chaos panujący w jego głowie wyparował jak poranna rosa. - Na szaleństwo Manee! - zaklął, patrząc na kryształ jak na żywe stworzenie. - To znaczy, że ty... czy ty... Quel wskazał kryształ. Otoczony licznymi przerażającymi postaciami Gerrod nie miał innego wyjścia, jak tylko wypełnić milczące polecenie, ale poruszał się powoli, z największą ostrożnością. Domyślił się, do czego służy kryształ, ale przeraził go natłok odczuć, które go opadły. Chwycił klejnot... i nieprzyjemne wrażenie powróciło. - - Słaby... elf... pytanie? Quel... wróg... pytanie? - - Nie tak szybko! - Obrazy zaczęły się mieszać. Gerrod zobaczył jakby rozciągnięte wersje siebie i Queli. Widział również istotę, która musiała być elfem. Kryształ umożliwiał porozumiewanie się, ale jego możliwości były ograniczone, gdy chodziło o przedstawicieli tak bardzo różnych ras. Quele myślały w zupełnie inny sposób niż Vraadowie. Mimo wszystko to było lepsze niż nic. Gerrod musiał tylko odgadywać sens obrazów. Zaczął się zastanawiać, dlaczego stworzenia obywały się bez podobnych kamieni, ale wtedy przypomniał sobie o niezliczonych kryształach tkwiących w ich pancerzach. Dlaczego nie miałyby zawrzeć wśród nich kryształu-tłumacza? W ten sposób zawsze mogły zrozumieć przedstawiciela innej rasy. Strażnicy go rozumieli; to tylko on nie mógł pojąć ich słów i myśli. - Elf... pytanie? Czy myślą, że on jest elfem? - - Nie, nie jestem elfem. Jestem Vraadem. Vraad. - - Vraad... pytanie?... Gniazdo... pytanie? Czy chodzi im o... - - Chcesz wiedzieć, skąd pochodzę? Odebrał coś w rodzaju przytaknięcia. Quele, od dawna używające tej metody komunikacji, rozumiały go o niebo lepiej. Choć mówienie na głos nie było konieczne, Gerrod czuł się lepiej, gdy to robił. - - Pochodzę z... - Czy powinien mówić im o Nimth? O kolonii? - Pochodzę zza morza na wschodzie. - - Brak innego lądu... stwierdzenie!... przybycie tutaj... pytanie? Nie wierzyli w istnienie drugiego kontynentu. Czy wpojenie im takiego przekonania mogło być dziełem opiekunów, magicznych sług założycieli? - - Przybyłem zza morza. Nie chciałem tu trafić. To był wypadek. - - Ziemia umiera... stwierdzenie!... Sheeka... Poszukiwacze... tak samo... pytanie?... grasuje wcielenie śmierci... koszmar... stwierdzenie!... zguba... stwierdzenie!... triumf skrzydlatych... stwierdzenie! - - Czekaj! Proszę, nie tak szybko! - Zbyt wiele naraz. - Ziemia umiera? Jaka ziemia? Zobaczył tereny, którymi wędrował przez dwa zeszłe dni. Po raz pierwszy poczuł rozpacz rasy wielkich pancerników. Dlaczego od razu nie zwrócił uwagi na jałowość krajobrazu? Tu i ówdzie rosło parę roślin, ale karłowatych i ledwo żywych. - Ta ziemia? Ta ziemia umiera? Poszukiwacze - rozmówca przyswoił sobie vraadzka nazwę skrzydlatych - rozpętali jakieś koszmarne czary, żeby zniszczyć swoich wrogów. Gerrod poczuł chłód, kiedy Quel wspominał, co się stało. Straszliwa broń skrzydlatych wyssała życie z tej części świata. - Rozumiem... chyba. Po chwili zobaczył następne obrazy. Po wstępie dotyczącym nieszczęścia, które ich spotkało, Quel pokazał mu martwe, skamieniałe ciała, zimne w dotyku. Gerrod patrzył, jak falangi Poszukiwaczy spadają z nieba, by dokończyć dzieła. Domyślił się, że w rzeczywistości wyglądało to inaczej, ale w taki sposób Quele wyobrażały sobie rzeź dokonaną przez ptasich wrogów. Nie spotkali nieprzyjaciela od czasu ostatniego desperackiego, ryzykownego przedsięwzięcia, które uratowało część ich rasy. Przeważało wśród nich przekonanie, że Poszukiwacze niebawem ruszą w trop za niedobitkami. Śmiertelni wrogowie Queli wedrą się do podziemnej siedziby, ale nie zastaną w niej tych, którzy przeżyli. Mieszkańcy wnętrza ziemi przygotowali się na tę ewentualność. - Miasta porzucone... stwierdzenie!... martwi pozostaną, sztuczka spłatana ptakom... stwierdzenie!... żywi zebrani w tej jaskini, miejscu nieznanym Poszukiwaczom... stwierdzenie! Zrozumienie Quela stawało się coraz łatwiejsze. Za każdym razem, gdy coś mówił, kryształ wskazywał, czy jest to pytanie, czy stwierdzenie. Gerrod podziwiał kunszt, z jakim wykonany został kamień. Zastanawiał się też, jak to możliwe, że jest czynny tak blisko niewiadomego czynnika, który uniemożliwiał działanie czarom. Przyszło mu na myśl, że w ciągu paru ostatnich minut nie próbował skorzystać ze swoich mocy. Może znów nad nimi panuje. Ciekawe, czy... Znów uderzyły go te same obrazy i wrażenia, ale z większą siłą. Tym razem poświęcił im więcej uwagi; rozumiał, że przekazują mu to wszystko nie bez powodu. Ogromna grota, którą w czasie wędrówki wziął za miasto, wcale nie była miastem, przynajmniej nie w porównaniu z tym, co zobaczył teraz. To siedlisko, choć znajdowało się głęboko pod ziemią, bardziej przypominało znane mu osiedla, z budynkami i drogami. Tamta pieczara została pomyślana jako schronienie, do którego Quele powinny uciec w przypadku zagrożenia miast. Właśnie do tego doszło. Zasypały go kolejne informacje i w końcu miał tego dość. Podniósł rękę, by powstrzymać ten nie kończący się potok - miał nadzieję, że Quele zrozumieją znaczenie gestu - i powiedział: - - Chcecie czegoś ode mnie. Czego? - - Ty elf/nie elf... stwierdzenie/pytanie? Powoli pokręcił głową. - Nie, nie jestem elfem, ale istnieją między nami pewne podobieństwa. - Czy dobrze ich zrozumiał? Czy powinien im powiedzieć, że Vraadowie, elfy i Quele mają wspólnych przodków? Czy powinien wspomnieć, że również Poszukiwacze są z nimi spokrewnieni? Gerrod ukradkiem przyjrzał się swoim towarzyszom. Zadecydował, że prezentowanie takich radykalnych koncepcji stworzeniom, które bez wysiłku mogą rozerwać go na strzępy, nie byłoby mądre. - Wysłaliście patrole na poszukiwanie elfów, prawda? Jeden z nich przypadkiem natknął się na mnie. Parę Queli pogrążyło się w niemej rozmowie. Czarodziej wiedział, że trafnie się domyślił; szukali elfów i patrol, nie zaznajomiony z rasą Vraadow, wziął go za mieszkańca lasów. W ich oczach fizyczne różnice między elfem i Vraadem praktycznie nie istniały. - Krótka podróż... stwierdzenie! Przywódca Queli złapał Gerroda pod rękę, zaskakująco delikatnie. Odwrócił ostre pazury, żeby go nie skaleczyć. Gerroda dziwiła różnica między tą grupą a strażnikami, którzy wlekli go przez połowę podziemnego świata. Tutaj był traktowany z pełnym rezerwy szacunkiem, jakby te Quele uważały, że choć jest inny od nich, to wcale nie gorszy. Czy stworzenia te mogłyby pomóc mu w wypełnieniu jego misji? Jeśli on pójdzie im na rękę, może będą skłonne odwdzięczyć się tym samym. Zaśmiał się na myśl o legionach stworów wypadających spod ziemi u stóp wielmożnego Barakasa. Tezerenee, skupiający uwagę na niebie i powierzchni, nie spodziewaliby się inwazji spod ziemi. Patriarcha wiedział o Quelach, ale dla niego były to tylko stworzenia z historii opowiedzianej mu przez szacownego rywala, Dru Zeree. Klan obawiał się starcia z Poszukiwaczami - to oni stanowili prawdziwe zagrożenie. Gerrod zaśmiał się cicho. Przywódca Queli zerknął na niego, być może próbując odgadnąć znaczenie tych dziwnych odgłosów. Kryształy mogły przetłumaczyć sens rozbawienia, ale Gerrod nie znał zakresu ich możliwości. W czasie osobliwej rozmowy z Quelem od czasu do czasu wyłapywał emocje, lecz zawsze były one powiązane z wrażeniami przekazywanymi bezpośrednio jemu. Nie odebrał niczego, co nie wiązałoby się z tematem. Miał nadzieję, że wie dostatecznie dużo o magicznych kryształach, żeby zapobiec wysłaniu własnych przypadkowych myśli. Zadecydował, że dopóki nie nabierze większej wprawy, będzie mówić głośno, żeby nie rozpraszać myśli. "Większej wprawy?" Zastanowił się po raz pierwszy, jak długo będzie tu przebywać? Mimo swej uprzejmości, niezdarne stworzenia ani razu nie dały do zrozumienia, że puszczą go wolno, nawet jeśli zrobi to, do czego był im potrzebny. Podobnie jak wielu Vraadów, Quele były chyba zdolne do uśmiechania się - na swój własny sposób - podczas zatapiania włóczni czy toporów w plecach ofiary. Gerrod nagle zaczął dusić się w tunelu, którym go powadzono. Korytarz kojarzył mu się z zejściem do podziemnego grobowca. Być może jego grobowca. Zrobiło się zimno, po raz pierwszy od zejścia pod ziemię Gerroda ogarnął chłód. Zdawało się, że nawet Quele to czują, bo zwolniły kroku i popatrywały na boki jakby z narastającym niepokojem zabarwionym strachem. Tylko przywódca pozostał niewzruszony; bez przerwy mrugał, ale szedł spokojnym krokiem. Jego zachowanie wcale nie podniosło Gerroda na duchu. W swoim życiu spotkał wielu szaleńców i głupców. Na dobrą sprawę najgorszy z nich wlókł go za ramię w kierunku ucieleśnienia chaosu. Stanęli przed wejściem do następnej jaskini, w której zalegała ciemność głęboka jak czerń ciała mrocznego rumaka. Gerrod nic nie zobaczył, nawet gdy oczy przystosowały się do mroku. Odwrócił się do przewodnika i stwierdził, że pozostałe Qucle cofnęły się o parę kroków. Oczy prowodyra zmierzyły go. Czy był oceniany? Czy Quel zastanawiał się nad jego zdolnością do przeżycia w tajemniczej grocie? - - Co tam jest? - zapytał. - - Ty/my... ty sam/my sami... stwierdzenie/pytanie? Co to może znaczyć? Czarodziej powtórzył pytanie, ale otrzymał tę samą odpowiedź. Nie miała sensu, niezależnie od tego, jak ją sobie tłumaczył. Wrażenia były splątane, niejasne. Gerrod doszedł do wniosku, że Quel nie umiał mu tego wyjaśnić, może nawet sam nie wiedział. Może dlatego potrzebowali kogoś z zewnątrz, jak elf. Być może przerastało ich zrozumienie tego, co czyhało w ciemności. Gerrod po raz kolejny przypomniał sobie, Le ich umysły różnią się od umysłów Vraadow. Być może niepotrzebnie się przejmował. Nie wierzył w to ani przez chwilę. Jak się okazało, decyzja została podjęta za niego. Przywódca Queli złapał go za rękę tak mocno, że Gerrod sapnął z bólu, i powlókł go do jaskini. Inni zostali na swoich miejscach. Quel tak manewrował, zęby znaleźć się za Gerrodem, choć ten mógł to osądzić tylko na podstawie dotyku. Łapa stworzenia była jedynym punktem odniesienia; oczy nie dostrzegały niczego w nieprzeniknionej ciemności, a wszystkie dźwięki ucichły w chwili, gdy znaleźli się w grocie. Quel puścił go i rozpłynął się w ciemności. - Czekaj! Gdzie jesteś? - Czarodziej okręcił się na pięcie, ale nie mógł znaleźć drogi powrotnej, choć wylot jaskini powinien być widoczny. - Smocza krew. Nie zostawiajcie mnie tutaj Nic nie widzę! - Bał się ruszyć, niepewny, czy następny krok nie przeniesie go przez niewidzialny skraj przepale! albo w wyciągnięte ramiona... czego? Kiedy jednak stało się jasne, że nikt po niego nie przyjdzie, Gerrod ośmieli! się zrobić ostrożny krok przed siebie. Grotę wypełniła jasność oślepiająca jak tysiąc słońc. Vraad przysłonił oczy ręką i ściągnął na twarz kaptur płaszcza. Po nieprzeniknionej ciemności taki blask był w dwójnasób rażący. Stałby bez ruchu, szczelnie otulony płaszczem, gdyby nie szepty. Nie rozumiał słów, ale głosy brzmiały znajomo, niemal jakby wszystkie były tym samym głosem, choć mówiącym różne rzeczy. Żaden ani trochę nie zważał na inne. "Rzucili mnie na pastwę legionu szaleńców lub demonów! - osądził. - Obłąkanych potworów, do których niebawem dołączę w szaleństwie!" Dlaczego te głosy brzmiały znajomo? Istniały różnice, nie ulega wątpliwości, ale ton i modulacja były takie same. Znał te głosy, wiedział, że są tylko jednym głosem.,Jeden głos..." - Na przeklęte Nimth - szepnął Tezerenee. - Co to za przewrotna sztuczka? Zsunął trochę kaptur. Światło odrobinę złagodniało. Poczuł się zawiedziony. Miał nadzieję, że oślepiający blask będzie wygodnym pretekstem, żeby nie patrzeć. Teraz powstrzymywało go tylko tchórzostwo. Szyderczy śmiech ojca zranił mu uszy, ale Gerrod wiedział, że spośród wszystkich słyszanych odgłosów tylko ten jest wytworem jego wyobraźni. Pozostałe były prawdziwe. Podniósł głowę i zobaczył... twarze w krysztale. Były wszędzie, bo ta grota w przeciwieństwie do innych cała była z kryształów. Na podłodze, na stropie, na ścianach - od maleńkich, niewyraźnych plamek po ogromne, przerażające demony - wszędzie widniały twarze. Paplały jedna przez drugą, jakby ich życie zależało od tego, czy je zrozumie. Gerrod starał się ze wszystkich sił, lecz nie mógł zrozumieć ani jednego słowa. Wytężył słuch, żeby usłyszeć szeptanie sędziwego, łysego starca i chrapliwe mamrotanie zakapturzonego złego ducha, którego twarz rozmywała mu się przed oczami. Inna, młoda, sympatyczna postać z pasmem srebrnych włosów w kasztanowej czuprynie mówiła do niego tak, jakby byli serdecznymi przyjaciółmi. Mimo to czarodziej nie wiedział, co próbuje mu powiedzieć, choć rozpaczliwie pragnął zrozumieć każdego z demonów uwięzionych w kryształach. Znał ich wszystkich, znał ich równie dobrze jak siebie. Oto, kim byli. Niezależnie od zmian - a w niektórych przypadkach zmiany były ogromne - wszyscy byli nim, Gerrodem. XII Sharissa nie cierpiała wierzchowych smoków. Nie cierpiała ich wyglądu, ich charakteru, ich zapachu. Miedzy nimi a końmi nie mogło być porównania. Mimo tej awersji spędziła dwa dni na grzbiecie jednego z nich. Bestia była głupia i narowista. Raz próbowała capnąć ją zębami bez widocznego powodu. Patriarcha wysłuchał jej skarg z miną człowieka, który musi znosić obecność rozkapryszonego dziecka. Jej kłopoty z wierzchowcem nie miały znaczenia; Tezerenee jeździli na smokach, zwłaszcza gdy istniało ryzyko bezpośredniego starcia z nieprzyjacielem. Oddział, który wyprawił się w góry, poruszał się ostrożnie. Teleportacja nadal przerastała możliwości większości Tezerenee, musieli więc podróżować w bardziej konwencjonalny sposób. Poza tym patriarcha z podejrzliwością odnosił się do nieobecności Poszukiwaczy. Twierdził wprawdzie, że gniazda zostały opuszczone, ale najwyraźniej uważał, że co nagle, to po diable. Na wszelki wypadek zabrał na wyprawę swoją nową broń, spokorniałego Czarnego Konia. Wieczysty odwracał głowę w drugą stronę za każdym razem, gdy Sharissa próbowała z nim porozmawiać. Wstydził się swojego zachowania, choć robił to przede wszystkim dla jej dobra. Czarodziejka nie miała do niego żalu, ale próby powiedzenia mu tego spełzały na niczym. Wreszcie zapadł wieczór. Barakas zezwolił, by Reegan nakazał popas. Następca był w ponurym nastroju; nadal zżymał się na ojca, który na czas swojej nieobecności przekazał władzę nad rozrastającym się imperium jego matce. Reegan pożądał władzy i założył, że zostanie w warowni jako namiestnik mogący wykazać się talentem do jej sprawowania. Nawet pokłócił się o to z Barakasem, lecz koniec sporu był łatwy do przewidzenia. Reeganowi pozostało tylko jedno - trząść się ze złości, co robił z godną podziwu determinacją. Sbarissa zsiadała z narowistego jaszczura, gdy za jej plecami rozbrzmiał znajomy, niemile słyszany głos. - - Mogę ci pomóc, Sharisso? - - Obejdę się bez twojej pomocy i twojej przyjaźni, Lochivanie! - odparła, zeskakując na ziemię. Mimo wszystko pomógł jej. - Rozumiem twoją gorycz i wiem, że nijak nie mogę wpłynąć na zmianę twego zdania o mojej osobie, ale przez jakiś czas będziemy skazani na swoje towarzystwo... ściśle mówiąc, do końca życia. - Myślałam, źe patriarcha pragnie, bym poślubiła Reegana, nie ciebie. Lochivan zaśmiał się. - Przyznaję, myślałem trochę na ten temat. Lubię wyobrażać sobie, że jestem w twoich oczach bodaj trochę zabawniejszy od mojego nieokrzesanego brata. Jednakże nie w tym rzecz. Chodziło mi o to, że niedługo zostaniesz... że już należysz do klanu i zostaniesz w nim na zawsze. Nie ma odwrotu. Chciała ściągnąć sakwy z grzbietu smoka, ale Lochivan ją wyręczył. - Tylko morze oddziela mnie od mojego ojca i innych Vraadów. Albo oni po mnie przybędą, albo ja udam się do nich. Lochivan skinął na wojownika, który przyskoczył spiesznie i zajął się wierzchowcem. Załatwiwszy ten drobiazg, ruszył z sakwami Sharissy w stronę obozowiska. Smukła czarodziejka podążyła za nim. Wiedziała, że Tezerenee nie będzie na nią czekać. Dopóki miał jej sakwy, musiała ścierpieć jego towarzystwo i wysłuchać, co ma do powiedzenia. - - Przeprawa jest zabójcza. Elfka, którą twój ojciec pojął za żonę, z pewnością ci o tym mówiła. - - Ale przeżyła, prawda? - - Inni zginęli. Poza tym, czy naprawdę myślisz, że mogłabyś samotnie pożeglować na drugą stronę morza? - - Mam własne magiczne zdolności. Poradzę sobie bez ciebie i twojego klanu, Tezerenee. Lochivan przystanął przed oczyszczonym, płaskim miejscem blisko środka obozowiska. Zbiegiem okoliczności w pobliżu krążył liczny patrol. - Jak zrozumiałem, elfom także nie brakuje mocy. Można być potężnym, ale zawsze należy traktować z respektem siły natury. Wyrwała mu sakwę w rąk. - - Od kiedy to Vraadowie szanują siły natury? Tak szybko zapomniałeś o Nimth? - - Nie. Nauczyłem się więcej niż myślisz, Sharisso. Szanuję ten świat. To jednak nie powstrzyma mnie od spełniania obowiązków wobec klanu. Musimy zapanować nad Smoczym Królestwem, położyć kres przemijaniu jednej rasy po drugiej. Wydaje się, że ten świat już upomniał się o Poszukiwaczy. My, jeśli pamiętasz, jesteśmy ostatnią nadzieją założycieli. Musimy zostać ich następcami. Nie możemy sprawić zawodu ich pamięci. Podczas gdy rozmawiali, Sharissa przyklękła i otworzyła sakwę. Miała w niej jedzenie. Mogłaby wyczarować strawę, ale Barakas nakazał ograniczyć do minimum używanie czarów. W przeciwieństwie do Nimth, które przez tysiąclecia bez protestów ulegało kaprysom czarnoksiężników, ten świat był bardziej oporny. Tezerenee wprawdzie mogli posługiwać się magią starego świata, ale to nadszarpywało ich siły. Nawet Sharissa nie była wolna od fizycznych ograniczeń. Barakas twierdził, że chce, by wszyscy byli w szczytowej formie, gdyby nastąpił atak. Poza tym było możliwe, że Poszukiwacze jeszcze nie wiedzieli o ekspedycji. Używanie magii mogło ostrzec nieprzyjaciela i zniweczyć przewagę wynikającą z zaskoczenia. Sharissa wątpiła, czy te powody były najważniejsze. Podejrzewała, że patriarsze zależy na zdobyciu gniazda bez pomocy czarów; to podniosłoby morale i umocniło wiarę, że opanowanie tego kontynentu jest ich prawdziwym przeznaczeniem. - - Posłuchaj - syknął Lochivan, przyklękając obok Sharissy. Mówił bardzo cicho i niespokojnie. - Jestem twoim przyjacielem, czy wierzysz w to czy nie. Myślę o tobie! - - Dopóki to nie kłóci się z twoimi szlachetnymi myślami dotyczącymi klanu. Jestem zmęczona, Lochivanie. Idź, utnij sobie pogawędkę z którymś ze swoich braci, sióstr, kuzynów czy z kimkolwiek innym, ale przestań mówić do mnie. Lochivan podniósł się, mroczny cień obramowany ostatnimi promieniami zachodzącego słońca. - - Ty i ten elf... jesteście siebie warci! - - Co z elfem? - Sharissa na próżno starała się nie okazać nadmiernego zainteresowania. Lochivan uznał jej ciekawość za zaproszenie do rozmowy. - Spędziłem kolejny wieczór na bezowocnym przekonywaniu go, że dalsze stawianie oporu nie ma sensu. Jego towarzysze zginęli, jego lud jest daleko stąd, więc powinien być bardziej rozsądny. On w odpowiedzi wyszczerzył zęby i wlepił oczy w przestrzeń. Sharissa prawie nie zwracała uwagi na jego słowa. - Co zrobiłeś mu tym razem? Jej rozdrażnienie nie uszło uwagi Lochivana. - Tylko to, co było trzeba. Hamowaliśmy się, bo gdybyśmy poturbowali go zbyt mocno, nie byłoby z niego żadnego pożytku. Zna te ziemie lepiej od nas. Musi uzupełniać naszą wiedzę. Czy mogłaby...? Pomysł był tak zuchwały, że mało brakowało, a z miejsca by go zarzuciła. Podniosła głowę, patrząc na ciemną sylwetkę Lochivana. - - Mogłabym z nim porozmawiać, gdybyś mi tylko pozwolił. - - Dlaczego chcesz to zrobić? Spodziewała się nieufności. Dlaczego miałaby z własnej woli pomagać Tezerenee? Miała nadzieję, że jej odpowiedz uśpi podejrzenia. - Chcę mu oszczędzić dalszych przejawów gościnności Barakasa - jemu i Czarnemu Koniowi. Pozwól mi, a sprawdzę, co można osiągnąć. Jeśli mi się uda, spodziewam się, że będzie mi wolno spędzić trochę czasu również z Czarnym Koniem. - Spodziewasz się... Podniosła rękę. - Czyż patriarcha nie powiedział, że ci, którzy służą, powinni być nagradzani? Czy proszę o zbyt wiele? Lochivan zamilkł na długą chwilę. Sharissa bała się, że odrzucił propozycję i tylko jej czelność odjęła mu mowę. Tezerenee roześmiał się. - - Zapytam o pozwolenie. Może twoja propozycja rozbawi go tak bardzo jak mnie. - Odwrócił się do odejścia, ale przystanął i cicho dodał: - Być może to nie będzie dla ciebie żadną niespodzianką, ale wiedz, że jesteś pod baczną obserwacją. - - Mało prawdopodobne, by wielmożny Barakas nie zabezpieczył się przed moimi dobrymi intencjami. Chyba wiem, co mogłoby mnie spotkać, gdybym pokusiła się o wypróbowanie swoich możliwości. Jej oświadczenie wywołało kolejną salwę pobłażliwego śmiechu. - Szkoda cię dla Reegana, Sharisso. Zajęła się rozkładaniem koca i nie odpowiedziała. - Widzę, że mogę odejść. Jeśli uzyskam zgodę na twoją rozmowę z elfem, dam ci znać. Tymczasem życzę dobrej nocy. - Jego ciężkie buty miażdżyły gałązki i liście, gdy odchodził. Sharissa zaczekała, aż chrzęst ucichnie, i dopiero wtedy popatrzyła w ślad za nim. - - Wolałabym poślubić Reegana - szepnęła. - Jest na wskroś zły, ale przynajmniej wiadomo, czego się po nim spodziewać. - - Wielmożna Sharisso? Czarodziejka zamrugała, przepędzając sen. Noc nadal zalegała nad światem, ale ten fakt nic jej nie mówił. - - Zbliża się ranek? - - Nie, pani. - Wojowniczka pochyliła się nad nią, trzymając hełm w ręce. Ubrana w strój bardziej finezyjny zapewne byłaby atrakcyjna. Tezerenee zasadniczo nie poddawali twarzy i postaci magicznym przemianom; woleli żyć z tym, co wybrała dla nich natura. W przypadku wielu z nich oznaczało to mało pociągające rysy. Wśród licznego potomstwa patriarchy tylko paru, w tym Gerrod i jego nieżyjący już brat Rendel, miało dość szczęścia, by odziedziczyć urodę po matce. - - Która godzina? - - Niedawno minęła północ, wielmożna Sharisso. Kobieta drapała się po policzku. W blasku półksiężyców czarodziejka widziała brzydkie łaty suchej skóry, szpecące wielu Tezerenee. Sen ją rozleniwił. Tezerenee nie przyszła do niej bez powodu, ale Sharissa nie miała ochoty zgadywać. - - Dlaczego zatem mnie niepokoisz? - zapytała wprost. - - Wielmożny Barakas Tezerenee wyraził zgodę na rozmowę z elfem. - - Na osobności, oczywiście. - - Oczywiście, pani. Obie wiedziały, że mijają się z prawdą, ale wykłócanie się z Barakasem nie przyniosłoby żadnego pożytku. Po prostu będzie musiała zachować ostrożność w takcie rozmowy z Faunonem. Elf zrozumie jej niedomówienia. Nie był głupi. Sharissa wstała z posłania. - Zaczekaj chwilę. Zabrała trochę jedzenia i wino z zapasów, które dał jej Reegan. Umiejętność wytwarzania doskonałego wina była według niej jedyną zaletą, jaką mógł poszczycić się klan smoka. Kiedy była gotowa, kobieta zaprowadziła ją do wozu, w którym trzymano Faunona. Przy wejściu czekali dwaj strażnicy. Sharissa spodziewała się, że gdzieś w pobliżu zobaczy Lochivana, ale nie mogła go znaleźć. To nie złamało jej serca. Przewodniczka porozmawiała ze strażnikami i wskazała na Sharissę. Jeden ze strażników pokiwał głową. Rozstąpili się, robiąc jej przejście. Czarodziejka lekko skinęła głową, jakby spodziewała się właśnie takiego zachowania, minęła ich i podeszła do drzwi wozu. Wozy Tezerenee przypominały komnatki na kołach, z drzwiami i oknami. Nic nie usprawiedliwiało używania takich wymyślnych konstrukcji tam, gdzie wystarczyłyby zwyczajne furgony z płócienną budą; po prostu takie były upodobania klanu. Konstrukcja trochę przypominała maleńką warownię. Sharissa wiedziała, że do pewnego stopnia chronią ją czary obronne. Poza workami i lampą w wozie znajdował się tylko jeden element wystroju. Faunon. Skuty łańcuchami mógł jedynie siedzieć na podłodze z wyciągniętymi przed siebie nogami. Ponad nim wisiały inne łańcuchy, które świadczyły, że czasami siłą podnoszono go na nogi, zapewne w czasie przesłuchania. Fizycznie prezentował się nie gorzej niż wtedy, gdy Sharissa rozmawiała z nim ostatnim razem. Z drugiej strony, wyrafinowane tortury Vraadow nie musiały zostawiać ślady na skórze. Sharissa zamknęła drzwi. Wiedziała, że i tak będą podsłuchiwani, ale zamknięte drzwi zapewniały przynajmniej poczucie prywatności. - Faunonie? Zmęczony elf nie odpowiedział. - Faunonie? - Sharissie zadrżał głos. Czyżby zabili go i wystawili zwłoki na pokaz? Czyżby to był okrutny żart Lochivana? Pierś elfa wzniosła się i opadła. Sharissa wydała westchnienie ulgi; myśl o jego śmierci przeraziła ją bardziej niż skłonna byłaby przyznać. Poza Czarnym Koniem elf był jedyną istotą, którą mogła uważać za przyjaciela. Faunon podniósł głowę. Jego przystojną twarz szpeciły ciemne kręgi pod oczami i bardzo blada skóra. Ale choć od czasu ich ostatniego spotkania nie oszczędzano mu cierpień, ogień nadal płonął w jego oczach. Gdy na nią spojrzał, ogień zapłonął jaśniej, jakby jej obecność dodała mu sił. - Wielmożna Sharissa. - Zakaszlał. - Powiedziano mi, że przyjdziesz. Myślałem, że to tylko kolejna tortura. Myślałem, że już nigdy cię nie zobaczę. - - Nie mogłam do ciebie dotrzeć. - Napomknienie o ostatnim spotkaniu nie powinno nikomu zaszkodzić. Sharissa zdawała sobie sprawę, że Tezerenee wiedzą o jej wizycie u elfa, choć mogli nie wiedzieć, czego dotyczyła rozmowa. - Potem dowiedziałam się, że zostałeś przeniesiony. - - Ci Tezerenee lubią zabawy. Jedna... jedna z nich polega na przenoszeniu mnie z miejsca na miejsce, przy czym każde... każde nowe gorsze jest od poprzedniego. Sharissa przysunęła się i dotknęła jego ramienia. - - Przykro mi. Powinnam bardziej się starać... dla ciebie i Czarnego Konia. - - A co mogłabyś zrobić? Wśród elfów znane jest przysłowie... - uśmiechnął się blado - jedno z wielu... które znaczy mniej... mniej więcej, że lepiej czekać stosownej chwili, bo nadmierny zapał i pewność siebie spowodowały upadek wielu imperiów. Na własne oczy mogliśmy się przekonać, że jest w nim więcej niż ziarno prawdy. Sharissa z ulgą stwierdziła, że tragiczne położenie nie odebrało jeńcowi chęci do życia. - - Poprosiłam ich, Faunonie, żeby pozwolili mi z tobą porozmawiać. Powiedziałam, że może zdołam nakłonić cię do współpracy. - - Tobie zawsze chętnie pomogę. Tezerenee - nigdy. - - Musisz mi powiedzieć coś, co na jakiś czas uwolni cię od kolejnych przesłuchań. Coś o tym kraju albo o górskich jaskiniach. - Mówiła niemal błagalnym tonem. Jeśli nie zdoła go przekonać, Tezerenee zdwoją wysiłki w torturowaniu elfa. Jej serce zaczęło bić jak szalone, gdy o tym pomyślała. Faunon potrząsnął głową. - - Powiedziałem im o jaskiniach. Sam wiem niewiele. Przestrzegłem, żeby trzymali się z daleka, że obecnie nawet Poszukiwacze nie ufają temu miejscu. - - Dlaczego? Zaśmiał się, ale był to gorzki śmiech. - Powiedziałem, że głęboko pod ziemią czai się coś złego. Oczywiście uznali, że próbuję wcisnąć im jakąś starożytną legendę, ale to nieprawda. To zło grasuje od niedawna. Mój lud wcześniej chodził na przeszpiegi do ptasich gniazd, łącznie z tymi w jaskiniach, i nikt nigdy nie wspomniał słowem o żadnym potworze. - - Jesteś pewien? - W przeciwieństwie do Lochivana czy Barakasa, Sharissa skłonna była uwierzyć w słowa pojmanego elfa. Wyczytała prawdę w jego oczach. Wyczytała w nich wiele rzeczy... - - Tak pewny jak czegokolwiek innego - odparł z roztargnieniem, jakby myślami błądził gdzieś indziej. Sharissa zamrugała i odwróciła głowę. Spojrzała na niego dopiero wtedy, gdy nabrała pewności, że się nie zarumieni. - - Czy możesz powiedzieć im coś więcej? Ilu Poszukiwaczy tu zostało? Czy widziałeś wyżej położone jaskinie? - - Widziałem wielkiego, nieziemskiego ogiera pędzącego na wschód. Było to parę tygodni temu, ale mogą... Pokręciła głową. - - To Czarny Koń. - - Czarny Koń? - Obrzucił ją taksującym spojrzeniem. - Myślałem, że to tylko przezwisko. My, elfy, często używamy przydomków. Nie sądziłem, że należy to imię rozumieć dosłownie. Jak na Vraadke, masz interesujących przyjaciół. Najpierw hebanowy demon, potem ja, elf. Myślałem, że twoja rasa z wyższością odnosi się do obcych. - - Czy wszystkie elfy są takie same? Słyszałam, że wielcy z was sztywniacy, ty jednak sprawiasz inne wrażenie. - - Rozumiem, masz świętą rację. Od chwili, gdy tutaj przyszła - a może właśnie dlatego, że przyszła - Faunon odzyskiwał siły i rezon. Sharissa była z tego rada, ale zdawała sobie sprawę, że dopóki oboje są więźniami Tezerenee, to wszystko nie ma znaczenia. - Ten Czarny Koń... - zaczął Faunon. - Wspomniałaś, że jest towarzyszem niedoli. Czy smoczy pan jest tak potężny, by nagiąć tego ogiera swej woli? Coś załomotało w bok wozu. Czarodziejka nadstawiła ucha, ale panowała cisza, więc zbagatelizowała zdarzenie. - - Wcześniej nie miał potrzebnej mocy. Oni stają się coraz silniejsi, Faunonie. Niebawem zniewolą tę ziemię jak swój dawny świat... a ja nie mogę zrobić nic, żeby temu zapobiec! - - Nimth. Tak się nazywał, prawda? Świat, z którego uciekliśmy. Świat, który zniszczyli Vraadowie. Przytaknęła. Jego usta zacisnęły się w ponurą linię. - - Wątpię, czy tutejsze ziemie okażą się równie uległe. Przed przybyciem twojego ludu miały do czynienia z wieloma innymi. Nie brakowało wśród nich takich, którzy chcieli dostosować ten świat do siebie zamiast z nim współistnieć. Kończyło się na tym, że świat dopasowywał ich. - - Co to znaczy? - - Zauważyłaś jakieś różnice od czasu przybycia do tego świata? Dostrzegłaś jakieś zmiany? - - Poczułam się tu bardziej swojsko niż w Nimth, jak we własnym domu. Dla mnie była to cudowna zmiana. - Dopiero teraz przypomniała sobie o przyniesionym jedzeniu i winie. Pokazała jedno i drugie Faunonowi, który uśmiechnął się na ten widok. - - Czy to wino? Mogę przepłukać gardło przed dalszą rozmową? Nasi przyjaciele dają mi tylko słonawą wodę, choć muszę przyznać, że w tym stanie wypiłbym nawet najgorsze pomyje. - Pomogę ci. - Przystawiła bukłak do jego ust. Faunon, nie odrywając od niej wzroku, przełknął dwa hausty i dał znać, że wystarczy. - - Wielkie dzięki... Bogowie! Słodkie jak miód! - - Tezerenee je zrobili. - Co jak sądzę dowodzi, że mają przynajmniej jedną dobrą cechę. - Podczas gdy Sharissa łamała chleb i ser, wrócił do tematu. - Spędziwszy z tobą parę cudownych chwil, widzę, że ty i ten świat nie będziecie się kłócić. Nie można powiedzieć tego samego o ludziach smoka. Ta ziemia nie będzie ich tolerować. Sharissa chciała zapytać, czy wie, że założyciele i ich ka, ich dusze, stanowią część tej ziemi, ale rozmowa na ten temat mogłaby zająć zbyt dużo czasu. Coś ciężkiego uderzyło w wóz z taką siłą, że cały się zatrząsł. - Atak? - zapytał Faunon niespokojnie. Zakuty w łańcuchy, bezsilny w chwili niebezpieczeństwa, poddawał się strachowi. Czarodziejka chciałaby uwolnić go z okowów, ale wiedziała, że są podobne do jej obroży. Wysiłki nie zdałyby się na wiele. Podniosła się. - - Zobaczę, co się dzieje. - - Możesz zginąć! - - Nie będę czekać z założonymi rękami. Lepiej stawić czoło zagrożeniu. Ostrożnie sięgnęła do kłamki. Podniosła drugą rękę, gotowa rzucić czar w chwili, gdy tylko otworzy drzwi. Coś wielkiego uderzyło w drzwi i rozbiło je na kawałki, jakby były zrobione nie z solidnych desek, tylko z suchych patyków na rozpałkę. - Wiemożżżna Zzzerrreee... - wysyczał intruz. Miał na sobie resztki zbroi, która zresztą przestała być potrzebna, bo cały pokryty był naturalną łuską. Kształt miał niemal łudzki, ale wykrzywiał się nienaturalnie, jakby wbrew zwierzęcej budowie chciał poruszać się jak człowiek. Jego ręce przypominały pazury wierzchowego smoka i kończyły się równie ostrymi pazurami. Najgorzej prezentował się pysk, będący makabryczną karykaturą ludzkiej twarzy. Oczy, krystaliczne jak u Vraadow, były podłużne i wąskie. W miejscu nosa widniały dwie szczeliny. W ustach jeżyły się niezliczone zęby, szpiczaste, stworzone do rozdzierania mięsa ofiary. Stwór szedł prosto na nią. - Wiemożżżna Sharisssa! - Wyciągnął łapy, ale czarodziejka odskoczyła w ostatniej chwili. Stworzenie wyglądało jak wynaturzony pomiot oszalałego Nimth. Sharissa próbowała się skoncentrować. Wiedziała, że sekundy dzieła ją od śmierci. Jeśli jednak zdoła się skupić, jeśli przywoła swoją moc, może nie wszystko będzie stracone. "Gdyby tylko przestał błyskać tymi kłami!" - myślała, sparaliżowana strachem. - - Sharisso! - zawołał Faunon za jej plecami. Jego głos wyrwał ją z odrętwienia. Jeśli nic nie zrobi, zginie nie tylko ona, ale i Faunon, który nawet nie mógł się bronić. - - Paaani, ja... Sharissa nie dowiedziała się, co chciał powiedzieć stwór. Zaklęcie uformowało się w jej umyśle i zostało odpowiednio ukończone. Roziskrzone, szkarłatne pasma zatańczyły wokół gadziny, która walczyła z nimi z zażartością osaczonego drapieżnika. Pasma zaczęły zaciskać się wokół kończyn. Sharissa odetchnęła. Stwora otoczyła żółta aura. Pasma zniknęły w chwili, gdy bitwa wydawała się wygrana. - Musiszszsz... - wysyczał odmieniec, wysuwając z pyska rozwidlony język. Raptem zadygotał i upadł, już martwy. W jego karku tkwiła strzała. Celnie wystrzelony pocisk spowodował natychmiastową śmierć. - Do środka! - ktoś' zawołał. Do wozu wpadli dwaj Tezerenee w pełnych zbrojach. Jeden pochylił się nad rozpostartymi na podłodze zwłokami. Drugi z obnażonym mieczem ubezpieczał go na wypadek, gdyby się okazało, że mimo wszystko straszydło jeszcze żyje. - - I co? - ryknął ten sam głos, który kazał im wskoczyć do wozu. W drzwiach ukazał się Lochivan z łukiem w pogotowiu. - - Trup, panie. - - Przewróćcie go na plecy. Wojownik, który pochylał się nad martwym potworem, wyszarpnął strzałę i wypełnił rozkaz Lochivana. Wszyscy popatrzyli na straszliwe rysy. - - To nasza zbroja, panie. - - Widzę. - Lochivan spojrzał na Sharissę. - Nic ci się nie stało? - - Nie. - Po raz pierwszy od tygodni czarodziejka była szczerze rada z jego widoku. - Powstrzymałam napastnika, ale miał magiczne zdolności i... - - Tak, wiem. Czarami zabił jednego wartownika. Zrobił to bezszelestnie. Drugi strażnik spostrzegł go dopiero wtedy, gdy trup upadł na ziemię. W tym czasie już nie miał szans na ocalenie własnej skóry. - - Panie! - Tezerenee, który oglądał martwego potwora, zatoczył się do tyłu. Nie zdołał ukryć wstrząsu. - To jeden z naszych! - - Co? Niemożliwe! - Lochivan podał łuk drugiemu wojownikowi, przykląkł i obejrzał swoją ofiarę. Przesunął rękę po strzępach zbroi ku twarzy. Długo patrzył w nią z natężeniem, próbując doszukać się krzty sensu w okropnych deformacjach. Sharissa też patrzyła. Nieproszone wróciło do niej wspomnienie wojownika, którego wraz z Lochivanem spotkała w korytarzu niedługo przed publicznym poniżeniem jej przez Barakasa. - Lochivanie - powiedziała - czy pamiętasz człowieka, którego minęliśmy w korytarzu? Tego zgiętego w pół przez chorobę? Popatrzył na nią. - Pamiętam. - W przeciwieństwie do ojca, Lochivan znał imiona wszystkich w klanie, rodowitych Tezerenee i napływowych, którzy w tym czy innym czasie zasilili ich szeregi. Był nawet z tego dumny. - To był... - Odwrócił się do jednego z wojowników. - Poszukaj Ivora. Skoro brał udział w pierwszej ekspedycji, do tej też został wyznaczony. Sharissa zmarszczyła czoło. Byłby to tylko zbieg okoliczności? - - Czy Ivor jest z tobą spokrewniony? - - To kuzyn. Posłuszny, mały kuzynek. Przybył z Nimth jako jeden z pierwszych. Gdy wojownik oddalił się, by wypełnić rozkaz zwierzchnika, przybyli inni. Jeden zasalutował Lochivanowi, który podniósł się z klęczek. - - I co? - - Trzech nie żyje. Niedaleko stąd znaleźliśmy wypatroszonego człowieka. - - Nic więcej? - - Nic. - - Pozbyć się tego... tego... pozbyć się go dyskretnie. Zrozumiano? - Tak jest, panie. Wojownicy zajęli się wyciąganiem zwłok z wozu. Lochivan skupił uwagę na Faunonie. Ignorując Sharissę, podszedł prosto do niego i przykląkł. - Co to za sztuczka, elfie? Czy na zewnątrz są twoi kamraci? - Złapał jeńca za szczękę. - Czyżbym był zbyt pobłażliwy? Radość z widoku Lochivana momentalnie przygasła. Nie ma prawa traktować Faunona w taki sposób, pomyślała Sharissa. - - Czego od niego chcesz, Lochivanie? Jaką rolę mógłby odegrać? Spójrz na niego. Uczyniłeś z niego bezwolną kukłę! - - To... to... to prawda, pani. - Gdy zjawili się Tezerenee, Faunon zaczął udawać, że jest półprzytomny. Sharissa nie okazała zaskoczenia. Rozumiała, że elf chce wyrobić w nich mylne przekonanie na temat swego stanu. Do Lochivana powiedział: - Nic... nic nie wiem, przyjacielu. Przy... przysięgam. Myślisz, że za... zaprosiłbym takie... takiego potwora, nie mogąc się nijak obronić? Wo... wolałbym, żebyś własną ręką po... poderżnął mi gardło... niż znaleźć się na łasce... takiej straszliwej bestii. - - Twierdzisz, że to nie sprawka elfów? - - Twój człowiek wcześniej chorował, Lochivanie - przypomniała Sharissa. Jeszcze nie dowiedziono, że napastnikiem był przeobrażony Ivor, ale przypuszczała, że niebawem jej domysł okaże się uzasadniony. - Wydaje się, że coś innego było przyczyną. Lochivan westchnął. Podniósł się, zdjął hełm i podrapał się po suchej skórze na szyi. Przyzwyczajony do swędzenia, już nawet się nie uskarżał. - Może masz rację. Nieobecność Poszukiwaczy jest podejrzana. Nie zrozumiała. - - Myślałam, że gniazdo, do którego zmierzamy, jest opuszczone, a Poszukiwacze nie żyją. - - Zostało jeszcze paru do wytrzebienia. Zmiana w wyrazie twarzy elfa sprawiła, że czarodziejka szybko spojrzała w inną stronę. Na wzmiankę o jaskiniach pogrążył się w zadumie, jakby kojarzył fakty, których ona nie umiała powiązać. Może po wyjściu Lochivana będzie mogła... - - Obawiam się, że muszę przerwać twoją rozmowę z więźniem - oznajmił w tej chwili Lochivan. - Myślę, że będziesz miała drugą okazję. Póki co, wolę otoczyć cię lepszą ochroną. - - Mnie? Ucierpiał jeden z twoich ludzi... - - Który przyszedł po ciebie. Możliwe, że ten, kto jest za to odpowiedzialny, postrzega w tobie zagrożenie. Nie chcę, żeby spotkało cię coś złego, Sharisso. - Ton Lochivana złagodniał. Chciała się sprzeciwić, ale to nie zmieniłoby wyniku. Za plecami Tezerenee Faunon dał jej znak, że powinna odejść. Lepiej nie protestować, bo Tezerenee zmienią zdanie i nie pozwolą jej na ponowne odwiedziny. - - Dobrze. - Sharissa wątpiła, czy tej nocy zdoła zasnąć. - - Pozwól, że cię odprowadzę. - - To nie będzie konieczne. - Nie chciała, żeby ją dotykał. - - Będziesz bezpieczniejsza. Ten incydent może nie być odosobniony. Jak wcześniej, wynik był przesądzony. Poddała się bez walki. Pokiwała głową i podała mu rękę. - Masz... masz również moją wdzięczność... - wydukał Faunon, gdy Tezerenee chciał wysadzić ją z wozu. - Jakie to szczęście, że akurat byłeś w pobliżu. Niezbyt subtelnie dał do zrozumienia, że Lochivan albo ich szpiegował, albo czekał, aż Sharissa wyjdzie z wozu. Tezerenee zerknął w jej stronę. Nie skomentował słów elfa, ale wyprowadził czarodziejkę znaczcie szybciej niż było to konieczne. Na zewnątrz kręciło się paru Tezerenee. Dwóch uprzątało resztki zniszczonych drzwi. Sharissa rozejrzała się. Ciała strażników już zostały zabrane. Współczuła im, choć nie tak bardzo, jak elfom wybitym parę tygodni wcześniej. Tezerenee sami byłi sprawcami nieszczęść, jakie na nich spadły. Zdarzenie to miało miejsce tylko dwa dni drogi od warowni. Oddalając się wraz z Lochivanem od wozu, czarodziejka zastanawiała się, co przyniesie im przyszłość. Obawiała się, że może być tylko gorzej. XIII - - Śpi, panie. - - To dobrze. - Stali we trójkę w jego namiocie. Patriarcha postanowił założyć bazę operacyjną i dlatego czuł się usprawiedliwiony, że on ma dach nad głową, podczas gdy wszyscy inni śpią pod gołym niebem. Miał na sobie niekompletną zbroję, bo ubranie się zajęło mu więcej czasu niż zwykle. Uznał, że to trochę niepokojące, ale w obliczu okropnego incydentu ten drobiazg szybko popadł w zapomnienie. Reegan, w pełnej zbroi i trochę zły, że nie dają mu się wyspać, zapytał: - Co zrobiłeś z tym ścierwem, Lochivanie? Lochivan, nie wstając z klęczek, odparł: - - Kazałem pogrzebać go dyskretnie. Ojcze, ten potwór był jednym z naszych ludzi. Reeganie, znasz Ivora? - - To był Ivor? Jeden z naszych ludzi - pomyślał władca Tezerenee. - Dopadli jednego z naszych w samym środku mojego obozu i to mimo przedsięwziętych środków ostrożności!" Cały obszar został dokładnie opleciony czarami obronnymi. W przeszłości Barakas unikał takich zabezpieczeń, gdyż wolał polegać na gotowości własnej i swoich ludzi, lecz ostatnio jakby zgnuśniał, a poddanym zaczynało brakować zapału, jaki wykazywali w czasie pierwszych dni pobytu w Smoczym Królestwie. - Zginęło trzech innych. Wszyscy przybrani do klanu. Niewielka strata, ale zawsze strata. Vraadowie, którzy dołączyli do klanu, staną się nerwowi. Nie wolno okazać niezdecydowania, bo to podsyci ich obawy. Uczestnicy wyprawy będą musieli być jeszcze bardziej czujni. - Co mu się stało? Co to za przemiana? Lochivan pochylił głowę. - Nie wiem. Padła sugestia, że być może Poszukiwacze maczali w tym palce. - - Czyja sugestia? Elfa? - parsknął Reegan. - Jasne, że ich obwinia! Jest tchórzliwym... - - Zamilcz, Reeganie! - Patriarcha szarpał brodę, rozważając możliwości. - Gdyby to byli pobratymcy elfa, z pewnością uwolniliby go, nie zostawili na naszej łasce. Powiedz mi, Lochivanie, czy ten elf wygląda na samobójcę? - - Jest wojownikiem, ojcze, gotowym narazić życie, ale samobójstwo byłoby przesadą. Jego śmierć niczemu by nie służyła. Barakas kątem oka zobaczył, że jego najstarszy syn przygotowuje się do wygłoszenia kolejnej tyrady. Odwrócił się na czas, by temu zapobiec. Reegan ściągnął brwi, ale zachował milczenie. - - Zapytaj kamratów Ivora, czy ostatnio jego zachowanie odbiegało od normy - polecił Barakas. Coś wpadło mu do głowy. - Brał udział w pierwszej ekspedycji? - - Tak, panie. Czy Ivor mógł dotknąć czegoś, czego nie powinien dotykać? Czy mógł natknąć się na coś, co przypieczętowało jego los? Czyżby na Tezerenee czekała zastawiona pułapka? Barakas pomyślał o skrzynce i o tym, kto przebywał w niej wbrew własnej woli. Mądrze zrobił, zabierając na wyprawę mieszkańca nicości, którą Dru Zeree nazwał Pustką. Opanowanie jaskiń może wcale nie być takie łatwe. - - Co zamierzasz, ojcze? - ośmielił się spytać Reegan. - - Będziemy jechać dalej w tym samym tempie. Straty zawsze są nieuniknione i należy się z nimi liczyć. Być może przed osiągnięciem celu śmierć zabierze innych wojowników, może nawet jednego z was. Reegan i Lochivan okazali zaniepokojenie. Barakasowi nie przyszło na myśl, że jego też może spotkać podobny los. Nic dziwnego - przecież on był klanem. - Jutro należy ogłosić, że Ivor i pozostali polegli godną śmiercią. Możecie odejść. Synowie skłonili się i odeszli spiesznie, zamierzając przed wypełnieniem innych rozkazów powtórzyć swojemu rodzeństwu treść rozmowy z patriarchą. Barakas tymczasem siedział w podniszczonej zbroi, zastanawiając się, co takiego upomniało się o jego wojowników i nastawało na życie Sharissy Zeree. W pewnym sensie niemal zazdrościł Ivorowi. Ten wojownik bardziej niż ktokolwiek inny zbliżył się do poznania chwały smoka, będącego wszak totemem klanu. Jedyny problem polegał na tym, że brakło mu woli, by przemóc czary, które nim zawładnęły. Patriarcha osądził, że na jego miejscu uległby przemianie według własnych reguł. On miał wolę, której zabrakło Ivorowi. On, władca Tezerenee, stałby się żywym symbolem klanu. Barakas zaczął się drapać, ale przestał, gdy uświadomił sobie, co robi. Od paru dni wysypka i sucha skóra jakby mniej mu dokuczały. Wkrótce pozbędzie się podrażnienia. Walczył z nim i stopniowo coraz mniej mu dolegało. Zwycięstwo, jak często głosił, jest wyłącznie kwestią woli. Gadali i gadali, jednak nie wiedział, co usiłowali mu powiedzieć. Po pewnym czasie zaczął mieć problemy ze skupieniem wzroku. Im usilniej starał się dojrzeć ich rysy, tym bardziej się rozmywały. Ale patrzył, owładnięty jakąś niewytłumaczalną fascynacją, która nie pozwalała mu oderwać od nich wzroku i zająć się szukaniem wyjścia z tego domu wariatów. Każdy ruch, na jaki się zdobył, nieuchronnie zwracał go ku nowym, równie niepokojącym obliczom. - Smocza krew! - szepnął po raz pierwszy lub setny - stracił rachubę. Ledwo wiedział, co się z nim działo, co tu więc mówić o tym, co działo się wokół niego. Smok mógłby się podkraść i rozprawić z nim bez najmniejszego wysiłku. A jednak nie mógł oderwać uwagi od twarzy. Pełen strachu i dziecięcego zachwytu ostrożnie wyciągnął rękę i dotknął oblicza, które było najbardziej podobne do jego twarzy. W grocie coś się zmieniło; wyczuł zmianę, lecz nie mógł jej zobaczyć. Coś pociągnęło go za płaszcz, ale pogrążony w marzeniach ledwo to zauważył. Usłyszał cichy szmer, który mógł być wezwaniem lub tylko poświstem wiatru, pozbawionym znaczenia odgłosem, o którym szybko zapomniał. Kaptur płaszcza spadł mu na oczy. Gerrod walczył, pragnąc dalej patrzeć na twarze, chód zdawał sobie sprawę, że to niebezpieczne. Nie mógł jednak ściągnąć kaptura, gdyż potężne ramiona trzymały go niczym kleszcze, uniemożliwiając bodaj podniesienie ręki. Syrenie szepty twarzy w kryształach zostały zagłuszone przez podekscytowane pohukiwanie. Quel powlókł go do tyłu. Szepty ucichły. Przymus patrzenia na zniekształcone odbicia zmalał niemal do zera. Quel puścił go. Gerrod zaczerpnął powietrza, którego brakowało mu od pewnego czasu; wstrzymywał oddech, nie zdając sobie w tego sprawy. Odwrócił się i spojrzał na stwora, który wywlókł go z jaskini. Był to, jak się zdawało, wódz Queli. Patrzył na niego ze szczerym zatroskaniem. - Zaraz... zaraz poczuję się lepiej - wysapał Gerrod w odpowiedzi na milczące pytanie. Miał nadzieję, że kryształ właściwie przełożył jego słowa i myśli. Quel zahukał niezrozumiale i wskazał na niego, kończąc gest potrząśnięciem pazurzastej łapy. Gerrod popatrzył po sobie i zmarszczył brwi w konsternacji. Wreszcie uświadomił sobie, że nie rozumie pohukiwania Queli. Nie miał pojęcia, co się stało z kryształem; nie pamiętał, czy upuścił go w jaskini czy zostawił w jakimś innym miejscu. Zaklął, wplatając w przekleństwo imię ojca. Jak nigdy dotąd sytuacja wymagała wyjaśnienia, a on utracił jedyny sposób porozumienia się z podziemnymi stworzeniami. Chciał wiedzieć, czemu służyła kryształowa komnata i kto ją zbudował. Ledwo pamiętał wypadki poprzedzające wejście do tej obłędnej jaskini. Quele ją zbudowały czy tylko znalazły? Z ich zachowania wynikało, że raczej znalazły, ale był zbyt otumaniony, żeby wyciągać wiarygodne wnioski. Choć pobyt w grocie był niezmiernie przykrym doświadczeniem, pragnął do niej powrócić. Nie bez przygotowania, jak za pierwszym razem, ale w zaplanowany sposób, ostrożnie, z pełnym respektem dla skrytej tam mocy. Już miał dać znać rękami, że chce wrócić do kryształowej jaskini, kiedy świat wokół niego zawirował. Gerrod patrzył, jak ziemia podnosi się na spotkanie jego twarzy. Silne ramiona opancerzonego towarzysza powstrzymały go od upadku - najwyraźniej Quel spodziewał się takiej reakcji. Czarodziej nie miał czasu zastanowić się nad tym, bo w następnej chwili stracił przytomność. Kiedy się ocknął, otaczały go Quele. Nie były nim zainteresowane, dopóki nie zobaczyły, że wróciła mu świadomość. Wtedy, jak aktorzy wdziewający maski, w okamgnieniu okazali podekscytowanie. Gerrod zmarszczył czoło. Miał nadzieję, że uznają jego minę za wyraz przejęcia własnym stanem - po części tak było - a nie podejrzliwości wobec ich nagłego zaciekawienia. Stworzenia przeniosły go do innej komory, której wyposażenie daleko odbiegało od ludzkich wyobrażeń na temat wygody. Gerrod leżał na macie przesyconej wonią gospodarzy i zimnej ziemi. Podniósł się powoli, odtrącając pomocną łapę Quela. Wielkie Quele cofnęły się, robiąc mu miejsce. Trudno było odczytać ich emocje, ale Genod miał wrażenie, że są trochę zaskoczone prędkością jego powrotu do zdrowia. Bez wątpienia jacyś przedstawiciele ich rasy wchodzili wcześniej do komnaty z kryształu. Vraad nie wiedział, jak to się dla nich kończyło, ale domyślał się, że gorzej niż w jego przypadku. "Znacznie gorzej - zadecydował - jeśli ich strach przed tym miejscem nie jest udawany", Był pewien, że nie; Quele o wiele lepiej przysłużyłyby się swojej sprawie - jaka by ona nie była - gdyby zamiast strachu okazywały pewność siebie. Gerrod utwierdził się w przekonaniu, że stwory boją się tego, co odkryły. Co one widziały w kryształowej grocie? - - Muszę... - urwał, gdy przywódca podał mu kryształ, ten sam albo taki sam jak pierwszy; Gerrod nie miał pojęcia. - - Umysł nietknięty... strach nie poraził... pytanie? A więc tak to się kończyło. Jego poprzednikom strach odebrał zmysły. Quele nie mogły znieść bez uszczerbku wizyty w grocie. A jednak któryś go wyprowadził. Jak tego dokonał? Gdy się nad tym zastanawiał, opancerzona istota powtórzyła pytanie. - Nic mi nie jest. - Nie było to do końca prawdą, ale Quele musiały zadowolić się taką odpowiedzią. Gerrod nie miał zamiaru mówić im o głosach - o własnym głosie - który nadal szeptał mu w głowie. Głosy chciały, żeby wrócił do komnaty, wrócił i wysłuchał tego, co miały do powiedzenia. Zrobi to. Był tego pewien. Powróci do kryształowej jaskini nawet wbrew woli Queli. - Jadło... czas minął... pytanie? Zmiana tematu rozmowy zaskoczyła go, ale już po chwili zrozumiał, o co chodzi. Pytano go, czy chce jeść. Ciekawe, ile czasu upłynęło od chwili, gdy popadł w omdlenie. - Jak długo byłem nieprzytomny? W sumie niedługo; stracił świadomość na dwie, może trzy godziny, jeśli dobrze się orientował w ich rachubie czasu. Utrata przytomności wyszła mu na dobre, bo dotąd nie miał okazji wypocząć po wcześniejszej wędrówce. Nadal brakowało mu porządnego całonocnego snu, ale lepszy rydz niż nic. Twarda szkoła, jaką przeszedł w klanie Tezerenee, wyszła mu na dobre. Pod rządami ojca każdy uczył się spędzać na nogach całe dnie i noce. Żołądek przypomniał mu, że ostatnio go nie rozpieszczał. Gerrod zastanowił się, czy tutejsza strawa jest równie nieapetyczna jak papka, którą karmiły go patrole. Całkiem możliwe, ale mimo wszystko nie odmówiłby posiłku. Musiał pokrzepić nadwątlone siły przed czekającym go zadaniem, choć właściwie nie wiedział, na czym będzie ono polegać. Jakby wyczuwając jego przyzwolenie, nowy Quel, mniejszy od innych, ale i tak niemal dorównujący wzrostem człowiekowi, przyniósł miskę pełną jakiejś rzadkiej brei. Nie odrywając oczu od małego Quela, Gerrod powąchał zawartość... i zadrżał. Spojrzał na miskę. W porównaniu z tym, co zobaczył, papka była przysmakiem. Kiedy podniósł głowę, mały Quel zdążył odejść. Czarodziej zastanowił się, czy wreszcie spotkał samicę. Żaden z pozostałych Queli nie kwapił się z wyjaśnieniem, ale był pewien, że poczynił trafne przypuszczenie. Jeśli tak, wtedy ci tutaj musieli być samcami - chyba że ten mały był niedorostkiem. To jednak nie trafiało mu do przekonania i postanowił myśleć o swoich towarzyszach jako o przedstawicielach płci męskiej, mimo że mniejszy Quel różnił się od nich wyłącznie wzrostem. Bacznie obserwowany przez nieludzką świtę, zabrał się do jedzenia. Szybko rozprawił się z zawartością miski - również dlatego, że nie dostał łyżki. Pił, starając się nie zwracać uwagi na fale odrażającej woni, które atakowały mu nozdrza. - Obejdzie się bez dokładki - mruknął, podając pustą miskę jednemu z Queli. Stwór cisnął naczynie w kąt, jakby po użyciu przez człowieka już nikt nie miał z niego korzystać. To zdarzenie przypomniało czarodziejowi o jego rzeczywistym położeniu. Mimo przyjaznego zachowania te Quele nie były mu bardziej przychylne od strażników, którzy go tutaj przywiedli. Bez skrupułów wepchnęły go do jaskini, która doprowadziła do obłędu paru ich pobratymców. Gdyby nie miały pod ręką jego, posłużyłyby się elfem czy przedstawicielem jakiejś innej rasy. Było im wszystko jedno; liczyło się tylko rozwikłanie zagadki kryształowej komnaty. Przywódca wydał długie, niskie pohukiwanie. Podwładni bez protestu zaczęli wychodzić z komory, nie zwracając uwagi na Vraada. Przywódca w milczeniu czekał, aż zostaną sami. Dopiero wtedy odwrócił się do swego gościa. Wówczas maska opadła, ujawniając obecność prawdziwej inteligencji za nieludzkim obliczem. Dzikiej, wyrachowanej inteligencji, niebezpiecznej jak u Tezerenee. Gdyby Gerrod nie przypomniał sobie, że stanowi klucz do rozwiązania zagadki kryształowej jaskini, zacząłby bać się o życie. Był im potrzebny, inaczej nie otoczyłyby go opieką, gdy odzyskał przytomność. Mimo fizycznego zagrożenia, jakie reprezentował stojący przed nim Quel, czarodziej zdobył się na uśmiech. - Widoki komnaty... stwierdzenie! Gerrod wstrząsnął się pod wpływem natłoku dziwnych głosów i obrazów w głowie, ale szybko odzyskał panowanie nad sobą. - - Chcesz wiedzieć, co zobaczyłem, prawda? Chcesz wiedzieć, dlaczego nie oszalałem? - - Zgadza się." stwierdzenie! Czy wyznanie prawdy może mu zaszkodzić? Gerrod wątpił, dlatego powiedział stworzeniu o wszystkim, co widział, słyszał i czuł. W trakcie opowieści przywódca Queli stał bez ruchu, jak zahipnotyzowany. Od czasu do czasu wysyłał pytanie, głównie dotyczące jakiegoś pomniejszego szczegółu. Vraad niewiele wywnioskował z tych pytań, z wyjątkiem tego, że kryształowa jaskinia pochłonęła co najmniej kilka ofiar. Ile Queli próbowało zmierzyć się ze strachem i poniosło klęskę? Co odkryły przed śmiercią? Gerrod niejeden raz był o krok od uzyskania odpowiedzi, ale za każdym razem przywódca skrywał obrazy i emocje, nie pozwalając ich zgłębić. Historia dobiegła końca o wiele za szybko. Gerroda opadł nagły niepokój. Czyżby się mylił? Czy dał im to, czego potrzebowały? Czy przestał być potrzebny? Przywódca Queli pochylił się, jego oddech cuchnął bardziej niż niedawny posiłek. - Współpraca... dalsze istnienie... stwierdzenie! Czarodziej pokiwał głową, próbując nie zważać na przyspieszone bicie serca. - - Lubię życie. Będę współpracować. - - Cel kryształów... broń przeciwko nieprzyjacielowi/wrogowi... ptasi lud." stwierdzenie/pytanie? - - Co? Aha. - Gerrod kiwnął głową, tłumiąc ziewnięcie. - Można wykorzystać to jako broń przeciwko Poszukiwaczom. - Nie miał pojęcia, w jaki sposób, ale był pewien, że kryształy można przemienić w broń. Miał nadzieję, że gdy to się stanie, broń zwróci się przeciwko Quelom. Zbłąkana myśl o Sharissie przypomniała mu o pierwotnym celu misji. Zdusił ją, wmawiając sobie, że kryształowa komnata pomoże mu w tym względzie, choćby tylko dając czas na obmyślenie ucieczki. Nie chciał rozwodzić się nad kwestią, że ciągnęło go do jaskini niezależnie od nadrzędnego celu. Odsunięcie Sharissy na drugi plan w imię zaspokojenia ciekawości było posunięciem, którego prędzej spodziewałby się po swoim ojcu. - - Odpoczynek... stwierdzenie! - - Ja... - Gerrod nie mógł sobie przypomnieć, co chciał powiedzieć. Ziewnął rozdzierająco. Środek nasenny w jedzeniu. Dlaczego o tym nie pomyślał? Położył się i znów ziewnął. Czy naprawdę miało to znaczenie? Równie dobrze może zacząć planować ucieczkę po przebudzeniu. Tak, to brzmiało rozsądnie. Będzie wypoczęty, a kreślenie planów wymaga siły i jasności umysłu. - - Zgoda... czas na bierność... stwierdzenie! - potwierdził stojący obok Quel. Gerrod pokiwał głową. Zrobi wszystko, czego chciał jego gospodarz, dopóki oznaczało to sen. Jutro - albo kiedy wreszcie się przebudzi - zacznie pracować nad planem ucieczki. Zasypiał, gdy usłyszał śmiech. Quele nie umiałyby wydać takiego dźwięku i wiedział, że nie był to jego własny głos. Przez chwilę balansował na krawędzi jawy, wytężając słuch i czekając na powtórzenie się dźwięku. W końcu przegrał walkę z bogiem snu i zasnął. 0 Ucieczka, jak stwierdził później, nie będzie łatwa. Nie widział słońca, więc mógł tylko zgadywać, że minęły dwa dni od zejścia pod powierzchnię. Przebywał w podziemnym świecie nie tylko dlatego, że taka była wola Queli, ale również z powodu własnej ciekawości. Intrygowało go wiele rzeczy, choć nie z taką siłą jak kryształowa jaskinia. Quele wprawdzie nie dorównywały budowniczym komnaty pod względem opanowania magii kryształów, lecz nie brakowało im talentu. Gerrod jeszcze nie widział kamienia zwanego przez nie "zbieraczem", ale wyobrażał sobie, że jest to kryształ zdumiewającej potędze. Nie miał pojęcia, w jaki sposób wchłania rozdziela magiczne siły, z których korzystały Quele. Chciałby to zbadać, ale przechowywano go w niedostępnym dla niego miejscu. Chodząc z przywódcą po podziemiach, czarodziej obracał w palcach kamyki, które nosił w sakiewce u pasa. Były podobne do kryształu pozwalającego mu porozumiewać się z Quelami i prawdopodobnie mogły spełniać tę samą rolę. On jednak miał co do nich inne plany. Zdobył je bez trudu; wydobywano je w takich ilościach, że gdy pierwszy raz ujrzał wielką stertę, nie posiadał się ze zdumienia. Do kopalni przyprowadzano wszystkie małe Quele niedługo po urodzeniu. Młode różniły się od dorosłych w zasadzie tylko wzrostem i tym, że miały miękkie, prawie nie pomarszczone pancerze. W ledwo zaznaczonych bruzdach umieszczano kryształy, a kryształy rozumienia - Gerrod nie umiał lepiej przełożyć ich nazwy - znajdowały się wśród pierwszych. Z biegiem czasu twardniejąca powłoka zarastała większość kamieni, które tym sposobem stawały się integralnymi częściami stworzenia i pozwalały mu rozumieć przedstawicieli innych ras. Kradzież trzech kamieni z ogromnej hałdy była dziecinnie łatwa. Tak łatwa, że Gerrod czasami zastanawiał się, czy jego towarzysz po prostu nie przymknął na nią oka. Mniejsza z tym. Zdobycie kamieni było pierwszym krokiem w realizacji planu ucieczki, która miała dojść do skutku, gdy tylko wróci do kryształowej jaskini i ujawni prawdę skrywaną przez twarze - nie wspominając o innych tajemnicach. "Nie zapominajmy o Sharissie!" - zbeształ się w duchu. W tej sytuacji łatwo było zapomnieć o rzeczywistości. Nie tylko o córce Dru Zeree, ale również o spbie samym - o starzejącym się, roztrzęsionym Vraadzie. Za każdym razem, gdy miał okazję się przejrzeć, widział oblicze starca. Do przywódcy podbiegł zdenerwowany Quel i obaj zaczęli szybko pohukiwać. Czarodziej nie mógł ich zrozumieć, mimo że miał kryształ. Odbierane obrazy były niewyraźne, niemal jakby Quele rozmyślnie uniemożliwiały mu udział w rozmowie. Nie był tym zaskoczony; wiedział, że jest tolerowany tylko z uwagi na swoją przydatność. Wiedział też, co zrobią, kiedy posiądą sekrety kryształowej jaskini. Przywódca odwrócił się do niego, mrużąc ciemne oczy. Jego niskie, pospieszne pohukiwanie Gerrod zinterpretował jako znak złości i zaniepokojenia. - Powierzchnia... szpieg na niebie... zamierzona obserwacja... stwierdzenie! Quel złapał go za ramię i powlókł w głąb tunelu. Czarodziej po drodze próbował rozszyfrować wiadomość. Coś działo się na powierzchni, ktoś przybył na przeszpiegi... Poszukiwacz? W trójkę weszli do groty, której Gerrod jeszcze nie widział. Jak rozległe były podziemne włości Queli? Gerrod dochodził do przekonania, że rasa zachowała tylko resztki dawnej potęgi. Niegdyś ich imperium musiało rywalizować pod względem wielkości z terytoriami Poszukiwaczy. Kilka Queli stało wokół obrazu. Nad ich zaokrąglonymi ramionami czarodziej widział, jak maleńka figurka unosi się nad terenem nie większym niż jego przedramię. Źródłem obrazu był kryształ, który leżał na trójnogu pośrodku pomieszczenia. Rzeczywiście był to Poszukiwacz. Gerrod nie poznał projektowanej okolicy, ale skalista i prawie pustynna powierzchnia sugerowała, że stanowi ona cześć półwyspu, na którym mieszkały Quele. Poszukiwacz wisiał w powietrzu, szybko bijąc skrzydłami. Mały obraz nie pozwalał określić płci przybysza; jak u Queli, różnice między samcami i samicami były nieznaczne. Jeden z obserwatorów chrząknął i dotknął kryształu. Scena powiększyła się. Tezerenee stwierdził, że intruzem jest ptasia kobieta, choć informacja ta nie miała większego znaczenia. Nadal nie wiedział, dlaczego samotna Poszukiwaczka narażała życie, przybywając do krainy odwiecznych wrogów. Skrzydlata sięgnęła do szyi, szarpnęła łańcuszek. Gerrod zmrużył oczy i zobaczył medalion. W pewnym sensie medaliony Poszukiwaczy były odpowiednikami kryształów Queli; chroniły noszącego i zawierały jakiś zabójczy czar. Wielu Tezerenee padło ofiarą tej broni. Gerrod przecisnął się między Quelami i stanął jak najbliżej obrazu. Przywódca łypnął w jego stronę, ale przestał zwracać na niego uwagę, gdy tylko zobaczył, do czego zmierza maleńka postać. Poszukiwaczka zdjęła medalion i rzuciła go na ziemię. Wśród Queli zapanowało poruszenie. Przywódca wydał rozkaz, którego Gerrod nie zrozumiał. Już wiedział, że robiono to celowo. Parę Queli odwróciło się do wodza. Ich ruchy zdradzały konsternację. W ryku jednego stwora pobrzmiewało pytanie. Przywódca odepchnął Vraada na bok - niemal pod ścianę - stanął naprzeciwko tego, który śmiał kwestionować jego decyzję, i powtórzył komendę. Podwładny zwiesił głowę, wrócił do trójnoga i pod czujnym spojrzeniem wszystkich obecnych, łącznie z Gerrodem, dotknął innej ścianki kryształu. Poszukiwaczka nadal unosiła się w tym samym miejscu. Dopiero gdy Quel dotknął klejnotu, Vraad zrozumiał, że skrzydlata proponuje zawieszenie broni. Musiała wiedzieć, że znajduje się na terytorium Queli. Ryzykowała życiem, żeby uzyskać posłuchanie. Przywódca Queli postanowił odrzucić ofertę. Oślepiający błysk zmusił wielkie, opancerzone stworzenia do przysłonięcia oczu i na chwilę oślepił nie przygotowanego człowieka. Obraz zniknął. Gerrod mrugał, dopóki nie odzyskał wzroku. Patrzył, próbując nie zważać na pływające plamki, które pstrzyły wszystko w polu widzenia. Obraz znów się pojawił i czarodziej zobaczył roziskrzone wzgórza porośnięte skąpą, skarlałą roślinnością. Po Poszukiwaczce nie został ślad. Ten sam Quel, który wcześniej zajmował się kryształem, dotknął go ponownie. Obraz zmienił się, ukazując głównie powierzchnię ziemi. Przywódca zahukał; jego ton i postawa zdradzały zadowolenie. Kiedy Tezerenee zobaczył szczątki emisariuszki Poszukiwaczy, odetchnął z ulgą, że nie może ich poczuć. Quele dysponowały doskonałą bronią. Samotna skrzydlata nie miała szans. Rozpostarte na twardej ziemi zwęglone zwłoki przywiodły Gerrodowi na myśl okropną parodię resztek posiłku. Twarz, a raczej to, co z niej zostało, była pogrzebana w glebie, co oszczędziło mu widoku oskarżycielskich oczu. Skrzydlata przybyła z propozycją pokoju - chyba że Quele wiedziały lepiej - a one upiekły ją żywcem. Ich bronią była sama ziemia. Liczne błyszczące kryształy na pozór bezładnie rozrzucone po okolicy służyły konkretnemu celowi. Były ułożone jak rzędy kamieni, które rozświetlały świat pod powierzchnią. Manipulując paroma z nich, Quele wytworzyły wiązkę silnego światła. Jak okrutne dziecko, które przypieka robaki pod szkłem powiększającym, tak one paliły wrogów. "Nasze rasy naprawdę są spokrewnione" - pomyślał Gerrod z odrazą. Taka sztuczka zyskałaby poklask wielu Vraadow. Jego ojciec z rozkoszą powiększyłby swój arsenał o taką śmiercionośną zabawkę. Z chwilą zażegnania kryzysu Quele zaczęły tracić zainteresowanie incydentem. Zdawało się, że tylko Gerrod jest przejęty misją Poszukiwaczki. Mało prawdopodobne, by w ten sposób chciała popełnić samobójstwo. Coś trapiło ją i jej plemię na tyle mocno, że postanowiła zaryzykować. Żałował, że nie przyjrzał się jej dokładnie. W jakim stanie była przed śmiercią? Naprawdę wyglądała na zmęczoną i przybitą, czy tylko to sobie wyobraził? - Szaleństwo... ptasi ludzie... śmierć... stwierdzenie! Quel, który zawsze mu towarzyszył, stanął u jego boku. Nie był zbyt wymowny, ale ważne, że znów chciał z nim rozmawiać. Gerrod zrozumiał wiadomość; przywódca uważał, że Poszukiwaczka musiała być obłąkana, skoro zrobiła to, co zrobiła. Nie wiedział tylko, o czyją śmierć mu chodziło. Zważywszy na odwieczną wrogość między dwiema rasami, istniało zbyt wiele sensownych interpretacji. Przekonany, że wraz ze swoim opiekunem powinien opuścić komorę, Gerrod odwrócił się w stronę wyjścia. Ciężka łapa opadła na jego ramię, wyprowadzając go z błędu. Quel przysunął się blisko... za blisko. Czarodziej zakrył nos. - Jutro... jaskinia z kryształu... Gerrod/elf/Vraad szuka... Poszukiwacze umierają... stwierdzenie! Zakapturzony czarodziej spojrzał prowodyrowi w oczy i bez słowa pokiwał głową. Ostatecznie wyszło na to, że śmierć skrzydlatej nie pójdzie na marne. Wróci do kryształowej jaskini. Zbada cudowne dzieło starożytnych i odkryje cel jego istnienia, zgłębi tajemnicę tych przeklętych twarzy. Wykorzysta odkrycia według własnej woli, nie zgodnie z pragnieniami tych pancernych potworów, które go pojmały. - Taaak... To nie Quel udzielił tej zwięzłej, syczącej odpowiedzi, i głos nie wydawał się ludzki. Gerrod przystanął, niepewny, czy nie zwodzi go wyobraźnia. Quel zachowywał się jakby nigdy nic. Dał znać, że teraz można opuścić komorę. Gerrod posłuchał bez słowa. Wytężał słuch, czekając na powtórzenie krótkiego, choć mrożącego krew w żyłach oświadczenia. Nic. Najpewniej wyobraźnia spłatała mu figla. Nie umiał znaleźć lepszego wytłumaczenia, choć to wydawało się mało przekonujące. Ale czy mogło być inne? Ta sama masywna łapa, która chwilę wcześniej go zatrzymała, teraz pchnęła go spokojnie, ale mocno w stronę wyjścia. Gerrod przystanął w progu jaskini, niezdolny uwolnić się od wspomnienia tego szczególnego głosu. Jeśli był tylko wymysłem, dlaczego wydawał się taki prawdziwy, taki znajomy? Dlaczego nie mógł o nim zapomnieć, dlaczego nie mógł przepędzić z głowy jednego prostego słowa? I dlaczego teraz ni stąd ni zowąd, wstrząsnął się na myśl o wejściu do jaskini, do której od dwóch dni tak bardzo pragnął powrócić? Quel jeszcze raz go przynaglił. W marszu czarodziej zastanawiał się, czego chciała Poszukiwaczka i czy uśmiercenie jej mogło sprowadzić nieszczęście na rasę Queli... nie wspominając o nim samym. XIV Barakas patrzył z uśmiechem na góry, które piętrzyły się przed kolumną. - Imponujące! Zaiste, warte zachodu! Nawet Sharissa, która nie mogła zapomnieć o okropnym i smutnym zarazem wypadku sprzed paru dni, musiała przyznać mu rację. Majestatyczne góry budziły respekt przede wszystkim dlatego, że były tworem natury, a nie czarów, jak w dawnych czasach Nimth. - Nie można patrzeć na góry Tyber bez odczuwania ich potęgi - szepnął Faunon. Tego dnia pozwolono mu jechać na czele ekspedycji u boku Sharissy. Elf w końcu zgodził się poprowadzić Tezerenee, głównie przez wzgląd na młodą czarodziejkę. Sharissa była wzruszona, ale i zakłopotana jego względami. Faunon tylko pogarszał sprawę, obrzucając ją powłóczystymi spojrzeniami i śląc krzepiące uśmiechy. "Jesteśmy tylko towarzyszami niedoli - powtarzała sobie. - Łączy nas jedynie pragnienie ucieczki". Nawet przed samą sobą nie chciała przyznać, że towarzystwo elfa stanowi miłą odmianę po kontaktach z członkami jej rasy. Ucieczka nadal nie wchodziła w rachubę, bo patriarcha więził Czarnego Konia. Sharissa oderwała wzrok od roztaczającej się przed nią scenerii i spojrzała na skrzynkę. Władca Tezerenee przytroczył ją do siodła, żeby w razie konieczności móc szybko do niej sięgnąć. Nigdy nie odstępował jej na długo. Sharissa znała charakter pieczętujących ją czarów i orientowała się, że ma nikłe szansę na jej otworzenie. Poza tym próba włamania mogła spowodować zranienie, a nawet śmierć więźnia. Już wiedziała, że Czarnego Konia można unicestwić. Nie był niezwyciężoną, podobną bogom istotą z zaświatów, na co wskazywały opowieści jej ojca. W wielu przypadkach bywał bezbronny i wiele rzeczy mogło go zranić. Zbyt wiele. - Dobre miejsce do ataku - wyszeptał Faunon, mając na myśli Poszukiwaczy. Dotarli do gór. Czekał ich tylko jeszcze jeden dzień jazdy do podnóża szczytu, który był celem wyprawy. Jak dotąd nie widzieli nawet jednego skrzydlatego zwiadowcy, ale nie popadali w nadmierną pewność siebie. Wielu rodowitych Tezerenee miało w pamięci masakrę dokonaną przez skrzydlatych przed piętnastoma laty. Wszyscy rozmawiali o wypadku nieszczęsnego Ivora. Zadecydowano, że padł ofiarą jakiegoś pokrętnego zaklęcia Poszukiwaczy. Faunon próbował przekonać ich, że nie mają racji, ale nikt nie chciał go słuchać. Był pewien, że Ivor został przemieniony w potwora przez moc kryjącą się głęboko pod jaskiniami, które Poszukiwacze zajęli na gniazdo. Tylko Sharissa mu uwierzyła, choć zdawała sobie sprawę, że jej wiara do pewnego stopnia wynika z rosnącej sympatii do elfa. Ekspedycję poprzedzał oddział zwiadowców na latających smokach, dowodzony przez Lochivana. Gdy patriarcha zobaczył, że zwiadowcy zawracają, zatrzymał kolumnę i czekał na raport. Lochivan zeskoczył ze skrzydlatego wierzchowca i przykląkł przed władcą klanu. - - Ojcze. - Sharissa zwróciła uwagę, że jego głos zrobił się chrapliwy. Wojownik niedbale skinął głową starszemu bratu i zameldował: - Wlecieliśmy w region przesiąknięty czystą, surową mocą. - - A nie mówiłem? - Faunon nie mógł się powstrzymać. Był zły, że najpierw zmuszali go do mówienia, a potem nie chcieli go słuchać. Odwrócił się do Sharissy i z krzywym uśmiechem zapytał: - Po co mnie wloką ze sobą, skoro nie wierzą w moje słowa? Reegan obrócił się w siodle. - Milcz! Czarodziejka wiedziała, że Faunon ryzykuje za każdym razem, gdy się odzywa, zwłaszcza w zasięgu słuchu Reegana. Następca pragnął jej i zażyłość narastająca między nią a jeńcem nie uszła jego uwagi. Zżerała go zazdrość. Lochivan mówił: - - Dostrzegliśmy niewiele oznak niedawnej aktywności skrzydlatych, ale znaleźliśmy paru martwych. Trudno powiedzieć, kiedy zginęli, wydaje się jednak, że walczyli między sobą. - - Doprawdy? - Barakas pogładził brodę i pogrążył się w głębokiej zadumie. Lochivan czekał na dalsze słowa ojca, bezwiednie drapiąc się po szyi. - Wobec tego możemy zająć jaskinie - wtrącił Reegan jak zwykle bez namysłu i w niewłaściwej chwili. Sharissa niemal mu współczuła. Ale patriarcha tylko pokręcił głową. - Znowu gadasz od rzeczy. Tam muszą być Poszukiwacze. Nie wszyscy okażą się na tyle uprzejmi, żeby uciec lub zginąć dla naszej wygody. Jeśli przypuścimy szarżę, potrząsając mieczami i rzucając czary, najpewniej spotka nas śmierć. Na razie tereny te nadal należą do nich. Będą ich bronić do ostatniej kropli krwi. - - Nie możemy tu zostać, dopóki ich nie wyplenimy - zaprotestował następca. - A w tych skałach może to zabrać całe lata. - - Z tym się zgadzam. - Zastanawiając się nad problemem, władca Tezerenee poklepywał więzienie cienistego rumaka. Nagle przestał stukać i z nowym zainteresowaniem popatrzył na skrzynkę. - Może jest lepszy sposób. Sharissa podjechała bliżej patriarchy. Serce zamarło jej w piersiach, gdy uświadomiła sobie, co mu chodzi po głowie. - - Nie dość go namęczyłeś? Mało ci, że trzymasz go w skrzyni, która sprawia mu katusze? - - To zadanie powinno być względnie bezbolesne, jak mniemam. - - Wiesz, o co mi chodzi! - - Dzięki niemu ocaleje wiele istnień, moja droga Sharisso - odparł Barak as z uśmiechem równie fałszywym jak słowa. - Istnień Tezerenee, oczywiście. Podniósł skrzynkę i zaczął kreślić jakiś wzór nad wiekiem, ten sam co wcześniej, choć jedną ręką. Sharissa wyczuwała więź łączącą władcę Tezerenee z zaklęciem i tym samym z Czarnym Koniem. Nadal nie miała pojęcia, jak uwolnić hebanowego ogiera, i to powstrzymywało ją od ucieczki. Barakas nie był przeciwnikiem, którego mogłaby pokonać w bezpośrednim starciu. Jej szansę mogły wzrosnąć tylko wskutek szczęśliwego zbiegu okoliczności - ale czy kiedyś do niego dojdzie? Czarodziejka nie miała zamiaru czekać aż do ślubu z Reeganem i wydania na świat jego dzieci. Myśl o takim losie natchnęła ją nową determinacją. Może w czasie ekspedycji zdarzy się coś, co ułatwi jej ucieczkę. Pozostawało tylko mieć nadzieję. Barakas podniósł wieko. Ze skrzyni wylała się fala ciemności, niemal jakby patriarcha zastąpił dzień nocą. A jednak ta ciemność wrzeszczała z radości i strachu, wrzeszczała bez słów, powoli zestalając się w postać udręczonego przyjaciela Sharissy. - Ruch! Dźwięk! Widok! Na przeklętą Pustkę, znów jestem wolny! Wolny! Paru Tezerenee poruszyło się nerwowo, gdyż doskonale zdawali sobie sprawę, co mogłoby zrobić to potężne stworzenie, gdyby miało wolną wolę. Synowie Barakasa nie okazali zaniepokojenia, bo mieli pełne zaufanie do władzy, jaką ich ojciec miał nad demonem. Żywiołowa radość z uwolnienia z okropnego więzienia szybko przeminęła i Czarny Koń zgromił wzrokiem swego zakutego w zbroję dozorcę. Reegan i nawet Lochivan, który podniósł się z klęczek i stał teraz obok ojcowego smoka, woleli znaleźć sobie do oglądania coś innego niż lodowate oczy. Barakas, przeciwnie, spojrzał w nie z tą samą wyniosłą obojętnością, z jaką odnosił się do większości innych rzeczy. Wiedział dobrze, kto tutaj rządzi, i wściekłe spojrzenie hebanowego ogiera nie mogło tego zmienić. - - Czego chcesz ode mnie? - ryknął mroczny rumak, drąc ziemię kopytami. Sharissa nie wątpiła, że wolałby zamiast ziemi mieć pod sobą pana klanu. - - Mam dla ciebie zadanie, które, biorąc pod uwagę twoje umiejętności, powinno okazać się łatwe. - - Barakasie, błagam, nie każ mu tego robić! - zawołała czarodziejka, w obliczu powagi chwili zapominając o dumie. Patriarcha odwrócił się i omiótł ją uważnym spojrzeniem. Smoczy hełm przysłaniał większą część jego twarzy, ale wzgardliwy ton mówił sam za siebie. - - Nie poniżaj się, wielmożna Sharisso. Dobry wojownik używa wszelkiej dostępnej mu broni i wyszedłbym na głupca, gdybym nie sięgnął po najpotężniejszą. Demon dopilnuje, żeby nie spotkała cię krzywda. - - Mówisz o Sharissie? - Czary Koń przestał ryć kopytami. Przeniósł spojrzenie z patriarchy na czarodziejkę. - A co jej zagraża? - Nic, Czarny Koniu! On tylko... Okryta rękawicą dłoń dotknęła wieka skrzynki. Demoniczny rumak zastygł w bezruchu, a Sharissa od razu ucichła. - Sharissa Zeree jedzie z nami w góry. Nie mogę zagwarantować jej bezpieczeństwa w przypadku ataku. Znasz siłę stworzeń, które panują na tym terytorium. Są potężne, nieprawdaż? Czarny Koń roześmiał się, ale bez dawnej zuchwałości. Przebywanie w magicznej skrzynce niemal go załamało. - Już wcześniej przysłużyłem ci się w taki niegodziwy sposób, ty potworze! To ja... ja powiedziałem ci o tych stworzeniach, o elfach... - ruchem głowy wskazał na Faunona, który zaczął pilniej przysłuchiwać się rozmowie - i gdzie można je znaleźć. Twoje czary nie wystarczały! Nie miałem prawa wydawać ich na śmierć! Skinienie było jedynym znakiem, że władca Tezerenee go wysłuchał. - - To zadanie okaże się znacznie łatwiejsze i powinno sprawić ci satysfakcję. Tym razem chodzi o Poszukiwaczy, o pobratymców tych, którzy zaatakowali i wzięli do niewoli twojego starego przyjaciela, Dru Zeree. Te stworzenia chciały skrzywdzić jego córkę. Nie robią wyjątków. Jej życie znaczy dla nich tyle, co moje. Jeśli zostaniemy zaatakowani, trudno będzie mieć na nią oko. - - Sama potrafię się obronić. Mam własną moc - przypomniała Sharissa. - Jeśli dojdzie do starcia, będę z nimi walczyć. Nie chcę jednak, by wybijać ich bez potrzeby. Hebanowy rumak nie wyglądał na przekonanego. - - Nie znasz ich tak dobrze jak ja. Nie mają szans w starciu ze mną, bo przewyższam ich mocą, ale ty... brakuje ci mojego daru regeneracji. - - Święta racja - powiedział Lochivan, popierając stanowisko ojca. Sharissa zauważyła, że Barakas lekko pokręcił głową. W tej sprawie nie potrzebował niczyjej pomocy. Miał wszystkie atuty. - - Wydałem ci elfów, bo bałem się o nią... i bałem się tego przeklętego urządzenia. Nie proś mnie, bym wydłużył listę swoich grzechów. Rozprawię się z nimi, gdy nas zaczepią! - Kiedyś nie miałeś takich skrupułów. Swego czasu chciałeś rozprawić się z Dru Zeree. Pamiętasz? - Ręka władcy Tezerenee pieszczotliwie pogładziła wieko skrzynki. - Wtedy go nie znałem! - Czarny Koń pochylił głowę. Sharissa wiedziała, co rozpamiętuje. Potężny, a zarazem naiwny mieszkaniec Pustki nie znał koncepcji życia i śmierci. Wchłonięcie paru obcych, na których natknął się w bezkresnej otchłani, nic dla niego nie znaczyło. Dopiero po spotkaniu jej ojca zaczął pojmować i doceniać wartość istnienia. Gdyby został zaatakowany lub gdyby niebezpieczeństwo groziło tym, na których mu zależało, nie wzbraniałby się przed walką. Ale zabijanie istot, które nawet nie miały pojęcia o jego istnieniu... - Masz wybór, oczywiście. Byłbym skłonny nie zamykać cię w skrzyni, gdybyś spisał się jak należy, ale skoro nie chcesz walczyć nawet dla dobra osoby, którą darzysz przyjaźnią, nie widzę powodu, by zostawiać cię na wolności. Kto wie, jaki zamęt mógłbyś spowodować. Tak, posiedzisz w skrzyni, dopóki nie uznam, że warto zadać sobie trud podnoszenia wieka... Barakas zaczął przechylać szkatułę w stronę Czarnego Konia. Sharissa była wstrząśnięta i trochę rozczarowana postawą mrocznego rumaka, który dosłownie zatrząsł się ze strachu. Co więcej, nawet zrobił się lekko niekształtny, jakby przerażenie odbierało mu siłę niezbędną do zachowania obranej postaci. - Nie trzeba. Jego głos, choć tubalny, brzmiał potulnie i trwożliwie. Czarny Koń wbił oczy w ziemię pod nogami, nie chcąc spojrzeć na swoich rozmówców, zwłaszcza na Sharissę. Czarodziejka potrząsnęła głową i łzy spłynęły jej po policzkach. - Znajdę dla ciebie tych Poszukiwaczy... i wyeliminuję zagrożenie. Uśmiech zadowolenia przemknął po na wpół przysłoniętym obliczu patriarchy. - Dziękuję. Nie widzę powodu, żeby nie zacząć już teraz. Co myślisz? - Wskazał góry przed nimi. - Masz przeszukać rejon celu naszej wyprawy. Nie wracaj, dopóki cię nie wezwę. Czarny Koń potrząsnął głową, aż zburzyła mu się grzywa. Coś go zdziwiło. - - Przecież... w ten sposób wy... - - Wyznaczyłem ci zadanie. Masz je wykonać. Bez protestów. Nic nikomu się nie stanie, jeśli zrobisz, co każę. Obiecuję ci. Demoniczny rumak parsknął. - - Jesteś obrzydliwszy od najgorszego plugastwa, jakie wylęgło się w najbardziej ohydnym świecie spośród wszystkich, które przebyłem, szukając tego przeklętego miejsca! - - Tak, musimy porozmawiać o tych światach, kiedy przyszłość tego będzie już zabezpieczona. W drogę! Czarny Koń opuścił głowę w szyderczym ukłonie. - Na twoje rozkazy, smoczy panie. Okręcił się na zadnich nogach i pomknął jak wicher. Sharissa długo patrzyła w ślad za malejącą postacią, a potem odwróciła się do Faunona, szukając u niego pociechy. Elf miał surową minę. Chyba nie współczuł Czarnemu Koniowi. - - Faunonie... - - Zginęli przez niego. To on ich wydał. - - To jego robota! - Czarodziejka oskarżycielsko wskazała palcem na Barakasa, który z umiarkowanym rozbawieniem przysłuchiwał się ich rozmowie. Wielu innych Tezerenee też spoglądało w ich stronę, ale Sharissa o nich nie dbała. Powie, co ma do powiedzenia. Jeśli Faunon odwróci się od niej, ponieważ nie zdoła pogodzić się z wcześniejszymi czynami Czarnego Konia, wtedy zostanie sama. Da sobie radę bez jego pomocy, lecz nie o to chodziło. "Jesteś zbyt romantyczna jak na Vraadke" - powiedział kiedyś jej ojciec. Możliwe, ale nie widziała powodu, żeby się zmieniać, nawet jeśli miało oznaczać to cierpienie. - Później będzie czas na rozmowy - oświadczył Barakas, najwyraźniej decydując, że są ważniejsze rzeczy do zrobienia. Sharissa uciszyła się. Miała nadzieję, że gdy Faunon ochłonie, ujrzy wszystko w innym świetle. Może wtedy zrozumie, co strach może zrobić nawet z najdzielniejszymi istotami. Elf nie znał Czarnego Konia; nie miał pojęcia, że ogromnie przypomina dziecko. Sharissa miała w pamięci własne dzieciństwo, niezbyt odległe, i doskonale znała ograniczone możliwości dziecka, nawet tak potężnego jak mieszkaniec Pustki. Daleko przed nimi ciemna sylwetka wzbiła się wysoko w niebo i zniknęła z pola widzenia. Barakas przytroczył skrzyknę do siodła i powiedział do Reegana: - - Ruszamy. Zamieszanie przyniesie nam korzyść. - - Tak jest, ojcze. - Następca odwrócił się i machnął ręką, nakazując ruszenie w drogę. Tezerenee przygotowali broń i zaklęcia. Lochivan dołączył do zwiadowców, którzy wzbili się w powietrze, kiedy tylko dosiadł wierzchowca. Dwa razy okrążyli naziemną kolumnę, a potem rozproszyli się przed jej czołem. - Mamy szaleńców do towarzystwa - szepnął Faunon. Lekko przekręcając głowę, żeby go zobaczyć, Sharissa jeszcze raz spróbowała wyjaśnić mu pozorną słabość ducha Czarnego Konia. Przerwał jej ostrym spojrzeniem i szepnął: - Okazałem złość, bo tak wypadało. Dobrze rozumiem, co to znaczy być w sytuacji bez wyjścia. Gdyby nie twoja pomoc, niedługo byłoby po mnie. Smoczy ludzie są bardzo wprawni w tym, co robią, zwłaszcza ten uprzejmy. Zerknęła na maleńkie figurki Lochivana i jego smoka. - Niegdyś myślałam, że jest uczciwy. Faunon skrzywił się. - - Pewnie tak. Jego uprzejmość nie jest udawana, jeżeli się dobrze orientuję. Prawdopodobnie uśmiechałby się, podrzynając ci gardło, gdyby coś go rozbawiło. - - To... - Czarodziejka chciała powiedzieć, że słowa elfa są okrutne, ale wtedy przypomniała sobie ostatnie spotkanie z Lochivanem. Gdyby tylko klan i jego ojciec mógł odnieść z tego korzyść, Lochivan bez namysłu poderżnąłby jej gardło, tłumacząc, że robi to z przykrością, ale nie ma innego wyboru. Jego pan i władca wydał taki rozkaz, tym samym więc sprawa nie podlegała dyskusji. Nagle uderzyła w nich niewidzialna fala. Sharissa jęknęła i niemal wypuściła wodze z rąk. Jej umysł stanął w ogniu; miała ochotę rozpętać moc i uderzyć na chybił trafił, byle tylko ulżyć sobie w cierpieniu. Faunon coś zawołał, ale nie zrozumiała słów. Paru Tezerenee krzyczało, wśród nich sam patriarcha. Udręczona czarodziejka podniosła rękę do głowy i zaczęła zsuwać się z siodła. Ledwo zdawała sobie sprawę, że jeśli spadnie z jaszczura, zostanie stratowana, bo gadzie wierzchowce zrobiły się płochliwe. Brakowało jej sił, żeby się przytrzymać. Podtrzymało ją czyjeś ramię. Z początku myślała, że to Faunon, i uśmiechnęła się z wdzięcznością. Dopiero kiedy przejaśniało jej w oczach, zobaczyła, że to Reegan uchronił ją przed upadkiem. Cofnął swojego wierzchowca i ustawił się między dwoma więźniami. Nad jego ramieniem Sharissa widziała, jak Faunon wbija wściekły wzrok w szerokie plecy Tezerenee. - - Nic ci nie jest? - zapytał następca, a szczera troska złagodziło jego skądinąd gburowaty głos. - - Nie... nic. - Spiesznie uwolniła się z jego objęć, ale on i tak zdążył przesunąć rękę po jej boku. Pod wpływem jej złego spojrzenia zabrał rękę i natychmiast pchnął smoka do przodu. Nie obejrzał się, nawet kiedy znów znalazł się w pobliżu ojca. - - Próbowałem cię podtrzymać - poinformował ją Faunon, gdy ich jaszczury znów szły obok siebie. Przywiązany do zwierzęcia magicznymi łańcuchami, miał ograniczoną swobodę ruchów. - Ale on znalazł się tutaj, gdy tylko w nas uderzyło. Miałem szczęście, że nie zepchnął mnie z wierzchowca! Poznałem po jego spojrzeniu, że coś takiego chodzi mu po głowie. - - Co... co to było? - - Demon spotkał się z wrogiem - wyjaśnił Barakas. Obejrzał się na Sharissę Zeree. Jego ruchy, a nawet oddech, zdradzały podniecenie. - Myślę, że zadał pierwszy cios. Sekundę później w dali rozbłysło błękitne światło. Jaskrawy blask zgasł bardzo szybko. Patriarcha odwrócił się, chcąc sprawdzić, co przestraszyło jego ludzi, ale nie zdążył zobaczyć światła. Reegan powiedział mu, co się stało. Barakas pokiwał głową. - - Możemy spodziewać się kolejnych fal, zapewne znacznie gorszych, zanim to się skończy. - - Oni mogą go zabić! - zawołała Sharissa ze złością. - Ty zdołałeś go pojmać! Co się stanie, jeśli go uśmiercą lub wezmą w niewolę? Patriarcha wzruszył ramionami. - Wtedy na jedno wyjdzie. Jeśli zostanie schwytany, nie pozwolę, by zwrócił się przeciwko nam, a zwłaszcza tobie. Myślę, że twój czarny przyjaciel przyznałby mi rację. Ściągnęła wodze, wstrząśnięta jego odpowiedzią. - - Zabijesz go? - - Wyeliminuję zagrożenie. Czarny Koń nie chciałby, żeby spotkało cię coś złego, Wolałby moje rozwiązanie, możesz mi wierzyć. W nieco bliższej odległości i nieco na lewo od pierwszego rozbłysku doszło do mniejszej eksplozji. Tezerenee umilkli. Drugi wybuch sprawił Sharissie ulgę, bo oznaczał, że Czarny Koń żyje. Niestety, oznaczał też, że zabija dla jej dobra. Jeśli Poszukiwacze byli tacy osłabieni, jak wynikało z dowodów, mogli zostawić ekspedycję w spokoju. Teraz już nie. Teraz nieodwołalnie przypuszczą atak. Dowiedzą się, że Czarny Koń wykonuje rozkazy Tezerenee, i jeśli nie uda im się go zniszczyć, spróbują zniszczyć tego, kto nim kieruje. Było jasne, że myśli Barakasa biegną tym samym torem. Nakazał swoim ludziom zachowanie jeszcze większej ostrożności. Choć cienisty rumak był szybki i dokładny, nie wytropi wszystkich Poszukiwaczy. Byli zbyt zwinni, zbyt przebiegli, nawet jeśli pozostał im tylko cień dawnej siły. Kolumna podjęła jednostajną wędrówkę ku jaskiniom. Lochivan powiedział, że jego zmarły brat Rendel w swoich notatkach nazywał tę górę Kivan Grath. Faunon zaśmiał się ochryple, bo zrozumiał znaczenie nazwy. - Kivan Grath - powtórzył pompatycznie. - Poszukiwacz Bogów! Ha, miano bliskie prawdzie! Poproszony o wyjaśnienie wrócił do opowieści o starożytnych czarach i jakiejś mrocznej istocie kryjącej się na dnie głębokich jaskiń, które dziurawiły górę. Od paru dni widzieli przed sobą ów szczyt, piętrzący się wysoko nad sąsiadami, ale teraz przysłaniał im niemal cały świat. Wszystko wokół Kivan Grath wydawało się pomniejszone. Od góry dzieliło ich jeszcze parę godzin jazdy, ale na pierwszy rzut oka zdawało się, że wystarczy godzina, by dotrzeć do podnóży. Ogrom kolosa zakłócał perspektywę. Trudno było uwierzyć, że jest taki wysoki; łatwiej było pogodzić się z myślą, że leży bliżej niż wynikało z oceny patriarchy. Jeźdźców omyła druga magiczna fala, ale tym razem liczyli się z jej nadejściem, choć nie mogli przewidzieć jej siły. Tutaj moc promieniowała z samej ziemi i już to było straszne, a siły rozpętane przez Poszukiwaczy i Czarnego Konia jeszcze bardziej pogłębiały strach. Jak dotąd moc wzbudzała tylko niepokój u każdego, kto umiał posługiwać się magią - a to oznaczało większość uczestników wyprawy. Z przedłużonym wystawianiem się na jej działanie wiązało się ryzyko, że następstwa mogą okazać się dużo poważniejsze. Nikt nie zapomniał o Ivorze. - Powinniśmy zawrócić! - zawołała Sharissa, gdy przeminęła druga fala. Tylko Faunon poświęcił większą uwagę jej radzie, on jednak nie mógł się do niej przychylić. Władca Tezerenee przyjął słowa czarodziejki do wiadomości i zapewnił: - Niedługo będzie po wszystkim. Pierwsza ekspedycja napotkała tylko parę rozproszonych stad. Czarodziejka nie była zadowolona z jego odpowiedzi. - A jeśli skryli główny trzon swojej armii i czekali, aż wrócicie z większą siłą? Lepiej schwytać w sidła wielu niż kilku! W każdej chwili możemy zostać zaatakowani ze wszystkich stron naraz! Ku jej zaskoczeniu patriarcha pokiwał głową. - - Spodziewam się ataku - i to w każdej chwili. - - Ale... przecież nie mówisz poważnie... Czarny Koń... - - Mówi - przerwał jej Faunon, wstrząśnięty niemal jak ona. - Spójrz na niego. Prowadzi nas prosto w szpony ptasiego ludu... i robi to z własnej woli! Barakas odwrócił się od skonsternowanych więźniów i wybuchnął śmiechem. Czarodziejka omiotła wzrokiem otaczające ich urwiska. Paru Tezerenee jechało na latających smokach, większość jednak dosiadała szybkich, ale naziemnych wierzchowców. Vraadowie mieli na zawołanie potężne czary, w większości ohydne i groźne, nimthyjskiego pochodzenia, lecz korzystanie z nich mogło zabić równie łatwo jak medaliony Poszukiwaczy. Ten świat nie tolerował ich magii. Im silniejsze były czary, tym srożej na nie reagował. Tezerenee popatrywali jeden na drugiego z lękiem w oczach. Sharissa musiała przyznać, że to interesujące i niepokojące zarazem. Czyżby patriarcha nie raczył powiadomić swoich ludzi, że jadą prosto w zasadzkę? Czyżby wmówił im, że Czarny Koń oczyści większą część niebezpiecznej drogi? Jadący obok ojca Reegan nagle wyprostował się w siodle i wskazał coś w oddali. Lochivan i jego zwiadowcy... czyżby oddział był mniej liczny niż wcześniej? - Zaraz się zacznie - rzekł Barakas bez potrzeby. Rozejrzał się wyczekująco. Niebo pociemniało, gdy zaroiły się na nim skrzydlate, ale podobne do ludzkich sylwetki. - Do broni! - ryknął Reegan. Tezerenee już wznosili łuki i inny oręż. Gdyby doszło do starcia wręcz, ci z mieczami i lancami mieli bronić łuczników szyjących strzałami w nieprzyjaciela. Paru Tezerenee stanęło w kręgu, przygotowując jakieś potężne zaklęcie. Inni wypróbowali czary osobiste. Barakas siedział niewzruszenie na swoim smoku. "Czy mu rozum odjęło?" - zastanowiła się Sharissa. Zapomniała o nim, gdy tylko uświadomiła sobie, że Faunon jest zupełnie bezbronny. Dobrze wycelowany kamień mógł położyć kres jego życiu. Skrzydlaci mieli przewagę. Panowali na niebie i na urwiskach wokół kolumny. Znali te tereny. Podczas gdy jaszczury tłoczyły się między skalnymi ścianami, oni manewrowali na otwartej przestrzeni. Zastanowiła się, dlaczego Poszukiwacze po prostu nie pogrzebią całej wyprawy pod tonami skały. Może takie rozwiązanie przekraczało ich możliwości, bo wcześniejsze czary znacznie uszczupliły ich szeregi. - - Dlaczego nie przyzywa demona? - chciał wiedzieć Faunon. - Mielibyśmy większe szansę! - - Nie wiem! Wojownik za nimi poderwał rękę do gardła i zacharczał. To było wszystko. Zsunął się z siodła i przepadł pod łapami kotłujących się smoków. Łucznicy już szyli z łuków. Dwaj martwi Poszukiwacze spadli na ziemię, ale inni szybko wycofali się z pola rażenia. Skrzydlaci i Tezerenee starli się na płaszczyźnie magicznej. Sharissa czuła, jak przeciwne siły targają jej świadomością. Ludzie wrzeszczeli wokół niej, lecz nie mogła pospieszyć im z pomocą. Przyciągnęła do siebie Faunona i rozpostarła ochronną tarczę czarów. - Powinnaś z nimi walczyć - powiedział Faunon. - Skrzydlaci nie odpuszczą nam tylko dlatego, że nic nie robimy. Zajmą się nami, gdy tylko rozprawią się z Tezerenee, którzy w tej chwili stanowią większe zagrożenie. Ogromna postać spadła z nieba, wzniecając popłoch wśród jaszczurów. Czarodziejka musiała zmagać się z obydwoma wierzchowcami, ale udało jej się nad nimi zapanować. Skrzydlaty uderzył w ziemię z taką siłą, że trudno było rozpoznać jego szczątki. Nie wiadomo, co go zabiło - strzała czy magia - ale nie to było ważne. Sharissa zrozumiała, że nawet martwy Poszukiwacz może być groźny, jeśli spadnie komuś na głowę. Wyciągnęła szyję i zerknęła w niebo. Wydawało się, że największe skupisko Poszukiwaczy znajduje się wprost nad nimi. Opuściła głowę i znów ujrzała Barakasa siedzącego spokojnie w środku chaosu. Robił niewiele poza przyglądaniem się scenie walki i wykrzykiwaniem krótkich rozkazów. Wyraźnie na coś czekał. Spojrzał na nią i chyba się uśmiechnął, choć z powodu hełmu nie mogła być tego pewna. Jakby w odpowiedzi na jej złość i konsternację, wskazał w niebo za jej plecami. Sharissa obróciła się w siodle. Bała się, że zobaczy kolejnych Poszukiwaczy szybujących w kierunku osaczonej kolumny, odcinających drogę ucieczki. W istocie chmara skrzydlatych stworzeń pędziła w stronę pola bitwy, ale nie byli to Poszukiwacze. Byli to Tezerenee na latających smokach, dwa oddziały. Nadciągali ze wschodu i zachodu, schodząc się nad górami. Nie dorównywali liczbą ptasim napastnikom, ale mieli przewagę wysokości i masy. Na ich korzyść działał również bitewny zamęt. Paru Poszukiwaczy zauważyło ich, ale niewiele im to dało. Zaangażowani w magiczną i fizyczną walkę nie mogli wyłamać się z szeregów bez wystawienia się na grad śmiercionośnych strzał. A jednak wielu spróbowało, nie bacząc na ryzyko. Najwyraźniej magia skrzydlatych była bardzo osłabiona, przynajmniej w przypadku tej grupy. Ci, którzy rzucili się do ucieczki, stanowili wymarzone cele dla łuczników. Zostali wybici, zanim Tezerenee walczący magią spostrzegli, co się dzieje. Tezerenee też padali, bo nie wszyscy Poszukiwacze wybrali ucieczkę. Ptakoludy biły się z cichą determinacją, jakby wiedziały, że walka toczy się o przegraną sprawę. Jak wcześniej, gdy w swojej zarozumiałości przeszarżowały i rozpętały potężne czary, które uderzyły w nich samych - co sugerował Faunon i o czym świadczyły skamieniałe zwłoki - tak teraz popełniły ten sam błąd. Wpadły w pułapkę własnej arogancji i miały nikłe szansę na wyjście z niej z życiem. Barakas spodziewał się zasadzki i zastawił własną. Dlatego ekspedycja posuwała się tak powoli. Patriarcha wysłał przodem dwa mniejsze oddziały złożone z powietrznych jeźdźców i ukrył je gdzieś w lasach na południowy zachód i południowy wschód od doliny, którą podążała kolumna. Odsiecz przybyła we właściwym czasie, choć Sharissa nie przypominała sobie, by wysłano jakiś sygnał. Pewne, że nic nie wyczuła. Wiedziała, że później dumny z siebie patriarcha sam wszystko jej wyjaśni. Obecnie liczyło się utrzymanie przy życiu, dopóki odsiecz nie rozgromi nieprzyjaciela. - Uważaj! - krzyknął Faunon. - Jeden nas namierzył, Sharisso! Miał rację, ale czarodziejka nie czuła ataku. Oczyma wyobraźni ujrzała wirujące, niewyraźne obrazy przedstawiające Poszukiwaczy. - - Sharisso? - Elf pochylił się i trącił ją ramieniem. Był związany, więc tylko tyle mógł zrobić. - - Nie! Przestań! - zawołała. - Próbuje coś mi powiedzieć! Ponad nimi Poszukiwacz zrobił unik, gdy dwie strzały szybowały w jego stronę. Zwiększył siłę mentalnej napaści, wzmacniając obrazy odbierane przez Sharissę. Poszukiwacze w jaskini... w jaskini, której szukali Tezerenee. Ojciec mówił jej, jak skrzydlaci porozumiewają się z obcymi, ale zaznaczył, że dla lepszego zrozumienia niezbędny jest kontakt fizyczny. Mentalne bariery przeszkadzały w komunikacji. Musiała je obalić. - - Sharisso! Czary obronne słabną! - - Wiem! Zaufaj mi! - Miała nadzieję, że elf nie będzie nalegać, bo sama nie była do końca przekonana o słuszności swojej decyzji. A jeśli sama z własnej woli pchała się w szpony Poszukiwacza? Padła ostatnia bariera... Czarodziejkę zalały sceny z przeszłości i wizje przyszłości. Widziała Poszukiwaczy pracujących nad potężnym czarem, który miał zapewnić im ostateczne zwycięstwo nad niedobitkami Queli, rasy wielkich opancerzonych stworzeń panujących przed nimi na tym kontynencie. Sapnęła z grozy na widok przerażającej bestii, choć w głębi duszy wiedziała, że absorbuje strach skrzydlatego i jego nienawiść do starszej rasy. Czar nie był wyłącznie ich dziełem. Ktoś inny przyłożył rękę do jego powstania. Z jakiegoś powodu obrazy rozmyły się, ale po chwili czarodziejka ujrzała skutki czaru. To nie magiczne sprzężenie zwrotne uśmierciło tylu skrzydlatych, tylko udane, ale drogo opłacone odwrócenie zaklęcia. Poszukiwacze zrozumieli, że rozpętana potęga nie poprzestanie na zabijaniu Queli, że jeśli pozwolą jej swobodnie hulać po świecie, to z czasem stanie się zbyt silna, by nad nią zapanować. Większa część populacji skrzydlatych wzięła udział w przepędzeniu tych groźnych potworów - Sharissie mignęło futro, kły i wielkie pazury rozkopujące ziemię, ale nie odebrała ich nazwy - na północ, gdzie zapadły w sen. Tymczasowo unieszkodliwione tam miały czekać na ostateczną likwidację. Obraz znów stracił ostrość. Zastąpił go widok jaskini. Zmieniał się, jakby Sharissa wędrowała korytarzami w głąb ziemi. Opadł ją strach Poszukiwacza; wolałby nie pokazywać jej, co czekało na samym dole, ale musiał to zrobić, żeby mogła zrozumieć. Faunon krzyczał jej do ucha - przypuszczała, że próbuje wyrwać ją z transu - ale jego słowa rozciągały się nieprawdopodobnie i brzmiały jak jęk. Wszystko wokół niej zwolniło. Jej umysł dostroił się do szybkich myśli skrzydlatego, który desperacko próbował przekazać jej jak najwięcej informacji, zanim... Zachwiała się w siodle, odbierając ból i zupełną pustkę. Krzyknęła, wiedząc, że właśnie poczuła śmierć. Z wielkim wysiłkiem otrząsnęła się z tego mrożącego krew w żyłach wrażenia i otworzyła oczy. Drugi lotny oddział patriarchy runął na skrzydlatych, którzy próbowali uciekać i walczyć. W pobliżu przeleciał jaszczur Lochivana, choć jego samego widziała tylko przez mgnienie oka. Nie mogła znaleźć Poszukiwacza, który próbował się z nią porozumieć. - Spadł między smoki. - Faunon wiedział, kogo wypatruje. - Pewnie niewiele z niego zostało. Za zimny ton odpłaciła mu wściekłym spojrzeniem. Spojrzał na nią wyzywająco. - - Widziałem, że zaraz zginie. Wiem, co spotyka osobę powiązaną mentalnie z umierającym. Czasami wpada w obłęd... albo pada trupem. Dlatego do ciebie krzyczałem! - - Mówił mi... mówił mi... - Sharissie kręciło się w głowie. - - Jesteś ranna? - Czyjś głos przeszkodził jej w rozpamiętywaniu tego, przed czym próbował przestrzec ją Poszukiwacz. - - Nie, Reeganie. Nic mi nie jest. - - Wycofują się - powiadomił ją następca. Choć bitwa jeszcze trwała, już nie przejmował się jej przebiegiem. Sharissa była ważniejsza. Czarodziejka nie okazała wdzięczności. Gdyby pomógł jej Faunon lub Gerrod, ich troska sprawiłaby jej przyjemność. Usłużność Reegana tylko ją zezłościła. Nie chciała od niego nic. - A wy wycinacie ich w pień - dodała ponuro. Skrzydlaci drogo płacili za ostatnią desperacką próbę obrony swych włości. Czarny Koń nadal nie dawał znaku życia; albo zabijał wrogów, albo poległ, rażony jakimś czarem. Czarodziejka miała wyrzuty sumienia, że woli, by prawdą okazało się to pierwsze. Dotąd Poszukiwacze byli jej obojętni, ale krótki kontakt z nimi sprawił, że zaczęła darzyć ich szacunkiem. Byli świadomi, że nie zdołają powstrzymać najeźdźców, jednak usiłowali ostrzec ich przed czymś groźnym. Ale przed czym? Skrzydlaci już nie byli bezpieczni na górskich zboczach. Latające smoki wypłaszały ich i w wielu przypadkach rozdzierały na sztuki bez rozkazu jeźdźców. Niektórzy w desperacji wręcz szukali śmierci; Sharissa widziała, jak ptasia kobieta rzuca się na najbliższego wojownika, nie zważając, że drugi zachodzi ją od tyłu. Zginęła w pazurach smoka, ale zdążyła własnymi szponami rozorać gardło przeciwnika. Barakas przegrupował kolumnę i zrzucił ciężar walki na siły powietrzne. - Muszą być w rozpaczliwym położeniu, skoro zdobyli się na coś tak głupiego - stwierdził Reegan. - Spodziewałem się po nich czegoś więcej. - Zaśmiał się, choć Sharissa nie widziała żadnego powodu do śmiechu. Faunon pokręcił głową. - - Byli zrozpaczeni, tak, ale nie głupi. Nie ptasi ludzie. Jeśli mieli jakieś powody... - zerknął na Sharissę - to niedługo je poznamy. - - Co takiego? - Patriarcha podjechał do nich. Krew z jakiegoś draśnięcia spływała mu po zbroi. Był w dobrym nastroju, jakby odnalazł zgubę, którą uważał za bezpowrotnie straconą. Sharissa zauważyła, że oddycha ciężej niż zwykle. Bój, choć krótki, wyzuł go z sił. Nadarzała się okazja do rozmowy. Choć czarodziejka pragnęła zbadać skarby pozostawione przez założycieli i ich kolejnych następców, jej ciekawość ustąpiła ostrożności. Wiedziała, że w jaskiniach czyha coś złego, co wzbudziło grozę w sercach nawet niegdyś potężnych Poszukiwaczy. Jeśli dobrze zrozumiała obrazy przesłane jej przez martwego skrzydlatego, to zło spowodowało upadek ich imperium. - - Barakasie, mamy ostatnią szansę, żeby zawrócić. Gdybyś tylko wysłuchał... - - Zawrócić? - Pan klanu rumienił się z zadowolenia, co zapewne znaczyło, że przed atakiem wcale nie był za bardzo pewny zwycięstwa. - Nie ma mowy! Wyeliminowaliśmy ostatnie zagrożenie! Już nikogo nie spotka smutny los Ivora, nie musimy obawiać się podstępów. - - Ale w jaskiniach jest coś, co... - - Znowu elfie bajania? Naprawdę dajesz wiarę tym bredniom? Miałem o tobie lepsze mniemanie... Ale może nie w tym rzecz. Czyżbyś przykładem tego nieudacznika próbowała posiać w nas ziarno strachu? - - Widziałem, jak jeden z tych przeklętych ptaków chciał ją zaatakować, ojcze - wtrącił Reegan. - Zapewne jest w szoku, a może ten dzikus rzucił na nią jakieś zaklęcie, zanim zginął od strzały. Barakas uznał wyjaśnienie za wystarczające i ruchem ręki uciął dalszą dyskusję. - Nie chcę o tym więcej słyszeć. Dwoje więźniów popatrzyło na siebie. Faunon wykrzywił wargi w uśmiechu zaprawionym goryczą. Czarodziejka zagryzła usta. Wiedziała, że sprawa jest przegrana, na razie albo na zawsze. Władca Tezerenee już o niej zapomniał. Zwrócił oczy na niebo, skąd dwa smoki opadały ku grupie. Jednym był wierzchowiec Lochivana, nakrapiana bestia o połowę większa od innych. Drugi należał zapewne do dowódcy drugiej siły uderzeniowej. - - Aha, jesteście! Lochivan zasalutował. - - Czy jesteś zadowolony, ojcze? - Ogromnie. - Barakas zlustrował otoczenie, jakby się bał, że w czasie poprzednich inspekcji pominął coś ważnego. - I dzień jeszcze nie chyli się ku końcowi. Towarzysz Lochivana zaczął drapać się po karku z takim zapałem, że patriarcha skarcił go spojrzeniem. - - Jak przewidziałeś, ojcze, demon dał doskonały sygnał. Słyszeliśmy i widzieliśmy jego walkę z naszych kryjówek. - - Czyżbyś wątpił w powodzenie, Wenselu? - Patriarcha musnął ręką wieko skrzynki. - Myślę, że można go przywołać. Lochivan wiercił się w siodle. Sharissa była pewna, że on też ma ochotę się podrapać, ale nie śmiał tego zrobić w obecności Barakasa. Zapewne chcąc oderwać myśli od swędzenia, zapytał: - Jakie są twoje rozkazy, panie? Skrzynka na chwilę popadła w zapomnienie. - Zebrać ludzi w szyku, wyjąwszy tych, którzy polują na ptasich niedobitków. Ruszamy w ciągu kwadransa! Zrozumiano? Sharissa chciała uprzedzić Barakasa o czekającym ich niebezpieczeństwie, ale wiedziała, że nie raczy jej wysłuchać, że jej ostrzeżenia tylko podsycą jego ciekawość i pragnienie jak najszybszego dotarcia do celu. - - Odwagi - szepnął elf. - Tego teraz nam trzeba. Nie mamy większego wyboru, jak podążyć z nimi. - - Rozdzielić tę parę - polecił patriarcha, wskazując Sharissę i elfa. - Jego słowa mieszają jej w głowie. Dopóki nie odwołam rozkazu, nie wolno im rozmawiać. Lochivanie, zajmiesz się elfem. Reegan, ty weźmiesz pod opiekę wielmożną Sharissę. - Tak jest, ojcze! - Następca uśmiechnął się do czarodziejki. Sharissa odwróciła się, nie chcąc na niego patrzeć, i ujrzała widok wcale nie bardziej pociągający: masyw Kivan Grath. Barakas prześledził kierunek jej spojrzenia. - Tak, to nasz cel. Już tak blisko. - Zwrócił wierzchowca na północ, w kierunku szczytu, i dodał: - Z odrobiną szczęścia, moja droga, wieczorem rozbijemy obóz u stóp góry! Może nawet w jaskini, jeśli słońce nas nie mami. - - Dlaczego nie lecieć na skrzydlatych smokach? - zapytał Reegan. - Już nie musimy się niczego obawiać. - - Ale też nie ma powodów do pośpiechu. Ten świat należy do nas, Reeganie. Mamy co niemiara czasu na zbadanie jego skarbów i ukształtowanie go według naszej woli. - Barakas spojrzał na słońce. - Co nie znaczy, że mamy mitrężyć czas. Macie przydzielone zadania; zajmijcie się nimi. Reegan, ty i wielmożna Sharissa pojedziecie u mego boku. - - Pani?- Następca podjechał do niej na swoim wierzchowcu. Sharissa ciągle myślała o Poszukiwaczach, którzy niegdyś' władali tymi ziemiami i pod wieloma względami, niedostrzegalnymi dla Barakasa, byli podobni do Tezerenee. Zapewne także kiedyś myśleli, że czas jest ich sługą, nie wrogiem. Ptasie imperium przetrwało wieki, może nawet tysiąclecia. Jadąc w kierunku strzelistego Kivan Grath, byłej siedziby Poszukiwaczy, Sharissa zastanawiała się, czy cesarstwo Barakasa przetrwa chociaż do jutra. XV "Jak zębata paszcza wielkiej skamieniałej bestii" - pomyślała Sharissa. Stała u podnóża Kivan Grath i patrzyła na wylot jaskini, która była celem wyprawy. Zdaniem niektórych, między innymi Reegana, obozowanie u stóp góry było niemądre, bo przecież mogli rozlokować się w grotach. Dła czarodziejki głupotą było już samo przebywanie w pobliżu góry i jej jaskiń. Wstydziła się, że przez pewien czas sama pragnęła zbadać to starożytne miejsce i znajdujące się w nim przedmioty. Te pragnienia odrywały ją od najważniejszego celiiy do którego powinna dążyć - od ucieczki wraz z towarzyszami niedoli. Faunon wrócił do więziennego wozu. Czarny Koń nie został zamknięty w skrzynce - Sharissa zdziwiła się, że Barakas dotrzymał słowa - jednak stale przebywał pod czujnym nadzorem Tezerenee. Zaraz po przybyciu na miejsce patriarcha pozwolił jej na kilkuminutową rozmowę z mrocznym rumakiem, ale to wszystko. Czarny Koń, zwykle gadatliwy, robił się coraz bardziej małomówny. Nie podobało mu się to ciągłe wykorzystywanie, zwłaszcza przez wielmożnego Barakasa. Jego atak w górach na północy stał się sygnałem dla innych Tezerenee. Barakas tego nie powiedział, ale było jasne, że choć posłał Czarnego Konia do bitwy - co uratowało życie wielu jego poddanym - nie do końca ufał swojej władzy nad nim. To podnosiło na duchu młodą czarodziejkę, bo brak pewności zawsze można było wykorzystać. Ale jak? Musiała być ostrożna. Trudno było przewidzieć posunięcia Barakasa. Jak sam przyznawał, wiele rzeczy robił na pokaz, nie tylko dla osiągnięcia celu. Jeśli opracowany przez niego plan oznaczał większą liczbę ofiar, ale psuł szyki nieprzyjacielowi, bez skrupułów godził się na poniesienie dodatkowych kosztów. I z jakiegoś strasznego, niewytłumaczalnego powodu tacy sami byli jego poddani, ci, których gotów był poświęcić. Wojowniczka, która pilnowała jej tego wieczora, wyprężyła się w postawie na baczność. Sharissa bez odwracania się wiedziała, kto do niej przyszedł. Barakas wezwałby ją do siebie; nie fatygowałby się do niej na rozmowę. Reegan już złożył jej wizytę, będącą żałosną próbą odnowienia zalotów - jak gdyby potrzebowali jej aprobaty! Z pozostałych Tezerenee tylko jeden był nią zainteresowany. - - Przyszedłeś z jakiegoś konkretnego powodu, Lochivanie? Tezerenee zaśmiał się i zgrzytliwym głosem odparł: - - Zawsze potrafisz mnie rozbawić, Sharisso. Nie patrzyła na niego, skupiając wzrok na mrocznych wylotach jaskiń. Ciemne łaty ledwie odcinały się na tle nieco jaśniejszej szarości, ale i tak stanowiły odstraszający widok. Mimo wszystko wolała patrzeć w ich stronę niż na Lochivana. - - Czego chcesz? - - Tylko paru chwil twojego czasu. - Wysoki Tezerenee stał za jej plecami. Jego bliskość mroziła ją bardziej niż dawniej. Nie tylko dlatego, że dopuścił się zdrady, ale również z powodu jakiejś pogłębiającej się przemiany, która w nim zachodziła. - Po pierwsze, twój elf ma się dobrze. Nie widzę powodu, by dziś poddawać go przesłuchaniu. Dzięki tobie idzie nam na rękę. - Rada jestem... w jego imieniu... ale nie życzę sobie zwania go moim elfem. Lochivan przesunął się i stanął przy jej ramieniu. Słyszała jego oddech, powolny i chrapliwy. Zastanowiła się, czy nie cierpi z powodu wysokości. Paru uczestników wyprawy skarżyło się na górską chorobę. Zasadniczo nie mieli z tym problemów, bo większość Tezerenee przywykła do wysokości w czasie lotów na skrzydlatych smokach. - - Jest twoim elfem i wiem, że Reegan też to dostrzega. Prawdę mówiąc, niedawno chciał z nim pogadać. Aha, rozmawiał może z tobą? - - Był tutaj. - - Z twojego tonu wnoszę, że znów spotkał się z odprawą. Uważaj, Sharisso. Z dnia na dzień życie twojego przyjaciela stoi pod coraz większym znakiem zapytania. Mój brat gotów narazić się na gniew ojca, byle tylko pozbyć się rywala... nawet jeśli rywal też nie ma większych szans. Sharissa nie wiedziała, co bardziej ją zaniepokoiło: wzmianka o nastawaniu na życie Faunona czy też to, że Lochivan zauważył zażyłość narastającą między dwojgiem więźniów. A może nawet jego zainteresowanie tą sytuacją. Nie mówił jak osoba z zewnątrz, ale raczej jak ktoś osobiście zaangażowany - nie tylko z uwagi na bliskie pokrewieństwo z Reeganem. Sharissa przywołała na myśl jego wcześniejsze słowa. - A czy ty byłbyś skłonny narazić się na gniew patriarchy? Czy Faunon ma powody, żeby się ciebie obawiać? Musnął dłonią jej ramię, co przyprawiło ją o drżenie. Ma się rozumieć, strażniczka oślepła i ogłuchła, inaczej Lochivan nie ośmieliłby się dotknąć kobiety, którą jego ojciec wybrał na żonę dla swego następcy. - Jestem jego... twoją... jedyną nadzieją. - Jak mam to rozumieć? Oddychał z coraz większym trudem, chrapliwie i zgrzytliwie. - - Robi się... późźźno. Dobrej nocy, Sharissso. - - Lochivanie? - Odwróciła się, ale on już odchodził. Najpierw uznała, że odszedł z powodu tego, co jej powiedział, ale zmieniła zdanie, gdy zobaczyła, jak trzyma się za brzuch. W ciągu paru sekund jego oddech przerodził się w charczenie. Sharissa postąpiła za nim, chcąc służyć mu pomocą mimo osobistej niechęci. Strażniczka zastąpiła jej drogę. - - Wielmożny Lochivan pragnie samotności, pani. - - Jest chory! - - To przejściowa gorączka, wielmożna Sharisso. - Strażniczka patrzyła przez nią jak przez szybę. - - Tak ci powiedział? Nie przypominam sobie, by miał ku temu okazję. - - Nie, pani. Wyciągnęłam własne wnioski. Ostatnio widziałam podobne przypadki. Poza tym, gdyby wielmożny Lochivan pragnął pomocy, sam by o nią poprosił. - Strażniczka mówiła jak automat; została dobrze wytresowana przez swoich panów. Skoro oni nie życzyli sobie rozmowy o swoich niedomaganiach, miała bronić ich decyzji do upadłego. Lochivan już roztopił się w ciemności. Sharissa skwitowała westchnieniem kolejny przykład klanowego uporu. Nawet gdyby miała żyć wśród Tezerenee do końca swoich dni - cóż za okropna myśl! - nigdy ich nie zrozumie. - Robi się późno, pani. Powinnaś wypocząć przed jutrzejszym dniem - przypomniała jej strażniczka uszczypliwie. Czarodziejka pokiwała głową, choć wiedziała, że długo przyjdzie jej czekać na sen pod czujnym spojrzeniem pustych oczodołów Kivan Grath. Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na kolosa, który jednocześnie kusił ją i odpychał, pozwoliła odprowadzić się do obozu. Zerwał się wiatr. W jej uszach szum brzmiał jak żałobne zawodzenie - zapewne lament po głupcach, którzy wierzyli, że bez większego wysiłku zdołają posiąść tajemnice góry. Słońce wzeszło zbyt szybko i zbyt późno zarazem. Światło dnia nieco rozproszyło jej obawy, ałe nie zdążyła się wyspać - przez całą noc rzucała się na posłaniu. Gburowate zachowanie Tezerenee, którzy wstali na długo przed nią, świadczyło, że nie tylko ona miała kłopoty z zaśnięciem. Wielu drapało się po szyjach, piersiach i kończynach, co znaczyło, że wysypka nadal się szerzy. Czarodziejka była wdzięczna losowi, że mimo przebywania w klanie smoka nie zaraziła się tym paskudztwem. Ale jak długo będzie dopisywać jej szczęście? Strażniczka z ostatniej zmiany przyniosła jej trochę jedzenia. Była to prosta strawa, nawet w oczach mało wymagających Tezerenee. Tego ranka nikt nie interesował się jedzeniem; większość wojowników z widocznym zniecierpliwieniem czekała na wejście do siedziby starożytnych, żeby na własne oczy zobaczyć, o co walczyli. Nim skoczyła jeść, już przygotowali się do krótkiej wspinaczki i zdobycia jaskini, która mogła okazać się źródłem władzy i bogactwa. Bogactwo. Choć Barakasowi zależało przede wszystkim na powiększaniu władzy, nie był człowiekiem, który lekką ręką odrzuciłby klejnoty i inne skarby gromadzone przez milenia. Wkrótce po posiłku przybył jakiś wojownik. Przykląkł, jak gdyby w oczach jego panów rzeczywiście była znamienitą osobą, i powiedział: - Pani, nasz władca chce cię widzieć. Jak najszybciej, jeśli nic nie stoi na przeszkodzie. "Jeśli nic nie stoi na przeszkodzie?" - pomyślała z przekąsem. Barakas chciał ją widzieć i spodziewał się, że stawi się przed jego majestatem bez chwili zwłoki. Wszyscy to wiedzieli, ale Sharissa postanowiła narzucić własne tempo. Podniosła się powoli i zapytała klęczącego wojownika: - - Czy powiedział, do czego jestem mu potrzebna? Czy to coś pilnego? - - Dał do zrozumienia, że będziesz w jego orszaku, gdy w pełni chwały wkroczy do jaskini. Oczywiście. Gest szacunku, pusty gest. Czarodziejka wygładziła ubranie, poświęcając tej prostej czynności dwa razy więcej czasu niż potrzeba. Nim skończyła, wojownik ośmielił się podnieść głowę. Niewątpliwie zastanawiał się, dlaczego ta obca z taką opieszałością wykonuje rozkaz patriarchy. Sharissa obdarzyła go wyniosłym uśmiechem i dała znać, że może wstać z klęczek. Wojownik posłuchał, ale jego ruchy zdradzały irytację. Jak wielu Tezerenee, nie wiedział, jak ją traktować. Była więźniem, lecz także szacownym gościem pana klanu. Ta zagadka prawdopodobnie zmuszała ich do nadzwyczajnego wysiłku umysłowego. Tezcrenee nie byli przyzwyczajeni do samodzielnego myślenia. Sharissa z trudem skrywała rozbawienie, idąc za wojownikiem i swoją strażniczką do patriarchy. Z daleka wypatrzyła Czarnego Konia i Faunona. Elf, spętany czarami, siedział na grzbiecie skrzydlatego smoka. Miał zrezygnowaną minę skazańca, którego ciekawi tylko to, kiedy przyjdzie mu umrzeć. Kiedy odwrócił się i ją zobaczył, zdobył się na przelotny, zmęczony uśmiech. Odpowiedziała mu uśmiechem, ale zrobiła to z ciężkim sercem. Sylwetka Czarnego Konia ledwo majaczyła w dali, ale Sharissa doskonale wyczuwała jego obecność. Hebanowy rumak stąpał w tę i z powrotem jak w zagrodzie, choć jej sokoli wzrok nie wypatrzył żadnego ogrodzenia. Spróbowała skontaktować się z nim poprzez subtelną manipulację mocą, ale za każdym razem napotykała nieprzeniknioną ścianę ciemności. Z trojga więźniów tylko ona nie miała magicznych pęt. Pozostali byli niewolnikami mocy klanu i nie mogła nawet z nimi porozmawiać, co tu więc mówić o przyniesieniu pomocy. Patriarcha dobrze to sobie zaplanował, izolując trzech najbardziej kłopotliwych członków ekspedycji. Barakas wraz z niewielką grupą, złożoną najpewniej z jego synów, czekał na nią w pobliżu północnego skraju obozu. Z tego miejsca roztaczał się doskonały widok na wylot jaskini. Reegan zauważył ją pierwszy i szepnął do ojca, który właśnie mówił coś na temat trzymanego w ręce pergaminu. U jego stóp spoczywała złowieszcza skrzynka, do której Sharissa nie miała prawa się zbliżyć. Patriarcha odwrócił się i przywitał ją niczym ukochaną córkę. - Ach! Wielmożna Sharissa! Doskonale! Gotowa na ten doniosły dzień? - Do wojownika z orszaku powiedział: - Możemy zaczynać. Przygotować się! Ci, którzy zostają, niech będą czujni i nieustraszeni! Przypadnie im równy udział w skarbach, jakie znajdziemy w jaskini. Zapewnij ich o tym. Tezerenee zasalutował i zniknął w jednej chwili, by wypełnić rozkaz. Reegan wyszedł jej na spotkanie z wyciągniętą ręką. Sharissa ujęła ją z niechęcią, tylko dlatego, że cały czas miała przed oczami twarz Faunona. Jeśli pozwoli następcy na drobne zwycięstwo, może porzuci mordercze zamiary. Reegan uśmiechnął się, jakby wyznała mu miłość, i mocno złapał jej dłoń. Strażniczka i wojownik, którzy ją przyprowadzili, odeszli bez słowa, już niepotrzebni. Poza potomkami władcy Tezerenee, w zasięgu wzroku roiło się od wartowników. Tylko szaleniec poważyłby się na jakiś nierozważny ruch wśród tylu groźnych, doświadczonych wojowników. Barakas odwrócił się od niej, podniósł przeklętą skrzynkę, zapewniającą mu władzę nad Czarnym Koniem, i podał ją LochivanowL Sharissa nie odrywała wzroku od szkatuły, ale zauważyła, że postawa Lochivana zdradza cierpienie. Stał dość daleko, więc nie słyszała, czy nadal ma kłopoty z oddychaniem. - Demon idzie pierwszy - zadecydował władca Tezerenee. Lochivan kiwnął głową, zerknął w stronę czarodziejki i odmaszerował ze skrzynką pod pachą. Szedł dużo szybciej niż było to konieczne, jakby chciał oddalić się od ojca, zanim ten zauważy, że coś jest z nim nie w porządku. - Powietrzny wierzchowiec czeka, pani - szepnął Reegan. Sharissa spojrzała we wskazaną stronę i zobaczyła skrzydlate jaszczury. Dotąd nie zastanawiała się, jak dotrą do wylotu jaskiń; założyła, że kłan ma w zapasie co najmniej tuzin różnych sposobów. Lot na grzbiecie smoka nie zaliczał się do metod, które sama by wybrała, ale zapewne był najbezpieczniejszy. Barakas kiedyś powiedział, że teleportowanie się wprost do jaskiń byłoby szczytem głupoty. Być może Poszukiwacze odeszli na dobre, ale z pewnością nie omieszkali zostawić różnych nieprzyjemnych niespodzianek. Być może nawet przyczaili się w jaskiniach, choć Lochivan w czasie poprzedniej wyprawy nie napotkał oporu. Mimo dopisującego im szczęścia Sharissa nie mogła pozbyć się myśli, że wchodzą w pułapkę. Zajęcie gniazda nie mogło być aż tak łatwe. Myślała o tym, kiedy smoki wylądowały i nikomu nic się nie stało. Kilku wojowników już stało w szyku obronnym, ale nie mieli przed kim ani przed czym się bronić. Nie wykryto żadnej zasadzki - a Tezerenee nie można było zarzucić braku skrupulatności podczas poszukiwań. Przed nimi, niczym oficer lustrujący żołnierzy, stąpał w tę i z powrotem Czarny Koń. Spiorunował wzrokiem nadchodzących Tezerenee, ale nawet nie mrugnął w stronę Sharissy. Czarodziejka nie wiedziała, czy nadal pali go wstyd w jej obecności, czy jest po prostu rozgoryczony bezceremonialnością, z jaką wykorzystywał go znienawidzony Barakas. Znając Czarnego Konia, mogło chodzić i o jedno, i drugie. - Nie podoba mi się to - mruknął Reegan, ale tylko jeńcy zwrócili uwagę na jego słowa. Zsiedli z latających wierzchowców i stanęli przed wejściem. Kilku strażników zajęło się smokami, z których korzystała tylko pierwsza grupa Tezerenee. Inni już pięli się krętymi, zdradliwymi ścieżkami, które zostały wykute w skale przez jakąś zapomnianą rasę. Z dawna nie używane, były w fatalnym stanie. - - Zabieramy elfa? - zapytał jeden z wojowników stojących w pobliżu Barakasa. Jego ton i postawa wyrażały głęboki szacunek. Sharissa nie pamiętała, którzy synowie patriarchy zostali wyznaczeni do udziału w wyprawie, ale ten musiał być jednym z jego potomków. - - Oczywiście, głupcze! Przecież nie na darmo wlekliśmy to ścierwo taki szmat drogi - warknął Reegan. Patriarcha pokiwał głową. Tym razem pozwolił, by wygłup pierworodnego przeszedł bez echa. - Rozwiązać mu nogi, ale ręce ma mieć skrępowane za plecami. - Barakas uśmiechnął się, podziwiając wysokość wylotu jaskini. - Nie widzę powodu, by odwlekać wejście. Ruszył bez dalszych ceregieli, czym zaskoczył swoich ludzi. Lochivan pstryknął palcami w kierunku Czarnego Konia i mroczny rumak, najwyraźniej wiedząc, czego od niego wymagają, ustawił się u boku patriarchy. Reegan i Lochivan pospieszyli za nimi. Następca przystanął na chwilę i dał znać strażnikom, żeby przyprowadzili Sharissę. Faunon szedł na czele grupy, niedaleko Barakasa, który postarał się, żeby czarodziejka i elf nie mogli nawet wymienić spojrzenia. - Światło - rozkazał Barakas tonem człowieka, który wie, że spełnione zostaną wszelkie jego zachcianki. Jeden z synów wyciągnął rękę. Z wnętrza dłoni wystrzeliły maleńkie ogniste kulki. Jedna po drugiej odrywały się od ręki i wzbijały w powietrze. Kiedy tuzin jaśniejących sfer unosił się nad głowami, patriarcha nakazał przerwać ich tworzenie. Wojownik zamknął rękę i zdusił maleńką kulkę, zanim zdążyła się rozwinąć. Sharissa wiedziała, że kule nie są żywe, ale przyszło jej na myśl okrutne dziecko miażdżące w ręku motyla. Tezerenee, jak wielu Vraadow, nie przejmowali się drobiazgami. Cel zawsze uświęcał środki. - Smocza krew! Wykrzyknik ten nie oddawałby w pełni wrażenia, jakie wywierał roztaczający się przed nimi widok, gdyby nie fakt, że padł z ust patriarchy, osoby najmniej skłonnej do okazywania uczuć. Pozostali, z Sharissa włącznie, szeroko otworzyli oczy. Jaskinia była niewiarygodnie stara, dosłownie emanowała zamierzchłą przeszłością, choć niewiele pamiątek świadczyło o jej wieku. Być może zrujnowane miasto i zamek założycieli w "kieszonkowym" świecie zawierały więcej informacji, ale dotyczyły one głównie założycieli. Ta pieczara przypominała gobelin przedstawiający następujących po sobie mieszkańców ziem zwanych obecnie Smoczym Królestwem. Wszystkie kolejne rasy urządzały grotę według własnych upodobań, ale obecnie przeważały prace ostatnich mieszkańców, skrzydlatych Poszukiwaczy. Dotychczas poza połamanymi medalionami Sharissa nie widziała innych wytworów ich cywilizacji. Teraz miała okazję obejrzeć inne dzieła. Jedną wygładzoną ścianę pokrywały barwne malowidła. Mówiły o wolności podniebnego szybowania i o walkach, głównie ze stworzeniami zwanymi Quelami. Nie brakowało też scen z życia w gnieździe, takich jak wychowywanie młodych i coś, co wyglądało na festyn. Niektóre malowidła przedstawiały postacie naturalnej wielkości. Kolory były dziwne, jakby ptasi lud inaczej postrzegał barwy. Proporcje i kąty też odbiegały od tych, do których była przyzwyczajona. Poszukiwacze rzeczywiście musieli mieć ptasie oczy. Malowidła, musiała przyznać, były przepiękne. Piękne i smutne, z perspektywy niedawnych wydarzeń. Pieczarę zdobiły również rzeźby i reliefy, głównie przedstawiające Poszukiwaczy w locie. Jedna wyobrażała głowę wysoką na ponad dwadzieścia stóp. Figury różniły się detalami i czarodziejka zastanowiła się, czy reprezentują konkretne plemiona w historii skrzydlatych. Prawdopodobnie nigdy nie pozna odpowiedzi. Jeśli Tezerenee postąpią wzorem poprzedników, większość wytworów Poszukiwaczy zostanie usunięta. Zapewne skrzydlaci zrobili to samo z dziełami wcześniejszych mieszkańców, gdy przed wiekami zajęli jaskinię. Wiele różnych rzeczy przyciągało oczy, ale największą uwagę skupiały rzędy strzelistych posągów, wyobrażających stworzenia rzeczywiste i fantastyczne. Możliwe, pomyślała Sharissa, że są to przedstawiciele ras poprzedzających Poszukiwaczy. Tezerenee rozbiegli się niczym mrówki po całej jaskini. Reegan i Sharissa szli za patriarchą. Lochivan jako jeden z nielicznych nie okazywał zainteresowania otoczeniem. Z zadowoleniem trzymał się z tyłu, podczas gdy inni zbliżali się do masywnych figur, które wyglądały jak żywe. Sharissa spojrzała w jego stronę i zobaczyła, że sięga do wieka skrzynki. Czarny Koń idący z Barakasem nagle zamarł w pół kroku. Była pewna, że nie utracił świadomości, ale wskutek czarów patriarchy nie mogła tego sprawdzić. Natychmiast straciła zainteresowanie otaczającymi ją cudami i spróbowała podejść do wielkiego konia. Reegan nie puścił jej ręki. - Demonowi nic się nie stanie - mruknął cicho, żeby nie przeszkadzać ojcu, który kontemplował posągi. - Lochivan po prostu nie chce, żeby plątał się pod nogami. Za nimi rozległ się trzask. Sharissa, patriarcha i wszyscy pozostali odwrócili się, spodziewając się pułapki. Przestraszony wojownik wyprostował się i stanął obok postumentu, z którym się zderzył. Na ziemi walały się kawałki kryształu i podstawy. Fragmenty rozbłysły na krótko umykającą mocą. Barakas obrzucił winowajcę miażdżącym spojrzeniem i odwrócił się do pozostałych. - Następny, który coś stłucze, sam zostanie rozbity w drobny mak! Oglądać, ale ostrożnie! Skierował uwagę z powrotem na posągi. Niektóre były całkowicie zniszczone, a kilka leżało na ziemi. Wyglądało na to, że przewracały się jak kostki domina, wpadając jeden na drugi. Barakas wyciągnął rękę ku stojącej figurze, wysokiej i chudej, przypominającej wskrzeszonego trupa. - - Bogowie! - zawołał, momentalnie odrywając dłoń od posągu. - - Co się stało, ojcze? - zapytał Reegan, nic tyle przejęty, ile zaciekawiony reakcją ojca. - - To... tam... mniejsza z tym! Niech nikt ich nie dotyka, dopóki nie odwołam rozkazu! Wszyscy zrozumieli? - Jego wzrok zatrzymał się na Sharissie. - Dopóki nie dowiemy się czegoś więcej. - - Może powinniśmy stąd odejść? - podsunął Faunon, przestraszony i sfrustrowany pobytem w grocie. - - Bzdura. - Niemal jakby na przekór elfowi Barakas wskazał szereg tuneli na lewo od głównego wejścia. - Przebadać je na odległość tysiąca kroków. Jeśli ciągną się dalej, zaznaczyć punkt, do którego dotarliście, i wrócić. To samo dotyczy tych za... - patriarcha zajrzał za posągi. Wznosiły się tam zrujnowane schody prowadzące na niewielką platformę - ...za tym podestem. Tak, tu kiedyś musiał stać tron. Żołnierze ruszyli do tuneli, zwalniając miejsce następnym, którzy napływali do pieczary. Barakas zdjął hełm i patrzył za nimi przez chwilę. Potem uśmiechnął się do Faunona, jakby chcąc mu pokazać, że nie ma się czego obawiać, że on, patriarcha, w pełni panuje nad sytuacją. Tezerenee zaglądali we wszystkie zakamarki i wprost wychodzili z siebie, żeby przypodobać się swemu panu i władcy. Okrążali stojące posągi i spękane szczątki, szukając czegoś interesującego. Od czasu do czasu trafiały się znaleziska, które patriarcha łaskawie raczył poddać oględzinom. Parę razy znikał z pola widzenia, nawet zapuszczał się na krótkie wycieczki do bocznych komór. "Jak banda złodziei!" Sharissa zgrzytnęła zębami. Ile rzeczy zostanie bezpowrotnie zniszczonych mimo przykazania Barakasa, żeby zachować ostrożność? Parę godzin chaotycznej bieganiny nie zastąpi miesięcy rzetelnej pracy. Podczas gdy Tezerenee buszowali po pieczarze, więźniowie czekali bezczynnie. Czarny Koń był unieruchomiony, a Lochivan, nadal nie okazujący chęci przyłączenia się do innych, chyba nie miał zamiaru go uwolnić. Dwaj strażnicy pilnowali niespokojnego elfa. Faunon kulił się za każdym razem, gdy ten czy ów dotykał czegoś, co leżało na wyciągnięcie ręki od wielkich posągów, albo tylko przechodził w pobliżu. Sharissa w milczeniu znosiła bliskość Reegana i zakaz uczestniczenia w badaniach, choć Barakas obiecał jej to jeszcze w warowni klanu. Ten ostatni problem stracił na znaczeniu, gdy Reegan przyciągnął ją do siebie. Nikt nie zwracał na nich uwagi, więc następca poczynał sobie z coraz większą śmiałością. Pochylił się ku niej i szepnął: - To będzie sala tronowa mojego królestwa, Sharisso. Wiedziałaś o tym? Zamiast odwrócić się ku niemu - i narazić na niespodziewany pocałunek czy jakieś inne błazeństwo - wbiła wzrok w posągi. Były tak pełne życia... Zdawało się niemal, że oddychają. - Dzięki informacjom uzyskanym od elfa mamy przybliżone pojęcie o wielkości i charakterze tego kontynentu. Przy jednym z jego pobratymców znaleźliśmy mapę. Nie powiedzieliśmy mu o tym, dopóki nie przekonaliśmy się, że nie kłamie - miał szczęście, że nie mijał się z prawdą. Ojciec podzielił ziemie między swoich synów. Trzynaście królestw, skoro Rendel nie żyje, a Gerrod tak, jakby był martwy. We wczorajszej potyczce straciliśmy Zoraina, inaczej byłoby czternaście dzielnic. Na temat Zoraina Sharissa wiedziała tylko tyle, że był potomkiem patriarchy. Nie tyle z ciekawości, ile dlatego, by uwaga Reegana skupiała się na czymś innym niż ich planowany związek, zapytała: - A co z twoimi siostrami i kuzynami? Wzruszył ramionami. - Dostaną księstwa i inne włości, ale to nieistotne. Ojciec już wszystko obmyślił. Czy oczy kociej postaci, na którą patrzyła, odpowiedziały jej spojrzeniem? Niemożliwe... na pewno? - A gdzie on sam będzie władać? Jakie królestwo przypadnie twojemu ojcu? Reegan spiął się, co sprawiło, że zerknęła na niego mimo wcześniejszego postanowienia. - Nie powiedział. Posągi znów przyciągnęły jej wzrok. Spoglądały niemal hipnotyzująco, jakby domagały się jej uwagi. - To nie pasuje do wielmożnego Barakasa, władcy Tezerenee. Reegan nie odpowiedział. Sharissa zerknęła na niego dyskretnie i zobaczyła czoło zmarszczone w zadumie. Drapał się po karku; skóra wysuszona przez wysypkę obejmowała całą szyję i zapewne też piersi. Jego odrażający wygląd sprawiał, że tym przyjemniej było patrzeć na posągi. - Lochivan! Reegan! - Głos patriarchy odbił się echem w podziemnych korytarzach. Z mrocznych kryjówek wypełzły zaniepokojone hałasem wstrętne małe stworzenia. Gdy tylko spostrzegły, że w grocie jest jasno, spiesznie pierzchły pod osłonę chłodnej ciemności. - Musisz pójść ze mną - poinformował niedźwiedziowaty Tezerenee. Sharissa nie sprzeciwiała się; zadałaby sobie próżny trud, a poza tym znudziło ją bezczynne stanie na środku pieczary. Idąc z Reeganem, mogła dowiedzieć się czegoś, co przysłuży się jej własnym celom. Przechodzili niedaleko Czarnego Konia. Choć lodowate, błękitne oczy nie miały źrenic, Sharissa wiedziała, że patrzyły na nią. Myśląc o jego niedoli, spojrzała na Lochivana, który jeszcze nie pospieszył na wezwanie ojca - pewnie zastanawiał się, co zrobić ze swoim podopiecznym. W końcu zostawił unieruchomione stworzenie same sobie, co jeszcze bardziej zezłościło czarodziejkę. Zdawało się, że życie Czarnego Konia stanie się nieprzerwanym pasmem wymyślnych tortur tylko dlatego, że klanowi smoka tak było wygodnie. Sharissa obiecała sobie, że przed zachodem słońca porozmawia z Barakasem. Jeśli w zamian za ustępstwa będzie musiała poświęcić własną wolność - nadal ograniczoną - niechaj tak będzie. Lochivan dołączył do nich, ani na chwilę nie podnosząc głowy, jakby nie chciał mieć do czynienia z bratem czy z kobietą, którą darzył skrywanym uczuciem. Sharissa słyszała jego wytężony, chrapliwy oddech. Szedł jakby inaczej, choć trudno było określić, na czym polega różnica. Niemal jakby się połamał, z potem ktoś niewprawnie zestawił mu kości. Zauważyła, że Lochivan zabrał skrzynkę. Trzymał ją jak najdalej od niej, tuląc do piersi niczym niemowlę - co nie znaczy, że umiała wyobrazić sobie jakiegoś Tezerenee z dzieckiem na ręku. - Gdzie jesteś, ojcze? - zawołał Reegan. Głos dochodził zza zniszczonego podwyższenia za posągami, ale w tylnej ścianie otwierało się wiele korytarzy i nie było wiadomo, w którym przebywa patriarcha. Jakiś wojowniczka wygramoliła się z tunelu i poderwała rękę w salucie. - - Szukacie pana klanu? - - Tak. Jest tam? Pokiwała głową i spiesznie odsunęła się na bok, robiąc im przejście. - Kilkaset kroków dalej. Tunel opada i kończy się komorą. Tam go znajdziecie. Reegan lekkim skinieniem nagrodził jej zwięzły meldunek. - Wracaj do swoich obowiązków. Po jej odejściu Lochivan odwrócił się do brata. Głos miał chropawy, jak ostatnim razem. - Zabierz wielmożną Sharissę i ruszaj. Ja dołączę... dołączę za chwilę. Pierworodny przez chwilę przyglądał się młodszemu bratu, wreszcie pokiwał głową. - - Oby przeszło szybko. - - Przejdzie. To tylko kwestia woli. Nietrudno było zrozumieć, że mówią o wysypce lub chorobie, która nękała tak wielu z nich. Zdawało się, że Lochivan cierpi bardziej od innych, ale Sharissa nie przebywała wśród Tezerenee na tyle długo, by mogła w wiarygdny sposób ocenić jego stan. Chciała jeszcze raz na niego spojrzeć, lecz Reegan rozmyślnie obrócił ją tak, że nie mogła tego zrobić. Ktoś zapalił suche jak pieprz, wiekowe pochodnie tkwiące w uchwytach na ścianach korytarza. Poszukiwacze byli dziennymi stworzeniami, więc obecność pochodni nie stanowiła niespodzianki. Czarodziejka dziwiła się, dlaczego mieszkali w jaskiniach, skoro tak wielką radość sprawiało im szybowanie w przestworzach. Byli blisko celu, gdy z przeciwnej strony nadszedł ktoś, kto niemal zatarasował przejście. Patriarcha zamrugał i wbił wzrok w najstarszego syna. Sharissę zdumiało zaskoczenie malujące się na jego twarzy. - Lochivan jest za nami, ojcze. Będzie tutaj za chwilę. Sharissa skuliła się w nadziei, że Barakas nie zwróci na nią uwagi. Narastało w niej pewne podejrzenie, lecz nie była pewna, czy je ujawnić. - Co takiego odkrył? - zapytał patriarcha. Za jego plecami pojawili się dwaj wojownicy. Mieli zakłopotane miny, ale nie śmieli spytać, dlaczego ich pan tarasuje przejście. Pytanie zbiło Reegana z tropu. Wreszcie wydukał: - - N-nic! To ty nas wezwałeś! Wezwałeś Lochivana i mnie. Przyprowadziłem wielmożną Sharissę, bo... - - Mniejsza z tym. - Władca Tezerenee spochmurniał. - Natychmiast zawrócić. Idziemy do głównej pieczary. - - Ale dlaczego... - - Wcale was nie wzywałem! - warknął z irytacją patriarcha. Reegan przełknął ślinę i dosłownie okręcił Sharissę dokoła. Czarodziejka bez protestu pozwoliła poprowadzić się drogą, którą przed chwilą przebyli. Jej umysł pracował na przyspieszonych obrotach. Podejrzenia okazały się trafne, ale czy nie popełniła błędu, przemilczając je przed Tezerenee? Jeśli mieli do czynienia z jakąś pułapką skrzydlatych, to czy ona także nie padnie jej ofiarą? Wyskoczyli z bocznego korytarza, niemal wpadając na Lochivana, który stał tyłem do nich. Wojownik najpierw założył hełm i dopiero wtedy odwrócił się, żeby sprawdzić, o co chodzi. Czarodziejka zerknęła na leżącą opodal skrzynkę - tak bliską, ale nieosiągalną wśród tylu smoczych ludzi. Poza tym z próbą jej zniszczenia nadal wiązało się ryzyko wyrządzenia krzywdy Czarnemu Koniowi. - - Ty! - warknął Barakas do drugiego syna. - Też mnie słyszałeś? - - Tak jessst, oj... - - Przeklęte ptaki! Co one knują? "Czyżby w teatralnie gniewnym głosie patriarchy pobrzmiewała nuta strachu?" - zastanowiła się Sharissa. Okrążyli starożytne podwyższenie i wyszli w śład za Barakasem na środek groty. Tezerenee kręcili się z dobytą na wszelki wypadek bronią, choć wielu znacznie lepiej radziło sobie z czarami. Patriarcha przystanął i rozejrzał się w poszukiwaniu wroga. Sharissa chciała do niego podejść, wiedziona strachem o swoich towarzyszy, ale Reegan pociągnął ją w tył. Jego troskliwość była chwalebna, choć niepożądana. Barakas okręcił się dokoła, wypatrując nowej napaści lub sprawcy sztuczki, która zwiodła jego synów. Nie zauważył jednak niczego odbiegającego od normy, bo zaklął pod nosem. Czarodziejka rozejrzała się w poszukiwaniu towarzyszy niedoli. Faunona zasłaniały ruchliwe, opancerzone ciała tuzinów żołnierzy, a Czarnego Konia nietrudno było zlokalizować. Głowa wielkiego ogiera unosiła się wysoko nad hełmami wojowników, którzy tłumnie napływali do pieczary. Jakby zainteresowanie Sharissy skierowało jego uwagę w określoną stronę, wielmożny Barakas ruszył do skamieniałego rumaka. Jego poddani rozstępowali się niczym morze, gdy z furią parł do celu. - Ty! Sharissa miała teraz lepszy widok. Ma się rozumieć, Czarny Koń nie zareagował na gniewny i oskarżycielski ton patriarchy. Nie może nic zrobić, dopóki Lochivan nie zdejmie z niego zaklęcia. - - To twoja robota! - Nie oglądając się, Barakas dodał: - Lochivan! Uwolnij go, żeby mógł odpowiedzieć na moje pytania. - - Co za bzdury wywrzaskujesz, smoczy władco? - ryknął hebanowy ogier, gdy tylko zdjęto czar. Jego kopyta wyrywały kawały skał z podłoża, gdy w jedyny dostępny sposób dawał upust bezsilnej wściekłości. Barakas bez lęku stawił mu czoło. - Co ty knujesz, demonie? Czy mam cię zamknąć w skrzyni? Zmiana w zachowaniu Czarnego Konia wstrząsnęła Sharissą do szpiku kości. Wieczysty skulił się i w niemal ludzki sposób pokręcił głową. - Nie mam pojęcia, o co ci chodzi! Nic nie zrobiłem! Nic nie widziałem! - Nie ty w moim imieniu wezwałeś do mnie synów? Czarny Koń spojrzał na niego jak na osobę niespełna rozumu. - - Nie! Słyszałem wołanie, ale to nie moja sprawka! Sam doskonale wiesz, jak mocno jestem z tobą związany! - Znów potrząsnął głową, tym razem na znak pogardy do siebie i swojego kata. - Słyszałem zawołanie i widziałem, jak przechodzili niedaleko mnie! Zapytaj innych tu obecnych, co słyszeli, a potem zapytaj siebie, czy mógłbym wykonać bodaj tak drobną magiczną sztuczkę! - - Nie potrzebuję nikogo pytać! Sharissa nigdy dotąd nie słyszała takiego napięcia w głosie patriarchy. Zdawało się, że jest bliski szału. Nie przypominała sobie, by w ciągu piętnastu lat od przybycia z Nimth zachowywał się w taki sposób. Barakas zaczynał tracić panowanie. Zamknął usta i jeszcze przez chwilę wbijał wzrok w Czarnego Konia. Potem odwrócił się do swoich ludzi. - Żaden z was nie słyszał nic poza moim głosem? Nikt nic nie widział? Czy nie brakuje nikogo, kto powinien tu być? Odpowiedziały mu przeczące pomruki. "Teraz zajmą się Faunonem" - pomyślała czarodziejka. Wiedziała, że nie powinni go obwiniać, bo przecież łańcuchy i magiczne pęta uniemożliwiały mu wykonanie czarów tak skutecznie, jak skrzynka w przypadku Czarnego Konia. Mimo wszystko mógł zostać poddany drobiazgowemu i bolesnemu przesłuchaniu, gdyż tylko on znał tutejsze ziemie. Tłum znów się przesunął, odsłaniając miejsce, gdzie Tezerenee trzymali elfa. Sharissa rozglądała się, chcąc przynajmniej nawiązać z nim kontakt wzrokowy. Gdzie on się podziewa? Chciała się odwrócić, ale Reegan, skupiony na poczynaniach ojca, przytrzymał ją bezwiednie. Nie widząc innego wyjścia, przysunęła usta do jego ucha i szepnęła ochryple: - Możesz mnie puścić. Nigdzie nie ucieknę, przecież wiesz. Okazało się, że źle zrobiła. Niepotrzebnie zwróciła jego uwagę. Następca zrozumiał, że ciągnie ją do elfa. Zżerany zazdrością, odwrócił się, by spiorunować wzrokiem domniemanego rywala. On też nie mógł go wypatrzyć. - Elf! - ryknął, ściągając na siebie spojrzenia wszystkich obecnych. Sharissa zdrętwiała, rozumiejąc teraz, dlaczego nie mogła znaleźć Faunona. Lochivan jako jeden z pierwszych spojrzał tam, gdzie powinien być jeniec. Syczącym tonem, ale wyraźnie, oddychając coraz ciężej z każdą kolejną sylabą, wyraził na głos myśli swego brata: - Elf zniknął! Elf uciekł! Kaskada srebrzysto-błękitnych włosów spadła jej na twarz, gdy potrząsnęła głową na znak, że źle interpretują nieobecność elfa. Wątpiła, czy zniknął z własnej woli. Nie mógł przecież zorganizować ucieczki. To znaczyło, że ktoś albo coś pomogło mu uciec... albo zabrało go wraz ze strażnikami z dużo gorszych, mroczniejszych powodów. XVI Rytmu życia Queli nie wyznaczały wschody i zachody słońca, co niejeden raz dezorientowało Gerroda. Jego gospodarze dla różnych celów natury ogólnej prowadzili rachubę dni, ale na przykład kładli się spać, gdy byli zmęczeni, a nie dlatego, że zapadła noc. Zresztą nawet w nocy jaskinie były oświetlone, gdyż kryształy podobne do zbieracza magazynowały światło słońca. Nadmiar energii pozwalał mieszkańcom głębi ziemi bez przestojów realizować różne projekty - wypoczęci zastępowali tych, których czas pracy dobiegał końca. Gerrod stał przed czarnym jak smoła wejściem do jaskini kryształów - albo komnaty twarzy, jak zaczął nazywać ją w myślach. Był w tym miejscu trzeci raz, przy czym ostatnia wizyta miała miejsce dnia wczorajszego, jeśli się nie mylił. Z trudem doszedł do siebie po tamtej farsie. Pięciominutowa walka z szepczącymi obliczami zupełnie wyzuła go z sił. Uratowało go tylko to, że wcześniej umówił się z przywódcą Queli, iż zostanie wyciągnięty po upływie określonego czasu. Co gorsza, okazało się, że nie ma najmniejszych szans na osiągnięcie powodzenia bez uprzedniego wykonania pewnego szczególnego czaru. Gerrod Tezerenee, który stał przed straszną komnatą, był innym Gerrodem niż ten, którego pojmały Quele. Sharissa poznałaby go od razu. Ujrzałaby twarz, do której przywykła, tę, która przez cały zeszły rok aż do tej chwili była wyłącznie maską. Czarodziej znów był młody, pełen życiowej siły o wiele większej od tej, jaką zapewniłby mu długi wypoczynek z przerwami na pożywne jedzenie. Walka z kryształową komnatą wymagała fizycznej siły i wytrzymałości. Wbrew postanowieniu Gerrod znów sięgnął do dawnej magii Vraadow, szczerze nienawidząc każdej chwili koniecznej do dopełnienia czaru. Zdawał sobie sprawę, że czary spowodują jakieś zniszczenia w tym świecie, ale nie miał wyboru. Musiał być w jak najlepszej formie. Twórcy komnaty byli znacznie potężniejsi od niego. Nawet teraz, choć na pewien czas odzyskał młodość, ryzykował przeciążeniem umysłu i serca. Quel obok niego zahukał niecierpliwie. Zawołanie nie zostało przetłumaczone, co znaczyło, że stworzenie tylko przypomina mu o zadaniu, a nie beszta go za opieszałość. Mimo to Gerrod wiedział, że nie ma na co czekać. Jeśli będzie się ociągał, jego nieludzcy towarzysze mogą stracić cierpliwość. Wszedł do środka... do świata szaleństwa. Twarze natychmiast zaczęły szeptać gorączkowo. Gerrod nadal nie miał pojęcia, co próbują mu powiedzieć, ale tym razem to go nie obchodziło. W tej chwili tylko jedno zadanie było ważne. Zakręciło mu się w głowie. - Nie tym razem! Przemierzał komnatę, stawiając długie, wymuszone kroki. Wspomnienia dwóch poprzednich wizyt splątały się i zatarły, ale przypominał sobie zestaw kryształów, które różniły się od innych. Przynajmniej tym, że z nich nie patrzyły na niego twarze. Może one są kluczem do zapanowania nad tym miejscem? Już odczuwał zmęczenie. Nawet odzyskana młodość nie wystarczała. Narastał w nim nowy, paniczny strach, że czar młodości się zużywa. Chciał zachować go do czasu, gdy upomni się o niego śmierć, bo nie miał pojęcia, ile razy z jego pomocą będzie mógł przedłużać życie. Związanie się z magią tego świata też niczego nie obiecywało. Mógłby przedłużyć życie, ale w jakiej postaci? W jakie przemieniłby się stworzenie? Coś mu podpowiadało, że takie myśli rodzą się ze strachu, ale zignorował ten wewnętrzny głos jak całą resztę. Jeszcze parę kroków. Cel leżał tuż tuż, niemal w zasięgu ręki. Szepty przybrały na sile. Mało brakowało, a stanąłby w miejscu, po raz pierwszy słysząc strzępy spójnej mowy. - -...nie kłaniać się przede mną! Jeśli tego nie zrobią, zrównam z ziemią miasto i wszystkich jego... - -...i że ja zacząłem to wszystko! Gdybym mógł odwrócić bieg czasu, ostrzec moich... "Nie!" Nie będzie ich słuchać! Gerrod odetchnął głęboko i doskoczył do ściany, w której tkwiły kryształy bez twarzy. Jaskrawy blask zalał komnatę. Kaptur osłonił mu oczy, lecz mimo to przez kilka sekund nie mógł się pozbyć denerwujących, roztańczonych plamek. Wreszcie przepędził je mruganiem i odwrócił się, żeby zobaczyć, jakie zmiany spowodował. Szepty umilkły. Przynajmniej udało mu się uciszyć to piekielne mamrotanie. Przez krótki czas stał i zastanawiał się, czy jakimś sposobem nie przeniósł się w zupełnie inne miejsce. Za ścianami widniał świat. Obojętnie, w którą stronę spoglądał, wyjąwszy ścianę z kryształami kontroli, miał wrażenie, że znajduje się w szklanej komnacie. Liczne fasety krystalicznych ścian zniekształcały obraz, ale bez trudu rozpoznał wzgórza i skupisko drzew. Gdy się odwrócił, zobaczył kolejne wzgórza i step, na którym pasło się stado zwierząt, chyba dzikich koni. - Gdzie znajduje się to miejsce? - mruknął. - Gdzie ja jestem? Jakby w odpowiedzi panoramę zastąpiło coś, co... zmrużył oczy i przyjrzał się uważnie... co mogło być tylko Smoczym Królestwem widzianym z jednego z księżyców! - Na kości Serkadiona Manee! - szepnął z nabożną grozą. Starożytny Vraad uradowałby się na ten widok. Gerrod czytał księgi z kolekcji Dru Zeree, łącznie z dziełem napisanym przez dawno zmarłego Manee. Jedna cecha łączyła tego zarozumialca z mistrzem czarnoksiężnikiem i Gerrodem. Pasja odkrywania, zwłaszcza gdy odkrycia poszerzały wiedzę. - Sharissa! - szepnął cicho czarodziej. Często ubierał myśli w słowa, bo wśród Queli brakowało mu ludzkiej mowy. - Dzięki temu mogę ją znaleźć! "Niewiele ci to da! - pomyślał w następnej chwili. - Co dobrego z wiedzy o miejscu jej pobytu, skoro sam jesteś tutaj więźniem!" Gdzie było to "tutaj"? Przyjrzał się rozległemu widokowi, uwzględniając lekkie zniekształcenia spowodowane przez fasety kryształów, i wreszcie znalazł to, czego szukał. Maleńki znaczek ogromnie podobny do smoka błyszczał w pobliżu wysuniętego w morze półwyspu. Okazało się, że miał rację. Quele zajmowały półwysep. - A Sharissa Zeree? - Była to nadzieja na wodzie pisana, ale ostatnio znał tylko taką. Jego obawy spełniły się. Obraz nie zmienił się ani na jotę. - - Może gdybym ją sobie wyobraził. - Pomyślał, że to niewykonalne, bo w ostatnich latach zbyt rzadko ją widywał, ale stanęła mu przed oczami jak żywa, gdy tylko się skoncentrował. Zwiewne srebrzysto-błękitne włosy, kąciki ust wygięte w górę w wiecznym uśmiechu, jasne, dociekliwe oczy, które błyszczały bardziej niż u innych Vraadow... - - Smocza krew! - Przepędził poetyckie ozdobniki, zanim ich wymowa stała się zbyt dobitna. Udało mu się powściągnąć cugle fantazji i wyobrazić ją sobie taką, jaka była naprawdę. Przez cały czas powtarzał w duchu: "Miejsce pobytu... miejsce pobytu..." z takim natężeniem, że inne, bardziej osobiste myśli nie miały do niego dostępu. Panorama zachmurzyła się... a po chwili ukazało się mroczne wnętrze jaskini. Widok był niezwykle realny. Czarodziej przez chwilę miał wrażenie, że stoi w jaskini, a nie przygląda się jej z daleka. - Lepiej... Scena zniknęła, gdy Gerrod spanikował. Słysząc z głowie upiorny szept, natychmiast pomyślał o ucieczce. Żaden nowy obraz nie zastąpił poprzedniego; krystaliczne ściany pozostały zamglone. - Kto tu jest? - krzyknął. Nie doczekał się odpowiedzi; nie spodziewał się, że ją usłyszy, lecz mimo to spróbował. Potrząsnął głową, myśląc o szeptach i o tym, że naprzykrzały mu się nawet teraz. Powtarzał sobie, że to tylko wytwór rozbudzonej wyobraźni, nic więcej. Nie opuszczał go strach, że w każdej chwili znów usłyszy głosy, więc nic dziwnego, że sam je wyczarował. Zadowolony, że to tylko omamy, ponownie zajął się zadaniem. Niebawem zdenerwowane Quele przyślą po niego. Zanim to się stanie, chciał poczynić jakieś postępy, żeby wykazać się przed nimi albo dowiedzieć się, w jaki sposób wykorzystać ogromne dzieło pradawnych do znalezienia Sharissy i ucieczki z podziemi. Wrócił do kryształów kontroli i dotknął ich z wielkim respektem. Cały czas myślał o Sharissie, nie był więc zaskoczony, gdy chmury rozwiały się i ujrzał wylot jaskini. - Lepiej - szepnął, nieświadomie naśladując wymyślony głos. Opanowanie podstaw manipulacji kryształami okazało się zaskakująco łatwe, oczywiście gdy już się wiedziało o ich istnieniu. "Dlaczego mieliby komplikować obsługę? To tylko denerwowałoby użytkownika. Pomyśleć, ledwie przed chwilą bałem się, że niczego tu nie odkryję!" A jednak nie popadał w euforię. Każdy, kto posiadał podstawy wiedzy o magii kryształów, osiągnąłby to samo. Ale dobrze, że odkrycie stało się jego udziałem, nie ojca czy któregoś z braci... albo jednego z Vraadow, poza Dru Zeree i jego córką, ściśle mówiąc. - To jest jaskinia, tak, ale pokaż mi, gdzie... - Uśmiechnął się, gdy znów ukazała się mapa. Jaskinia leżała... daleko na północnym wschodzie! - Tylko dwie trzecie kontynentu stąd! Dobrze, że uciekając z Pustki nie trafiłem na środek morza! Góry. Wielki północny łańcuch górski. Gerrod czytał notatki brata, poświęcone temu pasmu i jednej górze w szczególności. Rendel, skryty jak każdy Vraad, nie napisał, dlaczego ta jedna góra, nazwana przez niego Kivan Grath, jest taka ważna. Każdy, kto go znał, na przykład on czy ojciec, rozumiał, że nawet pobieżna wzmianka sygnalizuje doniosłość danego tematu. Rozdział dotyczący Kivan Grath zawierał również pozornie oderwane informacje o Poszukiwaczach i historii, co stanowiło wystarczającą wskazówkę. - Twój skarbiec - mruknął. - Miejsce, dla którego porzuciłeś swój klan! Jaskinia... ale jeśli była tam Sharissa, musieli być również Tezerenee. To z kolei siłą rzeczy oznaczało obecność ojca. Musiał uciec i dotrzeć do Sharissy, nie tylko dla jej dobra. Nie wolno dopuścić, by jego ojciec zawładnął tajemnicami założycieli. Miał zbyt bujną fantazję, a zarazem klapki na oczach. - Jeszcze jedno nieskomplikowane dotkniecie kryształów... Skąd wzięła się ta myśl? Jego ręce przesunęły się, jakby kierował nimi ktoś inny. Gerrod powoli sięgnął do kryształów. Czy umożliwiały także przenoszenie się z miejsca na miejsce? Nie chciał korzystać z własnych czarów, żeby przypadkiem ich wpływ nie okazał się zgubny. Nadal nie miał zaufania do magii rodem ze zmaltretowanego Nimth ani z tego świata, ale założył, że używanie mocy kryształowej komnaty powinno być bezpieczne, bo przecież nie wymagało niczego więcej prócz myśli. Przypuszczenia mogły okazać się nieprawdziwe, lecz uciszył wątpliwości i z desperacją dotknął pierwszego kamienia. Znajome pohukiwanie sprawiło, że odsunął ręce. W wejściu do komnaty stał przywódca, jedyny Quel, który nie bał się zaryzykować. Patrzył na roztaczający się przed nim widok. Jego zwierzęce rysy kryły się pod metalowym hełmem z wąskimi szczelinami na oczy, szczelnie zasłaniającym uszy. Wokół pasa owiązany był grubym sznurem, którego drugi koniec niknął w głębi korytarza. Czekający tam podwładni mieli go wciągnąć, gdy tylko osiągnie cel - Gerroda. - Jeszcze nie - zawołał Gerrod. Starał się mówić spokojnie, nawet z nutą oburzenia. Jakby przekonanie Quela, żeby go nie zabierał, było w ogóle możliwe! Wielki Quel odwrócił się z widocznym wysiłkiem i spojrzał na niego. Gerrod nadal nie wiedział, w jaki sposób komnata oddziaływała na Queie, ale hełm przez jakiś czas ochraniał je przed skutkami. Na ich nieszczęście, nie stanowił wystarczającej ochronę. Gerrod trochę nauczył się odczytywać mowę ciała podziemnych stworów i wiedział, że Quel jest wstrząśnięty. Nie spodziewał się zobaczyć czegoś takiego. Nie próbował się z nim porozumieć; gdyby nie pierś podnosząca się w oddechu, można by pomyśleć, że umarł na stojąco. - Działaj! Skąd się wzięła ta rozkazująca myśl? Rozgorączkowany Tezerenee nie potrzebował zachęty. Sama komnata świadczyła o poczynionych przez niego postępach - o których powinien natychmiast zameldować swoim gospodarzom. Odwrócił się do kryształów i zaczął manipulować nimi niezdarnie. Usłyszał, jak Quel za jego plecami poruszył się i zahukał ostrzegawczo, ale nie zwrócił na niego uwagi. Rozpaczliwie pragnął odzyskać władzę nad rękami; dłonie kreśliły nieznane mu wzory, jak gdyby to one wiedziały, co jest najlepsze. Wielka, opancerzona bestia nie była uzbrojona, co dawało czarodziejowi parę dodatkowych cennych sekund. Wiedział jednak, że gdy Quel zbliży się na wyciągniecie ręki, jego los będzie przesądzony. Quel też o tym wiedział. Słysząc ciężkie kroki, Vraad przestał walczyć z rękami i pozwolił im przesuwać się po pulsujących kamieniach. W komnacie znów rozbłysło oślepiające światło. Gerrod, przygotowany na coś takiego lub na śmiertelny cios w kark, zamknął oczy. Przeraźliwy, rwący się wrzask przeszył mu uszy. Kiedy światło ściemniało i stwierdził, że nadal przebywa wśród żywych, ostrożnie rozchylił powieki. Był w jaskini, ale nie tej kryształowej. Oszołomiony, obrócił się dokoła, omiatając otoczenie oczami okrągłymi ze zdumienia. To nie był obraz wyczarowany przez fantastyczny rząd magicznych kryształów; ta jaskinia była bardzo prawdziwa i bardzo znajoma. To tu Sharissa czekała na ratunek. "Gdzie ona jest? - zapytał się w duchu. Wiedział, że tutaj mówienie na głos czy hałasowanie mogłoby ściągnąć mu na kark rzeszę Tezerenee. - I co mam zrobić, gdy ją znajdę? Walczyć z połączonymi siłami mojego ojca, braci, sióstr, kuzynów i każdego obcego, którego zabrali z sobą w nagrodę?" Gerrod z przerażeniem stwierdził, że nigdy tak naprawdę nie dopuszczał do siebie myśli, iż może znaleźć się w podobnej sytuacji. Jasne, rozmyślał o uwolnieniu Sharissy, ale wyobrażał sobie, że zmaterializuje się znienacka, porwie ją strażnikom i zniknie. Teraz, tak blisko celu, rozpaczliwie potrzebował planu działania. Dzięki smudze nikłego blasku, który sączył się ze szczeliny w stropie, nie stał w zupełnej ciemności. Postanowił zaryzykować i zapewnić sobie własne oświetlenie. Taki drobiazg, choć pochodzący z magii Vraadow, nie powinien mu zaszkodzić. Przestał się zastanawiać i pstryknął palcami. Maleńki błękitny płomyk wystrzelił na jego dłoni. Choć był mały, dawał dość światła, by wyraźniej zobaczyć jaskinię. Gerrod rozejrzał się i stwierdził, że nic mu nie grozi. Skalne ściany nadal tonęły w cieniach, ale nic nie wskazywało na obecność jakiegoś podziemnego potwora. Zadowolony z wyniku oględzin, zaczął szukać wyjścia. Najpierw znalazł przywódcę Queli - a raczej to, co z niego pozostało. Wcześniej nierówność podłoża skrywała go przed jego wzrokiem. Widok zmaltretowanych zwłok dobitnie przypomniał, co czary mogą zrobić z tymi, którzy nieświadomie czy z głupoty dostaną się w ich obrzeża. Nawet w nikłym błękitnym świetle grzbiet Quela migotał: maleńka mapa nieba usiana mrugającymi gwiazdami. Pancerz był jedyną częścią mieszkańca głębi ziemi, która nie została brutalnie zniszczona przez niespodziewaną teleportację. Gerrod odwrócił się na widok głowy, będącej miazgą metalu i ciała. Jedna łapa Quela została urwana i ciśnięta gdzieś poza pole widzenia. Nogi były wykręcone jak u szmacianej lalki, a nie u stworzenia z krwi i kości. Wokół talii wisiały strzępy sznura. Czarodziej zastanowił się, co pomyślały sobie inne Quele. - Chciałbym powiedzieć, że przykro mi z powodu nagłego odejścia i ceny, jaką za nie zapłaciłeś - mruknął do rozczłonkowanych zwłok. - Ale prawda jest taka, że wcale nie jest mi przykro. - Blady Vraad przyjrzał się szczątkom i dodał: - Choć wolałbym, żeby twoja śmierć była szybsza i budząca mniejszą odrazę. Widok martwego Quela coś w nim odmienił. W ciągu ostatnich piętnastu lat czarodziej aż nazbyt często myślał o własnej śmierci. Ryzykował życiem nie tylko teraz, spiesząc na ratunek Sharissie, ale za każdym razem, gdy posługiwał się mocą Vraadow. Czary wyrządzały krzywdę jemu i ziemiom, na których zmuszony był zamieszkać. Pytanie, dlaczego Quela spotkał taki los, a jego nie, tylko powiększało jego obawy. Nie wiedział, jak ocalić samego siebie, jak wiec mógł liczyć na uratowanie Sharissy? Zakapturzony Tezerenee wmawiał sobie, że to tylko strach gra na jego emocjach, ale nie zdołał się uspokoić. - - Mogą zapewnić ci bezpieczeństwo... tobie i tym, na których ci zalety." mogą dać ci... życie... wieczne... - - Ale... - - Wywiodłem cią z podziemnego świata Queli i prowadziłem twoje race w krytycznej chwili. Pchnąłem cią naprzód, gdy mogłeś sią cofnąć i poddać. Tak... Jajessstem twoim zbawcą, ocaliłem cią wiącej niż trzy razy. Tym razem nie mógł zaprzeczyć, że w jego głowie rozbrzmiewa natarczywy, hipnotyczny głos. Nie było to echo niezrozumiałych szeptów, nie był to wytwór bujnej wyobraźni. Nie, ktoś przemawiał do jego wewnętrznego ja, ktoś oferował mu pomoc. Teraz rozumiał, że sam nie zdoła przetrwać, - - Jeśli chcesz otrzymać to co ci proponują, musisz podążyć moją ścieżką. - - Ścieżką? - powtórzył na głos, choć było jasne, że rozmówca czyta w jego myślach. - - Moją ścieżką... - rzekła niewidzialna istota. W skalnej ścianie ukazał się korytarz, którego wcześniej nie było - nie dalej niż pięćdziesiąt stóp od Gerroda. Tunel był oświetlony, ale nie przez kamienie tkwiące w ścianach i stropie, jak u Queli, tylko przez wąską, biegnącą środkiem ścieżkę. Czarodziej spojrzał w głąb korytarza. Ginął z zasięgu wzroku, opadając w dół. - A Sharissa? Co z tą, po którą tu przybyłem? - Wszystko bądzie twoje... jeśli podążysz moją ścieżką... Czyżby w tonie pobrzmiewało dziecięce zniecierpliwienie? Gerrod uznał, że to mało ważne. Propozycja była zbyt kusząca i padła w zbyt odpowiedniej chwili, by ją odrzucić. Postąpił w stronę tunelu. - Zgaś światło. - Światło? - spojrzał na unoszący się przed nim błękitny płomyk. - Moje światło? - Twoje światło... takjessst... tylko wtedy... tak, nie może być inaczej... tylko wtedy będziesz mógł wstąpić na moją ścieżką. Prośba wydawała się taka błaha, że Gerrod tylko pokiwa! głową na zgodę i zacisnął dłoń w pięść. Błękitny płomyk zgasł. - Teraz.- ruszaj. Ruszył i nie zdając sobie sprawy z upływu czasu, schodził coraz niżej systemem podziemnych tuneli. Ścieżka wiła się przed nim, płonąc jakby z chęci wskazywania mu drogi. Nie opuszczały go myśli o Sharissie, ale dochodził do przekonania, że może ją uratować tylko z pomocą tego, co czekało na niego u celu wędrówki. Nie przyszło mu do głowy, że przekonanie narosło, gdy słuchał potoczystego głosu. Czas wreszcie przypomniał o sobie, zaczął go spowalniać. Gerrod stracił rachubę pokonanych zakrętów, nie miał pojęcia, w którą skręcał stronę. Wiedział tylko, że stale schodzi coraz niżej. - Jeszcze kawałek... jeszcze mały kawałek. Wreszcie dotarł do jaskini. Rozmigotana ścieżka gasła zaraz za progiem. Z miejsca, gdzie przystanął, nie dalej niż pięć kroków przed końcem korytarza, widział tylko ciemność. Nieprzeniknioną, odwieczną ciemność, jakby światło nigdy nie miało tam prawa wstępu. - Już raz poznałeś taką ciemność - przypomniał mu głos, teraz brzmiąc bardzo pewnie. - Za nią czekało światło komnaty, dzięki której uciekłeś od swoich prześladowców. Pamiętasz, prawda? Gerrod też dostrzegł podobieństwa między tą jaskinią a kryształową komnatą. Przygotował się wewnętrznie, zrobił parę kroków i znalazł się w grocie. Była ciemna jak ciało Czarnego Konia - i niemal równie przerażająca. - - Gdzie jesteś? - - Tutaj. Czarodziej ujrzał przed sobą lśnienie ruchu. Coś widział, ale sylwetka była jakby niekompletna. Niewyraźny kształt przywodził na myśl zwierzę, lecz Gerrod nie potrafił określić gatunku. Może migały mu części różnych zwierząt. - Kim... kim jesteś? - Jessstem... twoim przewodnikiem. Nie taką odpowiedź chciał usłyszeć, ale nie mógł się sprzeczać ze swoim osobliwym dobroczyńcą, zwłaszcza gdy kojący ton rozwiewał jego wątpliwości. W tej chwili już niewielkie. - - Twoi ludzie nie znajdą cię tutaj. Ich zmysły nie dosięgną. Jesteś bezpieczny. - - Shar... - - Ma się dobrze. Oni są skonsternowani. Zabawiłem się ich kosztem. Twoja przyjaciółka okazała się przydatna, bo pomysł zaczerpnąłem z jej wspomnień. Znów ruch w ciemności. Dwa płonące węgle, które mogły być oczami, łypnęły na zakapturzonego człowieka, potem znów zgasły. - - Zatem to dobry czas, by uderzyć, by... - - Niebawem. Jeszcze nie wszystko jest zapłanowane. Ale jut niedługo. Gerrod miał taką nadzieję. Był wdzięczny tej niesamowitej istocie, ale coś nie dawało mu spokoju, podsuwając myśl o ucieczce. Dlaczego? Tutaj był zabezpieczony przed gniewem ojca. - Takjessst... bezpieczny przed każdym. Czarodziej przestąpił z nogi na nogę. Nie podobało mu się to przechwytywanie jego myśli. Za bardzo przypominało metody Queli. - Nie! - ryknął głos. - Niechaj twój umysł pozostanie otwarty! Nie osłaniaj go! Czysta siła, która uderzyła Vraada, niemal zbiła go z nóg. Gerrod zatoczył się, zaciskając płaszcz w obronnym geście. Istota chyba zdała sobie sprawę, że posunęła się za daleko, bo znów zaczęła przemawiać kojącym, łagodnym tonem. - Nie broń mi dostępu do swoich myśli, bo inaczej nie zdołam, cię ochronić. Nie pomogę ci w razie napaści, jeśli nie pozwolisz mi na stały kontakt. Rozumiesz to, prawda? Słowa nie powinny mieć większego sensu, ale z jakiegoś powodu miały. Czarodziej pokiwał głową i rozluźnił się odrobinę. Jednak nadal wiele rzeczy nie dawało mu spokoju. - - Co zrobimy? Jak zamierzasz uratować Sharissę? - - Kiedy nadejdzie czas, sama nam dopomoże. Wybuchnie zamieszanie, zbrojnych ogarnie strach. Przeświadczenie, że dzieje się zbyt wiele, oderwie ich uwagę od twojej kobiety. Sharissa Zeree nie była jego kobietą, ale Gerrod nie mógł się zdobyć na zaprzeczenie. Nie w tych okolicznościach, kiedy zaprzątało go tyle spraw naraz. - Tezerenee nie są słabi. Łącząc siły, dzięki samej magii mogą przebyć szerokie morze. Smoczy totem jest tylko symbolem, ale doskonale odzwierciedla charakter mojego ojca. Barakas pod wieloma względami jest smokiem. Mieszkaniec ciemności zaśmiał się drwiąco. W mroku znów błysnęły oczy i ledwie widoczny zarys jakiejś ogromnej bestii. Za każdym razem istota wyglądała inaczej, jakby eksperymentowała ze swoim wyglądem, szukając formy najbardziej strasznej i imponującej. - Jest smokiem, jak mówisz... i to bardziej, niż zdaje się tobie czy twojemu ludowi! - Śmiech zabrzmiał głośniej. - Dużo bardziej! Stojąc w czarnej jak smoła komorze, słysząc upiorny chichot niewidzialnego towarzysza, Gerrod zaczął się zastanawiać, czy nie byłoby lepiej mieć do czynienia z Quelami. XVII - Pilnuj jej! - ryknął Barakas do Reegana, na chwilę tracąc panowanie. Odwrócił się do poddanych. - Czego tu stoicie? Znaleźć elfa! Ma na rękach krew Tezerenee! Nawet się nie zająknął o krwi elfów na rękach poddanych. Dokonana przez nich rzeź mogłaby być wystarczającym wytłumaczeniem domniemanego postępku elfa. - Pojmać go żywcem? - zapytał chrapliwie Lochivan, odwracając twarz od ojca. Sharissa pomyślała, że bardziej interesują go stalaktyty niż odpowiedź. Władca Tezerenee nawet nie spojrzał na syna. Wyglądało to tak, jakby rozmawiali nie z sobą, lecz z innymi ludźmi. - Niekoniecznie. Czarodziejka pochyliła się w stronę patriarchy. Tylko silne dłonie Reegana i widok złowieszczej skrzynki na ręku Lochivana powstrzymały ją od wybuchu. - - Barakasie! Nie możesz... - - Weź to. - Wielmożny Barakas wyjął z sakiewki niewielki przedmiot. Wyglądał jak kryształ, ale sztucznie skonstruowany, nie stworzony przez naturę. - Użyj go, jeśli przydybiesz elfa w jakiejś komorze bez wyjścia. Najpierw sprawdź, czy nie ma tam czegoś wartościowego. Lochivan pochylił głowę i wziął groźny przedmiot Barakas w tym czasie zabrał mu skrzynkę. Popatrzył z namysłem na nieruchomego Czarnego Konia, który łypnął na niego złym okiem. Sharissa nadal nie mogła pojąć, jak można spojrzeć w te błękitne jak lód oczy i nie odwrócić wzroku. - Chcesz, żebym rozprawił się z twoim kolejnym utrapieniem, smoczy panie? - poważył się ryknąć Czarny Koń. - Wygląda na to, że ja wykonuję całą pracę! Po co więc wlokłeś z sobą tych swoich żołnierzyków? Kąśliwa uwaga uderzyła jak zabójczy cios mieczem. Barakas odwrócił się i groźnym spojrzeniem zdusił wszelkie myśli o zemście, które mogły wykłuć się w głowach jego ludzi. Pocił się, co w jego przypadku było dość niezwykłe. Wydawało się, że drogo płaci za każde niepowodzenie. Sharissa przyjrzała się uważniej i zobaczyła, że przybyło mu siwych włosów. "Innym dokucza wysypka, a on cierpi ze starości! - zdumiała się. - Boi się, że traci kontrolę!" Wielu Tezerenee już udało się na poszukiwania, a spojrzenie patriarchy przynagliło tych bardziej opieszałych. Lochivan odszedł jako jeden z pierwszych. W pieczarze pozostała tylko garstka wojowników, w tym Reegan. - Widzę, że przyda ci się lekcja szacunku - szepnął zimno pan klanu. Sięgnął do skrzynki. Czarny Koń najpierw zadrżał, potem zmrużył oczy, przygotowując się na najgorsze. - - Jedynym, który potrzebuje lekcji szacunku, jesteś ty, smoczy władco! - - Jeszcze nie zaznałeś wszystkich rozkoszy, jakie oferuje ta skrzynka, demonie. Chyba nadszedł czas, bym dał ci ich zakosztor wać. - - Nie, nie rób tego! - Sharissa wbiła wzrok w patriarchę i sięgnęła do zasobów mocy. Skóra i pancerz wielmożnego Barakasa popękały i pomarszczyły się, ale tylko na chwilę. Patriarcha zorientował się, co się święci, i nabrał powietrza w płuca. Gdy je wypuścił, poczynione szkody zostały naprawione. Śmierć czaiła się w jego oczach, gdy spojrzał na czarodziejkę. - Smocza krew, Sharisso! - mruknął Reegan. Założył jej na szyję coś zimnego i odrętwiającego. Sharissa miała wrażenie, że utraciła część siebie. Wiedziała, że odebrano jej szansę na korzystanie z własnych zdolności. Tezerenee znów ją ubezwłasnowolnił. - Nie powinnaś tego robić, wcale a wcale! Nie zastanowiło cię, dlaczego masz tak dużą swobodę ruchów? Ojciec miał na podorędziu inne czary, by przywołać cię do porządku! Fakt, nie pomyślała o tym, i ten brak przezorności mógł okazać się tragiczny w skutkach. - Jak tylko dam nauczkę temu nieposłusznemu demonowi, wielmożna Sharisso, zajmę się tobą. Trzeba ci wpoić zasady dobrego wychowania. Zrobię to z przykrością, ale nie pozostawiasz mi wyboru. Dotknął skrzynki i odwrócił się wyczekująco w stronę Czarnego Konia. Mroczny rumak zadrżał, czekając na falę bólu. Kiedy nic się nie stało, zdał sobie sprawę, że najwyraźniej jest wolny. Zaniósł się gromkim śmiechem. - Ha, na to czekałem, smoczy władco! Ruszył ku przestraszonemu patriarsze. Pędził co sił w nogach, jednak nie zdążył. Sharissa widziała, jak zwalnia w miarę zbliżania się do swego ciemięzcy. Barakas kreślił szybkie wzory na skrzynce, próbując odzyskać nad nim kontrolę. Powstrzymał go, ale nie zdołał osiągnąć nic więcej. Nagle rozbrzmiał głos Lochivana: - Reegan, ty półgłówku! Zostaw ją i pomóż ojcu! Następca zrobił to bez namysłu, posłuszny kodeksowi, który nakazywał służenie władcy klanu - kodeksowi ustanowionemu przez samego Barakasa, ma się rozumieć. Pchnął Sharissę w stronę dwóch strażników, którzy stali w pobliżu pradawnych posągów, i skoczył na ratunek. Czarodziejka wątpiła, czy wie, co ma robić. Jeden ze strażników wyciągnął ku niej ręce, ale ktoś inny pierwszy chwycił ją za ramię. Sharissa i wojownik spojrzeli na Lochivana. - Ja zajmę się wielmożną Sharissa. Sprowadźcie pomoc. Możemy potrzebować moich braci i sióstr. Dwaj strażnicy posłuchali bez słowa, tak byli wyszkoleni, ale młoda kobieta patrzyła na swojego towarzysza z narastającym podejrzeniem. Lochivan poruszał się bez wysiłku, bez śladu niedawnego bólu, i mówił dźwięcznym głosem. Niemal jakby był duchem z przeszłości. - - Tędy - przynaglił. - - Kim jesteś... - - Bez dyskusji. Weszli między strzeliste posągi. Sharissa miała wrażenie, że Lochivan nie chce, by ktoś za nimi podążył. Chciała zapytać, dokąd idą, ale po chwili coś innego przyciągnęło jej uwagę. Posągi pulsowały - nie chaotycznie, ale jakby w rytm bicia ogromnego serca. Czarodziejka zerknęła na ludzkie i nieludzkie oblicza, spodziewając się, że zobaczy otwarte usta'i mrugające powieki. Nic takiego się nie stało, ale wiedziała, że życie naprawdę mieszka w tych formach i że właśnie zostało zbudzone. - Powinno wystarczyć. - Lochivan zatrzymał się mniej więcej pośrodku kręgu posągów. Zdawało się, że czeka na coś z niepokojem. Coś się działo, ale nie to, czego pragnął. Magia walczących rozświetlała pieczarę niczym fajerwerki na festynie. Czarny Koń i Barakas zmagali się, żaden nie uzyskiwał przewagi. Otaczający ich Tezerenee stali bezczynnie. Bali się, że mogliby przypadkowo zakłócić równowagę na niekorzyść swego pana. Reegan sunął wokół kręgu, który tworzyły napięte, opancerzone ciała, a stojący po drugiej stronie Lochivan był... "Lochivan?" - Zaczyna się! Trzymaj się mocno! - zawołał jej towarzysz w chwili, gdy spojrzała na niego ze świadomością, że nie jest synem patriarchy, tylko... tylko kim? Pytanie znikło wraz z samą jaskinią. W jednej chwili stali w centrum rosnącego pola mocy, w następnej znaleźli się w ciemności. Sharissa mocno trzymała za rękę sobowtóra Lochivana. Z ciemności emanował chłód, który przyprawiał ją o ciarki. Przypominał jej grób albo jakieś inne miejsce, gdzie rządzi śmierć. Nawet świadomość, że odzyskała władzę nad swoimi mocami, nie poprawiała jej samopoczucia. - Chodźcie do mnie, moje dzieci. Wstąpcie do moich włości, bezpiecznych przed tymi na górze. Zrobili to, przy czym Sharissa nie miała większego wyboru. Nogi same ją poniosły, jeszcze zanim podjęła decyzję. Fałszywy Lochivan dotrzymywał jej kroku. Nie widziała go wyraźnie, ale była pewna, że jest równie jak ona zagubiony i przerażony - dziwne, skoro to on ją tu sprowadził. - Nie ma się czego obawiać. Ochronią was. Przysiągłem. Sharissa powątpiewała w dobrodziejstwo niewidzialnego protektora; jeśli jej przypuszczenia były słuszne, to reprezentował zło, o którym Faunon tyle razy napomykał w przeszłości. - Zło jessst... zło jessst czasami źle pojętą władzą. Tak, tak jessst. A więc czytał w jej myślach. Sharissa wzmocniła mentalne osłony. Niewidzialny zachichotał. - - Pozwól, pani, uśmierzą twoje obawy. Elf jest tutaj. - - Sharissa? - Głos Faunona napłynął z ciemności. Nikły czerwonawy blask tworzył aurę wokół kogoś idącego w jej stronę. Kiedy postać znalazła się na wyciągnięcie ręki, poznała elfa. Już chciała rzucić mu się w ramiona, gdy przypomniała sobie, że stojący obok niej Lochivan jest tylko sobowtórem. Skąd miała wiedzieć, czy ten Faunon jest prawdziwy? - Powiedz jej, kim jesteś, elfie. Udowodnij jej, że przebywa wśród przyjaciół. Mina Faunona - jeśli to był Faunon - świadczyła, że elf nie do końca podziela zdanie niewidzialnego rozmówcy. Mimo wszystko spróbował ją przekonać: - Dotknij mojej ręki, Vraadko. Ostrożnie, jeśli sobie życzysz. Odsuwając się od fałszywego Tezerenee, powoli wyciągnęła rękę. Czubkami palców musnęła grzbiet jego lewej dłoni. Gdy zaczęła się odsuwać, chwycił ją za nadgarstek, delikatnie, ale mocno. Czarodziejka poczuła przenikające ją mrowienie. - - Faunon! - Chciała go uścisnąć, ale znów przypomniała sobie o tym drugim. - Ale kim jest on? Nie Lochivanem, więc kim? Znam cię! - - Znasz mnie, Sharisso. Opancerzoną postać także otaczała nikła, czerwonawa aura, której czarodziejka wcześniej nie zauważyła. Spojrzała na własne ręce i nie dostrzegła poświaty, ale przecież w takiej ciemności rąk też nie powinna widzieć. Jaka magia działała w tym miejscu... gdziekolwiek ono było? Fałszywy Lochivan przemienił się w postać w sutym płaszczu, z twarzą ukrytą w głębiach kaptura. - - Gerrod? - Była skłonna uwierzyć, że to kolejna sztuczka. Przecież Gerrod został za morzami na wschodzie. - - To ja, Sharisso. Mistrz Zeree przyszedł do mnie, domyślając się, że mogę podążyć za tobą tam, gdzie on nie potrafi. - Czarodziej rozłożył ręce w geście zakłopotania. - Przez jakiś czas błądziłem, lecz wreszcie cię znalazłem. - - Gerrod! - Przytuliła go mocno, zadowolona z widoku kogoś, kto przybył z jej domu. Zakapturzony Tezerenee stał z otwartymi ramionami, niepewny, czy odpowiedzieć uściskiem. - Wszystko dobrze się kończy - Przyjaciele nareszcie są razem. Pierwotna euforia zgasła, gdy Sharissa przypomniała sobie o obecnym położeniu. Cofnęła się i spojrzała na Gerroda. - Gdzie my jesteśmy? Co to za miejsce? - - Jeżeli dobrze się orientuję, jesteśmy głęboko pod górą, którą mój zmarły i nieodżałowany brat nazwał Kivan Grath. - - W takim razie smoczy władca i jego ludzie są nad nami! - wybuchnął Faunon. - - Nie przyjdą tutaj. Dopilnowałem tego. - Kto to jest, Sharisso? - zapytał czarodziej, wskazując elfa. Czarodziejka wyczuła narastające napięcie i domyśliła się, że ona jest jego przyczyną. Nigdy dotąd nie podejrzewała Gerroda o zazdrość, którą teraz zdradzały jego słowa i gesty. Od jak dawna ją kochał? Lubiła go, owszem, ale... czy nie bardziej lubiła Faunona? - To Faunon. Elf. Jeniec twojego ojca. - On jest Tezerenee? - Faunon rozejrzał się w poszukiwaniu broni. Ktoś, najpewniej ich niewidzialny wybawca, uwolnił go z magicznych więzów. Jak gdyby przypomniawszy sobie o tym fakcie, elf zastygł w bezruchu, mobilizując wolę do rzucenia potężnego zaklęcia. Sharissa odgadła jego zamiary i zobaczyła, że Gerrod szykuje się do odparowania ataku własnymi czarami. Musiała temu zapobiec. - - Nie! Przestańcie! Faunonie, posłuchaj! Gerrod gardzi swoim klanem niemal jak ty! - - Niemal? - parsknął czarodziej. - - Ale skąd on się tu wziął? - chciał wiedzieć elf. - - To w miarę proste. Patrząc w oczy Sharissie, Gerrod opowiedział o swojej bytności w Pustce, gdzie spotkał odpowiednika Czarnego Konia, oraz o wizycie w mieście Queli i w kryształowej jaskini. Faunon przyjął jego słowa z niedowierzaniem, ale niewidzialna istota, która milczała w czasie trwania opowieści, po zakończeniu potwierdziła jej prawdziwość. - - Gdy porwałem ciebie i twoich strażników, elfie, sprowadziłem jego... i twojąpanią. - W głosie zabrzmiała niekłamana duma. - - A kim ty jesteś? - zapytał elf, odwracając się tam, gdzie według jego wiedzy musiał znajdować się niewidzialny rozmówca. Śmiech, który zahuczał im w głowach, brzmiał zdaniem Sharissy trochę zbyt sztucznie. W tej istocie było coś znajomego... coś... Przypomniała sobie. - - Znam cię! Wiem, kim jesteś! - - Doprawdy? - - Tak! - Spojrzała na Gerroda. Wiedziała, że on ją zrozumie. - On... jest... sługą założycieli, jednym z opiekunów! Gerrod okazał sceptycyzm. - - Opiekunowie opuścili tę płaszczyznę. Pokłócili się, czy powinni słuchać rozkazów Beztwarzych, czy kontynuować eksperyment założycieli. Był wśród nich jeden, który... - - Wyłamał się z szeregów! - Sharissa spojrzała w ciemność, szukając czegoś, na czym mogłaby skupić wzrok. Zdawało jej się, że dostrzega dwie błyszczące plamki, może oczy, ale nie mogła być pewna. - Jesteś odstępcą, zdrajcą! Faunon chciał zapytać, o co tu chodzi, ale istota nie dopuściła go do głosu. Ostatnie słowa podziałały jej na nerwy - jeśli je miała. - - Jestem odstępcą i zdrajcą, bo widzę przyszłość taką, jaka być musi! Nie będę służyć zakurzonym wspomnieniom! Ja będę przyszłością! - - Oto narodził się bóg... - mruknął elf. - Tak jessst, podoba mi się! Będę bogiem jak oni! Sharissa zadecydowała, że pora skierować rozmowę na inne tory. Opiekun dojrzewał do megalomańskiego wybuchu o iście boskich proporcjach i należało temu zapobiec. - A co z nami? Dlaczego tu jesteśmy? Dlaczego zadałeś sobie trud spieszenia nam na ratunek? Po chwili wahania usłyszeli: - Pamiętam Dru Zeree. Pamiętam jego wiedzę. Jesteś jego dzieckiem. Masz te same cechy. Kiedy wyczułem twoją obecność wśród Tezerenee, wiedziałem, że muszą cię zabrać. I wykorzystać. - - Mnie mówił mniej więcej to samo - szepnął Gerrod. - - A jak było ze mną? - zapytał Faunon, choć zdawało się, że wcale nie chce poznać odpowiedzi. - Jesteś tutaj z jej powodu, lecz sadzę, że ty też mi się przydasz. Sharissa wyciągała wnioski z tego, co słyszała, ale potrzebowała więcej informacji. Miała nadzieję, że jej myśli są wystarczająco osłonięte, bo inaczej wbrew własnej woli pójdzie na rękę obłąkanemu opiekunowi... jeśli miał ręce. - - A co z Czarnym Koniem? Dlaczego go nie sprowadziłeś? Tym razem była pewna, że istota poruszyła się niespokojnie. - - Tu nie ma dla niego miejsca. - Ale on, jak Faunon, jest przyjacielem. Dobrym przyjacielem! W ciemności zapaliły się bliźniacze węgle. Patrzyły groźnie na całą trójkę, oczy samozwańczego boga, ale Sharissa nie mogła oprzeć się wrażeniu, że mają do czynienia z dzieckiem, które próbuje przestraszyć ich marsową miną. Powątpiewała w nieograniczone możliwości opiekuna. Czyżby blefował? - Tu nie ma dla niego miejsca. Nie w moim świecie. - - Co zamierzasz z nami zrobić? - chciał wiedzieć Gerrod. Wyglądał na zmęczonego i niezadowolonego z siebie. - - Co z wami zrobić? Nic! Jestem waszym przyjacielem. Weźmiecie udział w moim eksperymencie i będziecie świadkami uwieńczenia dzieła. Założyciele ponieśli klęską, ja zaś odniosłem zwycięstwo! Zaludnię ten świat następcami, których oni nie zdołali stworzyć! Czeka mnie nawał pracy... - - I chcesz, żebyśmy ci pomogli! - Sharissa wreszcie zrozumiała ich miejsce w planach odszczepieńca, który po tysiącleciach wiernej służby zerwał z tradycją opiekunów. - Vraadowie przez pokolenia manipulowali swoim światem, ty zaś, choć początki twego istnienia giną w pomroce dziejów, masz niewielkie doświadczenie. Przez całe życie wyłącznie spełniałeś życzenia założycieli! Faunon okazał niedowierzanie. - Chce, żebyśmy pomogli mu zapanować nad tym światem? - Pomożecie mi.. bo jak nie, to pozwolą warn odejść. Przez parę sekund wszyscy troje czekali na jakieś wyjaśnienie, ale opiekun milczał. Wreszcie Sharissa straciła cierpliwość i zapytała: - Co to za pogróżka? Co czeka nas na powierzchni? Do oczu dołączył zarys ogromnej bestii, jakby wilka. Sylwetka pojawiała się i znikała; było jasne, że odstępca wypróbowuje różne formy, pragnąc znaleźć najlepszą. - Podczas naszej rozmowy - która trwała dłużej niż myślicie - narodzili się nowi królowie tej ziemi. Sharissa szeroko otworzyła oczy. Myślała, że ich rozmowa opóźnia pracę opiekuna. - Znam twoje myśli, Sharisso Zeree, i myśli twoich towarzyszy. - Istota zaśmiała się, rozbawiona ich zmieszaniem i rodzącym się zrozumieniem. - - Co się dzieje na górze? - zapytał Gerrod. - Co się dzieje z moimi ludźmi? - - Troszczysz się o nich? Ja tylko wydobywam na wierzch ich prawdziwą naturę - tutaj i we wspaniałej warowni, którą sobie zbudowali Już wcześniej godni byli władzy, ale teraz już nikt jej im nie odbierze! Podczas gdy Gerrod patrzył w przestrzeń niewidzącym wzrokiem, rozmyślając o swoich braciach i zastanawiając się, jaki los zgotował im obłąkany opiekun, Sharissa szukała sposobu na odwrócenie biegu wypadków. - Inni opiekunowie nie pozwolą ci na to, odstępco! Sama ziemia, spuścizna twoich panów, obruszy się na ten afront! Złamałeś najświętsze prawa ustanowione przez założycieli! Miała nadzieję, że posieje ziarno niepokoju, ale istota okazała radość, nie strach. - Ta ziemia będzie spać dopóki jej nie zbudzę, a inni mi podobni opuścili tę płaszczyznę - Dowiedzą się o wszystkim, gdy już będzie za późno, gdy już pokażę, co potrafię! Czarodziej tymczasem wyrwał się z zadumy. Postąpił krok w stronę sylwetki ledwo widocznej w ciemności i zawołał: - - Bodaj cię licho! Pytam raz jeszcze: co im uczyniłeś? Odpowiedział mu śmiech i słowa: - - Zobaczymy, na ile są wierni totemowi smoka. Gerrod odwrócił się, szukając wyjścia z jaskini. - - Musimy iść do nich! Musimy ich ostrzec! - Przecież ich nienawidzisz! - przypomniał mu spiesznie Faunon, choć sam gorączkowo rozglądał się, szukając wyjścia. Zakapturzony Tezerenee nie raczył odpowiedzieć, ale Sharissa zrozumiała. Gerrodowi zależało na klanie, na poszczególnych osobach. Nawet tym, których nie cierpiał - ojcu, Reeganowi i Lochivanowi - nie życzył losu, jaki gotował opiekun. - - Stąd nie ma wyjścia - oznajmił triumfalnie głos w ich głowach. - A poza tym, spotkałby was podobny los. - - To prawda - szepnął Faunon do Sharissy. - Nie mogę znaleźć korytarza! W grocie rozpętała się ślepa furia. Gerrod, aż nazbyt podobny do smoka, którego jego lud obrał na swoje godło, zaatakował opiekuna. Takiej eksplozji mocy czarodziejka nie czuła od piętnastu lat. Prawdę mówiąc, potęga ta kojarzyła się tylko z jednym, ale przecież wyzwolenie jej znacznie przekraczało możliwości czarodzieja... Czary Vraadow. "Och, Gerrodzie!" Z niedowierzaniem pokręciła głową i sięgnęła zmysłami, by zweryfikować swoje przypuszczenia. "Przerwałeś barierę między światami! Pozwoliłeś, by wsączyło się tutaj plugastwo będące naszym dziełem!" Po trosze rozumiała jego pobudki, ale to go nie usprawiedliwiało - nawet gdyby miało pomóc im w ucieczce. Wstrząs zakołysał posadami groty, gdy plątanina jarzących się szkarłatnie macek skoczyła w stronę opiekuna. - Przekleństwo Vraadow! - parsknął Faunon, rozdzierany sprzecznymi emocjami. Znał z legend podły charakter tej rasy i nienawidził wszystkiego, co reprezentował Gerrod, ale Sharissa wiedziała, że on też miał nadzieję, iż vraadzkie czary przyniosą im ocalenie. Macki sunęły coraz dalej. Gerrod podsycał czary siłą życiową Nimth, jeszcze bardziej psując tamten świat i powodując niewiadome zniszczenia w samym Smoczym Królestwie. Cel jego gniewu jednak nie reagował. Przestał byc widoczny, ale nie opuścił jaskini. Wszyscy troje czuli jego przytłaczającą obecność. Macki wiły się przed nimi, oświetlając komorę jak nigdy dotąd. Sharissa w milczeniu skonstatowała, że rzeczywiście nie ma stąd wyjścia. Jaskinia była bąblem powietrza uwięzionym w litej skale góry. Gerrod wrzasnął, gdy jego ciało w końcu poddało się surowym wymogom czarów. Upadł na ziemię. Z macek buchnął blask tak jaskrawy, że czarodziejka i elf zasłonili oczy. Cisza trwała ponad minutę. W grocie rozbrzmiał śmiech obłąkanego opiekuna. Rodził się tak powoli i cicho, że początkowo przypisali go wyobraźni. Macki zamrugały i zgasły. Gerrod podniósł głowę. Twarz miał ściągniętą i dużo starszą niż jego ojciec. Rozpętanie zbyt wielkich niszczycielskich czarów pozbawiło go nie tylko siły; odebrało mu również część życia. - Przyjąłeś właściwą pozycją - usłyszeli. Wiedzieli, że chodzi o leżącego Gerroda. Czarodziej dźwignął się na kolana, gdy opiekun dodał: - Właściwą dla tego, kto ma czelność wystąpić przeciwko swemu nowemu bogu! Faunon z rozpaczą potrząsał głową, ale Sharissa miała wątpliwości. Czy zawodziły ją zmysły, czy istotnie obecność odstępcy wydawała się mniej przytłaczająca niż przed atakiem? Nie skarcił jej za śmiałe myśli, co było kolejnym interesującym spostrzeżeniem. Opiekun napawał się odniesionym zwycięstwem. Błysnęły ogniste oczy, skupione na całej trójce. - Myślą, że powinniście dołączyć do swego biednego towarzysza! Sharissę opadło nieprzezwyciężone pragnienie osunięcia się na kolana. Choć opór był bezsensowny, walczyła do samego końca. Wreszcie padła na klęczki. - Nadszedł czas, by oddać bogu to, na co zasługuje! Wbrew woli pochyliła głowę - śmiertelnicy nie powinni spoglądać w oblicza bogów - i usłyszała inny głos: - Bądź pewien, odstępco, że otrzymasz, co ci się należy! W jaskini zapanował chaos. Zdawało się, że sam świat przystąpił do wojny. Dwoje ludzi i elf upadli na ziemię w nadziei, że ominą ich skutki. Drżenie spowodowane przez czary Gerroda było słabiutkie w porównaniu z tym, które wstrząsnęło grotą. Sharissa podniosła głowę i zobaczyła, że strop pęka w wielu miejscach. Miała nadzieję, że żaden z fragmentów, które postanowią spaść, nie wisi nad ich głowami. Byli w pułapce. Próba teleportacji w czasie takiego szaleństwa mogła zakończyć się wtopieniem w skałę góry, a nie przeniesieniem w bezpieczne miejsce. Czarodziejka nie sądziła, by leżenie bez ruchu i wmawianie sobie, że będzie lepiej, powiększało ich szansę. Purpurowa błyskawica przemknęła przez jaskinię. Coś ryknęło w ciemności. Zygzakowata rysa przecięła podłoże. Faunon szybko przyturlał się do boku Sharissy, kiedy stało się jasne, że szczelina może otworzyć się wprost pod jego brzuchem. Wielki kawał skały i ziemi oderwał się od stropu i roztrzaskał parę kroków od nich. Przerażona czarodziejka szepnęła imię starożytnego Serkadiona Manee i starała się nie myśleć, gdzie może wylądować następny skalny blok. - Sharissa? - Głos Faunona naprowadzał ją jak latarnia. - Nic ci nie jest? Zakaszlała, pozbywając się pyłu z płuc, i równie cicho odparła: - Chyba nie. Nie uwierzę, dopóki sama nie zobaczę. Gerrod? Nie usłyszała odpowiedzi. Pamiętając, gdzie ostatnio go widziała, przesunęła się w tamtą stronę. - - A ty dokąd? - zapytał elf. - - Muszę sprawdzić, co z Gerrodem. - Czy światło ci w tym pomoże? Zamarła, gdy głos powrócił do jej głowy. - Daruj sobie szyderstwa. Jeśli nie żyje, to przez ciebie! Co się stało? Głos brzmiał niemal obojętnie, co stanowiło wielki kontrast w porównaniu z wcześniejszą egzaltacją. - - Chyba mylisz mnie z tym drugim. Mam rację? - - Jak mam to rozumieć? - - Nie jestem odszczepieńeem, tym, który marzył o boskości. Wprawdzie twój lud okrzyknął mnie bogiem, ale nigdy nie pragnąłem tego, co nie było moim powołaniem. - - Jesteś drugim opiekunem? - Sharissa z radością powitałaby światło, choć wiedziała, że niewiele w nim zobaczy. Opiekunowie byli niewidzialni, chyba że chcieli ukazać się śmiertelnikom. W komorze zajaśniał blask tak jaskrawy, że musiała zmrużyć oczy. Pełne złości przekleństwo za plecami poinformowało ją, że Faunon też dał się zaskoczyć. Gerrodowi światło nie mogło zaszkodzić; leżał na brzuchu, zakryty płaszczem z kapturem. Sharissa szybko przysunęła się do niego. - - Jestem. - - Co? - Przypomniała sobie swoje pytanie. - Aha, rozumiem. Jesteś... Ty musisz być... - Nie mogła zebrać myśli, zajęta Tezerenee. Westchnęła z grozą, gdy ściągnęła mu kaptur. Gerrod był starcem, pomarszczonym i konającym. - Nie! - - To jego własne dzieło. Nie powinien szukać tego, co odgrodziliśmy od tego świata. - - Nie obchodzi mnie to! Możesz mu pomóc? - - Mógłbym. - Opiekunowie, jak się wydawało, mieli wiele wspólnych wad. Sharissa spojrzała na strop, nie zwracając uwagi na obluźnione skały, i wrzasnęła: - - Proszę! - - Dla córki Dru Zeree. Gerrod jęknął. Otworzył oczy. Sharissa zobaczyła, że znów jest taki, jakiego znała. Opiekun przywrócił mu siły z wysiłkiem, z jakim ona pstrykała palcami. - Dziękuję. - - Za co? - zapyta! czarodziej, przekonany, że mówi do niego. - - Oszczędziłem cię, Gerrodzie Tezerenee, choć powinieniem ukarać cię za zuchwalstwo. - - Ty odstępco! - Czarodziej zerwał się na nogi, gotów do walki z tym, kogo uważał za wcześniejszego przeciwnika. - - Już nie ma więzi łączącej cię z umarłym światem. Naprawiłem bariery, są teraz mocniejsze niż wcześniej. Poza tym, jak powiedziałem Sharissie Zeree, nie jestem odstępcą. Jeśli chcesz wiedzieć, twój lud mnie zna i nadał mi imię, jednak niezgodne z prawdą. Ukażę ci się takim, jakim mnie ujrzeli. Jaskinią wstrząsnęło kolejne, tym razem nieco słabsze drżenie. Pęknięcie rozszerzyło się w szczelinę, a z niej buchnęły kłęby dymu. W jaskini ociepliło się. Troje więźniów z przerażeniem patrzyło, jak z rozpadliny zaczyna wydobywać się stopiona skała. - Nie lękajcie się o swoje życie. Strop osłabiony serią wstrząsów chrupnął złowieszczo. Sharissa poderwała głowę, zobaczyła, że obrywa się fragment wprost nad Faunonem, i krzyknęła ostrzegawczo. Nim mogła zrobić coś więcej, skalna bryła jakby z własnej nieprzymuszonej woli przestała spadać i poszybowała w kierunku miejsca erupcji, gdzie dołączyła do sobie podobnych. Stopiona skała i ziemia łączyły się w wielką bryłę, początkowo nieforemną, lecz z każdą sekundą coraz bardziej kształtną. Sharissa cieszyła się, że grota jest taka wielka; skalny twór już prawie dotykał stropu. Gdy rósł, siał naokoło kawałkami skał, ale najmniejszy okruch nie upadł w pobliżu skamieniałej trójki obserwatorów. Wszystkie szybowały z powrotem do kolosa i w innym miejscu wtapiały się w jego ciało. Kiedy rozpostarły się ogromne skrzydła, niewiarygodne skrzydła z kamieni i lawy przeczące prawu ciążenia, Sharissa wiedziała, kto przed nimi stoi. Wszyscy podnieśli się na nogi, zmęczeni, ale cali i zdrowi. Czarodziejka patrzyła spod ściągniętych brwi na ogromną kamienną istotę, starając się nie zapominać, że to tylko skorupa zrobiona przez opiekuna. - - Smok z Głębin? - - Tak. Faunon przysunął się jeszcze bliżej. Przyjemnie było mieć go u boku, zwłaszcza po przeżyciu takiego koszmaru. Nachylił się do jej ucha - jakby wierzył, że istota, która bez przeszkód czytała w myślach, nie zdoła go usłyszeć - i szepnął: - - Tego też znasz? - - On... jemu można zaufać. - "Mam nadzieję" - dodała w myślach. Nowego opiekuna zapytała: - Skąd się tu wziąłeś? Ten drugi był pewien, że nikt go nie wykryje. Fałszywy smok opuścił głowę. Dotychczasową obojętność zastąpiło lekkie zakłopotanie. Większość opiekunów, wielkich famulusów starożytnych, w zasadzie nie miała odrębnych osobowości. Tylko nieliczni, tacy jak ci dziś poznani, zasługiwali na miano samodzielnych istnień. - - Nie jego szukaliśmy. Przyciągnął nas tutaj czarodziej. - - Ja? - Gerrod otulił się płaszczem, upodobniając się do chodzącego całunu. Jakimś sposobem opiekun zmrużył oczy, choć były one tylko kulami roztopionej skały osadzonymi wśród okruchów kamienia. - - Odszczepieniec dobrze się osłonił, ale wskutek tego zużył znaczną część swojej mocy i nie mógł już ukryć nimthyjskich czarów. - - A zatem Gerrod wyświadczył warn przysługę - wtrąciła Sharissa, obawiając się, że mimo wszystko czarodzieja może spotkać jakaś kara. Smok podniósł głowę. - Nie z własnej woli... ale z uwagi na miarą przewiny odszczepieńca, uzyska wybaczenie... tym razem. Czarodziejka zerknęła na Gerroda i ulga ustąpiła nowemu niepokojowi. Z postawy i twarzy zacienionej kapturem wyczytała, że syn patriarchy nie zrezygnował. Pewnego dnia znów spróbuje nawiązać więź z Nimth. - Mam coraz mniej czasu, a wiele jest do zrobienia. Zabiorą was stąd i umieszczę, gdzie trzeba. Sharissa nie była pewna, czy dobrze go zrozumiała, ale postanowiła mu zaufać. W końcu przyjaźnił się z jej ojcem. Dlatego tylko zapytała: - - Co się stało z odstępcą? - - Wymknął się nam... ale z czasem zrozumie głupotę swego postępowania i srogo za nią zapłaci. Sharissa wiedziała, że dla tych nieśmiertelnych istot czas ma niewielkie znaczenie. Zastanawiała się, jakie zniszczenia zdąży poczynić zdrajca, zanim spotka go kara. Jednak wolała nie pytać. - A mój klan? Co z nimi? - Czarodziej przybliżył się, rzucając wyzwanie istocie, która odarła go ze znacznej części mocy. - Co z obłędną przyszłością, jaką obmyślił im odstępcą? Długie wahanie rozbudziło ciekawość całej trójki. Smok z Głębin zastanawiał się nad odpowiedzią, jakby nie był pewien, czy los klanu w ogóle go obchodzi. Sharissa podeszła do Gerroda i krzepiącym gestem położyła mu rękę na ramieniu. Odsunął się, nawet nie patrząc w jej stronę. Zraniona bardziej niż myślała, wróciła do Faunona, który daremnie próbował uśmiechnąć się na znak współczucia. - - Ziemia zrobi to, co postanowi zrobić, a ja będą posłuszny jej woli. - - To żadna odpowiedź! - zawołał ze złością Tezerenee. - - To jedyna odpowiedź. Taki jest cel mojego istnienia. Jeśli ziemia doszuka się sensu w poczynaniach odstepcy - co wcale nie znaczy, że zostaną one usprawiedliwione - wtedy eksperyment wkroczy na nową drogę. Jeśli nie, ziemia - nie ja - odwróci bieg wydarzeń. - - Przecież ten odszczepieniec zakłócił przebieg eksperymentu! Jeśli nie kłamał, udało mu się nawet stłumić umysł ziemi! - - To prawda, ale obecnie nie ma to nic do rzeczy. Na ich oczach fałszywy smok zaczął się rozkruszać. Skrzydła zerwały się, dolna szczęka opadła na dno groty i legła w gruzach. Mimo panującego hałasu, głos w ich głowach brzmiał bardzo wyraźnie. - Ziemia rozstrzygnie... ale wy macie wybór. Zdradzę ci tajemnicą, Sharisso Zeree, z uwagi na szacunek, jakim darzę twego ojca. Obojętnie, jakie przemiany pisane są twemu ludowi, ten, kto będzie się im opierać, ucierpi bardziej od innych. Wybór polega na dostosowaniu się do tego świata. Elf jest tego dowodem. Jego rasa pozostała mniej więcej nie zmieniona. Cofnęli się, gdy skalne cielsko runęło i lawa spłynęła do szczeliny, z której się wydobyła. - - A teraz zabiorę was tam, gdzie winniście przebywać. - - Co rozumiesz przez "winniście"? - krzyknął w ostatniej chwili Faunon, który niewiele się odzywał w czasie rozmowy. Rozumiejąc przyczynę jego niepokoju, Sharissa chciała zaprotestować... ale grota i opiekun zniknęli, a ich trójka znalazła się zupełnie gdzie indziej. - - Ha - mruknął znajomy głos. Zdradzał, że jego właściciel nie spał od wielu dni i w tym czasie żył pod straszliwym napięciem. Ledwie cień został po dawnej arogancji. - Witajcie... ty także, mój synu. "Gdzie indziej" oznaczało główną pieczarę, z której obłąkany opiekun zabrał Sharissę i Faunona. Głos należał do patriarchy, który rozpierał się na tronie z wysokim oparciem, stojącym teraz na podwyższeniu, i patrzył z góry na osłupiałą trójkę. XVIII - - Muszę przyznać, że nie spodziewałem się, iż was jeszcze zobaczę - wszystkich troje - po tym, jak uciekliście przed pięcioma dniami. - - Minęło pięć dni? - Faunon pochylił głowę w stronę Sharissy. - Nie byliśmy tam dłużej niż godzinę! - - Tak nam się wydawało, ale pierwszy opiekun dał do zrozumienia, że rozmowa trwa dłużej niż nam się wydaje. Kto wie, do czego oni są zdolni? Szkody mogą być znacznie gorsze, skoro... - - Byłbym zobowiązany - przerwał jej patriarcha. Wyprostował się. Jego pancerz pokryty był kurzem i... Sharissa zmrużyła oczy... krwią? - Tak, byłbym zobowiązany, gdybyście przypomnieli sobie, przed kim stoicie. Ostatecznie jestem władcą tej ziemi. - - To brzmi bardzo znajomo - mruknął Gerrod. Ojciec chyba dosłyszał, bo wbił w niego spojrzenie. Czarodziej otulił się płaszczem. - - Choć sprawiłeś mi wielki zawód, cieszę się, że cię widzę. Podejrzewani jednak, że nie przyszedłeś tutaj z prośbą o przyjęcie do klanu. Gerrod pokręcił głową. Niektórzy z obecnych w pieczarze okazali zaniepokojenie. Sharissa rozejrzała się i pomyślała, że chyba jest ich mniej niż ostatnio. Co się wydarzyło od czasu jej zniknięcia? - - Reegan. - Na wezwanie wielmożnego Barakasa następca szybko wbiegł po schodach. Patriarcha podał mu rękę. Reegan złapał ją i pomógł mu wstać. - Mimo wszystko rad jestem z twego widoku, choćby dlatego, że może mi się przydać twoja intuicja. - - Co tu się stało, ojcze? Czy wszyscy... czy wszyscy są tacy jak dawniej? - - Ciekawie to ująłeś. Jeszcze bardziej ciekawe jest to, skąd przyszło ci do głowy takie pytanie. - Barakas z pomocą Reegana zszedł po schodach i zatrzymał się u stóp podwyższenia. - Ale wpierw ja powiem ci, co się stało. Ostatnio byliśmy bardzo zajęci. Sharissa rozejrzała się w poszukiwaniu Lochivana. Nie znalazła go i zastanowiła się, czy to nie jego krew plami pancerz władcy Tezerenee. W pieczarze brakowało też przeklętej skrzynki, więzienia Czarnego Konia. - Gdzie jest... Barakas pstryknął palcami. Strażnicy poniewczasie okrążyli troje niespodziewanych gości. Dłonie w rękawicach założyły im na szyje niewielkie obroże. Doszło do krótkiej szamotaniny, bo Gerrod bronił się przed zdjęciem kaptura. Kiedy starania nie na wiele się zdały, dziko potoczył wzrokiem po otaczających go twarzach, jakby spodziewał się jakiejś okropnej reakcji. Sharissa uświadomiła sobie, że czarodziej nie wie, co zrobił dla niego Smok z Głębin. Strażnicy po założeniu obroży z powrotem naciągnęli mu kaptur, bo choć został więźniem, nie przestał być synem pana klanu i należał mu się szacunek. Patriarcha potrząsnął głową, zdegustowany zachowaniem wojownika. - Sprawa wymyka się z rąk... Jeśli jeszcze raz odezwiesz się bez pytania, każę cię uciszyć. Nie chcesz tego, wielmożna Sharisso, uwierz mi na słowo. Nikt z nas nie jest w zbyt dobrym nastroju. - Odwrócił się w stronę poddanych i rozkazał: - Przynieść jednego z odmieńców! Nastąpiła bieganina, w czasie której Barakas trochę ochłonął. Zwrócił uwagę na pytające spojrzenie Sharissy i cicho rzekł: - Wszystko w swoim czasie, pani. Wszystko w swoim czasie. W tej chwili szeregi zmęczonych wojowników rozstąpiły się przed czwórką niosącą tobół wielkości ludzkiego ciała. Gerrod zrobił krok w ich stronę, ale patriarcha pokręcił głową. Więźniowie czekali, zaciekawieni, ale również przygotowani na najgorsze. Nie spotkał ich zawód. Sharissa oczekiwała czegoś takiego i nie wzruszył jej widok ciała, które wyturlało się z rozwiniętej derki. Faunon pokiwał głową; on też się tego spodziewał. Tylko Gerrod okazał zdziwienie. - Co to za dziwoląg? - Niegdyś był jednym z twoich kuzynów - poinformował go pan klanu. - Poza nim jest jeszcze siedmiu. Pościg za nimi zajął nam mnóstwo czasu, a żeby ich zabić, trzeba było trzech wojowników na jednego. Leżące na ziemi zwłoki przypominały nieszczęsnego Ivora w chwili, gdy wtargnął do wozu, lecz miały jeszcze więcej gadzich cech. Kształt nie był już ludzki, tylko smoczy. - - Wygląda jak draka - stwierdził Faunon. - - Draka? - - Mają wiele imion, niektóre brzmią podobnie. Niektórzy uważają, że władały tutaj na długo przed ptakami i Quelami. Służą... służyły ptasim ludziom. Ostatnio stały się jakby bardziej dzikie. - - Widziałem je. Nieważne. - Patriarcha odtrącił rękę następcy i pokuśtykał w stronę zwłok. - To jeden z moich ludzi, nie jakiś potwór! Chcę wiedzieć, co mu się stało i kto jest za to odpowiedzialny! - Obrzucił elfa długim, szacującym spojrzeniem. - Może powinienem kazać Lochivanowi przepytać cię dokładnie. Sharissa nie mogła się powstrzymać. - - Gdzie jest Lochivan? - - Choruje... i pilnuje więzienia demona. - To wszystko, co miał do powiedzenia na ten temat, choć czarodziejka była pewna, że dużo przemilczał. Gerrod wyrwał się strażnikom i wbrew ostrzeżeniu ojca przysunął się, żeby obejrzeć swego byłego kuzyna. Dotknął stwardniałej skóry i wziął w rękę kawałek spękanej zbroi, która nadal okrywała trupa. Sharissa domyśliła się, że przeobrażający się Tezerenee rozerwał cześć pancerza, a resztę rozdarł na strzępy. Jaki ból mu to sprawiło? Jaki ból wiązał się z samą przemianą? Strażnicy przyskoczyli do czarodzieja, ale wielmożny Barakas powstrzymał ich ruchem dłoni. Do syna powiedział: - Później powiesz mi, skąd wziąłeś się na tym kontynencie, ale teraz byłbym wdzięczny, gdybyś podzielił się ze mną uwagami na temat tego... tego dziwoląga. Nie otrzymał odpowiedzi, lecz Gerrod już taki był. Dopiero po dłuższych oględzinach zwłok spojrzał w kierunku ojca, nie wprost na niego. - Chciałbym, żeby obejrzała go Sharissa. Reegan szepnął coś do ojca, ale ten pokręcił głową. Popatrzył na czarodziejkę. - Idź, ale uważaj, co mówisz i robisz. Drugiej ucieczki nie będzie. Zwłaszcza dla twojego elfa. W odpowiedzi na milczący rozkaz jeden ze strażników przyłożył Faunonowi nóż do gardła. Sharissa zacisnęła zęby, żeby powstrzymać słowa, które raczej nie ucieszyłyby wielmożnego Barakasa. W tej chwili nie myślała o ucieczce; brakowało jej sił na tak forsowne przedsięwzięcie. Dołączyła do Gerroda i obejrzała zwłoki. Jak się spodziewała, czarodziej chciał z nią porozmawiać. - - Tego obawiałem się przez wszystkie te lata - tego i starości, która dopada nas znacznie szybciej niż w Nimth. - - Co tam mamroczesz? - zapytał Reegan, pełen podejrzeń wobec każdego, kto był w lepszej komitywie z Sharissą niż on. Jej zdaniem to obejmowało wielu ludzi. Gerrod spojrzał z pogardą na starszego brata. - - Zastanawiałem się, kiedy pojawił się pierwszy z nich. - - Jeszcze w czasie podróży - odparła Sharissą. Ten pierwszy, Ivor, prawdopodobnie był bardzo wrażliwy na magię. Albo może odstępca chciał się przekonać, czy można osiągnąć cel bez uśmiercania ofiary, i wybrał go sobie na zwierzę doświadczalne. - - Wcześniej był jeszcze jeden - oznajmił syczący głos. Z korytarza wyszedł chwiejnie Lochivan. Wbrew twierdzeniu patriarchy, że niedomaga, miał na sobie pełną zbroję, nawet hełm. Niósł skrzynkę, która utrudniała mu zachowanie równowagi, ale nie skorzystał z pomocy wojowników, którzy do niego podbiegli. - - Po coś tu przyszedł? - zapytał Barakas obcesowo, choć był dumny, że Lochivan nie poddaje się chorobie. - Powinieneś wypoczywać. - - Usssłyszałem głosssy i to mnie zaciekawiło. Pytanie Gerroda zasssługuje na pełną odpowiedź, jeśli mamy poradzić sssobie z tą sssprawą. - - Kiedy miał miejsce pierwszy przypadek? - Gerrod zachowywał się tak, jakby ani na chwilę nie opuścił klanu. - - W czasie pierwszej wyprawy. Zabił człowieka, zanim go powssstrzymaliśmy. To dlatego nie zaskoczyła mnie przemiana Ivora. Rozpoznałem oznaki. Barakas miał zakłopotaną minę. - Powiedziałeś mi, że zabił ich narowisty smok. Lochivan roześmiał się, chrapliwie i jakby nieludzko. Stanął na skraju kręgu otaczającego jeńców, patriarchę i zdeformowane zwłoki. - Myślałem, że sssytuacja jessst pod kontrolą, mimo tego, co spotkało Ivora. Myślałem, że zawarłem przymierze, które nasss uratuje! - - O czym ty mówisz? Pewnie bredzisz z gorączki! - - Nie. - Sharissa zrozumiała. Lochivan wiedział, co ją czeka. To miał na myśli tamtego wieczora. Zawarł przymierze, które miało zagwarantować jej bezpieczeństwo... przynajmniej tak myślał. W pewnym sensie miał rację. Na nieszczęście układał się z istotą, która zinterpretowała umowę według własnych zamiarów. Patriarcha odwrócił się do niej. - - Co takiego? - - Powiedz mu, Sharisso! - zawołał Gerrod. - Powiedz mu, bo, na szpony smoka, ja to zrobię! Pokiwała głową. Będzie lepiej, gdy się dowiedzą. Może nawet odejdą z tej okolicy, jak wcześniej Poszukiwacze. - - Spotkaliśmy tego, z kim paktowałeś, Lochivanie. - Umilkła, żeby jej słowa dobrze zapadły im w pamięć. - Popatrz na te zwłoki. Twój sprzymierzeniec właśnie w taki sposób pojmuje wypełnienie warunków umowy. - Niemożliwe! Działałem dla dobra klanu! Nie było mowy o żadnych ssstraszydłach! - - Opiekun uznał, że w takiej postaci mają największe szansę przeżycia na tej ziemi. - Przestań! - ryknął Barakas. Oskarżycielko wycelował palec w chwiejącego się syna. - Później opowiesz mi swoją historię i lepiej, żebyś tym razem nie mijał się z prawdą! - Patriarcha kopnął kamień, idąc w stronę Sharissy i Gerroda, którzy podnieśli się znad zwłok. - Najpierw wysłuchamy waszej opowieści! Sharissa zdała relację. Gerrod, a nawet Faunon, wtrącali po parę słów, przypominając o różnych faktach. Wszyscy działali w myśl milczącego porozumienia, że skoro Smok z Głębin postanowił umieścić ich wśród Tezerenee, to powinni starać się co sił, żeby uzmysłowić im grozę położenia. Władca Tezerenee słuchał w milczeniu, przenosząc spojrzenie z jednego więźnia na drugiego. Zaciekawiła go różnica czasu, więc zadał parę pytań, ale poza tym nie przerywał. Kiedy Sharissa na koniec przytoczyła słowa drugiego opiekuna, Lochivan zabrał głos mimo groźby kary. - - Ich opowieść potwierdza znane mi fakty... ale myślałem, że dopust ten był dziełem samej ziemi, nie odszczepieńca. - - Nadal nie jestem przekonany - rzekł patriarcha. - A odszczepieniec przepadł bez śladu. - Wyznaliśmy ci prawdę, ojcze! - zawołał z naciskiem Gerrod. Ku zdziwieniu wszystkich obecnych wielmożny Barakas uśmiechnął się. - Tego jestem pewien! Jeśli tak, niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Sam powiedziałeś, że zdrajca uciekł przed Smokiem z Głębin! Smok znów nas uratował! Sharissa skrzywiła się. Liczyła na inną reakcję. - Zapomniałeś, co powiedział, odchodząc? Nie ma żadnej gwarancji, że już jest po wszystkim, ani że nie wydarzy się coś znacznie gorszego! Patriarcha wskazał ręką ciało. - - Pierwszy z odmieńców pojawił się w dniu twojego zniknięcia, a ostatni trzy dni później. Od tej pory nie było nowych przypadków i ja powiadam wam, że już nie będzie. - Patrząc na szczątki, dodał: - Zabrać i pogrzebać zwłoki. On i pozostali mają być wspominani z szacunkiem, są bowiem ofiarami wroga, który salwował się ucieczką! - - Typowe! - - Co to ma znaczyć, Gerrodzie? - - Nic, ojcze. Tylko tyle, że ani trochę się nie zmieniłeś. Modliłem się o zmianę, choćby tylko dla dobra matki. - - Alcia! - Grubo ciosane oblicze pana klanu spochmurniało. - Warownia! - - Warownia? - Gerrod wzrokiem poprosił Sharissę o wyjaśnienie. - - Twój ojciec zmusił Czarnego Konia, by pomógł mu wznieść przepyszną warownię na południe stąd. - Wskazała na skrzynkę w rękach Lochivana i nie mogła się powstrzymać od gorzkiej uwagi: - A oto jego nagroda za starania - więzienie! - - Matki i innych tu nie ma? - - Alcia... - Barakas wzniósł ręce nad głowę. - Wysłałem wieści przed wejściem do jaskiń, ale... ale później już nie! Oni nic nie wiedzą! Muszę się z nią zobaczyć! Stał przez parę sekund z zamkniętymi oczami. W pieczarze zapanowała atmosfera oczekiwania. Sharissa pierwsza zaczęła się zastanawiać, dlaczego patriarcha jeszcze tu jest. Było jasne, że zamierzał teleportować się do swojej małżonki. To samo przyszło na myśl Barakasowi, bo opuścił ręce i spojrzał na nią w zdumieniu. - Moc! Miałem ją! Teraz... trochę zostało, ale nie wystarczy do tego zadania! - Moc przestała cię słuchać - odezwał się Faunon. Sharissa spojrzała na niego ze zdziwieniem. Na znak Barakasa strażnicy puścili go. Elf podszedł do Sharissy i objął ją w talii. Zaskoczona czarodziejka po chwili stwierdziła, że jego bliskość sprawia jej przyjemność. - - Obecnie jesteśmy tutaj jedynymi osobami o czarodziejskich zdolnościach, lecz w tym przypadku nasza siła nie wystarczy, żeby służyć jakąś pomocą. - - Odsuń się od niej natychmiast! - ryknął Reegan. Wyciągnął miecz i ruszył w ich stronę. - - Reegan! - Głos nawykły do rozkazywania sprawił, że następca wrósł w ziemię. - Mów dalej, elfie. Jakiegoż to wielkiego odkrycia dokonałeś? - - Sharissa pewnie też wie - odparł Faunon - ale skoro ja odezwałem się pierwszy, na mnie spada obowiązek wyjaśnienia. - - Zatem spełnij go, zanim pozwolę pierworodnemu jeszcze bardziej się zbłaźnić! - - Ojcze... - - Milcz! Sharissa dostrzegła cień uśmiechu na ustach elfa, który po chwili podjął: - Z opowieści przodków znam czary Vraadow na tyle dobrze, by umieć je rozpoznać. Ich smród wystarcza, abyrn żałował, że mam dar wyczuwania ich obecności. Poza tym Sharissa mówiła mi, że nagle wróciła warn moc czarnoksięska. - - Moja więź! - Gerrod popatrzył na Faunona z mieszaniną zdziwienia i szacunku. - - Kiedy robi się dziurę, to zwykle coś wycieka. - - Smok z Głębin ponownie zapieczętował i wzmocnił barierę między światami - dodała Sharissa. - Straciliście dostęp do mocy. Patriarcha zmrużył krystaliczne oczy. - Przenieś mnie do warowni! Ty sam albo oboje! Faunon parsknął. - - Nawet gdybyśmy chcieli, Vraadzie, nie mamy na to siły, nie po tym, przez co przeszliśmy. Nie jestem nawet pewien, czy byłoby to bezpieczne. Mój lud żyje tutaj znacznie dłużej od was, a nasze podania... - - Mam dość tych przeklętych bajań! - - Nasze podania... - mówił elf, delektując się swoją rolą, choć Sharissa widziała, że zdaje sobie sprawę z ryzyka przeciągnięcia struny - mówią o czasach, kiedy ta ziemia się zbudziła... jak teraz za sprawą opiekuna-odstępcy. - - I co mówią te hissstorie? - zapytał Lochivan. Złapał skrzynkę oburącz, jakby zamierzał sprezentować ją Sharissie. Czy Czarny Koń wiedział, że Tezerenee nim manipuluje? Czy poświęcił się, żeby ona mogła odzyskać wolność? Czarodziejka miała nadzieję, że pozna odpowiedzi. Miała nadzieję, że jeszcze zobaczy Czarnego Konia, całego i zdrowego. - - Że ci, którzy ściągnęli na siebie uwagę w takich burzliwych czasach, zmienili się nie do poznania. To mówią. - - Reegan - warknął Barakas, krzywiąc twarz z wściekłości - jeśli elf nie przestanie mówić zagadkami, możesz potraktować go mieczem. - Faunonie - rzuciła ostrzegawczo Sharissa. Ujął jej rękę. - Pamiętasz, co mówił drugi opiekun? Można panować nad przemianą. W przeszłości też tak było. Kiedy ziemia się budzi, czary dziczeją. Ci, którzy za często z nich korzystają, stają się bardziej wrażliwi, bardziej podatni na... zmiany. Barak as powiódł wzrokiem po pradawnej pieczarze. Ciszej powiedział: - Ta jaskinia leży w obrębie włości mojego następcy, wiec tutaj postanowiłem założyć siedzibę, z której będę sprawować naczelną władzę nad Smoczym Królestwem. - Sharissa z zaciekawieniem zauważyła, że Reegan nie wygląda na uszczęśliwionego. Liczył na niezawisłe królestwo, nie takie, w którym nadal będzie podlegać ojcu. Patriarcha nie dbał o jego odczucia. - Niestety, muszę na jakiś czas odłożyć te plany, ale ich nie zarzucę. Reegan, do mnie! Następca w milczeniu przebolał decyzję ojca i stanął u jego boku. - - Panie? - - Zostaniesz tutaj i będziesz przygotowywać siedzibę. Bądź czujny. - - Tak jest, ojcze. - - Przyszykujcie najściglejsze smoki do podróży. Dwa tuziny... nie, tuzin! Więcej nie trzeba. - Patriarcha zwrócił się do trojga jeńców. - Wy udacie się ze mną. - Ruchem ręki uciszył protesty. Reegan też ośmielił się wyrazić sprzeciw, bo chciał, żeby Sharissa została z nim. Barakas popatrzył na czarodziejkę i oznajmił: - Jeśli uznam, że mogę warn zaufać, każę zdjąć te pęta. Na razie mają wisieć na waszych szyjach. Nie próbujcie ich usuwać bez mojego zezwolenia, bo przekonacie się, że kąsają! Sharissa otworzyła usta, chcąc powiedzieć, że udzielenie mu pomocy leży również w ich interesie. Powstrzymała się od komentarza, bo wiedziała, iż pan klanu i tak by nie uwierzył, że pojechałaby z nim z własnej woli. Wielmożny Barakas omiótł wzrokiem swoich poddanych. - I co? Czego tak stoicie? Zabierać się do roboty! Smoczy wojownicy rozproszyli się, z wyjątkiem tych, którzy ochraniali swego pana lub czekali na dalsze rozkazy. Reegan też został, ale Lochivan zabrał skrzynkę i wyszedł. Sharissa westchnęła ciężko. Z powodu pospiesznej ekspedycji do warowni Tezerenee znajdzie się jeszcze dalej od Czarnego Konia. - - Ruszamy za godzinę - oznajmił więźniom władca Tezerenee - i będziemy jechać, póki smoki nie zaczną ustawać. Wtedy zatrzymamy się na popas, żeby odzyskały siły, i znów pognamy do upadłego. - - A co z nami? - zapytał Gerrod. - Już ledwo stoimy... pewnie ty też jesteś wykończony. - - Jesteśmy Tezerenee, Gerrodzie. Imię Tezerenee oznacza potęgę, na wypadek, gdybyś zapomniał. Zniesiemy wszelkie trudy dla dobra innych. Ci dwoje... - wskazał na Sharissę i Faunona - będą musieli się dostosować. Czarodziej parsknął i mruknął coś o pustych słowach, ale jego ojciec już się odwrócił. Nie zdążyli wypocząć, bo rozkazy patriarchy były nieodwołalne, ale trochę się posilili. Ostatnie dni rozregulowały im wewnętrzne zegary, wiec z początku skubali jadło bez większego przekonania. Dopiero kiedy strawa zaczęła ją rozgrzewać, Sharissa poczuła ukłucia głodu. Wówczas z zapałem rzuciła się na jedzenie i zobaczyła, że towarzysze dzielnie jej sekundują. Strażnicy obserwowali ich, czy nie manipulują przy obrożach. Barakas najwyraźniej uznał, że mimo ostrzeżeń o niebezpieczeństwie w przypadku tej trójki należy liczyć się z próbą ucieczki. Niepotrzebnie się przejmował, bo potrzebowaliby pełni zdolności, żeby cokolwiek przedsięwziąć. Z braku wyboru rozsiedli się na ziemi. W grocie nie było innych sprzętów poza tronem patriarchy. Sharissa nie miała pojęcia, skąd Tezerenee wytrzasnęli to okropieństwo, mało podobne do krzesła czy stołka i sądząc z wyglądu, piekielnie niewygodne. Tron pasował do charakteru Barakasa, bo siedzenie na nim musiało wymagać cierpliwości i uporu. Przez krótki czas czarodziejka koncentrowała się na kamiennych posągach, które stały zaledwie parę kroków dalej. Choć jej moce znów były stłumione, wyczuwała tętniące w nich życie. Nie miała pojęcia, dlaczego nikt inny go nie wyczuwa. Faunon podczas jedzenia co rusz podnosił głowę, jakby coś nie dawało mu spokoju, ale nie umiał określić przyczyny. Czyżby była lepiej dostrojona do tego świata niż oni? Zaakceptowała swój nowy dom bez zastrzeżeń, podziwiając jego naturalne piękno; była za młoda, żeby znać pierwotną urodę Nimth. Może dzięki tej uległości nauczyła się manipulować siłami wiążącymi świata z biegłością nieosiągalną dla innych. To jednak nie wyjaśniało, dlaczego moce drzemiące w posągach narastały z każdą minutą. Co będzie, gdy ziemia naprawdę się zbudzi? Czy wyczuwała pierwsze oznaki przebudzenia? Powrót Barakasa przerwał jej rozmyślania. Patriarcha nadal utykał, ale troska o żonę i los rodzącego się imperium kazała mu zapomnieć o bólu. Reegan szedł z tyłu z miną młodego smoka, który dostał klapsa od matki. Niewątpliwie próbował przekonać ojca, że powinien go zabrać albo zostawić Sharissę w jaskiniach. Patriarcha skinął na nią. - Zaspokoiłaś głód, wielmożna Sharisso? Zdała sobie sprawę, że tytułuje ją wtedy, gdy czegoś od niej chce. Podniosła się i odparła: - - Na razie wystarczy. Ale przydałby się odpoczynek. - - Kiedy pobędziesz wśród nas dostatecznie długo, nauczysz się sypiać w siodle. - - Mam nadzieję, że aż tyle czasu z wami nie spędzę. Barakas rozciągnął wąskie wargi w uśmiechu. - - Szczerość to chwalebna cecha, ale nie w tej chwili. - - Ojcze... - Milcz, Reeganie. Masz obowiązki, jeśli dobrze pamiętam. Wykonaj je jak przystoi na przyszłego pana klanu... na przyszłego cesarza. Zwalisty Tezerenee spojrzał tęsknie na Sharissę, która postawiła sobie za cel nie patrzeć w jego stronę. Odprawiony, zasalutował ojcu i odszedł. Patriarcha zdjął hełm, co ostatnio nieczęsto się zdarzało. Czarodziejka była wstrząśnięta siwizną w jego włosach i głębokimi bruzdami na czole i policzkach - bruzdami, które mógł wyrzeźbić tylko czas wraz ze zmęczeniem. Przyszła jej na myśl twarz Gerroda po katastrofie z czarami Vraadow w grocie szalonego opiekuna. Wielmożny Barakas Tezerenee nie starzał się; on już był stary. - - Reegan niedługo zostanie cesarzem - zapewnił ich patriarcha. Napotkał spojrzenie Gerroda i wyczytał w nim zaciekawienie. - Tak, wreszcie się starzeję. Nadchodzi koniec smoczego władcy. Pewnie zostało mi parę dziesiątków lat, nie więcej. - - Ale przeżyłeś ich tysiące - odparł czarodziej. Wskazał na własną twarz. - Niedługo pojawią się zmarszczki. Ten świat lubi zabijać tych, którzy nie chcą ugiąć przed nim karków. Monarcha przekrzywił głowę, przyglądając się zbuntowanemu synowi. Potem z kpiącym uśmiechem potrząsnął głową i zwrócił się do Sharissy: - - Chcę, żebyś coś dla mnie zrobiła. - - Nie jestem zaskoczona. - - Wysłuchaj mnie. Jeśli mi pomożesz, nie będę naciskać na twoje małżeństwo z moim pierworodnym. Odejdziesz razem z elfem dokąd zechcesz. - - Wszyscy kojarzą nas w parę - skomentował elf. Jedzenie, choć marne i spożyte w pośpiechu, przywróciło mu humor. Pan klanu nie zaszczycił go uwagą. - - I co myślisz? - - Nie powiedziałeś mi, czego chcesz. Gerrod pochylił się, nim ojciec zdążył rzec słowo, i przestrzegł: - - Strzeż się obietnic! Przysięgę można złamać. - - Nie będzie łamania przysiąg. - Zdawało się, że Barakas ma ochotę kopniakiem wskazać synowi jego miejsce, ale pewnie wiedział, że straciłby sporo w oczach czarodziejki. - Sprawa dotyczy twojej rodziny, twojej matki i rodzeństwa! Czarodziej udał, że to go nie obchodzi, ale Sharissa dobrze wiedziała, że choć odwrócił się od ojca, nie pragnął krzywdy swojego ludu. - Czego chcesz? - zapytała także dlatego, żeby oderwać uwagę patriarchy od Gerroda. Za każdym razem, gdy patrzył na syna, w pieczarze robiło się zimniej. Barakas podrapał się po szyi, choć w przeciwieństwie do wielu innych Tezerenee już nie cierpiał z powodu wysypki. - Chcę, żebyś współpracowała ze mną przez czas potrzebny na sprawdzenie, co się stało w warowni, zwłaszcza czy wielmożna Alcia nie poniosła szwanku. Chcę, żeby również twoi towarzysze poszli mi na rękę. Była to trochę pokrętna odpowiedź, lecz czarodziejkę ogarnęło wzruszenie. Nie przestała uważać Barakasa za wroga, ale doceniła jego troskę o żonę - troskę, która zepchnęła na drugi plan nawet żądzę władzy. - - Przysięgam na ducha smoka, że odzyskacie wolność, gdy tylko stwierdzę, że nic nam nie grozi. I co ty na to? - - Wszyscy? - - Wszyscy. Patrzyła na niego uważnie przez parę sekund, zbierając myśli. Nadarzała się okazja, żeby wstawić się za przyjacielem. Jeśli ją zmarnuje... - Łącznie z Czarnym Koniem. Barakas zrobił taką minę, że niemal pożałowała wyrzeczonych słów, ale przecież nie mogła zostawić mrocznego rumaka na jego łasce. - Chcesz demona? - Po chwili władcy Tezerenee udało się zapanować nad gniewem, choć nie do końca. - Bierz go sobie! Choć nasza moc została umniejszona, zwyciężymy. - W takim razie pomogę ci - oznajmiła po prostu. Słysząc jej spokojną odpowiedź, zrezygnował z długiej tyrady. Odetchnął głęboko i powiedział: - Jestem ci wdzięczny, wielmożna Sharisso. Zobaczysz, że dotrzymam słowa, choć moi synowie są innego zdania. "To znaczy Gerrod i Reegan" - pomyślała. - Skoro doszliśmy do porozumienia - kontynuował - mogę warn powiedzieć, że smoki są gotowe do drogi. Straże! Kolejno podnieśli się na nogi i opuścili jaskinię, do której Sharissa weszła prawie tydzień wcześniej. Ku jej zaskoczeniu patriarcha minął kilka potężnych latających smoków i zaczął zsuwać się po zboczu do stóp góry, gdzie czekały jaszczury bez skrzydeł. - Nie udamy się drogą powietrzną? Gerrod, który lepiej od współwięźniów wyznawał się na klanowych zwyczajach, wyjaśnił: - - Na niebie za bardzo rzucalibyśmy się w oczy. Poza tym podróż po ziemi będzie szybsza. Smok latający musi częściej odpoczywać, zwłaszcza jeśli kogoś dźwiga. - - To tłumaczy względnie wolne tempo, w jakim zmierzaliśmy w tę stronę - powiedział Faunon. - Dzięki temu powietrzne oddziały bojowe miały czas na odpoczynek. Poza strażnikami miała towarzyszyć im tylko garstka Tezerenee. Sharissa zdziwiła się, ale też poczuła ulgę, że jest wśród nich Lochivan ze skrzynką. Barakas zauważył chorego syna. - - Kto ci kazał tu przyjść? - - Sssam podjąłem decyzję. Patriarcha miał niezbyt zadowoloną minę. Chyba wolałby, żeby oczy obecnych kierowały się w inną stronę, nie na niego i Lochivana. - - Twoja słabość... - - Zapanuję nad nią - odparł dziwnym głosem Lochivan. Starał się, żeby nikt nie widział jego twarzy; zapewne nie chciał, żeby malujące się na niej wycieńczenie obniżyło morale podwładnych. - - Zastanawiam się... - mruknął Gerrod. - - Nad czym? - zapytała. Czarodziej odwrócił się, nie zdając sobie sprawy, że mówił na głos. - Nic. Coś sobie pomyślałem. Patriarcha i Lochivan ściszyli głosy. Po krótkiej wymianie zdań Barakas pokiwał głową. Ruchy Lochivana niewiele zdradzały, ale chyba kamień spadł mu z serca. - Czas ucieka - rzekł Barakas do pozostałych. - Wsiadać na smoki. Kiedy wszyscy byli gotowi, patriarcha obrócił się w siodle ku tym, którzy mieli tu zostać. Jeden z Tezerenee wzniósł wysoko klanowy sztandar, który załopotał na wietrze. Wszyscy wojownicy, łącznie z Reeganem, przyklękli. - Niebawem wrócę. Przezwyciężyliśmy zagrożenia fizyczne i magiczne, a ta jaskinia, ta naturalna warownia, stanie się stolicą, z której władać będę cesarstwem obejmującym cały kontynent. Wydzieliłem królestwa wszystkim swoim wiernym synom... - Barakas nawet nie spojrzał w stronę Gerroda - a mój pierworodny, Reegan, będzie współwładał ze mną do dnia mojej śmierci, kiedy to zostanie cesarzem. Cesarzem trzynastu królestw i dwudziestu pięciu księstw, które przypadną zasłużonym! - - Kolejna napuszona przemowa - szepnął z drwiną Gerrod. Patriarcha nie słyszał go - albo nie chciał słyszeć. - Straciliśmy łączność z naszymi rodzinami, a istnieje obawa o ich bezpieczeństwo. Moim zdaniem lęki są bezpodstawne, mam jednak prawo i obowiązek osobiście udać się do warowni. Kiedy upewnię się, że wszystko jest w porządku, powrócę z licznym oddziałem naszych braci i wówczas naprawdę zawładniemy tymi ziemiami! - Spojrzał na Kivan Grath, jakby góra reprezentowała cały kontynent. - Przekształcimy je według naszej woli! Barakas splótł ręce na piersi na znak, że przemowa dobiegła końca. Tezerenee podnieśli się z klęczek i krzyknęli gromko, jak oczekiwano. Reegan dobył miecz z pochwy i wzniósł go w salucie. - - Pompa i parada - mruknął Gerrod. - - Ruszamy - zarządził patriarcha, patrząc wściekle na niepokornego syna. Nie do końca ufając więźniom, kazał prowadzić ich jaszczury. Jeden ze strażników złapał wodze i pociągnął za sobą wierzchowca Sharissy, powoli, żeby nie wyprzedzić pana klanu. Władca Tezerenee zawsze musiał przewodzić, nawet gdy chodziło o symboliczne wyruszenie na czele oddziału. Wojownicy pozostający w jaskiniach pokrzykiwali gromko na cześć swego władcy. Gdyby Sharissa nie była taka zmęczona - I gdyby nie myślała o tym, w jakim będzie stanie, gdy wreszcie się zatrzymają - dużo bardziej podziwiałaby ich entuzjazm. Obecnie miała tylko nadzieję, że za miesiąc też będą pełni zapału. Wojowniczka stojąca najbliżej zdjęła hełm i zaczęta drapać łaty suchej, czerwonej skóry na szyi i podbródku. Sharissa spojrzała na nią, ale wtedy strażnik prowadzący jej smoka przyspieszył. Kobieta i inni Tezerenee zniknęli z pola widzenia. Czarodziejka była wyczerpana i nie zadała sobie trudu obrócenia się w siodle, żeby na nich popatrzeć. Poza tym miała na głowie wiele ważniejszych spraw. Zbyt wiele, by przejmować się dokuczliwą, ale najwyraźniej niegroźną wysypką. XIX Minęła północ, gdy patriarcha uległ prośbom swoich ludzi i zezwolił na popas. W tym czasie znużone wierzchowce niemal waliły się z nóg, a Sharissa zasypiała w siodle. Wbrew zapewnieniom patriarchy, że nauczy się wypoczywać podczas jazdy, z rozkoszą zsunęła się z narowistej bestii i powlokła w bezpieczne miejsce, gdzie mogłaby choć trochę zregenerować siły. Gerrod i Faunon byli w niewiele lepszym stanie, podobnie jak sami Tezerenee, choć oni wcześniej mieli więcej okazji do zażycia wypoczynku. Tylko patriarcha tryskał energią, ale energia ta wyrastała z lęku i zmartwienia. Jej zapas szybko miał się wyczerpać i pozbawić go sił. Sharissa zapadła w głęboki sen. Śniła jak nigdy dotąd, sny jednak nie niosły ukojenia. W jednym ujrzała rękę, która wyłoniła się spod ziemi i złapała ją, urobiła jak glinę i zaczęła formować w setki kształtów, co do jednego przerażających. W innym obejmowała się z Faunonem. Była to przyjemna scena i wiedziała, że zaraz się pocałują. Raptem twarz elfa przemieniła się w gadzią maskę, lecz nadal chciał ją pocałować. Zbudziła się i nie mogła zasnąć przez ponad pół godziny, bo twarz wydawała się taka realna. Były też inne sny, ale zostały po nich tylko zamglone wspomnienia, zbyt niejasne, by się nimi przejmować. Pamiętała tylko jedną rzecz, ale to wystarczało, by wprawić ją w drżenie. W kilku koszmarach słyszała szyderczy śmiech obłąkanego opiekuna. Zdawało się, że chichot przenika z jednego snu do drugiego. Dzwonił jej w uszach, gdy zbudziło ją delikatne poklepywanie po ramieniu. Światło dnia poraziło jej oczy. Faunon uśmiechnął się do niej. Wyglądał lepiej, ale nie do końca pozbył się śladów znużenia. Sharissa nie dbała o to, jak sama musi wyglądać. Zdumiewała się tylko, że jeszcze komuś może się podobać. Nie byłaby zdziwiona, gdyby spojrzała w lustro i stwierdziła, że w porównaniu z nią smoczyca jest niedościgłym wzorem urody. Elf wyciągnął rękę i pomógł jej wstać. - - Mógł zbudzić cię jeden z nich albo ja. Wiem, że jeszcze nie wypoczęłaś, ale pomyślałem, że może przedłożysz widok mojej bladej twarzy nad ich metalowe maski. - - Cieszę się, że to ty. - Dotyk jego dłoni sprawiał jej przyjemność i nie tak szybko wypuściła jego rękę. - Co z jedzeniem? - - Nie przeszkadzałbym ci, gdyby nie było śniadania. - Wskazał na dwie miski leżące na ziemi. Gulasz, jakim tak dawno temu poczęstowała ją wielmożna Alcia, i to niemal równie aromatyczny. Dobrze pamiętała tamen poczęstunek, bo taka gościnność kłóciła się z charakterem Tezerenee. Czasami zapominała, że władczyni pochodzi spoza klanu, że klan nie istniał, dopóki Barakas nie połączył odrębnych grup krewnych i nie stopił ich w jedyną prawdziwą rodzinę wśród Vraadow. Koncepcję kłanu znano tylko z wczesnych dni rasy, lecz Barakas dopilnował, by nadano jej nowy wymiar, a jego małżonka pracowała z nim ramie w ramię. Tezerenee stali się potęgą tak za jego, jak i za jej sprawą. Sharissa miała nadzieję, że nie spotkało jej nic złego. - Gdzie jest Gerrod? - zapytała, chcąc uwolnić się od rozmyślań o wielmożnej Alcii. Faunon podał jej miskę. Po chwili wahania odparł: - Widziałem go ostatnio w towarzystwie brata. Razem wyszli z obozu. Próbują coś zaradzić na chorobę Lochivana. Tylko takie wytłumaczenie przychodziło jej na myśl. Braci nadal dzieliły głębokie różnice, ale troska o los ludzi pogodziła ich przynajmniej na jakiś czas. Gdyby chodziło o inną rodzinę, czarodziejka cieszyłaby się w imieniu Gerroda. W przypadku klanu Tezerenee miała nadzieję, że czarodziej nie stanie się jednym z nich. Padł na nich czyjś cień. Podnieśli głowy i zobaczyli smoczy hełm jakiegoś Tezerenee. - Mój pan każe warn powiedzieć, że niebawem ruszamy w drogę. Przygotujcie się. Elf jęknął, gdy wojownik odmaszerował. - - Nieczęsto jeździłem wierzchem. Pomyśleć, że kiedyś konia uważałem za nieokiełznane zwierzę. Samo siedzenie okrakiem na tych wielkich bydlakach jest dużo gorsze. - - Co spodziewasz się zastać w warowni? - zapytała znienacka. Musiała dowiedzieć się jak najwięcej, a Faunon był jej jedynym źródłem informacji. Z nich wszystkich tylko on urodził się w tym świecie. Elf natychmiast spoważniał, ujawniając głębię swojej duszy. - Nie wiem, moja prześliczna Vraadko. Jedyną dającą się przewidzieć cechą tej ziemi jest jej nieprzewidywalność. Z żalem przyznaję, że mamy jednakowe szansę zgadnąć, co przyniesie nam przyszłość. - Ujął jej rękę. - Przykro mi, ale nie mogę ci pomóc. Ścisnęła jego rękę, impulsywnie pochyliła się i pocałowała go. Gdy popatrzył na nią z jawnym zdumieniem, uśmiechnęła się i powiedziała: - Ależ możesz. Znów ruszyli w takim tempie, jakby zbuntowany opiekun deptał jaszczurom po ogonach. Gerrod i Lochivan, którzy zjawili się tuż przed zakończeniem przygotowań do drugiego dnia szaleńczej jazdy, rozstali się, jakby nic się między nimi nie zmieniło. Sharissa popatrzyła na czarodzieja, spodziewając się jakiegoś wyjaśnienia, ale on tylko naciągnął kaptur na głowę i szczelnie zacisnął płaszcz. Poznała, że jest bardziej strapiony niż wczoraj. Słońce było wysoko na niebie, gdy wyruszyli. Pędzili co smok wyskoczy, starając się utrzymać tempo, jakie narzucił patriarcha. Ten dzień był gorszy niż pierwszy i Sharissa domyślała się przyczyny. Była pewna, że Barakas jeszcze raz próbował teleportować się do warowni i znowu poniósł porażkę. Dlatego zależało mu na przebyciu jak największego odcinka drogi. W trakcie jazdy nie mogli rozmawiać, ale Sharissa starała się jak najczęściej spoglądać na Faunona. Odpowiadał jej lekkim uśmiechem, który zdradzał napięcie. Do czasu popadnięcia w niewolę u Tezerenee uważał, że jazda wierzchem na smokach jest niemożliwa. Prawdopodobnie nadal tak myślał. Po drugiej stronie, za strażnikiem Tezerenee, jechał Gerrod. Patrzył prosto przed siebie i tylko raz zerknął na Sharissę. Kaptur ocieniał jego oczy i czarodziejka odniosła wrażenie, że spogląda w puste oczodoły trupa. Odruchowo odwróciła głowę i chwilę później pożałowała swego zachowania, ale kiedy chciała go przeprosić, on już spoglądał na drogę. Chcąc znaleźć Lochivana, musiała wyciągnąć szyję i odwrócić się, co na dłuższą metę było niebezpieczną sztuką. Dostrzegła go po kilku próbach. Jechał na końcu kolumny ze spuszczoną głową, więc choć nie miał hełmu, nie mogła zobaczyć jego twarzy. Przy jego siodle podskakiwała skrzynka. Mimo że Lochivan ośmielił się sprzeciwić patriarsze, nadal miał w swojej pieczy więzienie Czarnego Konia. Sharissa była zła, że nie zażądała wypuszczenia mrocznego rumaka. Przysięgła sobie, że porozmawia z Barakasem, gdy tylko się zatrzymają. Jeśli zdoła go przekonać, że Czarny Koń będzie jej posłuszny i nie będzie szukać zemsty, może zwróci mu wolność. Warto też wspomnieć, że hebanowy ogier może służyć wielką pomocą... choć to zależało od jego siły. Z goryczą wspomniała, że został surowo ukarany za atak na władcę Tezerenee. Zapadła noc, gdy się zatrzymali. Jaszczury były wytrzymałe i szybkie, ale po długim biegu wymagały dłuższego odpoczynku niż konie. Poza tym trzeba było je nakarmić. Na tę podróż Tezerenee zabrali duży zapas specjalnej karmy. Zmieszana z mięsem, zaspokajała głód smoków i zażegnywała ryzyko, choć niewielkie, że rzucą się na swoich panów w poszukiwaniu świeżego jedzenia. Zgodnie z danym sobie słowem Sharissa podeszła do patriarchy, gdy tylko zsiadł z wierzchowca. Za nią sunął jej ostatni milczący cień. Barakas rozmawiał z innym strażnikiem, zapewne ustalając kolejność nocnych wart. Mógł zdać się na podwładnych, ale nie leżało to w jego zwyczaju. Kiedyś powiedział, że dowódca nie siedzi z założonymi rękami, nie obrasta sadłem i nie gnuśnieje. Sam zajmował się takimi sprawami, przypominając poddanym, dlaczego jest ich panem. Barakas odprawił wojownika, gdy tylko do niego podeszła. Za jego plecami mignął jej Lochivan, który zbytnio przeciągał oporządzanie swojego wierzchowca. Zdawało się, że uważnie obserwuje ojca, jakby czegoś chciał. - - Czego sobie życzysz, wielmożna Sharisso? - zapytał patriarcha. Zmęczenie w jego głosie równe było temu, jakie ona czuła. - - Mam prośbę, wielmożny Barkasie. - - Formalną, prawda? Najpierw coś mi powiedz, pani. Wypoczęłaś na tyle, by skorzystać ze swoich zdolności? Cel spotkania uległ zmianie i teraz on prosił ją o przysługę. Sharissa zachowała spokój, myśląc, że będzie lepiej, gdy go wysłucha. To mogło przysłużyć się jej spawie. - - Jeśli chcesz wiedzieć, czy mogę teleportować cię do warowni, to wątpię. Dokładnie poznałam tylko wnętrze. Nie wypuszczałeś mnie za mury, jak pamiętasz. - - Teraz powinienem tego żałować, prawda? - - Przykro mi. - I rzeczywiście tak było. Wprawdzie niewiele mogłaby zrobić, ale patriarcha nie był bez winy. - Poza tym, wolałabym nie materializować się wewnątrz... na wszelki wypadek. - - Rozumiem. Sam próbowałem zjawić się za murami. - Barakas szarpnął siwiejącą brodę. - Być może na czarach jeszcze nie można polegać. Kiedy podjąłem próbę tuż przed ruszeniem w drogę, wyczułem, że coś... coś bezmiernego, tylko tak mogę to opisać, zalega wokół warowni. Czarodziejka pomyślała o przebudzeniu ziemi i śmiechu odstępcy, nadal brzmiącym w jej pamięci. - - Myślisz, że... - - Nie wiem, co myśleć. - Zmienił temat. - Przyszłaś do mnie z prośbą. - - Dotyczy Czarnego Konia. - - Tak? - W pogłębiającej się ciemności nie dostrzegała jego oczu, ale wiedziała, że są zwężone, podejrzliwe. - A o co chodzi? Zaczerpnęła powietrza. - Dałam słowo, że ci pomogę, a ty obiecałeś, że uwolnisz nas wszystkich. Miałam nadzieję, że wcześniej wypuścisz Czarnego Konia... - Jest gwarancją twojego posłuszeństwa, wielmożna Sharisso. Czarodziejka pokiwała głową. - Rozumiem twoje obawy po ostatnim ataku, ale on będzie mi posłuszny. Jeśli go o to poproszę, jestem pewna, że spełni moją prośbę. Jeśli nie... - Zawahała się, zastanawiając się, co cienisty rumak pomyśli o tej propozycji. - Jeśli nie, będziesz mógł znów go zamknąć, a ja nie sprzeciwię się słowem. Zapadło milczenie. - - Zastanowię się nad tym przy wieczerzy - w końcu oświadczył patriarcha. - - Znów związałeś go ze skrzynką. Nie może zrobić ci krzywdy! - - Nigdy nie lekceważ przeciwnika, zwłaszcza rannego. Tacy są często najbardziej groźni. - Patriarcha pokiwał głową. - Dam ci znać. Obiecuję. Odszedł bez słowa. Sharissa nachmurzyła się i rozejrzała za Lochivanem, lecz syn patriarchy zniknął. Zastanowiła się, dlaczego władca Tezerenee nie zabrał innych dzieci. Nawet Lochivan zostałby w jaskiniach, gdyby się nie sprzeciwiał. Czyżby się bał, że spotka ich coś złego? Gerrod się nie liczył; w oczach ojca był niemal obcy. - Pani - odezwał się nagle jej strażnik, wyrywając ją z zadumy. - Powinnaś posilić się i odpocząć. Wielmożny Barakas chce, abyśmy o brzasku byli gotowi do drogi. - Dobrze. - Zastanowiła się, kiedy otrzyma odpowiedź. Dziś? Jutro? "Kiedy zechce jej udzielić" - osądziła końcu ze ściągniętymi brwiami. Odwróciła się i poszła do Faunona, który już czekał zjedzeniem dła nich obojga. Okazało się, że patriarcha podjął decyzję zanim zdążyła ułożyć się do snu. Większość Tezerenee już wypoczywała, ale Sharissa znalazła strumień, gdzie mimo protestów strażnika umyła się i uprała ubranie. Wojownik, ku jej zaskoczeniu, uszanował jej prywatność i wbił wzrok w okoliczne krzaki. Była taka zmęczona, że w gruncie rzeczy jego zachowanie było jej obojętne. Ucieszyło ją tylko jedno - wreszcie była czysta. W sakwach znalazła suknie podróżne na zmianę, takie same jak ta, którą miała na sobie. Mogła tylko zgadywać, skąd się wzięły, ale pasowały na nią jak ulał i uchroniły przed zakładaniem mokrych rzeczy. Całkiem nieźle podkreślały jej figurę i zastanowiła się, czy nie pochodzą z warowni, gdzie być może kazała je uszyć wielmożna Alcia. Ciężkie kroki uprzedziły ją o zbliżaniu się Tezerenee, który nie dbał o zachowanie ciszy. Faunon i Gerrod, śpiący parę kroków dalej, albo nie usłyszeli przybysza, albo uznali, że lepiej nie wtrącać się w nie swoje sprawy. - Wielmożna Sharisso. Jak było w zwyczaju wśród Tezerenee, tylko patriarcha miał namiot. Czarodziejka i jej towarzysze spali pod kocami dostarczonymi przez klan, wspierając głowy na niewielkich matach. Dla Sharissy, od dawna przyzwyczajonej do wypraw badawczych w ruiny osiedli założycieli, takie posłanie było o niebo lepsze od wielogodzinnej jazdy na grzbiecie jaszczura. Niemal żałowała, że musi teraz rozmawiać z Barakasem, ale zaraz przypomniała sobie o sytuacji Czarnego Konia. - - Miałem nadzieję, że odświeżysz się w strumieniu. Od razu lepiej, prawda? - - Byłabym wdzięczna, gdybyś raczył porozmawiać z moim stróżem. Musiałam się z nim wykłócać. - - Przyjmij moje przeprosiny. - - Podjąłeś decyzję w sprawie Czarnego Konia? - - Tak. Nie wypuszczę go. Tobie mogę zaufać, ale nie temu demonowi. Poczuła rodzący się gniew. - On nie... Uciszył ją. - - Taka jest moja decyzja. Jednakże chętnie zrobię coś dla ciebie i dla twojego elfa. - - Mianowicie? - - Jutro odzyskacie swoją broń, Gerrod także. Choć nie ufam warn na tyle, by kazać zdjąć obroże, umożliwię warn obronę. Możemy potrzebować waszej trójki. I będziecie mieć wolne ręce. Nie na tym jej zależało, ale to było lepsze niż odrzucenie prośby i odprawienie z kwitkiem. Mimo wszystko nie mogła powstrzymać się od komentarza: - Wprawiasz mnie w pomieszanie, wielmożny Barakasie. Nie mogę się połapać, czy jesteśmy więźniami, czy towarzyszami broni. Roześmiał się, ale śmiech był wymuszony. - Ostatnio wiele rzeczy mnie miesza, pani. Dobrej nocy. Sharissa patrzyła za nim, gdy odchodził, nadal trochę kulejąc. Przy takich okazjach było jej żal starzejącego się monarchy. Na nieszczęście dla niego, żal szybko znikał, gdy tylko wspomniała, jak traktował tych, którzy go zawiedli albo poważyli mu się przeciwstawić. Na przykład Czarnego Konia lub Gerroda. Barakas dotrzymał słowa i zwrócił im broń. Faunon przyjął swój miecz bez słowa, ale jego mina przyprawiła Sharissę o przelotny uśmiech. Gerrod był dużo bardziej sceptyczny. Praktycznie nie mieli szans na ucieczkę. Barakas lub Lochivan pokonaliby ich w pojedynkę. Całą trójkę. Myśląc o Lochivanie, Sharissa zaczęła szukać go z nadzieją, że zdoła z nim porozmawiać, zanim patriarcha każe ruszać w drogę. Znalazła go już w siodle, w smoczym hełmie na głowie. Siedział lekko przygarbiony, jakby bolał go brzuch. Nie miał przy sobie skrzynki, co najpewniej znaczyło, że zabrał ją Barakas. Ale w tej chwili znacznie bardziej zaniepokoił ją stan byłego przyjaciela. - - Lochivanie, dobrze się czujesz? - - W brzuchu mnie ssskręca, to wszyssstko! - Nawet na nią nie spojrzał. - - Lochivanie... Podbiegł strażnik, który tego dnia miał jej pilnować. - - Pani, patriarcha każe dosiadać wierzchowców! Ruszamy! - - Sssłyszysz, co mówi - burknął Lochivan. - Pora w drogę. Pozwoliła się odprowadzić, ale jak najdłużej spoglądała na niedomagającego Tezerenee. Lochivan wyglądał gorzej niż dotąd. Nie powinien z nimi jechać. Podróż okazywała się zbyt ciężka dla jego organizmu, mimo godnej pozazdroszczenia siły woli. Gerrod i Faunon czekali na nią na swoich jaszczurach. Czarodziej obejrzał się na brata i zerknął na Sharissę, a jego mina zdradzała wiele sprzecznych myśli. Kiedy chciała zapytać, co go martwi, pokręcił głową i zajął się innymi rzeczami. - Za mną! - zawołał wielmożny Barakas, dając ostrogę smokowi. Narzucił takie tempo, że jutro przed wieczorem mieli zobaczyć warownię, a dotrzeć do niej pojutrze rano. Nie tak prędko, jak pragnął, choć zdaniem innych było to tempo mordercze. Jechali godzina za godziną, przystając tylko wtedy, gdy przeszkody zagradzały im drogę, i raz na szybki posiłek. Sharissa nie mogła się przyzwyczaić do niezdarnego gadziego galopu i żałowała, że jej siodło nie jest bardziej miękkie. Faunon też podskakiwał niczym worek kartofli, mocno zaciskając zęby, ale Gerrod, urodzony Tezerenee, jechał ze swobodą i umiejętnością, jaką zapewnia wcześnie podjęte szkolenie. Wydawał się zagubiony w myślach, co było dla niego dość typowe. Zdawszy na strażnika kierowanie wierzchowcem, młoda czarodziejka spędzała czas na rozglądaniu się po okolicy. Wypatrywała czegoś, co odbiegałoby od normy i mogło sugerować obecność niebezpiecznych czarów. Od czasu do czasu oglądała się na Lochivana, który z coraz większym trudem panował nad swoim smokiem. To było niepokojące; mogło oznaczać, że jest bardziej chory niż się wydawało. Mniej więcej godzinę przed zachodem słońca zauważyła, że zostaje w tyle za innymi. Gdy obejrzała się jeszcze raz, był już ponad dwanaście długości jaszczura z tyłu. Następne spojrzenie ujawniło, że zgięty w pół Lochivan próbuje odzyskać kontrolę nad smokiem, który zaczynał ponosić w bok. Dała znać jadącemu obok niej Tezerenee, że powinien się obejrzeć. Strażnik zesztywniał, gdy zobaczył, jakie problemy ma syn patriarchy. Odwrócił się do swojej podopiecznej i oddał jej wodze. Potem popędził na czoło kolumny. Parę sekund później patriarcha zatrzymał jeźdźców. W tym czasie Lochivan był co najmniej sto długości w tyle. Jego smok zawrócił w stronę gór. - Lochivan! - ryknął patriarcha. Syn nie odpowiedział. Jego ruchy wskazywały, że być może omdlał w siodle. Patriarcha zawołał jeszcze raz. Sharissa straciła cierpliwość. Zawróciła oporne zwierzę w kierunku dalekiej postaci. - Skoro nie odpowiada na twoje wołanie, to pewnie nie może! Może jest zbyt chory, by cokolwiek zrobić! Z tymi słowami popędziła jaszczura, przedarła się między zaskoczonymi Tezerenee i pognała w stronę Lochivana. - Nie, Sharisso! Zaczekaj! - zawołał za nią Gerrod. Korzystając z zamieszania, Faunon wyrwał wodze z rąk swojego strażnika i puścił się w ślad za przejętą czarodziejką. Podziękowała mu spojrzeniem, gdy się z nią zrównał. Pędziła, próbując dogonić tamtego smoka, zanim uniesie bezradnego jeźdźca na pustkowia. - Lochivan! Poruszył się. Nadal kulił się jakby z bólu, ale teraz przynajmniej zareagował. Czarodziejkę dzieliła od niego ponad połowa pierwotnej odległości. Nie miała pojęcia, czy jedzie za nią ktoś oprócz Faunona. Wiedziała, że spieszenie z pomocą komuś, kto nie umie poradzić sobie z chorobą, kłóci się z surowymi zwyczajami Tezerenee. W klanie rządziły iście smocze prawa. Kiedy odległość zmalała do jednej trzeciej, Lochivan nagle wyprostował się w siodle i lekko odwrócił głowę. Jechał odwrócony do niej plecami, ale wyciągnął szyję, żeby ją zobaczyć. Nawet gdyby nie miał hełmu, nie mogłaby dostrzec jego twarzy i malującego się na niej bólu, który niemal pozbawił go przytomności. Nie miała pojęcia, czego się po nim spodziewać, ale jego reakcja, kiedy wreszcie nastąpiła, tak ją wystraszyła, że niemal ściągnęła wodze swojego smoczego wierzchowca. Nie odwracając się, Lochivan pomachał ręką. Kazał jej zawrócić. Sharissa zamrugała, zastanawiając się, dlaczego odrzuca tak potrzebną mu pomoc. Nie miała zamiaru rezygnować. Nawet jeśli on uważał, że nie potrzebuje pomocy, ona była innego zdania. Z tyłu dobiegł wytężony głos Gerroda. On też chciał, żeby zawróciła. - - Lochivan! - zawołała. - Potrzebujesz pomocy! Jesteś chory, Lochivanie! - - Zawróć i uciekaj! - odkrzyknął. Zadrżała, słysząc jego głos, który brzmiał dużo gorzej niż wcześniej. Przypominał głos zwierzęcia próbującego uwolnić się z pułapki. Smok Tezerenee miotał się jak szalony, nie wiedząc, czego chce od niego jeździec. Lochivan potrząsał wodzami, jakby chciał zniechęcić Sharissę do kontynuowania pościgu. - Zostaw mnie! Ratuj się, głuptasssko! Sssłuchaj mojego brata! Znów się zgarbił i sprężył, jakby mocował się z pancerzem. Sharissa chciała podjechać do niego na wyciągnięcie ręki, ale nagle jej wierzchowiec stanął dęba. Kopnęła go po bokach i zaklęła - wielu Tezerenee tak robiło - ale jaszczur nie chciał się zbliżyć, tylko dreptał w miejscu, co powiększyło jej zdenerwowanie. Lochivan dosłownie zgiął się we dwoje. Cierpiał tak bardzo, że nawet nie próbował tego ukrywać. Jego wrzask spłoszył smoki, które przestały słuchać jeźdźców. Sharissa ze wszystkich sił trzymała się siodła - a potem zastanowiła się, dlaczego zawraca sobie głowę oporym jaszczurem. W tej chwili szybciej dotrze do Lochivana na własnych nogach. Starając się nie myśleć, jak zachowa się ogłupiały smok chorego Tezerenee, kiedy znajdzie się blisko niego, zeskoczyła na ziemię. Kątem oka zobaczyła, że Faunon ściąga wodze i robi to samo. Serce zamarło jej w piersiach, bo biegł prosto ku złowieszczej paszczy przerażonego jaszczura. - Zajmij się nim! - krzyknął do niej. - Ja uspokoję tego potwora! Pokiwała głową, zostawiając słowa wdzięczności na później, kiedy już będzie po wszystkim, i ostrożnie podeszła do Lochivana. Trząsł się na całym ciele, nadal chowając przed nią twarz. Zdawało się, że ma na sobie nie dopasowaną zbroję. Noga od jej strony wyglądała na złamaną, sądząc z kąta, pod jakim była wygięta. Sharissa nie miała pojęcia, jakim cudem trzyma się na grzbiecie smoka. Odłożyła na bok te pytania; rozważy je, gdy Lochivan znajdzie się w bezpiecznym miejscu. - Lochivanie! Zsiadaj! Ten potwór może cię zrzucić! W jego stanie upadek mógł okazać się fatalny. Przysunęła się jeszcze bliżej. Miała go w zasięgu ręki. Faunon trzymał wodze, które Lochivan z bólu wypuścił z rąk. Nie pozwalał oszalałemu smokowi popędzić na oślep, i to było wszystko, na co liczyła. - Wynoś się! - warknął Tezerenee, odpędzając ją ręką i stale odwracając się w drugą stronę. Czy choroba odjęła mu rozum, czy...? Przepędziła straszną myśl, gdy jego ręka znalazła się w zasięgu. Złapała ją. - Nieee! - Przekręcił rękę, chcąc się wyswobodzić, i niechcący zsunął rękawicę. Sharissa zobaczyła sękatą, szponiastą dłoń pokrytą ciemnozieloną łuską... Wtedy odwrócił się do niej, sięgnął drugą ręką do hełmu, który przestał pasować na jego głowę i już zaczynał pękać. - Ostrzegałem cię, Sharissso! Nie chciałem, żebyś to widziała! Nie chciałem, żeby ktokolwiek to zobaczył! Przybyli pozostali Tezerenee. Barakas już zsiadł z wierzchowca i pędził do syna, gdy Lochivan wyciągnął szponiastą dłoń, jęknął z bólu i ściągnął hełm z głowy. - - Serkadion Manee! Lochivanie, nie! - - Tak, Sharissso! Patrzył na nią pokryty łuską potwór, pokazujący w uśmiechu liczne ostre zęby. Nic dziwnego, że hełm wydawał się za ciasny. Nos i usta stopiły się w pysk, który rósł na jej oczach. Zbroja była mocna, ale pękała w wielu miejscach, gdy ciało podlegało przemianie. Przeobrażenia, jakim podlegał Lochivan, były znacznie gorsze niż zmiany Ivora czy tamtych nieszczęśników z jaskini. "Ich prawdziwa natura..." Obłąkany strażnik powiedział coś takiego, kiedy mówił, jacy staną się Tezerenee. Nawet teraz słyszała jego śmiech. Tezerenee nie przenieśli się z Nimth do Smoczego Królestwa w naturalny sposób; ich dusze wniknęły w golemy z krwi i kości, stworzone w tym świecie dzięki magii. Ciała nie były ludzkiego pochodzenia. Nie, opętany swoją wizją i wiedziony pragnieniem zjednoczenia się z symbolem klanu, Barakas zadecydował, że źródłem nowych ciał będą smoki odkryte w nowym świecie. A teraz ciała te wracały do swej pierwotnej postaci. - - Lochivanie! - Patriarcha stanął obok Sharissy i wyciągnął rękę do syna. Inni Tezerenee, z wyjątkiem Gerroda, który trzymał się jak najdalej, okrążali jaszczura i jeźdźca. - - Nie byłem dość silny, ojcze! Zawiodłem! Nie zdołałem się uwolnić! - - Daj spokój! Mogę ci pomóc! - - Nikt nie może mi pomóc! Już nawet nie myślę po ludzku! Jakby... jakby mój umysssł zmieniał się wraz z ciałem! Barakas, nie bacząc na dziki wyraz gadzich oczu syna, stanął tuż przy nim. Spokojnie, ale rozkazującym tonem powiedział: - Jesteś Tezerenee, Lochivanie! Imię Tezerenee oznacza potęgę! Nic nie może oprzeć się twojej woli! Musisz tylko pozwolić, żebym pomógł ci to zwalczyć! Musisz tylko... Urwał, gdy syczący Lochivan zeskoczył ze smoka i rzucił się na niego. - - Lochivanie! - Sharissa chciała go złapać i odciągnąć od ojca, ale Faunon puścił wodze i zamknął ją w ramionach. - - Zwariowałaś? - - Puść mnie! - Na próżno się z nim szarpała. - Niech oni pomogą swojemu panu! - Wskazał Tezerenee. Wojownicy skoczyli ku dwom walczącym postaciom. Bojąc się przypadkowego zranienia władcy, nie dobyli mieczy. Trzech wyciągnęło noże. Lochivan z sykiem zwrócił się w stronę najbliższego człowieka, który chciał złapać go za rękę. Z oszałamiającą szybkością i dzikością ciął pazurami, rozdzierając zbroję i ciało. Wojownik wrzasnął i zatoczył się do tyłu, ranny, ale żywy. Dwóch innych skoczyło na potwora, który jeszcze niedawno był jednym z ich panów, i odciągnęło go od patriarchy. Barakas szybko się cofnął. Był zakrwawiony, ale krew należała do pechowego wojownika. - Związać go! - zawołał z daleka Gerrod. - Robi się coraz silniejszy... Lochivan uwolnił jedną rękę, nim ktokolwiek zdążył zareagować, i złapał wojownika trzymającego go za drugą. Okręcił go dokoła, przewracając jednego z pozostałych, a potem rzucił swoją ofiarę głową na ziemię. Sharissa zobaczyła, że Tezerenee skręcił kark, i odwróciła oczy. Dwaj wojownicy próbowali odciągnąć omdlałego człowieka, ale Lochivan bez chwili wahania odwrócił się i skoczył na nich. Jeden trafił go nożem w bark, gdzie rozdarła się zbroja. Ostrze wniknęło w ciało i zatrzymało na kości. Sycząc, zakrwawiony Lochivan złapał mężczyznę za szyję. Kiedy chwilę później cofnął rękę, zwisał z niej strzęp ścięgien i skóry. Tezerenee rozstał się z życiem, zanim jego ciało upadło na nieprzytomnego towarzysza. - Uciekajmy! - szepnął Faunon. - Jak tak dalej pójdzie, ten potwór wykończy nas wszystkich! Przynajmniej ty powinnaś uciekać! Ja zatrzymam go przez pewien czas! Sharissa pokręciła głową. Wiedziała, że Faunon chce dobrze, że martwi się o nią, nie o siebie. - - Mam lepszy pomysł. Puść mnie. - - Chcesz mu przemówić do rozumu? On już nie słucha! - - Ale Barakas tak! Elf zmarszczył czoło, ale widząc jej minę, szybko skinął głową. Gdy tylko ją puścił, Sharissa podeszła do patriarchy. Faunon deptał jej po piętach. Rad, że Barakas oddał mu miecz, uplasował się między nimi a okropną bestią. - Barakasie! - zawołała Sharissa do patriarchy, który stojąc bez ruchu, wlepiał wzrok w syna. - Barakasie! Mogę ci pomóc! To wyrwało go z transu. - Co możesz zrobić, wielmożna Sharisso? Wskazała na obrożę. - - Tylko my troje mamy dość mocy, by powstrzymać Lochivana. Znam go! Ja to zrobię! - - Miałbym cię uwolnić? Nie zależy ci na Lochivanie, Sharisso. Zdradził cię, pamiętasz? - - To nie znaczy, że życzyłam mu takiego losu! Jeśli tego nie zrobisz, zabije nas wszystkich! Barakas zerknął na syna, który próbował schwytać jednego z czterech pozostałych przeciwników. Krąg przesunął się, więc nieprzytomny wojownik był bezpieczny, ale sytuacja mogła ulec zmianie, gdy polegnie jeszcze jeden człowiek. - Zgoda. Ku jej zaskoczeniu patriarcha wyciągnął rękę i delikatnie zdjął wąską opaskę z jej szyi. - - To takie proste? - - Oczywiście, ale tylko ja mogę to zrobić. Okręciła się na pięcie, w stronę Lochivana. Umysłem zobaczyła tęczę i linie, które widziała tylko ona jedna spośród wszystkich Vraadow. Były jednym i tym samym; różnice wynikały wyłącznie ze sposobu postrzegania. Reprezentowały siłę życiową, moc tego świata. Moc, którą jak dotąd mogła się posługiwać. "Oby mój czar zadziałał! Byle Lochivan nie okazał się za silny!" Walczący wzbijali tumany kurzu, i właśnie to postanowiła wykorzystać jako podstawę czaru unieruchomienia. Faunon być może myślał, że uśmierci potwora, ale nie mogłaby tego zrobić. Nie była Tezerenee; chciała go tylko unieszkodliwić. Lochivan, któremu żądza krwi przyćmiewała zmysły, nie zauważył, że na jego ciele osiada coraz grubsza warstwa pyłu. Wojownicy dostrzegli to i skorzystali z okazji. Pan klanu był bezpieczny, więc używali mieczy. Jeden pchnął Lochivana w ramię. Lochivan chciał chwycić miecz, ale wojowik był szybszy. - Stać! Zabić tylko wtedy, gdy będzie to nieuniknione! - zawołał Barakas. Jego decyzja nie wzbudziła entuzjazmu, ale mieli się jej podporządkować. Wreszcie Lochivan zorientował się, że dzieje się coś złego. Krzywiąc smocze oblicze w zwierzęcej złości, rzuci! zabójcze spojrzenie na jedyną osobę, która, jak pamiętał, mogła być sprawczynią jego kłopotów. - Sharisssa! To ją zdekoncentrowało. Gdyby nie była zmęczona po jeździe, czar już byłby zakończony. Im bardziej zbliżała się do końca, tym mocniej musiała wytężać siłę woli. Każda chwila zwłoki powiększała zagrożenie. - Sharisssa! - Ruszył w jej stronę jakby w zwolnionym tempie. Czarodziejka początkowo pomyślała, że wzrok ją zawodzi, ale potem uświadomiła sobie, że jego postać naprawdę się jarzy. Lochivan walczył z czarem. - Nie! - Zasiliła czar resztkami mocy. Zdeformowana postać zamarła: wyglądała jak ulepiony z ziemi posąg bestii, wściekłej, bo nie mogła dosięgnąć jeszcze jednej ofiary. - Chwała niech będzie Smokowi z Głębin! - szepnął Barakas. - - Możesz też podziękować Sharissie - mruknął Faunon. Sharissa uśmiechnęła się z ulgą i niemal padła mu w ramiona. - - Mało brakowało! Jeden wojownik pochylił się nad nieprzytomnym towarzyszem. Inni czekali przy zaskorupiałej figurze, ze wzniesionymi mieczami, zwracając niewidoczne pod hełmami twarze ku swemu panu. - Co zrobimy, ojcze? - zapytał Geirod, nadal siedząc na grzbiecie wierzchowca. Barakas spojrzał na niego, potem na Lochivana, następnie na Sharissę. Głos mu zadrżał, ale szybko zapanował nad wstydliwą słabością. - - Siadać na smoki. Wszyscy. Natychmiast. - - A polegli, panie? - zapytał jeden z wojowników. - - Nie ma czasu. Zapamiętajcie imiona, to musi wystarczyć dla ich unieśmiertelnienia. Sharissa odsunęła się od Faunona i podeszła do patriarchy. - - Czar nie uwięzi go na zawsze - szepnęła. - On robi się coraz silniejszy... i jego ciało rośnie. - - Wytrzyma na tyle długo, żebyśmy mogli odjechać na bezpieczną odległość? - - Powinien, ale... Władca Tezerenee odwrócił się i odszedł do swego wierzchowca. - To wszystko, co muszę wiedzieć. Gerrod podjechał do Sharissy i Faunona, prowadząc dwa jaszczury. Podał wodze elfowi i uśmiechał się ponuro do Sharissy. - Nie proś mnie o wyjaśnienie tej decyzji. Też jestem zaskoczony. Pomogli rannemu Tezerenee dosiąść smoka; jego ramię miało zostać opatrzone po drodze. Drugi poszkodowany nie mógł samodzielnie kierować smokiem, ale był przytomny i wyglądał w miarę dobrze. Nim Sharissa wspięła się na siodło, uszczuplony oddział był już gotowy do drogi. Barakas rzucił ostatnie spojrzenia na unieruchomionego syna i kazał ruszać. Za horyzontem czekała na nich warownia z własnymi tajemnicami. XX Wydawało się, że stanęli pod murami warowni Tezerence za wcześnie i zbyt późno zarazem. - - Brama stoi otworem - powiadomił ich Faunon, gdy byli jeszcze w znacznej odległości od celu. Miał wzrok znacznie lepszy niż Vraadowie. Niegdyś zmiana wzroku w zależności od potrzeb byłaby dla nich drobnostką, lecz nikt o tym nawet nie wspomniał, bo wszyscy pamiętali o nieprzewidzianych wynikach czarów. - - Słyszę tylko śpiew ptaków - dodał Gerrod. - W warowni panuje cisza. Patriarcha zacisnął ręce na wodzach tak mocno, że dziw, iż rzemienie nie pękły. Sharissa domyślała się, że chciałby jak najspieszniej wpaść za bramę i zobaczyć, co się stało, ale powstrzymała go żelazna dyscyplina, jakiej sam wymagał od klanu. Wojownik nie rzuca się jak szalony na spotkanie niebezpieczeństwu, chyba że ma w tym jakiś cel. Słońce nowego dnia niedawno wyłoniło się zza horyzontu. Nikt nie rozmawiał o tragicznej doli Lochivana ze strachu przed patriarchą, który krzywił się gniewnie na najmniejszą wzmiankę o tym wypadku. Poza tym wszyscy zastanawiali się nad własnym losem - i czy nie lepiej byłoby zawrócić. - - Nie rozdzielać się - rozkazał Barakas. Dał ostrogę smokowi, ale Sharissa dopędziła go i położyła mu rękę na ramieniu. Popatrzył na nią niemal martwym wzrokiem. - - Mam propozycję... i prośbę. - - Mów. - - Czarny Koń. Pomoże nam, zwłaszcza gdy będzie wiedział, że zamierzam wejść do warowni niezależnie od jego sprzeciwów. Uwolnienie go przysłużyłoby się nam wszystkim. - - Zgoda. Czarodziejka zamrugała ze zdziwienia i patrzyła, jak patriarcha wciąga skrzynkę na siodło. Łatwość, z jaką go przekonała, zaniepokoiła ją i uradowała jednocześnie. Niezłomny hart ducha władcy Tezerenee należał do przeszłości. Nikt nie mógł przewidzieć jego zachowania w obecnym stanie i czarodziejka nie miała zamiaru uwikłać się w jakieś samobójcze przedsięwzięcie. Ale obiecała, że mu pomoże, i nie chciała łamać danego słowa. Sama przed sobą musiała przyznać, że jest ciekawa, co się stało w warowni. Miała tylko nadzieję, że ta ciekawość jej nie zabije. Czarny Koń wyskoczył ze skrzynki. Był dziwnie przygaszony: nie wrzeszczał, nie rył ziemi, by dać upust wściekłości. Zamiast tego... falował. - - Co... co obmyśliłeś tym razem, smoczy panie? - - Czarny Koniu! - Sharissa była zaskoczona niepewnym brzmieniem jego głosu. Wydawało się, że upadł na duchu jak patriarcha. Jej współczucie dla władcy klanu natychmiast zmalało, gdy pomyślała o karze, jaką wymierzył mrocznemu rumakowi. - - Sharissa. - Czarny Koń zwiesił głowę i nie chciał spojrzeć jej w twarz. Jego niebieskie jak lód oczy wydawały się mniej jasne niż niegdyś. - - Nic mu nie jest? - zapytał cicho Faunon. - Zdaje się, że to my jego będziemy musieli chronić. - - Nawet gdyby nie na wiele się przydał, to chyba lepiej, że już nie siedzi w tej okropnej skrzynce. Patriarcha poruszył się. - - Demonie, wielmożna Sharissa powiedziała, że będziemy potrzebować twojej pomocy. Moja warownia może okazać się śmiertelną pułapką dla wszystkich, którzy tam wejdą. Potrzebna nam twoja wielka moc. - - Moja moc już nie jest wielka - mruknął mroczny rumak. - Mam kłopoty nawet z zachowaniem kształtu. Ale dlaczego tłumaczysz się przede mną? Moje życie spoczywa w twoich rękach. Wydaj mi rozkaz, jak wcześniej. Barakas popatrzył na skrzynkę. Przeniósł spojrzenie na Sharissę. Ledwie iskierka życia tliła się w jego oczach. Do hebanowego ogiera powiedział: - Zawarłem pakt z wielmożną Sharissą. Obiecałem zwrócić warn wolność, jeśli wyświadczy mi przysługę. Umowa dotyczy również ciebie. Z całej siły trzasnął skrzynką o ziemię. Straszliwe więzienie Czarnego Konia rozbiło się z taką łatwością, że Sharissa i wszyscy inni szeroko otworzyli oczy. - Hura - mruknął drwiąco Gerrod, z większej odległości przyglądający się tej scenie. Życie - albo coś pokrewne życiu - wróciło do oczu mieszkańca Pustki. Roześmiał się, a radość z wolności i cierpienie, jakiego doświadczał, walczyły w nim o lepsze. Nadal był bardzo słaby, ale z miejsca poprawił mu się humor. Sharissa uśmiechnęła się. - Dużo mi jesteś winien, patriarcho, za wyrządzone krzywdy, ale skoro Sharissa za mnie poręczyła, podporządkuję się warunkom paktu. Gdy będzie po wszystkim, rozstaniemy się, ale pamiętaj: jeśli kiedyś skrzyżują się nasze ścieżki, wystawię ci słony rachunek. Wojownicy sięgnęli po broń, ale Barakas podniósł rękę. - Tego się spodziewałem. Mroczny rumak, nadal falując, popatrzył w stronę warowni. - W takim razie do dzieła. Niechaj się skończy. Młoda czarodziejka skrzywiła się i kopnęła boki gadziego wierzchowca. Ona też chciała, żeby już było po wszystkim, ale wolałaby, żeby jej przyjaciel ujął to trochę inaczej. Sformułowanie Czarnego Konia nie przypadło jej do gustu. Gerrod wjechał między nią a Faunona. Elf nastroszył się groźnie, ale milczał z uwagi na przyjaźń, która łączyła czarodzieja z Sharissą. - Mam coś dla was... drobiazgi na szczęście. - Podał im po jednym niewielkim krysztale. - Spełnijcie moją zachciankę i noście je przy sobie. - Nim zdążyli zapytać, co to takiego, czarodziej ściągnął wodze i został z tyłu. Nikt inny nie zwrócił na niego szczególnej uwagi, gdyż wszyscy myśleli o swoich krewnych, których zostawili w warowni. Czarny Koń wysforował się o parę kroków przed oddział, gdy zbliżyli się do siedziby Tezerenee. Było mało prawdopodobne, że stanie mu się krzywda, gdyby wpadli w zasadzkę. Sharissa zmrużyła oczy, przyglądając się otwartej bramie. Skrzydła były nie tyłko rozchylone, ale niemal wyrwane z zawiasów i paskudnie pokiereszowane. Jakby coś próbowało je sforsować - od środka. Wierzchowe smoki okazały zaniepokojenie i zaczęły węszyć. - - Czują krew - powiedział Faunon, nie odrywając wzroku od zniszczonej bramy. - - Skąd wiesz? - zapytała czarodziejka. Nie widziała krwi, ale to o niczym nie świadczyło. - - Ja też czuję. Słodkawa, miedziana woń. - - Cisza! - syknął patriarcha. Mocno trzymając wodze wierzchowców, zbliżyli się do otwartego wejścia. Między wyłamanymi skrzydłami było dość miejsca dla rosłych jaszczurów. Czarny Koń przystanął i odwrócił się do ludzi. - - Mam wejść? - - Co wyczuwasz? - zapytała Sharissa przyciszonym głosem. - - Wszystko i nic! - Wieczysty spojrzał wściekle na Barakasa. - Już nie mogę polegać na swoich zmysłach. - - Wejdź - mruknął władca Tezerenee. - Wejdź, rozejrzyj się i wracaj do nas. - - Żyję, aby ci służyć - odparł drwiąco kary ogier. Odwrócił się ku sklepionemu przejściu i zniknął po drugiej stronie. Sharissa wstrzymywała oddech prawie przez cały czas jego nieobecności. Wspominała uczucie, jakie towarzyszyło walce z Lochivanem i Ivorem, którzy okazywali zdumiewającą zdolność do posługiwania się czarami. Wyglądało na to, że przemieniając się w straszydła, Tezerenee uzyskiwali dar korzystania z mocy samej ziemi. Dlaczego nie, jeśli zdradziecki opiekun chciał, żeby zostali jej nowymi panami? Skoro jeszcze żyli wrogowie, tacy jak Poszukiwacze i Quele, nowym królom potrzebna była siła. Czarny Koń wrócił. Był zdumiony. - - Nic nie widziałem ani nie czułem. Po warowni szaleje chaotyczny wir siły. Nie wiem, czy jest tam ktoś żywy. - - Żadnych ciał? - zapytał Gerrod. Pytanie zszokowało i rozgniewało pozostałych Tezerenee. - Jest krew, ale nie ma ciał, nawet kawałka. - Hebanowy ogier bez cienia humoru uśmiechnął się do patriarchy. - W takim razie wchodzimy - rozkazał Barakas. Warownia leżała w ruinie. Wiele mniejszych zabudowań zostało zrównanych z ziemią, innym brakowało fragmentów ścian i dachów. Wszędzie słał się gruz. Jedna wieża zarwała się, miażdżąc stojący pod nią budynek. Nawet część głównego muru legła w gruzach. - - Przypadkowe zniszczenia - stwierdził elf. - Bez najmniejszego sensu. Wygląda to tak, jakby sprawcy znudziło się rozbijanie warowni i odszedł w połowie roboty. - - Jest pewna logika - zauważyła Sharissa. Wielmożny Barakas odwrócił się na dźwięk jej głosu. Wskazała zniszczoną ścianę budynku. - Większa część gruzu, wyjąwszy główny mur, leży na dziedzińcu i otwartych przestrzeniach. - - Co to znaczy? - Pan klanu przerwał jej bezceremonialnie. - - To znaczy, że zniszczenia rozpoczęły się we wnętrzu zabudowań, a potem się rozszerzyły. - Sharissa chciała sprowokować patriarchę do wyrażenia własnej opinii, ale on rzekł tylko: - - Wejdziemy i zobaczymy, jak się rzeczy mają. Po oględzinach dziedzińca zbadamy zabudowania. Wszyscy wiedzieli, że odwleka moment zbadania wnętrz, ale też nikt się do tego nie palił - obawiali się, że być może tam zobaczą świadectwa prawdziwej rzezi. Niedługo później zauważyli ślady na ziemi. Natknęli się na odciski smoczych łap jeszcze przed wejściem do warowni, ale tam nie były zbyt liczne. Tutaj widniały dosłownie wszędzie, a wiele z nich plamiła krew. Sharissa odniosła wrażenie, że smoki dokładnie przeczesywały dziedzińce. Na rozkaz pana klanu dwaj wojownicy wysunęli się przed pozostałych i zniknęli w głębi warowni. - - Dokąd ich posłałeś? - zapytała Sharissa. Nie podobało jej się uszczuplanie siły oddziału. - - Żeby coś dla mnie sprawdzili. Nic im nie grozi. Druga brama jest niedaleko stąd. - - A my, ojcze? - zapytał Gerrod. Jego spojrzenie omiatało nerwowo dziedziniec, jakby spodziewał się, że wyskoczy na nich setka Lochivanow. - Zsiadamy. Dziedziniec już mnie nie interesuje. Czas sprawdzić zabudowania. Wiedząc, że sprzeciw nic nie da, Sharissa i jej towarzysze w milczeniu zsiedli z wierzchowców. Przygładzając ubranie, czarodziejka przypadkiem spojrzała na Czarnego Konia. Widziała na wskroś niego! - - Czarny Koniu! - Wszystkie myśli o upiornej warowni popadły w zapomnienie. Sharissa podbiegła do mrocznego rumaka i chciała go dotknąć. Miał zamknięte oczy i cały dygotał z bólu. - - Jestem... jestem słabszy niż myślałem, Sharisso! Obawiam się, że przez jakiś czas nie przydam się warn na wiele. - - Ale wydobrzejesz? - - Mam... mam nadzieję. - Czarny Koń szeroko otworzył oczy i spojrzał wściekle na swego dręczyciela. - Przepraszam... za... kłopot, smoczy panie! Nie wiem, co się... ze mną dzieje! Nie dowiedzieli się, co miał do powiedzenia patriarcha, bo akurat w tej chwili zza rogu wyłonili się dwaj Tezerenee, którym poruczono mało przyjemne zadanie. Wydawali się zaniepokojeni, ale nie przestraszeni, co zdaniem czarodziejki było dobrym znakiem, ponieważ nie miałaby ochoty stawiać czoło czemuś, co wystraszyło Tezerenee. Wojownicy podjechali do oddziału i zeskoczyli z wierzchowców. Obaj przyklękli przed swoim panem. - Mówcie. Jeden z nich, wyższy i szczuplejszy, powiedział: - Jest tak, jak przypuszczałeś, wielmożny Barakasie. Szeroki szlak wydeptany przez liczne smoki wiedzie za tamtą bramę z miejsca zgromadzenia. Sama brama jest w znacznie gorszym stanie niż ta, przez którą wjechaliśmy. Rzekłbym, że zaczął się tutaj jakiś wielki exodus. Barakas rozejrzał się, by sprawdzić, czy wszyscy słyszeli meldunek. Na dłuższą chwilę zatrzymał wzrok na Sharissie. - Jak dawno temu? - zapytał Genod. Drugi Tezerenee spojrzał na swego pana, który pokiwał głową na znak, że wolno mu udzielić odpowiedzi. - - Osądziliśmy, że tydzień. Jedne tropy są starsze, inne świeższe. - - Zaczęło się tak szybko... - Barakas przyjrzał się zwiadowcom. - Nie widzieliście żywych? - - Tylko krew i szczątki wierzchowego smoka, panie - odparł pierwszy. - Z resztkami uzdy. Zabił go inny jaszczur. ,Jnny jaszczur czy coś równie dzikiego?" - Sharissa zastanawiała się, czy ta sama myśl nie przyszła do głowy Barakasowi. Dlaczego dwa wierzchowe smoki miałyby rzucić się na siebie? Były przyuczone do zgodnej pracy. Jedynie strach lub przemożna żądza krwi mogłyby zmusić je do zwrócenia się przeciwko sobie. - - Wobec tego znamy odpowiedź - oznajmił patriarcha, zwracając się do członków oddziału. - Nie obyło się bez ofiar, ale liczne ślady wskazują, że większość mieszkańców opuściła warownię. Przypuszczam, że skierowali się na południe. - - Dlaczego mieliby porzucać to miejsce? - zapytał Gerrod, jak zawsze gotów do podważenia sądów ojca. - Coś ich zmusiło. Co takiego, ojcze? I dokąd poszło? Nie za nimi, jak myślę. Nadal jest tutaj. Nie czujesz? - - Nic nie czuję. - - Zauważyłem. Barakas zamierzył się na syna, ale czarodziej zdążył uskoczyć. Sharissa stanęła między nimi. - Przestańcie! Wielmożny Barak asie, jeśli wszyscy odjechali, powinniśmy ruszyć za nimi, nie tkwić tutaj i narażać się na niebezpieczeństwo, z którym możemy sobie nie poradzić. Patriarcha ochłonął. - - Może masz słuszność. Może powinniśmy... - urwał. - Alcia! - - Co z nią? Popatrzył na czarodziejkę jakby zdumiony, że pyta. - Jest w wielkiej sali! Wszyscy drgnęli, zastanawiając się, skąd władca Tezerenee może to wiedzieć. Sharissa po chwili wahania zapytała: - - Dlaczego tak uważasz? - - Słyszałem jej głos, to chyba jasne! - Bar a kas popatrzył na swoich towarzyszy, jakby myślał, że wszyscy ogłuchli. - Przed chwilą nas wołała! Potrzebuje naszej pomocy! Wlepili w niego wzrok. - - Ba! Może was słuch zawodzi, ale mnie nie! - Odwrócił się i pomaszerował do gmachu, w którym mieściła się wielka sala. Trzej wojownicy ruszyli w ślad za nim. Dwaj zostali z wierzchowcami. Gerrod i Faunon popatrzyli na Sharissę, wiedząc, że wiąże ich jej słowo. - - Moglibyśmy teraz odejść - zaproponował elf. - Wydaje się, że tutaj nic nie zdziałamy, i nie podoba mi się myśl o słuchaniu kogoś, kto ma omamy. Gerrod popatrzył za ojcem. - - Zdawało mi się, że ja też coś słyszałem... Sharissa ściągnęła brwi. - - Dlaczego nic nie powiedziałeś? - - Bo nic nie zrozumiałem. Ale na pewno nie był to głos mojej matki! Poznałbym ją! - - Chciałabym poczuć coś, co miałoby sens - powiedziała Sharissa. Westchnęła, patrząc na drzwi, za którymi zniknęli Tezerenee. - Chodźmy za nim. Rozległ się syk wielkiego stworzenia. Sharissa pomyślała, że to tylko jeden z wierzchowców, gdy Faunon położył rękę na jej ramieniu i gorączkowo wyszeptał: - Sharisso, na lewo! Z wyłamanych drzwi niedalekiego budynku mrugały do nich zaspane gadzie Ślepia. Smok był dwa razy większy od jaszczurów - prawdziwy olbrzym - i zachowywał się tak, jakby dopiero co się zbudził. Łypnął na maleńkie postacie, a potem nagle przeniósł wzrok na spłoszone jaszczury. Dwaj Tezerenee wytężali siły, żeby zapanować nad zwierzętami. - Przejeżdżaliśmy tuż obok tej bestii - szepnął Gerrod. - Wydaje się, że mój ojciec robi się do niczego jako wojownik i dowódca. Nie powinien... - Daj spokój! - Faunon położył dłoń na rękojeści miecza, ale po chwili zmienił zamiar. Zerknął na smoki wierzchowe i Sharissa zrozumiała, że szuka łuku i kołczana. Mieli co najmniej trzy takie komplety, ale gdyby próbowali do nich dotrzeć, tylko przyciągnęliby uwagę tamtego kolosa. Elf uśmiechnął się z nadzieją, mrugnął do Sharissy i zrobił krok w stronę wierzchowców. - Idź, elfie - przynaglił go Gerrod. - Zaraz się na nas rzuci. Jeśli łuk zwiększy nasze szansę, warto zaryzykować! Jakby słowa zakapturzonego Tezerenee były sygnałem, smok rozbił ścianę i z sykiem zaczął przeciskać wielkie cielsko przez powstałą wyrwę. Faunon popędził po łuk i ściągnął go wraz z kołczanem z miotającego się jaszczura. Sharissa wiedziała, że będzie miał tylko jedną okazję do strzału. Wiedziała też, że mógłby użyć swych czarodziejskich zdolności, ale bał się konsekwencji, które, jak dał do zrozumienia, mogły być gorsze od ataku smoka. Ona nie miała takich skrupułów. Podniosła rękę i powtórzyła zaklęcie, które rzuciła na Lochivana. Kurz wzniósł się wokół smoka. Zwierz ryknął, kłapnął paszczą na wirujące drobiny, a potem potrząsnął łbem. Dzika siła uderzyła Sharissę i pchnęła ją w tył. Gerrod złapał ją, ale nie powstrzymał od upadku. Wstrząs sprawił, że czarodziejka nie mogła się skoncentrować. - Idzie! - ryknął Gerrod. Sharissa jak przez mgłę zobaczyła jego twarz skrzywioną z wysiłku, jakby próbował rzucić czar mimo awersji do magii tego świata. Za ich plecami dwaj strażnicy krzyczeli głośno, ale nie mogła odwrócić głowy, żeby ich zobaczyć. Faunona też nie widziała. Wielki, mroczny kształt przemknął przed nimi i popędził na spotkanie szarżującego olbrzyma. Choć oczy jej łzawiły, poznała Czarnego Konia. - Nie! Osłabiony przez lekcje dawane mu przez wielmożnego Barakasa, cienisty rumak niewiele różnił się od cienia. Jednak jego obecność nie uszła uwagi smoka, który skręcił, by rozprawić się z niespodziewanym przeciwnikiem. - - Wytrzyma, ale jak długo? - zapytał czarodziej, podnosząc Sharissę na nogi. - Ten stwór odpowiedział na czary z siłą dużo większą niż Lochivan, prawda? - - Tak... prawda. - - Tego się obawiałem. Gerrod naprężył mięśnie. Sharissa obejrzała się, chcąc poznać przyczynę jego niepokoju. Drugi smok, taki sam jak pierwszy, wyłaził z ruin innego budynku. - Jakby czekały na nasz przyjazd! - Faunon zarzucił kołczan na plecy i napiął łuk, celując w przeciwnika Czarnego Konia. Strzelił, ale smok chyba przewidział atak, bo zrobił unik i strzała, wymierzona w ślepie, odbiła się od grubej łuski. - Na Rheenę! Smoki wierzchowe poszalały. Niektóre syczały na zbliżające się potwory. Sharissa zastanowiła się, czy nie byłoby lepiej puścić je luzem. Tuzin jaszczurów mógłby z łatwością rozprawić się z dwoma smokami. Syk trzeciego powiedział im, że sprawa wcale nie jest taka prosta. "Nadciągają ze wszystkich stron!" - pomyślała. Jeden z Tezerenee krzyknął. Gerrod pchnął Sharissę w stronę schodów, którymi odszedł Barak as. Faunon w mgnieniu oka skoczył za nimi, niemal wpadając na czarodziejkę. Obok nich przemknęła wielka brunatno-zielona bestia. - - Wierzchowce się uwolniły! - czarodziejka poniewczasie ostrzegła swoich towarzyszy. - - Wielka szkoda, zwłaszcza dla tych dwóch biednych głupców, którym ojciec kazał je trzymać. - Gerrod podniósł się, pociągając z sobą czarodziejkę i elfa. - Jeden został stratowany. Nie wiem, co się stało z drugim, ale to on wrzeszczał. Zamęt wokół nich osiągał apogeum. Uwolnione jaszczury rozproszyły się po dziedzińcu, jedne uciekały, inne stanęły do walki z intruzami. Z ruin wypełzały kolejne smoki. - - To obłęd! - Gerrod zakaszlał, gdy spowił ich kurz wzbity przez jaszczura. - Jak mogliśmy ich nie wyczuć? Skąd one się wzięły? - - Nie wiesz, Vraadzie? - parsknął Faunon, machając ręką w stronę potworów. - To twoi ukochani krewni! - - Niemożliwe! Znajomy śmiech zabrzmiał w ich głowach. - - Nowa rasa królów... - powiedział opiekun. Głos cichł z każdym słowem, jakby odstępca uciekał po zakończeniu swojego dzieła. - - I tyle, jeśli chodzi o wychwalaną potęgę innych opiekunów i ich panów! - mruknął czarodziej. - Ten zdrajca pewnie na nas czekał. Pewnie zmusił smoki do zachowania ciszy, żeby dać nam straszliwą nauczkę za nieposłuszeństwo! Na to wyglądało, choć Sharissa nie mogła zrozumieć, skąd opiekun mógł wiedzieć, kiedy tu przybędą. Nad tym jednak mogła zastanowić się później, jeśli będzie jakieś później. Teraz ważyły się ich losy. Wokół miotały się smoki, uniemożliwiając ucieczkę przez bramę. Poza tym czarodziejka wątpiła, czy zdołaliby je prześcignąć. - Tędy! - zawołał Faunon, wskazując wejście, w którym zniknął patriarcha z wojownikami. Nie wiadomo, co się z nimi stało. Jeśli patriarcha słyszał głos opiekuna, który podszył się pod jego żonę, to z pewnością nic dobrego. Byli w połowie schodów, gdy Sharissa przypomniała sobie o Czarnym Koniu. Nadal walczył ze smokiem, tańcząc wokół niego i hipnotyzując go jak wąż swoją ofiarę. Miał jednak niewiele siły i musiał liczyć się z porażką w starciu ze stworzeniem, które już udowodniło, że ma wrodzone zdolności magiczne. Sharissa nie wiedziała i nie chciała się dowiedzieć, czy mroczny rumak może umrzeć. - Czarny Koniu! Tędy! Chyba jej nie usłyszał. Ruszyła w dół schodów, ale Faunon i Gerrod pociągnęli ją za sobą. - Najpierw zobacz, dokąd biegniesz! - skarcił ją Faunon. Odwrócił jej głowę, żeby mogła zobaczyć biegnącego w ich stronę smoka. W przeciwieństwie do innych, brunatno- zielonych jak wierzchowe jaszczury, ten miał srebrzysty odcień i ślepia błyszczące inteligencją. Unikał spotkania z walczącymi smokami i zmierzał prosto ku maleńkim postaciom. - - Ale Czarny Koń... - - Wiesz, że został tylko z twojego powodu! Odstąpi od walki, gdy znajdziesz się w bezpiecznym miejscu! Zabierz ją, Tezerenee! Gerrod chwycił ją mocno i pociągnął dalej po schodach, a elf zajął się łukiem. Strzelił, gdy tylko stanął na szczycie schodów, ale strzała upadła na ziemię przed łapami smoka. Zyskali parę sekund, nic więcej. - - Pomyśleć, że byłem dumny ze swojej celności! - - Sądzę, że to sprawka smoka - powiedział Gerrod, popychając Sharissę. - Poczułem szarpnięcie, jakby użył czarów dla obrony. - - Niech Rheena ma nas w opiece, jeśli to prawda. Drzwi gmachu były otwarte i wcale nie zniszczone, co ich zdziwiło. Gdy tylko przestąpili próg, Sharissa i Gerrod zawarli podwoje, podczas gdy Faunon cofnął się i stał na straży. Kiedy drzwi zostały zaryglowane, przez chwilę łapali oddechy. - - Gdzie... gdzie może być mój ojciec? - wysapał Tezerenee. - - Powiedział... że idzie do wielkiej sali - odparła Sharissa. - Też tam pójdziemy. - - A co potem? Sharisso, myślisz, że możemy teleportować się w bezpieczne miejsce? Już nad tym myślała i podejrzewała, że nic z tego nie wyjdzie. Nawet jeśli opiekun naprawdę odszedł, dzika magia smoków umniejszała ich możliwości. Poza tym Faunon przestrzegał przed używaniem czarów. Ale Sharissa wiedziała, że gdy śmierć zajrzy im w oczy, zrobi co w swojej mocy, nie oglądając się na konsekwencje. Odskoczyli od drzwi, gdy naparło na nie coś wielkiego, aż zajęczały zawiasy. - - Gerrod! - zawołał ktoś na zewnątrz. - - Smocza krew! - czarodziej niemal się zakrztusił, odstępując coraz dalej od drzwi. Jego blada twarz miała kolor kości. - Znam ten głos... Esad? Logan? - Mniejsza z tym! Czas zabierać się spod tych drzwi! - zawołał Faunon. - Sharissa! Wiesz, w którą stronę? Sam miał ograniczony dostęp do tego budynku, a Gerrod nigdy tu nie był. Tylko Sharissa znała rozkład pomieszczeń. Wprawdzie droga do wielkiej sali nie była trudna, ale liczyła się każda chwila. Pokiwała głową. - Chodźcie za mną! Mimo grozy położenia, elf zapytał: - A co, myślisz, że wolimy zostać tutaj? Usłyszeli łoskot, gdy smok spróbował sforsować drzwi. Było jasne, że deski, choć solidne, długo nie wytrzymają. Sharissa miała nadzieję, że znajdzie patriarchę, a potem poprowadzi wszystkich na górę, gdzie smoki ich nie dosięgną. Na razie nie widzieli skrzydlatych, lecz ten stan rzeczy mógł szybko ulec zmianie. Jeśli jej obawy były uzasadnione, wyrośnięcie skrzydeł mogło być po prostu kolejnym etapem smoczego rozwoju. "Razem zdołamy coś zrobić - powtarzała sobie w duchu. - Przy połączeniu mocy mojej, Faunona i pozostałych czar teleportacji powinien spełnić swoje zadanie". Słowo "powinien" dawało wiele do myślenia. Zajęta planowaniem ucieczki, niemal potknęła się o ciało leżące niedaleko drzwi wielkiej sali. - Uważaj! - Faunon podtrzymał ją. Wydawało się, że ktoś zawsze musi ją podtrzymywać. Sharissę ogarnęła złość na samą siebie, ale natychmiast o niej zapomniała, gdy zobaczyła, o kogo - albo raczej o co się potknęła. Był to jeden z Tezerenee. Miał prawie odciętą głowę, nie bez powodu. Hełm leżał z boku, mogli więc zobaczyć, że on też, jak Lochivan, podlegał przemianie. - - Jeszcze niedawno był zupełnie normalny - zdumiał się Gerrod. - - Ale już nie jest. - Sharissa zapomniała o zwłokach i podbiegła do drzwi. - Pomóżcie mi je otworzyć... i módlcie się, żeby za nimi nie czekał na nas drugi, jeszcze żywy! Usłyszeli syk w jakimś korytarzu. Ciężkie dudnienie poinformowało ich, że ta część warowni nie jest pusta. Drzwi nie były zaryglowane, ale coś utrudniało ich otworzenie. Dzięki połączonym wysiłkom, nie wspominając o świadomości, że ten drugi smok odkryje ich za parę minut, pokonali przeszkodę. Sharissa zerknęła do środka, gdy tylko skrzydła się rozchyliły, i stłumiła westchnienie. Wielmożny Barak as stał z wyciągniętym mieczem, nieruchomy jak posąg z marmuru. Wielka sala była zdewastowana. Pod drzwiami leżały zdeformowane zwłoki drugiego Tezerenee. Trzeciego nigdzie nie było widać, lecz było raczej pewne, że on też nie żyje. Naprzeciwko pana klanu, w miejscu, gdzie niegdyś były trony, stał wielki smok. Takiego olbrzyma dotąd nie widzieli. - Co teraz zrobimy? - zapytał Gerrod. Syczenie w korytarzu brzmiało coraz głośniej. Sharissa nie sądziła, by mieli jakiś wybór, zwłaszcza że zewnętrzne podwoje zaczynały pękać. Zgrzytnęła zębami i powiedziała: - Jeden smok jest lepszy od dwóch czy trzech! Weszli do sali. Faunon i czarodziej szybko zaryglowali drzwi. Barakas i smok nadal wpatrywali się w siebie bez ruchu, jakby mierzyli się wzrokiem. Ogromna, szmaragdowo-czarna bestia broczyła krwią z licznych ran wokół oczu i gardła. Zbroja patriarchy wisiała w strzępach i on chyba też krwawił, choć nie mieli pewności, bo stał plecami do nich. Sharissa zastanowiła się, dlaczego smok wygląda tak znajomo, a potem uświadomiła sobie, że przypomina starożytnego smoczego władcę z ruin siedziby założycieli. Czy właśnie na tym załeżało odstępcy? Czy takie miał plany względem Tezerenee? Gadzie oczy przeniosły się na przybyłych, ale Barakas, co dziwne, nie zamierzał wykorzystać okazji. Smok znów skupił na nim spojrzenie. Zdawało się, że jest niemal rozczarowany biernością przeciwnika. Barakas, ani na chwilę nie odrywając wzroku od smoka, zawołał: - - Wynoście się stąd! To rozkaz! Idźcie beze mnie! - - Chętnie, ojcze - odparł Gerrod z nutką sarkazmu - ale rodzina nalega, żebyśmy zostali na kolacji. Zza drzwi dobiegło wściekłe syczenie wielu potworów. - - Gerrrrod? - Smok pochylił się, nie zwracając najmniejszej uwagi na miecz patriarchy. Barakas nawet nie drgnął. - Gerrrrod. - - Bogowie! - Czarodziej odskoczył, gdy rozdziawiły się potężne szczęki i wszyscy zajrzeli w pysk wielkiej bestii. Olbrzym nagle cofnął się. Sharissa pomyślała, że wygląda na zawstydzonego i przestraszonego reakcją Gerroda, Ogromny łeb podniósł się i gadzie ślepia ponownie spojrzały na patriarchę. - Niechaj się ssstanie! Na ich oczach smok zaatakował wielmożnego Barakasa, ale uczynił to tak niezdarnie, że dolna szczęka minęła czubek jego hełmu. Bezbronna szyja zawisła nad patriarchą, lecz on jakby nadal się wahał. Kiedy wreszcie zadał cios, miał ułatwione zadanie. Wyglądało na to, że smok specjalnie się odsłonił, bo wcale się nie spieszył z cofnięciem głowy. Miecz patriarchy, napędzany jego straszliwą siłą, przebił szyję, gardziel i wniknął w mózg bestii. Scena rozegrała się w niesamowitej ciszy. Smok nie wydał dźwięku, choć musiał doświadczać straszliwego bólu. Cofnął się o parę kroków, ale Barakas został na swoim miejscu. Narażał się na pewną śmierć, gdyby stworzenie zaczęło miotać się w przedśmiertnych drgawkach. A jednak smok nie upadł. Dygotał, cofając się coraz dalej, zostawiając krwawy szlak, który zaczynał się na piersi i rękach pana klanu. Krew lała się z rany jak upiorna rzeka. Musiał okropnie cierpieć, ale, co dziwne, zachowywał spokój. Ciężkie dudnienie w drzwi przypomniało Sharissie i jej towarzyszom o niebezpieczeństwie. Przesunęli się bliżej środka sali. Barakas nie patrzył na nich; interesowała go tylko śmierć bestii. Gdy wreszcie legła na podłodze w ostatnich chwilach życia, patriarcha podszedł powoli dojej głowy. Oczy, już szkliste, spojrzały na niego z ciekawością, jaką zdołała wykrzesać. Nie próbowała chwycić go zębami. Barakas ukląkł, zdjął rękawice i zaczął głaskać ją po szyi. - Wielmoży Barakasie - ośmieliła się rzec Sharissa. - Musimy stąd odejść! Inne niebawem wyłamią drzwi! Popatrzył na nich. W jego głosie nie było śladu życia, gdy powiedział: - - Zabiłem ją. - - Ale nie zdołasz zabić ich wszystkich, ojcze! - zawołał czarodziej. Najwidoczniej myślał, że patriarcha zamierza rozprawić się z każdą bestią, która ośmieli się przestąpić próg sali. Sharissa zrozumiała to, co umknęło Gerrodowi, i nie chciała, by dodawał coś więcej. - - Wielmożny Barakasie! Czy jest stąd inne wyjście? - zapytała. - - Zabiłem ją, bo o to prosiła - powiedział patriarcha, podnosząc się i patrząc na syna. - Walczyła o zachowanie jasności umysłu, a zawsze tylko mnie ustępowała siłą. Niemal wierzyłem, że zdoła przezwyciężyć tę ohydną magię tak, jak ja to uczyniłem. Gerrod przeniósł spojrzenie z ojca na martwą bestię. - - Smocza krew, ojcze! To... to nie może być... - - Tak, Gerrodzie. To moja Alcia. - - Ten potwór jest... to moja matka? Sharissa zdała sobie sprawę, że młodszy Tezerenee nigdy nie pogodził się z przemianami i nie wyciągnął z nich logicznych wniosków. Jeśli ich ofiarą padł jeden Tezerenee, wszyscy inni byli na nie narażeni, nawet władca i władczyni klanu. Barakas przetrwał dzięki niewiarygodnej sile woli. Tezerenee w jaskiniach przeżyli najpewniej dzięki jego obecności. Oczywiście, było również możliwe, że tam opiekun-odstępca działał ostrożniej, bo jaskinie były dawną siedzibą jego stwórców. Ściany i strop komnaty zaczęły rysować się pod wpływem niezliczonych uderzeń. Sharissa stanęła przed Barakasem i zmusiła go, by na nią spojrzał. - Barakasie! Czy jest jakieś miejsce, gdzie możemy schronić się przed smokami? Twarz częściowo skryta pod hełmem skrzywiła się z namysłem. Sharissa współczuła mu, że musiał zrobić to, co zrobił, ale wielmożnej Alcii już nie można było pomóc. Nadszedł czas, by martwić się o żywych. Wreszcie pokręcił głową. - - Nie. Nie ma. Wszystkie wyjścia wiodą na główny korytarz. - - Na którym, jak wiemy, roi się od naszych przyjaciół - zauważył Faunon. Trzymał łuk w pogotowiu. Pierwszy smok, który spróbuje wedrzeć się do sali, stanie się doskonałym celem. - - A zatem jesteśmy w pułapce - powiedziała czarodziejka. - Chyba że się teleportujemy. - - To bardzo ryzykowne. Wskazała na trzeszczące drzwi. - - W porównaniu z tym? - - Będziemy musieli połączyć siły. Wątpię, czy mógłbym nas teleportować albo otworzyć bramę i utrzymać ją na tyle długo, żebyśmy zdążyli przejść. A ty dasz radę? - - Nie. - Już o tym myślała. Połączenie sił było jedynym rozwiązaniem, na jakie wpadła. Miała nadzieję, że elf zaproponuje inne. - W takim razie do dzieła! Gerrod, jesteś za? Czarodziej powoli pokiwał głową. - Tak. Zrobię wszystko, byle znaleźć się daleko stąd. Co z moim ojcem? Pan klanu znów wrócił do swojego świata. Jego marzenia legły w gruzach, a jedna z sił napędowych tych marzeń, wielmożna Alcia, zginęła z jego ręki. Jeśli coś mogło złamać wolę potężnego Vraada, to tylko to... i złamało. - Trzymajcie go. Musimy go zabrać. Nie mogę go tutaj zostawić. Zawiasy zajęczały, gdyż smoki nie ustawały w wysiłkach. Sharissa poczuła szukające ich słabe sondy. Smoki podlegały przeobrażeniu, które nie ograniczało się do zmian fizycznych. Przystosowywały się, jak powiedział opiekun, a część tego przystosowania polegała na zjednoczeniu się z magią tego świata. Sharissa miała nadzieję, że zdążą uciec, nim smoki nabiorą większej wprawy we władaniu magią. Stanęli w małym kręgu, trzymając się za ręce. Sharissa pełniła rolę węzła sił, skupiając siłę swoich towarzyszy, nawet pogrążonego w letargu władcy Tezerenee. Faunon zaproponował, żeby zaczerpnęła obraz z jego myśli i przeniosła ich w miejsce, które jej pokaże, ale nie mogła skupić się wystarczająco. W tej sytuacji pozostawała tylko teleportacja na ślepo, ryzykowna, ale będącą jedyną nadzieją. - - Czekaj! - Gerrod puścił jej rękę i sięgnął do kieszeni. Wyjął kryształ taki sam jak te, które wcześniej rozdał swoim towarzyszom. - Weź to i skup się na myślach elfa. - - Co się stanie? - - Dałem warn tamte, bo Quele używały ich do odczytywania i tłumaczenia myśli. Działają na odległość, więc pomyślałem, że gdybyśmy się rozdzielili, pomogłyby nam się odnaleźć. Powinienem warn powiedzieć, ale to teraz nieważne! Jeśli skoncentrujesz uwagę na elfie, odbierzesz jego myśli. Wzięła kryształ i zrobiła, co kazał. Z radością stwierdziła, że widzi obraz w myślach Faunona tak wyraźnie, jakby już niemal byli na miejscu. Skupiła się na nim. Smocze sondy zrobiły się silniejsze. Nieludzkie emocje wsączały się w jej świadomość, utrudniając koncentrację. Komnata rozmyła się. I pojawiła ponownie. - Nie! Upadli jedno na drugie, wstrząśnięci odwróceniem czaru. Sharissa usłyszała w głowie śmiech, smoczy śmiech. - Nie zossstawiaj nasss, Sharissso Zeree! Nie zabieraj nam naszych panów! Gerrod drgnął. On też usłyszał smoka. Był to ten sam, którego zidentyfikował jako jednego z braci. Drzwi rozwarły się tak gwałtownie, że skrzydła trzasnęły w ścianę i odbiły kawałki tynku. Smoki wpadły do sali, ze srebrnym na czele. XXI Mroczne, chyże widmo wyłoniło się spod ziemi i stanęło przed srebrnym smokiem. - Precz, jaszczurko! Precz, bo jak nie, to wdepczę twój szpetny pysk w podłogę! Potwory zatrzymały się, zapewne bardziej ze zdziwienia niż z innego powodu. Srebrny smok syknął na Czarnego Konia i ryknął: - - Wara od naszych małych, delikatnych przyjaciół, demonie! Zossstaw ich dla nasss! - - Ani mi się śni! - Wieczysty uderzył w podłogę przednimi kopytami, krzesząc snopy iskier, które sypnęły na stojące przed nim smoki. Srebrny cofnął się z przeciągłym sykiem. - Sharisso, chodź do mnie! - przynaglił Czarny Koń. - Chodźcie wszyscy! Pospieszcie się! Nie odrywając wzroku od przywódcy stada, Sharissa i jej towarzysze podbiegli do Czarnego Konia. Gerrod musiał prowadzić ojca, który patrzył na smoki i mamrotał coś, co w uszach Sharissy brzmiało jak "Tezree". - Gotujcie się! - szepnął mroczny rumak, gdy stanęli przy nim. - Jeśli nie zdołam... Nie skończył. Srebrny smok wreszcie dostrzegł wielkie cielsko leżące bez życia na środku sali. - - Matko! - wściekły ryk odbił się echem po całej warowni. Srebrny smok ruszył do ataku. - - Za późno, przyjacielu! - odkrzyknął Czarny Koń. Wielka sala zniknęła, a jej miejsce zajął lekko zalesiony teren. - Chwała niech będzie Dru! - Wieczysty osunął się na kolana w wysoką trawę. Sharissa rozejrzała się szybko i zobaczyła, że nikogo nie brakuje. Odetchnęła i przytuliła Faunona. Cieszyła się, że są bezpieczni. Odsunęli się od siebie, gdy Gerrod, zajęty niczego nieświadomym ojcem, zapytał zwięźle: - Gdzie jesteśmy? Stali na środku równiny. Daleko na północy majaczył łańcuch górski, ale z tej odległości nie można było poznać, czy to te same góry, w których leżały jaskinie. Sharissę zresztą w tej chwili interesowało tylko to, czy są bezpieczni. - - Chyba poznaję tę okolicę - powiedział Faunon. - Myślę, że jesteśmy na południe od warowni. - - Daleko na południe? - zapytała. - - Wystarczająco. - - Chyba że mogą wytropić nasze magiczne ślady - wtrącił czarodziej, patrząc na elfa ciężkim wzrokiem. - Wdałem się w to całe szaleństwo, podążając magicznym tropem demona. Sharissa spojrzała na Czarnego Konia i z przerażeniem stwierdziła, że robi się przejrzysty. - - Czarny Koniu! Co się z tobą dzieje? - - Obawiam... obawiam się, że prawie wyczerpałem swój... że prawie wyczerpałem swoje jestestwo. Smoczemu panu... nie brakowało... entuzjazmu, kiedy mnie karał. - Łypnął na Barakasa, który niewidzącym wzrokiem wodził po drzewach. - Nie mogę powiedzieć, że mu współczuję! Życzyłbym mu gorszego losu, ale wiem, że nie spodobałaby ci się taka nienawiść. - - Potrafię zrozumieć twoje rozgoryczenie, Czarny Koniu. Nie sądź, że jest inaczej. - - Może. Teraz to nie ma znaczenia. Dajcie mi chwilę, a wyślę was w ostatni etap podróży. - Hebanowy ogier podniósł się powoli i jego postać trochę się zestaliła. Czarodziejka nie była pewna, czy dobrze zrozumiała. - - Dokąd nas wysyłasz? Parsknął. - - A jak myślisz? Do domu twojego ojca i jego połowicy! - Ale... - Napotkała spojrzenie Faunona. - Ale co będzie z tobą? - - Ze mną? - zapytał elf, podchodząc bliżej. Gerrod odwrócił się z jawną wrogością. - - Nie chciałbyś wrócić do swoich? - Myślałem, że jeśli się tam wybiorę - uśmiechnął się ze zmęczeniem - to tylko z tobą u boku. To chciała usłyszeć, ale nadal nie mogła pogodzić się z jego decyzją. - - Zapewne nie będziesz mógł wrócić! Podróż przez ocean jest niebezpieczna. - - Nie mam powodu, by wracać, Sharisso. Starszyzna w gruncie rzeczy nie interesowała się moją wyprawą. W ich mniemaniu chodzi tylko o nowych panów tej ziemi, a to dla nich nie pierwszyzna. Wyrazili zgodę na naszą wyprawę nie dlatego, że zależało im na informacjach, ale ponieważ wiedzieli, że i tak wyruszymy. - Uciszył jej dalsze zastrzeżenia długim pocałunkiem. Sharissa niechętnie wysunęła się z jego objęć. - W takim razie nic nas nie zatrzymuje. Czamy Koń może... Gerrod, w kapturze naciągniętym tak głęboko, że prawie nie było widać twarzy, wszedł jej w słowo. - Muszę prosić cię o przysługę, Sharisso, - - O przysługę? - Teraz, gdy powzięto decyzję, chciała mieć wszystko za sobą. Chciała zobaczyć ojca i przybraną matkę... i wieść spokojne życie, przynajmniej przez jakiś czas... - - Zajmij się moim ojcem. W obecnym stanie jest bezradny, nie może sam zatroszczyć się o siebie. Ktoś musi się nim zaopiekować. - - A ty, Vraadzie? - zapytał Faunon, patrząc na niego krytycznie. - Dlaczego ty nie możesz tego zrobić? - - Bo zostaję tutaj. Nie idę z wami. Nawet elf osłupiał. Sharissa zrobiła krok w stronę Gerroda, ale on cofnął się na podobną odległość. Wreszcie wykrztusiła: - Dlaczego? Dlaczego chcesz tu zostać? Nie wiedziała, czy patrzy jej w oczy, tak głębokie były cienie kaptura. - Ciekawi mnie ten kontynent. Będę prowadzić badania i tak dalej. Poza tym moja obecność tylko bardziej nadszarpnęłaby siły demonicznego konia. - Beztrosko wzruszył ramionami, choć Sharissa wiedziała, że to tylko poza. - Nie mam do czego wracać. Sharissa dobrze znała Gerroda i wiedziała, że próba nakłonienia go do zmiany zdania byłaby daremna. Jednak spróbowała do niego podejść, chcąc przynajmniej pożegnać się z nim i podziękować za wszystko, co zrobił dla jej dobra. On jednak nie chciał jej podziękowań. Kiedy zrobiła następny krok, pokręcił głową. - Nie ma czasu! On słabnie z każdą chwilą, a wszyscy powinniśmy odejść, zanim znajdą nas smoki czy inne potwory. Czarny Koń usłyszał, że o nim mowa, i wziął się w garść. Nie patrzył na zakapturzonego Tezerenee, tylko na tych, których miał zabrać. - Dokąd pójdziesz, Gerrodzie? - zapytała Sharissa, pragnąc przynajmniej tyle od niego uzyskać. Nie dał jej satysfakcji. - - Nie mam pojęcia - odparł. Podniósł rękę w pożegnalnym geście. - Życzę ci szczęścia, Sharisso. Na zawsze zachowam w pamięci ciebie i twojego ojca. - - Pora ruszać! - oznajmił Czarny Koń. - To nasza jedyna szansa, więc przygotujcie się! Sharissa złapała Faunona za rękę i drugą przyciągnęła milczącego Barakasa. Odpowiedziała uśmiechem na uśmiech elfa, a potem odwróciła się, by ostatni raz spojrzeć na Gerroda. Czarodziej już odszedł. - Ger... - zaczęła. Świat zniknął... i pojawił się chwilę później. - - Nie udało się - usłyszeli bardzo zmęczony głos. - Przykro mi. To wszystko, na co mnie stać. - - Gdzie jesteśmy? - Sharissa nie rozpoznała okolicy, ale przecież nie znała całego kontynentu. Faunon zadarł głowę. - - Słońce się przesunęło, więcej niż o trzecią część dnia. - Ton zdradzał podziw dla cienistego rumaka. - Przebyliśmy szmat drogi! - - To... to kontynent, na którym... na którym twój lud założył kolonię, Sharisso. Szkoda, że... że nie zdołałem przenieść was do miasta, ale być może tak jest lepiej. Nie mam ochoty znowu ich oglądać. - Podniósł się, falując na lekkim wietrze. - No, na mnie już pora. - - Nie! - Czy miała stracić wszystkich, teraz, tak blisko domu? - - Przepraszam, że zostawiam cię w niepewnym położeniu, ale jestem u kresu sił. Muszę odejść, Sharisso. - Cienisty rumak pochylił głowę w ukłonie. - Muszę uzupełnić swoje jestestwo, a tego nie można dokonać w twoim świecie. - - Kiedy wrócisz? Nie chciał odpowiedzieć, ale ustąpił, widząc jej zasmuconą minę. - Nie za twojego życia. Pewnie nawet nie za życia twoich wnuków. Nagle drzewa wydały się posępne, a okolica mroczna. - Ojciec będzie zły na ciebie. Tak krótko się tobą cieszył. Wieczysty westchnął ciężko. - - Będzie mi was brakować. Podziękuj mu w moim imieniu za nauki i przyjaźń. Będą mi skarbem, gdy wydobrzeję. - - Wrócisz? - - Pewnego dnia. Żegnaj. Sharissa zamrugała. Czarny Koń zniknął. Opadł ją nagły strach i szybko złapała Faunona za rękę. - Ty mnie nie zostawisz, prawda? - Nie zostawię cię. Trzeba by nie lada siły, żeby mnie odpędzić! Czarodziejka rozejrzała się po okolicy i ściągnęła brwi. - Nadal nie mam pojęcia, gdzie jesteśmy. - Wiatr zdmuchnął jej włosy na twarz. Odgarnęła je i dodała: - Pewnie po drugiej stronie kontynentu. Faunon zmrużył oczy i spojrzał na zachód. - - Tamto wzgórze jest znacznie wyższe od innych. Jeśli się na nie wdrapiemy, ze szczytu ujrzymy znacznie więcej niż stąd. - - Wdrapiemy? - Sharissa nie miała sił na oddychanie, co tu więc mówić o wspinaczce. - - Pójdziemy tam i wejdziemy na górę. Przykro mi, moja Vraadko, musimy to zrobić, chyba że masz dość siły woli, żeby nas tam teleportować. Na mnie w tym względzie nie można liczyć. Pragnęła zrobić to z całego serca, lecz same chęci nie wystarczały. Osłoniła oczy dłonią i spojrzała na opadające słońce. Ogromnie chciała być w domu, ale należało wziąć pod uwagę różne rzeczy - między innymi stan ich towarzysza. Barakas stał i wbijał wzrok we własne ręce - w rękawice splamione krwią przeobrażonej Alcii. To zadecydowało. - Mam lepszy pomysł. Lepiej zostać tutaj, wypocząć przez noc i ruszyć z samego rana. Nie jesteśmy w pobliżu kolonii, bo coś bym wyczuła. Jutro oboje będziemy w lepszej formie. Poza tym... - Wskazała na patriarchę. Patrząc na zakrwawione ręce, mamrotał ledwie zrozumiałą litanię. Czarodziejka zastanawiała się, jak długo to potrwa. - Poza tym muszę obmyć go z tej krwi, bo inaczej sama oszaleję. Faunon przyznał jej rację i powiedział, że nazbiera chrustu i rozejrzy się za czymś do jedzenia. Wyjął kryształ, który dostał od Gerroda. - - Masz swój? - - Tak. Trzymałam go w ręku, gdy zawiódł czar teleportacji. Nie mogłabym spojrzeć Gerrodowi w oczy, gdybym też go zgubiła. - Teraz już nie musiała się o to martwić. Ponury czarodziej był daleko, bardzo daleko, i zapewne już nigdy go nie zobaczy. Rozejrzała się po okolicy. - Gdzieś musi być woda. Trzeba ją znaleźć. Dopisało im szczęście. Opodal płynął niewielki strumyk, ledwie strużka, ale wody wystarczyło do ugaszenia pragnienia. Nawet Barakas się napił. Sharissa miała nadzieję, że zimna woda przywróci mu rozsądek. Patriarcha otarł usta i usiadł na ziemi. Był tak oderwany od rzeczywistości, że nawet nie zdjął rękawic. Słońce jeszcze nie zaszło. Faunon zniknął w lesie z szybkością i lekkością spełniającą wyobrażenia, jakie Sharissa miała na temat jego ludu. Pod jego nieobecność zajęła się czyszczeniem zbroi Barakasa. Gdyby kiedyś' ktoś jej powiedział, że będzie robić coś takiego, odpowiedziałaby śmiechem. Teraz było to naturalne. Patriarcha przypominał małe, bezradne dziecko. Jej wysiłki poszły na marne. Krew wsiąkła w ubranie i zaschła. Sharissa przetarła pancerz, ale i tak zostały na nim rdzawe płamy. Jutro, kiedy będzie silniejsza, użyje czarów, żeby pozbyć się tych resztek. Barakas obojętnie poddawał się jej zabiegom, a raz przestał mamrotać "Moc..." i "Tze...", i powiedział: - Nie zejdą. Krew wsiąkła w moją skórę. Nigdy nie zejdą. Gdy Sharissa wreszcie zrezygnowała, z powrotem pogrążył się w letargu. Zaprowadziła go pod drzewo i usadowiła na ziemi, opierając plecami o pień. Potem zajęła się sobą. Zbliżał się wieczór, a Faunon nie wracał. Sharissa zdawała sobie sprawę, że zdobycie pożywienia może nie być łatwe, ale przedłużająca się nieobecność elfa zaczęła ją niepokoić. Tutaj, na drugim kontynencie, powinni być bezpieczni, lecz bała się, że noc rozdzieli ją z ostatnim i najdroższym sercu towarzyszem. Barakas się nie liczył. Równie dobrze mogłaby być sama. Usiłując o tym nie myśleć, zaczęła zbierać suche gałązki na ognisko. Pomyślała o stworzeniu ognia bez opału, ale nawet taki drobiazg przerastał jej siły. Poza tym zawsze szczyciła się niezależnością od magii, gdy ten sam wynik mogła osiągnąć dzięki fizycznej pracy. W tej kwestii nie zgadzała się z naukami swojego ojca. Faunon wrócił o zachodzie słońca. Przyniósł naręcze chrustu i, co ważniejsze, jagody i upolowanego królika. Sharissa ucieszyła się, że wiedział, jak go przygotować; po zmywaniu krwi z Barakasa sama myśl o sprawianiu zwierzęcia przyprawiała ją o mdłości. Posiłek był skąpy, ale zaspokoili głód. Sharissa podzieliła strawę i dała patriarsze równą część. Zdjęła mu hełm i w trakcie jedzenia spoglądali na niego, doszukując się jakichś reakcji, lecz tylko jadł, mamrotał i marszczył czoło, pogrążony w zadumie. Zastanawiała się, o czym myśli. Widziała rozpacz w jego oczach. Po posiłku przygotowali się do snu. Faunon powiedział, że będzie pierwszy pełnić wartę. Zapewnił, że, będąc elfem, potrafi doskonale wypocząć z otwartymi oczami. Kiedy Sharissa obrzuciła go groźnym spojrzeniem, obiecał, że zbudzi ją, gdy nadejdzie pora na zmianę. Sharissa nie chciała, by czuwał przez całą noc. Był równie zmęczony jak ona. Zasnęła, gdy tylko przyłożyła głowę do ziemi. W tej samej chwili zaczęła śnić. Ścigał ją obrzydliwy mglisty twór, który wlepiał w nią tysiące oczu. Uciekając przed okropnym prześladowcą, niemal wpadła w szeroko rozwartą paszczę wielkiego smoka, który przypominał Gerroda. Odwróciła się i pomknęła w drugą stronę, ale wtedy usłyszała złośliwy chichot opiekuna-odstępcy. Pościg trwał w nieskończoność, potwory i wspomnienia mieszały się w przypadkowy sposób. Kiedy się ocknęła, najpierw pomyślała z ulgą, że wyrwała się z koszmarnego cyklu. Potem uświadomiła sobie, co ją zbudziło, i zastanowiła się, czy nie wolałaby śnić koszmaru. - Nieeee! Jestem Tezerenee! Tezerenee to potęga! Faunon już biegł do patriarchy, który klęczał pod drzewem i obejmował się ramionami tak mocno, jakby myślał, że rozpada się na części. Krzyczał coraz mniej zrozumiale, bełkotliwie powtarzając nazwę klanu i słowo "potęga". Sharissa stanęła u jego boku i spróbowała przedrzeć się przez mur ogarniającego go szaleństwa. - - Barakasie! Wysłuchaj mnie! Nie dzieje się nic złego! Jesteś tutaj bezpieczny! - Przyszło jej na myśl, że może został ranny, a w panującym chaosie nikt dokładnie go nie obejrzał. - Wielmożny Barakasie! Co ci dolega? Powiedz mi, może zdołam ci pomóc. - - Tezerenee... Potęga... - - Chyba się uspokaja - powiedział Faunon. Zdawało się, że Barakas z powrotem wpada w katatonię. Sharissa wzdrygnęła się na ten widok, ale taki stan był lepszy od jego wcześniejszego ataku. Patriarcha miał dość siły, by skrzywdzić ich oboje. Zaniepokojona czarodziejka pochyliła się nad nim. - Barakasie? Nawet Faunon nie zareagowałby tak szybko, z prędkością błyskawicy. Patriarcha odepchnął oboje i ze zwierzęcym rykiem pomknął w gęstwinę. - Zatrzymaj go! - Za późno - mruknął jej towarzysz, lecz mimo to posłuchał. Biegli w ślad za smoczym władcą, nasłuchując ciężkiego tupotu, który powinien nieść się w nocnej ciszy. Jednak patriarcha sunął bezgłośnie jak duch i szybciej, jak się zdawało, od elfa. Po paru minutach zrezygnowali z pościgu. Zgubili trop. Dla elfa, przed którym las nie miał tajemnic, było to wyjątkowo irytujące. - - Jakby rozpłynął się w powietrzu! Dlaczego nie mogę znaleźć śladów? - - Może... może stał się taki jak Lochivan? - - Czy moglibyśmy nie zauważyć smoka? - odparł. - A jeszcze lepiej, czy smok nie zauważyłby nas? Rozejrzała się, lecz gęste korony drzew nie przepuszczały poświaty księżyców. - - Zdaje się, że się czegoś przestraszył. - - Pewnie ponownie przeżywał swoją tragedię. Takie nieszczęście każdym wstrząsnęłoby do głębi. Może nawet śnił o śmierci małżonki. - - Tzee... - - Słyszysz coś? - zapytała. - - Nie. Jestem zbyt wykończony, żeby nasłuchiwać. Przykro mi, Sharisso, naprawdę. Gdybym znalazł trop, ruszyłbym dalej. Teraz mogę powiedzieć tylko tyle, że możemy wrócić tu rano i zobaczyć, czy las zdradzi nam swoje stkrety. "Gdzie będzie wtedy Barakas?" Jednak Faunon miał rację. Nie mieli szans na znalezienie patriarchy. Czarodziejka wątpiła, czy światło dnia coś zmieni. Barakas zniknął. Odszedł na zawsze: ostatnia ofiara, miała nadzieję, własnych ambicji utworzenia cesarstwa. Jak na ironię, zostawił po sobie cesarstwo - cesarstwo stworzeń, które uczynił herbem swego klanu. Wrócili do obozowiska i usiedli. Tym razem sen długo nie nadchodził, ale kiedy wreszcie się zjawił, Sharissa była wdzięczna, że okazał się głęboki i wolny od koszmarów. - Tzee... Coś uciskało jej piersi i tamowało oddech. Przekręciła się na bok. - Tzee... Początkowo pomyślała, że to sen, ale zaraz potem przyszło opamiętanie. Gdyby śniła, to nie powinna o tym wiedzieć. Powinna być uwikłana w akcję snu. - Tzee... Przewróciła się na plecy i otworzyła oczy. Koszmar ze snu odpowiedział jej spojrzeniem. Wrzasnęła na cały głos, i wcale nie była tym zawstydzona. Każdy wrzasnąłby na widok mrocznej, chmurnej masy, z której wyzierały niezliczone oczy. Echa bezsensownego dźwięku tłukły się jej po głowie. Była pewna, że jego źródłem jest zalegający nad nią koszmar. Spłoszył go krzyk. Sharissa usłyszała głos Faunona. Z grozą i zdumieniem patrzyła, jak masa wznosi się i umyka w gęsty las. Elf rzucił się w pościg, ale mknęła z gracją i chyżością najszybszych jastrzębi i zniknęła, nim zdążył zrobić tuzin kroków. Przez cały czas Sharissa słyszała to samo bezsensowne słowo: "Tzee... Tzee..." Nie chciało ucichnąć jeszcze przez długi czas. - Sharisso! Na Rheenę, nigdy sobie nie wybaczę, że byłem taki uparty! Wbrew danemu słowu chciałem czuwać przez całą noc. To... To coś musiało zjawić się, gdy tylko przysnąłem. Słońce już wstawało, ale blask dnia nie przynosił ukojenia. Choć nocny gość, czymkolwiek był, uciekł, Sharissa nie mogła pozbyć się wrażenia, że nadal nie są sami, że ktoś ich pilnie obserwuje. - - W życiu nie widziałem czegoś takiego! - zawołał elf, gdy szukali pociechy w swoich ramionach. - Gadało mi w głowie... - - Tzee - powiedziała. - Powtarzało: "Tzee". - - Dokładnie! - - Tezerenee? - szepnęła do siebie. - - Co? - - Nic. - Nie chciała dłużej o tym myśleć. Taka możliwość przerażała ją bardziej niż myśl o smokach. Z pomocą Faunona podniosła się z ziemi. Nadal coś było nie w porządku. - Faunonie, wyczuwasz coś? Zmrużył oczy i rozejrzał się po okolicy. - Dotąd o tym nie myślałem, ale... czy to możliwe, że wcale nie odeszło? Możliwe, choć takie wyjaśnienie nie trafiało jej do przekonania. Obecność, którą wyczuwała, była znajoma. Nie opiekunowie, tylko... Czarodziejka odsunęła się od Faunona i omiotła wzrokiem pusty z pozoru las. - - Doskonale! Jakże to uprzejmie z waszej strony! Nie chcieliście nas przestraszyć. Już wiem, że tam jesteście, wiec możecie wyjść. - - Z kim... - Elf zapomniał o pytaniu, gdy spomiędzy drzew wyłoniło się kilka postaci. Nie wiadomo, skąd się wzięły, bo przecież w pobliżu nie było żadnej kryjówki. Miały na sobie jednakowe szaty z kapturami i poruszały się z nieosiągalną dla nikogo innego harmonią. Można by pomyśleć, że kieruje nimi jeden umysł. Nie-ludzie, Beztwarzy, jak zwali ich inni, okrążyli czarodziejkę i jej towarzysza. - - Sharisso, nie zrobią nam krzywdy? - - Trudno powiedzieć - odparła szczerze. - Mam nadzieję, że nie. Uśmiechnął się lekko. - - Od kiedy cię poznałem, moja Vraadko, moje życie jest pełne niespodzianek. Nigdy nie wiem, co przyniesie następna chwila. - - Ja też nie - przyznała. Jedna z istot o pustych obliczach oddzieliła się od pozostałych i stanęła wprost przed nią. - Jesteście. - Czarodziejka chciałaby mieć tyle odwagi, ile brzmiało w jej głosie. - Co teraz? Po co przyszliście? W odpowiedzi wysoka postać podniosła lewą rękę. Spojrzeli we wskazaną stronę. Jak Beztwarzy, w jednej chwili zjawiła się tam, gdzie jej nie było. Była dość szeroka, by pomieścić ich oboje, ale nie jej wielkość zwróciła ich uwagę. Jak zawsze, to ona sama przyciągała spojrzenia. Pradawna Brama. Śmigały po niej w nie kończącym się wyścigu niezliczone stworzonka, czarne i z kształtu jakby gadzie. Szary, kamienny, porośnięty bluszczem łuk był tylko jedną z postaci, jakie przybierała Brama. Niezależnie od formy, promieniowało z niej poczucie niewiarygodnego wieku i sugestia, że jest czymś więcej niż zwyczajną bramą. Ta konstrukcja tętniła życiem. - Mój ojciec nazywa to Bramą - powiedziała Sharissa. - Z wielkiej litery. Zawsze uważał, że zasługuje na imię. - Ona naprawdę żyje? Wzruszyła ramionami. - Czy to coś, co nas zaatakowało, było żywe? Dochodzę do przekonania, że ten świat jest równie obłąkany jak Nimth. Beztwarzy znów wyciągnął rękę. - Chyba chce, żebyśmy weszli, Sharisso. Co proponujesz? Czarodziejka już nie ufała Baztwarzym. Mieli własne cele i nie była pewna, czy są one zbieżne z dążeniami jej ludu. Mimo to nie widziała powodu, żeby odmówić - poza tym nie wiadomo, czy zakapturzone istoty zważałyby na jej sprzeciw. - Powinniśmy przejść. Myślę, że tak będzie najlepiej. Elf złapał ją za rękę. - Wejdziemy razem. Nie mam ochoty zostać tu sam jak kołek. Ta myśl ją przestraszyła. Czy nie-ludzie otworzyli Bramę wyłącznie dla niej? Czy Faunon nie mieścił się w ich planach? Mocno ścisnęła jego rękę i skinęła głową do przywódcy. - Idziemy razem. Beztwarzy postąpił tak, jakby chciał uśmierzyć ich obawy: ruszył ku żywej Bramie. Nawet się nie zatrzymał. Gdy przechodził pod łukiem, zobaczyli błysk, a potem budowlę, którą czarodziejka rozpoznała. Jej twarz się rozjaśniła. - Za nim! Szybko! Dosłownie rzucili się w Bramę. Po drugiej stronie Sharissa zatrzymała się i odetchnęła głęboko. Faunon dostrzegł jej uśmiech i odprężył się. - Jesteśmy? Wskazała wspaniały zamek na szczycie wzgórza. Między nimi a wielką budowlą rozpościerała się łąka porośnięta wysoką trawą i kwiatami. Sharissa nie przypominała sobie innego widoku, który przepełniłby ją taką ulgą i szczęściem. Pobiegła, ciągnąc Faunona za sobą i wołając: - To dom! Była tak uradowana, że z biegu od stóp wzgórza do bramy, w której czekał jej ojciec i przybrana matka, pozostały jej tylko niewyraźne wspomnienia. - - Chcieli, żebyśmy wyszli na zewnątrz - powiedziała Ariela. - Zastanawialiśmy się, po co. Często żałuję, że nie mają ust. - - Wtedy musieliby wiele wyjaśnić - odparła Sharissa. - Nie sądzę, żeby tego chcieli. Stali we czworo na dziedzińcu zamku, który stanowił centrum "kieszonkowego" świata Dru Zeree. Dwie godziny spędzili na rozmowie, wymieniając się opowieściami o wydarzeniach, które miały miejsce na tym lądzie i za morzem. Widząc ich wyrnizerowane twarze, Dru natychmiast wyczarował jedzenie i picie. Sharissa sama rzuciła proste zaklęcie, pragnąc zaznać przyjemności, jaka płynęła z możliwości uzyskania odpowiedniej koncentracji i posiadania siły. Zauważyła, że tutaj zakończenie czaru było łatwiejsze niż na tamtym kontynencie. Przyszło jej na myśl, że ziemia lub opiekunowie mogą mieć z tym coś wspólnego, ale postanowiła na razie nie wspominać ojcu o tej teorii. Dru Zeree jeszcze raz uściskał córkę. - Bałem się, że już nigdy cię nie zobaczę! Nie byłem pewien, czy Gerrod zdoła cię odnaleźć. Był moją jedyną nadzieją. - Mistrz magii z lekkim zakłopotaniem dodał: - Przykro mi, że nie wrócił. Ariela wybawiła Sharissę z kłopotliwej sytuacji, zwracając się do elfa. - - A już myślałam, że nigdy więcej nie ujrzę nikogo z mojego ludu. Mam nadzieję, że Sharissa raz na jakiś czas wypuści cię. Przyjemnie będzie pogawędzić o dawnym życiu. - - Z pewnością. A ty powiesz mi, jak wygląda życie wśród legendarnych, przeklętych Vraadow. Mam miłe doświadczenia, ale nie brakuje mi również tych przykrych. - Faunon uśmiechnął się, by nikt nie wziął mu za złe tego wyznania. - - Możecie zacząć już teraz - zaproponował Dru, obejmując Sharissę. - Chciałbym przez chwilę porozmawiać z córką. Niezbyt długo, obiecuję. Oboje potrzebujecie wypoczynku. - - Chętnie przespałabym cały miesiąc - przyznała Sharissa. - - W takim razie rozmowa naprawdę będzie krótka. Faunon podziękował czarodziejowi za wszystkie dobrodziejstwa i odszedł wraz z wielmożną Zeree. Ariela wiedziała, że gdy później zostaną sami, mąż zda jej relację z rozmowy z córką. Dru odwrócił się i przez chwilę podziwiał fantazyjnie cięte krzewy na dziedzińcu. Zielone zwierzęta niemalże rwały się do harców. Czarodziej jednakże daleki był od takiej beztroski. - - A zatem klan smoka już nie istnieje. Shrissa szła z nim ramię w ramię. - - W pewnym sensie klan smoka teraz dorasta do swego miana. Odpowiedział jej z pozbawionym humoru uśmiechem: - Chyba tak. Nie wiem, czy im współczuć, czy bać się o naszą przyszłość. Będziemy musieli dokonać pewnych zmian, a nie sądzę, by wszyscy się na nie zgodzili. Od odejścia Barakasa Silesti mówi o zabraniu swoich zwolenników i założeniu drugiej kolonii. - To byłaby głupota! Dru wzruszył ramionami. - - Wybór należy do nich. Zdaniem Silestiego triumwirat już nie ma sensu. - - Ale jeśli pewnego dnia smoki zaczną sprawiać kłopoty... - - W tym czasie, Sharisso, powinniśmy być przygotowani. Nie zapominajmy o kłopotach, które mogą nadejść z niespodziewanej strony. Być może pewnego dnia dzieci smoka okażą się naszymi sprzymierzeńcami. Spojrzała na niego z niedowierzaniem. - Te potwory? Nigdy! Ojcze, gdybyś tam był, gdybyś widział przemianę Lochivana i słyszał głos srebrnego smoka... nigdy nie powiedziałbyś czegoś takiego! Poprowadził ją tam, dokąd odeszła Ariela z Faunonem. - Smok z Głębin złożył nam krótką wizytę. Zostawił prostą wiadomość, ale do czasu twojego powrotu i opowieści o wszystkich tych wypadkach nie miałem pojęcia, o co mu chodziło, Sharissa czekała, wiedząc, że ojciec będzie mówić dalej. - Opiekun powiedział, że nie powinienem tracić otuchy, że wszyscy królowie zaczynali jako tyrani i potwory, ale tylko ta jedna rasa może pójść dalej. Zapytałem, jak to rozumieć i gdzie ty jesteś, Sharisso. Zignorował moje prośby i rzekł tylko, że zmiany nigdy się nie kończą i że my, bardziej niż ktokolwiek inny, możemy ukształtować własną przyszłość. Dni Zeree ściągnął brwi, dumając nad znaczeniem słów opiekuna. Sharissa wiedziała, że również koloniści będą musieli dostosować się do wymogów świata założycieli, ale zadecydowała, że wyjaśnienie tej sprawy może zaczekać, dopóki sytuacja się nie unormuje. - - To wszystko? - zapytała. - - Nie, wcześniej powiedział, że powinienem obserwować Beztwarzych. Nic więcej. Prawie o tym zapomniałem. - - A gdzie oni są? - Nie widziała ich od czasu przejścia przez Bramę. Na łące nie było nawet tego, który ich wyprzedził. - - Wszędzie wokół. Nie okazali zainteresowania waszym przybyciem. - - Dobrze skrywają swoje prawdziwe uczucia. - Gdy Dru czekał z ojcowską cierpliwością, Sharissa rozkoszowała się spokojem tego miejsca i chwili. Tak wiele się wydarzyło i tak wiele się jeszcze wydarzy. Przemiany, jakim ulegli Tezerenee, mogły wydawać się nieznaczne w porównaniu z tymi, jakie czekały pozostałych kolonistów. Ona sama też się zmieniła pod wpływem niedawnych przeżyć; teraz dużo lepiej rozumiała konieczność przetrwania kolonii oraz rolę, jaką odgrywała jej rodzina. Dotąd praca do upadłego jej nie przeszkadzała, ale pogrążając się w niej traciła z oczu subtelniejsze aspekty zmian. To się zmieni. Musi się zmienić. "Dzieci smoka mają swoją przyszłość - osądziła w myślach. - Nadszedł czas, żebyśmy zadbali o naszą". "Od jutra" - zadecydowała. Zasłużyła na jeden dzień wypoczynku, jeden dzień na odzyskanie sił przed czekającymi ich zmianami. Miała nadzieję, że Faunon nie będzie żałować, że z nią tu przybył. Miała nadzieję, że sama nie będzie żałować powrotu. - Poszukamy Arieli i Faunona? - zapytał ojciec. Być może uznał, że jest tak zmęczona, że zaczyna zasypiać mu w ramionach. - - Dobrze - odparła, otrząsając się z zadumy i uśmiechając się do niego. - I obiecaj mi, że dziś nie będziemy nic robić! Absolutnie nic! - - Jak sobie życzysz. Jesteś w domu, możesz wypoczywać, ile dusza zapragnie. W odpowiedzi pocałowała go w policzek. Gdy szli na poszukiwanie elfów, pomyślała, że gdy od jutra zacznie dzielić czas między rodzinę a przyszłość, nie pozostanie go wiele na poleniuchowanie. Z jakiegoś powodu wcale jej to nie martwiło. XXII W wielkich Górach Tyber złoty smok ryknął. Sfrustrowany i zły na siebie, wyładowywał gniew na strzępach sztandaru i innych przedmiotach. Porzuciły je przed tygodniami nieliczne przerażone małe stworzenia, którym udało się uciec przed nim i jego krewniakami. Umykały na południe, ale zrezygnował z pościgu, gdy tylko opuściły góry. Pamięć go zawodziła, ale przypominał sobie, że Góry Tyber zostały mu dane. On był tutaj panem. Tyle różnych rzeczy usiłowało przebić się przez mgłę, która spowijała jego umysł. Wiedział, że ma moc na usługi, ale jeszcze nie umiał z niej korzystać. Nikt z klanu tego nie potrafił. Ale smoczy król wiedział, że z każdym dniem jest coraz bliższy zrozumienia magii. Podobnie rzecz się miała ze skrzydłami. Ledwie parę dni temu zaczęły wyrastać mu z grzbietu. Dziś były tylko drobnymi, żałosnymi wyrostkami, ale pewnego dnia uniosą go w przestworza. Pragnął skrzydeł i magii; inne rzeczy tylko go rozpraszały. Jako monarcha tego smoczego klanu nie potrzebował imienia. Wiedział, kim jest, i to musiało wystarczyć. Zabił dwa niepokorne smoki, żeby ugruntować swoją pozycję. "Reegan". Dlaczego to słowo brzmiało tak znajomo? A co to znaczy "Tezerenee"? I kim była ta maleńka dwunożna istota, która śmiała przebywać tam, gdzie nie ważył się wejść nikt inny z jego plemienia? Stworzonko okręciło się swego rodzaju kokonem i patrzyło na smoczego króla tak, jakby się znali. Z niewiadomych powodów smok nie miał chęci rzucić się na ten mały kąsek. Skoro trzymał się w należnej odległości, niech sobie żyje. Ma się rozumieć, darowanie mu życia było oznaką smoczej wielkości i wspaniałomyślności. Smok znów zaczął pastwić się nad sztandarem. Niewiele z niego zostało, ale zawsze uważał, żeby pozostawić coś na później. Rozdzieranie maleńkich kawałków sprawiało mu przyjemność, choć nie wiedział, dlaczego. Ale skoro był władcą, szukanie powodów wydawało się zbędne. Bystre gadzie oczy zauważyły cienie, które nagle pojawiły się na ziemi. Smok, który był Reeganem, podniósł głowę i ryknął wyzywająco. Okrążali go skrzydlaci, będący jego śmiertelnymi wrogami. Inne smoki w rozległych jaskiniach góry skwapliwie odpowiedziały na wezwanie. Skrzydlaci wzięli paru ich braci w niewolę, a takiej zniewagi nie mogły puścić płazem, choć dni ptasiego ludu były już policzone. Dziś być może mieli niewielką przewagę, lecz z czasem nadejdzie taki dzień, kiedy smoki zawładną całym kontynentem. Skrzydlaci jeden po drugim lądowali wokół smoka. Zdawało się, że tym razem chcą pojmać jego, władcę klanu. Znów ryknął, przyzywając poddanych i rzucając wyzwanie ptakom. Kiedy w swej zuchwałości skrzydlaci poważyli się postąpić zbyt blisko, przypuścił atak. Nikt nie odbierze mu przyszłości, nikt nie pozbawi go przynależnego mu miejsca w tym świecie.