Witold Chromiński W Dolinie Kilombero projektował JANUSZ GRABIANSKI Zdjęcia autora DROGI PANIE REDAKTORZE! Różne są losy różnych spraw. Jak Pan sobie może przypomina, wybierałem się na Madagaskar, a wylądowałem w rezultacie w Tanganice. Pobyt mój przedłużył się także w sposób nieprzewidziany tak, że przebywałem w tym niezmiernie interesującym kraju siedem miesięcy i uważam, że byłem tam o wiele za krótko. Wydarzenia łączyły się w jeden nieprzerwany łańcuch. Nieraz brakowało tchu... Polowałem z harpunem na ryby w Oceanie Indyjskim, brałem udział w polowaniach na słonie i hipopotamy w dolinie rzeki Kilombero... na bawoły w stepach Ifakary... na kozły w górach Oldonyo. Łowiłem pstrągi w zawirowaniach stromej rzeki Gararagua, spływającej prawie spod samego szczytu Mount Shirra. Prażyłem się w wypalonym przez równikowe słońce buszu, spędzałem również równikowe noce przy ognisku, zawinięty w małpie futro, na mocno chłodnych i mokrych stokach Kilimandżaro, obserwując jego śnieżny szczyt Kibo, wyłaniający się w ciszy wieczornej, a niknący w mgłach wraz z pierwszym śpiewem ptaków i pierwszą falą delikatnego, urzekającego zapachu kwitnącej kawy... Przemierzyłem wraz z towarzyszami całą równinę ma-sajską z północy na południe, tonąłem beznadziejnie w grzęzawiskach tego kraju, gdy zaskoczył nas tam niespodziewanie początek pory deszczowej. Żywiłem się często dztkim-i ptakami upieczonymi na patyku, mięsem antylop, tudzież „słoniną", „hipopota-miną", „zebrzyną". Popijało się u Wachaggów afrykańskie piwo „pombe" zrobione z bananów i prosa, a u gościnnych, aczkolwiek tradycyjnie zbójeckich Masajów, z którymi ostrzyłem dzidy na lwa, nie sposób było wykręcić się od spróbowania ich jedynego prawie pożywienia, mleka z krwią i siuSkami, pitego po kolei z tykwy obrzeżonej pięknymi paciorkami i warstwami łakomych much. Widziałem również jedyną na świecie rzecz. Ogromny płaskowyż Serengeti, tak równy jak spokojne morze, a na nim rozsiane jak gwiazdy pasące się dzikie zwierzęta, pojedyncze, większymi grupami albo też w stadach liczących tysiące sztuk, rozciągnięte w powolne pochody. Zjeżdżałem akrobacyjną serpentyną po skarpie słynnego rowu tektonicznego Rift Valley, widziałem wąwóz Olduvai, gdzie profesor Leakey, afrykański antropolog i geolog, znalazł po wieloletnich poszukiwaniach szczątki najstarszego na Świecie znanego prehistorycznego człowieka. Zaglądałem do krateru świętego wulkanu Oldonyo Lengai... Spotkałem wielu ciekawych ludzi. Afrykańskich tropicieli, zawodowych myśliwych, polskich plantatorów kawy i sizalu, poszukiwaczy drogich kamieni, naukowców... Z dyrektorem Johnem Owenem prowadziłem rozmowy o problemach parków narodowych Afryki Wschodniej, a ze sławnym przyrodnikiem, autorem bestsellerów i oskarowych filmów profesorem Bernardem Grzimkiem latałem nad Jeziorem Wiktorii i do krateru Ngorongoro. Objeżdżaliśmy wspólnie tę nieckę 0*i nastokilometrowej średnicy, robiąc przegląd obec>< stanu dzikich zwierząt tam żyjących, a w szczególności stad antylop gnu. Był to okres rodzenia i antylopy były bardzo płochliwe. Z daleka tylko mogliśmy oglądać maleńkie cielątka ssące swoje matki... Obecnie sen się skończył. Znajduję się na statku PLO mis „Ojców" w drodze powrotnej do kraju. Mam sporo materiału tekstowego i fotograficznego. Gdyby Pana to w jakiś sposób interesowało, proszę napisać karteczkę np. do Adenu na adres L. Savon & Ries &Thdbet (Aden Shipping) Co Lt Crater P.O.B. 1228. m/s „Ojców". Chętnie prześlę trochę zdjęć, gdyż mam nadzieję odbić je na statku. W Polsce po przyjeździe będzie znacznie trudniej, gdyż niewątpliwie wpadnę w zawrotne tempo odrabiania zaległości spowodowanych tą podróżą trwającą już rok... Linie naszej floty handlowej otwierają świat egzotyczny. Otwierają właściwie cały świat... Stanowią łączność z Polakami rozsianymi obecnie wszędzie. Polskie statki handlowe są nie tylko atrakcją dla Polaków w wielu miejscach kuli ziemskiej — ale swą nowoczesnością budowy, świetnym utrzymaniem, poziomem i gościnnością marynarzy, przypominają o Ojczyźnie, która w swym rozwoju dorównuje postępowi czasu i coraz więcej znaczy na morzach świata. Po krótkim pobycie w kraju, zamierzam wybrać się' w duży rejs dalekowschodni na którymś z najnowszych statków Polskiej Żeglugi Morskiej. Jest to seria masowców 26-tyńęczników, największych obecnie w Polskiej Marynarce Handlowej. Będzie to pewnie kilkumiesięczna podróż i mam nadzieję podczas jej trwania mieć możność opracowania materiału tekstowego z Afryki Wschodniej, przygotowanego na razie w formie luźnych notatek. Taki tekst powinien stanowić dobre uzupełnienie objaśniające do zdjęć, których zebrała się spora seria. Zamustrowanie Pewien mój przyjaciel, autor książek marynistycznych, wytrawny żeglarz i sławny podróżnik, a ;poza tym miły człowiek, powiedział mi kiedyś: — Wiesz, jak należy przygotowywać podróż? Trzeba przede wszystkim dobrać sobie towarzysza podróży. Należy to zrobić z wielkim namysłem. Najlepiej, jak to już jest wyjadacz, taki, co wiele widział i jest doświadczony we wszystkich trudnościach podróżowania. A następnie... jechać samemu i samemu sobie radzić. Możesz mi wierzyć, bo coś o tym wiem. Ponieważ też już coś o tym wiedziałem, zrobiłem, jak mi radził. Posłuchałem także jego drugiej rady, którą sformułował tak: — Jeżeli nie ma sposobu na otrzymanie dewiz na wyjazd zagraniczny, to trzeba się przyzwyczaić obchodzić bez nich. Płatki owsiane są dobre i zdrowe. Nie psują się w tropiku, a smakują za każdym razem inaczej, w zależności od nastroju, stopnia zmęczenia i od tego, czy dodasz do nich bananów, kokosa czy miodu dzikich pszczół. A poza tym pamiętaj, że śniadanie często pływa w wodzie, kolacja lata w powietrzu lub odwrotnie. A la car te. — Potem jeszcze dodał: — A pamiętaj: Najlepszą ze wszystkich instytucji jest Stowarzyszenie Marynistów Polskich. Wobec tego znalazłem się na pokładzie m/s „Oleśnica" w jej pięćdziesiątej drugiej i mojej, którejś tam... nastej podróży. Ta podróż miała być jednak w inne niż dotychczas rejony świata — do portów Afryki Wschodniej. Plan rejsu przedstawiał się pięknie. Braliśmy ładunki z Gdyni, Hamburga, Antwerpii i Lizbony, następnie mieliśmy wchodzić do Port Saidu, Akaby, Dżiddy, Port Sudanu, Assabu, Adenu, Mombasy, Zanzibaru, Mtwary i Dar es-Salaamu. Przy wielu z tych nazw dotychczas swojej fajki jeszcze nie postawiłem... Pierwszy moment na odbijającym od kei statku, na którym ma się spędzić co najmniej dwa następne miesiące, ma jakiś specjalny smak. Wszystko tu i nowe, po dłuższym życiu na lądzie, i także jakoś znane z dawniejszych podróży. Przypominają się charakterystyczne dźwięki towarzyszące pośpiechowi ostatnich chwil załadowywania. Pomruk obciążonych dźwigów, wysoki, nerwowy ton grających silników wyciągających pusty hak z ładowni i przerzucających go po nowy ładunek. Lekkie drganie statku, gdy nowy hiw wędruje w dół do luku. Spokojne, rutynowane polecenia rzucane zwięźle w głąb zapełniających się ładowni. Mdławy zapach farby. Ciepłe tchnienie przypalonego oddechu maszynowni stwarza natychmiastowe skojarzenia z szerokim kołem wodnego horyzontu, szumem piany przy burtach, kłębowiskiem mew nad prostym kilwaterem... A w ogóle wszystko się zaczęło, jak często w życiu się zaczyna — od romantycznej miłości. Oczywiście zawiedzionej. Jako bardzo młody chłopak izakochałem się w pięknej, jak mi się wtedy zdawało, a dzisiaj już nie wiem, dziewczynie. Z wielką wzajemnością. Ja się zachwycałem nią, ona mną. Potem, gdy owa dziewczyna przy pomocy cioć, mam, babć i innych rekwizytów bur-żuazyjnego świata wyszła za mąż za bogatego kupca z brzuszkiem, z takim samym zachwytem wyrażała się I o jego kaloszach i parasolu, jak dawniej o mojej rzekomej dzielności i wysportowaniu. Twierdziła, że jej ideałem zawsze był człowiek, który dba rozsądnie o swoje zdrowie. Byłem załatwiony. Fertig, jak się mówiło po krakowsku. Uważałem, że najlepszą rzeczą, jaką mogę zrobić — to wybrać się do Nowego Jorku jako praktykant-sma-rownik na statiku. Gorzka była ta pierwsza podróż i sztormowa w każdym słowa tego znaczeniu. Niemniej zaczęło się. Daleki szlak zaczął ciągnąć jak magnes. Nawiasem mówiąc, poznałem na statku inną piękną dziewczynę, pasażerkę. Nasze następne spotkanie wyznaczyliśmy sobie na Times Sąuare w maju 1940 roku. Nic z tego nie wyszło. Przeszkodzili nam uszczęśliwia-cze świata. Spotkałem później wiele jeszcze dziewczyn, które mnie nie chciały. Widocznie były rozsądne albo miały szczęście. I ja miałem szczęście. I zwiedzałem świat. Bo tak mi się te rzeczy już jakoś pokój ar żyły... Jeżeli kiedy dożyję starości, co jest niepewne, i zdobędę wielki majątek, co jest pewne, zapiszę go równo wszystkim tym dziewczynom (trzeba będzie dobrze pogrzebać w pamięci, by jakiejś nie pominąć), które mnie nie chciały, i do każdej napiszę piękny list dziękczynny, że pozwoliła mi być szczęśliwym i zobaczyć kawałek świata... Żarty żartami, ale co tu dużo ukrywać. Dzieci nie płaczą, nikt nie tęskni, prócz starego Wuja w domu, który też nie tęskni, nikt nie telegraf uje przez Radio-Gdynia: „Jak się czujesz — bo ja dobrze. Pomyślnych wiatrów kotusiu over przywieź elastyczne biodrówki". Można się tu i ówdzie wybrać, to i owo zaryzykować... A chłopak jest ciągle „do wzięcia", co nie jest przykrym stanem. 10 Dawniej mówiło się o romantyzmie pracy „prawdziwych marynarzy" na śmigłych żaglowcach, przeciwstawiając ich „kominiarzom" na tych kopcących żelaznych pudłach. Dziś można by mówić o romantyzmie pracy oblanych potem palaczy w czarnych kotłowniach, zaoli-wionych mechaników, nawigatorów na mostkach wpatrzonych w mgłę czy góry lodowe wyłaniające się na horyzoncie — w porównaniu z „urzędowaniem" przy zautomatyzowanych przyrządach na nowocześnie wyposażonych statkach. Co było ciekawsze, piękniejsze, co dawało więcej szczęścia? Któż dojdzie? Temat do rozważań. Jedno jest pewne, że postępu nie da się zatrzymać. Musi się też wytwarzać nowy typ człowieka morza. Coraz więcej bruzdek na móżdżku — to konieczność. Bez znacznego i ciągłego rozszerzania wiedzy, już się obecnie „nie ujedzie". Dawniej do awansu wystarczyć mogło długoletnie doświadczenie — teraz trudniej. Głowa musi mocno trzeszczeć. Coraz więcej mechaników i elektryków okrętowych pojawia się z dyplomami magisterskimi, coraz więcej nawigatorów studiuje dodatkowo prawo czy ekonomię. Podobno ludzie przyszłości będą łysi. Będą mieć wydęte brzuchy i cienkie nóżki. Nie będzie na to rady, bo do tego doprowadzą warunki przyszłościowego istnienia. Wolałbym tylko, żeby ten radosny los nie spotkał przynajmniej kobiet, chociaż będzie to już bardzo... (nie znam polskiego słowa na odwrotność „dawno"). Nieprzyjemnie pomyśleć... Siadów pierwszej części tej przyszłościowej wizji wśród załogi statku nie stwierdziłem. Trudno było jednak nie zauważyć pewnego zaburzenia proporcji ludzkich wymiarów z wyraźną tendencją na korzyść tych poprzecznych. „To nic nie tuczy"! — było jednym z haseł w naszym rejsie. Bardzo przyjemnie brzmiące to hasło rozładowywało niejedną troskę, sprzyjało dobremu samopoczuciu, rozwijało skłonność do dyskusji na miłe tematy gastro-zoficzne i gromadziło coraz to nowe cegiełki na pomnik dla kucharza, pana Józia. Pan Józio był Polakiem z Francji, zasłużonym „ma-quis" z czasów wojny, wielkim mistrzem swojej sztuki, niezłym figlarzem i, zdaje mi się, cichym autorem owego zwodniczego sloganu: „to nic nie tuczy". Pan Józef był przypadkiem pierwszym człowiekiem z załogi, z którym sobie dłużej mogłem pogadać, jeszcze przed odcumowaniem. Stojąc na głównym pokładzie przyglądałem się ostatnim workom znikającym w czwartej ładowni, gdy podszedł do mnie, grzecznie się przedstawił i niezwłocznie przystąpił do swego monologu. — To jest pierwszy mechanik, ten wielki gość przy relingu. Bardzo przyjemny człowiek i dobry. Waży teraz 114 kilo. W rejsie powrotnym podciągnę go do 120 kilogramów. Może nie będzie tak łatwo, bo uroczyście przysiągł, że zjedzie do setki. Pozabezpieczał się. Żeby łatwiej wytrzymać, porobił zakłady na ciężką forsę. Jak coś postanowi, jest twardy. Ale ja też mam na niego sposoby. Wiem, że lubi śmietanę, a pierogom z mięsem i słoninką też się nie oprze. Jaik nie dokończy na kolację, to mu zostawiam w pentrze. Mówię potem „trzeciemu" z nocnej wachty, żeby go zawołał w nocy do maszyny coś tam sprawdzić. Jak pierwszy wstanie, to najpierw buch do pentry, a tam pierożki... On bardzo lubi to nocne sprawdzanie w maszynie. Trudno, nieraz trzeba „sposobem". Każdy ma swoją ambicję. Muszę się wykazać jakimś widocznym osiągnięciem. Zresztą założyłem się z radioofkerem, który też jest gruby i nie chce zdobyć pierwszego miejsca na statku. Wobec tego muszę wygrać i tak kombinować, żeby „pierwszy" był 12 pierwszy. Oprócz tego zawsze jest lepiej, gdy w rejsie jest wesoło. Tylko niech pan nikomu nic nie mówi. A tamten, koło luku, niech pan patrzy. Zaokrąglony w pasie. To chief z pokładu. Jeszcze dość marnie wygląda. Ale jest na tym statku dopiero trzeci rejs. Był chory na żołądek, chudy jak patyk. Nic nie mógł początkowo jeść. Zrobiłem mu najpierw dietę po swojemu. Jarzynki i owoce. Poczuł się lepiej, a teraz je wszystko, i to jak! Nie znosi tylko cebuli i czosnku. Muszę uważać, bo jest nerwowy. Gdy raz mu steward przez pomyłkę podał na śniadanie jajecznicę z cebulką, to wyrzucił za burtę razem z talerzem i była draka. Jest jednak porządnym człowiekiem i zna się na kawałach. Bardzo go lubię. A kapitan powiedział mi kiedyś, że dla człowieka w pewnym wieku wszelkie odchudzanie, ograniczanie odżywienia, dbanie o linię — to męczarnia i że on nie zamierza nigdy w życiu męczyć się w tym celu. Je wszystko bez wyboru i nic nie tyje. A krzepę ma taką, że aż strach! Nieraz myślę, że kiedyś złapie ten basen kąpielowy, co jest na rufie i zepchnie go za burtę razem z tymi dwudziestoma tonami wody. Nie lubi tego basenu jak cholera, bo woda przecieka przez brezent i psuje pokład. Marynarze lubią basen, bo to niezła rozrywka i w tropiku zdrowo pomoczyć się w słonej wodzie. Poprzedni kapitan, co razem z załogą zbudował ten basen w czynie majowym, mówił znowu, że statek jest po to, żeby nie ibał się morskiej wody. Pokład wprawdzie trochę marnie się trzyma, bo materiał nie bardzo... ale tam, gdzie wilgotnieje od wody z basenu, jest dobry, a próchnieje tam, gdzie suchy. Jedna pasażerka z Belgii powiedziała, że dlatego wybrała ten statek, bo w prospekcie przeczytała, że jest basen pływacki. Napisała potem wraz z innymi pasażerami w książce pamiątkowej, że basen był 13 świetny. Pierwszy mechanik potrafi siedzieć w tej słonej wodzie godzinami, żeby schudnąć. Potem wychodzi bardzo słaby i zaraz woła przez windę do kuchni o dwa talerze zupy, i nie może się doczekać kolacji. Pływanie w słonym płynie dobrze wpływa... na apetyt. — A pan, mistrzu, także pływak? — spytałem pana Józefa — bo u pana także trochę okrągławo w tej okolicy „kibiciowej". — Co? Panie, ja nic nie jem, dosłownie nic. Rzadko kiedy obiad! Ale siedzi się w tej kuchni, trzeba wszystkiego spróbować, człowiek nawącha się -tyle zapachów i ma dosyć. Pan rozumie... Ale muszę już iść na dół. Na kolację kurczaki po francusku. Już się pieką z pietruszką w środku. Niech pan szykuje apetyt. Po kolacji może pan wstąpi do mnie na koniaczek. Mam Courwisiera. Proszę tylko nie myśleć, że jestem jakimś plotkarzem. To byłoby błędnym pojęciem. Ja tylko zbieram informacje i udzielam informacji. Tak, proszę pana. Zmartwienia Bolka — Jak pan myśli, taki kurczak to nie za dużo jedzenia na kolację? — pytał mnie przy stole starszy mechanik. — Nic nie tuczy, panie inżynierze — wtrącił kapitan. — Co? To i pan także w spółce przeciw mnie? — W jakiej spółce? — Oni myślą, że ja nie wiem, że kucharz założył się z „radiem", ale mówi pan, że nie tuczy? Panie Beńku, daj pan jeszcze w takim razie trochę więcej tych frytek. Od kartofli tym bardziej jeszcze nikt nie utył. Od jutra zacznę uważać. Na razie jeszcze rejs się nie zaczął. Steward nie nazywał się Bolek. Jakoś tak się skła- 14 dało, że na statkach, na których pływałem dotychczas steward nazywał się najczęściej Bolek i tak się przyzwyczaiłem łączyć to imię z tą funkcją na statku. Nasz steward nazywał się Bernard i był doświadczonym sailorem (dawniej mówiło się sejmanem!). Niejedną podróż „przekiwał" na „Batorym" do Kanady. Był przy tym idealnie dyskretny, elegancki i wyrażał się bardzo dobrze o wszystkich wspólnie nam znanych ludziach morza. Pamiętam na jednym ze statków zachodnioafrykań-skiego trampingu taki moment. Stałem przy burcie na głównym pokładzie, przypatrując się sztormowym falom. Zjawił się przy mnie Bolek, steward kapitański. Oparł się też o burtę i z przegraną jakąś miną wpatrywał się również milcząco w fale. Po jakimś czasie przysunął się bliżej mnie i powoli, smutnym głosem rozpoczął urywany monolog. — Niech to szlag trafi... patrz pan, jakie to morze ołowiane. I te fale takie wielkie. I tak wieje z dziobu, jak wszyscy diabli. Jeszcze tyle miesięcy, zanim człowiek będzie w domu... Ja bym już chciał zejść z tej łajby. Jakby tak człowiek się dostał w te fale, to już by go nikt nie znalazł, jak pan myśli? I byłby spokój w głowie... — Hej, hej, panie Bolku, czemu pan taki jakiś przegrany? Jeszcześmy nie wyszli na pełny Atlantyk, a pan już o powrocie? Ma pan jakiegoś robaka, co gryzie. Niech no pan się przyzna... — Panie... panu powiem. Kapitan daje mi w d... i nie wiem dlaczego. Coś się uwziął na mnie. Już widzę, że nie będę miał spokoju do końca rejsu. Gdzie mnie tylko zobaczy, to mnie ochrzanią. Bez przerwy mnie ochrzanią. Nie cierpię chodzić do jego kabiny. Wczoraj to nawet ta małpka, co jest u niego, ugryzła mnie w piętę, jak czyściłem dywan. Żle się czuję na tym statku i codziennie gorzej. — Niech się pan nie przejmuje, panie Bolku. Wszystko się zawsze zmienia. Nieraz jak początek jest gorszy, później się dobrze układa. Były zmiany w załodze, pan pierwszy raz z tym kapitanem, nowy chief z pokładu... wtedy zawsze na początku wszystko gorzej. Pomyślałem sobie, że swoją drogą, ja bym nigdy nie odważył się zadzierać ze stewardem ani kucharzem. Nigdy nie wiadomo, czy ktoś w rewanżu nie napluje w zupę... Albo coś w tym rodzaju. — Muszę już iść do tej parszywej pentry przygotować nakrycie. — Bolek odszedł niemrawym krokiem. Przypadkiem podobna sytuacja zdarzyła się w drugiej połowie rejsu. Znów stałem oparty o burtę w tym samym miejscu, gdy podszedł Bolek. — Ale te fale wesoło skaczą, aż bierze ochota w nich popływać. Ta małpka Kiki — mówił dalej Bolek pokazując spod klapy marynarki czarny pyszczek zwierzaka — wciąż chce być ze mną. Jak przychodzę sprzątać, to się mnie uczepi i chce chodzić ze mną po statku. Cholernie sympatyczna. Chyba jej zimno; włazi pod pachę, żeby się ogrzać. — A pamięta pan, jak się wtedy na początku rejsu nie podobał ani kapitan, ani małpka? I chciał pan schodzić ze statku?... Kiki gryzła i morze było czarne?... Teraz widzę, ma pan dużo weselszą minę. Wszystko w porządku, co? — Tak, jakoś się żyje. Myślę, że nawet następny rejs zrobię na tym statku, a urlop wezmę dopiero na wiosnę. Bolek przysunął się całkiem blisko do mnie i rzekł przyciszonym głosem: — Codziennie pluję staremu do zupy... i chiefowi także... Nic nie powiedziałem. Udawałem, że nie słyszę, ale zdrętwiałem. Pipis wędkarz — Kurga jemo wać! — mówił Grek Pipis, asystent z maszynowni. — Znowu kapitan złapać większa ryba, niż ja złapać! Pipis umiał z wdziękiem wykręcać fonetycznie polski język, robiąc z zasadniczych marynarskich zdań jakąś przedziwną grę półsłówek. Akrobatycznym tym językiem umiał jednak dogadać się z każdym, pomagając sobie znakomicie pantomimiczną gestykulacją. — Nie znam po polski... nie mogę, moja głowa jest tak... — po czym stukał ręką w deskę. Wszyscy lubili Pipisa, gdyż był dobrym kolegą i wprowadzał na statek element miłej wesołości. Pipis brał bardzo czynny udział w nocnym wędkarstwie na rufie, jednak z zupełnie innym nastawieniem niż to w wędkarskim sporcie bywa. Normalnego wędkarza ryba interesuje tak długo, dopóki podskakuje na żyłce, wyciągana z wody. Może poniektóry wędkarz ma jeszcze przedłużoną rozkosz przez niezwykle miłą chwilę wyciągania haka z pyska — ale na tym koniec... Wtedy najlepiej, gdy ryba gdzieś natychmiast znika, gdyż jak tu pokazywać na ramieniu jej wielkość (taaaką rybę złapałem!), jeżeli ona po prostu jest. Największe zresztą pozostaną zawsze te ryby, które już, już były na haczyku pod samą powierzchnią — ale się urwały... Pipis był innym sportowcem. Gdy ktoś wyciągnął rybę, co się jednak co kilka godzin zdarzało przy kilkunastu łowiących, Pipis natychmiast zwijał swoją wędkę, chwytał przygotowaną za polerem deskę i nóż i w kilkanaście sekund, ze zręcznością magika, oprawiał rybę i znikał z nią w kuchni. Każdego, kto miał ochotę na świetnie usmażoną rybę lub znakomitą rybną zupę, Pipis uraczył bezbłędnie. 2— W dolinie Kilomfaero Lubił przy tym, żeby go pochwalić za tę jego kulinarną specjalność. Gdy było dużo ryb, a mało amatorów poczęstunku, Pipis dawał sobie jakoś sam radę. Nie pojawiał się tylko wtedy na obiadach i kolacjach. Z całą pewnością marnotrawstwa nie było! Nie widziano go nieraz całe dnie na posiłkach w mesie. Zmieniał sobie menu według greckiego gustu. Pamiętam, jak go raz zastałem rano, gdy na polerze od cumy rozbijał francuskim kluczem gotowane kraby, wysysając każdą krabią nóżkę i wnętrza skoruipek. Przy nim stało całe wiadro krabów. — Popatrz — mówił — to kraby z wczorajszej kolacji. Marynarze nie zjedli i mówić, że to robaki. Kucharz chciał wynzucić, bo się zepsują. Zabrałem wszystkie. U nas na Kreta bardzo lubieć kraby. Ja nie lubieć pyzy ani tłusta świnia schaboszczak, ja lubieć kraby. Z winem. Greckim. Tu na statek polskie wino. Z lasu. Leśne jagody... Polskie lasy ja lubieć o key, polskie wino nie. Potem ja mieć tak... — i pokazał zaokrąglonym gestem ramion baniasty kształt dookoła głowy. Koralowa rafa Port w Dżiddzie w Arabii Saudyjskiej jest jednym z bardzo niewielu portów Morza Czerwonego. Jakkolwiek samo miasto Dżidda jest bogate i pięknie pod względem urbanistycznym rozplanowane, port nie jest wyposażony w żadne nowoczesne urządzenia. Statki po prostu stają na kotwicy w miejscach dokładnie znanych pilotom portowym. Piloci wprowadzają statki na redę w Dżiddzie bardzo ostrożnie i precyzyjnie. Czemu? Otóż cały obszar nad- brzeżny Morza Czerwonego w tej okolicy jest zamieszkany przez koralowce, nikłe zwierzątka morskie mające tę właściwość, że wytwarzają wapienny szkielet, a ponieważ żyją w. koloniach o niezliczonej ilości zwierzątek, zdążyły z biegiem lat zbudować potężne skały podwodne o bardzo nieregularnych kształtach. \ 2aden kadłub okrętowy nie lubi podwodnych skał, choćby były one zbudowane przez najpiękniejsze żyjątka i miały najbardziej bajeczne kształty i najkwiecistsze barwy, jak właśnie owe rafy koralowe na Morzu Czerwonym... Rzuciwszy uważnie okiem na redę, można dostrzec prócz wielu zakotwiczonych statków jakieś dziwne, niezgrabnie poprzechylame kształty. Są to wraki na płyciznach, ofiary zderzenia z rafą — memento dla nawigatorów. Przeładunek towarów odbywa się tutaj w ten sposób, że do burty statku podpływają duże pontony, po czym statek, używając jedynie własnych wind i ibomów, przenosi swoje cargo na barki, te zaś doholowane do pirsu przekazują swe towary na samochody ciężarowe — za pomocą jeżdżących dźwigów motorowych. Gdy nasz statek m/s „Oleśnica" wszedł na redę w Dżiddzie, już kilkanaście innych statków stało na kotwicach. Najbliżej nas Japończyk i Panamczyk. Do burt obydwu jakby przyklejone były barki przeładunkowe, a na nich uwijały się grupy arabskich robotników, ubranych przeważnie w białe wąskie szaty albo koiszulki bez rękawów i kolorowe spódniczki. Na głowach czapeczki albo turbany. Układali na barkach podawane przez okrętowe dźwigi skrzynie, worki, kartony, bale. Japończyk przywiózł także spory transport samochodów. Panamczyk załadowuje jakieś worki, pewnie sól morską. Przy pirsie stał duży statek pasażerski specjalnie dostosowany do przewożenia pielgrzymów. Dżidda jest po- ist łożona w odległości około 40 kilometrów od Mekki, najświętszego miasta wszystkich wyznawców islamu na świecie. Stwarza to ogromny ruch pasażerski w tym porcie. Stojąc z lornetką na pokładzie pelengowym, można obserwować życie tego dziwnego portu, a także przyjrzeć się płaskiej sylwetce miasta, rozciągniętego w rozległą panoramę. Urozmaicenie stanowią z rzadka rozsiane wieże minaretów. W samym centrum wznosiła się wieża telewizyjna i obok niej wysoki budynek stacji nadawczej. Urządzenia telewizyjne były nową inwestycją i stanowiły wielką atrakcję dla mieszkańców. Moją uwagę zaprzątało jednak najbardziej co innego. Co chwila kierowałem lornetkę na rafę koralową rozciągającą się w odległości około 200 metrów od statku. Miała ona postać płaskiej wyspy, a raczej rozległej płycizny, dotykającej prawie powierzchni wody. Drobne fale zatoki załamywały się na rafie, rzucając jakieś różowe błyski odbijające barwą od błękitu głębi. Miejsce to nęciło swą tajemniczością, egzotyką. Wyczuwało się bujność życia, rozmaitość form, nieznane niebezpieczeństwa — przygodę. Zacząłem rozmyślać nad sposobami przedostania się na rafę. Zejście po sztornitrapie i przebycie wpław ciemnej głębi dzielącej burty od rafy nie byłoby w zasadzie żadnym problemem. — Panie kapitanie, czy pozwoli mi pan przepłynąć na rafę? Już po minie kapitana widzę, jak źle trafiłem. — Tak, tak... a rekin tylko czeka. Co później powiem w Gdyni?... Wobec tego nie tędy droga. Zacząłem oglądać tratwę zrobioną z dwóch żelaznych pływaków, która służy normalnie do prac konserwacyjnych przy burcie. Na tej tratewce można by już jako tako „behapowato" dopły- 20 nąć do rafy. Ale do spuszczenia tratwy z pokładu trzeba kilku ludzi. Chętnych i takich, co mają czas, jednak nie mogłem tak łatwo znaleźć. Mogły tutaj pomóc jedynie jakieś poważniejsze argumenty. Zapytałem więc poufnie trzeciego oficera, zajmującego się urzędowo sprawami społecznymi statku, czy nie uważa, że dzieci ze szkół w Oleśnicy byłyby bardzo zadowolone, gdyby dostały zbiór korali z Morza Czerwonego w prezencie od marynarzy statku noszącego nazwę ich miasta...? Chwyciło. Przy obiedzie kapitan oświadczył: — Za godzinę spuszczamy dużą szalupę i kto chce, może jechać na rafę po korale dla szkoły. — A ty, sprawco — zwrócił się do mnie — jakie zrobisz zobowiązanie dla szkoły w Oleśnicy? — Zrobię album z fotografiami o rejsie do Afryki. Do szalupy zeszło nas sześciu chętnych. Pogoda była dobra — i zarazem zła. Było „chłodno", bo tylko 36 stopni, ale za to wilgotność powietrza duża. Nie bardzo można było fotografować, gdyż obiektyw zachodził mgłą i posklejany w aparacie film aż trzeszczał przy przewijaniu. Słońce było częściowo przysłonięte, za to powierzchnia wody prawie bez zmarszczki, obiecywała świetne warunki oglądania tego, co się pod nią dzieje. Szalupę skierowaliśmy na inną rafę, oddaloną od statku o jakieś trzy mile. Motor zagrał i po paru minutach byliśmy w pobliżu załamującej się na płaskiej skale wody. Pomału wiosłując, zbliżaliśmy się ostrożnie, by nie uszkodzić łodzi, do krawędzi rafy. Było tu płytko. Jeszcze po kilku ruchach wiosłem wszyscy równocześnie zakrzyknęli z zachwytu... Cudowny kraj rozpościerał się pod burtami szalupy. Na tle żółtego dna zakwitały fantastyczne bukiety korali i jakichś przepięknych, falujących razem z ruchem wody powłóczystych roślin. Elektryk Staszek nie wytrzymał pierwszy i zeskoczył I • 21 z burty na płyciznę. Zanurzył się cały i długo się nie wynurzał. Widać go było pod wodą śmiesznie skręconego, nie mogącego dostać nogami do dna. Przezroczysta woda zupełnie myliła ocenę głębokości. Staszek wreszcie pokazał się na powierzchni i zawołał bulgocącym głosem: — Dawajcie łom i rękawice! Za chwilę pierwszy przepiękny jasnożółty, wapienny kwiat koralu wędrował do skrzyni. Rzuciliśmy kotwicę przy krawędzi płaskiej rafy i rozpoczął się gorączkowy zbiór podobny do grzybobrania w lesie, gdzie jest zatrzęsienie grzybów. Założyłem maskę i zanurzyłem się pod kolorowy zrąb skały. Nagle zamigotał tuż przed oczami, tańczący, ruchliwy, ciemny przedmiot. Pokazałem go chłopakom i znowu zanurzyliśmy się uzbrojeni w siatkę na kiju. Nietrudno było złapać to zachwycające swą dzitornością zwierzę. Był to jeż morski, wielkości pięści, o barwie ciemnofioletowej. Z okrągłego jego ciała wyrastały dookoła długie na kilkadziesiąt centymetrów igły, także fioletowe. Igłami tymi poruszał szybko w różnych kierunkach. Drugi jeżowiec był czarny, a igły miał różowe, coraz bledsze ku końcowi. Igły te kruszyły się jak szkło przy każdym dotknięciu, mimo to jeżówce dość szybko poruszały się po dnie szalupy. Za chwilę złowiliśmy kilka innych, mniejszych, z mniejszymi i krótszymi igłami i pięknym ornamentem w kształcie listków na okrągłym grzbiecie. Nie wolno dotknąć kolców jeżowca, gdyż wchodzą łatwo w ciało i łamią się, stwarzając wielki kłopot z usuwaniem ich z trudno gojącej się potem rany. Sterta koralowych krzaków na łodzi szybko rosła. Trudno opisać ich kształty i niezwykłą barwność. Jedne były rosochate jak rogi łosia, inne kłębiaste jak jakieś kalafiory, inne przypominały znów pęki wrzosów czy macierzanki, składały się jak gdyby z przepięknie formowanych pęków liliowego kwiecia. Znowu inne, o podobnym kształcie, miały fosforyzującą seledynową barwę i poprzeplatane były żyłkami krwistej czerwieni. Niełatwo jest zbierać korale. Złączone są óne z podwodną, martwą skorupą i trzeba używać ciężkich żelaznych łomów i grubych gumowych rękawic, żeby się z nimi uporać. Bardzo też łatwo przy tej operacji uszkodzić najpiękniejsze fragmenty. Bez trampków albo innych butów z grubymi podeszwami na nogach, też nic się nie zdziała. Niestety, po wyjęciu z wody morskiej (woda w Morzu Czerwonym jest najbardziej słona ze wszystkich, zawiera 4 procent soli), za kilka godzin korale tracą swoje barwy. Po wygotowaniu w celu ostatecznego wyczyszczenia przybierają barwę wapienno-białą i mogą czarować już tylko koronkową rzeźbą delikatnej struktury. Dzieci w Oleśnicy, niestety, nie będą mogły zachwycać się grą przepięknych kolorów ani poczuć odurzającego zapachu żywych kolonii koralowych... Te wrażenia przypadną może w udziale niektórym z nich (a może licznym), tym, co wybiorą w przyszłości bogaty w przeżycia zawód marynarza... Gdy potem brodziliśmy po kolana w jeszcze cieplejszej niż popołudniowe powietrze wodzie, stąpając ostrożnie po nierównej powierzchni skały, co jakiś czas zwracał naszą uwagę jakiś, nieraz całkiem duży, ogór-kowaty kształt, przyklejony nieruchomo do" podłoża. „Ogórków" było coraz więcej. Jedne były żółte, inne nakrapiane różnokolorowo, a także całkiem czarne. Wzięte w rękę wykonywały nieznaczne ruchy. Ich twarda, nieprzyjemna w dotyku skóra, zaczynała trochę drgać, potem całe zwierzę sprężało się wyrzucając z jednego końca silny i obfity strumień wody. Były to strzykwy, rodzaj dennych szkarłupni. Niektóre ich ga- tunki są jadalne. Szczególnie dużo żyje ich w morzach azjatyckich i znane tam są pod nazwą trepangów.,Po wysuszeniu, pokrajaniu, uwędzeniu i odpowiednim przyrządzeniu trepangi stanowią jeden z wielu tysięcy przysmaków chińskiej kuchni (Joseph Conrad w swoich morskich opowiadaniach wspomina o połowach trepan-gów na chińskich morzach). — Patrzcie, jakiego korala oderwałem! — zawołał elektryk Staszek, który z największą ze wszystkich odwagą i energią buszował po rafie. Trzymał oburącz ogromny liliowy skalny bukiet. W tym momencie potknął się, stracił równowagę i całym ciężarem swego niemałego i nieszczupłego ciała zwalił się w płytką poniżej kolan wodę, prosto na ostre skalne kolce. Na szczęście miał na sobie grube robocze spodnie. Ale i tak nie uszło mu „na sucho", bo widziałem, gdy się podnosił, jego zakrwawiony bok i przedramię. Równocześnie usłyszeliśmy krzyk asystenta Bartka, wzywającego pomocy, gdyż coś go schwyciło za nogę i mocno trzyma. Gdy dobrnęliśmy do niego, spostrzegliśmy, że jego but tkwił jakby w skale i nie można go było mimo wysiłku wyrwać. Podważyliśmy łomem i wydobyliśmy wraz z nogą ogromną muszlę małża zwanego zabójcą. Małż był wielkości buta. Przyrośnięty mocno do dna, zwarł swe dwa potężne zębate talerze na pięcie trampka, szczęśliwie chwytając tylko samą gumę. Z trudem oderwaliśmy mięczaka atletę od pięty. Powędrował on wraz z innymi zdobyczami do worka w szalupie. Już teraz znacznie ostrożniej stąpaliśmy po dnie wciąż zmieniającym swój wygląd. W odległości jakichś stu metrów od łodzi stało się ono równiejsze i całkiem jasne. W pewnej chwili zobaczyłem pod sobą jakiś kształt całkiem inny niż dotychczas spotkane. Coś jakby głowa kapusty z bocznymi liśćmi, z szerokim zygzakowatym 24 ornamentem przez środek, złożonym z czerni i oranżu. Zawołałem marynarza Bogdana, który był właśnie w pobliżu, by wspólnie zbadać dziwadło. Dotknięte butem z boku wykonało jakiś gwałtowny ruch mącąc dno. Gdy przejrzystość wody po chwili znów się poprawiła, rozpoznaliśmy sękaty kształt owego właśnie mięczaka zabójcy. Zamknął on swe groźne szczęki podrażniony dotknięciem. Był znacznie większy od poprzedniego. I ten powędrował do pełnego już i niemożliwie ciężkiego wora. Zamglone słońce dotykało już horyzontu, gdy zorientowaliśmy się, że za chwilę zapadnie zupełny zmrok, gdyż w tych szerokościach geograficznych chwila pomiędzy zniknięciem słońca za horyzontem a ukazaniem się gwiazd jest bardzo krótka. Ruszyliśmy przyspieszonym tempem w stronę czekającej łodzi. Zdobycz była bogata. Koledzy, którzy poszli w inną stronę rafy, znaleźli dużo skorup nieżyjących jeżowców oraz kilka gatunków pięknych muszli. Elektryk, choć pokaleczony, zdążył jeszcze złapać najdziwniejsze z dotychczasowych, gwiaździste czarne zwierzę zwane wę-żowidłem. Położone na pokładzie szalupy zaczęło wyczyniać dziwny taniec, w czasie którego łapy po kawałku odpadały, aż został tylko podskakujący kadłub, a wokół niego poruszające się nadal kawałki nóg. Wężo-widła mają własność autotomii, czyli odrzucania podrażnionych części ciała. Części te następnie znowu odrastają. W nocy na statku nie mogłem długo zasnąć. Potem śniły mi się podwodne krajobrazy przepełnione niezmierną ilością gatunków istot. Widziałem czyhające ślimaki-zabójców, wyskakujące ze swych dziur szybkie jeżówce, kolorowe kraby wyłażące z bukietów koralowych, niesympatyczne trepangi i tańczące po desce 25 wężowidła. Sny trochę straszne, ale bard Ime. Pięknością swą jednak z trudem dorównujące rzeczywistości. Dyrektor Dakowski O Armandzie Da Costa słyszałem wiele, jeszcze zanim poznałem go osobiście, zanim przeżyliśmy wiele niezapomnianych wspólnych chwil w Dar es-Salaam, w buszu, na polowaniach. Postać ta była mi od samego początku zdecydowanie sympatyczna. — Popatrz — gdy wyszliśmy z Adenu, kapitan Tadeusz Wolf pokazał mi depeszę otrzymaną przez radio. Przeczytałem niewiele mi mówiącą wiadomość o ładunku w Mombasie, nadaną w Tanzanii. Podpis: Dakowski. — Co to za Dakowski w Dar es-Salaam? — Ano właśnie. Ja także nie mogłem się początkowo zorientować — mówił kapitan. ~ Teraz się domyśliłem. To podpisał nasz agent z Dar es-Salaam. Hindus z Goa. Wieczny figlarz. Nazywa się Da Costa. Widocznie dla kawału zmienił w depeszy nazwisko. Przypomniało mi się, gdy w poprzednim rejsie widziałem go, rozmawialiśmy o toastach. O tym, jak brzmią w różnych językach. Towarzystwo było międzynarodowe. Szwedzki kapitan mówił, że po szwedzku: „skul". Na to wyrwał się Da Costa i palnął, że w takim razie po polsku będzie „skulski", bo w tym języku zawsze wszystko kończy się na „ski". Przyjęło się i potem zawsze przy kielichu mówiliśmy „skulski"! Armando umie parć; słó nauczył się w czasie krótkiego służbowi w Polsce. Uważa, że musi znać ten j<;zyk, będąc ftj tem polskiego armatora PLO. , 26 I W rzeczywistości był generalnym dyrektorem na Tanzanię i Kenię wielkiej agencji shippingowej i handlowej Dodwel & Co. Przypadek raczej rzadki i jak sam Armando mi potem mówił, był on jedynym „niebiałym" dyrektorem teji londyńskiej firmy, mającej oddziały w wielu krajach. Pamiętam epizody związane z polskim językiem w Afryce. Baz, w czasie jednego z pierwszych rejsów statków Polskiej Żeglugi Morskiej do Afryki Zachodniej, staliśmy na rozładunku w Takoradi. Wracałem wieczorem na statek. Szedłem powoli zmęczony całodzienną wędrówką po okolicy, obwieszony torbami i aparatami. Drogę do kei znaczyły światła linii kolejki napowietrznej transportującej na statki boksyty. Z daleka już widziałem rozkraczone maszty s/s „Katowic". Kadłub nisko siedział przy nabrzeżu. Wyładowaliśmy dopiero pięćset ton cementu. Przy trapie scenka. Dwóch młodych Afrykanów i dziewczyna. Wszyscy w porządnych europejskich strojach, rozmawiali raczej na migi z dwoma naszymi marynarzami. — Dobrze, że pan wraca — wołał jeden z marynarzy już z daleka. — Ci Murzyni chcą czegoś od nas. Pan wie, my z angielskim nie bardzo, ale oni wciąż: italia-no... italiano... i coś mamroczą po włosku. Może pan się z nimi dogada. A ta dziewczyna nawet ładnie się śmieje... Byli to studenci z tutejszej szkoły nawigacyjnej. Chcieli zwiedzić statek. Oprowadziłem ich po „Katowicach". Zachwyciło ich bogate wyposażenie statku w urządzenia pokładowe. Interesowali się zresztą wszystkim. Nie widzieli nigdy statku polskiej bandery i do tego zbudowanego w stoczni polskiej. Byli sympatyczni i eleganccy. Przy pożegnaniu dziękowali grzecznie za oprowadzenie. 27 — Ale, ale — przypomniałem sobie — dlaczego, próbowaliście rozmawiać po włosku z naszymi chłopakami? — Nie wiedzieliśmy, co to za statek i napisy „Kato-uisee" i port macierzysty „Szzzzzzzczin". Zaczęliśmy się przysłuchiwać, w jakim języku mówią marynarze na pokładzie. Nasz kolega, co jest z Fernando Po i umie po hiszpańsku, stwierdził, że to chyba Włosi. Ciągle mówili: curva... curva... Opowiadała mi żona kapitaina Witolda Górskiego, urocza pani Anta, gdy raz była z mężem we Wschodniej Afryce, w czasie wycieczki samochodowej nie mogła się dogadać o drogę z afrykańskim chłopakiem. Nie znał żadnego europejskiego języka. Próbowała po angielsku, po francusku, po niemiecku. Nic. W końcu, zdeterminowana, rozkładając ręce: — Nie będę chyba do ciebie mówić po polsku? — A dlaczego? — spytał czystą polszczyzną Murzynek. — Ja umiem tylko po suahili i po polsku. Moi rodzice też znają polski. Jak coś źle idzie, to mówią: „psiakrew, niech szlag trafi..." Chłopiec pochodził z Tangi, gdzie był obóz kilku tysięcy polskich uchodźców wojennych i sporo Afrykanów nauczyło się polskiego. Głównie dzieci, którym to najłatwiej przychodziło. Ów chłopak był synem takiego „dziecka" z tamtych czasów. Osobiście przeżyłem inny szok. Po dłuższej tachowej rozmowie z właścicielem sklepu z artykuł [ra- ficznymi w Arushy, Hindusem Karm, li |cgo strony pytanie: — Z jakiego kraju pan do nas pi — Z Polski. — O! Szkoda, że nic w i cci ial wykrzyknął po polsku. Już to potrzebna mi konv Karmali na odmianę bawił się w czasie wojny z polskimi dziećmi z obozu w Tangerze. — Tu mieszka także jeden stary hinduski szewc, który umie po polsku. Ma nawet polski przydomek, którym go dotychczas wszyscy nazywają. „Cholera". — Dlaczego cholera? — Bo był niepunktualny. Naprawiał buty dla Polaków z obozu. Gdy przychodzili i buty nie były gotowe, to wszyscy go tym słowem żegnali. I tak przylgnęło. —- Zapewniam pana, to są straszne tumany — mówiła do mnie o Afrykańach pani Ewa, mieszkanka jednego z miast w Nigerii, — Próbowałam wytłumaczyć mojemu kucharzowi, że ziemia jest okrągła. Nie wierzy. Pokazuje, że ziemia to taki placek. I się śmieje. Mówię idiocie, że jak jest gorąco, to trzeba zdjąć koszulę. On przeciwnie, wkłada jakieś prześcieradła. A jak ma padać deszcz, chodzi prawie nago. Nic im nie można pomóc, tak strasznie są tępi. A gdzie pan się nauczył angielskiego? — Trochę w Polsce, trochę w Anglii. — Wie pan, ja tu już jestem sześć lat, a jakoś nie nauczyłam się tego języka. Trochę rozumiem, ale mówić, ani rusz. — Jak się pani wobec tego porozumiewa z kucharzem? — Z Joe? On mówi po polsku! No, jest już u nas dwa lata! Niech pan z mim porozmawia, będzie zachwycony. Rzeczywiście, Joe, wysoki, przystojny chłopak z rzadką, sztywną bródką, nieźle mówił po polsku. Wszystkie nazwy kuchenne i jadalniane znał perfekt. Umiał też gotować według przepisów polskiej kuchni. Chciałby spróbować polskiej przyprawy koperek, o której słyszał od pani Ewy. Próbował go siać, ale nic nie wyrosło. Koperek nie chce się przyjąć w Nigerii. Joe zwierzył B9 mi się także, że jego marzeniem jest zostać stewardem na polskim statku pasażerskim. Nie był tylko pewien, czy przydałby mu się tam również język angielski, bo nie chciałby zapomnieć. A Polakom angielski jakoś trudno przychodzi... Brzegi Tanzanii Do Dar es-Salaam przyszliśmy w nocy. Wszedłem wcześnie rano do saloniku m/s „Oleśnicy". Siedział tam samotnie przystojny Hindus w eleganckim jasnym ubraniu. Jego skóra była bardzo ciemna. Wyraz twarzy serio i jakby zagniewamy. Wąski wąsik i wielkie, ruchliwe, wszystko widzące oczy. — Jestem Dakowski — powiedział po polsku. — A ty jesteś ten... — Moje nazwisko i imię wymówił bardzo poprawnie. — Wyokrętowujesz dzisiaj czy jutro? <— Ostatnie zdanie, jak i wszystkie następne były już po angielsku. Mówił tak, jakbyśmy się od dawna znali i jakby wiedział o wszystkich moich zamiarach podróżniczych. — Skąd się tu wziąłeś tak wcześnie, mister Dakowski? — To nie wiesz, że agent musi być na statku pierwszy, zaraz po przyjściu do portu? Myślę, że kapitan zaraz się zjawi, na razie możemy sami pomówić. Statek zostaje w Dar es-Salaam dwa dni, potem idzie po sizal do Mtwary i wraca tutaj do nabrzeża na trzy do czterech dni. Możesz wtedy wysiąść, Ibo Mtwarę warto zobaczyć przy okazji. W ogóle u nas w Tanzanii jest bardzo pięknie... i ipitan zastał nas już jako dobrych znajomych. — Podać kawę? — zapytał. — Nie — odparł Armando — ale poproszę o buteleczkę polskiego piwa. Wieczorem zjawił się na statku Armando z żoną Fre-dą i dwiema córeczkami, Juine i Janet. Kapitan zaprosił ich na drinka. Wieczór był pod znakiem opowiadań myśliwskich. Polowania na grubego zwierza były specjalnością Armanda i jego wielką pasją. Opowiadał bardzo efektownie, komediowo, ze znakomitymi wstawkami mimicznymi. Nasze zainteresowanie tematem podsycało elokwencję narratora i wyzwalało jego niewątpliwie podświadome, gdyż ujawniające się w ramach najlepszego gustu predyspozycje aktorskie. Armando raz był tropicielem, raz myśliwym, raz bawołem, hipopotamem lub lwem. Wszystko dawkowane z dobrym poczuciem rytmu, krótko cięte, jak ujęcia w polskich kronikach filmowych, i bezbłędnie pointowane. Wśród tych performacji Armando z obojętną machinalnością, niezauważalnie dla zainteresowanego tematem odbiorcy, nalewał sobie i wypijał jedną szklankę piwa za drugą. Papieros również nie gasł w jego ręce. Kapitan, jako zamiłowany myśliwy, szalał z ciekawości. Wypytywał o wiele fachowych szczegółów, ibo oczywiście, zając czy nawet dzik, nie jest tym samym co zebra czy słoń, a nasze knieje to nie busz czy step w tropikalnym słońcu... Dzieci bawiły się najpierw grzecznie polskimi ludowymi laleczkami, potem poszły obejrzeć statek. Jak mi potem mówili marynarze, były dosłownie wszędzie. Freda słuchała dość obojętnie opowiadań. Pewnie znała na pamięć te „nagrania" i czasem spoglądała w moją stronę, przymrużając z lekka oko. Widocznie wszędzie, skoro nawet tutaj, opowiadania myśliwskie mają swoją aureolkę. Inna rzecz, że żony rzadko biorą całkiem poważnie swoich mężów i ich zainteresowania. Freda do- 31 dała jednak, że nieraz ma dużo kłopotu z górami mięsa, które Armando przywozi z polowań. Do lodówki trudno zmieścić, więc rozdziela pomiędzy wszystkich, kto tylko ma ochotę na curry z antylopy, kotlet z zebry czy bawolą pieczeń. Kapitan dostał wypieków i uszy miał czerwone z emocji. Jego zainteresowanie ciekawostkami świata było nieprzeciętnie duże. Między innymi interesował się niezwykłymi potrawami i chciałby spróbować wszystkiego, co ludzie spożywają pod różnymi szerokościami geograficznymi. Dużo na te tematy rozmawialiśmy w czasie rejsu. Kapitan, co mnie zawsze u niego zachwycało, pozbawiony był cechy wpadania w szablon przyzwyczajeń i sztywnych zasad. Uznawał natomiast te zasady, które zapobiegały skapcanieniu i sprzyjały rozszerzeniu horyzontu zainteresowań. Wszelkie obce zwyczaje traktował na serio i rozważając ich sens, okazywał skłonność do spostrzegania pozytywnych stron — zawsze je znajdywał. Różnił się więc zasadniczo od wielu, którzy uważają, że najlepiej jest się śmiać z cudzych zwyczajów, a bez żadnego zastanowienia uważać swoje za te najlepsze. Zauważyłem, że marynarze na statkach czasami zastanawiaj ąco mało interesują się krajami, do których zawijają. Jest to oczywiście spowodowane w dużej mierze tym, że nie ma praktycznie możliwości zwiedzania. W portach postoje są krótkie przy nowoczesnych sposobach obsługi statków, praca wytężona i pośpieszna, brak nadmiaru środków finansowych. Jednak na linii wscho-dnioafrykańskiej rozmowy na tematy związane ze zwierzętami nie przestają schodzić z marynarskiego programu konwersacji. Wszyscy marzą o tym, żeby móc zrobić wypad na ląd i zobaczyć te miejsca, gdzie żyją na wolności wspaniałe, ciągle opiewane egzotyczne zwierzęta. 32 M/s „Oleśnica" w Dar es-Sa-laam, głównym porcie i stolicy Tanzanii Statki Polskich Linii Oceanicznych dobrze reprezentują Polską Marynarkę Handlową na morzach świata ...na tle buszu Kudu robił wrażenie przezroczystego... Myśliwi Armando i Tadeusz Przekonałem się wyraźnie o tych zainteresowaniach, gdy miałem okazję w drodze powrotnej na m/s „Ojców" zaprezentować załodze niektóre zdjęcia zrobione w czasie pobytu i polowań z aparatem w Tanzanii. Prelekcje się nie kończyły. Musiałem długie godziny opowiadać z najmniejszymi szczegółami o moich spotkaniach ze zwierzętami. Odpowiadałem na mnóstwo pytań, słuchałem innych, zasłyszanych opowieści i zdumiałem się dużą wiedzą niektórych marynarzy w tej dziedzinie. Niestety, ze wszystkich portów Afryki Wschodniej, gdzie zawijają polskie statki, jest zbyt daleko do obszarów zamieszkałych przez dzikie zwierzęta. Najbliższe punkty to Mombasa i Dar es-Salaam. Z Mombasy do Nairobi National Park jest odległość przeszło 300 mil, z Dar es-Salaam do Mikumi National Park mniej więcej tyle samo... Tereny polowań natomiast są jeszcze odleglejsze i najczęściej bardzo trudno dostępne. Osiągalne być mogą jedynie przy pomocy specjalnych terenowych samochodów typu dżip i łand-rover. Ani czas, ani koszty nie pozwalają na odbycie takich wycieczek, a tęsknota ludzi morza do> lądu i jego fauny — szczególnie wielka po paromiesięcznym rejsie — nie może być zaspokojona. Po kilkudniowym postoju w Mtwara znaleźliśmy się znowu przy beczkach kotwicznych w Dar es-Salaam. Mtwara jest nowo zbudowanym maleńkim portem na samej granicy Mozambiku. W odległości kilku kilometrów od dobrze wyposażonej kei i magazynów portowych leży „miasto" Mtwara. Jedna, może stumetrowej długości uliczka, hotel, kilka sklepów, knajpa i hinduska świątynia. Okolica jest żyzna. Charakter nadają pejzażowi plantacje sizalu, fasoli, kokosu. Niedaleko Mtwary, w głębokiej zatoce, leżał kiedyś zbudowany przez Niemców port Mikindani, obecnie nieczynny, jako zbyt płyt- 3 — W dolinie Kilombero 33 ki i niedostępny dla nowoczesnej żeglugi. Samo miasteczko także zamiera naturalną śmiercią. Dziwny jest widok solidnie zbudowanych murowanych domów, z których wiele jest już pustych, skazanych na rozsypanie się po iluś tam jeszcze latach. W Mikindani widziałem dom, w którym mieszkał David LMngstone przed ostatnią swoją podróżą nad jezioro Tanganika. Mówi o tym wbudowana pamiątkowa tablica. Kurs 260° w busz Po kilku godzinach postoju na beczkach w Das es-Sa-laam, gdy pakowałem powoli swoje graty na ewentualność pozostania tu aż do przybycia następnego liniowca PLO, wpadł do mojej kabiny kapitan. Był radośnie podniecony. — Siadaj i słuchaj, bo jest ważna sprawa — zaczął. — Jutro o 9 mamy być przy urzędzie celnym w porcie. Ubrani w długie spodnie i koszule z rękawami. Najlepiej stare i ciemne. Przyjedzie Da Costa i zabierze nas na polowanie! Najpierw pojedziemy do Morogoro do jego przyjaciela, a potem dalej do jakiejś farmy sizalowej i do buszu, i tam będziemy polować... Zabierz aparaty, obiecałem, że zrobisz dużo zdjęć. Załoga już się jakoś dowiedziała. Zazdrościli nam piekielnie. Ale cóż... były tylko dwa miejsca dla wybrańców losu. Elektryk przyniósł mi spodnie, które uważał za najbardziej myśliwskie i z których nie mogłem skorzystać, gdyż zapinały się w pasie prawie pół metra przed moim brzuchem, a trzeci oficer włoską wiatrówkę wojskowego koloru. Włożyłem wiatrówkę (dała mi potem w upale strasznego łupnia), stare, wysłużone w Ka- 34 nadzie spodnie, torbę z aparatami i... już byłem myśliwym. Armando czekał już na pomoście, gdy motorówka z „Oleśnicy" podwiozła nas do brzegu. Nie poszło jednak tak gładko. Zatrzymało nas jeszcze sto spraw, tak że wyjechaliśmy z miasta dopiero o 14.00. Cortina Armanda rozwinęła, jak nam się zdawało, nadmierne tempo. Popatrzyłem na tachometr — 60 mil na godzinę. Normalnie. Prawdę mówiąc, po dwóch miesiącach spędzonych na morzu, przy ograniczonej przestrzeni istnienia, przyzwyczajeni do innej perspektywy i spokojnej linii horyzontu, dziwnie czuliśmy się w samochodzie. Widziałem po kapitanie i odczuwałem wyraźnie, że szybkość wozu, zakręty, migające drzewa i skarpy, lewostronny ruch i cały ładunek wszelkich wrażeń wzrokowych — oszałamiały nas. Zgodnie prosiliśmy Armanda, żeby nie jechał zbyt szybko. Mieliśmy lekkiego stracha. Armando chętnie zwolnił i nawet całkiem przystanął. Otworzył trzy butelki piwa i każdemu przydzielił po jednej. Trzeba wiedzieć, że piwo w Afryce Wschodniej; występuje w butelkach o wiele większych od naszych. Mniej; więcej po trzy czwarte litra. Patrzyliśmy z szacunkiem na nasze porcje, a z przerażeniem na kierowcę Armanda wlewającego w gardło jednym strumieniem całą butelkę piwa. — Potem się zagrzeje i nie będzie tak smakować — objaśnił. —> Co? Nie pijesz? — spytał mnie. —¦ Na razie nie mam ochoty. Może potem. — To daj tę butelkę, a sobie otworzysz inną później. Jedziemy. W czasie jazdy Armando nie odrywał prawie butelki od ust. Po chwili i. ta była pusta. Mimo pragnienia postanowiłem nie tknąć piwa, aby być w pogotowiu do przejęcia kierownicy. Zaczęliśmy 35 1 z Tadeuszem wymieniać po polsku uwagi, że trzeba go jakoś mitygować, bo przecież się urżnie i gdzieś nas wysypie. I polowanie także na nic. Nie znaliśmy jeszcze możliwości naszego kierowcy. — Kapitański! What are you speaking po polski? — zainteresował się Armando. — Lepiej otwórzcie nową butelkę albo dajcie popić z waszej, jeżeli wam nie wchodzi. Spojrzeliśmy na siebie. Kapitan szybko zaczął pić, potem podał mnie. , Pociągnąłem, ile mogłem, oddałem resztę Armandowi, który załatwił butelkę-do końca. — Coś mnie oszukujecie — stwierdził. — Normalnie gdy dojeżdżam do tego miejsca, kończę już piątą butelkę. Otwórzcie no następną, bardzo proszę... Cała jazda, aż do Morogoro (trzy i pół godziny) upłynęła dla nas pod znakiem napięcia. Trzeba jednak przyznać, że nic nie można było zarzucić samemu prowadzeniu samochodu. Armando miał z nas trochę ubawu. — Tu jest Afryka, gorąco, jpiwo szybko paruje i nie jest takie mocne jak wasze — tłumaczył. — Ja jestem przyzwyczajony, inaczej w ogóle nie mógłbym jechać. Nieraz potem jeździłem z Armandem na dalekie safari. Zawsze było jednakowo pod tym względem. Z tą różnicą, że się przyzwyczaiłem. Wypadku nie mieliśmy nigdy. Czasem tylko Armando oddawał mi z chęcią kierownicę. Przez Morogoro, piękne i czyste miasteczko położone wśród gór o sękatych konturach, przejechaliśmy bez zatrzymania. Zachodzące słońce świeciło nam prosto w oczy, gdy wjeżdżaliśmy w ogród płonący czerwienią kwiecia hibiskusów i bugenwilli. Stanęliśmy przed tarasem dużego parterowego domu. Dopiero teraz Armando wyjawił dokładniej program. Byliśmy w tej chwili przed domem Włocha Luciano, wyklętego i bojkotowanego przez tutejszych białych, gdyż był żonaty z Afrykanką. M Od Luciana mieliśmy pożyczyć wóz terenowy, gdyż tak się złożyło, że austin „Gipsy" Armanda był w warsztacie i chwilowo niezdatny do użytku. Naszą bazą wypadową miała być farma sizalowa Vitunga, gdzie mieszkał przyjaciel Armanda, Goańczyk John Gonsalvez. John był z zawodu mechanikiem, kierował urządzeniami obróbki sizalu. Z domu wyszedł Luciano z synkiem, kędzierzawym mulatkiem. Równocześnie podjechał beznadziejnie odrapany dżip, weteran z wojny, prowadzony przez młodego Afrykanina. — Oto wasz wóz razem z kierowcą. Nie przypuszczałem, że się staruszek jeszcze na coś przyda. Luciano oczekiwał nas, zawiadomiony telefonicznie z Dar es-Salaam. — Co wypijecie? — Nic! Bardzo się śpieszymy. John na nas czeka. Chyba że masz zimne piwo. Moi goście nic nie piją, ale sądzę, że szklaneczki whisky nie odmówią. Gdzie jest Agnes? Muszę ją przecież uściskać. Musicie wiedzieć, że Luciano jest bardzo zazdrosny. Myśli, że to coś pomaga. Inna rzecz, że ma o kogo być zazdrosny. Zaraz zobaczycie Agnes! Weszła z ogromną tacą z napojami. — Słyszę, że się spieszycie, to już niosę. Halo, Armando! How do you do, polish gentlemen. Chcecie wymyć ręce? Była ubrana w białą, prostą sukienkę w duże błękitne grochy. Piękna czarna jej twarz, dziewczęcy wdzięk ruchów i naturalne zachowanie tworzyły przyjemną, estetyczną harmonię. Luciano dobrze wybrał. Dżip nie był zbyt sprawny. Po drodze przystawaliśmy, żeby poprawiać jakieś luzy w zapłonie. Do Vitun-ga Sizal Estate dobrnęliśmy późną nocą. John Gonsal-vez, ogromne chłopisko z ujmującą, sympatycziną, do- broduszną twarzą, powitał nas przed swoim domem. — Czekam na was już od południa. Dobrze, że nareszcie jesteście. Myślałem, że coś złego się stało. Jasno oświetlony (własny agregat), murowany dom Johna stał w samym środku sizalowego pola. Przed gankiem mały podjazd, a o parę metrów we wszystkich kierunkach widać było w świetle lampy ciemnozielone, promieniste pęki sztywnych liści straszących czarnymi kolcami. - John zapraszał szerokim gestem do wnętrza. Gospodarował od tygodnia samotnie, żona z dzieckiem była u matki w Dar es-Salaam. — Szkoda, że nie przyjechaliście trochę wcześniej. Duże stado antylop podeszło dość blisko domu. Tak świeciły oczami, że nie wiedziałem, czy jest więcej gwiazd na niebie czy oczu. To już brzmiało nareszcie trochę po myśliwsku i Tadeusz poderwał się z zainteresowania. -.— Take it easy captain — uspokajał Anmando. — Jutro znajdziemy tyle zwierząt, ile będziemy chcieli. Pojedziemy najpierw szosą w stronę Dodorny, a potem skręcimy w ¦południową część Kraju Masajów. Tam będziemy mogli spotkać prawie wszystkie gatunki zwierząt. Oprócz słoni, gdyż na to trzeba !by znacznie dalej jechać. John, chciałbym się ciebie całkiem poufnie zapytać: nie masz przypadkiem czegoś do picia? Oni mnie cały czas oszukiwali i pili na siłę z każdej butelki, żeby było mniej dla minie. Bali się, że się upiję i nie trafię do Vitungi. John podawał piwo, ale miał także coś innego. Wyciągnął z lodówki butelkę polskiej czystej eksportowej. Zupełnie nas wszystkich zaskoczył. — Zapomniałeś, Armando? Przywiozłeś mi tę vodkę ehyba dwa miesiące temu w prezencie. Teraz telefonowałeś, że maj-ą przyjechać Polacy, to zamroziłem... Ha.,. ha... ha... — głos Johna był potężny, basowy, a śmiech... John śmiał się radośnie, szeroko, dziarsko, junacko, siarczyście, zawadiacko, tęgo, zamaszyście, potężnie... nie wystarczyłoby wszystkich Fiedlerowskich superlatywów, aby określić, jak śmiał się wspaniale John Gomsal-vez. Śmiech jego trząsł domem, odbijał się w żurawio-wej.studni i leciał basową falą w kończące się gdzieś u podnóży gór, sizalowe szpalery... — To jest gorące, a to mniej gorące, dla Europejczyków — rzekł John, wskazując na dwa półmiski curry przygotowane na stole. Słowem „gorące" określał stopień „pieprzności" tej najbardziej wśród Hindusów rozpowszechnionej potrawy. „Europejskie" curry okazało się jednak dostatecznie dopieprzone, żeby odrętwić całe wnętrze twarzy, przełyku i żołądka. Ten pełen wrażeń pierwszy dzień na afrykańskim lądzie i prawie całodzienna jazda samochodem, wyczerpała nas kompletnie. Tadeusz zasnął na kanapce, ja położyłem się na drugiej — natychmiast straciłem wszelką świadomość. Brudni, nie rozebrani, z piekłem w ustach... Spaliśmy twardo. Tandaia kubua — Wyjeżdżamy! — usłyszałem w ciemności ostry głos Armanda. — Niedługo będzie świtać, a my jeszcze śpimy... John, Armando i afrykański boy wcale już nie spali, tylko czekali z filiżankami kawy w dłoniach. — Pijcie kawę i jedziemy... Nie pojechaliśmy jednak tak prędko. Zepsuł się dżip. Uszkodzenie instalacji było dość poważne. John, bardzo iMUMi|^H| zręczny mechanik, jak zdążyłem zauważyć, utonął pod maską. — To potrwa kilka godzin, jeżeli w ogóle mi się uda — stwierdził smętnie. — Popalone kable, coś całkiem nie w porządku z prądnicą. Trzeba rozbierać... W rezultacie wyjechaliśmy koło południa. — Dobrze, że mam tu niezgorszy magazyn elektrotechnicznych części, bo byłoby marnie, ha... ha... — John śmiał się jak zwykle. Namozolił się ciężko. W czasie gdy pracował przy samochodzie, zdążyłem zwiedzić sizalowe urządzenia i nakręcić na szeanastce kilkunasto-minutowy film, przebrnąwszy niemało trudności, gdyż ludzie pracujący przy wycinaniu liści, przy gniotownicy, suszarniach i pakowni bardzo stanowczo protestowali przeciwko kierowaniu na nich kamery. Nie było łatwo operować znienacka, gdyż refleks Afrykanów jest nieprawdopodobnie szybki. Skład załogi naszego dżipa nie był całkiem zwykły. Dwóch Polaków, dwóch Hindusów i dwóch Afrykanów, pomocników Johna. Armando przy kierownicy, my z Tadeuszem koło niego, na tylnych siedzeniach ustawionych w Oisi wozu John i dwaj atletyczmi Afrykanie. Armando miał trzy strzelby — śrutówkę, Winchestera 0.35, na najgrubszą zwierzynę łącznie ze słoniami, oraz Re-mingtoina 0.22, którego przydzielił Tadeuszowi. John zabrał jakiś niemiecki, starszego typu sztucer. Minęło więcej niż godzina, zanim wydostaliśmy się przez zawikłane meandry sizalowych pól na asfaltową szosę idącą prosto na zachód, w głąb Tanzanii. Tutaj dżip, prowadzony wprawną i trzeźwą ręką Armanda, wykazać miał swoje maksymalne możliwości. Trzeba przyznać, że szybkość, którą osiągał, nie była najgorsza, w każdym razie przerastała oczekiwania. Trudno było stwierdzić, ile naprawdę wynosiła, gdyż takich rzeczy jak prędkościomierz czy wsikaźnik ciśnienia ów wete- ran pozbył się prawdopodobnie jeszcze w czasie działań wojennych. Pozostał tylko amperomierz prądu ładowania, którego wskazówka i jej nerwowe zachowanie się, było bez przerwy centrum naszego pełnego obaw zainteresowania. ¦— To jest jeszcze bardzo dobry wóz. Silnik ma nie do zdarcia. Trzeba by tylko to i owo powymieniać — zauważył John. — Do buszu się idealnie nadaje, bo już go nie szkoda. Można robić rajdy w każdym terenie. Dzień nie był słoneczny — otwarty wóz — nie za gorąco — dobrze się jechało... Na brzegu szosy pojawiły się w oddali jakieś nikłe ludzkie sylwetki. — Masajki — wskazał Armando. — Skąd się aż tutaj zapędziły? Tam dalej zobaczymy więcej Masaj ów, ale tutaj się ich jeszcze nie spodziewałem... Poprosiłem, żeby się zatrzymać na chwilkę, gdy będą blisko. Zbliżało się do nas dwóch smukłych, łysych chłopaków w czerwonawych pelerynkach, poobwiesza-nydh sznurami kolorowych paciorków z kolistymi kolczykami w uszach. Skórę mieli jasną i jakby czymś pomalowaną. Twarze o przyjemnych rysach nieafrykań-skich. Podeszli do samochodu oczekując, że o coś zapytamy. — Jambo! — powiedział jeden na powitanie. Armando powiedział przedtem wyraźnie: Masajki, a tu... ale zaraz... zaraz... ozdoby niby kobiece, ale te ogolone głowy i smukłe figury... Niepewności położył kres widok odsłoniętej przez chwilę piersi, niewątpliwie damskiej i wcale niebrzydkiego kształtu. Nie znały angielskiego ani suahili, prócz kilku słów pozdrowień... Niedługo też trwała „rozmowa". Chętnie zapaliły ofiarowane im papierosy, uśmiechnęły się, włożyły na głowy koszyki z jakimś ładunkiem i podały nam rękę na pożegnanie. Pachniały moc- 41 no krowami. Wyglądały mimo to czysto i zdrowo. Ozdoby z paciorków i miedzianych sprężyn były starannie wyczyszczone. Pewien szok estetyczny sprawiały tylko ogolone do zera głowy i brzydko podziurawione i powyciągane uszy. Wiele razy potem spotykałem się z Masajami, miałem nawet możność przebywania w pobliżu ich manyaty. Do widoku golonych głów u kobiet przyzwyczaiłem się bardzo prędko i ten brak włosów zacząłem uznawać za cechę żeńską. Natomiast dziury w uszach, także u mężczyzn, duże i nieregularnych kształtów, wydawały mi się zawsze bardzo brzydkie. Szczególnie u starszych ludzi, gdzie nieraz muszle uszne są poprzerywane i wiszą w formie długich strzępów. Razi to szczególnie z tego względu, że Masaje są rasą piękną i oznaczają się świetnym sportowym wyglądem. Spotkane Masajki były niespodzianym zjawiskiem w tej z wyglądu zupełnie nie zamieszkanej okolicy. Po obu stronach szosy rozpościerał się przeważnie niski i suchy busz, a lekkie sfalowanie terenu ujawniało chwilami wielkie przestrzenie pokryte monotonnie szarymi zaroślami. Dalsza niespodzianka miała nastąpić za chwilę. Ten odcinek drogi był jedynie etapem do pokonania, aby dostać się w okolice zamieszkane przez zwierzęta. Strzelby ibyły spakowane w pokrowce, gdzieś z tyłu wozu, naboje w skrzynkach. Jechaliśmy wpatrzeni w klin szosy z lekka tylko urozmaiconej łagodnymi zakrętami. Nawierzchnia była jasna, szorstka, pokryta jakimś bardzo ostrym szutrem wtopionym w asfalt, zabezpieczająca znakomicie samochód przed poślizgiem, a przed bankructwem — fabryki opon. Nagle coś pociągnęło na ułamek sekundy mój wzrok na brzeg zarośli. Zobaczyliśmy go prawie równocześnie z Tadeuszem. Stał na małym pagórku, tuż przy szosie, na tle prześwitujących szarych gałęzi. Równocześnie zakrzyknęliśmy stłumionym głosem, pokazując w tył. Armando natychmiast zatrzymał i zaczął cofać wóz. Zjawa jeszcze nie zniknęła. Dwie rzeczy w tym epizodzie były niezwykłe, co mogłem zresztą ocenić dopiero po dłuższym pobycie w Afryce. Nie zdarzyło mi się nigdy potem, ażebym ja albo inny biały człowiek bez długiej zaprawy w afrykańskim buszu, zobaczył zwierzę wcześniej niż doświadczeni myśliwi. A nawet ci najlepsi biali łowcy biorą z reguły na swoje wyprawy tubylców. Właśnie w celu wytropienia i wypatrzenia zwierząt. Drugą dziwną rzeczą było to, że antylopa, którą zobaczyliśmy, był to byczek wielkiego kudu (nazwa w języku suahili: tandala kubua), jedna z najrzadszych i największych antylop na świecie. Mierzy około 11,50 metra wysokości do grzbietu, a dochodzi do 300 kilo wagi. Chociaż widziałem później wszystkie większe dziko żyjące zwierzęta, nie udało mi się, nigdy już więcej spotkać wielkiego kudu, żyjącego w najbardziej odległych i niedostępnych zakątkach Afryki Wschodniej. To wszystko było wiadome nieco później. Na razie bardzo mnie śmieszyło zachowanie się naszych myśliwych, szukających nerwowo strzelb i naboi. — Widzieliście coś na pewno? — Tak, tak, duży... z rogami! W końcu, gdy nabito strzelby, podeszliśmy do brzegu szosy. Armando trzymał Winchestera, kapitan Reming-tona. Przeskoczyliśmy rów i znaleźliśmy się na skraju zarośli. Zwierza nie było nigdzie widać. Nagle Armando zrobił kilka skoków w jedną, potem w drugą stronę wypatrując pomiędzy krzakami, zmierzył się i strzelił. Teraz mignął mi w oczach zad zwierzęcia znikający w gąszczu. Armando kiwnął do nas ręką, dając znak, by iść za 43 nim i puścił się biegiem przez krzaki i trawy. Przerzuciłem torbę przez plecy i pobiegłem przez przytrzymującą nogi łykowatą trawę i usuwające się spod nóg, płaskie kamienie. Kroki kapitana słyszałem tuż za mną. Armando pędził skokami przez liczne rowy ukryte w trawie, przeorywujące cały teren jak leśne bruzdy. Czasami znikał w większych zagłębieniach i pojawiał się po przeciwnej ich stronie. Wreszcie go dogoniłem. Stanęliśmy dysząc na wzniesieniu, skąd wzrok obejmował nieco większą przestrzeń szarego buszu i rudej trawy. Tadeusz został gdizieś w tyle, usłyszałem w pewnej chwili odgłos jego kroków odchodzących trochę w bok. Nagle, jakby z podziemi, wyrósł w niewielkiej odległości przed nami — on. Zjawił się bezszelestnie, jakby wyniesiony z jakiejś .zapadni sceny. Stał nieruchomo, patrząc na nas. Olbrzymie, ciężkie rogi, skręcone jak spirale i szeroko rozstawione, wielkie, jasne uszy, jasna oprawa czarnego, mokrego pyska. Na czole miał biały zygzak, przechodzący łukami ponad oczy. Na bokach jasne pręgi, jakby pomalowane na skórze żebra. Był przy tym tak wtopiony szarością w szare tło gałęzi, że wydawał się przezroczysty, nieprawdziwy, jak duch. Tylko oczy, wpatrujące się w nas, były elektryzująco bystre, przytomne i miały wyraz ufności połączonej z zaciekawieniem. Armando przycisnął moją rękę na znak, żeby się nie ruszyć. Strzelbę miał spuszczoną i trzymał ją bez ruchu, nie zdradzając najmniejszej chęci zabijania. Byłem mu za to wdzięczny. Pomyślałem sobie, że myśliwy musi mieć naprawdę dużo odwagi — żeby strzelać do czegoś - tak pięknego... Patrzyliśmy starając się powstrzymać od rozsadzającego płuca oddechu. Pomału sięgnąłem po aparat. Wystarczyło. W tej samej chwili, kiedy poruszyłem ręką, zwierz odwrócił się i odpłynął spokojnymi, falistymi skokami. Wsiąkł w tło. 44 Armando rzekł: — Mieliście niebywałe szczęście. To było wielkie kudu. Znałem je tylko z opisu. Jest zresztą bardzo podobne do mniejszego kudu, tych jest dużo. Dobrze, że go nie trafiłem. Miałem wątpliwości, ale za krótko go widziałem. Tak jakoś skoczył przez krzaki... myślałem, że to oryks, na którego mam licencję. Wielkie kudu jest pod ochroną. Ale skąd można się było go tutaj spodziewać. Jeszcze nigdy nie widziałem w tej okolicy żadnego stworzenia... Dobrze, dobrze, że go nie trafiłem, byłoby dużo kłopotu... Jednak dusza myśliwego jest jakoś inaczej skonstruowana... — Chodźmy jeszcze kawałek za nim. Armando idąc wypatrywał śladów krwi na trawie. Wszystko w porządku — nie było. Nie zobaczyliśmy już więcej naszego kudu, choć spory kawałek drogi zrobiliśmy idąc jego śladami, rozpoznawalnymi tylko dla Ar-manda. Zakreślając wielki krąg, dobrnęliśmy z powrotem do szosy, jakieś 100 metrów przed samochodem. Sygnały dawane przez naszych kolegów klaksonem słyszeliśmy już od dobrej chwili. — Gdzie się zgubiłeś, captain? — Zdawało mi się, że go widziałem w innym kierunku, skręciłem. Potem straciłem orientację i dopiero jak zatrąbili, trafiłem na szosę. Długo trwały komentarze na temat spotkania kudu. John i Armando nie mogli się uspokoić. My z Tadeuszem obsesyjnie wpatrywaliśmy się w migający po obu stronach drogi busz. Zdawało nam się, że wypatrzymy zaraz znowu jakiegoś kudu lub inne rzadkie zwierzę. Nagle... rzeczywiście. Znów coś jest! Jedno... drugie, trzecie... całe stado. Armando już śmiał się. — Milde goats, not wilde cats. — Swojskie kozy, a nie dzikie koty — powiedział, stwarzając dowcipne 45 powiedzonko polegające na podobieństwie brzmienia określeń. — Uspokójcie się, niedaleko mieszkają już ludzie, nic tu już nie upolujemy. Najwyżej jakiegoś dobrego trakera, żeby nas zaprowadził tam, gdzie są gnu albo dzikie świnie. — Zabierzesz tego bez ręki? — spytał John. — Racja, ten bez ręki, to jeszcze z dziesięć mil za tą wsią. Zebry—gnu — impaSe Bezręiki stary Afrykanin, którego zabraliśmy wraz z innym, młodszym, do wozu, był ofiarą ukąszenia przez czarną mambę. Rękę odrąbano pangą natychmiast po ukąszeniu. W ten sposób uniknął on pewnej śmierci. Krótki kikut ramienia był fatalnie niekształtny. Jad wężowy szybko działał i musiał już przed „operacją" uszkodzić tkanki całego ramienia. W małym dżipie zrobiło się teraz nieznośnie ciasno. Na przednie siedzenie dosiadł się jeszcze John i przejął kierownicę. Było nas czterech z przodu, ściśniętych tak, że z trudem się oddychało. Siedziałem na samym kraju, a nie ibyło to miejsce najlepsze, jak miałem się niedługo przekonać podczas jazdy pod biczem kolczastych gałęzi. Z tyłu siedziało czterech naszych afrykańskich towarzyszy, mających pod opieką wszystkie graty. John wypatrywał teraz możliwości zjechania z szosy na prawą stronę. W tej okolicy musiała spaść już trochę deszczu, gdyż rów przydrożny był porośnięty świeżą trawą, co utrudniało Johnowi znalezienie przejazdu. — Trzymajcie się! — krzyknął John. Skręciliśmy gwałtownie i przejechaliśmy z rozpędem 48 przez nieco płytszy w tym miejscu rów. Dżipem szarpnęło gwałtownie, ale otó byliśmy na „drodze" w buszu. Był to jakiś ledwo zaznaczający się ślad kolein. Siad ten niebawem zniknął zupełnie. Znaleźliśmy się w środku dość gęstych, pozbawionych liści krzaków. John pędził z zadziwiającą szybkością i zręcznością wśród wyschniętych drzewek ową buisizową, niewidzialną dla normalnych śmiertelników drogą. Ziemia była twarda i dość równa. Jak gliniane trochę spękane klepisko. Z gliny tej wyrastały z rzadka zielone kępki krótkiej, świeżej trawy. Miejscami całe ipołacie ziemi były czarne od spopielonego pożarem poszycia. Zielone kępki były w tych miejscach szczególnie bujne i odbijały od tła żywą gryn-szpanową zielewią. Jazda — oszałamiająca. John śmiał się radośnie, patrząc na nasze nieco wystraszone miny. — Trzeba się śpieszyć, bo już jest dość późno, a prawdę mówiąc musimy coś upolować, bo nic nie mam przygotowanego do jedzenia w domu. Jak ma ibyć polowanie, zapasów się nie robi. Niedługo zwierzęta się pochowają, a mamy jeszcze spory kawałek do przebycia. Tu gdzieś trzeba wyminąć wąwóz. John rozpoczął teraz konwersację w języku suahili z bezrękim przewodnikiem. Często w ich szybkiej rozmowie powtarzało się słowo korongo i barabara kubua albo barabara masai. Dowiedziałem się, że korongo to rów, a barabara — droga. Pokazywali przy tym w różnych kierunkach. Rów napotkaliśmy niedługo. Wyglądał na pozór niewinnie — drobna rozpadlina, ale z bliska widać było, że wjechanie w nią — to koniec jazdy. Musieliśmy daleko okrążać, by móc przedostać się na drugą stronę. Rozpadlin było po drodze kilka. Z największą ostrożnością przeprowadzał John przez nie dżipa. Beziręki, siedząc tuż za kierowcą i trzymając się lewą ręką za rurkę przytrzymującą brezentowy daszek, wskazywał co chwila kikutem, gdzie należy skręcić. John skręcał wtedy natychmiast. Było zupełnie nie do pojęcia, jakie były zasady zachowania właściwego kierunku i w ogóle całej „nawigacji" w tym zagmatwanym buszu. Słońca nie było widać, wszystko jednakowe, migająice ani śladu jaiko-wychś śladów... — Bez nich byśmy od razu zabłądzili — stwierdził Armando, wskazując na Afrykanów. Jazda stawała się już ogromnie męcząca. Bolały wszystkie mięśnie i wnętrzności od wstrząsów. Ręce odrą-ipane i obtłuczone przez gałęzie. W oczach popiół i okruszyny obdartej kory. Bardzo duszno i gorąco. Słońce zaczęło przeświecać przez cienkie, mgliste chmury. Promienie padały już pochyło. Busz natychmiast stracił swoją szarość i monotonność. Ukośne światło rozjarzyło martwą gęstwę pni i gałęzi oślepiającymi różami i kadmami, odbijając silnym kontrastem ba-rw i walorów od fioletu cieni. — Zebry! Tam... — wykrzyknął stłumionym do szeptu głosem John, wskazując w lewo i natychmiast skręcając. Rzadsze nieco zarośla pozwalały widzieć dość daleko. — Gdzie, gdzie?... — pytaliśmy z Tadeuszem. Nic nie było widać. — O tam, już biegną. Teraz stały się widoczne. Nie były daleko. Ogromne stado pędziło w poprzek. Widać było w przejrzystym kurzu migające nogi. Zwierzęta nie miały określonego koloru. Ani śladu czarnych prążków. Stanęły na moment. Teraz można było dostrzec pręgi, ale nie były one czarno-białe, tylko szaro-beżowe. Żółty kurz i ciepła barwa słonecznego światła robiły swoje. Ale co to? Jakieś inne stado rozpędzonych wielkich ciemnych zwierząt biegnących w przeciwną stronę niż 48 zebry! Chyba się zderzą... Nie. Były bliżej nas niż zebry i teraz widzieliśmy je jak gdyby na ich tle. To antylopy gnu. Podobne do bawołów. Słychać było tętent ich kopyt. John zatrzymał wóz. W tym samym momencie, jeszcze bliżej przed nami, busz jakby zaczął tańczyć. Zaroił się masą skaczących wysoko w różnych kierunkach nieopisanie zgrabnych antylop. Trwało to pewną chwilę, po czym chaos zmienił się w płynny ruch długich skoków. Stado defilowało przed nami spokojną, harmonijną falą. Widzieliśmy teraz równocześnie stado zebr w pełnym pędzie, przed nimi biegnące w przeciwnym kierunku gnu, a tuż przed nami cudowny balet pomarańczowych impali. Wszystko iluminowane płaskim, gorącym światłem zachodzącego słońca. Spektakl, który nastąpił tak niespodziewanie, rozgrywał się w szalonym tempie. Krzyczeliśmy z zachwytu chyba wszyscy... Impale zniknęły najszybciej z zasięgu wzroku. Zebry zatrzymały się daleko, a gnu poczęły się nieco zbliżać. Kilka większych sztuk wyraźnie skierowało się w naszym kierunku, ze spuszczonymi łbami i nastawionymi rogami, jakby atakując. Zatrzymały się i znów podbiegły ukosem. Gdy były w odległości jakichś stu metrów od nas, Armando oprzytomniał. Wyskoczył z wozu ze Strzelbą i klęknąwszy na jedno kolano mierzył. Gnu poruszały się szybko. — Strzelaj, bo zawrócą. To dobre mięso — powiedział John. Widziałem, jak poruszała się lufa strzelby szukając celu. Huknął potężny strzał i widać było, jak kula uderzyła w ziemię tuż przed jedną z dwu antylop biegnących osobno. Stado stanęło jak wryte. Poruszał się tylko, wolno opadając, tuman niegęstego kurzu. Zwierzęta patrzyły wszystkie w naszą stronę. Armando oparł się 4 — W dolinie Kitombero ĄQ - teraz o cienkie drzewko i znowu celował. Strzał padł w tym samym momencie, gdy zwierzęta się poderwały. Chybił. — Aaaa, świetny strzał, tylko o ćwierć sekundy za późno. — John był podniecony. — Gonimy je? — Gonimy — wyrzucił Armando, wskakując do dżipa. To, co teraz nastąpiło, zaćmiło wszystkie sportowe wrażenia tego dnia. Motor zawył na najwyższych obrotach i wóz ruszył na wprost. Nie istniały korongo, gałęzie, krzaki, pnie... John wczepiony w kierownicę, podniesiony jakby w strzemionach krótkimi szarpnięciami wymijał o milimetry grubsze pnie. Mniejsze drzewka i krzaki atakował środkiem zderzaka. Wstrząsało, trzaskało, drapało, tłukło... Trzymaliśmy się wszyscy, jak małpy, za obramowanie daszku... Najwięcej hałasu robiły skrzynki z nabojami walące o blaszane dno wozu. Zarośla to rzedły, to gęstniały. Jechaliśmy to po łysej twardej ziemi — to znów wpadaliśmy w trawę takiej wysokości, że zasłaniała widok. Suche drzewka łaimały się z trzaskiem pod uderzeniami dżipa i pryskały na boki lub ponad dach, inne zginały się, chrobotały twardo pod naszymi piętami, aby wyśmignąć z tyłu Wozu. Pomimo że John przez cały cały czas trzymał maksymalne, wydałoby się przekraczające wszystkie możliwości tempo — odległość od stada nic się nie zmniejszała. Płynęły minuty... W pewnych momentach widzieliśmy poruszające się zady rwących przed nami gnu. Naraz pojawiły się w ich miejsce zady o wiele okrąg-lejsze i prążkowane. — Zebry się zmęczyły! — wykrzyknął John. Jednak odległość niewiele się zmniejszała. Ręce nam omdlewały od szarpnięć wozu — pot zalewał oczy. Włoska wiatrówka od trzeciego oficera była rzeczywiś- cie nieprzemakalna. Mokra zupełnie koszula parzyła skórę jak gorczycowy kompres. — Dajmy spokój... przegraliśmy — zakonkludował Armando. Przegraliśmy już i dlatego, że zaczęło się robić ciemnawo. Wjechaliśmy w wysoką trawę i miękkie podłoże. Motor się zagrzał. Trzeba było stanąć, oczyścić zapchaną chłodnicę, wystudzić silnik i uzupełnić wodę, która wrząc, wyparowała. — We are boiling tee — zaparzamy herbatę — mówił żartobliwie John, odkręcając ostrożnie klapkę od chłodnicy. Gdy ruszaliśmy w powrotną drogę, trzeba było już zapalić reflektory. Los zgotował nam jeszcze jedno nietypowe wydarzenie. Nasi Afrykanie stracili orientację. Wyszło to na jaw dopiero po dłuższym krążeniu w różnych kierunkach — wskazywanych przez bezrękiego. Pierwszy zaczął coś podejrzewać John, zaniepokojony stanem benzyny w zbiorniku samochodu. Bezręki jeszcze próbował nadrabiać pewnością siebie, ale przyciśnięty pytaniami, przyznał, że nie wie, "w którą stronę jechać, by znaleźć się na szosie. Inni Afrykanie też rozkładali ręce i pokazywali na starego. Śmiali się z zakłopotaniem. Zapadła czarna, bezksiężycowa noc. — Możliwe, że będzie trzeba przenocować w buszu. W dzień się zorientujemy. Najgorsze jest to, że może padać deszcz, a wtedy jest nadzieja zostać tu dłużej, bo ziemia prędko rozmaka i się grzęźnie. Na razie jednak warto spróbować — Armando nie tracił fasonu. Konferencja z Afrykanami była dość długa i krzy-ikliwa. Znów: barabara kuhua, korongo, baobab. Pojedyncze baobaby, po drodze od czasu do czasu spotykane, były przypuszczalnie jafcimiś punktami kierunkowymi. Ustalono widocznie pewien plan, bo Armando rzekł: — Pojedziemy jeszcze pół godziny, a potem się zobaczy. Rozpoczęliśmy wolną jazdę ruchem wężowym, tak aby jak największy sektor objąć światłem reflektorów. Światła nie sięgały jednak zbyt daleko, wyłapywane przez bliższe zagęszczenia buszu. Co jakiś czas błyskały ze szczytów zarośli czerwonawe światełka. Były to błyskające oczyma komba, jak je nazywają Afrykanie, bush baby — zwierzątka z rodzaju „galago", krewne madagaskarskich lemurów, żerujące w nocy na gałęziach. Minęło pół godziny i więcej. John zatrzymał wóz w trawie, która zasłaniała wszystko. Zgasił światła. Siedzieliśmy jakiś czas w milczeniu. Widocznie księżyc wzeszedł za chmurami, gdyż zrobiło się nieco jaśniej. Po chwili, gdy już oczy przywykły, można było to i owo rozeznać. Nagle odezwał się bezręki, który przez chwilę rozglądał się po rozjaśniającym się niebie i wierzchołkach drzew. — Huku — rzekł — tędy. — W jego głosie brzmiała pewność. John bez słowa zapalił motor i ruszył we wskazanym kikutem kierunku. Nie przejechaliśmy stu metrów, gdy przed nami ukazała się asfaltowa droga. Nisko nad horyzontem wyłaniał się z chmur wschodzący afrykański księżyc, jak ćwiartka pomarańczy położonej poziomo, zaokrągleniem w dół... Dość długo jednak trwało, zanim udało nam się wydostać na drogę. Trzeba było przebrnąć przez rów i przez nasyp. Na długiej przestrzeni nie było odpowiedniego przejazdu. W pewnym miejscu znów kierunek w głąb buszu i wielkie okrążenie, aby ominąć rozpadliny dochodzące do samej drogi... Na asfalcie owiało nas nareszcie rzeźwiejsze powietrze. Generalna ulga.... Przeżywaliśmy na nowo, w świe- sa żyra. wspomnieniu, nadmiernie skondensowane wydarzenia dnia. Płynął zręczny komentarz Armanda, trwającego w stałym napięciu zainteresowania afrykańską przyrodą. Na polowanie wybraliśmy się w ogóle za późno. Była w zasadzie mała szansa na spotkanie zwierząt, gdyż w tym czasie gdy znaleźliśmy się na miejscu, chowają się już one w niedostępne miejsca na wypoczynek po całodziennym żerowaniu. Mieliśmy zatem duże szczęście, spotkawszy piękne stada, i to trzech różnych gatunków zwierzyny. Zebry mają wielki spryt w wyszukiwaniu pożywienia. Nikt jeszcze nie widział chudej zebry! W obecnej porze, gdy wszystko jest przeważnie suche i trudno o bujne pastwiska, inne zwierzęta, szczególnie gnu, trzymają się blisko zebr, bo wiedzą, że na tym się dobrze wychodzi. Zebra — ten koń w pidżamie w biało-czarne, czy też czarno-białe paski — jest ciągle, jeśli chodzi o wzór i ubarwienie, tajemnicą dla przyrodników. Tak jaskrawy kostium jest bowiem odwrotnością (może pozorną, ale w każdym razie wyjątkową) tego, co się normalnie spotyka w naturze, mianowicie ochronnego upodobnienia do otoczenia czy mimikry — upodobnienia do innych gatunków, również w celu ochrony, przechytrzenia silniejszego przeciwnika... Zebry mają właściwie jednego wroga — lwa, który chętnie jada, bardzo smaczne i dla człowieka, zebrze mięso. Tutaj może się kryć tajemnica owych prążkowi. Być może, że dla lwiego wzroku tego rodzaju skontrastowania są w jakiś sposób dezorientujące, szczególnie, gdy łączą się z elementem ruchu. Zauważyłem później sam, fotografując zebry, ciekawe zjawisko, które też może ma jakieś znaczenie. Mianowicie, zebry widziane z przodu, czy nawet z boku, wydają się być dalej niż w momencie, gdy odwrócą się 53 tyłem do ucieczki. Szersze pręgi na zadach powodują złudzenie nagłego przybliżenia się. Ciekawe, ile złudzeń można by odkryć, mając to lwie oko... Gnu, zwane w Afryce także wildebeest, a w języku suahili nyumhu, jest antylopą o groteskowym wyglądzie. Jest to duże, nie mniejsze od zebry zwierzę. Ma krowie rogi, czarny pysk z białą brodą, końską grzywę i koński ogon. Rogi mają tak samce, jak samice. Usposobienie gnu jest wesołe. Lubią się bawić w różne gonitwy i jak na antylopy są dosyć odważne i dzielne. Zaskoczone nie uciekają od razu, tylko próbują najpierw straszyć bojową postawą. Stają ze spuszczonymi głowami i śmiesznie prychają przez nos. Uciekają następnie kawałek i znów przystają w zadzierzystej pozie. Widziano niejednokrotnie, jak byk wildebeest potrafił skutecznie przepłoszyć lwa i nawet nieźle go poturbować... Bardzo ciekawym widokiem jest walka dwóch isamców, które klęczą przy tym na przednich nogach i tak walą się głowami, iż jest nie do wiary, że im nie popękają czaszki. Impale, zwane w Afryce suala-pdla, to antylopy średniej wielkości, należące do najpiękniejszych na świecie. Samce mają wspaniałe rogi w kształcie liry. Ich sportową specjalnością są skoki. Skaczą lekko ponad trzy metry wzwyż, a ich galojp — to dziesięciometrowe skoki w dal. Gdy stado jest spłoszone, w pierwszej chwili każda impala zaczyna na wszelki wypadek wykonywać skoki w górę bez określonego celu ani kierunku. Tworzy to zwariowany chaos, który dopiero po chwili układa się w jakiś rytm i kierunek ucieczki. Wieczna czujność to jedyna broń impali, tak jak większości innych gatunków antylop. Prędko mijał czas w powrotnej drodze. John zatrzymał wóz, gdy znaleźliśmy się na dróżce wśród sizalu. Było głodno i śpiąco. — Spróbujmy coś tutaj upolować. 54 — W1 nocy nie wolno. — Tutaj wolno, to jest własność prywatna. Objechaliśmy sporo mil po farmie, świecąc na boki latarkami w poszukiwaniu świecących oczu. Na próżno. Trzeba było zrezygnować i zawracać. W dali, na wzniesieniu, świeciły już okna domu Johna Gonsalveza. Jechaliśmy teraz prostym odcinkiem drogi — ostatni etap pierwszego afrykańskiego safari. Wtem... wyskoczył przed wóz dziki królik i biegł w świetle reflektorów. John przystanął, Armando zarepetował Reming-tona i strzelił prawie że z przyrzutu. Królik wykonał piękne salto i legł martwy w piasku. W odległości pięćdziesięciu metrów od domu zabrak-• ło nam benzyny. Królik został upieczony na węglu drzewnym. Zjedliśmy go przy kielichu pelskiej eksportowej, posypując kawałki mięsa pieprzem i curry i pokrapiając sokiem wyciskanym z małych, pachnących cytrusów-limes. Była to jedna z najlepszych kolacji w moim życiu,.. Byłem jakoś szczęśliwy z tego powodu, że nie zabiliśmy żadnego zwierzęcia, prócz małego króliczka, który uratował nas od głodu. Nie próbowałem oczywiście się z tym wyrywać. Zresztą znam mniej więcej argumentację myśliwych i ich racje odnośnie konieczności zabijania. Mam też swoje prywatne co do tych racji wątpliwości. Polowanie nasze jako polowanie było imprezą w zasadzie nieudaną. Jednak jako pierwszy w życiu wypad do buszu, zamieszkanego przez dziko i wolno żyjące liczne zwierzęta, dał, prócz potęgi wrażeń, także pewne wstępne doświadczenie. Poczuło się na własnej skórze trud wyprawy i nabrało się szacunku dla sportowej dzielności ludzi, którzy takie wyprawy podejmują. Osobiście zyskałem pewne rozeznanie w innej sprawie. Upolowanie dzikiego zwierzęcia wydało mi się trud- ne — ale sfotografowanie go, na podstawie tego, co widziałem i przeżyłem, uznałem za zupełnie niemożliwe z moimi ówczesnymi umiejętnościami w dziedzinie fotografii. Może dzięki temu wówczas wyciągniętemu wnioskowi udało mi się w przyszłości osiągnąć jednak pewne skromne wyniki. Podszedłem z szacunkiem do tej niełatwej sprawy. Udało się odpowiednio duchowo i technicznie zmobilizować i znaleźć właściwe sposoby. Obecnie uważam, że zrobienie dobrego zdjęcia bawołu, słonia, zebry czy każdego innego dzikiego zwierzęcia jest zadaniem daleko trudniejszym niż zastrzelenie go. I czy z dobrego zdjęcia nie więcej ludzkiej radości? Ale to już inny temat... W każdym razie po tym pierwszym polowaniu wiedziałem jedno: nie będę nigdy zabijał zwierząt! Będę polował tylko z aparatem, gdyż ten sport o wiele bardziej mi odpowiada. Jeszcze tej nocy trzeba było wracać do Dar es-Sa-laam. Po zimnej kąpieli położyliśmy się we trójkę na pustym małżeńskim, olbrzymim łożu Johna na dwugodzinną drzemkę. Gdy słońce wschodziło, a Armando dopijał czwartą butelkę piwa, byliśmy już daleko za Morogoro. Trzeba się było śpieszyć... • Dla krótkiego odpoczynku zjechaliśmy kilkadziesiąt metrów z drogi i zatrzymali w cieniu rozłożystego baobabu. — Trzeba trochę postrzelać, bo na polowaniu było dość mało okazji — rzekł Armando. Ustawił pudełko zapałek na fałdzie kory pnia baobabu i odeszliśmy z 50 metrów od drzewa. Zapałek prawie nie było widać. — Przecież w to nikt nie trafi — rzekł Tadeusz. — To nic, postrzelać można... — Dajcie strzelbę, to jest nic dla mnie... — zabluffo-wałem dla żartu. Armando podał nabity Remington. Odszedłem jeszcze dla fasonu kilka kroków wstecz i wycelowałem. Coś tam migało koło muszki o wiele od niej mniejszego. Strzeliłem i pudełko frunęło wysoko w górę. — My goodness! — wykrzyknął Armando. — Nie wiedziałem, z kim jeżdżę na polowania! Najbardziej zdziwiony trafieniem pudełka byłem ja sam. — Strzelaj dalej, zaraz podstawię drugie zapałki. — Nie, nie, śpieszymy się, a ja muszę zrobić trochę zdjęć — i zniknąłem z aparatem w krzakach. Słyszałem za chwilę długie serie strzałów z piętnastostrzałowego Remingtona. Wyniku mi nie zdradzono, a ja się też nie dopytywałem. Armando nigdy nie był pewien potem, co to był za rodzaj kawału z tym strzałem do pudełka z zapałkami. Na statek wróciliśmy w nocy. Niewiele czasu zostało mi w poniedziałek na załatwienie formalności pobytowych. Po dwóch godzinach urzędowania na mieście stawiłem się u Armanda w biurze. <----Nic z mojego pobytu w Tanzanii — meldowałem ze smutkiem. — Imigration nie chce mi dać zezwolenia na pobyt, bo moja wiza straciła wczoraj swoją ważność, a nowej mi mi^mogą na poczekaniu wydać, jak twierdzi nieuprzejmy kierownik tego działu, Mr. Rashidi. Nie ma miejsca w żadnym hotelu w waszym sławnym Dar * esnSalaam, pokój gościnny w ambasadzie zajęty. Samolot na Madagaskar, gdzie mam wizę, zabukowany na tydzień, statek właśnie odszedł, a następny będzie za miesiąc. „Oleśnica" wychodzi dzisiaj w południe, boście ją za prędko załadowali. Nic innego właściwie nie mogę zrobić, jak wracać z powrotem. - Co?! — ryknął Armando — przecież w piątek ma- 57 my jechać na słonie. Już wszystko zaplanowane! Gdzie masz swoje graty? — Na statku w kabinie. — Spakowane? Gdzie klucz? — Spakowane. Klucz w drzwiach kabiny. — Wsiadaj do mojego samochodu. Stoi na drugiej stronie ulicy. Ja zaraz tam będę, tylko załatwię jeden telefon. W Imigration Office Mr. Rasfoidi grzecznie ukłonił się Armandbwi i oświadczył, że gdy on gwarantuje, to oczywiście mogę dostać wizę pobytową od razu. Za dziesięć minut miałem w ręku zezwolenie na pobyt w Tanzanii przez jeden miesiąc, z możliwością dalszego przedłużania. — Twoje bagaże zabrał już ze statku szofer z boyem i zawiozą je do mnie do domu — rzekł Armando. — Mam jedną sypialnię wolną, będziesz moim gościem. Fredzie już mówiłem, też bardzo cię zaprasza. Potem jedziemy na jakieś, pięć dni polować na słonie nad Ki-lombero, a potem zobaczymy, co dalej. Wiem, że nie jesteś z tych, co się na zapas martwią. Kolegów z „Oleśnicy" żegnałem kiwaniem ręki, stojąc przy przystani promu u wyjścia z zatoki Dar es-Sa-laam. Przy mnie stały córeczki Armanda, June i Janet, które przyjechały z szoferem, gdy się dowiedziały, że będę u nich mieszkał. „Oleśnica", czarując swą piękną linią, wychodziła majestatycznie wąskim przejściem z zatoki... Gdy rufa jej malała w oddali, na pierwszym planie pojawiły się żagle rybackich łódek powracających z połowu langust. Kolorowy tłum żon i dzieci rybaków wyległ na gorący, piaszczysty brzeg. Afrykański ląd pod nogami wydał mi się jakiś twardszy... Miałem pozostać na nim wiele miesięcy. Słonie O godzinie 16.00 Armando wydał ostatnie polecenia urzędnikom w biurze, powiedział kwaheri do sekretarki, miss Gulcher, i wsiedliśmy do białej cortiny station wa-gen. W bagażniku za tylnym siedzeniem stała już skrzynka, z której wyglądały szyjki wielkich butelek piwa Tusker. — Jestem wolny, następny statek do załadowania mam dopiero za tydzień — mówił Armando głosem, w którym brzmiała radość i ulga. Ruszyliśmy ulicą K. Nkrumaha. — Zabierzemy jeszcze tylko namiot, strzelby i druty do pieczenia mięsa, bo coś czasem trzeba zjeść wieczorem. Ach! I benzynę! — krzyknął skręcając równocześnie w zajazd stacji benzynowej Caltex na rogu Uhuru Street. — Halo! Armando! Jedziesz polować? — zawołał jakiś rudzielec z samochodu wyjeżdżającego z drugiej strony stacji. — Tak, Rolf, przywieźć ci coś? — Szynkę z hipopotama! — O key... — Armando! A dla mnie nogę bawoła — prosił jakiś Hindus podchodząc z drugiej strony samochodu. — Tylne koło macie miękkie. —•- Dopompuj i zmierz ciśnienie — polecił Armando chłopaczkowi w pięknie odprasowanym kombinezonie z gwiazdą firmy Caltex na piersi. — Widzisz — mówił do mnie, gdy wyjeżdżaliśmy na Upanga Road — wszyscy wiedzą, że jadę polować, gdy widzą mnie w tej koszuli bez krawata. Armando lubił podtrzymywać swoją sławę myśliwe- 59 go. Niewielu Goańczyków z Dar es-Salaam polowało. Jak się potem dowiedziałem, tylko dwóch. — Później mam dużo roboty z rozwożeniem upolowanego mięsa do wielu znajomych. Zakręciliśmy koło wielkiego meczetu Agha Khan Church w luźniej zabudowaną dzielnicę mieszkalną i potem skromne podwórko większego bloku. Z domu wyszło kilkoro bardzo dorodnych, błyskających zaciekawionymi oczami dzieci, a następnie uśmiechnięty sympatycznie młodzieniec, wyglądający na starszego brata gromadki. — Wsiadaj prędko, natychmiast jedziemy. Gdzie jest Arcangela, chcę jej powiedzieć dzień dobry. Witold, przedstawiam ci mojego przyjaciela Raya Vaza i jego pięcioro dzieci: Mario, Jason, Ralph, Avril — jedyna dziewczynka, i najmłodszy — Winstom. Jak się będą nazywały następne — jeszcze nie wiem. Wszystko Go-ańczycy. Tak w każdym razie myśli Ray. Zapytamy o to kiedy Arcangelę poufnie. Ona jest dyrektorką w szkole, pewnie jeszcze nie wróciła do domu. Jest w ogóle mądrą kobietą i Ray jest jej niewart. Jesteś jej wart, Ray? —* Armando gadał jak karabin maszynowy... — Wejdźcie na chwilę — zaproponował Ray. — Nie ma czasu, chyba że masz piwo. Piwo nalewał już Jason, mała Avri! stawiała na stoliczku lód i coca-Hcolę, najstarszy, może dwunastoletni Mario umieszczał z trudem w bagażniku samochodu podłużną skrzynię drewnianą. — Mógłbyś wyjąć strzelbę z tej skrzyni, Ray, przecież jedziemy strzelać. On nie tylko czyści strzelby i trzyma je w skrzyni, choć robi to ciągle — wyjaśnił mi Armando. — Nie, nie, on tylko wygląda na takiego chłopczyka, co to nic, ale umie strzelać. Inaczej bym go przecież nie zabierał. I dzieci też umie robić. Co, Ray? Trzeba przyznać, że dobrze ci to idzie. 50 Armando patrzył z zachwytem na krzątającą się gromadkę. Najmniejszy, Winston, patrzył na ojca z "rozpaczą i zbierało mu się na płacz. — Zaraz będzie płakał. Nie chce mnie nigdzie puszczać z domu. Teraz widział strzelbę — wie, co to znaczy. Rzeczywiście malec przyczepił się, płacząc cichutko, do szyi ojca i już do ostatniej chwili nie dał się oderwać. Wielu słowom Armanda można było wierzyć albo nie wierzyć i brać za żarty, ale rzeczywiście poczciwy, nieśmiało uśmiechnięty Ray nie wyglądał na to, aby zdecydował się zabić muchę, a my jechaliśmy na słonie! Za chwilę mknęliśmy już przez India Street na drugą stronę Dar es-Salaam do dzielnicy Chagombe, gdzie mieszkał Armando. Zabraliśmy strzelby i za kilka minut opony zapiszczały na zakręcie asfaltowej drogi główne j, prowadzącej; na zachód. Prawie jednocześnie zapiszczały też hamulce, Armando zjechał na brzeg drogi / i zatrzymał samochód. — Nieszczęście! — krzyknął, a myśmy zdrętwieli. — Zapomnieliśmy o piwie! — Jak to, przecież mamy całą skrzynię! — Tak, ale ciepłe, na później. Co będziemy pić po drodze?... Zawróciliśmy znów do śródmieścia. Wszystkie wolne kąty samochodu zostały pozapychane butelkami Tuske-ra, każda owinięta grubo papierem, aby jak najdłużej utrzymać temperaturę lodówki, z której je wyjęto. Jedną butelkę Armando wcisnął mi między kolana. — Otwórz proszę... Za chwilę, jadąc przez zawiłe skrzyżowania hinduskiej dzielnicy, trwał już w swej zasadniczej pozie, trzymając lewą ręką za kierownicę i papierosa w palcach, w prawej butelkę przechyloną, przytkniętą do ust. Tymczasem ulice zapełniły się samochodami i autobusami z ludźmi powracającymi z pracy do domów. Do- ffll syć wolno i z trudem przedostaliśmy się ponownie na główną drogę i dopiero gdy ostatnie domy peryferyjnych dzielnic Dar es-Salaam zostały za nami, mógł Ar-mando spokojnie docisnąć gaz do deski. Termakowa taśma szosy uciekała spod nas z szybkością 70 mil na godzinę. — Gdy tak wolno będziesz jechał, Armando, to nigdy nie dobijesz do tej Ifakary — mruczał z tyłu Ray, układając się w poprzek siedzenia, stopy opierając 0 otwarte okno. — Czyś ty zwariował, Ray... Przecież tu są zakręty, pagórki... ^ Ale nie było do kogo mówić, bo Ray już spał spokf jnie. — On jest rzeczywiście przemęczony. Niańczy dzieci 1 prócz tego próbuje wyprawiać skóry. Ostatnio dałem, mu jednego Granta do wyprawienia. Chce zrobić konkurencję staremu Zimmenmanowi z Nairobi. Bo rzeczywiście w Tanganice nie ma ani jednego wyprawia-cza i wszyscy muszą wysyłać skóry do Kenii, co jest prawdziwym głupstwem, bo i drogo, i daleko. Jeszcze trzeba czekać miesiącami, bo tam mają za dużo roboty. Namówiłem Raya, żeby spróbował, i ostatnio nawet nieźle mu wychodzi. Ta impala, co jest u mnie na kanapie, to jego robota. Ale, czy nie zrobiłbym wielce szanownemu panu zbyt wiele kłopotu, gdybym ośmielił się poprosić... — Już wiem, otworzyć nową butelkę... Dobrze, ale sprawdzimy najpierw, jak wygląda nasze miękkie koło. — Racja! Reakcja Armanda była, jak zawsze, błyskawiczna i gwałtowna — samochód nagle zwolnił, po czym stanął jak wryty. Ray runął z hukiem z siedzenia, a z nim jakieś graty. Butelki zaszczekały złowrogo. — Do wszystkich piekieł, Armando!! Wyrżnąłeś w drzewo? — bełkotał zbudzony Ray. — Koło gorące. Dopompujemy. I znowu migały koło nas, ale już nieco wolniej, coraz teraz rzadsze grupy domków murowanych otoczonych drzewami mango, potem domki już gliniane, czyściutko wymiecione podwórka ze zgrabnymi sylwetkami papai. Drogę tę już się dobrze znało. Wiedziałem, że niedługo zaczną się gospodarstwa z sadami orzeszków keshaw, potem plantacje kassawy i kokosów, a okrągłe domki kryte liśćmi zaczną się pojawiać na tle zbitej masy bananowców. Przy drodze grupki kolorowych dzieci, czasem jakiś kramik z owocami lub workami z węglem drzewnym. O tej porze był dość duży ruch na pobocznych ścieżkach: kobiety z naczyniami z wodą na głowach lub pękami bananów tworzących jakieś fantastyczne, staromodne, piętrowe fryzury, wiązkami drzewa, tykwami, workami. Twarze tutejszej ludności z okolic Dar es-Salaam są raczej poważne, nieraz prawie smutne, ruchy nieco ociężałe i pozbawione tego tanecznego, cygańskiego, trochę nerwowego wdzięku Afrykanów z zachodniego wybrzeża. Okolicy pagórkowatego buszu, w którą następnie wjechaliśmy, przybył nowy, mocny akcent. Jaskrawa zieleń świeżo wyrosłej trawy. Na miejscu nikłych kępek pojawiły się zbite bukiety traw różnych gatunków i różnych odcieni zieleni, od prawie żółtej, aż do niemal granatowej. Intensywność koloru zupełnie zaskakująca i podkreślona jeszcze także różnorodną czerwienią ziemi. Różne kombinacje tych kolorów, gdy doszło do nich jeszcze niebieskawe tło wyłaniających się w dalekiej perspektywie powietrznej gór, zagrały niezmiernie efektownym, ruchomym kalejdoskopowym widowiskiem barwnym. Couleur et lumiere! Gdy wjechaliśmy w roz- ległe, kończące się gdizieś u podnóży gór pola młodego sizalu, gdzie w oddali błękitna zieleń sizalu zlewała się z zielonkawym błękitem gór, nawet niewrażliwy na tego rodzaju efekty natury Armando trochę się wzruszył. Tak, tak, to naturalne, że trawka już zielona. Przecież to listopad. Zielona trawka, święty Marcin na białym koniu... Ta względność normalności czy normalność względności..'. — Tam są antylopy, a my nie mamy nic do jedzenia — odezwał się nagle z tyłu Ray. Zaskakujące, gdyż cały czas byliśmy przekonani, że on śpi głęboko. Armando też już widział antylopy i zwalniał łagodnie, podjeżdżając wolno kilkadziesiąt metrów, zanim zatrzymał samochód po lewej stronie drogi. Ja nie widziałem jeszcze nic. Dopiero gdy Armando wydostał strzelbę Remingtona 0.22 i wyszedł z samochodu, a ja za nim, spostrzegłem kilkadziesiąt główek wyglądających w naszą stronę z wysokiej trawy w odległości może 50 metrów. Antylopy zaczęły natychmiast oddalać się, przechodząc nieco w lewo. Armando wymierzył zza małego drzewka i strzelił raz, drugi... kilka razy. Całe stadko śmignęło tylko i zniknęło z pola widzenia. Armando szybkim krokiem ruszył przez trawę. Ledwo zdążyłem mu dotrzymać kroku. W miejscu gdzie były antylopy, zrobiliśmy kilka kręgów przeszukując trawę. Nic. — Zdawało mi się, że trafiłem, ale chyba nie. Piwo jednak nie pomaga — przyznał Armando. Przy samochodzie stał Ray oparty spokojnie o maskę. Armando siadł przy kierownicy i nacisnął starter. —- Wsiadamy, trzeba ciągnąć dalej... — Jak to, nie zabierzemy tego koziołka, co go trafiłem w szyję? — zdziwił się Ray. — Chodź, poszukamy go. Poszliśmy z Rayem w całkiem innym kierunku, bliżej drogi, i za chwilę ciągnęliśmy z trudem przez trawy pięknego kozła — gazelę Granta. Miał przestrzeloną szyję. Nie wiedziałem, kiedy Ray zdążył wyciągnąć swój karabinek ani kiedy padł stfzał. Musiało to być równocześnie z serią Armanda. Byłem zupełnie zagięty. Widziałem, że Armando także, chociaż nie padła żadna uwaga komentująca z jego strony. Ray uśmiechał się jak zwykle spokojnie i niewinnie i był najmniej z nas podekscytowany. — No, to mamy pieczeń. Skórka ładna i nie uszkodzona. Trzeba ją będzie prędko zdjąć, żeby nam się to wszystko nie zepsuło — rzekł Armando. Gdy po czterech godzinach jazdy, pompując kilkakrotnie koło (Armando dopijał już coś szóstą butelkę piwa), dojeżdżaliśmy do Morogoro, bliskie góry żarzyły się blaskiem zachodzącego słońca, a gdy braliśmy benzynę u znajomego wesołego chłopaka w luksusowo urządzonej stacji benzynowej przy głównym skwerze, zmrok już był zupełny. — Poczekaj chwilkę, zaraz wrócę, tylko napiję się zimnego piwa, pilnuj Raya, żeby go nam nie ukradli! Gdy potem poszedłem na poszukiwanie długo nie powracającego Armanda, zastałem go w barze na rogu, koło poczty. Scena, którą zobaczyłem, wyglądała tak: Armando rozmawiał z grubasem zza lady jakimś tutejszym narzeczem, mocno gestykulując. Po jego bokach przyklejone dwie afrykańskie dziewczyny w kolorowych chustkach kokieteryjnie zawiązanych na głowach, ze śmiałymi dekoltami, których wypukłości jakimś specjalnym sposobem były podciągnięte gdzieś aż prawie pod szyję. Armando rozmawiając wymachiwał butelką, kuflem, papierosem, pieniędzmi. Jedna jego ręka wędro- 5 — W dolinie Kilonibero 65 I I wała równocześnie po piersiach chichoczącej dziewczyny, druga gdzieś poniżej pleców drugiej piękności. Nigdy nie wiedziałem/ile Armando ma właściwie rąk! — Aaaa! — ucieszył się. — To jest mój przyjaciel z Polski. Nie lubi piwa. W Polsce nie wiedzą, co to jest nasz tutejszy wspaniały napój — zimne piwo... — Popatrz Wit, jak tu jest pięknie, dotknij tej gładkiej afrykańskiej skórki... Zrozum, kocham tych ludzi, ten kraj, to miejsce... Tu się urodziłem, w Morogoro, tam, w tych górach. Czujesz, jak pachną te dziewczyny? Już, już jedziemy... Jeszcze "tylko wezmę na drogę zimne piwo. Wystarczy nam dziesięć butelek do Ifa-kary? Może wystarczy, po co ma się zagrzać, jeśli wy nie pomagacie. Coś się źle czuję, zimno mi wzdłuż kręgosłupa. Wstąpię jeszcze przed dalszą jazdą do znajomego lekarza. Da mi zastrzyk. On wie jaki. Często go tu odwiedzam. Ray nareszcie się obudził z twardego snu i zupełnie już przytomnie zaczął patrzeć, podczas gdy Armando zniknął w mieszkaniu lekarza. Skorzystałem z chwili postoju i obszedłem najbliższą dzielnicę miasteczka. Było mokro na ulicach, musiał ipadać tu niedawno niezły deszcz. Ludzie siedzący pod domami pozawijali się w koce. Było zimno, jakieś 20—25 stopni. W szortach i koszulce bez rękawów czułem się akurat dobrze, co innego jednak myśleli tutejsi mieszkańcy. Jeden starszy baba rozpalił nawet sobie piecyk z węgielkami; grzał przy nim ręce i stopy. Ruchu nie było żadnego. Cała ludność „trwała" spokojnie przy swoich domach nic nie robiąc. Słabe światełka lampek naftowych oświetlały pustawe i nie ożywione wnętrza pootwieranych mieszkań. Gdzieniegdzie tylko dzieci, także stosunkowo spokoj- ne, wprowadzały trochę ruchu i czasem gwar dochodził od grupek ludzi popijających pombe z tykwowych miseczek. Podszedłem do jasno oświetlonego wewnątrz lokalu. Krzywymi literami wypisana nazwa Jamhuru bar. W środku grająca szafa, jakieś bilardy, duży comptoir i cała ściana butelek, kłaniających się wchodzącym gościom. Napoje z całego świata. Brakuje chyba tylko polskich wódek. Napoleon, Dubonnet, Cinzano i rum kubański. Kilka gatunków whisky i niemiecki Steinwein. Martini, Chianti i Cóte du Rhóne. Na ulicy przed barem duży ruszt z rozpalonym węglem drzewnym. Z jednej strony szaszłyki na drutach, zręcznie przekręcane przez czarnego kucharza — z drugiej żelazna kratka z dopiekającymi się pachnącymi plantainami. Goście pijący przy barze wewnątrz trzymali druty z upieczonymi kawałkami mięsa i wątróbek — zagryzali ściągając palcami przepojone ostrymi przyprawami kawałki baraniny. Dookoła narożnika zauważyłem dużą ilość zaparkowanych samochodów z charakterystycznymi tablicami rejestracyjnymi Dar es-Salaam. Przyjechał właśnie jakiś nowy samochód z dwoma mężczyznami. Natychmiast podbiegły dwie czarne piękności w europejskich sukienkach i perukach, zrobionych z długich, prostych włosów. Mieć długie, gładkie włosy, to marzenie każdej Afrykanki. Towarzystwo zniknęło za chwilę w hotelu Jamhuru. — Daressalaamczycy też ludzie — wyjaśnił mi potem Armando. — Chcą się wyrwać z plotkarskiego otoczenia, gdzie się wszyscy znają, i przyjeżdżają do Morogoro. Nieszczęście w tym, że jest to jedyne miejsce w pobliżu stolicy i znów się tu wszyscy spotykają. — Armando, a ten twój lekarz nie mieszka przypad- kiem coś za blisko tego baru? Tak wygląda, jakby od tyłu tego domu... Co tak długo robiłeś u lekarza? — Co? A, tak, tak, było dużo' ludzi. Wiesz co... Fre-dzie lepiej! nic nie mów o tym zastrzyku. — Czujesz się chociaż lepiej? — Tak, zupełnie dobrze... Droga nasza z Morogoro w kierunku Ifakary prowadziła teraz dokładnie na południe. Gdy minęliśmy rozległe plantacje sizalu Vitunga, skończyła się dobra droga termaikowa. Zaczęły się pryzmy, rozkopy, objazdy odcinka będącego w budowie a następnie wpadliśmy w koleiny, wyboje i „pralki" starej drogi, która miała nas prowadzić już aż do celu. Wiele setek mil przed nami rozpościerała się kraina równin, stepów i zalewów rzek Ruaha, Rufii, Kilombero i Luhombero. — Najwyższy czas, żeby się zająć naszą irnpalą — zauważył Armando. Podjechaliśmy do pierwszych chat, które mignęły po prawej stronie drogi. Ray podszedł do domku zbudowanego z tpatyków i gliny i zaczął wołać w języku suahili do śpiących wewnątrz ludzi. W końcu z domku odezwał się jakiś słaby głos. Po krótkiej rozmowie Ray wrócił wyjaśniając, że całe osiedle jest puste i tylko jakiś dziadek się odezwał prosząc, żeby mu nie przeszkadzać w spaniu,'! nikogo prócz niego tutaj nie ma. Trzeba było jechać dalej. Wkrótce pokazały się następne domy. Podeszliśmy do najbliższego drogi, schowanego pod olbrzymim mangowcem. Gdy szliśmy po szeleszczącym materacu opadłych mangowych liści, jakiś mężczyzna wyszedł z chaty i grzecznie nas pozdrowił. Zrobiło się tymczasem zupełnie ciemno, gdyż chmury przykryły wschodzący księżyc i słuch był jedynym zmysłem dającym rozeznanie. Ray szybko porozumiał się z mieszkańcami i przy nikłym świetle dwóch latarek elektrycznych oglądałem 68 niezwykle zręcznie wykonaną czynność zdjęcia skóry i poćwiartowania mięsa gazeli. Głównym narzędziem operacji był mój szwedzki nóż. Nie bardzo zresztą zgrabnym narzędziem. Tym samym nożem zdejmowaliśmy skórę niedźwiedzia w Kanadzie. Pracowaliśmy wtedy ciężko przez cały dzień me trzech. Tutaj w przeciągu pół godziny dwóch chłopaków dokonało pełnej rzeź-nickiej roboty. Wprawdzie gazela to nie niedźwiedź, ale też pół godziny — nie dziesięć godzin! Podczas gdy z Rayem asystowaliśmy przy pracujących świecąc im latarkami, Armando zabawiał po ciemku mieszkanki domów, których, sądząc po piskach, sporo się musiało zgromadzić pod bananowym okapem naszego baby ¦— gospodarza. — Jak ty to robisz, Armando, że potrafisz te nieśmiałe tutejsze kobiety jakoś zawsze rozbawić? — Ja z nimi żartuję. Widziałeś, te dwie miały nawet całkiem jędrne ciała... — Nie mogłem widzieć, przecież jest całkiem ciemno. Jak ty widziałeś? — Nic nie widziałem. Jest ciemno jak diabli... Zabraliśmy skórkę i jedną nogę. Resztę otrzymali w prezencie uczynni mieszkańcy wioski. Gdy ruszyliśmy dalej podpompowawszy koło (znów nie było kiedy zamienić na zapasowe), chmury odsłoniły księżyc, który teraz szybko wspinał się po niebie. Jego ogromna pomarańczowa pełnia kurczyła się w miarę wysokości, przybierając na sile światła rzucanego na rzadki busz i szerokie przestrzenie jasnej, wyschniętej trawy, rozsianej kępami wysokimi na dwu chłopa. Nagle, przy lekkim skręcie, światła samochodu padły na jakąś chropowatą, popielatą ścianę — na bok słonia stojącego tuż przy drodze. Gdy mignął koło nas ciemną sylwetą i popatrzyliśmy w tył, okazało się, że słoń nie ruszył się z miejsca. — Obejrzyjmy go — prosiłem. Armando zaczął ostrożnie cofać samochód i za chwilę mogliśmy oglądać w świetle reflektorów przepiękną scenę. Ogromnie zwierzę, z głową zadartą w górę, pasło się obdzierając energicznymi ruchami trąby pęki liści z drzewa i pchając je do szeroko otwartej paszczy. Dość długo patrzyliśmy. Słoń od czasu do czasu łypał w naszym kierunku czerwonym błyszczącym oczkiem i wcale nie zamierzał przejmować się ani światłem, ani samochodem. Miało się nawet wrażenie, że był zadowolony z przypadkowej dodatkowej iluminacji i chcąc ją wykorzystać zwiększał tempo kolacyjnej akcji i wachlując olbrzymimi jak kotary uszami szarpał gałęzie z taką siłą, że całe drzewo trzęsło się nad jego głową. Widok był wspaniały i urzekał swoją autentycznością. To nie był słoń z cyrku czy zoologu, całkiem czy też trochę oswojony, jak w niektórych parkach narodowych, tylko pełne energii i zdrowia swobodne zwierzę, normalne, naturalne i dzikie w środku swojej ojczyzny. On tu był najpierw, a człowiek przyszedł przeszkadzać mu z jakimiś dziwnymi drogami, samochodami i teraz urządza figle w nocy z tym sztucznym światłem w oczy... Słoń był ogromny, ale miał tylko jeden, i to niewielki kieł. Drugi stracił gdzieś w jakiejś walce w ciągu swego niewątpliwie długiego życia albo też przy jednej z najcięższych prac, jaką niekiedy podobno wykonują słonie: wybijanie kłami dziury w pniu baobabu w poszukiwaniu wody w czasie suszy. Taki słoń nie padnie łupem myśliwego, zbieracza kości słoniowej i to jego kalectwo jest w tym sensie równocześnie jego szczęściem. Może mu się wszakże przytrafić co innego. Mówią, że słonie bez kłów albo z jednym, wariują, że są jakieś nienormalne i niebezpieczniejsze. Może to być spowodowane odmienną dietą, przy braku możliwości kopania kłami,- albo też nadmiarem tupetu i poczucia bezpieczeństwa. W każdym razie te osobniki gorliwsze są rzekomo wtedy, gdy słonie przystępują do niszczenia dzieł pracy rąk ludzkich. W takim wypadku może zapaść wyrok na bez-czelnika. W każdym razie nasz znajomy nie wydawał się w najmniejszym stopniu speszony nawet naszą całkiem głośną rozmową i fucząc obrabiał smakowite drzewo, które postanowił widocznie ogołocić kompletnie. Nasyceni niecodziennym bądź co bądź widokiem, ruszyliśmy w dalszą drogę. W momencie gdy osiągnęliśmy pełną prędkość, coś zatrzeszczało przed nami i wypadł z buszu na drogę, tuż przed maskę samochodu, drugi słoń, zakręcił jakiegoś nieprawdopodobnego młyńca, zawrócił i jak gdyby tym samym rozpędem, ukośnie, znowu wbiegł do krzaków. Wydarzenie to trwało sekundy, ledwie uchwytne przez świadomość, jak najkrótsza scena z filmu kowbojskiego. Armando przycisnął hamulec, ale zaraz zwolnił, gdyż już było po wszystkim. Długo jeszcze potem nie mógł ochłonąć. — Lucky boy — mówił do mnie. — Będzie z tobą dobrze polować. Już w połowie drogi widzieliśmy dwa słonie, i to jakie! Ten ostatni to było wielkie niebezpieczeństwo. Czy wiesz, co to jest zderzyć się ze słoniem? To straszna katastrofa, wiele ludzi tak się zabiło. Ale że ten tak zakręcił! Byłem pewien, że to już po wszystkim. Przecież to słoń! Słoń! Bądź łaskaw, jeżeli ci to nie zrobi specjalnego trudu, otworzyć butelkę piwa... 4- Ray, jak się czujesz? — Mieliśmy szczęście wyjątkowe. To wyglądało naprawdę marnie. Nie tak daleko stąd, w zeszłym roku, wielka lora z przyczepą wiozła piwo w skrzyniach. Zderzyli się ze słoniem. Zginęli wszyscy trzej Afrykanie. Słoń poszedł. Znaleźli go na drugi dzień nieżywego w buszu. Kły zabrał departament lasów. W ciągu następnej godziny wjechaliśmy w okolicę TO I ¦HHII __ 71 III * li stępów pokrytych niższą trawą i połaciami rzadkiego buszu. Widać było, że itu nie przeszły jeszcze „wiosenne" deszcze. Trawa wyschnięta, kurz na drodze, ibezlistne zarośla. W pewnej chwili na dużej przestrzeni horyzontu zamigotał rząd światełek, jak gdyby oświetlone nocną iluminacją miasto. Na niebie coraz wyraźniej ukazywała się łuna. — Bush fire — objaśnił Arinando. Pożar stepu. iW miarę zbliżania się potężniał trzask gałęzi i trawy. Step palił się po obydwu stronach drogi i po pewnym czasie wjechaliśmy w ścianę zasłaniającego wszystko, gryzącego w gardło dymu. Dopełniło to wrażenia grozy swobodnie szalejącego żywiołu. Nieraz już widziałem pożary buszu w Afryce Zachodniej, ale zawsze z daleka. Teraz pchaliśmy się w sam środek ognia i dymu. — To tylko kawałek drogi będzie duszno — zapewnił Armando. — Busz jest niski i bardzo suchy. Prędko się pali i prędko gaśnie. Pożar idzie wąską linią. Za chwilę byliśmy poza obszarem ognia i przed nami rozciągała się przestrzeń jasno oświetlonego księżycowym światłem stepu. Ale co to? Znów jakieś ognie naprzeciwko nas... Błyskające i znikające. Antylopy! Ich oczy błyskały odbijając światła reflektorów. Przepiękne sylwetki gazeli impala zaroiły się po lewej stronie drogi. Armando przystanął i patrzyliśmy na nieruchomo stojące stadko. Wszystkie główki były zwrócone ku nam. Potem rozpłynęły się gdzieś, pozostawiając nas w labil-nym stanie odczuć na granicy rzeczywistości i świata złudzeń. Byliśmy już trochę zmęczeni... — Teraz będzie mostek, potem drugi, potem drift (woda płynąca w poprzek drogi)... No co, zgadza się? — Armando popisywał się rzeczywiście znakomitą znajomością ostatnich etapów drogi. — Za dwoma zakrętami, pagórkiem i znowu dwoma zakrętami wjedziemy na prostą drogę, którą dojedziemy już do Ifakary. Uzgodniliśmy, że już z pewnym utęsknieniem oczekujemy na koniec drogi. Gdy wjechaliśmy w pierwsze uliczki tej wioski — miasteczka, już na wschodzie zaczęły się zaznaczać pierwsze rozjaśnienia nieba. Całe dosłownie stada spokojnych i cichych psów zupełnie beztrosko prowadziły swoje konferencje na środku drogi, każąc wykonywać skomplikowane ekwilibry-styki kierownicą. — Spróbujmy trochę się przespać — rzekł już całkiem słabym głosem Armando, zatrzymując wóz pod pochyłym pniem kokosowej palmy w pobliżu trzcinowych domków. Gdzież tam! Natychmiast wnętrze samochodu napełniło się nieznośnym brzękiem moskitów. Zamknęliśmy okna i pozwolili konkurować nieprzezwyciężonej zdawałoby się senności z wytrzymałością przeklętych owadów w wozie. Nie próbowaliśmy ich odganiać. Napełnią brzuchy naszą krwią i dadzą spokój, rozumowaliśmy. Za chwilę jednak zrobiło się tak gorąco w samochodzie, że po prostu zaczęliśmy się dusić z powodu braku tlenu w płucach. Pot zaczął spływać z głowy, twarzy, pleców, rąk i pięt. Sauna. Spanie było zupełnie niemożliwe. Mo-skity jeszcze raz udowodniły, że są najgroźniejszym dla człowieka gatunkiem dzikich zwierząt w Afryce. Safari dzień drugi Cóż było robić. Dalej w drogę. Gdy dojechaliśmy do przyczółka prymitywnego promu na rzece KilomberOj dzień zaczął już wstawać, rozwidniało się w oczach. Wy- szliśmy z samochodu i spojrzeli z wysokiego brzegu na gliniastą rzekę. Miała w tym miejscu w tej chwili jakieś sto metrów szerokości. Prąd był dość silny, wirował rudą, prawie gęstą wodę w pieniste kręgi. — Mała woda, to dobrze. Bałem się, że będzie gorzej — zauważył Armando. Pod samym brzegiem żerowały trzy hipopotamy wynurzające co jakiś czas ogromne, tłuste pyski i wydmuchujące z potężnym świstem powietrze i rozpyloną wodę. Trzy?... Za chwilę chyba sześć. Nigdy nie można od razu określić ich ilości w wodzie. Co chwila nurkują, a inne się wynurzają. Hipopotamy szły pod prąd i wynurzały się coraz bardziej w prawo. Niedługo zebrała się grupka ludzi czekających na uruchomienie fery nocującej po drugiej stronie rzeki. Wyszedł ze swego domku dozorca promu i przemówił do nas niskim, spokojnym głosem, zaskakująco piękną angielszczyzną. Dziwnie zabrzmiał oksfordzki akcent i wyraźna dykcja w tej dekoracji, zwłaszcza że i poranny kostium interlokutora, składający się z postrzępionej płachty, stanowił ciekawy kontrast z eleganckimi, pełnymi gestami i aktorsko postawionym głosem. Potem się dowiedziałem, że był on wychowankiem szkoły misyjnej i grywał szekspirowskie role w przedstawieniach szkolnych. Nazywał się Aly. Armando znał go od dawna. Od Alego usłyszeliśmy smutną wiadomość: łódź motorowa, na którą liczyliśmy, że będzie nam służyć na czas polowania — zepsuła się. Złamaną śrubę próbowano naprawiać własnymi środkami, nic z tego. Trzeba ją posłać co najszybciej do Morogoro albo Dodomy. Co robić? Aly wystąpił jednak z gotową radą. — Mam tutaj chłopaków, co mogą wiosłować i znają się na polowaniu. Na jutro mogę ich zorganizować. Na razie wróciliśmy tych kilka mil do Ifakary. „Śródmieście" stanowiła kilkudziesięciometrowej długości T4 uliczka sklepów, mieszczących się w małych parterowych domkach. Uliczka była zakończona iplacem targowym. Ruch w mieście panował już duży. Na razie ośrodkiem zainteresowania był autobus przygotowujący się do odjazdu. Kierowca z trudem i pewnym okrucieństwem załadowywał nadmiar ipasażerów. Armando wpadł natychmiast w ramiona grubego Hindusa, który wyskoczył zza lady sklepu „ze wszystkim". Do mnie przyczepił się rozmowny Afrykanin w ogromnym kapeluszu z podwiniętym z jednej strony rondem, coś na modłę urzędowych „gamewardenów", opiekunów zwierzyny. Trzymał mnie za rękę i nerwowo coś mówił w tutejszym narzeczu. Z całej przemowy zrozumiałem tylko jedno słowo brzmiące po suahili: tembo — słoń. Na razie Hindus zaprosił nas do swego mieszkania mieszczącego się na tyłach sklepu. Izba była idealnie czysta i tak samo prymitywna. Całe umeblowanie składało się z prostego stołu, kilku krzesełek i maleńkiej gazowej kuchenki w kącie. Po pokoju krzątała się bezszelestnie młoda, duża, bardzo piękna kobieta w różowym sai i. Pachniała świeżym ziołowym olejkiem błyszczącym na włosach z idealnie prostym przedziałkiem na środku głowy. Piękność Hindusek zawsze jednakowo zaskakuje i zachwyca. Staranność stroju i precyzyjne ułożenie każdej fałdki materiału podkreślało geometryczną szlachetność owalu twanzy wyciętego czystą, pewną linią. No i oczy! — Moja żona — zwięźle objaśnił grubas. — Zaraz poda nam coś do jedzenia i picia. Całą noc jechaliście? — Nic do jedzenia! — równocześnie zaprotestowali Ray i Armando. — Idziemy polować, musi nam być lekko. Zapowiada się ciepły dzień, jedzenie dobre wieczorem. Teraz najwyżej poprosimy o coś do picia. Lekko nam było już teraz. Szczególnie, przypuszczam, 75 mnie. Od wczoraj rano nic nie jedliśmy. Wiedziałem już jednak, jak ma być. A przynajmniej jak będzie. Zresztą rzeczywiście nie było czasu. Trzeba prędko wyruszać, zanim słońce zaświeci całkiem prostopadle. Indira uśmiechała się, ukazując białe równe zęby, gdy ściskała nasze brudne z podróży łapy, swoją dłonią. — Mam curry i rybę... — Nie, nie! — wołali moi towarzysze. — Nie — dodałem nieco słabiej. Zauważyłem później wiele razy, że mieszkańcy Afryki nigdy nie odczuwają głodu rano. Dopiero wieczorny chłód przywraca im apetyt. Gorąca herbata, indyjskim sposobem gotowana z mlekiem, goździkami, cynamonem i innymi przyprawami, do tego bardzo słodka, smakowała wspaniale i wprowadzała nowe życie w nadmęt-niałe organizmy. Duch wstępował z każdym łykiem. — Co mówił do ciebie ten game-skout? — spytał Ar-mando. — Mówił tembo. Gdy wyszliśmy na ulicę, chłopak z kapeluszem czekał tam na nas; miał wąsiki i bródkę — rzecz nieczęsto spotykaną u Afrykanów. Zielonkawa, czysto wyprana koszula i szorty z bardzo szerokim pasem stanowiły jego strój. Nogi bose. Przysłuchiwałem się, a raczej przypatrywałem jego rozmowie z moimi towarzyszami. Za chwilę podeszło jeszcze dwóch, mocno zainteresowanych tematem Afrykanów. Z gestykulacji zrozumiałem, że wchodzą w rachubę dwa prawie że przeciwne kierunki, w których mieliśmy się ewentualnie udać. Jeden z nich akceptował Ray, a sprzeciwiał się raczej drugiemu. W końcu uzgodniono sprawę i ruszyliśmy wraz ze wszystkimi trzema Afrykanami. Zrobiło się porządnie ciasno w samochodzie. Gdy wyjechaliśmy z miasta, w pewnym momencie Armando zawrócił. — Nie — rzekł — pojedziemy na zachód. — Jak chcesz, to nie ma rady — odparł Ray. — To twoje polowanie. Ale ten z wąsami nie ma racji. Tam nie może być słoni o tej porze. Armando często, jak wiedziałem, robił takie zmiany i dla efektu, i dla postawienia na swoim. Nie było powiedziane, że jeszcze raz nie zmieni kierunku. To się jednak nie stało i wjechaliśmy na wąską, bardzo suchą i zakurzoną drogę. — Jeszcze na dodatek zepsujesz samochód. Pamiętaj, że do tej wsi jeździ się land-roverem — dodał Ray. Ale widziałem że był pogodzony z losem, nie widząc sposobu perswazji. Do wioski, jeżeli tak można nazwać kilka z daleka od siebie porozstawianych domków, jednak, aczkolwiek z trudem, dojechaliśmy. Rąbnęliśmy tylko parę razy przykro podwoziem o stwardniałe koleiny i kępy trawy. Gdy dobiliśmy do domków, była już pewnie ósma. Starszy osiedla przywitał nas z godnością. Ściskał po kolei nasze ręce, długo przytrzymując w swoich dłoniach i patrząc uprzejmie w oczy. Na pagórku stały kobiety i dzieci. Zostawiliśmy samochód przy domu „chiefa" i ruszyliśmy dalej piechotą. Przodem ruszyli nasi przewodnicy, potem Armando, ja i Ray. Tempo marszu było duże. Szliśmy gęsiego, ledwie zaznaczoną ścieżką zwierzęcą przez rzadki, wyschnięty busz. Słońce, które zrobiło już sporą drogę wi górę, przypiekało coraz bardziej, a lekkie białe chmury zwielokrotniały jego blask, odbijając promienie jak lustra. — Weź bluzę z rękawami — powiedział mi Ray, wkładając jakąś marynarkę z dermy, gdy wyruszaliśmy. Włożyłem wobec tego starą, wysłużoną już w Kanadzie bluzę. Niedługo się dowiedziałem o słuszności tej rady i byłem wdzięczny Rayowi. Ogromne kolce krzewów, 77 przez które trzeba się było przedzierać, atakowały przede wszystkim rękawy. Czasem tylko docierały do skóry. Ładnie by się wyglądało z gołymi ramionami i w krótkich spodenkach... Po pół godzinie marszu dobrze już zacząłem czuć wciskający się w ramię rzemień od torby z fotograficznym sprzętem. Przezornie zabrałem tylko najlżejszy ekwipunek. Niby nic. Małoobrazkowa „Fraktina" z dodatkowym teleobiektywem, niby lekka kamera 16 mm, trochę taśmy i światłomierz. W sumie jednak kilka kilo. Aparaty nie tylko trzeba nieść, ale trzymać w ciągłej gotowości, bo w każdej chwili może się coś fotograficznego zdarzyć. Dlatego filmówkę niosę w ręce, żeby mieć najlepszy dostęp do torby z „Praktiną". Ponieważ światło zmieniało się nieustannie —chmury—słońce — konieczna była ciągła korekta i ustawienie przesłon i czasu w obydwu kamerach. W jednej — rnałoczuły film 13/10 Din o minimalnej tolerancji, a w drugiej „kolor" o żadnej tolerancji. To się robiło w czasie nieprzerywanego marszu, równocześnie odsuwając gałęzie od przejścia, przeskakując dołki, górki, rowki, kamienie i kolce, zasłaniając oczy. W pewnej chwili poczułem bolesne zgniecie w stopę. Długi kolec musiał akurat trafić w okapslowany otwo-rek wentylacyjny trampka, przeszedł przez kawał skóry i wpiął się pięknie jak agrafka w płócienną cholewkę. Próbowałem wyrwać kolec nie przerywając marszu. Gdzież tam! Siedział mocno, długi chyba z 10 centymetrów. Nieprawdopodobna jest ostrość i twarda sprężystość itych kolców! Szedłem dalej zaciskając zęby, bo nie chciałem na razie hamować tempa, a okropnie nie miałem ochoty podbiegać za towarzyszami zostawszy w tyle. Dużo miałem potem kłopotu technicznego z wyrywaniem kolca — mocnego jak trzycalowy gwóźdź. 78 Noga zaczęła paskudnie boleć i krwawić, powodując niemiłą wilgoć w bucie. Nasi afrykańscy chłopcy szli boso stawiając kroki swoimi wielkimi bosymi stopami z absolutną pewnością i swobodą, nie patrząc nawet pod nogi. Nie imały się ich żadne ciernie. Przechodziliśmy przez takie miejsca, gdzie ścieżka była dosłownie najeżona jak ściernisko sztywnymi kolcami, ostrymi kikutami spalonych łodyg, które z trudem łamały się pod gumowymi podeszwami. Zdałem sobie sprawę z nierównego rozłożenia naszych wysiłków. Na przodzie scout ze strzelbą, potem drugi z drugą strzelbą, potem trzeci z torbą z piwem. Armando nic nie niósł, a ja nie mogłem wypuścić z rąk tych przeklętych, niewygodnych do niesienia i obsługi sprzętów. Do tego delikatnych i wymagających ciągłej opieki, trzymania w gotowości, czystości i sprawności technicznej. Aparatu nie można oddać do noszenia, trzeba go obsługiwać w o wiele bardziej skomplikowany sposób niż strzelbę. Ale czy nie warte jest to wszelkich wysiłków? Czy nie lepszą jest rzeczą dobre zdjęcie słonia w albumie, książce czy miesięczniku, które mogą oglądać i cieszyć się nim tysiące ludzi, niż trofeum w postaci spreparowanej nogi słonia, służącej jako kosz do śmieci, albo wycinanek z kości słoniowej przedstawiających żyrafę pod palmami, naklejonych na hebanową deskę i straszących kiczowatością ze ścian niewybrednych białych Afrykanów albo ich krewnych z Europy — miłośników „pamiątek"? Co jakiś czas wyszukiwaliśmy wyższe drzewo i jeden z chłopaków wdrapywał się na nie, długo wypatrywał we wszystkich kierunkach — potem kiwał głową. Nic. — Hapana buana stwierdzał i szliśmy dalej. Zauważyłem, że obydwie strzelby, które nieśli chłopaki, to 0.375 i 0.22 Armanda. 79 -— Ray! Nie wziąłeś strzelby?! — Po co, przecież tu nic nie będzie. Ale nie przejmuj się — zapewniał Ray — jutro na pewno zobaczymy słonie. I to nawet dużo. Dzisiaj się przejdziemy, nic nam nie zaszkodzi. Rozruszają się nam nasze zsamocho-działe nogi... Gdy wyszliśmy na rozległą równinę pokrytą niskim, rzadkim buszem i krótką, kępiastą trawą, widać już było na horyzoncie dachy pierwszych domów luźno rozprzestrzenionej! naszej osady. Ray dotknął mojego ramienia i pokazał wyciągniętą ręką: — Dzika świnia, ngiri! Równocześnie prawie wskazali w tym kierunku tra-kerzy i Armando już trzymał gotową strzelbę, wpatrzony w step. Za chwilę dopiero spostrzegłem poruszające się zwierzę w dużej odległości. Świnia biegła szybkim, równym kłusem, prostopadle do naszego kierunku marszu, zbliżając się ku nam. Armando wybiegł naprzód na wolną od zarośli przestrzeń, ja tuż za nim. Przycupnęliśmy w trawie. Armando usiadł rozszerzając zgięte w kolanach nogi, oparł łokcie na kolanach i czekał z wymierzoną strzelbą przy ramieniu. Świnia widocznie jeszcze nic nie poczuła, gdyż nie zmieniając kierunku biegła ciągle, ukosem przybliżając się ku nam. Był to ogromny wart-hog, czyli guziec, najbardziej chyba groteskowo wyglądające [zwierzę Wschodniej Afryki. Potworny i zarazem śmieszny, wielki, sękaty ryj płynął ponad trawą, za nim potężne cielsko i sterczący pionowo w górę sztywny ogon z kitą. Gdy świnia znalazła się w najbliższym od nas punkcie w odległości jakich 100 jardów, huknął strzał i zakurzyło się za ogonem wart-hoga, gdzie uderzyła w suchą ziemię kula. Za mała poprawka na opóźnienie. Świnia przeszła w galop nie zmieniając kierunku biegu. Jeszcze 80 Impala. Jedna z najpiękniejszych antylop ...wyglądał tak, jakby nie umiał zabić muchy... Ray Vaz z synkiem Winstonem ...słoń miał tylko jeden kieł... ...spokojne pozornie bawoły są najniebezpieczniejszymi dla człowieka zwierzętami Afryki... dwa razy zdążył Armando strzelić bezskutecznie, gdy nie uszkodzone zwierzę dopadło granicy wyższej trawy, która jak zboże wyrastają żółtym łanem z niskich kępek. Tam czując się bezpiecznie, ngiri nagle się zatrzymał i popatrzył przez chwilę na nas wystawiając tylko samą głowę sponad trawy. Gdy Armando jeszcze raz się zmierzył, nie było już nic. — Skąd ta świnia o tej porze dnia? — zdziwił się Ray. — Ktoś musiał ją wystraszyć. Rzeczywiście, za kilka minut zobaczyliśmy grupę ludzi. Podeszliśmy na ich spotkanie. Było ich sześciu. Nieśli po dwóch drągi z ponadziewanymi na nich połciami mięsa. Mięso było obeschnięte i przyczerniałe od słonecznego żaru. — Jakiś buana wczoraj zabił bawoła i dał nam mięso — oświadczyli. Trzy godziny marszu stąd. Z entuzjazmem przyjęli papierosy i po krótkiej pogawędce grizecznościowej i nie kończącym się podawaniu i ściskaniu rąk, powędrowaliśmy dalej, każda grupa w swoją stronę. — Przysięgnę — mówił Armando — że polowali zatrutymi strzałami. Widziałeś, wszyscy mieli łuki przy pasach. Tutaj bardzo rzadko ktoś przyjeżdża na normalne [polowanie. Fabrykacja zatrutych strzał jest sztuką, która nie zniknęła we Wschodniej Afryce. Truciznę sporządza się tutaj zasadniczo jednym sposobem. Surowcem jest skromne drzewko o mało charakterystycznej sylwetce, nieco podobne do naszej tui. Nie jest rzadkością ta roślina. Ma jednak tę właściwość, że nie każde drzewko tego gatunku ma zdolność wytwarzania trującej substancji. Trujący egzemplarz można poznać po tym, że dookoła niego leżą martwe owady, myszy, jaszczurki i inne małe zwierzątka. Drobno porąbane kawałki drewna gotuje się tak dłu- 6 — W dolinie Kilombero 81 go, aż zmienią się w gęstą papkę. Potem papkę tę gotuje się dalej!, aż przybierze konsystencję gęstego ciasta. Ostatecznym produktem są wysuszone, gumiaste kulki wielkości grochu. Kulki te są sprzedawane za ciężkie pieniądze. Kulkę taką nakłada się na ostrze strzały. Każde, najmniejsze nawet zadraśnięcie powoduje śmierć nawet największego zwierzęcia w ciągu kilku minut. Trucizna nie psuje jednak mięsa. Trzeba tylko wyciąć natychmiast spory kawał z miejsca, gdzie ugodziła strzała. Od zatrutej strzały zginął w okolicy Arushy Adriano Rotti. Opowiadano mi o tym bezpośrednio po tragedii. Adriano został ugodzony strzałą w plecy, gdy objeżdżał swą farmę. Zdążył dojechać przytomnie do pobliskiego szpitala swym dżipem, krzyknął, że jest zatruty strzałą, i zemdlał. Zanim go wyciągnięto z samochodu, już nie żył. Nawiasem mówiąc wszyscy, którzy znali Adriana, spodziewali się takiego końca sprawy. Adriano był niepoprawnym podrywaczem i hołdował miłości w nieokiełznany sposób. Ponarażał się ciężko wielu mężczyznom z okolicznego szczepu Wameru. Noc w Ifakarze Noc w Ifakarze spędziliśmy w dość niezwykłym lokalu. — Chodź — powiedział Ray — pokażę ci coś, czego zdaje się jeszcze nie widziałeś. Zaprowadził mnie w boczną uliczkę. Weszliśmy do ostatniego domu, gdzie zaczynał się już gąszcz palm kokosowych. Ciężki, nieprzyjemny, słodko-rybi zapach był 82 i:- ¦* pierwszym wrażeniem. Stos zasolonych surowych krokodylich skór leżał pod ścianą obszernej izby. Dwóch mężczyzn brało każdą skórę, rozkładało ją na cementowej podłodze i zasypywało świeżą solą stojącą w workach. Następnie skórę zwijali jak rolmopsa i (kładli pod przeciwną ścianę. — W tym stanie pojadą prosto do Francji. Tam będą dopiero wyprawione i zamienione na damskie torebki. Są to same brzuchy krokodyli. Grzbiety do niczego się nie nadają. To, co widzisz, są to same duże sztuki. Skóry wydawały mi się rzeczywiście wyjątkowo duże. Zmierzyłem prowizorycznie. Około trzech metrów długości. — To są 'krokodyle z rzeki Kilombero — mówił Ray. — Wiele lat się je tu łapało... Zdawało mi się też dziwne, że wszyscy tu znają Raya i witają go przyjaźnie zwracając się po imieniu. Ray całą sprawę mi szerzej wyjaśnił. Pewien młody Francuz założył tu przedsiębiorstwo eksportu skór krokodylich. Ray był u niego kierownikiem „produkcji", czyli głównym specjalistą od polowania. Francuz ów uznawał w życiu głównie trzy hasła: wino, kobieta i śpiew i intensywnie je wprowadzał w czyn. Na ostrzeżenie lekarza, że dla ratowania zdrowia przynajmniej z jednej z tych namiętności będzie musiał co prędzej zrezygnować, Francuz zrezygnował ze śpiewu. Pozostałe „hobby" wystarczyły jednak, aby zrujnować kampanię krokodylową i zdrowie. Wyjechał do ojczyzny, a przedsiębiorstwo przejęła spółdzielnia afrykańska. W dawniejszych latach, gdy były wielkie ilości krokodyli w rzece Kilombero, polowało się na nie metodą wręcz przemysłową. Wzdłuż brzegu, co 50 jardów zarzucano zakotwiczone na brzegu stalowe liny z przynętą na hakach. Przynętą było mięso hipopotama, które prze- 83 leżało kilka tygodni, odpowiednio zgniło i nabrało niesłychanej smakowitości. Kilkadziesiąt takich wędek wyrzucano w ciągu dnia. Pozostawały tam przez noc. Rano przychodził traktor i wywlekał złapane krokodyle na brzeg. Zaciągano pętlę na ogonie i natychmiast ściągano skórę z brzucha. Reszta szła do rzeki, gdzie gniła, stwarzając środowisko miłe dla krokodyli, przywabiając je w te okolice. Obecnie sposób ten jest ze względów humanitarnych i ochrony przyrody zakazany. Polować teraz wolno w nocy z latarką i należy złapanego krokodyla natychmiast zastrzelić. Wi ogóle jest ich już mało i skończyła się beztroska eksploatacja. Tutejsze krokodyle można spotkać tylko w nocy i trzeba dobrze znać miejsca w zalewach, rzeki, gdzie przebywają. Niemniej ciągle zdarzają się wypadki, że krokodyl złapie dziecko lub kobietę, która przyszła po wodę. Człowiek taki znika bezpowrotnie, gdyż krokodyl wciąga go w swą dziurę pod brzegiem; tam po pewnym czasie delektuje się zgniłym mięsem ofiary. Nikt w Afryce nie umie wyprawiać skór krokodylich. Sztukę tę posiedli głównie Francuzi, zakupujący po niskich cenach surowe skóry. Cały ten „bussiness" przypuszczalnie wkrótce się skończy, gdyż krokodyle wszystkich rodzajów są już na świecie prawie całkiem wytępione; w niektórych miejscach są pod ścisłą ochroną. Nad wejściem do tego dwuizbowego domu, gdzie mieściło się biuro i ów magazyn skór, wisiał firmowy napis spółdzielni. „Crocoscinco" (E. A.) Ltd, Ifakara Branch, Head Office Dar-es-Salaam. Była to nazwa całkiem nowoczesna w rodzaju „Cen-itroskór" lub „Sledzioryb" i można by ją przetłumaczyć na „Krokoskór", czy „Skórkokroko". 84 i;V'"' ¦/¦¦'¦'" \ ¦ ' "¦':¦ ¦¦' Napis w języku kisuahili obok głosił: Ngozi za mamba tuna nunua hapa kwa bei zaidi karibuni. Co oznacza w wolnym przekładzie: j,tuiaj najlepiej sprzedasz skórę krokodyla". Gdy przyszedł kierownik krokodylowej stacji, młody Afro-Azjata, zaproponował: — Po co macie szukać innego noclegu? Nic nie znajdziecie lepszego. W namiotach nie wytrzymacie, bo za dużo moskitów. Krokodyle dzisiaj wysyłam, tu się wy-myje, wstawimy dwa łóżka. Jedno polowe macie. Dwie moskitiery wolne także mam. — Ale skąd wziąć trzecią? My też nie mamy — stwierdził John. — Ja mam moskitierę; przywiozłem z Polski! Ze Szczecina! — To u was w Schichichichichin są moskity? — Były, ale zostały wytępione — skłamałem. — Tę siatkę mi zrobiono specjalnie na podróż do Afryki. Przed wyjazdem z Polski, moja znajoma, Ala, wręczyła mi zgrabny pakunek. — To jest siatka przeciwmoskitowa — powiedziała. — Uszyłam ją ze specjalnego niebieskiego tiulu, według wzoru i wskazówek mojego znajomego, sławnego podróżnika i pisarza. On się na tym zna jak nikt. Nazwisko było przekonywające, wobec czego z trudem dopakowałem jeszcze i ten przedmiot do mocno już nabitego marynarskiego wora. I ot, proszę, jak się przydaje każda dobrze obmyślona przed podróżą rzecz! Gdy zjawiliśmy się w naszej kwaterze wraz z zapadającym zmrokiem, wszystko było przygotowane. Izba nie do poznania. Dwa łóżka, stolik, krzesełka, chodniczek. Gdyby nie krokodylowy zapach, nic by nie mówiło o tym, że to skład skór. Rozstawiliśmy polowe łóżko i nastąpiła wielka techniczna trudność. Normalnie moskitiery zaczepia się u góry w jednym punkcie na gwoździu, gałęzi, czy kiju, tworzy się mniej lub bardziej regularny w kształcie na-miocik, którego dolny obwód podwija się pod materac, czy koc. Moja polska moskitiera, jak się okazało, miała cztery rogi do zawieszenia, jako prostopadłościenna budka. Nie dała się zawiesić bez jakiejś specjalnej ramy. W końcu, przy zastosowaniu dziwnych sztuk ze stolikiem i krzesełkami, zakutano mnie razem z łóżkiem w ową siatkę, uszczelniając starannie u dołu. Moskity latały bezdźwięcznie, widoczne w świetle naftowej latarki. Morfeusz przyjął mnie natychmiast w swe objęcia, po tych dwóch dniach sportowo spędzonych i nie przespanej poprzedniej nocy. Gdy się przebudziłem, było już jasno. Armando i John właśnie się ubierali. Myśl o moskitach musiała podświadomie błądzić podczas snu po mojej głowie, gdyż pierwsze spojrzenie po obudzeniu padło na siedzące nieruchomo na siatce owady, otumanione dziennym światłem. Czemu one takie czarne i takie duże? Równocześnie doszedł do świadomości swędzący ból w całym ciele, głównie twarzy i ramionach. Znów spojrzałem na moskity. Były ciężkie i grube, opite moją krwią. Siedziały, niestety, na wewnętrznej stronie siatki okrywającej legowisko. Przedostały się tam przez mniejsze i większe dziurki rozmieszczone w różnych miejscach niebieskawego tiulu. Nie sposób było dociec, skąd się wzięły owe dziury. Czy materiał siatki zasmakował jakiemuś stworzeniu i poprzegryzało go w czasie nocy, czy też siatka nie wytrzymała wyższej temperatury, czy trudów podróży w worku? W każdym razie zostanie już na zawsze w Ifa-karze, jako ciekawostka w „Crocoscinco". Jeśli nie dostanę malarii, pomyślałem, nie będzie to na pewno winą moskitów, gdyż zrobiły wszystko, co mogły. Sforsowały przeszkodę specjalnie dla nich skon- 88 struowaną i nie mogły się już na zewnątrz wydostać. Przeżarły się też uczciwie na wyjątkowo bezwładnym, nagim, pogrążonym w narkozie snu obiekcie. Myślę, że to i tak było lepsze niż bezsenne całonocne oganianie się. Z tym samym rezultatem. Przekonałem się niejednokrotnie, że nie wolno nie doceniać wypróbowanych sposobów, zwyczajów, narzędzi, ubierania... Pozorne dziwactwa, nieraz, wydawałoby się, nonsensy, mają zawsze jakieś wyjaśnienie zrozumiałe czasem dopiero po dłuższym pobycie w danym miejscu czy kraju. Pokazano mi kiedyś w jakimś domu Wschodniej Afryki pewien przedmiot i zapytano, czy wiem, co to jest i jakie jest jego przeznaczenie. Był to ciężki miecz o kształcie, jaki rysują w godle Pogoni. Rozszerzający się ku końcowi. Pochwa z grubej skóry, pięknie wykończona i pas odpowiednio szeroki i solidny. Ubrano mnie w ten rynsztunek. W dolnej części skórzanej pochwy był dodatkowy pasek z klamrami, którym przypinało się całe urządzenie do nogi, pięknie ją usztywniając. — No i co? — padło pytanie. — Nic. Ciężkie jak diabli i źle chodzić. Gdyby to było z tektury, sądziłbym, że rekwizyt do jakiegoś historycznego filmu. I skąd ta szczerba? Na klindze była szczerba o charakterze raczej głębokiego wgniecenia niż wyłamania. — Z filmu, mówisz? Coś w tym sensie, ale nie rekwizyt. Przyjechała tu grupa filmowców z pewnego północnego kraju europejskiego. Przypuszczalnie nigdy nie byli przedtem w Afryce. Ten topór jest to przyrząd do rąbania buszu i obrony przed dzikimi zwierzętami i ludożercami. Nikt, mówiono im w kraju, nie przedrze się przez Afrykę bez takiego miecza. Zrobiono je więc dla całej ekipy. Podobno ze stali resorowej. Zdaje się, że przeszli nawet przed wyjazdem specjalny kurs rąba- P nia buszu. Gdy tu przyjechali, każdy miał miecz przy nodze. Chodzili jak paralitycy. Potem odpięli je. Ten oto był użyty po raz pierwszy po dwóch miesiącach pobytu. Na próbę. Jeden z filmowców rąbnął nim w oliwkę. Stąd ta szczerba. Miecz został tu na pamiątkę. Brunatna rzeka Łódź była wąska i długa, chyba z 10 metrów. Wydrążona z jednego pnia jakiegoś lekkiego drzewa. Aly okazał się dobrym organizatorem: Wystarał się o dobrą łódź i zręcznych czterech chłopaków. Dwóch mahometan i dwóch chrześcijan. Na przodzie łodzi stał Youssuf i Claud z długimi bambusowymi kijami. Simon siedział w rezerwie. Na samym końcu łodzi umieścił się Hamidu z krótkim wiosłem do sterowania. Prąd rzeki wystarczał do nadania łodzi podróżnej szybkości. Jednak, aby skierować ją ku najszybszemu nurtowi, bambusy były w ciągłym ruchu. Wbijane w dno z każdej burty, szybko wytracały swą długość w miarę posuwania się łodzi. Ostatni ruch sprawnej czarnej dłoni wyrywał bambus z dna i cały ruch powtarzał się od nowa. Rzeka była bardzo kręta i bogata w głęboko wcinające się zalewy, zakamarki, zatoki. W niektórych miejscach gliniasta woda pokryta była zielenią jak łąka. Rośliny wodne pływały grubym kożuchem na powierzchni. Siedzieliśmy na skrzynkach i pozwijanych gratach obozowych, jeden za drugim w wąskiej łodzi. Zupełnie brakowało jakiegokolwiek przewiewu. Słońce dopiekało z czystego nieba, bez żadnych przeszkód dla jego promieni. Chłopcy sprytnie manewrowali wybierając naj- lepszy prąd, przepływając spod jednego brzegu pod drugi, wyginając dodatkowe meandry w dość i tak już krętych zakolach rzeki. Ciszę zakłócał jedynie spokojny chlupot bambusów i dalekie ryki żerujących hipopotamów, odzywające się z różnych stron. Widać też było całe ich stada. Większe i mniejsze głowy wynurzały się z coraz to innych miejsc w nieregularnych odstępach czasu. Niewcześnie wyruszyliśmy w drogę tego dnia. Czuło się trochę zmęczenia w kościach i trudno nam było zdobyć się na start o świcie. Potem mieliśmy jeszcze trochę kłopotu z wyszukaniem odpowiednio dużej łodzi. Promienie słońca padały już pionowo, gdy znaleźliśmy się w końcu z wszystkimi przynależnościami wyprawy w nurcie rzeki Kilombero. Słonie nie pokazują się 0 tej porze dnia. Wypoczywają gdzieś w cieniu zarośli. Tymczasem po obu stronach rzeki widać było ogromne, pozornie puste obszary stepowe. Trawa, przeważnie wysoka na parę metrów i sucha. Pozostał jeden sposób dowiedzenia się o miejscach, gdzie obecnie pojawiają się słonie w poszukiwaniu dostępnej wody i najlepszego pożywienia: spytać tubylców. Toteż gdy od czasu do czasu pojawiał się jakiś człowiek, czy na łodzi, czy na brzegu, staraliśmy się zasięgnąć informacji. Na ogół bezskutecznie, gdyż wiadomości były niezdecydowane albo wręcz o cechach jawnego łgarstwa. Wylądowaliśmy próbnie przy małej osadzie w głębi zatoki. Również i tu o nic nie można się było dopytać. Nasi chłopcy źle się wyrażali o tutejszej ludności. Mówili, że ludzie w tej okolicy są głupi i nieużyci. Trzeba było znaleźć jakiś sposób nawiązania bliższego kontaktu z mieszkańcami i zdobyć ich sympatię 1 życzliwość. \ \ — Nie ma innego wyjścia — stwierdził Armando. — Musimy zabić hipopotama i dogadać się z tutejszymi ludźmi, dając im mięso. Toteż, gdy zbliżyliśmy się do zakrętu, zza którego rozlegały się ryki hipopotamów, pomnażane echem odbijanym od stromych brzegów, zakotwiczyliśmy łódź. Kształt urwiska w tym miejscu pozwalał na wspięcie się po nim na wysokość kilku metrów. W sporej od nas odległości w kierunku biegu rzeki pasło się stado hipopotamów. Widać było kłębiącą się wodę i wydmuchiwane fontanny. Armando długą chwilę obserwował to miejsce przez lornetkę. — Jest ich ze czterdzieści i posuwają się w naszym kierunku. Warto zaczekać. Hipopotamy nie spieszyły się. Niska, spokojna woda rzeki na pewno stwarzała dobre warunki żerowania. Wyraźnie jednak, choć powoli, zmniejszała się odległość pomiędzy nami a stadem. Coraz wyraźniej było widać wynurzające się uszate głowy z płaskimi paszczami. Widocznie smaczne było pożywienie na dnie, gdyż głowy ukazywały się zaledwie na kilka sekund, tylko dla wydmuchnięcia powietrza i wciągnięcia nowej jego porcji potrzebnej na czas zanurzenia. Co chwila rozlegał się ostry, donośny ryk, tworzący jakąś ciekawą „mokrą" harmonię z dmuchaniem, pryskaniem, smarkaniem. Dźwięki te czysto i donośnie przenosiła powierzchnia wody w spokojnej ciszy gorącego powietrza. Przycupnięci na skarpie w możliwie wygodnych pozycjach, czekaliśmy cierpliwie i w milczeniu na zbliżające się powoli hipopotamy. W końcu nadszedł właściwy moment. Armando z pozycji siedzącej długo i starannie celował. Wpatrzony w wynurzające się i chowające głowy, wybierał odpowiednią sztukę. Zadanie dziwne, gdyż nigdy nie było wiadomo, gdzie i Jdedy wynurzy się znowu znikająca głowa. Wybór musiał ibyć dokonany prawie w tym samym momencie co decyzja i strzał. — Ten — powiedział Ray — i natychmiast padł strzał Armanda. Fontanna wody wytrysnęła w miejscu, gdzie zniknęła głowa hipopotama. Drugi strzał z tym samym skutkiem. Płasko uderzająca wodę kula, przecięła jej powierzchnię jak uderzenie bicza. — Widocznie źle mam nastawioną lunetę, spróbuję celować niżej... Dwa następne strzały padły tuż przy znikających głowach. Trochę jakby za późno. Armando zaczął się już denerwować, gdyż stado wyraźnie się oddaliło. — Już mi się w głowie kręci od tych skaczących głów. Muszę coś zrobić z celownikiem. Spróbuj ty, Ray. Ray już miał przystawionego do ramienia swojego Richardsa. Nie przypuszczałem, aby któryś z hipopotamów wyłonił się jeszcze w odległości dającej jakąś szansę trafienia. Ale Ray nie miał zamiaru długo czekać. W tym samym momencie gdy wyłonił się profil sporej głowy — wystrzelił. Głos strzału był jakiś całkiem inny. Oczywiście, inna broń, inny kaliber... Ale nie tylko to. Zamiast trzaśnię-cia pocisku w wodę i szerokiego echa, jakieś stłumione stuknięcie. Żadnej też fontanny wody w miejscu gdzie wynurzyła się na moment kanciasta sylwetka. — No, co? — spytałem Raya składającego strzelbę do futerału. — Musimy zaczekać trzy kwadranse albo godzinę. — Dlaczego? A co z hipopotamem? Byłem wtedy jeszcze bardzo niedoświadczonym uczestnikiem polowań i nie mogłem się zorientować. Później już dobrze umiałem rozpoznać po charakterze odgłosów strzału, czy kula dosięgnęła celu, czy pudło, czy trafienie. Ray przyznał mi się później, że ów strzał do hipopotama uważał za najlepszy w swoim życiu. Kula weszła wtedy w sam środek małego, ruchomego i odległego celu, w wynurzony czubek głowy hipopotama. O przebiciu głowy na wylot nie mogło być mowy, stąd to suche stuknięcie. Zabity czy śmiertelnie raniony hipopotam zawsze niknie pod powierzchnią wody. Dopiero po pewnym czasie wypływa. Czekaliśmy teraz. Armando z nieodłączną butelką piwa w ręce. Rozpocząłem rozmowę z Rayem. Był po raz pierwszy całkiem rozmowny i udzielił mi wielu ciekawych informacji o sposobach i warunkach polowania w Afryce. Opowiadał mi też o swojej ojczyźnie Goa, dziwnym kraju w Indiach, gdzie żyją ludzie tak inni od reszty Hindusów. Niewielu Goańczyków poluje. W Dar es-Salaam tylko dwóch. Tych właśnie miałem przed sobą. Był jeszcze trzeci, który kupił sobie strzelbę i licencję na zabicie słonia, gdyż zapragnął kości słoniowej i nimbu bohaterstwa na cześć dziewczyny. Wybrał się z afrykańskimi tropicielami na polowanie. Jest rzeczą znaną, choć na ogół zbyt mało docierającą do praktycznej świadomości, że trudno jest spostrzec zwierzę, żyjące w swym naturalnym otoczeniu. Natura tak chytrze przemieszała formy, kolory, walory, że trzeba dłuższej zaprawy i niemałej wrodzonej bystrości, aby się w tym świecie jako tako rozeznać i nie czuć zupełnie zagubionym. Dotyczy to nawet największych zwierząt. Pamiętam, jak kiedyś grupę sterczących kikutów drzew brałem za stadko żyraf. Żyrafy były tuż obok, ale spostrzegłem je dopiero znacznie później. Tak też nasz Hindus był bardzo zdziwiony, gdy w pewnej; chwili w gęstym buszu, tropiciel podał mu strzelbę i wycofał się w tył. Hindus stał i patrzył w krzaki. 92 — Strzelaj, buana, bo będzie źle:'t— szeptał traker. Myśliwy spostrzegł słonia dopiero, gdy ten ruszył uszami. Był w odległości kilkunastu kroków... Hindus rzucił strzelbę i uciekł. Nigdy więcej nie wybrał się na słonie. Opowiadał potem z humorem o swym polowaniu. Nikt nie dorówna Afrykanom w spostrzegawczości i refleksie. Nawet najsławniejsze wygi spośród zawodowych białych myśliwych zawsze biorą do myśliwskiej współpracy afrykańskich tropicieli. Jest to nieodzowna konieczność. Afrykanin nie tylko widzi, ale czuje jakimś specjalnym zmysłem wydarzenia w dżungli, buszu czy stepie. Zawsze zauważy wszystko pierwszy... Minęły minuty... kwadranse. Nie spuszczaliśmy teraz oka z powierzchni wody. Prawdę mówiąc, nie miałem wielkiej nadziei na zobaczenie rzekomo trafionego hipopotama. Szukałem wzrokiem mimo to. Patrzyłem znacznie dalej z biegiem rzeki, spodziewając się ewentualnie tam spostrzec niesionego wolnym nurtem zwierza. Dziwiłem się, że nie jedziemy dalej z prądem, gdzie, wydawałoby się, powinien być hipopotam. — Nie — mówił Armando — on wypłynie w 'tym samym miejscu, gdzie był trafiony. Zawsze tak wypływa. Dochodziła już godzina czekania. Dosłownie w ostatniej minucie tej godziny wyłoniła się różowa wysepka nad powierzchnią wody. Napęczniały brzuch hipopotama. Zobaczyłem go pierwszy, co już było pewnym postępem w mojej funkcji uczestnika polowań. Dokładnie w miejscu strzału. Dziwne tu rządziły prawa fizyki. Obecnie wysepka poczęła powoli spływać z biegiem rzeki. Nasi chłopcy przygotowali już sznur i pętlę. Odkotwi-czyliśmy łódź i po chwili holowaliśmy przywiązanego za nogę zwierza, ukośnie ku prawemu brzegowi w okrągłą piaszczystą zatoczkę u ujścia jakiegoś wyschnię- 1 tego obecnie strumyka. Tam spodziewaliśmy się znaleźć jakichś ludzi. Na razie jednak brzeg był pusty. Piękna, czysta plaża okalała zatokę. Natychmiast po przybiciu łodzi zjawiło się trzech tubylców. Nie znali języka suahili. Nasi chłopcy z Ifa-kary z trudem mogli się z nimi porozumieć w ich narzeczu. Tubylcy byli zachwyceni hipopotamem. Pobiegli w krzaki i po kilku minutach zjawiła się wielka gromada prawie nagich ludzi. Niektórzy mieli noże i pangi. Ich wódz, chudy, pochylony człowieczek, witał się z każdym z nas, długo trzymając rękę w swych dłoniach. O słoniach nie chcieli z nami w ogóle rozmawiać. Nie jadali mięsa słoni i nic ich ten temat nie obchodził. Od niechcenia pokazywali w różnych kierunkach, gdy uporczywie powtarzaliśmy słowo temho, które rozumie każdy Afrykanin. Ich zainteresowanie skupiało się jedynie na zabitym hipopotamie. Właściwie mieliśmy chęć zabrać hipopotama i jechać dalej. Ale jak tu wlec za sobą to ogromne cielsko? I czy dalej będzie inaczej? Po prostu nieudana akcja. Ray miał ochotę zabrać kły i w końcu potrzebowaliśmy mięsa. Skinął więc na chłopaków i ci wzięli się natychmiast do roboty. Nie pomogły żadne namowy, by tubylcy pomogli przy wyrąbywaniu szczęk i odcinaniu nogi. Opanowawszy pierwsze podniecenie, cała gromada usiadła półkolem. Czekali spokojnie, przypatrując się wysiłkom chłopaków. Zjawił się czerwono-złoty radioodbiornik tranzystorowy i big-beatowa muzyka skracała czas. Po co się wysilać. Dobrze wyczuli sytuację. Hipopotam już tu zostanie — to było jasne, bo ci mzungu w żaden sposób go stąd nie potrafią odtransportować. A zresztą po co. Zabiorą tylko zęby, kawałek mięsa i odjadą. Lepiej poczekać przy muzyce. Dziwny to był widok. Ci półnadzy ludzie na piasku, w środku czerwono-złota grająca skrzyneczka, szczyt japońskiej techniki radiowej. Przy brzegu olbrzymie cielsko hipopotama w czerwonej wodzie. Zaciekle rąbali nasi chłopcy zachwycając sprężystą energią i nieprawdopodobną wytrzymałością w bezwietrznym upale i dusznym powietrzu zatoczki. Załadowaliśmy na łódź jedną nogę hipopotama i potężne jego szczęki. Dopiero w momencie odbicia łodzi czarna gromada jak stado sępów rzuciła się na cielsko hipopotama i dziobiąc nożami dzieliła mięso według znanego im tylko sposobu. Pierwszego uderzenia pangą dokonał sam wódz, po czym stał na brzegu, podczas gdy sterty mięsa wędrowały niesione na głowach w busz, gdzieś do niewidzialnego z brzegu osiedla. Mięso nie będzie zmarnowane. Słonie jednak trzeba znaleźć bez niczyjej pomocy... Znaleźliśmy je wieczorem, jeszcze tego samego dnia, po rozbiciu namiotu i rozładowaniu łodzi na wysokim, urwistym brzegu. Wyruszyliśmy lekką łodzią w głąb zalewu rzeki. Słońce brało już przyspieszony rozpęd w kierunku zachodu. Niewiele dnia już pozostało, toteż tempo wiosłowania należało zwiększyć. Z zadziwiającą świeżością po zręcznie wykonanej pracy wycięcia buszu i ustawieniu namiotu i ładunku, obydwaj chłopcy (Hamidu został w obozie jako gospodarz) śmigali bambusami. Łódź sunęła lekko i szybko. Brzegi zalewu nie były bezludne. Co jakiś czas widzieliśmy domki, a raczej daszki z trawy będące prowizorycznym mieszkaniem. W czasie deszczów całe te osiedla musiały się przenosić w odleglejsze, wyższe okolice. Porozwieszane sieci mówiły o charakterze pracy tutejszej: ludności. Słońce świeciło nam w plecy. Na wysokich drzewach jakieś ogromne czarno-ibiałe ptaszyska podobne do sę- 95 1 pów jak olbrzymie kwiaty oblepiały najwyższe gałęzie, podskakując na nich i podlatując w jakimś przedwieczornym zdenerwowaniu. Daleko przed nami zaiskrzyły cekinowate przedmioty, odbijające jak lusterka słoneczne światło. Gdy zbliżyliśmy się nieco, ujrzeliśmy kilku rybaków wytrząsających z sieci piękne, duże ryby. Ryby były szerokie jak królewskie karpie z pięknymi srebrnymi łuskami. — Przydałyby się na kolację! — zawołał Ray. Nie pomogły jednak żadne targi z rybakami. Byli sztywni, uroczyści i nie bardzo uprzejmi. Ryb nie dhcieli sprzedawać, choć mieli ich mnóstwo. Zapytani 0 słonie zgodnym gestem podnieśli ręce m kierunku, dokąd właśnie płynęliśmy. Gdy dojrzeliśmy szeroką plażę zamykającą wodny rękaw, Armando wskazał na wysoki busz podchodzący do samej wody. Słonie szły długim rzędem. Widoczne były ich grzbiety i energicznie poruszające się trąby. Zaczęły wychodzić na płaski brzeg. Ogromne stado zbliżało się do wody. Duże, średnie i małe słonie. Równocześnie z przeciwnej strony ukazały się bawoły. Wydawało się, że dwa stada idą czoło w czoło naprzeciw siebie. Za chwilę jednak zobaczyliśmy ciemne bawoły na tle jaśniejszych słoni. Przepyszny to był widok. Stada liczące po kilkadziesiąt sztuk olbrzymich zwierząt, pełnych energii 1 zdrowia, ciągnące do wieczornego wodopoju... Bawoły zobaczyły czy posłyszały nas pierwsze. Całe stado stanęło jak wryte. Głowy zwrócone nieruchomo w naszym kierunku. Słonie spostrzegły nas, nie zaprzestały jednak maszerować ku wodzie, porykując i wachlując się uszami. Po chwili wyszła z buszu jeszcze druga część czy inne stado bawołów i mieliśmy przed sobą ogromną panoramę zwierzęcą, widok nieczęsty nawet w parkach narodowych Afryki Wschodniej. — Trzeba kropnąć jednego bawoła na jutrzejszą żywność, potem nie będzie czasu... — Poczekaj jeszcze chwilę, popatrzę trochę — poprosiłem. Armando uśmiechnął się do mnie wyrozumiale i kiwnął głową przytakująco. Zauważyłem zresztą, jak sam był zachwycony widokiem zwierząt. Podpływaliśmy powoli coraz bliżej. Teraz już i słonie zwróciły ku nam głowy i stały zbitą, szarą ścianą z rzędem połyskujących białych kłów. Cud trwał. Czuło się jednak, że nie przyzwyczajone do widdku ludzi zwierzęta nie pozostaną długo w tej pozie. Armando długo celował i widać było, że nie może się zdecydować na strzał z niepewnego stanowiska chwiejnej łodzi. Celował w młodego bawołu, stojącego na prawym brzegu stada. Odległość około stu metrów. Padł strzał i zakurzyło się tuż przed bawołem. Za nisko. Przez ułamek sekundy nic nie drgnęło. Dopiero gdy doszedł huk strzału, bawoły jak zelektryzowane wszystkie równocześnie zrobiły w tył zwrot i zniknęły w buszu wzniecając potężny szum gałęzi i tuman kurzu. Słonie znacznie wolniej i bez popłochu uciszywszy porykiwania zniknęły również w przedeptanych ścieżkach leśnych. Wylądowaliśmy na miejscu, gdzie przed chwilą stały bawoły, by sprawdzić, czy któryś nie został zraniony nłbitą kulą, aby w razie czego pójść śladami krwi. Było tu mnóstwo śladów różnych zwierząt. Armando pokazywał mi je. — Popatrz! — wołał do mnie. — To jest dopiero cudowne ujrzeć tyle zwierząt! O, tu zebry, tu elandy, tu gnu i nosorożec! A gdy zobaczył na piasku odciśnięty brzuch krokodyla, zupełnie oszalał z zachwytu. — Afryka to najpiękniejszy kraj na świecie! Gdzie 7 — W dolinie Kilombero 87 ;;>/ ': masz takie cuda jak tutaj? Popatrz, jakie gówna słoniowe i jakie wielkie! Kochany ten kraj! Widziałem Europę i Indie. To nic w porównaniu z Afryką! Piękny kraj... nigdy go nie opuszczę... Dajcie piwa! Na kolację mieliśmy mięso hipopotama pieczone na patykach i posypywane w czasie pieczenia indyjskimi przyprawami. Gdyby mnie ktoś zapytał, jak smakuje hipopotamina, musiałbym powiedzieć, że ma smak pieprzu, curry, mięty, imbiru, a nade wszystko łajdackiego czosnku, ale jest bardzo, bardzo smaczna pod wieczór afrykańskiego dnia spędzonego na safari. Ci, co wiedzą lepiej, twierdzą, że hipopotam ma smak wieprzowiny. Tylko trochę twardej. To ostatnie to i ja wiem. Myślałem, że dopiero co usnąłem, gdy usłyszałem głos Armanda. — Trzeba wstawać, bo zaraz dzień, a dzisiaj mamy zastrzelić słonia. Armando był już zupełnie gotów. Chłopaki pitrasili coś przy ognisku. Nie było jeszcze śladu wstającego dnia. Gwiazdy normalnie świeciły na równo czarnym niebie. — Kawa będzie dzisiaj z wody z rzeki, a kanister z wodą do picia zostawimy na później. Kawa zresztą była już gotowa i Hamidu podawał nam ją w pięknych filiżankach i częstował kostkami luksusowego afrykańskiego cukru. Kostki rozpadały się natychmiast w gorącym płynie i momentalnie rozpuszczały. Gdy wychodziliśmy serpentynową ścieżką ku łodzi, gwiazdy na wschodzie już znikały. Słonie w dolinie Kiiomhero Gdy dopływaliśmy do cypla, gdzie zalew łączył się z rzeką, słońce wystrzeliło z traw. Po przebrnięciu przez 98 gęstwinę liściastych wodorostów płynęliśmy środkiem nurtu w dół. Półgodzinny spływ, i zakręt rzeki wyniósł nas w pobliże przeciwległego brzegu. Brzeg był wysoki i urwisty, zjeżony grzywką trawy. — Tu będą słonie. Dzisiaj się nie zawiedziesz — szepnął siedzący za mną Ray. Po chwili dobiliśmy do miejsca, gdzie zdeptana przez zwierzęta skarpa schodziła stromą ścieżką ku wodzie, tworząc małą plażę pokrytą mnóstwem śladów. — Siady sprzed paru godzin — stwierdził Armando. — Biegnij rozejrzeć się — rzekł do boya. Youssuf wydrapał się na skarpę. Za krótką chwilę zobaczyliśmy jego sylwetkę w klinie wąwozu. Szybko wracał wymachując rękami. — Tembo! Tembo kubua... Armando i Ray natychmiast załadowali strzelby. Ledwo zdążyłem zarzucić na ramię moją „myśliwską" torbę i wziąć kamerę w rękę, już wspinaliśmy się w górę, po usuwającym się spod nóg piasku. Szliśmy przez jakiś czas równolegle do brzegu, aby dotrzeć do nieco wyżej położonego miejsca, widocznego przed nami. Trawa była wysoka, ale stosunkowo rzadka, rozrzucona kępami. — Buana — szepnął Youssuf i przystanął przy Armandzie ze splecionymi na krzyżu dłońmi. Armando postawił stopę na rękach Youssufa i miękkim ruchem dobrego gimnastyka wspiął się i stanął na jego barkach. Popatrzył ponad trawy. Natychmiast zeskoczył i przyłożył palec do ust. Wskazał gestem, żeby rozciągnąć się szeregiem. Szliśmy dalej. Przed nami wyłoniła się piaszczysta polanka. Z prawej strony było urwisko rzeki, z lewej krzaki i trawa. Patrząc w stronę zarośli, patrzyło się prosto w słońce. Tam pokazały się głowy słoni. Jednego, drugiego, trzeciego... Szły ku nam. Z przodu — ii i i także słonie. Za chwilę również i za nami. Zaczęliśmy się wycofywać w stronę brzegu. Niedużo pozostało tam jednak przestrzeni. Słonie posuwały się wolno, co zwiększało jeszcze napięcie, gdyż byliśmy otoczeni przez całe stado posuwające się w kierunku rzeki. Rzeka była paskudnie blisko. Wyglądało na to, że zwierzęta nas jeszcze nie spostrzegły. Wiatr, czy jak nazwać ten lekki ruch powietrza, był na naszą korzyść. Nie czuły nas, ja natomiast wyraźnie czułem ich zapach. Nagle jakiś gwałtowny szelest i rumor... Jak się później okazało, to Youssuf nie wytrzymał nerwowo i zjechał na siedzeniu po skarpie kilkanaście metrów aż do rzeki. Miał szczęście, bo tylko jpodarł portki i pokaleczył łokcie oraz to i owo. Zanosiło się wyraźnie, że wszyscy będziemy za chwilę zmuszeni pójść drogą Yous-sufa. Słonie usłyszały i zamarły w (bezruchu. Przypuszczam, że już nas wtedy zobaczyły mimo legendarnie krótkiego zasięgu wzroku. Staliśmy również nieruchomo. Powoli, unikając gwałtownego poruszenia wyciągnąłem z torby aparat i przyłożyłem do oka. Dwa słonie podchodziły do skarpy oddzielając mnie od Armanda. Hamidu i Ray byli dość daleko w tyle. Pomyślałem sobie: Trudno... w Afryce rzadko się bywa, a spotkanie ze stadem słoni nie należy do częstych wydarzeń w życiu człowieka. Co będzie, to będzie. Czekałem z „Praktiną" przy oku. Nagle jeden słoń obrócił się w moim kierunku. Kwicząc, z podniesioną trąbą podbiegł kilka kroków. Przycisnąłem spust i nakręciłem nową klatkę. Po oparze wyczułem, że jest to koniec taśmy. — Attantion, Witold! — zawołał Ray stojąc ze strzelbą przy ramieniu wymierzoną w słonia. 180 Ten przystanął. Czekałem na nowy moment godny ostatniej klatki. Normalna sprawa. Gdy najlepszy motyw pozuje, to albo zatnie się migawka, albo się okaże, że nie ma filmu w aparacie lub lunie deszcz, czy coś w tym rodzaju. Na to nie ma rady. Ale nie! Nie była to największa ryba, która się urwała tuż pod powierzchnią wody i nikt jej nie widział... Najlepszym momentem był właśnie ten, który sfotografowałem na ostatniej klatce. Atakujący słoń przystanął, chwilę popatrzył, po czym odwrócił się i odszedł. To samo zrobiło całe stado. Trwało to jednak dość długą chwilę. — Za małe kły, nie warto było zabijać — stwierdził Armando z dowcipnym błyskiem w oczach. Z pagórka zobaczyliśmy w pewnej odległości to samo stado żerujące spokojnie. Słonie były obrócone tyłem i na razie nie można było dokładniej rozpoznać wielkości kłów. Uwagę Raya zajął jednak całkiem inny kierunek. Wyciągnął lornetkę i wpatrywał się uważnie w miejsce, gdzie o jakieś tysiąc metrów od nas, na niebieskim, zamglonym tle pasma gór, rysowało się kilka sylwetek drzew. Podał mi lornetkę. — Patrz tam, pomiędzy te dwa baobaby. Teraz dobrze go widać. Zobaczyłem wyraźnie wyciętą, ciemną sylwetkę słonia stojącego profilem. Widoczne były również duże kły. — Powinniśmy właściwie niezwłocznie iść do tamtego słonia. —¦ Hm... Tutaj blisko to stado, gdzie może też być dobry „tusker" — Trzeba to jakoś mądrze rozegrać. Czas mija, a w środku dnia nie ma polowania. — Ray się zastanawiał. Po naradzie postanowiono jednak podejść do stada, zwłaszcza, że widać było przez lornetkę kilka sztuk godnych strzału. Ray spojrzał jeszcze w kierunku gór. — Tam też jest stado, teraz wyszło z drzew. Ten wielki trzyma się osobno. To jest właśnie „ten". Armand nie miał wątpliwości. — Idziemy do tych bliskich. Musimy działać na pewno. Nie chcę stracić licencji. Kierunek wiatru mamy właśnie dobry. Podchodziliśmy gęsiego krętymi ścieżkami okrążając małe pagórki i kępy. Stado było rozbite na małe grupy po dwie, trzy sztuki. Młodych słoniątek nie było widać. Widocznie pochowały się w zaroślach. W pewnej chwili znaleźliśmy się w otwartym miejscu, skąd było widać trzy słonie. Jeden osobnik z dużym, wydawało mi się, bardzo dużym kłem, ale tylko jednym; i dwa inne blisko siebie, ze znacznie mniejszymi, bardzo białymi i pięknymi kłami. Krótka narada myśliwych. Kilka słów szeptem i ruszyliśmy w stronę dwóch mniejszych słoni. Zrobiło mi się jakoś nieprzyjemnie. Któryś z tych pięknych słoni, niczego się nie spodziewając miał przestać żyć. Armando szedł przodem, ja W pewnym odstępie za Rayem, który dawał mi od czasu do czasu znak ręką, aby zwolnić lub przybliżyć się do niego. W pierwszej chwili nie zorientowałem się w jego znakach, gdyż po afrykańsku znak przywołania wygląda tak, że dłoń zwrócona w dół wykonuje ruchy palcami tak, jakby drapały. Podbiegałem Wtedy do Raya. Chodziło o to, aby trzymać pewien odstęp, ale nie zgubić kierunku w miejscach trudniejszych. Armando prowadził krętą drogą. Miało to swój mądry cel, aby słonie jak najdłużej nie mogły nas spostrzec. 103 Gdy wyszedłem za Rayem na małą krzaczastą skarpę, zobaczyłem najpierw Armanda z wymierzoną strzelbą, a potem grzbiet słonia, który niczego jeszcze nie wyczuł. Niedługo to trwało. Słoń ruszył głową i zawachlował uszami. W jednej chwili obrócił się ku nam. — Ładne kły, ale trochę za daleki strzał — zdążył powiedzieć mi Ray. Podbiegł do Armanda i również się zmierzył. Armando strzelił raz i za moment drugi raz. Słoń obrócił się i zniknął w gęstwinie. Po paru sekundach usłyszeliśmy łomot padającego cielska. Było po wszystkim. Podchodziliśmy ostrożnie. Jedna licencja Armanda była uratowana. Jego 30 funtów co najmniej się zwróci. Teraz niespodziewanie Ray objął inicjatywę z ogromną energią. — O key! Ten jest gotów. Później tu wrócimy. Teraz idziemy do tamtego stada. Rozkazującemu tonowi nikt się nie oparł. Nawet ciekawość obejrzenia łupu została zagłuszona. Rozwinęliśmy ostre tempo marszu. Teren zapadał się i wznosił. Gdy znaleźliśmy się na brzegu pokręconego bagiennego zalewu, Ray bez namysłu podniósł strzelbę ponad głowę i wszedł w wodę. My za nim, tak jakby zupełnie nie istniała woda, śliskie bulgocące dno, splątane wodorosty. Wyobraźnia miała prawo widzieć tu jeszcze węże, pijawki, krokodyle... Gębokość była najpierw do pół uda, potem do pasa, wreszcie do piersi. Otoczyły nas czerwone kłęby gliniastych mętów. Po drugiej stronie wody, trawy były bardzo gęste. Z trudem przepychaliśmy się. Mokre od wody, potu i błota ubrania ciężko przylegały do ciała. Ray nie zwalniał. Odwrotnie, zwiększał jeszcze już i tak zarzynające tempo. Było to dla mnie nie do poję- 103 cia. Jak orientował się w ogóle w kierunku, nie mówiąc już o tym, skąd mógł wiedzieć, gdzie znaleźć poruszające się przecież także słonie. Gdy weszliśmy w końcu na równinę trawa na wielkiej przestrzeni była wypalona i sterczały tylko z rzadka kikuty łodyg, ukazał się naszym oczom przepiękny widok. Stado słoni szło w poprzek wyciągniętym marszem. Ponieważ słońce widoczne przed nami, nie doszło jeszcze do wysokości pełnego dnia, ciemne sylwetki zwierząt, jak ożywione wycinanki, grały wyraźnie kształtem i ruchem na tle niebieskiego fermu gór, rysujących się na horyzoncie. Resztę dekoracji stanowiły wypalone badyle na pierwszym planie, dalej kępy na wpół zetlałej czarno-żółtej trawy na ciemnym od popiołu piachu. Ponad wszystkim złociste niebo... Imponująca jest energia i potęga idącego pełnym marszem stada słoni. Na ogół panuje wrażenie, że słoń jest stosunkowo ślamazarnym i ociężałym stworzeniem. Tymczasem rzeczywistość zaskakuje. Słoń w marszu osiąga prędkość kilkunastu kilometrów na godzinę, a biec potrafi z prędkością do 30 kilometrów na godzinę. Jeżeli się to zestawi z ogromną, największą na świecie masą lądowego zwierzęcia, to wrażenie potencjału energii jest olbrzymie. Stado prowadził wspaniały samiec. Machał trąbą, wyrzucając ją do przodu, jakby pokazując kierunek. Za nim szła zbita masa, porykując, sapiąc, fucząc... Za chwilę spostrzegliśmy jeszcze jednego słonia, na którym skupiła się natychmiast cała uwaga myśliwych. Był to właśnie ten stary samiec z dużymi kłami. — Ten będzie nasz — zawyrokował Ray. Słoń podążał za stadem, ale bez wyraźnej chęci dołączenia, Przeciwnie, czasem zwalniał tempo, przysta- wał, zmieniał nieco kierunek. Był to wyraźnie facet 0 skłonnościach do samotnictwa, co się z reguły zdarza ¦tarszyni samcom. Nie jest dotychczas dokładnie wyjaśnione, dlaczego słonie-byki stają się nieraz zupełnymi samotnikami. Przyrodnicy próbują wyjaśnić to tym, że dążą one do ciszy i spokoju, przestają lubić hałas, jaki towarzyszy .stadu. Trzeba bowiem wiedzieć, że stado słoni jest zespołem mocno hałaśliwym. Młode bez przerwy rozrabiają 1 wrzeszczą, a mamy słonice w swej gorliwości wychowawczej, nie mniej głośno, z niezmordowaną nerwowością, uczą tradycyjnego słoniowego savoir-vivre'u zbuntowaną młodzież. Powstaje z tego, swoistego brzmienia big-beat out oj phrase, czego nie lubią słonie-renciści. Jest to ich pech, gdyż mając na dodatek największe walory handlowe w postaci dużych kłów i grubego włosia w ogonie padają ofiarą myśliwego. Innego bowiem wroga, który by mógł w jakikolwiek sposób zagrażać samotnemu słoniowi, w buszu nie ma. Niedługo trwała rozkosz oglądania tej sceny. Słonie zaczęły jak gdyby wsiąkać w wyjątkowo wysoką i ciemną ścianę trawy. Nie było widać sponad niej nawet grzbietów. Słoń samotny przyspieszył kroku i także zniknął w zaroślach. Bez zwłoki skręciliśmy w lewo i trawersując wypalony step, znaleźliśmy się przed zaroślami, gdzie zniknęło stado. Były to trawy poprzerastane kolczastymi krzakami o takiej gęstości, że niepodobieństwem się wydawało wciśnięcie w ten gąszcz. Ray wkrótce jednak znalazł jakąś przerwę w postaci rowu wodnego czy dawnej ścieżki zwierząt. Chwilę przystanęliśmy mocno wypompowani z sił. Zaczęło być fatalnie ciepło. Powietrze nawet nie drgało, Opar wil^ im goci z ubrań trzymał się blisko ciała. Na twarzy czułem jak gdyby maskę-okład z gorącej szmaty. — Nie... — rzekł Armando patrząc w zarośla. — Nie damy rady, za gęsto. Zresztą jest już za gorąco. Słonie poszły się schować w cień buszu. Z postawy Raya widziałem, że jest on innego zdania. Był nawet trochę zdenerwowany. — Armando Da Costa! Bossie polowania!... — przemówił uroczyście z lekką ironią. — Powiedz tylko, czy chcesz mieć tego słonia, czy nie? Masz jeszcze jedną licencję, która ci się kończy... Kły są ładne. Ja ci to załatwię... — No tak... słoń... pewnie... tego... kły niezłe, oczywiście, że chciałbym... Ostatnich słów Ray już na pewno nie słyszał, gdyż zniknął w trawie. Bez namysłu wnurkowałem w ruszające się jeszcze za Rayem łodygi i po kilku sekundach już go widziałem przed sobą. Wychwytywałem na ramiona, pochyloną głowę, całe ciało, uderzenia traw i gałęzi odbijające się jak bicze za pędzącym niby wyścigowy czołg Rayem. Nie można było dopuścić do zwiększenia dystansu. W każdym momencie mogliśmy stracić kontakt i rozdzielić się na dobre. Kto nie zaznał znajomości z prawdziwym buszem, nie pojmie, jak łatwo i beznadziejnie można się tam zgubić. Zatraca się wszelką orientację kierunku. Nie można nawet rozpoznać stron świata, gdyż słońce świeci prawie przez cały dzień pionowo. Całe otoczenie staje się jakoś chaotycznie jednakowe. Nerwy opanowuje szczególne otępienie i równocześnie rozdrażnienie. Wytwarza się stan psychiczny niezwykle przykry, którego nie można zdefiniować. Zmysły odmawiają posłuszeństwa, pogłębiają dezorientację. Wiele było w Afryce tragedii spowodowanych zbłądzeniem w buszu. Bywało, że ludzie 106 umierali z wycieńczenia o kilka kroków od poszukiwanego szlaku, kręcąc się do upadłego w różnych kierunkach. Oczywiście, rozdzielenie się z Rayem byłoby kłopotliwe głównie dla mnie, nieoblatanego w afrykańskim terenie, nie posiadającego strzelby dla dania sygnałów. W razie zabłądzenia, oni musieliby strzelać i wierzyć, że zorientuję się, dokąd mam iść. Lepiej było tego za wszelką cenę uniknąć, wobec cze-;^o trzymałem się prawie pleców Raya. Nie było to łatwe pod ciągłym pręgierzem kolczastych gałązek. Ray co kilka minut przystawał, powstrzymywaliśmy roztętnione oddechy i wytężali słuch. Potem pędziliśmy dalej. Armando z boyami pozostał przed gąszczem. Był to piekielnie męczący i długi marsz. Nie pojmowałem, na co liczył Ray. Przecież słoni nie da się dopę-dzić piechotą! Do tego w takim terenie!... Przy którymś tam przystanku nasłuchowym zdawało mi się, że usłyszałem jakiś szelest. Rayowi się nie zdawało. Popatrzył na mnie i kiwnął głową. Był zadowolony. Skręciliśmy teraz o dziewięćdziesiąt stopni. Za chwilę znów przystanek. Usłyszeliśmy wyraźny szelest jakby wyrywanej czy szarpanej trawy. Ray wskazał kierunek, a potem ręką tłumaczył na migi, że musimy zajść dookoła. Poczęliśmy się wycofywać, a potem bardzo szybko przebijać przez trawy. Teren był wyjątkowo nierówny. Rowy, doły, pagórki. W pewnej chwili zwolniliśmy, aby posuwać się jak najciszej. Naraz ulga... Przebiliśmy się z gęstwiny na małą polankę. Trawa na niej była zmierzwiona i wygnieciona. Słonie musiały być niedaleko, a ten nasz gdzieś tuż. Przystanęliśmy. Ray dał znak, aby się nie ruszać. Trawy wyrastały dookoła, ich kępy sterczały z pagórków wokół polanki. Kilka minut nasłuchiwania, Z trudem wstrzymywane zmęczone oddechy. 107 Czuło się, że ta cisza jest bardzo potrzebna. Usłyszeliśmy za nami szelest. Armando i chłopaki jednak przedzierali się naszym śladem. Już ich spostrzegłem wydostających się z trawiastej ściany. Ray natychmiast dał im znak, przykładając palec do ust. Za późno już było na ciszę... Nagły trzask trawy i zobaczyliśmy słonia tuż przed sobą, a właściwie nad sobą. Widać było tylko jego głowę z wysoko podniesioną trąbą i wachlujące uszy. Potężnie dmuchnął i krótko, kwi-cząco ryknął. Szedł ku nam wolnym, czołgowatym ruchem. Już był o piętnaście kroków... zaraz wynurzy się cały z traw... Ray stał koło mnie z wymierzoną w głowę słonia strzelbą. Czemu jeszcze czeka?... Wlepiłem wzrok w niespokojnie poruszający się łeb. Na mgnienie oka — profil. Huknął strzał i pięć ton mięsa runęło w trawę. Ray zatoczył się nieco, odrzucony kolbą. Słoń już nie drgnął. My nie drgnęliśmy także... Jakaś przerwa w wydarzeniach... napięciu... czasie. Pusta cisza. Trwała krótko. Usłyszeliśmy coraz głośniejszy szum trawy rozpychanej i deptanej przez powracające pędem stado słoni. Zbliżały się nieprzyjemnie szybko. Grozę chwili pogłębił jeszcze inny szum. Ogromne stado ptaków przelatywało nisko nad naszymi głowami. Ray zręcznie i spokojnie ładował strzelbę, cofając się ku zaroślom. — Uciekać! — było moim natychmiastowym odruchem — i natychmiastowa świadomość fizycznej niemożliwości ucieczki, która dopiero teraz do mnie doszła. Po przebrnięciu przez zalew oblepione mokre spodnie stawiały dziwny opór przy szybkim marszu przez zarośla. Opór ten nienaturalnie wzrastał, aż poczułem, że to pęknięta gumka od slipek spowodowała obsunięcie się takowych aż na uda, skracając długość kroku do 108 ¦ Ą i ii -. ,,¦''¦' ' ' '. l' .¦ normy francuskiego marszu, a potem aż do niezgrabnego dreptania. Moment krytyczny zbiegł się z minimum moich możliwości. Mogłem już tylko robić ruchy od ko-lan w dół. Podpłynąłem tym iksowatym krokiem jak najbliżej Raya, kombinując na wpół odruchowo, że najbezpieczniej jest znaleźć się w pobliżu strzelby, i to strzelby w dobrych rękach. Słonie przebiegały blisko nas nie zatrzymując się. Widzieliśmy przewalające się w pędzie fale ich grzbietów. Stado ptaków zawróciło i przeleciało znów nad nami. Nieco wyżej... Ray poklepał mnie po plecach. — Nice boy! Widziałeś? Wszyscy uciekli. Tylko ty zostałeś przy mnie, gdy słoń wyszedł. Zawsze chcę z tobą chodzić na słonie. Bałeś się? — Bałem się, Ray. A ty? — Bałem się piekielnie. Like heli. Zawsze boję się słonia. — A co z tym naszym? — Nie żyje. Dobrze dostał. Wystarczyło raz... Pojawił się Armando z boyami. — Co jest, Ray? Tylko jeden strzał? Gdzie słoń? — Gotów. Leży na tym pagórku. Gdzie ty byłeś, Armando? — Jak to? Pędziliście naprzód, potem słonie biegły na nas... Ja mam dzieci... I ty masz dzieci, Ray! Kiedyś to ja też tak ryzykowałem... Na wszelki wypadek nie przyznałem się do powodów mojej „dzielności". Zdjąłem gatki w krzakach I znów mogłem się sportowo poruszać. Chciałem przecież jeszcze chodzić na polowania z Rayem i Arman-dem... Słoń leżał na lewym boku bez ruchu. Kły, jak mnie •objaśniono, nie były rekordowo wielkie, ale były ładne w kształcie, jasnego koloru i bez pęknięć. 109 ¦ wołał Armandp — musimy wy~ — Gdzie jest piwo pić zdrowie Raya! Hamidu podał mu butelkę. Nasi afrykańscy chłopcy okazywali wielkie podniecenie. Obchodzili cielsko dookoła, żywo z sobą rozmawiali, śmiali się, cieszyli. Nieraz później zauważyłem, że Afry-kanie reagują radością na zabicie zwierzęcia, a ze zranionego śmieją się. Przejdzie im ten śmiech dzisiaj — pomyślałem — jak będą wyciągać kły. Wiediziałem, że to mozolna robota. A mieliśmy przecież dwa słonie do oprawienia. Przyznam się, że nie mogłem wręcz patrzeć na to przepiękne, potężne zwierzę, pozbawione życia bez większego sensu. Opowiadano mi o Amerykaninie, który przyjechał do Afryki specjalnie, by polować na grubego zwierza. Był doskonałym strzelcem i doświadczonym myśliwym. Gdy zastrzelił słonia, rozpłakał się. Spędził potem jeszcze kilka miesięcy w afrykańskim buszu, ale pasja mordowania zwierząt nigdy mu już nie wróciła w dawnej sile. Nie jest rzadki wypadek, że bardzo gorliwi myśliwi zostają w dojrzalszym wieku prawdziwymi opiekunami zwierząt, a także tępicielami kłusowników. Kłusownictwo jest oczywiście najgorszą formą wyładowywania tych dziwnych ludzkich instynktów. — Idziemy teraz do tamtego słonia, a potem przyślemy chłopaków po kły — zaproponował Ray. Idąc tym samym śladem z powrotem, przez te same kałuże i zalew, znacznie już wolniej, mniej więcej po godzinie znaleźliśmy się na poprzednim miejscu. Pierwszy słoń miał ładną, jasną skórę, był trochę mniejszy, natomiast kły miał większe. Każdy trochę inaczej zakrzywiony i wyraźnie różnej wielkości. — Te kły sprzedam, a tamte zostawię dla siebie. Po- wieszę nad kominkiem. Zawsze chciałem mieć ładne kły nad kominkiem. Przypomniałem sobie mieszkanie Armanda, rzeczywiście brakowało tam już tylko kłów nad kominkiem, a były co najmniej tak sarno potrzebne, jak sam kominek w Dar es-Sałaam, gdzie najniższa temperatura w roku wynosi 23°C! Trudno bowiem opisać, jakimi i iloma przedmiotami z dziedziny myśliwskiej, i tzw. curio, ciekawostkami afrykańskimi, były ozdobione ściany, gablotki, komódki, półeczki... Rogi, czaszki, wypchane głowy zwierząt, żółwie, ogony zebr, zęby, szczęki, skóry, jaja, kopyta, figurki, pocztówki, wycinanki, makatki z żyrafami, lwami, jeleniami... Wracaliśmy już teraz bardzo wolno ku rzece, do miejsca gdzie stała łódź. Słońce piekło prosto z góry, powietrze drgało jak płomień. Oczy zaklejała gorąca wilgoć i raził nielitościwy blask południa równikowego dnia. Na łodzi nie było chłodniej. Zanurzyłem rękę w brązowej wodzie; wydawała się jeszcze cieplejsza niż powietrze. Nasi chłopcy wiosłowali z zadziwiającą lekkością i uśmiechali się, pomrukując jakąś rytmiczną, monotonną melodię. Gdy dobiliśmy do obozu, mogło być około czternastej. Ray napił się wody z kanistra i zasnął w namiocie. Armando nawet nie usiadł, tylko stojąc trąbił piwo. Zobaczyłem butelkę Johnnie Walkera. Na dnie było jeszcze trochę płynu, rozgrzanego na słońcu, wręcz gorącego. Pociągnąłem duży łyk — potem do dna. Nigdy przedtem ani potem nie smakowała mi whisky tak bardzo. Na ciepło. Co za świetny zapach! I zupełnie nie używany sposób. Przypomniał mi się mój przyjaciel, wielki amator tego napoju, a równocześnie znawca mądrego picia, który twierdził, że głupstwem jest mieszanie whisky z wodą sodową, co normalnie prawie wszyscy robią. 111 I — Wiesz, jak należy rozpuszczać whisky? — spytał mnie kiedyś. — No, nie wiem... może wcale nie rozcieńczać? — Nic podobnego! Trzeba... ale czystym spirytusem! Zyskuje na smaku, a nie tracd zapachu... Nagle Armando chwycił za strzelbę. — Idę na świnie! — oświadczył. Popatrzyłem na niego z wielkim podziwem dla jego niesłychanej wytrzymałości. —- Szkoda czasu — mówił. — Dopiero połowa dnia, a tam nad mokradłem mogą być świnie. Chłopaków zaraz wyślę z powrotem po kły. Wrócą pewnie dopiero jutro, bo to dużo godzin pracy... Spojrzeliśmy w dół ze skarpy i ujrzeliśmy odbijającą od brzegu łódź z trzema zgrabnymi sylwetkami. Pokiwali do nas i skierowali dziób w stronę głównego nurtu rzeki. Chłopaki z własnej inicjatywy i bez przypominania załadowali siekiery i pangi, które błyszczały teraz na dnie łodzi i wyruszyli do tej ciężkiej pracy, której nikt prócz Afrykanina nie potrafi wykonać tak zręcznie i szybko. — Pójdziesz ze mną na świnie? — spytał Armando. — Pójdę, tylko pozwól się najpierw trochę umyć. Zszedłem karkołomną ścieżką do wody. Zacząłem obmywać, a raczej rozmazywać tą kawową cieczą brud z twarzy, głowy, ramion, w końcu zanurzyłem się cały w tej kawie z mlekiem, trzymając się przewróconego pnia, aby nie wjechać w jakąś dziurę krokodylową. Dno było oślizgłe i grząskie, wobec tego popłynąłem kilka metrów zanurzając głowę z dużym obrzydzeniem. Kąpiel pomogła ma samopoczucie. Armando stał już gotowy z pasem nabojów przewieszonym przez ramię. Odebrałem od niego strzelbę. — Idź przodem, ja będę dzisiaj twoim gun-barrerem. Wobec tego Armando wziął w rękę butelkę piwa. We- 11.2 liśmy w kolczaste krzaki kierując się w nizinę, gdzie było jeziorko. Cała okolica była płaskowyżem stworzo-i iym przez niski stan rzeki. Bardzo wysokie, strome, nieraz poderwane skarpy brzegów, przy których widziało tlę ślady zwierząt nie mogących się dostać do wody. Szukały innej wody z lepszym dostępem. Do takiego jeziorka właśnie szliśmy. Z daleka zobaczyliśmy słonia idącego w stronę gęstego buszu na popołudniową drzemkę. Po kwadransie doszliśmy do miejsca, gdzie rosły rzadkie drzewa. Armando wszedł na jedno z nich, aby rozejrzeć się po okolicy. Dość długo patrzył spośród obsypanych obficie żółtymi kwiatami gałęzi, które przepięknie kontrastowały żółcią i zielenią na tle czystego błękitu. — Są, właśnie idą do wody. Szybko poszliśmy na przełaj przez niewysoką trawę. Natrafiwszy wkrótce na zwierzęcą ścieżkę doszliśmy do miejsca, skąd całe jeziorko było widać jak na dłoni. Świnie były po tamtej stronie. Maciora ze stadkiem prosiaków. Trzeba było jeszcze się zbliżyć. Była bezwietrzna cisza. Korzystając z zasłony niskiego buszu podchodziliśmy okrężną drogą. Nagle busz się skończył, przed nami wyłoniło się znów jezioro, znacznie już bliżej. Stara świnia coś musiała poczuć, gdyż stała bez ruchu i patrzyła w naszą stronę. Armando wymierzył, ale zanim strzelił, całe stadko poderwało się i rozciągniętą linią biegło brzegiem jeziora w stronę krzaków. Armando strzelił dwa razy pudłując dość grubo. Pociski padały w błoto za stadkiem nabierającym coraz większego tempa ucieczki. Za chwilę zniknęło w gęstwinie. — Teraz dopiero wieczorem przyjdą tu jakieś zwierzęta. Nie warto czekać. Chodźmy łowić ryby w rzece — rzekł Armando. Wróciliśmy więc do obozu po wędki i piwo i bez zwłoki poszliśmy skarpą zalewu w stronę głównego nur- 8 — W dolinie Kilombero 113 ::;:.,¦;,•.';;.'/':. /.¦?**'¦;:; tu. Ścieżki zwierząt prowadziły przy samym brzegu urwiska i trzeba się było ich trzymać, gdyż wysoka i bardzo gęsta trawa nie pozwalała na wybór innej drogi. Zeszliśmy z niemałym trudem w dół skarpy. Duszne gorąco panowało nad wodą. Wędki się poplątały, wszystko szło niezręcznie. Strome zbocze, na którym nie można było znaleźć miejsca ani na stanie, ani na siedzenie, nie pozwalało również na żaden zamach wędką. Brązowa woda straszyła swą mętną głębią. Było nieprzyjemnie. Słońce prażyło — miało się wrażenie pobytu w ognisku jakiejś olbrzymiej, skupiającej promienie soczewki. Wspomnienie, jakie mi pozostało z tej chwili pobytu z Armandem na skarpie rzeki Kilombero, zredukowało się do jednego pojęcia: gorąco. Największe chyba, jakie odczułem w życiu. — Nie, tu nie da się łowić. Nawet wędki nie można zarzucić — złościł się Armando. — Ciepło ci? — Tak jak i tobie... — Ja już nie mogę wytrzymać. Jak myślisz, jaki samochód mam sobie kupić? Mam do wyboru białego mercedesa, albo czarnego citroena IDS. — ni stąd, ni z owad spytał nagle Armando. — Myślę, że białego mercedesa, będzie w nim chłodniej. — Popatrzyłem z niepokojem na towarzysza. — Nie, nie myśl, że mi słońce rozpuściło rozum. Już dawno się miałem spytać o radę, bo nie mogę się zdecydować, a cortina jest trochę za słaba na moje podróże. Mam właśnie dwie okazje kupna. Pomyślałem sobie, że posłucham tego, co ty byś wybrał. Zadecydowałeś. Biały mercedes. Oczywiście, masz rację. Jednak co mercedes, to mercedes. Te przytomne, a niespodziewane zdania, brzmiały w tych okolicznościach nieprzytomnie. Ale to był właśnie Armando... Nagle zaczęło się dziać zupełnie coś niespodzianego 114 i niezrozumiałego. Poderwał się gwałtowny wir powie-', powiało po spoconej skórze, coś huknęło i przera-11 wie zatrzaskało i zawyło nad naszymi głowami. — Step się pali! — krzyknął Armando. I luk się wzmagał, jak przeciągły grzmot. Teraz wi-ilać było na łuku urwiska, jak wibrujące gorące powie-11 ze i przezroczyste, ledwo widoczne języki ognia wyrzucały wysoko w górę spalone, czarne strzępy łodyg, zaśmiecając nieskazitelny, jasny błękit tropikalnego nieba. Za minutę było po wszystkim. Pożar-wybuch ustał tak samo nagle, jak powstał. Powiał orzeźwiający wiatr wytworzony przez ciąg słupa ognia, a za chwilę posypały się na nas czarne kawałki spopielonych drzew. Długi, cienki wąż nieokreślonego koloru prześliznął się między inną i Armandem i zniknął w korzeniach trawy, wystających z obsuniętego zbocza. Dopełniło to piekielnych wrażeń. Skąd powstał pożar? Czemu zniknął tak nagle? W obozie Raymond szalał. Kybacy, którzy nam wczoraj nie chcieli sprzedać ryb, dzisiaj przynieśli ich cały kosz w prezencie. Raymond rozpalił ognisko i kończył właśnie oprawianie ostatnich ryb. Cały stos filetów leżał już na trawie. Ryż się gotował w dużym kociołku, patelnia i blaszanka z oliwą stały przygotowane, a także niezliczone ilości słoiczków z ziołowymi przyprawami. — Będzie świetna kolacja. Jak chłopaki wrócą w nocy, będą też mieli gotowe jedzenie. Usmażone ryby Raymond wrzucał do ryżu i mieszając doprawiał ziołami całkiem apetycznie pachnące ri-zotto tak długo, aż w miejsce woni ryżu i ryb wystąpił ten zapach, który charakteryzuje każdą potrawę 115 I hinduską, każdą ich dzielnicę mieszkalną, a także czuje się go nawet na morzu, gdy statek dobija do hinduskiego portu. Jeszcze przed zmrokiem wrócili chłopcy z kłami. Byliśmy wszyscy jednakowo zadziwieni ich niesłychaną sprawnością. Gdy zsumować ich wszystkie prace wykonane od początku żeglugi na rzece: wiosłowanie, hipopotam, wieczorny wypad na zalew, rozbicie obozu, kły, oprawienie dwóch słoni i powrót do obozu, to trzeba przyznać, że były to wysiłki przerastające możliwości człowieka innej rasy. Wobec tej rzeczywistości dziwna się nam wydała legenda o rzekomym braku pracowitości Afrykanów. Chłopaki się wymyli, napili wody i zasiedli z nami do ryżowej potrawy. Jedliśmy za pomocą „chińskich" pałeczek wystruganych na poczekaniu. Piwo popijane z butelek stojących przed każdym z biesiadników doskonale pomagało w spożywaniu „gorącego" jak samo piekło dania. Arniando zawsze używał polskiego słowa „piwo" — Afrykanie od razu je sobie przyswoili i już inna nazwa nie była używana. Tak samo w rozmowie Arman-do powprowadzał sporo polskich słów, jak: dzień dobry, dobranoc, dziękuję, proszę, idź naprzód, prędko, daj, weź... Raymond i Afrykanie natychmiast pochwycili ich znaczenie i zapanowała moda na jak najczęstsze używanie tych słów. Ja z kolei uczyłem się operować najprostszymi określeniami w suahili i tak rozmawialiśmy chyba jedną z mniej znanych mieszanek językowych. Długo tego wieczora siedzieliśmy przy ognisku przyjaźni. Czterech Afrykanów różnych szczepów i wyznań, dwóch Hindusów i jeden Polak. Po hinduskiej kolacji, przy polskim namiocie, w afrykańskim buszu. Była ciepła noc — mimo to wygasający ogień podsycany był od czasu do czasu przez dołożenie nowego drewienka. Przyjemnie jest patrzeć w rozżarzone węgielki. Przycho- llfl r wtedy przyjemne myśli, przesuwają się w pamięci wolnionym tempie przeżycia minionego dnia... Rozmawialiśmy po angielsku, suahili i po polsku. Każdy rozumiał każdego. Jakże mało potrzeba słów do po-mzumienia, gdy wszystkie pary oczu skierowane są w żar ogniska... Czy zresztą afirmacja przyjaźni w ogóle potrzebuje słów? Następnego dnia miała być przerwa odpoczynkowa, ładnego budzenia — każdy śpi tak długo, jak chce. Ponieważ Raymond miał jeszcze licencję na upolowanie jednego słonia, został postanowiony popołudniowy wypad myśliwski w kierunku zalewu. Piwo—good by! Jakimś cudem nie było moskitów i spaliśmy tej nocy wyjątkowo dobrze. Przyczyniło się do tego oczywiście solidne zmęczenie. O zaplanowanym dłuższym spaniu nie było jednak mowy. Słońce zaraz od rana tak przypiekło, że nieruchome, rozgrzane powietrze przykleiło się do ciała wilgotną, duszącą warstwą. Trzeba było, chcąc nie chcąc, wstawać. Obóz nasz przedstawiał rano opłakany widok. Bałagan, w jakim zastał nas wczorajszy wieczór, ujawniło dopiero dzienne światło. Wszyscy zabrali się do porządkowania. W pewnej chwili Hamidu, walczący z pustymi kartonami od piwa, przystanął zastanawiając się, następnie przerzucił puste kartony, zajrzał do namiotu, popatrzył na mnie przytomnym wzrokiem i stwierdził: — Piwo good by... 117 — Do widzenia —• poprawił go Armand, który wycierał strzelbę. — Co powiedziałeś, Hamidu?! — zakrzyknął z niepokojem. Hamidu pokazał jedyną butelkę piwa wyjętą z ostatniego kartonu. — Piwo do widzenia... wypite. Nastąpiła chwila znaczącej ciszy. Następnie Hamidu z największym spokojem zaczął wyjmować z ziemi kołki napinające sznury namiotu. Baymond roześmiał się. — Widzisz, jak cię znają, Armando. Wiedzą, że koniec piwa to koniec safari i że to hasło do zwijania obozu... — Co? Myślicie, że już zupełnie nie jestem sportowcem, że piwo ważniejsze niż polowanie?! — rzucał się Armando. — Przymocujcie z powrotem namiot i sprzątajcie do końca. Ja z Witoldem idę zastrzelić jakąś gęś, żeby Raymond mógł nam wieczorem znów coś ugotować. Gdy wrócimy — idziemy na słonie. Z wysokości naszego obozowiska widać było sporo dzikich gęsi pływających po zalewie. Ze śrutówką pod pachą zeszliśmy krętą ścieżką nad wodę. Tam była przywiązana nasza łódź. Na jej dnie leżały świeżo spreparowane cztery kły. Armando usiadł ze strzelbą na przo-dzie, ja wziąłem bambusowe wiosło. Łódź lekko i bezszelestnie dała się prowadzić wzdłuż brzegów zalewu. Różne gatunki wodnych ptaków obsiadły błotniste brzegi. Naszym celem miały być jednak dzikie gęsi, które widoczne były z góry w odległości jakiejś pół mili. Za chwilę, po ominięciu trawiastego półwyspu, można je było zobaczyć. Cztery ogromne, ciemne ptaszyska. Skierowałem dziób łodzi prosto na nie, starając się wiosłować jak najspokojniej. Armando siedział ze strzelbą gotową do strzału. Gęsi patrzyły na nas stojąc nieruchomo profilem. Nagle poderwały się w odległości około pięćdziesięciu metrów. Armando podniósł strzelbę i usłyszałem śmiesznie brzmiące w ciszy myśliwskie- 118 I |0 napięcia — prztyknięcie. Strzelba nie wypaliła. Armando szybko zarepetował i — znowu pstryk. — Do wszystkich piekieł! — ryknął — that bloody sliotgun! przeklęta śrutówką! Rzadko jej używam i pewnie coś zardzewiało albo to te podłe angielskie naboje... Nie było innego wyjścia, jak" wracać do obozu. Tam na odmianę okazało sią, że nie ma także wody do picia. — Słuchajcie — uroczyście na wesoło zagaił Armando. — Już myślałem, że będę się musiał przez was, którzy nie znacie się na tym, co dla człowieka jest rzeczą najpiękniejszą, męczyć się przez dwa dni bez piwa. Ale teraz widzicie, jak jest. Nie ma wody, nie ma jedzenia, bo strzelba zepsuta, piwo grood by. Słoń Raymonda może poczekać na inną okazję, bo licencja ważna jeszcze cztery miesiące, a my wrócimy do Ifakary, tam zatankujemy, co trzeba, i jutro zapolujemy na bawoły na północnym stepie. Raymondowi mocno się nie podobała taka propozycja, ale bez słowa zaczął pakować graty do podróżnych naszych skrzynek. Noc zastała nas na rzece w połowie drogi do Ifakary. Wiosłowanie pod prąd było zadaniem sportowym wyższego stopnia wtajemniczenia. Łódź musiała być trzymana tuż przy brzegu, gdzie prąd był nieco słabszy, a na każdym zakręcie przerzucana na przeciwległy brzeg, na wewnętrzną stronę zakrętu. Manewry te zapewniały dostateczną ilość cali pod dnem łodzi, stanowiły poważny skrót drogi, nie oszczędzały jednak sił Wioślarzy, którzy 'znowu zadziwili nas swą, wydawałoby się, nadludzką wytrzymałością. Wiosłowali bowiem bez przerwy, rzadko się zmieniając, sześć godzin — gdyż tak długo w rezultacie trwał nasz powrót do Ifakary. Hipopotamy towarzyszyły nam bez przerwy. Nieraz bardzo liczne stada. Raz po raz wynurzały się dla za- 119 ' czerpnięcia powietrza, W różnych odległościach od łodzi. — Co będzie, gdy hipopotam przez pomyłkę podniesie łeb akurat tam, gdzie jest nasza łódź? — spytałem, trochę żartem, Raymonda. — Najgorsze — odpowiedział — że to się właśnie od czasu do czasu zdarza. I to jest chyba jedyne niebezpieczeństwo, które grozi człowiekowi ze strony nie zaczepionego hipopotama. Głównym wrażeniem, które mi pozostało w pamięci z tej nocnej podróży łodzią — to gwiaździste niebo, wschodzący księżyc w pełni, powietrze bez ruchu, leciutki chlupot wody przy łodzi i straszące ryki hipopotamów. Dzień Raymonda Wielkim luksusem był nocny prysznic na podwórzu domu, w którym spędziliśmy resztę nocy w Ifakarze. Tym razem spałem w ogromnym zabytkowym łożu zan-zibarskim. Ciężki ten, kunsztownie rzeźbiony mebel przypominał karawan. Wysokie kolumny w rogach łoża podtrzymywały wymyślną konstrukcję, na której rozpięta była siatka przeciwkomarowa, spływająca obfitymi fałdami w dół. Trudno jest opisać rozkosz, jaką człowiek odczuwa leżąc po zimnej kąpieli bez żadnego okrycia pod obszerną moskitierą zanzibarskiego łoża. Jeszcze trzeba dodać, że musi się to dziać po pięciu dniach afrykańskiego polowania. Dzień szósty był zdecydowanie pod znakiem bawołów. Po krótkim poszukiwaniu przekonaliśmy się, że zdobycie w Ifakarze land-rovera jest rzeczą niemożliwą, wobec czego, .pogodziwszy się ze znacznym ograni- 120 rżeniem myśliwskich możliwości, trzeba było zdecydować się na wyjazd cortiną. — Trudno — mówił Armando — wobec tego, że kupuję białego mercedesa, nie warto oszczędzać samochodu, jak już tu jesteśmy. Wóz stał przed domem, pięknie wyczyszczony przez Ilamidu, który siedział w środku i oświadczył, że już nigdy się z nami nie rozstanie. (Hamidu A. Matumula, gdyż tak brzmiało jego pełne nazwisko, gdy już byłem w Polsce, napisał do mnie list, oczywiście w języku suahili, w którym prosił między innymi o pożyczenie 30 funtów, gdyż chce się żenić i zabrakło mu tej sumy do zapłacenia ceny narzeczonej. Dużo czasu mnie kosztowało odczytanie przy pomocy słownika listu Hamidu. Z powodu trudności językowych nie byłem też w stanie wytłumaczyć mu, na czym polega niemożliwość przesłania mu tej, zupełnie niewielkiej w porównaniu z doniosłością wydarzenia sumy. I na tym, niestety, nasza korespondencja się urwała). W stosunku do Armanda Raymond użył psychologicznego sposobu, który sam potem nazwał z pewną skruchą dirty trick. — Przemyślałem w nocy — mówił do niego — że powinniśmy dzisiaj pojechać tam. Po czym wskazał kierunek. — Nic podobnego — odparł Amiaedo — pojedziemy tam. I wskazał kierunek przeciwny. O to chodziło. Raymond popatrzył tylko na mnie z szelmowską miną. Przez półtorej godziny jechaliśmy wąską, ale niezłą drogą, pełną zakrętów, wzniesień i spadów, wiodącą przeważnie wśród wspaniałej dżungli z wysokimi drzewami, plątaniną lian i stadami małp. Pawiany stojące na drodze na tylnych łapach i trzymające za ręce swe młode wyglądają z daleka jak ludzie czekający na auto- -121 bus lub znudzeni autostopowicze. Patrzą one w stronę zbliżającego się samochodu, po czym uciekają daleko w gąszcz, inaczej niż inne zwierzęta, które samochód stosunkowo mało płoszy. Droga była nowo przebita. Gdy wyprowadziła nas na rozległą stepową równinę, zamieniła się w trakt będący wstępnym stadium nowej drogi. Co parę mil porozstawiane były niewielkie grupy ludzi zatrudnionych wyrównywaniem terenu, wycinaniem traw i korzeni. Wiadomości uzyskane od tych ludzi nie były pomyślne. Bawołów tu ostatnio nie było. — Gdzieś widocznie poszły — mówiono. — Może tam, może tam... Informacje niejasne. Nadzieje zmniejszała również świadomość, że samochodem osobowym nawet w naj-równiejszym stepie niewiele da się zdziałać. Nowo wytyczaną drogą na razie nieźle się jechało. Grupki spotykanych ludzi były coraz mniej liczne, aż w końcu zamigała przed nami sylwetka jednego człowieka wyrąbującego trawy. Zapytany o bawoły, bez wahania wskazał ręką. — Tędy przeszło małe stadko. Cztery albo pięć sztuk. Niedawno. — Wsiadaj z nami... Bez namysłu wrzucił pangę do samochodu i zajął miejsce koło Hamidu. Mieliśmy piątego pasażera. Znajomość danego terenu ma decydujące znaczenie na afrykańskich wyprawach. Nasz nowy towarzysz znał całe systemy ścieżek w stepie, na których nasza cortina zupełnie nieźle dawała sobie radę. Przystawaliśmy co jakiś czas, aby zagłębiać się pieszo w step w celu wyszukania śladów bawolich. Tak samo wykorzystywaliśmy każde z rzadka napotykane drzewko — można było, wspiąwszy się na nie, zlustrować najbliższy teren. 122 Armando nabrał nowego myśliwskiego zapału. Wyciągnął schowaną dotychczas strzelbę i usiadł na bocznym siedzeniu. Poprosił, żebym przejął od niego kierownicę, bo już go usypia to ciągłe trzymanie za kółko. Nie było mi sądzone być bezpośrednim świadkiem iinjważniejszego wydarzenia tego dnia. — Teraz trzeba zrobić tak — mówił przewodnik. ¦— My pójdziemy na wprost przez ten kawałek stepu, a samochód objedzie cały klin ścieżką i zatrzyma się przy tych ciemnych zaroślach, które widać z daleka. Tam się spotkamy. Tu możemy znaleźć ślady, które nam wskażą, gdzie poszły bawoły. Ponieważ już jakiś czas pełniłem rolę kierowcy, automatycznie przypadła mi rola przeprowadzenia samochodu, zwłaszcza że wydarzenia rozgrywały się szybko i nie można było stwarzać dodatkowych kwestii. Gromadka myśliwska szybko zniknęła w poprzerasta-nych trawą zaroślach. Objechałem, nie bez pewnego trudu i kilka razy cofając wóz, wskazany obszar i zatrzymałem się w umówionym miejscu. Droga, którą musiałem przebyć, była niepomiernie dłuższa niż wąski klin stepu, który przemierzali piechurzy. Po raz pierwszy znalazłem się zupełnie sam w nie znanej afrykańskiej przestrzeni, i to już z pewnym, aczkolwiek bardzo skromnym zadaniem — przeprowadzenia w terenie samochodu... Prawie równocześnie, gdy zatrzymałem się przy umówionych zaroślach, usłyszałem dwa strzały, jeden po drugim, w półsekundowym odstępie. Huknęło dosyć blisko. Ponieważ cisza stepu była już zakłócona, dałem sygnał klaksonem na znak, gdzie jestem. Zobaczyłem biegnącego przez krzaki Hamidu. Machał rękami i pokazywał w tył. — Nyati! Nyati! Bawoły! — wykrzykiwał — Piwoo! Nie mogłem się zorientować. Hamidu otworzył ba- 123 gażnik i wydostał kilka butelek piwa. Poszliśmy razem w zarośla. Armando siedział na trawie i wyciągał rękę po butelkę. — Idź, zobacz tam. Kawałek dalej, na małej polanie porośniętej zieloną trawą dwa zabite bawoły w kilkunastometrowym od siebie odstępie. Przy nich krzątał się Raymond z przewodnikiem. — Chodźcie tutaj — wołał Armando — musimy wypić za zdrowie Raymonda. To było coś wspaniałego. Dwa bawoły prawie równocześnie. Jeden nas atakował, a drugi wyskoczył tędy w poprzek. Takich strzałów jeszcze nie widziałem. Jeden w środek czoła, drugi w serce. Raymondo, to jest twój wielki dzień. Gratulacje! Na zdrowie! Skulski! Za mało piwa przyniosłeś, Hamidu... Nawet Raymond wypił wyjątkowo kilka łyków piwa. Przyjrzałem się dokładniej zabitym bawołom. Były to dobrze wypasione młode byki. Sierść miały czystą i gładką, pięknego ciemnopopielatego koloru. W dół spadające, zakręcone rogi wyrastały ze środka czoła, jak grube, pofałdowane konary, tworząc ponad oczami potężny pancerz. Bawoły bardzo zyskują na pięknie przy oglądaniu z bliska. Miałem później okazję widzieć te zwierzęta „na żywo" z bardzo niewielkiej odległości w Parku Narodowym Manyara. Łagodne, piękne oczy i poczciwy wyraz pyska zachęcają do podejścia i pogłaskania. Tymczasem jest to najgroźniejsze z dużych zwierząt afrykańskich i budzi największy respekt wśród myśliwych. Raniony lub w obronie małego atakuje i zabija. Ucieczka jest niemożliwa. Jest inteligentny, czujny i szybki. Z innych zwierząt jedynie lew może mu zagrażać i jest jego naturalnym wrogiem, gdyż poluje na bawolą młodzież. Stary bawół potrafi obronić się przed lwem, a nawet go zabić. Walkę podejmuje zawsze. 124 Armando twierdził, że obroną przed atakującym bawołem jest położenie się płasko na ziemi. Wtedy bawół nie może dosięgnąć rogami. Inni myśliwi znów twier-dzlli, że ten sposób w ogóle nie wchodzi w rachubę, gdyż bawół walczy także kopytami i przytaczano mi drastyczne przykłady, jak ofiara była dosłownie wdeptana przez bawoła w grząski grunt. Niedługo przyszło kilku ludzi z osady, gdzie mieszkał przewodnik, a później chyba cała wieś. Raymond podarował jednego z ubitych byków przewodnikowi. Ten przystąpił do bawołu i naznaczył nożem, przecinając skórę, jakieś linie podziału. Za niedługą chwilę ogromne połacie mięsa niesione na drągach wędrowały do osiedla. Po drugiego bawołu mieliśmy przysłać lorę z Ifakary. Została straż dla odpędzenia sępów, które już krążyły; na razie wysoko, pionowo nad naszymi głowami. Ów dzień triumfu myśliwskiego Raymonda był pechowy dla mnie o tyle, że będąc w odległości kilkudziesięciu metrów od miejsca, gdzie padły strzały, nie byłem naocznym świadkiem tego niewątpliwie efektownego momentu. Los mi do pewnego stopnia wynagrodził tę stratę kiedy indziej, nieco później, gdy głównym aktorem był Armando. Wybraliśmy się wtedy w busz w Johnem Gonsalve-zem i dwoma przypadkowo dokooptowanymi Afryka-nami. Było to w okolicy Morogoro. Widziałem wtedy fenomenalny strzał Armanda do pędzącej pełnym galopem zebry. Trafiona w samo serce zebra wykonała wysoki podskok i pełne salto przez łeb. Moment ten, pomimo że zupełnie niespodziewany, sfilmowałem na szesna-stce, gdyż tak się złożyło, że kamerę miałem w pełnym pogotowiu z zupełnie zresztą innych powodów. Entuzjazm Armanda dla faktu nakręcenia i jego 125 w akcji, i owej, tak świetnie trafionej zebry był szalony. Ten entuzjazm był też głównym powodem zupełnego fiaska. Teraz nastąpi opowiadanie o tej największej rybie, co się zerwała z wędki. Armando, szalejąc z niecierpliwości, nie mógł pogodzić się z tym, że dopiero po powrocie do Polski zamierzam wywołać i opracować filmy. Zdołał też mnie różnymi zaklęciami namówić do zgody na uczynienie fatalnego kroku. Wyszukał mianowicie, że filmy ORWO wywołuje jakieś laboratorium w Kairze, gdzie połączenie pocztowe jest stosunkowo proste. Tam przesłaliśmy do wywołania dwie rolki szesnastki i dwa ładunki kolorowej odwrotki ze 140 zdjęciami z polowań na słonie. I to był koniec pieśni. Przesyłka przepadła. Po długich monitach i użyciu wszelkich sposobów odzyskania poleconej paczki Kair przysłał jedną rolkę wywołanych przezroczy, zrobionych przez jakiegoś marnego amatora na ulicach Kairu, z wyjaśnieniem, że tylko to zostało przez nas przysłane. Nie miałem sił ani możliwości prowadzenia międzynarodowych procesów i na tym akcja się zakończyła. Wspominam to gwoli ostrzeżenia zainteresowanych. Nie wolno wypuszczać z ręki cennego materiału fotograficznego. Na tym się zawsze przegrywa i ponosi dotkliwe straty. Mnie się to już, niestety, kilkakrotnie przydarzyło. Notatki spod Kilimandżaro Dziesięć godzin trwała jazda samochodem z Dar es--Salaam do miasteczka Moishi. Większość tej trasy to piękna autostrada termakowa wybudowana w ostatnich 126 i /.asach — jedna czwarta to stara miękka droga, i tę czuło się dobrze w kościach. Na zmianę: ślizgawica w błocie lub regularna pralka żwirowa. Nie wiadomo, co gorsze. Owe pralki drogowe, zwane tu corrogation, są istną plagą afrykańskich automobilistów. Nie wiadomo, jakie prawa fizyczne rządzą mechaniką powstawania tych regularnych, idealnie równoległych, poprzecznych garbów. Amplituda ich sfalowania jest przy tym tak złośliwie wyważona, że prawie pnzy wszystkich normalnie stosowanych prędkościach wóz osiąga maksimum wstrząsów. Dopiero bardzo duże prędkości niwelują nieco drgania samochodu. Jak to się jednak odbija na stanie pojazdu i jak wpływa na współczynnik bezpieczeństwa jazdy — lepiej nie mówić. Przepiękne, pełne wiecznego kwiecia, gorące miasteczko Moshi jest miejscowością (nie licząc wielu małych wiosek) położoną najbliżej masywu Kilimandżaro. Toteż dojeżdżając tam pod wieczór owego grudniowego dinia, pilnie wpatrywałem się w chmury na horyzoncie po prawej stronie trasy, tam gdzie powinien być schowany sławny szczyt. Nie znałem go jeszcze wtedy. Nie wiedziałem, że to wytrawny aktor, niepoprawny kokiet z irytującymi często kaprysami primadonny... Nie można się przecież pokazywać na każde zawołanie, w jakimkolwiek niedbałym stroju i uczesaniu, w marnym świetle... Mówiono mi, że przyjeżdżają tutaj ludzie z Ameryki, żeby zobaczyć Kilimandżaro, siedzą dwa miesiące, wydają masę pieniędzy i zdarza się, że odjeżdżają nie zobaczywszy nic, prócz mgły i chmur. Miałem wielkie szczęście, bo w pewnej chwili w wyrwie kłębiących się chmur zobaczyłem na krótko dobrze znaną z ilustracji śnieżną kopułę. Znacznie wyżej i znacznie bliżej, niż jej szukałem wzrokiem-. Serce zabiło, gdyż pomimo wszystko zobaczyć Kili- 1127 1 I mandżaro pierwszy raz w życiu — to wydarzenie raczej rzadkie na skalę skromnej jednostki... W pełnej formie mogłem go podziwiać dopiero następnego wieczoru, gdy tuż przed zmierzchem wyłonił się spokojnie spoza spływającej kurtyny obłoków, przecięty w połowie pasmem mgły, z warkoczem drobnych chmur lodowych u głowy. Rzeczywiście, ów tak pięknie ukształtowany w kopule Kilimandżaro kawał wiecznego śniegu i lodu w środku afrykańskiego kontynentu, przy samym równiku, jest dziwnym zjawiskiem o szokującym wdzięku kontrastów. Miałem naprawdę większe szczęście od Amerykanów. Trafiłem na dobrą porę. Przez wiele dni, jakkolwiek pogoda nie była typowo afrykańska i w ciągu dnia chmury przebiegały przez niebo zakrywając słońce, każdego wieczoru otwierała się przed nami nieskończona głębia pustyni nieba... I wtedy On... W ostatniej chwili przed zapadnięciem zmroku zdmuchiwał z siebie resztki rzednących oparów i w kryształowo czystym powietrzu ukazywał się w pełni swojego majestatycznego uroku, niespodziewanie wyrastając z czystej linii horyzontu. Podczas gdy już prawie zupełny mrok panował wokoło, śnieżny szczyt długo jeszcze błyszczał różowofioleto-wym blaskiem promieni słońca padających zza horyzontu. W miarę przygasania fioletów rozjarzała się korona z gwiazd nad śnieżną kopułą, a potem księżyc rozjaśniał ją na nowo zimnym srebrnym światłem. Nad ranem chmury zasłaniały wszystko. Tak zwany cywilizowany świat stosunkowo niedawno dowiedział się o istnieniu Kilimandżaro. Pierwszym białym człowiekiem, który zobaczył ze zdziwieniem ten śnieżny szczyt w Afryce, w roku 1848, był niemiecki misjonarz Johannes Rebmann. Następnym eksplorato- U Y * ,* * ¦-. V'\lJ.-l : Stoń atakuje Dzika świnia ngin I Eksperymenty w Lya-! mungu. Sztuczny cień V na(l polem kawy Min był baron von Becken i Charles New, który pierwszy dotarł do linii ściany śniegu w roku 1867. Ekspedycja H. H. Jonnstona w roku 1884 przeprowadziła dokładniejsze badania zboczy. W dwa lata później Kilimandżaro zmieniła właściciela. Królowa Wiktoria ofiarowała ją jako prezent urodzinowy swemu siostrzeńcowi, kaj zerowi Wilhelmowi II. W ten sposób granica niemieckiej wówczas Tanganiki wcięła się w brytyjską Kenię i kształt jej pozostał dotychczas. I chyba pozostanie, bo nie słyszałem, żeby prezydent Nyerere zamierzał zrobić ponowny tego rodzaju dar na urodziny prezydentowi Kenyatcie... Pierwszego wejścia na najwyższy punkt Kilimandżaro dokonał alpinista doktor Hans May er w roku 1889. Polacy? W roku 1910 doktor Antoni Jakubski z dwoma przewodnikami i dziesięcioma tragarzami zaatakował szczyt Kilimandżaro. Wyprawa w zasadzie odniosła sukces. Jakubski samotnie (wszyscy inni odpadli po drodze), dotarł do wysokości 5 830 m, osiągając najniższy punkt krawędzi krateru. Widocznie niedostatecznie zaadaptowany do niskiego ciśnienia, cierpiał bardzo na dolegliwości związane z dużą wysokością, gdyż, jak mówi w opisie wyprawy, bez przerwy miał krew w ustach. Podejście po usypisku wulkanicznym w szczytowej partii odbywał bardzo wolno, robiąc pięciominutową przerwę po każdych dziesięciu krokach w górę. Po osiągnięciu krawędzi krateru został otoczony chmurą i musiał zawrócić. Drogę powrotną po wulkanicznym piarżysku bardzo uprościł, zjeżdżając na bambusowym kiju. Jedyną rzeczą, którą niósł, był aparat fotograficzny. Jakkolwiek potem wielu turystów z całego świata wchodziło na szczyt, następnym Polakiem, który podjął próbę, był Tadeusz Pawłowski w roku 1939. Doszedł zupełnie samotnie na wysokość 5 300 m. 129 i Pierwszym Polakiem, który dotarł na szczyt Kilimandżaro, był Jerzy Golcz w roku 1944. Wybrał się w bardzo niekorzystnych warunkach atmosferycznych, w czasie pory deszczowej; z przewodnikiem, kucharzem i trzema tragarzami. Zabrał również przygodnie spotkanego Anglika. Ostatni odcinek wspinaczki odbył Golcz samotnie, gdyż zawiódł Anglik, a potem i przewodnik, który wrócił pod pozorem ataku malarii. W rok później Wiktor Ostrowski wraz z Anglikiem A.W. Parsonem zdobyli szczyt oraz obeszli cały krater dookoła. Opowiadał mi mieszkaniec Moshi, długoletni znajomy Ostrowskiego (mieszkającego obecnie w Argentynie), że ten ostatni długo i starannie przygotowywał się do wyprawy i w czasie jej robił dłuższe przerwy aklimatyzacyjne na różnych stopniowych wysokościach. Na dojście do samego szczytu wybrał najwłaściwszą porę, czyli noc. Gdy powrócił w dobrej formie ze świetnie udanej wyprawy, powiedział: — Kilimandżaro to wielka krowa. Kilimandżaro to najwyższy szczyt Afryki, a największa na świecie góra nie należąca do żadnego górskiego łańcucha. Ma dwa, a właściwie trzy szczyty. Najwyższy Kibo (5 895 m), niższy o poszarpanym kształcie Mawen-zi (5 357 m) i najniższy, położony na zachodniej (przeciwnej niż Mawenzi) stronie stożka, nie wiadomo czemu rzadko wymieniany Szira (4 008 m). Obecnie odbywają się dość często dobrze zorganizowane wycieczki na szczyt Kibo, który jest stosunkowo łatwo dostępny i osiągalny dla każdego dobrze wysportowanego człowieka. Start wycieczki następuje z jednego z dwóch hoteli (Marango i Kibo Hotel), położonych na wschodnim 130 zboczu. Stamtąd dojeżdża się terenowym samochodem do schroniska noszącego nazwę Bismarck Hut. Następnie rozpoczyna się już piesza wspinaczka z przewodnikiem i tragarzami do schroniska Peters Hut (3 750 m) i schroniska Kibo Hut. Ostatni etap na szczyt przebywa się nocą. Cała wyprawa trwa w sumie sześć dni i sporo kosztuje. Szczyt Mawenzi jest znacznie trudniej dostępny i wymaga dużej zaprawy w wspinaczce linowej. Nie jest mi znane żadne wejście Polaka na Mawenzi, prócz nieudanej próby Golcza, który w roku 1944 usiłował zdobyć ten szczyt zaraz na drugi dzień po wejściu na Kibo. Opowiadano mi historię tragicznego wydarzenia sprzed kilku lat. Samolot pasażerski rodezyjskiej linii lotniczej, lecący z Afryki Południowej, po przerwie w Dar es-Salaam wystartował do dalszego lotu Nairobi—Kair wraz z dzie-więtnastoma osobami na pokładzie. Dwudziesty pasażer zabałaganił się gdzieś w mieście, nie zjawił się na lotnisku. Poleciały tylko jego walizki. Na pokładzie znajdowała się między innymi pasażerami żona dyrektora owej linii lotniczej. W pewnej chwili zapragnęła zobaczyć Kilimandżaro z lotu ptaka i zaczęła nalegać, by pilot zboczył z kursu. Pilot połączył się z władzami lotniska w Nairobi i uzyskał zezwolenie na zmianę trasy. To było ostatnie połączenie radiowe z samolotem. Na próżno też oczekiwano samolotu w Nairobi tego dnia. Także i w dni następne... Spóźniony pasażer, który przyleciał z Dar es-Salaam taksówką lotniczą w pogoni za samolotem, także nie doczekał się już nigdy swoich bagaży. Samolot rozbił się o szczyt Mawenzi i zleciał w szczelinę skały. Po kilku dniach odkryto miejsce wypadku i zorganizowano wyprawę do trudno dostępnej szczeliny skalnej przy wschodniej ścianie samego szczytu, gdzie wpadł 131 rozbity samolot. Okazało się, że zdążyli tam być już lepsi poszukiwacze i turyści, gdyż szczątki samolotu i zwłoki pasażerów były dokładnie obrabowane. Przed paru laty dwóch brytyjskich lotników, Edwards i Thomson, zapragnęli sukcesów alpinistycznych. Zwiedzili miejsce tragicznego wypadku, następnie dokonali bardzo trudnego wejścia na szczyt Mawenzi (500 stóp pionowej ściany) i przy okazji tej wspinaczki zrobili niezwykłe odkrycie zoologiczne. Znaleźli bowiem na wysokości 16 000 stóp cały szkielet bawołu stepowego. Dotychczas pozostaje zagadką, jakim sposobem bawół mógł wydostać się na taką wysokość w zupełnie niedostępnych skałach. W dzień ogłoszenia niepodległości Tanganiki (9.12. 1961 roku) na szczycie Kibo zapłonęła olbrzymia pochodnia zapalona o godzinie 12 w nocy przez oficera gwardii przybocznej prezydenta Juliusa Nyerere. Ludność zgromadzona w Moshi na uroczystości opuszczenia Union Jacka i wciągnięcia na maszt zielono-żół-to-czarnej flagi nowego, wolnego państwa oglądała płomień wolności na najwyższym punkcie Afryki. Pan Stanisław Południowe zbocza Kilimandżaro są ważnym rejonem plantacji kawy w Tanganice. Kawa tu uprawiana jest kawą najwyższej jakości. Przyjęły się najlepsze gatunki z arabicą na czele. Nad całością spraw kawowych czuwa naukowy insty- 133 1 tut Coffe-e Research Stalion w miejscowości o oryginalnej nazwie Lyamungu, co oznacza w języku suahili „Łzy Pana Boga". Niewątpliwie ta tradycyjna nazwa odnosi się do opadów nawiedzających te okolice w ciągu całego niemal roku. Opady te wraz z chłodnawym klimatem stwarzają idealne warunki dla kawowych farm. Rzadko która instytucja na świecie obejdzie się bez Polaka, wobec czego w Coffee Research Station pracuje pan Stanisław Znatowicz. Prowadzi tam część laboratorium chemicznego i pracownię fotograficzną. On też był bezpośrednim sprawcą mojego pierwszego przybycia w te strony. Jednym z pierwszych pytań pana Znatowicza skierowanych do mnie, gdy poznaliśmy się w Dar es-Salaam, było: — Dlaczego pan właściwie nie chce zamieszkać u mnie w Lyamungu na stokach tego pagórka Kilimandżaro? — Nie powiedziałem, że nie chcę — odrzekłem. Właśnie się tam wybierałem, ale ktoś mi powiedział, że pana tam w tej chwili nie ma. Nie miałem pojęcia, co to jest Lyamungu, a o istnieniu pana Znatowicza wiedziałem dopiero od minuty. Panu Stanisławowi bardzo spodobał się taki rodzaj rozmowy. — Rzeczywiście — powiedział — informacja, mam wrażenie, była dobra, bo i mnie się też coś zdaje, że mnie tam nie ma. Ale będę w najbliższy wtorek i proponuję, żebyśmy się spotkali w Moshi w ten dzień. Stamtąd zabiorę pana moim „autem" do Lyamungu. Wprawdzie z Dar es-Salaam do Moshi wcale nie jest tak blisko, bo około 400 mil. Pociąg idzie dwa razy w tygodniu i podróż koleją trwa,25 godzin. Autobus kursuje trzy razy w tygodniu i jedzie nie wiadoma ile godzin, bo to zależy od tego, ile razy zostanie po drodze przez 1-33 1 podróżnych zatrzymany i na jakim odcinku deszcz w górach zmyje drogę, będącą właśnie w budowie. Jednak jakoś wszystko zagrało i zdołałem się stawić w Moshi w umówionym czasie i punkcie. Z upalnego Moshi do chłodnego Lyamungu jest wszystkiego 12 mil. Jedzie się prostą drogą ciągle w górę. Pan Stanisław był niezwykle miłym towarzyszem i już w ciągu tego krótkiego nocnego przejazdu niebieskim morrisem furgonetką, zdążył mi wiele opowiedzieć o tanganickiej kawie. Nie tak dużo czasu minęło od chwili, gdy zaczęto tu regularną uprawę. Pierwsi byli misjonarze. W ostatnich latach ubiegłego stulecia zostały zasadzone drzewka kawowe w katolickiej misji Kilema. Misja ta była już poważnym ośrodkiem cywilizacyjnym w owym czasie. Stąd wyruszyły pierwsze wyprawy badawcze na Kilimandżaro. Również polski zdobywca tego szczytu, doktor Jakubski, tutaj organizował swoją wyprawę. Jednak dopiero rok 1919 można uważać za datę rozpoczynającą plantację kawy. W tym to roku bowiem, równocześnie wielu rolników Wachagga, plemienia zamieszkującego cały obszar południowych zboczy Kilimandżaro, zasadziło kawowe drzewka. Człowiekiem, któremu udało się przeprowadzić tę akcję wśród Wa-chaggów, był Charles Dundes. Wachaggowie są inteligentnym narodem (obecnie większość wyższych urzędników administracji Tanzanii pochodzi z tego plemienia) i gdy człowiek, który zdobył ich zaufanie, zachęcał do rozpoczęcia uprawy nowej, mało jeszcze znanej rośliny, uwierzono mu i przystąpiono do pracy nawet z pewnym entuzjazmem. Charles Dundes dawał zresztą prócz zachęty dokładne instrukcje, jak należy sadzić drzewka kawowe w cieniu bananowców, jak chronić je przed nadmiernym chłodem lub nadmiernym upałem, jak okopywać i przycinać. 134 Przypuszczam, że nie brakowało ciężkich chwil Dun-desowi w czasie tej pionierskiej pracy. Żadne działanie rozłożone na dłuższy okres nie budzi zachwytu w Afry-kaninie. A na pierwszy zbiór kawy po zasadzeniu drzewek trzeba czekać sześć lat. Dobrze zrobili Wachaggowie rozpoczynając tę uprawę. W 1925 roku pierwsze 100 ton ziarna kawowego zostało dostarczone do Moshi. Epoka kawy się rozpoczęła. Cały niemal obszar rolniczy Wachaggów został zamieniony na ogrody bananowe a w cieniu bananowców przycupnęły ciemnoliściaste drzewka kahava, jak brzmi tubylcza nazwał Ten sposób uprawy kawy wśród bananowców jest jeszcze stosowany przez Afrykanów dość powszechnie, choć w oczach nowoczesnego plantatora uchodzi za mocno przestarzały. Nie wynaleziono jednak dotychczas „najlepszego" systemu. Instytut w Lyamungu przeprowadza tysiące eksperymentów i opracowuje wiele sposobów zwiększenia plonów, podwyższania jakości ziarna, uodporniania drzewek. Kawa jest bowiem rośliną niezmiernie wrażliwą. Wpływ różnych czynników jest skomplikowany i chcąc osiągnąć sukces, trzeba wielkiej precyzji i staranności postępowania. Widziałem na przykład całą plantację kawy bezpowrotnie zniszczoną przez niewłaściwe przycięcie gałązek, które wykonali niedostatecznie wprawni i niedostatecznie dopilnowani pracownicy... Pan Znatowicz to nie tylko uroczy człowiek, ale i znawca Wschodniej Afryki, w szczególności północnej części Tanganiki. Spędził tu przeszło dwadzieścia lat. Z wykształcenia rolnik-pedagog, organizował w czasie wojny szkoły dla polskich obozów uchodźczych, potem, po rozwiązaniu obozów po wojnie, rozpoczął pracę w różnych ośrodkach badawczych Tanganiki. Pan Znatowicz jest żywym przykładem słuszności 135 francuskiego powiedzenia, że im inteligentniejszy jest człowiek, tym mniejszą okazuje skłonność przypisywania braku inteligencji Afrykaninowi... Polubił Afryka-nów, poznał ich życie, zwyczaje, skomplikowaną nieraz psychikę. Jest on człowiekiem trochę dawniejszych czasów. Zajmuje się heraldyką, ustawia drzewa genealogiczne, wyraża się nieco archaicznie. Samochód nazywa bezbłędnie „autem" i gdy rozpędzi swego morrisa z drewnianymi obramowaniami karoserii na równej, pustej drodze do Moshi, to wyraźną okazuje skłonność do jazdy prawą stroną, tak jak to się jeździło „panoczku" na Litwie przed wojną. Nazwisko Znatowicza dobrze znane jest dyrekcji Muzeum Etnograficznego w Krakowie, gdzie przesłał w prezencie cenne historyczne eksponaty sztuki afrykańskiej i obecnie gromadzi nowe, aby to samo uczynić, nacieszywszy się nimi najpierw trochę. Współpracuje także z polskim czasopismem Poznaj świat. Ostatnio przygotował dla tego pisma opis swej podróży na Wyspy Seszelskie. W czasie naszych wspólnych wypadów, miałem możność odwiedzenia wielu domów Afrykanów, co nie jest takie proste, gdy nie łączy stara przyjaźń i wzajemne zaufanie. Ponieważ pan Stanisław wiedział, jak bardzo interesuje mnie bezpośrednie zetknięcie się z tutejszym życiem, zaproponował, abyśmy odwiedzili jego dawnego znajomego plantatora kawy, Mr. Alfrediego Salakaną, i pozostali u niego przez parę dni. Tak się stało. Zabraliśmy ze sobą krewniaczkę Alfrediego, młodą nauczycielkę Elvirę, oraz chłopaka pomagającego panu Stanisławowi w jego kawalerskim domowym gospodarstwie. Chłopak nazywał się Jubilate, co wymawiało się w zdrobnieniu i polskiej wymowie Dżi-blati. Dżiblati był bardzo sympatycznym, przystojnym. isa wysokim chłopcem. Zgłosił się rano w dzień wyjazdu po kilkudniowej nieobecności. W złej formie, słaby i widać było, że ma gorączkę, ale uparł się, że pojedzie, i nie było na niego rady. Okazało się, że poddał się pewnemu zabiegowi, takiemu, którego normalnie dokonuje się rytualnie u małych chłopców w wieku dziecięcym. O nim jakoś wtedy zapomniano... — Ty idioto — mówił do niego pan Stanisław — przecież już jesteś za stary, mogłeś umrzeć! — Wiedziałem, ale nie miałem innego wyjścia — odpowiedział słabym głosem Dżiblati. — Dziewczyny się ze mnie śmiały. Teraz śmiała się Elvira. Dodała jednak całkiem serio, że rzeczywiście Dżiblati słusznie zrobił, gdyż w innym wypadku miałby wielkie trudności z wyszukaniem sobie żony. Takie rzeczy dziewczyny zaraz wiedzą i śmieją się. Teraz co innego. Wszystko jest w porządku. Podróż do naszego celu wcale nie była ani krótka, ani łatwa. W górach nie można mierzyć drogi milami czy kilometrami. Aby dojechać do farmy Mr. Salakany trzeba było okrążyć prawie cały masyw Kilimandżaro jadąc drogą prowadzącą po zboczu na wysokości pomiędzy 1 500 a 2 000 metrów. Wyjechaliśmy z miejsca położonego na południowy zachód od szczytu, a cel był położony prawie po drugiej jego stronie. Jakkolwiek dominującym motywem pejzażu były plantacje bananowo-kawowe, droga nasza była pod względem widokowym bardzo różnorodna. Głównym urozmaiceniem było przedostawanie się przez charakterystyczne dla zboczy tutejszych gór bardzo głębokie jary, zwane w języku suahili korongo. Korongo Kilimandżaro mają oczywiście rozmiary odpowiednie do rozmiarów samej góry. Charakter ich jest taki jak wyżłobień formy babki wielkanocnej. Przeprowadzenie drogi w poprzek tych jarów stanowi nie lada problem 137 dla drogowców i mostowców, zwłaszcza gdy suchy jar zamienia się nagle w rzekę-wodospad niosącą skały, głazy, pnie... Wiele ludzi padło ofiarą korongo. Waliły się w przepaść autobusy, samochody, lory. Widzieliśmy po drodze wiele takich miejsc. Pan Stanisław znał każdy zakręt, każdy zakamarek. Często zbaczał z głównej trasy, żeby pokazać coś ciekawego. To stary mur warowny z niemieckich czasów, to cmentarz, to grupę drzew przypominającą aleję lipową, albo mały lasek cyprysowy. W lasku takim pan Stanisław zatrzymał samochód i kazał nam wysiąść. — No i co? — pytał. Chodziło o to, że cyprysy miały przypomnieć świerki, a niskie krzaczki poszycia — jagody. Przypominały... — Zawsze się tutaj zatrzymuję. Jest tu także jakoś chłodniej, przypomina mi się polskie lato. Nie było w tym tęskliwego smutku. Po prostu pan Stanisław posiadał umiejętność ciekawego przeżywania każdej chwili, czerpania wrażeń z drobnych wydarzeń, codziennych sytuacji. Zatrzymywaliśmy się czasem, aby pogadać z ludźmi. Przeważnie znali pana Stanisława i pozdrawiali — Jam-bo, Stanley albo Jambo, Mzee (starszy, szef, mistrz). El~ vira zwracała się do niego zawsze per baba Leszek, czyli ojcze Leszka. Jest to notrmalna forma u bliższych znajomych. Liczy się przy tym tylko imię najstarszego syna. Córki nieważne. Elvira zresztą Leszka, syna pana Stanisława, w ogóle nie znała. W pewnej chwili z grupy ludzi stojącej przy sklepieniu na zakręcie wyskoczyło na drogę wielkie chłopisko i zaczęło dawać znaki, żeby zatrzymać samochód. Był to Joseph, znajomy pana Stanisława i Elviry. Prosił, żeby podjechać do jego domu, bo ma niespodziankę, musi nam coś pięknego pokazać. Skręciliśmy wobec tego w ciasną dróżkę pomiędzy banany i po przejechaniu 138 kilku zakrętów i strumyczka znaleźliśmy się przed schludnym glinianym domkiem krytym liśćmi. — Zaczekajcie chwilę. — Joseph zniknął w domku i za chwilę wyszedł z pękiem dzieci na rękach. — Patrzcie! To moi synowie. Trojaczki. Urodziły się w ostatnie święto Trzech Króli. Nazywają się Caspar, Melchior i Baltasar... Za chwilę wyszła roześmiana mama, starsze dzieci i jakieś ciocie, potem przyszli także sąsiedzi. Trojaczki były sensacją okolicy i wszyscy się nimi bardzo interesowali. Joseph promieniał. Każdy z nas otrzymał następnie michę z pombe i trzeba było bezapelacyjnie wychylić do dna na cześć szczęśliwie powiększonej rodziny. Dżiblati czuł się tylko mocno przegrany. Nie ruszał się z samochodu, siedział spokojnie i cicho i pewnie byłby blady, gdyby nie był czarny. Gdy ruszyliśmy w dalszą drogę, wyciągnął z kieszeni okulary i włożył na nos. Były to zwykłe białe szkiełka. Wyglądał okropnie śmiesznie. — Po co ci okulary? — pytał pan Stanisław. — Przecież masz dobre oczy. — To przeciw kurzowi — wyjaśnił Dżiblati z największą powagą. Za chwilę zresztą włożyła okulary także Elvira. Pan Stanisław opowiedział, że przyszła kiedyś do niego i prosiła, żeby zabrał ją do okulisty, gdyż źle widzi. Znajomy lekarz w Moshi nie stwierdził żadnej potrzeby okularów, ale Elvira tak o nie prosiła, że w końcu zapisał jakieś ćwierć dioptrii dla świętego spokoju. Afrykanie lubią okulary. Wydają nieraz dużo pieniędzy na luksusowe oprawy często zwykłych szkiełek. Co zrobić — taka moda. Przypomniałem sobie, że w Polsce też przez jakiś czas noszono włoskie przeciwdeszczowe płaszcze ortalionów e bez względu na pogodę. Nosili je wszyscy, 139 wszędzie i zawsze, a były najczęściej talk samo potrzebne jak okulary Dżibłatiemu. Moda jest modą i ma z sensem mało wspólnego. Sens w sprawach mody nie miałby sensu... Farma kawowa Mr. Sałakany nazywała się Nangiare. Położona była niedaleko miasteczka Usseri, już w pobliżu granicy Kenii. Salakana była to stara i szanowana rodzina Wachaggów. Alfredi pełnił nawet obecnie honorowy urząd starosty okręgu Usseri. Gdy wjechaliśmy na podwórze farmy alejką strzyżonych równo cyprysów, odbywała się tam akurat scena rodzinnego sądu. Alfredi, mały, gruby człowieczek, ochrzaniał ostro swoich dwóch dorosłych synów za rozbicie drzwi w nowym samochodzie peugot 404 pic-up. Chłopaki nie chcieli się przyznać, a wina była oczywista, i to doprowadziło do wściekłości starego. Nasz przyjazd rozładował napięcie, z czego natychmiast skorzystali chłopcy i znikmęli. Pojawiły się trzy zręczne dziewczęta i przeniosły wszystkie nasze rzeczy z samochodu do murowanego domu. Z powagą powitała nas wielka i pełna mama Mrs, Salakana. Dwie dość dorośle wyglądające dziewczyny to były córki Ałfrediego, Na tle i Angelina, trzecią siostrzenica Atanasia. Ange-lina chodziła do szkoły, Natie pomagała na farmie, Atanasia była pielęgniarką w szpitalu. W tym czasie na urlopie, mieszkała u wujków. Dziewczęta, ubrane w europejskie sukienki, zawiązały czyste chusteczki na kędzierzawych główkach i zaczęły się krzątać z jar kimiś półmiskami. Wszystkie trzy znały angielski w przeciwieństwie do starych — rozmawiających ze sobą w języku Waehagga, a z panem Stanisławem w suahili i za jego pośrednictwem ze mną. Usiedliśmy w obszernym pokoju w wygodnych fotelach i Angelina nalała lodowate piwo kenijskie do ogromnych szklanek. Piwo było nie znanej w Tanganice 1,40 marki i pochodziło, jak: mi po polsk~u wyjaśnił pan Stanisław, ze szmuglu przez pobliską granicą. Pewnie... granica to problemy szmuglu. Tutejsza ludność nie bardzo chce uznać granicę, której nigdy tu nie było praktycznie. Zdobyliśmy wolność i dlatego mamy nie kupować w Kenii, która też zdobyła wolność, gdzie mieszkają nasze rodziny, gdzie jest nam bliżej do sklepów i gdzie w dodatku piwo jest tańsze?... W rezultacie całe ciężarówki z piwem chodzą nocami i nigdzie nie pije się tyle piwa, co na wschodnim zboczu Kilimandżaro... Kolacja została podana systemem bufetowym. Na dużym stole pod ścianą poustawiano półmiski z potrawami oraz talerze, noże i widelce. Było mięso wołowe pachnące miętą, duże kawały wieprzowiny, wraz z przyrośniętym tłuszczem i włochatą skórą. Ryż i gotowane banany z jakimś sosem, które smakowały podobnie jak kartofle. Po kolacji dziewczyny uruchomiły automatyczny adapter z serią najnowszych płyt i tańczyliśmy do późna popijając niezłe południowoafrykańskie wino. Nastrój był miły, swobodny, wesoły i elegancki. Jako kwaterę pan Stanisław dostał osobny domek, a ja pokój z osobnym wejściem w głównym budynku. Pokój należał pewnie do któregoś z synów, bo na ścianach były poprzyklejane klasycznym sposobem pin-up zdjęcia kolorowe amerykańskich aktorek z wypiętymi biustami. Łóżko czysto posłane, kołdra z małpich skór, ręcznik frote, butelka coca-coli i szklanka na stoliku, przy zapalonej świecy. Angelina, która objęła opiekę nade mną, pokazała jeszcze łazienkę. Ponieważ brał tam natrysk pan Stanisław, wynaleźliśmy uproszczony sposób. Rozebrałem się pod bezksiężycowym niebem i Angelina polewała mnie wodą z wiadra, potem zamieniliśmy role. Gdy rano spojrzałem przez, zasiatkowane okno mego pokoiku, na jasnoniebieskim niebie złocił się skalisty 141 ^ masyw Mawenzi płasko oświetlony promieniami wschodzącego słońca. Na pierwszym planie grały świeżą zielenią płachty liści bananowców i lekkie, smukłe sylwetki eukaliptusów. Alfredi zaproponował, żeby dzisiejszy dzień przeznaczyć na objazd okolicy, zobaczenie innych farm kawowych i spotkanie ze znajomymi. Nic lepszego nie można było sobie wyobrazić! Zaraz po kawie wyruszyliśmy. Dżiblati jeszcze wczoraj zniknął gdzieś u znajomych i rano się nie zjawił, robiąc sobie widocznie kuracyjną pauzę. Alf redi usiadł z przodu przy panu Stanisławie, ja na tylnym siedzeniu z Elvirą, która była wesoła, wypoczęta i skora do rozmowy. Ponieważ angielski jej nie bardzo szedł, a mnie suahili wcale, rozpoczęła ze mną skrócony kurs tego języka. Wymyślała najczęściej używane zdania i kazała mi powtarzać. Przy tej okazji dowiedziałem się kilku ciekawych pojęć i powiedzeń. Afry-kanie tutejsi na przykład często używają zdania: szauri ya mungu, co znaczy dosłownie: „interes Pana Boga", a szersze znaczenie jest takie, że w każdej sytuacji, gdzie trzeba by coś dodatkowo pomyśleć czy się wysilić, zwala się ten wysiłek, a zarazem odpowiedzialność, na siły wyższe, przeznaczenie losu. Szauri ya mungu! I żyje się dalej z uśmiechem. Drugie powiedzenie to: bado kido-go — zaczekaj trochę. Jest to coś jak gdyby brazylijskie amanha — jutro. Po co zrobić zaraz, przecież można później. A może wcale nie będzie trzeba. Jak się zaczeka, to się okaże. Po co tracić nerwy i niepotrzebnie się wysilać! Elvira była dość osłuchana z polskim i uważała, że polski i suahili to podobne języki. Po polsku na przykład jajo, a po suahili yaya. Albo: kurczę i kuku. Twierdziła, że to też podobnie. — Jest jeszcze jedno nieprzyzwoite polskie słowo. Lepiej, żeby baba Leszek nie słyszał — nachyliła się do mojego ucha i powiedziała po cichu: — Kuma. Nie wiem, co to jest po polsku, ale u nas to słowo znaczy... — wyrysowała palcem na dłoni kształt przeciętego owalu, międzynarodowy symbol zasadniczo damskiego szczegółu anatomicznego. Przyznał nam się w czasie jazdy Alfredi, że posiada jeszcze drugą farmę, przy samej granicy kenijskiej, 0 której nie wiedział nawet pan Stanisław. Uprawia się tam głównie kukurydzę i fasolę. Gospodaruje samodzielnie staruszka matka. Ma tylko do pomocy kilku wynajętych pracowników. Spotkanie ze starą Afrykanką było bardzo ciekawe 1 wzruszające. Zachowywała ona wszystkie tradycyjne formy tutejszego savoir vivre'u. Po kilkakrotnym wymienieniu słów powitania syn przedstawił nas swojej matce, opowiadając o każdym dość długie historie. Potem staruszka wzięła w swoje dłonie moje ręce i trzymając je razem nisko, pochyliła się głęboko i dotknęła czołem wierzchu moich dłoni. Potem przytuliła głowę do mojej piersi. Odruchowo objąłem ją i lekko pogłaskałem. Okazało się potem, że właśnie tak trzeba było zrobić według zwyczaju. Babcia pachniała mocno dymem i w ogóle wyglądała jak uwędzona. Była zresztą uwędzona rzeczywiście. Mieszkała w domku, który był właściwie kopulastym dachem, zrobionym z wielu warstw bananowych liści, do którego wchodziło się prawie na czworakach przez maleńkie wejście przy samej ziemi. Domek był tak szczelny, że dym z tlącego się na środku ogniska wypełniał jego górną część nie wydostając się w widoczny sposób na zewnątrz. Gdy wpełznąłem do środka, w pierwszej chwili nic nie mogłem dostrzec w ciemności. Nic zresztą w domku nie było prócz kilku jakichś naczyń i maty-legowiska babci. Panowała straszna duchota. Organizm staruszki jakimś cudem dostosował się do beztlenowej wegetacji. Murowany dom, 143 f który Alf redi wybudował i umeblował dla swojej matki, ta zamieniła na magazyn. Był w tej chwili szczelnie zapełniony pełnymi workami i luźno zsypaną kukurydzą. Mama nigdy nie chciała się do tego domu wprowadzić. Gdy zapytałem ją za pośrednictwem pana Stanisława (suahili) i Alfrediego (wachagga) o powód, zaczęła wykonywać gwałtowne gesty protestu. Twierdziła, że w takim domu z kamienia jest zimno i wilgotno i tam powykręcałoby jej ręce i nogi całkiem na drugą stronę, o tak, i że natychmiast by umarła. Nikt nie powinien mieszkać w takich domach. Najlepsze są bananowe, i ty, zwróciła się do mnie, jak chcesz długo żyć i być szczęśliwym tale jak ja, zawsze mieszkaj w bananowym domu... Właśnie podczas tej podróży z Alfredim widziałem ową zniszczoną plantację kawy. Alf redi prosił pana Stanisława, by ten rzucił fachowym okiem i coś zaradził. Diagnoza była twarda: nic się nie da zrobić. Krzaki były źle przycięte i już nigdy nie dadzą ziarna w opłacalnej ilości i jakości. Najlepsza rada, jaką można było dać, to wykopanie drzewek i zasadzenie nowych. I to jak najprędzej... Po drodze mijaliśmy punkty dostawy kawowego ziarna. W niektórych rejonach już ukończono zbiory i łuszczenie. Plony były dobre w tym roku i w punktach skupu sporo worków leżało na zewnątrz magazynów. Była to rzecz ryzykowna, gdyż lada deszcz mógł spowodować ciężkie straty. Tu pan Stanisław zwracał się do Alfrediego już jako do starosty. — Za wszelką cenę przyspieszyć transport, bo lada dzień może być za późno. W tym wypadku nie można powiedzieć szuari ya mungu, bo żaden Pan Bóg nie dostarczy samochodów ciężarowych ani ludzi do załadowania... Alf redi, który dotychczas był raczej spokojny i mil- 144 czący, w pewnej chwili stał się kimś innym. Odwrócił się w samochodzie i zwracając się do pana Stanisława, Elviry i do mnie, jak do jakiegoś audytorium, zaczął mocnym i energicznym głosem przemowę. Prócz niewielu pojedynczych słów nic oczywiście nie rozumiałem. Dość długo i równo mówił, potem zakończył jakimś mocnym zdaniem popartym finałowym gestem rąk i siedział spokojny i milczący jak poprzednio. — Co on takiego mówił? — spytałem. — Zdenerwował się tymi obciętymi drzewkami i workami na zewnątrz. Była to mowa na cześć Instytutu i apel do mnie, żeby rozwijać jak najwięcej badania i żeby przysłać dużo instruktorów do Usseri, bo kawa jest bogactwem tego kraju — objaśnił mnie pan Stanisław. — Wie pan, bardzo lubię słuchać tego rodzaju rzeczy z ust Afrykanów. Odkąd zaczęli sami się rządzić, ogromnie oprzytomnieli i zrozumieli wiele spraw, które uważali dawniej za jakieś niepotrzebne wymysły. Nabierają też dużego poczucia odpowiedzialności, dawniej im nie znanego. Oni przejdą jeszcze różne kryzysy, ale zrobią niedługo talki skok w postępie, jaki się nie śnił Europejczykom w ich historii rozwoju... Bob the Pole Kotowicz, nie odwracając głowy, szybko spojrzał na pytającego. Jego przystojna twarz o spokojnej mimice i nieco surowym wyrazie zastygła przez moment zupełnie. Nieraz pytania, zupełnie naturalne i grzeczne, zadane w pewnych nastrojach czy sytuacjach brzmią jakąś nutą najoczywiściej mimowolnej niedyskrecji czy arogancji, 10 — W dolinie Kilombero 145 . , "N'":.;4> nio przez wszystkich zresztą, przypuszczam, wyczuwalnej. Coś bywa wtedy sprofanowane. Pytanie brzmiało najprościej w świecie: — Proszę mi powiedzieć, czy polowanie na słonie jest niebezpieczne?... Zadał je człowiek poważny, na wysokim stanowisku, który tak samo jak ja znał Kotowicza dopiero od pięciu minut. Pytanie nie było zadane od niechcenia czy dla zapełnienia przerwy w rozmowie. Było raczej noszone od dawna — i oto nadarzyło się spotkanie z fachowcem najwyższej kategorii. To wszystko z pewnością wziął pod uwagę zapytany, jak się później zdążyłem przekonać, człowiek o dużej wrażliwości i subtelności. Milczał jednak jeszcze przez moment, po czym rzekł spokojnym, obojętnym głosem: — W zeszłym miesiącu w czasie polowania słoń zabił mojego tropiciela... Zupełnie przypadkowe to spotkanie miało miejsce w najgościnniejszym domu, jaki znam — u państwa Dusińskich — na pewnej farmie sizalowej w pobliżu Moshi. Kotowicz kończył już właśnie swoją wizytę, gdy się tam zjawiłem. W parę chwil później zapytał, czy nie interesowałoby mnie wybranie się z nim w góry, na pstrągi, bo właśnie rjutro ma tam jechać. W wypadku zgody musielibyśmy wyjechać stąd od razu. Pokazałem wzrokiem na moją podróżną torbę stojącą w kącie. Skinąłem głową. Prosta droga do Moshi, wysadzana flamboyantami, płonęła ognistą czerwienią ich niesłychanie bujnego kwiecia. Z rzadka tylko przebijały delikatne jasnozielone listki wśród uginających się od kwiatów gałęzi. Olbrzymi baobab na skrzyżowaniu obsiadły ptaki wielkości bocianów, tylko bardziej, masywne i z grubszymi dziobami i wyraźnie przygotowywały się do spędzenia tam dzisiejszej nocy. Zaróżowiony wieczornym blaskiem szczyt śnieżny Kibo wyłaniał się z mgieł. Wyjątkowo cała sylwetka masywu Kilimandżaro rysowała się przed nami wyraźnym konturem. Na lewo Szira, oddzielony nieznacznym tylko siodłem od głównej spadzistości kopuły Kibo, na prawo — odsądzony o dziesięć mil od olbrzyma — dziki, niedostępny, poszarpany Mawenzi. — Popatrz, moja farma jest dokładnie tam, na lewym zboczu, gdizie przechodzi ono w te niskie pagórki. Mamy dwie godziny jazdy. Kotowicz popatrzył na mnie, — Jeżeli jedziemy razem na ryby, to chyba nie będziemy mówić sobie „proszę pana", bo to strasznie niewygodnie... Z Moshi wyprowadziła nas na zachód inna aleja kwiecistych drzew. Tym razem były to liliowe dżakarandy. Na trzydziestej mili szosy Moshi—Arusha odchodzi na północ asfaltowa droga o bardzo dobrej nawierzchni. Na skrzyżowaniu stoi wielki drogowskaz z napisem „Sa-nya Juu".-Tam skręcił masz mercedes. Dotychczasowe milczenie przerwał Władek. — Wracałem też kiedyś tą drogą od Leszka Dusiń-skiego land-roverem. Wypiliśmy nieźle i chciało mi się spać. Tego asfaltu jeszcze nie było. Zaczął lać deszcz. Ślisko jak diabli. Jazda stawała się eoraz trudniejsza — na dodatek jakimś dziwnym sposobem zaczęło mi wysiadać światło i coraz mniej widziałem. Nagle zastopowałem przed jakimś drzewem, które jakby wyrosło mi tuż przed maską. Patrzę w ciemność i widzę więcej pni. Zdarza się zjechać w las po ciemku. Nagle pnie się poruszyły. Pomyślałem, że jednak za dużo się wypiło, i wystawiłem głowę na deszcz dla ocknięcia. Wtedy zobaczyłem, że na drodze stoi słoń, któremu wjechałem prawie maską pod brzuch. Na szczęście nie zdenerwował się i odszedł, a ja sprawdziłem reflektory. Były całkowicie zaklejone błotem z drogi, które pryskało pod uderzeniami kropel deszczowych. 147 Farma Kotowiczów leży na północ od miejscowości Sanya Juu w środku pomiędzy Kilimandżaro a Mt Me-ru. Powietrzna odległość Leoni Farm od tych szczytów wynosi po około 20 mil. Widok stąd jest niezrównany. Gdy słońce wschodzi, widać najpierw blask nad ciemnym masywem i przez chwilę, gdy cała okolica już tonie w świetle, cień Kilimandżaro przysłania jeszcze żyzną wyżynę. W wychłodzone nocą obszary uderza pełny żar promieni słońca, które wywędrowało po niebie już na tyle wysoko, by wyjrzeć sponad kilkukilometrowej górskiej zasłony. Zachód o tyle znów jest wcześniejszy, że słońce przysłania wpierw ciemny stożek Meru, a sylwetkę jego rozświetla — zanikająca w miarę nastania nocy — złota aureola. Władek Kotowicz urodził się w Polsce, ale jako młody chłopiec, rzucony losami wojny, znalazł się z rodzicami w Tanganice. Tu się kształcił, tu dorósł, tu się ożenił z Polką. Jego zdecydowane zamiłowanie i talent strzelecki rozstrzygnęły sprawę. Został zawodowym myśliwym, jednym z niewielu przedstawicieli tej jedynie we Wschodniej Afryce istniejącej profesji. Ogromne są wymagania odnośnie wiedzy przyrodniczej, doświadczenia myśliwskiego, charakteru, sprawności fizycznej, którymi się trzeba wykazać, by być dopuszczonym do tego ekskluzywnego klanu zawodowego. Niemała też jest odpowiedzialność i zakres obowiązków zawodowego myśliwego. Przybyszowi z zagranicy, który wybrał się w celu łowieckim do Afryki — nie wolno korzystać z wykupionej licencji na odstrzał wielkiego zwierza inaczej, jak w obecności, pod opieką i przewodnictwem zawodowego myśliwego. Nie jest zresztą do pomyślenia w dzisiejszych czasach, by ktoś. nie obeznany od lat z Afryką był w stanie zorganizować wyprawę, wybrać odpowiednie tereny, podejść, ba... znaleźć zwierzęta... Czasy Livingstone'ów, Stanleyów, Petersów i Thomso- tu')w, którzy całe życie poświęcali poznaniu Afryki — minęły. Teraz są zawodowi myśliwi. Oni reżyserują dla klientów całość myśliwskich przedsięwzięć, odpowiadają za wszystko, łącznie z całością skóry amatora wielkiego polowania. Lista zawodowych myśliwych Tanganiki, którą znalazłem w jakimś piśmie, obejmowała 18 nazwisk. Narodowości różne, choć przeważali Anglicy. Jeden Hindus, jeden Polak, Bob Kotovich jako młodszy wśród myśliwych umieszczony pod koniec listy. Wiadomo j ednak, że w zawodach strzeleckich organizowanych corocznie nazwisko jego znajduje się stale na początku listy. Znany jest także z pewnej surowości i bezwzględności w stawianiu na wysokim piedestale spraw honoru i rzetelności w swym umiłowanym zawodzie. Z tego źródła pochodziła też pewna gorycz, która zakradła się do trezoru pielęgnowanych patriotycznych sentymentów Władka. Wspomniał mi o tym zresztą dopiero po dłuższej znajomości. Otóż pewien dziennikarz z Polski, z którym się zetknął w Afryce, po powrocie do kraju, w obszernym artykule opisującym różne wydarzenia w Tanganice, wspomniał o rzekomym zawodowym myśliwym, który w krytycznym momencie polowania uciekł, zostawiając klienta swemu losowi. Kotowicz stwierdza z całym przekonaniem, że takie wydarzenie nigdy nie miało miejsca i w ogóle jest nie do pomyślenia. Były natomiast fakty, że zawodowy myśliwy ginął w obronie swojego klienta. — Dokładne wyjaśnienie i sprostowanie — mówił — oraz szerszy spis naszej działalności jako zawodowych myśliwych posłałem do redakcji czasopisma Łowiec Polski z prośbą o sprostowanie tamtej plotkarskiej i krzywdzącej wiadomości. Nie ukazało się w Łowcu ani innym piśmie (prasę polską czytuję regularnie) żadne sprostowanie, nie otrzymałem też od redakcji odpowie- (149 dzi. W tym czasie myślałem o wyjeździe do Polski w odwiedziny. Języczek wagi decyzji był wtedy bardzo czuły. Drgnął w stronę „nie" i z wyjazdu zrezygnowałem. Teraz to już pewnie nigdy nie będzie możliwe... Władek objął farmę po ojcu, który niedawno zmarł. Mieszka tu z żoną, dwojgiem dzieci, matką i teściową. Gospodarstwo jest w dobrych, fachowych damskich rękach, co pozwala mu na uprawianie, jakkolwiek nie całkiem regularne, myśliwskiego zawodu, wymagającego nieraz paromiesięcznego pobytu poza domem. — Nie kocham zabijania — mówił — strzelam, jeśli muszę albo gdy potrzebuję mięsa. Z klientami jest co innego. Podprowadzam ich do zwierząt, bo mi za to płacą, i to dobrze. Nieraz bywało marnie z finansami farmy — ratowałem sprawę skutecznie jako myśliwy. A z tym wypadkiem, co wspominałem Anglikowi, który przyjechał z tobą do Dusińskich, to było tak, że słoń nas zaatakował. Amerykanin, dobry strzelec (byłem z nim przez cztery miesiące w buszu), potknął się i upadł. Strzeliłem do słonia dwa razy, ale ten biegł jeszcze 50 metrów zanim się przewrócił. Wydawało mi się, że wszyscy zdołali uskoczyć. Ja sam upadłem w momencie, gdy wrzucałem nowe naboje do luf mojego ekspresu. Rozbiłem kolano. Strzelbę przydeptał biegnący słoń i załatwił ją na dobre. Makambo, mój traker, leżał nieprzytomny w trawie, bez żadnego widocznego śladu uszkodzenia ciała. Słoń potrącił go bokiem. Zanim zdążyłem zawieźć go do lekarza w Dodomie, Makambo zmarł nie odzyskawszy przytomności. Zrobiliśmy komisyjną sekcję słonia. Jedna kula tkwiła w sercu, druga przebiła je na wylot. Jakim sposobem praktycznie martwy słoń mógł jeszcze biegnąć, było zupełnie niezrozumiałe. To już należało do tych nieprzewidzianych, niespodziewanych wydarzeń, które zdarzają się w naszym zawodzie. Na rozprawie nikt nie miał mi nic do zarzu- cenia. Straciłem najwierniejszego przyjaciela, który był z nami od moich dziecięcych lat, prócz tego najlepszego tropiciela, jakiego znałem. Był olbrzymem — miał przeszło dwa metry wzrostu. Pochodził z plemienia Wando-robo, pokrewnego Masajom. Niektórzy mówią, że polowanie na słonie — to fraszka. Może mają rację. Albo mieli szczęście. Może udają... Nam się zdaje, że słoń to wielkie zwierzę. Mucha dla pchły, to tak jak słoń. A w ogóle skąd wiemy, że cały nasz wszechświat to nie cząstka drobiny nitki, którą złatano portki jakiegoś wędrującego olbrzyma?... Najważniejsze jest, że jutro jedziemy na pstrągi... W wielkim, pałacowym niemal salonie stuletniego domu na farmie „Leoni" panuje miły, odpoczynkowy nastrój. Chłodno i cicho... Głębokie fotele ustawione półkolem przed kominkiem, połączone są widocznie jakimiś niewidocznymi nićmi przyjaźni, gdyż towarzyski kontakt pomiędzy osobami siedzącymi w nich jest pełen serdeczności i pogody. W domu bezapelacyjny prym wodził czteroletni Ry-sio. Rysio przechodził nietypowe stadia w swym rozwoju. Do niedawna był chudzielcem i w ogóle nie rósł. Wydawało się, że dziecko się nie uchowa. Wielu lekarzy się nad nim mozoliło. Największą męczarnią było dla niego cokolwiek zjeść, a taką samą dla rodziców, skłonić go do tego. Przypadek wydawał się beznadziejny. W pewnej chwili, dosłownie z dnia na dzień, wszystko się odwróciło. W okresie naszej znajomości z Rysiem wyglądał on aż prawie za kwitnąco i zdrowo i jego stosunek do jedzenia był raczej odwrotnością tego, co można by nazwać wstrzemięźliwością. Był przy tym naprawdę wytrawnym znawcą spraw kulinarnych. Wiedział ze szczegółami, jak. się przyrządza różne skomplikowane potrawy, w jakiej kolejności i w jakiej porze należy je podawać. Ze szczególnym zainteresowaniem odnosił się do potraw z dziczyzny, z czym zresztą łączył wiedzę o gatunkach zwierząt. O każdym z nich umiał coś ciekawego powiedzieć. W swej płytotece miał nagrania głosów afrykańskich zwierząt, imitował je zresztą sam doskonale. Znał perfect język polski, angielski i suahili. Miał zmysł humoru, zdolności komiczne, niespożytą energię i przy tym wszystkim czysto dziecięcy wdzięk i naturalność. Rodzice mieli zalecone przez lekarza, ze względu na prawidłowość rozwoju dziecka, ograniczać nieco jego wykraczające poza normę zainteresowania oraz apetyt. Nie było to łatwe, gdyż rozpieszczony beznadziejnie w cizasie swego kryzysowego okresu dzieciak terroryzował swoje obie babcie w najokrutniejszy sposób i znał niezawodne tricki na osiągnięcie wszystkiego. Rozgrywał je indywidualnie i dobrze pamiętał, jakie zobowiązania wy dębił od jednej, a jakie od drugiej. Rysio dobrze zdawał isobie sprawę z tego, że jego zbyt wnikliwe i zbyt poważne pytania są umyślnie zbywane wymijającą, nie zadowalającą w żadnym razie . odpowiedzią. To go wyraźnie irytowało. Na taki moment zdenerwowania trafiłem, gdy przyjechałem wtedy wieczorem pierwszy raz na farmę. Rysio natychmiast się do mnie przykleił i skorzystał z pierwszej okazji, aby szepnąć: — Mam do ciebie prośbę, ale wyjdźmy na werandę. Nie chodziło o werandę, tylko o to, żeby być sam na sam. — Pomyśl sobie — mówił konfidencjonalnie — nie tylko, że mnie nie chcą posłać do szkoły, to jeszcze nikt mnie nie chce nauczyć pisać. A ja muszę umieć natychmiast pisać. Rozumiesz? Muszę! Nauczysz mnie? Tylko tak, żeby nikt nic nie wiedział. Rysio mówił znakomicie wymawianą polszczyzną i zupełnie „dorosłym" stylem. 152 — Dzisiaj chyba nie będzie czasu, ale jutro spróbuję nauczyć cię czytać niektóre litery. — Nie czytać — poprawił Rysio — pisać! Nic jeszcze nie zorientowany, wspomniałem pani Halinie o życzeniu jej synka. — Już pana przyłapał? Ale trzeba wiedzieć, jaki jest powód tego życzenia. Nie wiem, czy się przyzna... Rysio zwierzył mi się jeszcze tego wieczora. Okazało się, że kocha się w Helen Shapiro i chce do niej napisać list — ale jak to zrobić, gdy nie umie pisać... Adres miał już przygotowany na kopercie lotniczej, widocznie jako wynik wyższej kombinacji z babciami. Pokazywał mi też album płyt z nagraniami uwielbianej piosenkarki, stanowiący największy skarb jego zbiorów. — Widziałeś ją kiedyś, Rysiu? — Skądże, przecież mieszka w Londynie. Ale wciąż jej słucham na płytach. Kocham ją od dawna... Prosił, żeby mu chociaż pokazać od razu, jak się pisze jej imię. Napisałem dużymi drukowanymi literami. Natychmiast zrobił radosne odkrycie. — Przecież to jest napisane na każdej okładce płyty, przy jej fotografii! Rysio zniknął i myślałem, że poszedł już spać. Jednak, gdy pokolacyjna pogawędka jeszcze trwała, zjawił się w pidżamie w szparze drzwi i dawał mi na migi znać, żeby podejść tak, żeby nikt tego nie widział. Widocznie uważał, że jesteśmy już w pełnej konspiracji. W kuchni pokazał mi arkusz papieru listowego zapisany szczelnie po obydwu stronach miejsce w miejsce, jak mozaika, powtarzającym się napisem, drukowanymi dużymi literami — HELEN SHAPIRO. Tylko ostatnie słowo, w samym kąciku arkusza było podpisem — RYSIO. — Nadasz jutro na poczcie w Sanya Juu? Przysięgasz? 153 — Przysięgam. Chyba żadna kobieta nigdy nie otrzymała piękniejszego listu miłosnego... Była nas trójka, gdyż wybrała się także na odpoczynkową wycieczkę córka Władka — Dzidzia. Miła trzynastoletnia małomówna dziewczynka, niezły już i doświadczony fachowiec od safari. Miała ze sobą swoją wędkę wraz z całym własnym wyposażeniem, przy boku nóż. Drelichowe szorty, sportową koszulkę, gumowe tenisówki do brodzenia w wodzie i miękki, myśliwski kapelusik szorozielonego koloru z opadającym rondkiem, jakiego tu wszyscy używają na wyprawy w busz. Aby wyprawie sprzyjało szczęście, na ręką założyła kilka bransoletek zrobionych z włosia ogona słonia. Noszenie tych bransoletek jest powszechnym zwyczajem wśród myśliwych we Wschodniej Afryce. Władek założył swoje bransolety i mnie przydzielono również tę symboliczną ozdobę, ażeby już żadnego uchybienia nie uczynić wobec duchów naszych myśliwskich afrykańskich przodków. Słoniowa bransoletka zrobiona jest z kilku lub kilkunastu sprężystych, grubych prawie na milimetr włosów, które w formie dwudzielnej, symetrycznej kity wyrastają na końcu ogona słonia. Przemyślne zawęźlenie pozwała na zwiększanie lub zmniejszanie obwodu, dając możność dopasowania do przegubu ręki. Po półgodzinnej, jako tako płaskiej jeździe niezłą, choć wąską drogą terenowy wóz przestał leniuchować. Kręta i pnąca się w górę ścieżka dała mu wszelkie warunki do wykazania maksymalnej sprawności. Władek znał tu każdy szczegół terenu, każde drzewko, każdą niemal kępkę trawy. Jazda miała też charakter ekwilibry-styki wykonywanej z automatyczną umiejętnością. Strumień Gararagua wypływa prawie spod samego szczytu Szira i spada głębokim prostym wąwozem w do- 154 liny. Tam dopiero tworzy meandry i zamienia się w sporą rzekę. My dobieraliśmy się do jego górnego biegu i jechaliśmy tak daleko i wysoko, jak sięgały możliwości land--rovera, który mimo wszystko nie każdej wielkości kamienie i nie każdej gęstości busz potrafi pokonać, nie mówiąc o zwiększającej się stale spadzistości terenu. W końcu, po półtoragodzinnej jeździe, stanęliśmy w gęstych zaroślach na samej krawędzi wąwozu, po jego prawej stronie licząc od kierunku biegu wody. Szum strumienia było już słychać na dnie głębokiego i zarośniętego gęsto wąwozu. Cały teren zboczy Kilimandżaro jest obecnie rodzajem rezerwatu i w przyszłości ma być zamieniony, ze względu na szczególne walory przyrodnicze, nie mówiąc o zupełnie wyjątkowym położeniu w Afryce, na park narodowy. Większa średnica tego eliptycznego w kształcie obszaru wyniesie około 40 mil. Schodzenie w dół nikłą ścieżyną po zboczu zajęło kilkanaście minut. Przekonałem się kiedy indziej, że ścieżkę tę trzeba było dobrze znać. Każdy inny kierunek doprowadzał nad przepaść i zmuszał do bardzo ostrożnego wycofywania po osypującym się gruncie. Mniej więcej w połowie wysokości wąwozu napotkaliśmy na naszej ścieżce wielkie kule słoniowego nawozu. — Był tu chyba wczoraj — rzekł Władek, dotykając ręką owych słoniowych śladów. Popatrzyłem w dół i w górę. Po prostu trudno było sobie wyobrazić tego słonia alpinistę, wędrującego po zboczu, gdzie człowiek — o tyle lżejszy i mogący pomagać sobie rękami — z mozołem się porusza. (Słonie spotykano na Kilimandżaro prawie na bardzo wysoko w Afryce położonej granicy występowania roślinności!) Dzidzia bez namysłu, z fachową miną, wepchała rękę do pół łokcia w kupę słonia, powąchała i stwierdziła: 155 d Iwnego musiał najeść się ten słoń... ¦ orka zawodowego myśliwego... ;ijqco piękna była ta górska rzeczka. Trudno na-określić jej szerokość. Rozszerzała się i zwężała, rozdzielała i łączyła. Spadała wodospadzikami i bystrzy-nami lub sączyła przez pochyłe kamieniska. Biegła jednak prawie prosto, spadek był duży i mniej więcej jednakowy. Z dwóch stron wznosiły się strome zbocza zarośnięte bardzo gęsto najrozmaitszymi krzewami, trawami, drzewami, lianami. Czasem z zarośli wyłaniały się ciemne, poszarpane skały. Właściwie jedyny sposób poruszania się wzdłuż biegu strumienia stanowiło żmudne kuśtykanie po dnie. Czasami tylko możliwe było obejście suchą nogą kilku lub kilkudziesięciu metrów po skarpie niedostępnego brzegu. Pchaliśmy się pod górę strumienia, który huczał, dzwonił, szumiał, chlapał, ciurczał... Szło się powoli i dlatego że był to marsz niezwykle mozolny pod względem techniczno-spotrtowym, i dlatego że równocześnie — istota całej wyprawy — łapało się pstrągi. — Tam na dole — mówił Władek zbliżywszy się do mnie, by móc łatwiej przekrzyczeć szum potoku — przeżyłem największy w życiu strach z powodu słoni. Parę mil poniżej dochodzi do wąwozu suchy przez większą część roku jar, u ujścia kończy się małą, gęsto zarośniętą polaną. Szedłem od polany już spory kawał w górę jaru, gdy usłyszałem łomot, huk i wrzask. Stado słoni, spłoszone czy rozbawione, pędziło prosto na mnie. Następny moment, jaki pamiętałem, był ten, gdy widziałem stado przebiegające pode mną, zbite ciasno w wąskim jarze. W jaki sposób znalazłem się w ciągu paru sekund na skalnej ścianie — dotąd nie wiem. Wiem tylko, że schodziłem stamtąd co najmniej dwadzieścia minut... 156 Wędkarze, tzn. Dzidzia i Władek, bo ja niosłem graty i zażywałem już i tak nadmiaru innych wrażeń, uruchamiali co chwila swoje wędki. Najlepszymi miejscami były zakola wśród kamieni, małe głębizny pod wodospadami, dołki pod brzegiem. Kilka fachowych zarzuceń kończyło się nieomylnie wyciągnięciem trzepoczącego się pstrąga. Kółka z drutu przymocowane do pasów zapełniały się nawleczonymi rybami. Pstrągi były dość ciemnego koloru, wielkości śledzi. Osobiście zażyłem mocnych wrażeń w zetknięciu ze strumieniem Gararagua nieco później, przy innej okazji. Któregoś niedzielnego ranka siedzieliśmy z Władkiem na werandzie zastanawiając się nad planem na najbliższe godziny, gdy zjawił się Leszek z Jurkiem. Przyjechali terenowym wozem z Arushy, wyekwipowani po rybacku, z bezapelacyjną propozycją wybrania się razem w góry na połów pstrągów. Jurek po to, oczywiście, żeby złapać jak najwięcej i największe ze wszystkich ryb, Leszek — bo lubi łowić. Wprowadzając dwie nowe postacie w afrykański pejzaż, godzi się dokonać choćby zwięzłej prezentacji. Otóż Leszek był polskim Afrykaninem od dzieciństwa, od czasów wojny. Wy wędrował z Wołynia wraz z rodziną i drogą przez Iran, Palestynę dostał się do Tanganiki. Osiadł w Tengeru w pobliżu Arushy. Tutaj pozostał do dzisiaj, jako jeden z niewielu Polaków uchodźców wojennych z tamtych czasów. Jurek przybył do Afryki znacznie później, ożenił się z siostrą Leszka, Jasią, i dwóch tych towarzyszy doli i niedoli tworzyło zgraną spółkę. Ich antagonistyczne nastawienie wobec siebie urozmaicało życie i uznane było przez wszystkich jako umowne. Z dwoma tymi interesującymi ludźmi i świetnymi kolegami miałem niedługo wybrać się na pełne wydarzeń safari. Wtedy jeszcze o tym jednak nie wiedziałem. 157 Wreszcie otrzymałem także jakąś wędkę oraz haczyk z ciężarkiem i sztuczną muszkę. Pojechaliśmy we czwórkę. Nie pozwolono! mi tym razem wyłamywać się z wędkarskiego reżimu i miałem raz też być normalnym człowiekiem, a nie fotograficznym dziwakiem. Pomyślałem sobde, że chyba tam najlepiej łowi się ryby, gdzie jest najmniej ludzi i najmniej się rozmawia, i gdy Leszek z Jurkiem skierowali się w górę strumienia łowiąc, a widziałem, że Władek ulokował się na razie w pobliżu miejsca, gdzie ścieżka wprowadza na dno wąwozu — poszedłem kilkanaście kroków w dół strumienia. Usadowiłem się na dużym kamieniu, rozplatałem wędkę i zapuściłem ją do głębokiego dołka, gdzie wpadał wodospadzik. Aha — pomyślałem, gdy coś zatrzymało mi wędkę i nie mogłem wyciągnąć haczyka z wody z nylonową muchą — już zahaczyłem o kamień, przy pierwszej próbie. Na razie pociągnąłem mocniej wędkę w nadziei, że się jakoś odhaczy i wtedy poczułem szarpnięcie w przeciwną stronę i zobaczyłem w wodzie wielką rybę na moim haczyku. Pociągnąłem w górę, wędka niebezpiecznie się wygięła, potem wyłamał się ze skuwki najcieńszy człon wędziska i zjechał po żyłce do wody. Podkręciłem kołowrotek i za chwalę szamotałem się na brzegu z ciężkim, bardzo wielkim pstrągiem, złamaną wędką i splątaną żyłką. Pstrąg skakał jak sprężyna, z trudem go odhaczyłem. Zorientowałem się, że nie zabrałem ze sobą drucianej obręczy do noszenia złowionych ryb. Urwałem więc giętką a mocną gałązkę, przewlokłem przez skrzela i pysk i półżywą rybę umieściłem w dołku z wodą na brzegu strumienia, Dla zabezpieczenia otoczyłem kamieniami. Miałem dość wędkarstwa na dzisiaj. Splątaną wędkę wbiłem koło dołka. Zawsze widziałem, jak wędkarze pokazują na ramieniu wielkość złowionej ryby, wobec tego przymierzyłem 158 i moją zdobycz. Gdy wyprostowałem palce i przyłożyłem do rybiego pyska, to ogon kończył się akurat równo za łokciem. Równa miara — pomyślałem — i nie będę miał sińca na ramieniu od pokazywania wielkości ryby, bo akurat do łokcia... Zakończyłem więc rybołówstwo i jako wolny człowiek, wyjątkowo nic nie niosąc, bo przynajmniej w jakąś jedną niedzielę w roku trzeba się uwolnić od aparatów fotograficznych — powędrowałem powoli dnem rzeczki w górę, by dołączyć do kolegów i przypatrzyć się ich fachowemu wędkarstwu. Idąc w górę żmudnym krokiem, rozmyślałem o różnych rzeczach i — może na skutek oszałamiającego zespołu dźwięków tworzących mocną muzykę strumienia — jakieś inne niż dotychczas skojarzenia, inne spojrzenia i osądy przychodziły mi do głowy. W pewnej chwili, zdałem sobie sprawę, że te głosy strumienia, w połączeniu z mozołem marszu — zaćmiewają wszelką orientację. Najprostsze pojęcia fizyczne, jak upływ czasu, temperatura, kierunek, odczuwane normalnie zupełnie automatycznie — oddalają się jakoś w świadomości, jak w częściowej narkozie... W którą stronę płynie woda? Z góry w dół, czy z dołu w górę?... Czy to słońce praży w głowę, a woda mrozi nogi — czy odwrotnie?... Czy jest teraz rano — czy wieczór?... Szaleństwo... jajecznica w mózgu... Czy te liany nad strumieniem widziałem dzisiaj czy jeszcze wtedy? A ten pień w poprzek rzeki — taki rdzawy. Przed chwilą był chyba zielony... A może tonie ten sam?... Jeszcze ich nie widać? Ani Leszka, ani Władka, ani Jurka... Przecież to już miejsce, gdzie doszliśmy wtedy z Dzidzią?... Tu ten wielki kamień w środku koryta... tam miejsce, gdzie czerwone kraby objadły nam złapane ryby... tu mówiliśmy, że dobre byłoby miejsce na nocleg... — Idę już najmniej godzinę. O nie! Znacznie więcej!... Trzeba wracać. Głodno... Oni musieli pójść w dół obchodząc lasem i minęliśmy się... W dół szło się nieco prędzej, choć nie łatwiej. Schodziłem i schodziłem. Trochę gorączkowo. Nie mogłem rozpoznać miejsca naszego zejścia do wąwozu. Pomimo tylu elementów wizualnie urozmaiconych, a może z ich powodu — prosto spadający strumień wraz z całym jego otoczeniem był zadziwiająco monotonny. Kostki miałem fatalnie poobijane i powykręcane, stopy odgniecione od kamieni, pomimo dość grubej podeszwy gumowych tenisówek. Nie wiem, ile godzin szedłem w kompletnej samotności. Co się stało z chłopakami? Dlaczego poszli tak daleko? Tak się śpieszę i nie mogę ich znaleźć... Gdzie ta ścieżynka, na którą się wychodzi po dwóch kamieniach, trzymając się zwisającej z urwiska trawy?... Gdzie moja wędka z rybą? Światło się zmieniło. Słońce świeciło jaskrawo w oczy i już zupełnie ukośnie i różowawo. Musiało być późno... Straciłem orientację na prostej rzece, gdzie istnieją tylko dwa kierunki... Można sobie było pogratulować świetnej przydatności do afrykańskich podlróży. Jakiś ślad przypuszczenia, że za daleko w dół zawędrowałem, drgnął w oszołomionej świadomości, gdy zobaczyłem na prawo większą zieloną przestrzeń i potem dwa brzegi skalne wąwozu. To tu chyba były te słonie, co Władek wdrapał się na skałę, by uniknąć stratowania, gdy na niego pędziły... Spróbuję znowu iść w górę... Rzeka wydawała się teraz zła i ponura. I jakżeż przykro hałaśliwa. Właściwie to było najgorsze ze wszystkiego... Cień zachodził nad całym jarem i zaczęło być okropnie zimno. Nerwy dodawały skutecznego bodźca i pomimo bólu wszystkich mięśni, marsz był sprawny i szybki. Znowu szedłem okropnie długo... Widziałem, 160 jak granica oświetlonych słonecznym światłem koron drzew i zarośli wędrowała wyżej i wyżej, aż do krawędzi wąwozu. W pewnej chwili przystanąłem, by nieco odpocząć. — Dobrze, że już jesteś — usłyszałem spokojny głos Leszka stojącego tuż za krzakiem i zarzucającego wędkę. —- Trzeba pomału wracać. Byliśmy już dwa razy przy samochodach, sądząc, że tam na nas czekasz. Nie było cię, to wracaliśmy łowić. Władek wystrzelał wszystkie naboje z pistoletu, żeby cię ściągnąć, ale tu nic nie słychać przy tej wodzie. Znalazłem twoją wędkę i rybę. Schowałem w samochodzie Władka. Jak Jurek zobaczy, to się wścieknie, bo o ile wiem, takiego dużego pstrąga jeszcze nikt w tej rzece nie złapał. Tam jest Władek, idziemy. — Pobiłeś wszystkie rekordy tej rzeki — stwierdził Władek. Ten pstrąg jest zupełnym wyjątkiem i takie się tu nie trafiają. Chodźmy na górę, bo i tak już całkiem po ciemku zajedziemy. Długo cię nie było i trochę się niepokoiłem. Od tej rzeki można ogłupieć. Zapomniałem ci o tym powiedzieć. Jurek leżał, odpoczywając w trawie, przy samochodzie. Był w bardzo dobrym humorze. — Złapałem największą rybę. Mam rekord tego strumienia'— oświadczył. — Zaraz wam pokażę... — A widziałeś tę Witolda, co jest w tamtym wozie? — Nie, ale moja jest większa. Takiej jeszcze nie widzieliście. O... Ale (porównanie wypadło dla Jurka fatalnie. Jego rekordowy pstrąg nie stanowił nawet dwóch trzecich długości mojego. — Cholera — powiedział Jurek — przysięgam, że mój był taki sam, ale coś się skurczył. — Wybrnął zręcznym dowcipem. Zupełnie pozbawiony ambicji w tym kierunku, był- 11 — W dolinie Kilombero bym chętnie odstąpił ów rekord i przelał go na konto sławy wędkarskiej Jurka — ale prawa autorstwa w dziale łowieckim i wędkarskim nie dają się naciągać. Nie wiem, czy nazwać to w tym wypadku ironią wydarzeń, czy też najprawidłowszym ich rozwinięciem — jest faktem, że najpiękniejsze polowanie na wielkie zwierzęta afrykańskie przeżyłem w towarzystwie Wład-ka Kotowicza, największego fachowca od polowania, jakiego poznałem. Inicjatywa była wyłącznie jego, gdy wystąpił z propozycją wyjazdu na dwa dni, na polowanie bez strzelb, a jedynie z aparatem fotograficznym i kamerą filmową. Wiele filmów nakręcił Władek na swej ósemce japońskiej i trzeba przyznać, że dobrze wiedział, na czym polega sprawa. Filmy były interesujące nie tylko przez swój niezrównany temat: dzikie zwierzęta — ale też pod względem ujęcia fotograficznego i „roboty filmowej". Coś w tej propozycji Władka było naprawdę niezwykłego i mnie osobiście głęboko wzruszającego, gdyż świadczyło o tym poziomie, jaki zawsze uważałem za najwyższy u myśliwego. Umiłowanie świata zwierzęcego, wieczna chęć podpatrywania natury, nie szczędzenie trudu dla przeżyć czysto estetycznych. Pojechaliśmy w tereny będące pod częściową ochroną, rozpościerające się na północ od Kilimandżaro aż do samej granicy Kenii. Objechaliśmy także cały kenijski Park Narodowy Amboseli. Trudno opisywać wszystkie szczegóły tego cudownego safari, tak samo jak w skromnych ramach nie można zmieścić wszystkich ciekawych opowiadań, które usłyszałem w czasie tej wyprawy. Stanowi to materiał do całego tomu. Przypuszczam, że obserwacje, rozważania i różne wnioski dotyczące zwierząt, ich zwyczajów, psy- 182 chologii, instynktów, sposobów posługiwania się zmysłami — poczynione przez Władka wprost w nie skażonej niczym naturze — byłyby ogromnym materiałem, pomocnym w uzupełnianiu i ipogłębianiu studiów nad dzikimi zwierzętami. Jego zmysł obserwacji, umiejętność inteligentnego kojarzenia faktów i eksperymenta-torskie zacięcie — są niezrównane, nie mówiąc o niezwykłej wprawie w obchodzeniu się ze zwierzętami i umiejętności wprowadzania się w mechanizm działania instynktów zwierzęcych. Na przykład, dla zademonstrowania mi, jak wyraża się u młodych zwierzaków instynkt przynależności do stada czy matki, która dla małego głuptasa w pewnych okolicznościach jest niczym innym jak dużym przedmiotem, Władek przeprowadził taki eksperyment: Do stada zebr, które biegło równolegle dio kierunku naszej jazdy, podprowadził samochód w taki sposób, że spory źrebak, który się nieco oddalił, stracił orientację i przystanął. Władek zasłonił mu wozem widok uciekającego stada i zatrzymał się w środku stepu. — On tu zaraz do nas przyjdzie — rzekł. Rzeczywiście, źrebaczek, wydając krótkie szczekające rżenia, podbiegł do nas zupełnie blisko. Wyszliśmy ż samochodu. Podszedł do nas na odległość wyciągniętej ręki. Pogłaskać się nie pozwolił i odskakiwał zręcznie, gdy się wyciągało rękę. Było to jednak zupełnie dzikie zwierzę i prawdopodobnie pierwszy raz zetknęło się z człowiekiem. — Za chwilę się przyzwyczai i możemy go bez trudu zabrać do samochodu — mówił Władek. — Jak się je zna, można wyprawiać ze zwierzętami różne rzeczy. Będziemy mieć sporo kłopotu, żeby go odstawić z powrotem do stada, bo zupełnie zgłupiał. Teraz uważa, że ktoś z nas, albo może samochód, jest jego matką. Trzeba będzie nasze dalsze postępowanie oprzeć na dojrzalszym 163 rozumie jego prawdziwej matki, która go zgubiła i na razie zupełnie pewnie nie wie, co się stało. Przypuszczalnie jest to tamta... Z daleka widać było kilka osobno biegnących, patrzących w naszą stronę zebr. Odjechaliśmy powoli. Mały biegł tuż przy samochodzie. Jedna z pojedynczych zebr zaczęła ostrym galopem zataczać półkole. — Przypuszczam, że już widzi swojego małego i będzie próbowała się zbliżyć. Cała rzecz w tym, by we właściwym momencie szybko odjechać i stara go znajdzie. — Mówiło się dobrze, ale zanim udał się manewr, sporo jeszcze mieliśmy zabawy. Źrebak koniecznie chciał się trzymać samochodu, a wytrzymałość biegu miał fantastyczną. W końcu udało się oderwać od małego i widzieliśmy z daleka, jak stara okrążała swego potomka najpierw z dużej odległości, a później coraz bliżej i bliżej. — Młody słoń, gdy matka zginie, zdarza się, że przybiera sobie natychmiast opiekuna, jakiegoś człowieka, i już tylko jego uznaje i słucha. Na tym polega wstępny trick z tresurą słoni. W pobliżu jeziora Amboseli (wyschniętego) szukaliśmy lwów. Władek zatrzymał spotkanego afrykańskiego gamewardena — przewodnika wyjeżdżającego z bocznego szlaku i zapytał go, czy nie wie, gdzie najskuteczniej o tej porze można poszukać lwa, — Najlepiej — powiedział Afrykanin — to jest wynająć przewodnika, ale gdy chcecie znaleźć sami, jedźcie tą drogą — i wskazał kierunek. Tylko kilkanaście metrów przejechał Władek we wskazanym kierunku. — Czy on zwariował, a może myśli, że okłamał naiwniaka. Tam nie będzie lwa. Zawrócił i pojechał prawie w przeciwnym kierunku; znaleźliśmy w pobliżu miejsca, skąd wyjechał przewod- nik, rodzinę lwów drzemiącą pod rozłożystym figowcem. „Znaleźliśmy" — to należy rozumieć, że znalazł Władek, bo ja jeszcze długo patrzyłem w miejsce, gdzie wskazywał ręką, zanim spostrzegłem końce żółtych uszu wystające z trawy, a potem dopiero całe leniwe cielska, gdy podjechaliśmy bliżej. — Te pawiany zachowują się trochę nienormalnie — mówił innym razem Władek wsłuchując się w skrzeczenia i pokrzykiwania dochodzące z dość daleka z dżungli. Zaczęliśmy meandrować wozem w trudnym do przejechania terenie, wśród zwalonych i spróchniałych pni i konarów — zapadliska, jakiś cmentarz drzew z innej epoki świata... — Popatrz tam... Dwa przyczajone gepardy wpatrywały się w las, zupełnie nie zwracając uwagi na zbliżający się wóz. Co chwila któryś z nich robił kilka wolnych kroków i znów przyczajał się leżąc. — Polują na pawiany. Chcą złapać jakiegoś młodzia-ka, który się oddalił od stada, ale stare już je zobaczyły i będzie trudna dla nich sprawa, choć zwierzęta te potrafią upolować, co zechcą, dzięki swej zręczności i szybkości biegu. Potrafią biec prędzej niż 100 kilometrów na godzinę, i to na dość długich odcinkach. Nie mają pod tym względem równych na świecie. W drodze ze schroniska Ol Tukai (gdzie trzeba było zgłosić swój pobyt w rezerwacie) do jeziora Amboseli — dopędzał nas brawurową jazdą jakiś land-rover pełen turystów. Kierowca, spostrzegłszy tanganicką rejestrację na naszym wozie, chciał się dowiedzieć jakichś szczegółów i wywiązała się — z szoferki do szoferki, rzeczowa konwersacja. Kierowca-przewodnik bardzo był zadowolony z udzielonych mu informacji. Dziękując, przedstawił się i zapytał, czy mógłby wiedzieć, z kim miał przyjemność rozmawiać. 165 — Jestem. Bob the Pole — powiedział Władek naciskając starter. Widziałem błysk w oczach przewodnika. Wyskoczył on z samochodu, podszedł do nas i zapytał, czy może uścisnąć rękę tak sławnemu myśliwemu. Przypomniałem sobie takie postacie jak Winnetou czy Old Shatterhand z powieści Karola Maya i ich sławne srebrne rusznice, czy sztucer Henry'ego. Tylko że Bob the Pole jako całą swą broń miał tym razem Camo-na 8 mm, kamerę filmową... Władek, bystry obserwator natury, często miał możność konfrontowania utartych poglądów z praktyczną rzeczywistością i dużo uzupełniających uwag można było od niego usłyszeć. — Panuje przekonanie — mówił — że słoń bardzo źle widzi i istnieje dużo faktów przemawiających za tym. Jestem nieco innego zdania. Przekonałem się, że posługiwanie się zmysłem wzroku zależy w dużym stopniu od psychicznego nastawienia zwierzęcia. Jeżeli nie ma ono powodu widzieć, rzeczywiście widzi kiepsko. Jeżeli natomiast z jakichś przyczyn chce widzieć — sprawa przedstawia się inaczej. Widzi mianowicie doskonale, i to przedmioty tak bliskie, jak i dalekie. Obserwowałem raz wędrujące stado. Słonie co pewien czas wychodziły na wzniesienia i wyraźnie patrzyły na zazieleniające się od lokalnych deszczów góry, daleko przed nimi. Potem szły w tym samym kierunku. Pojechałem naprzód i czekałem. Za parę godzin stado przyszło w wypatrywane przez siebie miejsce. One były „nastawione" na znalezienie lepszej paszy. Tak samo, gdy słoń podejrzewa, że jego małemu grozi niebezpieczeństwo i nastawi się na zobaczenie prześladowcy — widzi doskonale z bliska. Można natomiast podejść nie zauważonym zupełnie bli- 166 sko do słonia obrywającego gałęzie, jeżeli wiatr jest od jego strony. On widzi tylko gałęzie i żarcie. Tak samo jest z patrzeniem u człowieka. Można się nastawić na „widzenie". Można się nauczyć patrzeć, żeby widzieć. Jest to potrzebne myśliwym. Także na przykład komandosom. Istnieje szkoła zauważania ruchu — patrzenia kątem oka. U zwierząt te rzeczy są jeszcze bardziej wyczulone. Obserwowałem kiedyś lwa siedzącego na starej termitierze. Tkwił nieruchomo, z wzrokiem jakby bezmyślnie wlepionym w przestrzeń. Po jakimś czasie zorientowałem się, że lew ten nie był bynajmniej śpiący ani nieprzytomny. Przeciwnie — on polował. Patrząc kątem nieruchomego oka, był dobrze świadomy każdego ruchu odbywającego się w szerokim polu. — Iluż ludzi najpierw nie widzi nic w buszu. Jednak, gdy się specjalnie nastawią i chcą nauczyć — zaczynają prędko widzieć bardzo dobrze. — O zmysłach i możliwościach ich wyćwiczenia, wie się zresztą o wiele za mało. Mówi się przeważnie o pięciu zmysłach, których elementy odbioru są uwidocznione w budowie zewnętrznej. Uszy, oczy, nos, skóra, język. Dobrze — ale przecież istnieje zmysł odczucia temperatury, ciężaru, równowagi, poczucia bliskości przedmiotów i inne... Wiemy, jak w zależności od warunków zaistniałych na przykład w przypadkach kalectwa może się rozwijać w wybujały sposób węch czy dotyk. To samo dotyczy z pewnością tych innych „szóstych" zmysłów. Nawet u człowieka bardzo mało wiemy o tych rzeczach, a cóż dopiero u zwierząt. A tak zwane instynkty... Dopiero niedawno odkryto ów supersoniczny radar u nietoperzy, próbuje się rozszyfrować mowę delfinów— a co wiemy o zmyśle pozwalającym psu trafić do domu z całkiem nie znanej okolicy albo pszczole znaleźć najkrótszą drogę do ula... U zwierząt często zmysły 5,główne" bywają wielokrotnie bardziej rozwinięte niż u człowieka i przypuszczalnie to samo dotyczy tych mniej znanych zmysłów. Jakkolwiek doszło do tego raczej niespodziewanie — prawdziwe polowanie też mi było sądzone przeżyć z Władkiem. — Muszę coś „stuknąć" — powiedział. Stara mnie przyciska, żeby przywieźć jakąś dziczyznę, bo nam się mięso kończy w lodówce. Rysiowi też obiecałem jakiegoś ptaka na kolację. Chodź, przejedziemy się kawałek w okolice, gdzie, zdaje mi się, jeszcze nie byłeś. Gdy się spojrzy z najwyższego punktu najmniejszego Parku Narodowego Tanganiki Ngurdutto Crater — przed oczyma roztacza się widok nie mający równego w świecie. U stóp niezmiennie zielony owal krateru, będący miniaturą sławnego Ngorongoro, nierównomiernie nakropiony stadami pasących się dzikich zwierząt, mniejszymi grupami i pojedynczymi sztukami. Brzeg krateru obrasta niezwykle urozmaicona roślinność — od palm i wielkich paproci do mangowców i eukaliptusów. Na północnym wschodzie króluje Kilimandżaro, na zachodzie — oddalony o 15 mil — wulkan Meru. W stronę Kenii — na północ — rozpościera się tajemnicza kraina zarośniętych gęstym buszem pagórków, pomiędzy którymi prześwitują niewielkie jeziorka. Dłuższe chwile spędziłem kiedyś na tym brzegu krateru Ngurdutto z serdecznym druhem i kolegą po fotograficznych zamiłowaniach, Tanzańczykiem spod Przemyśla — Edkiem Wojtowiczem. Nie mogliśmy się wtedy nacieszyć i nasycić oglądaniem świata z tak świetnie położonego miejsca. Im skośniej zachodzące słońce oświetlało kraj jezior i pagórków, tym bardziej tajemniczy się wydawał — odrywał się od ziemskich pojęć — wyobraźnia przenosiła go na jakąś inną planetę. Przycią- 168 gał jak przepaść — jak" głębia... Tam pragnęło się kiedyś być... I oto — o tej krainie właśnie pomyślał Władek, mimo woli wypełniając lukę moich nie spełnionych marzeń. Rzeczywiście, kraj, w który wjechaliśmy, różnił się nieco od większości buszowych przestrzeni. Duża część pagórków była porośnięta gęstą trawą oraz gatunkiem drzew, który pierwszy raz wtedy z bliska poznałem — gwiżdżącą akacją. W każdym rozdwojeniu kolczastych gałązek tego niewielkiego drzewa znajduje się czarne, kuliste gniazdko pewnego gatunku mrówek żyjących w symbiozie z akacją. Każde z tych dziurkowanych mrówczych gniazd to mały flecik czy fujarka. Przy niewielkim nawet powiewie wiatru drzewo gra... Okolice te Władek znał świetnie. — Ten cały obszar — mówił — położony między Meru, Ngurdutto, Kilimandżaro i granicą Kenii, jeszcze kilka lat temu był jednym z najlepszych terenów myśliwskich w tych stronach. Tutaj też — o tam, przy tych jeziorkach, był zabity największy słoń, to znaczy o największych kłach w historii myślistwa. Kły ważyły po 200 funtów każdy! Może żaden z myśliwskich terenów nie ucierpiał bardziej niż ten, po uzyskaniu niepodległości przez Tanganikę. „Polowano" tu nawet z karabinami maszynowymi. Podobno brały w tym udział pierwsze, prowizorycznie zorganizowane oddziały policji. Była to trochę zabawa, trochę wyżycie się innych, rozluźnionych chwilowo instynktów. Szkoda powstała może nie tyle przez wybicie części zwierzyny, ile przez to, że ogromna większość zwierząt opuściła ten kraj na zawsze, odchodząc gdzieś bardzo daleko. Pozostało jedynie trochę drobniejszych zwierząt, a i te trudno jest znaleźć. Władek pokazywał mi miejsca, gdzie dawniej przywoził swych klientów, myśliwych z innych krajów, na OT dłuższe pobyty. Wszystkie rodzaje zwierząt można było tu upolować. Opłacało się urządzać obóz bardzo solidnie i wygodnie. Dostawa wszystkiego z niezbyt odległej farmy była uproszczona. Obecnie do myśliwskich terenów trzeba jechać co najmniej jeden dzień. — Wątpię, czy coś znajdziemy, ale pojeździć można, bo tu jest bardzo pięknie. Rzeczywiście, prócz ptaków, a właściwie tylko dwóch gatunków, i to w niewielkich ilościach, nie spotkaliśmy przez wiele godzin jazdy żadnego zwierzęcia. Ptak drop, podobny nieco do czapli, tylko znacznie większy, jest pod ochroną i na niego się nie poluje. Jakby o tym wiedział, nie fatyguje się nawet poderwać spod samochodu, tylko pomału schodzi na bok, dumnie niosąc swą piękną głowę i grubo upierzoną szyję. Jego niniejszy kuzyn, o nikłym rodzinnym podobieństwie, drop mniejszy, czyli strepet, ukazywał nam się od czasu do czasu i jeżeli miała się nie trafić żadna kaczka lub gęś, on był upatrzony na ofiarę i spełnienie obietnicy danej Rysiowi. Gorzej natomiast było z mięsem do spiżarni. Mrefu, przystojny i bardzo wysoki chłopiec, także jak biedny Makambo z plemienia Wondorobo, bez przerwy wypatrywał zwierzyny, podczas gdy myśmy rozmawiali o tylu ciekawych sprawach. Dzień był bezsłoneczny. Szare światło zaczęło już powoli przygasać. Zaczęła się droga powrotna. Nawet już ptaków nie było widać od dłuższego czasu. Nagle Mrefu dotknął ramienia Władka — ale ten już wiedział, o co chodzi. •— Bushbuck, tam — pokazał palcem. Zatrzymał wóz, chwycił karabinek Manlichera, swą ulubioną broń na średnie zwierzęta, pociągnął mnie za rękę na znak, żeby iść razem. Nie widziałem na razie nic na zboczu zarośniętego pagórka, który mi pokazywano. Zaczęliśmy się wszyscy 170 trzej wspinać na sąsiedni pagórek, przy którym stanął samochód. Bardzo forsownym marszem w górę, prawie biegiem, osiągnęliśmy szczyt. Staliśmy ciężko zadyszani. Mrefu został nieco niżej i obchodził zbocze wkoło. Władek wlepił wzrok w falisty teren. ¦— Jest — szepnął i wycelował. Ja też zobaczyłem rudawe, jak mi się wydało w porównaniu z barwą krzewów, zgrabne zwierzę biegnące wolnymi skokami w górę przeciwległego zbocza. Zatrzymało się na moment. Natychmiast padł strzał. Kozioł się poderwał i pobiegł długimi, płynnymi skokami skosem, w dół zbocza. Za chwilę zniknął za skarpą. Staliśmy w ciszy — słychać było tylko przyspieszone wysiłkiem podejścia oddechy. Władek patrzył w miejsce, gdzie zniknął kozioł. Nie był tam widoczny żaden ruch. Nagle podniósł karabin do ramienia i prawie z przyrzutu strzelił. Popatrzył na mnie. — Co? — zapytałem. — Nic. Dostał. Komora. Mrefu biegł już przez dolinkę oddzielającą nas od pagórków, gdzie zniknął kozioł. — Tam — zawołałem, widząc na innym pagórku po lewej stronie kozła, biegnącego susami ponad niskim buszem. — Gdzie? — zapytał Władek. — Teraz ja nic nie widzę. — Już zniknął. Pod tym dużym krzewem przy samym szczycie. Do czego strzelałeś? Tamten kozioł zniknął za górką. — Tak, ale pokazał się na następnej. Na to czekałem. — Tamtej następnej? To przecież ze dwieście metrów od nas. — Nie ma, ale sto. pięćdziesiąt pewne. Morefu przyniesie, a teraz chodźmy za tym, którego ty widziałeś. 171 Podeszliśmy do krzaka, o którym mówiłem. — Masz rację — rzekł Władek. — Siady są. To był wielki kozioł. Poszedł tamtędy. Gdy doszliśmy do szczytu, widać było kozła zbiegającego w dół. Odległość była niewielka. Koziołek przystanął, popatrzył w naszym kierunku i pobiegł spokojnie dalej. Władek nawet się nie zmierzył. — Niech sobie idzie. Mamy dosyć. Zresztą wziąłem w ogóle tylko dwa naboje. — Niech zwierzę ma też szansę. Zapomniałem, że lufa była świeżo wyczyszczona i naoliwiona i dlatego pierwszy strzał poszedł mi trochę za wysoko. Możemy w takim razie wracać. A! Jeszcze ptak dla Rysia. Wstąpimy nad jeziorko, może pod wieczór będą kaczki. Mrefu przyniósł na plecach pięknego młodego bush-bucka, trafionego w łopatkę. Koziołek był brązowy z jasnymi pręgami na bokach. Skórę na szyi miał pokrytą jedwabistą sierścią. Miał biały krawat i białe nogi od wewnątrz. Skręcone w lekką spiralę jago rogi były ostre jak szpady. Ruszyliśmy niezwłocznie. Kaczek na jeziorze nie było, ale gdy Władek podszedł ze strzelbą nad wodę, poderwał się z trawy strepet. Jeden strzał z karabinku .0.22 strącił go tuż nad ziemią. — Mamy zatem wszystko. Najwyższy czas, bo już prawie nie widziałem muszki. Rysio wyczekiwał na nasz przyjazd i gdy zobaczył światła, podbiegł aż do mostku nad stawem. — Słuchajcie! Słuchajcie! Co się stało... Sensacja! Kobra napluła babci w oczy. Ale śmiesznie babcia krzyczała... A najpierw nie chciała mnie zabrać ze sobą do krów... Teraz leży w łóżku! O! Bushbuck! I drop! Będzie dobra kolacja... Przypadek babci był mniej wesoły, niż się wydawało 172 Rysiowi. Na jakiś czas straciła prawie wzrok i miała ciężką gorączkę. Jak się dowiedziałem, dopiero po tygodniu odzyskała zdrowie. A mogło być w ogóle o wiele gorzej... Wyprawa po akwamarynę — Czekamy jeszcze godzinę — rzekł Jurek — gdy nie przyjdzie, jedziemy sami. Wypytałem go bardzo dokładnie o wszystko. Myślę, że trafię. Albo znajdziemy kogoś na miejscu, co nas zaprowadzi, gdy mu się wytłumaczy te szczegóły, które stary podał. Leszek słysząc to oświadczenie, wzruszył ramionami i postukał się palcem po głowie. Ale tak nie można było z Jurkiem rozmawiać, chyba że się z góry chciało osiągnąć rezultat odwrotny. — Jest nas trzech. Ja chcę jechać. Leszek jest przeciw. Witold rozstrzyga. — Już rozstrzygnięte. Ja jestem zawsze za każdą jazdą, jeżeli mam do wyboru: jechać czy nie jechać. Jurek o tym wiedział i na tym polegał cały figiel. Na razie o całej sprawie wiedziałem tylko tyle, co mi przez telefon powiedział Jurek. To znaczy, że wybiera się do Serengeti i proponuje, żeby pojechać razem z nim. Powody wyprawy były jednak czysto zawodowe. Do Jurka zgłosił się mianowicie jakiś stary Afrykanin i oświadczył, że przywędrował z gór, z okolicy miejscowości Olała, leżącej na samej granicy Kenii, na północnym krańcu wielkich stepów Serengeti. Położył na biurku kryształ akwamaryny wielkości pięści. — Tam jest dużo, mogę cię zaprowadzić, buana. - Koło Olała? Jak długo szedłeś? — Dwa tygodnie, bez przerwy. Jestem już kilka dni w Arushy. To się mogło zgadzać. W każdym razie na stole leżał wyjątkowo dobry kryształ ciemnej akwamaryny. Jurek, prowadzący na spółkę z Leszkiem „business" właśnie w dziale kamieni szlachetnych i półszlachetnych, zainteresował się bardzo żywo tą okazją. Umówił się ze starym, że następnego dnia wspólny wyjazd. Fakt, że stary nie przyszedł na umówione miejsce i w umówionym czasie, dopingował jeszcze Jurka do pośpiechu, bo kto wie, czy jakaś konkurencja nie wdała się w sprawę. Na szczęście Jurek zdążył dowiedzieć się w dłuższej rozmowie ze starym wielu szczegółów topograficznych o miejscu, gdzie występują znalezione minerały, i na tych informacjach oparł decyzję wyjazdu bez przewodnika. Wyprzedzając wypadki trzeba ujawnić, że gdy po spędzeniu nocy w przepięknym miejscu w pobliżu jeziora Natron, znaleźliśmy się w okolicy Olała, szybko stało się wiadome, że możliwość znalezienia miejsca szukanego według opisów starego jest praktycznie żadna. Niemniej przez dwa dni trwały poszukiwania i próby dowiedzenia się czegokolwiek od różnych spotykanych ludzi. Wszystko bez najmniejszego wyniku. Zebrane od starego informacje były zupełnie niewystarczające, a właściwie mylące i wieloznaczne. Przypuszczalnie, dobrze wiedział, jak należy mówić, żeby nic nie powiedzieć. Jurka trochę denerwowało fiasko wyprawy, ale jakoś szybko pogodził się z losem i machnął na wszystko ręką, Postanowił wykorzystać wyjazd w inny sposób. W drodze powrotnej, po zjeździe ze zbocza krawędzi Ngorongoro, udaliśmy się w kierunku południowym, aby spróbować zapolować na słonie w okolicy północnych brzegów jeziora Eyasi. Jeszcze tego wieczora dobiliśmy 174 do samego brzegu jeziora. Poprzez pnie widać było błyszczącą w wieczornym świetle taflę wody, jednak gąszcz palm rosnących pasem przy brzegu, nie pozwolił nam ani wozem, ani piechotą dotrzeć nad wodę. Na brze-gu palmowego pasa rozłożyliśmy noclegowy obóz. Słoni nie było na północnym brzegu jeziora Eyasi. Nie było ich też nad wschodnim brzegiem. Zapędziliśmy się daleko na południe wzdłuż tego wąskiego, rozpa-dlinowego jeziora. Można się było posuwać jedynie pasem ograniczonym z lewej strony gęstym buszem, czasem skałkami lub na odmianę gęstym, nie do przebycia stepem, a po prawej szeroką pustynią, w innych porach roku będącą częścią dna jeziora. Pustynia ta była w pewnych partiach grząskim mokradłem, w innych suchą piaskową plażą. Trudność polegała na tym, że niekiedy nie można było odróżnić po charakterze powierzchni, gdzie jest mokro, a gdzie sucho. Niebezpieczeństwo ugrzęźnięcia czyhało na każdym kroku. Drugi brzeg tego długiego na 70 mil, a szerokiego 10 mil jeziora był wyraźnie widoczny. Tworzyła go równa, wysoka skarpa odgałęzienia wielkiego rowu Rift Valley. Natomiast sama powierzchnia wody nie była widoczna w normalny sposób. Na skutek rozgrzanych warstw powietrza i pary wodnej dziwne zjawiska zachodziły nad jeziorem. Czasami widziało się jak gdyby zwierciadło, ale bardzo wysoko pod wyczuwalnym, zasłoniętym przez góry horyzontem — tak jakby woda jeziora utrzymywała się w jakimś płaskim szklanym naczyniu. Innym razem góry odbijały się, odwrócone od góry nogami i zniekształcone, w jakichś złudzenio-wych zatokach i zalewach, które po chwili były znowu piaskiem. W pewnej chwili wyrósł nad pozornym brzegiem jakiś ciemny las. Było to stado flamingów stojących nad prawdziwym odległym brzegiem, powiększone, powyciągane i zniekształcone, jakimiś ugięciami świat- 175 ła na nagrzanych warstwach. Coś w rodzaju fatamorgana. Wszystko drgało, oślepiało, męczyło wzrok. Duszne gorąco dochodziło do granic ludzkiej wytrzymałości... Teren był jak gdyby całkiem dziewiczy. Widać było bliżej i dalej stada antylop, a głównie zebr i kudu. Niektóre podbiegały do samochodu lub przebiegały przed maską. Ukazał się naraz nikły i przerywany ślad kół. Siad ten wciągał w nieznaną przestrzeń i prowadził. Dokąd? Tego nikt z nas nie wiedział. Jurek, jak w hipnozie, wpatrzony w ślad i jego zawile skręty, prowadził wóz — to wpadając w poślizg na tłustym, szarym błocie, to brnąc w suchym, tak samo szarym pyle. Groziło stale ugrzęźnięcie. Ugrzęźliśmy jednak dopiero w takim miejscu, gdzie droga wydawała się zupełnie pewna. Wydobycie wozu zajęło z godzinę. Cofnąć się nie dało. Trzeba było przepchać wóz w przód, na drugą stronę zwodniczego trzęsawiska. Ta przerwa dała okazję do zastanowienia się, jak rozegrać dalszą jazdę. Z benzyną i wodą było nie najlepiej. Wracać czy brnąć w nieznane? Z naszej ogólnej mapy tych okolic wynikało, że jesteśmy w kraju bezdroży. Daleko, w kierunku naszej jazdy, na południowy zachód była naznaczona droga do miejscowości Kiom-boi. Mniej więcej w tej samej odległości od przypuszczalnego miejsca naszego postoju co szosa od Ngoro-ngoro. Ale czy tam można się w ogóle przedostać? Niby jakiś ślad dawny tam prowadzi. Powrotnego nie ma, czyli ten ktoś przejechał. Ale kiedy? Mogło to być całkiem w innej porze, innych warunkach... W rezultacie, padło postanowienie dalszej jazdy jeszcze przez godzinę, nie dłużej, tak aby z braku dostatecznej ilości benzyny nie odciąć sobie możliwości powrotu. W czasie dalszej jazdy ślad, który dotychczas często nam ginął zmuszając do jazdy wielkimi zakolami w celu 17i6 Z cyklu: najpiękniejsze polowanie Władek Kotowicz, jedyny polski zawodowy myśliwy Tanzanii. Fachowość, szlachetność, prostota... ponownego znalezienia, stał się wyraźniejszy. Jezioro pozostawało w tyle. Cała jego 70-milowa długość została przemierzona. — To jest moment, gdzie kończą się nasze możliwości powrotu. Point oj no return... — rzekł Jurek zatrzymując land-rovera. Byliśmy piekielnie zmęczeni i trzęsącą jazdą, i upałem. Oczy zapchane kurzem i zaklejane potem. Chwila odpoczynku przed zawróceniem. Dowdy i Aloysy mieli już też dosyć. Drzemali. — Jambo! — rozległ się niespodziewanie głos. Tuż przed wozem wyłoniła się z buszu wysoka postać półnagiego Afrykanina z ogromnym kijem w ręku. Zbawienie... znaczy, że są tu wreszcie jacyś ludzie... Nadbiegł też mały nagi chłopiec o bardzo zgrabnej i wdzięcznej sylwetce, z łukiem i kołczanem pełnym strzał. Nie można się było od nich niczego dowiedzieć. Jedynym znanym słowem po suahili było: jambo. Ale wielki powiedział coś małemu i ten zniknął w krzakach. Po chwili przyprowadził młodą, śmiejącą się dziewczynę, ubraną, a właściwie tylko z lekka przysłoniętą czarną płachtą. Znała dobrze suahili i z wielką śmiałością i żywą gestykulacją objaśniła, że zaraz zaczyna się dobra droga, a jak się pośpieszymy, to do wieczora możemy zdążyć do misji Isanzu, gdzie na pewno mają benzynę, gdyż mają wszystko. Mówiąc i pokazując rękami, potrząsała wspaniałymi, sprężystymi piersiami, których mogła by jej pozazdrościć każda Miss Uniwersum. Chłopiec z łukiem wpatrywał się w nas ogromnymi oczami. — Patrz, jaki ładny jest ten mały. Chciałoby się zabrać go na własność. — Jurek był zachwycony. Miał wielką słabość do dzieci. — Co ty pleciesz — odezwał się wolnym znudzonym 12 — W dolinie Kilornbero 177 głosem Leszek. — Ciągle mówisz, że to chłopiec. Przecież to dziewczynka, nie widzisz, że ma... —• użył pieszczotliwego, ludowego, niewątpliwie żeńskiego określenia. Zgadzało się. Leszek był bardziej spostrzegawczy od' nas. Patrzył nie tylko na oczy i łuk... Droga rzeczywiście była lepsza. Zaczęła wznosić się w górę i coraz bardziej kręcić. Zbliżaliśmy się do całkiem potężnych wzniesień najeżonych skałami o fantastycznych kształtach. Wśród tych skał była właśnie misja Isanzu. Już o zmroku wjechaliśmy w prostą aleję smukłych eukaliptusów. — Nyerere Road — powiedział dowcipnie Aloysy. Rzeczywiście, skala jakości dróg przebytych tego dnia miała chyba największą możliwą rozpiętość... Prawie jednocześnie z nami zajechał przed werandę domu mieszkalnego misji sam jego rezydent i gospodarz, pastor doktor Robert E. Ward. Pastor był młody, wysoki i wyglądał na wyczynowego lekkoatletę. Powitał nas wesoło i uprzejmie. — Którędy przyjechaliście? — zapytał. — Nigdzie was nie spotkałem, a tutaj można dojechać właściwie tą jedną drogą od Kiomboi... — Myśmy przyjechali wzdłuż jeziora Eyasi, bardzo złą drogą. Był tylko jeden stary ślad — objaśnił Jurek. — No! Tylko nie mówcie, że to zła droga, bo to ja ją zrobiłem. Jechałem tamtędy tylko raz — dwa miesiące temu. Kąpaliśmy się w łazience z gorącą wodą. Czekało się swojej kolejki w salonie rozbrzmiewającym stereofoniczną, nowoczesną muzyką. I to też była Afryka... Mała córeczka gospodarza usiadła mi na kolanach. Tuliła do siebie wielką lalkę. Milcząco i spokojnie patrzyła w oczy z dziwną, niedziecięcą powagą. 178 - Ona była niewidoma przez wiele miesięcy. Dopiero lwóch dni odzyskała wzrok po operacji. Przyzwycza-się do nowego świata — objaśnił pastor. Wymyci i odrodzeni po odmówieniu protestanckiej modlitwy zasiedliśmy do luksusowej kolacji, przygotowanej osobiście przez panią domu. Podziwiałem swobodę i elegancję zachowania się przy stole Aloysego i I )owdy'ego, prostych afrykańskich chłopaków, dla których nóż i widelec na ipewino nie były przyrządami codziennego użytku. Towarzystwo było zestawione przez czysty przypadek. Amerykański pastor, jego żona obsługująca gościnnie dwóch Afrykanów i trzech Polaków... Rozmowa toczyła się zgrabnie i interesująco, tak jak w gronie zżytych znajomych. A znaliśmy się właściwie dopiero od paru chwil. Nazajutrz z nowym zapasem benzyny i wody oraz kanapkami na drogę w paczce inaczej patrzyło się na świat. — Właściwie, dlaczego należy jechać jakimiś drogami, które są naznaczone na mapie i które każdy zna — jeżeli przed nami rozciąga się zupełnie nie znany kraj. — Jurek, powodowany jak zwykle żyłką przygodową, zdecydował jechać skrótem, na przełaj przez równiny pomiędzy wzniesieniami Isanzu a miasteczkiem Mbulu, znanym z częstych trzęsień ziemi, zdarzających się w całym obszarze pobliskiego wulkanu Hanang. Tej decyzji zawdzięczam moje zapoznanie się z muchą tse-tse. Przed laty, po powrocie z Ghany — brałem wtedy udział w pierwszych rejsach statków Polskiej Żeglugi Morskiej, torujących drogę handlową do Afryki Zachodniej — poproszono mnie o prelekcję w Klubie Naukowców. Pierwszym przezroczem, które pokazałem (a komplet był przygotowany dla dzieci szkolnych), to była mapa Afryki z wrysowanym na czarno kształtem państwa Ghana.j«Po prelekcji podszedł do mnie jeden ze 179 słuchaczy, profesor wyższej uczelni, i powiedział poufnie: — Dziękuję panu szczególnie za jedno, mianowicie za to, że pokazał pan tę mapę i gdzie leży Ghana, bobym się przez cały odczyt dręczył, a pewnie potem bym się wstydził zapytać... Jedna ze sławnych książek, sławnego autora zaczyna się od słów, nie wypointowanych niczym, tylko po prostu informujących: „Madagaskar leży na Oceanie Indyjskim..." Przekonałem się więc, że nigdy nie należy zaniechać najprostszych informacji, nawet w najzacniejszym towarzystwie i nawet wtedy, gdy potem ma nastąpić wiele mądrości. Otóż mucha tse-tse żyje w Afryce i n i e ma zielonej główki (pewien lekarz, z którym znalazłem się raz w Pakistanie, ostrzegł mnie: — Uważaj, bo widziałem, że latają tutaj muchy tse-tse — można je rozpoznać po zielonej główce), jest natomiast całkiem szara i dość podobna do naszej muchy domowej. Jest bardzo nieznacznie od niej większa i gdy siedzi, ma skrzydełka bardziej złożone na grzbiecie, przez co robi wrażenie węższej. Nie bardzo natomiast mogę się pogodzić z określeniem spotkanym w jakimś opisie muchy tse-tse, że jest to owad powolny i można go łatwo odpędzić. W każdym razie inaczej to wyglądało, gdy tse-tse napadły nas wtedy na owym bujnym, zielonym stepie w pobliżu wyschniętej częściowo rzeczki. Zabrzęczało i zaszumiało w samochodzie i zanim okna zostały zamknięte, byliśmy otoczeni całym rojem. Muchy siadały i gryzły natychmiast, po kilka, kilkanaście równocześnie. Nie pomogło żadne odpędzanie — trzeba było wszystkie wytłuc. Chowały się w zakamarki. Na wpół zdechłe wygrzebywały się z dna samochodu po nogach i gryzły dalej. Zrobiło się potwornie duszno w samochodzie. Na ze- 180 wnętrznych stronach szyb też siedziały tse-tse i czekały na okazję dostania się do środka. Jedynym wyjściem było uciekać jak najprędzej nie otwierając szyb — ale jazda w głębokiej trawie jest powolna... Długo trwała męczarnia. Nazbierałem całą papierową torebkę zabitych much, które, choć były rozgniecione, ciągle próbowały odżyć. Według nowych statystyk przyrodniczych, co dziesiąta mucha tse-tse jest nosicielem nagany, bydlęcej choroby, a jedna na dwa tysiące ma trypanosomy ludzkiej śpiączki. Wystarczy. Przy czym ta odmiana śpiączki wschodnioaf rykańskiej załatwia się z człowiekiem w ciągu kilku miesięcy — w odróżnieniu od gambijskiej, panującej w zachodniej części Afryki, która działa wolno i nieraz dopiero po dziesięciu latach letargicznego. wegetowania i postępującej tępoty umysłowej i zobojętnienia następuje śmierć wycieńczonego chorobą centralnych ośrodków nerwowych organizmu. Walka z insektem trwa od lat. Człowiek sam dopomógł mu do rozsiedlenia. Tse-tse nie odlatuje daleko od swego miejsca, natomiast okazała się wielkim podróżnikiem samochodowym, tak że dawne rejony jej działania znacznie się rozszerzyły i obejmują dzisiaj cały pas równikowy Afryki, od szerokości Dakaru do Dar es-Sa-laam, stanowiący jedną trzecią powierzchni całego kontynentu. Jak się tępi tse-tse? Najskuteczniejsze okazało się rozpylanie trucizn z samolotów albo wycinanie buszu na obszarach najbardziej prześladowanych, kontrolowanie samochodów. Były momenty, gdy wydawało się, że tse--tse została już skutecznie wytępiona. Potem następował nawrót rozmnażania. Walka trwa zatem dalej. Próbowano skutecznie środków radioaktywnych, jest nadzieja na wynalezienie szczepionek uodparniających człowieka i bydło. Na razie istnieją skuteczne lekarstwa 181 przeciw śpiączce. Trudność ich stosowania polega na konieczności wczesnego rozpoznania choroby, w stadium takim, kiedy jeszcze nie jest za późno na wyleczenie. Szóstego dnia nad ranem wróciliśmy do Arushy z naszej „akwamarynowej" wyprawy. Stary Afrykanin z poprzerywanymi uszami, który przyniósł kryształ, siedział w ciemności, samotny, na umówionym wtedy z Jurkiem miejscu! — Czekam — oświadczył — bo mamy jechać w góry po te kamienie... — Spóźniłeś się wtedy. — Spóźniłem się jeden dzień, a czekam już pięć dni... Wczesnym popołudniem wyruszyliśmy w nowe, dalekie safari... Czasem w życiu się zdarzy, że człowiek, czy na podstawie jakiejś dobrej lektury, czy czyjegoś opowiadania, czy nawet pod wpływem chwili rozbujania wyobraźni — 0 czymś sobie zamarzy w sensie: O! tam chciałbym być, to chciałbym przeżyć! Dotyczy to oczywiście rzeczy tych właśnie nieosiągalnych, tych nieśmiało wyśnionych, choć gdzieś tam istniejących... Zdarza się też niekiedy, że to marzenie przejdzie w stadium łagodnej i nieprzy-krej obsesji. Otóż, gdy coś takiego nastąpi, przekonałem się kilkakrotnie, że istnieje pewna szansa urzeczywistnienia — pod bardzo szczególnymi jednakowoż warunkami. Wszystko opiera się na umiejętnym rozegraniu sprawy z „losem". Słowem tym określam, nie mając określenia zręczniejszego, zespół różnego rodzaju wektorów, który tworzy wypadkową wydarzeń. Mam też skłonność do pewnego personifikowania tego pojęcia 1 potraktowania go jako coś w rodzaju kompetytora czy partnera wysokiej klasy. 1,8:2 Otóż los trzeba traktować z wielką elegancją. Nie lubi on natręctwa — nie można go też zanudzać. Przekonałem się też, że lubi on indywidua raczej skromne, a o dużej inicjatywie i przedsiębiorczości. Nie można się spoufalać, lepiej zachować pewien dystans — ale nigdy nie zrywać kontaktu, który trzeba utrzymywać za pomocą krótkich i nie natarczywych myślowych przypomnień. Tego typu marzeniem było dla mnie od dawna — zobaczenie Serengeti, krainy największej na świecie ilości dzikich zwierząt żyjących razem. Marzenie to było odłożone na razie na boczny tor wydarzeń, w myśl zasad elegancji wobec losu, a po cichu, w trochę sztucznej półświadomości — stanowiło główny cel okrężnych działań. Zażywając innych wrażeń w Tanganice, wyłaniających się raczej niespodzianie i zaćmiewających nieraz wszelkie wyobrażenie, nie przestawałem leciutko a cierpliwie pociągać niewidzialne nitki sterujące wydarzeniami. Nagle zadziałał przypadek. Zjawił się afrykański „mineralog" z postrzępionymi uszami. Przyniósł akwamary-nę z gór leżących po drugiej stronie stepów Serengeti... W dwóch oddzielnych wyprawach było mi dane przemierzyć ten jedyny na kuli ziemskiej obszar, spędzić tam parę dni i parę nocy. Wrażenie, jakie się odczuwa znalazłszy się w środku tego równego oceanu trawy, nie jest możliwe do opisania ani do porównania z czymkolwiek. Czyste koło horyzontu umiemy sobie wyobrazić tylko w skojarzeniu z morzem. Tu jest nieruchome morze stepu. Jakby dla podkreślenia, przebijają z rzadka gładką powierzchnię nagie strome skałki. Mimo woli szuka się przy nich przy-boju. Ale fali nie ma. Nie ma też wiatru. Panuje cisza... Nie jest to cisza zupełna, której huk może doprowadzić 183 I 1 do szaleństwa. Serengeti — to cisza spokojna — tło dalekich, harmonijnych głosów życia. W którąkolwiek stronę zwrócić oczy, widać porozsie-wane, jakby rzut gwiazd z półkuli nieba, pasące się spokojnie zwierzęta. Równa jak bilardowy stół płaszczyzna nie daje ukrycia. Wszystko tu jest jawne i widoczne jak na dłoni w suchym iprzejrzystym powietrzu. Patrząc uważnie, można wybrać sobie do obserwacji różne rodzaje zwierząt — całe ich grupy — można podpatrywać sceny z życia, współżycia, pożerania. I wszystko to jest prawdziwe, tak jak jest właśnie naprawdę — jak ma być, aby mogła trwać odwieczna równowaga życia przyrody. Obszar Serengeti obejmujący 30 000 kilometrów kwadratowych zamieszkuje półtora miliona zwierząt. Jest to największe i w swoim rodzaju jedyne na świecie skupisko dziko i wolno żyjących zwierząt. Są tu wszystkie prawie gatunki antylop, z których najliczniejsze to gnu, antylopy Thomsona, Granta, topi, impale, elandy, kon-goni, dik-diki. Żyrafy, zebry, bawoły, słonie, hipopotamy, nosorożce, lwy, lamparty, gepardy, nie licząc mniejszych zwierząt jak hieny, szakale, lisy... Jazda samochodem jest najlepszym sposobem poruszania się po stepie. Zwierzęta nie boją się pojazdów mechanicznych. Spokojnie przejeżdżający samochód nie budzi większej uwagi. Gdy podjeżdża się pomału do jakiegoś zwierzęcia, odsuwa się ono czy odbiega na odległość wydającą mu się jako tako przyzwoitą i czeka, patrząc w stronę dziwacznego intruza. Dopiero dalsze napastowanie go bliskim podjeżdżaniem powoduje ucieczkę na dalszą odległość. Niektóre zwierzęta, jak nosorożec, przechodzą do szybkiego i zdecydowanego ataku i zanim zdąży się uciec, można dorobić się niezłego wgniecenia blachy na błotniku od rąbnięcia twardym rogiem. To nam się właśnie przytrafiło... Do słonia pod- 184 jeżdżą się ze stałą gotowością odwrotu i szybkiej ucieczki, gdyż jego kontratak nigdy nie kończy się wesoło. Widziałem już zrobione przez pewnego Afrykanina zdjęcie — słonia, trzymającego trąbą w powietrzu podniesionego volkswagena. Lew pilnujący zabitej i na pół już pożartej zebry nie miał wcale ochoty opuścić swego łupu, gdy samochód zbliżył się do niego na nieprzyzwoicie małą odległość. Pomału chodził dookoła i dysząc patrzył na nas uważnie. Czuło się, że lepiej zrezygnować ze zbyt długiego przebywania w bezpośredniej bliskości tego miejsca stepowego dramatu. Gdy podjedzie się do ruchomej piramidy żerujących na padlinie sępów, te od razu zrywają się odsłaniając rozkrwawione ścierwo. Krążą w pobliżu. Jak tylko samochód odwróci się do odjazdu — spadają charakterystyczną stromą spiralą na miejsce przerwanej uczty. Najczęściej spotykanym z bliska zwierzęciem — przejeżdża się koło nich właściwie ciągle — są chyba naj-wdzięczniejsze ze wszystkich antylop niewielkie gazele Thomsona, przepiękne w proporcjach budowy. Żółtego koloru, z czarno-białymi pasami po bokach wzdłuż brzuszka i na pośladku. Patrzą przytomnie na przejeżdżający pojazd i bez przerwy machają wesoło puszystym ogonkiem. Wtedy gdy nasz szlak wiódł przez step, był to okres najciekawszych wydarzeń — masowej, dorocznej migracji zwierząt. Uformowane w wiele szeregów pochody przecinały pasami step. Nie widać było ani początku, ani końca posuwających się wolno procesji. Droga wiodła w poprzek wędrujących stad. Wjeżdżało się w nie jak w mleczną drogę. Zwierzęta rozstępowały się, dając intruzowi wolną przestrzeń dla przejazdu. Zatrzymanie się w środku tłumu zwiększało natych- 185 miast tę wolną przestrzeń — tym bardziej wyjście z wozu. Szczególnie imponująco wyglądała migracja zwierząt, gdy przejechaliśmy już najrówniejszy teren, zbliżając się do łagodnych początkowo falistych wzniesień. W kierunku tych wyżyn wędrowały stada, przeważnie zebr, gnu i innych wielkich antylop. Na pochyłościach rozciągał się ciemnym wężem uroczysty ich pochód. Warto zamarzyć o takich wrażeniach i warto wiele poświęcić, żeby ich doznać. Zobaczyć Serengeti — to wielkie szczęście... Stary Afrykanin z wystrzępionymi uszami był znakomitym przewodnikiem. Nie tylko znał doskonale główny szlak naszej drogi, ale jeszcze masę przemyślnych skrótów możliwych do wykorzystania tylko w niektórych okresach roku. W terenie górskim wykazywał poza tym nie wiadomo jak nabyte wyczucie terenowych możliwości samochodu. Wiedział, w którym miejscu zwolnić, w którym przyspieszyć, pod jakim kątem podjechać db spadzistego wąwozu, w którym miejscu najlepiej go forsować. Stary budził zaufanie swą rzeczowością, pomimo trudności z porozumiewaniem, gdyż suahili znał słabo, a angielskiego nie znał wcale. Toteż gdy pod koniec w stu procentach wykorzystanego na pożeranie kilometrów dnia stary wskazał ręką na szczyt kopulastej góry, nasz wóz, miaucząc na pierwszym biegu, zaczął wspinać się po porośniętym rzadkimi kępami krzewów i parasolowymi akacjami zboczu. Stary wymyślił, że na szczycie wzniesienia będzie nasz noclegowy obóz. Miejsce nie było najgorsze, a dzień miał się już niedługo skończyć. Podczas gdy Aloysy i Dowdy z bezbłędną wprawą rozbijali namioty, Leszek, swoim zwyczajem, natychmiast 186 rozpalił małe ognisko, a za chwilę przyciągnęliśmy suche kłody i gałęzie w takiej ilości, aby wystarczyło drzewa na całą noc. Czuło się, że górski chłód może dać się we znaki. Jurek, zmęczony całodziennym „trzymaniem za kółko", którego nigdy ze swych rąk nie chciał wypuścić, siedział przy odpoczynkowej butelce dżinu. Ciemność zaczęła zacierać obszyte jakby koronką sylwetek drzew — kontury gór falisto otaczających nas ze wszystkich stron. Oszałamiająca przestrzeń kojąco kurczyła się w kręgu światła rzucanego przez ognisko i małą lampkę nad rozkładanym stolikiem u brezentowego daszku namiotu. Cichy syk pary uchodzącej z zaworku ciśnieniowego kochera na butanowym palniku stwarzał miłe skojarzenia dla zaczynającego dawać o sobie znać, stłumionego napięciem jazdy apetytu. — Opowiedz coś o Wuju Tadziu... Moje opowiadania o Wuju Tadziu stały się już pewną tradycją wieczornych obozowych posiedzeń odpoczynkowych. Należy się kilka słów wprowadzających. Wuj Tadzio, z którym dzielę mieszkanie, mocno już starszy, inteligentny, samotny facet, jest trochę kawalarzem, trochę tak zwanym oryginałem, cudownym leniem, uroczym chytrusem, rozbrajającym zakłamań-cem, niepoprawnym „ważniakiem", nieprzeciętnym plotkarzem i — artystą malarzem. Jest ulubieńcem i atrakcją wszystkich bliższych i dalszych znajomych, ma powodzenie u młodych dziewcząt. Dziwnym sposobem najlepiej mu wychodzą te kawały, których nie zamierzał, a czasem w ogóle nie wie, że miały miejsce. Istnieją setki jego powiedzonek, krótkich monologów, złośliwych określeń, w których szczególnie celuje i wygłasza je z nie pozbawioną lekkiego łajdactwa beztroską plotkarza. 187 — Opowiedz o Wuju i Ewie albo jak pojechał do Wenecji... — Nie! O tym, jak sklął tę babę, co miała grube nogi... Pamiętali sporo historyjek. — Dzisiaj opowiem o Wuju i listonoszu albo o Wuju i Fredzie... — Obydwie! — Siedziałem raz w zimowy dzień w moim pokoju przy pracy, gdy ktoś zadzwonił do drzwi. Wuj, który normalnie trochę się nudzi i jest spragniony pogawędek, poszedł szybko otworzyć i usłyszałem taki dialog: — Dzień dobry, mam tu coś, zdaje się, dla pana — zaczął gość. — A kto pan jest, psiakrew, bo pana nie znam. Wchodź pan do środka. — Nie, nie mam czasu. Oddam tylko list polecony. Jestem listonoszem, zastępuję dzisiaj koleżankę, bo zachorowała. — To wchodź pan, psiakrew, do pokoju, bo tu wieje. Nie widzi pan, że mam grypę? — Ale ja się spieszę... ' — Nie gadaj pan, tylko wchodź do środka. Tędy na prawo. (Drzwi trzask, trzask). No, widzi pan, teraz możemy chociaż zapalić papierosa... — Ja nie palę. — A co też tam u pana poza tym słychać? Jak tam żona? — Nie mam żony. — A jak tam dzieci? A! Wróć, psiakrew... Gdzie mam podpisać? — Tutaj. I już lecę dalej. Mam jeszcze list do sąsiadów. — A! to panu zaraz pokażę. To się tu idzie. O, tu są drzwi. A tutaj dzwonek. Dzwoń pan. Ale dzwonek to 188 iliabelski wynalazek i lepiej pukać. Pukać trzeba głośno. A jak nie — to nogą... I to z całej siły, bo ta pani poszła do miasta... Fred, mój przyjaciel z Wrocławia, amant pierwszej klasy, przyjechał kiedyś do nas swym pięknym fiatem w czasie urlopowych dni, i przywiózł na wszelki wypadek miłego „kodaka" o pulchnych kształtach. Ponieważ miejisca jest dosyć, zagospodarowali się u mnie, a ja nie przerywałem codziennych zajęć, których było akurat sporo. Wuj, absolutny pod każdym względem liberał, zareagował niespodzianie i charakterystycznie na tę, nie krępującą go zresztą w żadnym względzie, wizytę Freda. Wołał mnie kilkakrotnie do swego pokój u-pracowni i za każdym razem wygłaszał do mnie plotkarską mowę, mniej więcej w tym sensie: — Co ten dziadyga Fred sobie, psiakrew, jeszcze wyobraża! Taką młodą dziewczynę przywiózł, a ma cienkie nogi, do tego na beczce prostowane i daleko rozstawione. A brzuch ma taki, jakby piłkę nożną połknął i, prawdę mówiąc, wygląda jak kartofel na dwóch zapałkach. Lepiej by łamaga się rozebrał, wziął gromnicę w rękę, stanął przed lustrem, dobrze się sobie przypatrzył i poprosił Pana Boga o rychłą śmierć, a nie włóczył się po kraju z tą smarkulą grubaśnicą. Lepiej by się jakiejś starej baby uczepił i ją uszczęśliwiał. Chociaż trzeba przyznać, że ta smarkula ma ładną twarz i ceirę. Kiedy nareszcie sobie pojadą, bo mnie krew zalewa i dostaję szumu, nie powiem gdzie. Ale Fred, sympatyczny i uroczy człowiek, który Wuja bardzo lubi, znalazł prędko sposoby zaczarowania, bo gdy wieczorem zjawiłem się w domu, zastałem ich obu z Wujem, przy próżnawej już butelce koniaku. Pełno prac malarskich Wuja porozkładanych po pracowni. 189 - No, tak, tak, panie Fred — mówił Wuj. — Miły chłop, to pan, trzeba przyznać, jest i można z panem rozsądnie porozmawiać. Na malarstwie się pan zna i umie pan sobie w życiu poradzić. I powiem panu prawdę, niech mnie pan uważnie posłucha — i tu Wuj poruszył dręczący go temat, ale z jakże cudownie wykręconą pointą. — Rzeczywiście, z dwojga złego, to już lepiej, jeżeli ten „obiekt" pachnie siuśkami aniżeli naftaliną... No, wypijmy... „Kopalnia" akwamaryny była o sto kroków od naszego obozu — w dół stoku — schodząc ku leniwemu potokowi widocznemu w dole. Trzeba od razu stwierdzić, że po kilku godSzinach pirospektorskich badań sprawa zaczęła wyglądać całkiem interesująco i ten cudzysłów, można by właściwie sobie darować. Stary, który zniknął wieczorem, co wzbudziło nasze pewne obawy, zjawił się o wschodzie słońca w asyście dwóch młodych Masajów z dzidami. Kilofy poszły w ruch. Drobnych kawałków akwamaryny było dużo. W końcu wyłonił się z czerwonawej, ziemi i różnorodnego żwiru, wyraźny, sześciokątny kształt półmetrowej średnicy. Była to czołowa powierzchnia kryształowego słupa akwamaryny. Kierunek coraz głębiej oczyszczanych ścian słupa wskazywał, że tkwił on ukosem w głębi zbocza. Początek był przechodzący wszelkie marzenia. Odkrycie to oznaczało bogate złoże. Potwierdziły to zresztą dalsze badania przeprowadzone za pomocą kilofa i łomu. Zaznałem emocji geologicznej gorączki. Podczas gdy Dowdy i Aloysy, na zasadzie premiowanego zobowiązania, zajęci byli trudnym i wolno postępującym odgrzebywaniem kryształowego słupa — pomagałem Leszkowi i Jurkowi, nowym właścicielom odkrywki szlachet- iso nego minerału, w mierzeniu i oznaczaniu działki dla ¦głoszenia jej u odpowiednich władz państwowych. Przy wielu zajęciach dzień przeszedł szybko, do cze-,o przyczyniła się też znacznie górnicza euforia. Późnym popołudniem wystąpił dopiero ktoś z przytomnym twierdzeniem, że przecież nie mamy na dzisiaj żadnej żywności. Nie było czasu nic upolować. Głód się poczuło ciężki w momencie, kiedy zaczęło się o tym rozmawiać. Roboty pozostało na dzisiaj jeszcze sporo... Wyrok zapadł na mnie. Przydzielono mi sztucer z lunetą i pełną kieszeń nabojów. — Idź, gdzie chcesz, i zastrzel, co chcesz. Najważniejsze, żeby była kolacja, bo jutro dalsza ciężka robota. Z całej sytuacji wynikało, że nie może być żadnego odwołania. Zszedłem po zboczu nad rzeczkę. Znalazłem się w kraju bajki. Leniwy, płytki strumień rdzawego koloru bez żadnego widocznego prądu rozdzielał się w różne zatoczki wśród olbrzymich, płaskich i gładkich głazów. Spiętrzyły się one na bokach tworząc miejscami wysokie skalne skarpy. Było cicho, a echo czekało tylko na powielenie i spotęgowanie każdego dźwięku. By nie płoszyć ciszy, trzeba było ostrożnie stąpać. Gdakanie stada papug, przelatujących na drugą stronę kanionu, napełniło na chwilę hałasem całą dolinę. Słychać było odległe głosy ptaków, jakieś osunięcia ziemi czy kamyków, po zboczach, jakieś trzaś-nięcia gałązek czy wysychających pni... Natomiast zupełnie bezszelestnie zjawiła się, zupełnie blisko, tuż po drugiej stronie strumyka, mała gazela dik-dik. Jakoś boleśnie odczułem w ręce twardy kształt sztucera, symbol obowiązku, który przypadł mi w udziale tej górniczej wyprawy. Nie — pomyślałem. — Nie będę strzelał do dik-dika. Tak wygląda jakoś, jakby był oswojony. Nie ucieka... Zresztą mięso nie bardzo smaczne. Twarde. Może się trafi coś innego. Gazelka, jakby czuła brak wro- gich zamiarów, całkiem nie płosząc się odeszła w krzaki. Upolowałem piękny widok, ale z tego pieczeni nie będzie... Poszedłem brzegiem strugi, na razie wygodnie, po płaskich, ogromnych kamieniach. Pomiędzy nimi w szczelinach widać było wodę. Przede mną stadko pan-tarek wyszło z zarośli nad strumień i zaraz z powrotem zawróciło w gąszcz. Daleko, nisko nad wodą przeleciała wzdłuż strumyka duża, szarobiała gęś. Tam może być ich więcej, zastrzelę gęś — pomyślałem. W pewnym miejscu, za zakrętem, strumień zamienił się w małe jeziorko i tak jakby się kończył gwiazdą krótkich rozgałęzień. Było to urocze miejsce. Skały spadały w niektórych miejscach pionowo do powierzchni wody. Gęsi nie było. Na ścianach skalnych widać było trochę roślinności, jakieś ukośne ścieżki, załamania i otwory. Usłyszałem gwizdnięcie. Popatrzyłem na zbocze i ujrzałem kilka zwierzątek wyglądających zza zrębów jak nieruchome figurki. Szybko zniknęły. Przeszedłem przez wodę na kamienną wysepkę, gdzie było też trochę piasku. Leżąc względnie wygodnie na brzuchu na pochyłym kamieniu, można było obserwować życie pionowej skały. Owe zwierzątka, jak się niedługo zorientowałem, były to góralki. Znałem je trochę z opowiadań, a głównie z kołder zrobionych z ich skór, używanych powszechnie w północnej Tanganice. Zaskakującą jest rzeczą, że to niewielkie zwierzę, podobne z wyglądu do dużego gryzonia, jest w istocie najmniejszym na świecie zwierzęciem kopytnym. Futerko ma delikatne i gładkie, koloru brązowo-szarego, z rudą, owalną plamką na grzbiecie. Na jedną kołdrę potrzeba około 70 futerek! Wiedziałem też, że mają smaczne, tłuste mięso. Po krótkiej chwili mego czatowania, skała zaczęła jakby zmieniać wygląd. W wielu jej miejscach ukazywały się góralki. Nigdy nie można było uchwycić okiem żad- 1)912 ncgo momentu ruchu. Po prostu zwierzaków przybywało. Niektóre znikały — pokazywały się gdzie indziej. Wszystkie patrzyły nieruchomo na mnie. Zaczęły ostro 1 >ogwizdy wać. Pomału, unikając gwałtowniejszych ruchów, podniosłem do ramienia strzelbę. Skierowałem lufę na sporego góralka. Widziałem go wyraźnie przez znakomitą lune-I (^-celownik. Widziałem jego wąsy, małe uszka. Patrzył bystro i ruszał nieznacznie nozdrzami. Jego mordka była sympatyczna i wesoła. Pyszczek jakby uśmiechnięty. Otoczony białą obwódką. Celowniczy krzyżyk lunety ani drgnął. Strzelba oparta o kamień była absolutnie pewnym narzędziem śmierci. Celownik mogłem umieś-' ić w dowolnie wybranym punkcie góralkowej sylwetki. Wystarczy przesunąć bezpiecznik i przycisnąć palec. Popatrzyłem przez lunetkę na drugiego. Tak samo patrzył i ruszał nosem. I uśmiechał się czy trochę dziwił. Niektóre były maleńkie, ale zupełnie takiego samego kształtu i proporcji jak stare. Czasem udało mi się uchwycić • >kiem moment znikania albo ukazywania się zwierzątka. Robiły to błyskawicznie. Poruszyłem się, żeby zmienić nieco pozycję. Zniknęły wszystkie. Potem zabawa oglą-i lania zaczęła się na nowo. Jedyna rzecz, która mi przy-:;/.ła do głowy w związku z możliwością strzelania, to było sprawdzenie, czy bezpiecznik przypadkiem się nie przesunął i nie odbezpieczył spustu. Ale robiło się późno. Coś trzeba zadziałać. Uświadomiłem sobie, że jeżeli dzisiaj potrafiłbym zastrzelić jakieś zwierzę — to chyba ptaka. Poszedłem szybko w stronę jaru. Był tam dość rozległy zakręt. Gdy go przebyłem, zobaczyłem w dużej odległości siedzące na kamieniu przy wodzie dwie dzikie gęsi. Narastały prze-izkody w postaci spiętrzonych kamieni. Czasami musiałem zawracać, wyszedłszy na uskok nie do przebycia i szukać innego przejścia. Do gęsi trudno było się prędko W dolinie Kilombero 183 zbliżyć na odległość strzału. Zdałem sobie sprawę, że zaraz zastanie mnie tu ciemność i bez latarki nie będzie mowy o możliwości bezpiecznego poruszania się wśród tych kamienisk. Trzeba było wracać. Gdy wspinałem się na naszą górę, zobaczyłem na gałęzi drzewa siedzące pantarki. No — pomyślałem — ostatnia szansa na dzisiaj... Ale jak tu strzelać do śpiących ptaków. Jedna pan tarka poza tym nie rozwiązuje problemu żywnościowego. Zresztą i celować już trudno... Czekała nas głodówka. Może tam jednak coś się jeszcze znajdzie. Przeszukam dobrze wszystkie paki. A może będzie jeszcze trochę mąki, to upiekę jaki placek... Trudno — na drugi raz ja zostanę z kilofem. Może będę lepszy górnik niż myśliwy. Ale mnie zeklną... Z pewnym trudem znalazłem po ciemku nasz obóz. Dopiero z bliska ujrzałem pomiędzy krzakami ognisko. — No i co? — spytał Leszek. — Nie było słychać strzałów. Chyba się kładziemy spać, a polowanie i jedzenie jutro! Nic nie było? ¦— Nic. Nie ma zwierząt w tej dolinie. Może rano... Jurek wyszedł z namiotu. — No to co? Głodujemy? — Głodujemy. Przepraszam. — Coś mi się jednak wydało podejrzane w tonie rozmowy. I nie tylko. Pociągnąłem mocniej nosem. Wyraźnie jakiś gastronomiczny, świetny zapach mieszał się z zapachem dymu wionącego od ognia. Podszedłem bliżej. Wtedy śmiech Leszka rozproszył głodowe obawy. Przy ogniu piekły się duże kawały mięsa ponadziewanego na patyki. — Co to za numer, przecież ja też nie słyszałem strzałów? Okazało się, że nawet w ojczyźnie najlepszego polowania na świecie, nie są nie znane klasyczne sposoby myśliwskie krajów uboższych w zwierzynę. Gdy odszedłem ze strzelbą, Masa je przeprowadzali przez akwamarynowe zbocze swoje stado. Za starą oponę Jurek kupił od nich kozę, która skończywszy żywot sposobem rzeźnickim, piekła się teraz na kijach. — Wiedziałem, jaki z ciebie myśliwy — mówił Jurek. — Wiedziałem, że gdy jaka antylopa na ciebie popatrzy, to jesteś gotów irzucić strzelbę i będziesz chciał ją pogłaskać, a potem powiesz, że najzdrowiej wieczorem nic nie jeść... Ten Jurek zawsze wszystko wiedział. Kolacja była wyśmienita. Obrzynaliśmy nożem przypieczone warstwy mięsa, a reszta, posolona dodatkowo i popieprzona, piekła się dalej, nad rozżarzonym popiołem. Trzeba przyznać, że ze wszystkich gatunków afrykańskiej „dziczyzny", pieczeń z masajskiej kozy należy umieścić na jednym z pierwszych miejsc obozowego jadłospisu. Podawać należy z dżinem straight of the bot-tle. Serengeti nie umarło Przed wizytą u Mr. Johna Owena, dyrektora Parków Narodowych Tanzanii, niewiele wiedziałem o obecnym stanie spraw tzw. wilde Uje, czyli problemach związanych z ochroną pierwotnej przyrody, głównie dzikich zwierząt, oraz gospodarowaniem obszarami wydzielonymi jako rezerwaty i parki narodowe. Wszystkie wiadomości tna ten temat zdobyte dawniej, jeszcze przed wielkimi wydarzeniami politycznymi w Afryce Wschodniej, ograniczały się do znajomości książek doktora Grzitnfca: „Nie ma miejsca dla dzikich zwierząt" i „Serengeti nie może umrzeć", oraz pasjo- 194 195 mi jacy ch oskarowych filmów tego samego autora i o tych samych tytułach. Prognozy losów, ostatnich już na świecie wielkich stad dzikich zwierząt żyjących w Tanzanii, jak w ogóle wszystkich afrykańskich zwierząt żyjących na wolności — nie przedstawiały się wtedy korzystnie. Później doszły mnie jeszcze tego rodzaju wypowiedzi (cytuję autentyczne czy też insynuowane wyznanie wiary afrykańskiego działacza z dawnych kolonii francuskich): „Chcemy być kontynentem dążącym naprzód, a nie kontynentem skulonym w mroku zabobonów, współczesnym prehistorycznemu słoniowi ł lwu, który dotąd jeszcze pożera dzieci w naszych wioskach. Dżungla jest dla nas plu-gastwem, od którego musimy się oswobodzić. Bez żadnych skrupułów będę zabijać te bestie, którymi się tak zachwycacie, ale które nieco za bardzo przypominają nam o tym, czym jeszcze jesteśmy. Będzie to wielki dzień Afryki, gdy święcić będzie ona zniknięcie swych ostatnich wielkich stad. Zachowamy niektóre gatunki w klatkach, by nasze wnuki wiedziały, skąd się wywodzą, i aby mogły z dumą osądzić przebytą drogę". Niezależnie od tego, do jakiego stopnia ta wypowiedź jest autentyczna, brzmią w niej pewne nuty prawdy. Zdarzało mi się słyszeć podobne zdania, i to, niestety, nawet nie od Afirykatnów, ale od białych ludzi. O Mr. Owenie, jako dyrektorze parków narodowych Tanganiki, słyszałem już od lat, pierwszą zatem rzeczą dla mnie nieco dziwną był fakt dzierżenia przez niego nadal stanowiska po tylu zmianach w tym kraju. Toteż pełen ciekawości wszedłem do nowoczesnego pomieszczenia w centrum Arusfoy, gdzie mieści się dyrekcja, na umówione telefonicznie poprzedniego dnia spotkanie. Dyrektor Owen, może pięćdziesięcioletni pan ogrom- nego wzrostu i sportowej postawy, ma sympatyczną wesołą twarz i niezwykle bystre, przenikliwie patrzące jasne oczy. Przygotował dla mnie spory plik materiałów, od prospektów turystycznych do naukowych raportów i sprawozdań o działalności międzynarodowej i wielorasowej Rady Opiekuńczej Parków Narodowych Tanzanii. —- Z tego powinien pan się zorientować w obecnym stanie naszych wysiłków. Poza tym możemy pogadać o wszystkim, co pana szczególnie interesuje, a mam nadzieję, że i innych Polaków. Przypominam sobie, że kiedyś profesor Grzimek wspominał o tym, że współpracuje z polskimi przyrodnikami i polską prasą i że ma u was dużo znajomych. — Nie tylko znajomych, ale także krewnych. Ostatnio widziałem się z prof esotreim Grzimfciem w Krakowie. — Teraz był w Australii i w Rosji. Ale będzie pan miał okazję zobaczyć się z nim tutaj. Czytał pan dzisiejszy East African Standard? W gazecie na pierwszej stronie była następująca notatka: Grzimek dziękuje Prezydentowi. Światowej sławy zoolog Prof. Bernard Grzimek odwiedzi dzisiaj Dom Stanowy, aby podziękować Prezydentowi Nyere-re za pomoc w uratowaniu zagrożonego życia w Południowym Sudanie. Prof. Grzimek, autor bestsellera „Serengeti nie może umrzeć", był pasażerem lekkiego samolotu, który lądował przymusowo w Sudanie Południowym. Żołnierze wzięli go do niewoli, po czym oświadczono mu, że został skazany na śmierć, gdyż jest szpiegiem, i zaraz zostanie rozstrzelany. Zwolniono go jednak, gdy Prezydent Nyerere wysłał telegram do Eządu Sudanu. Prof. Grzimek, który przybył wczoraj wieczorem do Dar es-Salaam, powiedział: — Jutro zobaczę się z Prezydentem, by podziękować mu osobiście za wyratowanie mnie z trudnej sytuacji. 197 I — Profesor telefonował wczoraj już do mnie. Jedzie teraz do Kenii, potem będzie w Aruishy, przypuszczam, dłużej, gdyż jest trochę różnych spraw do omówienia, a on jest jednym z najbardziej czynnych członków naszej Rady Opiekuńczej. Gdy przyjedzie, zawiadomię pana i może uda się nam urządzić spotkanie, jeżeli pan będzie w tym czasie także w Arushy. Poprosiłem dyrektora Owena, by w kilku zdaniach określił obecną sytuację w jego resorcie. — W wielkim skrócie sprawa wygląda tak: Ludzie rządzący krajem dobrze zdają sobie sprawę z potrzeby ochrony dzikich zwierząt i odnoszą się z wielką życzliwością do tego problemu. Jednak w żadnym demokratycznym państwie nie można się nie liczyć z opinią publiczną. I tu zaczynają się trudności. W kwestiach związanych z ochroną zwierząt opinia szerokiej masy Afrykanów, trzeba przyznać, pozostaje zacofana. Jest to zresztą zrozumiałe i nie może być żadną niespodzianką. Tubylcy zawsze byli pochłonięci wysiłkami zdobycia środków na najprostsze warunki istnienia i obce im było pojęcie perspektywy przyszłości. Zresztą nie da się ukryć, że dopiero w ostatnich czasach, i to narody najbardziej zaawansowane w postępie pojęły konieczność ochrony fauny. A stało się to nieraz dopiero po wyniszczeniu wszystkiego, co powinno być chronione. Istnieją szczególne czynniki wpływające na opinię publiczną w Tanganice, a także gdzie indziej, odnośnie dzikich zwierząt. Od wieków mieszkaniec Afryki polował na dzikie zwierzęta dla zdobycia żywności. Trudności w. zdobywaniu pożywienia tą drogą i stosowane wówczas metody myśliwskie nie mogły zachwiać istniejącej równowagi naturalnej pomiędzy człowiekiem a zwierzęciem. 108 ii I lopiero pojawienie się białego człowieka z jego destruktywnymi metodami zabijania odmieniło wszystko. Polowanie stało się zajęciem jak najbardziej dozwolonym i słusznym, ba, wręcz czcigodnym i bohaterskim. Zgadzało się to akurat z tradycjami plemiennymi tubylców! Afrykanin przypatrywał się więc białemu człowiekowi, gdy ten ogołacał ze zwierząt wielkie obszary Afryki, częściowo dla zdobycia żywności, częściowo dla sportu, dla zysku, a także dla ochrony swych farm przed napaścią czy wyżeraniem pastwisk. Mieszkaniec Afryki nie może więc pojąć, dlaczego ma życzenie białego człowieka on miałby zaprzestać czynienia tego samego. Nie jest on w stanie zrozumieć takich przepisów prawnych, które karzą go więzieniem y,a zabicie zwierzęcia dla mięsa na terenach jego plemion, podczas gdy mzungu, który przybył jako turysta, otrzymuje zezwolenie na legalne zabicie rozmaitych gatunków zwierząt. Między innymi i z tych powodów .sposób myślenia Afrykanów o ochronie zwierząt nabiera zabarwień rasistowskich. Istniała obawa, że w niektórych częściach Afryki, gdy nastąpi wyzwolenie spod władzy kolonialnej, Afrykanie wybiją wszystkie zwierzęta po prostu dlatego, żeby „odegrać się" na białych ludziach. To samo mówiono 0 Tanganice. Lecz okazało się, że ludzie, którzy objęli władzę, są inteligentni. Gdy dwóch czy trzech wodzów plemiennych agitowało za przejęciem terenów Parku Narodowego Serengeti, członek parlamentu wysłany na miejsce, po zapoznaniu się z całą sprawą, powiedział krótko 1 mocno: — nie! Obecnie wyświetlane są filmy pokazujące wartość parków narodowych. Także w szkołach prowadzone są pogadanki i organizowane wycieczki dla zwiedzania parków narodowych. 199 Mr. Owen pokazał zeszyty z wypracowaniami uczniów. Przepisałem dwa z nich. Oto jak pisze jeden z chłopców: „Który z krajów na świecie zachował bogactwo tego rodzaju, jak my, Afrykanie? Jaki kraj ma lwy, nosorożce, żyrafy i zebry? Żaden, prócz naszej Afryki. Parki narodowe są częścią naszej ojczyzny, gdzie dzikie zwierzęta są pod ochroną, gdzie nikt im nie robi krzywdy. Przeciwnie, jest tak, że one będą tam zawsze, żebyśmy mogli je oglądać. My i także nasze wnuki. Odziedziczyliśmy coś bardzo wielkiego, co przyciąga oczy całego świata. Inne kraje mogą tylko zazdrościć nam naszego bogactwa". Inne wypracowanie, o szerszym zaangażowaniu: „Goście ze wszystkich części świata przyjeżdżają do naszego kraju po to, żeby oglądać nasze bogactwo — dzikie zwierzęta. A gdy przyjeżdżają, wtedy wydają tu dużo pieniędzy, pieniędzy, z których korzystać będzie każdy w naszym kraju. A jeżeli przyjeżdżają z różnych stron, to czy nie powinniśmy się z nimi jak najlepiej zrozumieć? Tak więc powinniśmy zaprzyjaźnić się z innymi narodami i wzajemnie sobie pomagać. Wtedy ci goście z innych lirajów zrozumieją nasze trudności i jakiej pomocy potrzebujemy. Tanzania może sobie tak samo zyskać sławę w świecie przez swoje parki narodowe, jaką już sobie zyskała przez swój rozwój prawodawczy. W innych krajach, jak na przykład w Ameryce, myśliwi w dawniejszych czasach zabili prawie wszystkie zwierzęta, a później lud ich gorzko tego żałował. Jaka ludzka moc jestf w stanie stworzyć nowe zwierzęta? Nie dopuśćmy do tego, żebyśmy potem musieli żałować! Ochraniajmy teraz nasze bogactwo!" — Jakkolwiek — mówił dyrektor Owen —- okres przemian politycznych nie przyniósł, jak niektórzy przewidywali, katastrofalnych skutków, niebezpieczeństwo wyginięcia gatunków wielkich zwierząt w najbliższych (pokoleniach jest duże. Gdy znikną raz — 200 znikną na zawsze... Jeżeli w chwili obecnej świat nie wymyśli czegoś bardzo skutecznego w tej dziedzinie, nosorożec, kudu, lew i żyrafa bardzo szybko dołączą do tfrupy gatunków stworzeń, którą inny gatunek, zwany liomo sapiens, człowiek mądry, zdążył wytępić, względ-i lie pozwolił zginąć w czasie swego triumfalnego okresu rozbudowy cywilizacji. A liczba tych gatunków jest niemała, gdyż wynosi 120 gatunków ssaków (w tym 90 w ciągu ostatnich stu pięćdziesięciu lat). Niewiele też czasu upłynie, gdy za tamtymi podąży słoń, antylopy i wszystkie inne... — ONZ chce nam przysłać ekspertów. My jednak, od dawna tu mieszkający i pracujący w tym dziale, wiemy, na czym polega sprawa i jak wygrać tę bitwę. Wszystko, czego w tej chwili potrzebujemy, to pieniądze. — Dla większości afrykańskich rolników słoń to ohydna plaga i powinien się co prędzej znaleźć w żołądkach tubylców; każdy lew w jego oczach — to dziki morderca ludzi i bydła, a każda antylopa — wyżeracz pastwisk. Okazywane przez innych jakieś uczuciowe czy romantyczne względy w stosunku do dzikich zwierząt są dla nich niezrozumiałą zagadką. — Zadanie przekonania tej warstwy Afrykanów o użyteczności zwierząt w rezerwatach jest zadaniem kolosalnie trudnym i wymagającym czasu. Tak więc dla szybkiego zabezpieczenia dzikich zwierząt są potrzebne fundusze, na które na razie Tanzania nie może sobie pozwolić. Jako przykład postępującego ginięcia dzikich zwierząt, podaje dyrektor Owen przypadek sławnego jako ciekawostka geograficzna krateru Ngorongoro, w którym pięćdziesiąt lat temu żyło 24 tysiące sztuk dzikich zwierząt, a dzisiaj, pomimo rzekomej ochrony, liczba ta spadła do 8 tysięcy. Powodem są Masaje, wprowadza- 201 i jacy coraz więcej bydła do krateru, a także na jego obrzeża. Masaje zabijali lwy i inne zwierzęta będące pod ścisłą ochroną jak nosorożce. Wódz miał zawsze krótką odpowiedź, gdy znajdowano nosorożce z wbitymi masajskimi dzidami. — Atakował nasze krowy. — Sąsdedini krater Lengrutu został zupełnie ogołocony przez nadmierne wypasienie trawy. Potem ogień dokonał reszty. Dyrektor Owen wręczył mi na zakończenie legitymację wolnego wstępu o każdej porze do wszystkich parków narodowych Tanzanii wraz z zezwoleniem na fotografowanie i filmowanie. Otrzymałem również bardzo skuteczne, jak się okazało, pismo do Biura Imigra-cyjnego, o wydanie mi zezwolenia na pozostanie w Tanzanii tak długo, jak to będzie potrzebne do wykonania zamierzonej pracy. Bardzo skuteczną działalność rozwija człowiek o niespożytej energii, Afrykanin Aloysius Mlay, urzędnik do spraw informacji Dyrekcji Parków Narodowych. Niezliczoną ilość mil przemierza on w specjalnym samochodzie wyposażonym w głośniki i projektor filmowy. Jego odczyty, połączone z projekcją filmów kolorowych, cieszą się powodzeniem. Dociera do trudno dostępnych osiedli robotniczych. Operuje dobrze przemyślaną argumentacją, dostosowaną do pojęć i sposobu myślenia tubylców nie uświadomionych w tej dziedzinie. Oto fragmenty oraćj i Aloysiusa Mlaya: „Dzika zwierzyna jest jedną z największych wartości będących w posiadaniu Tanzanii. Nie regulowane zezwoleniami wybijanie jej jest rzeczą złą i ekonomicznie szkodliwą dla naszego nowego afrykańskiego państwa. Tanganika jest jednym z tych bardzo niewielu krajów, gdzie zachowało się. jeszcze dużo dzikich zwierząt. Parki narodowe, które są S02 własnością całego naszego ludu, mają za zadanie ochraniać ten majątek. Kraj nasz w obecnym stadium rozwoju ma trzy wielkie problemy do rozwiązania, a są nimi: bieda, niedokształcenie i choroby. Rząd nasz robi wszystkie wysiłki^ żeby te problemy rozwiązać. Tanzania czerpie wiele korzyści z faktu istnienia dzikich zwierząt. W ciągu ostatnich pięciu lat otrzymaliśmy ponad 703 000 funtów szterlingów ze sprzedaży naszych zezwoleń myśliwskich oraz trofeów jak kość słoniowa, rogi i skóry. Prócz tego daleko większe sumy przeszły do kieszeni naszych obywateli od turystów i gości przyjeżdżających po to, żeby zobaczyć nasze zwierzęta w parkach narodowych. Podczas swego pobytu w Tanzanii, wydają oni pieniądze na zakup żywności i napojów oraz płacąc za przejazdy i przewodników. Tanzania zyskuje na ruchu turystycznym przeszło 2 miliony funtów każdego roku... Im więcej dochodu przyniesie to źródło naszemu rządowi, tym mniejsze podatki będziemy mieli do płacenia. Rząd nakłada podatki dlatego, że potrzebuje pieniędzy na płacenie rozmaitych usług służących dobru ludu tego kraju. Łączy się to więc z naszą korzyścią, gdy popieramy instytucję parków narodowych i wysiłki zapewniające ochronę dzikiej zwierzyny. Im więcej odwiedzających przyjedzie oglądać nasze zwierzęta, tym szerzej będzie się rozchodzić sława naszego kraju i o jego turystycznych urokach dowie się więcej ludzi na całym świecie. Goście z innych krajów dlatego przyjeżdżają oglądać zwierzęta, że u nich jest ich bardzo mało albo w ogóle nie ma. Zostały bezmyślnie wytępione. Tak więc musimy ochraniać naszą dziką zwierzynę dla naszych dzieci i wnuków, a także dla ludzi przyjeżdżających z innych, nieraz bardzo dalekich krajów, aby je oglądać. Dzikie zwierzęta chronione w parkach narodowych pomagają zwalczyć jednego z naszych największych wrogów — biedę, przez dochody, które przynoszą naszemu rządowi, a tym samym naszemu narodowi. Dla uzupełnienia środków spożywczych dla ludności, opracowuje się obecnie w sposób naukowy problem regulowanego odstrzału, aby w ten sposób uzyskać każdego roku pewną ilość mięsa. Gdy zadanie to zostanie w pełni rozwiązane, będzie możliwe regularne przydzielanie mięsa poszczególnym szczepom, na ręce ich wodzów. Pozwoli to na zwalczenie jeszcze innego wroga, któremu na imię «niedożywienie»", 208 Jedno z typowych pytań zadawanych Aloysiusowi Mlayowi w czasie jego objazdowych prelekcji, brzmi: — Dlaczego złapani i zaaresztowani kłusownicy zostają zabierani do sądu, bez zawiadomienia rodzin przez wodzów? Rodziny czasami myślą, że mężowie i ojcowie zaginęli... Odpowiedź Mlaya: — Każda osoba, która łamie prawo, musi być zabrana pod sąd od razu. My nie będziemy pomagać przestępcom. Gdy głowa rodziny przekracza prawo, nie może liczyć na nasze współczucie i wy chyba także nie popieracie złodziei. Na głosy domagające się przydzielenia terenów parków narodowych do obszarów plemiennych Aloysius Mlay odpowiada zwięźle: — O tym nie może być w ogóle mowy. Parki narodowe nigdy nie będą zmniejszone i w przyszłości będą się rozrastać, a nie kurczyć. — Za dużo czytasz Grzimka —r powiedział mi raz jeden autentyczny myśliwy afrykański, gdy w ogólnej rozmowie usłyszał jakąś moją wzmiankę na tematy polowań. — A ty czytujesz jego książki? — Po co, i tak wiem, co pisze. Sentymentalne zawracanie głowy o ochronie zwierząt. Znowu stwierdzono, że w Ugandzie trzeba zabić kilka tysięcy słoni, bo się nie mogą wyżywić i napadają na gospodarstwa. Trzeba je kropnąć, sprzedać kły i jest przynajmniej pożytek... Inny myśliwy zawodowy i niegłupi człowiek powiedział mi: — Gdy znów tu kiedy przyjedzie do Afryki Grzimek, zrobimy z niego skórkę jak z tego Granta, tu na mojej kanapie... 204 W sporej bibliotece owego huntera było, oprócz kompletu lana Fleminga i Roberta Ruarka, także sporo książek fachowych i popularnych z działu myśliwskiego i przyrodniczego. Grzimka nie było. Te rozmowy miały miejsce na krótko przed tym, gdy spotkałem się z profesorem Grzimkiem w Arushy. Dla-tego jednym z pierwszych pytań, jakie mu zadałem, było, czy nie lubi on myśliwych. Odpowiedź brzmiała: — Odwrotnie. Myśliwi to sojusznicy. Mam też wśród nich wielu osobistych przyjaciół. Jakkolwiek sam nie lubię zabijać i tego nigdy nie robię, nie myślę pomijać faktu, że dzięki myśliwym i ich fachowości i opiece, przetrwały niektóre gatunki zwierząt, chociażby wymienić naszego europejskiego zająca. I w innych częściach świata myśliwi przyczynili się do uratowania gatunków przed wyginięciem i robią to nadal. Poza tyra my, ochraniacze zwierząt, nie mamy lepszych sojuszników w zwalczaniu kłusownictwa jak myśliwych. Kłusownictwo jest bowiem największą plagą i niebezpieczeństwem. Te ilości zwierząt, które zabijają myśliwi w sposób regularny i kontrolowany, nie mają większego znaczenia w porównaniu ze szkodami, nieraz zupełnie niewymiernymi, czynionymi przez kłusownictwo. Plaga ta stała się szczególnie groźna, odkąd kłusownicy zaczęli dysponować zmotoryzowanym sprzętem. Wzrosły też ogromnie koszty zwalczania tej plagi, bo w końcu ci, co mają tępić kłusowników, muszą rozporządzać jeszcze lepszym sprzętem — a to już samolot. — Czy to prawda o tych słoniach w Ugandzie? — Od czasu do czasu zdarza się taka konieczność. Nieraz bywam wzywany do któregoś z krajów Afryki w takich sprawach. Z reguły jednak okazuje się, że alarmy takie są mocno przesadzone. Po bliższym i bardziej fachowym zbadaniu sprawy najczęściej daje^ się znaleźć inne sposoby albo też kończy się śmiercią 205 0 wiele mniejszej ilości zwierząt niż to pochopnie ustalono. W tym wypadku też prawdopodobnie uda się uniknąć drastycznych pociągnięć, a w najgorszym wypadku znacznie zmniejszyć ich rozmiary. — W czasie mojego pierwszego pobytu w Serengeti — mówiłem — gdy oglądaliśmy ogromne stada migrujących zebr i gnu, uszeregowanych w długie pochody, usłyszałem wtedy zdanie, że najlepszą rzeczą, którą by można zrobić z tym nadmiarem niepotrzebnych zwierząt, to nabić je w puszki i wysłać konserwy na cały świat, i zarobić kupę pieniędzy, i sprawa załatwiona. — Niejeden kolonialista tak myślał i sporo zdrowia 1 pracy kosztowało nas to przekonanie. Na szczęście rządzący Afrykanie zajęli się tym o wiele mądrzej. Jest jednak jakaś racja w tym Spojrzeniu. Obecnie rozpoczęły się badania naukowe nad problemem wykorzystania wartości spożywczych mięsa dzikich zwierząt i użycia go do uzupełnienia białka w diecie tubylców. Punkt weterynaryjno-badawczy w Kirovirze zajmuje się tą sprawą. Po opanowaniu problemów z ochroną zwierząt i właściwego ich rozmnażania się będzie to miało duże znaczenie w przyszłości. W tej chwili w nowo otwartej w Moshi szkole Wildlife College, uczy się nie tylko jak ochraniać zwierzęta i bronić je przed bezmyślnym zabijaniem i kłusownictwem, ale także i samej techniki polowania. Wykładowcą tego przedmiotu jest były zawodowy myśliwy Pat Hemingway, syn sławnego pisarza, mój przyjaciel od lat. Zresztą — dodał profesor — chyba nic nie stanie na przeszkodzie, aibyśmy mogli jutro polecieć do Ngorongoiro, a potem do Kiroviry. Ma tam się dobyć konferencja w sprawie nigdy się nie kończącej — przesunięcia granic Parku Narodowego Serengeti. Czasu będzie po drodze dosyć, to sobie pogadamy o wszystkim... 206 Pomyślałem: Panowie myśliwi, zamiast robić skórkę /. profesora Grzirnka, lepiej poczytajcie sobie jego książki. A w ogóle uważajcie, żeby „wam się nie przeziębił"... Na lotnisku w Arushy stawiliśmy się o godzinie 8.30, tak jak było ustalone. Profesor Grzimek, Eryka, jego młoda synowa, żona zmarłego tragicznie Michała, i ja. Przywitał nas meldunkiem o gotowości samolotu pilot Mikę, Anglik, którego już dawniej znałem. Przedstawił kolegę, Petera, który miał lecieć z nami jako drugi pilot, — Telefonowano, żeby zabrać jeszcze kogoś z ministerstwa, ale ponieważ go nie ma, lecimy. — Mikę miał zbyt europejskie nawyki. Gdy się wyjaśniło, że delegat ministerstwa to Afrykanin, profesor zadecydował, że zaczekamy, ile się da, to znaczy pół godziny. Ministerialny facet jednak nie przyjechał ani nie było żadnego drugiego telefonu, wobec tego zajęliśmy miejsca w sześcioosobowym Piperze. Mikę wystartował ostrą świecą. — Muszę polecieć z fasonem, bo nie byle kogo wiozę — powiedział. Przypuszczam, że miał przy tym na myśli nie tyle .sławę profesora jako przyrodnika, ile jego umiejętności lotnicze, gdyż wszyscy w Arushy dobrze pamiętali, jak przyleciał z Europy swym ispoirtowym samolotem pilotowanym na zmianę z synem. Potem, co również było wiadome wszystkim interesującym się tymi sprawami, profesor Grzimek w ciągu kilkumiesięcznej pracy, dokonał przy pomocy owego samolotu rewelacyjnych badań terenu Serengeti. Ostatnia faza tych badań zakończyła się tragedią — śmiercią syna profesora, Michała, który w czasie krótkiego samotnego lotu z Ngo-rongoro do Benagi, roztrzaskał się w buszu. Sęp, uderzony skrzydłem samolotu, jak później ustalono szcze- 207 , gółowym badaniem, zablokował stery. Korkociąg i koniec. Niemniej od tego czasu rozpoczęła się era używania samolotu do celów parków narodowych. Poza innymi zaletami samolot okazał się również tańszy w eksploatacji od samochodu terenowego, niepodzielnie dotychczas panującego. Weszliśmy wkrótce w gęste, ciężkie chmury, bliskie punktu kondensacji. — Pójdziemy wyżej — oznajmił Mikę — tutaj coś za smutno. W końcu wskazówka wysokościomierza stanęła na 9 000 stóp. Słońce oświetlało jaskrawo płaski kożuch chmur — z daleka jeszcze był widoczny ciemny szczyt wulkanu Meru, ostro odcięty mlecznobiałą waristwicą. — Za trzy kwadranse powinniśmy lądować, jeżeli mgła nie osiadła zbyt nisko w kraterze — oznajmił pilot. — Nie lubię tego Mike'a — mówiła mi do ucha Eryka. — Zdaje się, że on już dzisiaj zdążył trochę wypić. Boję się z nim latać. Już nam go drugi raz przydzielili... Przekonałem się później, że trochę racji miała. Mikę zabrał mnie kiedyś na krótki lot do czynnego wulkanu Oldonyo Llengai, dla zrobienia zdjęcia. Spadzistą spiralą wprowadził samolot do krateru nad samą lawę. Zakręciło nami paskudnie, ale jakoś udało się wydostać ponad krawędź. Z lotniska Mikę odwiózł mnie swym nowym volkswagenem i wtedy zdawało mi się, że jest on trochę pod gazem. Na drugi dzień spotkałem go, gdy szedł rano przez miasto piechotą. — Co to, Mikę, to tak dla zdrowia czy dla odmiany? — W minutę potem, jak cię odwiozłem, rozbiłem samochód o słup, ten przy wjeździe na główną drogę. Będą go robić co najmniej dwa tygodnie, bloody basckets. Głowa mnie boli i nie mogę ruszać ręką. 208 \V ogóle chyba za dużo Wypiłem przez cały dzień. i '/y mi się zdawało, czy byliśmy w jakimś kra-l.Tze?... Wał chmur obrzeżał krąg krateru Ngorongoro, natomiast nad samą niecką powietrze było czyste i przejrzyste. Szeroko rozlane w tym roku jezioro zabłysnęło jak lustro, potem samolot rzucił swój mknący cień na żółtą wodę i migający step — i oto przelatując nad mało zdziwionym stadem zebr i elandów, siadaliśmy na równym dnie wygasłego krateru Ngorongoro w pobliżu jego północnej krawędzi, przy samym jeziorze. Sporo ludzi oczekiwało na przylot sławnego profesora. Przeważnie byli to turyści z różnych stron świata. Podchodzili z notesami po autografy i z książkami dla /dobycia autorskiej dedykacji. Stały też do dyspozycji profesora dwa samochody terenowe. Jeden zabrał go natychmiast na wstępną konferencję do schroniska-ho-telu, mieszczącego się na najwyższej krawędzi krateru, natomiast my z Eryką dostaliśmy w przydziale drugi Iand-rover. Zaprosiliśmy do towarzystwa sympatyczną parę starszawych Anglików z Exeter. Objazd krateru trwał prawie cztery godziny. Widzieliśmy najpierw samotnego hipopotama, potem kolejno kilka nosorożców. Jeden z nich, uważając, że należy bronić młodego chociażby przed wzrokiem ludzkim, kilka razy atakował samochód i pomimo wielkiej zręczności kierowcy, Hindusa, Mr. Dhillona, zdołał raz dziobnąć rogiem w tylny błotnik. Trzeba przyznać, że dość silnie — blacha była głęboko wgięta, co mnie zdziwiło, gdyż róg nosorożca robi na mnie zawsze wrażenie przyrządu stosunkowo delikatnego w porównaniu z masą i szybkością zwierzęcia. Lwy były leniwe i śpiące o tej porze dnia, tak że można je było prawie najeżdżać kołem samochodu, zanim chciało im się pomału podnieść, przejść kilka U ...... w dolinie Kfllotnb&ro ftftfi metrów, aby znów, tyłem do intruza, położyć się w gęś-ciejszej trawie. Duże stado gnu wyglądało z daleka jakoś nietypowo. Okazało się, że to same mamy z młodymi, dopiero co, pewnie tej nocy, urodzonymi cielątkami. Nie udały się najostrożniejsze próby przybliżenia do1 stada ani samochodem, ani na piechotę. Odsuwały się, zachowując wciąż stały dystans, widocznie uchwalony przez nie jako ten [bezpieczny. Małe, żółte cielątka, popychane przez matki, chowały się pod ich brzuchy. Stare manewrowały tak, aby ukryć przed zbyt ciekawym wzrokiem swoje skarby. Był to bardzo wzruszający widok. Najbardziej okazale ze wszystkich zwierząt w Ngorongoro prezentują się antylopy elandy. Jest to największy gatunek antylop na świecie. Byki dochodzą często do wagi 1000 kilogramów. Ich ciężkie sylwetki łatwo rozpoznać nawet z dużej odległości, głównie po charakterystycznych garbach i nieproporcjonalnie masywnych, obwisłych szyjach. Zwierzęta te jakoś najmniej dziko wyglądają wśród wszystkich innych i jakoś mimo woli człowiek wyobraża je sobie przy żłobach czy w farmerskich zagrodach. Ciekaw jestem, czy próbowano kiedy zrobić z elanda domowe zwierzę? Mówił mi jeden smakosz, że łój z elanda jest najsmaczniejszy ze wszystkich zwierzęcych tłuszczów. Jednak największą ozdobą krateru Ngorongoro są zebry. Ruchliwe ich stada pięknie prezentują się na tle równej zieleni, w przestrzeni zamkniętej ze wszystkich stron stromym obrzeżem. — Nie idź tna tę konferencję — prosiła mnie Eryka po obiedzie spożytym we dwójkę w przytulnym i eleganckim schronisku Crater Lodge. — Dowiemy się i tak wszystkiego, a ja chciałabym, żebyśmy poszli na długi spacer brzegiem krateru, aż do grobu Michała. Zaniesiemy trochę dzikich kwiatów... Szliśmy wolno zrywając kwiaty z krzewów porasta- 11 ych gęsto pobocza wąskiej drogi. — Pomyśleć — mówiła Eryka — że już osiem lat nięło od jego śmierci. Nasi synowie to już sporzy ;ilopcy. Krystian ma teraz jedenaście lait. Stefan uro- il się już po śmierci ojca. Nikt nie wie, co przeżyłam. i ma się dziwię, że mogę być noirmalnym człowiekiem ' tym wszystkim... Cała rzecz chyba w tym, że są ci... Kilka razy ciemne chmury podpełzały od zewnętrznej i ony krateru otaczając nas chłodną wilgocią przechowa w drobny deszczyk. Gdy doszliśmy do mogiły, i wieciło słońce. Szeroka micha krateru, widoczna pra-w całości z tego miejsca, tonęła natomiast w mroku. ¦ chmury spływały obfitym deszczem na życiodajne tępy. Za chwilę jaskrawy, podwójny łuk tęczy zabłys-i 11 nad kraterem Ngorongoro. Mogiłę postawili Anglicy zaraz po wypadku. Prosta, imienna piramida z napisem: MICHAEL GRZIMEK 1929—1957 HE GAVE EVERTYTHING INCLUDING HIS LIFE TO THE WILDE ANIMALS OF AFRICA Oddal wszystko, łącznie z życiem dzikim zwierzętom Afryki Słońce zachodziło pogodnie tego dnia. Siedząc z Eryką ławce przed schroniskiem patrzyliśmy, jak ostry leń krawędzi wygasłego wulkanu biegł jak czarna urtyna po płaszczyźnie niecki. Powietrze było czyste przyjrzyste. Nie miało się wrażenia, że przeciwległa krawędź krateru jest odległa o blisko dwadzieścia ki-:¦ .metrów. Poziomy rogalik księżyca ozdobił ciemnie ją-N niebo. Konferencja Jeszcze trwała. Sil —- Zawsze jest tak — mówiła Eryka — gadają cały dzień, potem się okazuje, że mało co załatwiono. Najgorsze jest to, że mówić musi głównie Bernard i potem ledwie żyje i jest zachrypnięty. Dzisiaj mieli rozstrzygnąć sprawę ewakuacji Masaj ów z krateru, gdyż ich pobyt tutaj jest wbrew wszelkim zasadom parków narodowych. Ciągle zabijają dzikie zwierzęta dla zabawy, a ich krowy powodują wieczne problemy z paszą. Uparli się, choć miejsca mają dosyć gdzie indziej. Profesor przyszedł rzeczywiście zmordowany i zachrypnięty. — Czemu tak długo? — A nie, teraz podpisywałem chyba z dwieście książek. Skończyliśmy już wcześniej. — Co z Masajami? Odejdą? — Nie. -— Profesor milczał dłuższą chwilę, po czym dodał po cichu: — Trzeba będzie coś wymyślić, żeby tym biednym Masajom dać jednak spokój. Napijemy się piwa? Albo może czegoś mocniejszego?... Przy nieco zakrapianej kolacji profesor opowiadał dawne śląskie kawały, które przypominał sobie z dziecięcych lat, włączając całe polskie zdania z charakterystycznym śląskim akcentem. — Aha! — rzekł. — Miałem się zapytać, przez cały czas tej konferencji myślałem i nie mogłem sobie przypomnieć. Jak brzmi to polskie, taik wyraźnie brzmiące słowo, zawsześmy jaiko chłopcy to mówili, eo oznacza tylną część ciała? Podpowiedziałem mu, mimowolnie dyskretnym tonem. — Aaaa! Tak! Naturalnie! Duupa! Duuupa! — wykrzyknął. Literackie już obecnie i rzeczywiście „wyraźne" polskie słowo, zagrzmiało pełnym wdziękiem swych dwóch sylab i nienagannej dykcji w pełnej gości sali jadalnej. " Wszystkie głowy obróciły się w naszą stronę, patrząc /. uwagą na profesora Grzimka, który widocznie wymyślił jakieś nowe, na razie niezrozumiałe hasło dla /.wabienia europejskich turystów do parków narodowych... Wieczór zakończył się tak, jak według Eryki zawsze ¦,ic w Ngorongoro kończy. Przy płonącym ogromnym kominku w środku salonu schroniska zasiadło kilka krę-;ów ludzi, a profesor z aktorską wprawą telewizyjnego •wiazdora snuł najciekawsze opowieści świata — opowieści o dzikich zwierzętach. Dla dzieci — od pięciu do iJziewięćdziesięciu pięciu lat... Potem, gdy po gorącej kąpieli w luksusowo urządzo-nej kabinie przyjęliśmy przyjemne położenie horyzontalne, profesor opowiedział mi o swych pierwszych po-i iągnięciach po ogłoszeniu przez Tanganikę niepodle-: i ości. Zaczął już w 62 roku rozmowy z prezydentem Nyerere. Rozmowa trwała bite dwie godziny. Prezydent właściwie tylko słuchał i wydawało się, że go nic nie obchodzi. Prosił jednak o szczegółowe przedstawienie sprawy, gdyż nie był zorientowany w tych zagadnieniach. Grzimek w długim swym monologu użył wszystkich sposobów dla przekonania doktora Nyerere o konieczności ochraniania dzikich zwierząt. Prezydent na uizie nie odpowiedział nic i nie wyraził żadnego swoje-go sądu. Jednak w najbliższym wywiadzie udzielonym prasie brytyjskiej powiedział: —¦ Osobiście mało mnie obchodzą dzikie zwierzęta, Nie mogę sobie wyobrazić, żebym mógł spędzać wolny rzas w ten sposób, aby dla przyjemności oglądać krokodyle. Wiem jednak, że Europejczycy i Amerykanie to lubią. Tanganika wciąż jeszcze ma największą ilość •wierząt w całej Afryce. Według mnie, po sizalu i dia- 213 mentach dzikie zwierzęta staną się trzecim największym źródłem dochodu w naszym kraju. Mądra, realistyczna, szczera, nie pozbawiona iskry,, humoru wypowiedź. To 'zobowiązywało. Grzimek zaraz po powrocie do' Europy pozwolił sobie na grubszy bluff. W audycji te-, iewizyjnej zapowiedział, że istnieje możliwość odwiedzenia Tanganiki i spędzenia tam kilkunastu dni za cenę — podał na chybił-trafił — 95 funtów. Tłumy ludzi zaatakowały natychmiast zaskoczone agencje turystyczne pytając o bliższe informacje. Telefon u Grzimka nie przestawał dzwonić. — Przypomniał mi się ten czas — mówił — gdy'; nakręciłem film o odbudowanym Wrocławiu i mojej rodzinnej Nysie i pokazałem go w telewizji, dając właściwy komentarz. Telefonowano wtedy do mnie: „Wracaj z powrotem do Polski, jak tam tak ładnie!" Teraz mieli pretensję dyrektorzy linii lotniczych i pytali złośliwie o źródło tej genialnej kalkulacji, która pozwala na podróżowanie poniżej kosztów eksploatacyjnych. — Rachowanie to wasza sprawa — odpowiadałem. — Dałem wam możliwość. Wyższa cena nie chwyci. W rezultacie wysłano agentów do Tanganiki, prze-kalkulowano wszystko precyzyjnie i już w następnym sezonie wyruszyły samolotami partie turystów. Okazało się, jakie małe pojęcie o Afryce mają przybywający ludzie. Przywozili najdziwniejszy ekwipunek. Buty specjalnie skonstruowane „przeciwkowężowe", le-, karstwa na śpiączkę, malarię. Jeden lekarz zabrał całą walizkę lekarstw, nie wiedząc oczywiście, że w Afryce apteki zaopatrzone są w najnowsze leki i o tyle lepsze, że dostosowane do tutejszych potrzeb. Ujawnił się wpływ dawniejszych książek o bohaterskich podróżnikach, wędrówek wśród much tse-tse, kobrach w łóżkach, napadach lampartów... Lot trwa dwanaście godzin i w ramach dwutygodniowego pobytu zagwarantowane jest spędzenie każdej nocy w innym hotelu czy schronisku parku narodowego. Okazało się też, że dzisiejsi turyści to ludzie starzy. Muszą mieć wygody. Powstała konieczność budowy nowych pomieszczeń turystycznych. Prezydent Nyerere mógł wkrótce stwierdzić: „Dzikie zwierzęta są dumą naszego kraju". Niedługo obok jedynego z czasów angielskich Parku Narodowego Serengeti powstały cztery nowe: Manyara, Ngurdutu, Mikumi i Selouis... Swojego czasu widziałem w którymś z angielskidh tygodników karykaturę przedstawiającą profesora Grzimka rozbierającego Ginę Lollobrigidę. Zapytałem go o szczegóły tych figli. — To się łączy z pewnym pomysłem, wykombinowanym wspólnie z iksięciem Bernardem holenderskim, z którym często spotykam się w Afryce. Przyjeżdża on tu prawie co roku na polowanie. Powiedziałem mu, że widziałem ostatnio na lotnisku prezydentową Luebke w lampartowym płaszczu i że warto by coś zadziałać, by nie propagować w ten sposób zabijania tych tak bardzo już rzadkich zwierząt. Ostatecznie napisałem listy do tych pań, które znaleźliśmy na zdjęciach w prasie, paradujące w lampartach. Były to: Frau iLuebke, królowa angielska Elżbieta i Giną Lollobrigida. Książę Bernard dołączył jeszcze do listy swoją żonę, (królową Holandii, Juliannę. Odpowiedzi przyszły od wszystkich adresatek bardzo sympatyczne. Przyznały rację i obiecywały zaniechania noszenia lampartów. Jedynie Giną Lollobrigida stwierdziła, że list jest pod złym adresem, gdyż trzeba żądać od okrutnych mężczyzn, by zaprze- 21,4 stali zabijać lamparty, a nie mieć pretensji do biednych kobiet, które są po to, aby ładnie wyglądać. — Napisałem potem obszerny artykuł, z cytatami listów, porównując z lekką złośliwością wypowiedzi prawdziwych królowych z tymi innymi. Potem zebrał się cały album wycinków prasowych z karykaturami i dowcipami. Niektóre były dosyć pikantne. Lot z Ngorongoro do Kiroviry trwał dwie i pół godziny. Przynajmniej z godzinę za długo, gdyż Mikę tak się rozgadał, że zbłądził. Wyszło to na jaw dopiero, gdy ujrzeliśmy przed nami niezmierzoną przestrzeń Jeziora Wiktorii. Po prostu polecieliśmy za daleko, nie spostrzegłszy ukrytych wśród drzew zabudowań. Zmylenie trasy było tym bardziej haniebne, że Eryka, niezły znawca tych stron, w pewnej chwili zwracała uwagę, że coś jest nie w porządku z kierunkiem lotu. Byliśmy już wtedy poza miejscem zamierzonego lądowania. Kierując się od Ngorongoro na północny zachód, przelatuje się nad samym środkiem Parku Narodowego Se-rengeti, przecinając po drodze wąwóz Olduvai, królestwo odkryć profesora Leakeya, oraz gwiazdę terenowych dróg rozchodzących się od osady Seronera, położonej w centrum rozległego — 5 600 mil kwadratowych — obszaru parku. W tym czasie wielka centralna płaszczyzna Serengeti, była prawie pusta. Brunatnawe, miejscami wyłysiałe przestrzenie czekały na zbawienny deszcz. Wielkie stada zwierząt wyemigrowały w wyżej położone tereny, niektóre, na swoją zgubę, poza ściśle strzeżony rejon, gdzie w porze wędrówek stad mnóstwo kłusowniczych zasadzek czekało na łatwą zdobycz. W Kirovirze— smutna wiadomość, którą zameldował kierownik punktu badawczego doktor Sachs. Zeszłej 31-8 locy lampart pożarł oswojonego pawiana. Przyłapał go •ipiącego na drzewie tuż przed chatą doktora. Drugi itnpart, a może ten sam, w następnej akcji myśliwskiej, i tj samej nocy, zdołał przez kraty klatki złapać za nogę ulubieńca wszystkich, oswojoną gazelę Thomsona i próbując wyciągnąć z klatki biedne zwierzę, tak pomiaż-dżył mu kończynę wraz z łopatką, że trzeba było Tom-iniego uśpić zastrzykiem. Z wychowanków Kiroviry uchował się mały źrebak zebry, który przybiegł przywitać mas przy samolocie. Zdążył też od razu skubnąć mnie za spodnie. — On to zawsze robi,— objaśnił doktor Sachs — gdy mu się zdaje, że nikt się nim nie zajmuje. Uspokaja się »raz, gdy go poklepać albo pogłaskać po pysku. A największe szczęście przeżywa, gdy karmić go mlekiem z butelki. Główna pracownia punktu badawczego Kirovira to laboratorium chemiczne urządzone w zgrabnym, dobrze wyposażonym w aparaturę baraku. Zadanie — wiszech- t ronne zbadanie użyteczności spożywczej mięsa wszelkich gatunków zwierząt i opracowanie programu '¦ksploatacyjnego ewentualnego wykorzystania w przyszłości tych zasobów pożywienia dla podniesienia śred-niej spożycia białka przez Afrykanów. W Kirovirze pracuje dwóch weterynarzy z niewielu pomocnikami sezonowymi praktykantami — studentami. Mieszkają w domkach tubylczego stylu — glinianych okrąglakach p ¦ stożkowym dachem z liści. Doktor Sachs mieszka tu Od kilku lat z żoną i dwojgiem dzieci. Kolo południa przyleciał dyrektor Owen swoją cessmą Oraz dwa inne samoloty z (naukowcami pracującymi W ramach tzw. Serengeti Research Projekt, do którego należy też placówka Kirovira. Jest to program ba- l.iwczy, zainicjowany i opracowany przez dyrektora hvena i profesora Grzimka, mający na celu objęcie ba- 117 daniami naukowymi wszystkich problemów największego na świecie skupiska dzikich zwierząt — Serengeti. Akcja ta finansowana jest przez międzynarodowe fundusze, a udział w niej biorą uczeni z różnych krajów. Wyniki badań będą zatem miały znaczenie również i dla innych rejonów Afryki, zanim rozpocznie się tam w przyszłości badania lokalne. W tej chwili zoolodzy, botanicy, ekolodzy, weterynarze z Belgii, Anglii, Holandii i Niemiec wraz z afrykańskimi asystentami zapoznają się z nowym terenem badań. Centrala S.R.P. mieści się w północnej części Serengeti, w miejscowości Benagi. Tam też przed kilku laty powstała pierwsza placówka badawcza pod nazwą Laboratorium im. Michała Grzimka. Przy długim prymitywnym stole w obszernej altanie z palmowych liści zasiadło kilkanaście osób różnych ras i narodowości zjednoczonych wspólnym celem i wspólną pasją. Nie byłem nigdy dotychczas świadkiem tak zgrabnie prowadzonej rozmowy. Poziom jej polegał na tym, że każdy nie tylko miał w zaipasie wyborny temat do swobodnego zreferowania, ale przede wszystkim na tym, że wszyscy byli dobrymi słuchaczami i każdego interesowało to, co inny miał do powiedzenia. Był to też jakiś festiwal krótkich pytań i zwięzłych odpowiedzi. Zdobyłem przekonanie, że trudne te sprawy są w dobrych rękach. Jeżeli nie przeszkodzi coś bardzo łajdackiego — Serengeti będzie żyć... Trochę o Afrykanach Gdy w roku 1898 Eward Grogan przemierzał piechotą Afrykę od przylądka Dobrej Nadziei do Kairu na szczególne trudności z wynajmowaniem tragarzy natrafił w terenie dzisiejszej Rodezji w okolicy Salisbury. Mieszkańcy wsi nie chcieli się oddalać od miejsca zamieszkania dalej jak na kilka mil. Trzeba było wynajmować ciągle nowe partie tragarzy, co niezmiernie utrudniało posuwanie się naprzód ekspedycji. Grogano-wi udało się jednak wynająć kilku tragarzy z plemienia Watonga, którzy mieli wyraźną żyłkę do przygód. Chcąc utrzymać ich jak najdłużej przy sobie, co mu się w rezultacie udało, gdyż czterech z nich towarzyszyło mu do samego Kairu, opowiadał im o różnych ciekawych rzeczach czekających wyprawę w dalszych etapach podróży. Ze specjalnym zachwytem słuchali opowiadań 0 wielkich górach wyrzucających ogień, przy tym tak wysokich, że na ich szczytach woda zamienia się w kamień. Grogan zorientował się wkrótce, że Watongowie nie wierzyli ani przez chwilę w jego opowiadania. Trzymali się jednak ekspedycji, aby nie stracić okazji przebywania w towarzystwie takiego cudownego i utalentowanego kłamcy. Irytowało go to nieco, ale chodziło przecież głównie o to, żeby tragarze nie zdezerterowali, 1 w końcu każdy sposób był dobry. Gdy wyprawa doszła do jeziora Kiwu w okolicę kraterów, z których niektóre były czynne, Grogan zapytał tragarzy wskazując na dymiące stożki: — No, co teraz myślicie o tym? — My ciągle myślimy, że jesteś wielkim kłamcą, Imana — odpowiedział jeden z chłopaków śmiejąc się. — Przecież widzicie przed sobą dymiące góry — pro- Grogan. 218 — Buana, nie istnieją takie rzeczy jak płonące góry — powiedział chłopak ze znaczącym uśmiechem — ty zrobiłeś tu sztuczkę magiczną, żeby z nas zażartować... Piękne kłamstwo może być dla Afrykanina o wiele ciekawszą rzeczywistością niż sama rzeczywistość w naszym znaczeniu. Po co je psuć jakąś „prawdą". Nie po to człowiek ma wyobraźnię, żeby ją tak okrutnie zabijać. Przed kilkunastu laty w Kenii wyłonił się problem przydzielenia ziemi szczepowi Kikuju. Szczep ten bowiem rozrósł się w ostatnich dziesiątkach lat w trój-nasób, co stworzyło w pewnym momencie dość skomplikowaną w różnym sensie sytuację. Powołano komisję dla znalezienia rozwiązania. Jednym z trzech członków został doktor K.L.S.B.. Leakey, słynny antropolog, wychowany od urodzenia w plemieniu Kikuju, członek, plemienia. Komisja rozpoczęła pracę trwającą cztery miesiące. Przemierzono przy tym cały teren Kikuju. Największą trudność sprawili sami Kifcujusi, będący radośnie beztroskimi kłamcami. Kłamali wszyscy, od najmłodszego pastucha do wodzów. Nie sposób było dojść do ustalenia najprostszych, zdawałoby się, faktów. Gdy starsi plemienia przysięgali, że ich przodkowie mieli farmy na terenach, które były do ostatnich czasów zupełną dziczą, doktor Leakey wybuchnął śmiechem i zapytał starego wodza: — Czemu opowiadacie takie kłamstwa? Wódz z miną obrażonej niewinności, ale śmiejąc się także odpowiedział: — My mamy taką zasadę. Zawsze należy kłamać obcemu. Później, gdy się okaże, że można mu zaufać, można imj też powiedzieć prawdę. Zresztą, nigdy nie wiadomo. Może się zdarzyć, że ci uwierzy... W przeciwieństwie do Masajów, którzy swoje racje 22(3 popierali mieczami i dzidami, Kikujusi byli zdani na swój spryt. Dlatego wytworzyli kult przechytrzenia przeciwnika. Wobec tego kłamstwo nie jest niczym niehonorowym. Można myśleć różnie o tego radzaju postawie moralnej, niemniej faktem jest, że Masaje są wymierającym plemieniem, a Kikujusi zdobyli największe wpływy w obecnej Kenii. Profesor Leakey szczerze przyznaje, że Kikujusi zawsze kłamią i nieraz w okolicznościach takich, że fakt kłamstwa jest dla Europejczyka równocześnie zagadiką i powodem do zdenerwowania. Daje ón taki przykład. Przypuśćmy, że jedziesz sam i zabierasz Kikujusa, który idzie piechotą, żeby go podwieźć. Pytasz go po drodze, dokąd' idzie, żeby po prostu wiedzieć, gdzie go zawieźć czy wysadzić. Dla ciebie jest to najnaturalniej-sze pytanie, ale Kikujus jest od pokoleń nauczony, żeby nie ufać obcemu. Myśli wtedy: Czemu on mnie o to pyta? Może chce wiedzieć, gdzie będę, żeby mi zrobić coś złego... Będzie prawdopodobnie kłamał. To cię nie powinno peszyć. Powinieneś się bowiem tego spodziewać. Po prostu mówisz mu: — O, to szkoda, bo ja jadę tam i tam. Szkoda, że nie ten iSjarn kierunek, bo mógłbym cię zawieźć. Wtedy on ci odpowie: — O, nie, nie, ja ci przedtem kłamałem. Wysadź mnie w tym a tym miejscu. Fakt, że kłamał, w najmniejszym stopniu go nie peszy i ciebie też nie powinien denerwować. W ogóle wiele zarzutów, dość ciężkiego niekiedy kalibru, jakimi Europejczycy są skorzy obciążać Afryka-nów, ma źródło w różnicy zwyczajów, zakorzenionych od wielu pokoleń i ¦ które stworzyły wrażenie różnicy natur. Nie jest to proste do zrozumienia na co dzień i zawsze powoduje odruchy sprzeciwu, nawet gdy się niby wie. Na ogół nie docenia się wpływu na cały nasz układ psychiczny tego, co nazywamy zwyczajem. Nor- 231 malnie nie widzi się braku logiki w wielu rzeczach, które stały się jakoś zrozumiałe'same przez się na zasadzie, że zawsze tak było. Całkiem inaczej widzi sprawę ktoś, u kogo zawsze było inaczej, i myśli przy tym, że to właśnie jest normalne. Pada wtedy często kłopotliwe pytanie: dlaczego. Odpowiedź bywa niełatwa do udzielenia, a często wręcz niemożliwa. Nasze pojęcia etyczne i inne zostały tak dalece wtopione w naszą kulturę, że jesteśmy skłonni przypuszczać, iż są one wrodzonymi ludzkimi cechami. Tak wcale jednak nie jest. Przyzwyczailiśmy się uważać kłamstwo za rzecz złą, ale dla wielu szczepów afrykańskich kłamstwo było cennym sposobem, niezwykle użytecznym dla zwodzenia wroga. 'Różnice w pojęciach etycznych nie zawsze jednak wychodzą na korzyść białego człowieka. Na przykład kodeks moralności w jednym z najbardziej nieubranych szczepów Afryki Wschodniej jest tradycyjnie o wiele ostrzejszy niż przeciętny europejski. Cudzołóstwo jest rzeczą nie znaną. Masajskiemu kilkunastoletniemu chłopcu przydziela się włócznię i mówi mu, że ma bronić trzody swego plemienia nawet za cenę życia. Gdy lew atakuje bydło, dzieciaki umierają z dzidą w ręce. Ani im nie przychodzi do głowy uciekać. Jednak Afrykanin nie jest kłamcą z natury ani nie ma wrodzonej cnotliwości, ani odwagi. Te cechy są rezultatem zwyczajów plemiennych. Wśród wielu szczepów cnota, którą nazywamy wdzięcznością, była prawie nie znana, podobnie jak nie znane było tchórzostwo1 u Masajów. Pojęcie wdzięczności nie rozwinęło się nigdy, gdyż nie było zwyczaju, wzajemnego pomagania sobie. Grogan skarży się w swych wspomnieniach na zachowanie Afrykanina, którego uratował od śmierci głodowej i wyleczył z ran, a ten niewdzięcznik któregoś dnia okradł go i uciekł, a nigdy nie uczynił najmniejszego gestu podziękowa™ 222 nia. W pojęciu Afrykanina wszystko było w porządku. I )bcego należy zawsze okraść. Nie słyszał nigdy nato- I1 liast o tym, ażeby obcemu udzielać pomocy. Jeżeli zro-liił to biały w stosunku do niego, było to tak samo dziwni1, jak to, że miał białą skórę, że nosił na sobie jakieś ornaty i nosił patyk, który robił huk, zabijał zwierzęta. Nigdy natomiast nie mogło mu przyjść do głowy, że to ¦uchowanie Grogana miałoby budzić w nim jakiś szcze-i ;ólny oddźwięk. Nie jest zresztą regułą, że uczucie wdzięczności nie |est znane Afrykanom. Byłem świadkiem, jak Cassaro, lary pomocnik pani Stasi W., mieszkającej w Afryce id dwudziestu pięciu lat, dziękował jej zapewniając 0 swojej wdzięczności, która będzie trwać do końca je-i;o życia. Pani Stasia pożyczyła mu większą sumę pieniędzy, gdy trafiała się okazja kupienia farmy kawowej. Cassaro kupił ową plantację, na dodatek młodą mą, żeby jej pilnowała. Opowiedział mi szczegóły całej transakcji stwierdzając, że tylko dzięki pomocy ani Stasi była ona możliwa. Pieniądze odda częściowo i pierwszym zbiorze, a resztę przy następnym. Gdy pytałem potem poufnie panią Stasię, czy nie za dużo yzykowała, odpowiedziała: — Nie mam najmniejszej obawy. To nieprawda, że wszyscy Afrykanie są niewdzięczni. Niewiele zrobili liali Europejczycy, aby zdobyć zaufanie Afrykanów, rilomiast wiele, aby je stracić. Inna rzecz, że sposób, w jaki Afrykanie okazują dzięczność, może być nieraz dość szczególny. Doktor i bert Cook był bardzo lubiany przez tybulców w Ugao-l/.ie. Robiąc objazd swojego rejonu dotarł do jednej | najodleglejszych wsi, gdzie wszyscy bardzo skarżyli ile na jakieś bliżej nie określone dolegliwości. Doktor Cook całe godziny spędził na bezskutecznym rozeznani, w końcu zniecierpliwił się. < I — Odnoszę wrażenie, że tym ludziom po prostu nic nie brakuje do zdrowia — rzekł do wodza wioski. — Buand — odpowiedział istarszy, kładąc rękę na ramieniu doktora. — My bardzo cenimy twoją troskę o nas, czas i trud, który nam poświęcasz, żeby nam pomóc. Gdy się dowiedziałem, że nas masz odwiedzić, powiedziałem moim ludziom, że najmniej, co możecie zrobić dla doktora, to to, żeby wszyscy byli chorzy, jak on tu przyjedzie. Profesor Łeakey cytuje taką rozmowę pomiędzy pewnym Kikujusem i misjonarzem: Kikujus: — Mówisz, że człowiek powinien mieć tylko jedną żonę. Dlaczego? Czy Abraham i Dawid nie mieli wielu żon, a Pan Bóg czy ich tnie kochał? Misjonarz: — To było bardzo dawno temu. Chrystus to wszystko zmienił. Kikujus: — Ale Pan Bóg i Chrystus to jedno i to samo. Czy Pan Bóg zmienił wtedy zdanie? Misjonarz: — W czasach Abrahama i Dawida były całkiem inne warunki. Jest dużo prawi w Starym Testamencie, których my już obecnie nie wyznajemy. Kikujus: — A czy dziesięciu przykazań nie było w Starym Testamencie? Misjonarz: — Tak, myśmy zachowali niektóre z praw w Starym Testamencie? Kikujus: — Ale skąd wiecie na pewno, że te, które wybraliście, żeby je zachować, są dobre? Gdy siedzieliśmy w ogrodzie hotelu New Arusha z profesorem Grzimkiem i popijając afrykańskie mrożone piwko gwarzyliśmy na wszelkie możliwe afry- 224 I >wa razy ,,naj'\ Najwyższe zwierzę, żyrafa (ok. 6 m), na tle najwyższego szczytu W-yki Kilimandżaro (ok. 6000 m) I kańskie tematy, zapytałem go wprost o jego zdanie, jako biologa i psychologa, o człowieku Afryki. — Wiele się słyszy — mówił — od Europejczyków złych opinii o Afrykanach. Powszechnie mówi się o tym, że są leniwi, że kradną jak sroki, że każdej czynności trzeba ich nauczyć i wtedy tępo się trzymają raz przyjętej metody, że symulują chorobę, wyjeżdżają gdzieś i potem ich nie ma nie wiadomo jak długo, że są nieodpowiedzialni i kłamią. Trzeba pamiętać, że te opinie wygłaszają najczęściej ludzie o nie najwyższej inteligencji i że dotyczą one przeważnie służących boyów. Pamiętam z mojej młodości, że tak w domu moich rodziców na Dolnym Śląsku, jak i różnych krewnych ziemian, zupełnie takie same zdania były wygłaszane na temat tamtejszych białych służących. W ogóle jeżeli się będzie porównywało prostego chłopaka analfabetę z afrykańskiej wsi z europejskim turystą czy innym przybyszem, nie będzie to żadnym porównaniem. Można by tak samo w takim razie porównać afrykańskiego profesora uniwersytetu z europejskim ciemniakiem sprzed dwudziestu lat. Wtedy sprawy wyglądają inaczej. Nie ma naukowego dowodu na niższość Afrykanina. To że w obecnej epoce tak się ułożyły warunki, że Afrykanie nie wykazali umiejętności równych białym, nie znaczy wcale, że nie będzie tak w przyszłości. Egipcjanie z czasów budowy wielkich piramid przypuszczalnie nie mieli zbyt dobrego mniemania o umiejętnościach swych współczesnych z zachodu, chodzących w skórach i mieszkających w surowych domach z kloców. Czas teraz płynie jak gdyby iprędzej. Te zmiany, które odbywały się w ciągu tysięcy lat, mogą zajść obecnie w okresie kilkudziesięciu lat. Japończycy dwieście lat temu byli jeszcze bardzo zacofanym narodem. Teraz 15 —• W dolinie Kłlombero 225 .¦ >>•»*., -._..¦¦ <\.: urządzają olimpiady i przedstawiają światu wyroby, które są szczytem osiągnięć technicznych na pełną I skalę. Niektórych Europejczyków cieszy fakt, że mózg białego waży nieco więcej (średnio 1 360 g) niż Afrykanina (średnio 1 313 g) i widzą w tym dowód biologiczny na wyższość inteligencji. Tymczasem inteligencję określa nie ciężar mózgu, tylko ilość komórek, która jest w obu wypadkach taka sama (coś około 15 tys. milionów). Również tę samą ilość komórek ma mózg Chińczyka, a przy tym ciężar mózgu. Chińczyka na dalszą pociechę Europejczyków ma średnio o 70 g więcej. Profesor Grzimek zaadoptował sierotę, chłopca, czystej krwi Afrykanina, Wychowuje go we Frankfurcie. Tomasz Grzimek ma teraz szesnaście lat. Uczy się dobrze i nie ma żadnej różnicy między nim a innymi białymi chłopcami, jeżeli chodzi o zdolności, zainteresowania i poziom umysłowy. Nie ma różnych ras ludzkich, są tylko pewne odmiany tej jednej rasy. Gdy te odmiany się mieszają, tworzy się typy człowieka pośrednie, a nie hybrydy, jak na przykład skrzyżowanie konia z osłem dające muła. Cała teoria rasistowska Hitlera była oparta na właśnie takim nonsensie. Wszystkie obecne narody powstały na mieszaniu się starych narodów. W Południowej Ameryce powstał przez wiele pokoleń człowiek łączący murzyńską wytrzymałość na gorący klimat i słoneczny temperament z europejską dociekliwością i przedsiębiorczością. Dawniej, przy ograniczonych środkach transportu, ludzie mieli mniej okazji do mieszania się ze sobą. Nasi pradziadkowie żenili się przeważnie z kobietami z tej samej miejscowości albo z najbliższych. Całe grupy krewnych żyły w tych samych okręgach, zaściankach. Wcale nie wpływało to dobrze na ludzki rodzaj. Wiemy, że wymiary fizyczne tych ludzi były znacznie 226 mniejsze niż obecnych. Wystarczy spróbować zmieścić się w zbroję dawnych rycerzy! Obecnie, gdy ludzie mają krewnych w różnych częściach świata, następują domieszki różnej krwi, sprawy wyglądają całkiem inaczej. Statystyki wykazują stały przyrost wymiarów człowieka w ostatnim stuleciu, dzieci prędzej się rozwijają. Naturalnie, wpływa na to wiele czynników, ale jednym z nich jest niewątpliwie wzrastające mieszanie krwi. Dowody na to dają również eksperymenty przeprowadzone przez naukowców na odmianach zwierząt, gdzie mieszane egzemplarze wykazują wzrost wartościowych cech. Z punktu widzenia naukowego nie jest możliwe powstanie mieszańca, który by dziedziczył jedynie złe cechy rodziców. Metysi, Mulaci i inne .pośrednie typy tylko wtedy wykazują niższość wobec innych, gdy są skazane na wychowanie wśród kryminalistów. Każdy naród czy tzw. rasa, ma pewną liczbę, w podobnej proporcji, ludzi wybitnych, idiotów, kryminalistów i morderców. — Jestem pewien — mówił profesor Grzimek — że łączenie się ludzkich odmian będzie miało zawsze dobry rezultat. Przyszłość całych kontynentów zależy od przyjaznego przemieszania się narodów, pozwalającego na stały wzrost talentów i geniuszy. Mam nadzieję, że Afrykanie i Indonezyjczycy nie pójdą za przykładem Europejczyków, żeby rozbudowywać pychę narodową i rasową nienawiść. li ¦ - M asaje — rycerscy pasterze Legenda masajska mówi: Gdy stary Le-Eyo czuł, że śmierć się zbliża, przywołał swe dzieci i rzekł do nich: -— Jestem już bardzo stary i chcę was pożegnać, gdyż odchodzę z tego świata. I zapytał swego starszego syna, co wybiera dla siebie z bogactw swego ojca. I odrzekł starszy syn: — Daj mi po trochu ze wszystkiego, co jest na tej ziemi. — Jeśli chcesz po trochu ze wszystkiego, to zabierz kilka krów, kilka kóz i zabierz wszystkie rodzaje żywności. Będzie to wielka ilość rzeczy. I ucieszył się starszy syn. Wtedy Le-Eyo zapytał młodszego syna, co ten by sobie życzył z bogactw ojca. Młodszy syn odrzekł: — Ojcze, ja chciałbym dostać od ciebie ten wachlarz, który nosisz zawieszony u twego ramienia. Na to ojciec rzekł: — Mój synu, ponieważ wybrałeś ten wachlarz, Bóg cię obdarzy i będziesz wielki wśród twego ludu. I ten z synów, który wybrał wszystkiego po trochu, stał się dzikusem, a ten, który wybrał wachlarz, został ojcem wszystkich Masajów. I tak jest do dzisiaj. Masa je oddzielają się od świata przez cześć dla tradycji i pogardę dla materialnego dobrobytu. Ich jedynym bogactwem jest bydło, które nawet rzadko zabijają, zadowalając się jako codziennym pożywieniem mlekiem i krwią upuszczoną z żył żywych krów. Nie uznają jarzyn ani owoców, nie jadają też mięsa dzikich zwierząt. Nikt nie wies skąd Maaaje przywędrowali przed wie- 228 karni do Afryki Wschodniej. Przypuszczalnie gdzieś z północy. Tak samo nie wiadomo, z jakiego ludzkiego szczepu się wywodzą. Są różne hipotezy na ten temat. Legendy, żywe wśród Masaj ów, mówią o tym, że ich przodkowie przyszli gdzieś z bardzo daleka, z takiego kraju, gdzie wody było dużo i nikt nie znał pragnienia. Pastwiska były bujne i trawa na nich soczysta. Płynęła tam wielka rzeka i nawet posuchy nie były w stanie zgotować zagłady stadom bydła. Niektórzy wywodzą Masajów hipotetycznie z Egiptu, jako odłam grupy Izraelitów wyprowadzonych z niewoli, widzą podobieństwo nazwy Masaj do imienia Mojżesz. Inni skłaniają się do przypisania im pochodzenia nilocfco-chamickiego. Bogiem Masajów jest również słońce — bóg urodzaju. Nazywa się Ngai i zamieszkuje góry, a gdy się rozgniewa — grzmi. Uczesanie mężczyzn przypomina fryzury z egipskich rysunków. To samo podobieństwo można spostrzec w naszyjnikach kobiet. Inna stara legenda mówi o długim i wielkim marszu od Nilu aż do szczytu Mount Kenya. Marsz ten trwał przez pokolenia. Walki i zarazy towarzyszyły mu nieustannie. Dalsze wędrówki Masajów prowadziły na południe, aż do Kilimandżaro — góry duchów. Terroryzując inne szczepy Masajowie wędrowali dalej — do gorących stepów Tanganiki. Wiele jest kart pisanych i nie pisanych historii walk Masajów z innymi szczepami. Relacje są zgodne w wielu punktach. Odwaga Masajów była absolutna. Nie zostawiali nigdy niedobitków ani swoich, ani nieprzyjacielskich na żadnym polu walki. Przyjmowali każdą bitwę bez względu na szansę. Nie gwałcili kobiet i nie robili krzywdy dzieciom. Palili wsie, zabijali wszystkich mężczyzn, zabierali bydło, młode kobiety i dzieci. Uważali, że mają wszelkie prawa do rabunkowych napaści, 328 gdyż wszystko bydło na świecie bóg Ngai przydzielił Masajom i oni tylko odbierają swoją własność będącą niesłusznie w cudzych rękach. Dzieci i kobiety zabierali, bo cóż one będą same robić, jeżeli mężczyzn nie ma. Nie byli nigdy ludożercami ani okrutnikami pastwiącymi się nad swoją ofiarą. Jest w Kenii rzeka o nazwie Bloody River. Nazwa powstała od pewnego wydarzenia z czasów masajskich podbojów. Gnębione szczepy postanowiły położyć kres napadom. Wiedząc o mającej się odbyć rabunkowej wyprawie Masajów, zorganizowały się pełne siły wojenne dwóch szczepów i zaplanowano zasadzkę nad rzeką, którą nad ranem mieli przechodzić w bród Masa je. Zasadzka była pomyślana tak, aby nikt z niej nie mógł się wymknąć. Gdy niewielki w porównaniu ze zgromadzoną armią oddział Masajów przechodził przez rzekę, został otoczony niespodziewanie ze wszystkich stron i zaczęła się straszliwa rzeź. Wynik był taki, że Masa je wyrżnęli doszczętnie obie armie pomimo zaskoczenia i ogromnej odwagi przeciwników. Poniesione przez nich straty nie przeszkodziły w spaleniu okolicznych wsi i zabraniu dziewczyn, dzieci i całego bydła. Zawodowi ci wojownicy i pasterze nie mieli w Afryce równych sobie w walce. Byli prawdziwym postrachem. Ich siła militarna miała podstawę w bardzo szczególnej organizacji plemiennej i w istnieniu, można by to tak nazwać, zakonu wojowników, moranów, obejmującego wszystkich młodych mężczyzn od wieku dojrzewania do trzydziestu- trzydziestu pięciu lat. Młody chłopak po przejściu szeregu ceremonii, łącznie z obrzezaniem, rozpoczynał życie w klanie moranów. Życie całkiem ciekawe i radosne, które ma trwać blisko dwadzieścia lat! Morani mieszkają w kolonii swych własnych szałasów, poza właściwym koczowiskiem ma- nyatą. Jedynym ich obowiązkiem jest walka i obrona przed wszelkim niebezpieczeństwem zagrażającym stadom bydła. Broń morana składa się z dwumetrowej dzidy, krótkiego miecza noszonego w skórzanej torbie i często jeszcze z maczugi sporządzonej z twardego, sękatego korzenia. Dzida masajska jest wspaniale się prezentującą bronią. Ostrze to jakby wąski miecz o wyszukanej formie, obustronnie ostry. Osadzony jest na krótkim drzewcu, które stanowi środkową część włóczni. Drugi koniec — również ostrze stalowe, ale już w kształcie smukłego szpica. Oba ostrza mają kunsztownie zdobione nasady. Dzida w rękach morana wydaje się lekka jak trzcina, gdy ją wziąć do ręki, czuje się natychmiast te kilka kilogramów. Jest ciężka, do rzucania chyba się nie nadaje — tylko do walki wręcz... Broń masajska wykonuje wyspecjalizowany w tym rzemiośle, podległy Masajom, pokrewny im szczep. Moranorn nie wolno hańbić się żadną pracą. Wolno im jedynie tańczyć i kochać. „Zakon" ten nakazuje celibat, gdyż nie wolno się żenić i zakładać rodziny, nie zakazuje natomiast miłości. Do dyspozycji moranów są wszystkie dziewczęta manyaty. Ale tylko te najmłodsze, gdyż starsze stają się kandydatkami na żony, niezależnie od tego, czy zdążyły się dorobić dzieci, czy nie. (Dzieci zostają zawsze z matkami.) Dziewczyny wychodzą za mąż za byłych moranów, ale z innej grupy niż ta, z którą żyły na zasadzie wolnego wyboru. Wybór ma jednak tylko smoran i dziewczyna nie może mu odmówić usług miłosnych, gdyż wtedy ma on prawo bicia jej tak długo, aż nastąpi zgoda. Zatknięta przed szałasem wojownika dzida oznacza, że nie jest on sam i nie życzy sobie innych odwiedzin. Uczucie zazdrości chyba mało znane jest Masajom. Morani z tego samego obozu zaprzyjaźniają się na całe życie i stanowią jakby nową 230 251 rodzinę przyjaciół. Gdy zjawi się w domu starszego Masa ja jego brat z okresu morańsfciego panuje wielka radość. Wiszystko jest do dyspozycji przybysza, łącznie z żonami gospodarza. Masaje używają też chyba najoryginalniejszego na świecie pozdrowienia: —¦ Witaj ojcze moich dzieci! Nie ma nikogo, kto by nie był zachwycony widokiem rnasajskiego wojownika, morana. Warto tu oddać głos kobiecie. Oto zdanie Karen Blixen, znakomitej autorki książek o Afryce. „Morani, młodzi masajsey rycerze, odżywiają się mlekiem i krwią. Może dzięki tej diecie mają cudownie jedwabistą skórę. Twarze z wydatnymi kośćmi policzkowymi i mocno zarysowanymi szczękami są gładkie, bez linii i rowków, lekko nabrzmiałe. Ponuro patrzące oczy tkwią w nich głęboko jak dwa czarne kamienie wprawione w mozaikę; młody moran całą postacią przypomina mozaikę. Mięśnie na szyi nabrzmiewają mu ¦ w szczególny isposób jak u podrażnionej kobry lub lamparta albo byka na arenie, a ich grubość tak wyraźnie demonstruje męskość, iż stanowi wyzwanie rzucone całemu światu z wyjątkiem kobiet. Uderzający kontrast albo też harmonia między tymi nabrzmiałymi, gładkimi twarzami, grubymi szyjami i szerokimi barkami a zaskakująco wąskimi biodrami, szczupłymi udami i długimi, prostymi, muskularnymi łydkami, nadaje moran om wygląd istot, które drogą twardej dyscypliny osiągnęły maksimum drapieżności, pożądliwości i żarłoczności. Masaje chodzą sztywno, stawiając jedną szczupłą stopę na jednej linii z drugą, lecz ruchy ramion, przegubów i dłoni mają bardzo miękkie. Gdy młody Masaj strzela z łuku i puszcza cięciwę, można uwierzyć, że ścięgno jego przegubu dźwięczy w powietrzu wraz ze strzałą". 232 Podobno pewna amerykańska dziewczyna, podróżująca po Afryce z ojcem milionerem, zaniemówiła w pierwszej chwili z zachwytu na widok morana w pełnym rynsztunku. A gdy wiatr ujawnił zupełną nagość wojownika pod rozwartą z jednego boku togą, zakrzyknęła: — Tatusiu, kup mi to! Dawniej do ekwipunku morana należała jeszcze wspaniała wzorzysta podłużna tarcza, 'zrobiona z bawolej skóry. Władze angielskie zabroniły noszenia i posiadania ich. Bębnienie w tarcze tak podniecało bojowego ducha, że dochodziło do tanecznych ekstaz, kończących się ciężkimi masakrami bez żadnego powodu. Tak samo zabroniono czyszczenia do połysku ostrzy dzid. Błyskające w słońcu czy ogniu klingi wywoływały podobny skutek. Masaje poddawali się jakoś bez specjalnych sprzeciwów nakazom prawa białych ludzi. Za zdarzające się nierzadko wykroczenia i przestępstwa ponosili bez szemrania należną karę, choć często, chyba przeważnie, logika postępowania białego człowieka i jego prawa nie mieściły się w sposobie masajskiego rozumowania. Na przykład: jak to pojąć, że powieszono dwóch młodych moranów za to, że zabili człowieka przebijając go równocześnie dzidami na wylot. Wprawdzie ich nie zaczepiał i nic im złego nie zrobił, ale był stary i nikomu na nic nie mógł się przydać, a oni musi e 1 i poświęcić krwią nowe dzidy. Poza tym człowiek ten był z plemienia Kikuju, które jest najpodlejsze ze wszystkich plemion. Masaje nie nadawali się nigdy do żadnej zorganizowanej pracy. Nie chcieli się niczego uczyć. W bardzo niewielu wypadkach przyjmowali zatrudnienie na farmach jako dozorcy bydła. Byli wtedy pracownikami, na których można bezwzględnie polegać. Misjonarze próbujący zakładać szkoły dla maśajskich S33 ; dzieci mieli niełatwe zadanie. Odmawiano na gładko posyłania dzieci do szkoły. Gdy namawiania trwały i w zamian Masa je otrzymywali lekarstwa, w których skuteczność zawsze bardzo wierzono, przysyłano do szkoły dzieci najgłupsze, do niczego niezdatne albo wręcz niedorozwinięte. Nauka w szkołach nie przynosi dotychczas większego sukcesu. Po skończeniu kursu uczeń wraca do obozu rodzinnego i tam natychmiast przyjmuje z powrotem zwyczaje przodków, zapomina absolutnie wszystko, czego się nauczył, a co nigdy go nic nie obchodziło, i pędzi dalej nieskażony żywot tradycyjnego Masaja. Pozostaje mu czasem większa czy mniejsza znajomość języka suahili używanego w całej Afryce Wschodniej i dzięki temu można przynajmniej łatwiej się z Masajami porozumieć. Jednej rzeczy, co jest paradoksem, nie udało się nigdy dokonać kolonizatorom. Z tych zawodowych wojowników i naj waleczniej szych ludzi Afryki nie dało się zrobić wojska. Masa je organicznie nie znoszą żadnej dyscypliny i obce spory nic ich nie obchodzą. Umiłowanie zupełnej wolności jest ich najsilniejszym uczuciem. Tak samo nie jest możliwe stosowanie więzienia jako kary. Masaj w więzieniu nie przyjmuje żadnego pożywienia, nie śpi i w krótkim czasie umiera. Jedyną rzeczą, którą mogli zrobić Anglicy, było wydzielenie Masajom sporego kawału kraju, aby mogli tam żyć według swojej koczowniczej tradycji, i... danie im świętego spokoju. Pierwsze zetknięcie się białego człowieka z Masajami nastąpiło stoisunkowo późno. Około roku 1880 powstał problem dotarcia do Ugandy najkrótszą drogą, to znaczy z wybrzeża, z Mombasy, na wprost do północnych brzegów Jeziora Wiktorii. Dotychczas docierano tam drogą bardzo okrężną, przez południową część Tanganiki i potem wzdłuż brzegów największego afrykań- skiego jeziora. Droga ta była bardzo uciążliwa dla karawan. Jeżeli Uganda miała stać się dostępna — należało otworzyć drogę północną. Dotychczas jednak nikt nie zbadał tej trasy i nic nie było o niej wiadomo. Można zadać pytanie —dlaczego? Odpowiedź mieści się w jednym słowie: Masaje. Strach przed nimi, podsycany skutecznie przez opowieści Arabów (głównie handlarzy niewolników), był tak wielki, że tak kupcy arabscy, jak europejscy eksploratorzy starannie wymijali obszary, gdzie grasowali sławni zabijacze. A obszary te nie były małe... Nie było również takiej zapłaty, za którą nieodzowni afrykańscy tragarze zgodziliby się na wyprawę w te strony, gdzie była możliwość spotkania Masajów. Próby odkrycia północnej drogi rozpoczęły się pod znakiem kompetycji niemiecko-angielskiej. Sukces odnieśli Anglicy dzięki udanej wyprawie Josepha Thom-sona. Jedne z pierwszych opisów zetknięcia się z Masajami, pochodzą od tego sławnego podróżnika i badacza wielu afrykańskich przejść. Thomson, z wielkim trudem złożywszy oddział af rytkańskich żołnierzy askari oraz tragarzy, zagłębił się z wyprawą w dżungle dzisiejszej Kenii. Gdy wyprawa po wielkich komplikacjach różnej natury dotarła wreszcie w okolice Kilimandżaro, najgorsze wciąż było jeszcze przed nimi. Tu zaczynały się bowiem okolice, gdzie koczowali Masaje. Thomson zdołał dowiedzieć się od tubylców, że wyprawa niemiecka doktora Fischera została rozbita przez Masajów i Fischer musiał zrezygnować z dalszego marszu do Ugandy. Głównym problemem Thomsona w czasie całego marszu były stałe ucieczki tragarzy i tego nieszczęścia należało się spodziewać w każdej chwili. Gdy przyszła pierwsza wiadomość o bliskiej obecności Masajów, odL ruch ucieczki został natychmiast sparaliżowany, gdyż 234 Masaje byli już ze wszystkich stron. I to było szczęściem. Zdeterminowany Thomson, pomimo że miał do dyspozycji sporą ilość uzbrojonych w broń palną askarich, w ostatnim momencie postanowił zastosować całkiem inną taktykę, mianowicie zdać się całkowicie na łaskę i niełaskę Masajów. W wyborze tej metody pomógł mu wrodzony, instynktowny dar wyczucia psychiki człowieka Afryki. To właściwe wyczucie pomogło mu bardzo w sukcesach, jakie osiągnął w swoim życiu przedtem i potem. Wyrwał kępę trawy i trzymając ją nad głową na iznak przyjaźni szedł z dwoma towarzyszami w stronę zbliżających się Masajów. Widział ich poprzez grube pnie wielkich drzew, gdy szli szybkim krokiem głośno śpiewając. Wysocy, chudzi wojownicy. Byli wymalowani białą i czerwoną gliną — nadzy, jedynie z przerzuconym przez ramię kawałem skóry. Każdy niósł wielką tarczę z kolorowymi znakami klanowymi, z taką lekkością, jakby to była zabawka, choć tarcze te ważyły po dobre pięćdziesiąt funtów. W rękach mieli dzidy tak ostre, że można by nimi golić włosy na ramionach. Na głowach ozdoby ze strusich piór powiększały jeszcze ich ogromny wzrost. Idąc śpiewali, gdyż Masaje nie boją się nikogo i nie próbują nigdy ukryć swej obecności, chyba że specjalnie czatują na jakąś swoją ofiarę. Mimo niebezpieczeństwa grożącego w tym momencie, pierwszym odczuciem Thomsona na widok zbliżających się moranów-wojowników było: — What splendid fellows! — co za wspaniałe chłopy... Oddział moranów nie okazywał żadnego zdziwienia na widok białych. Otoczyli trzech ludzi i stali oparci na dzidach. Wódz zbliżył się i zaczął mówić gestykulując maczugą używaną przez Masajów do walki z bliska. Wyjaśniał, że od dawna wiedzieli oni dobrze o ru- 286 i; " chach wyprawy Thomsona. Ale Masaje — mówił — nie są tak źli, jak mówią o nich inni. Rzeczywiście, to się zgadza, jeden z oddziałów zaatakował Fischera i zmusił go do wycofania się z tego terenu. Stało się to jednak dlatego, że Fischer próbował zmuszać ich do ustąpienia przy użyciu zbrojnych askari. Nikt nie może ujść kary, kto próbował nastraszyć Masajów. Jednak Thomson wydaje im się lepszym gatunkiem i postanowiono go przepuścić. Ta decyzja — dodał wódz — nastąpiła wprawdzie dopiero po dłuższej naradzie, gdyż niektórzy byli zdania, że białych należy zabić. Teraz przywódcy opozycji już nie żyją i Thomson może się nie martwić... Wojownicy odeszli. To było aż za dobre, żeby mogło być prawdziwe... Thomson był zachwycony moranami. „Jacyż inni byli od wszystkich spotykanych tubylców — pisał potem. — Żadnych popydhań, żadnego żebractwa ani śladu paniki czy dzikiego straszenia... Dostojność, opanowanie i krótka, rzeczowa rozmowa". Pokojowa metoda zastosowana przez Thomsona, która okazała się skuteczna w rezultatach wyprawy, jemu osobiście przysporzyła wiele trudu i upokorzeń w czasie całorocznego trwania ekspedycji. Ulubioną zabawą moranów, stale spotykanych na drodze, było rozbieranie Thomsona do naga i pokazywanie dla uciechy swoim dziewczętom. Dziewczyny, niemniej agresywne od moranów, dotykały go w intymnych miejscach, nie mogąc się nadziwić uwłosieniu i różnicy koloru. Musiały to być przeżycia dość mocne dla wiktoriańskiego gentlemana. Thomson wpadł na pomysł rozśmieszania i zadziwiania Masajów klownowskimi sztuczkami. Ułatwiało mu to niezmiernie sytuację. Wyjmowanie i wkładanie sztucznego zęba było jednym ze sposobów wywoływa- 237 .¦'¦:'¦ :f", nia niesłychanej wesołości i odwracania uwagi. Trick ten powtarzany bywał setki razy przy różnych okazjach. Lusterko też potrafiło zabawiać godzinami tak mora-nów, jak i dziewczęta. Pastylki musujących soli rozpuszczane w wodzie zachwycały Masaj ów do tego stopnia, że skakali i tarzali się ze śmiechu. Natomiast pokazanie fotografii grupy rodzinnej spowodowało kłopotliwą sytuację.- Wódz zażądał, aby ci ludzie wyszli z obrazka. Wojownicy nie dali sobie wytłumaczyć, że to jest niemożliwe, i zaczęli przybierać groźną postawę. Dopiero wyjaśnienie, że ci ludzie na fotografii śpią i nie należy im przeszkadzać, zadziałało jako tako przekonywająco. Masaje zaczęli uważać Thomsona za magika albo za idiotę, w każdym razie zaprzestali ściągać z niego spodnie. W prawdziwym kłopocie znalazł się podróżnik, gdy pewien wódz manyaty przyprowadził swą młodziutką żonę do jego namiotu i zakomunikował, że chce, aby jego żona miała z nim dziecko. Zapytał przy tym całkiem elegancko swej żony, czy ona nie ma nic przeciwko temu. Dziewczyna, po dość szczegółowych oględzinach delikwenta, wyraziła chęć, i to dość niecierpliwą, ma spełnię życzenia wodza. Thomson próbował obrócić w żart ten niezwykły epizod. Przekonał się prędko po groźnej postawie obrażonego Masaja, że sprawa przedstawia się całkiem ;serio i niewesoło. Trudno wiedzieć, jakie były uczucia sławnego odkrywcy w tym momencie i co zadecydowało o sposobie, którego użył... Napełnił kubek wodą i wrzucił do niej musującą tabletkę. Podał dziewczynie do wypicia i wyjaśnił wodzowi, że to jest sposób, w jaki biali ludzie fabrykują dzieci. Masaj patrzył nieufnie na kubek. — Rzeczywiście — rzekł — jest to dziwny sposób robienia dzieci. My mamy inny system. — Szkoda — powiedział Thomson — że nie możesz 233 przeczytać na tej butelce. Tu jest powiedziane, że ta magiczna woda potrafi zrobić wszystko. Żona wypiła napój i odeszła nie bardzo zadowolona. Thomson odetchnął z ulgą, jak zeznaje, wiedząc, że za dziewięć miesięcy będzie już poza tym krajem. Czym są Masaje obecni? Są reliktem nie pasującym nawet do najbardziej zacofanych kątów dzisiejszej Afryki. Co robią, jeżeli obecnie nie wolno im napadać i zabijać? Nic nie robią. Ale „robią" to pięknie. Czasem polują na lwa, gdy im porywa krowy. Często robią to dla sportu i wykazania morańskiej odwagi. Czasem zakłują albo poranią nosorożca i potem mają dużo kłopotu z władzami, gdyż nosorożec jest pod ochroną. Płacą ciężkie kary wymierzane w sztukach bydła i uważają, że wszystko jest znów w porządku. Czego potrzebują od cywilizacji? Dawniej niczego nie potrzebowali. Dzisiaj chcą lekarstw i... starych opon samochodowych. Robią z nich sandały. Uznali ten materiał za lepszy od normalnie używanej skóry wołowej. Co zrobiłby Masaj, gdyby ofiarować mu mercedesa? Przyjąłby go z entuzjazmem. Natychmiast zamieniłby go na krowy. Jedyna rzecz, której Masaj rzeczywiście pragnie, to... więcej krów... Nie wykorzysta ich nigdy. Ale musi patrzeć na stada i myśleć: „Jaki ja jestem bogaty". Masaje wymierają. Ten potężny kiedyś naród, oceniany jest obecnie liczebnie na jakieś 50 tysięcy. Idylla masajska się kończy, jak ktoś powiedział. Jest coś bardzo smutnego w tym nieodwracalnym procesie znikania ze świata fenomenalnych tworów, których w pewnej chwili jedyną, ale estetycznie jakże ważną, rolą staje się emanowanie czystego, naturalnego wdzięku... 239 1 f ."' Kraj, który jest przydzielony Masajom i stanowi obecną ich ojczyznę, obejmuje powierzchnię niewiele większą pomad 40 tysięcy mil kwadratowych. Z tego 15 tysięcy leży w południowej Kenii, reszta w obecnej Tanzanii. Jest to kraina rozciągająca się pasem szerokim na 200, a długim na 500 kilometrów, z północy na połudinie, pomiędzy wielkimi wzniesieniami Afryki — Kilimandżaro i Meru, a wschodnią odnogą wielkiego rowu tektonicznego Rift Valley. Na mapach samochodowych jest to biała plama oznaczona napisem: Stepy Masajskie. Nie prowadzi tam żadna droga w naszym znaczeniu tego słowa. Dojechać można jedynie dobrym wozem terenowym. Wiz wjazdowych nie trzeba, jednak przyjazd do Kraju Masajów zgłasza się w specjalnych punktach granicznych. Nic nie można zarzucić gościnności Masajów. Są uprzejmi, grzeczni. Przy tym wspaniale obojętni... „Przyjechałeś, to jesteś. Witaj, czuj się dobrze. Masz jakieś lekarstwa, to, jak chcesz, daj naszym dzieciom i chorym. Dostaniesz mleka albo kozę. Handlu nie uznajemy żadnego, wzajemne prezenty możemy sobie zrobić... Ale nie musisz znowu przyjeżdżać..." Najlepiej czują się sami ze sobą, Cały świat poza ich stepami może istnieć — albo nie istnieć... Deszcz grozi Wyjazd nasz do Kraju Masajów nie miał w zasadzie nic wspólnego z tematem „Masaje". Powody były, jak by to powiedzieć, natury astrologiczno-myśliwskiej. Tak ;się złożyło, że dokładnie rok temu, w piąte 240 13 marca, o godzinie 19.00 już o zmroku, podczas dodatkowej iluminacji pełnią księżyca — Jurek zastrzelił słonia. Stało się to w samym środku Masajskich Stepów. Trzeba tu od razu dodać kilka szczegółów, aby nie sprawić wrażenia, że było to takie sobie normalne wydarzenie. Należy też stwierdzić na wstępie, że Jurek nie należał do seryjnych ludzkich typów i wszelkie ewenementy związane z jego udziałem odznaczały się zawsze pewną niezwykłością w sensie dynamiki, napięcia, ambicji, w ogóle osiągnięć za wszelką cenę. Szczęśliwy przypadek pomagał mu często. Wiadomo, wielkie znaczenie ma w życiu ludzkim przypadek. Tak się jednak składa, że więcej przypadków zdarza się tym ludziom, którzy na nie nie czekają, tylko je wyzywają, ryzykują, działają... Jurek, stosunkowo „młody" Afrykanin, gdyż osiadł tu na stałe dopiero przed! kilkunastu laty, między innymi pasjami, które go tutaj pochłonęły, został gorliwym myśliwym. Nie należał przy tym do myśliwych typu filozofów czy przyrodnikowi — miłośników zwierząt. Był on myśliwym o spojrzeniu przemysłowym i statystycznym. Nic go nie obchodziły problemy ochrony zwierząt ani sens wszelkich zakazów. Nie wolno strzelać w danym okresie czy rejonie — trudno, to się nie strzela, bo za to ukarzą. Wszelkie przepisy i zwyczaje czysib s-por-towo-myśliwskie mało go wzruszały. — Gdy mam strzelać do zwierzęcia tylko po to, aby je zabić, to biorę dobrą strzelbę dużego kalibru z precyzyjną lunetą, tak żeby można trafić w serce i załatwiona sprawa. Dlaczego mam na przykład czekać na ptaka, aż się poderwie, i wtedy go poranić, kiedy mogę go trafić skuteczniej, gdy siedzi lub pływa... Po co udawać jakieś podchodzenia, kiedy samochodem można bliżej podjechać, bo zwierzę wtedy się nie płoszy — i strzelać na pewniaka. Nie cierpię postrzelić i myśleć o tym, że się JJ — W dolinie Kikwnbero 241 męczy... Dawać zwierzęciu „szansę" — jak mówią — to bzdura. Popisywać się odwagą? Głupstwo. Nie mogę powiedzieć, żeby mi się to myśliwskie credo w pewnym sensie nie podobało. Odwagi i dzielności zresztą Jurkowi nigdy nie brakowało i te jego cechy były źródłem powodzeń, które osiągnął w życiu. * Upolowanie słonia z bardzo wielkimi kłami należy już dzisiaj do wielkiej rzadkości. Udaje się to obecnie jedynie zawodowym myśliwym, spędzającym długie nieraz miesiące w buszu na polowaniach. I oto Władek Koto-wicz, jedyny Polak w historii klanu Professional Hun-ters, zawodowych myśliwych, zastrzelił słonia z kłami o wadze po sto funtów, każdy! To było mocne. Jurek nie mógł od tej chwili zmrużyć spokojnie oka. Busz Kraju Masajów, najbliższego Arushy miejsca polowań, stał się terenem jego działań. Tam były jeszcze słonie z dużymi kłami. Udowodnił to zresztą właśnie Władek. Jurek zaczął być rzadkim gościem w domu. Szczęście na razie nie dopisywało. Rok był jakiś nietypowy i przemarsze zwierząt nie miały normalnego charakteru. Gdzie się zjawił, klucząc mozolnie land-ro-verem — słoni już nie było. W innych typowych miejscach, gdzie miały zwyczaj gromadzić się w oczekiwaniu na deszcze — jeszcze ich nie było i zasięgane wiadomości głosiły, że słonie poszły w tym roku gdzie indziej i nie bardzo wiadomo gdzie. Pierwszy krótki deszcz obwieścił, że spóźniona pora deszczowa właśnie nadchodzi. Ze środka Kraju Masajów trzeba jechać cały dzień, aby wydostać się z bezdroży. Należało się śpieszyć i wyprawę zaliczyć do nieudanych. Naraz wydarzyło się coś, czego mie życzyłby sobie nikt w żadnych warunkach, a cóż dopiero w momencie, gdy w każdej minucie mogło nastąpić zalanie deszczem 242 całego terenu i zamienienie go w rozlewiska nie do przebrnięcia. Samochód w pełnym pędzie wjechał kołem w kępkę trawy wyrastającej ma ścieżce. Kępek takich rozjeżdża się dziennie tysiące. W tej kępce jednak czaiła się zasadzka w postaci pędu wyrastającego baobabu, który, na kształt kilkunastocentymetrowej grubości szparaga o twardości żelaza, wystawił swą główkę w środku trawki. Ciężki land-rover stanął najpierw ina dwóch kołach, po czym runął na bok, ślizgając się burtą po gładkiej glince. Wszyscy czterej jadący zafasowali ciężkie guzy i lekkie szoki, ale nic złego w gruncie rzeczy nikomu się nie stało. Gorzej, że nie można było podnieść wozu. Udało się to dopiero po dłuższych kombinacjach z dźwigniami sporządzonymi z co grubszych gałęzi zarośli. Wtedy ujawniła się rzecz najgorsza. Benzyna wyciekła ze zbiornika do ostatniej kropli. Chyba wystarczy... W środku Kraju Masajów w czasie pory deszczowej bez możliwości jazdy! Myślę, że nie trzeba zbyt wielkiej wyobraźni, nawet dla człowieka bez afrykańskiego doświadczenia, aby przedstawić sobie beznadziejność mających w takich warunkach nastąpić dni, tygodni, nawet miesięcy... Szansa na spotkanie kogoś przejeżdżającego o tej porze zupełnie boczną dróżką jest żadna. Zero. Masaje przenoszą się ze swoimi stadami na odległe wyżyny... Zresztą, co by mogli pomóc? Jeżeli wydarzenia potoczyły się całkiem inaczej, niż wróżyła sytuacja, to już należy przypisać tej właśnie szczęśliwej gwieździe towarzyszącej wszelkim poczynaniom Jurka. Okazało się, że prócz niego i jego towarzyszy, jeszcze komuś zdarzyło się opóźnić powrót z ojczyzny Masajów. Był to lekarz weterynarii przeprowadzający jakąś akcję w stadach bydła. W pół godziny po podniesieniu samochodu zatrzymał swój wóz przed rozbitkami. Przydzielił im kanister benzyny i zaraz ruszył dalej, zwraca- 243 I jąc uwagę, że należy się spieszyć, bo jak lunie deszcz, nie będzie możliwości przebrnięcia przez pobliskie potoki przegradzające szlak. W chwili gdy weterynarz zniknął ze swoim wozem w krzakach, z drugiej strony wyszedł samotny słoń z olbrzymimi kłami. Jeden strzał Jurka załatwił sprawę. Kły ibyły największe ze wszystkich upolowanych w tym roku w. Tanzanii. Ważyły ponad sto funtów każdy. Deszcz nie spadł jeszcze tej nocy ani następnego dnia. Zdążono wypreparować kły i po dziesięciogodzinnej jeździe „suchym kołem" dobić do głównej szosy. W chwili gdy wjeżdżali na asfalt, czarne chmury runęły z góry strumieniami pierwszej gwałtownej fali afrykańskiego deszczu. Księżyc w pełni, który był świadkiem ostatnich chwil wielkiego słonia, zaszedł na dwa miesiące... — W czwartek albo w środę zabiję słonia w Masaj-landzie — powiedział Jurek. — Dzisiaj w nocy mi się śniło. Sprawdziłem w kalendarzu. W tym roku pełnia będzie nie trzynastego, ale dwunastego marca. Prawie dokładnie rocznica tamtego słonia. Jedziemy. Takie sny się sprawdzają. — Czyś zwariował! — krzyczał Leszek. — To tylko w tamtym roku pora deszczowa tak się spóźniła. Jechać tam teraz, to znaczy jechać prosto w deszcz! — W tym roku też się później zaczną deszcze. Jedziemy. Jedziesz, Witold? Leszek się boi, to niech zostanie. Ale Leszek się nie bał i na drugi dzień rano dyrygował Aloysy'm i Dowdy'm przy załadowaniu wozu. Pokazywali mi ślady owego upadku na młodym baobabie, wgniecenia na karoserii i bliznę na czole Dowdy'ego. 244 Afrykańskie chłopaki odgrywały całą scenę przewrócenia, dołączając komentarz w mieszanym języku angiel-sko-suahili. Baobab, weterynarz, benzyna, słoń... Śmiali się przy tym serdecznie i powtarzali niektóre sytuacje, które, jak uważali, specjalnie mnie bawiły. Podróż rozpoczęła się pod niezłym znakiem. Zaraz po wyjeździe z Arushy i minięciu lotniska przebiegły tuż przed naszym samochodem niebezpiecznie blisko cztery antylopy gnu. Gnu mają ten sportowy zwyczaj (kojarzy mi się to zawsze z tańcem delfinów przed dziobem statku) przebiegania w poprzek drogi przed jadącym samochodem. Jest to rodzaj ich zabawy — wyścigów. Dobrze, gdy jest otwarta przestrzeń i można śledzić te wyścigi i odpowiednio regulować prędkość jazdy. Gdy jednak wyskakują niespodzianie z krzaków, jak to właśnie uczyniły, sytuacja może być bardzo niebezpieczna. Zderzenie z olbrzymim rozpędzonym cielskiem musi się skończyć ciężką katastrofą. Ostatni gnu przebiegł tuż-tuż przed maską. — No — rzekł Jurek — gdyby wybiegł jeszcze piąty, mielibyśmy niezłego całusa. Na trzydziestej mili za Arushą odchodzi od głównej szosy w lewo nikła drożyna prowadząca w falisty teren Masajskich Stepów. Nieraz już przejeżdżając tędy patrzyłem na ten szlak niknący w rozległym, pagórkowatym pejzażu. Stepy Masajskie! Nazwa stała się jakby pojęciem — zawsze budziła moje zaciekawienie. Dlatego serce drgnęło, gdy prosty pas termakowej szosy wiodącej do Manyara i dalej do krateru Ngoron-goro i równiny Serengeti jak wskazówka zegara przejechał po krz&czastym cyferblacie z godziny „dwunastej" na „trzecią". Skręciliśmy w lewo — w ma-sajski trakt... Droga była wąska z silnie wykrojonymi koleinami. 245 Przy bardzo przytomnym prowadzeniu wozu, można było jednak rozwijać pełną szybkość. Olbrzymi mleczny tuman kurzu wlókł się za nami. Także wnętrze samochodu napełniło się białą mgłą najdrobniejszych pyłków. W miarę zagłębiania się w teren, biały pył zabarwiał się na różowo, a potem na brązowordzawo. Siadał warstwami na głowach, ubraniach, strzelbach, aparatach fotograficznych. Żadne zapięcie ani zamknięcie tnie było dość szczelne. Spojrzałem na mapę samochodową. Na całym terenie były zaznaczone dwie drogi przecinające Stepy Masaj-skie na krzyż. W punkcie skrzyżowania małe kółeczko z nazwą Kibaya. Drogi zaznaczone są cienką linią stałą i równoległą przerywaną. W legendzie mapy ten rodzaj drogi był na końcu listy, przy czym widniała uwaga: „Przeszkody! Droga jedynie dla pojazdów typu land-rover. W sezonie deszczowym nieużyteczna". Nastrój był dobry. Jurek zadowolony i wesoły, udzielał mi w sympatyczny sposób wielu wyjaśnień i opo- .:. wiadał ciekawe epizody ze swoich przeżyć w Afryce. Jakże ciekawe życie można tu wieść, jeżeli się ma energię, zdrowie (dużo zdrowia!) i przede wszystkim zainteresowanie światem... Nie czułem się zupełnym nowicjuszem na tym safari. Miałem już za sobą bądź co bądź tych parę setek mil w buszu i tych parę całkiem prawdziwych polowań na grubego zwierza. Jurek, bardzo już doświadczony myśliwy, przystosował się znakomicie do afrykańskich tradycji i zwyczajów myśliwskich, choć spojrzenie na istotę sprawy miał, jak już wspomniałem, dość indywidualne. Mimo naturalnej skłonności do nieodmawiania sobie uciech stołu w czasie wypraw w busz hołdował przyjętej tu zasadzie funkcjonowania przez cały dzień na czczo, najwyżej wypijając małą filiżankę kawy rano. Obfita 246 uczta następowała dopiero o zmroku, a właściwie późno wieczorem, przed położeniem się na spoczynek. — Gdy rano nic nie zjem, to przez cały dzień mogę chodzić za słoniem i nie czuję się zmęczony — mawiał. Tak zresztą robili tu wszyscy hunterzy. Wśród ludności tubylczej pojęcie jedzenia łączy się zawsze z pojęciem spania, które nieodłącznie następuje po posiłku. Prowadziło to do błędnych niekiedy pojęć o lenistwie ludzi Afryki. Najpracowitszy Afrykanin, który swą wytrzymałością wielokrotnie nieraz przewyższa człowieka białej rasy, uśnie natychmiast z czystym sumieniem, niezależnie od pory dnia, gdy coś skonsumuje. Dla niego jedzenie oznacza zawsze koniec pracy i spanie. Jest to jakieś prawidło, powstałe, wydawałoby się, wbrew uznawanym zasadom higieny. Musi w nim być jednak jakaś wielka słuszność naturalna, skoro nawet przybysze po pewnym czasie godzą się z tym i hołdują owemu zwyczajowi. — Nawet nie można sobie wyobrazić — tłumaczono mi — jak dałoby się przerwać dzienną akcję polowania czy tropienia dla przyrządzania posiłku. Zresztą jest wtedy za gorąco. Jak palić ognisko? Co innego wieczorem, w chłodzie, spokoju i odprężeniu... Na to zgoda. Nie mogłem natomiast pogodzić się z wykonywaniem całodziennego wysiłku bez zjedzenia jakiego-takiego śniadania. Przyznam się, że dostawałem w połowie dnia przykrego bólu głowy. Po obfitej kolacji sen nie był dostatecznie krzepiący. Brakowało mi wyraźnie tych lait przystosowania. Broniłem zatem, logicznego według mnie, popartego własnym doświadczeniem zwyczaju zjedzenia niezbyt dużego śniadania przed wyruszeniem rannym z obozu. Potem owszem — nic nie jeść do wieczora. O zmroku szybko się wymyć, coś upitrasić i zjeść, potem posiedzieć, pogadać, odprężyć się, nawet wypić kielicha. Przed spaniem zrobić solidny spacer, W czasie odpoczynku pokolacyjnega przygotować ptaka czy innego ubitego zwierzaka na jutrzejszą kolację. System nie pozostał jednak tylko teoretycznym wymysłem. Leszek godził się z nim wprawdzie, posądzałem też trochę Jurka, upierającego się przy „afrykańskim" sposobie, że przyjął go raczej dlatego, że, jak sądził, pomoże mu to w pozbyciu się pewnego nadmiaru zaokrągleń figury. Trwał więc przy swoim, a że decydował o wszystkim, nie było o czym mówić. Jestem zawsze skłonny uznawać zwyczaje charakterystyczne dla środowiska, przypuszczając, że nawet zupełnie niezrozumiałe rzeczy mają jakieś głębsze powody, czekające na naukowe wyjaśnienie. Niemniej nie sposób oprzeć się pewnym wątpliwościom, zwłaszcza że zdarzało się, iż niektóre zwyczaje, wydawałoby się zupełnie uzasadnione, zostały diametralnie zmienione i znowu nie wiadomo, na jakich zasadach czy doświadczeniach. Mam na myśli chociażby zupełnie zarzucony zwyczaj chronienia głowy przed promieniami słońca. Dawniej hełm korkowy czy szeroki kapelusz były nieodzowną częścią afrykańskiego stroju. Dzisiaj to zabytki. Ze zwyczajów Afrykanów też nic nie wiadomo. W północnej Ghanie nosi się słomiane kapelusze z wielkim rondem, a Masaje czy Kikujusi wystawiają ogolone głowy na całodzienne działanie równikowego słońca... Tego dnia dojechaliśmy całkiem już po ciemku do osady Naberera, gdzie było kilka domków, punkt weterynaryjny i tak zwany resthouse, pusty domek, gdzie podróżni tacy jak my mogliby zanocować. Na liczniku samochodu odczytałem liczbę 63 041. Przejechaliśmy dzisiaj równo sto mil. Jak na te warunki to bardzo dobrze. Resthouse nie był zajęty, co nas ucieszyło, gdyż rozbijanie obozu w nocy jest dość żmudną sprawą. Dwuizbowy domek był świetnym schronieniem. W chwili gdy rozgościliśmy się w środku, lunął obfity deszcz. A więc stało się. Pora deszczowa nas złapała. Nic z wyprawy. Usypialiśmy wśród szumu równego, strumieniowego deszczu. — Przestało lać, jedziemy dalej — usłyszałem budząc się na głos Jurka. — Wstajemy, bo już po piątej... — Przestało na chwilę, ale zaraz zacznie na nowo — perswadował spokojnie Leszek. Uciekajmy z powrotem, póki nas nie odetnie... Jurek wypadł z domku. Po dziesięciu minutach wrócił. — Jest całkiem twardo. Woda wsiąkła. Jedziemy dalej. Leszek zdążył tylko popukać się w głowę, ale już zbieraliśmy się do dalszej jazdy. Szykował się trudny dzień, gdyż dzisiaj mieliśmy dobrnąć do samego środka Kraju Masajów, znaleźć dobre miejsce na obóz i jutro wyruszyć na poszukiwanie słoni. Na gazowej kuchence zagotowałem wodę i podczas gdy kawa się parzyła, wyciągnąłem chleb, jajka i patelnię. Leszek kiwnął głową z aprobatą. — Trzy — rzekł krótko. Jurek wyszedł do samochodu. Gdy wrócił, skończyliśmy właśnie jajeczniczkę i dojadali kukurydziany chlebek. Jurek popatrzył i wściekł się. — Wy świnie — gromił nas —¦ to ja się męczę z samochodem, a wy nawet nic dla mnie nie ugotujecie, tylko się sami obżeracie! Nigdy wam tego nie daruję... — Jak to? — broniliśmy się. — Przecież ty rano pijesz tylko kawę, wczoraj godzinę o tym mówiłeś... Racja racją, system systemem — ale zły humor też ma swoje powody, jak się okazało... Ruszyliśmy dalej. Nie było sucho. Od razu wpadliśmy w grzęzawisko i mieliśmy trochę kłopotu z przepchnię- 249 ciem samochodu. Niebo było jednak czyste i nadzieja na wyschnięcie dodawała otuchy. Przeglądając notatnik z podróży stwierdzam, że w tym dniu niewiele zapisałem. Pismo było bardzo nieczytelne i przerywane, najwyraźniej notatki robiłem w czasie jazdy. Oto one: Jedziemy szybko — Jurek świetnie prowadzi — gładkie koleiny — żyrafy na drodze, odbijają się w kałuży jak w lustrze — kangi (pantarki) inne, o wiele większe niż gdzie indziej — czubki ma głowach, bardzo kolorowe, niebieskie — kaczki — wielki drop wsadził łeb w trawę i myśli, że się schował — duszno i skwar — blask! — ślady lwa; długo szedł przed nami drogą — mokre gałęzie walą w szyby — busz gęsty, kolczasty — I piękne akacje parasolowe, właśnie kwitną — białe kuliste kwiaty — wielkie i głębokie kałuże — woda wlewa się do środka samochodu przy przejazdach — długi czas bardzo wolna jazda — grząsko i głęboko — ślad nosorożca — bardzo piękny obóz pod rozłożystą akacją. Drzewa mają pnie osmarowane brązową gliną — słonie ocierały się o nie po błotnej kąpieli — licznik 63 124 — przejechane 80 mil — w nocy wyły hieny i stękał lew blisko. Notatki z dnia następnego: Długie spanie — obozu nie likwidujemy, zostaje Dowdy, posprząta i coś ugotuje, nazbiera drzewa. — Wyjazd o 10.00 — jechaliśmy dwadzieścia mil na poł. wschód, potem tą samą drogą (bo nie ma innej) z powrotem i dwadzieścia mil na północny zachód przez gęsty busz — nigdzie świeżych śladów słoni, pomimo że dużo sadzawek z wodą — innych zwierząt też niewiele — żyrafy, oryksy, kudu i lisy — wróciliśmy o ] 9, zupełnie po ciemku — przejeżdżaliśmy trzy razy przez miejsce, gdzie wtedy Jurek zabił dużego słonia w piątek 13 marca — pełnia księżyca jest — słoni nie ma - konkluzja po powrocie do obozu: natychmiast stąd uciekać całkiem gdzie indziej — nie można nigdy przewidzieć, gdzie są słonie — Władek Kotowicz był przez cały tydzień niedawno w Masajlandzie i widział tylko jednego słonia z jednym fcłem — taki mistrz od tropienia — uwaga, miałem dużo szczęścia wtedy z Arman-dem — nie doceniało się wówczas — dzisiejsze polowania — Jurek strzelał do oryksa — daleko — dwa strzały, jeden trafił źle ¦— oryks poszedł — jeden strzał, do gazeli Granta w biegu — doskonały strzał, będzie jedzenie na dwa dni — Leszek, kilka pantarek. Wtorek, 9.3. Notatki: W nocy wielki deszcz walił w namiot — całą noc nie spałem od huku deszczu — rano myślałem, że słońce — to mokry żółty namiot dawał to światło — na zewnątrz ponuro, chmury równe na całym niebie, ale nie pada — namiot duży podmókł bardzo — zamoczone ubrania, żywność, strzelby i aparaty — nie chciało nam się oko-pać namiotów, to było złe — woda stoi na całej polanie — łazi się w glinie — gdyby podeschło, mamy dzisiaj pojechać do Kijungu dowiedzieć się, gdzie są słonie w tym roku. Przeschło — byliśmy w Kijungu, nic się nie dowiedzieliśmy —słonie znowu poszły nietypowo — samochód misjonarza pusty — ugrzązł w glinie na dobre — ledwo udało nam się go wyminąć, trzeba było wycinać busz. Przez trzy następne dni poszukiwaliśmy świeżych śladów słoni i klucząc bez przerwy w różnych kierunkach, po mokrych i śliskich drogach, przejeżdżając kałuże nieraz tak głębokie, że zanurzały się w nich całe koła. Często trzeba było rąbać gałęzie, podkładać je pod koła samochodu, aby przebrnąć mozolnie przez bardziej śliskie i mokre miejsca. Nauczyłem się rozpoznawać po kolorze wody w kałużach, czy można w nie wjeżdżać śmiało czy za wszelką cenę ominąć. Czy brać 350 251 rozpędem, czy też jak najmniejszą szybkością. Podobne prawa dotyczyły zalanych, porośniętych trawą przestrzeni. Tutaj wskaźnikiem był rodzaj i charakter pokrywających je roślin. Obóz przenieśliśmy bardziej na zachód, nad małe jeziorko w pobliże masajskich manyat. Jurek stosował wobec Masajów wypróbowany rodzaj savoir vivre'u, polegający na spokojnym i obojętnym zachowywaniu się i pozostawieniu im całej towarzyskiej inicjatywy. Gdy samochód nasz zatrzymał się pod rozłożystym figowcem, gdzie było idealne miejsce na rozłożenie obozu, spostrzegliśmy niedaleko stojących dwóch mo-ranów, opartych na dzidach. Patrzyli na nas obojętnie, nie zmieniając pozycji. Byli wysocy, równego wzrostu, szczupli. Dwie jednakowe sylwetki. Każdy zaplótł nogi tak, że stał na jednej stopie. Twarze mieli świeżo wymalowane czerwoną gliną, a na czołach namazane jakieś pręgi w formie zmarszczek, nadające im zdziwiony wyraz twarzy. Kuse togi rdzawego koloru, trochę ozdób na szyi, metalowe bransoletki na kostkach nóg, sandały zrobione ze starych opon samochodowych, ze sterczącymi pomiędzy palcami kawałkami gumy wyostrzonej w długi szpic. Jeden z nich miał wepchnięte . w przebite ucho pogięte aluminiowe pudełko od filmu Ilford. Nie wysiadaliśmy z samochodu. Po pewnej chwili mor ani podeszli powoli do nas i podawali nam kolejno rękę. — Jambo mówili i to było jedyne słowo, które znali w języku suahili. Potem stali i patrzyli uśmiechnięci. Zapalili podane im papierosy i znów stali milcząc. Za chwilę nadszedł starszy Masaj z bardzo sympatyczną twarzą, sam otworzył drzwi samochodu i witał się, podając każdemu rękę, energicznym i eleganckim ruchem. Był to wódz manyaty — byliśmy oficjalnie przywitani. Po jakimś czasie przyszło kilka 252 kobiet z dziećmi, większymi i mniejszymi. Zrobiło się kolorowo od naszyjników, bransolet, kolczyków. Przeważały barwy niebieska i pomarańczowa. Obsiadły nas muchy i krowi zapach. Otworzyliśmy skrzynkę apteczną. Kobiety podchodziły z chorymi dziećmi. Dzieci miały przeważnie za-puchnięte oczy. Niektóre nic nie widziały. Były też ciężko zakatarzone. Dostawały krople dezynfekujące do oczu i aspirynę, którą popijały coca-colą. Spokojne, cierpliwe, grzeczne. Dorosłym przemywaliśmy też wodą utlenioną i zasypywali odkażającym pudrem paskudnie nieraz wyglądające owrzodzenia na nogach. Gdy zbliżył się wieczór, zabraliśmy się do rozłożenia obozu. Masaj e stali wokoło i przyglądali się spokojnie. Gdy zapłonęło ognisko, wszyscy odeszli do manyaty. Tej nocy nie dało się zasnąć. Ryczały przeraźliwie masajskie osły w zagrodzie, a nad wszystkim dominował nieprawdopodobnie głośny, dzwoniący wrzask żab w jeziorze. Wyszedłem z namiotu przed samym świtem. Na tle żółtego nieba, pokrytego wyżej nad horyzontem sinymi chmurami, rysowały się ostrym konturem, jak wycinanki, sylwetki krzewów i akacji. W pobliżu stało już kilka kobiet z dziećmi. Przyniosły mleko w smukłych, ozdobionych paciorkami tykwach. Chore jeszcze wczoraj wieczorem dzieci wyglądały całkiem inaczej. Opuchlizna oczu znikła zupełnie. Patrzyły przytomnie nieco tylko zaropiałymi oczkami. Buzie miały czyste i nie zasmarkane jak wczoraj. Strupy na nogach matek też wyglądały o wiele lepiej. Masaje naprawdę rnają powody wierzyć w skuteczność lekarstw... Twarze Masajek były miłe i pełne wdzięku. Jedna z mam podała mi tykwę, pokazując, żeby pić. Dla zachęty czy według zwyczaju, nadpiła najpierw trochę 263 sama. Zrobiło mi się sucho w ustach. Wyobraźnia zadziałała. Mleko z krwią! I do tego jeszcze zasłyszane informacje, że z braku Wody myje się te naczynia w krowiej urynie... No tak — szybko kombinowałem. — Teraz jest mokro, jezioro blisko, może nie jest tak źle. Sytuacja była, jak mi się zdawało, taka, że nie sposób odmówić. Mieliśmy tu pozostać jprzez parę dni, trzeba, żeby stosunki towarzyskie były jak najlepsze. Zresztą... odwagi! Smak był nijaki, podejrzanie słona-wy, płyn gęsty i o ile mogłem dojrzeć, dość ciemny. Zapach? No cóż... krowio-gnojnoHdymny. Po tej de-1 gustacji musiałem mieć dość szczególny wyraz twarzy, bo Aloysy, który był świadkiem sceny, zaczął kwiczeć z uciechy. Śmiały się także Masajki. Obóz ten zostawialiśmy wyjeżdżając zupełnie sam, gdyż ze względu na bliskość ludzi nie było obawy, że jakiś szakal czy inny rabuś może go splądrować, a nikt jeszcze nie słyszał, żeby Masa je dotknęli czegokolwiek z pozostawionych rzeczy. Pod tym względem Masaje mogą służyć w świecie za przykład najwyższej klasy. Pod wieczór, po naszym powrocie, przyszła do obozu spora grupa Masajów obojga płci i różnego wieku. Przypatrywali się wszystkim naszym czynnościom. Jurek nie radził wyjmować aparatu fotograficznego. — Jeszcze się musimy z nimi więcej zaprzyjaźnić — mówił. —¦ Inaczej można sobie wszystko zepsuć. Fotografowanie zawsze ich trochę denerwuje. Zrobiliśmy z Leszkiem próbne strzelanie dla sprawdzenia ustawienia lunety strzelby. Cel był ustawiony po drugiej stronie jeziorka. Karton od piwa. Stary Ma-saj dostał lornetkę, którą zawiesił sobie z powagą na szyi, patrzył przy każdym strzale i meldował trafienie kiwnięciem głowy. Młode chłopaki biegały brzegiem, aby ustawić karton na nowo, gdy strzały go przewra-. cały. 254, Morani widząc, że interesuje nas ich broń, podawali do obejrzenia swoje dzidy i miecze. Leszek wydostał ze skrzynki narzędziowej doskonałą karborundową osełkę i pociągnął nią po ostrzu dzidy. Moran dotknął ostrza palcem. Jego twarz wyrażała najwyższy zachwyt. Natychmiast zjawiło się więcej dzid. Mieliśmy na zmianę sporo zajęcia z ostrzeniem. Zauważyłem przy tej okazji ogromną niezręczność Masajów, gdy sami próbowali pociągać osełką po ostrzach dzid czy mieczy. Kończyło się zupełnym stępieniem zamiast naostrzeniem, a jeden z moranów rozciął sobie rękę. Próbowaliśmy się dopytać, czy polują na lwy. Od razu wiedzieli, o co chodzi. Pokazywali na jednego z towarzyszy, który niedawno walczył z lwem. Tu, niedaleko... Zabił ostatnio dwa lwy. Pokazywał na palcach. Opowiadał potem całe wydarzenie manewrując dzidą. Powtarzał kilkakrotnie ostatnią scenę i pokazywał, jak lew był przebity na wylot od jednego pchnięcia. Na sprężyste ciało opowiadającego morana patrzyliśmy z podziwem. Jurek nagrał część opowiadania na taśmę magnetofonu i zaraz potem odtworzył. Masaje nie znali tego instrumentu i w pierwszej chwili nie wiedzieli, co się dzieje. Obstąpili magnetofon stojący na błotniku land--rovera i słuchali z zadziwieniem. Poznali głos kolegi i zaczęli wszyscy na niego pokazywać. Jurek znowu nagrał ich komentarze i zaraz odtworzył. Teraz zaczęli się domagać powtarzania tej zabawy. Zaczęli nucić jakąś rytmiczną pieśń, najpierw po cichu, potem coraz głośniej i śmielej. Masaje są chyba jednym z najmniej muzykalnych narodów afrykańskich, śpiew ich jednak brzmiał całkiem interesująco. Kazali sobie jeszcze raz odtworzyć to całe nagranie i odeszli. Jeszcze jeden figiel białego człowieka, tego tępaka, który nigdy nie pojmie, co to jeist największe szczęście — posiadanie krów, i któ- 255 I ry z nudów wymyśla różne niepotrzebne rzeczy — przestał im być dziwny. Masajowi, który patrzył przez lornetkę w czasie próbnego strzelania, pokazałem aparat fotograficzny. Zaglądał przez celownik, potem przydzielił aparat młodemu moranowi i objaśniał, jak należy patrzeć, żeby widzieć obraz. Moran szybko pojął nastawienie obrazu na ostrość. Szczególnie go bawiło podchodzenie blisko czyjejś twarzy i kręcenie pierścieniem tak, aby obraz był wyraźny. Pomyślałem sobie, że można by spróbować nauczyć Masaja fotografować, zostawić mu aparat na cały sezon i zebrać w ten sposób bezcenny materiał... Po tych zabawach mogłem już i ja, niby instruując, przykładać aparat do oka i porobić trochę zdjęć... Gdy przyszło jeszcze trochę moranów z młodymi dziewczętami, Jurek porozdawał dziewczynom sznury szklanych paciorków. Okropnie wyglądały te czerwone i zielone paciorki zawieszone na szyjach, na tle harmonijnych w barwie ogromnych talerzowych naszyjników. Próbowałem ciężar tych naszyjników. Nie do pomyślenia, jak można nosić stale, na co dzień, na gołym ciele takie twarde kołnierze. Dziewczyny też, od czasu do czasu podnosiły te paciorkowo-druciane pancerze wyżej na ramiona, demonstrując przy tym przepiękne, wysoko umieszczone piersi. Czyta się wzmianki i słyszy wybrzydzania na temat biustów Afrykanek. Zawsze staję w ich obronie. Całkiem młode są - świetne i tu nie ma o czym mówić. A w ogóle?... W Afryce ujawnione są piersi od najmłodszych do najstarszych. Nie ma w Europie przeglądu biustów starszych kobiet. Sztuki plastyczne opiewały zawsze najpiękniejsze modele i jeszcze je idealizowały. Fotografia, najrealistyczniejsza ze sztuk plastycznych, znosi tylko najdoskonalsze formy w dziale nagości. I te są powszechnie znane. Gdyby natomiast 258 John Owen, Witold Chro-miński. Bernard Grzimek Wulkan Oldonyo Llengai Szkoła dla dzieci masaj-skich jest w Olalla Leszek z Masajem. Dzida się stępiła Kolega z Masajlandu zrobić uczciwą konfrontację rzeczywistości, śmiem wątpić, czy wyszłaby ona na korzyść białej rasy. Trzeba także uwzględnić wysiłki w konstrukcji strojów białych kobiet podporządkowane utartym kryteriom estetyki. Nie należy też zapominać, że pierś kobieca, wśród pojęć białej rasy, należy częściowo do działu seksu, podczas gdy w Afryce jedynie do działu macierzyńskiego, a więc podlega innego rodzaju kultowi i pielęgnacji, nie uwzględniającej estetyki w naszym znaczeniu. Tego jeszcze wieczoru odwiedziliśmy manyatę i widziałem „dojenie krwi". Stado krów, kóz i osłów stało zbite w środku kaliska domków z obłymi, glinianymi dachami. Krąg domków otaczał wysdki płot z gęstwy splątanych ze sobą kolczastych krzaków, chroniący całość przed drapieżnikami, głównie przed lwami. Nigdy nie przypuszczałem, że może istnieć takie skoncentrowanie bydlęcego odoru. Starszy Masaj zarzucił krowie na szyję rzemienną linę i zacisnął pętlę. Dwóch innych odgięło łeb i na szyi wystąpiła wyraźna gruba żyła. Krówka stała spokojnie. Stary strzelił w żyłę z małego łuku, z kilkucentymetrowej odległości, strzałą okręconą na końcu skórką. Ostry krótki grot przeciął żyłę i krew wytrysnęła ostrym strumieniem. Podstawiono tykwę. Po spuszczeniu pewnej ilości krwi, stary zdjął rzemień i potarł przebite miejsce gnojówkowatą gliną. Krowa odeszła do ściśniętego stada. Dzieci natychmiast piły z tykwy świeżą krew. Małe, żółte pieski patrzyły z nadzieją na coraz bardziej poziomo przechylaną tykwę. Żal mi było odjeżdżać od Masaj ów, pomimo że muchy i zapach gnoju psuły wiele dobrych wrażeń. Wreszcie napotkaliśmy świeże ślady słoni. Była to sobota, 13 marca. Właśnie trzynastego. Jurek patrzył 17 — W dolinie Kilombero 257 na nas z triumfem. Chyba ma jakąś spółkę z diabłem — pomyślałem. śladów było dużo. Na glinianej, cienkiej warstwie wyraźnie odciśnięte miękkie poduchy słoniowych stóp. Widać było w glinie kształt każdej nierówności podeszwy. Małym słoniom rozjeżdżały się nogi w śliskim gruncie, co można było wyczytać z rozmazanych i po-zakręcanych śladów stóp słoniątek. Było wcześnie. Godzina 6.30. Słońce dopiero co wstało. Chłód, powietrze czyste, busz pachniał. Absolutna cisza. Słonie musiały przejść tego samego ranka. Może przed chwilą. Przecięły drogę. Z kierunku dokąd prowadziły ślady, wiał ledwo wyczuwalny wiaterek. Wszystko grało, czasu nie można było tracić. Kurtki, strzelby, aparaty... Weszliśmy w gęsty kolczasty busz bez żadnego trawiastego poszycia. Dowdy został przy samochodzie. Glina, glina, glina... Ciężkie do przebycia były te pierwsze setki metrów. Po złapaniu oddechu i rozruszaniu zasiedziałych w samochodzie nóg szło się już lepiej. Glina była najpierw do kostek, potem do pół łydek — potem znów sucho i znów po kolana. Naraz ślady zniknęły. Było zupełnie sucho i twardo. Siady słoni zmieniły się w tu i ówdzie posmarowaną gliną suchą trawkę, to nadłamaną gałązkę. Jurek prowadził świetnie. W pewnej chwili straciliśmy jednak orientację co do kierunku. Zrobiliśmy więc kilka krążeń i w pewnej chwili* natrafiliśmy na niewidoczny dla mnie w pierwszym momencie ślad pojedynczego słonia, który odłączył się od stada. Jurek bez namysłu skierował się za nim. Szliśmy w milczeniu, dużym tempem, każdy skupiony nad właściwym postawieniem każdego kroku w nierównym i zmiennym terenie, chroniąc twarz i oczy przed atakami kolczastych gałęzi. Siad doprowadził nas do dawno opuszczonej manyaty. 258 Tutaj słoń najwidoczniej zatrzymał się, jakiś czas buszując, i poszedł dalej w dawnym kierunku. To było korzystne. Przyśpieszyliśmy kroku. Nie dało się jednak przyspieszyć zanadto. Słoń szedł w grząskie miejsca. Jego ślady teraz były to półmetrowej głębokości doły wyciśnięte w plastycznej glinie. Żeby nie ugrzęznąć, nie było innego sposobu, jak stawiać nogi w owe doły. W niektóre wchodziła cała noga i glina oklejała się na spodniach. Nie było mowy o prędkim posuwaniu się w takich warunkach i słoń zwiększał odległość od swoich prześladowców. Słoń szedł dalej i dalej, niosąc swe kły, powód całej imprezy. Za nim podążali wytrwali „dentyści". Przodem Jurek, za nim Aloysy ze strzelbami, potem ja i na końcu Leszek, dość mało zainteresowany całym przedsięwzięciem. Prócz śladów słonia spotykaliśmy wiele krzyżujących się lub przez pewien czas równolegle idących śladów lwa, a także nosorożca z małym. Znając osoby akcji, starałem się idąc odczytywać myśli poszczególnych personae dramatis. Słoń: „Radar w mojej trąbie mówi mi, że nie trzeba się zatrzymywać w tych stronach. Te pagórki, tam w dali, są bardziej zielone. Mam pełen brzuch wody, można się przejść. Zresztą coś mi się zdawało, że jak wiatr wtedy leikko zakręcił, to poczułem ludziki zapach, inny niż ten, jaki mają Masaje, którzy mnie nic nie obchodzą. Tamten zapach przypomina mi wielki huk, co przewrócił wtedy wielkiego Jumbo, a myśmy uciekali w gąszcz. Słonice popychały wtedy swoje młode i wciąż się obracały z niepokojem i waliły uszami po łopatkach. Moja mama też mnie wtedy uderzyła trąbą po tyłku, żebym się nie plątał pod nogami i prędzej szedł naprzód. Jumbo już więcej nie przyszedł... Pójdę dalej... do tych pagórków. Tam spotkam się z innymi. 259 i Dobrze chodzi się samemu. Cicho i przyjemnie. Ale w południe lepiej jest być bliżej stada. Gdy odpoczywają, nie robią tego wiecznego wrzasku. Cicho stoją pod cienistymi drzewami i drzemią. Potem znowu sobie pójdę osobno, poszukać dobrej trawy..." Jurek: „Zabić słonia, zabić. Zabić tego drania, co się nawet nie zatrzyma, tylko idzie i idzie. Po co? Czy nie ma tu trawy, krzaków i wody? I myśliwego na miejscu?... I jeszcze nie wiadomo, czy ma dobre kły, taki syn słoniowy... Niech wiedzą ci mazgaje z tyłu, że to ja prowadzę, że ja jestem boss, że to ja jestem ten, co tropi słonie lepiej niż te czarnuchy, Afryikanie... Że ja, jeden dzielny, co prowadzę całymi dniami land-rover, potem mogę iść najdłużej. Nadam im tempo jak diabli. Niech wiedzą, że mogę i że naprawdę trzeba, bo ten łajdak słoń idzie i idzie... Miałem zawsze szczęście — bę-* dzie mi sprzyjać i dzisiaj. Nie mówiłem, że trzynastego? Zawsze mam rację. Tylko teraz trzeba się śpieszyć, bo czas ucieka. Zresztą brzuch mi spadnie, a to, cholera, dosyć ważne, bo Jasia coś dziwnie zaczyna ma mnie patrzeć. I ta Betty z naprzeciwka... Trzeba przyznać, że ładna się zrobiła jak diabli. Strasznie jeszcze młoda, ale już się nadaje... Znowu Leszek został z tyłu. Zgubi się jak zwykle. Działa mi na nerwy. Że też Witoldowi chce się chodzić z tą torbą? Zdjęcia tego lwa w Seren-geti rzeczywiście mu się udały. I tych bawołów też. Ale ja i tak zrobię lepsze. Specjalnie pojadę... Później będzie pisał, jak on to dzielnie polował na słonie, i całą masę tych bujd, co inni piszą po tygodniu pobytu w Afryce. Jak to na przykład, że lampart po strzale legł u jego stóp albo że kopiec termitów wyrósł przez jedną nagle noc... Muszę mu potem powiedzieć, że słoń, co ma za duże kły i nie może ich unieść — to chodzi tyłem, i pewnie też napisze. Wciąż bazgrze w tym swoim notesie..." 260 Aloysy: „Wytłukliby już raz te w. albo wy truli i byłby spokój. Nie niszczyły mów, a ja nie musiałbym chodzić ze \ ciąż, trzeba przyznać, że takie polowan ii ¦ dosyć interesujące. I wesołe. Szczególnie jei jak raniony słoń się nzuca i ryczy. Można ]>H śmiechu! Ja wolę zawsze uciec daleko, jak juz n strzelać. Taki tembo jest bardzo niebezpieczny, tylko tego nie wiedzą ci biali ludzie... Potem, jak leży zabity, to dosyć przyjemnie jest rąbać siekierą jego łeb i wyciągać kły. Tylko że to strasznie długa robota. Co by ten buana zrobił, gdyby zabił słonia, a nas z Dowdy'm nie było? Kłów by nie wyciął, bo nie umie i mu się nie chce. On woli siedzieć i patrzeć, jak my krajemy słonia i potem niesiemy kły taki kawał do samochodu. Da nam może papierosa, a potem kubek kawy. I jak zastrzeli kangę, też nam ją da do zjedzenia. Co by on bez nas zrobił, ale co my bez niego? Płaci nam po 150 szylingów, choć obowiązuje go tylko 120. Nie jest zły buana. Czasem krzyczy na mnie okropnie, gdy zapomnę włożyć z powrotem do samochodu łatki na zimno i później stoimy godzinami na drodze. Krzyczy też wtedy po polsku i myśli, że ja nie wiem, co on mówi o mojej mamie. Już jestem u niego trzy lata. A Rahjabu, kucharz, dobrze rozumie ich język. Często rozmawia z Memsab Jasia. Dziwny język. Jakby ktoś czyścił zęby kawałkiem trzciny cukrowej. A każdy nazywa się jakoś ts-ts-ts-ki... Żeby już zabić tego słonia i wracać... Ale śmierdzi ten buana, co idzie przede mną. To ten pot białych ludzi tak nieprzyjemnie cuchnie. Prócz tego ma dziurę w spodniach na siedzeniu, bo wydarł na krzaku, i przez nią puszcza bąki na głos. Muszę nieść jego strzelby, a on idzie sobie wygodnie, w butach z miękką cholewką do kolan, a ja mam pełne gumiaki gliny. Nie lubi buana Anglików i przyjął obywatelstwo 261 Tanzanii. Nosi nawet na kapeluszu flagę Tanganiki. Zapomniał dodać do niej niebieski pasek Zanzibaru. Polacy mieszkają bardzo daleko, tak jak Goanie, tylko w takim kraju, gdzie pada śnieg i jest biało jak na szczycie Kilimandżaro albo na Meru, gdy ma przyjść pora deszczów. Polacy mieli budować u nas cukrownię, ale nie budują. Za to budują ją Szwedzi. Także dobrze, bo to też socjaliści i będzie dobrobyt. Widziałem obrazki o Warszawie. Bardzo ładne domy tam są i duże. Ciekaw jestem, kto im te domy budował. Muszę się zapytać. Może także Szwedzi... Dowdy ma dobrze. Spi teraz w samochodzie. Może na drugi raz on pójdzie za słoniem? Źle się śpi w tym land-roverze. Zapomniałem zabrać mój tranzystor i nie można przed zaśnięciem posłuchać naszej muzyki. Ci nasi mzungu, to wysłuchają jakiś tam komunikat i później puszczają tape-re-corder z polskimi piosenkami. Wciąż te same, co im przysłali z Polski. Już nam się znudziły. Ciągle „Walentyna, Walentyna, ta pierwsza w świecie podniebna miss" albo — „Mówiłam ci jak dziecku, po rusku, po niemiecku"... Dowdy już całkiem dobrze umie śpiewać po polsku te piosenki. Albo czy oni by umieli wypchać wóz z błota po gałęziach narąbanych pangą albo złapać na jeziorze postrzeloną kaczkę? Nawet ręki by nie zamaczali, a my potem mamy mokre spodnie i zimno jest wieczorem... Albo gdy wóz nagle ugrzęźnie w głębokiej kałuży i trzeba włazić w błoto i przykręcać oś do przedniego napędu... Czemu im się podobają ci Masaje? Przecież to dzicy ludzie. Ubrani w płachty i te koraliki i dziury w uszach... Chcą ich fotografować, a nas nie. Muszę poprosić tego mzungu, co przyjechał i sam nosi torbę z aparatem, żeby nam iz Dowdy'm zrobił także fotografię. Te głupie Masajki boją się aparatu — myślą, że im dzieci zachorują od obrazków. Wstyd, że to też Afrykanie ci Masaje. Nie chcą radia ani roweru, ani 262 zegarka, tylko wciąż z tymi krowami i osłami... Śmiali się, gdy na magnetofonie usłyszeli swoje głosy. Dziwne im to było... Ale lekarstwa chcą brać od mzungu. Jestem zmęczony tym chodzeniem, a główna robota czeka dopiero, jak słoń będzie zabity. Spytam tego buana, co idzie za mną, kiedy wracamy z Masajlandu. On pewnie wie". Ja: Właśnie to. Leszek: „Mam to wszystko w d... Że też Jurek zawsze musi postawić na swoim. Ale łeb do polowania (i nie tylko!) to on ma... To mu już rzeczywiście trzeba przyznać..." Około południa, gdy słońce znalazło się prosto ponad naszymi głowami, dalszy marsz przestał mieć sens. Słonie o tej porze izaszywają się w niedostępny gąszcz. Zwolniliśmy tempo. Na dzisiaj było dość. Zupełnie się nie orientowałem w kierunkach naszego pokręconego marszu, ale Jurek jakoś wiedział, że zrobiliśmy rodzaj półkola i idąc dalej w tym samym kierunku, dojdziemy do naszego szlaku samochodowego i wracając nim, trudno powiedzieć, jak długo, znajdziemy Dowdy'ego z samochodem. Zresztą da się sygnał strzałem i Dowdy podjedzie. — Tu jest droga — zawołał naraz zza krzaka Leszek, który odszedł trochę w bok. — A tam nasz samochód!... Zrobiliśmy piękne koło... — Buana! — usłyszeliśmy głos Dowdy'ego, który pędził ku nam od samochodu. Biegnąc wykrzykiwał coś po suahili. — Co on woła? — spytałem Leszka. — Mówi, że słoń z dużymi kłami przeszedł niedawno koło samochodu i poszedł w tamte bagna. To ten, za którym tyle godzin chodzimy. Ale nas Wykiwałam Tym razem słoń miał szczęście 13 marca. Pewnie dlatego, że, nie był to piątek tylko sobota... Albo że pełnia księżyca była już wczoraj...? Nasz powrót z Kraju Masajów miał coś Wspólnego z najcięższą konkurencją samochodową świata, dorocznym rajdem East African Safari. Jurek, nie puszczając ani na chwilę kierownicy, be2 żadnego odpoczynku, kierując cały dzień i kawał nocy, dokonał czynu zupełnie nieprawdopodobnego przejeżdżając dwieście mil. Ogromny deszcz lał bez przerwy. Jazda po drogach zamienionych w rzeki... Przejazdy przez „brody", będące właściwie bystrzynami, właściwie... ślizganie się w czarnej i czerwonej glinie... Tempo musiało być rajdowe, gdyż każda minuta pogarszała sytuację. Nigdy w życiu nie zrozumiem, jaki cud zbawił nas od utknięcia na dobre, gdy w warunkach o wiele korzystniejszych, nieraz przez kilka godzin nie mogliśmy wybrnąć z grzęzawisk. Gdy zajechaliśmy w końcu przed dom w Arushy, Jurek rzekł: — Muszę powiedzieć, że jestem zmęczony... Pierwszy i ostatni raz słyszałem takie wyznanie w jego ustach... Słoń z Mutimbira Tym razem było jakoś inaczej. Wyczuwałem to już przez sam fakt znalezienia kartki na drzwiach mojego mieszkania w Dar es-Salaam, gdy wróciłem po paru 264 i ¦ miesiącach wędrowania po północnej części Tanganiki. Kartkę zostawił Ray Vaz, Hindus z Goa, który brał udział w naszych poprzednich wyprawach na słonie. Ray był znakomitym myśliwym, miłym i pięknie prezentującym się człowiekiem, ale wszelka inicjatywa raczej nie leżała w jego naturze. Dlatego byłem zdziwiony jego alarmem. Wzywał mnie do natychmiastowego zobaczenia się. Data była sprzed kilku dni. Nie próbując nawet odpoczywać po dwudziestopięcio-godzinnej podróży pociągiem z Arushy, udałem się niezwłocznie dobrze mi znanym skrótem przez dzielnicę hinduską do domu Eaya. Zastałem go w stanie, szczególnego podniecenia przebijającego poprzez jego normalną uprzejmą flegmę. — Gdzie zniknąłeś na tyle miesięcy? —- przywitał mnie wymówką-pytaniem. — Już myślałem, że będę musiał sam wybrać się na słonie. Zresztą, nie wiem, czy zgodzisz się jechać ze mną, bo dotychczas nie mogłem znaleźć nikogo. Po czym przedstawił mi krótko sprawę. Dużo zmieniło się w czasie mojej nieobecności i wszystko było niespodziewane. Ray zdecydował się wyjechać na stałe do Anglii, o czym nigdy przedtem nie było mowy. Czasu do dyspozycji przed! wyjazdem pozostało mu mało. Miał jeszcze nie wykorzystaną licencję na słonia i chciał zakończyć swój długoletni pobyt w Tanganice mocnym akcentem sportowo-przygodowym. Samochód był już sprzedany, prawie wszystkie manatki wysłane statkiem. Propozycja była następująca: Jechać autobusem do Ifakary, a stamtąd przedostać się, takim sposobem, jaki będzie możliwy, w górzysty rejon pomiędzy rzekami Mpanda i Luhombero. O tej porze roku, gdy wszystkie doliny zamieniały się już w rzeki i rozlewiska, tam powinny być słonie. — Nie zabierzemy ze sobą nic, dosłownie nic. Prócz — w dolinie Kilomfcero 283 jednej strzelby. Każdy przedmiot może nam ogromnie przeszkadzać w tamtych trudnych warunkach. Aparatów fotograficznych taikże nie możemy brać. Komunikacji przypuszczalnie nie będzie żadnej, feto wie, czy nie przyjdzie nam przedostawać się pieszo, czy nawet wpław, przez mokradła i zalane przestrzenie. Zostaniemy tak długo, aż upolujemy słonia z dużymi kłami. Poniżej 50 funtów w ogóle nie wchodzi w rachubę. — Ray nie wysilał się na przytoczenie jakichkolwiek okoliczności zachęcających. Patrzył teraz na mnie wyczekująco. — Kiedy odchodzi nasz autobus? — spytałem. Ray uśmiechnął się od ucha do ucha. — Jutro o szóstej rano. Dziwnymi byliśmy pasażerami. Całym naszym bagażem na dwóch ludzi było drewniane płaskie pudło ze strzelbą. Ubranie?... Buty, spodnie, bluza, banknot w kieszeni (nie nosi się tam żadnych dokumentów), wodoszczelny zegarek. Kropka. Ray nie zabrał nawet swojej ulubionej ceratowej kapoty, chroniącej przed kolcami w buszu. Początek pory deszczowej paskudnie dawał się we znaki mieszkańcom Dar es-Salaam i wybrzeża Oceanu Indyjskiego. Najcieplejszy to był okres i najparniejszy. Zdemoralizowany górskim powietrzem stoków Kilimandżaro dobrze czułem w kościach ten nizinny tropik i z pewnym trudem przechodziłem przyspieszony okres ponownej adaptacji w przepełnionym autobusie. Nie dzieliłem na razie uczuć mojego towarzysza, zadowolonego, że przedziwne to safari już się zaczęło. Autobus był przepełniony nie tylko ludźmi, ale także koszami, tobołami. Na dachu wznosiła się cała góra pakunków. Mfl ¦ ''¦'"¦'' ¦'.! ¦ .'¦¦'.'.' — Wszyscy tai odradzali — mówił Ray. Mało kto poluje na słonie w porze deszczowej, a już nikt w miejscach, gdzie nie ma dojazdu. Wykombinowałem, że gdy nie ma samochodu, trzeba wybrać się zupełnie bez niczego, ale tam, gdzie są na pewno słonie. Wierzę w Afrykanów, którzy tam żyją. Pomogą i nam. Nie powiedziałem Rayowi, że właśnie wracałem z takiej wyprawy na słonie do Kraju Masajów. Jechaliśmy całkiem na pewniaka. Przed samym początkiem pory deszczowej w okolice, gdzie na pewno miały być słonie i rzeczywiście były. Widzieliśmy mnóstwo śladów. Pomimo pracowicie spędzonych kilkunastu dni w buszu, nie widzieliśmy ani jednego słonia i w końcu ledwo udało nam się uciec przed odcięciem od wszystkich dróg powrotu, gdyż Wielki Deszcz złapał nas w samym środku obszaru. Podróż do Ikafary trwała normalnie sześć godzin. Ta była znacznie dłuższa. Na miejscu byliśmy dopiero w dwie godziny po zapadnięciu ciemności. Zapukaliśmy do drzwi znajomego Hindusa. Zaskoczony trochę przyjaciel przydzielił nam kwadratowe łoże z moskitierą. Legliśmy w nim drętwo, po orzeźwiającym prysznicu z kranu na podwórku w chłodnej, może 30-stopniowej wodzie. W małej mieścinie Ifakara ibyło nam sądzone pozostać trzy dni. Normalna komunikacja promem przez rzekę Kilombero była zerwana. Prom przestał chodzić, gdyż rzeka w tym miejscu poszerzyła się kilkakrotnie, występując daleko poza normalne koryto. Co tydzień łodzie wiosłowe zwane tumbi przewoziły ludzi i towar na drugą stronę traktu, gdzie parkował autobus. Kierowca przeprawiał się razem z ludźmi i uruchamiał autobus. Przybyliśmy do Ifakary trzy dni przed następną przeprawą. 267 Pracowite były te dni. Od świtu do zmroku wędrowaliśmy po okolicy w towarzystwie trzech muzułmańskich trakerów, naszych znajomych z poprzedniego polowania w tych okolicach. Deszcz lał cały czas. Raz widzieliśmy dwa duże słonie przeprawiające się przez rwącą wodę. Szły one po dnie czy też płynęły z trąbami wysoko podniesionymi ponad wodę. Informacje, jakie uzyskaliśmy, brzmiały: Gdy przyszła woda, słonie wywędrowały na południe. Największe sztuki w kierunku Mutimbira. Cały dzień zabrał nam przejazd do miejscowości zwanej Mutimbira, dziewięćdziesiąt mil na południe od promu, składającej się z kilku domów, w których mieściły się trzy sklepy hinduskie. Wokół, w dalszej okolicy mieszkało około 5 000 ludzi, ubogich farmerów, plantatorów trzemy cukrowej, bawełny, fasoli, W czasie suchej pory przejazd ten trwa cztery godziny. Obecnie „droga" była czasem rzeką, czasem bagnem. Wiele razy wysiadaliśmy wszyscy, aby pchać autobus. Cena przejazdu była bardzo niska, wynosiła 7 szylingów. Proporcja cen w Mutimbira była dziwna. Kurę można było kupić za szylinga, jajo kosztowało 2 centy. Natomiast butelka piwa — 4 szylingi, coca-coli — 90 centów. Jedynym punktem kontaktu ze światem była misja wyposażona w nadawczo-odbiorczą stację radiową. W wypadku choroby czy innych potrzeb za pomocą tej stacji wzywano pomocy. W sklepach hinduskich kupowano cukru za 13 centów, nafty za 10, oleju za 4. Nigdzie indziej w Tanganice nie spotkałem miejsca, gdzie by dzielono pieniądze na pojedyncze centy. Mięsa nie jedzono tu wcale, gdyż zabita krowa czy cielę nie mogło być rozprzedane od1 razu. Nie było urządzeń chłodniczych -— elektryczność nie dotarła jeszcze do tej części kraju. Jeden z hinduskich sklepikarzy, Aladin Rajubal Mo-ledina, przydzielił nam surowy pokoik za sklepem jako kwaterę. Dwa polowe łóżka i naftowy prymus. Znakomite warunki. Nie spodziewaliśmy się takiego komfortu. Tutaj można było przetrwać długo. W dzień słońce grzało. Pora deszczowa objawiała się na razie tym, że o godzinie 14.30 dzień w dzień padał deszcz w postaci ciężkich, nieprzerwanych strumieni, 0 18 deszcz się kończył, niebo błękitniało i drętwy opar gorącej wilgoci unosił się nad krajem. Duszna noc następowała po wilgotnej spiekocie dnia. Rosła trzcina, rosła bawełna i rosły pęki bambusów na łagodnych zboczach pagórków na wyścigi z trawą słoniową, której młode źdźbła, śmigłe jak wędziska, dochodziły już do wysokości dwóch ludzi. W Mutimbira byliśmy w sumie jedenaście dni. Przez cały czas podziwiałem zaciekłą cierpliwość Raya i jego umiejętność postępowania z Afrykanami. Od pierwszego dnia pobytu byliśmy sensacją całej okolicy. Przybycie dwóch „nie-Afrykanów" ze strzelbą na słonie było wydarzeniem zupełnie niecodziennym 1 bardzo w tym wypadku ważnym, o czym mieliśmy dowiedzieć się później. Delektowano się nim i rozgrywano tutejszym sposobem. Pomału i obstawiając wszystkie możliwości. Mieszkańcy od początku zapewniali nas, że słoni jest dużo. Nie spieszono się jednak z bliższymi informacjami. Musieliśmy więc czekać, wiedząc, że bez pomocy tutejszych ludzi nic zdziałać się nie da. Mieszkali tu ludzie smutniejsi i spokojniejsi niż w innych znanych mi okolicach Tanganiki. Ubrani bardzo skromnie. Mieli na sobie właściwie tylko czarne płachty i wyjątkowo mało ozdób. Nazywali swój szczep Makuti. Słowo makuti w ich języku oznaczało również dom... Domy owe były to dachy z suchej trawy wplecionej 268 między krzywymi prętami krzaków. Ścian nie było wcale. Tworzyły je jakby płotki z grubych gałęzi, na których wspierał się stromy dach. Nie znali prawie wcale języka suahili. Porozumienie nie było łatwe. Poza tym mieli oni jakiś specjalny plan wyreżyserowania naszej obecności w tych stronach. Pomału, za pośrednictwem tutejszych Hindusów, zaczęliśmy się w tej całej grze orientować. Nie było myśliwskich tradycji w tym rolniczym szczepie. Najdoskonalszą znaną tu bronią były historyczne strzelby śrutowe, nabijane przez lufę. Właścicielem czy użytkownikiem takiej strzelby był tutejszy urzędnik leśny, Mr. Mtwanga, coś w rodzaju gajowego i policjanta równocześnie. Reszta tutejszych myśliwych to byli tropiciele małych antylop i ptaków, uzbrojeni w łuiki. Opowiadano o wydarzeniu sprzed kilku lat. Bawół oderwał się z niewiadomych przyczyn od stada, biegał po Mutimbira, terroryzował i straszył ludzi. Wszyscy uciekli i nikt nie podjął żadnych środków obrony. Myśliwi przyjeżdżali niezmiernie rzadko. Dwa lata temu krewny misjonarza, pewien Szwed, spędził tu parę tygodni. Ranił on dużego słonia, który uciekł z kulą w głowie. Długo trwały nadaremne poszukiwania i tropienie rannego słonia, gdyż Szwedowi żal było postrzelonego zwierzęcia, a pewnie również ogromnych kłów. W ostatnim czasie ów raniony słoń zjawił się ponownie w tej. okolicy. Jak panowało przekonanie, postanowił on się zemścić i zachowywał się nienormalnie. Dziko i groźnie. Zburzył dwa dbmy i zniszczył pola. Wiele modłów już odprawiono wśród ludności, która była w całości katolicka, o wybawienie spod groźby zwariowanego słonia. Nieoficjalnie odprawiono także jakieś inne specjalne czary i wróżby. Wróżby te były skuteczniejsze, gdyż przepowiadały przybycie dwóch ludzi ze strzelbą. I oto właśnie oni są. Cała rzecz w tym, aby ich skutecznie rozegrać. W Afryce wszystko dzieje się wolno, a cóż dopiero, gdy chodzi o tak ważną rzecz. Nie mogliśmy nic sztucznie przyspieszać. Czekaliśmy na wyważenie decyzji i siedzieliśmy na wielu naradach, nie orientując się dokładnie w rozwoju sprawy. Jedno było pewne, że Makuti sami musieli zadecydować o sposobie działania. Wystarczyło spojrzeć na przepastne przestrzenie traw, zarośli i bambusów, aby orientować się w bezskuteczności każdej akcji samodzielnej. W końcu wybrano czterech najlepszydh tropicieli i wyprawa została ustalona na następny dzień. Przewodnikiem został najbardziej doświadczony myśliwy, Anzelmo. .Wyszliśmy przed świtem. Ciemność i milczenie towarzyszyły naszemu wymarszowi. Przodem szli nasi Afrykanie, każdy ze swoim ładunkiem. Żywność, woda, parę butelek coca-coli, pangi, siekiera i strzelba. Richards kalibru 0.404, skarb Raya, zawsze starannie oczyszczony, naoliwiony i niezmiennie umieszczony w specjalnie na ciężką afrykańską służbę skonstruowanym futerale. Nam nie pozwolon© nic nieść. Nawet pasa z nabojami. Do miejsca akcji, jak wnioskowaliśmy, musiało zatem być dość daleko. Idąc bardzo szybko wygodną ścieżką, stanęliśmy po godzinie przed tak gęstą ścianą buszu, że wciśnięcie się w ten gąszcz wydawało się rzeczą niemożliwą. Po krótkim odpoczynku wbiliśmy się jednak w duszną, wilgotną gęstwinę. Każdy krok był tu ciężką pracą. Wiele gałęzi trzeba było wyrąbywać, inne naginać i przytrzymywać, aby umożliwić przejście następnym towarzyszom. Kolce szarpały, raniły, straszyły. Zapowiadał się ciężki dzień zmagania z buszem. Teren na dodatek wznosił się dość mocno w górę. Nie!... Długo tak nikt nie da rady... Zupełna ulga nastąpiła niespodziewanie po przebrnięciu pierwszej mili. Doszliśmy do słoniowej ścieżki. Dziwna to była „ścieżka"... Właściwie ulica przynajmniej pięciometrowej szerokości, świetnie ubita. Kręcił się ten słoniowy trakt nieustannymi meandrami w trzymetrowej trawie. Wszędzie pełno było śladów słoni w postaci świeżych odchodów. — Były tutaj w nocy, może nawet już nad ranem. — Ray promieniał gorączką myśliwską. — Duże stado... Ray miał przecięty policzek i nieczynne jedno oko, z którego z dużym mozołem wyciągnąłem jakieś czarne paprochy. Mnie krew wyciekała przez rękaw i czułem pieczenie podrapanych poprzez ubranie ramion. Zawsze będzie dla mnie tajemnicą, w jaki sposób kolce nie imają się skóry Afrykanów ani ich nagich stóp. Słoniowe strady łączyły się, rozdzielały, zakręcały, przecinały. Nasi tropiciele szli bez śladu wahania, wybierając właściwe widocznie przecznice i rozgałęzienia. Szło się stosunkowo bardzo wygodnie. Marsz trwał jednak już sporo godzin. Kierunek geograficzny zgubiliśmy bardzo szybko i nie miał on w końcu dla nas żadnego znaczenia. I tak byliśmy zdani w zupełności na naszych przewodników. Pierwsze słonie zobaczyliśmy w perspektywie któregoś z odchodzących w bok traktów. Było to niewielkie stado, w nim kilka sztuk z dużymi kłami. Przystanęliśmy, ale natychmiast dano nam znaki, że trzeba iść dalej. Wiele widzieliśmy jeszcze słoni, a także bawołów. Od słoni się po prostu roiło w tej okolicy. Należało tylko dokonać wyboru i urządzić podejście. Przewodnicy jednali protestowali za każdym razem, gdy widzieli nasze nadmierne, ich zdaniem, zainteresowanie. Widać było, że mieli twarde postanowienie znalezienia sło-nia-wroga. — Już dawno miałbym sprawę załatwioną —¦ złości! się Ray... — Na przykład tamten, obrócony bokiem, Sześćdziesiąt funtów murowane. Dochodziła godzina pierwsza, a my kręciliśmy się wśród słoni. Tego już było za dużo, nawet na cierpliwość Raya. Sięgnął po pudło ze strzelbą. Pokazywał na zegarek. — Tembo kubua huku... tam będzie wielki słoń... — zapewniał Anzelmo; ściskał nas za ręce, prosił. Nie było siły. To była ich sprawa, a my byliśmy narzędziami zesłanymi przez los i trzeba było w tej roli utrzymać się do końca. Udało się tylko ustalić, że idziemy jeszcze godzinę, a potem polujemy niezależnie od wszystkiego. Tempo marszu, jakie nadali nam teraz tropiciele, było zarzynające. Do tego ciągle szliśmy trochę w górę. Weszliśmy w rejon, gdzie prócz trawy dominowały zarośla bambusowe. Wdzięk bambusów urzekał mnie zawsze. Kojarzyły mi się z tą rośliną wrażenia jakichś mocnych, pozytywnych wydarzeń. Zobaczyliśmy go niespodziewanie i z dość bliska, gdy skręcaliśmy w prostszy kawałek traktu. Był środkowym z trójki słoni idących szybkim krokiem naprzeciw nas. Słonie nie różniły się prawie wzrostem. Ten „nasz" miał jednak o wiele większe kły. Chłopak niosący strzelbę natychmiast podał ją Rayowi, dziwnie prędko wyciągnąwszy ją z pudła. Sytuacja była nad wyraz jasna. Nic tu nie było do wyboru ani do namysłu. Słonie jeszcze nas nie spostrzegły. Szły prosto na nas. O ucieczce nie było mowy. Afrykanie wycofali się gdzieś błyskawicznie zostawiając przy nas wszystkie graty, a skrzynkę z amunicją tuż przy moich nogach. Ray przyskoczył do kępy trawy po lewej stronie, wl- 2TS • docznie dla uzyskanie lepszej pozycji do strzału, ja tuż za nim. Ten ruch dostrzegły słonie i natychmiast zwróciły głowy w naszym kierunku, trzepocząc uszami. Były w tej chwili w odległości najwyżej dwudziestu metrów od nas. Równocześnie z ich świszczącym ry-kiem rozległ się strzał, potem drugi. Prawy słoń zakręcił młyńca i począł się oddalać. Lewy ruszył naprzód i przebiegł koło nas w odległości dwóch metrów. Środkowy słoń trafiony w głowę cofnął się, zadarł wysoko trąbę, wspiął się na tylnych nogach i runął na grzbiet i bok. Wstał i runął znowu. Zaczął tarzać się i przewracać w trawie, zaczepiając nogami, trąbą, Mami za krzaki, gałęzie, pnie. Ray podchodził teraz ostrożnie z wymierzoną strzelbą, wyczekując odpowiedniej chwili do oddania śmiertelnego strzału. Nagle zjawił się przy nas Anzelmo. Chwycił za strzelbę. —- Hapana buanal Nie strzelaj do słonia!... Wszyscy czterej Afryfcanie dawali znaki protestu. Zaczęli się śmiać. Każdy ruch rannego słonia wywoływał wybuchy radości. — Temho, tembol... słoń, słoń, nasz duży słoń! — krzyczeli. Teraz zawołają wszystkich, aby mogli zobaczyć śmiertelny taniec ich wroga, opętanego słonia. Przypilnowali, żeby rozładować strzelbę, i zniknęli. Ray wyjął nowe naboje i podszedł ponownie do słonia, który nie przestawał się przewracać, chrapiąc coraz straszniej. Dwa następne strzały położyły kres męczarniom zwierzęcia. Kły były wspaniałe i Ray zataczał się z zachwytu. — Na pewno powyżej sześćdziesięciu funtów! Straszny był widok tej pięciotonowej góry mięsa. Z otworu w głowie tryskała krew. Lewy jpoliczek słonia był zdeformowany straszną raną, która, widocznie zakażona, stworzyła wielkie wgłębienie. Słoń, radząc so- bie swoimi sposobami, zakleił tę dziurę czerwoną gliną. Glina była twarda jak kamień, gdy próbowałem jej nożem. Lewy kieł był przestrzelony i pęknięty u nasady. Nie można się było dziwić, że tak ranny słoń „mścił" się za swoje cierpienia. — To są największe kły, jakie w życiu zdobyłem — mówił Ray. — Natomiast nigdy nie przestanę się dziwić, że wyszliśmy cało z tej imprezy. Wszystko odbywało się jakoś nietypowo. Ten lewy słoń musiał nas chyba w ogóle nie zobaczyć. Była godzina 14.30, gdy tropiciele nas opuścili. Zostaliśmy sami nie wiadomo na jak długo w towarzystwie setek sępów, które obsiadły gęsto pobliskie drzewa. Coraz nowe ich stada spływały z góry i kłębiły się nad martwym słoniem. Nie wiedziały, że tym razem ominie ich uczta. Byliśmy bardzo zdiziwieni, gdy około godziny 17.00 zobaczyliśmy naszych towarzyszy na czele setki ludzi, mężczyzn kobiet i dzieci. Okazało się, że do Mutimbira było tylko 7 mil od naszego miejsca, jeżeli szło się najkrótszą drogą. Nie trwało długo, gdy przybyło z pięciuset ludzi z nożami i pangami. Stanął układ. Słoń był ich. Natomiast kły mają być wyrąbane i dostarczone dzisiaj do naszej kwatery. Ponieważ już niedługo miał zapaść zmierzch, Anzelmo zapewnił, że jutro rano kły będą u nas. Zanim odeszliśmy zapłonęło sto ognisk i przy nich Wykwitły pochyłe kije z płatami „słoniny". Zapach pieczeni wsiąkał w bambusowe zarośla... Połowa kwietnia. Deszcze spadły już na wielu obszarach Tanzanii. Na wybrzeżu zaczęło się już nieco ochładzać. M/s „Oczkau", jak tu wymawiają wszyscy z angielska nazwę PLO-wskiego statku „Ojców", stał przy nabrzeżu w Dar es-Salaam ładując kawę. 878 ^..................:.......| Ojczyzna wzywała kończącą się datą pięcioletniej ważności książeczki paszportowej i brakiem w niej miejsca na wizy. W Polsce czekało wiele spraw. Niedługo zacznie się tam lato. Można spróbować wykorzystać kawałek sezonu w Międzyzdrojach... Wobec tego: Jeszcze jeden wyjazd z Leszkiem Zna-towiczem i jego piękną żoną Krysią do Parku Narodowego Mikumi... jeszcze jedna moc z nietoperzami w małym domku w Mtoni... jeszcze jedna nocna uczta sza-szłykowa z Fredą i Armandem pod mangowcem w1 ich ogrodzie, kilka pożegnalnych wizyt, strzemienny kielich i... kwadratowa kabina z dwoma bulajarni na statku. Ku nam nadpływały na wydętych trójkątnych żaglach łodzie rybaków, przechodziły koło burty, by za-kiwać się na naszym Idlwa terze żeglując przesmykiem ku portowi. Następny etap „Ojcowa" — Zanzibar — potem Assab. M/s „Ojców" posuwał się cicho, na Slow-allead („pól-naprzód") ku przesmykowi zatoki Dar es-Salaam, kierując się na pełne morze. Jego zgrabna sylwetka przyciągała oczy wszystkich przypadkowych widzów, barwnej i wielorasowej gromady ludzi czekających na prom, który zatrzymał się po drugiej stronie, by przepuścić wychodzący statek. Na samym cyplu, tam gdzie trawa dochodzi już do piaszczystego brzegu, stał Armando, przy nowo nabytym... czarnym citroenie! June i Janet w białych sukienkach kiwały rękami na pożegnanie i (posyłały całusy. Podszedłem do relingu. — Nie zapomnij o Tanzanii! — krzyknął Armando. — Kwaheri, Armando! Bądź zawsze taki, jaki jesteś! Do widzenia w Polsce! — Może jeszcze w tym roku... Za rufą „Ojcowa" prom przechodził w poprzek. Malały żagle jachtów w niebieskiej zatoce — raz jeszcze ukazała się dobrze znana sylwetka miasta — potem zakręt zasłonił wszystko kokosowymi palmami. J78 SPIS ROZDZIAŁÓW List do Redaktora.......... 5 Zamustrowanie.........¦ . . 8 Zmartwienia Bolka........ . 14 Popis wędkarz........... 17 Koralowa rafa........... 18 Dyrektor Dakowski......... 26 Brzegi Tanzanii........... 30 Kurs 260° w busz ,....¦..... 34 Tandala kubua........... 39 Zebry — gnu — impale........ 46 Słomie............... 59 Safari dzień drugi......... 73 Noc w Ifafcarze........... 82 Brunatna rzeka........... 88 Słonie w dolinie Kilomtaero......i 93 Piwo — good by! . •........ 117 Dzień Rayińoinda.......... 120 Notatki spod Kilimandżaro ...... 126 Pan Stanisław ........... 132 Bob the Pole............ 145 Wyprawa po akwamarynę . . . . ... 173 Serengeti nie umarło ........ 195 Trochę o Afeykanach......... 219 Masaje — rycerscy pasterze ...... 228 Deszcz grozi............ 240 Słoń z Mutiimbira.......... 264 PRINTED IN POLAND Państwowe Wydawnictwo „Iskry" — Warszawa 1971 r. Wydanie I. Nakład 40 000 + 260 egz. Ark. wyd. 15.8. Ark. druk. 17,5 + 3 ark. druk. wkładek. Papier druk. mat. V kl., 60 g, 82 X 104. Druk ukończono w marcu 1971 r. ZaM. Graf. „Dom Słowa Polskiego". Zam. 9701/69. K-59 Cena zł 25.— |