ANTOLOGIA OPOWIADAŃ FANTASTYCZNO–NAUKOWYCH KRYSZTAŁOWY SZEŚCIAN WENUS WYBÓR JULIANA STAWIŃSKIEGO Isaac Asimov NASTANIE NOCY Gdyby gwiazdy świeciły przez jedną noc na tysiąc lat, jakie ludzie czciliby je i wielbili, jak zachowywaliby przez pokolenia pamięć o Grodzie Bożym! Emerson Aton 77, dyrektor uniwersytetu w Saro, zrobił wojowniczą minę i z furią spojrzał na młodego dziennikarza. Teremon 762 potraktował tę furię po stoicku. W dawniejszych czasach, kiedy jego poczytna dziś kolumna codzienna była szalonym pomysłem początkującego reportera, specjalizował się w „nieosiągalnych” wywiadach. Kosztowało go to guzy, podbite oczy, połamane kości, w zamian jednak przyniosło znaczny zasób chłodu i pewności siebie. Teraz opuścił rękę wyciągniętą i ostentacyjnie nie dostrzeganą. Czekał cierpliwie, aż minie najgorszy humor sędziwego dyrektora. Astronomowie to na ogół dziwacy, a jeżeli wziąć pod uwagę akcję, którą Aton prowadzi od dwóch miesięcy, jest on największym chyba wśród nich dziwakiem. Starzec odzyskał mowę i chociaż jego głos drżał od tłumionego gniewu, nie zapomniał o wysławianiu się starannym, nieco nawet pedantycznym, z czego słynął. — Mój panie — rozpoczął. — Zdradza pan niecodzienną czelność przychodząc do mnie z tak bezwstydnymi propozycjami. Barczysty telefotograf obserwatorium, młody astronom Binej 25, oblizał suche wargi końcem języka i zaoponował nerwowo: — W gruncie rzeczy, panie profesorze… Aton 77 spojrzał nań i zmarszczył brwi. — Nie wtrącaj się, Binej — przerwał. — Rozumiem, że w dobrych intencjach sprowadziłeś do mnie tego człowieka, nie myślę jednakże tolerować niesubordynacji. Teremon osądził, że przyszła na niego kolej. — Panie profesorze, jeżeli, pozwoli mi pan dokończyć to, co zacząłem mówić, mam wrażenie… — Mój panie — przerwał znów Aton — nie wierzę, by cokolwiek, co pan powie obecnie, mogło się liczyć wobec tego, co pan pisał w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Prowadził pan szeroką kampanię prasową przeciw staraniom moim i moich kolegów, zmierzającym do tego, by przygotować jakoś świat w obliczu groźby, której nie zdoła uniknąć. Robił pan wszystko, aby osobistymi napaściami szkalować i ośmieszać personel obserwatorium. — Chwycił ze stołu numer „Kroniki Saro” i z nową pasją pogroził nim natrętowi. — Nawet pan, znany powszechnie z tupetu, winien się zawahać, nim pan tu przyszedł zaproponować, że będzie pan śledził z obserwatorium przebieg dzisiejszych wydarzeń, aby opisać je w swojej szmacie. Właśnie pan! Ze wszystkich dziennikarzy! Aton rzucił gazetę na podłogę, odszedł w kierunku okna i splótł ręce za plecami. — Żegnam pana — warknął przez ramię. Posępnie zapatrzył się w widnokrąg, nad którym zachodziło najjaśniejsze z sześciu słońc planety — Gamma. Pobladło i zmętniało wśród obłoków. Aton wiedział, że nie. zobaczy go już nigdy jako człowiek przy zdrowych zmysłach. Odwrócił się na pięcie. — Nie! Chodź no pan tutaj — niecierpliwie skinął na dziennikarza. — Będzie pan miał materiał do reportażu. Teremon, który i tak nie zdradzał chęci odejścia, podszedł wolno do starego astronoma. Aton wskazał ręką niebo. — Z sześciu słońc pozostała jedynie Beta. Widzi pan? Pytanie było zbyteczne. Beta stała niemal w zenicie. Po zagaśnięciu jasnego światła Gammy jej rudawy blask spowijał krajobraz dziwną pomarańczową poświatą. Osiągnęła apogeum, była mała, mniejsza niż ją Teremon kiedykolwiek widział, lecz niepodzielnie władała niebem Lagazy. Alfa, właściwe słońce, wokół którego obracała się planeta, oraz dwie pary jej odległych satelitów świeciły na antypodach. Czerwona, karłowata Beta, bezpośrednia towarzyszka Alfy, była osamotniona — tragicznie osamotniona. Aton zwrócił ku dziennikarzowi twarz ubarwioną czerwonym blaskiem. — Za niespełna cztery godziny nastąpi kres znanej nam cywilizacji — powiedział. — Stanie się tak dlatego, że jak pan widzi, na firmamencie zostało tylko jedno słońce — Beta. Niech pan to opublikuje. Proszę! I tak nie będzie komu czytać. — A jeżeli miną te cztery godziny i kolejne cztery, i nic nie nastąpi? — zapytał cicho Teremon. — Niech się pan nie martwi. Wydarzeń będzie dosyć. — Zgoda. A jeżeli mimo wszystko nic się nie stanie? Binej 25 ponownie zabrał głos: — Myślę, panie profesorze, że należałoby go wysłuchać. — Może pan profesor podda wniosek pod głosowanie? — zaproponował dziennikarz. Wśród pozostałych pięciu osób personelu, które dotychczas zachowywały neutralność, nastąpiło pewne poruszenie. — To zbyteczne — Aton wydobył z kieszeni zegarek. — Pański przyjaciel Binej jest uparty, więc daję panu pięć minut. Proszę mówić. — Dobrze. Pan profesor pozwolił, aby został naocznym świadkiem oczekiwanych wydarzeń. Czy to zresztą nie wszystko jedno? Jeżeli sprawdzą się pańskie wróżby, nie wyrządzę szkody, bo reportażu nie napiszę. A jeżeli nic nie nastąpi, i tak się pan ośmieszy albo jeszcze gorzej. Lepiej chyba powierzyć kompromitację życzliwym rękom. — Czy mówiąc o „życzliwych rękach” ma pan na myśli swoje? — rzucił cierpko astronom. — Naturalnie! — Teremon usiadł i założył nogę na nogę. — Moje artykuły mogą być czasami przykre, ale wam, uczonym, dają pewną korzyść — krytyczne spojrzenie. Ostatecznie nasz wiek nie sprzyja kazaniom o bliskim końcu świata na Lagazie. Ludzie przestali wierzyć w Księgę Objawienia. To należy zrozumieć. Opinię drażni fakt, że naukowcy zmieniają front i w rezultacie przyznają słuszność kultystom… — Nic podobnego, mój panie! — przerwał Aton. — Kult dostarczył nam przesłanek, ale wnioski są wolne od właściwego mu mistycyzmu. Fakty pozostają faktami, a tak zwana mitologia kultu opiera się po części na faktach. Poddaliśmy je badaniom, ogołocili z tajemniczości. Jestem pewien, że kultyści nienawidzą nas dzisiaj bardziej niż nawet pan. — Ja nie czuję do was nienawiści. Próbuję tylko zwrócić uwagę pana profesora, że opinia publiczna jest zaniepokojona, podrażniona. — Niech sobie będzie! — rzucił uczony i lekceważąco wydal wargi. — A co przyniesie jutro? — podjął reporter. — Nie będzie jutra. — A jeżeli będzie? Wtedy… Pomyślmy, co nastąpi. Niezadowolenie przybierze zapewne ostrzejsze formy. Widzi pan, w ciągu ostatnich dwóch miesięcy daje się zauważyć głęboka depresja gospodarcza. W gruncie rzeczy inwestorzy nie wierzą w bliski koniec świata, wolą jednak trzymać w garści pieniądze do czasu, kiedy się wszystko wyjaśni. Szary człowiek nie wierzy również, ale jest zdania, że na wszelki wypadek warto odłożyć na później zakupy wiosenne. Zdaje pan sobie sprawę, do czego zmierzam? Kiedy minie cała histeria, biznesmeni rozpoczną polowanie na pańską skórę. Podniosą krzyk, że w interesie planety leży zwalczanie… bardzo przepraszam… szarlatanów, którzy w każdej chwili mogą wywołać przesilenie gospodarcze, szermując demagogicznymi sloganami. Iskra trafi na proch, panie profesorze. Aton spojrzał bystro na dziennikarza. — Co pan sugeruje celem opanowania sytuacji? — Co sugeruję? — uśmiechnął się Teremon. — Chciałbym wziąć na siebie sprawę opinii publicznej. Mógłbym pokierować nią tak, że pozostałaby tylko śmieszność. Będzie to przykre, bo wyjdziecie na gromadę idiotów. Jeżeli jednak ludzie zaczną z was żartować, rozgoryczenie i złość pójdą w niepamięć. W zamian moi wydawcy proszą tylko o wyłączne prawa do reportażu. Binej przytaknął szybkim ruchem głowy. — Panie profesorze! — wybuchnął. — Teremon ma rację! Koledzy są podobnego zdania. Od dwóch miesięcy bierzemy pod uwagę wszystko prócz szansy, być może jednej na milion, że się do naszej teorii lub obliczeń zakradł jakiś błąd. Nie wolno zapominać o tej możliwości. Zgrupowani wokół asystenci poparli Bineja głuchym pomrukiem. Aton skrzywił się jak ktoś, kto czuje w ustach przykrą gorycz i nie może się jej pozbyć. — Niech pan zostanie — burknął — jeśli pan sobie tego życzy. Tylko proszę nie utrudniać nam pracy i mieć na względzie, że ja jestem odpowiedzialny za tę pracę i że wbrew poglądom, jakim pan dawał wyraz w swoich artykułach, wymagam lojalnego współdziałania i szacunku dla… Profesor splótł ręce za plecami, głowę miał podniesioną, wyraz twarzy stanowczy. Mógłby rozprawiać w nieskończoność, gdyby nie przeszkodził mu inny głos. — Halo, halo, halo! — zabrzmiał wysoki tenor, a beztroski uśmiech zmarszczył rumiane policzki nowo przybyłego. — Skąd ta atmosfera jak w rodzinnym grobie? Mam nadzieję, że nikt nie stracił równowagi ducha. Aton zmieszał się, urwał nagle. — A co ty tutaj robisz, Szirin? — fuknął. — Do licha! Myślałem, że siedzisz spokojnie w Kryjówce. Nowo przybyły roześmiał się, opadł na krzesło całym ciężarem otyłej postaci. — Niech diabli wezmą Kryjówkę! Okropnie nudna dziura! Wolę być u was, w newralgicznym punkcie. Nie sądzisz chyba, Aton, że jestem wyprany z ciekawości. Chcę zobaczyć te gwiazdy, o których kultyści plotą od wieków — zatarł ręce i podjął poważniejszym tonem. — Zimno na dworze. Wiatr taki, że pod nosem zamarza. Beta wcale nie grzeje. Siwowłosy dyrektor zirytował się, zacisnął zęby. — Dlaczego się wtoczysz, Szirin? Co za pomysł? Co tutaj po tobie? — Co tutaj po mnie? — Szirin rozłożył ręce humorystycznym gestem rezygnacji. — W Kryjówce nie ma miejsca dla psychologów. Tam trzeba dzielnych, zdolnych do czynu mężczyzn i zdrowych kobiet, które mogą rodzić dzieci. A ja? Jak na człowieka czynu ważę o sto funtów za dużo, no a z rodzeniem dzieci byłoby jeszcze gorzej. Po co w Kryjówce jeszcze jedna gęba do żywienia? Lepiej czuję się tutaj. — O jakiej Kryjówce pan mówi, proszę pana? — zainteresował się Teremon. Szirin zmarszczył czoło, wydął pucołowate policzki. Zdawać się mogło, że dopiero teraz zauważył dziennikarza. — Można wiedzieć, z kim mam przyjemność, rudy młodzieńcze? — zapytał. Aton odpowiedział niechętnie, przez zaciśnięte wargi. — To Teremon 762, reporter. Musiałeś o nim słyszeć. Dziennikarz wyciągnął rękę do psychologa. — A pan jest oczywiście Szirinem 501 z uniwersytetu w Saro. Słyszałem o panu — powiedział szybko i powtórzył pytanie. — Co to za Kryjówka? — Widzi pan — odrzekł psycholog — udało nam się przekonać garstkę ludzi. Uwierzyli w słuszność naszych przepowiedni na temat, że tak powiem, palca przeznaczenia. Zgodzili się zastosować radykalny środek. Są to przeważnie rodziny personelu obserwatorium, pracownicy uniwersytetu i nieliczne osoby postronne. W sumie nie więcej niż trzy setki, w tym siedemdziesiąt pięć procent kobiet i dzieci. — Rozumiem. Ci wybrani mają się ukryć na czas trwania Ciemności. Nie zobaczą tak zwanych gwiazd i ocaleją, gdy reszta świata zwariuje. Takie jest założenie, prawda? — Mniej więcej. Ale to niełatwa sprawa. Cała ludzkość oszaleje. Wielkie miasta padną ofiarą płomieni. Środowisko będzie mało sprzyjające przetrwaniu. Co prawda w Kryjówce mają bezpieczny przytułek — żywność, wodę, broń… — I coś znacznie ważniejszego — podchwycił Aton. — Mają wszystkie nasze sprawozdania — z wyjątkiem tych, które dziś sporządzimy. Te dokumenty będą posiadały nieocenioną wartość dla kolejnego cyklu. One muszą przetrwać. Resztę niech licho bierze. Teremon gwizdnął przeciągle, smutno. Później siedział przez kilka minut pogrążony w myślach. Asystenci, zgrupowani wokół stołu, rozłożyli multiszachownicę i zaczęli partię w sześciu. Robili posunięcia szybko, bez słowa. Nie odrywali wzroku od blatu stołu. Przez pewien czas Teremon przyglądał im się bacznie. Wreszcie wstał, by podejść do Atona, który na uboczu rozmawiał szeptem z Szirinem. — Proszę panów — powiedział — chodźmy dokądś, gdzie nie będziemy przeszkadzać szachistom. Chciałbym zapytać o parę rzeczy. Stary astronom zrobił posępną minę, lecz Szirin ucieszył się wyraźnie. — Z przyjemnością! Pogawędka dobrze mi zrobi, jak zawsze. Aton mówił właśnie o pańskich poglądach na przewidywaną reakcję świata w przypadku, gdyby nie sprawdziły się nasze wróżby. Przyznaję panu rację. Nawiasem mówiąc, czytywałem pilnie pańską kolumnę i w zasadzie podzielam zawarte tam opinie. — Daj spokój, Szirin — oburzył się astronom. — Spokój? Dobrze. Chodźmy do sąsiedniego pokoju. W każdym razie miększe krzesła. W sąsiednim pokoju były istotnie miększe krzesła, a także ciężkie szkarłatne zasłony w oknach i rudy dywan na podłodze. W ceglastym blasku Bety całość sprawiała wrażenie zakrzepłej krwi. Teremon wzdrygnął się nerwowo. — Doprawdy, dałbym dziesięć kredytów za sekundę uczciwego, jasnego światła. Tęsknię do Gammy czy Delty na niebie. — Słuchamy pańskich pytań — odezwał się Aton. — Proszę pamiętać, że nasz czas jest ściśle wyliczony. Za godzinę i kwadrans pójdziemy pod kopułę obserwatorium, gdzie nie będzie okazji do rozmów. — Cieszę się, że mamy ją obecnie — dziennikarz skrzyżował ręce na piersi. — Panowie traktują całą sprawę tak niezwykle serio, że sam zaczynam się przejmować. Proszę mi wytłumaczyć, o co właściwie chodzi? — Co takiego? — wybuchnął Aton. — Przyzna pan chyba, że bombardował nas pan drwinami, uprzednio nie zadawszy sobie trudu, by sprawdzić, o co właściwie chodzi… Reporter uśmiechnął się blado. — Nie jest aż tak źle, panie profesorze. Mam ogólne pojęcie. Dowodzą panowie, że za kilka godzin świat ogarnie Ciemność, a cała ludzkość ulegnie gwałtownemu atakowi szału. Chciałbym poznać naukowe podstawy tych twierdzeń. — Nie pozna pan, nie pozna — wtrącił Szirin. — Gdyby nawet Aton raczył udzielić wyjaśnień, zaprezentowałby nieprzeliczone stronice liczb i tomy wykresów. Nic by pan nie zrozumiał. Jeżeli jednak zwróci się pan do mnie, popróbuję przedstawić panu laicki punkt widzenia. — Doskonale. A więc zwracam się do pana — powiedział reporter. Psycholog zatarł ręce, zerknął spod oka na dyrektora. — Przede wszystkim chciałbym się trochę napić. — Wody? — burknął astronom. — Nie żartuj. — Chyba ty żartujesz? Nie ma dziś alkoholu. Moi ludzie łatwo mogliby się upić. Wolę nie stwarzać pokus. Psycholog wydał nieartykułowany pomruk i zwróciwszy się do reportera zmierzył go bystrym wzrokiem. — Oczywiście zdaje pan sobie sprawę — zaczął — że cywilizacja Lagazy ma charakter cykliczny, najwyraźniej cykliczny. — Wiem, że to modna teoria archeologów — odrzekł z rezerwą Teremon. — Czy została potwierdzona? — Mniej więcej. W ostatnim stuleciu aprobowano ją na ogół. Ów charakter cykliczny stanowi albo raczej stanowił jedną z wielkich niewiadomych. Odkryliśmy ciąg cywilizacji, w czym dziewięć pewnych, nie mówiąc o śladach innych. Osiągały one poziom w przybliżeniu równy naszemu, a następnie wszystkie, bez wyjątku, padały ofiarą ognia w szczytowym punkcie rozwoju. Przyczyn nikt nie zdołał ustalić. Spłonęły wszystkie ośrodki kulturalne, nie zostawiając odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak się stało. — No dobrze, a epoka kamienna? — wtrącił Teremon, który pilnie słuchał wykładu. — Dotychczas wiadomo o niej tylko tyle, że ludzie byli na poziomie odpowiadającym średnio inteligentnej małpie. Możemy o niej zapomnieć. — Rozumiem i słucham dalej. — W sposób mniej lub więcej fantastyczny tłumaczono powody katastrof. Jedni mówili o powtarzających się periodycznie ognistych deszczach. Inni twierdzili, że Lagaza od czasu do czasu przenika słońce. Wysuwano i jeszcze bardziej niepoczytalne hipotezy. Istnieje jednak teoria bardzo różna od reszty i od wieków przekazywana z pokolenia w pokolenie. — Wiem. Ma pan na myśli mit o gwiazdach, zawarty w Księdze Objawienia kultystów. — Właśnie! — przyznał gorąco Szirin. — Kultyści wierzą, że co dwa tysiące pięćdziesiąt lat Lagaza wchodzi do olbrzymiej pieczary. Słońca nikną i świat spowija zupełna ciemność. Wówczas właśnie mają pojawiać się „tak zwane gwiazdy. Odbiera to zmysły ludziom i zmienia ich w dzikie bestie, które niszczą cywilizację stworzoną przez siebie. Oczywiście kultyści ubierają to w wiele mistyczno—religijnych ozdób, ale tak przedstawiają się z grubsza ich zasadnicze poglądy. Szirin umilkł na moment, odetchnął głęboko. — A teraz — podjął — zbliżamy się do TEORII UNIWERSALNEJ GRAWITACJI. Zdanie wymówił tak, że wyraźnie zadźwięczały duże litery. W tej chwili Aton odwrócił się od okna, stęknął głośno i zamaszystym krokiem ruszył w kierunku drzwi. Szirin i Teremon spojrzeli nań z niepokojem. — Co się stało? — zapytał reporter. — Nic szczególnego. Jego dwaj asystenci, którzy winni przyjść parę godzin temu, nie zjawili się dotąd. Atonowi brak rąk do pracy, bo wszyscy, z wyjątkiem najbardziej potrzebnych, są już w Kryjówce. — Może tamci zdezerterowali? — Kto? Imot i Faro? Z pewnością nie. Jeżeli jednak nie wrócą w ciągu godziny, sprawy się powikłają. — Szirin wstał, mrugnął filuternie. — Tak czy inaczej, skoro nie ma Atona… Na palcach podszedł do okna, ukucnął i z szafki pod parapetem wydobył flaszkę. Kiedy nią potrząsnął, czerwony płyn zabulgotał apetycznie. — Mam nadzieję, że Aton się nie dowie — mruknął psycholog drepcąc z powrotem w kierunku stołu., — Jest tylko jedna szklanka. Pan jako gość… Proszę! Mnie wystarczy flaszka — z tymi słowy bardzo uważnie napełnił małą szklaneczkę. Dziennikarz wstał, począł oponować, ale usłyszał tylko sentencjonalne „Szanuj starszych, młodzieńcze”. Wobec tego usiadł znowu, lecz minę miał niepewną, zasępioną. — Niech będzie — powiedział. — Stary figlarz z pana. Jabłko Adama drgało, kiedy psycholog ciągnął z butelki. Wreszcie wydał pomruk zadowolenia, oblizał wargi ł jął mówił dalej. — Ale co pan może wiedzieć o grawitacji? — Prawie nic. Tyle że to niedawna teoria, słabo jak dotąd sprecyzowana, a oparta na wyliczeniach matematycznych tak zawiłych, że podobno rozumie je zaledwie kilkunastu mieszkańców naszej planety. — Brednie! Nonsensy! Podstawowe zasady matematyczne mogę panu przedstawić w jednym zdaniu. Prawo Uniwersalnej Grawitacji głosi, że ciała niebieskie podlegają współzależnym siłom działającym tak, że wartość siły działającej między dwoma danymi ciałami jest proporcjonalna do sumy ich mas podzielonej przez kwadrat odległości, w jakiej ciała znajdują się od siebie. — To wszystko? — Wystarczy! Sformułowanie tego wymagało czterystu lat. — Czemu aż tyle? To, co pan powiedział, wydaje się całkiem proste. — Czemu aż tyle? — powtórzył Szirin. — Ponieważ wielkie prawa nie powstają pod wpływem nagłego olśnienia, jak się panu może wydawać. Zazwyczaj to rezultat zbiorowych wysiłków, pochłaniających stulecia. Astronomowie pracowali bez wytchnienia od czasu, kiedy czterysta, lat temu Genowi 41 stwierdził, że Lagaza obraca się dokoła słońca Alfa, a nie odwrotnie. Badano, analizowano, rejestrowano skomplikowane zagadnienie ruchów sześciu słońc. Powstawały teorie po teoriach, aby po weryfikacjach i reweryfikacjach, zmianach i poprawkach iść w zapomnienie, a następnie wracać w zmodyfikowanej formie. To była piekielna praca. Teremon poważnie skinął głową i wyciągnął rękę ze szklanką. Psycholog nalał oszczędnie kilka kropel purpurowego płynu. Następnie zwilżył nieco własne gardło i podjął: — Dopiero dwadzieścia lat temu udowodniono ostatecznie, że orbitalne ruchy sześciu słońc są zależne od Prawa Uniwersalnej Grawitacji. Nie lada sukces! Szirin wstał i nie zapominając o butelce ruszył pod okno. — Docieramy do sedna sprawy. W ciągu ostatniego dziesięciolecia obroty Lagazy wokół Alfy zdradzają nieprawidłowości, a obserwowana orbita nie odpowiada teoretycznym wyliczeniom, nawet przy uwzględnieniu perturbacji innych słońc. Co stąd wynika? Albo prawo nie ma sensu, albo też działa nowy, nie znany dotąd czynnik. Teremon podszedł do okna, stanął obok Szirina. Nad lesistymi stokami wzgórz spojrzał w stronę, gdzie wieże miasta Saro połyskiwały krwawo na widnokręgu. Dziwne nerwowe napięcie wzrosło w nim, gdy przeniósł wzrok ku Becie, połyskującej szkarłatne w zenicie, skarlałej, złowieszczej. — Słucham dalej, proszę pana — odezwał się półgłosem. — Astronomowie — podjął psycholog — błądzili na oślep całe lata. Kolejno wysuwali teorie jeszcze trudniejsze do obronienia niż poprzednie. Wreszcie, pod wpływem natchnienia, Aton sięgnął do wierzeń kultystów. Głowa kultu, Sor 5, dysponował danymi, które znacznie upraszczają cały problem. Aton wziął się do pracy pod nowym kątem. Przyjmijmy, że istnieją inne nie świecące ciała niebieskie, zbliżone charakterem do Lagazy. Co wtedy? Ciała te błyszczą tylko zapożyczonym światłem, a jeżeli, jak w znacznej części Lagaza, są zbudowane z błękitnawych skał, nikną na jasnym tle nieba, pośród nieustannego światła słońc. Są całkowicie niewidoczne. Dziennikarz gwizdnął przez zęby. — Naciągnięta teoria! — Pańskim zdaniem naciągnięta? Proszę posłuchać. Zróbmy następujące założenie. Podobne ciało krąży wokół Lagazy w takiej odległości i po takiej orbicie, że jego siła przyciągania odpowiada ściśle odchyleniom orbity Lagazy od teoretycznych wyliczeń. Co się wówczas dzieje? Reporter pokręcił głową z powątpiewaniem. — W swoim czasie ciało to stanie na drodze słońca — powiedział psycholog i jednym haustem wypił resztę zawartości flaszki. — I zapewne ma to nastąpić teraz — dodał sucho Teremon. — Nie inaczej. Ale tylko jedno słońce znajduje się na niebie — Szirin wskazał palcem poczerwieniałe, zmalałe źródło światła. — Beta! Otóż udowodniono, że całkowite zaćmienie nastąpić może wówczas, gdy tylko Beta pozostanie na swojej półkuli niebieskiej — i to w maksymalnej odległości od Lagazy. W takim układzie z reguły odległość księżyca od Lagazy jest minimalna. Przy średnicy księżyca siedem razy większej niż pozorna średnica Bety zaćmienie ogarnie całą powierzchnię Lagazy i będzie trwało dłużej niż połowę doby. Wobec tego nie będzie na planecie punktu, który nie doznałby skutków tego zjawiska. Taki układ zdarza się co dwa tysiące czterdzieści dziewięć lat. Twarz Teremona zmieniła się w maskę bez wyrazu. — Czy to już cały materiał do mojego reportażu? — Cały. Najprzód zaćmienie, które rozpocznie się za trzy kwadranse. Później kompletna Ciemność, być może owe tajemnicze gwiazdy, powszechne szaleństwo i koniec cyklu. Psycholog zadumał się na chwilę. — My, ludzie z obserwatorium, mieliśmy dwa miesiące — podjął. — Nie wystarczyło to jednak, by przekonać ludność Lagazy o grożącym niebezpieczeństwie. Myślę, że i dwa wieki byłoby za mało. Jednakże wyliczenia są w Kryjówce, a dziś sfotografujemy zaćmienie. Kolejny cykl zacznie się już z naukowymi podstawami i kiedy przyjdzie następne zaćmienie, ludzkość będzie przygotowana. To również niezły materiał dla pańskiego reportażu. Teremon otworzył okno, wychylił się, spojrzał na purpurowy odblask słonecznego światła barwiący jego ręce. Lekki wietrzyk sfałdował zasłonę. Dziennikarz odczuł nagły bunt, odwrócił się gwałtownie. — A czemu Ciemność miałaby przywieść mnie do obłędu?! — rzucił. Szirin uśmiechnął się do siebie. Wahadłowo poruszał ręką z opróżnioną butelką. — Doświadczył pan kiedy ciemności, młodzieńcze? — zapytał wreszcie. Teremon wsparł się plecami o ścianę, pomyślał chwilę. — Prawdę mówiąc, nie. Ale wyobrażam sobie, co to może być. Po prostu… — urwał, bezradnie rozłożył ręce; nagle odzyskał pewność siebie. — Po prostu nie ma światła, jak w grocie. — Był pan kiedy w grocie? — Ja? Skąd? — Tak też sądziłem. Ja zrobiłem próbę tydzień temu. Chciałem zbadać własną reakcję, ale uciekłem w pośpiechu. Szedłem wśród czerni, póki majaczyła jasna plama wejścia… Słowo daję! Nie przypuszczałem, że osobnik mojej wagi potrafi biec tak szybko. Teremon wydął wargi. — Jeżeli o tym mowa, myślę, że nie musiałbym biec, gdybym już raz zaryzykował. Psycholog zmierzył go pobłażliwym wzrokiem. Zmarszczył brwi. — Bardzo pan pewny siebie — powiedział. — Zechce pan zasłonić okno? — Dlaczego? — zdziwił się reporter. — Gdyby świeciło cztery albo pięć słońc, trzeba byłoby ograniczyć światło. Ale teraz? I tak go za mało… — O to właśnie chodzi. Proszę zasłonić okno i usiąść spokojnie przy stole. — Dobrze. Teremon szarpnął sznur zakończony chwastem. Szkarłatna zasłona pokryła z wolna szerokie okno. Mosiężne kółka zgrzytały sunąc po pręcie. Pokój pogrążył się w rudawym mroku. Wśród ciszy głucho zadudniły kroki. Dziennikarz przystanął w połowie odległości między oknem a stołem. — Nie widzę pana — szepnął. — Trzeba omackiem szukać drogi — poradził psycholog. — Ja pana nie widzę! — Teremon oddychał głośno, chrapliwie. — Nic nie widzę! — A czego pan się spodziewał? — padła szorstka odpowiedź. — Proszę podejść tu i usiąść. Zadźwięczały znów kroki, niepewne, chwiejne. Szurnęło krzesło. — No… jestem… — głos dziennikarza odezwał się piskliwie. — Czuję się… eee… nieźle. — Zadowolony pan? — Chyba… chyba nie. Jest strasznie. Jak gdyby ściany… — zająknął się — jak gdyby ściany mnie przygniotły. Chcę je podeprzeć, odepchnąć. Ale to przecież nie obłęd. Nic podobnego! Już mi nawet lepiej. — Pięknie. Niech pan odsłoni okno. Ostrożne kroki zatupotały w mroku. Kotara zaszeleściła, gdy Teremon szukał sznura na oślep. Wreszcie odezwał się triumfalny chrzęst mosiężnych kółek i pokój zalało czerwonawe światło. Reporter spojrzał czule na słońce i wydał radosny okrzyk. Szirin otarł spocone czoło wierzchem dłoni. — To był tylko ciemny pokój — powiedział drżącym głosem. — Można wytrzymać — rzucił beztrosko Teremon. — Racja. W ciemnym pokoju można wytrzymać. Ale czy był pan dwa lata temu na wystawie Kontynentalnej w Dżonglor? — Nie. Jakoś nie wyszło. Sześć tysięcy mil to za daleka podróż, nawet z racji wystawy. — Ja tam byłem. Słyszał pan pewno, że Tunel Tajemnic bił wszelkie rekordy powodzenia imprez w wesołym miasteczku?… No, w każdym razie przez pierwszy miesiąc. — Słyszałem. Narobił trochę hałasu. — Stosunkowo niewiele. Zatuszowano sprawę. Tunel Tajemnic był korytarzem długim na milę i pozbawionym światła. Przez kwadrans jechało się wśród ciemności otwartym wagonikiem. Tunel miał wielkie wzięcie, póki funkcjonował. — Miał wzięcie? — Oczywiście. To nie lada satysfakcja bać się dla rozrywki. Dziecko przychodzi na świat z trzema instynktownymi lękami: nagłego hałasu, upadku i braku światła. Dlatego za dobry żart uchodzi wrzasnąć komuś nad uchem „Bum!”. Dlatego ludzie lubią zjeżdżać ze stromej pochylni, dlatego Tunel Tajemnic był zrazu popularny. Ludzie wychodzili z ciemności rozdygotani, bez tchu, półżywi z przerażenia, ale chętnie płacili za wstęp. — Zaraz, zaraz! — podchwycił Teremon. — Coś sobie przypominam. W Tunelu Tajemnic umarło podobno kilka osób. Krążyły na ten temat plotki. Później przycichło. Psycholog wzruszył ramionami. — Drobiazg. Dwa lub trzy zgony. Przedsiębiorstwo wypłaciło rodzinom odszkodowanie i uspokoiło sumienia ojców miasta Dżonglor. Ustalono, że osoby cierpiące na niedomagania serca mogą zwiedzać tunel, ale tylko na własne ryzyko. Przy wejściu otwarto gabinet lekarski. Każdy klient musiał poddać się badaniom, nim zajął miejsce w wagoniku. Wpływy kasowe jeszcze zwyżkowały. — No i co? — Widzi pan, wynikła inna kwestia. Niektórzy opuszczali tunel w doskonałym stanie. Tyle że wzbraniali się później wejść do budynku. Rozumie pan? Do jakiegokolwiek budynku! Mógł to być pałac, biurowiec, blok mieszkalny, willa, magazyn, barak, szałas, namiot. Teremon zrobił zdziwioną minę. — Chce pan powiedzieć, że musieli przebywać stale pod gołym niebem? Gdzie sypiali? — Właśnie pod gołym niebem. — Trzeba było siłą wprowadzać ich pod dach? — Stosowano ten środek, stosowano. Rezultatem były gwałtowne ataki histerii i próby rozbicia sobie głowy o najbliższą ścianę. Chorego, wprowadzonego siłą do budynku, niepodobna było utrzymać bez zastrzyków morfiny i kaftana bezpieczeństwa. — Taka histeria graniczy z obłędem. — Nie tylko graniczy. To właśnie obłęd. W podobnym stanie opuszczała tunel jedna osoba na dziesięć. Wezwano nas, psychologów, no i znaleźliśmy jedyne wyjście. Trzeba było zlikwidować tunel. — Co właściwie stało się tamtym ludziom? — Dokładnie to, co panu. Pośród ciemności miał pan wrażenie, że walą się ściany. Psychologiczny termin określa wrodzony ludzkości lęk braku światła. Nazywamy to „klaustrofobią”, ponieważ brak światła łączy się zawsze z zamkniętą przestrzenią, a zatem jedna obawa pociąga za sobą drugą. Rozumie pan? — Rozumiem. A tamci z tunelu? — Tamci z tunelu? — powtórzył Szirin. — Biedacy. Należeli do osób, których władze umysłowe nie potrafiły opanować klaustrofobii zapoczątkowanej w ciemności. Kwadrans bez światła to długi okres. Pan przeżył tylko dwie lub trzy minuty, a i tak był pan, zdaje się, wytrącony z równowagi. Tamci z tunelu ulegli obłędowi na tle klaustrofobii, obłędowi chronicznemu i, o ile nam wiadomo, nieuleczalnemu. Oto, co może zdziałać piętnaście minut bez światła. Zapadło długie milczenie. Teremon zmarszczył czoło. — Nie wierzę, by miało być aż tak niedobrze. — Raczej nie chce pan wierzyć — obruszył się psycholog. — Boi się pan. Proszę wyjrzeć przez okno. Dziennikarz posłuchał. Szirin nie zrobił pauzy, mówił dalej. — Niech pan sobie wyobrazi ciemność. Wszędzie ciemność. Domy, drzewa, pola, niebo — wszystko czarne. Jak wzrok sięgnie, nie ma światła. No i gwiazdy, te gwiazdy, o których nic nam nie wiadomo. Potrafi pan to zrozumieć? — Potrafię — odparł z mocą reporter. Szirin zirytował się, uderzył pięścią w stół. — Kłamstwo! Nic pan nie rozumie! Pański mózg jest zbudowany tak, że nie ogarnia tej koncepcji, jak nie ogarnia wieczności czy nieskończoności. Potrafi pan jedynie o tym mówić. Skoro znikoma cząstka zakłóciła pańską równowagę, to co będzie, kiedy przyjdzie właściwe zjawisko? Pańska świadomość stanie w obliczu zagadnienia, które przerasta granice jej poznania. Oszaleje pan zupełnie i trwale. To nie podlega dyskusji — psycholog umilkł posępnie, aby niebawem podjąć. — No i kolejne dwa tysiąclecia straszliwych walk i zmagań pójdą na marne. Jutro nie będzie na Lagazie nie zniszczonego miasta. Teremon odzyskał nieco werwy. — Coś tam nie gra — powiedział. — Nie rozumiem dotąd, czemu muszę dostać fioła tylko dlatego, że słońca znikną z nieba. Ale gdybym nawet zwariował, ja i reszta ludzkości, to co to ma wspólnego z miastami? Czy sądzi pan, że wysadzimy je w powietrze? Psycholog zirytował się ponownie. — Czego najbardziej będzie pan pragnął w ciemności? Czego będzie domagał się pański instynkt? Światła, do licha! Światła! — I co? — A jak zyskać światło? — Nie wiem — przyznał otwarcie Teremon. — W jaki sposób może powstać światło — nie mówiąc oczywiście o działaniu słońc? — Nie mam pojęcia. Psycholog i reporter stali teraz twarzą w twarz. — Trzeba coś podpalić, młodzieńcze — rzucił Szirin. — Widział pan kiedy pożar lasu? Gotował pan strawę nad płonącym drewnem? Ciepło to, drogi panie, nie jedyny skutek ognia. Daje on również światło i ludzie o tym wiedzą. W czasie trwania Ciemności będą szukać światła i znajdą je. — Zaczną palić drewno? — Wszystko, co im wpadnie pod rękę. Konieczność światła. Jakiegokolwiek. A że o drewno nie zawsze łatwo… Rozumie pan? Będą palić wszystko. Osiągną światło, ale wszystkie ośrodki mieszkalne staną w płomieniach. Psycholog i dziennikarz patrzyli sobie w oczy, jak gdyby cała sprawa polegała na próbie siły woli. Wreszcie Teremon odwrócił się bez słowa. Oddech miał przerywany, zgrzytliwy. Zgiełk, który powstał nagle w sąsiednim pokoju, za zamkniętymi drzwiami, ledwie do niego docierał. Szirin odezwał się nienaturalnie rzeczowym tonem. — Słyszę, zdaje się, głos Imota. Pewnie wrócili z Faro. Chodźmy tam. Dowiemy się, co ich zatrzymało. — Chodźmy — przystał dziennikarz. Wzdrygnął się, odetchnął głęboko. Napięcie zmalało. W obserwatorium wrzało. Wszyscy otoczyli dwóch młodych mężczyzn, którzy zdejmując wierzchnie okrycia odpowiadali na rzucane im bezładne pytania. Aton roztrącił tłumek i z marsową miną stanął przed nowo przybyłymi. — Zdajecie sobie sprawę, że do całkowitego zaćmienia zostało pół godziny? Gdzie byliście tak długo? Faro 24 usiadł i zatarł ręce. Policzki miał zaróżowione od chłodu. — Kończyliśmy z Imotem drobny prywatny eksperyment. Chodziło o urządzenie, za którego pomocą dałoby się podrobić Ciemność i gwiazdy i sprawdzić zawczasu, jak to będzie wyglądało. Wśród słuchaczy rozległ się nieokreślony pomruk. Oczy Atona błysnęły wyrazem zainteresowania. — Nic dotąd nie mówiliście. Na czym miało polegać wasze doświadczenie? — Obydwaj wpadliśmy już dawno na pewien pomysł — odparł Faro. — Zaczęliśmy w wolnych chwilach pracować. Imot znalazł na peryferiach miasta niski, parterowy budynek z kopulastym dachem. Dawniej mieściło się tam chyba muzeum. Tak czy inaczej, kupiliśmy dom… — Skąd wzięliście pieniądze? — przerwał żywo Aton. — Z własnych kont w banku — odparł zaczepnie Imot. — Dom kosztował dwa tysiące kredytów. Wielkie rzeczy! Jutro dwa tysiące kredytów będą dwoma tysiącami świstków papieru. — Naturalnie! — przyznał Faro. — Kupiliśmy więc dom i od góry do dołu obili czarnym aksamitem, żeby uzyskać możliwie najdoskonalszą ciemność. Następnie wywierciliśmy w suficie i dachu otwory i zasłonili je metalowymi pokrywkami, które można usunąć jednocześnie za pomocą wyłącznika. Nie wszystko robiliśmy sami. Zatrudniliśmy cieślę, elektromontera i kilku innych rzemieślników. Nie liczyliśmy się z pieniędzmi. Chodziło o to, by światło przeniknęło otworami do ciemnego wnętrza i stworzyło złudzenie gwiazd. Nastąpiła pełna napięcia niema pauza. Wszystkie oddechy umilkły naraz. Wreszcie Aton zaczął surowo i formalistycznie. — Nie mieliście prawa we własnym zakresie… Faro zmieszał się wyraźnie. — Przyznaję, panie profesorze. Wiemy. Ale… Będę zupełnie szczery. Podejrzewaliśmy, że to niebezpieczny eksperyment, liczyliśmy się z możliwością obłędu. Po wszystkim, co mówił Szirin, wydawało nam się to prawdopodobne. Woleliśmy zaryzykować sami. Byliśmy zdania, że jeżeli zachowamy zdrowe zmysły, uodpornimy się zapewne na działanie prawdziwej Ciemności. W takim przypadku powtórzylibyśmy oczywiście doświadczenie z całym personelem obserwatorium. Niestety, wszelkie nadzieje zawiodły. — Dlaczego? Co się stało? Imot uprzedził towarzysza. — Zamykaliśmy się — podchwycił — przyzwyczajali wzrok do braku światła. Potworne uczucie! W zupełnej ciemności człowiekowi zdaje się, że przytłaczają go ściany i sufit. Wytrzymaliśmy jakoś. Później przyszedł czas na przekręcenie wyłącznika. Pokrywki ustąpiły. W górze zabłysły świetlne punkty… — I co? — Nic. Na tym właśnie polega fiasko. Nic się nie stało. Mieliśmy nad sobą podziurawiony dach i tyle. Wiele razy powtarzaliśmy próbę. To właśnie powód naszego spóźnienia. I nic. Efekt był zawsze jednakowy. Nastała znowu., pełna skupienia cisza. Wszystkie oczy zwróciły się ku Szirinowi, który siedział bez ruchu, z uchylonymi ustami. Teremon odzyskał głos pierwszy. Zwrócił się do psychologa. — Rozumie pan, jak to kładzie teorię, o której mówił pan przed chwilą — zapytał z uśmiechem ulgi. — Chwileczkę! — Szirin podniósł rękę. — Muszę się zastanowić. Umilkł na moment. Później pstryknął palcami i podniósł głowę. Wyraz jego oczu nie świadczył o wątpliwościach czy zaskoczeniu. — Oczywiście… — zaczął, ale nie dokończył, bo piętro wyżej rozległ się nagle łoskot. Binej wstał raptownie i skoczył w kierunku schodów z okrzykiem: — Cóż to za licho?! Inni wybiegli za nim. Wydarzenia następowały szybko. Znalazłszy się pod kopułą obserwatorium Binej objął jednym żałosnym spojrzeniem potłuczone klisze fotograficzne i nachylonego nad nimi człowieka. Rzucił się na intruza, chwycił go za gardło. Nastąpiła gwałtowna szarpanina; nadbiegli inni i nieznajomy uległ pod ciężarem sześciu zacietrzewionych przeciwników. Ostatni zjawił się zasapany Aton. — Podnieście go — zakomenderował. Asystenci cofnęli się opornie i dźwignęli na nogi zdyszanego intruza z posiniaczonym czołem i w podartym ubraniu. Miał on krótką, jasną brodę, ufryzowaną wymyślnie na sposób praktykowany przez kultystów. Binej chwycił go za kołnierz, potrząsnął nim mocno. — Co ci do łba strzeliło, złodzieju? Nasze klisze… — Nie klisz szukałem — przerwał chłodno kultysta. — To był przypadek. Spojrzenie Bineja pobiegło śladem pałającego wzroku napastnika. — Rozumiem. Chodziło ci o aparaty. Wobec tego przypadek z kliszami to dla ciebie uśmiech szczęścia. Gdybyś ważył się tknąć aparaty, zginąłbyś powolną i bolesną śmiercią. A tak… — podniósł zaciśniętą pięść. Aton chwycił go za rękaw. — Stop! Daj mu spokój, Binej. Młody technik zawahał się, niechętnie opuścił rękę. Astronom usunął go z drogi i stanął oko w oko z kultysta. — Pan ma na imię Latimer, prawda? Kultysta skłonił się sztywno i wskazał symbol na biodrze. — Jestem Latimer 25, adiutant trzeciej klasy Jego Wzniosłości Sora 5. — I… — Aton zmarszczył siwe brwi — towarzyszył pan Jego Wzniosłości w czasie zeszłotygodniowych odwiedzie u mnie? Latimer skłonił się ponownie. — A czego chce pan teraz? — Niczego, co. mógłby mi pan dać dobrowolnie. — Zapewne przysłał pana Sor 5. A może to pański własny pomysł? — Nie odpowiem na to pytanie. — Czy mam oczekiwać innych gości? — I na to nie odpowiem. Aton spojrzał na zegarek, sposępniał jeszcze bardziej. — O co chodzi Jego Wzniosłości? — zapytał. — Przecież dotrzymuję układu. Latimer uśmiechnął się blado, ale nie odpowiedział. — Prosiłem Sora 5 o dane, których wyłącznie kult może dostarczyć. Otrzymałem je i jestem wdzięczny. W zamian obiecałem dowieść prawdy podstawowych wierzeń kultu. — Tej prawdy nie trzeba dowodzić — padła wyniosła odpowiedź. — Wystarczający dowód stanowi Księga Objawienia. — Dla garstki wyznawców kultu. Zechce pan nie wypaczać mojej myśli. Obiecałem dać — naukowe podstawy waszym wierzącym. Obietnicę spełniam. Oczy kultysty zwęziły się, zabłysły gniewnie. — Tak. Spełnia pan z przebiegłością godną lisa. Pańskie badania rzekomo potwierdzają naszą wiarę, zarazem jednak czynią ją najzupełniej zbędną. Ciemność i gwiazdy przedstawia pan jako zjawiska naturalne, co pozbawia je właściwego znaczenia. To świętokradztwo, bluźnierstwo. — Nie moja wina. Fakty pozostają faktami. Mogę je tylko stwierdzić. — Pańskie tak zwane fakty to czcza iluzja. Aton tupnął gniewnie. — Skąd pan wie? — Wiem! — odpowiedział Latimer tonem niezachwianego przekonania. Sędziwy dyrektor spurpurowiał, lecz gestem ręki uspokoił Bineja, który zaczął coś żywo szeptać. — Czego więc żąda od nas Sor 5? — podjął. — Jak mi się zdaje, jest nadal zdania, że próby przygotowania świata do podjęcia stosownych kroków przeciw groźbie powszechnego obłędu mogą narazić na potępienie nieprzeliczoną ilość dusz. Próby te nie przynoszą rezultatów. Może będzie to pewną pociechą dla Jego Wzniosłości. — Same próby wyrządziły dosyć szkód. Trzeba położyć kres waszym grzesznym zabiegom, by uzyskać wiadomości z pomocą szatańskich instrumentów. My jesteśmy posłuszni woli gwiazd. Mogę jedynie ubolewać, że własna niezręczność nie pozwoliła mi zniszczyć diabelskich wynalazków. — Niewiele by pan zdziałał — odpowiedział Aton. — Wszystkie dane, z wyjątkiem ostatecznego dowodu, który zamierzamy wkrótce uzyskać, są w miejscu niedostępnym zamachom. Ale to nie zmienia pańskiej obecnej sytuacji przestępcy i włamywacza — zwrócił się do zgrupowanych za nim asystentów. — Niech ktoś wezwie policję. — Do wszystkich diabłów! — obruszył się pełen niesmaku Szirin. — Co ty wyprawiasz, Aton? Nie pora na hece. Zaczekaj — energicznie wystąpił do przodu. — Ja to załatwię. Aton spojrzał z góry na psychologa. — Zechcesz pozwolić, że załatwię sprawę po swojemu. Pamiętaj, jesteś tu osobą postronną. Szirin skrzywił się wymownie. — Po co zawracać sobie głowę wzywaniem policji, stwarzać zbędne trudności, skoro całkowite zaćmienie jest kwestią minut, a nasz gość jest gotów zobowiązać się słowem honoru, że tu zostanie i nie narobi kłopotu? — Odmawiam! — zawołał żywo kultysta. — Róbcie, co chcecie, ale prosta uczciwość każe mi uprzedzić, że przy pierwszej sposobności dokończę zadania, które mnie tutaj sprowadziło. Do tego zobowiązuję się słowem honoru. Jeżeli mi ufacie, lepiej wezwijcie policję. Życzliwy uśmiech rozjaśnił twarz psychologa. — Straszny z pana uparciuch. Lepiej pogadajmy trochę. Widzi pan tego młodego człowieka pod oknem? Silny, bez skrupułów, skory do bicia… Kiedy rozpocznie się zaćmienie, nie będzie miał do roboty nic poza pilnowaniem pana. Jestem też ja, może przyciężki do walki, ale też się przydam. Rozumie pan? — Rozumiem. I cóż z tego? — rzucił lodowato Latimer. — Proszę posłuchać. Kiedy rozpocznie się zaćmienie, Teremon i ja zaprowadzimy pana do małego schowka o jednych drzwiach z kolosalnym zamkiem i bez okna. Posiedzi pan tam, póki będzie trzeba. — A następnie — podchwycił godnie kultysta — nie znajdzie się nikt, kto by mnie uwolnił. Wiem nie gorzej niż wy, wiem o wiele lepiej, jakie znaczenie posiadają gwiazdy. Oszalejecie wszyscy, trudno zatem liczyć, by ktoś pamiętał, że jestem zamknięty w schowku. Grozi mi uduszenie albo powolna śmierć z głodu. Czy nie mam racji? Czego innego można oczekiwać od bandy naukowców? Ale słowa honoru nie dam. To kwestia zasad nie podlegających dyskusji. Zblakłe oczy dyrektora przybrały wyraz niepokoju. — Doprawdy, Szirin… Zamknąć tak człowieka… — Za pozwoleniem! — psycholog uciszył Atona energicznym ruchem dłoni. — Nie sądzę, by sprawy zaszły tak daleko. Latimer próbuje blefować. Cwaniak! Ale i ja nie jestem psychologiem tylko dlatego, że lubię brzmienie tego wyrazu — uśmiechnął się do kultysty. — Chyba nie podejrzewa pan, że na serio myślę o czymś równie niskim jak zagłodzenie pana na śmierć. Mój miły! Jeżeli zamkniemy pana w schowku, nie zobaczy pan Ciemności ani gwiazd! Wystarczy pobieżna znajomość elementarnych wierzeń kultu, by wiedzieć, że odcięcie od gwiazd w czasie, kiedy widnieją na niebie, równa się dla pana utracie nieśmiertelnej duszy. Poczytuję pana za człowieka honoru. Uwierzę na słowo, jeżeli zechce pan obiecać, że zaniecha wszelkich dalszych szkodliwych dla nas kroków. Latimer jak gdyby skurczył się, zmalał. Żyły na czole mu nabrzmiały. — Daję słowo — powiedział głucho i dodał zaraz z nagłą pasją: — Pociesza mnie tylko myśl, że wszyscy będziecie potępieni z racji swoich praktyk. Odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku znajdującego się opodal drzwi wysokiego stołka o trzech nogach. Szirin skinął na reportera. — Niech pan siądzie przy nim, Teremon. Na wszelki wypadek… Hej! Teremon! Dziennikarz nie zareagował. Wargi miał pobladłe. — Spójrzcie! Palec, którym wskazywał w niebo, drżał. Głos był zdławiony, ochrypły. Wszyscy wstrzymali oddech. Oczy spoglądające śladem wyciągniętego palca znieruchomiały. Beta była znacznie z jednej strony okrojona! Znikoma smuga czerni, nie szersza niż paznokieć, urastała w oczach przerażonych widzów do rozmiarów czeluści nieubłaganego przeznaczenia. Po chwili osłupienia rozległ się gwar zmieszanych głosów. Trwał krótko i ustąpił miejsca ożywionej metodycznej działalności. Wszyscy wrócili do wyznaczonej pracy. W szczytowym momencie brakło czasu na wzruszenia. Ostatecznie to grono naukowców miało konkretne zadania. Nawet Aton gdzieś znikł. — Wstępny kontakt nastąpił plus minus piętnaście minut temu — odezwał się prozaicznie Szirin. — Trochę za wcześnie. Ale i tak nieźle, biorąc pod uwagę błędy nieuniknione w wyliczeniach. Rozejrzał się dokoła, podszedł na palcach do zapatrzonego wciąż w okno Teremona i odciągnął go lekko. — Aton jest wściekły — szepnął. — Niech pan trzyma się na uboczu. Przegapił wstępny kontakt z powodu awantury z Latimerem. Lepiej go unikać, bo każe pana wyrzucić przez okno. Reporter skinął głową i usiadł bez słowa. Psycholog spojrzał nań ze zdziwieniem. — Do licha! — zawołał. — Dygoce pan cały, człowieku! — Co? Teremon oblizał zaschłe wargi. Próbował się uśmiechnąć. — Niezbyt dobrze się czuję. To fakt — bąknął. Szirin zmierzył go chłodnym wzrokiem. — Ale nie traci pan odwagi, prawda? — Nie! — obruszył się gwałtownie. — Nie! Proszę mi dać trochę czasu. Ja… Nie mogłem uwierzyć w te brednie… Nie wierzyłem… Dopiero teraz! Proszę mi dać trochę czasu. Muszę się zastanowić, przywyknąć… Wy wszyscy szykowaliście się dwa miesiące, może dłużej… — Tak. To racja — przyznał z namysłem psycholog. — Proszę posłuchać! Ma pan kogoś bliskiego? Żonę, dzieci, rodziców? — Chodzi o Kryjówkę, prawda? — reporter pokręcił głową. — Nie, proszę się nie kłopotać. Mam tylko siostrę. Mieszka dwa tysiące mil od Saro. Nie znam nawet bliższego adresu. — No, a pan? Zdążyłby pan jeszcze do Kryjówki. Jest jedno wolne miejsce, moje. Nic tu po panu, a w przyszłości… — Podejrzewa pan, że umieram ze strachu — przerwał cicho Teremon. — Nie, drogi panie. Jestem dziennikarzem. Zlecono mi reportaż i nie myślę rezygnować. Psycholog uśmiechnął się mętnie. — Rozumiem. Ambicja zawodowa. — Niech i tak będzie… Do licha! Oddałbym prawą rękę za butelkę bodaj o połowę mniejszą niż ta, którą pan wysuszył. Bardzo by mi się przydała… — urwał, bo Szirin dał mu nagle kuksańca. — Słyszy pan? — rzucił i ruchem głowy wskazał kultystę, który, niepomny na nic, stał zapatrzony w okno i z wyrazem zachwytu na twarzy mamrotał coś przeciągłym, śpiewnym głosem. — Co on mówi? — zapytał dziennikarz. — Cytuje piąty rozdział Księgi Objawienia. Cicho! Niech pan słucha. Głos Latimera wzmógł się nagle, zadźwięczał nutą uniesienia. „Działo się, iż w owe dni słońce Beta trzymało coraz dłużej i dłużej samotną stróże na niebiesiech, aż przyszła pora, gdy przez całe pół obrotu zostało samo jedno i świeciło nad Lagazą, umniejszone i ostygłe. I ludzie gromadzili się na miejskich placach oraz drogach publicznych, by dziwować się i radzić, bowiem zawładnął nimi upadek ducha. Myśli mieli zmącone, mowę zająkliwą, a dusze ich oczekiwały przybycia gwiazd. A w mieście Trigon, w samo południe, wystąpił Wendret 2 i tako prawił ludziom z Trigonu: »Słuchajcie moich słów, o, grzeszni! W pogardzie macie sprawiedliwość, atoli bliski jest dzień porachunku. Oto Grota nadchodzi, aby pochłonąć Lagazę, a także was i wszystko, co się wokół znajduje«. Kiedy zaś prawił tak, wargi Groty Ciemności minęły skraj Bety i zniknęła ona z niebios Lagazy. Gromko odezwały się krzyki, a wielki lęk ogarnął ludzkie dusze. Działo się tak, że Ciemność Groty padła na Lagazę i na całej powierzchni jej zamarło światło. Ludzie jakoby zaniewidzieli, albowiem nikt nie mógł dojrzeć sąsiada, jakkolwiek oddech jego czuł na swoim licu. I wśród powszechnej czerni zajaśniały nieprzeliczone gwiazdy, a przybycie ich zwiastowała muzyka takiej krasy, że nawet liście drzew odmieniły się w języki wołające ku niebiosom w zachwyceniu. W onej to chwili dusze opuściły ludzkie ciała, a ludzie odmienili się w srogie bestie i niby dzik zwierz puszczy uganiali się wśród wrzawy ulicami miast Lagazy. Z gwiazd spłynął Ogień Niebiański, a gdzie spoczął, miasta Lagazy obracały się w pogorzeliska i nie zostało śladu człowieka ani dzieł jego. Naonczas… Nuta głosu Latimera uległa ledwie uchwytnej zmianie. Kultysta nie spojrzał w stronę słuchaczów, lecz zdał sobie widać sprawę z ich skupionej uwagi. Gładko, bez pauzy dla oddechu, zmienił ton, począł wymawiać sylaby bardziej melodyjnie, płynniej. Teremon patrzył nań zdziwiony. Wyrazy zdawały mu się niemal znajome, chociaż różniły się akcentem, sposobem wymawiania samogłosek. Mimo to recytacja Latimera była niezrozumiała. Szirin uśmiechnął Się chytrze. — Przeszedł na jakiś starocykliczny język, pewno z tradycyjnego dla kultystów drugiego cyklu. Widzi pan, w tym języku była początkowo napisana Księga Objawienia. — Mniejsza z nim. I tak dosyć usłyszałem — Teremon cofnął się z krzesłem, przygładził włosy dłonią, która już nie drżała. — Znacznie mi lepiej. — Istotnie? — zapytał Szirin nie bez zdziwienia. — Znacznie mi lepiej, mówię panu! Wzięło mnie przed chwilą! Słuchałem pańskiej gadaniny na temat grawitacji. Później zobaczyłem początek zaćmienia. Prawie się wykończyłem. Ale to… — lekceważącym gestem wskazał jasnobrodego kultystę. — Coś podobnego opowiadała mi niańka. Przez całe życie drwiłem z takich bredni. Trudno, bym się dziś dał nastraszyć. — Dziennikarz odetchnął głęboko i podjął siląc się na ton swobodny. — Ale dla zachowania dobrej formy wolę odwrócić krzesło tyłem do okna. — Słusznie — przyznał psycholog. — I radziłbym mówić ciszej. Aton wydobył właśnie głowę z pudła, w którym ją trzymał. A jak spojrzał na pana! Taki wzrok powinien zabijać. Teremon skrzywił się z niesmakiem. — Zupełnie zapomniałem o staruszku. Starannie odwrócił krzesło tyłem do okna, zerknął przez ramię na kultystę. — Przyszło mi na myśl — zaczął znów półgłosem — że musi istnieć jakieś zabezpieczenie przeciw gwiezdnemu obłędowi. Jak pan sądzi? Psycholog zrazu nie odpowiedział. Zamyślił się, zerknął w kierunku słońca. Beta minęła zenit. Odblask z okna, który tworzył na podłodze krwawy prostokąt, dosięgną! brzucha Szirina. Ciemny rąbek zmienił się tymczasem w czarną plamę zakrywającą trzecią część Bety. Psycholog wzdrygnął się, a gdy odwrócił głowę, jego pulchne policzki wydawały się mniej czerstwe. Z prawie wstydliwym uśmiechem również odwrócił swoje krzesło. — Myślę — odezwał się — że w samym Saro dwa miliony ludzi odzyskało nagle wiarę i na gwałt próbuje przystać do kultystów — uśmiechnął się ironicznie. — Kult przeżywa godzinę niespodziewanego odrodzenia. Zapewne wykorzysta ją należycie. Przepraszam… Co pan mówił? — Ja? Niepokoi mnie pytanie, jak kultyści przekazują Księgę Objawienia z jednego cyklu w drugi, a zwłaszcza kto i kiedy mógł ją napisać. Musi istnieć jakieś zabezpieczenie przeciw gwiezdnemu obłędowi, bo gdyby wszyscy potracili zmysły, księga nie mogłaby powstać. Psycholog zmierzył Teremona pochmurnym wzrokiem. — Oczywiście, młody człowieku, nie dysponujemy wiarygodnymi zeznaniami naocznych świadków. Mamy jednak jako tako wyrobiony pogląd na sprawę. Proszę posłuchać. Trzy kategorie ludzi mogły znieść katastrofę stosunkowo dobrze. Po pierwsze ci nieliczni, którzy nie zobaczyli gwiazd: niewidomi albo pijani do nieprzytomności od początku zaćmienia do końca. Zostawmy ich w spokoju, bo nie potrafią dać żadnego świadectwa. Druga kategoria to dzieci do sześciu lat, dla których świat jest tak nowy i dziwaczny, że nie zatrwożą ich nawet gwiazdy i Ciemność. Poczytują kataklizm za jeszcze jeden nowy szczegół obcego środowiska. Rozumie pan, prawda? — Zapewne — bąknął reporter tonem powątpiewania. — Na koniec są osobnicy o umyśle zbyt prymitywnym, by mogły w nim nastąpić gwałtowne i nieodwracalne zaburzenia. Zaćmienie nie może zbytnio dotknąć ludzi minimalnie wrażliwych, takich dla przykładu, jak ciemny, zatyrany chłop. Widzi pan — po jednym z kataklizmów dzieci zachowały mętne wspomnienia, które uzupełnione niedorzecznym bełkotem debilów, dały początek Księdze Objawienia. Jak stąd wynika, materiału historycznego dostarczali ludzie najmniej powołani na twórców historii; małe dzieci i półgłówki. Oni stworzyli Księgę Objawienia przepisywaną, zmienianą i wznawianą z cyklu na cykl. — Sądzi pan, że przekazywano ją metodą, którą dziś chcecie zastosować wobec tajemnic prawa grawitacji? — Może — Szirin wzruszył ramionami. — Nie chodzi o szczegóły metody. Fakt, że Księgę Objawienia przekazywano. Zmierzam do czegoś zupełnie innego. Może to być jedynie bełkot, jeżeli nawet opiera się na prawdzie. Przypomina pan sobie nieudany eksperyment z otworami w dachu, który przeprowadzili Imot i Faro? — Naturalnie. — Wie pan, dlaczego nie powiod… — Szirin urwał i wstał wyraźnie zaniepokojony, bo do rozmawiających zbliżył się Aton z twarzą przypominającą tragiczną maskę. — Co się stało?! — zawołał psycholog. Kiedy Aton odprowadzał go na stronę, Szirin wyczuwał łokciem drżenie jego palców. — Nie tak głośno! — zaczął dyrektor cichym, udręczonym głosem. — Przed chwilą przyszła bezpośrednią linią wiadomość z Kryjówki. — Coś nie w porządku? — zaniepokoił się Szirin. — Nie tam. Już opieczętowali wejście. Do pojutrza zostaną jak w grobie. Są bezpieczni. Ale miasto… Nie wyobrażasz sobie, Szirin… Straszliwy zamęt… — sędziwy astronom zdradzał wyraźne zaburzenia mowy. — No i co? — rzucił niecierpliwie Szirin. — Będzie jeszcze gorzej. Czemu się trzęsiesz? — urwał, lecz po chwili podjął podejrzliwie. — Powiedz no, jak się czujesz? Oczy Atona błysnęły gniewnie. Później zblakły, przybierając trwożny wyraz. — Nic nie rozumiesz. Kultyści nie próżnują. Podburzają ludność do szturmu na obserwatorium. Obiecują natychmiastowy stan łaski, zbawienie wieczne… Czego nie obiecują! Co robić, Szirin? Psycholog pochylił czoło. Długo przyglądał się w zamyśleniu szpicom swoich butów, bębnił palcami po brodzie. Wreszcie podniósł wzrok. — Co robić? — rzucił szorstko. — Nic. Nie mamy nic do roboty. Czy twoi ludzie wiedzą? — Nie. Skąd znowu! — Dobrze. Utrzymaj sekret. Ile czasu do całkowitego zaćmienia? — Niespełna godzina. — Nie ma rady. Ale można iść na hazard. Trzeba czasu, żeby zgromadzić i zorganizować naprawdę groźny tłum. Doprowadzenie go tutaj potrwa jeszcze dłużej. Znajdujemy się dobre pięć mil od centrum miasta. Pamiętaj o tym. Szirin spojrzał przez okno ku stokom wzgórz, gdzie pola ustępowały stopniowo miejsca koloniom białych domków na peryferiach. Podążył wzrokiem dalej w kierunku stolicy, która wydawała się mętną plamą na horyzoncie, tumanem mgieł w zamierającym blasku Bety. — Trzeba czasu — powtórzył nie odwracając głowy. — Pracujmy i módlmy się, aby całkowite zaćmienie przyszło pierwsze. Beta była przepołowiona. Linia graniczna wyginała się lekko ku jeszcze jasnej części. Jak gdyby opadała gigantyczna powieka. Psycholog nie słyszał stłumionego gwaru w obserwatorium. Odczuwał tylko głęboką ciszę pobliskich pól. Nawet owady umilkły opanowane grozą. Martwe przedmioty pociemniały… Wzdrygnął się, gdy głos zabrzmiał tuż nad jego uchem. — Czy coś się stało? — zapytał Teremon. — Co?… Nie… Wróć pan na krzesło. Przeszkadzamy tutaj. Odeszli do swojego kąta, lecz Szirin długo się nie odzywał. Palcem próbował rozluźnić kołnierzyk, poruszał szyją do przodu i tyłu. Widocznie jednak nie przynosiło mu to ulgi. Nagle podniósł wzrok. — Ma pan trudności z oddychaniem? — zapytał.. Dziennikarz szeroko otworzył oczy. Kilka razy odetchnął głęboko. — Nie… A dlaczego? — Myślę, że za długo wyglądałem oknem. Podziałał na mnie zmrok. Trudności z oddychaniem to jeden z pierwszych objawów klaustrofobii. Teremon wciągnął głęboko powietrze. — Nie… Nic mi nie dolega… O! Mamy trzeciego… Barczysta postać Bineja stanęła między światłem a zaszytą w kąt parą. Szirin spojrzał nań pytająco. — Co słychać, Binej? Młody człowiek zaczął przestępować z nogi na nogę, uśmiechając się z zakłopotaniem. — Pozwoli pan, że przysiądę się na chwilę? Chciałbym trochę pogadać. Moje aparaty nastawione. Mogę próżnować aż do całkowitego zaćmienia — urwał, zerknął w stronę kultysty, który przed kwadransem wydobył z rękawa mały oprawny w skórę tomik i bez słowa zaczął czytać w głębokim skupieniu. — Nie sprawia kłopotu, prawda? Szirin pokręcił głową. Prostował ramiona, zmuszał się, by oddychać regularnie, co pochłaniało całą jego uwagę. — Ma pan trudności z oddychaniem, Binej? — odezwał się nagle. Binej pociągnął nosem. — Nie wydaje mi się tu duszno… — odrzekł. — Ja zaczynam odczuwać coś w rodzaju klaustrofobii — bąknął psycholog tonem usprawiedliwienia. — Aha… Na mnie działa to inaczej. Mam wrażenie, że oczy zapadają mi się coraz głębiej. Widzę mętnie… Jak to wyrazić… No po prostu przedmioty zatraciły wyraźne kontury. I zimno mi, okropnie zimno. — Zimno jest naprawdę. To nie złudzenie. — Teremon uśmiechnął się krzywo. — Palce u nóg mam lodowate, jak gdybym podróżował w wagonie—chłodni. — Jedno jest konieczne — zabrał głos Szirin. — Trzeba zająć myśli sprawami zewnętrznymi. Niedawno tłumaczyłem Teremonowi, dlaczego spełzł na niczym eksperyment z dziurami w dachu. — Ledwie pan zaczął — wtrącił dziennikarz, objął rękami kolano i wsparł na nim brodę. — Imot i Faro popełnili błąd, przyjmując Księgę Objawienia zbyt dosłownie. Sądzę, że nie należy przypisywać gwiazdom właściwości fizycznych. Być może w absolutnej ciemności umysł ludzki odczuwa nieodpartą potrzebę światła, stwarza je więc w wyobraźni. W takim przypadku gwiazdy stanowiłyby tylko iluzję. — Innymi słowy — przerwał Teremon — twierdzi pan, że gwiazdy są skutkiem, nie jedną z przyczyn szaleństwa. Po co zatem fotografie Bineja? — O ile wiem, po to, by dowieść, iż gwiazdy to złudzenie, a może, by dowieść czegoś przeciwnego. Ponadto… Binej przysunął bliżej krzesło. Ożywił się niespodziewanie. — Cieszę się, że poruszył pan ten temat — oczy błysnęły mu, uniósł palec wymownym gestem. — Dużo myślałem o gwiazdach i nasunęła mi się pewna koncepcja. Naturalnie to bańka mydlana. Nie mam zamiaru wysnuwać poważnej teorii. Ale moja koncepcja chyba zasługuje na uwagę. Chcą panowie posłuchać? Zawahał się, lecz Szirin zasiadł wygodniej i powiedział: — Proszę mówić. Słuchamy. — Otóż przyjmijmy, że we wszechświecie mogą istnieć inne słońca — młody astronom zająknął się wstydliwie. — Naturalnie mam na myśli słońca tak odległe, że wytwarzane przez nie światło jest za słabe, byśmy je mogli dostrzec na Lagazie. Pewno to brzmi jak fragment noweli fantastyczno—naukowej? — Niekoniecznie. Ale czy tej hipotezy nie obala fakt, że zgodnie z prawem grawitacji pańskie słońca winny zdradzać swoje istnienie siłą przyciągania? — Nie — jeżeli znajdują się wystarczająco daleko, w odległości dajmy na to czterech lat świetlnych albo więcej. W takim przypadku nie bylibyśmy w stanie za obserwować perturbacji występujących zbyt słabo. Przypuśćmy, że istnieje wiele takich słońc — dziesięć albo nawet dwadzieścia. Teremon gwizdnął raz jeszcze. — Wyborny temat artykułu w świątecznym dodatku! Dwadzieścia słońc i kosmos o średnicy ośmiu lat świetlnych! Czymże jest nasz wszechświat — kruszyną! Ludzie by to pożerali! — To tylko przypuszczenie — usprawiedliwiał się Binej. — Sądzę jednak, że dostrzegli panowie sedno sprawy. Podczas zaćmienia, kiedy nie będzie prawdziwego światła słonecznego, takie słońca, w liczbie dziesięciu czy dwudziestu, mogłyby stać się widoczne. Ze względu na odległość sprawiałyby wrażenia kropek. Kultyści mówią o milionach gwiazd, ale to oczywista przesada. W kosmosie nie ma miejsca dla miliona słońc. Chyba, żeby się stykały. Szirin słuchał z rosnącą uwagą. — W tym coś jest, Binej — podchwycił. — Przesada stałaby się nieunikniona. Jak panu zapewne wiadomo, umysł ludzki nie potrafi ogarnąć bezpośrednio liczby większej od pięciu. Wyżej mamy tylko pojęcie „wiele”. Dziesiątek czy milion… nie ma wtedy różnicy… Wyborny pomysł! — Mam także inny — podjął młody astronom. — Przyszło panu kiedy do głowy, że w odpowiednio prostym systemie grawitacja stanowiłaby bardzo nieskomplikowany problem? Wyobraźmy sobie świat, w którym jest tylko jedna planeta z jednym słońcem. Planeta krąży po idealnej elipsie, a pojęcie siły przyciągania narzuca się tak oczywiście, że można je uznać za pewnik. Na takiej planecie astronomowie odkryliby prawo grawitacji zapewne i bez teleskopu. Wystarczyłaby obserwacja gołym okiem. — Czy taki system byłby dynamicznie stabilny? — zapytał Szirin tonem powątpiewania. — Z pewnością. Należałoby go nazwać układem „jeden do jednego”. Matematycznie funkcjonowałby bez zarzutu. Mnie jednak interesują bardziej zastrzeżenia filozoficznej natury. — Miło pomyśleć o czymś takim. Ale to piękna abstrakcja — niby idealny gaz czy zero absolutne. — Naturalnie — przyznał Binej. — Najsłabszą stronę stanowi fakt, że na takiej planecie nie powstałoby życie. Zbyt mało byłoby ciepła i światła. Ale to nie koniec. Gdyby planeta obracała się dokoła własnej osi, przez połowę każdego dnia musiałaby panować zupełna ciemność. Niepodobna liczyć, by życie, całkowicie zależne od światła, mogło rozwinąć się w takich warunkach. Ponadto… Szirin zerwał się tak raptownie, że przewrócił krzesło. — Aton przyniósł światło! — przerwał bez ceremonii. — Światło! — powtórzył Binej i z uśmiechem niewysłowionej ulgi zwrócił głowę w stronę dyrektora. Aton piastował w ramionach kilka prętów o calowej średnicy, długich mniej więcej na stopę. Nad wiązką spoglądał na zgromadzenia asystentów. — Do roboty! — zakomenderował. — Chodź, Szirin, pomożesz mi. Psycholog przydreptał do Atona i wspólnymi siłami, wśród absolutnej ciszy, osadzali jeden po drugim pręty w zaimprowizowanych metalowych uchwytach, zawieszonych na ścianie. Jak gdyby sprawował najbardziej uświęcony obrzęd religijny, Szirin ożywił zapałkę płomieniem, który z kolei przytknął do górnego końca jednego z prętów. Płomień pociemniał, drgnął niepewnie. Później rozjaśnił się nagle i żółtawy blask syczącej pochodni dobył z mroku pomarszczoną twarz dyrektora. Aton cofnął rękę. Spontaniczny okrzyk wstrząsnął szybami w oknach. Nad prętem unosiło się sześć cali chwiejnego blasku! W taki sam sposób zapalili resztą prętów, dzięki czemu powstało sześć niezależnych źródeł ognia malującego żółtawo głąb pokoju. Światło było mętne, jeszcze bardziej przyćmione niż nikły blask Bety. Płomyki drgały ustawicznie, rodziły dziwaczne cienie, które snuły się po ścianach, niepewne i chwiejne, jak pijacy. Pochodnie kopciły obrzydliwie, rozsiewając zaduch spalenizny. Dawały jednakże żółte światło, a to przecież miało swoją wymowę po paru godzinach pod słabnącymi promieniami Bety. Nawet Latimer oderwał wzrok od książki i z zachwytem gapił się na osobliwe zjawisko. Szirin począł grzać dłonie przy najbliższym płomyku. Nie dbał o sadze osiadające na skórze szarymi drobinami. — Piękne! — mamrotał do siebie. — Cudowne! Nie wiedziałem dotychczas, że żółty kolor posiada tyle czaru. Teremon podejrzliwie przyglądał się pochodniom. Marszczył nos, wietrzył cierpki odór. — Co to takiego? — odezwał się wreszcie. — Drewno — odparł krótko Szirin. — Nie! Cal od góry pręt jest już zwęglony. Ogień wyrasta z niczego i świeci. — W tym właśnie całe piękno. Ma pan przed sobą naprawdę doskonałe urządzenie produkujące sztuczne światło. Mamy kilkaset takich sztuk, ale większość jest oczywiście w Kryjówce. Widzi pan… — psycholog zerknął na swoje poczerniałe dłonie, wytarł je chusteczką. — Widzi pan — wystarczy gąbczasty rdzeń zwykłej trzciny wodnej wysuszyć dokładnie i nasycić zwierzęcym tłuszczem. Później przytyka się do pręta ogień i tłuszcz płonie bardzo wolno. Pali się to nieprzerwanie przez blisko pół godziny. Pomysłowe, prawda? Wynalazek jednego z młodych pracowników naszego uniwersytetu. Po krótkotrwałej sensacji w obserwatorium ucichło. Latimer przeniósł swoje krzesło bezpośrednio pod pochodnię i czytał. Jego wargi poruszały się w monotonnym rytmie modłów do gwiazd. Binej odszedł, by skontrolować aparaty fotograficzne. Teremon skorzystał ze sposobności i uzupełniał notatki do artykułu, który dnia następnego miał ukazać się w „Kronice Saro”. Robił to od dwu godzin metodycznie, sumiennie i, jak zdawał sobie sprawę, najzupełniej bezcelowo. Wesołe błyski w jego oczach świadczyły, że pracowite zapiski nie dotyczą złowrogiego nieba, powlekającego się stopniowo ciemną purpurą i coraz bardziej przypominającego barwą świeżo obrany burak nadprzyrodzonych rozmiarów. Powietrze jak gdyby gęstniało. Pokój wypełniał niemal dotykalny półmrok. Na tle szarzyzny rysował się wyraźnie kształt żółtych płomieni. Pochodnie dymiły mocno i syczały. Od czasu do czasu słychać było ciche, niepewne kroki wokół stołu albo westchnienie człowieka starającego się zachować spokój w świecie groźnych cieni. Teremon pierwszy zwrócił uwagę na dobiegające z zewnątrz odgłosy. Były to ledwie uchwytne echa dźwięku i zapewne przeszłyby niepostrzeżenie, gdyby nie zalegająca pod kopułą śmiertelna cisza. Dziennikarz wyprostował się, odłożył notes. Przez chwilę nasłuchiwał. Później wstał ciężko, niechętnie, przeszedł między solaroskopem a jednym z aparatów fotograficznych i stanął na tle okna. Ciszę rozdarł jego krzyk wezbrany grozą. — Szirin! Praca ustała. Szirin i Aton znaleźli się momentalnie u boku reportera. Nawet Imot 70, który siedział wysoko przy wzierniku olbrzymiego solaroskopu, odwrócił się wraz z ruchomym stołkiem i niespokojnie patrzył ku dołowi. Na niebie Beta — okopcony, rudy skrawek — po raz ostatni mierzyła Lagazę tragicznym spojrzeniem. Od strony miasta wschodni widnokrąg ginął w ciemności, a droga łącząca Saro z obserwatorium przypominała brudnoczerwoną kreskę na tle drzew, które utraciły indywidualność, tworząc jedną mętną, brunatną masę. Uwagę przykuwała głównie sama szosa, po której sunęła z wolna inna, niezwykle groźna brunatna masa. — Szaleńcy z miasta! — zabrzmiał zdławiony głos Atona. — Idą! — Ile czasu do całkowitego zaćmienia? — zapytał psycholog. — Kwadrans, ale… Ale oni tu będą za pięć minut. — Nie szkodzi. Pracujcie dalej. Zdołamy ich powstrzymać. Obserwatorium to istna forteca. Aton! Na wszelki wypadek nie spuszczaj z oka tego młodego kultysty. Teremon, za mną! Po chwili psycholog był za drzwiami. Teremon deptał mu po piętach. Pod sobą mieli szerokie, kręcone schody, które opadały spiralą i w głębi szybu nikły pośród szarego mroku. Pierwszy impet przeniósł ich o pięćdziesiąt stóp niżej. W górze zniknął żółtawy prostokąt otwartych drzwi. Z dołu nacierała złowroga czerń. Szirin zatrzymał się, chwycił za pierś pulchną dłonią. Oczy wyszły mu z orbit. — Brak… mi.. tchu… — wyjąkał przerywanym głosem. — Idź dalej sam, Teremon… Zarygluj… drzwi… Wszystkie!… O kilka stopni niżej dziennikarz przystanął również, odwrócił głowę. — Nie wytrzyma pan minutę dłużej? Szirin sapał głośno. Wdychał i wydychał powietrze, jak gęsty, lepki syrop. Zdawał sobie sprawę, że na myśl o samotnym zapadnięciu w tajemniczą Ciemność wzbiera w nim panika. Otwarcie mówiąc — bał się. — Proszę zaczekać — powiedział Teremon. — W tej chwili wrócę. Wspiął się na górę, po dwa stopnie naraz. Serce waliło mu jak młotem — bynajmniej nie ze zmęczenia. Wtargnął do pokoju i gwałtownie wyrwał pochodnię z oprawki. Cuchnęła brzydko. Dym gryzł w oczy, oślepiał. Ale Teremon ściskał w ręku źródło światła, jak gdyby miał ochotę ucałować je radośnie. Kiedy zbiegał schodami, płomyk chwiał się, umykał do tyłu. Psycholog odemknął powieki i jęknął głucho, kiedy Teremon nachylił się i potrząsnął go za ramię. — Już dobrze. Trzymaj się, Szirin. Mamy światło. Uniósł pochodnię nad głową, chwycił psychologa za łokieć i poczęli schodzić w opiekuńczym, jasnym krążku. W pomieszczeniach biurowych na parterze było nieco widniej, więc Teremon odczuł wyraźną ulgę. Groza ustępowała. — Trzymaj! — rzucił szorstko wręczając pochodnię Szirinowi. — Słyszysz, co się tam dzieje? Przez zamknięte drzwi dobiegały strzępy ochrypłych, nieartykułowanych wrzasków. Ale Szirin miał słuszność. Obserwatorium było zbudowane jak forteca. Wzniesiono je w ubiegłym stuleciu, kiedy neogawotański styl architektury osiągał szczyty rozkwitu i brzydoty. Budowniczowie mieli na względzie raczej wygodę i trwałość niż piękno. W oknach widniały kraty z grubych na cal żelaznych prętów, zapuszczonych głęboko w betonowe futryny. Potężnych ścian nie nadwerężyłoby nawet trzęsienie ziemi, a ogromną dębową płytę głównych drzwi wzmacniały metalowe ćwieki. Teremon wyciągnął rękę. Rygle szczęknęły głucho. W przeciwległym końcu korytarza Szirin klnąc półgłosem wskazywał ręką zamek bocznych drzwi, wyważony, bezużyteczny. — Z pewnością Latimer dostał się tędy — powiedział. — Nie stój w miejscu! — rzucił niecierpliwie reporter. — Pomóż przesuwać meble. I nie tkaj mi pod nos pochodni. Duszę się dymem! — strofował psychologa wlokąc ciężki stół w kierunku drzwi. Nim upłynęły dwie minuty, stanęła barykada, która brak piękna i symetrii wyrównywała wagą i oporem bezwładnej masy. W oddali słychać było kołatanie gołymi pięściami w drzwi. Bezładne krzyki tłumu wydawały się dalekie, nierealne. Napastnicy wyruszyli z Saro, opanowani jedynie dwoma uczuciami. Pragnęli zniszczyć obserwatorium i dzięki temu zyskać obiecywane przez kultystów zbawienie, a ponadto ulegali niepohamowanemu obłędnemu przerażeniu. Nie było czasu, by starać się o pojazdy, broń, przywódcę lub jaką bądź organizację. Pieszo ruszyli na obserwatorium, aby je szturmować gołymi rękami. Byli na miejscu. Ostatnie rubinowe krople blasku Bety spływały na Lagazę, oświetlając mętnie ludzi, którym został jedynie powszechny paraliżujący strach. — Wracajmy na górę! — rzucił Teremon. Pod kopułą tylko Imot został na dawnym miejscu przy solaroskopie. Inni zebrali się wokół aparatów fotograficznych. Binej wydawał polecenia schrypniętym, pełnym napięcia głosem. — Uwaga! Zdejmuję Betę tuż przed całkowitym zaćmieniem i zmieniam kliszę. Każdy z was ma jeden aparat. Pamiętacie czas ekspozycji? Odpowiedział mu zdyszany szmer potakiwań. Binej przetarł oczy dłonią. — Jak tam pochodnie, palą się? Mniejsza z nimi. Widzę — wyprostował się na krześle. — Pamiętajcie… Nie kusić się o dobre zdjęcia. Nie marnować czasu, żeby objąć dwie gwiazdy. Wystarczy jedna. A jeżeli… Jeżeli ktoś poczuje, że… że z nim źle… niech nie dotyka aparatów. W pobliżu drzwi Szirin szepnął Teremonowi: — Zaprowadź mnie do Atona. Nie widzę go. Dziennikarz milczał. Mętne sylwetki ukazywały się i nikły. W górze pochodnie przypominały drobne żółte plamki. — Ciemno! — westchnął żałośnie. Psycholog wyciągnął ręce, omackiem poczłapał przed siebie. — Aton! — wołał. — Aton! Teremon chwycił go za ramię. — Czekaj! Zaprowadzę cię. Z trudnością brnął przez pokój. Zamykał oczy, żeby nie widzieć Ciemności. Usiłował nie myśleć o własnym wewnętrznym chaosie. Nikt ich nie słyszał, nikt nie zwracał na nich uwagi. Szirin zataczał się wzdłuż ściany. — Aton! Aton! Nagle poczuł dotknięcie rozdygotanych palców, usłyszał szept. — To ty, Szirin? — Aton! — psycholog zaczął oddychać normalnie. — Nie przejmuj się tłumem. Ten gmach wytrzyma. Kultysta Latimer wstał. Twarz miał wykrzywioną spazmatycznie. Dał słowo. Jeżeli je złamie, narazi duszę na zgubę. Ale został sterroryzowany, niczego nie obiecał z własnej woli. Gwiazdy pojawią się rychło… Nie może stać bezczynnie, pozwolić… Mimo wszystko jednak wiąże go słowo… Binej uniósł głowę. Jego ledwie widoczna twarz majaczyła w półmroku, gdy spoglądał na ostatnie promienie Bety. Później pochylił się znów nad aparatem. Wtedy Latimer powziął decyzję. Wyprostował się, zacisnął pięści tak, że paznokcie wpiły mu się w dłonie. Zatoczył się i na oślep ruszył z miejsca. Przed sobą miał tylko cienie. Nawet podłoga pod stopami zdawała się niematerialna. Nagle zderzył się z kimś, kto go obalił i przygniótł całym ciężarem. Kultysta poczuł na szyi kleszcze palców. Podciągnął kolano, uderzył nim napastnika. — Puść, bo zabiję! — ryknął. Teremon, porażony nagłym bólem, wrzasnął głośno. Później syknął przez zęby: — Ty złodzieju, oszuście! Nagle uświadomił sobie wszystko. Usłyszał drżący głos Bineja. — Mam! Mam! Do aparatów, chłopcy! Reporter odczuł w niepojęty sposób, że ostatnia nić słonecznego blasku pociemniała i zgasła. Jednocześnie usłyszał zdławiony jęk Bineja i szczególny, cichy i krótki, okrzyk Szirina — histeryczny chichot przerwany chrapnięciem. Uświadomił też sobie ciszę — nagłą śmiertelną, głuchą ciszę za murami gmachu. Przeciwnik omdlał mu w rękach, spojrzał więc w jego oczy i zobaczył w nich pustkę — odbijającą żółtawy blask pochodni. Przez pianę na wargach kultysty dobywało się żałosne zwierzęce skomlenie. Urzeczony grozą Teremon dźwignął się na łokciu, zwrócił wzrok w stronę złowieszczej czerni okna. I wtedy zobaczył gwiazdy! Nie marne trzy tysiące sześćset gwiazd widocznych z Ziemi! Lagaza znajdowała się w centralnym punkcie olbrzymiej galaktyki. Trzydzieści tysięcy słońc jaśniało przytłaczającym splendorem, stanowiąc groźbę straszniejszą nawet od szalonego wichru, który wstrząsał zlodowaciałym, jałowym światem. Teremon wstał z wysiłkiem. Brak mu było tchu. Mięśnie kurczyły się boleśnie pod wpływem paniki, niemożliwej do zniesienia. Popadał w obłęd i zdawał sobie z tego sprawę, więc rozproszone resztki świadomości szamotały się w nim szukając ucieczki z beznadziejnej powodzi mrocznego lęku. Okropnie było wiedzieć, że nadchodzi szaleństwo, że za moment, on, Teremon, zostanie ciałem na miejscu, lecz wszystko, co najistotniejsze, odejdzie odeń, zapadnie w czarną otchłań szaleństwa. To była Ciemność — mrok, chłód, zatracenie. Waliły się jasne ściany światła. Jak mordercze, czarne gruzy przytłaczały, miażdżyły. Zderzył się z kimś pełznącym na czworakach, lecz zdołał jakoś nad nim przeleźć. Podnosił ręce do umęczonego gardła. Zataczając się zmierzał ku pochodniom, których blask pozbawiał go resztek wzroku. — Światło! — zawodził. — Światło! Gdzieś niedaleko Aton płakał, zanosił się szlochaniem jak przerażone dziecko. — Gwiazdy! — jęczał. — Wszędzie gwiazdy! Nie wiedzieliśmy nic! Myśleliśmy, że sześć gwiazd to już wszechświat! Gwiazdy! Wszędzie gwiazdy! I Ciemność! Mury padają! Nie wiedzieliśmy nic, nie wiemy, nie dowiemy się nigdy… Strącona przez kogoś pochodnia upadła na podłogę i zgasła z sykiem. Przybliżyła się groza gwiazd. Za oknem, na widnokręgu, od strony Saro, purpurowa łuna zaczęła rosnąć, jaśnieć, przybierać na sile. Nie był to odblask słonecznego światła. Zapadła długa noc. Przełożył Tadeusz Jan Dehnel Stephen Barr JĄDRO KRYSTALIZACJI Kiedy wróciłem z biura do domu, byłem nie tyle zmęczony, co rozbity, lecz skutek był ten sam. Wszedłem do mieszkania, w którym znać było nieobecność żony, i wziąłem zimny prysznic. Temperatura w śródmieściu, według radia, wynosiła trzydzieści stopni, ale na moim termometrze było trzydzieści sześć. Ubrałem się i przeszedłem do saloniku — mocno żałowałem, że nie ma mojej żony, Molly, aby mi powiedziała, dlaczego dom sprawia wrażenie tak zaniedbanego. Co one takiego robią, myślałem, czego ja nie zrobiłem? Odkurzyłem dywan, sprzątnąłem wszędzie, poprawiłem poduszki. Co jeszcze? A, popielniczki! Wypróżniłem je, umyłem, postawiłem z powrotem, ale w pokoju nadal znać było nieobecność kobiety. Miałem w ogóle zły dzień. Zapomniałem nakręcić budzik, musiałem się więc bardzo spieszyć, aby zdążyć na dyskusję w sprawie opowiadań w studio stacji telewizyjnej, dla której piszę. Nie zwróciłem uwagi, że nadciąga burza, więc iście podzwrotnikowa ulewa zaskoczyła mnie bez parasola. Byłbym wrócił do domu, ale podjechała akurat taksówka, którą zwolniła właśnie jakaś kobieta, więc popędziłem wśród deszczu i wsiadłem. — Róg Madison i Pięćdziesiątej Czwartej — powiedziałem. — Dobra — odparł kierowca. Usłyszałem zapuszczanie motoru. Kierowca zapuszczał motor, zapuszczał, ale bez skutku. — Bardzo mi przykro — rzekł po chwili — ale musi pan znaleźć inną taksówkę. Powodzenia. Deszcz, jeśli to możliwe, padał jeszcze większy. Rozwinąłem gazetę, przykryłem nią kapelusz i pobiegłem do kolejki podziemnej. Trzy przecznice. Ruch zatrzymywał mnie na każdym skrzyżowaniu, więc gdy zbiegłem na peron — tuż po odejściu kolejki — byłem przemoczony do nitki. Po długim czekaniu wsiadłem do następnej kolejki, która spóźniła się na połączenie w śródmieściu. To samo zdarzyło się przy następnych dwóch przesiadkach, ale kiedy wyszedłem wreszcie na ulicę, przekonałem się, że deszcz ustał. Zbliżając się do biura minąłem długi wykop, który szykowano pod fundamenty nowego budynku. Gromadka gapiów, jak zwykle, przyglądała się spychaczom i robotnikom, w szczególności zaś człowiekowi ze świdrem pneumatycznym, który rozwalał ogromną grudę skamieniałej gliny. W chwili gdy na to spojrzałem, odpadł duży kawał grudy i spod spodu ukazała się jakby bryła brudnego szkła wielkości sporej skrzyni. Rozbłysła w promieniach słońca i w tym samym momencie trafił w nią świder. Rozległ się szklisty dźwięk i bryła rozpadła się. Jeden z kawałów uderzył robotnika w plecy, najwyraźniej nie robiąc mu żadnej krzywdy. W tej samej chwili, w chwili wybuchu, jeśli to można tak nazwać, poczułem jakby ukłucie w twarz i dotknąwszy policzka zobaczyłem na palcach krew. Wytarłem twarz chustką, zadraśnięcie było nieznaczne, mimo to krwawienie nie ustawało. Wstąpiłem więc do apteki, kupiłem plaster i zakleiłem rankę. Gdy wreszcie przyszedłem do studia, okazało się, że jest już po konferencji. Był to typowy przykład tego, co się dzieje w środowisku zwanym, zależnie od tego, czy stoi się wysoko, czy nisko w hierarchii, światem reklamy, grą reklamową czy też reklamowym kanciarstwem. W drodze powrotnej znowu gubiłem połączenia i wróciłem późno. W bramie mojego bloku spotkałem znajomego policjanta rozmawiającego z dozorcą. — Dzień dobry, panie Graham — odezwał się — co to było u was w Telewizji? — Spojrzałem pytająco, więc wyjaśnił: — Słyszeliśmy przed chwilą, że w pańskim biurze wszystkie sześć wind stanęło równocześnie. Zwariowana historia. Pan był przy tym? — Nie, nie byłem — odparłem, a w duchu pomyślałem, że u nas w reklamie wszystko jest możliwe. Poszedłem wprost do siebie. Psychiatrzy twierdzą, że są ludzie podatni na wypadki. Co do mnie, ostatnio jestem podatny na zbiegi okoliczności — rządzi mną po prostu przypadek i, z wyjątkiem budzika, który podlega mojej władzy, nie mam wpływu na to, co się dzieje. Wszedłem do kuchenki, by się czegoś napić, i aby raz jeszcze odczytać wskazówki Molly, co mam robić do czasu jej powrotu (wyjechała do matki i miała wrócić za dziesięć dni). Molly zapisała dokładnie, jak mam robić kawę, jak otwierać puszki, kogo wezwać, gdybym zachorował, itd. Moja żona jest pielęgniarką i wierzy święcie, że bez niej nie umiałbym nawet oddychać. Ma rację, ale z innych powodów, niż sądzi. Otworzyłem lodówkę, by wyjąć trochę lodu, i spostrzegłem kartkę: „Mleko i masło chowaj zaraz z powrotem do lodówki i zamykaj szczelnie drzwiczki”. Speszony tą uwagą, zabrałem szklankę z whisky do saloniku i siadłem do pisania. Przejrzałem rozdział powieści, która miała mnie uwolnić od pracy w Telewizji, i zauważywszy błąd, sięgnąłem po ołówek. Kiedy go odłożyłem, ołówek spadł z biurka, ja zaś nie spuszczając oczu z maszynopisu sięgnąłem dłonią pod fotel. Następnie spojrzałem w dół: ołówek stał sztorcem. Oto, pomyślałem, jest ten jeden wypadek na milion, o jakich czasem słyszymy. Podniosłem ołówek, wróciłem do powieści i wypiłem łyk whisky w poszukiwaniu natchnienia i ulgi od wilgotnego upału — ale nic mi to nie pomogło. Przeczytałem cały rozdział dla nabrania rozpędu, ale na ostatnim zdaniu utknąłem. Do licha z upałem, z ołówkiem, z Telewizją i reklamami! Szklanka była już pusta, poszedłem więc do kuchni i znowu przeczytałem notatki Molly. Spostrzegłem jeszcze jedną, której dotąd nie zauważyłem, przypiętą do suszarki: „Śmieci zabierają o szóstej trzydzieści, więc trzeba wynieść w przeddzień wieczorem. Kocham cię”. Cóż można zrobić, kiedy kobieta kocha? Przygotowałem sobie nową szklankę whisky z lodem, wróciłem do saloniku i zagapiłem się przez okno na dach domu naprzeciw. Słońce znowu świeciło i jakiś człowiek z drągiem porał się ze stadem gołębi. Krążyły wkoło chcąc opaść na dach, a człowiek im nie dawał. Gołębie latają zawsze w określonym szyku i zawracają tak, że ich skrzydła jednocześnie chwytają promienie słońca. Myślałem właśnie o tym, gdy spostrzegłem, że w chwili zawracania ptaki zdawały się skupiać w jednym punkcie. Jakimś dziwnym przypadkiem chciały wszystkie zawracać w tym samym miejscu na niebie, zderzały się i spadały na dół. Człowiek na dachu był równie zdziwiony jak ja. Podszedł do jednego z leżących ptaków, wziął go do ręki i gładził mu piórka kręcąc ze zdumieniem głową. Moje rozważania o tym dziwnym wypadku w ruchu napowietrznym przerwały donośne głosy płynące z korytarza. Ponieważ cały nasz dom to ludzie bardzo dobrze wychowani, byłem zdumiony tą wrzawą. Wśród podniesionych głosów poznałem głos mego sąsiada, Nata, dziennikarza, bardzo spokojnego człowieka, u którego nigdy, o ile wiem, nie było hałaśliwych zebrań, zwłaszcza po południu. — Jak pan może twierdzić coś podobnego?! — krzyczał Nat. — Mówię panu, że dopiero dzisiaj kupiłem te karty i odpakowałem talię, dopiero gdy zaczynaliśmy grać. Kilka innych głosów wrzasnęło nagle w odpowiedzi: — Nikomu nie trafia się kolor pięć razy pod rząd! — I to wtedy, kiedy pan rozdaje! Spór stawał się coraz gorętszy, więc otworzyłem drzwi, by w razie potrzeby pomóc Natowi. Na wprost niego stało czterech mężczyzn, wyraźnie niezdecydowanych, czy wyjść, czy pozostać i obić Nata. — Proszę! — wołał czerwony ze złości Nat podając talię kart. — Sprawdźcie sami, czy są znaczone! — Dobrze, magiku! — zawołał jeden z mężczyzn wydzierając mu karty. — Powiedzmy, że nie są znaczone! Ale pięć razy pod rząd… Urwał i wszyscy wpatrzyli się w rozsypane po ziemi karty. Połowa leżała grzbietem do góry — wszystkie odkryte były to karo lub kier. W tej samej chwili nadeszła winda i czterej mężczyźni, z wyrazem zdumienia i przerażenia, wsiedli do niej w milczeniu i zjechali na dół. Nat wpatrywał się ciągle w dziwnie ułożone karty. — Do licha! — zawołał zbierając je z ziemi. — Niech pan patrzy! Mój Boże, co za poker… Pomogłem mu zebrać karty, prosząc, by wstąpił do mnie na szklaneczkę i opowiedział całą historię, choć domyślałem się, co usłyszę. Nat stopniowo się uspokajał, nie mogąc jednak ochłonąć ze zdumienia. — Nigdy nie widziałem nic podobnego — rzekł. — Tamci nie wierzyli i zresztą nikt by nie uwierzył. Wszystkie rozdania zwyczajne: tu trójka, tam słaby sekwens czy coś w tym rodzaju, raz tylko któryś miał trzy damy i dziesiątki — dopóki ja nie zacząłem rozdawać. Panie! Raz po raz kolor od króla! I za każdym razem ktoś inny miał cztery asy. Oddychał ciężko, więc wstałem, by mu nalać jeszcze szklaneczkę. Został mi jeden syfon wody, ale gdy nacisnąłem, góra pękła i odłamki szkła wpadły do środka. — Muszę zejść na dół po wodę — powiedziałem. — Też zejdę. Muszę wyjść na powietrze. W delikatesach na rogu sprzedawca dał mi trzy butelki wody. Włożył je zapewne do wilgotnej torby, bo kiedy mi je wręczał poprzez ladę, dno torby rozdarło się i butelki upadły na kamienną posadzkę. Żadna się jednak nie rozbiła, choć spadły z wysokości co najmniej pięciu stóp. Nat zbyt był pogrążony w myślach, by to spostrzec, a ja przyzwyczaiłem się już do cudów. Opuszczając sklep i sprzedawcę z otwartymi ustami, natknęliśmy się na mojego znajomego policjanta zaglądającego do środka również w osłupieniu. Na chodniku jakiś człowiek idący przed Natem pochylił się nagle, aby poprawić sznurowadła. Nat, nie chcąc na niego wpaść, zszedł z krawężnika i w tej samej chwili nadjeżdżająca taksówka skręciła, by nie wpaść na Nata. Jezdnia wciąż była mokra, taksówką zarzuciło i tylny zderzak lekko stuknął o przód małego wozu jadącego z dużą szybkością. Wóz skręcił w bok, wjechał na podjazd domu naprzeciwko i stanął z maską w drzwiach frontowych, które w tym samym momencie ktoś otworzył. Nadjeżdżający kierowca, chcąc uniknąć zderzenia, wpadł w poślizg i kiedy wreszcie on i taksówkarz przestali manewrować po jezdni, znaleźli się na wprost siebie, a w poprzek ulicy. W rezultacie żaden nie mógł ruszyć się ani naprzód, ani w tył, gdyż taksówka dotykała tyłem latarni, a wóz hydrantu. Ulica, choć wąska, jest dwukierunkowa i w mgnieniu oka ruch z obu stron został zakorkowany aż do najbliższych magistrali. Wszyscy kierowcy naciskali klaksony. Danny, policjant, był wściekły; jego zły humor wzmógł się jeszcze bardziej po nieudanej próbie zadzwonienia do komisariatu z najbliższej budki. Telefon nie działał. U mnie na górze był przeciąg, więc zamknąłem okno. Chciałem także odciąć się od hałasów i wrzasków z ulicy. Nat rozpogodził się. — Wypiję z panem jeszcze szklaneczkę, a potem muszę iść do redakcji — rzekł. — Wie pan, to będzie dobry materiał dla gazety. — Uśmiechnął się i skinieniem głowy wskazał ulicę. Gdy wyszedł, spostrzegłem, że robi się ciemno, więc zapaliłem lampę na biurku. Wtedy też zwróciłem uwagę na firanki. Wszystkie powiązane były w węzły. A jedna miała aż trzy. No tak, pomyślałem, to pewnie wiatr. Uznałem jednak, że warto zasięgnąć czyjejś opinii, i podszedłem do telefonu, by zadzwonić do McGilla. McGill jest zastępcą profesora na uniwersytecie na wydziale matematyki i mieszka W pobliżu. Ma bujną wyobraźnię, ale uważam, że zna się na wszystkim. W słuchawce było jednak głucho. Jeszcze jeden kłopot, pomyślałem. Wtem usłyszałem, że ktoś kaszle; powiedziałem „Halo!” Odezwał się głos McGilla: — To ty, Alec? Musiałeś podnieść słuchawkę w momencie, kiedy byliśmy połączeni. Szczególny zbieg okoliczności. — Wcale nie — odparłem. — Przyjdź do mnie, mam coś dla ciebie do rozszyfrowania. — Prawdę mówiąc, właśnie dzwoniłem, by zaprosić ciebie i Molly… — Molly wyjechała na tydzień. Czy możesz przyjechać zaraz? Sprawa pilna. — Już jadę — odrzekł McGill i odwiesił słuchawkę. Czekając na niego chciałem napisać choćby mały fragmencik mojej powieści — może teraz przyjdzie mi coś do głowy. Istotnie, jakoś mi poszło, ale w pewnej chwili, gdy miałem napisać słowo „bulgot”, wydało mi się, nie wiem dlaczego, że brzmi to pretensjonalnie, i zatrzymałem się na literze „l”. Wtedy spostrzegłem, że bezwiednie uderzyłem trzy razy z kolei w sąsiedni klawisz zamiast we właściwy. Zaczerwieniłem się i podarłem stronę. Już taki fatalny dzień. — Właściwie — rzekł McGill — nic z tego, co mi opowiedziałeś, nie jest niemożliwe ani nadprzyrodzone. Tylko po prostu bardzo, bardzo nieprawdopodobne. Jeśli chodzi o tego pokera, to też podejrzewałbym Nata, choć dobrze go znam. Ale łącznie z całą resztą zdarzeń… Wstał, podszedł do okna i wyjrzał w upalny zmierzch, ja zaś czekałem. Następnie odwrócił się z wyrazem zatroskania. — Jesteś rozsądny chłop, Alec, więc myślę, że nie obrazisz się o to, co ci powiem. Wszystko, co od ciebie usłyszałem, jest tak bezgranicznie nieprawdopodobne, że albo mnie nabierasz, albo podlegasz jakimś halucynacjom. — Chciałem mu przerwać i wyjaśnić, ale nakazał mi milczenie. — Wiem, co powiesz, ale rozumiesz chyba, że takie wyjaśnienie jest możliwsze niż… — urwał, pokiwał głową, zamyślił się, wreszcie twarz mu się rozjaśniła. — Mam myśl. Może zrobimy próbę. Zastanawiał się dłuższą chwilę, pełną napięcia, wreszcie spytał: — Czy masz przy sobie jakieś drobne? — O, tak, nawet sporo. — Sięgnąłem do kieszeni. Musiało tego być ze dwa dolary srebrem i drobniakami. — Czy może przypuszczasz, że wszystkie będą miały tę samą datę? — Czy wszystkie te monety dostałeś dzisiaj? — Nie, zebrało się przez tydzień. — W takim razie nie mogą być tej samej daty. Odrzucając możliwość, że przygotowałeś to z góry, byłoby to nawet niepodobieństwem, jeśli moja niejasna, prowizoryczna teoria jest słuszna. Wymagałoby to odwrócenia czasu. Później ci to wytłumaczę. A teraz rzuć po prostu monety. Zobaczymy, czy wszystkie padną orłem na wierzch. Zszedłem z dywanu i cisnąłem garść monet na podłogę. Zadźwięczały, odbiły się, otarły o siebie i ułożyły się jedna na drugiej w równiutki słupek. Spojrzałem na McGilla. Przymrużył oczy. Bez słowa wyjął z kieszeni garść monet i rzucił na ziemię. Nie ułożyły się w słupek. Upadły, jedna przy drugiej, tworząc linię prostą. — Widzisz — rzekłem — czego jeszcze chcesz? — Mój Boże! — zawołał i usiadł. — Przypuszczam, że znasz dwie pozornie sprzeczne zasady rządzące światem: przypadek i plan. Piasek na plaży jest przykładem rozmieszczenia przypadkowego, a życie przykładem planu. Ruchy cząsteczek gazu nazywamy przypadkowymi, ale jest ich tak wiele, że ujmujemy je w Drugie Prawo Termodynamiki, na którym można całkowicie polegać. Jest to sprawa olbrzymiego prawdopodobieństwa. Życiem, z drugiej strony, zdaje się wcale nie rządzić żadne prawdopodobieństwo. W przeciwnym razie nie byłoby tylu zjawisk przypadkowych. — Czy rozumiesz przez to — zapytałem speszony — że jakaś forma życia sprawuje władzę nad tymi drobniakami i resztą rzeczy? — Nie. Sądzę tylko, że zjawiska nieprawdopodobne mają nieprawdopodobne uzasadnienie. Kiedy widzę łamanie praw natury, nie mówię sobie: „O, to cud”, ale poddaję rewizji moje dotychczasowe na ten temat poglądy. Dzieje się coś — nie wiem, jak to nazwać — co na zasadzie dziwnego prawdopodobieństwa wiąże się z tobą. Czy byłeś jeszcze w gmachu Telewizji, czy w pobliżu, kiedy windy stanęły? — To się chyba stało zaraz po moim wyjściu z biura. — Hm. Więc jesteś ośrodkiem. Tak, ale dlaczego? — Przede wszystkim czego? — spytałem. — Czuję się, jakbym był ośrodkiem burzy elektrycznej. Coś we mnie działa. — Nie bądź zabobonny — uśmiechnął się McGill. — A przede wszystkim nie antropomorfizuj. — Ale jeśli to przeciwieństwo przypadku, to musi to być jakaś forma życia. — Na jakiej podstawie tak sądzisz? Wiemy tylko, że ruchy przypadkowe są porządkowane, i to jedno jest pewne. Ale na przykład kryształ nie jest formą życia, lecz nieprzypadkowym układem cząsteczek. Zastanawiam się… — Urwał i zamyślił się głęboko. Poczułem głód, a alkohol też przestał działać. — Chodźmy coś zjeść — zaproponowałem. — W kuchni nic nie ma i nie wolno mi nic gotować prócz kawy i jaj. Włożyliśmy kapelusze i wyszliśmy na ulicę. Zewsząd słychać było, jak wozy ratunkowe holują unieruchomione auta. Gromada znużonych policjantów kierowała ruchem. Usłyszeliśmy, jak jeden z nich mówi do Danny’ego: — Nie rozumiem, co się tu dzieje, ale coś się zrobiło z każdym z tych przeklętych aut. Z jakiegoś powodu żaden z nich nie może ruszyć z sensem. Nigdy nic podobnego nie widziałem. Tuż koło nas dwóch przechodniów wyprawiało jakieś dziwne łamańce, usiłując się wyminąć. Gdy tylko jeden odstępował na bok, by przepuścić drugiego, tamten podskakiwał w tę samą stronę. Obaj mieli na twarzach uśmiechy zakłopotania, wkrótce jednak w miejsce uśmiechów zjawiło się podejrzenie, a potem gniew. — Dowcipniś! — krzyknęli obaj naraz i ruszyli wpadając na siebie. Odskoczyli natychmiast i wystawili pięści, które spotkały się równo w połowie drogi. Rozpoczęła się zupełnie niezwykła bójka — w której pięść uderzała zawsze tylko o pięść, aż przeciwnicy rozeszli się wreszcie mamrocząc te same wyjaśnienia, miotając te same pogróżki. Wzburzony Danny zbliżył się do nas. — Jak pan się czuje, panie Graham? — zapytał. — Nie mam pojęcia, co się tu dzieje, ale od chwili, kiedy objąłem służbę, wszystko wariuje. Bartley! — zawołał do młodszego kolegi — przeprowadź tamte panie na tę stronę! Trzy kobiety, zbite we wrzaskliwą gromadkę i szarpiące za rączki splecione ze sobą parasolki, przeprowadzono na naszą stronę ulicy, co było niemal równoznaczne ze wspinaniem się po błotnikach aut. Bartley, przystojny młody policjant, był mocno zakłopotany — w przeciwieństwie do pań. — Chyba już wystarczy, pani MacPhilip! — wołała jedna. — Niech pani wreszcie puści moją parasolkę! — Znowu pani wyjeżdża z jakąś MacPhilip! Co to za dowcip?! — odparła jej przeciwniczka. Trzecia kobieta, stojąca do nas tyłem, z wyglądu młodsza, pociągała za rączkę swej parasolki, chcąc ją wyrwać z kłębowiska. Spiorunowana wzrokiem, puściła rączkę, która jednak zahaczyła o jej rękawiczkę. Kobieta odwróciła się do nas; była to Molly, moja żona. — A, to ty, Alec! — zawołała uwalniając się wreszcie. — Jak się czujesz? Jak j a się czuję! — Molly! A ty co tu robisz? — Byłam tak zaniepokojona… A kiedy zobaczyłam, co się tu dzieje, nie wiedziałam po prostu, co myśleć. — Wskazała unieruchomione wozy. — Naprawdę nic ci nie jest? — Oczywiście, że nie. A dlaczego…? — Telefonistka powiedziała, że ktoś wykręcał ciągle numer mamy i wcale się nie odzywał. Więc kazałyśmy sprawdzić i okazało się, że to z naszego telefonu. Próbowałam dzwonić, ale nasz numer był ciągle zajęty. Kochanie, czy na pewno nic się nie stało? Objąłem ją ramieniem i spojrzałem na McGilla: był pogrążony w myślach. Równocześnie zauważyłem, że Danny przygląda mi się bacznie i podejrzliwie. — Wciąż koło pana są jakieś kłopoty — powiedział. Poszliśmy do nas. — Wytłumacz to wszystko Molly — zwróciłem się do McGilla. — No i mnie. Bo dotąd nic jeszcze nie rozumiem. McGill zaczął objaśniać, ale kiedy przystąpił do wysnuwania wniosków, odniosłem wrażenie, że Molly lepiej się orientuje od niego. — To znaczy myślisz, że to coś organicznego? — Wątpię — odparł McGill. — Właśnie zastanawiam się nad jakimś innym wyjaśnieniem. Ale nic mi nie przychodzi do głowy — przyznał. — Jeżeli dobrze rozumiem — rzekła Molly — to są to tylko zbiegi przypadków, bez żadnej regularności. — No nie, te zjawiska mają swoje centrum. Tym centrum jest Alec. Molly przyjrzała mi się uważnie. — A czy rzeczywiście czujesz się dobrze, kochanie? — spytała. Potwierdziłem z zapałem. — Może to głupie — zwróciła się do McGilla — ale czy to nie jakiś uwięziony duszek? — Naciągana koncepcja — odparł. — Żadnego na to dowodu. — Magnetyzm? — Stanowczo nie. Po pierwsze działa to z reguły na przedmioty amagnetyczne. Poza tym musisz pamiętać, że magnetyzm jest siłą, a nie formą energii, której duże ilości wchodzą tu w grę. To prawda, że dostarczyły jej głównie same przedmioty, dotknięte tymi zjawiskami, ale w polu magnetycznym mamy do czynienia wyłącznie ze zmagazynowaną energią kinetyczną — na przykład kiedy magnes przyciąga kawałek żelaza. Przyciągnięte żelazo nieruchomieje, jak waga w zegarze, który stanął. A tu — zupełnie inaczej — wszystko się porusza. — Dlaczego więc wspomniałeś o krysztale? Dlaczego nie może to być jakaś forma życia? — To tylko dla analogii — odparł McGill. — Kryształ przypomina życie przez to, że ma określony kształt i tendencję wzrostu. Ale to wszystko. Owa tajemnicza rzecz nie ma uchwytnego kształtu — w grę wchodzi niewątpliwie ruch. Ale to jeszcze nie dowód — rośliny nie mają zdolności ruchu, a ameby nie mają kształtu. Poza tym kryształ wchłania, nie przetwarzając tego, co wchłania, a tylko nadając temu pewną nieprzypadkową strukturę. Tu mamy do czynienia ze zmianą układu przypadkowych ruchów; istota zjawiska polega na jądrze, które zdaje się rosnąć. — Więc co to jest? — spytała z namysłem Molly. — Z czego to zrobione? — Można powiedzieć, że jest to zrobione z ruchów. Podobnie wyobrażamy sobie atom. A do kryształu upodabnia to fakt, że zdaje się to formować wokół jądra — z odmiennej od siebie substancji — tak jak ziarnko piasku wrzucone do przesyconego roztworu staje się jądrem krystalizacji. — Niby perła w ostrydze — rzekła Molly spoglądając na mnie ironicznie. — Dlaczego — spytałem McGilla — powiedziałeś, że monety nie mogą mieć tej samej daty? Oczywiście pomijając możliwość przypadku. — Bo nie sądzę, żeby to coś zaczęło działać wcześniej niż dzisiaj. Daty były już na monetach i zmiana ich wymagałaby działania wstecz, odwrócenia czasu. A to jest, według mnie, niemożliwe. Co zaś do telefonu… Przy wejściu odezwał się dzwonek. Był to monter od telefonów. Rozebrał aparat i zaczął gderać. — Musiał go pan upuścić na ziemię — powiedział z wyrzutem. — Z całą pewnością nie — odparłem. — A czy coś się potłukło? — Nie potłukło, ale… — monter pokiwał głową. McGill podszedł do niego i zaczęli półgłosem omawiać sprawę. Wreszcie monter wyszedł, a Molly zadzwoniła do matki, aby ją uspokoić. Przez ten czas McGill usiłował mi wyjaśnić, co się stało z telefonem. — Musiałeś coś obluzować. Poza tym odłożyłeś słuchawkę w taki sposób, że obwód nie był całkowicie zamknięty. — Ależ Molly powiada, że dobijano się bardzo długo. A ja dzwoniłem tylko do ciebie, i to dopiero przed chwilą, kiedy ona już dawno musiała być w drodze — to prawie dwie godziny jazdy. — W takim razie musiałeś dotykać aparatu wcześniej. Tylko za którymś razem drgania w podłodze, czy coś w tym rodzaju, musiały wywołać właściwe impulsy indukcyjne. Wiem, rozumiem cię — dodał spoglądając na mnie. — Wyobrażam sobie jak to męczy. Molly skończyła rozmowę i zaproponowała, abyśmy poszli na obiad. Tak byłem zadowolony z jej przyjazdu, że już całkowicie zapomniałem o głodzie. — Nie jestem w nastroju do gotowania — rzekła Molly. — Chodźmy gdzieś, żeby się z tego wyrwać. — Jeżeli — wtrącił McGill z powątpiewaniem — to co? zechce nas wypuścić. Na dole spotkaliśmy Nata. Wyglądał na bardzo zadowolonego. — Będę o tym pisał. Nic dziwnego, przecież tu mieszkam. Póki co — nic z tego nie rozumiem. Rozpytywałem Danny’ego, ale niewiele umiał mi powiedzieć. Zdaje mi się jednak, że jesteś w to wplątany w jakiś mistyczny sposób. O, McGill, jak się masz! — McGill ma swoją teorię — oświadczyła Molly. Może pan pójdzie zjeść coś z nami, a przy okazji pogadamy i o tym. Zdecydowaliśmy się na przyjemną, klimatyzowaną restaurację w sąsiedztwie, więc poszliśmy piechotą. Korek samochodowy wcale się nie zmniejszył, Danny był nadal czynny. Rozmawiał właśnie z porucznikiem policji. Kiedy nas spostrzegł, powiedział mu coś, a porucznik przyjrzał nam się z zaciekawieniem. Szczególnie mnie. — Pani parasolka — Danny zwrócił się do Molly — jest do odebrania w komisariacie. A raczej to, co z niej zostało… Molly podziękowała, nastąpiła chwila milczenia i znów poczułem badawcze spojrzenie porucznika. Wydobyłem paczkę papierosów i oddarłem, jak zwykle, u góry. Ale niechcący odwróciłem paczkę i wszystkie papierosy wypadły. Nim zdążyłem poruszyć nogą, aby je rozrzucić, porucznik i Danny odczytali wyraz, w jaki papierosy ułożyły się na chodniku. Porucznik spojrzał na mnie niechętnie, ale nic nie powiedział. Szybko strąciłem papierosy do ścieku. W restauracji było tłoczno, lecz chłodno, choć chłodek nie miał trwać długo. Usiedliśmy przy bocznym stoliku, blisko wejścia, i przed obejrzeniem karty zamówiliśmy cocktaile. Przy sąsiednim stoliku siedziała tłusta paniusia w długiej wspaniałej zielonej sukni wieczorowej i chudy, skwaszony jegomość w smokingu. Kiedy zbliżył się kelner, zatrzymali go i zamówili z wielkim namysłem obiad: zimne mięso dla jegomościa, a dla tłustej paniusi zupę neapolitańską, rybę i krem truskawkowy. Skosztowałem cocktailu. Miał dziwny smak, jakby w nim była sól zamiast cukru. Spytałem moich towarzyszy. To samo. Kelner, bardzo speszony, przepraszał i zabrał szklanki do baru, w drugim końcu sali. Barman spojrzał na nas i skosztował napojów. Zrobił zdumioną minę, wylał wszystko do zlewu i wlał do miksera nową mieszaninę. Ustawił nowy rząd szklanek, powkładał lód i zaczął nalewać. Ściślej mówiąc, potrząsnął mikserem nad pierwszą szklanką, ale nic z tego nie wyszło. Uderzył mikserem o blat i znowu spróbował — znów z tym samym wynikiem. Zdjął zakrętkę i — cały czerwony z wysiłku — usiłował wbić do wewnątrz długi szpikulec. Pomyślałem, że zawartość miksera musiała zamarznąć na kość. No cóż, lód jest także kryształem. Drugi barman podał pierwszemu nowy mikser, ale znów było to samo. Dalej nic już nie widziałem, bo klienci stłoczyli się przy barze udzielając porad. Nasz kelner, osłupiały, podszedł do stolika, zapewnił, że zaraz poda cocktaile, i zniknął w kuchni. Wrócił niosąc neapolitankę dla naszych sąsiadów, ustawił, podał bułeczki i udał się do baru, gdzie tłok robił się coraz większy. — Myślę — odezwała się Molly zapalając papierosa — że to dalszy ciąg tego samego… Tu się robi dziwnie gorąco… — dodała. Istotnie. Miałem przy tym wrażenie, że zrobiło się ciszej. Po chwili uświadomiłem sobie, że nie słychać już lekkiego brzęczenia klimatyzatora nad drzwiami. Wspomniałem o tym i wskazałem urządzenie palcem. Ręka moja zderzyła się z ręką Molly, która właśnie strząsała popiół do popielniczki, i papieros jej wylądował w neapolitance sąsiadki. — Co to za dowcipy?! — warknął skwaszony jegomość. — Ogromnie przepraszam — powiedziałem. — To czysty przypadek. — Rzucać w ludzi papierosami! — oburzyła się gruba paniusia. — Doprawdy nie chciałem — zapewniłem zrywając się. W obrusie sąsiadów musiała z brzegu być dziura, o którą zaczepiłem spinką od mankietów, bo kiedy zrobiłem krok między ciasno ustawionymi stolikami, pociągnąłem za sobą wszystko — obrus, nakrycia, szklanki z wodą, popielniczki i neapolitankę — na ziemię. Gruba paniusia skoczyła i wymierzyła mi tęgi policzek. Jej towarzysz zacisnął pięści i zaczął się zgrywać na boksera. Z końca sali podbiegł do nas właściciel, tęgi mężczyzna o gęstych, czarnych brwiach. Starałem się wyjaśnić nieszczęśliwy wypadek, ale zakrzyczano mnie, a właściciel posępnie zmarszczył brwi. W tym samym momencie podbiegł do niego jeden z kelnerów i powiedział, że klimatyzator nie działa. Odwróciło to chwilowo uwagę wszystkich — poza grubą paniusią. — Pijany! — odezwała się do swego towarzysza, który pogardliwie kiwnął głową. Od strony kuchni nadszedł człowiek ze składaną drabinką. Wpatrzony w klimatyzator, uderzył w plecy właściciela, w momencie gdy ten odwracał się ode mnie. Uderzenie było właściwie lekkie, właściciel jednak stracił równowagę i mimo woli uchwycił się kelnera, po czym zwrócił się do mnie, wyraźnie przekonany, że to ja go uderzyłem. Sala podzieliła się teraz na dwie grupy. My — i reszta. W tej drugiej grupie wyróżniał się monter z drabinką, zajęty wyłącznie klimatyzatorem, oraz właściciel, wyraźnie na mnie wściekły. — Panie! — zawołał. — Lepiej będzie, jak pan opuści lokal! — Nic podobnego! — powiedziała Molly. — To był czysty przypadek, a pani — dodała pod adresem tłustej paniusi szykującej się do jakiegoś nowego przemówienia — niech się uspokoi. Zapłacimy za pani zupę! — Może to był i przypadek, jak pani mówi — oświadczył właściciel — ale to nie powód, żeby mnie pchać! Proszę stąd wyjść! Za cocktaile nic nie policzymy. — Nie dostaliśmy ich jeszcze — odparłem. — Poprzednie były z solą. — Co pan opowiada?! Moi barmani… Klimatyzator ryknął nagle i odruchowo spojrzałem w górę. Drabinka, na której stał monter, zaczęła nagle rozsuwać się niczym tancerka robiąca szpagat. Skoczyłem, omijając właściciela, by przytrzymać drabinkę. Ale w tej samej chwili spinająca ją metalowa poprzeczka puściła ostatecznie i drabina runęła z hałasem, wywracając cały rząd stolików. Monter padając pociągnął za sobą trzymaną właśnie część instalacji klimatyzatora; taśma wewnątrz pękła, a motor zaczął szaleć. Buchnął czarny dym. — Co pan wyprawia! — jęknął właściciel usiłując przekrzyczeć wycie motoru. — Mój Boże, dość już pan chyba narobił! Cofnąłem się o dwa kroki, oburzony niesłusznym posądzeniem, i przydeptałem suknię grubej paniusi. Zrobiła dwa kroki w przeciwną stronę i — jak gdyby wyszła z sukni. Dotychczasowe zamieszanie było niczym w porównaniu z tym, co nastąpiło teraz. Dym stawał się coraz gęstszy. Wtem otwarły się drzwi; ku memu przerażeniu wszedł Danny z porucznikiem i wzrok ich od razu padł na mnie. W tej samej chwili zaczęła gwałtownie działać gaśnica pożarowa. Cela była czysta, choć bardzo duszna, i traktowano mnie nieźle. Nawet, powiedziałbym, z jakimś zabobonnym szacunkiem. Jeden z policjantów dał mi do czytania tygodniki, a nawet, wbrew przepisom, ostatnie wydanie dziennika. Nie było tam jednak jeszcze opisu zajścia w restauracji. Było natomiast przekręcone sprawozdanie z wydarzeń na ulicy i wiadomość o windach w gmachu Telewizji, chociaż bez podkreślenia związku między tymi wypadkami. Byłem jednak zbyt roztrzęsiony, aby móc czytać, i przechadzałem się tylko po celi. Wiele już godzin minęło, odkąd McGill wezwał mego adwokata Vinelliego, a zatem jakieś niezwykłe zupełnie przeszkody musiały go zatrzymać. Chodząc po celi szybkim krokiem, potrąciłem w pewnej chwili drzwi i przekonałem się, że zatrzask nie zaskoczył. Jeszcze jeden zbieg okoliczności. Tylko właściwie nie miało sensu uciekać. Dokąd mógłbym pójść. Zresztą musiałbym przejść przez służbówkę, w której siedzieli dyżurny oficer i podoficer. Ale ciekaw byłem, co będzie, jeżeli ich zawołam i powiem o zamku. — Hej! — krzyknąłem, ale głos mój zagłuszył wybuch melodii z radia w dalszym pokoju, gdzie dyżurował patrol. Zaraz potem nastąpiła cisza: ktoś pewnie kręcił gałką. Nasunęła mi się nowa myśl. — Hej! — krzyknąłem znowu i znów mnie zagłuszono. Otworzyłem zakratowane drzwi i spojrzałem w głąb korytarza. Nie widać nikogo. Nie robiąc zbędnego hałasu, ale i nie ukradkiem, krokiem zupełnie naturalnym, podszedłem do pokoju patrolu, gdzie wszyscy policjanci siedzieli tyłem do drzwi, skupieni wokół radia, które nadawało sensacyjne wypowiedzi znanego radiowego plotkarza, Billa Barta: — …I zdaniem waszego komentatora ten człowiek jest niebezpieczny! Napadł kobietę w restauracji, wzniecił tam pożar, został zatrzymany i siedzi teraz w areszcie, ale przypuszczam, że uczeni poczęstują nas znowu jakimś naukowym ple–ple, w rezultacie czego my wszyscy, zwykli obywatele, nadal nie będziemy wiedzieli, jak i dlaczego Graham urządza wszystkie te sztuczki. Jak dotąd, na szczęście, nie było większych szkód, ale przepowiadam… Poszedłem korytarzem dalej. Więc Bill Bart używa sobie na mój rachunek! Trudno po prostu przewidzieć, jakie jeszcze brednie wmówi publiczności. Myśląc o tym, wszedłem do służbówki. W drzwiach przystanąłem i rozejrzałem się. W jednym rogu dyżurny sierżant rozmawiał, odwrócony, z dwojgiem starszych ludzi. Przy biurku siedział szpakowaty porucznik. W chwili gdy wszedłem, upuścił okulary na ziemię. Stłukły się na drobny mak. — Matko Boska! — mruknął porucznik, po czym spojrzał na mnie przelotnie. — Dobranoc, doktorze — powiedział. — Co prawda nie bardzo dobra. — Zaczął grzebać w biurku, ja zaś wyszedłem. Po drugiej stronie ulicy stał w cieniu jakiś mężczyzna, który podszedł do mnie, gdy schodziłem ze schodów. Był to McGill. — Miałem przeczucie, że tak będzie — odezwał się ujmując mnie za ramię. — Wóz zaparkowałem trochę dalej. Vinelli byłby tu dawno, ale pośliznął się na chodniku i złamał nogę w kostce. — Ha, Judasz! — zawołałem. — Przepraszam! To właściwie wszystko przeze mnie. Dokąd idziemy? McGill nie odpowiedział, tylko wciąż mnie poganiał. Gorący wiatr udawał, że chłodzi miasto. Za rogiem ulicy dojrzałem zaparkowany stary wóz McGilla z włączonymi światłami postojowymi. Zamykano właśnie jakiś bar i kilku spóźnionych klientów wyszło kierując się w naszą stronę. Jeden z nich stanął na mój widok i zwrócił się do pozostałych. — To ten facet, o którym wam mówiłem! Graham! Był to monter, który po południu naprawiał nasz telefon. Wyglądał na trzeźwego — w przeciwieństwie do swych kolegów. — Tak? — spytał jeden z nich patrząc na mnie zaczepnie. — Przecież Bill Bart mówił przed chwilą, że go zamknęli. — Tak — odparł drugi — ale widocznie uciekł. Słuchajcie, ja go przytrzymam, a wy idźcie do baru i dzwońcie na policję. — Bar zamknięty — rzekł monter. — Ale komisariat jest zaraz za rogiem. Ty idź i daj znać, a my go przytrzymamy. Jeden z pijaków pobiegł za róg, a monter z trzema pozostałymi zaczęli ostrożnie do nas podchodzić. Wtem usłyszeliśmy gwałtowne szczekanie: w naszą stronę pędził mały piesek goniąc kota. Kot trzymał w pyszczku łeb ryby i z impetem wpadł w sam środek grupy mężczyzn upuszczając przy okazji zdobycz. Pies, pędząc jego śladem, wpadł pod nogi monterowi, który runął jak długi. Monter chwycił się odruchowo sąsiada, który padł na niego. Trzeci pijak pośliznął się na rybim łbie. — Czarny kot — krzyknął padając obok tamtych — przebiegł mi drogę! Wsiedliśmy do wozu McGilla, który natychmiast odjechał. Obejrzałem się, zauważyłem, że monterzy jeszcze się nie podnieśli, ale spostrzegli kierunek naszej jazdy. Równocześnie wydało mi się, że latarnia za nami zgasła. — To był szczęśliwy przypadek — powiedziałem. — Ten pies z kotem. — Jasne — rzekł McGill. — Coś czuwa nad tobą i wyraźnie cię chroni. Możemy bez obawy rozwinąć największą szybkość. Pojedziemy do mojej pracowni i naradzimy się. Podejrzewam, że to coś po prostu się ciebie trzyma. Ale kto wie, czy nie uda nam się tego usunąć. — Trzyma się mnie? — Tak, ty jesteś teraz jądrem. Wyjechaliśmy na autostradę zachodnią i McGill dodał gazu. Ruchu prawie nie było. — Ale co to właściwie jest? — dopytywałem się. — Jak to działa? I dlaczego upatrzyło sobie mnie? — Nie wiem, ale być może upatrzyło sobie ciebie na jądro, bo byłeś ofiarą różnych zbiegów okoliczności — w taksówce, w kolejce… Więc niejako reprezentujesz istotę tego zjawiska: zbiegi okoliczności. Przeczuwam, że nadal będziesz podlegał ochronie. — A czy słyszałeś, co Bill Bart mówił przez radio? — Tak, to nie najlepiej. Ale… Spojrzałem w lusterko i dostrzegłem, że goni nas wóz policyjny, który się stale zbliżał, choć jechaliśmy dobrą setką. — Policję już mamy na karku — przerwałem McGillowi. Nim jednak zdążył odpowiedzieć, usłyszeliśmy lekki wybuch, wóz policyjny zarzucił i ostro zahamował, a po chwili straciliśmy go z oczu. — Dętka — powiedziałem. — Wiesz teraz, co miałem na myśli… — odparł Mc Gill i wjechał pędem w główną alejkę uniwersyteckiego miasteczka. — Molly czeka na nas w pracowni — dodał. Poczułem się znacznie lepiej. McGill zwolnił i wjechaliśmy w jakąś staroświecką bramę. Wóz stanął przed zupełnie ciemnym budynkiem. Weszliśmy na schody. Było tu chłodniej i wiało. McGill sięgnął do klamki, ale drzwi były zamknięte. Zaczął przeszukiwać kieszenie; brzydko zaklął. — Zapomniałeś kluczy? — spytałem. Potrząsnął głową, potem zaczął szarpać drzwi i znów próbował szukać po kieszeniach. Wyciągnąłem rękę i ująłem za klamkę. Zamek szczęknął i weszliśmy do środka. Spojrzałem przepraszająco na McGilla, który uniósł tylko brwi. Weszliśmy na piętro po zupełnie ciemnych schodach. Z zewnątrz wpadał tylko słaby odblask latarni. Mrocznym korytarzem, w którym nasze kroki dudniły głucho, dostaliśmy się do pracowni, gdzie czekała Molly. Na biurku stało radio, które Molly wyłączyła, gdy weszliśmy. Byłem trochę zaskoczony, że nie okazała zdziwienia na mój widok. — Miałem rację — odezwał się McGill. — Wydostał się z aresztu. — Właśnie widzę — odparła Molly uśmiechając się i patrząc na mnie z dumą. — Jakim sposobem? Znokautowałeś dozorcę? Zaprzeczyłem i opowiedziałem całą historię – łącznie z psem, kotem i policyjną dętką. — Nie zapominaj o drzwiach tu na dole — wtrącił McGill, a gdy i to opowiedziałem, dodał: — Wygląda mi na to, że to coś coraz bardziej się wtrąca. Zaczyna coraz wyraźniej czuwać nad swoim jądrem. Alec powinien teraz mieć stanowczo szczęście. — Jakoś tego nie czuję — odparłem. — Mam wrażenie, że jestem osaczony. Molly spojrzała na mnie z troską. — Co teraz zrobimy? — spytała. — Przede wszystkim, nim wydarzy się znowu coś szczególnego, chcę zrobić kilka testów i sprawdzić, czy i jakie zaszły w nim zmiany. Zbadam go nawet na SEM, żeby cię uspokoić. — Na co? — spytałem. — Na siłę elektromagnetyczną. Ty, Alec, wypocznij sobie, a ciebie, Molly, poproszę o pomoc. Zawołamy cię, jak wszystko będzie gotowe. Byle tylko policja i gapie nie zwiedzieli się, gdzie jesteśmy. Wyszli do sąsiedniego pokoju, ja zaś stanąłem przy oknie. Wiatr unosił papiery i kurz, tworząc miniaturowe trąby powietrzne. Widać było w słabym świetle, jak wirują. Pomyślałem, że pewnie nadchodzi burza. Kilku zapóźnionych studentów, wracających do internatów, widocznie myślało to samo, bo wszyscy wpatrywali się w niebo. Podszedłem do biurka i nastawiłem radio. — …Robią, co mogą, a jest to, jak się zdaje, niewiele — wywodził Bill Bart. — Po raz ostatni spostrzeżono go pędzącego autostradą zachodnią, ale policjanci stracili go z oczu. Miasto jest w kleszczach zabobonnego strachu. Obecnie wiadomo, że to Graham unieruchomił windy w Telewizji dziś rano, ale jak — nikt nie wie. I w jaki sposób wyłączył prąd w całej dzielnicy Greenwich? Zwróciłem się o wyjaśnienie do Elektrowni, ale poczęstowali mnie jakimiś bzdurami, z których nic nie wynika. Powtarzam raz jeszcze: ten człowiek musi być ujęty! Jest… Wyłączyłem odbiornik. Więc to dlatego wydało mi się, że latarnia zgasła, kiedy ruszaliśmy. Po chwili weszła Molly. — Chodź teraz, kochanie, i poddaj się pomiarom. McGill ma przygotowane galwanometry i różne przyrządy elektronowe i będzie mógł wykryć, jeśli cokolwiek emanujesz, aż do miliwłoska. Poszedłem za nią do laboratorium, gdzie usadowiono mnie na fotelu, oblepiono plastrami i otoczono mnóstwem instrumentów. McGill wypróbowywał na mnie różne przyrządy i odczytał bez liku różnych wskaźników. Rozlegały się jakieś brzęczenia, zapalały się i gasły kolorowe światełka, aż wreszcie McGill pokiwał z rozczarowaniem głową: — Dosłownie nic — obwieścił. — Molly, masz za męża nie przewodzącego, amagnetycznego i nic nie emanującego człowieka. — Magnetyczny to on jest! — wykrzyknęła Molly. Aż zanadto! — Być może. W każdym razie nic nie emanuje. To piekielne coś najwidoczniej po prostu go lubi. Jako jądro, rzecz jasna. — Czy to coś złego? — spytała Molly. — Czy to może być niebezpieczne? — Złe to to jest! — wtrąciłem ponuro. — Ale może być także i dobre — odparł McGill z błyskiem naukowego zapału. — Wiesz, Alec, wcale bym się nie zdziwił, gdybyś mógł robić wszystko, co zechcesz — przy pozorach przypadku. Patrzył na mnie jak na zwierzę doświadczalne, co wcale mi się nie podobało. Powiedziałem mu to wyraźnie i dodałem, że z wyjątkiem paru szczęśliwych przygód, jak ucieczka z aresztu, wszystko razem było bardzo kłopotliwe. — Nie chcę wyglądać na niewdzięcznika, ale wolałbym, żeby to coś dało mi spokój i zajęło się kim innym. — Ależ, człowieku, czy nie rozumiesz, że gdybyś jutro poszedł na wyścigi, żaden z twoich koni by nie przegrał? — Z pewnością nie dojechałbym do wyścigów — odrzekłem posępnie. — I założyłbym się — ciągnął McGill ignorując moją uwagę — że gdyby ktoś rzucił w ciebie nożem — nie trafiłby! Wiesz co, spróbujemy małego doświadczenia… — No, no, dziękuję bardzo! — zawołałem. — McGill! Czyś zwariował?! — krzyknęła Molly. McGill, nie zważając na nas, otworzył szufladę biurka i wyjął z niej parę kostek do gry. — Wyrzuć mi dwie siódemki — powiedział wręczając mi kostki. — Myślałem, że zebraliśmy się tu na naradę — odparłem. — Nie wiem, czy wiesz, ale w całym Greenwich nawalił prąd i Bill Bart składa winę na mnie. — Masz, babo, placek! Skąd wiesz? — Słyszałem przed chwilą przez radio. Poza tym Bart mówi, że całe miasto jest „w kleszczach zabobonnej trwogi”. — To zupełnie możliwe — przyznał McGill. — Ludzkość niewiele posunęła się od czasów średniowiecza. Przypomnij sobie, co było, kiedy Orson Welles nadał audycję o Marsjanach. — Może byłoby dobrze wyjechać trochę z miasta? — zagadnęła Molly. — Pojechalibyśmy do mojej matki czy gdzieś nad morze… — Nagle zaczęła nasłuchiwać. — A to co za hałas? Przez okno, wraz z wyciem wiatru, dochodził teraz gwar wielu głosów. Wyjrzeliśmy na zewnątrz. Tłum kilkuset osób stał na uniwersyteckim dziedzińcu i wpatrywał się w niebo. — Co oni tam widzą? — spytał McGill. — Nikt chyba nie wie, że tu jesteśmy. Wychyliłem się z okna i zadarłem głowę, by spojrzeć w górę. — Schowaj się, Alec! Zobaczą cię! — ostrzegł McGill i wciągnął mnie do środka. — Czy można wyjść na dach? — spytałem, a Molly zawołała nagle: — Patrzcie, już są! Zajechały właśnie trzy radiowozy i zaczęli wysiadać z nich policjanci. — Zgaśmy może światło — zaproponowałem. Molly natychmiast przekręciła wyłącznik przy lampie laboratoryjnej, która była jedynym tu oświetleniem. Paliło się tylko w pracowni McGilla. Zajrzałem tam. — A może wyjdziemy? — odezwała się Molly. Odpowiedziało jej głośne dobijanie się do drzwi frontowych na dole. — Mam nadzieję, że ten piekielny zatrzask tym razem nie ustąpi — szepnął McGill. — Ale mogą wyłamać drzwi — przeraziła się Molly. — Nic podobnego. To jest gmach uniwersytecki, a nakazu rewizji o tej porze tak łatwo nie dostaną. — Alec Graham! — zawołał jakiś głos z dołu. Jest pan tam? — Nie odpowiadaj — ostrzegł McGill. — I nie podchodź do okien. Zdaje się, że zauważyli światło w pracowni. Czego chcecie?! — krzyknął wychylając się z okna. — Tu policja. Proszę otworzyć! — Ani myślę, chyba że macie nakaz! Krzyki ustały. Policjanci naradzali się widocznie, natomiast tłum przybierał coraz groźniejszą postawę. Nagle ostry snop światła wpadł przez okno oświetlając sufit: reflektor policyjny. Spostrzegłem, że Molly znikła, i zrozumiałem, że poszła do pracowni. — Energicznie zabierają się do rzeczy – powiedział McGill. — Ale jak, u diabła, trafili? — Zapominasz, że coś jest na dachu. Wszyscy tam się wpatrują. Powinniśmy sprawdzić, co to takiego. — Dobrze, ale ty lepiej zostań. Dach jest wprawdzie płaski, ale bez okapu, więc musieliby cię zobaczyć. McGill podszedł do drzwi, a ja postanowiłem mu towarzyszyć aż do wyjścia na dach. W tej chwili weszła z korytarza Molly. Była wystraszona. — O Boże! Poszłam schodami przeciwpożarowymi i wyjrzałam na dach. Nad nami unosi się mały cyklon — przynajmniej tona różnych papierów, kurzu i śmieci wiruje nad dachem. Na pewno widać to z bardzo daleka! — No tak — jęknął McGill. — Teraz to coś urządza sztuczki z wiatrem. Przez to nas wypatrzyli. — Musimy się stąd wydostać, McGill — rzekła Molly. — Może najlepiej będzie — wtrąciłem — jeżeli oddam się w ręce policji. — Wątpię — odparł McGill — czy zdołaliby cię przeprowadzić przez ten tłum. Słyszysz, co się tam dzieje? Chciałbym tylko znaleźć jakiś sposób zaspokojenia tego przeklętego kryształu… Mam wrażenie, że to coś czegoś poszukuje. Nie może wyprawiać tego wszystkiego bez żadnego powodu. Tylko nie wiadomo, czym się to powoduje — poza jedynym pewnikiem, że ci sprzyja. Od czego się to zaczęło, chciałbym wiedzieć. Odruchowo zapalił lampę laboratoryjną. Wzruszyłem ramionami i potarłem policzek. Mimo woli zdrapałem przy tym plasterek i ranka zaczęła znów krwawić. — Skaleczyłeś się przy goleniu? — spytała Molly. — Nie — odrzekłem. — Właściwie to był jakiś głupi przypadek. — O! — zainteresował się McGill. — Wszelkie przypadki dotyczące ciebie bardzo mnie ciekawią. Opowiedz. Zacząłem opowiadać, a McGill słuchał z rosnącym skupieniem. — Mówisz, że ta bryła szkła jakby się nagle rozpadła? Jak wyglądała? Duża była? — Widziałem ją tylko przez moment. Była brudna, mniej więcej okrągła, ale powierzchnię miała całą jakby oszlifowaną. Dość spora, może ze dwie stopy w przekroju. McGill, bardzo podniecony, zbliżył się do mnie. — Czy ten odłamek, który cię uderzył w policzek, tylko cię zadrasnął, czy też wbił ci się w ciało? Jeżeli się wbił… — Mc Gill sięgnął po butelkę alkoholu i watę, z szuflady wyjął szkło powiększające. — Molly, w biurku znajdziesz pincetkę. Przynieś mi ją. — Skierował lampę na moją twarz i przemył rankę spirytusem. — Oj! — Nie ruszaj się! To tylko trochę szczypie… Tak, zdaje mi się, że widzę. — Molly wróciła, McGill wziął od niej pincetkę i zręcznie wydobył coś z ranki. Trzymając pod światło obejrzał to przez lupę. Następnie spłukał pod kranem, wysuszył na kawałku bibuły i przyjrzał się odłamkowi raz jeszcze. — Wygląda na szkło. Ciekawe. Może to właśnie jądro tej bryły szkła i… — umilkł, zamyślił się głęboko i położył bibułę z okruchem na stole. Wziąłem to do rąk. Wyglądało jak ziarnko piasku, ale było bardzo błyszczące. Nowe odkrycie pochłonęło na kilka minut naszą uwagę. Po chwili jednak Molly zaczęła krążyć niespokojnie po laboratorium. Nic właściwie nie mogliśmy na razie robić, a czekanie bardzo ją denerwowało. Zaczęła się przyglądać różnym słoikom i butelkom stojącym na półkach. — Co to jest? — spytała wskazując duży słój czarnego proszku z napisem „Grafit sproszkowany”. — Założę się, że policjanci poszli po nakaz. — Bardzo drobno zmielony węgiel — wyjaśnił McGill. — Psiakość, nie mam zielonego pojęcia! Bryła szkła… rozpada się… — Czy grafit jest węglem? — spytała Molly. — Chyba nie mogą mu zrobić nic złego… — Inna postać węgla. A jeszcze inną jest diament — to najrzadsza, krystaliczna postać. Ten tłum — dodał — zdolny jest do wszystkiego. — Tak, teraz przypominam sobie z chemii — rzekła Molly. — Ale chyba policja powstrzyma ich, co? — Przyszło mi coś do głowy… — próbowałem wtrącić. — Mogą nie dać rady — odparł McGill. — Musimy koniecznie się stąd wydostać! — zawołała Molly. — Jeżeli diament… — zacząłem. — Chyba helikopterem — powiedział McGill. — Bo jesteśmy zupełnie otoczeni. — Może go gdzieś schowamy? — zagadnęła Molly. — A sami udamy, że nic nie wiemy. — Nie chcę, żebyście mnie chowali — zaoponowałem. — Mówiłem już, że mam być… — Albo przyznamy się do winy. To byłoby jeszcze lepiej. Będą przynajmniej zadowoleni… — Jeżeli się tu dostaną — mruknął McGill — rozedrą nas na kawałki. Wyjrzałem ukradkiem przez okno. Wydało mi się, że McGill przesadza mówiąc, że jesteśmy otoczeni: prawie cały tłum skupiony był wokół radiowozu stojącego przed głównym wejściem. Postawę mieli zaczepną i, choć nie miałem ochoty się oddalać, obawiałem się równocześnie, że moja obecność narazi Molly i mego najlepszego przyjaciela na atak tłumu. Policja bez nakazu nie wejdzie, ale tłum może się wedrzeć. Postanowiłem więc zniknąć w nadziei, że jakieś nowe zjawisko odciągnie tłum od laboratorium. Co do mnie — nic gorszego nie mogłem już oczekiwać. Najlepszy dla mnie sposób to wciąż się poruszać. Molly i McGill wciąż jeszcze omawiali położenie, gdy ja na palcach wysunąłem się do korytarza. Chciałem poszukać zapasowego wyjścia — gdzieś w suterenie — i zbiegłem trzy piętra w dół. Znalazłem się w ciemnym korytarzu o betonowej podłodze. Przy pomocy zapałek trafiłem do drzwi wiodących na tyły budynku. Uchyliłem je i wyjrzawszy na dwór spostrzegłem kamienne schodki wiodące wzdłuż niewysokiego murku na ziemię. Zamknąłem za sobą drzwi, zatrzask szczęknął i zrozumiałem, że spaliłem za sobą mosty, inaczej mówiąc odciąłem sobie powrót. W ręku nadal trzymałem bibułę z zawiniętym w nią odłamkiem kryształu. Nieco na prawo stało dwóch policjantów. Rozmawiali żywo, odwróceni tyłem, i spoglądali w niebo. Podniosłem głowę i dostrzegłem opisaną przez Molly trąbę powietrzną pokaźnych rozmiarów. Ściskając w ręku bibułę, niczym talizman, zszedłem ostrożnie po schodkach i skręciłem w lewo. Tuż za rogiem ujrzałem grupę młodzieży, również patrzącą w górę. — Moim zdaniem — mówił jeden z młodzieńców — ten tłum wyraźnie szykuje się do linczu. Nie bardzo wiem dlaczego… — Taka jest psychologia tłumu — odparł inny. Struchlałem, gdy zbliżyli się do mnie, ale uprzytomniłem sobie, że w gazetach nie było mojego zdjęcia — skąd by zresztą wzięli. Nikt więc nie mógł mnie poznać i mogłem chyba swobodnie wyjść z obrębu uniwersytetu. Co zrobię potem, to już inna sprawa. W każdym razie miałem czas się zastanowić. Poruszałem się teraz z większą pewnością siebie, udając jednego z gapiów i spoglądając raz po raz na wir powietrzny. Kiedy znalazłem się po drugiej stronie dziedzińca, przeżyłem nowy wstrząs. O kilka kroków przede mną stała grupa policjantów, wśród których, ku swemu przerażeniu, rozpoznałem porucznika z restauracji. Właśnie odwracał się w moją stronę; ledwo zdołałem umknąć do jakiejś bramy. Czułem się jak powstaniec irlandzki w Dublinie podczas zamieszek. Przyczaiłem się za drzwiami, skąd słyszałem głos porucznika: — Oczywiście jest tam na górze! Madigan będzie tu lada chwila z nakazem, a wtedy… — głos się oddalił. Drzwi, przy których stałem, otwarły się nagle i omal nie upadłem. Ukazał się student z plikiem zeszytów pod pachą. — Bardzo przepraszam — powiedział i odszedł w stronę tłumu. Nie zamknął za sobą jednak drzwi, więc, struchlały, wpadłem do środka. Panował tu mrok, ale zorientowałem się, że mam przed sobą schody przeciwpożarowe. Wspiąłem się na trzecie piętro, wszedłem do jakiejś sali wykładowej, a stamtąd do pracowni, przypominającej pracownię McGilla. Laboratorium miałem teraz na wprost siebie. Z okna widać było dokładnie cały tłum, policjantów, górny rząd okien gmachu laboratorium, oświetlonych jaskrawo przez reflektory, a ponad tym wszystkim wir papierów i śmieci. Właśnie w tej chwili wir zaczął wolno opadać. Molly ani McGilla nie mogłem wypatrzeć. Z niepokojem myślałem, czy spostrzegli moją nieobecność. Na stojącym w pobliżu biurku zauważyłem telefon i postanowiłem zadzwonić do McGilla. Przedtem jednak chciałem sprawdzić swoją nową koncepcję. Opuściłem zasłony w oknach, zapaliłem lampę na biurku i obejrzałem dokładnie wydobyty z bibuły odłamek. Dawał wspaniałe błyski. Na biurku, obok przyborów do pisania, pucharu sportowego i piłki golfowej, stała oprawna w skórę fotografia młodej kobiety z pucołowatym dzieckiem na ręku. Ramka była oszklona. Potarłem szybkę trzymanym w ręku odłamkiem i dostrzegłem słabe, ale wyraźne zadrapanie. Tak więc sprawdziło się jedno podejrzenie. Nakręciłem numer pracowni McGilla. Po chwili usłyszałem, że podniesiono słuchawkę — ale żadnego głosu. — Tu mówi jądro kryształu — odezwałem się, a w odpowiedzi McGill odetchnął z ulgą. — Gdzie ty się podziewasz? — W budynku naprzeciw. Wyjrzyj przez okno, a ja parę razy zapalę i zgaszę światło. — Jesteś — rzekł po chwili McGill — w pracowni profesora Crandala. Dlaczego uciekłeś? — O tym pomówimy później. Słuchaj, McGill, ten odprysk to diament. — Co? — W każdym razie rysuje szkło. — Dlaczego wcześniej tego nie powiedziałeś? I w ogóle gdzie ten odłamek? Nie mogłem go w żaden sposób znaleźć. — Nie daliście mi dojść do słowa. A odłamek mam z sobą. Według mojej koncepcji… — Diament! Zaczynam wszystko rozumieć. A jaka jest twoja koncepcja? — Wciąż mówiło się o kryształach, więc kiedy powiedziałeś Molly o węglu i diamentach, przyszło mi na myśl, że może to coś usiłuje się wykrystalizować. Coś, co kiedyś było kryształem, zostało rozbite i chce odzyskać pierwotną postać. Próbuje to zrobić z pomocą kart do gry, aut i innych sztuczek, ale nic z tego nie wychodzi. Więc czy nie myślisz, że węgiel?… Zapadło milczenie. Spojrzałem naprzeciw, ale McGilla nie było widać. Zauważyłem kawałek starej gazety, który zahaczył się o gruby drut rozciągnięty między oknem laboratorium McGilla a oknem, przy którym stałem. Zapewne rodzaj anteny. Następnie spostrzegłem, że wir, zamiast opadać, przesuwa się w moim kierunku. Wkrótce więc znów mnie zdradzi. — Chodzi ci pewnie o grafit — odezwał się McGill. — Ale dlaczego wyszedłeś i zabrałeś ze sobą ten odprysk? — Zapomniałem — odparłem — że trzymam go w ręku. Na dziedzińcu nikt mnie nie poznał, więc przypuszczam, że zdołam wrócić. — Miałem już odpowiedzieć na pierwsze pytanie, gdy uprzytomniłem sobie, że zatrzasnąłem drzwi sutereny i że McGill chyba nie będzie mógł mnie wpuścić, skoro policjanci czatują wszędzie dokoła. Czułem się jednak dziwnie bezpieczny i pewny siebie. Kryształ chronił swe jądro, a ja trzymałem je właśnie w ręku. — Zaczekaj chwilę! — zawołałem. — Muszę coś sprawdzić. Odłożyłem słuchawkę, wziąłem z biurka piłkę golfową i położyłem na ziemi. Stanąłem na niej prawą nogą, a lewą ostrożnie uniosłem w powietrze. W każdym razie nie spadłbym z wysoka. Lecz wcale nie padałem. Stałem wyprostowany, z bibułką w ręku, i tylko lekko się chwiałem. Wobec tego zamknąłem oczy — ale też nic mi się nie stało. Talizman działał, jak przepowiedział McGill. Zszedłem z piłki i ująłem słuchawkę. — Zaraz do was przyjdę — powiedziałem. — Jeżeli tylko drut między oknami mnie utrzyma. — Alec! Zwariowałeś! — krzyknął McGill, a ja odłożyłem słuchawkę. Przyjrzałem się zamocowaniu drutu. Przytrzymywał go potężny hak, wbity mocno w ścianę. Ściskając w ręku bibułkę z okruchem wylazłem przez okno, postawiłem stopę na drucie i — natychmiast poczułem zawrót głowy. Drut wibrował jak struna, ale ugiął się tylko nieznacznie, więc stanąłem na nim także i drugą nogą. Byłem bliski zemdlenia. Zamknąłem oczy. Kiedy je otwarłem, stwierdziłem, że uszedłem spory kawałek nad przepaścią. Nie miałem nic do pomocy dla utrzymania równowagi, ale moje ciało zdawało się zachowywać ją automatycznie, jak gdybym był doświadczonym tancerzem na linie. Zamierając ze strachu, posuwałem się dalej z oczyma utkwionymi w okno laboratorium, w którym widziałem McGilla i Molly, obserwujących mnie z pobladłymi twarzami. Byłem w połowie drogi, kiedy spostrzegł mnie tłum. Rozległy się okrzyki. Wybiegł jakiś mężczyzna w kapeluszu o szerokich kresach. Ku memu przerażeniu wyciągnął rewolwer. Inny mężczyzna podjął z ziemi kamień, okręcił się jak dyskobol i rzucił na sekundę przedtem, nim tamten nacisnął spust. Strzały były niezwykle celne: kula trafiła w kamień i obydwa pociski rozpadły się w powietrzu. Mężczyzna w kapeluszu chciał znowu strzelić, ale rewolwer się zaciął, a policja chwyciła obydwu bohaterów za ręce. Z bijącym sercem posuwałem się dalej. Byłem już o cztery kroki od okna, gdy noga mi ugrzęzła. Spojrzałem w dół. Na drucie w tym miejscu był węzeł, z ostrym szpicem sterczącym do góry. Zachwiałem się, ale zaraz się wyprostowałem i… bibułka wypadła mi z ręki. Trąba powietrzna znajdowała się teraz nade mną i mój talizman porwał prąd. Przez chwilę chwiałem się rozpaczliwie, w końcu zleciałem tak gwałtownie, że omal nie straciłem tchu. Połą marynarki zahaczyłem o wystający drut i zawisłem jak oklapła marionetka. Tłum zafalował, rozległy się krzyki, a policjanci zaczęli sobie na gwałt wydawać polecenia. Porucznik kazał wezwać straż pożarną. Nie mogłem patrzeć w dół, chociaż mogłem oddychać. Bezcenna bibuła unosiła się teraz koło okna laboratorium i McGill usiłował ją chwycić. Nagły podmuch wiatru cisnął bibułę do środka. Ukazała się głowa McGilla, który gestami starał się dodać mi otuchy. Molly nie odchodziła od okna, wzrok miała półprzytomny, trzymała za mnie figi. Próbowałem uśmiechnąć się do niej pogodnie, na co Molly usiłowała mi odpowiedzieć. W oddala słychać już było szczęk wozów strażackich. Gdzieś za plecami Molly ujrzałem nagle silny niebieski błysk. Wzmagał się gwałtownie, a postać mojej żony rysowała się jak czarna sylwetka. Za nią dostrzegłem głowę McGilla. Wpatrywał się w coś, co wyglądało jak szafirowa butelka. Wtem trąba powietrzna zmieniła się w huragan — wszystkie zasłony w oknach laboratorium wydęły się do środka, a rude włosy Molly powiewały do tyłu. Wozy strażackie wjechały na dziedziniec, jeden z nich ustawiono dokładnie pode mną. Słychać było odgłos kręcenia korbą i poczułem, że coś dotyka mej nogi. W tej samej chwili usłyszałem, że coś się drze. Moja marynarka pękła, Molly zamknęła oczy, ja zaś wylądowałem, niczym olbrzymi pająk, na szczycie drabiny. Strażacy i policjanci prześcigali się na drabinie nawzajem. Pierwszy dosięgnął mnie znajomy porucznik. Aresztował mnie po raz drugi i zaczął ciągnąć. Pokręciłem jednak odmownie głową i z uporem przywarłem do szczytu drabiny. Okazało się, że jest niepodobieństwem odczepić upartego człowieka od szczebla drabiny, kiedy samemu się na niej stoi. Policjanci dali wreszcie spokój. I tu — znów powstał zbieg okoliczności: zacięła się maszyneria. Drabina odjechała unosząc mnie na szczycie. Porucznik kazał odwieźć drabinę do jednego z komisariatów, gdzie wkrótce zjawił się mój adwokat, Vinelli, i zwolnił mnie za kaucją. Policja okazała mi niezwykłe względy; byli zresztą wściekli na Billa Barta. Równocześnie pewna wielka figura naukowa, znajomy McGilla, profesor Stein, przekonał policję, że nie jestem niczemu winien, i sprawę umorzono. Następnie profesor Stein udzielił prasie całkowicie niezrozumiałego, lecz uspokajającego wywiadu, ja zaś wyjechałem z Molly do jej matki nad morze. — Za dwa tygodnie wszyscy już o tym zapomną — powiedział porucznik. — Może jeszcze wyjdzie pan na bohatera… Przed wyjazdem poszliśmy z McGillem do laboratorium obejrzeć diament. Spoczywał na stole, błyszczał wspaniale, powierzchnie miał gładkie, bez skazy. Miał co najmniej dwie stopy średnicy, tyle co bryła „szkła” na ulicy Pięćdziesiątej Czwartej. — Policja wcale się nie domyśla, co to jest — powiedział McGill. — Bo to takie wielkie… — Któż by się domyślił… — wtrąciła Molly. — McGill, mam pomysł… — To było bardzo proste — nie odpowiadając na jej uwagę wyjaśnił McGill. — Nasypałem grafitu na kupkę żużlu i na graficie położyłem odprysk. Następnie skierowałem na to promień Bunsena i wszystko natychmiast zapłonęło, dając ogromny blask i wcale nie wydzielając ciepła. Proces adiabatyczny — dodał, a ja skinąłem głową. — Niezbędne ciśnienie — ciągnął McGill — jądro czerpało z przypadkowych ruchów cząsteczek grafitu. Tak, przypadkowe ruchy! Kiedy to się skończyło, jądro zasilało się najpierw żużlem, a następnie dwutlenkiem węgla pobieranym z powietrza. To właśnie spowodowało gwałtowny ruch powietrza — fruwanie zasłon i… włosów Molly. Ale tego już chyba nie widziałeś. W każdym razie… — McGill — przerwała Molly — mam myśl! — W każdym razie trzeba to zatopić w morzu. — O! — jęknęła Molly zgnębiona. — A ja właśnie chciałam zaproponować, żeby ułamać kawałek i sprzedać w Amsterdamie. — Broń Boże! Cała historia zaczęłaby się na nowo! — Tylko kawałeczek, McGill… — NIE! Z pomocą Steina McGill przekonał policję, że trzeba rzecz zatopić. Wypłynęliśmy policyjną motorówką daleko na ocean i w oczach zdumionych policjantów starannie wrzuciliśmy diament w głębinę. Ich zdumienie byłoby niewątpliwie jeszcze większe, gdyby wiedzieli, co to jest. McGill odwiedził nas nad morzem w niedzielę i graliśmy w karty. Pamiętna to była partia — karty zachowywały się normalnie i… nawet trochę przegrałem. McGill gratulował mi, ale z jakąś niepewną miną. — Dlaczego się nie cieszysz? — spytałem. — Cieszę się, owszem — odparł. — Tylko że… — Że co? — podchwyciła Molly, nagle zafrasowana. — Tylko że widziałem ławicę ryb płynących ogonem naprzód. I zastanawiam się, czy to nie jest początek nowych historii. Wróciliśmy do przerwanej gry, ale myślami byliśmy gdzie indziej. I odtąd wciąż nie możemy odzyskać spokoju. Nie dalej jak wczoraj wielki transatlantyk zerwał linę, zostawił holownik za sobą i wybrał się w górę Hudsonu na krajoznawczą wycieczkę. Przełożył Julian Stawiński Alfred Bester OSTATECZNE ZNIKNIĘCIE Nie była to ani Wojna Ostatnia, ani Wojna dla Skończenia z Wojnami. Nazwano ją Wojną o Amerykański Ideał. Generał Carpenter pierwszy uderzył w ten ton i trwał przy nim niezłomnie. Istnieją generałowie frontowi (niezbędni dla armii), generałowie polityczni (niezbędni dla rządu) i generałowie opiniotwórczy (niezbędni dla prowadzenia wojny). Generał Carpenter był mistrzem kształtowania opinii. Zawsze wytrwale i nieustraszenie idący wprost do celu, żywił ideały tak wzniosłe i zrozumiałe jak dewizy ryte na monetach. Dla całej Ameryki był uosobieniem armii i rządu, tarczą obronną narodu, jego mieczem i potężnym ramieniem. A szczytem jego ideałów był oczywiście Ideał Amerykański. — Nie walczymy dla zysku, władzy czy panowania nad światem — obwieścił generał Carpenter na uroczystym obiedzie Związku Dziennikarzy. — Walczymy wyłącznie o Ideał Amerykański — mówił na posiedzeniu Kongresu. — Celem naszym nie jest agresja ani wtrącanie narodów w niewolę — powiedział na dorocznym zjeździe wychowanków Akademii Wojskowej. — Walczymy o znaczenie cywilizacji — obwieścił w Klubie Pionierów w San Francisco. — Bijemy się o najszczytniejsze ideały cywilizacji: o kulturę, poezję, o jedyne rzeczy godne zachowania — stwierdził podczas jubileuszu Giełdy Zbożowej w Chicago. — Toczy się — mówił — wojna o przetrwanie. Walczymy nie za siebie, ale za nasze ideały. By to, co dobre, piękne i szlachetne, nie znikło z powierzchni ziemi. Ameryka walczyła więc. Generał Carpenter zażądał stu milionów żołnierzy. Armia otrzymała sto milionów żołnierzy. Generał Carpenter zażądał dziesięciu tysięcy bomb kosmicznych — dziesięć tysięcy bomb kosmicznych zbudowano i zrzucono na wroga. Wróg również zrzucił dziesięć tysięcy bomb kosmicznych i zniszczył większość amerykańskich miast. — Musimy okopać się przeciw barbarzyńskim hordom — obwieścił generał Carpenter. — Żądam tysiąca inżynierów. Tysiąc inżynierów zjawiło się natychmiast i pod gruzami wybudowano sto podziemnych miast. — Dajcie mi pięciuset ekspertów sanitarnych, ośmiuset dyspozytorów ruchu podziemnego; dwustu znawców klimatyzacji, stu administratorów miast, tysiąc inżynierów łączności i siedmiuset kadrowców… Lista żądań generała Carpentera nie miała końca. Ameryka nie nadążała z dostarczaniem specjalistów. — Musimy stać się narodem ekspertów — oświadczył generał Carpenter w Centralnym Związku Uniwersytetów Ameryki. — Każdy mężczyzna i kobieta musi być określonym narzędziem dla określonego zadania, zahartowanym i wyostrzonym przez szkolenie i zaprawę w naszych uczelniach pod kątem wygrania walki o Ideał Amerykański. — Nasz ideał — mówił generał Carpenter na przyjęciu z okazji rozpisania pożyczki Wali Street — jest ten sam, co ideał łagodnych Greków ze starożytnych Aten, co ideał szlachetnych Rzymian z… hmm… Rzymu. Jest to ideał dobra i piękna. Muzyki, sztuki, poezji, kultury. Pieniądz jest tylko bronią w walce o jego urzeczywistnienie. Ambicja tylko szczeblem dla wspięcia się na jego wyżyny. Zdolności — jedynie narzędziem, by ideał ten ukształtować. Odpowiedzią były nie milknące oklaski na Wali Street. Generał Carpenter zażądał stu pięćdziesięciu miliardów dolarów, tysiąca pięciuset znawców organizacji, trzech tysięcy ekspertów mineralogii, petrologii, produkcji masowej, wojny chemicznej i komunikacji powietrznej. Otrzymał ich. Kraj był gotów na wszystko. Wystarczyło, by generał Carpenter nacisnął guzik, a dostawał każdego żądanego eksperta. W marcu 2112 roku przyszło rozstrzygnięcie losów wojny i Ideału Amerykańskiego. Ale nie na żadnym z siedmiu frontów, gdzie zmagały się zaciekle ze sobą miliony żołnierzy, w żadnej z kwater głównych czy stolic wojujących państw, jak również w żadnym z ośrodków przemysłowych produkujących bez przerwy broń i zaopatrzenie. Dokonało się to na oddziale T Okręgowego Szpitala Amerykańskich Sił Zbrojnych, zagrzebanego sto metrów pod powierzchnią tego, co było niegdyś miastem St. Albans w stanie Nowy Jork. Oddział T był w St. Albans otoczony tajemnicą. Na wzór wszystkich szpitali wojskowych w St. Albans utworzono osobne oddziały dla każdego typu ran i uszkodzeń. Amputacje prawej ręki zgromadzono na jednym oddziale, lewej na drugim. Oparzenia radioaktywne, urazy głowy, rany brzucha, wtórne zatrucia promieniami gamma itd. — wszystko to miało w szpitalu swe osobne oddziały. Wojskowa Służba Sanitarna podzieliła wszystkie uszkodzenia bojowe na 19 klas, które łącznie obejmowały wszelkie możliwe rany, urazy, choroby i uszkodzenia mózgu oraz reszty ciała. Oznaczono je literami od A do S. Cóż więc leczono na oddziale T? Nikt tego nie wiedział. Drzwi opatrzone były podwójnym zamkiem. Pacjentów nie wolno było odwiedzać, żaden też pacjent nie miał prawa wyjść. Lekarze wciąż się zmieniali, a zdumiony wyraz ich twarzy był powodem najdzikszych pogłosek. Rozpytywano skwapliwie pielęgniarzy i pielęgniarki pracujących na oddziale T, ale milczeli jak zaklęci. Przedostawały się na zewnątrz strzępy wiadomości, skąpe i sprzeczne ze sobą. Jedna ze sprzątaczek twierdziła, że przez cały czas, kiedy sprzątała, na oddziale nie było nikogo. Absolutnie nikogo. Dwanaście pustych łóżek i już. Czy wyglądało na to, że na łóżkach ktoś spał? Tak. Pościel była zgnieciona, przynajmniej na niektórych. Czy były jakieś inne oznaki, że oddział jest czynny? O, tak: na szafkach nocnych leżały różne osobiste przedmioty, ale robiły wrażenie zakurzonych. Jakby ich od dawna nie używano. Opinia publiczna doszła do wniosku, że jest to oddział–widmo. Dla duchów. Ale nocny dozorca szpitala opowiedział któregoś dnia, że przechodząc obok zamkniętych drzwi słyszał wewnątrz śpiewy. Chyba w obcym języku. Jakim — tego nie umiał powiedzieć. Niektóre słowa były zresztą jakby znajome. Ale nic nie można było z nich wywnioskować sensownego. Rozgorączkowana publiczność orzekła wreszcie, że to oddział psychiatryczny. I tylko dla szpiegów. Dowództwo szpitala wprowadziło specjalny system dostarczania na oddział posiłków. Trzy razy dziennie doręczano tam przez okienko po dwadzieścia cztery tace z jedzeniem i tyleż tac wkrótce potem zabierano. Niektóre posiłki były zjadane. Większość wracała nie tknięta. Coraz bardziej podniecona publiczność orzekła, że oddział T jest po prostu kantem. Klubem dla dekowników i innych nabieraczy, którzy się tam zabawiają. A niezrozumiały język to zwyczajne pijackie śpiewy. Publiczność St. Albans stanowili, oczywiście, wyłącznie pacjenci pozostałych oddziałów oraz personel. Nikt inny bowiem w podziemiu tym nie mieszkał. A wiadomo, że środowisko szpitalne jest stokroć bardziej plotkarskie niż sto najgorszych małomiasteczkowych plotkarek. Ponadto zaś ludzi chorych byle głupstwo potrafi wytrącić z równowagi. Wystarczyło parę miesięcy jałowych domysłów, by wytworzyć atmosferę zupełnego szaleństwa. W styczniu 2112 roku St. Albans był przyzwoitym, dobrze prowadzonym szpitalem. W marcu 2112 nastąpiło kompletne rozprzężenie, co oczywiście odbiło się poważnie na osiągnięciach tego zakładu. Procent wyzdrowień wyraźnie spadł. Coraz częściej zdarzały się wypadki symulacji, a także drobnych naruszeń regulaminu. Powszechne niezadowolenie rosło. Trzeba było zmieniać personel, co zresztą nie pomogło. Pacjenci plotkowali nadal i buntowali się z lada powodu. Przeniesiono większość gdzie indziej, znów zmieniono personel, a niepokój wzrastał. Wreszcie wiadomość o tym wszystkim dotarła drogą urzędową do generała Carpentera. — W naszej walce o Ideał Amerykański — oświadczył — musimy pamiętać zawsze o tych, którzy już ponieśli ofiary. Przysłać mi eksperta od szpitalnictwa. Ekspert zgłosił się, lecz nie zdołał naprawić stosunków w St. Albans. Generał Carpenter przeczytał jego meldunki i usunął eksperta. — Troska o chorych — rzekł generał — jest pierwszą oznaką cywilizacji. Wezwać tu naczelnego lekarza. Naczelny lekarz zgłosił się natychmiast. Nie mógł zlikwidować histerii w St. Albans, więc sam został zlikwidowany przez generała Carpentera. Tymczasem oddziałem T zajęła się już prasa. — Wezwać tu — polecił generał — ordynatora oddziału T. Z St. Albans przybył kapitan doktor Edsel Dimmock. Był to człowiek młody, ale już łysawy, poza tym tęgi. Zaledwie trzy lata temu skończył akademię medyczną, ale cieszył się doskonałą opinią jako specjalista od psychoterapii. Generał Carpenter lubił specjalistów, więc Dimmock mu się spodobał. A Dimmock ubóstwiał generała jako rzecznika kultury, niedostępnej obecnie dla niego z powodu zbyt wąskiej specjalizacji, lecz którą spodziewał się cieszyć w pełni po wygranej wojnie. — Słuchaj pan, Dimmock — zaczął generał. — Każdy z nas to narzędzie, zahartowane i wyostrzone, by wykonywać określoną pracę. Znasz pan naszą dewizę: „Praca dla każdego — każdy przy pracy”. Otóż na oddziale T ktoś źle pracuje. Trzeba go usunąć. Ale przede wszystkim powiedz mi pan, co to, u diabła, jest ten oddział T? Dimmock wahał się i jąkał. Wreszcie wyjaśnił, że jest to oddział specjalny, utworzony dla specjalnego typu urazów bojowych. Urazy psychiczne. — A Więc masz pan na oddziale pacjentów? — Tak jest, generale. Dziesięć kobiet i czternastu mężczyzn. Carpenter potrząsnął plikiem meldunków. — Według zeznań pacjentów St. Albans na oddziale T nie ma nikogo. Dimmock był oburzony. — Takie twierdzenie jest wierutnym kłamstwem — zapewnił generała. — No, dobrze. A zatem, Dimmock, ma pan tam dwa tuziny stukniętych. Ich obowiązkiem jest wyzdrowieć. Pańskim obowiązkiem jest ich wyleczyć. Więc dlaczego, u diabła, cały szpital z tego powodu wariuje? — Czy ja wiem… Może dlatego, że ich trzymamy pod kluczem. — Oddział T jest zamknięty? — Tak jest, generale. — Dlaczego? — Żeby utrzymać pacjentów, panie generale. — Utrzymać? Jak pan to rozumie? Czy oni chcą uciekać, są niespokojni czy jak? — Nie, nie są niespokojni. — Dimmock, nie podoba mi się pańska postawa. Pan wciąż się wykręca, odpowiada wymijająco. I jeszcze jedno nie podoba mi się w tym wszystkim: ta klasyfikacja „T”. Kazałem sprawdzić to dokładnie znawcy rejestrów z korpusu sanitarnego i okazało się, że nie ma żadnej klasy T. Co, u licha, wyprawiacie tam w St. Albans? — Jakby tu powiedzieć… Klasę T wymyśliliśmy sami. Bo… chodzi o to, panie generale, że to dość specjalne przypadki. Wciąż jeszcze nie wiemy, co z nimi robić i jak postępować. Usiłowaliśmy trzymać wszystko w sekrecie, póki nie opracujemy jakiejś metody. Ale to są przypadki zupełnie nowe, panie generale. Zupełnie dotąd nie znane. — Specjalista wziął w tej chwili w Dimmocku górę nad służbistą. — To rzecz niezwykła! To wywoła sensację w medycynie! Najbardziej niezwykła rzecz, o jakiej kiedykolwiek słyszałem. — Ale co, Dimmock? Mów pan konkretnie. — Cóż, panie generale, to są urazy psychiczne. Stupor, niemal katatonia. Bardzo nikły oddech. Tętno zwolnione. Żadnego kontaktu. — Widziałem tysiące takich przypadków — zżymał się Carpenter. — Co w tym niezwykłego? — Tak jest, to, co powiedziałem dotąd, brzmi jak standartowa klasyfikacja Q czy R. Ale prócz tych objawów mamy jeszcze coś… Ci chorzy nic nie jedzą i wcale nie śpią. — Nigdy? — Niektórzy nigdy. — Więc dlaczego nie umierają? — Nie wiadomo. Cykl metaboliczny jest przerwany, ale tylko jeśli chodzi o anabolizm. Katabolizm trwa nadal. Inaczej mówiąc, panie generale, chorzy wydalają produkty przemiany materii, ale nic nie przyjmują. Wydalają toksyny zmęczenia i odbudowują zużyte tkanki, ale bez pożywienia i snu. Bóg jeden wie, jak. To wprost fantastyczne. — Dlatego trzymacie ich w zamknięciu? Czy to znaczy… Czy pan ich podejrzewa o wykradanie żywności i urządzanie sobie drzemek gdzieś indziej? — O, nie! — odparł zmieszany Dimmock. — Doprawdy nie wiem, jak to panu powiedzieć, panie generale. Ja… my… zamykamy ich z powodów zupełnie tajemniczej natury… Bo oni… oni znikają. — Co robią? — Znikają, panie generale. W mgnieniu oka, nagle. Znikają w oczach. — Co pan wygaduje? — Kiedy tak jest. Mogą, powiedzmy, siedzieć na łóżkach czy kręcić się po sali. W jednej sekundzie widzi pan ich jeszcze, a w następnej już nie. Czasem wszyscy są na oddziale, to znów nie ma nikogo. Znikają i pojawiają się bez żadnego ładu czy racji. Dlatego musieliśmy zrobić oddział zamknięty. W całej historii medycyny wojskowej i urazów bojowych nie było dotąd takiego przypadku. Toteż nie wiemy, jak z tym postępować. — Sprowadź mi pan tu trzech takich pacjentów — rozkazał generał Carpenter. Nathan Riley zjadł grzanki, po francusku z jajami w majonezie; wypił dwie butelki porteru, zapalił hawańskie cygaro i — z leciutką czkawką — wstał od śniadania. Skinął głową Jimowi Corbettowi, który przerwał rozmowę z Jimem Brylantem Brady, by go złapać jeszcze przed okienkiem kasjera. — Powiedz, Nat — zagadnął Jim Corbett — kto według ciebie zdobędzie w tym roku puchar? — Niebiescy — odparł Nathan Riley. — Kiedy nie są w formie. — Ale u nich grają Snider, Furillo i Campanella. Oni na pewno zdobędą puchar w tym roku. I założę się, że zrobią to wcześniej niż jakakolwiek inna drużyna. Przed trzynastym września. Zapisz sobie. Zobaczysz, że mam rację. — Ty zawsze masz rację, Nat — powiedział Corbett. Riley uśmiechnął się, zapłacił rachunek, wybiegł na ulicę i wskoczył do konnego tramwaju jadącego do Madison Square Garden. Wysiadł na rogu Pięćdziesiątej i Ósmej i udał się na piętro, do bukmachera, urzędującego nad sklepem radiowym. Bukmacher spojrzał na gościa, wydobył z biurka kopertę i wyliczył piętnaście tysięcy dolarów. — Rocky Martiano — powiedział — znokautował Rolanda La Starzę w jedenastej rundzie. Jak ty, u diabła, potrafisz typować ich tak dokładnie, Nat? — Z tego przecież żyję — uśmiechnął się Riley. — Czy przyjmujesz zakład na wybory? — Eisenhower dwanaście na pięć. Stevenson… — Pal sześć Stevensona. — Riley położył na ladzie dwadzieścia tysięcy dolarów. — Stawiam na Ike’a. Zapisz to na mnie. Po wyjściu od bukmachera udał się do swego apartamentu w Waldorf Pałace, gdzie czekał na niego niecierpliwie wysoki, chudy młodzieniec. — Dzień dobry — powitał go Riley. — Pan jest Ford, prawda, Harold Ford? — Henry Ford, panie Riley. — I szuka pan kredytu dla sfinansowania maszyny, którą buduje pan w swoim warsztacie rowerowym, tak? Jak pan ją nazwał? — Ipsimobil. — Hmm, nie bardzo mi się to podoba. Czy nie lepiej byłoby automobil? — Świetny pomysł! Wykorzystam go, jeśli pan pozwoli. — Podoba mi się pan, Henry, jest pan młody, energiczny, bystry, wierzę w pańską przyszłość i w pański automobil. Zainwestuję dwieście tysięcy w pana przedsiębiorstwie. Riley wypisał czek i odprowadził Forda do drzwi. Spojrzał na zegarek i pod wpływem nagłego impulsu szybko się cofnął. Rozejrzał się po saloniku, po czym wszedł do sypialni, rozebrał się, a następnie włożył szarą koszulę i szare spodnie. Na kieszonce koszuli, dużymi literami wyszyty był napis: Szp. Woj. St. Alb. Nathan Riley zamknął teraz drzwi sypialni i — znikł. Pojawił się w tej samej chwili na oddziale T szpitala wojskowego w St. Albans przy swoim łóżku, jednym z dwudziestu czterech łóżek ustawionych pod ścianami długiego koszarowego budynku ze stali. Nie zdążył jeszcze odetchnąć, gdy pochwyciły go trzy pary rąk. Nim zrobił najmniejszy gest obronny, dostał zastrzyk z 2 cc tiomorfatu sodu. Natychmiast znieruchomiał. — Jednego już mamy — powiedział ktoś. — Pilnujcie go póki co — odparł ktoś inny. — Generał Carpenter zamówił troje. Kiedy Marcus Junius Brutus opuścił jej łoże, Lela Machan klasnęła w dłonie. Do komnaty weszła niewolnica i przygotowała kąpiel. Po kąpieli Lela ubrała się, skropiła wonnościami, spożyła śniadanie, złożone z fig smyrneńskich, różowych pomarańcz i dzbana purpurowego wina Lachryma Christi. Wypaliła papierosa i kazała przygotować lektykę. W bramie jej domu stał, jak zwykle, tłum pełnych uwielbienia żołnierzy z XII Legii. Dwóch centurionów odepchnęło ludzi z lektyką, ujęło drążki i poniosło ją na własnych tęgich ramionach. Lela Machan uśmiechnęła się. Młody człowiek w szafirowym płaszczu przedostał się przez ciżbę i podbiegł. W jego ręku błysnął nóż. Lela zebrała się w sobie, by mężnie przyjąć śmierć. — O, pani! — wykrzyknął młodzieniec. — O, Lelo! Młodzieniec rozpłatał sobie nożem lewe ramię, tak że szkarłatna krew popłynęła obficie plamiąc szaty Leli… — Krew moja — zawołał młodzian — jest tylko nędzną daniną dla ciebie, o pani! Lela dotknęła łagodnie jego czoła. — Niemądry chłopcze — szepnęła — na co to? — Na znak hołdu i miłości dla ciebie, o pani! — Będziesz dopuszczony dziś wieczór o dziewiątej — szepnęła Lela, on zaś patrzył na nią w milczeniu tak długo, że aż się roześmiała. — Przyrzekam ci. A jak ci na imię, piękny chłopcze? — Ben Hur. — Dziś o dziewiątej, Ben Hurze. Lektyka ruszyła. Nie opodal Forum minął ich Juliusz Cezar, żywo dyskutujący z Savonarolą. Gdy ujrzał lektykę, skinął ostro na centurionów, którzy stanęli jak wryci. Cezar rozsunął zasłony lektyki i wbił wzrok w Lelę, ta zaś spojrzała nań omdlewająco. Grymas wykrzywił twarz Cezara. — Dlaczego? — spytał ochryple. — Prosiłem, błagałem, szlochałem, rzucałem wszystko do twych stóp… na próżno! Dlaczego, Lelo? Dlaczego? — Czy pamiętasz Boadiceę? — wyszeptała Lela. — Boadiceę? Królową Brytów? Na Boga, Lelo, cóż ona znaczy wobec naszej miłości? Jej nie kochałem. Pokonałem ją tylko w bitwie. — I zabiłeś ją, Cezarze. — Sama się otruła. — To była moja matka, Cezarze! — Palec Leli wymierzony był w pierś Cezara. — Morderco! Zostaniesz ukarany. Nim miną Idy Marcowe, Cezarze! Cezar cofnął się, zdjęty grozą. Otaczający Lelę tłum wielbicieli wzniósł na jej cześć okrzyk uznania. Ruszyła dalej i wśród ulewy płatków róż i fiołków, poprzez Forum, dotarła do świątyni Westy. Tam porzuciła swych wielbicieli i weszła do przybytku dziewiczej bogini. Przed ołtarzem uklękła, zmówiła modlitwę, rzuciła szczyptę kadzidła w płonący na ołtarzu ogień i zdjęła szaty. Spojrzała na swe przepiękne ciało, odbite w srebrnym zwierciadle, i nagle doznała uczucia gwałtownej tęsknoty za domem. Włożyła szarą bluzę i szare spodnie. Na kieszonce bluzy wyhaftowane były litery: Szp. Wojsk. St. Alb. Z uśmiechem raz jeszcze spojrzała na ołtarz i znikła. W tej samej chwili pojawiła się na oddziale T szpitala wojskowego w St. Albans, gdzie natychmiast straciła przytomność pod wpływem zastrzyku z tiomorfatu sodu. — To już dwoje — powiedział czyjś głos. — Potrzeba jeszcze jednego. George Hanmer uczynił dramatyczną przerwę i spojrzał po sali — na ławy opozycji, na postać szefa Izby siedzącego symbolicznie na worku wełny i na spoczywającą na szkarłatnej poduszce przed nim srebrną buława. Cała Izba Gmin, zahipnotyzowana płomiennym krasomówstwem Hanmera, czekała z zapartym tchem na dalszy ciąg jego mowy. — Więcej nic już nie powiem — rzekł wreszcie Hanmer głosem zdławionym od nadmiaru wzruszenia. Twarz mu pobladła i przybrała wyraz zawzięty. — Walczyć będę o tę ustawę na piaskach nadmorskich, w miastach i miasteczkach, na łąkach, polach i w wioskach. O ustawę tę walczyć będę do śmierci i, z bożą pomocą, także po śmierci… Czy to, co mówię, jest prośbą czy wyzwaniem — niech rozstrzygną sumienia dostojnych członków Izby. Ale jedno jest dla mnie pewne i przesądzone: Anglia musi władać Kanałem Sueskim. Hanmer usiadł. W Izbie zawrzało. Wracał na miejsce wśród oklasków i głośnych owacji, a po drodze Gladstone, Churchill i Pitt zatrzymywali go, by z wylaniem uścisnąć mu dłoń. Lord Palmerston patrzył nań chmurnie, lecz Disraeli szybko odsunął Palmerstona, z dala już wyrażając swój zachwyt i uznanie. — Pojedziemy coś przegryźć w Tattersalu — rzekł Disraeli. — Moje auto czeka. Przed Parlamentem istotnie już czekał czarny rolls royce. Siedząca w nim Lady Beaconsfieid wpięła pierwiosnek w butonierkę Disraeliego i czule pogłaskała Hanmera po policzku. — Daleko, odszedłeś, Georgie — powiedziała — od czasów szkolnych — kiedy tak dokuczałeś Benowi. Hanmer zaśmiał się, Disraeli zanucił Gaudeamus igitur… i razem z Hanmerem śpiewali starą scholastyczną pieśń aż do chwili, gdy znaleźli się przed Tattersalem. Tam Disraeli zamówił piwo i pieczone gołąbki, a Hanmer poszedł do klubu na górę, aby się przebrać. Bez żadnego właściwie powodu zapragnął nagle raz jeszcze przyjrzeć się swemu dawnemu życiu. Może nie chciał tak całkowicie zrywać z przeszłością. Zdjął surdut, nankinową kamizelkę, prążkowane spodnie i lakierowane buty z cholewami, a wreszcie ciepłą bieliznę. Włożył szarą koszulę, szare spodnie i — znikł. Pojawił się na oddziale T szpitala St. Albans, gdzie mocna doza tiomorfatu sodu pozbawiła go przytomności. — To już będzie troje — stwierdził ktoś. — Odesłać ich do Carpentera. Tak więc sierżant Nathan Riley, sierżant Lela Machan i kapral George Hanmer znaleźli się w gabinecie generała Carpentera. Mieli na sobie szare stroje szpitalne i wciąż jeszcze byli pod działaniem tiomorfatu sodu. Gabinet, specjalnie na ten cel opróżniony, jarzył się od świateł. Obecni byli rzeczoznawcy z Wywiadu, Kontrwywiadu, Bezpieczeństwa i Centrali Szpiegostwa. Gdy kapitan Edsel Dimmock ujrzał kamienne twarze wpatrzone nieruchomo w niego i w jego pacjentów, niczym pluton egzekucyjny, zerwał się z miejsca. Generał Carpenter uśmiechnął się posępnie. — Nie przyszło panu na myśl, Dimmock, że nie wszyscy dadzą się nabrać na pańską opowieść o znikaniu. — Panie generale. — Ja też jestem ekspertem, Dimmock. Wyjaśnię panu krótko, jak sprawa wygląda. Przebieg wojny jest niezadowalający. Nawet bardzo zły. Były przecieki informacji. A bałagan w St. Albans może wskazywać na pana. — Ależ oni naprawdę znikają, panie generale… — Moi rzeczoznawcy chcą właśnie pomówić o tym z panem i z pańskimi pacjentami. Zaczniemy od pana. Rzeczoznawcy zabrali się do Dimmocka, mając do dyspozycji zmiękczalniki podświadomości i wyzwalacze instynktów oraz stosując blokadę autokontroli. Uciekli się nawet do narkoanalizy i wszelkiego rodzaju nacisków fizycznych i psychicznych. Trzykrotnie doprowadzili jęczącego Dimmocka do załamania, ale na nic się to zdało. — Niech się teraz wypoci po tym wszystkim — rzekł Carpenter — a panowie weźcie się do pacjentów. Eksperci nie mieli ochoty stosować drastycznych metod wobec kobiety i chorych żołnierzy. — Co za przewrażliwienie! — wściekał się generał Carpenter. — Walczymy o cywilizację. Musimy obronić nasze ideały bez względu na cenę. Proszę zaraz się do nich zabrać. Eksperci z Wywiadu, Kontrwywiadu, Bezpieczeństwa i Centrali Szpiegostwa przystąpili do dzieła. Jak płomienie trzech zdmuchniętych świec sierżant Nathan Riley, sierżant Lela Machan i kapral George Hanmer zniknęli w mgnieniu oka. A jeszcze przed sekundą siedzieli na fotelach, otoczeni przez znęcających się nad nimi rzeczoznawców. Eksperci osłupieli. Generał Carpenter zachował się elegancko. — Kapitanie Dimmock — rzekł sztywno skłoniwszy głowę — muszę pana przeprosić. Pułkowniku Dimmock, awansuję pana za dokonanie doniosłego odkrycia. Tylko… tylko co to wszystko, u diabła, znaczy? W każdym razie musimy sprawdzić najpierw samych siebie. — Podniósł słuchawkę. — Przysłać tu rzeczoznawcę od urazów bojowych i psychiatrę. Po chwili weszli dwaj eksperci. Skrupulatnie zbadano ich personalia, oni zaś zbadali świadków, po czym zastanowili się. — Wszyscy panowie cierpicie z powodu lekkiego urazu — rzekł ekspert urazowy. — Nerwica wojenna. — Pan sądzi, że to zniknięcie nam się przywidziało? Urazowiec potrząsnął głową, spojrzał na psychiatrę, ten zaś również potrząsnął głową. — Zbiorowy omam — rzekł psychiatra. W tej chwili sierżant Riley, sierżant Machan i kapral Hanmer znów się pojawili. Przed sekundą byli jeszcze zbiorowym omamem, a teraz siedzieli znowu na swych fotelach, otoczeni skonfundowanymi ekspertami. — Prędko, Dimmock! — zawołał Carpenter. — Uśpij ich pan z powrotem. Wstrzyknij im pan po dwa litry. Natychmiast — krzyknął w interfon — przysłać tu wszystkich ekspertów, jakich tylko mamy! Nadzwyczajne zebranie w moim gabinecie. Trzydziestu siedmiu ekspertów, twardych i hartownych jak nierdzewna stal, zbadało nieprzytomnie leżące ofiary urazów bojowych i omawiało je potem przez trzy godziny. Pewne fakty były oczywiste. Musi to więc być jakiś nowy fantastyczny syndrom, wywołany przez nowe i fantastyczne potworności wojny. W miarę jak rozwija się technika bojowa, reakcja jej ofiar musi również przybierać nowe formy. Każda akcja powoduje równą co do rozmiarów przeciwstawną reakcję. Na to zgoda. Nowy ów syndrom wiązać się musi z jakąś formą teleportacji — panowaniem psychiki nad przestrzenią. Najwidoczniej uraz bojowy, niszcząc pewne znane siły psychiczne, musi rozwijać inne, utajone i dotąd nie znane. Zgoda. Oczywiście pacjenci potrafią wracać tylko do punktu wyjścia. Inaczej nie wracaliby stale na oddział T ani też nie wróciliby do gabinetu generała Carpentera. Na to też zgoda. Oczywiste jest także, iż pacjenci muszą mieć możność snu i zapewnienia sobie żywności tam, dokąd się udają, gdyż ani żywności, ani snu nie potrzebowali na oddziale T. Również i na to zgoda. — Drobny szczegół, panowie — wtrącił pułkownik Dimmock. — Ich powroty na oddział T zdają się być coraz rzadsze. Z początku znikali i wracali codziennie. Teraz większość znika na całe tygodnie i mało kto z nich wraca. — Mniejsza z tym — przerwał Carpenter. — Ale dokąd oni uciekają? — Czy oni nie teleportują się przypadkiem poza linie frontu? — spytał ktoś. — To by wyjaśniało przecieki informacji. — Tym niech się zaraz zajmie Kontrwywiad — warknął Carpenter. — Czy nieprzyjaciel — ciągnął — ma podobne trudności na przykład z jeńcami, którzy znikają z tamtejszych obozów, a potem tam wracają? Może to właśnie nasi pacjenci z oddziału T? — Nasi pacjenci — powiedział pułkownik Dimmock — być może uciekają po prostu do domów. — Niech Bezpieczeństwo to sprawdzi — rozkazał Carpenter. — Należy zbadać stosunki domowe i powiązania każdego z tych dwudziestu czterech znikaczy. A co do samego oddziału T, proszę panów, pułkownik Dimmock opracował pewien plan. — Ustawimy na oddziale T sześć dodatkowych łóżek — wyjaśnił Edsel Dimmock. — Skierujemy tam w charakterze pacjentów sześciu ekspertów, którzy będą wszystko obserwować. Informacje od pacjentów mogą być uzyskiwane tylko pośrednio. W okresach świadomości są oni katatoniczni i niekomunikatywni, a pod wpływem narkotyków tracą zdolność odpowiadania na pytania. — Panowie — zreasumował Carpenter. — Mamy do czynienia z najpotężniejszą potencjalnie bronią w historii wojen. Nie potrzebuję wam tłumaczyć, czym byłaby dla nas możność przeteleportowania całej armii poza linie nieprzyjacielskie. W ciągu jednego dnia wygramy wojnę o Ideał Amerykański, jeśli tylko uda nam się rozwikłać tę tajemnicę. Musimy zwyciężyć! Eksperci krzątali się, Bezpieczeństwo sprawdzało, Kontrwywiad badał. Sześć ludzkich narzędzi, ostrych i hartownych, wprowadzono na oddział T Szpitala St. Albans. Stopniowo zapoznawali się oni ze znikaczami, którzy wracali coraz rzadziej. A napięcie w szpitalu rosło. Bezpieczeństwo zameldowało, że w ciągu całego ubiegłego roku nie odnotowano w Ameryce żadnego wypadku niezwykłego zjawienia się. Kontrwywiad doniósł, że według ich danych oraz danych wywiadu nieprzyjacielskiego nie mieli oni, jak się zdaje, podobnych kłopotów. Generał Carpenter był zupełnie zbity z tropu. Poruszamy się po zupełnie nieznanym terenie – mówił sobie — nie mamy żadnego w tej dziedzinie fachowca. Musimy wynaleźć całkiem nowe środki. — Połączyć mnie z jakimś wybitnym uniwersytetem — rzucił w interfon. Połączono go z Yale. — Muszę mieć specjalistów od panowania psychiki nad materią. Proszę mi takich wyszkolić — rozkazał Carpenter. Uniwersytet w Yale natychmiast zorganizował kursy dla absolwentów w zakresie taumaturgii, percepcji pozazmysłowej i telekinezy. Pierwszym sygnałem było żądanie, z jakim wystąpił jeden z ekspertów umieszczonych na oddziale T: domagał się przysłania lapidologa. — Po co, u diabła? — zdziwił się Carpenter. — Nasz ekspert — wyjaśnił pułkownik Dimmock — natrafił na wzmiankę o drogocennym kamieniu. Ale że sam jest specjalistą od spraw personalnych, nie wie, co z tym fantem zrobić. — I słusznie — pochwalił Carpenter. — Każdy jest specjalistą w swojej dziedzinie, każda dziedzina ma swego specjalistę. — Sięgnął po interfon. — Przysłać mi lapidologa. Biegły lapidolog został oddelegowany z Arsenału Sił Zbrojnych. Polecono mu zidentyfikować brylant nazwany Jim Brady, Nie zdołał. — Spróbujemy innej metody — orzekł generał Carpenter. — Przysłać mi semantyka — rzucił w interfon. Semantyk opuścił pośpiesznie swe biuro w Ministerstwie Propagandy Wojennej, ale z nazwy „Jim Brady” nie umiał wyciągnąć żadnego wniosku. Dla niego były to tylko imiona własne. Nic więcej. Zaproponował wezwanie genealoga. Genealog otrzymał jednodniowe zwolnienie od zajęć w Komisji Badania Nieamerykańskich Antenatów, ale nic nie mógł ustalić poza faktem, że „Brady” przez pięćset lat było pospolitym nazwiskiem w Ameryce. Zaproponował wezwanie archeologa. Archeolog, delegowany z Wydziału Kartografii Dowództwa Inwazyjnego, niezwłocznie zidentyfikował znaczenie słów Jim Brylant Brady. Tak nazywała się historyczna osobistość głośna niegdyś w mieście Mały Stary Nowy Jork, gdzieś w okresie między gubernatorem Peterem Stuyvesantem a gubernatorem Fiorello La Guardia. — Na Boga! — zdumiał się Carpenter. — To przecież przed wiekami. Skąd, u diabła, Nathan Riley go wytrzasnął? Niech pan przyłączy się do ekspertów na oddziale T i zbada tę sprawę. Archeolog zbadał sprawę, sprawdził wyniki i złożył raport. Carpenter przeczytał raport i osłupiał. Zwołał natychmiast nadzwyczajne zebranie swego sztabu ekspertów. — Panowie — obwieścił — oddział T to coś więcej niż teleportacja. Ci urazowi pacjenci dokonują rzeczy znacznie bardziej niewiarygodnych… Znacznie bardziej doniosłych. Panowie, oni podróżują w czasie! Eksperci nie robili wrażenia przekonanych. Lecz Carpenter głosem stanowczym powtórzył: — Tak jest, panowie. Podróże w czasie są faktem. Nie doszło do nich w taki sposób, jak się spodziewaliśmy, to znaczy w wyniku ścisłych badań dokonywanych przez odpowiednich fachowców. Podróże w czasie wystąpiły jako groźna plaga… zaraza… choroba wojenna… skutek urazów bojowych u zwykłych ludzi. A teraz, panowie, nim przejdę do dalszych wywodów, proszę was o zbadanie tych meldunków. Sztab ekspertów przestudiował powielone meldunki: Sierżant Nathan Riley znikał udając się we wczesny wiek XX do Nowego Jorku… Sierżant Lela Machan odwiedzała I wiek w Rzymie… Kapral George Hanmer podróżował do XIX–wiecznej Anglii. Podobnie reszta pacjentów: wymykali się z zamętu i grozy współczesnej wojny, uciekając z XXII wieku do Wenecji dożów, na Jamajkę, z czasów gdy była siedliskiem korsarzy, do Chin dynastii Hań, Norwegii Eryka Czerwonego, do wszelkich zakątków świata i wszelkich epok. — Nie potrzebuję podkreślać olbrzymiego znaczenia tego odkrycia — podkreślił generał Carpenter. — Pomyślcie tylko, panowie, jaki byłby skutek dla działań wojennych, gdybyśmy mogli wysłać całą armię w ubiegły tydzień, miesiąc czy rok. Wygralibyśmy wojnę jeszcze przed jej zaczęciem. Moglibyśmy ochronić nasze ideały… Poezję, piękno, kulturę Ameryki… przed barbarzyństwem, zanim jeszcze cokolwiek im zagrozi. Sztab ekspertów przystąpił do rozważań nad zagadnieniem wygrywania bitew przed ich rozpoczęciem. — Sprawę komplikuje fakt — ciągnął generał Carpenter — że pacjenci z oddziału T są niepoczytalni. Może i wiedzą, a może nawet nie wiedzą, jak robią to, co robią, ale w każdym razie nie są zdolni do udzielenia najbłahszych wyjaśnień fachowcom, którzy mogliby przeobrazić ten cud w metodę. A skoro oni nie mogą nam pomóc, musimy sami znaleźć do tego klucz. Zaprawieni i wytrenowani specjaliści popatrywali niepewnie na siebie. — Potrzeba nam będzie ekspertów od tych spraw — rzekł generał Carpenter. Sztab fachowców odetchnął z ulgą. Z powrotem znaleźli się na znajomym gruncie. — Potrzebny nam będzie cerebromechanik, cybernetyk, psychiatra, anatomopatolog, archeolog i pierwszorzędny historyk. Skieruje się ich na oddział i nie wyjdą stamtąd, dopóki nie wykonają zadania. Muszą opanować technikę podróży w czasie. Pierwszych pięciu ekspertów łatwa było znaleźć w różnych departamentach wojennych. Cała Ameryka była wielką instrumentownią zaprawionych i wytrenowanych specjalistów. Powstały natomiast kłopoty z wyszukaniem pierwszorzędnego historyka. Wreszcie Federalny Zarząd Więziennictwa, w porozumieniu z wojskiem, udzielił warunkowego zwolnienia dyrektorowi Bradleyowi Scrimowi, skazanemu na dwadzieścia lat ciężkich robót. Dyrektor Scrim, cierpki i kąśliwy, był kierownikiem katedry filozofii historii na uniwersytecie jednego z zachodnich stanów do czasu, gdy powiedział, co myśli, o Wojnie o Ideał Amerykański. Za to właśnie dostał dwadzieścia lat katorgi. Scrim nadal był nieprzejednany, ale intrygująca zagadka oddziału T skłoniła go; do współpracy. — Ale zwracam uwagę — burknął — że nie jestem żadnym ekspertem. W tym ciemnym społeczeństwie ekspertów jestem ostatnim konikiem polnym śpiewającym koło mrowiska. Carpenter chwycił słuchawkę interfonu. — Przysłać mi natychmiast entomologa! — rzucił. — Zaczekaj pan! — przerwał mu Scrim. — Zaraz to przetłumaczę. To wy jesteście mrowiskiem, gniazdem mrówek, bez przerwy krzątających się, pracujących i ciągle się specjalizujących. W jakim celu? — By chronić Ideał Amerykański — odparł żywo Carpenter — walczymy o poezję, kulturę i oświatę. O lepsze i piękniejsze życie. — To znaczy, że walczycie i o mnie – powiedział Scrim. — Bo tym właśnie sprawom poświęciłem życie. A tymczasem coście ze mną zrobili? Wsadziliście mnie do więzienia. — Udowodniono panu sympatyzowanie z wrogiem i poglądy antyamerykańskie — zareplikował Carpenter. — Udowodniono mi wiarę w mój własny Ideał Amerykański — rzekł Scrim. — To znaczy, innymi słowy, skazano mnie za to, że myślę samodzielnie. Na oddziale T Scrim był nadal nieprzejednany. Spędził tam jedną noc, zjadł ze smakiem trzy dobre posiłki, przeczytał meldunki i sprawozdania, odrzucił je i zaczął gwałtownie domagać się wypuszczenia. — Każdy ma wyznaczone zadanie — oświadczył mu pułkownik Dimmock — i każdy musi swe zadanie wykonać. Nie wyjdzie pan, póki pan nie wykryje tajemnicy podróży w czasie. — Nie ma tu żadnej tajemnicy, którą mógłbym wykryć — odparł Scrim. — Czy oni podróżują w czasie? — I tak, i nie. — Odpowiedź musi być albo „tak”, albo „nie”. W żadnym razie jedno i drugie. Pan się uchyla… — Niech mi pan powie — znużonym głosem przerwał mu Scrim — jaka jest pańska specjalność? — Psychoterapia. — Więc jak, u diabła, może pan zrozumieć, o czym ja mówię? Tu chodzi o koncepcję filozoficzną. Powiadam panu, że nie ma tu żadnej tajemnicy, którą mógłby wykorzystać sztab. Ani żadna instytucja czy organizacja. To tylko dla jednostek. — Nie rozumiem pana. — Nie spodziewałem się, że pan to zrozumie. Proszę mnie odwieźć do Carpentera. Odwieziono Scrima do biura Carpentera. Scrim spojrzał na generała ze złośliwym uśmiechem; wyglądał zupełnie jak rudy, wychudzony diabeł. — Wystarczy mi dziesięć minut. Czy może mi pan tyle poświęcić? Carpenter skinął głową. — Więc niech pan słucha uważnie. Dam panu klucz do tajemnicy tak ogromnej i tak osobliwej, że musi pan wysilić cały swój dowcip, aby to pojąć. Carpenter patrzył wyczekująco. — Nathan Riley cofa się w czasie do początków XX stulecia. Tam prowadzi życie, jakie wymarzył sobie w najrozkoszniejszych snach. Jest graczem na wielką skalę, przyjacielem Jima Brylanta Brady’ego i innych graczy i spekulantów. Wygrywa zakłady dotyczące faktów z przyszłości, bo zna, oczywiście, wyniki. Wygrał stawiając w wyborach na Eisenhowera, a w meczu bokserskim na boksera Martiano przeciw innemu bokserowi, nazwiskiem La Starza. Zrobił duże pieniądze inwestując w fabrykę samochodów założoną przez Henry Forda. Na tym polega cała historia. Czy te fakty mają dla pana jakieś znaczenie? — Nie bez pomocy analityka socjologicznego — odparł Carpenter i sięgnął do interfonu. — Nie sprowadzaj pan analityków, później to panu wytłumaczę. Spróbujmy rozważyć jeszcze inne dane. Ważmy na przykład taką Lelę Machan. Ta ucieka do cezariańskiego Rzymu, gdzie prowadzi życie, o jakim marzyła — femme fatale, wampa. Wszyscy się w niej kochają: Juliusz Cezar, Savonarola, cała Legia XII, osobnik zwany Ben Hurem. Czy widzi pan, gdzie leży błąd? — Nie. — Lela pali także papierosy. — No więc co? — spytał po namyśle Carpenter. — Dobrze, idźmy dalej — rzekł Scrim. — George Hanmer ucieka do Anglii XIX wieku, gdzie jest członkiem Parlamentu i przyjacielem Gladstone’a, Winstona Churchilla oraz Disrealiego, który wozi go swoim rolls roycem. Czy pan wie, co to jest rolls royce? — Nie. — To była marka samochodów. — Więc co? — Jeszcze pan nie rozumie? — Nie. Scrim wzburzony krążył po gabinecie. — Carpenter — rzekł — to znacznie większe odkrycie niż teleportacja czy podróże w czasie. W tym może zawierać się ocalenie człowieka. Chyba nie przesadzam. Te dwa tuziny ofiar urazu bojowego, ci pacjenci oddziału T zostali wbombardowani w coś tak gigantycznego, że trudno się dziwić, iż pańscy specjaliści i eksperci nie mogą tego zrozumieć. — A cóż, u diabła, może być większego od podróży w czasie? — Niech pan uważa, Carpenter: Eisenhower nie ubiegał się o prezydenturę przed połową XX wieku. Nathan Riley nie mógł być przyjacielem Jima Brylanta Brady’ego i stawiać w wyborach na Eisenhowera. W każdym razie nie równocześnie. Brady nie żył już od ćwierćwiecza, kiedy Ike został prezydentem. Martiano pokonał La Starzę nie w tym samym roku, kiedy Henry Ford zakładał swą fabrykę, ale w pięćdziesiąt lat później. Podróż w czasie Nathana Rileya pełna jest podobnych anachronizmów. Twarz Carpentera wyrażała ogromne zdumienie. — Lela Machan nie mogła mieć Ben Hura za kochanka. Ben Hur nigdy nie był w Rzymie. I w ogóle nigdy nie istniał. To tylko postać z powieści. Lela nie mogła palić, w tamtych czasach nie znano tytoniu. Rozumie pan? Znowu anachronizm. Disraeli nie mógł wozić George’a Hanmera rolls roycem, bo samochody wynaleziono długo po śmierci Disraeliego. — Więc co, u licha, chcesz pan przez to powiedzieć!? — wykrzyknął Carpenter. — Że oni wszyscy kłamią? — Nie. Niech pan nie zapomina, że ci ludzie nie potrzebują snu ani pożywienia. Oni nie kłamią. Istotnie wędrują w czasie. Jedzą i śpią w tych dawnych epokach, do których się cofają. — Ale sam pan powiedział, że ich opowieści nie trzymają się kupy, że są pełne anachronizmów. — Bo oni wędrują w epoki oglądane oczyma ich własnej wyobraźni. Nathan Riley ma swój własny obraz Ameryki początku XX wieku. Obraz ten jest błędny i anachroniczny, ponieważ Riley nie jest historykiem; ale dla niego ten obraz jest prawdziwy. Więc może tam żyć. I to samo dotyczy pozostałych. Carpenterowi oczy wyszły na wierzch. — Wszystko to jest właściwie nie do ogarnięcia umysłem. Ludzie ci odkryli sposób zmieniania marzeń w rzeczywistość. Potrafią wejść w rzeczywistość swych marzeń. Mogą w niej przebywać, żyć w niej, może na zawsze. Na Boga, Carpenter, oto pana Ideał Amerykański. T o jest cudotwórstwo, nieśmiertelność, niemal boski akt stworzenia, władza ducha nad materią… Trzeba koniecznie to zbadać, trzeba przestudiować dokładnie, trzeba dać to światu. — Czy może pan to zrobić, Scrim? — Nie, nie mogę. Jestem historykiem. Jestem nietwórczy, a więc jest to ponad moje siły. Do tego potrzebny jest poeta… artysta, który rozumie mechanizm powstawania marzeń. Od przelewania marzeń na papier winien być jeden krok zaledwie do obracania ich w rzeczywistość. — Poeta?… Czy pan mówi poważnie? — Oczywiście, jak najpoważniej. Czyż pan nie wie, co to jest poeta? Klarował nam pan przez pięć lat, że toczymy tę wojnę, aby ocalić poetów. — Nie rób pan żartów, Scrim, ja… — Niech pan pośle na oddział T poetę. On nauczy się od nich tej sztuki. Tylko poeta potrafi się tego nauczyć. A gdy już raz będzie wiedział, nauczy pańskich psychologów i anatomów. A oni z kolei będą mogli nauczyć nas. Bowiem poeta jest jedynym człowiekiem, który może służyć za tłumacza między ofiarami tych urazów a pańskimi ekspertami. — Zdaje mi się, że ma pan rację, Scrim. — A zatem niech pan nie zwleka, Carpenter. Bo ci pacjenci wracają coraz rzadziej do naszego świata. Musimy więc zdobyć ich tajemnicę, zanim znikną na zawsze. Trzeba wysłać na oddział T poetę. Carpenter sięgnął po interfon. — Przysłać mi natychmiast poetę! — rozkazał. Generał czekał. Czekał i czekał, podczas gdy Ameryka szukała gorączkowo wśród swoich dwustu dziewięćdziesięciu milionów zaprawionych i wytrenowanych ekspertów, wśród swoich narzędzi ludzkich, wyspecjalizowanych w obronie amerykańskich ideałów piękna, poezji i urody życia. Czekał, by wśród nich znaleziono poetę, i nie rozumiał zwłoki i bezowocności wszelkich poszukiwań. Nie rozumiał także, dlaczego ten fakt zupełnego, ostatecznego zniknięcia tak bardzo rozśmieszył Bradleya Scrima. Przełożył Julian Stawiński Fredric Brown KOPUŁA Kyle Braden siedział wygodnie na fotelu, wpatrzony w przełącznik umieszczony w ścianie naprzeciwko. Zastanawiał się po raz stutysięczny, a może stumilionowy, czy nadszedł już czas, by przełącznik obrócić. Rozmyślał tak od trzydziestu lat; tak, dziś po południu upłynie dokładnie trzydzieści lat. Przekręcenie przełącznika mogło oznaczać śmierć, nie wiadomo tylko, jakiego rodzaju. Na pewno jednak nie śmierć atomową — wszystkie bomby od lat już musiały wypromieniować. Promieniowania tego było, rzecz jasna, dosyć, by zniszczyć wszelki ślad cywilizacji. A z jego dokładnych obliczeń sprzed trzydziestu lat wynikało jasno, że musi upłynąć co najmniej stulecie, nim człowiek zacznie na dobre budować nową cywilizację. Co jednak działo się teraz na zewnątrz, poza chroniącym go od wszelkiej groźby polem mocy, ukształtowanym w kopułę? Czy krążyli tam ludzie zmienieni w bestie? Czy też ludzkość znikła zupełnie i miejsce jej zajęły inne, mniej nikczemne stworzenia? Chyba nie. Ludzkość musiała jakoś to przeżyć d człowiek znów wstąpi na drogę rozwoju. A wspomnienie tego, co uczynił sam sobie, zostanie może w postaci odstraszającej legendy. Inna sprawa, czy można kogo odstraszyć… Trzydzieści lat, myślał Braden. Dłużyły się potwornie. A przecież miał i nadal ma wszystko, czego mu trzeba, no i samotność jest przecież lepsza niż nagła śmierć. Tak myślał trzydzieści lat temu, gdy miał trzydzieści siedem lat. I tak myśli teraz, gdy ma lat sześćdziesiąt siedem. Nie żałował wcale tego, co zrobił. Był jednak zmęczony. I zastanawiał się, po raz stutysięczny, czy nie czas już obrócić przełącznika. Tam, na zewnątrz, doszli już pewnie do jakiejś znośnej formy egzystencji, choć zapewne opartej na rolnictwie. Mógłby więc ludziom pomóc, użyczyć im wiedzy i obdarzyć rzeczami, jakich potrzebowali, zakosztować — nim się naprawdę zestarzeje — ich wdzięczności i własnego zadowolenia, że im pomaga. Poza tym nie chciał umierać samotnie. Żył sam i można to było jakoś wytrzymać, ale samotna śmierć była czymś zupełnie innym. Dla jakichś powodów czuł, że umrzeć tu w samotności byłoby jeszcze gorsze, niż zostać zabitym przez nowych barbarzyńców, jakich spodziewał się znaleźć poza kopułą. Bo właściwie po trzydziestu zaledwie latach czegóż można się było spodziewać… Dzień dzisiejszy byłby bardzo stosowny na konfrontację. Minęło dokładnie trzydzieści lat, jeżeli jego zegary nadal szły dokładnie. Nie mogły się zresztą tak bardzo rozregulować w takim czasie. Więc jeszcze parę godzin i będzie trzydzieści lat — co do minuty. Postanowił więc, że wtedy uczyni tę nieodwołalną rzecz. Dotąd bowiem właśnie nieodwołalność przekręcenia wyłącznika powstrzymywała go za każdym razem, kiedy o tym pomyślał. Gdyby kopułę mocy można było wyłączyć, a potem znów uruchomić, decyzja byłaby łatwa i powziąłby ją już dawno. Może po dziesięciu lub piętnastu latach. Ale stworzenie pola wymagało olbrzymiej ilości energii, choć bardzo niewiele było trzeba, by je utrzymać. Wtedy kiedy je uruchomił, na zewnątrz była jeszcze dostępna energia, ale nie dziś. Samo pole — skoro je tylko uruchomił — przerwało wszelkie połączenia. Ale wewnątrz kopuły dość było źródeł energii, aby zaspokoić jego osobiste potrzeby i pokryć zapotrzebowanie samego pola. Tak zaczęło się trzydzieści lat zupełnej samotności. Braden nie chciał być sam. Gdybyż tylko Myra, jego sekretarka, nie uniosła się tak, kiedy… Teraz nie było celu już o tym myśleć, ale przychodziło mu to do głowy miliony razy. Dlaczego tak bezsensownie uparła się dzielić los z resztą ludzkości, dlaczego chciała pomagać tym, którym pomóc nie było można… I przecież go — kochała. Gdyby nie ten szaleńczy pomysł, byłaby za niego wyszła. Zbyt nagle wyjawił jej całą prawdę i to ją wzburzyło. A przecież byłoby tak cudownie, gdyby z nim została… Wszystko przez to, że wiadomości nadeszły wcześniej, niż się spodziewał. Kiedy tamtego ranka włączył radio, wiedział, że pozostały zaledwie godziny. Nacisnął guzik przywołując Myrę — weszła, piękna jak zawsze, spokojna, opanowana. Można by sądzić, że nie czytała gazet, nie słuchała wiadomości radiowych, nie wiedziała w ogóle, co się dzieje. — Usiądź, kochanie — powiedział. Oczy jej rozszerzyły się nieco; w tej formie nigdy się do niej nie zwracał. Ale usiadła z tym samym wyrazem twarzy jak zawsze, gdy miała mu stenografować. Ujęła ołówek. — Nie, Myro — wyjaśnił. — To sprawa osobista, bardzo osobista. Chcę cię prosić, żebyś za mnie wyszła. Zrobiła wielkie oczy. — Czy pan żartuje, doktorze? — Nie, stanowczo nie. Wiem, że jestem trochę starszy od ciebie, ale nie tak wiele. Mam teraz trzydzieści siedem lat, choć może wyglądam na więcej wskutek zbyt intensywnej pracy. A ty masz dwadzieścia siedem, prawda? — Skończyłam dwadzieścia osiem. Ale nie chodzi o wiek. Tylko że to wszystko przyszło tak nagle. Śmiesznie to powiedzieć, ale tak jest. Pan nigdy — uśmiechnęła się trochę złośliwie — nigdy mi się nawet nie przyjrzał. Pierwszy raz mi się to zdarzyło, odkąd pracuję. — Przepraszam — zaśmiał się Braden. — Bardzo cię przepraszam. Ale teraz mówię poważnie, Myro. Czy wyjdziesz za mnie za mąż? — Czy ja wiem… — odparła z namysłem. — Właściwie to zdaje się, że… kocham pana… trochę. Chociaż nie bardzo wiem dlaczego. Pan zawsze był tak bezosobowy, rzeczowy, pochłonięty pracą. Nigdy pan nawet nie spróbował mnie pocałować czy choćby powiedzieć komplement. A teraz te oświadczyny, takie nagłe i — znowu — rzeczowe. Może odłóżmy to na trochę. A przez ten czas powie mi pan przynajmniej parę razy, że mnie pan kocha. To bardzo potrzebne. — Ależ kocham cię, Myro. I nie gniewaj się. W każdym razie nie odrzucasz mojej prośby, prawda? Zaprzeczyła w milczeniu. Jej oczy, wpatrzone w niego, były doprawdy piękne. — W takim razie pozwól, że ci wyjaśnię, dlaczego wystąpiłem z tym tak późno i tak nagle. Po pierwsze pracowałem z rozpaczliwym pośpiechem i na wyścigi z czasem. Czy wiesz, nad czym pracowałem? — Wiem, że to ma coś wspólnego z obroną. Jakieś urządzenie. I może się mylę, ale zdaje mi się, że pracował pan nad tym bez porozumienia z rządem. — To prawda — przyznał Braden. — Dygnitarze nie chcieli mi wierzyć, a większość kolegów fizyków nie podzielała moich poglądów. Ale na szczęście miałem osobiste środki — dochody z różnych patentów na wynalazki w zakresie elektroniki. A to, nad czym pracowałem, było urządzeniem ochronnym przeciw wszelkim bombom i w ogóle wszystkiemu, z wyjątkiem przeobrażenia Ziemi w małe słońce. Chodziło o pole mocy, przez które nic absolutnie przeniknąć nie może. — I pan… — Tak, zbudowałem je. Mogę wytworzyć je w każdej chwili wokół tego budynku i trwać będzie, jak długo tylko zechcę. Nic nie zdoła przez nie przeniknąć, póki tylko będę chciał je utrzymać. Poza tym ten budynek zaopatrzony jest w olbrzymie ilości wszelkiego rodzaju zapasów. Są nawet wszelkie nasiona i chemikalia potrzebne do wyhodowania upraw hydroponicznych. Dwojgu ludzi wystarczy tego do końca życia. — Ale pan przekazuje to chyba rządowi? Jeżeli to ochrona przeciw pociskom jądrowym… — Tak — odparł Braden marszcząc brwi — ale niestety ma to nikłą wartość militarną. W tym sensie sztabowcy mieli rację. Widzisz, Myro, energia potrzebna dla stworzenia takiego pola mocy rośnie w stosunku sześciennym do jego wymiarów. Pole wokół tego budynku mieć będzie średnicę osiemdziesięciu stóp i kiedy je uruchomię, zużyję tyle energii, że przepali ono zapewne cały system oświetleniowy miasta Cleveland. Dla utworzenia takiej kopuły nad małą nawet wioską czy jakimś jednym obozem wojskowym trzeba więcej energii elektrycznej, niż zużywa cały kraj w ciągu paru tygodni. A gdyby wyłączyć pole dla wpuszczenia czy wypuszczenia kogoś, ponowne uruchomienie wymagałoby drugie tyle energii. Toteż jedyny użytek, jaki rząd mógłby uczynić z wynalazku, byłby ten, jaki sam zamierzam zrobić. To znaczy zachować życie jednej, dwóch, najwyżej kilku jednostek i pozwolić im przeżyć grozę nadciągających zdarzeń. Obecnie zresztą już za późno, aby zorganizować to gdziekolwiek indziej niż tu, — Dlaczego za późno? — Bo nie starczy już czasu na zbudowanie sprzętu. Dlatego, moja droga, że wojna już się toczy. Wpatrywała się w niego, blada jak płótno. — Podano to przez radio — wyjaśnił — parę minut temu. Wojna wypowiedziana, Boston zniszczony przez bombę atomową. A wiesz dobrze — mówił coraz prędzej — co to wszystko znaczy i do czego prowadzi. Przekręcę za chwilę wyłącznik, by uruchomić pole, i utrzymam je do czasu, gdy będzie można bezpiecznie wyjść. — Nie chcąc powiedzieć, że nie przypuszcza, by za ich życia było to możliwe, dodał: — Więc jest już za późno, żeby komukolwiek jeszcze dopomóc, ale sami możemy się ocalić. Przykro mi — ciągnął z westchnieniem — że musiałem ci to wszystko wyłożyć tak brutalnie, bez przygotowania. Ale rozumiesz chyba dlaczego. I stąd te nagłe oświadczyny. Powtarzam zresztą: jeśli masz jakieś wątpliwości, nie żądam, abyś wyszła za mnie natychmiast. Poczekaj tu, aż decyzja w tobie dojrzeje. Przez ten czas będę mógł ci mówić to, co powinienem był dawno powiedzieć. A nie mówiłem dotąd, bo — uśmiechnął się smutno — tak byłem zapracowany. Teraz jednak będzie mnóstwo czasu. A ja cię naprawdę kocham. Zerwała się nagle i bez odpowiedzi, nie patrząc, niemal na oślep, ruszyła w kierunku drzwi. — Myra! — zawołał i rzucił się w ślad za nią. Była już przy drzwiach. Odwróciła się i powstrzymała go skinieniem ręki. Była bardzo spokojna. — Muszę iść, doktorze. Mam trochę praktyki pielęgniarskiej. Pewnie się przydam. — Ależ pomyśl, co tam się będzie działo! Ludzie zmienią się w dzikie bestie. Wymrą okropną śmiercią. Słuchaj mnie, Myro, kocham cię za bardzo, aby pozwolić ci odejść. Zostań, błagam cię! — Niestety, muszę pana pożegnać, doktorze — odparła z dziwnym uśmiechem. — Obawiam się, że będę musiała umrzeć razem z dzikimi bestiami. Taka już widać jestem szalona. Drzwi zamknęły się za nią cicho. Widział przez okno, jak zbiegała ze schodów, jak ruszyła pędem do miasta, gdy tylko znalazła się na chodniku. W górze słychać było wycie odrzutowców. Zapewne nasze, pomyślał, ale mogą być i nieprzyjacielskie — a Cleveland to jeden z celów. Wróg może nawet wiedział o nim i o jego pracy, dlatego na początek wybrał to miasto. Braden skoczył do wyłącznika i… przekręcił. Za oknem, w odległości dwudziestu stóp, wyrosła szara nicość. Z zewnątrz nie przenikał teraz żaden dźwięk. Wyszedł z domu i spojrzał: szara półkula, wysoka na czterdzieści stóp i szeroka na osiemdziesiąt, dostatecznie wielka, by pokryć dwupiętrowy, niemal sześcienny budynek, który był jego domem i laboratorium. Braden wiedział, że druga połowa sięga na czterdzieści stóp w głąb ziemi, tworząc łącznie z pierwszą doskonałą kulę. Żadna siła nie mogła przeniknąć od góry, żaden robak i żadna potęga nie mogły wpełznąć czy wedrzeć się od dołu. I tak było przez pełnych trzydzieści lat. Nie były w końcu tak złe, pomyślał, te lata. Miał swoje książki, niektóre czytał tak często, że umiał je prawie na pamięć. Prowadził doświadczenia i chociaż od siedmiu lat, odkąd minęła mu sześćdziesiątka, zainteresowania jego i siły twórcze osłabły, dokonał kilku wcale istotnych odkryć. Trudno je porównać z wynalazkiem pola czy większością wcześniejszych jego wynalazków; zabrakło mu już bodźca. Prawdopodobieństwo, że cokolwiek z tych nowych odkryć przyda się jemu lub w ogóle komukolwiek, było bardzo nikłe. Jakiż pożytek z udoskonaleń elektronicznych mógł czerpać dzikus nie umiejący obchodzić się z najprostszym odbiornikiem radiowym, nie mówiąc już o zbudowaniu go. W każdym razie zajęcia, jakie miał, wystarczyły, by Braden czuł się dobrze, choć daleko mu było do szczęścia. Podszedł do okna i wpatrzył się w nieprzeniknioną szarość. Gdybyż tylko mógł ją unieść na chwilę i obejrzawszy, co chce, na powrót ją opuścić. Niestety, raz usunięta, nie dałaby się przywrócić. Podszedł do wyłącznika i długo się przyglądał. Nagle sięgnął dłonią i przekręcił. Zwrócił się do okna, po czym szybkim krokiem zaczął iść, w końcu podbiegł. Szara ściana znikła, a to, co ujrzał, było wprost nie do wiary. Za oknem rozciągało się zachwycające miasto — nie Cleveland, jakie znał. Zupełnie nowe miasto. Na miejscu dawnej wąskiej uliczki widniał szeroki bulwar. Z obu stron wznosiły się piękne budynki o dziwnej, nie znanej mu architekturze. Drzewa, trawniki — wszystko było starannie utrzymane. Co się stało, jak to było możliwe? Po wojnie nuklearnej ludzkość w żaden sposób nie mogła tak szybko odrobić zniszczeń. Chyba że wszystkie pojęcia socjologiczne były absurdalnie błędne. A gdzie są ludzie? Jakby w odpowiedzi przejechał samochód. Samochód? Takiego nigdy nie widział. Niezwykle szybki, zgrabny, poruszał się znakomicie, ledwie dotykając jezdni, jak gdyby antygrawitacja ujęła mu ciężaru, a żyroskopy nadały stabilności. W wozie siedziała para ludzi; prowadził mężczyzna. Był młody, przystojny, podobnie zresztą jak kobieta. Spojrzeli w stronę Bradena i nagle — mężczyzna zatrzymał wóz, który stanął niewiarygodnie szybko. Oczywiście, pomyślał Braden, musieli tu nieraz przejeżdżać i oglądać szarą kopułę, której teraz nie było. Wóz ruszył — pojechali pewnie kogoś zawiadomić. Braden otworzył drzwi i wyszedł na bulwar. Zrozumiał teraz, dlaczego ruch był tak słaby i dlaczego tak mało było ludzi. W ciągu trzydziestu lat jego zegary posunęły się o wiele godzin. Był teraz wczesny ranek — około szóstej, sądząc z położenia słońca. Braden poszedł przed siebie. Mógł zaczekać w domu, gdzie przebył pod kopułą trzydzieści lat — na pewno by się ktoś zjawił, zawiadomiony przez parę młodych ludzi. Ale Braden wolał nie czekać, chciał sam wszystko zobaczyć. Po drodze nie spotkał nikogo. Znalazł się w pięknej dzielnicy mieszkaniowej, było jeszcze wcześnie. W dali zobaczył parę osób, zauważył, że różni się od nich ubiorem, ale nie na tyle, by wzbudzić sensację. Przejechało jeszcze kilka niezwykłych wozów, ale nikt z jadących nie spostrzegł Bradena. Jechali zbyt szybko. Doszedł wreszcie do jakiegoś otwartego sklepu. Wiedziony ciekawością, wszedł do środka. Kędzierzawy młodzieniec, który układał coś na ladzie, spojrzał na Bradena ze zdziwieniem i zapytał uprzejmie: — Czym mogę panu służyć? — Proszę nie brać mnie za wariata. Wszystko za chwilę wytłumaczę. Niech mi pan tylko powie, co się tu stało trzydzieści lat temu? Czy nie było wtedy wojny jądrowej? — A, rozumiem — oczy młodzieńca rozbłysły — pan musi być mieszkańcem kopuły. I dlatego… — urwał z zakłopotaniem. — Tak — potwierdził Braden. — Byłem pod kopułą. Ale co się tu stało? Co się stało po zniszczeniu Bostonu? — Przyszły statki kosmiczne. Zniszczenie Bostonu, proszę pana, było przypadkiem. Flotylla statków przyszła z Aldebarana. Należały do rasy przyjaznej i znacznie bardziej od nas rozwiniętej. Przybyli, żeby nam pomóc i zaproponować wstąpienie do Unii. Niestety, jeden rozbił się nad Bostonem. Wybuch energii jądrowej w motorze i w wyniku tego — milion ofiar. Ale inne statki wylądowały zgodnie z programem, wszystko się wyjaśniło i — wprawdzie w ostatniej chwili — ale uniknęliśmy wojny. Nasze statki, które były już w drodze, zdołano jakoś odwołać. — Więc nie było wojny? — spytał Braden stłumionym głosem. — Oczywiście że nie. A dzisiaj, dzięki Unii Galaktycznej, wojna jest tylko koszmarnym wspomnieniem ciemnego okresu dziejów. Teraz nawet nie byłoby komu wypowiedzieć wojny — nie ma przecież państw. Dzięki Unii zrobiliśmy olbrzymi postęp. Skolonizowaliśmy Marsa i Wenus, które nie były zamieszkane. Ale Mars i Wenus to tylko przedmieście. Podróżujemy do gwiazd. Nawet… — tu urwał. Braden przytrzymał się mocno krawędzi lady. Więc ominęły go tak niezwykłe rzeczy! Trzydzieści lat przetrwał w samotni, a teraz był starym człowiekiem… — Co nawet? — zapytał odgadując po trosze, jaka będzie odpowiedź. — Nawet jesteśmy bliscy nieśmiertelności. Już teraz możemy żyć setki lat. Nie jestem chyba młodszy od pana. Nie wiem tylko, czy się pan nie spóźnił. Bo środki, w jakie zaopatrzyła nas Unia, działają tylko na ludzi w średnim wieku, w każdym razie przed pięćdziesiątką. A pan ma… — Sześćdziesiąt siedem — odparł sucho Braden. — Dziękuję panu. Tak, ominęło go wszystko. Gwiazdy — dałby nie wiem co, aby się tam dostać, ale już nie teraz. No i Myra. Mogła przecież należeć do niego i oboje byliby jeszcze młodzi. Wyszedł ze sklepu i skierował się w stronę budynku do dziś jeszcze znajdującego się pod kopułą, gdzie już na niego czekano. Może użyczą mu jedynego, o co chciałby prosić — energii, by mógł przywrócić pole mocy. Tak, jedyne, czego sobie życzył obecnie, to to, czego się dotąd najbardziej obawiał: pragnął umrzeć, jak żył, w samotności. Przełożył Julian Stawiński Raymond Z. Gallun POSIEW ZMIERZCHU Był to zarodnik mikroskopijnych rozmiarów. Twarda powłoka, odporna na absolutną suchość przestrzeni międzyplanetarnej, chroniła drobinę roślinnej protoplazmy. Po ochłodzeniu niemal do zera absolutnego protoplazma nie przejawiała energii wzrostu. Posiadała jedynie zaciekłą, upartą moc przeżycia, stanowiącą wyzwanie dla samego losu. Zarodnik, wraz z bilionami identycznych zarodników, błądził, wirował pomiędzy drogami Ziemi i Marsa. Raz siła przyciągania Słońca zbliżała go o parę milionów mil do Ziemi, raz potężne promieniowanie magnetyczne słonecznych mgławic odpychało go w kierunku macierzystej planety. Wszystko wydawało się przypadkiem i do pewnego czasu niewątpliwie było przypadkiem. Ale za pozornie bezładnym błądzeniem kryła się inteligencja, która w sposób rozumny potrafiła wykorzystywać zasady prawdopodobieństwa. Dominujący czynnik tej inteligencji polegał na woli przetrwania i odrodzenia, gdyż działo się to w epoce, kiedy Ziemia zdradzała już wyraźne objawy wieku starczego, a Mars był prawie równie zamarły jak Księżyc. Dziwne, zawile zbudowane zarodniki, poczęte tak, jak się poczyna nowy wynalazek, lecz w nierównie bardziej konkretnym procesie rozwoju organicznego, wystrzeliły ku czarnym bezkresom kosmicznego nieba. Chmura dymu uleciała w zbliżoną do próżni strefę, która była niegdyś życiodajną atmosferą. Większość zarodników opadła z powrotem na czerwoną, jałową glebę, ale część, stosunkowo nieznaczna, została uniesiona przez prądy powietrzne i minąwszy górne warstwy gazowej szaty Marsa trafiła bilionami do pustej przestrzeni eteru. Całe zjawisko, uzupełnione elementami świadomego działania, było ilustracją starożytnej teorii zarodników, stworzonej przed niezliczonymi wiekami przez Arrheniusa i traktującej o wędrówkach życia pomiędzy światami. Ogromne, cudowne rodzicielki drobin zostały w dogorywającym świecie, aby prowadzić nadal beznadziejną walkę o przetrwanie. Każdego kolejnego lata miotały one obłoki zarodników ku międzyplanetarnym otchłaniom. Niebawem jednak miały zmienić się w brunatne, wyschłe szczątki, powiększając liczbę zmumifikowanych śladów życia na Marsie — jak szare, rzeźbione monolity lub dziwaczne półkoliste budowle, upstrzone otworami niby plaster miodu — mieszkania wygasłego od dawna gatunku rozumnych istot, które nie znały nigdy izb ani domostw w postaci, jaką wypracowała ziemska ludzkość. Dla Marsa nadchodziła era zupełnej martwoty — na jego powierzchni nie miało się poruszać nic, z wyjątkiem cieni wędrujących po głuchej pustyni lub drobin piasku czy żwiru, co wibrują pod wpływem miernego ciepła dostarczanego przez gorące jeszcze, chociaż zmalałe Słońce. Śmierć i nic więcej! Jednakże rośliny, które były ostatnimi cywilizowanymi istotami Marsa, nie stamtąd pochodziły. Niegdyś wegetowały na satelitach Jowisza, a jeszcze dawniej… Cóż, zapewne nawet w biologicznej pamięci gatunku zatarł się obraz tamtych mrocznych, nieskończenie odległych czasów. Zawsze czekały sposobności, kiedy zaś nadchodziła pora, gdy jakiś świat stawał się fizycznie właściwy dla ich rozwoju — zaczynały działać. Jeden zarodnik wystarczał, by stworzyć przyczółek na nowej planecie. W pomyślnych warunkach taki właśnie zarodnik trafił do wyższych warstw ziemskiej atmosfery. Było to prawie nieuniknione, bo w gruncie rzeczy sposobność to element matematyczny, zależny od czasu i ilości powtarzanych prób. Przez miesiące zarodnik ulatywał pośród rzadkich, naelektryzowanych gazów, skąd mógł wrócić w bezkresy przestrzeni. Błądził wyżej i niżej, lecz siła przyciągania działała na znikomą masę, więc szansę sprzyjały lądowaniu na jałowiejącej powierzchni Ziemi. Wreszcie zarodnik znalazł dobre miejsce i spoczął w zlodowaciałym pustynnym parowie. Opodal, na tle dziwacznych wzgórz w kształcie głów cukru, stał zabytek dawno minionej, łagodniejszej epoki — ruiny strzelistej wieży z błękitnej porcelany. Przytułek zdawał się nie sprzyjać zamierzonym celom, bo leżał na północnej półkuli, którą ściskały kleszcze morderczej zimy. Powietrze, zanikające podobnie jak rezerwy wody, było suche i rzadkie. Temperatura spadła znacznie poniżej zera, chociaż nie była aż tak zabójcza, jak w przestrzeni międzyplanetarnej. Mars w owym czasie nie żył, Ziemia dogorywała. Jednakże w sumie warunki mogły uchodzić za niemal korzystne, gdyż zarodnik reprezentował życie przystosowane do rozwoju w środowisku nierównie mniej przyjaznym niż Ziemia w okresie schyłku. W parowie leżał śnieg nie głębszy niż na ćwierć cala. Nie topniał nawet w południe pod działaniem promieni słońca, które zbladło i skarlało po miliardach lat przetwarzania własnej masy na energię. Nie miało to znaczenia. Siły żywotne, zawarte w zarodniku, znalazły warunki sprzyjające rozwojowi — podobnie jak od nieprzeliczonych stuleci ziemskie nasiona znajdują pomyślne warunki z nastaniem wiosny. W sposób analogiczny do prostej fermentacji powstała w zarodniku drobna ilość ciepła. Kilka najbliższych kryształków śniegu obróciło się w wilgoć, której minimalny zasób podziałał na siły życia i wzrostu. Korzonki, cieńsze od pajęczyn, przeniknęły warstewkę śniegu. Zamarzały nocami, ale za dnia wznawiały upartą walkę. Zarodnik powiększał się, lecz nie otwierał. Jego powłoka stanowiła pancerz ochronny, zbudowany tak, że mógł i musiał rosnąć nie pękając. We wnętrzu zachodziły reakcje chemiczne. Chlorofil wchłaniał światło słoneczne, dwutlenek węgla, wodę. Z początku przemiany te przypominały procesy zachodzące w ziemskiej florze. Istniały wszakże różnice. Przede wszystkim wolny tlen nie ulatywał w atmosferę. Minęły wieki od czasu, kiedy podobne marnotrawstwo było możliwe, bo nawet za dni młodości Ziemi rzadka atmosfera Marsa zawierała tylko znikome ilości tlenu w triatomicznej postaci ozonu. Przybysz z Marsa gromadził tlen, sprężając go w mikroskopijnych zasobnikach porowatej i twardej powłoki zewnętrznej. Cel był prosty. Tlen, łącząc się wolno ze skrobią w procesie fermentacyjnym, wytwarzał ciepło równoważące niską temperaturę zewnętrzną, która w innym przypadku zahamowałaby rozwój. Zarodnik odmienił się w roślinę, która nie większa zrazu niż główka szpilki, wkrótce dorównała sporemu paciorkowi. Ten nieokreślony, brunatnozielonawy kształt mocno trzymał się gleby długimi włóknami korzonków. Było to skomplikowane laboratorium chemiczne, gdzie — podobnie jak w każdym okazie ziemskiej flory — zachodziły przemiany niełatwe do zrozumienia. W tej fazie roślina zaczynała prawdopodobnie odczuwać pierwsze przebłyski świadomości, w sposób zbliżony do dziecka, wyłaniającego się z mrocznej mgławicy narodzin. Oleiste drobiny, rozproszone wśród tkanek, a połączone delikatnymi, białymi włóknami, pełniącymi funkcję systemu nerwowego, powiększały się i, wraz z rozwojem, stopniowo tworzyły odpowiednik mózgu. Roślina zarodnikowa z Marsa zdradzała cechy rośliny myślącej, nawet w początkowym stadium rozwoju. Roślina myśląca? Tak. Przodkowie bezimiennego najeźdźcy z próżni dawno przegraliby walkę o przetrwanie, gdyby nie posiadali inteligencji. Jakie zmysły miał ten dziwaczny twór? Dzięki czemu był w stanie przenikać świadomością otoczenie? Zapewne dysponował możliwościami poznania równie niedostępnymi ludzkim pojęciom, jak wzrok jest niezrozumiały dla kogoś, kto przyszedł na świat ociemniały. Ale roślina musiała odczuwać w jakiś odmienny, prostszy sposób ciepło i zimno, a także dźwięki. Niewątpliwie widziała otoczenie na modłę zbliżoną do ludzkiej, na co wskazywały rozproszone na zewnętrznej powłoce i osadzone głęboko w jej porach drobne organy o soczewkach z przezroczystej roślinnej substancji. Były to oczy, które rozwinęły się zapewne z bardziej prymitywnych światłoczułych komórek, jakie posiadało wiele form ziemskiej flory. W początkowych miesiącach wśród zjawisk ziemskich nie kryło się żadne niebezpieczeństwo dla zarodnika. Królowała zima. Letarg ogarniał życie pustyni. Ruch ograniczał się niemal wyłącznie do przejmującego wichru, piaskowych wirów i od czasu do czasu przelotnej zamieci śnieżnej. Białe, mizerne słońce podnosiło się na wschodzie i pełznąc leniwie przez niebo wysyłało ledwie wyczuwalne, znikome ciepło. Później zapadała noc, piękna, purpurowa, tajemnicza, ale posępna jak kryształowy duch bezbolesnej śmierci. Na przestrzeni wieków skala ziemskiej rotacji malała wydatnie jako rezultat zmian zachodzących w stosunku sił przyciągania Słońca i Księżyca, które stopniowo rosły, w miarę jak satelita znajdował się coraz bliżej Ziemi. Skutkiem zwolnienia obrotów planety noce i dnie były odpowiednio dłuższe lub krótsze. Świat otaczający roślinę zarodnikową stanowił dziedzinę ponurej, bezludnej pustki. W czasie trwania zimy tylko raz owa monotonia została zakłócona. Pewnego wieczora, tuż po wschodzie Księżyca, przemknął po niebie z szybkością pocisku smukły metalowy pojazd. Na jego dziobie lśniła księżycowa poświata, z rufy wykwitał długi, wąski proporzec ognia. Kiedy okręt zbliżał się do pustynnego parowu, rozrzedzona atmosfera drżała od ostrego mechanicznego jęku, który niebawem utonął znowu w zadziwiającej ciszy, zostawiając po sobie bolesną pamięć. Bo roślina zarodnikowa pamiętała. Niewątpliwie piętno strachu znaczyło jej wspomnienia, gdyż strach to uczucie powszechne, związane ściśle z instynktem samozachowawczym, który przejawiają wszelkie formy życia bez względu na ich charakter i pochodzenie. Ludzie — albo raczej chłodne, bezlitosne, przebiegłe, skarlałe istoty będące potomstwem człowieka. Iterlu — jak się sami zwali. Oczywiście intruz nie wiedział jeszcze, jak wyglądają, nie znał nazwy ich protoplastów. Ale latająca maszyna, którą zbudowali, sygnalizowała groźną potęgę. Dziedziczna pamięć musiała wpływać w pewnej mierze na lęk, jaki nawiedził przybysza z kosmicznej przestrzeni. Na innych planetach przodkowie rośliny zarodnikowej spotykali reprezentantów świata zwierzęcego dysponujących podobnym zasobem wiedzy. A więc na Ziemi intruz uprzytomnił sobie bez wątpienia, że budowniczowie wehikułu, który przemknął, staną się jego najniebezpieczniejszymi i śmiertelnymi wrogami. Ale Iterlu, zamieszkujący rozległe miasta podziemne, nie wiedzieli, że coś takiego nawiedziło ich planetę i przyniosło wraz z sobą potencjalne możliwości zguby. Z racji tej nieświadomości drobna roślina zarodnikowa była bezpieczna w kryjówce parowu, gdzie od tysiąca lat nie stanęła noga Iterlu. Musiała tylko rosnąć, sposobić się do rozrodu, uważać pilnie na pomniejszych nieprzyjaciół i rozwijać swoje specyficzne siły. Nie należy sądzić, że roślina zarodnikowa była z natury rzeczy pozbawiona możliwości rozumienia fizyki, chemii czy nauk przyrodniczych. Nie miała oczywiście retort ani czułych instrumentów w pojęciu ludzkim. Dysponowała wszakże czymś — nazwijmy to zmysłem introspekcji — dzięki czemu potrafiła badać najdrobniejsze zjawiska, wszelkie procesy fizyczne i chemiczne zachodzące we wnętrzu własnej materii. Odczuwała nie tylko leniwe krążenie soków w tkankach, lecz również przemianę wody i dwutlenku węgla w wolny tlen oraz skrobię. Gdyby człowiek posiadał taki dar właściwy intruzowi z próżni — dar świadomego odczuwania przemian wewnętrznych aż do podziału komórek tkanki — łatwo uwierzyć, że po wiekach doświadczeń i wysiłków woli zdołałby zgłębić istotę zagadki życia. Bo w badaniach nad tą zagadką muszą niewątpliwie uczestniczyć wszystkie kolejne stopnie i fazy wiedzy praktycznej. Roślina zarodnikowa czyniła postępy w cudownym samokształceniu, które polegało częściowo na odradzaniu w świadomości zasobów odziedziczonej pamięci. Chwilowo, pod wpływem zarówno lęku, jak ciekawości, badała skrupulatnie nowe bezpłodne środowisko. Musiała je zrozumieć, by działać skutecznie. Bezsprzecznie posiadała inteligencję, krępowały ją jednak liczne ograniczenia. Była rośliną, więc nie dysponowała zwierzęcymi możliwościami szybkiej akcji zaczepnej lub obronnej. Ten właśnie zakres nieubłaganej walki był i miał zostać na zawsze jej słabą stroną. Mimo wszystkich utajonych mocy gość z obcych światów mógł łatwo ulec zniszczeniu. Na krawędzi parowu rysowały się szczątki strzelistej wieży z błękitnej porcelany… Po godzinach i dniach pilnej obserwacji intruz poznał każdą rysę i szczelinę, cały deseń zawiłych arabesek na widocznej stronie budowli… Były to ruiny piękne i tajemnicze zarówno w świetle słońca i księżyca, jak i za powiewnym welonem śniegu. Ale obcy przybysz nie mógł zdawać sobie sprawy, że są zupełnie niegroźne. W pobliżu wieży sterczały wysokie, posępne, nagie szczyty, podobne kształtem do głów cukru. Były zbudowane z mocno ubitej ziemi i upstrzone niezliczonymi otworami, lecz wśród chłodu zimy nie przejawiały żadnych oznak życia… W trakcie długich arktycznych miesięcy roślina zarodnikowa rosła, rozwijała się, sposobiła do fazy rozrodu. Gotowała się też do działania, łącząc nabyte obserwacje z trafnymi domysłami oraz wiedzą — daleką jednak od technicznej obróbki metali lub jakichkolwiek innych surowców. Wreszcie nastała łagodniejsza pora roku. Promienie słońca dawały więcej ciepła. Nieco śniegu stopniało i zwilżyło grunt w stopniu wystarczającym dla obudzenia ziemskich nasion. Wkrótce wystrzeliły pędy, rozwinęły się liście i groteskowe, niesamowite kwiaty. Pośród wzgórz., za błękitną wieżą, z wolna rozpoczynał się ruch. Pojawiły się nagle miliony drobnych, twardych, brunatnoceglastych żyjątek, gotowych podjąć bój o przetrwanie ze srogą przyrodą. Stulecia nieznacznie wpłynęły na mrówki: wzmogły tylko ich spryt i zawziętość. Za pokarm służyła im prawie każda substancja organiczna — bez względu na smak. Naturalnym rzeczy porządkiem mrówki musiały wkrótce odnaleźć roślinę zarodnikową. Nie były jednak jej jedynym nieprzyjacielem — nawet na tym pustkowiu. Najgroźniejszy był Kua wraz ze swoim czarnopiórym gatunkiem. Niebezpieczeństwo nie polegało na bezpośredniej i zaczepnej akcji, ale na tym, że ptaki mogły rozpowszechnić nowinę szeroko i daleko. Oto samotny Kua krąży wysoko pod słonecznym blaskiem. Hebanowe skrzydła ma rozpostarte; jego bystre, okrutne, małe oczy badają pilnie posępny teren. Wraz ze swoją samicą i stadem przespał zimę, zagrzebany w piasku, który nie dopuszcza chłodu. Teraz jest piekielnie głodny. Mógłby jeść mrówki, wie jednak, że wiosną okolica powinna obfitować w lepszą strawę. Nagle wyśledził szary ruch w dole. Zdawać się mogło, że naciśnięcie cyngla zmieniło jego kurs pełen wdzięku i równowagi. Kua runął ku ziemi nurkującym lotem, bezszelestnie, niby ołowianka. Atak był prostszy niż zazwyczaj i bardziej bezpośredni, lecz uwieńczyło go powodzenie. Zdobycz stanowił spory, długoogoniasty gryzoń, równie przebiegły jak sam Kua. Pisnął ze strachu głosem przypominającym ludzkie wołanie o pomoc, ale w jednej chwili ptak rozbił jego inteligentną, krągłą czaszkę stanowczym ciosem spiczastego, mocnego dzioba. Krwawy mózg był nie lada ucztą. Kiedy został pożarty, przyszła kolej na mniej smaczne mięso ofiary. Kua nie troszczył się o dobre maniery przy posiłku, jeśli nawet słyszał o nich kiedykolwiek. Był istotą na wskroś praktyczną. Po udanych łowach mógł sobie pozwolić na zaspokajanie złośliwej ciekawości. Odziedziczył ją po praprzodkach, którzy w zamierzchłych czasach, kiedy Ziemia przeżywała młodość, wyrywali z korzeniami niejedno świeże źdźbło zboża, a na widok farmera nadchodzącego z fuzją krakali ostrzegawczo z wierzchołków drzew. Kua podskoczył po błazeńsku na czarnych, pokrytych łuską łapach, strzepnął skrzydłami barwy przyprószonego hebanu i ponownie wzbił się w powietrze. Znowu zataczał kręgi i zwracając ku ziemi ślepia opatrzone białymi powiekami, wypatrywał pilnie czegoś, czemu mógłby poświęcić uwagę i energię. Wnet znalazł się nad parowem i błękitną wieżą, na której szczycie on i jego samica zamierzali zbudować gniazdo. Opodal ruiny zobaczył błękitny obłok przypominający kłąb dymu lub pyłu. Później usłyszał dziwny odgłos, jak gdyby głuche stuknięcie. Obłok uleciał szybko w górę, gdzie rósł i rzedniał, aby rychło rozproszyć się w czystej atmosferze. Kua zdumiał się naprawdę — nie wydał ostrego, przejmującego wrzasku, co zrobiłby niewątpliwie na widok czegoś mniej osobliwego. Zrazu zawrócił i jął oddalać się spiesznie; mógł wysnuć jeden jedyny wniosek: o ile wiedział, tylko Iterlu, potomkowie człowieka, potrafią wywoływać takie eksplozje. A Iterlu są okrutni i niebezpieczni. Jednakże odwrót trwał krótko. Nie następowało nic niepokojącego, więc Kua zatoczył łuk w kierunku źródła dymu i hałasu. Przez pewien czas zachowywał odległość, jak sądził, bezpieczną i usiłował zbadać charakter dziwnej, szarozielonawej wypukłości na dnie parowu. Wreszcie zadecydował, że bliższe obserwacje należy przeprowadzić z ziemi. Wobec tego wylądował ostrożnie o kilkaset jardów od rozpadliny na pustkowiu. Posuwał się przezornie, krok za krokiem, wykorzystując osłonę głazów i kopców piasku. Jego pióra połyskiwały tęczowo. Duża głowa chwiała się w rytm poruszeń, na ptasią modłę. Jego postawa stanowiła zabawną mieszaninę lęku i śmiałej decyzji. Wreszcie Kua zerknął zza dużego odłamka skały i zobaczył z bliska to, co go zwabiło — pękatą, lekko spłaszczoną bryłę o średnicy mniej więcej jarda. Z jej powierzchni sterczały szarozielone pędy, przypominające liście kaktusa. Na nich z kolei wyrastały czworokątne guzy o rogowej, szerokiej powłoce — torby zarodnikowe. Jedna z nich musiała pęknąć skutkiem ciśnienia nagromadzonych wewnątrz gazów. Należy sądzić, że torby zarodnikowe były prościej zbudowane i nie tak wielkie jak na ojczystym Marsie, gdyż miały służyć mniej skomplikowanym celom. Całą roślinę pokrywały długie, mocne kolce i włoski, które połyskiwały w blasku słońca niby cienkie druciki ze srebra. Dookoła leżały tysiące martwych mrówek, tysiące żywych wycofywały się w popłochu. Kua objął bystrym wzrokiem te fakty i posępną ich wymowę ocenił z przenikliwością wieku dojrzałego. Wiedział naturalnie, że inne torby zarodnikowe poczną rychło wybuchać z donośnym, niepokojącym łoskotem. Kua odczuwał strach. W epoce nieubłaganego, surowego współzawodnictwa ewolucja działająca na zasadzie doboru naturalnego wyposażyła jego gatunek we władze umysłowe, przerastające znacznie możliwości przodków. Potrafił obserwować i interpretować obserwacje z praktyczną wiedzą, jaką mogłaby posiadać pierwotna istota ludzka. Podobnie też jak prymitywny człowiek, zdradzał tendencje do zabobonnego lęku. Szarozielony przedmiot miał fantastyczne kształty, dalekie od… powiedzmy od wszystkiego, co naturalne. Kua nie był oczywiście botanikiem, lecz zdawał sobie sprawę, że to roślina. Ale jej drobne, jasne soczewki, jak gdyby oczy, stwarzały niepojęte wrażenie obserwacji, a połyskujące srebrzyście kolce przywodziły na myśl upiorne działanie, budziły bezimienny niepokój i grozę. Kua zgadywał — lub wyobrażał sobie czy nawet wiedział — że pojawienie się intruza może wywołać w przyszłości daleko idące następstwa. Był świadom prostego faktu, iż roślinność rozmnaża się w większości za pomocą nasion lub ich odpowiedników. Rozwój owej spłaszczonej kuli nie wydawał mu się całkowicie obcy. Oczywiście o tyle, o ile były to torby zarodnikowe. Jaki stąd wniosek? Biliony zarodników ulecą z wiatrem. Skutki będą oczywiste. Niewątpliwie Kua niepokoiłby się w mniejszym stopniu, gdyby nie tysiące zwłok i zagadka ich śmierci. Z pewnością mrówki próbowały żerować na intruzie i zginęły. Jak? Czy skutkiem działania roślinnej trucizny? Wnioski wypływające z logicznego rozumowania mogą budzić lęk w przypadkach, kiedy normalnie strach byłby nieprawdopodobieństwem. Pod wpływem pierwszego impulsu Kua chciał uciec, lecz fascynowała go groza. Uległ pobudkom głębszym, rozumowym. Człowiek, który poczuje w nocy zapach dymu, nie umyka z domu. Przeprowadza rozpoznanie. Nie inaczej postąpił Kua. Drobnymi podskokami zbliżył się i przystanął w odległości stopy od krągłej, szorstkiej powierzchni intruza; ustawił się przezornie, jak gdyby miał zaatakować jadowitą jaszczurkę. Dziób wystrzelił do przodu lekko i zwinnie. Dotknął ostrego kolca. Kua został porażony jakby nagłym, ogłuszającym ciosem w głowę. Gwałtowny dreszcz wstrząsnął całym jego ciałem. Ptak upadł i począł trzepotać skrzydłami wśród piasku. Elektryczność. Kua nie słyszał nigdy o czymś podobnym. W organizmie intruza prąd powstawał chemicznie skutkiem reakcji zbliżonych do tych, jakie w zamierzchłej przeszłości zachodziły w ciałach węgorzy elektrycznych i podobnych stworzeń. Ale analogie były pozorne. Węgorze elektryczne nie rozumiały nigdy charakteru własnej mocy i nie miały na nią wpływu tak jak na kształt własnego ciała. Roślina zarodnikowa natomiast rozumowała ściśle, drobiazgowo. Jej organy elektryczne zostały dokładnie zaplanowane, nim pierwsza ich żywa komórka dała początek drugiej. Nie były to organy odziedziczone. Były dostosowane ściśle do wymogów samoobrony w danym środowisku. W czasie zimy intruz pilnie studiował otoczenie, formułował trafne wnioski. Kua stopniowo przytomniał. Słyszał monotonny pomruk i zdawał sobie sprawę, że to głos rośliny. Nie wiedział jednak, że narządy dźwięku, podobnie jak organy elektryczne, powstały w nowym środowisku. Całymi dniami, od nastania wiosny, intruz nasłuchiwał różnorodnych dźwięków i oceniał ich znaczenie na Ziemi. Kua miał tylko jedno pragnienie: znaleźć się jak najdalej. Oszołomiony jeszcze, półprzytomny, wzbił się w powietrze, aby rychło usłyszeć za sobą tępe stuknięcie. Nowe biliony zarodników przemieszały się z wiatrem, co miał je roznieść szeroko i daleko. Pierwsze wrażenie minęło — Kua miał już określony cel. Wiedział, jak należy postąpić, chociaż groziło to zetknięciem z najgroźniejszym spośród wrogów. Kiedy jednak przyszło do wyboru, wolał niebezpieczeństwo znane od nie znanego. Wzbił się wysoko, pod jasny lazur nieba. Rychło zostawił za sobą porcelanową wieżę, mrowiska, liczne kopczyki znaczące wejścia do kolonii gryzoni — jak gdyby cały monotonny krajobraz odpłynął na ruchomej taśmie. Kua szukał swojej samicy i trzydziestu czarnoskrzydłych osobników, które stanowiły jego plemię. Znalazł je pojedynczo lub w niewielkich grupkach i zebrał w stado. Nastąpiła wymiana ochrypłych, przejmujących wrzasków. Nad Ziemią zawisła groźba — dziwaczna, bezimienna groźba. Wzburzenie i podniecenie osiągnęło szczyty. Piękny, łagodny, a zarazem pełen niebezpieczeństw zmrok zastał ptasi klan w sali na jednym z głównych pięter olbrzymiej budowli, położonej o wiele mil od miejsca, gdzie Kua dokonał odkrycia. Gmach stanowił relikt tej samej subtelnej kultury, która stworzyła błękitną wieżę z porcelany. Bogata mozaika zdobiła niegdyś posadzkę komnaty, lecz gruba warstwa pyłu i ziemi pokrywała obecnie ślady dawnego przepychu. Na ścianach pozostały malowane krajobrazy o zwiewnym uroku, a pogodne twarze pradawnych istot ludzkich uśmiechały się tu i ówdzie pośród cieni. Robiły wrażenie widm, zdziwionych i zaniepokojonych losami świata, do którego ongi należały. Te delikatne stworzenia żyły w przychylniejszym klimacie, minionym bezpowrotnie na Ziemi. Same zostały zmiecione przez nowy gatunek istot — również ludzkich, lecz odmiennego, bardziej okrutnego typu. Wysoko, pod sklepieniem przestronnej rotundy, blednące światło dzienne sączyło różowy odblask przez bajkowe żaluzje z delikatnie rzeźbionego, ażurowego marmuru. Ale dawny przybytek śmiechu, zabawy, strzelistych wzlotów sztuki był dziś chłodnym, pełnym kurzu miejscem zgromadzeń czarnopiórych, posępnych harpii. Ptaki skrzeczały, pomrukiwały, wrzeszczały jak wrony z dawno minionej ery. Pod sklepionymi krużgankami, wśród mroków zapadającej nocy, zgiełk brzmiał ponuro i złowróżbnie, lecz zupełnie inaczej niż krakanie sprzed wieków. Niewątpliwie stanowił rozumną, świadomą wymianę myśli. Kua siedział wysoko, na ozdobnej, pokrytej patyną stuleci mosiężnej balustradzie. Przemawiał do towarzyszy wydając przejmujące wrzaski i stłumione żałosne tony. Na swój sposób posiadał cechy krasomówcy, lecz mimo starań trwających całe popołudnie nic nie osiągnął. Jego krewniacy byli przestraszeni, nabierał więc coraz głębszego przekonania, iż niebezpieczną misję musi podjąć samodzielnie. Nawet Teka, jego samica, odmawiała współudziału. Wreszcie Kua nastroszył pióra szyi i gwałtownie potrząsnął głową, co było gestem ptasiego oburzenia. Zeskoczył z balustrady i przez pozbawione szyb okno odleciał z krakaniem przypominającym gniewny okrzyk czarnego upiora. Pierwszy raz podejmował nocą tak daleką podróż, był jednak zdania, że krytyczna sytuacja nie pozwala na zwłokę. Gwiazdy lśniły jasno. Powietrze było czyste, mroźne. Ziemię znaczyły z rzadka rudawe łuny nad kominami prymitywnych palenisk, które ogrzewały podziemne siedziby gryzoni w chłodniejsze noce wiosny lub jesieni. Niebawem wyszedł Księżyc — ogromny i żółty, niby potworne oko. Przy jego poświacie i wśród absolutnej ciszy Kua łatwo uległ dreszczowi nieokreślonej grozy, która wzmagała się i narastała niczym lawina. Oczywiście nie miał pewności, że rozumuje trafnie i że jego misja posiada istotną wagę. Lecz bystra intuicja zdawała się potwierdzać wnioski. Musi odnaleźć Iterlu, potomków człowieka. Musi podzielić się z nimi nowiną. Dobrze zdawał sobie sprawę, że Iterlu darzą miłością tylko siebie. Ale był też świadomy ich mocy większej niż siła wiatru albo nawet obroty Słońca i Księżyca. Oni obmyślą rychłe i skuteczne środki, aby zaradzić niepojętej groźbie. Kua leciał więc i leciał, aż do szarego brzasku, by pokonawszy wiele setek mil zobaczyć wreszcie niską metalową kopułę nad pagórkiem. W łagodnym świetle wczesnego rana jej regularne zarysy lśniły hebanem — były piękne, lecz odstraszające. Kua wiedział, że pod kopułą znajduje się szyb wiodący do cudownej krainy Iterlu, intrygującej nie mniej niż magiczny świat cieni. Lęk ściskał ptasie serce, lecz odwrót był niemożliwy. Wysokość stawki nie pozwalała na wahanie, Kua zatoczył szeroki łuk, okrążył kopułę. Nie uderzał długimi, czarnymi skrzydłami — posuwając się lotem ślizgowym korzystał umiejętnie z najsłabszych nawet podmuchów wiatru. — Iterlu! — krzyknął pełną mocą płuc — Iterlu! Iterlu! Słowo to wymawiał na ludzką modłę, lecz z dziwacznym akcentem, jak papuga. Podobnie jak jego przodkowie — kruki — posiadał zdolność naśladowania głosu człowieka. Opadając coraz niżej nad kopułą, bacznie wyglądał znaku. Zar był zły. Nie lubił samotnego strażowania na powierzchni i rutyny bieżących obserwacji astronomicznych, obowiązujących na posterunku. Całą noc spędził przy stole, wokół którego migały światła sygnałowe. Współpracował ze strażnikami innych osiedli w ustalaniu pozycji nowej chmury meteorów. Kąty, odległości, liczby. Miał tego dosyć. Czemu nie pośpieszą się ekipy konstrukcyjne? Cały rodzaj Iterlu winien od dawna przenieść się na Wenus — bo przecież mógł. Według opinii Zara nie należało trzymać się stygnącej Ziemi. Przed wiekiem już trzeba było wykończyć rodzimych mieszkańców Wenus. Czemu tak się nie stało? Jak zwykle zawinił niedorzeczny urzędowy bezwład. Ochrypły ptasi krzyk pulsujący w głośniku na ścianie nie wpłynął dobrze na humor Zara. Początkowo nie zwracał uwagi na zakłócenia, lecz ostatecznie zirytowały go i pobudziły do działania. Uparcie powtarzała się jedna nazwa: — Iterlu! Iterlu! Zar wykrzywił gniewnie szeroką, śniadą twarz, brzydką niby oblicze złośliwego gnoma. Zerwał się z krzesła. Chwycił broń przypominającą mały pistolet. Po chwili stanął na piaszczystym stoku wzgórza i zmierzył wzrokiem czarny kształt szybujący lękliwie tuż nad jego głową. Zar nie znał litości. Odruchowo podniósł broń. — Iterlu! Loah! — wrzasnął Kua. W języku Zara „loah” znaczy niebezpieczeństwo, i to w najwyższym stopniu. Przygotowana do egzekucji ręka znieruchomiała — przynajmniej na moment. Zwęziły się małe, przebiegłe oczki. Usta jęły wydawać chrapliwe dźwięki, naśladujące język Kua. — Mów po swojemu, ptaku — padł szorstki rozkaz. — Zrozumiem. Kua był wystraszony. Nerwowo trzepotał skrzydłami, to obniżał lot, to oddalał się raptownie, ale wykrakał całą historię. Nieudolnie opisywał dziw, który odkrył, używał porównań, jakimi mógłby się posłużyć człowiek pierwotny. Intruz był podobny do kamienia, przypominał również kolczasty kaktus, a w pewnym sensie i narzędzie śmierci stosowane przez Iterlu. W każdym razie było to coś osobliwego, nie widzianego dotąd na Ziemi. Zar słuchał z rosnącą uwagą. Z opowieści ptaka starał się wyłowić dane niezbędne do zlokalizowania szczególnego zjawiska. Okazało się, że informacje są dokładne, wystarczająco ścisłe. Być może Zar oszczędziłby skrzydlatego informatora, gdyby Kua zachęcał go do czynu mniej natrętnie. Ale Kua marudził trochę za długo, wrzeszczał zbyt głośno. Rozdrażniony Zar uniósł broń. Ptak odleciał niezwłocznie, lecz nie mógł umknąć z zasięgu śmiertelnej groźby. Wystrzeliła ku niemu niewidzialna energia. Płonące czarne pióra rozproszyły się w porannym wietrze. Kua wydał okrzyk cierpienia i wyrzutu i opadł chwiejnie ku ziemi. Zar nie spojrzał nawet na ofiarę. Leniwym krokiem wrócił pod kopułę. Nim jednak upłynęła godzina, zdążył uzyskać zgodę władzy zwierzchniej i odbyć lot do parowu w sąsiedztwie błękitnej wieży. Pochylił się nad dziwacznym kształtem intruza. Uległ szczególnej grozie. Nigdy nie był na Marsie. Od przeszło dwustu tysięcy lat żadna ziemska istota nie odwiedziła tamtej planety. Iterlu byli zbyt praktyczni, by podejmować nieopłacalne przedsięwzięcia, a ich poprzednikom brakło ducha przedsiębiorczości niezbędnego do dalekich, awanturniczych wypraw. Jednakże Zar czytywał starożytne księgi, pochodzące z epoki odległej o pół miliona lat. Wiedział, że szarozielony osobnik przypomina florę dawnego Marsa. W jego na wskroś rzeczowym umyśle powstała idea wielkiej przygody, zbudziła się świadomość nieokreślonej grozy i zawrotnych międzyplanetarnych odległości. Kolce. Pękate, okryte twardą powłoką, mięsiste liście magazynujące tlen pod ciśnieniem. Chlorofil wchłania światło słoneczne, wytwarza skrobię, jak to się dzieje w pospolitych ziemskich roślinach. Tyle że chlorofil znajduje się pod mocną, przezroczystą osłoną, która zmienia charakter przepuszczanego światła. Dlatego astronomowie z ery międzyplanetarnej mniemali, że na Marsie nie ma wegetacji. Zielona flora Ziemi, fotografowana przy użyciu promieni infraczerwonych, wydaje się srebrzysta, jak gdyby pokryta szronem. Flora Marsa nie zdradzała w ten sposób swojej obecności — z racji tej właśnie osłony. Zar wzdrygnął się, chociaż według jego oceny nie było zimno. Drobne, błyszczące krążki na powierzchni intruza zdawały się obserwować go krytycznie, chłodno, z głębokim zrozumieniem. Spoglądał na otwarte torby zarodnikowe. Zdawał sobie sprawę, że ich zawartość uleciała z wiatrem, rozproszyła się i osiadła gdzieś, stwarzając nieuchwytną groźbę. Wobec tej groźby, wobec rozsianych szeroko miliardów zarodników, należy zastosować metody najbardziej bezwzględne. Wreszcie przyszedł gniew. Zar dobył nóż zza pasa i po trosze ze złości, po trosze dla doświadczenia zadał intruzowi cios, odcinając spory płat powłoki. Poczuł uderzenie prądu elektrycznego — dotkliwe, lecz o wiele za słabe, by zabić istotę jego rozmiarów. Z cichym syczeniem tlen począł uchodzić z roślinnej rany. Intruz nie bronił się dłużej. Na razie wyczerpał dostępne mu środki. Zar odskoczył do tyłu. Jego piekielna mała broń ziała ogniem przez pełne dwie minuty. Kiedy na koniec zwolnił spust, miejsce upiornego najeźdźcy z kosmosu zajęła rozżarzona, dymiąca dziura. Zar w imieniu całego swojego gatunku odpowiedział na napaść błyskawicznym zniszczeniem. Zachichotał złośliwie. Tak. Istnieją sposoby uwolnienia Ziemi od zdradliwej groźby obdarzonych inteligencją roślin z Marsa — nawet gdyby to wymagało czasu. Zresztą jest Wenus — świat obiecany. Wkrótce zostanie tam przesiedlona połowa gatunku Iterlu. A i dla reszty znajdzie się miejsce, jeżeli zajdzie potrzeba. Jeżeli zajdzie potrzeba? Zar wybuchnął śmiechem. Czym może zagrażać Iterlu bezwładna, przyrośnięta do gruntu masa? Zwrócił broń w kierunku błękitnej wieży, znowu nacisnął spust. Nadwątlone kafelki posypały się z głuchym, żałosnym grzechotem — jak gdyby drwiły z bezmyślnego wandalizmu. Niespodziewanie Zar poczuł się głupio. Każda myśląca istota ma w sobie zmysł doradczy i krytyczny. Na moment Zar zobaczył siebie i swój gatunek w świetle nieco odmiennym niż zwykle. W przeciwieństwie do form niżej zorganizowanych potomkowie człowieka nie posunęli się daleko w sferze myśli. Nie sprzyjały temu wzloty i upadki historii. Wojny udaremniały korzystny dobór naturalny, gdyż niszczyły osobniki najbardziej powołane, aby wieść przyszłe pokolenia do chwały. Zar wiedział o tym. Jego niedorzeczna napaść na zrujnowaną budowlę stanowiła zapewne podświadomy akt zazdrości wobec dawno wymarłych generacji — lepszych, rozumniejszych i szczęśliwszych. Żałował teraz i przedwczesnego zniszczenia rośliny zarodnikowej. Należało ją zachować celem przeprowadzenia badań. Ale cóż? Niepodobna cofnąć czegoś, co zostało dokonane. Zajął miejsce w szybkim, lśniącym pojeździe rakietowym. Kiedy zamknął za sobą drzwi kabiny, odniósł wrażenie, że odcina się od hordy szyderczych, groźnych upiorów. Niebawem wrócił do powierzchniowej stacji obserwacyjnej. Zdał służbę innemu małemu człowieczkowi o śniadej cerze i pogrążył się w cylindrycznym, głębokim na milę szybie, który wiódł do krainy przypominającej królestwo cyklopów. Ogłuszający łoskot, migotanie świateł, donośne krzyki robotników, żar płomieni oraz imponujący majestat gigantycznych pracujących niestrudzenie machin. Na rozległym placu z kolumnadą układano kile okrętów kosmicznych, budowanych z myślą o emigracji i podbojach. Może za rok — okres krótki, jeśli wziąć pod uwagę ogrom zamierzeń — okręty te wystartują z Ziemi, potężnie uzbrojone. Będą ich wtedy tysiące, bo praca wre na całym globie, w dziesiątkach identycznych ośrodków podziemnych. Nieokreślony lęk Zara rozproszył się wśród marzeń o przyszłych triumfach. Mieszkańcy Wenus zginą w niszczącym skwarze płomieni. Chwała Iterlu będzie rozbrzmiewać coraz dalej i dalej… Kua żył. Był to cud, możliwy zapewne tylko dzięki szalonej, nieokiełznanej woli życia. W drobnym, ptasim ciele płonęło zawzięte męstwo, równoważące wiele innych braków. Przez długie godziny Kua leżał na pustynnym piasku, jak żałosny, zwinięty pęczek pierza. Ruch jego ograniczał się do pracowitego oddechu i mrugania oczami, pałającymi nienawiścią. Krew kapała wolno z ohydnych, rozjątrzonych ran na piersiach. Nieznośny, świdrujący ból przejmował mięknie. Jednakże przed zachodem słońca Kua zdołał podźwignąć się i odpełznąć kilka sążni. Skostniały, zagrzebał się w płytkim piasku, szukając ochrony przed nocnym chłodem. Przez trzy doby pozostawał bez ruchu. Był za słaby, by opuścić legowisko. Nie czuł urazy do Zara ani innych okrutnych Iterlu. Dość długo żył w okrutnych warunkach, by przywyknąć do nieliczenia na żadne względy. Ale uległ pasji, niepohamowanej pasji wywołanej cierpieniem fizycznym. Pragnął zemsty lub raczej potrzebował jej nie mniej niż ożywczego tchnienia. Nie wiedział oczywiście, że Iterlu przygotowują plany kampanii przeciwko zarodnikowym roślinom z Marsa i że przy okazji zmiotą z powierzchni Ziemi jego gatunek oraz całe życie organiczne. Czwartego dnia rozstał się z kryjówką. Szczęście mu dopisywało — opodal znalazł padlinę — szczątki zwierzęcia z rodziny antylop. Przez następne dni i tygodnie walczył skutecznie ze śmiercią. Gojenie postępowało z wolna, bo zanieczyszczone rany zaczęły się jątrzyć. Kua zdążał ku rodzinnym stronom z początku pieszo, następnie podfruwając od czasu do czasu po sto jardów. Trud i męka zdawały się nie mieć końca, ale szatańskie błyski nienawiści nie gasły w złych oczach z białymi powiekami, a długi, czarny dziób kłapał z nieokiełznanej zawziętości. Długie dni utworzyły miesiąc, a potem dwa. Wreszcie pewnego dnia Kua wpełznął do głębokiego parowu. Wychudzony straszliwie, przypominał czarno odziany szkielet. Był do cna wyczerpany — w swoim zamroczeniu nie uprzytomnił sobie, że gęstniejące cienie kryją coś niezwykłego. Ledwie zauważył tu i ówdzie krągłe kształty, ale gdyby nawet objął je mętnym wzrokiem, sądziłby, że to niewielkie głazy. Opanowany nienawiścią do Iterlu, prawie zapomniał o roślinie zarodnikowej. Nie wiedział, że właśnie w tym miejscu los i zmienne podmuchy wiatru dokazały cudu. Z milionów zarodników setka przynajmniej osiadła w jarze. Warunki sprzyjały szybkiemu rozwojowi. Było w miarę ciepło. Była też i wilgoć. Kua usłyszał wyraźnie szmer wody. Zapragnął dostać się do niej, ale brakło mu sił. Kua musiał spać długo; zbudził go jednostajny pomruk o dziwnie hipnotycznych właściwościach. Ptak nadal był słaby i odrętwiały, lecz mimo głodu i pragnienia spokojniejszy. Rozejrzał się dokoła. Rozpadlina była głęboka, cienista. Tonęła w szarym półmroku, chociaż na zębatych szczytach jej zboczy połyskiwały promienie słońca. Kua ocenił to wszystko w mgnieniu oka — spojrzał na rozproszone tu i ówdzie dziwaczne kształty, które o zmierzchu poczytał za kamienie. Zrozumiał. Były to rośliny zarodnikowe — pokraczne, widmowe, kostropate, połyskujące małymi soczewkami światłoczułych organów. W pierwszej chwili chciał odlecieć, umknąć przed śmiertelnym wrogiem. Jednakże trwało to krótko. Monotonny pomruk dobywający się z membran organów głosowych roślin koił, łagodził, sprowadzał coraz głębszy spokój. Wokół leżały martwe mrówki — ofiary prądu elektrycznego. Ptak nie miał do dyspozycji lepszego pokarmu, więc zaczął jeść żarłocznie. Później odnalazł mętne źródełko wypływające ze skalnej ściany i pił długo. Wreszcie osunął się na ziemię i podczas drzemki mamrotał coś o sobie, o własnym gatunku i wszechwiedzącym Iterlu. Wkrótce jednostajny pomruk najeźdźców uległ zmianom, upodobnił się do majaczenia Kuy — jak gdyby uczono mówić małe dziecko. Można było odróżnić słowa „Kua”, „Iterlu” oraz inne wyrazy i zwroty języka wrogiego klanu. Tak wyglądał początek cudownej i zdumiewającej przygody Kua, czarnopiórego wygi. Nie odczuwał już potrzeby powrotu w ojczyste strony, chociaż Słońce wielokroć wschodziło i zachodziło. Nie znał przyczyny, bo nie wiedział nic o czarach hipnotyzmu. W miarę regeneracji sił podejmował coraz to dalsze wyprawy. Polował. Odżywiał się głównie owadami i robakami. Zawsze jednak wracał do parowu, by słuchać niesamowitych roślin, które szeptały, mamrotały, gawędziły jego mową. Była w tym mimo całej grozy nieokreślona, mglista zapowiedź czegoś dobroczynnego, jak gdyby nowej dziwnej sprawiedliwości obejmującej cały świat. Tymczasem smugi lśniących pojazdów rakietowych przemykały nad pustynią za dnia i w nocy. Niekiedy strzelała z nich niewidzialna energia, spowijając piasek w płomień i niszcząc rośliny zarodnikowe, tam gdzie zdołały zapuścić korzenie. Prawo przypadku chroniło jednak jar i zapewne inne miejsca, więc obce życie kiełkowało. Pustynia była bardzo rozległa. Pierwszy etap walki Iterlu z najazdem roślin zarodnikowych stanowił wstęp i miał na celu utrzymanie w szacha przeciwnika. Tylko sam Iterlu znał tajemnice generatorów konstruowanych głęboko pod ziemią — generatorów, które wytwarzały straszliwą energię, zdolną unicestwić wszelką żywą plazmę na powierzchni planety. Było to zadanie olbrzymie, wymagające długotrwałych przygotowań, lecz Iterlu postanowili zapobiec raz na zawsze groźbie wydarcia im władzy nad Ziemią. Zapadł wyrok śmierci na Kuę wraz z całym jego klanem, na gryzonie, mrówki i wszystkich innych pomniejszych mieszkańców ocalałych wśród zmierzchu planety Ziemi. Nienawiść Kuy wobec potomstwa człowieka miała podstawy słuszniejsze, niż sam Kua zdawał sobie sprawę. Nietrudno mu więc przyszło zastosować się do polecenia, które usłyszał: — Znajdź Iterlu. Sprowadź go tu. Samego. Pieszo. Od razu przyszedł mu na myśl Zar, który znajdował się najbliżej. Ale okazja nastręczyła się dopiero pod koniec lata, chociaż ptak nie próżnował i stróżował pilnie. Pewnego wieczora, kiedy Księżyc i Wenus świeciły jasno, Kua siedział na szczycie wzgórka opodal wielkiej kopuły powierzchniowej, skąd często prowadził obserwacje. Nagle pojazd Zara wystrzelił z cylindrycznej wyrzutni, zatoczył powolny łuk i obrał kurs północno–zachodni. Leciał prosto i nie tak prędko, by mu ptak nie mógł dorównać. Bez wątpienia pilot odbywał wycieczkę dla rozrywki, bez konkretnego celu. Kua, zadowolony i podniecony, utrzymywał bezpieczny dystans, póki pojazd nie zbliżył się do jaru. Wreszcie nadeszła pora… Ptak wiedział, że grozi mu zguba, jeżeli jednak załatwi sprawę zręcznie… Mocno uderzył skrzydłami, aby doścignąć mechaniczną zwierzynę. Jął nawoływać przejmującym ptasim głosem: — Iterlu! Iterlu! Iterlu! Ląduj! Jestem Kua, twój dawny informator. Pokażę ci więcej. Więcej! Więcej! Podstęp przedstawiał się naiwnie prosto. Zar dosłyszał głos mimo łoskotu rakiety. Czy żywił podejrzenia? Oczywiście. W owej epoce nie było na Ziemi istoty, która przyjęłaby podobne zaproszenie bezkrytycznie. Ale i Zar był dobrze uzbrojony i — według własnego zdania — bezpieczny. Zwyciężyła ciekawość. Wyłączył silniki i zapytał w ptasim narzeczu: — Gdzie i co mi chcesz pokazać, czarny łajdaku? Kua wznowił nalegania: — Ląduj! Nie dojedziesz swoją maszyną, tam gdzie trzeba. Ląduj, Iterlu! Pertraktacje trwały. Nieufność walczyła z zainteresowaniem. Tymczasem rośliny zarodnikowe czekały cierpliwie na dnie szczeliny, którą wartki potok wyżłobił w jakiejś odległej epoce geologicznej. Soki krążyły w ich tkankach tak samo, jak w tkankach innych roślin, lecz delikatne włoski łowiły dźwięki, a wrażliwe na światło komórki zastępowały oczy. Głębiej znajdowały się organy odpowiadające mózgowi i systemowi nerwowemu. Rośliny zarodnikowe nie znały motali ani narzędzi. Działały w odmienny sposób — narzucony przez warunki wysoce niekorzystne w porównaniu z sytuacją zwierząt. Ale miało to również i swoje dobre strony. Teraz czekały zaczajone niby krągłe upiory. Słyszały wrzaski Kuy, swojego wysłannika. Odczuwały zapewne wzmożone napięcie — jak myśliwy, którzy wśród ciemności czy mgły złowił uchem kwakanie kaczek. Wreszcie żwir zgrzytnął i w pole widzenia wkroczył mały człowieczek w srebrzystej tunice. Drobna, szczupła ręka mocno ściskała broń. Zawahał się na moment, jak gdyby ulegając nagłej panice. Ale nie dano mu sposobności do odwrotu. Torba zarodnikowa pękła z trzaskiem. Żywy kurz wypełnił jar jak gęsta, nieprzejrzysta mgła, oślepiająca i dusząca. Zar odruchowo nacisnął spust. Płomień strawił kilka roślin. Kamienie potoczyły się z łoskotem w miejscu, gdzie źle wymierzona smuga energii napotkała ścianę parowu. Mały człowieczek przeraził się, odetchnął głęboko, gwałtownie. W tej chwili upadł i począł wić się w bezradnej męce. Dławiony miałkim pyłem, miał wrażenie, że jego świadomość zapada w czarną otchłań nieskończoności. Oto on, Zar, płaci za wszystkie złe uczynki. Z opętańczą furią słuchał szyderczych wrzasków Kuy, który go zwabi? w matnię. Nie mógł jednak odpowiedzieć obelgami — jego myśli roztapiały się w nicość. Świadomość życia wracała z wolna i boleśnie. Początkowo Zar czuł się, jakby przechodził zapalenie płuc duszności, wysoka temperatura, kompletne otępienie. Gdyby zarodniki mogły rozwinąć się w płucach, umarłby niezawodnie. Ale szczęśliwie nie było to środowisko ani zbyt ciepłe, ani zbyt wilgotne. Pomału Zar wykasływał balast. Był zziębnięty, zlodowaciały, bowiem wraz ze zmianą pory roku nastały chłody. Drobny śnieg sypał z pierzastych chmurek, perłowych i obrzeżonych złotem. Opadające z wolna maleńkie kryształki połyskiwały tysiącznymi refleksami światła. Grobowa cisza przytłaczała niemal fizycznym brzemieniem. Zdawać się mogło, że ów ciężar to zamierzchłe dzieje świata, dzieje wspaniałego rozwoju zmierzającego stopniowo i nieuchronnie do wiecznych cieni kamiennej śmierci. Zar pragnął umknąć z przerażającego parowu, który zdawał mu się cząstką innej planety. Podźwignął się, próbował stanąć. W tym momencie spostrzegł, że pętają go podobne do sznurów wąsy, twarde jak róg, lecz ciepłe od organicznego fermentu, bardziej zwierzęcego niż roślinnego. Delikatne szoki elektryczne drażniły skórę, która jak gdyby pulsowała. Zar zdawał sobie sprawę, że w czasie kiedy leżał bezwładnie, pędy roślin zarodnikowych spowiły go dokładnie — niby winorośl — przywodząc jednocześnie na myśl rośliny owadożerne występujące w jednej z odległych epok. Więzy zacieśniały się. Zar czuł, jak drobne kolce porastające pędy przenikają jego skórę. Krzyczał z bólu i strachu, a głuche echa powtarzały jego wołanie w pustynnym jarze. Niemiłosiernie obojętny spokój drobnego śniegu i panującej wokół śmiertelnej ciszy zdawał się szydzić z pułapki, w którą wpadł. Wreszcie stłumiony głos począł szeptać we wronim narzeczu: — Ucisz się, ucisz… Pokój… Pokój… Pokój… Senne tony niosły ukojenie, chociaż Zar wiedział dobrze, iż od najeźdźców nie może oczekiwać nic dobrego. Rośliny obdarzone głosem — prawie ludzkim głosem! Zar osądził, że mięsiste liście muszą kryć w sobie organy mowy. Z prac na temat Marsa wiedział coś niecoś o najeźdźcach i ich życiu. Organy działające na sposób urządzeń mechanicznych powstają i doskonalą się w miarę wynikłych potrzeb. Obca wiedza jest adaptowana w zakresie wegetatywnej inteligencji — inteligencji, która nie opanowała jednak nigdy górnictwa ani wytopu czy obróbki metali. Spowity ciasno mackami potworów Zar uprzytamniał sobie ich moc. Dziwne, ale świadomość ta nie wpływała na hipnotyczny spokój. Mars. Wędrowna roślinność, charakterystyczna dla zmierzchu światów, przetrwała wszelkie życie na Czerwonej Planecie. Oplotła ją olbrzymią nieregularną siecią. Zapełniła wyschłe koryta rzek i zatoki mórz, które zniknęły. Nie były to osobniki — był to system tworzący specyficzną, przedziwną cywilizację. Ogromne, puste wewnątrz i zagrzebane głęboko korzenie czerpały wodę z topniejących śniegów polarnych. Pełniły funkcję kanałów irygacyjnych. Pulsowanie wewnętrzne pompowało wodę przez tysiące mil pustyni, dostarczając wilgoci roślinom rozsianym po drodze wśród konającego, odwodnionego świata. Kanały Marsa! Oczywiście. To kolosalny system nawadniający, wielkie dzieło techniki, niepojętej i niedostępnej dla Iterlu. Żywą siecią tych ogromnych połączonych korzeni musiały niewątpliwie płynąć impulsy myśli i rozkazów — wysoko zorganizowany system dowodzenia i bezpieczeństwa. Nawet dziś, kiedy Mars jest prawie martwy, jego schyłkowa cywilizacja nie zrezygnowała pewno z ostatnich prób walki. Badacze z dawnych epok widzieli dziwne, cudowne czasy. Chłodny blask słońca na osobliwych ruinach pozostawionych przez wygasłe gatunki. Rozrzedzone powietrze. Arktyczny klimat, surowszy niż obecnie na ziemi. Dokoła śmierć i tylko długie, najeżone kolcami wstęgi tych roślin. Widmowe kształty rysują się nocą pod bliskim sierpem Księżyca i jego siostry Wenus. Zar nie wiedział, czemu tak się stało, lecz słyszał, że tylko niewielu ludzkich badaczy uszło z życiem przed roślinnymi mieszkańcami Marsa. Myśli Zara poczęły błądzić w oderwany, niezwykły sposób. Może natura posiada jakiś plan, który systematycznie realizuje? Wielkie gady ery mezozoicznej wymarły, aby ustąpić miejsca ssakom. Później prymat zyskał człowiek i jego potomkowie. Następstwo gatunków zgodnie z precyzyjnym planem? Kompletna cisza puszystego śniegu, urozmaicona jedynie słabymi podmuchami lodowatego wiatru, sprzyjała rozważaniom — zwłaszcza że Zar leżał bezwładnie w pętach. Wąsy intruza, sękate, kolczaste macki wyrosły niewątpliwie celowo, aby pojmać w niewolę Iterlu. Zar poczynał rozumieć ów fantastyczny zmysł introspekcji, który pozwala najeźdźcom z Marsa na bezpośredni kontakt z fizjologicznymi zagadkami ich organizmów. Stąd znajomość chemii i biologii bardziej przejrzysta niż cokolwiek, co Iterlu może osiągnąć w tych dziedzinach. Zar chciał krzyczeć, lecz osłabienie i groza dławiły go, pozwalając tylko na głuche westchnienia. Wreszcie odzyskał głos potężny instynkt gatunku. Zar wiedział, że najprawdopodobniej zginie rychło, ale Iterlu jako gatunek pozostanie, a to sprawa stokroć ważniejsza. Nie może przepaść dysponując tak potężnymi siłami. Przypuszczenie, że ulegnie półmartwym, nieruchawym najeźdźcom, przeczy zdrowemu rozsądkowi. Za kilka miesięcy, kiedy dobiegną końca przygotowania do powszechnego procesu oczyszczającego, Ziemia będzie uwolniona od intruza. Śniada twarz Zara, nie pozbawiona znamion prawdziwej wielkości, przybrała wyzywający wyraz. Brutalność, siła, spryt, zdolność szybkiego działania — oto narzędzia walki Iterlu. Ale nie na tym koniec. Są również inne moce. Zar nie był krótkowzrocznym głupcem, skłonnym do pochopnego wysnuwania optymistycznych wniosków, wiedział jednak, że według wszelkich logicznych przesłanek zapasy między Iterlu a najeźdźcami z Marsa mogą dać tylko jeden wynik. Umocniony tą wiarą, zorientował się wkrótce, że szczęście dopisuje mu bardziej, niż miał prawo liczyć. Po długich godzinach męki chwyt twardych, sękatych macek jak gdyby zelżał. Zar nie wiedział, czemu to przypisać. Podejrzewał nowy zdradziecki podstęp, lecz nie następowało nic osobliwego. Całą niespożytą energię skoncentrował na próbach ucieczki — miał wrażenie, że zdoła pokonać słaby roślinny ucisk. Bacznie wyglądał sposobności. Wreszcie około północy uwolnił zdrętwiałe dłonie i chwycił rękojeść noża. Po chwili stał wolny, uzbrojony w zabójczą strzelbę. Klął z cicha, gdy kuśtykając sztywno wracał do pojazdu rakietowego. W parowie szalało szkarłatne morze ognia. Mroźny wiatr unosił kłęby dymu. Zar szukał Kuy, chciał wyładować gniew również i na zdrajcy. Ale czarny wyga przepadł bez śladu. Najbliższe dni przyniosły srogą zimę, której skutków nie odczuwali Iterlu w swoich podziemnych miastach. Po upiornej przygodzie Zar został poddany badaniom lekarskim i uznany za zdrowego. Pracował też wydajniej niż inni. Dojrzewał plan kolonizacji Wenus. Niebawem potomstwo człowieka zawładnie młodą, bliską Słońca planetą. Zielone równiny, dżungla, ciepły lazur nieba. Już wkrótce, wkrótce, wkrótce! Zar snuł marzenia o przygodach i prymitywnym szczęściu. Z miast Iterlu wylatywały systematycznie pojazdy rakietowe, aby niszczyć świeże rozrosty najeźdźców. Przepojona tlenem materia ich organizmów płonęła w pustynnych parowach i wzdłuż brzegów słonych wysychających mórz — wszędzie gdzie rośliny zarodnikowe próbowały ustanowić swoją cywilizację. Najczęściej nie udawało im się jednak osiągnąć wieku bodaj bliskiego dojrzałości. Ale jeden dojrzały niedobitek był w stanie zakazić Ziemię bilionami zarodników. Skuteczną metodą mógł być tylko powszechny proces oczyszczający. Znowu nadeszła wiosna, a za nią lato. Okręty kosmiczne były prawie gotowe. Rychło miały wystartować ku Wenus i wielkiej przygodzie. Generatory, które nasycą atmosferę zabójczymi dla życia falami, czekały pod białymi kopułami hangarów. Zar spoglądał z dumą i zadowoleniem na wspaniałe, lśniące wnętrze doku, w którym budowano okręt przeznaczony dla jego wspólnoty. Wzrok płonął mu radością. — Jutro — rzucił pod adresem towarzysza. Tamten skinął głową. Biały odblask pieców atomowych rozjaśniał jego rysy, podkreślał wilczy uśmiech triumfu. — Jutro! — powtórzył Zar z dziwną zawziętością. Kua dawno wrócił do współplemieńców. W ciągu ostatnich miesięcy życie wroniego klanu odbiegało tylko nieznacznie od wzoru utartego przez tysiąclecia. Dla bezpieczeństwa zaprowadził stado w głąb pustyni, gdzie machiny latające Iterlu docierały rzadko i bardzo niewiele roślin zarodnikowych zdołało zapuścić korzenie. Pierwszym znakiem, po którym Kua poznał, że dzieje się coś niedobrego, było ogólne złe samopoczucie, które wystąpiło raptownie pewnego dnia około południa. Dziwnemu niepokojowi towarzyszyło pieczenie i swędzenie całego ciała. Żadne inne objawy nie zapowiadały zbliżania się niewidzialnej dłoni śmierci. Generatory Iterlu pracowały głęboko pod Ziemią. Kua nie był fizykiem. Wiedział tylko, że jemu i jego bliskim coś dolega. Wraz ze swoją samicą Teką i stadem towarzyszy wzbił się wysoko. Na krótki czas odczuł ulgę. W górze, w pobliżu słonecznego dysku, zobaczył smugi okrętów kosmicznych Iterlu, które sunąc w piątkę — raptownie zawróciły w kierunku Ziemi. Postępy zabójczej emanacji były powolne. Pełną moc miał jej nadać dopiero rezonans skał tworzących cienką wierzchnią powłokę skorupy ziemskiej. Pod wieczór Kua odczuwał tylko nieznaczne pogorszenie. Ale następnego dnia o świcie był zupełnie wyczerpany i oszołomiony. Powszechny proces oczyszczający postępował miarowo i systematycznie. Był zwrócony przeciwko intruzom, lecz przy sposobności miał zmieść wszelkie inne formy rodzimego życia Ziemi. Cztery dni. Klan Kuy czekał zgromadzony tragicznie w ruinach pozostałych z odległej przeszłości. Ptaki miały matowe, nastroszone pióra i drżały jak gdyby z zimna. Niektóre wydawały krótkie, zdławione okrzyki trwogi. Wieczorem Kua patrzył na wschód Księżyca za wybitymi oknami budowli. Był za słaby, by spać. Leżał wsparty na piersi. Jego oczy spoglądały mętnie spod opuchniętych powiek, mimo wszystko jednak połyskiwały zawziętością, którą zachowają być może nawet wówczas, gdy przestaną żyć i widzieć. Słabnący umysł potrafi odgadnąć sprawców niepojętej klęski. Kua, bezradny, choć waleczny, zdobył się na chrapliwy okrzyk wyzwania, natchniony odwagą równie nieśmiertelną jak wieczność: — Iterlu! Iterlu… Krótko przed odwołaniem na Ziemię pierwszej grupy okrętów kosmicznych zmierzających w kierunku Wenus Zar osunął się bezwładnie na tablicę rozdzielczą. Należał do drugiej ekipy, która nie weszła jeszcze do wyrzutni. Omdlenie przyszło nagle. Kiedy Zar odzyskał zmysły, leżał na wąskim materacu w szpitalnej dzielnicy miasta. Wzrok miał zamglony, robiło mu się raz zimno, raz gorąco. Zobaczył jednak srebrzystą tunikę pochylonego nad sobą lekarza. — Źle ze mną? — wyjąkał z trudem. — Dopiero co byłem zupełnie zdrowy… — Bardzo źle z tobą — padła rzeczowa odpowiedź. — Od dawna nie byłeś zdrowy. Bakterie typu, który uważaliśmy za wytępiony od tysiącleci, miesiącami pustoszyły twój mózg i system nerwowy. To choroba utajona. Wcześniej nie mogliśmy postawić diagnozy. W okresie inkubacyjnym jady działają pobudzająco na władze umysłowe i fizyczne. Stąd pozory doskonałego zdrowia. Dziś już wiemy, że choroba jest bardzo zaraźliwa. Trudno ją rozpoznać, ale przeprowadziliśmy szczegółowe badania u licznych osobników pozornie zdrowych. U wszystkich stwierdziliśmy nie tylko obecność, lecz również daleko posunięty rozwój choroby. Setki już pomdlały — tak jak i ty. Z pewnością będą dalsze przypadki. Moim zdaniem cały nasz rodzaj uległ zakażeniu. Sytuacja jest katastrofalna. Szerzy się panika. Wyraźnie spadły dostawy żywności. Najprawdopodobniej odkryjemy antytoksyny… ale czy starczy czasu? Zar tracił przytomność, lecz zrozumiał jeszcze słowa lekarza i domyślał się źródeł tajemniczej epidemii. Począł mamrotać na pozór bez związku. — Przemiany Ziemi… Gady… Ssaki… Ludzie… Następstwa… Następstwa… Natura… — nagle zawołał głosem pełnym mocy: — Walcz, Iterlu! Walcz! Był okrutny, jak cały jego gatunek, lecz nie brakło mu męstwa. Nagle usiadł na szpitalnym posłaniu. Był to odruch wspaniały, jeżeli nawet stanowił tylko ostatni dramatyczny gest zgrzybiałej ludzkości. Zamiast biadania nad nieuchronną zgubą — apel, by do końca wypełnić zadanie. — Walcz! — wołał Zar, jak gdyby zwracał się do nieprzeliczonych tłumów. — Walcz, Iterlu! Badaj! Ucz się! Pracuj! To jedyna twoja nadzieja! Podtrzymaj działanie generatorów oczyszczających. Dawne pisma badaczy Marsa… Rośliny zarodnikowe inaczej niż my podchodzą do problemów. Nie znają metali. Nie znają maszyn. W swoich tkankach wyhodowały zabójcze bakterie. Wynalazły je. Rozpowszechniły. Stworzyły z własnej materii. Zakaziły mnie, kiedy byłem w niewoli. Kolce na mackach… Stałem się nosicielem… Odkryj antytoksynę, Iterlu! Walcz! Pracuj!… Minął rok, dwa, trzy lata. Słońce świeciło jasno. Powietrze było prawie ciepłe. Na widnokręgu rysowały się te same pustynne wzgórza. Odwieczne ruiny drzemały wśród ciszy — nie inaczej niż dawniej. Na zboczach pagórków uwijały się roje mrówek. Liczne kolonie gryzoni świadczyły, że populacja tego gatunku nie zmalała. Pod niebem klan Kuy zataczał leniwe kręgi. Ziemia zmieniła się nieznacznie. Krągłe kolczaste bulwy krzewiły się w parowach, sięgając swymi zagonami w pustynie. Ich próżne wewnątrz, połączone korzenie budowały z wolna rurociągi kolosalnego systemu nawadniającego. Działo się nie inaczej niż ongi na Marsie lub w jeszcze odleglejszych epokach na Ganimedzie, księżycu Jowisza. Saliny, pozostałe z mórz, i polarne śniegi dostarczały wilgoci. Myśl przebiegała szybko wzdłuż połączonych korzeni, połyskiwały światłoczułe soczewki i drobne, złowieszcze kolce. Nic nie zakłócało spokoju najeźdźców. Tylko Iterlu mógłby stanowić groźbę dla ich zmasowanej siły. Pomniejsze formy rodzimego życia nie przedstawiały niebezpieczeństwa. W podziemnych miastach dawnych władców Ziemi były tylko szkielety i zabłąkane mrówki, których, jak całej fauny planety, nie dotknęła zaraza skierowana wyłącznie przeciwko Iterlu. Ostatnia rasa ludzka nie różniła się obecnie od gadów mezozoicznych. Ale na Ziemi panował pokój. Kua krążył w powietrzu. Wydawał radosne, donośne krzyki. Rzadko teraz wspominał przeszłość. Nowi władcy nie byli zapewne przychylni, lecz przejawiali kompletną obojętność. Nie darzyli go uwagą, więc Kua, produkt zmierzchu Ziemi, był szczęśliwy. Roślinność atakowała zewsząd wielką kopułę powierzchniową, gdzie niegdyś pełnił straż Iterlu imieniem Zar. Najeźdźcy odnieśli wielkie, lecz czcze zwycięstwo, gdyż Ziemia dogorywała. Pod kopułą teleskop połyskiwał matowo, obrastając kurzem. W swoim czasie Zar często zwracał go ku Wenus — celu niedościgłych marzeń Iterlu. Kto wie? Najeźdźcy przyszli z próżni. Przez Ganimeda i jałową powierzchnię Marsa trafili na Ziemię. Może kiedyś, gdy Wenus postarzeje, nadejdzie pora… Przełożył Tadeusz Jan Dehnel Maurice A. Hugi MECHANICZNE MYSZY Igrać z nieznanym to tyle, co szukać guza. A jednak Burman zaryzykował! Do dziś wielu jest takich, co nie mogą słuchać żadnych trzasków, tykania, zgrzytów, terkotania — słowem wszystkiego tego, co przypomina stary astmatyczny budzik. Ludzie ci cierpią na mechanofobię. A zawdzięczają to właśnie Danowi Burmanowi. Któż nie słyszał o Bajecznej Baterii Burmana? To ten sam facet! Wyczarował ją własnym przemysłem — od początku do końca — i opatrzył sławnym dziś na cały świat sloganem „Elektrownia w kieszeni”. To nie takie proste — zbudować urządzenie wielkości pudełka od papierosów, które by produkowało energię elektryczną o stokrotnie większej mocy niż najsilniejsze znane dotąd źródło prądu. Nie jest to proste dla nikogo — z wyjątkiem Burmana! Burman popatrzył na mnie uważnie i powiedział: — Kiedy dwanaście lat temu przysłali cię z redakcji tego technicznego pisma, wysłuchałeś mnie bardzo uprzejmie. Co dziwniejsze, nie potraktowałeś mnie ani jak marzyciela, ani jak idiotę. Przeciwnie — napisałeś o mnie zupełnie sensowną notatkę, która zapoczątkowała moją dzisiejszą popularność i — w konsekwencji — przyniosła mi pieniądze. — Nie wyobrażasz sobie chyba, że zrobiłem to przez osobistą sympatię dla ciebie — pospieszyłem go zapewnić — po prostu byłem uczciwie przekonany o wartości twego wynalazku. — Możliwe. — Przyglądał mi się w taki sposób, jakby miał zamiar mi się z czegoś zwierzyć. — Muszę przyznać, żeśmy się dosyć zżyli od tamtej pory — podjął. — Przegadaliśmy niejedną chwilę i wydaje mi się, że jesteś jedynym spośród moich nielicznych przyjaciół, któremu mógłbym zrobić pewne, głupie być może zresztą, wyznanie. — No, śmiało — próbowałem go zachęcić. Rzeczywiście byliśmy bardzo zżyci, jak powiedział. Lubiliśmy się. Istniało między nami jakieś pokrewieństwo dusz. Burman był człowiekiem bardzo inteligentnym, ale nie miał nic z pedantycznego profesora. Przystojny, około czterdziestki, o zupełnie przeciętnej powierzchowności, na oko robił wrażenie — powiedzmy — wziętego dentysty. — Bill — powiedział — bardzo poważnie — to wcale nie ja wynalazłem tę baterię. — Nie ty?! — Nie. Ukradłem ten pomysł. Ale najidiotyczniejsze w tym wszystkim jest — to, że wcale nie wiedziałem, co kradnę i… skąd. — Jasne jak słońce — zauważyłem. — Ale to jeszcze nic — zignorował moją ironię. — Wyobraź sobie, że po dwunastu latach cholernej orki zbudowałem coś jeszcze; coś niesamowicie skomplikowanego. — Uderzył się pięścią w kolano, a jego głos stał się niemal żałosny. — Wyobraź sobie, stary, że teraz, kiedy skończyłem, nie mam zielonego pojęcia, co to jest. — Na ogół wynalazcy wiedzą, nad czym pracują. — Owszem. Ale nie ja. — Burman zrobił się nagle zabawnie poważny. — Dokonałem w życiu tylko jednego wynalazku, i to właściwie przez przypadek. — Ożywił się. — Ale ten jeden wynalazek stał się kluczem do tysiąca innych. Dzięki niemu zbudowałem baterię. Dzięki niemu byłem bliski osiągnięć znacznie większej wagi. Mało brakowało, a w zasięgu moich niedoskonałych rąk i skromnego umysłu znalazłyby się plany, które, być może, zmieniłyby bieg świata w sposób przechodzący twoją wyobraźnię. — Pochylając się do przodu, by dodać wagi słowom, Burman ciągnął: — Posiadłem tajemnicę, która kosztowała mnie dwanaście lat pracy i zawrotną sumę pieniędzy. Skończyłem dzieło wczoraj wieczorem, ale — zabij mnie — nie mam pojęcia, co to jest. — Może gdybyś mi pokazał… — Właśnie o to mi chodzi. — Burman zapalił się nagle. — Mówię ci, ładny kawałek roboty, sam to muszę przyznać. Założę się, że nie zgadniesz ani co to jest, ani do czego służy. — Ale z tego wynika, że czemuś jednak musi służyć, a więc, że jakoś działa. Burman otworzył drzwi. — Chodź, zobacz. Był to rzeczywiście szlagier. Metalowa kaseta o błyszczącej pokrytej rodem powierzchni, z kształtu i wielkości przypominająca ustawioną pionowo trumnę. Wokół tego dziwnego urządzenia unosiła się jakaś złowróżbna atmosfera oczekiwania, by potencjalny jego właściciel wyzionął ducha. Parę szklanych okienek, umieszczonych z frontu, pozwalało dostrzec system niezwykle precyzyjnych — zupełnie jak w pierwszorzędnym zegarku — zębatych kółek. Małe, delikatne soczewki spoglądały na mnie z obojętnością Sfinksa. Po jednej stronie widniały trzy przysłonięte klapkami otwory, po drugiej podobne dwa, z przodu jeden — największy. Na samym czubku sterczały dwie metalowe różdżki, zakończone gałkami, jak diabelskie rogi, co nadawało dziwnemu urządzeniu jeszcze bardziej sataniczny wygląd, przywodząc na myśl cmentarną scenerię. — Automatyczny pogrzebowy punkt usługowy — powiedziałem patrząc na pudło z nie ukrywanym niesmakiem. Wskazałem na jedne z drzwiczek. — Tędy wrzucasz całun śmiertelny, a z drugiej strony wychodzi już gotowy nieboszczyk, odpowiednio ułożony i spowity. — Widzę, że i tobie się to nie podoba — powiedział Burman. Otworzył jedną z szuflad biurka i wyciągnął plik szkiców. — Oto jego wnętrzności — ma obwód elektryczny, zawory, kondensatory i cos, czego nie jestem pewny, a co mi wygląda na maleńki, ale niezwykle wydajny grzejnik elektryczny. W każdym razie są tu zębate kółka, strugarka i kilka małych sztanc do blachy. Wszystko wskazuje, na to, że w tym dużym pomieszczeniu, za frontowymi drzwiczkami, znajduje się miniaturowa taśma montażowa. Zresztą popatrz sam na te rysunki: piekielnie skomplikowane urządzenie do produkowania pewnie jakichś niewiele mniej skomplikowanych historii. Sądząc z rysunków, miał rację, nie wyjaśniały one jednak wszystkiego. Zdolny konstruktor, na podstawie bardzo dokładnych planów, mógłby wydedukować działanie maszynerii. Burman zgodził się z tym, przyznając, że niektóre rzeczy robił „pi razy oko”, podczas gdy inne kopiował bardzo dokładnie. Dość było danych, żeby rozpalić ciekawość, za mało jednak, by ją zaspokoić. — Uruchom po prostu to pudło i zobaczymy, jak ono działa. — Próbowałem — odparł Burman — nie mogę. Nie ma żadnego wyłącznika, nic, co by choć sugerowało, jak to uruchomić. Próbowałem już na wszystkie sposoby — nic z tego. Obwód elektryczny kończy się w tych antenach na czubku i nawet udało mi się włączyć prąd, ale bez żadnego skutku. — Może ono się jakoś samoczynnie włącza — poddałem. Nagle olśniła mnie pewna myśl. — Może to urządzenie jest zegarowe? — Co mówisz? — No tak, nastawione na jakiś określony czas. Kiedy wybije oznaczona godzina, samo się uruchomi — jak bomba. — Nie bądź taki melodramatyczny — powiedział Burman wyraźnie nieswój. Pochylił się i spojrzał w jedną z maleńkich soczewek. — Bzzz — zabrzęczało pudło ledwo dosłyszalnie. Burman rzucił się w stronę machiny, następnie odsunął się, zmierzył ją uważnie wzrokiem, wreszcie spojrzał na mnie. — Słyszałeś? — No jasne. — Zacząłem przerzucać rysunki. Znalezienie maleńkiej soczewki zajęło mi sporo czasu — ale przecież była! Tuż za nią znajdowała się selenowa komórka. — To oko — powiedziałem. — Zobaczyło cię i zareagowało. Czyli że to urządzenie nie jest martwe — nawet jeśli po prostu stoi, nie widzi, nie słyszy i nic złego nie robi. Przyłożyłem do soczewki białą chustkę. — Bzzz! — powtórzyła trumna z emfazą. Burman przyłożył teraz chustkę do innej soczewki — nic. Żadnego dźwięku ani nawet tej pogrzebowej nuty. Po prostu nic. — To mnie wykończy — wyznał Burman. I ja już miałem dosyć całej tej historii. Gdyby ta idiotyczna machina zaczęła działać, mógłbym znów coś na ten temat napisać, na czym Burman raz jeszcze zbiłby kabzę. Ale co robić z pudłem, które bzyczy, i to tylko wtedy, kiedy ma na to ochotę. Trzeba działać stanowczo — zdecydowałem. — Taki byłeś dotąd tajemniczy w sprawie źródła tych wszystkich pomysłów — powiedziałem — dlaczego nie wykorzystasz go, by cię oświeciło w kwestii działania tej twojej machiny? — Powiem ci wszystko… albo raczej… pokażę. Burman wyciągnął ze swego sejfu szkatułkę, a z niej pewien mechanizm. Był on znacznie prostszy niż tamta bezużyteczna kupa żelastwa. Przypominał radioodbiornik kryształkowy starego typu, z tą różnicą, że sam kryształ był spory, z dużym połyskiem, i mieścił się w poziomym walcu próżniowym — ale tak samo pojedyncza tarcza, taki sam schemat połączeń. Przymocowane na izolowanym drucie zwisało coś w rodzaju słuchawek, które zamiast mikrofonów miały okrągłe, wypolerowane płytki miedziane, sporządzone tak, by dokładnie przylegały do uszu. — Mój jedyny wynalazek — powiedział Burman nie bez, uzasadnionego zresztą, odcienia dumy w głosie. — Co to jest? — Przyrząd do podróżowania w czasie. — Cha, cha, cha! — mój śmiech musiał być dosyć cierpki. — Czytałem o takich rzeczach. Prawdę powiedziawszy, to nawet o nich pisałem. Wszystko to bzdura! Nikomu jeszcze nie udało się odbyć podróży w czasie — ani naprzód, ani wstecz. Chciałbym zobaczyć, jak robisz się coraz bardziej mglisty i oddalasz się w przyszłość. — Owszem, pokażę ci coś podobnego, i to bardzo szybko. — Burman powiedział to z pewnością, która mnie drażniła, z przekonaniem człowieka, który jest zupełnie pewny, że potrafi zrobić coś, co w opinii innych jest zupełnie niemożliwe. Wskazał na kryształkowe urządzenie. — Nie wyobrażaj sobie, że to takie proste. Tysiące uczonych eksperymentowało nad tym bez skutku. Mnie pierwszemu się powiodło. Musiałem trafić na jakiś szczególny kryształ. Dotąd nie wiem, na jakiej zasadzie on działa; nigdy też nie udało mi się odtworzyć podobnego urządzenia — nawet z pozornie identycznym kryształem. — I rzeczywiście możesz poruszać się w czasie? — Tylko, w przód, nigdy w tył, nawet o jeden dzień. Za to jeśli chodzi o przyszłość, urządzenie to ma wprost nieograniczone możliwości. Może nawet do dnia Sądu Ostatecznego, a może i przez całą wieczność! To mi w zupełności wystarczyło. Uwikłał się we własne absurdy. Nie mogłem powstrzymać głośnego wybuchu śmiechu. — Możesz podróżować w przód dowolnie, ale nigdy w tył, nawet o jeden dzień. No to jak do diabła wracasz z takiej wycieczki w przyszłość?! — Ja po prostu nie opuszczam teraźniejszości. A przyszłości nie przeżywam. Ja ją obserwuję z punktu widzenia teraźniejszości. To jest podróż w czasie we właściwym tego słowa znaczeniu. — Burman usadowił się wygodniej. — Powiedz mi, Bill, kto ty jesteś? — Jak to kto ja jestem? — No tak. Kto ty jesteś — ciągnął, dając od razu odpowiedź na własne pytanie. — Nazywasz się Bill. Masz ciało i umysł. Które z nich jest Billem? Możesz mi powiedzieć? — Jedno i drugie — odparłem. — No naturalnie. Ale są to dwie różne części, mimo że złączone ze sobą jak syjamscy bracia. — Jego ton stał się poważny. — Twoje ciało porusza się w teraźniejszości, która stanowi niejako linię demarkacyjną między przyszłością a przeszłością. Ale umysł ma znacznie większą swobodę: myśli — a więc przebywa w teraźniejszości; wspomina — a więc wraca w przeszłość; wyobraźnia zaś przenosi go w przyszłość, i to w przyszłość, która zależy wyłącznie od jego wyboru. A zatem twój umysł może podróżować w czasie. Przechytrzył mnie. Mogłem wprawdzie kwestionować to czy owo i próbować dyskusji, ale w zasadzie miał rację. Nigdy nie patrzyłem na te sprawy z tego punktu widzenia, ale przecież nie mylił się twierdząc, że każdy może odbywać podróże w czasie w granicach własnej pamięci i wyobraźni. I nawet w tym momencie — wystarczyło, że się cofnąłem pamięcią dwanaście lat wstecz, bym zobaczył Burmana młodszego, szczuplejszego, bledszego, bardziej żywiołowego w sposobie bycia, nie tak chłodnego i powściągliwego jak dziś. Obraz był równie dokładny, jak wierna była moja pamięć. Na tę krótką chwilę znalazłem się — oczywiście nie fizycznie — przed dwunastu laty. — Nazwałem to psychofonem — ciągnął dalej Burman. — Kiedy już poznasz przyszłość, dokonujesz świadomego wyboru spośród wszystkich możliwości i decydujesz się na taką, jaka ci najbardziej odpowiada. Psychofon — Bóg jeden wie, w jaki sposób — nastraja cię na przyszłą rzeczywistość. Pozwala ci ujrzeć oczyma wyobraźni przyszłość taką, jaka ona będzie, eliminując automatycznie wszystkie te okoliczności, które się nie zdarzą. — Pobudzacz wyobraźni, maszyna do marzeń — pozwoliłem sobie zakpić, ale nie byłem taki znów pewny siebie, jakby to mogło wynikać z mego tonu. — Dobrze, mój drogi, a skąd ty wiesz, że to właśnie ta, a nie inna przyszłość? — Wskazywałaby na to konsekwencja, z jaką aparat powtarza te same fakty i zjawiska — odpowiedział poważnie. — Zbyt często i zbyt wiernie na to, by można je uznać za przypadkowe. A zresztą… — zrobił ręką wymowny gest — najlepszy przykład to moja bateria. I pomysł, i plany wziąłem właśnie z przyszłości. A co — może nie działa? — Działa, oczywiście — musiałem przyznać. Wskazałem na psychofon. — No, to chyba ja też mógłbym się wybrać w przyszłość. Daj mi spróbować, może mnie się uda rozwikłać twoją zagadkę… — Proszę cię bardzo, spróbuj, jeśli tylko chcesz — chętnie zgodził się Burman. Ustawił odpowiednio krzesło i wskazał mi je. — Siadaj, masz, zerknij sobie w przyszłość… Burman włożył mi na głowę słuchawki, sprawdził, czy miedziane płytki szczelnie przylegają do uszu, a następnie podłączył psychofon do sieci i zapalił go, a w każdym razie wykonał jakiś ruch, który wyglądał na zapalanie. — Do ciebie należy tylko zamknąć oczy, maksymalnie się skupić i… puścić wodze wyobraźni. Przez chwilę manipulował przy aparacie; parę razy westchnął „ach!”, co mój nieszczęsny organ słuchu odebrał jako wibrację. Po chwili westchnienie Burmana przeciągnęło się w „aaach!”. Zachowałem się nie fair — zerknąłem spod zmrużonych powiek. Kryształ gorzał jak szczurze ślepia w mroku piwnicy — jakąś tajemniczą purpurą. Zamknąłem oczy i… wyruszyłem w przyszłość. Między miedzianymi elektrodami przelatywało coś trudnego do opisania, co tysiącem delikatnych palców wczepiało się w najdalsze zakamarki mego mózgu. Odniosłem niesamowite wrażenie, że akrobatyczne palce jakiegoś prestidigitatora, który za chwilę krzyknie „Presto!”, wyjmują bryłę moich szarych komórek z trzydziestowiecznego kapelusza — zakładając oczywiście, że w trzydziestym wieku ludzie będą nosili kapelusze. Co to będzie — a właściwie jak to będzie w tym trzydziestym wieku? Czy nastąpi regresja? Czy ludzkość znów odzieje się w skóry zwierząt i powróci do jaskiń? Czy może w wyniku stałego postępu świat zaludni się bogami? I nagle — przysięgam! — zupełnie przytomnie ujrzałem dzikusa, a następnie przedziwne indywiduum o ogromnej głowie i połyskliwych oczach. Stwór ten uosabiał w moim pojęciu całą szpetotę, ku której ludzkość zdąża. Wtem tajemnicze palce zmąciły tę chorobliwą wizję, podsuwając inną, której doświadczałem z całą bezradnością i wyrazistością nocnego koszmaru. Zobaczyłem mianowicie przemawiającego tłuściocha. Zewnętrznie był to zupełnie zwyczajny człowiek. Tak dalece zwyczajny, że aż zrobił na mnie wrażenie typowego pantoflarza. Tłuścioch miał na sobie jednak coś w rodzaju rzymskiej togi, a w miejscu, w którym winien się znajdować laurowy wieniec, małą czarną kasetkę. Jego audytorium było podobnie odziane. Treść przemówienia Tłuściocha była dla mnie zupełnie niezrozumiała, jakkolwiek nie ulegało wątpliwości, iż mówi z głębokim przekonaniem. Tłum zebrany był pod gołym niebem; na dalszym planie widniały potężne trybuny. Sądząc z odległości ostatnich rzędów, musiało to być coś gigantycznego. W dali strzelała w niebo olbrzymia budowla ze ścianami z połyskliwych kwadratów — jak wielki szklany dom. Tłuścioch grzmiał w najwyższym podnieceniu. Nagle energicznie uderzył palcem w dziwny przedmiot na głowie i popatrzył po zebranych. Tłum wyraził aprobatę dość powściągliwie, ale najwyraźniej wystarczyło to mówcy. Podejmując błyskawiczną decyzję, potrząsnął pulchną pięścią i zerwał z czaszki dziwną kasetkę. Nikt się nie odezwał; nikt się nawet nie poruszył. Tłum stał niemy, z szeroko otwartymi oczyma, jakby porażony widokiem ludzkiej istoty bez kasetki. Jakaś zjawa o zwiewnych, opływowych kształtach i rozłożystych skrzydłach wzniosła się wdzięcznie do góry i przepłynęła nad milczącą, nieruchomą ciżbą. Tłuścioch, z uśmiechem tryumfu na szerokim obliczu, wykrzyknął coś i — urwał. Szybująca w górze zjawa okryła się najpierw mglistym obłokiem, a następnie, w głębokiej ciszy, wysłała cieniutką, srebrzystą świetlną strzałę. Pocisk ugodził mówcę. Tłuścioch sczezł w oczach, jakby padł ofiarą galopującego trądu. Wiądł, kurczył się, rozkładał i znikał w fałdach własnego ubrania, aż wreszcie obrócił się w proch. Było w tym coś przerażającego. Słuchacze nie rozbiegli się w panice; z zaciśniętych ust nie dobył się ani jeden okrzyk strachu, nienawiści czy odrazy. W całkowitej ciszy stali — po prostu patrząc — jak oddział drewnianych żołnierzy. Zjawa, której antena rzucała wściekłe błyski, zatoczyła koło, by przyjrzeć się swemu dziełu, a następnie dała nura zawisając tuż nad tłumem. Wszyscy, jak jeden mąż, zrobili zwrot w lewo. Wszyscy, jak jeden mąż, zaczęli maszerować — raz, dwa, raz, dwa. Zerwałem z uszu słuchawki i powiedziałem Burmanowi, co widziałem, czy może raczej, jakie wrażenie wywarł na mnie jego wynalazek. — Co to wszystko ma do diabła znaczyć? — Automaty — mruknął Burman. — Szklane domy i statki odrzutowe. — Zaczął przeglądać zapisany notatnik, który trzymał w ręku. — Wygląda mi na to, żeś się znalazł w początkach trzydziestego pierwszego wieku. Zanim wybuchła Antykasetowa Rebelia, przez dwadzieścia lat były tam stałe zamieszki. — Jaka rebelia? — Antykasetowa. Rewolucja automatów przeciwko Technokratom. Jackson–Dkj–99717, przebiegły mąciciel ze zwichrowaną kasetą, potajemnie zniekształcił setki innych kaset i w 3047 roku poprowadził buntowników do zwycięstwa. Jego pra–prawnuk, chytry wielkogłowy osobnik, zorganizował z kolei powstanie Wolnych Bezkasetowców przeciwko klice Jacksokratów. Nie posiadając się ze zdumienia nad jego relacją, zdołałem wreszcie wyjąkać: — Ależ to wygląda na fakty historyczne. — Bo to nic innego, jak historia — zapewnił mnie Burman. — Historia, która dopiero przyjdzie. — Zamyślił się na chwilę. — Studiowanie przyszłości wydaje ci się czymś niesamowitym, niemal nadprzyrodzonym, ale dla mnie to zupełnie normalna rzecz. Robię to od lat i pewnie po prostu rutyna spowodowała u mnie zobojętnienie dla tych spraw. Cały kłopot polega na słabej selektywności. Możesz na przykład dwadzieścia razy pod rząd złapać ten sam okres, ale nigdy nie trafisz na ten sam miesiąc czy nawet rok. Dobrze jak złapiesz to samo dziesięciolecie. Dlatego moje dane są takie wyrywkowe. — Rozumiem — powiedziałem. — Można określić czas w granicach minuty czy dwóch, ale nigdy dziesięciu czy nawet pięćdziesięciu sekund. — Otóż to! — podchwycił Burman. — Cała moja męka polegała na tym, że korzystając z przywileju podziwiania panoramy przyszłości, nie mogłem nigdy wyzyskać jej zdobyczy. Owszem, raz mi się poszczęściło: udało mi się prześledzić od początku do końca proces montowania ogniwa w dwudziestym piątym wieku. Postanowiłem je skopiować, no i sam wiesz najlepiej, w jakim stopniu mi się to powiodło. — Aha! Stąd twoja rewelacyjna bateryjka. — Tak, tylko że moja, mimo całej jej doskonałości, nie dorównuje swojemu prototypowi. Brakuje w niej jednego małego elementu. — Głos Burmana stał się nagle tajemniczy. — Brak jej czegoś, z czego musiałem zrezygnować! — Musiałeś? Dlaczego? — zapytałem zupełnie już zdezorientowany. — Bo historia, przeszła czy przyszła, nie znosi rażących paradoksów. Bo kradnąc ten wynalazek z dwudziestego piątego wieku pozostanę jednak wynalazcą dwudziestego wieku; przez te pięćset lat dokonano pewnych ulepszeń w tej dziedzinie, które automatycznie są dla mnie niedostępne. Historia przyszłości, tak jak historia przeszła, jest raz na zawsze przesądzona i nie podlega naszemu działaniu. — Wobec tego — zażądałem — wyjaśnij mi ten skomplikowany mechanizm, który nie robi nic, tylko bzyczy „bzzz”. — Do diabła z nim! — powiedział Burman z wyraźną złością. — To mnie właśnie doprowadza do szału. Musi w tym tkwić jakiś pozorny paradoks. — O key, ty mi powiesz, jaka jest przemysłowa, a co za tym idzie komercjalna wartość twojego wynalazku, a ja już mu zrobię reklamę. Ignorując moją ironię Burman ciągnął: — Próbowałem zgłębić przyszłość tak dokładnie, jak tylko zdolny jest do tego ludzki umysł. Moją najdalszą wycieczkę uwieńczył widok rozległej sterylnej podłogi, na której, połyskując w swoim samotnym majestacie, stała taka właśnie machina. Czułem, że w jakiś sposób jest ona świadoma mojego natarczywego wzroku, docierającego do niej poprzez bezmiar wieków. Przykuwała moją uwagę z niemal hipnotyczną siłą. Przeszło dobę, bo przez pełne trzydzieści godzin, nie traciłem sprzed oczu tej wizji — jak dotąd najdłuższej. — No i co? — Narysowałem ją. Sporządziłem rysunki z precyzją zawodowego kreślarza. Nie mogłem wprawdzie zobaczyć wnętrza tego urządzenia, ale jakoś… byłem go świadom. Znałem je. O czwartej nad ranem — obłożony niezliczoną ilością rysunków, z piekielnym bólem głowy, zasypiając ze zmęczenia i z uczuciem niewytłumaczalnego lęku w sercu — straciłem wizję. — Burman zamilkł na chwilę. — W rok później zdobyłem się na odwagę i przystąpiłem do konstrukcji. Kosztowało mnie to masę czasu i masę pieniędzy, ale wreszcie — skończyłem! — I jedyne, do czego dzieło twego życia jest zdolne, to „bzzz” — powiedziałem z niekłamanym współczuciem. — Tak — westchnął zdeprymowany. Uważałem, że nie ma się nad czym dalej rozwodzić. Burman, zamyślony, patrzył tępo w ścianę. Ja bezmyślnie bawiłem się miedzianymi słuchawkami psychofonu. Pochlebiam sobie, że moja wyobraźnia działa nie gorzej niż czyjakolwiek inna, a jednak w żaden sposób nie mogłem wpaść na jakieś rozsądne zastosowanie dla metalowej trumny wypełnionej starymi częściami od zegarków i tym podobnym szmelcem. Nie, nawet mimo że wydawała takie osobliwe dźwięki. Od strony skrzynki doszedł nas lekki zgrzyt. Był to całkiem nowy dźwięk, toteż obróciliśmy się nagle zdumieni. — Wrrr — usłyszeliśmy znowu. Przez szybkę z przodu widać było obracające się zębate kółka. — O Boże! — jęknął Burman. — Bzzz! Wrrr! Klap! — trumna przesunęła się nieznacznie na niewidocznych łożyskach. Diabeł, którego znamy, nie jest ani w połowie tak niebezpieczny jak nieznany diabeł. Nie chcę przez to powiedzieć, że ten nagły przejaw życia ze strony skrzynki napędził nam stracha, w każdym razie zrobiliśmy się czujni, a ilość uderzeń naszych serc na minutę wzrosła przynajmniej o tuzin. Trumna była, a w każdym razie mogła się okazać, właśnie czymś w rodzaju takiego nieznanego diabla. Czekaliśmy więc zafascynowani, pełni nie sprecyzowanych obaw. Pudło przesunęło się o jakieś dwie stopy i stanęło nie wydając żadnego dźwięku i wlepiając w nas swoje szklane spojrzenie bez wyrazu. Nagle przesunęło się o następne dwie stopy. Jeszcze krok. I znów ta przedziwna kontemplacja. Wreszcie ostatnie szybkie przesunięcie i — zatrzymało się o stół. W tej chwili zaczęło emitować różnorodne, ale zsynchronizowane dźwięki, przypominające tykanie starych zegarów. Burrnan powiedział spokojnie: — Coś się chyba zaczyna dziać! Gdyby machina potrafiła mówić, niewątpliwie wyjęłaby Burmanowi te słowa z ust. Ledwo bowiem zdążył to powiedzieć, otworzyła się jedna z bocznych klapek i metalowe przegubowe ramię ostrożnym, wężowym ruchem sięgnęło po stojący na stole morski chronometr. Osłupiały Burman z przekleństwem rzucił się na ratunek chronometru. Za późno. Ramię porwało go i ukryło we wnętrzu skrzynki, a klapa z głośnym łoskotem, przypominającym złowrogi trzask niedźwiedzich sideł, powróciła do poprzedniej pozycji. Jednocześnie uchyliła się druga klapa, z przodu, i identyczne niemal ramię wyskoczyło i schowało się — zbyt jednak szybko, by można było zareagować. W spodniach Burmana, dokładnie w miejscu, gdzie przed chwilą spoczywał w kieszeni kosztowny zegarek na złotej dewizce, widniała pokaźna dziura. — Jezus Maria! — jęknął cofając się przed machiną. Przez chwilę staliśmy jak wrośnięci w ziemię, wpatrując się w Molocha. Stał spokojnie, tykając tylko miarowo, jakby delektował się świeżo pochłoniętym smakołykiem, i spoglądał na nas tępym wzrokiem swoich soczewek jak nażarta krowa. Odniosłem idiotyczne wrażenie, że ten stwór trawi właśnie w bezgranicznej euforii ładunek zębatych kółek, śrubek i trybików. Ponieważ złowieszcza atmosfera rozwiała się jakoś czy też może rozładowała w całkowitym zainteresowaniu machiny osobliwym posiłkiem, podjęliśmy próbę odzyskania drogocennego chronometru. Burman zaczął więc energicznie szarpać klapę, za którą zniknął zegarek, ale jego wysiłki okazały się daremne. Usiłowałem mu pomóc — na próżno. Klapa ani drgnęła — jak przylutowana. Nawet śrubokręt na nic się nie zdał. Uznaliśmy, że tylko porządny łom załatwiłby sprawę, na to jednak Burman nie mógł się zdecydować. Budowa całego tego urządzenia kosztowała go znacznie więcej, niż wynosiła wartość zegarka. — Tik! Tik! Tik! — powtarzała flegmatycznie trumna. Znaleźliśmy się znów w punkcie wyjścia — ani trochę mądrzejsi niż na początku. Byliśmy bezradni i odniosłem wrażenie, że przeklęta trumna zdaje sobie z tego sprawę. Wpatrywała się w nas swoimi soczewkami, szydząc: „tik, tik, lik!”. Z jej brzucha czy też może z miejsca, w którym by się znajdował, gdyby był, promieniowało delikatne ciepło. Zgodnie ze szkicami Burmana tutaj właśnie mieścił się grzejnik elektryczny. W każdym razie nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że wynalazek Burmana funkcjonował. Jeżeli jednak wynalazca doznawał podobnych uczuć co ja, musiał go trafiać szlag. Staliśmy jak dwa patentowane durnie, nie wiedząc, do czego ta cholerna skrzynia ma służyć, a ona sobie na naszych oczach wyrabiała, co jej się żywnie podoba. Skąd brała energię? Czy po prostu anteny sterczące z jej „głowy” jak rogi czerpały ją z powietrza? A może to fale radiowe? A może sama była źródłem energii? Wszystko wskazywało na to, że machina ma jakąś siłę napędową, że coś produkuje — ba, ale co! Jedyną odpowiedzią na dręczące nas pytania było jej „tik, tik, tik!”. Wybiła północ, nasze pytania pozostały bez odpowiedzi, nasza ciekawość — nie zaspokojona. Odłożyliśmy sprawę do rana. Zanim jednak wyszliśmy, Burman zamknął laboratorium na cztery spusty. Zadanie policjanta Burke’a było proste. Przechadzając się od przecznicy do przecznicy musiał baczyć na pobliskie sklepy, w szczególności zaś na duży sklep jubilerski i raz na godzinę ze znajdującej się na rogu budki telefonicznej dzwonić do centrali. Mrukliwemu Burke’owi odpowiadało to nocne zajęcie. Mógł się snuć, wiodąc ze sobą nie kończące się rozmowy, w których mu nikt nie przeszkadzał. W tej dzielnicy miasta bowiem nie działo się w nocy nic — dosłownie nic. Policjant zatrzymał się przed założoną kosztownościami wystawą. Przez szybę i ciężką żelazną żaluzję przyglądał się oświetlonemu słabą żarówką masywnemu sejfowi. Spoczywał w nim klejnot radży. Strzegła go krata w oknie wystawowym, skomplikowany system automatycznych urządzeń alarmowych i cała sieć genialnie pomyślanych pułapek — na wypadek gdyby jakieś niepowołane ręce ośmieliły się tu zabłądzić. Przez dwadzieścia lat jednak nie znalazł się nikt, kto by po niego sięgnął. Nie było nawet zakusów na zdobiące witrynę pomniejsze klejnoty. Burke spojrzał w niebo na rozświetloną chmurę, spoza której wyzierał księżyc, i podjął spacer. Z ciemności ulicy wyłonił się i minął go kot, stąpając cicho i ostrożnie i ocierając się o mur. Wprawne oko policjanta wyłowiło ten kształt nawet z gęstego mroku nocy. Kot przyczaił się koło wystawy, którą Burke przed chwilą obserwował. Stał z przednią łapą uniesioną do góry, z czujnie nastawionymi uszami; po chwili przywarł brzuchem do chodnika, bystre oczy mało nie wyszły mu z orbit, a ogon kołysał się miarowo z boku na bok. Nagle — coś małego i błyszczącego smyrgnęło w stronę kota z mysią wprost zwinnością i szybkością. Kot sprężył się do skoku i dał zwinnego susa. Pożądliwe pazury dopadły dziwnego stworzenia, którego powierzchnia — zamiast być miękka, kosmata i ciepła — okazała się twarda, połyskliwa i śliska. Przedmiot śmigał wkoło jak nakręcana zabawka, zręcznie unikając pazurów. Wreszcie, z gniewnym fuknięciem, kot odrzucił łapą niesfornego intruza, który upadł na grzbiet parę kroków dalej, wydając na znak protestu ciche trzaski i delikatne szybkie impulsy. Dopadając ofiary kot sprężył się ponownie do skoku — na widok drugiego podobnego przedmiotu, trochę jednak większego niż pierwszy, odrobinę głośniejszego, ale za to różnego w kształcie. Przypominał on mały pozłacany walec, stożkowato zakończony z jednego końca, z którego wystawało niewielkie ostrze, i poruszał się szybko na niewidocznych kółeczkach. Kot skoczył; Burke usłyszał jego pisk, a następnie zduszony charkot. Ale policjant pełniący nocną służbę zna wszystkie, najdziwniejsze nawet odgłosy, rozlegające się wśród uśpionych ulic, nie przerwał więc swego flegmatycznego spaceru. W jakieś trzy kwadranse później policjant znalazł się w miejscu, w którym rozegrała się osobliwa scena. Światło latarki ukazało martwego kota; Burke odwrócił go butem. Zwierzę miało poderżnięte gardło, i to z takim okrucieństwem, że głowa ledwie trzymała się tułowia. Policjant popatrzył zasępiony. Sam wprawdzie nie przepadał za kotami, ale nie wyobrażał sobie, że zwierzę to może mieć aż tak zaciekłego wroga. — Jakby je ktoś żywcem próbował obdzierać ze skóry — mruknął. Kocie ścierwo, kopnięte potężnym buciorem policjanta, wylądowało w rynsztoku, skąd je nazajutrz wymiotą sprzątacze. Burke spojrzał w kierunku jubilerskiego sklepu, gdzie słaba żarówka oświetlała w dalszym ciągu nie naruszony sejf. Myślami był jeszcze przy kocie, kiedy wprawne oko powiedziało mu, że coś tu jest nie w porządku. Nagle oblał się zimnym potem. Nie chodziło o sejf; to z wystawą działo się coś dziwnego. Na samym froncie, na ustawionych w szeregu tacach, połyskiwały spokojnie wartościowe pierścionki. Na prawo, jak dawniej, leżało srebro. Ale po lewej stronie, w miejscu niewielkiej kolekcji bardzo precyzyjnych i kosztownych zegarków, ziała pustka. Zniknęły wszystkie. Co do jednego. Pamiętał, że dokładnie w samym środku leżał piękny zegarek z kalendarzem wartości mniej więcej jego rocznych dochodów. I ten także znikł. Światło latarki migotało, kiedy Burke próbował drzwi. Były dobrze zamknięte. Sztabę, jak zwykle, zabezpieczała żelazna kłódka. Policjant ruszył ku wystawie: w rogu, gdzie dawniej leżały zegarki, widniała w szybie wystawowej dziurka średnicy może dwóch cali. Burke zaklął siarczyście; pobiegł na róg i drżącą ręką złapał za słuchawkę. Połączywszy się z centralą zrelacjonował zajście. Biorąc je jednak za coś zupełnie innego, odgrzebywał w pamięci szczegóły podobnego wypadku, o którym kiedyś czytał. — Wygląda na to, że wycięli diamentem dziurę, szkło usunęli za pomocą gumowej przyssawki i jakimś teleskopowym prętem powyciągali te zegarki. — Burke słuchał przez chwilę, po czym powiedział: — Tak, właśnie mnie to samego zastanawia. Przecież te pierścionki są znacznie więcej warte. Słuchał jeszcze głosu po drugiej stronie, gdy jego oczy znów zaczęły błądzić po ulicy. Odnalazły rynsztok i… spoczęły na jakimś niewyraźnie zarysowanym kształcie. Tak. Nie ulegało wątpliwości — było to ścierwo drugiego kota! Burke, nie rozłączając się ze swoim rozmówcą, odszedł tak daleko, jak mu na to pozwolił sznur telefoniczny. Znów strącił butem z krawężnika kociego trupa. Światło latarki ukazało podobny widok. Kropka w kropkę. — Halo! — wrzasnął w telefon. — Słuchajcie, jakiś maniak szwenda się tu po nocy i morduje koty. Powiesił słuchawkę i wrócił do uszkodzonej wystawy pełnić wartę, dopóki nie zjawił się wóz policyjny, z którego wysiadło czterech funkcjonariuszy. — Rzeczywiście ktoś się musiał uwziąć na te koty — powiedział jeden z nich. — Minęliśmy po drodze dwa. Leżały na środku ulicy, oświetliliśmy je dokładnie reflektorami. Miały niemal całkowicie odcięte głowy i były jeszcze ciepłe. Drugi z policjantów, oglądając dokładnie precyzyjną dziurkę, zauważył: — Zbyt doświadczony, żeby zostawić jakiekolwiek ślady. — Ale za mało doświadczony, żeby się poznać na tych pierścionkach — mruknął Burke. — A może coś w tym jest — zastanawiał się tamten — zostawił jedno, to mógł zostawić i drugie. W każdym razie trzeba dokładnie poszukać odcisków. Z mroku ulicy wyłoniła się taksówka i przystanęła obok wozu policyjnego. Wysiadł z niej elegancko ubrany mężczyzna, najwyraźniej mocno wzburzony, i zbliżył się do grupy policjantów. W jego bladej, wilgotnej dłoni zabrzęczały klucze. — Maley jestem, właściciel sklepu. Panowie do mnie dzwonili — powiedział bez tchu. — Boże! To potworne. Ta kolekcja była warta tysiące, grube tysiące. Co za strata! — Czy pan mógłby nas tam wpuścić? — zapytał spokojnie jeden z policjantów. — Naturalnie, naturalnie. Maley, używając do tego celu co najmniej sześciu różnych kluczy, otworzył najpierw kratę, a następnie drzwi sklepu, czemu towarzyszył przenikliwy pisk i zgrzyt. Weszli do środka. Zrozpaczony właściciel zapalił światło, natychmiast wetknął głowę między szklane półki i obejrzał dokładnie uszkodzoną wystawę. — Moje zegarki, moje zegarki! — lamentował. — Tak, to rzeczywiście okropne — zauważył uroczyście jeden z policjantów, mrugając porozumiewawczo do kolegów. — Wszystkie, wszystkie co do jednego! — desperował Maley. — Cała kolekcja najwspanialszych zegarków na… Auuuu! — zebranych jakby poraził prąd. Maley o mało się nie przewrócił, usiłując poprzez zawadzające mu półki sięgnąć do kraty i do szyby wystawowej. — Mój zegarek, mój własny zegarek! Każdy z obecnych stawał na palcach, by zajrzeć Maleyowi przez ramię. Zdążyli jeszcze zobaczyć, jak złota sprzączka od czarnego zamszowego paska jego zegarka ginie w okrągłym otworze. Burke pierwszy znalazł się na zewnątrz i za pomocą latarki zaczął przeszukiwać ulicę. Nagle… tak, nie ulegało wątpliwości: niknący za rogiem przedmiot był to zegarek Maleya. Zanim jednak Burke stracił go z oczu, zegarek zatrzymał się pod wpływem światła latarki, które na niego padło. Burke’owi wydawało się, że widzi, jak coś metalicznie pobłyskującego czmycha szybko z kręgu światła. Podniósł zegarek, ale chwilę jeszcze stał nasłuchując. Kroki wychodzących ze sklepu zmąciły ciszę, ale mógłby przysiąc, że słyszał cichuteńkie bzyczenie i jakby pospieszne miarowe tykanie — nie pochodzące jednak od trzymanego w ręce zegarka. To pewnie nerwy — zadecydował w końcu i z marsem na czole wrócił do towarzyszy. — Z całą pewnością nie ma nikogo. Musiał panu spaść z ręki i się tam potoczyć. Do diabła — pomyślał jednak. — Czyżby zegarek mógł się potoczyć aż tak daleko? Co za piekielna noc! Nagle, w odległości paru kroków, rozległ się pisk, a zaraz potem charkot. Burke zadrżał — wiedział dobrze, co to znaczy. Spojrzał na towarzyszy, ale tamci najwyraźniej nic nie słyszeli. Rano gazety pełne były sensacyjnych wiadomości. Ogółem zginęło sześćdziesiąt zegarków i osiem kotów, nie licząc jakichś drobnych części z laboratorium pewnego naukowca, zajmującego się konstruowaniem różnego rodzaju aparatury naukowej. Przeczytałem to w jednym z dzienników idąc rano do Burmana. Szczegółów nie skąpiono, wiadomości nie były jednak ścisłe. Uzupełniłem je sobie nieco później, kiedy odkryliśmy istotną przyczynę nocnych wydarzeń. Burman czekał już ma mnie. Był zaniepokojony i zmartwiony. W rogu stała trumna tykając miarowo, znacznie jednak głośniej niż wczoraj. Jak wrący pracą ul. — No i cóż? — zagadnąłem. — Rozrabiała w nocy — powiedział Burman. — Stłukła mi parę termometrów i wyssała z nich rtęć. Niektóre szuflady i szafki były zamknięte, inne pootwierane, ale mam niejasne wrażenie, że buszowała po wszystkich. W każdym razie wsiąkła rolka niklowej folii i szpulka miedzianego drutu. — Ze złością wskazał na dół drzwi, którymi właśnie wszedłem. — Te dziury to też jej sprawka. Wczoraj ich przecież nie było. Rzeczywiście, w drzwiach, u dołu, widniało parę dziur. Nie mogły być one jednak dziełem szczura — miały idealnie gładkie brzegi i były dokładnie koliste, jakby zostały wycięte laubzegą, i to przez fachowca. — Ale co by jej przyszło z tych dziur, przecież i tak by się przez nie nie zmieściła. To nie ma sensu — zaoponowałem, — A czy w tym wszystkim jest w ogóle jakikolwiek sens? — Burman popatrzył na skrzynię, która odpowiedziała mu pustym spojrzeniem swoich soczewek, nie ustając przy tym w pracowitym „tik, tik, tik”. Wtem: bzzz — bum — klap! Właśnie otwierałem usta, by uraczyć cholerną trumnę epitetem, kiedy z jej wnętrza dobył się dźwięk niezwykle wysoki, cienki i subtelny. Nagle przez jedną z mysich dziur smyrgnęło coś małego i połyskującego metalicznie. Zanim zdążyłem przyjrzeć się temu bliżej, jedna z klapek otwarła się błyskawicznie i tykające monstrum wchłonęło owo dziwne stworzenie. Zdołałem jedynie zauważyć, że miało ono kształt cylindryczny i było gładkie jak czółenko od maszyny do szycia, tylko ze cztery razy większe. A poza tym taskało jakiś drugi metalowy przedmiot. Popatrzyłem na Burmana. Burman popatrzył na mnie. Przeszukał dokładnie całe laboratorium i znalazł ze trzy stopy półcalowego stalowego pręta. Następnie przysunął krzesło do drzwi i trzymając pręt w pogotowiu, nie spuszczał z oka tajemniczych otworów. Tykająca machina obserwowała go dokładnie. W jakieś dziesięć minut później znów dało się słyszeć klapnięcie i ten sam przejmujący wysoki ton. Tym razem otworzyła się jedna z klapek; identyczny wrzecionowaty stwór wyskoczył z wnętrza skrzyni i podjechał, jeśli tak można to nazwać, pod drzwi, przy których czatowaliśmy. Ale i teraz refleks zawiódł Burmana. Zamachnął się prętem, ruchliwe wrzeciono przemknęło jednak zwinnie koło jego stóp, unikając ciosu, który spadł na podłogę, i zniknęło w jednej z dziur. — Cholera! — zaklął Burman. Patrzył na niestrudzoną trumnę, nie wypuszczając z ręki stalowego pręta. — Rozbiłbym przeklęte pudło w drobny mak, gdyby nie to, że koniecznie chcę złapać takiego drobnego wrzecionowatego stwora. Patrz! — wrzasnął nagle. Niestety, było już za późno. Wymachując ciężkim prętem rzucił się do drzwi, ale jego reakcja była odrobinę za wolna. Trzy czółenka były już w połowie drogi do skrzyni, która wchłonęła je błyskawicznie z trzaskiem zamykanej klapki. Wojownicze trio przemknęło szeregiem, tak że tym razem mogłem dokładniej zaobserwować szczegóły. Dwa pierwsze, złociste, czółenka przypominały te, które widzieliśmy na początku. Trzecie było większe, szybsze i chyba zwinniejsze. Z przodu sterczało mu cienkie, złowrogo połyskujące ostrze — jak skalpel. Z powodu szybkości, z jaką się poruszało, nie mogłem przyjrzeć się tak dokładnie, jakbym chciał, wydaje mi się jednak, że sam czubek skalpela umazany był na czerwono. Zrobiło mi się gorąco. Po drugiej stronie drzwi rozległo się skrobanie i w jednym z otworów pokazała się biała łapa. Kot cofnął się na bezpieczną odległość, kiedy Burman otworzył drzwi, ale nie spuszczał z oka laboratorium. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości: zwierzę musiało wyczuć obecność tych piekielnych stworów. Tą samą myślą tknięci, popatrzyliśmy na siebie z Burmanem. Koty są bajecznie zwinne i atakują błyskawicznie. Jak mu stworzymy warunki, może złowi dla nas jedną z tych myszy. Zaczęliśmy więc wabić kota czułymi słowy. Podniecenie wzięło górę nad instynktowną nieufnością w stosunku do obcych i zwierzę weszło. Natychmiast zamknęliśmy drzwi. Burman, z prętem w ręku, usiadł przy wejściu, jednym okiem obserwując otwory, drugim kota. Musiał się zdobyć na maksymalną podzielność uwagi. Kot myszkował po kątach, pomiałkując żałośnie. Wyglądało na to, że w swoich poszukiwaniach polega raczej na wzroku niż na węchu. Nie było przecież żadnego zapachu. Z cierpliwością czatującego na zdobycz drapieżnika przeszukał całe laboratorium. Kilka razy przechodził obok bzykającej trumny, lekceważąc ją całkowicie. Na koniec zrezygnował; skoczył na stół i zaczął się myć. Nagle: tik, tik, tik! — bzzz — bum! Otworzyła się klapka, wypuszczając jednego wrzecionowatego stwora, który błyskawicznie smyrgnął ku drzwiom, a zaraz potem drugiego. Pierwszy był za szybki nawet dla kota, nie mówiąc już o osłupiałym Burmanie. — Bang! — stalowy pręt uderzył o podłogę, gdy błyszczący przedmiot znikał już w pierwszym z brzegu otworze. Kot jednak spisał się lepiej. Wykonał wspaniałego susa i wysuniętymi w locie pazurami dopadł ofiary o jakąś stopę od drzwi. Zwierzę próbowało przytrzymać gładki przedmiot, czółenko jednak wysmyknęło się z pazurów napastnika w szalonych piruetach. Kot złapał je ponownie, znów wypuścił, wydał wściekły pomruk i odwrócił zdobycz łapą na grzbiet. Wrzeciono leżało do góry czterema maleńkimi kółkami, które obracały się z zawrotną szybkością i ledwie dosłyszalnym skrzypieniem. Z oczyma płonącymi podnieceniem Burman odłożył broń i podszedł do bezradnie leżącej na grzbiecie ofiary. Nim jednak zdążył sięgnąć, z głośnym brzękiem otworzyła się klapka i z przedziwnej machiny wyskoczył następny egzemplarz. Ze zdumiewającą zręcznością kot rzucił się na nową zdobycz. Rozgorzało istne piekło: robiąc zwinne uniki, metalowy mechanizm atakował fukającego i plującego kota. Pole walki spowił biało–czarny obłok puchu, wśród którego raz po raz migało złoto, a poprzez kocie wrzaski przebijał to wznoszący się, to opadający cieniusieńki pisk. Nagle kot zachłysnął się dziwnie, a na podłodze wykwitły czerwone plamy. Pazury zamknęły się w spazmatycznym przedśmiertnym skurczu, kot zacharczał raz jeszcze, zabulgotało mu w krtani; parę drgawek, fontanna krwi trysnęła z szerokiej rany i… zwierzę padło martwe. Ledwie zdołaliśmy zdać sobie sprawę z potworności tej sceny, kiedy pogromca kota ruszył w stronę Burmana, który wciąż jeszcze stał z bzykającym czółenkiem w ręku. Mojemu przyjacielowi oczy mało nie wyszły z orbit, zachował jednak przytomność umysłu na tyle, że wykonał zręczny skok na sekundę, zanim napastnik dosięgnął jego stóp. Wylądował za krwiożerczym mechanizmem, który dokonał błyskawicznego obrotu, by podjąć atak. W szalonym pędzie błysnął mi tylko skalpel, na jakieś dwa cale unurzany w lepkiej czerwieni. Burman raz jeszcze przesadził napastnika i wskoczył na stół. — Boże! — jęknął bez tchu. Ja tymczasem dopadłem stalowego pręta. Poczułem w ręce jego zbawczy ciężar. Ale moje wysiłki, żeby zdzielić nim mechanicznego potworka i wyrzucić go za okno, okazały się daremne. Zaciekłe czółenko było dla mnie za szybkie. Wirowało coraz prędzej, unikając ciosu, i dwukrotnie zdążyło okrążyć stół, na którym Burman szukał schronienia. Ignorowało mnie przy tym całkowicie, odpowiadając jednocześnie na jakiś magiczny zew tego, które trzymał mój przyjaciel. Zamachnąłem się raz jeszcze i znów chybiłem, chociaż przysiągłbym, że najwyżej o milimetr. Widziałem, jak przez otwory w drzwiach smyrgają, a następnie, przy akompaniamencie trzasku otwieranych i zamykanych klapek, nikną w czeluściach macierzystego mechanizmu następne wojownicze czółenka. Całej tej nieprzytomnej krzątaninie towarzyszyło niezmienne „tik, tik, tik”. Wymierzyłem jeszcze jeden, ostatni cios, którego ofiarą i tym razem padła li tylko podłoga, a który jako jedyny skutek pozostawił mi silny ból w ramieniu. Nagle, nieoczekiwanie, nasz prześladowca zaprzestał swojego szaleńczego tanu wokół stołu. Z donośnym trzaskiem i głośniejszym jeszcze niż dotychczas bzyczeniem bez najmniejszego trudu wspiął się po nodze na stół. Jednym susem Burman opuścił swój azyl, trzymając jednak w dalszym ciągu przeklęte czółenko. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby był tak blady. — Do diabła z tym cholernym robotem! — wrzasnął ochryple. — Rozwal go! — Bang! — odpowiedziała machina. Uchyliła się klapka, wypuszczając następnego opatrzonego skalpelem demona. — Tzzz! — i znów ruch przy drzwiach. Cztery czółenka z charakterystyczną szybkością zniknęły w czeluści robota, piąte, obciążone sprężyną od zaworu samochodowego, poruszało się nieco wolniej. Udało mi się je kopnąć pod ścianę. Mój przyjaciel tymczasem zdołał jakoś umknąć napastnikowi, któremu przyszedł w sukurs drugi, podobny, rozcinając Burmanowi ostrym skalpelem czubek buta. Teraz nacierały już na niego z przerażającą wprost energią trzy jednocześnie. Raz jeszcze poszukał schronienia na stole. — Rzuć to przeklęte świństwo! — wrzasnąłem. Nie usłuchał mnie. Dopiero kiedy wściekłe trio dopadło go i tam, z całej siły cisnął czółenkiem w tajemniczą machinę, która dała mu życie. Trumna jęknęła, a maleńki mechanizm — nieruchomy już i cichy — legł na podłodze. W tym samym momencie uzbrojone wrzeciona jak gdyby nagle zmieniły zamiar: opuściły stół i wysunęły się przez otwory w drzwiach. Za nimi podążyło czwarte, które dopiero co wyskoczyło z robota, eskortując dwa zwykłe czółenka. W sekundę czy dwie później przez jedną z dziur w drzwiach wpełzło coś zupełnie nowego, co nie przypominało żadnego z dotychczasowych stworów: było obłe w kształcie, zadartonose, długości mniej więcej połowy policyjnej pałki, miało sześć kółek i było z przodu podwójnie ząbkowane; przejechało niemal przez cały pokój, pozwalając nam napaść oczy swoim widokiem. Dziwne wyrostki poruszały się i falowały, kiedy stwór wpełzał do robota jak do ula przez najniżej umieszczone drzwiczki. Ale Burman miał już tego dosyć. Był zdecydowany. Ścisnął mocno w dłoni stalowy pręt i podszedł do znienawidzonej skrzyni, która zdawała się łypać złośliwie w jego stronę. Dwanaście lat pracy zniszczyć za jednym uderzeniem! Tyle dni i nocy ogromnego wysiłku za jednym zamachem obrócić wniwecz! Ale Burmanowi już nie zależało. Wściekłym ciosem rozbił w drobny mak szybę, a następnie znajdujący się za nią system zębatych kółek i sprężynek. Pod coraz silniejszymi uderzeniami pudło dygotało i przesuwało się z miejsca na miejsce. Wszystkie klapki stały otworem, a z wnętrza robota wysypywał się jego martwy miot. Burman nie ustawał w swym niszczycielskim dziele, któremu towarzyszyły zgrzyty i trzaski. Wreszcie — wszystko umilkło. Z robota pozostała kupa bezużytecznego szmelcu. Podniosłem jedno z czółenek, które przed chwilą skryło się w głębi macierzystego pudła; było zastanawiające ciężkie, ale mimo nawet znacznego stopnia zniszczenia mogłem podziwiać precyzję konstrukcji. Z przodu miało ledwie dostrzegalne oczko, ale miniaturowa soczewka była stłuczona. Czyżby wróciło do remontu? — No — powiedział Burman niemal bez tchu — już po wszystkim! Otworzyłem drzwi, żeby sprawdzić, czy hałas nie wzbudził zainteresowania sąsiadów. Ale nie. Za drzwiami leżało martwe czółenko, o krok od niego drugie. Pierwsze miało przyczepiony do wystającego z tyłu haczyka kawałek delikatnego miedzianego łańcuszka. Łebek drugiego ział otworem przypominającym wentylatorek, z głębi wyzierały dwa ramiona, w których uchwycie tkwił średniej wielkości brylant. Wyglądało na to, że właśnie wracały z jakiejś wycieczki, kiedy Burman rozprawił się z robotem. Podniosłem je. Nie zdradzały najmniejszych śladów zniszczenia, ale ich kompletny bezruch świadczył o tym, że były sterowane przez macierzystą machinę, z której czerpały siłę napędową. Załatwiliśmy więc sprawę radykalnie: niszcząc robota–matkę, zniszczyliśmy całe potomstwo. Burman odzyskał w końcu głos. — Robot—matka! Oto, co zbudowałem! Zupełnie nieświadomie skonstruowałem jedno z najbardziej niebezpiecznych urządzeń na świecie: twór groźny przez swoją zdolność rozmnażania, którą dzieli z rodzajem ludzkim! Bogu dzięki, żeśmy ją w porę zahamowali. — Wobec tego — zauważyłem — mieliśmy do czynienia z potencjalnym gospodarzem ziemi. Miła perspektywa dla ludzkości, nie ma co! — Niekoniecznie. Nie wiem, jak daleko zaszedłem w swojej wędrówce w przyszłość, ale odnoszę wrażenie, że to sprawy bardzo odległe: prawdopodobnie do tego czasu Ziemia — z punktu widzenia ludzkości — będzie już sterylna. Być może ludzie osiedlą się w jakimś innym miejscu Kosmosu, pozostawiając kulę ziemską na wpół rozumnym robotom, by na własną rękę walczyły o byt. I może właśnie w walce tej wygrały… — Po to, by zafałszować przeszłość na swoją korzyść — zasugerowałem. — Nie sądzę. — Burman był już prawie spokojny. — Należy to raczej traktować jako interesujący eksperyment niż jakąś rzeczywistą groźbę. Cała ta historia musi być w sferze bardzo odległej przyszłości — inaczej byłby to nieprawdopodobny wprost paradoks. W przyszłym wieku nie istnieją roboty, a nauka milczy na ich temat. Ten intruz musiał więc w naszej rzeczywistości ulec zniszczeniu, a nawet więcej — zapomnieniu. — Co się sprowadza do tego — pozwoliłem sobie spuentować — że musisz zniszczyć nie tylko robota, nie tylko wszystkie rysunki i plany, ale także psychofon, pozostawiając jedynie w naszej pamięci ten niezwykły epizod — jako ciekawy materiał do wykorzystania dla mnie w felietonie. — Naturalnie, że wszystko zniszczę. Myślałem już o tym, ale dopiero teraz zrozumiałem ponad wszelką wątpliwość, że nigdy nie będę miał z psychofonu najmniejszej korzyści. Pozwala mi on bowiem jedynie dokonywać wynalazków przewidzianych dla mnie przez historię, a więc takich, których prawdopodobnie i tak bym dokonał, bez pomocy tego piekielnego urządzenia. Tak, nie można jednak igrać z historią, czy to przeszłą, czy przyszłą. Ha! Trudno mu było odmówić słuszności! — Zauważyłeś pewne cechy pszczelej psychologii w tych stworach? Zbudowałeś ul, w którym były i robotnice, i żołnierze, i nawet — tu wskazałem na największy okaz — jeden truteń. — Taaak… — powiedział Burman ponuro. — Tylko ten miód… Osiemdziesiąt zegarków! Nie licząc innych rzeczy, o których jeszcze przeczytamy w gazetach. No i koty. Całe szczęście, że nie jestem biedny. — Ale przecież nikt tego nie kojarzy z twoją osobą. Możesz zresztą po cichu popłacić ludziom odszkodowania, jeśli już koniecznie chcesz. — Zrobię to z pewnością — oświadczył. — No cóż, wszystko dobre, co się dobrze kończy. Całe szczęście, żeśmy się pozbyli tego piwa, któregośmy zresztą sami nawarzyli. Z westchnieniem ulgi skierowałem się do drzwi. Cienki pisk miniaturowego robocika osadził mnie w miejscu i przyciągnął mój wzrok. Gdy obaj z Burmanem staliśmy jak wryci, złociste wrzeciono wychynęło z jednego z otworów w drzwiach, ale najwyraźniej poczuwszy śmierć robota–matki, błyskawicznie czmychnęło z powrotem. To, co Burman przeżył dotąd, było niczym w porównaniu z szokiem, jakiego doznał teraz. Podszedł do drzwi i nie wierząc własnym oczom wpatrywał się w otwór, w którym zniknął przed chwilą maleńki intruz. — Bill — jęknął — twoje porównanie do pszczół było genialne. Nie rozumiesz? Gdzieś tutaj musi być drugi rój. Ocalała królowa! Mój przyjaciel miał rację. W ciągu następnych czterdziestu ośmiu godzin rozpętało się istne piekło. Cały niemal ten czas Burman spędził na policji, próbując przekonać jej funkcjonariuszy, że jego zeznanie nie jest wytworem fantazji. Za całą pomoc miał równie nieprawdopodobne meldunki, które nadchodziły ze wszystkich stron. A więc na przykład: stary Gildersome usłyszał gdzieś około północy dziwny trzask w swoim sklepie z aparatami fotograficznymi i projektorami filmowymi; wciągnął spodnie i pognał na dół. Kiedy był w połowie drogi, ukłuło go w podbicie prawej stopy maleńkie, przypominające brzytwę ostrze. Stary stracił równowagę, spadł ze schodów i leżał potłuczony i na wpół ogłuszony, a wokół niego roiło się coś, bzyczało i tykało w ciemnościach. Przez ten czas jeden po drugim wywędrowały z kasety przez otwór w drzwiach wszystkie wysokowartościowe obiektywy. Podobny los spotkał całą masę kółek zębatych i różnych części projektorów. Inni skarżyli się, że zostali w nocy obrabowani z zegarków i budzików. Ktoś wpadł nawet w histerię i twierdził, że jego napastnik był „sześciocalowym karaluchem”, który bzyczał jak dziecinne dynamo. Wstając z łóżka postawił na nim bosą stopę i czuł, jak umyka spod niej coś twardego i zimnego. Kiedy z odrazą cofnął nogę z powrotem na łóżko, „nadpełzł następny karaluch”. Burman powstrzymał się przed uświadomieniem pokrzywdzonemu, jak bliski był utraty nogi. Nazajutrz wpłynęło dalszych trzydzieści skarg. Ze dwadzieścia mieszkań i co najmniej cztery sklepy zostały splądrowane przez stworzenia ruchliwością przypominające szczury — z tą tylko różnicą, że wydawały dźwięki podobne do cichutkiego tykania i bzyczenia. Widziano, jak jeden z nich sunął dosłownie przy nodze pewnego przechodnia, kolejarza. Kiedy człowiek ten schylił się, by go podnieść, stracił kciuk i palec wskazujący i zabrało go pogotowie. Ofiarą dziwnych tykających rabusiów padały rzadkie metale i różne precyzyjne części. Nie wyobrażałem sobie, jak Burman czy ktokolwiek inny zdoła opanować tę plagę. A jednak mój przyjaciel dał sobie radę: podjął regularną akcję, coś w rodzaju odszczurzania, systematycznie zakładając przynęty. Pomagałem mu w tym ze specjalnie sporządzoną mapą w ręku. — Każdy meldunek — twierdził Burman — prowadzi na tę ulicę. Tu gdzieś znaleziono porzucony budzik, którego dzwonek rozległ się w nocy ni z tego, ni z owego. W tej okolicy dwa samochody zostały obrabowane z precyzyjnych części. Tutaj też widziano kręcące się czółenka. Nie mówiąc już o pięciu martwych kotach. Wszystkie inne incydenty, o jakich doniesiono, wydarzyły się również w pobliżu. — Czyli — dopowiedziałem — trzeba gdzieś tu szukać królowej. — Tak — Burman rozejrzał się po pustej, cichej ulicy, oblanej widmowym światłem księżyca. Była druga w nocy. — My się z nimi rozprawimy. Do nawiniętej na szpulkę mocnej bawełnianej nitki przywiązał kawałek srebrnego łańcuszka; przytwierdziwszy szpulkę do muru, spuścił łańcuszek na chodnik. To samo zrobiłem z mechanizmem starego zegarka. Rozrzuciliśmy jeszcze w pobliżu parę zębatych kółek, części od starych aparatów fotograficznych, kilka zwitków miedzianego drutu i inne drobiazgi, które mogły się wydać atrakcyjne naszej zwierzynie. W trzy godziny później powróciliśmy z policją. Wszyscy byliśmy uzbrojeni w młoty i młotki, a nogi mieliśmy zabezpieczone specjalnie w tym celu wyklepanymi z blachy ochraniaczami. Połknęły przynętę! Kilka sznurków zastaliśmy zerwanych, reszta jednak była cała. Wszystkie wiodły do stalowego okratowania okienka piwnicy w starym opuszczonym składzie. Przyjrzawszy się bliżej, dostrzegliśmy kilka nitek wymownie ginących w ciemnej czeluści okienka. — No! — powiedział Burman i ruszyliśmy z impetem. Zardzewiałe zamki szczęknęły, spróchniałe drzwi ustąpiły. Wtargnęliśmy do składu, a w chwilę potem byliśmy już w piwnicy. Pod jedną ze ścian stał niewielki, z kształtu przypominający trumnę przedmiot, który tykał miarowo i wpatrywał się w nas upiornie obojętnym spojrzeniem swoich soczewek. Do złudzenia przypominał robota–matkę, z tą tylko różnicą, że był ze cztery razy mniejszy. Światło policyjnej latarki ukazało nam złowrogi obraz rozmnażającego się samiczego mechanizmu. Dokoła, wśród bzyku i tykania, roiła się z metaliczną furią aktywna progenitura. Mimo wściekłego chrzęstu i zgrzytu maleńkich skalpeli o nasze ochraniacze, torowaliśmy sobie jakoś drogę. Pierwszy dopadł robota Burman. Jednym ciosem dwudziestofuntowego młota zgniótł go, a następnie rozbił doszczętnie serią szybkich uderzeń. Dziecię macierzystego robota przestało istnieć, a wraz z jego śmiercią ustał wszelki ruch w wojowniczym plemieniu. Burman usiadł na starej skrzynce, otarł z czoła pot i powiedział z ulgą: — Bogu dzięki, że już po wszystkim! — Tik, tik, tik! Zerwał się na równe nogi i z obłędem w oczach chwycił za młot. — To tylko mój zegarek — wyjaśnił ze skruchą jeden z policjantów. — Tandeta. Dlatego robi tyle hałasu. — Wyciągnął go, żeby uspokoić Burmana. — Tik, tik, tik! — powtórzył zegarek z mechaniczną pewnością siebie. Przełożyła Zofia Uhrynowska Fritz Leiber MUTANCI Kabina steeltońskiego rakietowca wyglądała jak długa mahoniowa skrzynia pędząca w jakiś cudowny sposób poprzez noc. Wewnątrz grzmot rakiet był stłumiony, brzmiał jak łagodne dudnienie. W przyćmionym świetle pasażerowie drzemali lub wymieniali półgłosem urywane uwagi. W kabinie było wygodnie, zacisznie, bezpiecznie. Ale Greer Canaryon siedział odwrócony od reszty pasażerów. Patrzył przez okno na zwały ciemnych chmur, pędzone wiatrem i wysrebrzone na brzegach przez księżyc. Zwijały się i skręcały niby cienie jakichś potworów, to spowijając rakietowiec dokoła, to rozsuwając się tak, że widać było oświetlone księżycem dzikie wzgórza Dakoty. Gdzieś tam wśród nich, myślał Greer, przebywa jego prawdziwy krewny, jeden jedyny człowiek podobny do niego w straszliwej swej niezwykłości. Pełen tych samych groźnych i nieznanych ciemnych sił. Nieludzkich i nienormalnych, jakkolwiek ukrytych pod maską człowieczeństwa. Greer odczuł znowu ostre pragnienie, by zobaczyć brata, by z nim być razem, pragnienie dotąd nigdy nie spełnione. Wydobył z kieszeni radiogram, mocno już wymięty, choć otrzymał go dopiero wczoraj, RADIO DAKOTA Teleekspres Nr 3A–3077–B89 9/17/1975 Greer Canarvon Ulica Buny 209 Compton, Ohio Drogi bracie, Czas najwyższy się spotkać. Jeżeli jesteś tym, czym myślę, będziesz wiedział, że mamy wiele do pomówienia o rzeczach, które ty jedynie i ja rozumiemy. Adres mój: ulica Damona 1532, Steelton. Pospiesz się. John Hallidane. Serce Greera biło mocno — serce, którego uderzenia wprawiały w zdumienie każdego lekarza, kiedy osłuchiwał go przez stetoskop. Sięgnął po papierosa, lecz paczka była już pusta. Spojrzał na swój standartowy promienioczynny zegarek. Jeszcze pół godziny podróży. Na miejscu będzie więc za jakąś godzinę. Jedyny brat. Bliźniak. I jeśli można ufać danym sierocińca na temat ich uderzającego podobieństwa — bliźniak identyczny. Jedyna istota w świecie, której chromosomy i geny mogły zawierać cechy tej straszliwej mutacji. Bo z pewnością była to mutacja. Trudno sobie wyobrazić, aby ich rodzice byli obdarzeni taką mocą, żyjąc w tak trudnych, niemal nędznych warunkach, jak wynikało z rejestrów. Podobnie zresztą trudno sobie wyobrazić, by takie cechy spoczywały uśpione w plazmie zarodkowej przez całe pokolenia, zagłuszone przez inne czynniki, i doszły do głosu jedynie drogą przypadkowego doboru. — Wracam o dzień wcześniej — mówił półżartem pasażer siedzący przed nim. — Moja żona bardzo nalegała. Ta sprawa Carstairsów strasznie ją niepokoi. — Całe miasto jest w strachu — potwierdził jego sąsiad. — Też się cieszę, że już będę z rodziną. „Z rodziną” — powtórzył w myśli Greer z goryczą. — Wszystko, co rodzinne, zaciszne, bezpieczne, pewne — było teraz daleko od niego. Może by tak pochylić się naprzód i szepnąć im do ucha: „Jeśli mowa o rzeczach strasznych, panowie, to mogę wam zdradzić, że tym rakietowcem leci potwór”. Na dobrą sprawę jego dotychczasowe życie upływało bardzo przyjemnie i szablonowo. Przybrani rodzice byli wspaniałymi ludźmi — pod tym względem poszczęściło mu się znacznie lepiej niż bratu. Zresztą przez całe dzieciństwo i wczesną młodość tylko bardzo niejasne oznaki wskazywały na to, co pewnego dnia miało go wyodrębnić spośród reszty świata. Lekarzy dziwiło jego serce, zdumiewało ich coś w jego oczach i niezwykły odcień cery. Wyczuwali jakieś zupełnie nieuchwytne dowody inności. Lecz jako ludzie rzeczowi i trzeźwi stwierdzali tylko, że chłopak ma serce w porządku, i nie zagłębiali się w te sprawy. A może jakiś rodzaj intuicji, niemal automatycznie chroniącej ludzi przed zetknięciem z czymś nienaturalnym, kazał im powstrzymywać się od tego rodzaju badań? Czasami Greer zastanawiał się z niejasnym lękiem, czy nie jest przypadkiem jakiś inny. Ale to robią wszystkie dzieci. Poza tym zaś rósł w sprzyjających warunkach jako zdrowe, normalne dziecko. Jego ideały, cele, zamiary i kryteria postępowania były dokładnie te same co wszystkich dzieci dokoła; może cokolwiek wyższe, bo jego przybrany ojciec był bardzo prawym człowiekiem. A jednak przez cały ten czas owa tajemnicza siła stopniowo dojrzewała. Kabina lekko się przechyliła, odgłos rakiet stał się nieznacznie głębszy, srebrzystoszare otwory chmur trochę się przybliżyły. Uświadomienie sobie tajemnej siły wystąpiło u Greera nagle — jak uderzenie piorunu. Później dopiero przypomniał sobie ostre bóle głowy, jakie miał od tygodni, i zdał sobie sprawę, że coś musiało rosnąć mu w mózgu. Jakiś nowy organ, dla którego nie było właściwie miejsca pod czaszką. Nie wszystkie cechy jednostki — normalne czy mutacyjne — muszą występować już w chwili urodzenia. Niektóre, jak cechy płciowe, dojrzewają późno. Tak było z tą jego siłą. Spojrzał znów na poszarpane chmury. Widok ich przypominał taniec potworów, jakby wywoływanie ducha dziwacznej, nieurodzajnej krainy, nad którą przelatywał rakietowiec. Greera ogarnął tający się gdzieś w kosmosie lęk przed nienormalnością. Ewolucja to proces przerażający, nieludzki, działający na zimno. Mutacja rządzi się prawem przypadku — bez wzorca czy planu. Zwykle zniekształca tylko trochę normalny organizm. Czasem, bardzo rzadko, nieznacznie go doskonali. Ale nie zdarza się, by stworzyła coś zupełnie nowego. Greer uprzytomnił sobie, że przeszywają go lekkie dreszcze. Twarz stężała mu w maskę. Odruchowo sięgnął znów po papierosa, przypomniał sobie, że paczka jest pusta, i zgniótł ją. Bał się własnej siły, przerażała go. Było to coś tak nieludzkiego, jak magia czy czarnoksięstwo. Dlatego właśnie nie był w stanie się przemóc, by komukolwiek o tym opowiedzieć. Ta siła kryła w sobie zawrotne możliwości. Robiła z człowieka władcę, a nawet więcej. Domagała się, by jej użyć. Kusiła go i Greer przeczuwał, że w końcu ulegnie pokusie. Musi o tym z kimś porozmawiać! Za niecałą godzinę spotka się z bratem. Z nim będzie łatwiej. Razem mogą obmyślić plan postępowania. Greer nie mógł się już doczekać. O tym, że ma brata, dowiedział się nie tak dawno. Kiedy przybrani rodzice zabrali go z sierocińca, drugi bliźniak był już adoptowany przez państwa Hallidane. Później dopiero przybrani rodzice powiedzieli mu o istnieniu tamtego chłopca i chcieli urządzić spotkanie. Lecz państwo Hallidane odrzucili stanowczo propozycję. Wyszły zresztą później na jaw w związku z nimi różne niemiłe rzeczy, o których przybrani rodzice mu nie powiedzieli. Dowiedział się o tym dopiero teraz, czyniąc poszukiwania przez sierociniec. Zarzucano tym ludziom mianowicie brak opieki i okrucieństwo w stosunku do przybranego syna; obyło się jednak bez sprawy sądowej. A potem przyszła tragedia ostateczna: ojciec zamordował matkę, a następnie popełnił samobójstwo. Stało się to niecały rok temu. I od tej chwili John Hallidane zniknął bez śladu. Łagodne światła kabiny mrugnęły raz i drugi, a zimny blask księżyca, wpadający przez wyrwę w chmurach, zmienił na moment wszystkich pasażerów w gromadę widm, pędzących w jakiejś posępnej misji. Od chwili gdy Greer dowiedział się, że ma brata bliźniaka, gubił się w bezustannych domysłach. Wyobrażał sobie, że brat ma te same przekonania, robi te same rzeczy. Uświadomienie sobie, że jest mutantem, zmieniło te rozważania w gorące pragnienie spotkania. W ciągu ostatnich miesięcy robił, co mógł, by trafić na ślad brata. Bez skutku. Wreszcie brat sam odezwał się do niego. Najwidoczniej John Hallidane nie miał najmniejszego pojęcia o istnieniu bliźniaka i fakt ten odkrył tylko przypadkiem. Może zresztą odezwał się do sierocińca. Greer ponownie odczytał lakoniczną depeszę. Między wierszami oględnego tekstu wyczuwał niepokój podobny do jego niepokoju. Wyczuwał tę samą tęsknotę za kimś bliskim, ten sam lęk, by tajemnicy nie wykryli obcy. „Jeżeli jesteś tym, czym myślę…” Greer aż namacalnie wyobrażał sobie to spotkanie. Domysły, jaki jest brat i jakie jest jego życie, przelatywały mu przez głowę z szybkością błyskawicy. Tysiąc rzeczy chciał wiedzieć naraz. — Już za parę minut będziemy — mruknął jeden z pasażerów sięgając po kapelusz. — Wtedy dowiemy się wszystkiego. — Na pewno — odparł trochę nerwowo jego sąsiad. — W całym Steelton nikt o niczym innym chyba nie mówi. A więc za pół godziny, może mniej! Chowając depeszę Greer zauważył, że drżą mu ręce, a krew pulsuje gwałtownie. Stłumiony odgłos rakiet znów zmienił tonację. Greer przywarł twarzą do okna. Rakietowiec obniżał lot. Przez otwór w chmurach, jak przez soczewkę teleskopu, można było dostrzec ulice i wieże Steeltonu. Miasto wyglądało widmowo, nie było żadnych punktów świetlnych, tylko nad wszystkim unosiła się wielka łuna. Greer poczuł nie tyle tęsknotę za bratem, co lęk. — Candeny — powiedział Greer do dziewczyny w kiosku, małym budyneczku z plastyku, zagubionym w nieskończoności lotniska. — Samozapalne? Zaprzeczył głową. Dziewczyna sięgnęła po papierosy. Greer dociekał, co go tak zafrapowało w zachowaniu ludzi dokoła. Wyraz ich twarzy był szczególny — każdy ruch przejawiał napięcie. Przypominali trochę zmechanizowane manekiny demonstrujące wspaniałe suknie w wystawowym oknie naprzeciw. Wszyscy mówili stłumionym głosem. Nagle w głośniku rozległy się donośne słowa spikera. Niepokój, jaki Greer wyczuwał od chwili lądowania, wzmógł się tak bardzo, że stał się niemal dotykalny — jak mgła. Steelton robiło wrażenie miasta oczekującego ataku. Greer pomyślał, że to zapewne tylko odbicie jego własnego nastroju. Odwrócił się ponownie do dziewczyny w kiosku i zauważył, że ta wpatruje się weń uporczywie. Wziął od niej paczkę papierosów; zmarszczyła twarz w uśmiechu i wydała mu resztę, nie przestając mu się przyglądać. Zapalił papierosa i usłyszał głos spikera: — Główny komisarz Marły zapewnił przed chwilą delegację obywateli Steeltonu, że schwytanie Roberta Carstairsa jest tylko kwestią czasu. Cała policja została postawiona na nogi, rzekł Marły, powołano dwustu rezerwistów. Sieć zacieśnia się. Godziny wolności Roberta Carstairsa są policzone. Greer zdał sobie nagle sprawę, że gwar rozmów i odgłos kroków ustał niemal zupełnie. Dziewczyna z kiosku skierowała wzrok na ogromny ekran telewizyjny. Pozostali zrobili to samo. — Przy okazji przypominamy wcześniejsze oświadczenie komisarza Marły — ciągnął spiker. — Jest obowiązkiem wszystkich obywateli dopomóc w uwolnieniu Steeltonu od tej groźby społecznej. Robert Carstairs jest niebezpieczny. Jak tego aż nazbyt dobrze dowiodła tragedia w rezydencji Carstairsów, posiadł on piekielny talent wkradania się w zaufanie swych ofiar i podporządkowywania ich swej woli. Każdy, kto go zobaczy, ma niezwłocznie wezwać policję. W tej samej chwili Greer ujrzał na ekranie swoje olbrzymie zdjęcie — łudząco wierne. To, co się stało następnie, przypominało zwolniony film. Dziewczyna z kiosku znów na niego spojrzała i otworzyła usta jak do krzyku. Lecz krzyku nie wydała. Greer użył swej siły. Nie czytał w jej myślach, rzadko się do tego uciekał. Po prostu użył swej siły. I dziewczyna znieruchomiała jak kloc. Greer pochylił głowę tak, że kapelusz zasłaniał mu pół twarzy, i szybko ruszył naprzód. Mógł utrzymać dziewczynę w swej władzy na odległość jakich stu kroków. A potem… Obok szedł wysoki mężczyzna z czarną walizką. Spojrzał bacznie na Greera raz, drugi. Puścił walizkę i wyciągnął rękę, aby go pochwycić. Ale nie pochwycił. Pod wpływem tajemnej władzy ujął walizkę i odszedł. Kilka osób spostrzegło incydent. Z zaciekawieniem patrzyli na Greera. Musiał rozciągnąć swoją władzę najpierw na dwie osoby, potem na trzy — w miarę jak rozpoznawano w nim człowieka ukazanego na ekranie. Nie wiedział, nad ilu naraz zdoła panować, bo nigdy tego nie próbował. Sądził, że najwyżej nad czworgiem czy pięciorgiem ludzi. W dali rozległ się przejmujący krzyk. To dziewczyna z kiosku uwolniła się spod wpływu. Reakcja publiczności na krzyk dziewczyny nasunęła Greerowi myśl. Trzeba odwrócić ich uwagę. Właśnie mijał go młody człowiek, ubrany podobnie do niego. Ponieważ liczba osób, które go rozpoznały, stała się zbyt wielka, nakazał młodzieńcowi ucieczkę, a kilku ludziom pogoń. „Tam, tam ucieka!” Sam skierował się do wyjścia. Odczuwał głębokie zadowolenie. Dobrze było posługiwać się tajemniczą władzą, nie mieć czasu na strach, namysły, rozważanie następstw. Każdy krok był celowy, wzrok bacznie wypatrywał wszelkiej oznaki rozpoznania, tajemna siła unieruchamiała każdego podejrzanego. Raz po raz ktoś, wymykając się spod jego władzy, ze strachem sobie uprzytamniał, że stracił kilka sekund nie wiadomo jak. Dopiero co widział tego arcyzbrodniarza Roberta Carstairsa, już chciał podjąć jakieś kroki, gdy tamten nagle znikał. Zupełnie jakby życie było filmem i film ten skoczył nagle o kilka metrów. A może była to halucynacja? I kim był ten zbrodniarz? Opowiadano sobie o nim niezwykłe wprost rzeczy, choć spikerzy radiowi starali się nie rozdmuchiwać historii. Lodowata groza ściskała ludzkie serca. Fala podniecenia płynęła w ślad za Greerem — nie mogąc go dognać. Wciąż przenosił swą władzę z jednej grupy osób na drugą. Młody człowiek, który uciekał, przyszedł tymczasem do siebie i gęsto się tłumaczył przed jakąś starszą kobietą potrąconą w biegu. Jego prześladowcy stanęli dokoła, równie jak on zdumieni. Specjalna sieć radiowa alarmowała policję i tajnych agentów porozmieszczanych przy wszystkich wyjściach, a z wysokiej galerii starszy oficer kierował akcją. Greer był już blisko wyjścia. Ale podniecenie dokoła rosło, coraz więcej ludzi skupiało się wokół niego rozpoznając go. Coraz trudniej było panować nad sytuacją. Jeszcze chwila i… nie da rady. Zmienił taktykę. Nakazał czterem mężczyznom utworzenie jakby zapory kryjącej go przed wzrokiem publiczności. Następnie szybkim krokiem ruszył naprzód — z wyrazem twarzy dygnitarza spieszącego w pilnej sprawie. Ludzie odruchowo ustępowali mu z drogi. Przy wyjściu dwaj mundurowi policjanci patrzyli podejrzliwie. Lecz ze zbliżeniem się Greera wyraz ich twarzy zmienił się; otwarli przed nim drzwi. Wyszedł porzucając swój kordon. Zachował jednak władzę nad policjantami, nakazując im powstrzymanie wszelkiego pościgu. W tej samej chwili nawinął się mały lotowóz. Greer zatrzymał go i aż przechylił na bok przy wsiadaniu. Wóz wyrównał i ruszył natychmiast. Na milczący rozkaz kierowca zatoczył kilka kręgów, by zmylić pogoń, po czym ruszył już prosto na miejsce spotkania. Steelton było miastem młodym, więc wprowadzono tu wszędzie oświetlenie pośrednie. Toteż ulice wyglądały widmowo, pozbawione nawet śladu cieni. Przechodniów nie było prawie wcale. Nikt nie wychodził z domu, powszechny niepokój wyczuwało się tutaj jeszcze wyraźniej niż na dworcu lotniczym. Lotowóz sunął gładko. Greer odczuwał przykre zmęczenie. Było coś wstrętnego w posługiwaniu się ludźmi jak marionetkami — nie wiedząc przy tym, jak daleko trzeba się będzie posunąć. Czy to właśnie zdarzyło się jego bliźniakowi? Czy uległ pokusie, by użyć niezwykłej władzy dla własnej korzyści, by wyzyskiwać ludzi? Myśl Greera cofała się przed takim podejrzeniem. Najprawdopodobniej, mówił sobie, brat znalazł się w kłopotach przez nieostrożne ujawnienie swojej potęgi. Wystarczy się z nią zdradzić, aby narazić się na nienawiść ludzką, strach i fałszywe oskarżenia o wszelkie możliwe zbrodnie. Zresztą, trudno było spodziewać się czego innego. Jak mieli zachować się ludzie wobec mutanta obdarzonego władzą bezpośredniej hipnozy? Skąd jednak ta zmiana nazwiska z Hallidane na Carstairs? Czyżby… Greer usilnie zwalczał brzydkie podejrzenia. Częściowo przez spontaniczną lojalność, częściowo zaś wskutek przemożnego pragnienia, by ujrzeć brata, nie mógł znieść myśli, iż cokolwiek mogłoby ich dzielić. Postawa brata musi być taka jak jego. Rozległ się warkot radiolotu policyjnego. Greer ukrył głowę, świadom tego, że cokolwiek zagraża jego bratu — on jest w tych samych opałach. W chwili obecnej w Steelton jest dwóch Robertów Carstairsów. Mógł, oczywiście, w razie potrzeby dowieść swej tożsamości. Mógł? Czyżby? Miasto ogarnęła histeria grożąca samosądem. Poza tym, gdyby dowiódł swej tożsamości, oznaczałoby to, że jest identycznym bliźniakiem Roberta Carstairsa. Z tego płynął prosty wniosek, że zamiast jednego potwora należy zlikwidować dwóch. Brat musi rozpaczliwie potrzebować pomocy. Greer zrozumiał teraz ostatnie zdanie radiogramu: „Pospiesz się”. Lotowóz znalazł się teraz w zamożnej dzielnicy willowej. Domy stały daleko od siebie, osłonięte drzewami. Słabsze tutaj światło uliczne łączyło się posępnie z zimnym blaskiem księżyca. Przy zmniejszonej szybkości motoru prawie nie było słychać. W oddali rozległ się i ucichł jęk policyjnych syren. Twarz kierowcy była bardzo blada i nieruchoma. Greer zadrżał, choć wiedział, że sprawuje władzę nad tym człowiekiem. A jednak nie mógł się oprzeć wrażeniu, że wóz prowadzi duch. Cicho, jakby ukradkiem, reagując na nastrój Greera, kierowca zatrzymał wóz przed wysoką bramą, na której widniały błyszczące metalicznie cyfry: 1532. Greer wysiadł i rozejrzał się ze zdumieniem. Niewątpliwie coś było nie w porządku. Stanowczo nie spodziewał się znaleźć brata w takim otoczeniu. W odpowiedzi na milczące pytanie kierowca spojrzał posępnie na Greera. W świetle księżyca był biały jak papier. Bezbarwnym głosem wyjaśnił: — Tak, to tu. To rezydencja Carstairsów. W tej samej chwili mgliste, telepatyczne odczucie ostrzegło Greera niejasno, że w pobliżu znajdują się wrogie mu jednostki. Z bramy rezydencji i z podobnej bramy po przeciwnej stronie ulicy wytrysły strumienie białego światła, ostre jak pęki włóczni. Greer wiedział, że takie światło toruje drogę salwom policyjnym. Ale to samo niepokojące ostrzeżenie telepatyczne, jakie kazało mu się mieć na baczności, uchroniło go przed strzałami. Zanim palce policjantów zdążyły nacisnąć spusty, mózgi rządzące tymi palcami znalazły się we władaniu Greera. Jednakże samotna kula z ostrym gwizdem otarła się niemal o jego ucho, a z chodnika tuż poza nim wystrzelił snop iskier. Z dachu, w odległości około stu jardów, wypatrywał go samotny reflektor, nieubłaganie torując szlak drugiemu pociskowi. I znowu, jak na dworcu lotniczym, Greer odniósł wrażenie, że wszystko, z wyjątkiem jego myśli, toczy się w tempie zwolnionym. Wytężył umysł, aby owładnąć strzelającym policjantem. Niestety, jak się tego obawiał, odległość była za duża. Samotny reflektor już go prawie odszukał. Ucieczka była niepodobieństwem. Zanim by się schronił, strzelec dosięgnąłby go co najmniej ze dwa razy. Jedno tylko pozostało mu do zrobienia. Odruchowo, bezwiednie prawie, skierował pozostałe reflektory policji, nad którymi panował, na sylwetkę jakiegoś przechodnia ukrytego w pobliskim załamaniu muru. Człowiek ten przytaił się tam widocznie, zdjęty lękiem na widok tego, co się działo. Nastąpiła krótka, szarpiąca nerwy pauza, po czym rozległ się głuchy odgłos ciała padającego na chodnik. Dreszcz obrzydzenia wstrząsnął Greerem. Świadomie nakazał morderstwo. Wiedział, że strzelec na dachu nie może postąpić inaczej. Szybko zwalczył w sobie uczucie odrazy. Naprężając wolę, by utrzymać władzę nad policjantami, rozumiał doskonale, że kieruje nim nie tylko instynkt samozachowawczy. Miał pewne zadanie do spełnienia i tylko on jeden mógł to zadanie wykonać. W Steelton znajdował się potwór. Trzeba uwolnić miasto od potwora. Nie tylko zresztą miasto. Cały świat. Wszystkie jego obawy i podejrzenia skrystalizowały się w mgnieniu oka. Dotąd był zaślepiony, zaślepiony lojalnością wobec nie znanego brata i dojmującym pragnieniem odszukania bliskiej istoty. Dlaczego brat wezwał go tutaj, nie ostrzegając o śmiertelnym niebezpieczeństwie, na jakie musiał się narazić? Dla jednej jedynej przyczyny: chciał, by Greer Canarvon został zabity. W Steelton zapanowałoby wówczas przekonanie, że Robert Carstairs już nie żyje, a bliźniak Greera mógłby bezkarnie wykorzystywać swą tajemną siłę, oczywiście z większą niż dotąd ostrożnością, lecz i z nieporównanie większą groźbą dla ludzkości. Serce Greera przepełniało teraz jedno uczucie. Nie była to nienawiść, lecz zimne i niewzruszone zdecydowanie. Błyskawicznie ułożył sobie plan. Policjanci, których miał w swej władzy, odprowadzili go do radiolotu. Myślał z szybkością maszyny. Całe Steelton bierze udział w pościgu za człowiekiem. Jeśli mózg jego brata działa jak jego mózg, to jedno jest tylko miejsce, w którym może się w tej chwili znajdować John Hallidane. A Greer znał bardzo prosty sposób, by się tam dostać. Chmury znów przysłoniły księżyc. Pustymi ulicami pędził radiolot, jękiem syren ogłaszając swoje zbliżanie się. Greer siedział między dwoma policjantami, dwóch innych zajmowało siedzenia z przodu. Wszystko wskazywało, że jest ich więźniem. Monotonnym głosem jeden z policjantów streszczał przebieg sprawy Carstairsów. I ta właśnie monotonia głosu wskazywała, że działa pod bezpośrednią hipnozą, równie posłuszny milczącym rozkazom Greera jak kierowca. — Z początku myśleliśmy po prostu, że po mieście grasuje niezwykle zręczny kieszonkowiec. Co prawda już wtedy nastąpiła cała seria dziwnych samobójstw, ale dopiero później zrozumieliśmy związek. Niektórzy z okradzionych twierdzili, że doznawali jakby przelotnych zamroczeń, i to zwykle kiedy szli jakąś ruchliwą ulicą. Gdy przychodzili do siebie, stwierdzali brak różnych kosztowności. Przypuszczaliśmy, że kieszonkowiec obserwuje przechodniów, wykorzystując chwile zamyślenia. Później wszakże musieliśmy zmienić zdanie, bo w dwóch wypadkach świadkowie zeznali, że widzieli, jak ofiary same, na pozór dobrowolnie, wręczały swe portfele jakiemuś młodemu człowiekowi. Mniej więcej w tym samym czasie zaczęła się seria niezrozumiałych napadów. Ludzie na odgłos dzwonka podchodzili do drzwi wejściowych swych mieszkań, otwierali, popadali w nagłe zamroczenie, a gdy odzyskiwali przytomność, mieszkania były ograbione. Któryś z reporterów rozpowszechnił wiadomość, że złoczyńca posługuje się tajemniczym gazem w celu obezwładniania swych ofiar. Policyjni lekarze stwierdzili jednak, że przypuszczenie takie jest bezpodstawne. Radiolot ostro zarzucił na zakręcie, ale policjant ciągnął dalej swą opowieść. — Pierwotnie podejrzewaliśmy, że grabieże są pozorowane dla podjęcia ubezpieczenia czy w innych oszukańczych celach. Rabunków jednak było za dużo i trudno było sądzić, by wszystkie pozorowano w ten sam sposób. Aż wreszcie zgłosiła się do nas pewna kobieta z następującą relacją: Otóż służąca Carstairsów wygadała się, że jej państwo są bodajże najbogatszymi ludźmi w mieście. Padli oni rzekomo ofiarą jakiegoś młodego człowieka, który u nich zamieszkał i wobec gości uchodzi za dalekiego krewnego. Służąca wyznała, że może on im nakazać, co chce, czy przyprawić ich na przykład o zamroczenie, że w tym stanie spełniają oni wszystkie jego życzenia. Młody człowiek groził, że rozprawi się z nimi bez litości, gdyby szepnęli komukolwiek choć słówko nie będąc pod jego wpływem. Sterroryzował wszystkich. Służąca też była potwornie wystraszona, ale nie mogła powstrzymać się od mówienia. Relacja kobiety brzmiała wprost nieprawdopodobnie, wyglądało to na stek bzdur. Mimo to udaliśmy się do domu Carstairsów dla zbadania sprawy i zabraliśmy ze sobą kobietę. Córka Carstairsów zaprzeczyła wszystkiemu, mówiąc, że służąca zmyśliła całą historię. Tak, ich kuzyn, Robert, mieszka tutaj, ale to bardzo poważny i solidny młodzieniec. Oskarżenie jest zupełnie bez sensu. Nie wiedzieliśmy wtedy, że Robert Carstairs znajduje się w sąsiednim pokoju. Dziewczyna mówiła bardzo rozsądnie i spokojnie; nic nie wskazywało na to, że się czegokolwiek boi. I to właśnie nas zmyliło. Tym bardziej że nasza informatorka wpadła w histerię. Ponieważ jednak nie chcieliśmy pominąć żadnych środków ostrożności, zarządziliśmy śledzenie Roberta Carstairs. W dwa dni później śledzący go detektyw zamknął się starannie w swoim mieszkaniu i popełnił samobójstwo. Samobójstwo nie ulegało najmniejszej wątpliwości; detektyw zostawił nawet własnoręcznie pisaną kartkę. Jednakże zbieg okoliczności był zastanawiający. Komisarz Marły polecił zebrać wszystkie dane dotyczące Roberta Carstairsa. Śledztwo prowadzono, rzecz jasna, w wielkiej tajemnicy, gdyż Carstairsowie mają ogromne wpływy, a jeżeli znajdowali się we władzy kuzyna, z pewnością na jego rozkaz zdołaliby wstrzymać dochodzenie. Stopniowo, dodając szczegół do szczegółu, doszliśmy prawdy. Znajomi Carstairsów skarżyli się, że cała rodzina od pewnego czasu popada w dziwne nastroje. Niekiedy, zwykle w obecności Roberta, byli pogodni i mili, choć jakby trochę inni niż zazwyczaj. To znów sprawiali wrażenie zatroskanych, jakby ciążyła im jakaś tajemnica, której nie mają odwagi zdradzić. Niektórzy z ich przyjaciół wspominali, że w obecności Roberta doznają wyraźnie przykrego uczucia. Bali się go, choć nie umieli określić dlaczego. Ktoś wspomniał także, że w domu Carstairsów podlegał niezrozumiałym zamroczeniem. Zwolniona ze służby pokojówka opowiedziała o bardzo brzydkim incydencie, świadczącym, że słowo Roberta jest dla Carstairsów prawem. Staraliśmy się ustalić jego przeszłość, zbadać, skąd przybył. Ale tu dochodzenie trafiało na ślepy mur. Różni przemysłowcy twierdzili, że stary Carstairs całkowicie zmienił politykę finansową swojej firmy. Niektórzy byli zdania, że jest to w jakiś sposób sprawka Roberta. A zbrodnie nie ustawały. Coraz więcej przestępstw sprawiało wrażenie, jakby ich dokonywano nie tyle dla zysku, co dla sportu, dla zaspokojenia kaprysu czy zadokumentowania władzy. Wyglądało na to, że zbrodniarz zabawia się po prostu swymi ofiarami. Aż któregoś dnia, w sprawozdaniu telewizyjnym z jakiegoś przyjęcia, pokazano zdjęcie rodziny Carstairsów. I wtedy jeden ze świadków ulicznej kradzieży zgłosił się do komendy i zidentyfikował Roberta Carstairsa jako tego właśnie młodego człowieka, któremu ofiara wypadku wręczała swój portfel. Na to tylko czekaliśmy. Komisarz Marły przeczuwał chyba, co może się zdarzyć, bo wysłał aż sześciu ludzi dla przeprowadzenia aresztu. Ale i tych sześciu było za mało. Gdy weszli do domu Carstairsów, coś im się stało. Popadli jakby w obłęd, w szał morderczy. Nie zostało to dotąd ujawnione, ale pozabijali się nawzajem. W każdym razie wszystkich znaleziono martwych, pozabijanych z broni, jaką nadal trzymali w rękach. To samo zaraz potem zdarzyło się z rodziną Carstairsów, z tą różnicą, że tu wszystko wskazywało na zbiorowe samobójstwo. Z jękiem syren radiolot wpadł na jasno oświetloną ulicę, ale Greer miał uczucie, jakby nadal był pogrążony w mroku. Działał w napięciu, ale chłodno i sprawnie. Przypomniał sobie okoliczności śmierci przybranych rodziców Johna Hallidane: potworną tragedię rodzinną — zamordowanie matki przez własnego męża, który zaraz potem sam się zabił. Samobójstwo było jakby autografem wypisywanym przez jego brata na popełnianych przez niego przestępstwach. Greer aż nadto dobrze rozumiał ich mechanizm. Rozumiał pokusę wykorzystywania władzy nad ludźmi, a następnie jej nadużywanie. Gdyby się znalazł w zasięgu wpływu brata… Całe miasto powstało przeciw bratu Greera i teraz dopiero, zbyt późno, zdał on sobie sprawę, że i jego władza ma granice. Niewątpliwie mógł się wymknąć z miasta, lecz zawsze ścigać go będzie zbrodnicza przeszłość. O ileż prościej sprawić, by Robert Carstairs umarł. Greer posępnie skinął głową, jakby przytakując swym myślom. Opowieść wydobyta z zahipnotyzowanego policjanta całkowicie potwierdziła własny pogląd Greera na mechanizm myślowy brata. W dążeniu do potęgi bliźniak opanował najbogatszą rodzinę Steeltonu i do ostatka starał się jej trzymać. Lecz teraz ściga go całe miasto. W komendzie policji dyżurny spojrzał na przybyłych. Zobaczył aresztanta i otworzył szeroko oczy. — Tak, ujęliśmy Carstairsa — powiedział jeden z eskorty. — Prowadzimy go do komisarza. Ruszyli korytarzem, po dwóch z każdej strony i z tyłu, z rewolwerami przyłożonymi do jego pleców. Dyżurny patrzył za nimi w zdumieniu. Nadal nie wierzył, że to Carstairs. Nie mógł uwierzyć wobec tego, co wcześniej widział. A tamci prowadzili go jak gdyby nigdy nic! Po chwili dopiero dyżurny uprzytomnił sobie, że nie powiadomił komisarza o ich nadejściu. Greer czuł rosnące napięcie — chciał je zwalczyć, uwolnić mózg od wszelkiej myśli, utrzymać tylko władzę nad czterema otaczającymi go ludźmi. Musi pilnować, by ich nie poprzedziło żadne ostrzeżenie. Na zakręcie korytarza nakazał wszystkim czterem policjantom iść przed sobą. Pod wpływem jego nakazów przyspieszyli kroku. Jeszcze chwila, myślał Greer, jeszcze chwila! Nagle ciemność, w jakiej pogrążył się jego umysł, rozjaśnił oślepiający blask — niczym żywe światło. Uderzało o jego mózg coraz potężniejszymi falami, jakby chcąc go przeniknąć. Najwyższym wysiłkiem Greer oparł się. Idący przed nim czterej policjanci wchodzili właśnie w drzwi z napisem „Główny komisarz”. Greer dostrzegł metalicznie połyskujące biurko i siedzącego za nim w towarzystwie dwóch policjantów ogorzałego siwego mężczyznę. Ale za nimi znajdował się jeszcze ktoś. Jak gdyby w nieznacznie zniekształcającym lustrze Greer ujrzał samego siebie. Domysły jego były trafne. Brat zrobił tę właśnie obłędnie logiczną rzecz, jakiej się po nim spodziewał Greer: całe miasto ścigało w tej chwili jego brata, który sam kierował pościgiem. Patrząc mu w twarz, mierząc się z nim umysłem, myślał, czym mogliby być dla siebie, w innych okolicznościach. Na sekundę zawahał się z wydaniem rozkazu. Sekunda spóźnienia. Nim policjanci, którymi władał, zdążyli wznieść rewolwery, zwaliła ich salwa oddana przez komisarza i jego dwóch towarzyszy. Rozległ się łomot padających ciał. Po raz trzeci tego wieczoru czas jakby stanął. Greer rzucił się w bok. Na mgnienie oka znalazł się poza zasięgiem strzałów. Lecz wiedział, że następna salwa będzie wymierzona w niego. Usiłował zawładnąć komisarzem i jego asystą. Z tym samym jednak skutkiem, jakby chciał owładnąć mózgami posągów. Ci ludzie byli we władzy nie jego, lecz jego brata. Słyszał jeszcze, jak w korytarzu zamiera echo poprzedniej salwy, widział wstęgę dymu kłębiącego się w drzwiach. Sekundy zdawały się minutami. Znał na wylot zamiary swego brata, odczytywał je wprost z jego mózgu. Panowanie nad światem. Tak przecież łatwe do zdobycia. Wystarczyło znaleźć się w pobliżu ludzi, którzy mają lub mogą mieć władzę, i tymi ludźmi zawładnąć. Greer zdoła temu zapobiec, jeżeli… Jeżeli… Całą mocą zaatakował nagle umysł swego brata, by nad nim zapanować. Przez chwilę miał wrażenie, że mu się powiodło. Za moment znów, że przegrał! Dwie potęgi myślowe usiłowały się nawzajem unicestwić. Greer poczuł, jak drętwieją mu mięśnie, a umysł ogarnia ciemność. Najwyższym wysiłkiem zwalczył ją. Grał na zwłokę. Rozległ się huk wystrzałów. Greer nie potrzebował patrzeć. Czuł, jak umysł jego brata zamiera. Zwalczając atak Greera bliźniak musiał uwolnić ze swej władzy komisarza i jego asystę. Przez głowę Greera przemknęła myśl, czy i on nie powinien zginąć. On także był przecież niebezpiecznym potworem. Przed godziną zabił niewinnego człowieka, a teraz stał się przyczyną śmierci czterech innych. Prócz tego zniszczył jedyną bliską sobie, istotę, kogoś, z kim mógł nawiązać bezpośredni duchowy kontakt. Stracił tę szansę raz na zawsze. Od strony biurka komisarza doszedł go stłumiony okrzyk zdziwienia. Greer Canarvon zrozumiał, że jeżeli chce ujść, musi działać szybko. Ruszył na spotkanie swego przeznaczenia. Przełożył Julian Stawiński Matheson Richard CZŁOWIEK–ENCYKLOPEDIA Pewnego dnia Fred Elderman obudził się i stwierdził, że mówi po francusku. Było to zupełnie niespodziewane. O wpół do siódmej budzik zadzwonił, jak zwykle, i oboje z żoną poruszyli się. Fred jeszcze na wpół przytomnie wyciągnął rękę i wyłączył dzwonek. Przez chwilę było cicho. Potem Eva odrzuciła kołdrę po swojej stronie, a on zrobił to samo po swojej. Spuścił na podłogę żylaste nogi i powiedział: — Bon matin, Eva. — Czego? — spytała Eva po chwili milczenia. — Je dis bon matin — odpowiedział. Jej nocna koszula zaszeleściła gwałtownie, kiedy odwróciła się, żeby na niego spojrzeć. — Coś ty powiedział? — Powiedziałem tylko dzień… Fred Elderman spojrzał na żonę zdumiony. — Co ja mówiłem? — spytał szeptem. — Powiedziałeś „bon matę” czy coś takiego. — Je dis bon matin. C’est un bon matin, n’estce pas? Gwałtownym ruchem zakrył dłonią usta, a sponad dłoni patrzyły zdumione oczy. — Fred, co się z tobą dzieje? Powoli odejmował rękę od ust. — Nie wiem, Eva — powiedział ze strachem i bezwiednym gestem podrapał się w łysinę na czubku głowy. — To chyba jakiś… jakiś zagraniczny język. — Przecież ty nie znasz żadnego obcego języka. — No właśnie. Siedzieli tak patrząc na siebie osłupiali. Wreszcie Fred spojrzał na zegar. — Lepiej się ubierajmy — powiedział. Eva słyszała, jak śpiewał w łazience Elle fit un fromage, du lait de son mouton, ron, ron, du lait de son mouton… ale nie chciała mu przeszkadzać przy goleniu. Przy porannej kawie Fred znowu wymamrotał coś niezrozumiałego. — Co? — spytała automatycznie. — Je dis, que vous dire ceci? Usłyszał, jak żona głośno przełknęła kawę. — Chciałem powiedzieć: „co to ma znaczyć?” — Właśnie, sama chciałabym wiedzieć, co to ma znaczyć. Nigdy przecież nie mówiłeś w żadnym obcym języku. — Wiem — powiedział trzymając w powietrzu kawałek chleba — jaki to może być język? — Wygląda mi na francuski. — Francuski? Nie umiem po francusku. Eva wypiła kolejny łyk kawy. — Umiesz — powiedziała słabym głosem. Fred wpatrywał się nieruchomo w obrus. — Le diable s’en m?le — mruknął. Eva podniosła głos: — Co ty mówisz, Fred? Spojrzał na nią zawstydzony. — Mówię, że to jakieś diabelskie sztuczki. — Fred, jesteś… — Wyprostowała się na krześle i gwałtownie zaczerpnęła powietrza. — Tylko nie bluźnij, Fred — powiedziała. — Coś w tym musi być. — I nie słysząc odpowiedzi dodała: — Prawda, Fred? — Chyba tak. Ale… — Tylko bez ale — ucięła pośpiesznie, jakby się bała przerwać. — Czy jest jakiś powód, żebyś nagle, ni z tego ni z owego, zaczął mówić po francusku? Zaprzeczył niezdecydowanym ruchem głowy. — W takim razie — ciągnęła zastanawiając się, co teraz powiedzieć — musimy pomyśleć. — Popatrzyli na siebie w milczeniu. — Powiedz coś — zdecydowała. — Zobaczymy… — przez chwilę szukała słów — zobaczymy, co to właściwie jest — dokończyła cicho. — Powiedzieć coś? — Tak. Mów! — Un gémissement se fit entendre. Les dogues se mettent a aboyer. Ces gants me vont bien. Il va sur les quime ans… — Fred? — Il fit fabriquer une exacte representation du monstre. — Fred, przestań! — krzyknęła przestraszona. Głos mu się załamał, wpatrywał się w żonę mrugając oczami. — Co mówiłeś teraz, Fred? — spytała. — Powiedziałem: „Usłyszano jęk. Dogi zaczęły szczekać. Te rękawiczki pasują na mnie. On ma prawie piętnaście lat i… — I co dalej? — Kazał zrobić dokładną kopię potwora. Sans m?me l’entamer. — Co? — Bez jednego zadraśnięcia — dodał złamanym głosem. O tej porze na terenie uniwersytetu panował spokój. Tak wcześnie zaczynały się tylko wykłady z ekonomii, ale odbywały się one w innym miejscu. Tu było zupełnie cicho. Za godzinę chodniki zapełnią się rozgadaną, roześmianą zgrają studentów, ale na razie było cicho i spokojnie. Jednak Fred Elderman wcale nie był spokojny, kiedy wędrował w stronę budynku administracyjnego. Zostawił osłupiałą Evę w domu i rozmyślał nad swoim problemem po drodze do pracy. Co to jest? Kiedy się to zaczęło? C’est une heure — odpowiedział sobie w myśli. Gniewnie potrząsnął głową. To okropne. Na próżno wytężał umysł, aby znaleźć odpowiedź na dręczące go pytania. Wszystko to było snem. Miał pięćdziesiąt dziewięć lat, był woźnym na uniwersytecie, nie miał żadnego wykształcenia i prowadził spokojne, zwyczajne życie. I nagle pewnego dnia budzi się mówiąc płynnie po francusku. Po francusku. Zatrzymał się jak wryty i stał na przenikliwym październikowym wietrze, patrząc na kopułę Pałacu Jeremy. Wczoraj wieczorem sprzątał sale seminarium francuskiego. Czy to może mieć coś wspólnego…? Nie, to śmieszne. Ruszył przed siebie mrucząc bezwiednie pod nosem: — Je suis, tu es, il est, elle est, nous sommes, vous etes… Dziesięć po ósmej wszedł do pomieszczeń wydziału historycznego, aby naprawić kran przy umywalce. Pracował dokładnie godzinę i siedem minut, po czym spakował narzędzia i skierował się do wyjścia. — Dzień dobry — pozdrowił po drodze profesora. — Dzień dobry, Fred — odpowiedział profesor. Fred Elderman wyszedł do hallu, myśląc, jakie to niezwykłe, że dochody Ludwika XVI, uzyskiwane z tych samych podatków, były o sto trzydzieści milionów luidorów wyższe od dochodów Ludwika XV i że wartość eksportu wynosząca w 1720 roku sto sześć milionów podskoczyła do stu dziewięćdziesięciu dwóch milionów w 1746, i że… Nagle zdał sobie sprawę ze swoich myśli i zatrzymał się wpół kroku z wyrazem zdziwienia na twarzy. Tego ranka odwiedził jeszcze wydział fizyki i chemii, anglistyki i historii sztuki. Knajpa „Pod wiatrakiem” mieściła się w pobliżu głównej ulicy. Fred chodził tam w każdy poniedziałek, środę i piątek, aby wypić kilka piw i pogawędzić z przyjaciółmi — Harrym Bullardem, kierownikiem kręgielni Hogana, i Lou Peacockiem, który pracował na poczcie i był zamiłowanym ogrodnikiem. Kiedy tego wieczoru Fred przekroczył próg tonącej w półmroku sali, można było usłyszeć, jak mówił sam do siebie: — Je connais tous ces brayes gens — Fred rozejrzał się dokoła z wyrazem skruchy. — Chciałem powiedzieć… — mruknął, ale nie dokończył. Harry Bullard pierwszy zobaczył go w lustrze. Odwracając głowę, osadzoną na masywnej szyi, powiedział: — Chodź, Fred. Tu dają pić — a do barmana: — Nalej pan dla pana starszego — i zaśmiał się. Fred podszedł do baru i po raz pierwszy tego dnia uśmiechnął się. Peacock i Bullard przywitali się z nim, a barman postawił przed nim pieniący się kufel. — Co nowego, Fred? — spytał Harry. Fred otarł wąsy z piany. — Niewiele — odparł, nie mogąc się. zdecydować na to, by im opowiedzieć o swoich kłopotach. Obiad w towarzystwie Evy też był męką — nie kończącym się komentarzem na temat Wojny Trzydziestoletniej, Wielkiej Karty i życia prywatnego Katarzyny Wielkiej. Był zadowolony, kiedy wreszcie o wpół do ósmej mógł wyjść z domu, mrucząc na pożegnanie: Bon nuit, ma ch?re. — A co u ciebie? — spytał z kolei Bullarda. — Malowaliśmy dzisiaj kręgielnię. Kolejna zmiana dekoracji. — Naprawdę? — powiedział Fred. — W wypadku gdy posługiwanie się barwnym woskiem było niedogodne, malarze starożytnej Grecji i Rzymu używali tempery, to jest farb łączonych za pomocą takich środków, jak… Fred przerwał nagle. Zapanowała cisza. — Jak? — spytał Harry Bullard. Fred nerwowo przełknął ślinę. — Nic — powiedział pośpiesznie. — Ja tylko… — Zajrzał w bursztynową głębię kufla. — Nic takiego — powtórzył. Bullard popatrzył na Peacocka, który wzruszył ramionami. — Jak tam twoje kwiaty w oranżerii, Lou? — powiedział Fred, żeby zmienić temat. Mały Lou kiwnął głową. — Doskonale. — To dobrze — powiedział Fred i również skinął głową. Vi sono piu di cinquanta bastimenti m porto. — Co to znaczy? — spytał Lou drapiąc się w ucho. Fred zachłysnął się pośpiesznie połkniętym piwem. — Nic — powiedział. — Nie, co tam powiedziałeś? — nalegał Harry z uśmiechem, jakby oczekiwał dobrego kawału. — Ja… powiedziałem, że w porcie jest przeszło pięćdziesiąt okrętów — wyjaśnił Fred niechętnie. Uśmiech znikł z twarzy Harry’ego. — W jakim porcie? Fred starał się nadać głosowi naturalne brzmienie. — To taki kawał, który dziś usłyszałem, tylko że zapomniałem zakończenia. — Aha — Harry spojrzał na Freda i zajął się kuflem. Przez chwilę pili w milczeniu. Potem Lou zwrócił się do Freda: — Skończyłeś już robotę na dzisiaj? — Nie, muszę jeszcze sprzątnąć na matematyce. — Szkoda — westchnął Lou. Fred w zamyśleniu otarł wąsy i pod wpływem nagłego impulsu powiedział: — Co byś zrobił, gdybyś obudził się któregoś dnia mówiąc po francusku? — A komu się to zdarzyło? — zapytał Harry mrużąc oczy. — Nikomu — powiedział Fred pośpiesznie. — Ale przypuśćmy… Przypuśćmy, że ktoś umie rzeczy, których się nigdy nie uczył. Rozumiecie? Po prostu umie. Jak gdyby zawsze były w jego umyśle i nagle je odnalazł. — O jakich rzeczach mówisz, Fred? — spytał Lou. — No, na przykład… historia. Różne języki. Wiadomości o książkach i obrazach, o atomach i chemii. — Wzruszył ramionami. — Różne takie… — Nie rozumiem cię, przyjacielu — powiedział Harry, tracąc ostatecznie nadzieję na kawał. — To znaczy, że wie rzeczy, których się nigdy nie uczył? — spytał Lou. — O to ci chodzi? Było coś w ich głosach — jakieś niedowierzanie, rezerwa, podejrzliwość. Fred przeciął dyskusję: — Tak mi tylko przyszło do głowy. A zresztą nie ma o czym mówić. Wypił tylko jedno piwo tego wieczoru i poszedł posprzątać salę po wykładzie matematyki. Zamiatając i wycierając kurze przez cały czas zastanawiał się, co się z nim dzieje. Kiedy wreszcie wrócił do domu późnym wieczorem, stwierdził, że Eva czeka na niego w kuchni. — Chcesz kawy, Fred? — spytała. — Z przyjemnością. — Eva wstała. — Nie trzeba, s’accomodi, la prego — wyrwało mu się. Spojrzała na niego ponuro. — Chciałem powiedzieć — przetłumaczył — siedź, sam sobie wezmę. Przy kawie Fred opowiadał żonie o swoich kłopotach. — W żaden sposób nie mogę tego zrozumieć, Eva. To mnie… przeraża. Wiem tyle rzeczy, o których nigdy nie słyszałem. Nie mam pojęcia, skąd się to bierze… najmniejszego pojęcia. — Zacisnął wargi. — Ale wiem mnóstwo rzeczy, to pewne. — Już nie tylko francuski? — spytała. Potrząsnął głową. — Więcej. Dużo więcej — powiedział zmartwiony. Podniósł wzrok znad filiżanki. — Na przykład… posłuchaj tego: największy postęp w uzyskiwaniu szybkich cząsteczek osiągnięto wykorzystując stosunkowo niewielkie napięcie i wielokrotne przyśpieszenie. W większości urządzeń naładowane cząsteczki nabierają prędkości poruszając się po orbitach kołowych lub spiralnych, przy zastosowaniu… Słuchasz mnie? Widział, jak nerwowo przełknęła ślinę. — Słucham. — …przy zastosowaniu pola magnetycznego. Przyśpieszenie można uzyskać różnymi sposobami. W tak zwanym betatronie Kersta i Serbera… — Co to znaczy, Fred? — przerwała. — Nie wiem — powiedział bezradnie. — To tylko słowa, które są w mojej głowie. Rozumiem wszystko, kiedy mówię w obcym języku. Ale to…? Eva załamała ręce i zatkała. — To coś niedobrego — powiedziała. Przyglądał jej się przez chwilę. — Dlaczego tak myślisz? — Nie wiem, Fred — powiedziała cicho i potrząsnęła głową. — Po prostu nie wiem. Kiedy obudziła się w środku nocy, usłyszała, jak Fred mruczy przez sen: — W badaniach teoretycznych stosowane są logarytmy naturalne, zwane też logarytmami Nepera albo hiperbolicznymi. — Fred, śpij — powiedziała zdenerwowana. — Podstawą logarytmów naturalnych jest liczba e = 2,71828… Szturchnęła go łokciem. — Śpij, Fred. — Co? — Fred jęknął i przewrócił się na drugi bok. W ciemności słyszała, jak na wpół przytomny poprawia sobie poduszkę. — Fred? — powiedziała cicho. — Co? — Lepiej idź do doktora Boone’a jutro rano. Fred westchnął głęboko. — Ja też tak myślę. W piątek rano, kiedy otworzył drzwi do poczekalni doktora Boone’a, przeciąg porwał papiery ze stołu pielęgniarki. — Och — powiedział ze skruchą. — La chiedo scusa. Non vale la pena. Panna Agnes McCarthy pracowała przez siedem lat u doktora Boone’a i nigdy nie słyszała, żeby Fred Elderman choć raz przemówił w obcym języku. Dlatego teraz wytrzeszczyła oczy ze zdziwienia. — Co pan powiedział? — spytała. Fred z wysiłkiem zmusił się do uśmiechu. — Nic, proszę pani. W odpowiedzi panna McCarthy uśmiechnęła się bardzo sucho. — Niestety, doktor nie mógł przyjąć pana wczoraj… — Nic nie szkodzi. — Zaraz doktor będzie wolny. Wkrótce Fred siedział przy biurku, na wprost masywnej postaci doktora Boone’a, który odchylając się w fotelu, pytał: — Co wam dolega, Fred? Fred opowiedział o swoim zmartwieniu. W miarę jego opowieści kordialny uśmiech stopniowo znikał z twarzy doktora. — Naprawdę? — spytał. Fred ponuro skinął głową. — Je me laisse conseiller. Doktor Boone uniósł krzaczaste brwi. — Francuski — powiedział. — Co to znaczy? Fred przełknął ślinę. — Powiedziałem, że chcę się poradzić. — O, psiakrew! — zaczął doktor Boone wyciągając dolną wargę. — Niech to diabli. — Wstał i obmacał starannie głowę Freda. — Nie uderzyliście się ostatnio w głowę? — Nie, panie doktorze. — Hmm. — Doktor Boone opuścił ręce. — Nie wyczuwam żadnych guzów ani śladów obrażeń. Spróbujemy prześwietlenia. Prześwietlenie również niczego nie wykazało. Obaj siedzieli teraz w gabinecie i naradzali się. — Trudno w to uwierzyć — mówił doktor kręcąc głową. Fred westchnął ciężko. — No, nie trzeba się tym w każdym razie przejmować. To nie jest powód do rozpaczy. Możecie teraz występować w teleturniejach. Fred nerwowym ruchem pogładził wąsy. — Ale to nie ma sensu. Dlaczego tak się dzieje? Ja się tego boję, doktorze. — Nonsens, Fred. Nonsens. Fizycznie jesteście w doskonałej kondycji. Macie końskie zdrowie. Za to ręczę. — A co z moim… — Fred zawahał się — z moją głową? Doktor Boone uśmiechnął się pocieszająco. — O to też możecie być spokojni. Nie widzę powodu do zmartwienia. — Uderzył dłonią o blat biurka. — Zresztą pomyślę o tym, Fred. Poradzę się kolegów. Zastanowimy się wspólnie i dam wam znać. Dobra? Odprowadził Freda do drzwi. — A na razie nie przejmujcie się tym. Naprawdę nie widzę powodu do zmartwienia. Jednak sam doktor Boone wyglądał na zmartwionego, kiedy w kilka minut później nakręcał numer telefonu. — Fetlock? Mam coś, co cię zainteresuje. Tego wieczoru Fred zaszedł do knajpy „Pod wiatrakiem” raczej z przyzwyczajenia niż wiedziony pragnieniem. Eva chciała, żeby został w domu i odpoczął; sądziła, że to wszystko z przepracowania, ale Fred stwierdził stanowczo, że czuje się doskonale, i wyszedł mrucząc na pożegnanie Au revoir. Przywitał się z Harrym Bullardem i Lou Peacockiem przy barze i wypił swój pierwszy kufel w milczeniu, podczas gdy Harry wyjaśniał wszystkim, dlaczego nie powinni w nadchodzących wyborach głosować na Milforda Carpentera. — Powiadam wam, że ten facet ma prywatne połączenie z Moskwą. Kilku takich jak on we władzach i jesteśmy załatwieni. — Harry spojrzał na Freda, zadumanego nad piwem. — Co cię trapi, staruszku? — zapytał klepiąc go po ramieniu. Fred opowiedział przyjaciołom wszystko tak, jakby opowiadał im o jakiejś chorobie. Lou Peacock patrzył z niedowierzaniem. — Więc o to ci wtedy chodziło? Fred przytaknął. — A nie robisz ty z nas przypadkiem wariatów? — powiedział Harry. — Naprawdę wiesz wszystko? Jego twarz przybrała chytry wyraz. — A co będzie, jeśli cię spytam o coś, czego nie wiesz? — Będę szczęśliwy — powiedział ponuro Fred. Harry uśmiechnął się. — Dobra. Nie będę cię pytał o atomy — czy związki chemiczne i inne takie rzeczy. Chcę tylko, żebyś mi opowiedział o okolicy między moim rodzinnym Au Sable i Tarvą. — Zadowolony z siebie uderzył dłonią o kontuar. W oczach Freda przez chwilę zabłysła nadzieja, ale zaraz twarz mu się wydłużyła i zaczął recytować z miną nieszczęśnika. — Z Au Sable do Tarvy droga prowadzi przez tereny porosłe niegdyś borem sosnowym, na których obecnie rosną lasy mieszane. Po wycięciu lasów przez wiele lat głównym zajęciem okolicznej ludności był zbiór jagód. Harry słuchał z otwartymi ustami. — Ponieważ jagody rosną najlepiej na pogorzeliskach, zbieracze celowo wzniecali pożary, które niejednokrotnie wyrządzały poważne straty. — To jest bezczelne kłamstwo! — powiedział Harry wojowniczo. Fred spojrzał na niego zdziwiony. — To świństwo opowiadać ludziom takie bzdury. I on to nazywa znajomością okolicy! — Ja tego nie powiedziałem — bronił się Fred. — To jest tak, jakbym… jakbym to skądś wyczytał. — Tak? — Harry nerwowo bawił się kuflem, — Więc naprawdę wiesz wszystko? — spytał Lou, trochę dlatego, żeby zmienić temat, a trochę z rzeczywistej ciekawości. — Zdaje się, że tak — odpowiedział Fred. — To nie jest żaden… kawał? Fred potrząsnął głową. — Żaden. Lou Peacock zastanawiał się chwilę. — Co możesz mi powiedzieć na przykład o pomarańczowych różach? Przez moment twarz Freda miała bezmyślny wyraz, ale zaraz zaczął mówić: — Pomarańczowy nie jest kolorem podstawowym, powstaje z połączenia kolorów różowego i czerwonego o różnej intensywności — z żółtym. Do czasu wyhodowania odmiany Pernatia róże pomarańczowe były niezwykle rzadkie. Wszystkie gatunki o kwiatach pomarańczowych, morelowych, chamois i koralowych mają tendencję do odcienia różowego. Niektóre osiągają wspaniały i rzadki odcień Cuisse de Nymphe Emue. Lou Peacock słuchał w niemym podziwie. Harry Bullard dyszał ciężko. — A co wiesz o Carpenterze? — spytał zaczepnie. — Carpenter Milford urodzony w roku 1898 w Chicago… — Zostaw to — przerwał mu Harry — to mnie nie ciekawi. On jest komunistą i to wystarczy. — W kampanii politycznej — ciągnął Fred nie mogąc się zatrzymać — odgrywa rolę wiele czynników, takich jak osobowość kandydata, stanowisko prasy i grup ekonomicznych, tradycje, wyniki badania opinii publicznej itp. — A ja wam mówię, że to komunista! — stwierdził Harry podnosząc głos. — O ile pamiętam, sam głosowałeś na niego ostatnim razem — wtrącił Lou. — Nieprawda! — ryknął Harry czerwieniąc się. Fred Elderman znów miał nieobecny wyraz twarzy. — Wiara w prawdziwość wydarzeń, które nigdy nie miały miejsca, jest schorzeniem pamięci znanym pod nazwą patologicznego kłamstwa lub mitomanii. — Nazywasz mnie kłamcą, tak? — Mitoman różni się od zwykłego kłamcy tym, że sam wierzy święcie w to, co mówi… — Na litość boską, kto ci tak podbił oko? — spytała Eva, kiedy wrócił do domu. — Chyba się nie biłeś… W twoim wieku… Na widok jego miny przerwała jednak wyrzuty i podbiegła do lodówki. Kazała mu usiąść i przyłożyła mu do oka kawałek surowej wołowiny, podczas gdy Fred opowiadał, co się zdarzyło. — On jest cham — powiedziała Eva — zwykły cham! — Wcale nie mam do niego pretensji — zaprotestował Fred. — To ja go obraziłem. Sam już nie wiem, co mówię. Jestem… wszystko mi się plącze. Eva spojrzała z góry na jego przygarbioną postać, na bezradny wyraz twarzy. — Czy doktor Boone zrobi coś, żeby ci pomóc? — Nie wiem. Pół godziny później, wbrew radom żony, Fred wraz z drugim woźnym poszedł sprzątać bibliotekę. W momencie, kiedy przekraczał próg wielkiej sali, jęknął, przycisnął ręce do skroni i upadł na kolana szepcząc: „Moja głowa! Moja głowa!” Dopiero po dłuższym odpoczynku ból głowy ustąpił. Fred siedział nieruchomo, wpatrując się w klepki parkietu z takim uczuciem, jakby wytrzymał dwadzieścia dziewięć rund z mistrzem świata wagi ciężkiej. Rano przyszedł Fetlock. Arthur B. Fetlock, kierownik katedry psychologii. Był to niski, tęgi mężczyzna w słomkowym kapeluszu i płaszczu w kratę. Nadszedł szybkim krokiem, wskoczył po stopniach ganku i gwałtownym ruchem nacisnął guzik dzwonka. Czekając na otwarcie drzwi, sapał niecierpliwie i zacierał dłonie. — Słucham — powiedziała Eva otwierając. Profesor Fetlock wyjaśnił cel swojej wizyty. Nie zauważył przy tym, jak zmienił się wyraz twarzy Evy, kiedy usłyszała o jego specjalności. Upewniwszy się, że profesor przybywa z polecenia doktora Boone’a, Eva poprowadziła go na górę. — Jest jeszcze w łóżku. Wczoraj miał atak. — Tak? — zdziwił się gość. Kiedy wreszcie profesor Fetlock został sam na sam z woźnym, zasypał go lawiną pytań. Fred siedział w łóżku, obłożony poduszkami, i odpowiadał najlepiej, jak umiał. — Ten atak… — spytał Fetlock — jak to się stało? — Nie wiem, panie profesorze. Wszedłem do biblioteki i… jakby tona cementu spadła mi na głowę. Nie, raczej wpadła do głowy. — Zadziwiające. A ta wiedza, którą pan ostatnio zdobywa… Czy zauważył pan jej wzrost po wizycie w bibliotece? Fred skinął głową. — Tak, wiem teraz więcej niż przedtem. Profesor zastanawiał się chwilę. — Książka Pela o języku. Dział 9B, numer 429.2, o ile pamiętam. Czy może pan coś z niej zacytować? Fred spojrzał nieprzytomnie, ale zaraz znalazł właściwe słowa. — Leibniz pierwszy wysunął teorię rozwoju języka z pierwotnych dźwięków. W pewnym sensie był on prekursorem… — Dziękuję, dziękuję — przerwał mu Fetlock. — Przypuszczalnie przypadek spontanicznej telepatii połączonej z jasnowidztwem. — Więc co mam robić? — Telepatia, panie Elderman, telepatia! Wygląda na to, że zapamiętuje pan zawartość każdej książki lub umysłu, w pobliżu których pan się znajduje. Pracuje pan w sekcji francuskiej i zna pan francuski. Pracuje pan na matematyce i może pan cytować liczby, tablice, prawa. Podobnie ze wszystkimi innymi naukami, przedmiotami i ludźmi. Tylko dlaczego. — Causa qua re — mruknął Fred. Profesor Fetlock chrząknął dziwnie. — Tak, ja też chciałbym wiedzieć… o co chodzi. — Jak to się dzieje, że mogę zapamiętać tyle rzeczy — spytał Fred przybity. — To proste. Widzi pan, żaden człowiek nie wykorzystuje w pełni możliwości mózgu, który wciąż jeszcze zachowuje ogromny potencjał. Prawdopodobnie to, co się dzieje z panem, jest właśnie uruchomieniem tych potencjalnych rezerw. — Ale jak to jest? — Spontaniczny przejaw telepatii i jasnowidztwa plus absolutna pamięć. — Doktor gwizdnął cicho. — Zadziwiające. Rzeczywiście zadziwiające. No, to ja już pójdę. — Ale co ja mam robić? — spytał błagalnie Fred. — Cieszyć się z tego — powiedział profesor radośnie. To naprawdę wspaniały dar natury. Czy nie zechciałby pan spotkać się z grupą moich kolegów z wydziału? Oczywiście nieoficjalnie. — Ale… — Oni powinni to zobaczyć, koniecznie. Muszę napisać artykuł do „Przeglądu”. — Ale co to wszystko znaczy, profesorze? — pytał Fred drżącym głosem. — Zastanowimy się. Proszę być dobrej myśli. To jest prawdziwa rewelacja. Jedyny w swoim rodzaju przypadek. Nieprawdopodobne! — Profesor cmoknął z podziwu. — Nie do wiary! Po wyjściu profesora Fred siedział zgnębiony do reszty. Więc nic się nie da zrobić! Trzeba będzie nadal wyrzucać z siebie nie kończący się potok niezrozumiałych słów i głowić się po nocach, co to wszystko ma znaczyć. Profesor był zachwycony, być może to podniecająca przygoda intelektualna dla ludzi z zewnątrz. Dla niego był to przygnębiający i przerażający wypadek. Dlaczego? Dlaczego? Było to pytanie, na które nie mógł znaleźć odpowiedzi i przed którym nie mógł uciec. Gdy tak rozmyślał, weszła Eva. Fred spojrzał na nią i uniósł się w łóżku. — Co mówi profesor? — spytała z napięciem. Kiedy jej opowiedział, zareagowała podobnie jak on. — I to wszystko? Cieszyć się? — gniewnie zacisnęła usta. — I po to doktor Boone go przysłał? Fred potrząsnął głową w milczeniu. Na jego twarzy malował się taki strach i bezradność, że Eva w przypływie wzruszenia pogłaskała go po twarzy. — Boli cię głowa, kochanie? — spytała. — Boli mnie w środku — powiedział i chrząknął. — Jeśli traktować mózg jako tkankę, która tylko w niewielkim stopniu daje się ściskać otoczoną dwoma zmiennymi faktorami — krwią, którą zawiera, i płynem mózgowo–rdzeniowym, który ją otacza i wypełnia komory wewnątrz mózgu — to otrzymamy… Nagle głos mu się załamał, zaczął drżeć cały. — Boże, zlituj się nad nami — szepnęła Eva. — Jak mówi Sextus Empiricus w swoich „Argumentach przeciwko wierze w Boga”, ci, którzy utrzymują z całą pewnością, że Bóg istnieje, grzeszą brakiem pokory, gdyż… — Fred, przestań! Fred spojrzał na żonę nieprzytomnym wzrokiem. — Fred, ty chyba… sam nie wiesz, co mówisz? — Tak. Nigdy nie wiem, co mówię. Ja tylko… Evo, powiedz, co się ze mną wyrabia? Eva ścisnęła go mocno za rękę. — Wszystko będzie dobrze, Fred. Proszę cię, nie przejmuj się. Ale on się przejmował, gdyż mimo całej tej skomplikowanej wiedzy wypełniającej jego umysł pozostał sobą — prostym, niczego nie rozumiejącym, przestraszonym człowiekiem. Dlaczego tak się działo? Jakby był gąbką nasiąkniętą wiedzą — aż do momentu, kiedy nie będzie w niej wolnego miejsca i gąbka trzaśnie. W poniedziałek rano na uniwersytecie zatrzymał go profesor Fetlock. — Elderman, rozmawiałem o panu z kolegami, nie mogą się doczekać, żeby pana zobaczyć. Czy mógłby pan przyjść dzisiaj po południu? Jeśli potrzeba, zwolnię pana z pracy. Fred spojrzał tępo na ożywione oblicze profesora. — Dobrze, przyjdę — powiedział. — Wspaniale. A więc o wpół do piątej w moim gabinecie. — Dobrze. — I jeszcze jedno. Jeśli można, chciałbym prosić, żeby pan się przeszedł po uczelni — po wszystkich gmachach. Kiedy się rozstali, Fred poszedł do piwnicy schować narzędzia. O wpół do piątej otworzył masywne drzwi wydziału nauk psychologicznych. Stanął w drzwiach, czekając cierpliwie, aż ktoś z licznie zebranych pracowników naukowych go zobaczy. Profesor Fetlock pośpieszył mu naprzeciw. — Pan Elderman, proszę, proszę. — Panie profesorze, czy doktor Boone coś panu mówił? — spytał Fred. — Chodzi mi o… — Nie, nic nowego. Proszę się nie obawiać, załatwimy to jakoś. A teraz proszę tu stanąć. Chcę pana przedstawić. Panie i panowie, proszę o uwagę! Po prezentacji Fred stał pośrodku gabinetu; mimo bicia serca i zdenerwowania starał się opanować. — Czy zrobił pan, jak prosiłem? — spytał Fetlock głośno. — Odwiedził pan wszystkie wydziały? — Tak jest. — Doskonale. — Profesor Fetlock kiwnął głową znacząco. — Wyobraźcie sobie, panie i panowie, że cała suma wiedzy naszego uniwersytetu mieści się w głowie jednego człowieka! Wśród zebranych przebiegł szmer niedowierzania. — To nie są żarty — powiedział Fetlock. — Państwo mogą sami się przekonać. Proszę zadawać pytania. Fred Elderman stał pośród ciszy, która nagle zapanowała, i myślał o tym, co przed chwilą powiedział profesor Fetlock. Wiedza całego uniwersytetu jest w jego głowie. To znaczy, że nic już więcej do niej nie wejdzie. Co będzie dalej? Posypały się pytania — odpowiadał drewnianym, monotonnym głosem. — Co się stanie ze Słońcem za piętnaście milionów lat? — Jeśli natężenie promieniowania utrzyma się na obecnym poziomie, to w ciągu piętnastu milionów lat cała masa Słońca przekształci się w energię. — Co to jest tonacja? — Jest to podstawa harmoniczna utworu muzycznego, oparta na harmonice funkcyjnej, wyznaczona przez akord foniczny gamy, której dźwięki stanowią główny materiał melodyczny i harmoniczny utworu… Wiedza całego uniwersytetu w jego głowie! — Pięć porządków architektury rzymskiej. — Toskański, dorycki, koryncki, joński i kompozytowy. Toskański jest uproszczeniem stylu doryckiego, dorycki zachowuje tryglify, koryncki charakteryzuje się… Nie ma rzeczy, której by nie wiedział. Wszystko zostało wtłoczone w jego mózg. Dlaczego? — Co to są mieszaniny buforowe? — Są to mieszaniny wodnych roztworów słabych kwasów z solami tych kwasów, wykazujące ściśle określone wartości PH. Wartości te praktycznie nie ulegają zmianie podczas rozcieńczania, a nawet po dodaniu małych ilości mocnych kwasów. Dlaczego? — Jak będzie po francusku „przed chwilą”? — Il n’y a qu’un instant. Napięcie wśród zebranych rośnie. Pytania są prawie wykrzykiwane. — Co jest przedmiotem literatury? — Przedmiotem literatury są idee, ponieważ zajmuje się ona człowiekiem w społeczeństwie, a więc przedmiotem jej są… Dlaczego? — Przepis o umieszczaniu światła sygnalizacyjnego na masztach parowców. — Śmiech na sali. — Parowiec winien mieć na przednim maszcie lub — jeśli nie ma masztu — na przedniej części pokładu jasną latarnię koloru białego, skonstruowaną tak, aby… Nikt się nie śmieje. Znowu pytania. — Jak odbywa się start rakiety trzystopniowej? — Rakieta trzystopniowa startuje pionowo i dopiero później tor jej odchyla się w kierunku wschodnim. Zwrot następuje na wysokości… — Kto to był hrabia Bernadotte? — Jakie są produkty uboczne rafinacji nafty? — Jakie miasto jest… — Jak można… — Co to jest… — Kiedy…. A kiedy już odpowiedział na wszystkie pytania, w gabinecie zapanowała wielka, przygniatająca cisza. Fred stał nieruchomo; w głowie zaczynało mu coś świtać. Nagle zadzwonił telefon i wszyscy drgnęli. Słuchawkę podniósł profesor Fetlock. — To do pana, Elderman. Fred podszedł do telefonu i wziął słuchawkę. — Fred? — był to głos Evy. — Oui. — Co? — Przepraszam. Chciałem powiedzieć, że to ja. Na drugim końcu przewodu usłyszał westchnienie. — Martwiłam się, dlaczego nie wracasz, więc zadzwoniłam i Charlie powiedział mi… Fred powiedział żonie o zebraniu. — Ach tak, a przyjdziesz na kolację? Powoli narastało w nim zrozumienie. — Postaram się, Eva. Chyba zdążę. — Martwiłam się, Fred. — Niepotrzebnie się martwisz. W tym momencie dotarł do jego świadomości rozkaz. Ze słowami: „Do widzenia, Eva” odłożył słuchawkę. — Muszę już iść — powiedział do Fetlocka. Nie słyszał dobrze, co mu odpowiedziano. Słowa, przejście z gabinetu do hallu — wszystko to przesłoniła nagła, niepokonana potrzeba wydostania się na zewnątrz. Twarze pytających pozostały w tyle, szedł szybko poprzez hali w stronę wyjścia, a ten pośpiech, podobnie jak poprzednie jego odpowiedzi, był nie umotywowany i niezrozumiały. Coś nim kierowało. Wtedy mówił nie rozumiejąc swoich słów — teraz szedł w stronę wyjścia nie wiedząc dlaczego. Prawie biegł, z trudem łapiąc oddech. Rozkaz brzmiał: „Chodź. Już czas”. Tyle faktów — kogo to wszystko mogło interesować? Prawie cała wiedza Ziemi. Wiedza Ziemi…. Kiedy wybiegł na schody prowadzące w ciemność wcześnie zapadającego zmierzchu, ujrzał migotliwe, niebieskawe światło na niebie. Jego promień biegł ponad drzewami i budynkami wprost na niego. Stał jak wryty, patrząc w górę, i wtedy zrozumiał ostatecznie, dlaczego zdobył całą tę ogromną wiedzę. Białobłękitny snop światła zbliżał się do niego z przenikliwym świstem. W ciemnościach rozległ się krzyk dziewczyny. „Życie na innych planetach jest nie tylko możliwe, ale wysoce prawdopodobne” — była to ostatnia myśl, jaka przebiegła jego umysł. Potem światło dotarło do niego i wróciło tą samą drogą do swego źródła — jak błyskawica bijąca z piorunochronu w chmurę burzową — pozostawiając go w strasznej ciemności. Na terenie uniwersytetu znaleziono błąkającego się starego człowieka. Ponieważ nie odpowiadał na pytania, przeszukano mu kieszenie; znaleziono nazwisko i adres i odwieziono go do domu. W rok później, kiedy znowu nauczył się mówić, wypowiedział swoje pierwsze niepewne słowa. Powiedział je którejś nocy do żony, kiedy zastała go w łazience z gąbką w ręku. — Fred, co ty tu robisz? — Zostałem wyciśnięty — powiedział. Przełożył Lech Jęczmyk Finn O’Donnevan BEZGŁOŚNY PISTOLET Czy to trzasnęła gałązka? Dixon obejrzał się — odniósł wrażenie, że jakiś ciemny kształt znikł w podszyciu. Zamarł w bezruchu, wpatrując się w głąb lasu. Ale wszędzie panowało zupełne, całkowite milczenie. Wysoko nad głową jakiś drapieżny ptak szybował prawie bez ruchu i wyczekujący, pełen nadziei, rozglądał się po spalonym słońcem krajobrazie. Nagle, wśród krzewów, rozległ się cichy, niecierpliwy kaszel. Dixon zrozumiał, że jest śledzony. Dotąd nie był tego pewien. Ale obecnie już wiedział, że niewyraźne, słabo widoczne kształty są rzeczywistością. Z początku pozwoliły mu iść samemu dróżką wiodącą do stacji sygnalizacyjnej i tylko przyglądały się czujnie, jakby coś rozważając. Obecnie były gotowe do działania. Wydobył broń z kabury, sprawdził bezpiecznik, schował z powrotem i podjął wędrówkę. Znów rozległo się kaszlnięcie. Coś szło cierpliwie jego śladem, czekając zapewne, aż opuści busz i wejdzie do lasu. Dixon uśmiechnął się sam do siebie. Nic mu nie mogło zagrażać. Miał przecież broń. Bez niej nie oddaliłby się tak znacznie od statku kosmicznego. Nie można przecież włóczyć się po obcej planecie. Lecz nie dotyczyło to Dixona. Na biodrze czuł broń doskonałą, zabezpieczającą zupełnie i całkowicie przed wszystkim, cokolwiek chodzi, pełza, lata czy pływa. Ostatnie słowo w zakresie broni ręcznej, najznakomitszy środek obrony osobistej. Znów spojrzał za siebie. O jakieś pięćdziesiąt kroków za nim posuwały się trzy bestie. Z odległości wyglądały na psy czy hieny. Naszczekując, wolno posuwały się naprzód. Dixon sięgnął po broń, ale postanowił na razie wstrzymać się z jej użyciem. Będzie na to dość czasu, kiedy bestie się zbliżą. Alfred Dixon był niski, krępy, szeroki w ramionach, mocno zbudowany. Miał jasne włosy i jasne wąsiki, zakręcone na końcu do góry. Wąsiki te nadawały jego opalonej, zawadiackiej twarzy wyraz szczerości. Stałym jego miejscem pobytu były szynki i knajpy na Ziemi. Zawsze w pomiętym, pobrudzonym polowym mundurze, zamawiał napoje głosem donośnym, zaczepnym i towarzyszy pijatyki przeszywał ostrym wzrokiem szarych oczu o metalicznym blasku. Z zamiłowaniem wyjaśniał im różnice między coltem a iglicowym rewolwerem Sykesa, tonem nieco wzgardliwym mówił o broni używanej na Marsie i na Wenus, tłumaczył, jak się zachować, gdy w gęstym buszu atakuje ramaryjski czołgoróg i jak się bronić przed napaścią skrzydlatych chyżobłysków. Niektórzy uważali Dixona za blagiera, ale nikt nie śmiał mu tego powiedzieć. Inni sądzili, że jest to w gruncie rzeczy, mimo całego swego zarozumialstwa, porządny człowiek. Ma tylko nadmierne pojęcie o sobie, tłumaczyli. Ale śmierć czy kalectwo naprawi kiedyś ten defekt. Dixon był wielkim zwolennikiem broni ręcznej. Jego zdaniem podbój amerykańskiego Dzikiego Zachodu był po prostu próbą sił między łukiem i szybkostrzelnym coltem. Afryka? To karabin przeciw włóczni. Mars? Colt przeciw dwusiecznemu nożowi. Bomby wodorowe niszczyły miasta, ale kraje podbijał człowiek uzbrojony w broń ręczną. Po co szukać zawiłych racji gospodarczych, filozoficznych czy politycznych, gdy wszystko jest tak proste? Dixon obdarzał pełnym zaufaniem broń doskonałą. Obejrzał się wstecz i zauważył, że do trzech bestii przyłączyło się dalszych sześć. Nie skrywały się teraz, przyspieszyły tylko kroku wywiesiwszy długie języki. Dixon postanowił zaczekać jeszcze chwilę. Wstrząs będzie tym większy. Różne już zawody uprawiał w życiu: był badaczem, myśliwym, zwiadowcą, kosmonautą. Jak dotąd jednak niewiele miał szczęścia. Inni zawsze trafiali jakoś na zagubione miasto, udawało im się zastrzelić rzadkiego zwierza czy znaleźć złotonośny strumień. On — nie. Ale cóż na to poradzić. Przyjmował swój los pogodnie. Obecnie był radiotechnikiem i kontrolował automatyczne stacje sygnalizacyjne na dziesięciu nie zamieszkanych planetach. Ale co ważniejsze, miał przeprowadzić pierwszą próbę polową z najdoskonalszą bronią ręczną świata. Wynalazcy nowego pistoletu spodziewali się, że broń ta będzie powszechnie wprowadzona. Dixon zaś liczył, że w związku z tym zrobi karierę. Doszedł do skraju lasu. Jego statek znajdował się o dwie mile stąd na małej polance. Wkraczając w ponury cień drzew usłyszał podniecone piski zwierząt nadrzewnych. Były pomarańczowoniebieskie i przyglądały mu się uważnie z góry. Las wywarł na Dixonie wrażenie afrykańskiej dżungli. Spodziewał się spotkania wielkiej zwierzyny i ustrzelenia co najmniej paru sztuk. Dzikie psy były już w odległości zaledwie dwudziestu kroków od niego. Szarobrunatne, wielkości jamników, miały paszcze hien. Niektóre z nich smykały przez podszycie usiłując przeciąć mu drogę. Nadeszła chwila użycia broni. Dixon wyciągnął ją z kabury. Broń miała kształt pistoletu, była ciężka i dość niewygodna. Wynalazcy zapowiedzieli udoskonalenie w przyszłości, polegające na zmniejszeniu wagi i poprawie kształtu. Ale Dixonowi odpowiadała taka właśnie, jaka — była obecnie. Przyjrzał się broni z zadowoleniem, po czym odbezpieczył ją i nastawił na pojedynczy strzał. Psie stado zbliżało się w podskokach, warcząc i ujadając, Dixon zmierzył i strzelił. Broń brzęknęła cichutko. W odległości stu kroków część lasu po prostu znikła. Dixon wystrzelił pierwszy dezintegrator. Z lufy o przekroju niecałego cala dobył się pęk promieni o średnicy dwunastu stóp. W lesie powstała próżna przestrzeń w kształcie stożka o zasięgu około stu metrów; w jej obrębie wszystko znikło bez śladu — drzewa, krzaki, trawy, owady, motyle i dzikie psy. Roślinność sięgająca powyżej stożka wyglądała jakby ją przecięto olbrzymią brzytwą. Dixon ocenił, że w zasięgu wybuchu znalazło się co najmniej siedem psów. Siedem bestii za jednym półsekundowym wybuchem. Świetna broń, nie ma problemu celu czy odchyleń, jak przy broni zwykłej. Nie ma potrzeby ładowania na nowo, gdyż broń ta mogła działać osiemnaście godzin bez przerwy. Broń doskonała. Dixon włożył pistolet do kabury i poszedł naprzód. Dokoła panowała cisza. Stwory leśne rozważały zdarzenie. Po chwili jednak osłupienie minęło. Po drzewach nad głową Dixona znów skakać zaczęły pomarańczowoniebieskie zwierzęta, ptak drapieżny znów szybował po niebie w towarzystwie innych czarnoskrzydłych ptaków. W zaroślach znów naszczekiwały dzikie psy. Nie dały za wygraną. Dixon słyszał, jak z obu stron posuwają się szybko, ukryte głęboko w leśnym podszyciu. Wydobył broń, zastanawiając się, czy bestie ośmielą się znów zaatakować. Jakby w odpowiedzi, z krzaków tuż za nim wyskoczył łaciaty buldog. Brzęknęła broń, pies znikł wpół skoku, a drzewa zaszumiały, gdy powietrze z sykiem wypełniło nagle powstałą próżnię. Jeszcze jeden pies rzucił się naprzód; Dixon zdezintegrował go. Przecież te bestie nie są chyba tak głupie… Dlaczego więc nie rozumieją oczywistości — że nie można mierzyć się z nim i z jego bronią? W całej galaktyce wszystkie stwory szybko uczyły się wystrzegać uzbrojonego człowieka. A tu jest inaczej. Dlaczego? Trzy psy z trzech różnych kierunków rzuciły się bez żadnego ostrzeżenia. Dixon nacisnął spust i zniszczył je w oka mgnieniu. Kłąb kurzu wypełnił próżnię. Dixon zaczął nasłuchiwać. Cały las wypełniony był teraz głuchymi odgłosami szczekania. Zbliżały się inne stada. A zatem niczego się nie nauczyły? Nagle prosta myśl rozświetliła mu sprawę. Nie mogły się przecież niczego nauczyć — nauka była zbyt subtelna. Broń unicestwiała wszystko szybko i bezgłośnie. Psy w jej zasięgu po prostu znikały. Nie było czasu na jęki konania, wycie, piski czy ryki. Przede wszystkim zaś nie było odgłosu strzału, który by je zadziwił i przeraził, nie było zapachu prochu, nawet szczęknięcia pocisku wprowadzanego do lufy. Może więc, myślał Dixon, nie są dość sprytne, by zrozumieć, że ta broń zabija. Może nie pojmują tego, co się dzieje. Może sądzą, że jestem bezbronny? Przyspieszając kroku zagłębił się dalej w las. Nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo, perswadował sobie. Bestie może nie rozumieją, że broń zabija, ale przecież ona zabija. Trzeba jednak będzie zażądać, aby nowe modele wydawały jakiś odgłos. Nic prostszego. Stwory na drzewach rozzuchwaliły się na dobre i obnażając kły opuszczały się teraz niemal do poziomu głowy Dixona. Chyba są mięsożerne, pomyślał. Strzelił i poczynił wielkie spustoszenie wśród drzew. Zwierzęta uciekły z wrzaskiem, a z góry spadł deszcz gałązek i liści. Nawet psy czmychnęły, wylęknione. Dixon zaśmiał się i zaraz potem upadł, silnie uderzony w ramię przez dużą gałąź. Broń wypadła mu z ręki i wylądowała w odległości dziesięciu stóp, odbezpieczona, siejąc dokoła zniszczenie. Wygramoliwszy się spod gałęzi Dixon sięgnął po pistolet. Ubiegło go jedno z nadrzewnych zwierząt. Dixon padł twarzą na dół. Zwierzę piszcząc zwycięsko wymachiwało dokoła pistoletem. Olbrzymie drzewa, równo przecięte, spadały na ziemię, porytą i zasłaną zwałami gałęzi i liści. Wybuch z pistoletu obalił drzewo tuż obok Dixona i porył ziemię przy samej jego nodze. Dixon odskoczył i gwałtownie się pochylił, cudem ocalając głowę. Stracił już teraz wszelką nadzieję. Ale zwierzę, zaintrygowane trzymaną w ręku bronią, próbowało zajrzeć do lufy. W tej samej jednak chwili straciło głowę w sposób bezszelestny. Dixon wykorzystał tę chwilę. Skoczył naprzód i odzyskał pistolet, zanim pochwyciło go inne zwierzę. Wyłączył spust automatu. Psy wróciły i bacznie przyglądały się człowiekowi. Ale Dixon nie ośmielił się strzelać. Ręce tak mu drżały, że niebezpieczeństwo było równie wielkie dla niego, jak dla psów. Utykając powlókł się w stronę statku. Psy szły jego śladem. Człowiek szybko się opanował. Spojrzał na trzymaną w ręku broń. Budziła w nim teraz szacunek, a nawet strach. Obawiał się jej znacznie bardziej niż psy, które najwidoczniej wcale nie łączyły zniszczenia w lesie z pistoletem, przypisując je zapewne nagłej burzy. Burza jednak minęła i psy rozpoczęły łowy na nowo. Dixon strzelał raz po raz, torując sobie drogę w gęstych zaroślach. Psy towarzyszyły mu z obu stron, dotrzymując kroku. Były ich teraz dziesiątki. Do licha, pomyślał, czy nie liczą swych strat? Uprzytomnił sobie jednak, że zapewne nie umieją rachować. Był już teraz niedaleko statku. Drogę zagradzał ciężki pień. Dixon chciał przeskoczyć, gdy pień nagle ożył i rozwarł olbrzymie szczęki. Dixon skierował pistolet w dół i uruchomił go na trzy sekundy. Stwór znikł, ale Dixon wpadł nagle w świeżo powstałą jamę. Psy otoczyły go warcząc i naszczekując. Dwoma strzałami oczyścił brzeg jamy i mimo zwichniętej kostki usiłował się wydostać. Ale ściany rozpadliny były strome i gładkie jak szkło. Jeszcze jeden wysiłek — bez skutku. Zaczął więc myśleć. Przez broń znalazł się w jamie, dzięki broni musi się więc wydostać. Naciął jedną ze ścian, dzięki czemu zdołał się wygramolić na powierzchnię. Stąpał z trudem, ale jeszcze bardziej dokuczał mu ból w ramieniu. Wyciął kij i powoli ruszył naprzód. Psy raz po raz rzucały się do ataku. Unicestwiał je tyle razy, że zmęczenie zaczęło mu się coraz bardziej dawać we znaki. Sępy spadły na ścierwo. Dixon czuł, że ciemnieje mu w oczach. Przemógł się, nie wolno mu zemdleć, póki psy są w pobliżu. Statek było już widać. Próbował biec, ale natychmiast upadł. Obskoczyły go psy. Strzelił, przecinając dwa psy i odstrzeliwując sobie czubek prawego buta. Wstał z trudem i poszedł w stronę statku. Piękna broń, myślał. Niebezpieczna dla wszystkich — łącznie z tymi, którzy jej używają. Chciałby dostać w swe ręce wynalazcę. Co za pomysł! Broń bezgłośna! Dotarł wreszcie do statku. Nie zdążył otworzyć komory wyjściowej, gdy znów opadły go psy. Unicestwił najbliższe dwa i wczołgał się do środka. Mąciło mu się w głowie, odczuwał silne mdłości. Ostatkiem sił zatrzasnął drzwi komory i usiadł. Nareszcie jest bezpieczny. Wtedy usłyszał obok siebie chrobot. Zamknął ze sobą jednego z psów. Czuł się za słaby, by władać ciężką bronią, zdołał ją jednak unieść. Pies, ledwie widoczny w ciemnym wnętrzu statku, skoczył na niego. Dixon był przekonany, że nie uda mu się uruchomić pistoletu. Bestia sięgała mu już do gardła. Odruchowo zacisnął jednak dłoń. Zwierzę pisnęło i zamilkło. Dixon stracił przytomność. Gdy ją odzyskał, długi czas leżał nieruchomo napawając się cudownym uczuciem, że żyje. Postanowił odpocząć jeszcze parę minut, a potem zabierać się stąd czym prędzej. Zaszyje się w jakiejś knajpie na Ziemi i upije się do nieprzytomności. A potem odszuka wynalazcę broni i wtłoczy mu jego cudo w gardło. Tylko niebezpieczny wariat mógł wynaleźć bezgłośną broń. Tak, ale to wszystko potem. A teraz można po prostu cieszyć się życiem, leżeć sobie w słońcu… W słońcu? Słońce w statku kosmicznym? Skoczył na równe nogi. U jego stóp widniały szczątki zabitego psa. A tuż obok zygzakowatą linią przebiegała długa szpara w ścianie statku. To tędy przedostawało się światło słoneczne. Przez szparę widać było sylwetki zwierząt zaglądających do środka. Zabijając tamtą bestię Dixon sam zrobił tę szparę. Rozejrzał się i dostrzegł inne jeszcze otwory. Jak to się stało? Ach tak! Przecież torując sobie drogę musiał nieraz trafić w statek! Przyjrzał się uszkodzeniu. Dobra robota, nie ma co! Tu naruszone dwie tablice rozdzielcze. Tu zaś do niedawna stało radio. Tam za jednym zamachem przedziurawione zostały zbiorniki tlenu i wody. A do tego wszystkiego przestrzelone przewody doprowadzające paliwo. Zgodnie z prawem ciążenia paliwo utworzyło kałużę na ziemi pod statkiem. Jak na kogoś, kto się wcale o to nie starał, myślał obłędnie Dixon, to wcale nieźle! W rok później, gdy Dixon nadal się nie zgłaszał, wysłano drugi statek, aby urządzić mu przyzwoity pogrzeb, jeśli uda się odnaleźć jakieś szczątki, i przywieźć prototyp nowej broni. Statek ratowniczy wylądował w pobliżu statku Dixona i załoga z zaciekawieniem obejrzała szparę i inne uszkodzenia. — Są faceci — powiedział inżynier — którzy nie potrafią obchodzić się z bronią. — Ano tak — potwierdził główny pilot. Od strony lasu rozległy się odgłosy uderzeń. Ruszyli w tamtym kierunku. Dixon podśpiewywał sobie przy pracy. Drewniany szałas otoczony był ogródkiem warzywnym, zabezpieczonym palisadą. Dixon wbijał właśnie nowy palik w miejsce przegniłego. — A więc żyjesz! — zawołał jeden z załogi. — Jak widzicie — odparł Dixon. — Zaczekajcie, aż skończę naprawiać płot. Ohydne bestie te psiska! Ale nauczyłem je rozumu. Dixon z uśmiechem wskazał łuk z mocnego, giętkiego pręta, oparty o palisadę. Obok znajdował się zapas strzał. — Nabrały szacunku — dodał — kiedy kilku z nich wsadziłem strzałę. — A broń? — spytał pilot. — Przydała się! — zawołał Dixon z wesołym błyskiem w oku. — Nie dałbym sobie bez niej rady. I zabrał się na powrót do pracy. Wtedy dopiero spostrzegli, że wbija palik ciężką, płaską rękojeścią pistoletu. Przełożył Julian Stawiński Robert Sheckley ZWIADOWCA–MINIMUM Każdy ma swoją pieśń. Piękna dziewczyna jest jak melodia, a dzielny kosmonauta kroczy przez życie w grzmocie puzonów. Mędrcy zasiadający w Radzie Międzyplanetarnej przywodzą na myśl doskonale zestrojony zespół instrumentów dętych; są geniusze, których życie przypomina zawiły kontrapunkt, i inni, których szare bytowanie jest tylko kwileniem oboju na tle nieubłaganie odmierzającego rytm wielkiego bębna. Takie myśli snuły się po głowie Antona Perceverala, kiedy wpatrywał się w błękitnawe żyły na przegubie lewej ręki. W prawej trzymał żyletkę. Bo jeśli każdy ma swoją pieśń, to jego życie można było porównać do marnie skomponowanej i jeszcze gorzej wykonywanej symfonii pomyłek. Jego przyjście na świat i lata szkolne upłynęły pod znakiem nadziei. Młody Perceveral wyróżnił się w nauce i awansował do małej eksperymentalnej klasy, złożonej tylko z pięciuset uczniów, gdzie stosowano bardziej zindywidualizowane metody nauczania. Wkrótce jednak okazało się, że miał widocznie wrodzonego pecha. Prześladowały go całe serie drobnych wypadków. Przedmioty wykazywały dziwną skłonność łamania się w jego rękach, czasami też łamały się jego palce w zetknięciu z przedmiotami. Co gorsza lgnęły do niego wszystkie możliwe i niemożliwe choroby wieku dziecięcego, włącznie z odrą, świnką algierską, wysypką, wietrzną ospą, zieloną i pomarańczową febrą. Wszystko to nie wpływało na przyrodzone zdolności Perceverala, ale w zatłoczonym, żyjącym pod znakiem konkurencji świecie same zdolności nie wystarczają — potrzebny jest jeszcze łut szczęścia, którego zabrakło Perceveralowi. Przeniesiono go do zwykłej klasy, gdzie było dziesięć tysięcy uczniów, gdzie zarówno jego kłopoty, jak i możliwość zarażenia się nową chorobą wzrosły. Był wysokim, chudym okularnikiem, dobrym i pracowitym. Lekarze określili go jako typ niezwykle skłonny do ulegania wypadkom, nie potrafili jednak znaleźć przyczyny tego zjawiska. Ale niezależnie od przyczyn fakt pozostawał faktem. Perceveral był jednym z tych nieszczęśników, dla których życie najeżone jest trudnościami nie do przebycia. Większość ludzi przemyka się poprzez dżunglę ludzkiej egzystencji z lekkością pantery. Ale dla Perceverala dżungla roiła się od wilczych dołów, sideł i pułapek, głębokich przepaści i nieprzebytych rzek, trujących grzybów i niebezpiecznych zwierząt. Dla niego wszystkie drogi prowadziły do klęski. Młody Perceveral przebrnął przez studia pomimo swego niezwykłego talentu do łamania nóg na schodach, skręcania kostek na krawężnikach, miażdżenia łokci w drzwiach obrotowych, rozbijania nosa o szklane drzwi i tysięcy innych śmiesznych, smutnych i bolesnych wypadków spadających na urodzonych pechowców. Mężnie opierając się hipochondrii próbował wciąż od nowa. Po uzyskaniu dyplomu wziął się w garść. Z rozmachem wkroczył na wyspę Manhattan wykuwać swój los. Nie szczędził wysiłków, aby pokonać pecha, by zachować radość życia i optymizm mimo wszystkie trudności. Ale pech okazał się godnym przeciwnikiem. Perceveral tracił kolejne posady, jego ślad znaczyły zepsute dyktafony i podarte kontrakty, zapomniane dokumenty i zagubione dane; narastające crescendo żeber trzaskających w metro, kostek zwichniętych w rynsztokach i tłuczonych okularów, korowód chorób, włącznie z zapaleniem wątroby typu J, marsjańską febrą, wenusjańską febrą, nieśpiączką i febrą łachotliwą. Perceveral wciąż jeszcze opierał się hipochondrii. Marzył o kosmosie, o twardych pionierach zaludniających Marsa, o nowych osadach na odległych planetach, o szerokich przestrzeniach, gdzie z dala od febrycznych plastykowych ziemskich dżungli człowiek może odnaleźć samego siebie. Złożył podanie o pracę do Zarządu Zwiadu Kosmicznego i Osadnictwa i został załatwiony odmownie. W ten sposób pożegnał się z marzeniami młodości — od tej pory imał się kolejno różnych zajęć. Poddawane go analizie, sugestii hipnotycznej, sugestii posthipnotycznej i antysugestii — na próżno. Wszystko ma swoje granice i każda symfonia ma swój finał. Perceveral stracił wszelką nadzieję w wieku lat trzydziestu czterech, kiedy po trzech dniach wyrzucono go z pracy, której szukał przez dwa miesiące. Pomyślał, że jest to ostatni fałszywy akord utworu, którego w ogóle nie powinno się było rozpoczynać. W ponurym nastroju przyjął mizerną zapłatę wraz z ostatnim współczującym uściskiem dłoni od ostatniego pracodawcy i zjechał windą na dół. Niejasne myśli o samobójstwie kłębiły się już w jego głowie, przybierając kolejno postaci ciężarówek, kurków od gazu, drapaczy chmur i mostów. Winda dotarła wreszcie do wielkiego marmurowego korytarza, gdzie policjanci z oddziału specjalnego kierowali tłumem oczekującym na wyjście na ulicę. Perceveral stanął w kolejce, bezmyślnie patrząc na licznik zagęszczenia tłumu, którego strzałka dochodziła prawie do czerwonej linii paniki. Po wyjściu na ulicę dołączył do zwartej grupy idącej w stronę jego osiedla. Samobójcze myśli nie opuszczały go ani na chwilę, przybierając coraz konkretniejsze formy. Przez całą drogę do domu rozważał kolejne możliwe sposoby. Przy swoim bloku odłączył się od grupy i skręcił w bramę. Przedzierając się przez tłum dzieci w korytarzach dotarł wreszcie do swojego pokoju. Wszedł, zamknął drzwi na klucz i wyjął żyletkę z maszynki do golenia. Potem położył się w ubraniu na łóżku i oparłszy stopy o przeciwległą ścianę przypatrywał się błękitnawym żyłom na przegubie ręki. Czy potrafi to zrobić? Czy potrafi to zrobić szybko i zręcznie — bezbłędnie i bez żalu? Czy też spartoli i tę robotę, pozwalając, by go wyjącego zaciągnęli do szpitala, gdzie będzie wystawiony na pośmiewisko i plotki personelu? Kiedy tak rozmyślał, pod jego drzwi wsunięto żółtą kopertę. Był to telegram, przybywający dokładnie w decydującym momencie. Ten dramatyczny efekt wydał się Perceveralowi nieco podejrzany. Mimo to odłożył żyletkę i podniósł kopertę. Nadawcą był Zarząd Zwiadu Kosmicznego i Osadnictwa, potężna organizacja, której podlegał każdy ruch człowieka Poza granicami Ziemi. Drżącymi rękami otworzył kopertę i przeczytał, co następuje: Mr Anton Perceveral Budynek zastępczy 1993 Okręg 43825, Manhattan 212, N.Y. Szanowny Panie: Trzy lata temu ubiegał się Pan u nas o pracę w kosmosie. Z przykrością byliśmy wówczas zmuszeni odrzucić pańskie podanie. Pozostał pan jednak w naszej kartotece, która jest systematycznie uzupełniana. Z przyjemnością komunikujemy, że jesteśmy gotowi zatrudnić Pana od zaraz na stanowisku, które odpowiada Pańskim zdolnościom i kwalifikacjom. Uposażenie wynosi dwadzieścia tysięcy dolarów rocznie plus wszystkie przywileje pracownika służy państwowej i nieograniczone możliwości awansu. Mamy nadzieję, że przyjmie Pan naszą propozycję. Prosimy o osobiste skontaktowanie się dla omówienia szczegółów. Z poważaniem William Haskell Zastępca dyrektora d/s personalnych. Perceveral złożył starannie telegram i wsunął go z powrotem do koperty. Początkowa radość ustąpiła miejsca złym przeczuciom. Jakież to zdolności i kwalifikacje predestynują go doobjęcia posady za dwadzieścia tysięcy rocznie plus dodatki? Może pomylono go z jakimś innym Antonem Perceveralem? To raczej nieprawdopodobne. Zarząd nie robi takich omyłek. A jeśli znają jego nieszczęsną przeszłość, to czego mogą od niego chcieć? Czy jest choć jedna rzecz, której każdy mężczyzna, kobieta czy nawet dziecko nie potrafi zrobić od niego lepiej? Perceveral włożył telegram do kieszeni, a żyletkę do pudełka z przyborami do golenia. Samobójstwo wydało mu się teraz nieco przedwczesne. Najpierw warto się dowiedzieć, czego chce od niego Haskell. W siedzibie Zarządu Zwiadu Kosmicznego i Osadnictwa wpuszczono go natychmiast do prywatnego biura Williama Haskella. Zastępca dyrektora, wysoki mężczyzna o grubych rysach, przywitał go z podejrzaną wylewnością. — Proszę bardzo, niech pan siada, panie Perceveral — powiedział Haskell. — Papieroska? Może coś do picia? Bardzo się cieszę, że pan przyszedł. — Czy jest pan pewien, że to właśnie o mnie chodzi? — spytał Perceveral. Haskell zajrzał do teczki leżącej przed nim na biurku. — Zaraz sprawdzimy. Anton Perceveral, lat trzydzieści cztery, rodzice: Gregory James Perceveral i Anita Swaans–Perceveral, urodzony w Laketown, stan New Jersey. Zgadza się? — Tak — powiedział Perceveral. — I ma pan pracę dla mnie? — Tak. — Za dwadzieścia tysięcy rocznie plus dodatki? — Zgadza się. — ” Czy może mi pan powiedzieć, co to za praca? — Od tego tutaj jestem — powiedział Haskell radośnie. — Stanowisko zwiadowcy kosmicznego. — Słucham? — Zwiadowcy kosmicznego, czyli pozaziemskiego. Są to ludzie, którzy pierwsi lądują na nieznanych planetach, pierwsi osadnicy, którzy dostarczają nam najważniejszych danych. Dla mnie są to Drake’owie i Magellanowie naszego wieku. Chyba zgodzi się pan ze mną, że to wielka okazja. Perceveral wstał z twarzą nabiegłą krwią. — Jeśli pan skończył te żarty, to może ja już pójdę. — Dlaczego? — Ja i kosmiczny zwiadowca! — Perceveral roześmiał się gorzko. — Niech pan nie robi ze mnie balona. Czytuję gazety i wiem, jacy to muszą być ludzie. — Ciekawe jacy? — Najlepsi synowie Ziemi — powiedział Percereval. — Najlepsze mózgi i najlepsze ciała. Ludzie o błyskawicznym refleksie, którzy potrafią dać sobie radę w każdej sytuacji, dostosować się do każdych warunków. Czy nie racji? — Tak — powiedział Haskell — wszystko to było prawdą w początkowym okresie naszej działalności. I pozwoliliśmy, aby ten stereotyp utrwalił się w ludzkich umysłach — to budzi zaufanie. Ale ten typ zwiadowcy jest już od dawna przestarzały. Na takich ludzi czeka wiele innych możliwości, ale zwiadowcami już być nie mog — Czyżby pańscy nadludzie nie zdali egzaminu? — spytał uśmiechając się ironicznie Perceveral. — Oczywiście że zdali. I nie ma w tym żadnego paradoksu. Osiągnięcia naszych pierwszych zwiadowców są do dziś niedoścignione. Ci ludzie potrafili wytrzymać na każdej planecie, gdzie była choćby najmniejsza szansa przeżycia; dzięki swojej odporności i wytrzymałości pokonywali nieprawdopodobne przeszkody. Potrafili sprostać nadludzkim wprost wymaganiom. Pierwsi zwiadowcy pozostaną na zawsze symbolem siły i zdolności przystosowawczych gatunku Homo sapiens. — Więc dlaczego przestano ich zatrudniać? — Dlatego, że zmieniła się sytuacja na Ziemi i zmieniły się nasze zadania. Na początku zwiad kosmiczny był wielką przygodą, eksperymentem, miał znaczenie militarne, prestiżowe. Ale to należy do przeszłości. Przyrost naturalny przybrał charakter lawinowy. Miliony ludzi zalały stosunkowo skąpo zaludnione tereny Brazylii, Nowej Gwinei i Australii. Ale wkrótce i tam zrobiło się ciasno. W wielkich miastach gęstość zaludnienia doszła do granicy samoczynnych wybuchów paniki, powodując znane zjawisko zamieszek weekendowych, a liczba ludności wzrastała w dalszym ciągu dzięki postępom geriatrii ogromnemu spadkowi śmiertelności niemowląt. — Haskell potarł czoło. — W ten sposób powstał zaczarowany krąg. Ale etyczne problemy wzrostu ludności to nie moja sprawa. Zadaniem naszego Zarządu było znalezienie nowych terenów osadniczych w możliwie jak najkrótszym czasie. Potrzeba nam planet, które w odróżnieniu od Wenus czy Marsa mogą szybko stać się samowystarczalne, które mogłyby pochłonąć miliony ludzi, podczas gdy naukowcy i politycy na Ziemi zastanawialiby się nad rozwiązaniem problemu. Aby umożliwić jak najszybciej kolonizację nowych planet, należało skrócić do minimum okres badań wstępnych. — Wszystko to wiem — powiedział Perceveral — ale wciąż jeszcze nie widzę, dlaczego nie używacie zwiadowców typu optymalnego. — To chyba oczywiste. Szukamy miejsc, gdzie mogą się osiedlić i żyć zwykli ludzie. Nasi optymalni zwiadowcy nie byli wcale zwykłymi ludźmi. Wprost przeciwnie, stanowili oni jakby odrębny gatunek i nie mogli być miernikiem dla przeciętnych śmiertelników. Są na przykład szare, monotonne planety, gdzie deszcz pada przez okrągły rok, planety, które zwykłego człowieka mogą doprowadzić do szaleństwa, gdy tymczasem nasz optymalny zwiadowca jest zbyt zdrowy, by się przejmować monotonią klimatu. Bakterie zdolne zabić tysiące ludzi, jego przyprawiają o krótkotrwały ból głowy. Niebezpieczeństwa, które mogą stać się przyczyną katastrofy całej kolonii, on omija, nie zdając sobie z nich po prostu sprawy. — Zaczynam rozumieć — powiedział Perceveral. — Oczywiście najlepszym sposobem byłoby zdobywanie planet etapami. Najpierw zwiadowca, potem podstawowy zespół badawczy, następnie kolonia eksperymentalna, składająca się głównie z psychologów i socjologów potem grupy uczonych, mające za zadanie sprawdzenie wyników poprzednich grup i tak dalej. Niestety nie mamy na to czasu ani pieniędzy. Nowe tereny potrzebne nam już teraz, a nie za pięćdziesiąt lat. — Haskell przerwał i spojrzał bez uśmiechu na Perceverala. — Musimy od razu wiedzieć, czy zwykli ludzie mogą żyć i rozwijać się na każdej z nowych planet. Oto dlaczego zmieniliśmy wymagania w stosunku do zwiadowców. Perceveral skinął głową. — Zwykli zwiadowcy dla zwykłych ludzi. Jest tylko jedno „ale”… — Słucham. — Nie wiem, o ile jest panu znane moje dotychczasowe życie. — Zupełnie nieźle — zapewnił go Haskell. — Być może zauważył pan, że wykazuję pewną skłonność do wypadków. Prawdę mówiąc, miałem trudności z życiem tutaj, na Ziemi. — Wiem — powiedział Haskell z miłym uśmiechem. — Więc jak dam sobie radę na obcej planecie? I dlaczego wybraliście właśnie mnie? Dyrektor Haskell wydawał się z lekka zakłopotany. — Pan niezbyt dokładnie sformułował istotę naszej polityki mówiąc „zwykli zwiadowcy dla zwykłych ludzi”. Sprawa nie jest taka prosta. Kolonia składa się z tysięcy, często z milionów ludzi, którzy wykazują bardzo różny stopień zdolności przystosowawczych. Humanitaryzm: i praworządność wymagają, by wszystkim dać równe szanse. Ludzie muszą czuć się pewnie opuszczając Ziemię, musimy przekonać ich, prawo, a także samych siebie, że nawet najsłabszy z nich otrzyma szansę przeżycia. — Niech pan mówi dalej. — A zatem — powiedział Haskell szybko — kilka lat temu przestaliśmy zatrudniać zwiadowców typu optymalnego i przeszliśmy na zwiadowców o minimalnych szansach utrzymania się przy życiu. Perceveral przez chwilę rozważał to, co usłyszał. — Więc potrzebujecie mnie dlatego, że jeśli w jakimś miejscu ja przeżyję, to znaczy, że może tam żyć każdy. — To mniej więcej charakteryzuje naszą ideę — powiedział Haskell z uroczym uśmiechem. — Ale jakie są moje szanse? — Niektórzy z naszych zwiadowców–minimum doskonale się spisywali. — A inni? — Jest oczywiście ryzyko — przyznał Haskell. — I niezależnie od potencjalnych niebezpieczeństw, związanych z daną planetą, są jeszcze inne, wynikające z samej istoty eksperymentu. Nie mogę panu nawet o nich powiedzieć, gdyż pozbawiłoby to nas jedynego elementu kontroli w tym doświadczeniu. Mogę tylko stwierdzić, że takie niebezpieczeństwo istnieje. — Niezbyt przyjemne perspektywy. — To prawda. Ale niech pan pomyśli o nagrodzie oczekującej zwycięzcę! Zostałby pan założycielem nowej kolonii! Pańska wartość jako eksperta byłaby nieoceniona. Miałby pan zapewnione czołowe miejsce w życiu społeczeństwa. A także ma pan szansę pozbyć się pewnych zakorzenionych kompleksów, odzyskać wiarę we własne siły. Perceveral skinął głową. — Proszę mi powiedzieć jedną rzecz. Otrzymałem dzisiaj pański telegram w decydującym momencie. Wyglądało to prawie jak… — Tak, to było z góry ukartowane — powiedział Haskell. — Przekonaliśmy się, że potrzebni nam ludzie godzą się na nasze propozycje najchętniej, kiedy osiągają pewien określony stan psychiczny. Pilnie obserwujemy tych nielicznych, którzy odpowiadają naszym wymaganiom, czekając na odpowiedni moment. — Byłoby wam głupio, gdybyście się spóźnili o godzinę. — Ale gdybyśmy zwrócili się o dzień wcześniej, nasza propozycja mogłaby zostać odrzucona. — Haskell wstał zza biurka. — Może zje pan ze mną lunch, panie Perceveral? Moglibyśmy omówić szczegóły przy lampce — Dobrze. Ale jeszcze nic nie obiecuję. — Oczywiście — powiedział Haskell, otwierając przed nim drzwi. Po lunchu Perceveral oddał się rozmyślaniom, zwiadowcy bardzo go pociągała mimo związanego z nią ryzyka. Zresztą nie było to bardziej ryzykowne niż samobójstwo, natomiast o wiele lepiej płatne. Nagroda za zwycięstwo była niemała; kara za przegraną nie wyższa niż ta, jaką zamierzał zapłacić za swoją klęskę na Ziemi. Nie osiągnął niczego w ciągu swoich trzydziestu czterech lat życia. Co najwyżej zademonstrował jakieś przebłyski zdolności, przyćmione zresztą skłonnością do chorób, wypadków i pomyłek. Ale Ziemia jest przeludniona, wszyscy są zagonieni. Być może jego pech nie jest wrodzoną cechą, tylko produktem nieznośnych warunków? Praca zwiadowcy przeniesie go w inne środowisko. Będzie sam, zależny tylko od siebie, odpowiedzialny tylko przed sobą. Ryzyko jest ogromne, ale czy może być coś bardziej niebezpiecznego niż lśniące ostrze we własnej dłoni? Będzie to największy wysiłek jego życia, ostateczny sprawdzian jego możliwości. Będzie walczył jak nigdy przedtem ze swymi pechowymi skłonnościami. I tym razem rzuci na szalę całą swoją odwagę i determinację. Zdecydował się. W ciągu kilku tygodni przeznaczonych na przygotowania żył pod hasłem determinacji: wbijał ją sobie do głowy, przesycał nią swoje nerwy i krew, powtarzał bez końca jak buddyjską modlitwę, śnił o niej, czyścił nią zęby i mył ręce, i medytował nad nią, aż jej monotonny refren huczał mu w głowie w dzień i w nocy, z wolna zaczynając wywierać wpływ na jego czyny. Wreszcie nadszedł dzień, kiedy wręczono mu roczne skierowanie na pewną obiecującą planetę. Haskell życzył mu powodzenia i przyrzekł utrzymywać kontakt za pomocą L–fazowego radia. Perceveral wraz z ekwipunkiem został załadowany na statek zwiadowczy „Queen of Glasgow” i przygoda zaczęła się. Podczas miesięcy spędzonych w podróży Perceveral uporczywie utwierdzał się w swojej determinacji. Zachowywał jak najdalej idącą ostrożność w stanie nieważkości, wystrzegał się każdego zbędnego ruchu i analizował swoje uczucia. Ciągła samoobserwacja i czujność zwolniły wprawdzie tempo działania, ale stopniowo wchodziły w krew. Zaczął się formować nowy zespół odruchów pokonujący stare nawyki. Proces ten jednak nie odbywał się bezboleśnie. Mimo wszystkie wysiłki Perceveral nabawił się podrażnienia skóry, uderzył głową o ścianę i stłukł jedną z dziesięciu par okularów, jakie wziął ze sobą, cierpiał na skutek bólów głowy i pleców, miał pokaleczone ręce i zwichnięty palec u nogi. Czuł jednak, że robi postępy, i jego wiara we własne siły wzrosła poważnie. Któregoś dnia zobaczył wreszcie swoją planetę, która otrzymała nazwę Theta. Statek wylądował na trawiastej, częściowo pokrytej lasem wyżynie u stóp gór. Teren ten został wybrany automatycznie na podstawie zdjęć lotniczych, ze względu na korzystne warunki: była tu woda, drzewo, owoce i rudy metali — doskonałe miejsce na przyszłą kolonię. Załoga życzyła mu szczęścia i odleciała. Perceveral patrzył długo za statkiem niknącym w chmurach. Potem wziął się do pracy. Po pierwsze uruchomił robota. Była to wielka, czarna, wielofunkcyjna machina, stanowiąca typowe wyposażenie zwiadowców i osadników. Robot nie umiał mówić, śpiewać, deklamować ani grać w karty, jak niektóre droższe modele. Odpowiadał jedynie przeczącym lub potakującym ruchem głowy — nieciekawe towarzystwo na najbliższy rok. Jego zaletą była jednak umiejętność odbierania dość złożonych ustnych poleceń, wykonywania cięższych prac oraz pewna zdolność przewidywania w sytuacjach problemowych. Z pomocą robota Perceveral założył na równinie obozowisko, czujnie obserwując okolicę w oczekiwaniu niespodzianek. Zwiad powietrzny nie wykrył żadnych śladów cywilizacji, ale wszystko może się zdarzyć. Nie było także żadnych danych o faunie planety. Perceveral pracował powoli i ostrożnie, a niemy robot towarzyszył mu krok w krok. Wieczorem tymczasowy obóz był gotowy. Po włączeniu radaru alarmowego Perceveral położył się do łóżka. O świcie zerwał go ze snu przenikliwy dźwięk syreny. Ubrał się i wyskoczył na zewnątrz. Powietrze wypełniało gniewne brzęczenie jakby stada szarańczy. — Przynieś szybko dwie strzelby — powiedział do robota. — Weź też lornetkę. Robot skinął głową i poszedł swoim kołyszącym się krokiem. Drżąc od porannego chłodu Perceveral rozglądał się, próbując ustalić źródło szumu. Przebiegł wzrokiem wilgotną równinę, zielony skraj lasu i skały poza nim. Żadnego ruchu. Nagle ujrzał na tle wschodzącego słońca coś na kształt niskiej ciemnej chmury. Chmura bardzo szybko zbliżała się w stronę obozu, posuwając się pod wiatr. Robot wrócił z dwiema strzelbami. Perceveral wziął jedną, zostawiając drugą robotowi i nakazując mu gotowość do strzału. Robot kiwnął głową, jego oczy błysnęły matowo, kiedy zwrócił się w stronę słońca. Z bliska chmura okazała się ogromnym stadem ptaków. Perceveral przyjrzał im się przez lornetkę. Miały rozmiary ziemskich orłów, ale ich szybki zygzakowaty lot przypominał raczej lot nietoperzy. Nogi miały uzbrojone w potężne szpony, a długie dzioby jeżyły się ostrymi zębami. Stworzenia wyposażone w taką broń musiały być drapieżnikami. Stado z głośnym szumem zatoczyło krąg i nagle, ze wszystkich stron naraz, ptaki zaczęły pikować ze złożonymi skrzydłami i rozcapierzonymi pazurami. Perceveral kazał robotowi strzelać. Stali plecami do siebie, prażąc w gąszcz atakujących bestii. W powietrzu zawirowała chmura krwawego pierza i całe chmary ptaków spadały skoszone ich ogniem. Perceveral i robot bronili się dzielnie, utrzymując hordę powietrznych wilków na dystans, a nawet zmuszając je do wycofania się. Nagle strzelba Perceverala odmówiła posłuszeństwa. Broń miała być załadowana z gwarancją siedemdziesięciu pięciu godzin ciągłego ognia. Strzelba nie miała prawa zawieść! Perceveral stał przez chwilę osłupiały, bezmyślnie szczękając spustem. Potem cisnął bezużyteczną broń na ziemię i rzucił się pędem do namiotu, zostawiając robota na placu boju. Znalazł dwie zapasowe strzelby, ale… broń robota również zawiodła. Otoczony rojem ptaków, walczył wymachując rękami jak cepami. Krople oliwy wyciekały mu ze stawów, chwiał się chwilami bliski utraty równowagi. Kilka ptaków usiadło mu na ramionach, dziobiąc zajadle komórki oczne i antenę. Perceveral chwycił obie strzelby i zaczął szerzyć spustoszenie wśród napastników. Niestety, jedna umilkła prawie natychmiast; modlił się w duchu, by przynajmniej ta ostatnia okazała się dobra. Poniósłszy dotkliwe straty ptaki odleciały krzycząc i pohukując. Perceveral i robot stali na placu boju po kolana w piórach i zwęglonych ciałach, cudem nie doznawszy żadnych obrażeń. Perceveral spojrzał na cztery strzelby, z których tylko jedna nadawała się do użytku, i wściekły pobiegł do namiotu radiowego. Nawiązał łączność z Haskellem i powiedział mu o ataku ptaków i o zepsuciu się trzech strzelb. Czerwony ze złości wymyślał ludziom odpowiedzialnym za stan sprzętu. Wciąż jeszcze nie mogąc złapać tchu, czekał na wyjaśnienia i przeprosiny Haskella. — To miał być jeden z elementów kontroli — powiedział Haskell. — Co? — Wspomniałem o tym w czasie naszej pierwszej rozmowy. Sprawdzamy minimalne warunki. Minimalne, proszę pamiętać! Musimy wiedzieć, co oczekuje kolonię złożoną z bardzo różnego elementu ludzkiego. Dlatego szukamy najniższego wyznacznika. — Wiem o tym. Ale przecież strzelby… — Drogi Perceveral, założenie nowej kolonii, nawet przy absolutnym minimum zaopatrzenia, jest fantastycznie kosztowną operacją. Wyposażamy naszych osadników we wszystko, co najnowsze i najlepsze w dziedzinie uzbrojenia i narzędzi, ale nie jesteśmy w stanie uzupełniać zapasów sprzętu, który się popsuł, rzeczy, które uległy zużyciu. Jest pewien przydział amunicji, sprzętu i żywności, który będzie ulegał zużyciu, ale osadnicy nie mogą liczyć na dodatkowe dostawy. — I mnie też tak wyposażyliście? — spytał Perceveral. — Oczywiście. Dla kontroli daliśmy panu sprzęt o minimalnej wartości. Tylko w ten sposób będziemy się mogli zorientować, jakie szansę mają osadnicy na Thecie. — Ale to nieuczciwe! Zwiadowcy zawsze dostają najlepszy sprzęt! — Nie, tak było dawniej, przy zwiadowcach typu optymalnego. Ale teraz szukamy dolnej granicy, możliwości i dotyczy to zarówno zwiadowców, jak i sprzętu. Uprzedzałem pana, że będą niespodzianki. — Tak, to prawda — westchnął Perceveral. — Ale… Zresztą dobrze. Czy chowa pan w zanadrzu jeszcze jakieś? — Właściwie nie — powiedział Haskell po chwili namysłu. — Zarówno pan sam, jak i sprzęt przedstawiacie najniższą jakość. Tego wymaga istota eksperymentu. Perceveral wyczuł coś wymijającego w tej odpowiedzi, ale Haskell nie chciał wdawać się w szczegóły. Rozmowa zastała zakończona i Perceveral wrócił do chaosu swojego obozowiska. Zaczął od tego, że przy pomocy robota przeniósł obóz do lasu dla ochrony przed powtórnymi atakami ptaków. W czasie tej pracy zauważył, że co najmniej połowa lin jest przetarta, baterie elektryczne słabną, a płótno namiotów nadżarte jest pleśnią. W pocie czoła naprawiał to wszystko, zdzierając sobie skórę z rąk i raniąc palce. Potem nawalił mu generator. Stracił trzy dni, starając się znaleźć przyczynę awarii za pomocą źle wydrukowanej instrukcji obsługi w niemieckim, która była dołączona do urządzenia. Zdawało mu się, że wszystkie części są poprzestawiane i nic nie działa. Wreszcie odkrył, że instrukcja dotyczy zupełnie innego modelu. Wyszedł z siebie, kopnął generator z całej siły, omal nie łamiąc sobie palca u nogi. Po chwili wziął się jednak w garść i pracował przez następne cztery dni, ustalając drobiazgowo różnice między swoim modelem a opisanym w broszurce, aż wreszcie uruchomił generator. Ale ptaki i tu go znalazły — pikując pomiędzy drzewami, porywały z obozu jedzenie, zanim zdążył wycelować. Ich ataki kosztowały Perceverala parę okularów i brzydką ranę na szyi. Pracowicie utkał sieci i przy pomocy robota zawiesił je na gałęziach ponad obozem. Ptaki były zaskoczone. Perceveral nareszcie miał chwilę czasu, aby skontrolować zapasy żywności. Przy okazji stwierdził, że wiele konserw było podłej jakości, a inne zapasy padły ofiarą jakiejś paskudnej pleśni. I jedne i drugie nadawały się tylko do wyrzucenia. Wiedział, że jeśli natychmiast nie podejmie jakichś kroków, zostanie na zimę bez żywności. Przeprowadził serię analiz miejscowych owoców, traw, jagód i jarzyn. Okazało się, że są wśród nich pożywne i zdrowe. Włączył je do swego menu, po czym dostał dokuczliwej wysypki alergicznej. Pracując uporczywie i wykorzystując wszystkie możliwości podręcznej apteczki wyleczył się z wysypki i przystąpił do prób, mających na celu znalezienie rośliny wywołującej przykre objawy. Ale właśnie kiedy sprawdzał wyniki, do namiotu wlazł robot i poprzewracał probówki, wylewając bezcenne odczynniki. Dalsze próby Perceveral musiał przeprowadzać na sobie — w rezultacie wykreślił z jadłospisu jeden rodzaj jagód i „dwie jarzyny. Na szczęście inne owoce były znakomite, a z ziarna można było piec doskonały chleb. Perceveral zebrał nasiona i późną wiosną skierował robota do pracy w polu. Robot od świtu do nocy pracował w polu, a Perceveral w tym czasie zapoznawał się bliżej z okolicą. Znalazł gładkie, płaskie kamienie ze śladami liter czy cyfr i nawet ze schematycznymi rysunkami drzew, gór i obłoków. Doszedł do przekonania, że na planecie żyły lub nawet żyją gdzieś nadal istoty rozumne. Niestety, nie miał czasu na dalsze poszukiwania w tym kierunku, gdyż w czasie obchodu gospodarstwa stwierdził, że robot zasiał zboże o wiele za głęboko. Ziarno zostało zmarnowane i Perceveral obsiał pola jeszcze raz własnoręcznie. Zbudował również drewniany szałas i magazyny w miejsce zbutwiałych namiotów. Powoli przygotowywał się do przetrwania zimy. I również powoli narastało w nim podejrzenie, że robot zaczyna nawalać. Wielka, czarna wszechstronna maszyna nadal wykonywała swoje zadania ale jej ruchy stawały się nerwowe i traciła panowanie nad swoją siłą. Masywne naczynia pękały w jej uścisku, a narzędzia rolnicze gięły się i łamały. Perceveral zlecił robotowi oczyszczanie pól z chwastów, ale w czasie gdy rękami wyrywał on zielsko, jego wielkie płaskie stopy tratowały kiełkujące zboże. Próby rąbania drzewa kończyły się zazwyczaj złamaniem siekiery. Chata drżała w posadach, kiedy robot wchodził, a drzwi nieraz wyskakiwały z zawiasów. Perceveral zastanawiał się, co począć wobec tych oznak sklerozy robota. Nie mógł go zreperować, gdyż machina była tak skonstruowana, że można ją było rozmontować wyłącznie w macierzystej fabryce, przy użyciu specjalnych narzędzi, Pozostawało jedynie w ogóle zrezygnować z usług robota, ale wtedy Perecveral zostałby zupełnie sam. Na razie wyznaczał mu coraz to prostsze zadania i więcej prac brał na siebie. Mimo to stan robota stale się pogarszał. Pewnego wieczoru, gdy Perceveral jadł kolację, robot zatoczył się na piec strącając garnek gotującego się ryżu. Na szczęście Perceveral wyrobił sobie już niezły refleks i błyskawicznie uchylił się, tak że wrząca masa trafiła go w ramię, a nie w twarz. Tego już było za wiele. Obecność robota stawała niebezpieczna. Opatrzywszy sobie oparzenia Perceveral postanowił wyłączyć robota i samotnie kontynuować walkę o życie. Zdecydowanym głosem wydał rozkaz wyłączenia. Robot spojrzał tylko w jego stronę i jak gdyby nigdy nic dalej kręcił się po chacie, nie reagując na swoją podstawową komendę. Perceveral powtórzył rozkaz, robot pokręcił głową i zaczął układać drzewo przy kuchni. Coś się zacięło. Trzeba będzie wyłączyć robota ręcznie — tylko że na lśniącej powierzchni maszyny nie było ani śladu kontaktu wyłączającego dopływ energii. Mimo to Perceveral wyjął skrzyneczkę z narzędziami i zbliżył się do robota. Ku jego zdumieniu robot cofnął się, unosząc obronnym gestem ramiona… — Stój! — krzyknął Perceveral. Robot cofał się w dalszym ciągu, aż plecami dotknął ściany. Perceveral zawahał się, zastanawiając się, co tu jest nie w porządku. Maszyny nie mogły odmawiać wykonania rozkazu, a gotowość do poświęcenia „życia” była zaprogramowana w każdym robocie. Perceveral zbliżył się do robota, zdecydowany wyłączyć go za wszelką cenę. Robot pozwolił mu podejść i nagle zadał mu cios swoją pancerną pięścią. Perceveral zrobił unik, próbując trzymanym w ręku kluczem francuskim złamać antenę robota. Ten jednak błyskawicznie wciągnął antenę i powtórnie zadał cios, tym razem trafiając. Perceveral zwalił się na podłogę i zamknął oczy, przygotowany na śmiertelny cios. Robot stał nad nim, błyskając czerwonymi światełkami oczu i zaciskając stalowe pięści, nagle odwrócił się i wyszedł na dwór, po drodze demolując drzwi. Perceverala doszedł odgłos rąbania drzewa. Rozłożył apteczkę i opatrzył sobie stłuczony bok. Robot skończył pracę i zameldował się po dalsze rozkazy. Drżącym głosem Perceveral wysłał go do oddalonego źródła po wodę. Robot posłuchał, nie wykazując żadnych agresywnych skłonności, a Perceveral z trudem dowlókł się do namiotu radiowego. — Nie powinien pan próbować go wyłączać — powiedział Haskell, kiedy usłyszał, co się wydarzyło. — On nie ma tego w programie; czy pan nie zauważył? Dla swego własnego dobra nie powinien pan tego więcej robić. — Ale dlaczego? — Ponieważ, jak pan się zapewne już domyśla, robot działa jako element kontroli jakości. Pańskiej jakości. — Nie rozumiem — powiedział Perceveral — po co wam kontrola jakości? — Czy naprawdę trzeba to panu tłumaczyć? — spytał Haskell zniecierpliwiony. — Zatrudniliśmy pana jako zwiadowcę o minimalnych zdolnościach. Nie średnich i nie wybitnych. Minimalnych. — Tak, ale… — Proszę mi pozwolić dokończyć. Już pan zapomniał, jak to było przez te trzydzieści cztery lata na Ziemi? Nieustannie prześladowały pana wypadki, choroby i w ogóle wszelkie nieszczęścia. I dlatego wysłaliśmy pana na Thetę. Ale pan się zmienił, panie Perceveral. — Starałem się. — Oczywiście — powiedział Haskell. — Spodziewaliśmy się tego. Większość naszych zwiadowców zmienia się w nowym otoczeniu; zaczynając wszystko od nowa biorą się w garść i dokonują rzeczy, które nigdy by im się udały na Ziemi. Ale to nie jest to, o co nam chodzi i dlatego musimy zrównoważyć zmiany w ich charakterze. Koloniści nie przyjeżdżają na nową planetę po to, by pracować nad sobą. A poza tym w każdej grupie są ludzie nieostrożni, nie mówiąc o starych, słabowitych, roztargnionych, ryzykantach, dzieciach i tak dalej. Nasz standard zwiadowcy o minimalnych zdolnościach gwarantuje szansę utrzymania się przy życiu na nowej planecie. Czy wreszcie zaczyna pan rozumieć? — Myślę, że tak… — Dlatego właśnie potrzebna nam jest stała kontrola, aby nie osiągnął pan średniego lub nawet wyższego poziomu zdolności, które są dla naszych celów nieprzydatnej — I po to jest robot — powiedział Perceveral drewnianym głosem. — Tak. Robot jest tak zaprogramowany, że działa jako kontroler pańskich możliwości. I odpowiednio reaguje na zmiany. Dopóki pańskie zdolności życiowe utrzymują się poniżej ustalonego poziomu — robot działa normalnie. Ale w miarę jak pan się rozwija, staje się zręczniejszy i bardziej odporny, robot działa coraz gorzej. Zaczyna psuć rzeczy, które pan powinien zepsuć, podejmuje za pana błędne decyzje… — To jest nieuczciwe! — Panie Perceveral, zapomina pan, że my nie prowadzimy sanatorium i naszym celem nie jest robienie z pana człowieka. Interesuje nas tylko praca, za którą płacimy i którą ma pan wykonać. Pozwolę sobie przypomnieć, że alternatywą tej pracy było samobójstwo. — Dobra! — krzyknął Perceveral. — Zrobię, co do mnie należy. Chcę tylko wiedzieć, czy wolno mi rozmontować tego cholernego robota? — Wolno panu — powiedział Haskell ciszej — jeśli pan potrafi. Ale szczerze panu odradzam. To jest zbyt niebezpieczne. Robot nie pozwoli się unieruchomić. — O tym ja będę decydował, a nie on — powiedział Perceveral i odwiesił słuchawkę. Wiosna minęła pod znakiem ciągłych kłopotów z robotem. Perceveral kazał mu robić dalekie wyprawy w góry, ale robot nie chciał się zbytnio oddalać. Perceveral próbował więc nie dawać mu żadnych poleceń, ale czarny potwór nie chciał pozostawać bezczynny i sam wyznaczał sobie zadania, szerząc spustoszenie w magazynach i na polach. Broniąc się Perceveral zlecił robotowi najbardziej nieszkodliwą pracę, jaka mu przyszła do głowy: kazał mu kopać studnię, w nadziei, że się w niej w końcu pogrzebie. Ale zawzięty robot triumfalnie co wieczór wyłaniał się spod ziemi i właził do chaty, strząsając piach w jedzenie Perceverala, zarażając go chorobami skóry, tłukąc talerze i szyby w oknach. Perceveral znosił to zaciskając zęby z bezsilnej złości. Robot wydawał mu się teraz ucieleśnieniem drugiej, gorszej połowy jego samego — niezdarnego i pechowego Perceverala. Obserwując nieszczęsne poczynania robota miał wrażenie, że patrzy na samego siebie w krzywym zwierciadle, na swoją słabość, która przybrała materialne kształty. Próbował uwolnić się od tej myśli, ale robot coraz bardziej kojarzył mu się z własnymi niszczycielskimi popędami, które wymknęły się spod kontroli i buszują na swobodzie. Perceveral pracował, a jego zmora czaiła mu się za plecami, zawsze obecna i jak wszystkie twory fantazji niepokonana. Ta zmora żyła z nim, patrzyła na niego, kiedy jadł, była przy nim, gdy spał. Perceveral wykonywał swoją pracę coraz lepiej. Jednak każdego dnia z niepokojem oczekiwał zachodu słońca i groźby nocy, kiedy to robot stał przy jego łóżku, jakby zastanawiając się, czy nie nadeszła już godzina ostatecznego porachunku. Co rana obmyślał nowe sposoby pozbycia się niszczycielskiej zmory. Z czasem ta nieznośna sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej. Przez kilka dni padały ulewne deszcze. Kiedy się wreszcie przejaśniło, Perceveral poszedł obejrzeć zasiewy. Robot stąpał ciężko za nim, niosąc narzędzia. Nagle mokra ziemia zapadła się, tworząc szczelinę. Perceveral skoczył i zawisł na stromym zboczu, a robot wyciągnął go na równy grunt, omal mu przy tym nie wyrywając ręki. Oglądając zapadlinę Perceveral zobaczył, że pod ziemią przebiega tunel. Widać było wyraźne ślady kopania i z jednej strony wylot korytarza biegnącego głęboko pod ziemią. Perceveral wrócił po broń i latarkę. Tak uzbrojony ześliznął się do zapadliska, oświetlił wnętrze tunelu i zobaczył wielki, pokryty sierścią kształt, kryjący się pośpiesznie za zakrętem. Wyglądało to jak ogromny kret. Nareszcie odkrył nową formę życia na planecie! Przez kilka następnych dni ostrożnie badał tunele. Kilkakrotnie mignęły mu szare krecie cienie, ale zawsze kryły się przed nim w mrocznych labiryntach. Postanowił zmienić taktykę. Zapuścił się zaledwie kilkaset metrów w głąb głównego korytarza i pozostawił tam dar w postaci owoców. Kiedy powrócił następnego dnia, owoców nie było. Na ich miejscu leżały dwie bryłki ołowiu. Ta wymiana trwała tydzień, aż pewnego dnia, kiedy Perceveral przyniósł kolejną porcję owoców, zjawił się wielki kret. Zbliżał się do Perceverala powoli, wyraźnie zdenerwowany. Sądząc z ruchów raziło go światło latarki, więc Perceveral zasłonił reflektor. Czekał bez ruchu. Kret podchodził wolno na tylnych łapach, ruszając nosem, a małe, pomarszczone rączki miał splecione na piersi. Wreszcie zatrzymał się, wpatrzony w Perceverala wyłupiastymi oczami. Potem schylił się i wydrapał na ziemi jakiś znak. Perceveral nie wiedział, co to znaczy, ale sam gest wskazywał na obecność rozumu, języka i zdolności do . abstrahowania. Narysował podobny znak, żeby dać to samo kretowi do zrozumienia. Tak rozpoczęła się pierwsza próba nawiązania kontaktu między odmiennymi istotami rozumnymi. Robot stał z tyłu, błyskając oczami i obserwując próbę porozumienia się człowieka i kreta. Spotkanie z kretami oznaczało nowe obowiązki dla Perceverala. W dalszym ciągu musiał pracować w polu i w ogrodzie, naprawiać sprzęt i pilnować robota, tylko że wszystkie wolne chwile wykorzystywał na naukę języka kretów, które nie szczędziły wysiłków, by mu w tym pomóc. Stopniowo uczyli się nawzajem rozumieć, polubili się i zaprzyjaźnili. Perceveral dowiadywał się o ich życiu codziennym, o niechęci do światła, o ich podziemnych wyprawach i umiłowaniu wiedzy. Sam z kolei opowiadał im o człowieku. — A co to za metalowa rzecz? — dopytywały się krety… — Sługa człowieka. — Ale ona stoi za tobą i wytrzeszcza oczy. Ta metalowa rzecz cię nienawidzi. Czy one wszystkie nienawidzą ludzi? — Nie — wyjaśnił Perceveral. — To jest szczególny przypadek. — My się tego boimy. Czy wszystkie metalowe rzeczy są takie groźne? — Nie, tylko niektóre. — Trudno nam jest myśleć i rozmawiać, kiedy ta metalowa rzecz patrzy na nas. Czy tak jest z nimi zawsze? — Czasami to denerwuje — przyznał Perceveral. — Ale nie obawiajcie się, robot nie zrobi wam krzywdy. Ale krety nie były zupełnie przekonane. Perceveral przepraszał je za ciężką, chwiejną i natrętną machinę, mówił o wykorzystaniu maszyn w służbie człowieka i o licznych ułatwieniach życiowych, możliwych dzięki ich zastosowaniu. Ale krety wciąż nie dowierzały i ze strachem cofały się na widok robota. Mimo to, po długotrwałych negocjacjach, Perceveral zawarł z nimi traktat. W zamian za dostawy świeżych owoców, które były bardzo cenione, a trudno osiągalne w podziemnym świecie, krety zgodziły się na dostarczanie wiadomości o złożach metali oraz o źródłach wody i ropy naftowej na użytek przyszłych osadników. Dalej traktat oddawał całą powierzchnię planety osadnikom z Ziemi, potwierdzając panowanie kretów pod powierzchnią. Takie rozwiązanie zadowalało obie strony i zarówno Perceveral jak i wódz kretów podpisali kamienny dokument z takimi zakrętasami, na jakie tylko pozwolił oporny materiał. Aby przypieczętować traktat, Perceveral wydał ucztę: wraz z robotem przynieśli kretom w darze mnóstwo pięknych owoców. Wilgotnookie, pokryte szarym futrem stworzenia zebrały się wokół piszcząc ochoczo. Robot postawił na ziemi kosz z owocami, ale robiąc krok do tyłu pośliznął się na gładkim kamieniu, stracił równowagę i zwalił się jak długi, przygniatając jednego z kretów. Natychmiast zerwał się na nogi, próbując podnieść go swoimi niezgrabnymi żelaznymi łapskami. Na próżno jednak — biedne stworzenie miało złamany kręgosłup. Pozostałe krety uciekły, unosząc ciało zabitego towarzysza. Perceveral i robot zostali sami w tunelu pośród stosów owoców. Tej nocy Perceveral długo rozmyślał. Widział przeklętą logikę całego wydarzenia. Przy zastosowaniu kryterium minimalnych szans również kontakty z mieszkańcami innych planet muszą zawierać element niepewności, niedowierzania, a nawet uwzględniać wypadki śmiertelne. Jego spotkania z ludźmi–kretami przebiegały widocznie zbyt gładko. Robot po prostu wniósł poprawkę do sytuacji i popełnił błąd, który powinien był zrobić on sam. Ale chociaż Perceveral rozumiał logikę wydarzeń, nie mógł się z nią pogodzić. Ludzie–krety byli jego przyjaciółmi, a on zawiódł ich zaufanie. Nie może być teraz mowy o wzajemnym zrozumieniu, o współpracy z przyszłymi osadnikami. W każdym razie tak długo, dopóki po podziemnych korytarzach będzie się rozbijał robot. Perceveral postanowił go zniszczyć. Postanowił twardo poddać próbie swoje z trudem zdobyte umiejętności i pozbyć się raz na zawsze tej snującej się za nim zmory. A gdyby nawet miał to przypłacić życiem, to przecież zaledwie rok temu chciał popełnić samobójstwo dla znacznie mniej ważnych powodów. Ponownie nawiązał kontakt z kretami i omówił z nimi sprawę. Zgodziły się mu pomóc, gdyż nawet te łagodne stworzenia wiedziały, co to zemsta. Wystąpiły nawet z kilkoma projektami, które były zadziwiająco ludzkie, krety bowiem również znały pewne formy wojny. Perceveral przystał na ich plany. Za tydzień krety były gotowe. Perceveral wziął ze sobą do tunelu robota z koszami owoców, jakby znowu wydawał ucztę. Gospodarzy nie było nigdzie widać. Perceveral wraz z robotem zagłębiali się coraz dalej w podziemne labirynty, oświetlając sobie drogę latarką, świecił czerwono oczami i trzymał się blisko Perceverala depcząc mu niemal po piętach. Tak doszli do podziemnej groty. W ciemności rozległ się cichy gwizd i Perceveral ruszył przed siebie sprintem. Robot przeczuł niebezpieczeństwo, próbował pójść w jego ślady, ale potknął się, zahamowany przez swoją zaprogramowaną niezdarność, i rozsypał owoce. Z ciemności kryjącej górną część groty spadły liny, oplatając mu głowę i ramiona. Próbował rozerwać mocne sznury, ale coraz ich więcej spadało ze świstem. Oczy robota błyszczały, kiedy zrywał liny z rąk. Z ciemnych korytarzy wypadła chmara kretów — pęta coraz gęściej oplatały robota, który wysilał się tak, że aż mu olej kapał ze stawów rąk i nóg. W ciszy podziemia słychać było tylko świst zarzucanych lin, chrzęst stawów robota i suchy trzask pękających sznurów. Perceveral włączył się do walki. Wspólnie omotywali robota coraz ciaśniej, tak by się wreszcie nie mógł poruszyć. Mimo to zrzucano wciąż nowe liny, aż upadł jak wielki kokon, z którego wystawały tylko stopy i głowa. Ludzie–krety zapiszczały zwycięsko; swoimi tępymi pazurami usiłowały wydrapać robotowi oczy, a kiedy zasunął stalowe powieki, sypały mu piasek w stawy. Perceveral odepchnął tłum, zamierzał stopić robota w płomieniu swojej strzelby laserowej. Strzelba jednak odmówiła posłuszeństwa, zanim zdążył się rozgrzać. Wtedy krety przywiązały koniec liny do stóp robota i pociągnęły go korytarzem, który prowadził na skraj głębokiej przepaści. Zepchnąwszy wroga słuchały, jak obijał się o występy granitowych skał. Gdy kreci lud wiwatował, Perceveral czuł się paskudnie. Wrócił do chaty i nie wstawał z łóżka przez dwa dni, tłumacząc sobie, że nie było to zabójstwo człowieka ani w ogóle żywej istoty — po prostu unieszkodliwił niebezpieczną maszynę. Ale nie potrafił zapomnieć milczącego towarzysza, który ramię w ramię z nim walczył z ptakami, uprawiał jego pole i rąbał dla niego drzewo. I chociaż robot był niezgrabny i psuł wszystko, do czego się dotknął, robił to w sposób mu bliski. Początkowo Perceveral czuł się tak, jakby umarła część jego samego. Ale pocieszały go wieczorne odwiedziny kretów, a praca w polu i w magazynach nie zostawiała czasu na rozmyślania. Była jesień, czas żniw. Perceveral wziął się do pracy. Wraz ze zniknięciem robota wróciła jego własna chroniczna skłonność do nieszczęśliwych wypadków. Stawił jej czoła z wiarą we własne siły. Przed pierwszym śniegiem prace związane ze żniwami i zabezpieczeniem zbiorów zostały zakończone. Jego roczna służba na Thecie dobiegała końca. Wysłał do Haskella szczegółowy raport o perspektywach życia na planecie z jej niebezpieczeństwami i potencjalnymi możliwościami, przekazał treść swojej umowy z kretami i zakończył wnioskiem o przysłanie osadników. Po dwóch tygodniach Haskell odpowiedział: — Zrobił pan kawał roboty. Dyrekcja zdecydowała, że Theta stuprocentowo odpowiada naszemu standardowi–minimum. Natychmiast wysyłamy statek z osadnikami. — Więc mój zwiad jest skończony? — Tak jest. Statek powinien przybyć za trzy miesiące. Sprawę możemy uznać za zamkniętą. Gratuluję panu, panie Perceveral. Będzie pan założycielem nowej kolonii! — Nie wiem, jak panu dziękować, panie Haskell… — Nie ma mi pan za co dziękować. Wprost przeciwnie. A propos, jak pan sobie poradził z robotem? — Zniszczyłem go — powiedział Perceveral i opisał wypadek z zabiciem kreta oraz dalszy rozwój sytuacji. — Hmm — mruknął Haskell. — Powiedział pan, że to nie jest sprzeczne z przepisami. — To prawda. Robot był częścią pańskiego ekwipunku — tak samo jak strzelby, namioty i zapasy żywności. I podobnie jak tamte rzeczy był elementem pańskich trudności życiowych. Miał pan prawo zrobić z nim wszystko, co pan potrafi. — Więc o co chodzi? — Nic, miejmy nadzieję, że go pan rzeczywiście zniszczył. Modele kontrolujące jakość zwiadowców są bardzo odporne. Mają zaprogramowany instynkt samozachowawczy czy i są przystosowane do samoczynnej naprawy uszkodzeń. Cholernie trudno zniszczyć takiego na dobre. — Myślę, że mi się udało — powiedział Perceveral. — Miejmy nadzieję. Znalazłby się pan w niezłych opałach, gdyby się okazało, że robot wyszedł z tego cało. — Dlaczego? Może się mścić? — Oczywiście nie. Robot nie zna uczuć. — Więc dlaczego? — Problem polega na tym, że zadaniem robota było przeciwdziałanie wszelkim postępom, jakie pan robił rozwijając swoje zdolności, co osiągał siejąc wokół siebie zniszczenie. — To prawda. I gdyby wrócił, wszystko zacznie się od nowa. — Gorzej. Robot był z dala od pana przez dłuższy czas. Jeśli jeszcze działa, to nagromadził całą serię zaległych incydentów. Zanim przystąpi do normalnych obowiązków, będzie musiał rozładować zapas niszczycielskich aktów, których powinien dokonać w ciągu całego tego okresu. Na tym polega niebezpieczeństwo. Perceveral nerwowo przełknął ślinę. — I oczywiście będzie się starał rozładować je w jak najkrótszym czasie, aby powrócić do normalnej pracy. — Oczywiście. Statek przybędzie najwcześniej za jakieś trzy miesiące. Radzę upewnić się, czy robot jest rzeczywiście unieruchomiony. Nie chcielibyśmy stracić pana teraz. — To miłe z pana strony — powiedział Perceyeral. — Zaraz się tym zajmę. Zabrał niezbędne rzeczy i zszedł do podziemnych tuneli. Krety zaprowadziły go na skraj przepaści. Uzbrojony w palnik acetylenowy, piłkę do metalu, łom i młot, zaczął powoli schodzić na dno rozpadliny. Trafił na miejsce od razu: spomiędzy dwóch wielkich głazów sterczało zgniecione ramię robota, nieco dalej walały się kawałki rozbitej komórki ocznej. Natknął się także na wielki kłąb poszarpanych i pociętych lin. Ale robota nie było. Perceveral wdrapał się z powrotem na górę, ostrzegł krety i poszedł przygotować się na spotkanie. Przez dwanaście dni nic się nie wydarzyło. Pierwszą wiadomość przyniósł wystraszony kret. Robot znowu pojawił się w podziemnych korytarzach, przemierzając mroczne labirynty i błyskając swoim jedynym okiem; widziano, jak kieruje się pewnie w stronę głównego tunelu. Krety oczekiwały go z linami, ale robot nie dał się powtórnie zaskoczyć. Uchylił się przed pętlami i zaatakował krety. Zabił sześć, a pozostałe zmusił do ucieczki. Perceveral wysłuchał wiadomości i zwolnił posłańca nie przerywając pracy. Ukończył już przygotowania obronne w tunelach, po czym przystąpił do montowania strzelby z czterech popsutych. Pracował do późna w nocy, sprawdzając troskliwie każdą część, zanim ją wmontował w odpowiednie miejsce. Maleńkie detale wirowały mu przed oczami, palce miał jak z drewna. Posługując się pincetą i lupą, niezwykle starannie zaczął składać broń. Nagle odezwało się radio. — Anton? — spytał głos Haskella. — Co z robotem. — Spodziewam się go lada chwila. — Obawiałem się tego. Słuchaj, porozumiałem się w trybie nadzwyczajnym z producentami twojego robota. Musiałem się z nimi wykłócać, ale wreszcie wydębiłem od nich pozwolenie na dezaktywację robota i szczegółowe instrukcje, jak to zrobić. — Dziękuję — powiedział Perceveral. — A teraz szybko — jak się to robi? — Potrzebny jest następujący sprzęt: źródło energii o napięciu 220 volt i natężeniu 25 amperów. Dasz sobie z tym radę? — Tak. Dalej! — Potrzebna jest też sztabka miedzi, trochę srebrnego drutu i jakiś izolator. Łączy się to w następujący… — Nie zdążę — powiedział Perceveral — mów szybciej! Radio zaczęło głośno buczeć. — Haskell! — krzyknął Perceveral. Radio zamilkło. Perceveral usłyszał trzask rozbijanej aparatury z sąsiedniego pomieszczenia. W sekundę potem w drzwiach stanął robot. Nie miał lewej ręki i prawego oka, ale uszkodzone miejsca zostały pospawane. Był teraz matowoczarny, z rdzawymi zaciekami na piersi i wzdłuż boków. Perceveral spojrzał na prawie gotową strzelbą i zaczął dopasowywać ostatnie części. Robot zbliżył się. — Idź, narąb drzewa — powiedział Perceveral najspokojniejszym tonem, na jaki mógł się zdobyć. Robot zatrzymał się, zrobił w tył zwrot, wziął siekierę i po chwili wahania ruszył do wyjścia. Perceveral zakończył składanie broni, założył pokrywę komory zamkowej i zaczął ją przykręcać. Robot upuścił siekierę i znów się odwrócił, walcząc ze sprzecznymi rozkazami. Perceveral miał nadzieję, że spowoduje to krótkie spięcie w którymś z obwodów maszyny, ale robot zdecydował się i ruszył na Perceverala. Perceveral uniósł strzelbę i nacisnął spust. Strumień ognia zaskoczył robota wpół kroku. Jego metalowa powłoka zaczęła się rozżarzać do czerwoności. I wtedy broń znowu odmówiła posłuszeństwa. Perceveral zaklął i rzucił ciężką strzelbę, celując w jedyne oko robota. Chybił o milimetr, trafiając w czoło. Ogłuszony robot niezdarnie wyciągnął rękę w jego stronę. Perceveral dał nurka pod żelaznym ramieniem i wybiegł z chaty, kierując się w stronę wejścia do podziemi. Po drodze odwrócił się, by sprawdzić, czy napastnik podąża za nim. Po przejściu kilkuset metrów podziemnym tunelem zatrzymał się i z zapaloną latarką czekał na robota. Zaplanował sobie wszystko szczegółowo, kiedy odkrył, że robot nie został zniszczony. Jego pierwszą myślą była ucieczka. Ale robot idąc dzień i noc bez przerwy musiałby go dogonić. Nie mógł również szukać schronienia w podziemnym labiryncie: musiał przecież zatrzymywać się na posiłki i sen. Robot nie potrzebował żadnych przerw. Wtedy wpadł na pomysł urządzenia serii pułapek w tunelach i z nimi związał wszystkie nadzieje. Był pewien, że któraś z nich musi spełnić swoje zadanie. Ale nawet teraz drżał na myśl o tej lawinie nieszczęśliwych wypadków, jakie robot nagromadził dla niego: złamania rąk i żeber, zwichnięcia kostek, skaleczenia, infekcje i choroby. Wszystko to robot zwaliłby na jego nieszczęsną głowę w jak najkrótszym czasie, aby móc powrócić do normalnego działania. Na pewno by nie przeżył tej feralnej serii. Jedyna nadzieja w pułapkach! Wkrótce usłyszał ciężkie kroki i z ciemności wyłonił się robot, który ujrzawszy go przyśpieszył kroku. Perceveral puścił się pędem i skręcił w boczny, mniejszy korytarz. Robot pobiegł za nim. Kiedy Perceveral dotarł do upatrzonego występu skały, obejrzał się i zmierzył wzrokiem odległość dzielącą go od robota. Potem szarpnął koniec ukrytego sznura. Sufit korytarza zawalił się, tony piach i kamieni posypały się z góry. Gdyby robot zrobił jeszcze jeden krok, zostałby pogrzebany, błyskawicznie jednak ocenił sytuację i uskoczył w tył. Obsypał go piasek, a kilka kamieni odskoczyło od jego głowy i ramion, ale głównego uderzenia uniknął. Kiedy spadł ostatni kamyk, robot wspiął się na rumowisko i ruszył w dalszą pogoń. Perceveralowi zaczynało brakować tchu. Rozczarowało go to, że pierwsza pułapka zawiodła, ale pamiętał, że w zanadrzu jeszcze lepszą. Następna na pewno da radę nieubłaganej maszynie. Biegli teraz wijącym się tunelem oświetlanym tylko od czasu do czasu błyskami latarki Perceverala. Odległość między nimi zmniejszała się stale. Perceveral wybiegł na prosty odcinek korytarza i gwałtownie zwiększył szybkość, aż minął miejsce, które na pozór niczym nie różniło się od otoczenia. Ale kiedy stąpnął na nie robot, ziemia zapadła się. Perceveral obliczył to dokładnie. Pokrywa wytrzymywała jego ciężar, ale musiała się zarwać pod robotem. Robot próbował schwycić się skraju rozpadliny, ale ręka nie znalazła oparcia i ześliznęła się w przygotowaną pułapkę — jamę zwężającą się na dole tak, aby spadając zaklinował się między jej ścianami. Robot jednak zdążył wyrzucić nogi w bok, robiąc prawie szpagat. Stawy zatrzeszczały, kiedy pięty wbijały się w piasek zboczy. Swoją jedyną ręką robot zaczął kopać stopnie. Wkrótce jedna noga zgięła się i znalazła oparcie, potem druga. Powoli robot wydobywał się z dołu i Perceveral znów pobiegł dalej. Brakowało mu tchu i dokuczała kolka w boku. Robot szybko zmniejszał odległość i Perceveral musiał wytężać wszystkie siły, aby nie dać się dogonić. Liczył na te dwie pułapki. Pozostała już tylko jedna. Bardzo dobra, ale ryzykowna. Mimo wzrastającego otępienia Perceveral zmusił się do koncentracji uwagi. Ostatnia pułapka wymagała dokładnego wyliczenia. Minął kamień z białym znakiem i zgasił latarkę. Zaczął liczyć kroki, pozwalając robotowi zbliżyć się tak, że jego żelazne palce miał o centymetry zaledwie od szyi. — Osiemnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia! Po dwudziestym kroku Perceveral rzucił się głową naprzód w ciemność. Przez chwilę leciał w powietrzu, po czym zderzył się z powierzchnią wody w płaskim startowym skoku; natychmiast jednak wynurzył głowę i czekał. Robot był za blisko, żeby zahamować. Z wielkim pluskiem wpadł do podziemnego jeziora i po chwili tylko bańki powietrza zdradzały miejsce, gdzie poszedł na dno. Perceveral popłynął w stronę przeciwległego brzegu i wyczołgał się z lodowatej wody. Przez jakiś czas leżał na mokrych kamieniach szczękając zębami. Potem zmusił się do wysiłku i na czworakach dowlókł się do niszy, gdzie przygotował zawczasu drzewo whisky, ubranie i koce. Wytarł się, zmienił ubranie i rozpalił małe ognisko. Wyciągnął zapasy żywności i obserwował spokojną toń podziemnego jeziora. Kilka dni badał jego głębokość i stwierdził, że lina o długości stu stóp nie sięga dna. Może jezioro jest bezdenne? A łączy się z bystrą podziemną rzeką, która porwie robota. Może… Nagle dobiegł go słaby dźwięk z głębiny — skierował w tę stronę światło latarki. Z wody wyłoniła się najpierw głowa, później ramiona i tułów robota. Widocznie jednak jezioro nie było bezdenne. Robot musiał przejść po dnie i wspiąć się na stromy brzeg po przeciwnej stronie. Zaczął już wdrapywać się na śliskie przybrzeżne skały. Perceveral z trudem wstał i zmusił się do biegu. Ostatnia pułapka zawiodła, jego zmora zbliżała się, aby go zabić. Perceveral skierował się w stronę wyjścia na powierzchnię. Chciał stawić czoła śmierci na otwartej przestrzeni. Biegnąc ciężkim truchtem, z nieodstępnym robotem za plecami, wypadł z tunelu wprost na strome zbocze góry. Żołądek podchodził mu do gardła i każdy oddech rozrywał płuca. Biegł z na wpół przymkniętymi oczami, nieprzytomny ze zmęczenia. Pułapki zawiodły. Dlaczego wcześniej nie zdał sobie sprawy z ich daremności? Robot był przecież częścią jego samego, jego własną słabością nastawioną na zniszczenie go. A czyż można oszukać najgorszą część samego siebie? Prawica zawsze wie, co czyni lewica, a najsprytniejsze fortele nie potrafią oszukać tego, kto jest lepszym oszustem. Trzeba było zupełnie inaczej zabrać się do rzeczy, myślał Perceveral pnąc się pod górę. Droga do wolności nie prowadzi przez oszustwo. To jest… Robot chwycił o za piętę, przypominając o różnicy między wiedzą teoretyczną i praktyką. Perceveral wyswobodził nogę i zaczął bombardować robota kamieniami. Ten jednak opędzał się od nich i wspinał dalej. Perceveral przeszedł trawersem stromą płaszczyznę skalną. Droga do wolności, powtarzał sobie, nie prowadzi przez oszustwo. To się nie może udać. Jedyne wyjście to zmienić samego siebie! Droga do wolności to pokonanie nie robota, ale tego, co robot przedstawia — własnej słabości. Jego umysł pracował teraz jasno i lekko. Jeżeli, myślał, uda mu się pokonać poczucie swojego związku z robotem — wtedy robot przestanie być jego słabością. Będzie po prostu zmorą, nie mającą nad nim władzy. Wystarczy pozbyć się własnego kompleksu — choćby na dziesięć minut — i robot przestanie być groźny. Zmęczenie znikło, Perceveral poczuł wzmacniający przypływ wiary we własne siły. Śmiało przebiegł rumowisko ostrych głazów, wymarzone miejsce na skręcenie kostki lub złamanie nogi. Rok czy nawet miesiąc temu wypadek byłby nieunikniony. Ale nowy Perceveral szedł skacząc po górach nieomylnie jak bożek. Kaleki robot posłusznie wziął wypadek na siebie. Pośliznął się i zwalił jak długi na ostre skały. Kiedy się podniósł, aby kontynuować pogoń, widać było, że kuleje. Poruszając się jak w transie Perceveral dotarł do podnóża granitowej ściany i podskoczył do ledwie widocznego występu. Na chwilę zawisł w powietrzu. Potem, kiedy palce zaczęły się już ześlizgiwać, znalazł oparcie dla stopy. Bez wahania podciągnął się w górę. Robot szedł w jego ślady ze zgrzytem metalu. Wspinając się na skałę, na której powinno się coś przydarzyć Perceveralowi, złamał sobie palec. Perceveral przeskakiwał z głazu na głaz. Robot ścigał go ślizgając się i potykając, ale nie zostając w tyle. Perceveral nie przejmował się tym. Nagle pomyślał sobie, że na tę chwilę złożyły się wszystkie lata, w których wykazywał niezwykłą skłonność do wypadków. Koło fortuny odwróciło się. Wyczerpał przeznaczony mu przez naturę zapas nieszczęśliwych zbiegów okoliczności i oto teraz jest przed nimi całkowicie zabezpieczony! Robot czołgał się w ślad za nim po stromej płaszczyźnie białej skały. Perceveral w przypływie euforii zaczął spychać w dół głazy i krzyczeć, aby spowodować lawinę. Kamienie zaczęły się toczyć po stoku, z góry doszedł głośny łoskot. Perceveral schronił się za blokiem skalnym, umknął przed wyciągniętym ramieniem robota i… znalazł się w ślepym zaułku. Był w małej, płytkiej grocie, na wprost niego stał robot tarasując wyjście, z żelazną pięścią gotową do ciosu. Perceveral nie mógł powstrzymać się od śmiechu na widok biednego, niezgrabnego, pechowego robota. Żelazna pięść z całą siłą wystrzeliła do przodu. Perceveral zrobił unik, ale mógł się nie trudzić. Niezdarny robot i tak chybił o kilka centymetrów. Można się było tego spodziewać po tym śmiesznym, pechowym stworzeniu. Potężny zamach zachwiał równowagą robota stojącego na skraju skały. Każdy normalny człowiek czy robot łatwo odzyskałby równowagę, ale nie on. Upadł na twarz, rozbijając jedyne oko, i zaczął się staczać w dół. Perceveral wyjrzał z groty i natychmiast schował się z powrotem. Na pomoc przyszła mu lawina, tocząc zmniejszający się czarny przedmiot po białym stoku i grzebiąc go wreszcie pod zwałami kamieni. Perceveral przyglądał się temu z chichotem. Po chwili jednak zaczął się zastanawiać, co tu właściwie zaszło. I wtedy dopiero przebiegł go dreszcz przerażenia. W kilka miesięcy później Perceveral stał przy trapie wielkiego statku „Cuchulain”, patrząc na wysiadających osadników. Byli to najróżniejsi ludzie. Wszyscy oni przybyli na Thetę, aby szukać nowego życia. Każdy z nich był bardzo ważny, przynajmniej dla siebie samego, i każdy zasługiwał na szansę życiową niezależnie od swoich możliwości. I To on, Anton Perceveral, na własnej skórze wypróbował dla nich warunki życia na Thecie, to on dał nadzieję nawet najmniej zdolnym spośród nich — pechowcom — którzy również chcieli żyć. Odwrócił się od strumienia wysiadających pionierów i wszedł na statek innym wejściem. Zapukał do kabiny Haskella. — No i jak, Anton — spytał Haskell — co o nich sądzisz? — Wyglądają na sympatycznych ludzi — odpowiedział Perceveral. — Masz rację. Uważają cię za swojego przywódcę. Jesteś im potrzebny. Zostaniesz tutaj? — Uważam Thetę za swoją ojczyznę. — A więc załatwione. Trzeba tylko… — Chwileczkę — przerwał Perceveral — jeszcze nie skończyłem. Uważam Thetę za swoją ojczyznę. Chcę się tutaj osiedlić, ożenić, wychować dzieci. Ale jeszcze nie teraz. — Jak to? — Spodobał mi się zawód zwiadowcy. Chciałbym jeszcze popracować na jednej czy dwóch planetach. Potem osiedlę się na Thecie. — Obawiałem się, że tak będzie — powiedział Haskell z westchnieniem. — Dlaczego? Czy są jakieś przeszkody? — Nie. Ale niestety nie będziemy mogli już korzystać z twoich usług jako zwiadowcy. — Dlaczego? — Wiesz doskonale, kogo szukamy. Potrzebni nam ludzie o minimalnych zdolnościach życiowych. A ciebie już w żaden sposób nie da się podciągnąć pod tę kategorię ludzi. — Przecież jestem tym samym człowiekiem! Oczywiście, że zmieniłem się na tej planecie. Ale byliście na to przygotowani i mieliście robota, który wnosił poprawki. A pod koniec… — Właśnie, właśnie. — Pod koniec mnie poniosło. Myślę, że byłem pijany czy coś takiego. Nie wyobrażam sobie, jak mogłem to zrobić. — Faktem jest, żeś to zrobił. — To prawda, ale przecież i tak ledwo udało mi się przeżyć. O włos! Czy to nie dowodzi, że wciąż jeszcze prezentuję minimalne wartości? Haskell wydął wargi i zamyślił się. — Anton, prawie mnie przekonałeś. Ale obawiam się, że nadaremnie tracisz czas. Naprawdę nie mogę cię już uważać za materiał na zwiadowcę–minimum. Obawiam się, że będziesz musiał pogodzić się z losem i zostać tutaj. Perceveral wtulił głowę w ramiona, skinął ze smutkiem i podał na pożegnanie rękę Haskellowi. Cofając ją zawadził rękawem o kałamarz i strącił go z biurka. Schylił aby złapać kałamarz, i uderzył głową w kant biurka, wylewając atrament na siebie. Wstając zaczepił nogą o krzesło i przewrócił się jak długi. — Anton — spytał Haskell — czy ty udajesz? — Niech to cholera, niestety nie. — Hmm, to ciekawe. Nie chcę ci robić nadziei, ale może… Haskell spojrzał na zarumienioną twarz Perceverala i wybuchnął śmiechem. — A niech to diabli! Prawie mnie nabrał. No, czas na ciebie. Osadnicy wznoszą obelisk ku twojej czci i pewnie chcieliby, żebyś wziął udział w uroczystości. Zawstydzony, ale uśmiechnięty, Anton Perceveral wyszedł na spotkanie swego nowego życia. Przełożył Lech Jęczmyk A. E. Van Vogt KRYSZTAŁOWY SZEŚCIAN WENUS Schodziłem do lądowania na powierzchni Wenus. Odrzutowe dysze hamownicze działały doskonale. Wszystko wydawało się snem. Niewielka maszyna osiadła łagodnie na otwartym błoniu, rozpościerającym się wśród długiej, płytkiej, jasnozielonej doliny. A w kilka minut później pierwszy człowiek, jaki kiedykolwiek znalazł się na planecie Wenus, wyszedł ostrożnie i stanął na świeżej i bujnej murawie obok rakiety o kształcie cygara. Kilgour westchnął głęboko. Powietrze było tu jak wino. Zawierało niezbyt wiele tlenu, ale co za świeżość i słodycz, aromat i przyjemne ciepło! Nagle wydało mu się, że trafił do raju. Wydobył notes i zapisał swe wrażenia. Przecież każda myśl podobna do tej będzie na wagę złota po powrocie na Ziemię. A on będzie potrzebował wówczas naprawdę dużo pieniędzy. Skończył pisać, schował notes. I wówczas ujrzał sześcian. Leżał po prostu obok niego na trawie w niewielkim wgłębieniu, jakby spadł z niezbyt dużej wysokości. Ot, przezroczysty blok krystaliczny, posiadający coś w rodzaju uchwytu czy rączki. Bok sześcianu liczył około ośmiu cali długości. Ta dziwna bryła świeciła przyćmionym blaskiem, trochę podobnie jak wypolerowana kość słoniowa. Wydawała się nie posiadać żadnej przydatności ani określonego przeznaczenia. Kilgour przyniósł ze sobą kilka liczników energii i dotykał kolejno końcami drutu różnych części kryształu. Nie wykazywał ani energii elektrycznej, ani działalności elektronów. Nie odznaczał się także radioaktywnością ani nie dawał żadnego odczynu pod wpływem działania kwasów, których próbował na nim Kilgour. Ta sześcienna bryła nie przepuszczała prądu elektrycznego, jak również odrzucała wiązki elektronów o dużej skali drgań. Przybysz nałożył specjalne gumowe rękawice ochronne i dotknął uchwytu sześcianu. Nic się nie stało. Delikatnie, niemal pieszczotliwie, przesuwał palcami po powierzchni bryły. W końcu mocno ścisnął uchwyt w dłoni. Nic. Kilgour zastanawiał się. Następnie szarpnął za uchwyt. Z łatwością podniósł kryształ, oceniając jego ciężar na około cztery funty. Na powrót położył sześcian na ziemi, cofnął się nieco i lustrował go uważnie. Z wolna budziło się w nim coraz większe zainteresowanie i podniecenie, które osiągnęło szczyt, gdy zdał sobie sprawę, co przed nim leży. Sześcian stanowił przecież niewątpliwie produkt działalności przemysłowej. A więc na Wenus znajdowała się jakaś forma życia wyższego rzędu. Kilgour spędził samotny, ponury rok w przestrzeni międzyplanetarnej, marząc o spotkaniu jakichś żywych istot. A teraz sprawa się wyjaśniła. Wenus jest zamieszkała. Kilgour zawrócił w kierunku statku, myśląc intensywnie. Powinien znaleźć jakieś miasto. Mniejsza z tym, że zużyłby paliwo rakietowe — obecnie uzupełnienie go byłoby możliwe. Wracając do statku rzucił jeszcze okiem na kryształowy sześcian. Jego entuzjazm opadł na chwilę. Cóż właściwie począć z tym przedmiotem? Nie ma przecież sensu zostawiać go tutaj. Jeśli bowiem raz oddali się z tej doliny, może jej już potem nie odnaleźć. Należy jednak postępować rozsądnie i zachować najdalej posuniętą ostrożność wobec wszystkiego, cokolwiek by zabierał na pokład statku. A może sześcian podrzucono tu specjalnie? Myśl ta wydawała się jednak tak fantastyczna, iż część jego wątpliwości rozwiała się. Wystarczy jeszcze kilka doświadczeń — zdecydował. Ściągnął ochronną rękawicę i delikatnie dotknął uchwytu obnażonym palcem. — Mam we wnętrzu farbę! — powiedział dziwny przedmiot. Kilgour odskoczył wstecz. — Ach! — zdumiał się. Rozglądał się półprzytomnie dokoła. Lecz był zupełnie sam w zielonej niewielkiej dolinie. Znów dotknął uchwytu kryształowego bloku. — Mam we wnętrzu farbę! — Teraz już nie było żadnych wątpliwości. Myśli układały się w mózgu Kilgoura jasno i precyzyjnie. Wyprostował się z wolna. Stał, olśniony swym odkryciem, wpatrując się jak zahipnotyzowany w znaleziony przedmiot. Minęła dłuższa chwila, zanim zebrał myśli na tyle, by wyobrazić sobie poziom techniczny i właściwości rasy, która — była zdolna wynaleźć taką fantastyczną puszkę farby. Umysł jego bujał w obłokach i niechętnie już wracał na ziemię. Popadał w coraz silniejsze osłupienie. W całej bowiem ludzkiej wiedzy nie ma nic, co by zaćmiło tej miary odkrycie, chociaż było ono zupełnie proste. Puszka z farbą, która przemówiła. Opatrzono ją widocznie w jakiś prosty mechanizm myślący. Kilgour uśmiechnął się. Jego prostą, pociągłą twarz pokryły zmarszczki. Zabłysnęły szarozielone oczy. Rozchyliły się wargi, odsłaniając białe zęby. Śmiał się serdecznie. Puszka farby! Prawdopodobnie farba ta zawiera inne substancje niż biel cynkową, olej lniany i jakiś barwny tlenek. Lecz to można będzie sprawdzić później. Obecnie wystarczał sam fakt posiadania. Niezależnie od tego, cokolwiek odkrył na Wenus, jego wyprawa opłaciła się już choćby dzięki temu znalezisku. Przecież liczą się właśnie te zwykłe przedmioty codziennego użytku. Kilgour schylił się energicznie, ujmując uchwyt naczynia gołą ręką. Właśnie dźwignął puszkę z ziemi, gdy nagle lśniący, jasny płyn wytrysnął mu na piersi, rozlewając się natychmiast po skafandrze, lepki jak klajster, lecz szybko spływający. Z początku biały płyn począł stopniowo zmieniać barwę na czerwoną, żółtą, niebieską, fioletową. Aż w końcu mienił się tysiącami odcieni. Gdy się wreszcie Kilgour wyprostował, jego skafander lśnił wszystkimi kolorami tęczy. Z początku rozzłościło go to raczej niż zaniepokoiło. Począł się rozbierać. Miał na sobie koszulę sportową i sportowe szorty, nic poza tym. I jedno, i drugie lśniło jak wielokolorowe ognie. Błyskawicznie zrzucił ubranie. Poczuł płyn ściekający po nagim ciele. Ten przykry i dziwny fakt zauważył dopiero po zdjęciu koszuli, gdy szorty opadły mu do kostek. Farba, której większa część znajdowała się na koszuli, całkowicie spłynęła na skórę Kilgoura — ani kropla nie spadla jednak na ziemię, również i szorty były czyste. Farba zdawała się żarzyć, rozpływając się po coraz większej powierzchni, gdy zaś próbował ją zetrzeć za pomocą koszuli, pieniła się i lśniła jak płomień. Z wściekłością usiłował zetrzeć ją ze skóry. Przywierała wówczas do palców, gorąca i lepka, migotała i mieniła się różnobarwnie, wędrując stopniowo z miejsca na miejsce. Kolorowa plama stanowiła zwartą całość, przemieszczającą się bardzo szybko. Przyjmowała kolejno wszystkie możliwe kształty, ale wciąż pozostawała jedną spoistą płaszczyzną — jak niesłychanie barwny szal czy wstęga. Minęło dziesięć minut, a Kilgourowi nie udało się usunąć jeszcze ani krzty farby. — „Farbę” — czytał Kilgour na głos w swym chemicznym poradniku — „wywabia się za pomocą terpentyny”. Miał na szczęście w magazynie trochę terpentyny. Wylał sporą ilość płynu na dłoń, by go wetrzeć, zaraz jednak terpentyna wylała mu się z ręki, spływając na ziemię. Farba nie dała się nawet dotknąć. Ponowne próby ostatecznie przekonały zdumionego Kilgoura — powrócił do statku. Kolejno starał się zetrzeć kolorową plamę gazoliną, wodą, winem, a nawet odrobiną cennego płynu, stanowiącego paliwo napędowe rakiety. Niestety, farba nie wchodziła w reakcję z żadną substancją. Wszedł pod prysznic. Woda zraszała jedynie płaszczyzny skóry wolne od farby. I tylko w tych miejscach czuł wyraźnie, jak zazwyczaj, ostry masaż cieniutkich strużek prysznica. Reszta była jakby znieczulona. Kilgour napełnił więc rozkładaną wannę i zanurzył się po szyję. Kolorowa plama wpełzła, mieniąc się, na kark, szyję, podbródek, a nawet na usta i nos. Nie mogła wedrzeć się co prawda do nozdrzy i ust, lecz przykryła szczelnie wszystkie otwory. Kilgour przestał oddychać, ale z uporem nadal siedział w kąpieli. Wówczas plama zaczęła posuwać się ku oczom. Wyskoczył więc z wanny i zanurzył głowę w wodzie. Farba wycofywała się stopniowo z nosa, ust i pomału spłynęła na podbródek. Stąd, pomimo że coraz głębiej i częściej zanurzał głowę w wodzie, nie chciała się już ruszyć. Kilgour rozłożył gumowy materac na specjalnym leżaku i usiadł, by przemyśleć tę przykrą sprawę. Cały incydent był właściwie komiczny. I zapewne Kilgour stałby się pośmiewiskiem całego systemu słonecznego, gdyby się dowiedziano o fantastycznej sytuacji, w jakiej się znalazł. Przypadkiem zostawiono czy zagubiono naczynie z wenusjańską farbą, której padł ofiarą. Szybkość, z jaką zalepiła mu usta i nozdrza, wskazywała na to, iż substancja może być śmiertelnie niebezpieczna, niezależnie od tego, czy jest istotą myślącą, czy nie. A gdyby tak nie ustąpiła… — udusiłby się jak nic. Poczuł chłód w kręgosłupie. Chłód nie opuścił go nawet wówczas, gdy przekonał się, że z łatwością mógłby zrobić otwór w warstwie farby, umożliwiający mu oddychanie. Dreszcz nie ustępował — niesamowite mazidło jedynie przez przypadek nie zalepiło mu oczu. Wyobraził sobie ślepego, duszącego się człowieka, szukającego wyjścia z przestronnej kabiny nawigacyjnej. Minął dłuższy czas, zanim odzyskał równowagę. Siedział odrętwiały, myśląc gorączkowo i intensywnie. Farba, która wylała się z puszki, wcale nie wysychała. Ale właściwie nie była płynem, bo ani nie wsiąkała w odzież, ani nie spływała zgodnie z prawem grawitacji, jak również nie dopuszczała do zetknięcia z żadną cieczą. Kilgour próbował rozgryźć problem: dlaczego farba posiada takie możliwości? Oczywiście jest wodoodporna. Powinien przecież o tym pamiętać! To nie była zwyczajna farba, lecz wodoodporna impregnowana, nie przepuszczająca żadnych płynów. Podniecony tym odkryciem, zerwał się gwałtownie i zaczął chodzić po kabinie. Przez dwadzieścia pięć lat, gdy pierwsze z superrakiet osiągnęły martwy Księżyc, a następnie półmartwą planetę Mars — Wenus stanowiła cel dla wszystkich odkrywców przestrzeni międzyplanetarnych. Podróże jednak do tej strefy były zakazane, dopóki nie odkryto pewnych środków chroniących statki przed niebezpieczeństwem zderzenia ze Słońcem. Taki bowiem tragiczny los spotkał dwa statki międzyplanetarne. Udowodniono matematycznie nieuchronność tego typu katastrof tak długo, dopóki Ziemia i Wenus nie osiągną pewnej szczególnej pozycji wobec siebie wzajemnie i wobec Jowisza. Ale zaistnienia tych idealnych warunków nie spodziewano się w ciągu najbliższych dwudziestu ośmiu lat. Dopiero pół roku przed wyprawą Kilgoura słynny astronom ustalił, iż planety osiągną sprzyjające położenie w ciągu bieżącego roku. Rozprawa naukowa na ten temat wywołała sensację wśród astronautów. I chociaż rząd nie chciał zatwierdzić prognozy astronoma, to jednak — jak się dowiedział Kilgour — pewien wysoki urzędnik Wydziału Patroli Kosmicznych stwierdził nieoficjalnie, że sprawa przybrałaby zupełnie inny obrót, gdyby ktoś wystartował na Wenus, a ponadto, że — dopilnuje, by ludzie podobnie myślący dokonali koniecznych przed wyprawą badań i lotów przygotowawczych. Kiedy Kilgour startował swą małą rakietą ku Wenus, ostentacyjnie i pieczołowicie szykowano kilka ekspedycji na Marsa. Spodziewano się po Wenus rewelacji. Ale nie takich wielkich jak ta. A przecież rasa, która doszła do stworzenia farby doskonałej, doskonałej pod każdym względem — choćby już dzięki temu zasługuje na bliższe poznanie. Na tym skończył rozmyślania. Spojrzał po sobie i wówczas zauważył coś niesamowitego. Poderwał się zaniepokojony. Farba, lśniąc i mieniąc się tysiącami odcieni, rozprzestrzeniała się coraz bardziej. Na początku pokrywała jedną czwartą powierzchni jego ciała. Teraz zajęła już przeszło trzecią część. Jeśli tak dalej pójdzie, pokryje go od stóp do głów, zalepi mu oczy, uszy, usta, nos — wszystko. Od tej chwili Kilgour zaczął poważnie myśleć nad wynalezieniem jakiegoś sposobu pozbycia się farby. Tymczasem zapisał: Farba doskonała powinna być wodoodporna i niewrażliwa na działanie atmosferyczne, powinna posiadać piękną barwę, a ponadto być łatwa do usunięcia. Spojrzał posępnie na ostatnie zdanie, rzucił ołówek i pobiegł przejrzeć się w lustrze. — Ładne rzeczy! — Przecież to nie ja! — wyjąkał do swego bladego odbicia. — Wyglądam jak w cygańskim przebraniu. Po bliższym przyjrzeniu się stwierdził jeszcze większe bogactwo kolorystyczne. Przeróżne barwy stapiając się w jedno emanowały silne światło rzucające ostre cienie. Sama farba była jednak niewidoczna. Jaśniała, ale nie oślepiając, a jej jaskrawość nie raziła poczucia dobrego smaku. Rozśmieszyło to wreszcie Kilgoura — nie mógł oderwać oczu od zadziwiającego zjawiska. Wreszcie odwrócił się. Jeślibym zdołał zaczerpnąć łyżką nieco farby, pomyślał, to bym ją wlał do retorty i zanalizował. Ale przecież już tego próbował. Ożywiony nadzieją spróbował ponownie. Jak poprzednio, farba chętnie wpływała do łyżki. Skoro jednak podniósł łyżkę do góry, na powrót wylewała się na niego. Kilgour usiłował nożem zatrzymać farbę na łyżce; wyśliznęła się jednak spod ostrza, podobnie jak olej. Kilgour doszedł do wniosku, iż ma za mało siły, by przycisnąć szczelnie nóż do brzegów łyżki. Poszedł więc do kabiny, gdzie miał mały czerpak ze szczelną nakrętką. Naczynie okazało się jednak zbyt okrągłe i za małe. Można było wcisnąć doń zaledwie odrobinę farby. A ponadto przykręcanie wieczka trwało przeszło minutę. Kilgour odszedł i siadł gwałtownie w fotelu. Odniósł jakieś osobliwe, przykre wrażenie, że będzie chory. Jego mózg pod wpływem nagłego odprężenia nie mógł normalnie funkcjonować. Dopiero po chwili zdolny był pomyśleć nad dalszym działaniem. Oczywiście, logicznie rzecz biorąc, powinien zaraz starannie usunąć z siebie całą farbę za pomocą przed chwilą stosowanej metody. Tymczasem przelał farbę z naczyńka do menzurki. Płynu było niewiele, trochę więcej niż łyżeczka deserowa. Jak przypuszczał, miał na ciele co najmniej pięćset takich łyżeczek farby, a zdjęcie każdej z nich zajmie mu ponad dwie minuty. Razem tysiąc minut! Siedemnaście godzin! Uśmiechnął się żałośnie. Przez ten czas będzie musiał posilić się cztery lub pięć razy. I właśnie teraz był czas na posiłek. W trakcie jedzenia rozważał całe zagadnienie ze spokojem człowieka, który znalazł rozwiązanie problemu i którego stać na to, by się zastanowił nad innymi możliwościami. Siedemnaście godzin to mnóstwo czasu! Teraz, gdy „złowił” trochę farby do naczyńka, niezwłocznie uda się do małego podręcznego laboratorium i odkryje z tuzin reakcji chemicznych, które go uwolnią od całego kłopotu w ciągu kilku minut. Może w większym i lepiej wyposażonym laboratorium byłoby to możliwe. Niestety — pracownia Kilgoura była na to za mała. Farba nie reagowała na żaden z odczynników, jakimi dysponował. Nie można jej było z niczym zmieszać ani ż niczym połączyć chemicznie. Nie dała się również zapalić. Była odporna na działanie kwasów oraz metali i zdawała się nie podlegać niczemu, co wobec niej stosował. Farba była całkowicie obojętna. — Oczywiście! — rzekł do siebie Kilgour ze złością. Jakże mogłem zapomnieć! Substancja ta winna być przede wszystkim odporna na działanie atmosferyczne przez duże „A”. Przecież jest farbą doskonałą. Zabrał się do pracy. Zamykanie i otwieranie naczynia szło mu tak sprawnie, iż każda operacja napełniania łyżki i umieszczania jej zawartości w pojemniku nie trwała obecnie dłużej niż trzy czwarte minuty. Tak bardzo zależało mu na utrzymaniu szybkiego tempa pracy, że naczynie było już do połowy napełnione, gdy zauważył coś, co nim wstrząsnęło: na jego ciele znajdowało się tyle samo farby, co poprzednio. Kilgour zdrętwiał. Drżącymi rękami dokonał pomiaru farby w naczyniu. Nie było już żadnej wątpliwości — zebrał niemal całą ilość, która wytrysnęła na niego z osobliwego kryształu, co nie zmniejszyło ilości substancji na jego skórze. Widocznie farba doskonała raz użyta samoczynnie uzupełniała swą ilość. Zapisał to na końcu listy właściwości farby. I wtedy uświadomił sobie, że może się swobodnie pocić. Na nie przykrytych substancją częściach ciała wystąpiły perliste krople potu. Kilgour natychmiast wyciągnął wnioski z ostatniego zjawiska, porwał notes i pośpiesznie nakreślił kilka słów: „Farba doskonała jest również odporna na zmiany temperatury”. Trudno w ciągu pół godziny wyrobić sobie bezstronny sąd w tej sprawie. Niemniej farba nadal pokrywała prawie połowę jego ciała. Wytężona praca silnie rozgrzała Kilgoura. Był rozpalony od własnego ciepła, które narastało. Przeraził się. Myślał teraz gorączkowo: „Muszę wyjść stąd za wszelką cenę. Następnie trzeba odnaleźć jakieś wenusjańskie miasto i wykombinować antidotum na ten niesamowity płyn”. Było mu już obojętne, czy się ośmieszy, czy nie. W przystępie paniki wpadł do kabiny nawigacyjnej. Już–już sięgał ręką do drążka sterowego, gdy niemal w ostatniej chwili coś go powstrzymało. Wenusjańskie naczynie samo przecież powiedziało: „Mam we wnętrzu farbę”. Z pewnością ma również wskazówki co do użytkowania swej zawartości i późniejszego jej usuwania czy wywabiania. — Co za bałwan! — szepnął do siebie Kilgour wstając. — Że też nie wpadłem na to od razu! Kryształowe naczynie leżało na trawie tam, gdzie je zostawił. Wziął ostrożnie kryształ do rąk. — Mam we wnętrzu jedną czwartą swej farby! — poinformował kryształ. A więc wylał na siebie trzy czwarte zawartości naczynia! Bardzo ważna wiadomość. Był na tyle trzeźwy, że nie poddawał się panice. Delikatnie musnął gołymi rękami kryształowy sześcian, bacząc, by nie poruszyć go ani nie zmienić jego położenia. Prawie natychmiast nastąpiła odpowiedź: — Instrukcja: Umieścić skrzynki manipulacyjne wokół powierzchni, którą należy pomalować, i dopiero wówczas rozpocząć działanie. Farba wyschnie, gdy tylko powierzchnia zostanie nią pokryta. Farbę usuwa się przyciskając do pomalowanej płaszczyzny zaciemniacz przez jeden terard. To ostatnie niezrozumiałe słowo miało prawdopodobnie oznaczać małą jednostkę czasu. — Uwaga! — bezszelestny głos przekazywał bezpośrednio do jego mózgu dalszy ciąg instrukcji. — Zaciemniacze można otrzymać w najbliższym sklepie z żelastwem lub z farbami. — Rozkoszniak! — powiedział Kilgour z wściekłością. — Lecieć teraz po zaciemniacze. Rzuciwszy z pasją te słowa, poczuł się znacznie lepiej. Przecież na szczęście świat, na który przybył, okazuje się konkretnym, praktycznym światem, a nie planetą makabrycznych stworów o dziesięciu oczach i ośmiu nogach, które straszą i dybią na przybyszów z Ziemi. Istoty używające farby nie zabiją go chyba od razu. To jasne! Jego intelekt wypracował na poły racjonalny obraz uporządkowanego, zorganizowanego świata. Naturalnie, nie wszyscy mieszkańcy kosmosu darzą ludzi sympatią. Ale ostatecznie i ludzie potrafią się nienawidzić. Jeśli kryształowy sześcian i farbę w nim zawartą przyjęłoby się za kryteria oceny, to cywilizację Wenus należy uznać za stojącą na wyższym szczeblu rozwoju niż ziemska. Wenusjanie z pewnością chcieli zastosować wobec przybysza testy kontrolne, co pociągało za sobą pewne przykrości. Fantastyczne mazidło, którym się tak pechowo upaćkał, miało zapewne spełnić tę rolę. Jednakże odkrycie to nie pomogło powstrzymać procesu coraz silniejszego wewnętrznego rozgrzewania się Kilgoura, pokrytego szczelną powłoką farby. Nadszedł czas, by wczuć się w sposób myślenia Wenusjan. Ostrożnie ujął od dołu i podniósł kryształ. Sześcian tchnął w niego myśl: — Zgodnie z przepisami rządowymi farba zawiera następujące składniki: 1) !?!?!? — 7% 2) !?!?!? — 13% 3) Płynne światło — 80% — Płynne co? — zapytał Kilgour głośno. — Uwaga! — nadeszła w odpowiedzi myśl z sześcianu. — Ta farba nie może przebywać w pobliżu paliwa, materiałów palnych i lotnych substancji. Mimo oczekiwań Kilgoura dalsze wyjaśnienia nie nastąpiły. Widocznie Wenusjanie dobrze rozumieli, że przepisów urzędowych trzeba słuchać bez żadnej dyskusji. Tymczasem on próbował łączyć farbę z substancjami lotnymi, z terpentyną, gazoliną, paliwem rakietowym i szeregiem innych wybuchowych odczynników. I nic się strasznego nie stało. Chyba więc przepisy urzędowe są nie przemyślane albo oznacza to jeszcze coś innego. Kilgour postawił sześcian i ponownie podszedł do tablicy kontrolnej. Ujął w dłoń gładką jak szkło dźwignię startową i przesunął, aż zaskoczyła z lekkim szczęknięciem. Następnie usiadł i zapiął pasy w oczekiwaniu na rozruch silników odrzutowych przez specjalne urządzenie automatyczne. Nic jednak nie nastąpiło. Było to ostrzeżenie. Przesunął dźwignię sterową z powrotem na poprzednią pozycję. Zaskoczyła, szczęknęła. Lecz znów eksplozja nie nastąpiła. Silniki milczały. Kilgour dyszał ciężko. Ostrzeżenie pochodziło od jakiejś żywej siły, której wpływ i moc odczuwał wprost całym ciałem. Paliwo, którym próbował zmyć farbę, zlał z powrotem do wielkiego zbiornika. Zostało zaledwie kilka litrów. Astronauci potrafią oszczędzać, a farba najwyraźniej nie podziałała na paliwo. — Uwaga! Ostrzegam! — znów przemówił kryształowy sześcian. — Ta farba nie może pozostawać w pobliżu ciał lotnych. Ta obojętna substancja pozbawiła widocznie energii osiemnaście tysięcy galonów paliwa w jednym zapasowym zbiorniku. Kilgour włączył radio. Jeszcze przedtem, gdy znajdował się o milion mil od Wenus, rozpoczął nadawanie sygnałów radiowych. Wciąż pilnie nasłuchiwał przy swoim aparacie, lecz nie otrzymał żadnej odpowiedzi. W eterze panowała niczym nie przerwana cisza. A przecież Wenusjanie muszą znać radio. Z pewnością odpowiedzieliby na wołanie o pomoc. Minęło pół godziny, a sygnały na próżno szły w przestrzeń. Odbiornik Kilgoura wciąż milczał. Nie dochodził nawet najmniejszy trzask na żadnej długości fal. Był zupełnie samotny w tym zabitym deskami świecie — świecie agresywnej, mnożącej się, doprowadzającej do szaleństwa i mieniącej się różnymi kolorami farby. Zaciemniacz… Płynne światło! Do diabła! Może ono świeci nie tylko promieniami odbitymi… Gdyby więc zgasić światło… Jeszcze trzymał palce na wyłączniku, gdy po raz pierwszy zauważył, że na zewnątrz panuje zupełna ciemność. Właz był otwarty. Kilgour podszedł doń z wolna i spojrzał na bezgwiezdne, ponure niebo. Zapadła noc, zasnuwając firmament nieprzeniknioną zasłoną ciemności. A więc musiały tu istnieć chmury, oczywiście chmury typowe dla atmosfery Wenus. Wskutek bliskości Słońca insolacja na planecie stawała się za dnia tak silna, że chmury zaledwie przygaszały oślepiający blask. Teraz, nocą, sprawa miała się zupełnie odmiennie. Pierścień chmur spowijał całą planetę nieprzerwaną powłoką ciemności. Oczywiście dochodziły tu jakieś promienie świetlne. Żadna bowiem planeta, położona tak blisko słońca czy gwiezdnych konstelacji, nie może być zupełnie pozbawiona światła i energii. Jego seleniometr zarejestrowałby ich nasilenie z dokładnością do jednej stutysięcznej. Kilgour oderwał wzrok od nieba i zauważył iż podłoga lśni światłem pochodzącym od jego farby. Zdumiony, wyszedł na zewnątrz, oddalając się od światła przedostającego się poprzez właz statku. W ciemnościach postać Kilgoura żarzyła się i migotała kaskadą płomieni jak pochodnia. Trawa wokół mieniła się gamą barw. Jego śmierć byłaby wspaniałym widowiskiem. Kilgour wyobraził sobie siebie rozciągniętego na podłodze i pokrytego od stóp do głów farbą. Być może Wenusjanie znaleźliby go na tej odludnej łące”. Zastanawialiby się, kim jest i skąd przyszedł. Niewątpliwie nie posiadali oni komunikacji międzyplanetarnej. Wszystko o tym świadczyło. A może jednak mieli? Kilgour natychmiast opanował gorączkową gonitwę myśli. Czyżby to było możliwe, żeby Wenusjanie rozmyślnie unikali wszelkich kontaktów z istotami ludzkimi? Umysł Kilgoura nie był w stanie skoncentrować się na tak trudnym problemie. Astronauta powrócił więc do statku. Prześladowała go jakaś nieokreślona myśl — coś, co powinien zrobić — tak! Radio! Szybko nastawił aparat. Nagle podskoczył z wrażenia: z głośnika wydobywał się jakiś dziwny głos: — Przybyszu z planety Ziemi! Przybyszu z planety Ziemi! Czy jesteś? Kilgour gwałtownie przywarł do aparatury stacji nadawczej i włączył nadajnik. — Tak! — krzyknął radośnie. — Tak! Jestem! Ale w jakim okropnym stanie! Przychodźcie niezwłocznie. — Znamy twoje położenie! — odpowiedział bezbarwny głos. — Jednakże wcale nie zamierzamy ci pomóc. — Ach! — westchnął zrozpaczony Kilgour. — Pojemnik z farbą — ciągnął dalej głos — podrzucił niewidzialny statek tuż przy włazie twej rakiety w kilka sekund po twoim lądowaniu. Przez kilka tysięcy lat my, których nazywacie Wenusjanami, obserwowaliśmy z rosnącym niepokojem rozwój cywilizacji na trzeciej planecie systemu słonecznego. Naszej społeczności obca jest wszelka żądza przygód. A historia planety Wenus nie zna w ogóle wojen. Nie oznacza to, iż nie znamy trudów walki o byt. Mamy niezwykle powolną przemianę materii. I już w zamierzchłej przeszłości nasi psychologowie zdecydowali, że nie nadajemy się do astronautyki. Stosownie do tego skoncentrowaliśmy się na doskonaleniu czysto wenusjańskiego sposobu życia. Dlatego też z chwilą pojawienia się twego statku w atmosferze Wenus stanęliśmy wobec konieczności podjęcia decyzji, na jakich warunkach moglibyśmy nawiązać stosunki z istotami ludzkimi. Postanowiliśmy rzucić naczynie z farbą w takim miejscu, w którym mógłbyś je od razu znaleźć. Gdyby to zawiodło, znaleźlibyśmy inny sposób dokonania na tobie testu. Tak! Dobrze zrozumiałeś! Byłeś i nadal jesteś poddawany próbom. Test wypadł niepomyślnie: wszyscy ludzie o podobnym tobie lub nawet nieco niższym poziomie inteligencji winni być usuwani z Wenus. Wypracowanie właściwych testów do badania zupełnie odmiennej rasy stanowiło niezwykle skomplikowany i trudny problem. Dlatego też obojętnie, co myślisz o przebiegu próby, musisz umrzeć. Tylko w ten sposób inni, którzy przyjdą tu po tobie, będą mogli zostać nieświadomie poddani takim samym lub innym testom. Jest to dla nas sprawa nieprzeciętnej wagi. Szukamy bowiem takiego człowieka, który by wyszedł z testu zwycięsko. Wtedy dopiero zbadalibyśmy go za pomocą naszych instrumentów. A wnioski wyciągnięte na tej podstawie posłużyłyby do podjęcia właściwych kroków wobec przyszłych przybyszów na Wenus. Wszyscy obdarzeni inteligencją równą lub wyższą od inteligencji pierwszego kandydata, który szczęśliwie przejdzie przez wszystkie badania, będą mogli swobodnie przybywać na tę planetę. Oto nasze ostatecznie postanowienie. Osoba przebadana musi także umieć bez naszej pomocy opuścić Wenus. Zaraz zobaczysz, jak dalece jest to konieczne. Nie wykluczone, że później moglibyśmy nawet współpracować z ludźmi nad udoskonalaniem statków kosmicznych. Rozmawialiśmy z tobą za pomocą specjalnej maszyny mówiącej. Proste myśli, jakie przekazywała ci puszka z farbą o kształtach kryształowego sześcianu, wtłoczyliśmy do tego naczynia za pomocą niezwykle skomplikowanego urządzenia. Nawiązanie bowiem kontaktu myślowego z niewenusjańskim mózgiem stanowi niesłychanie trudny problem. Ale teraz — żegnaj! I chociaż może to zabrzmieć dziwnie, życzymy ci szczęścia! Nastąpił charakterystyczny trzask w głośniku. Kilgour gorączkowo manipulował gałkami aparatu. Lecz nie wydobył już z niego dźwięku. Wyłączył wszystkie światła, a następnie usiadł w oczekiwaniu śmierci. Było to pełne niepokoju oczekiwanie. Całe jego jestestwo tętniło chęcią życia. Zaciemniacz! Cóż to u diabła może być? — pomyślał nagle z zaciekawieniem. Ostatecznie dla Kilgoura nie było to nowe zagadnienie. W ciągu godziny, którą spędził w pokoju rozświetlonym fantastycznym blaskiem, gorączkowo przeglądał wszystkie swoje zapiski i dane. Farba doskonała, złożona w osiemdziesięciu procentach z płynnego światła! No cóż, światło jest światłem, a więc i w formie płynnej musi podlegać takim samym prawom. Ba! Ale czy rzeczywiście musi? Zresztą co z tego? Farba doskonała, zdolna… — jego umysł odmówił ponownego przeglądu jej właściwości. Kilgour poczuł się wprost chory fizycznie, walczył z mdłościami. Był rozgrzany wewnętrznie jak w wysokiej gorączce. Wsadził nogi do naczynia z wodą. Istniała bowiem teoria, iż krew nie przejdzie w stan wrzenia, o ile się w ten sposób obniży jej temperaturę. Co prawda chwilowo nie zagrażało mu bezpośrednio niebezpieczeństwo wzrostu temperatury ciała znacznie po nad osiągniętą wysokość. Z tego zdawał sobie sprawę. Istniała przecież poza tym górna granica ciepłoty organizmów zwierzęcych i ludzkich. Zrozumiał to i postanowił nie dostarczać organizmowi więcej kalorii, poprzestając na kapsułkach witaminowych. Najgorsze jednak niebezpieczeństwo polegało na czymś jeszcze innym. Mianowicie jego skóra nie mogła prawie wcale oddychać, ciało pokrywała na znacznej przestrzeni szczelna powłoka farby. Śmierć wydawała się nieunikniona. Jak szybko nadejdzie? — tego Kilgour nie wiedział. Ta niepewność nie wpływała na niego uspokajająco. Dziwne — teraz, gdy już czekał całkowicie przygotowany, śmierć zwlekała z przyjściem. Nagle uderzyła go pewna myśl. Zwlekała? Zerwał się gwałtownie z miejsca, pomknął do lustra i z ogromnym podnieceniem obserwował uważnie swoje odbicie. Farba w dalszym ciągu pokrywała połowę ciała. Podczas ostatniej godziny nie rozprzestrzeniła się ani trochę. Była to właśnie ta godzina, którą spędził w ciemności, rozświetlonej jedynie emanującą z niego poświatą. Farba wyraźnie trzymała się go jeszcze. Oczywiście — musiała mieć przecież odporność na czerń wenusjańskich nocy. A może by więc spróbować jeszcze głębszej ciemności, wchodząc na przykład do pustego zbiornika paliwa? Pół godziny spędził Kilgour w zbiorniku. I chociaż po wyjściu nie był pewien rezultatu, podjął ostateczną decyzję. Zupełna ciemność musi być właściwym rozwiązaniem i jednocześnie wyzwoleniem. Musiał tylko jeszcze przeoczyć jakiś istotny czynnik. Wydawało się oczywiste, że jeśli wystarczyłoby samo zaaplikowanie ciemności, to wówczas paliwo w pełnym zbiorniku powinno przez ten czas uwolnić się od fatalnego wpływu, jaki wywarła, na nie farba. Nacisnął starter. Cisza. Silniki wciąż milczały. Gdzieś musiał być błąd… Cały problem — pomyślał Kilgour — sprowadza się do usunięcia z farby tych osiemdziesięciu procent płynnego światła za pomocą ciemności o właściwym stężeniu lub w jakiś inny sposób. Ale przecież intensywniejszej ciemności niż wnętrze tego pustego zbiornika nie zdoła osiągnąć. To po prostu niemożliwe. Zbiornik posiadał bowiem specjalną izolację i był zabezpieczony przed działaniem wszelkiego rodzaju energii z zewnątrz. Gdzież więc, u licha, tkwi błąd? Oczywiście! Izolacja! Światło wydzielane przez farbę odbijały izolowane ściany. Odbite zaś promienie musiały powracać do farby, która je na powrót wchłaniała. Światło nie miało po prostu ujścia. Jedynym więc rozwiązaniem było usunięcie izolacji. Nie! A jednak nie byłoby to rozwiązanie. Radość Kilgoura przygasła. Gdyby usunąć izolację, światło z nieznośnej substancji by uciekło, a na jego miejsce wtargnęłyby promienie z zewnątrz, w pełni uzupełniając utracone przez farbę elementy. Lepiej jednak zbadać tę sprawę dokładnie… Rozumowanie Kilgoura okazało się słuszne. Wyszedł ze zbiornika pokryty farbą w takim samym stopniu jak poprzednio. W poczuciu zupełnej bezradności stał dłuższy czas jakby w odrętwieniu obok zbiornika. I nagle — rozwiązanie problemu przyszło zupełnie nieoczekiwanie. Miesiąc później, w drodze powrotnej na Ziemię, Kilgour odebrał sygnały radiowe innego statku kosmicznego zmierzającego na Wenus. Nawiązali łączność i Kilgour wyjaśnił wszystko, co mu się przydarzyło na nowo odkrytej planecie. — A więc, jak już mówiłem, nie napotkacie żadnych trudności w czasie lądowania — kończył. — Wenusjanie dadzą wam klucze do swych kolorowych miast. — Zaraz, zaraz! Chwileczkę! — nadeszła pełna wątpliwości odpowiedź. — Z twoich wyjaśnień zrozumiałem, że będą tolerować ludzi o takim samym poziomie inteligencji lub wyższym niż inteligencja osobnika, który pomyślnie przejdzie przez ich testy. Jesteś więc niewątpliwie zdolną jednostką, skoro ci się to udało. My jesteśmy zupełnie przeciętni. Jakież więc mamy możliwości? — Nigdy nie wyróżniałem się wysokim wskaźnikiem inteligencji, jak większość kosmonautów, a jedyne moje kwalifikacje to po prostu energia i umiłowanie przygody — odparł skromnie Kilgour. — Ponieważ jednak stanowię dla was miernik możliwości wstępu na Wenus, muszę dodać, że nawet według ostrożnego szacunku dziewięćdziesiąt dziewięć procent mieszkańców naszej planety odpowiada wymogom. — Ale przecież… — Nie pytaj mnie tylko — przerwał mu Kilgour — dlaczego ich testy były takie proste. Może to zrozumiesz, gdy się z nimi zetkniesz. — Zmarszczył czoło. — Nie będziesz nimi zachwycony, mój drogi. Ale już pierwszy rzut oka na ich wielonożne i wieloręczne ciało pozwoli ci zrozumieć, co mieli na myśli, twierdząc, że sporządzenie testów kontrolnych dla zupełnie odmiennych osobników sprawiło im tyle trudu. Czy mogę wam jeszcze służyć jakimiś informacjami? — Tak! Jak właściwie oswobodziłeś się od tej dziwacznej farby? — Fotokomórki i sole baru. Zabrałem ze sobą transformator fotokomórkowy i mosiężne naczynie z barem. One pochłonęły w końcu światło farby. Co po niej pozostało? Brązowy proszek, który opadł na ziemię. I znów stałem się wolnym człowiekiem. W ten sam sposób przywróciłem energię swym silnikom rakietowym. — Hallo! — krzyknął radośnie Kilgour. — Do zobaczenia! Mam na pokładzie ładunek, który muszę szybko przehandlować. — Ładunek? Czego? — Farby! Tysiące kryształowych sześcianów wspaniałej farby. Ziemia stanie się naprawdę piękna. A poza tym uzyskałem wyłączne przedstawicielstwo… Dwa statki kosmiczne minęły się wśród czarnej jak noc przestrzeni międzyplanetarnej, podążając w odmiennych kierunkach swego przeznaczenia. Przełożył Jan Skalny F. L.Wallace FELIKSA Pierwszego rana po wylądowaniu na planecie komendant wyszedł ze statku kosmicznego. Ledwie dniało. Komendant Hafner spojrzał w nikłe światło, szeroko otworzył oczy i cofnął się spiesznie. Po chwili wyszedł znów — tym razem w towarzystwie biologa. — Wczoraj wieczorem twierdziłeś, że nie grozi niebezpieczeństwo — powiedział. — Nie zmieniłeś zdania? Dano Marin zrobił zdziwioną minę. — Nie zmieniłem. Był zakłopotany. Roześmiał się niepewnie. — To nic śmiesznego — podjął Hafner. — Później porozmawiamy. Biolog został przy statku. Spoglądał śladem komendanta, odchodzącego w stronę szeregu śpiących kolonistów. — Pani Athyl — Hafner nachylił się nad nieruchomą postacią. Ziewnęła, otworzyła oczy, obróciła się na drugi bok i wreszcie wstała. Koców, które winny ją okrywać, nie było. Zniknęło również ubranie, w jakim pani Athyl ułożyła się do snu. Obecnie przybrała konwencjonalną pozę kobiety stwierdzającej nagle, że nieświadomie i wbrew woli została obnażona. — Nic się nie stało, proszę pani — powiedział komendant. — Ja nie należę do gapiów z zamiłowania. W każdym razie proszę coś na siebie włożyć. Tymczasem obudzili się prawie wszyscy koloniści, więc Hafner rzucił pod ich adresem: — Jeżeli nie macie na statku ubrania, zaopatrzy was intendent. Wyjaśnień udzielimy później. Koloniści rozproszyli się wstydliwie. Nie hołdowali przesadnej skromności, która nie mogła się ostać w ciągu osiemnastu miesięcy spędzonych wspólnie w ciasnocie pojazdu kosmicznego. Bądź co bądź jednak to wstrząs — ocknąć się bez ubrania i nie wiedzieć, w jaki sposób znikło ono podczas nocy. Byli zdziwieni, zaskoczeni — i to głównie zbijało ich z tropu. W powrotnej drodze do statku Hafner zatrzymał się na moment. — Masz pogląd na tę kwestię? — Skąd? — Dano Marin wzruszył ramionami. — Planeta jest równie obca dla mnie, jak dla ciebie. — Bezsprzecznie. Ale ty jesteś biologiem. Marin był jedynym naukowcem w grupie tych nieokrzesanych kolonistów i specjalistów budowlanych, często więc wymagano odeń odpowiedzi na pytania w zakresach nie związanych bynajmniej z jego specjalnością. — To chyba jakieś nocne owady — bąknął bez przekonania. Wątła hipoteza, chociaż Marin pamiętał, że dawnymi czasy szarańcza ogołacała pola w ciągu godzin. Coś podobnego mogła też chyba zrobić z ludźmi — nie budząc śpiących… — Zbadam kwestię — dodał — a jak będę wiedział coś konkretnego, poinformuję cię zaraz. — Dobrze — zgodził się Hafner i zniknął we wnętrzu pojazdu. Dano Marin poszedł do lasku, w którym nocowali koloniści. Pozwolono na to omyłkowo, ale wydawało się, że nic nie stoi na przeszkodzie. Po półtorarocznej podróży zatłoczonym statkiem wszyscy tęsknili spontanicznie do świeżego powietrza i szelestu liści nad głową. Biolog rozejrzał się po opustoszałych zaroślach. Koloniści — mężczyźni i kobiety — zniknęli w głębi pojazdu; ubierali się zapewne. Niewysokie drzewa miały liście koloru ciemnozielonego szkła butelkowego. Gdzieniegdzie ogromne białe kwiaty połyskiwały w słońcu i — oświetlone jasno — wydawały się większe niż w rzeczywistości. Magnolie nie mogły oczywiście rosnąć nie na Ziemi, lecz drzewka przypominały magnolie i Marin począł tak je w myślach nazywać. Problem zniknięcia odzieży zakrawał na paradoks. Instytut Badań Biologicznych nie mylił się nigdy, lecz w tym przypadku musiała zajść omyłka. Tę — właśnie planetę uznano za najodpowiedniejszą dla człowieka pośród wszystkich odkrytych dotychczas. Mało owadów, zupełny brak groźnych zwierząt, niemal idealny klimat. Nazwę „Feliksa” uznano za najwłaściwszą. Cały obszar lądowy zdawał się jedną rozległą, uroczą łąką. Widocznie pewne szczegóły uszły uwagi ludzi z Instytutu Badań Biologicznych. Marin ukląkł, przystąpił do szukania śladów. Gdyby w grę wchodziły owady, zostałoby niewątpliwie trochę nieżywych, zgniecionych przez ludzi poruszających się przez sen. Nie znalazł jednak owadów — ani żywych, ani martwych. Podniósł się, zawiedziony, i wolno ruszył w głąb lasku. Czyżby drzewa? W nocy mogły wydzielać opar zdolny rozpuścić materiał, z którego sporządzona była odzież. Trochę to naciągnięte, ale ostatecznie możliwe. Biolog zgniótł liść w palcach i potarł nim rękaw. Poczuł ostry zapach, ale nie nastąpiło nic szczególnego. Oczywiście pierwsze doświadczenie nie może obalić teorii. Poprzez drzewka spojrzał na błękitne słońce. Było większe niż na Ziemi, lecz jak gdyby dalsze. Mimo wszystko odpowiadało raczej ziemskiemu. Idąc dalej prawie przegapił lśniące oczy zerkające nań z podszycia. Domena biologii obejmuje wszystko — od górnych warstw atmosfery do traw, mchów i żyjących wśród nich drobnych stworzeń. Marin pochylił się szybko. Stworzenie umknęło z piskiem. Złapał je na murawie już za skrajem lasu. Uniesione, zmieniło się w coś bezkształtnego, wrzeszczącego. Przemówił łagodnym tonem i panika minęła. Zwierzątko, po drodze do statku, zabrało się z apetytem do marynarki biologa. Komendant Hafner spoglądał niechętnie na klatkę. Zwierzątko było nieciekawe, małe — przypominało słabo rozwiniętego gryzonia. Sierść miało rzadką, szczeciniastą, bez połysku. Niepodobna liczyć na przyszły eksport takich skórek. — Uda się je wytępić? — zapytał. — Oczywiście lokalnie. — Wątpię. To gatunek ekologicznie podstawowy. Komendant zrobił tępą minę, więc Dano Marin podjął wyjaśnienia. — Wiesz naturalnie, jak Instytut przeprowadza rozpoznanie biologiczne. Po odkryciu planety i stwierdzeniu, że się nadaje do kolonizacji, wysyłamy statek z właściwą aparaturą. Statek przelatuje nisko nad znaczną częścią lądu i instrumenty rejestrują prądy neuronowe wysyłane przez znajdujące się w dole organizmy żywe. Instrumenty te są w stanie zanotować charakterystyczny układ neuronowy wszystkiego, co posiada mózg, nie wyłączając owadów. Daje to względnie dokładny obraz gatunków znajdujących się na planecie oraz ich zasadniczego rozmieszczenia. Naturalnie ekspedycja zwiadowcza bada później kilka okazów. Trzeba to zrobić, aby porównać zwierzę z osiągniętymi wynikami. W przeciwnym razie wykres układu neuronowego pozostałby szeregiem niezrozumiałych hieroglifów, zapisanych na mikrofilmie. Ekspedycja zwiadowcza stwierdziła, że te zwierzęta należą do jednego z czterech gatunków ssaków żyjących na Feliksie. Nawiasem mówiąc, to gatunek najliczniejszy. Hafner wydał nieartykułowany pomruk. — Jeżeli więc wytępimy je tutaj, nadciągną zaraz chmarami z sąsiednich okolic. — Mniej więcej. Na półwyspie muszą ich być miliony. Oczywiście można by je lokalnie wytępić, gdyby zbudować zaporę na przesmyku łączącym półwysep z lądem stałym. Komendant zmarszczył czoło. Budowa zapory była możliwa, lecz kosztem większych nakładów, niż mógłby sobie pozwolić. — Co one jedzą? — zapytał. — Jak się zdaje, wszystko po trosze. Owady, jagody, orzechy, owoce, nasiona. Zaliczyłbym je do wszystkożernych. Nawet nasza odzież przypadła im do smaku. Hafner nie zdobył się na uśmiech. — Podobno nasza odzież miała być odporna na szkodniki… Marin wzruszył ramionami. — Owszem, dotyczy to dwudziestu siedmiu planet. Na dwudziestej ósmej spotkaliśmy małe stworzonko posiadające lepsze soki żołądkowe. To cały sekret. — Czy twoje wszystkożerne stworzenia będą napastować zasiewy? — zapytał żałośnie Hafner. — Bo ja wiem? Wydaje się, że nie, ale to samo powiedziałbym wczoraj o tkaninach. Komendant powziął decyzję. — Dobrze. Nie martw się o zbiory. Znajdziesz sposób, by nie dopuścić plagi na pola. Tymczasem wszyscy mają sypiać na statku, póki nie wybudujemy koszar. Marin pomyślał, że indywidualne jednostki mieszkalne byłyby właściwsze na obecnym etapie rozwoju kolonii. Ale nie on sprawował władzę, a komendant należał do ludzi poczytujących każdy plan za coś, co warto skrytykować. — To zwierzę wszystkożerne… — rozpoczął biolog. — Dobrze… Pracuj nad zagadnieniem — przerwał Hafner i odszedł. Dano Marin westchnął. Wszystkożerne było istotnie ciekawym zwierzęciem, nie stanowiło jednak kluczowego zagadnienia. Czemu na przykład istnieje na Feliksie tak mało zwierząt lądowych? Liczne ptaki, tylko cztery gatunki ssaków i kompletny brak gadów. Wszystkie inne podobne planety kipią bogactwem życia. Czemu nie rozwinęło się ono tutaj mimo warunków pozornie idealnych? Marin postarał się o ten przydział, ponieważ ostatnią kwestię uważał za niezwykle interesującą. Tymczasem miał zostać tylko tępicielem. Sięgnął do klatki i wyjął Wszystkożerne. Na Feliksie należało spodziewać się ssaków. Przemawiały za tym analogie ewolucji. W warunkach środowiska z grubsza podobnego winny powstawać zbliżone rodzaje i gatunki. W późnowęglowym okresie żyło w ziemskich lasach zwierzę odpowiadające Wszystkożernemu: pierwotny ssak, z którego rozwinęły się inne. Na Feliksie nie miała miejsca ewolucja pokrewnego typu. Co stanęło na przeszkodzie? Co zahamowało naturę? Oto prawdziwy problem — a nie wyniszczanie szkodników! Marin zagłębił igłę w zwierzątko, które pisnęło i zwisło bezwładnie. Włożył je do klatki napełniwszy strzykawkę krwią. Potrafił się wiele dowiedzieć o istotach żywych dzięki próbom ich zabijania. Kwatermistrz krzyczał, chociaż normalny ton wystarczyłby w zupełności. — Skąd wiesz, że to myszy? — zapytał go biolog. — Spójrz! — obruszył się kwatermistrz. Marin spojrzał. Istotnie, wszystko wskazywało na myszy. Nim zdążył odpowiedzieć, kwatermistrz warknął gniewnie: — Tylko nie gadaj o jakichś myszokształtnych stworzeniach. To już znam. Chodzi o jedno. Jak się tej zarazy pozbyć? — Próbowałeś trucizny? — Powiedz, jakiej użyć. Bardzo chętnie spróbuję. Kwestia nie była łatwa. Co może być trującego dla zwierzęcia, którego Marin nie widział nigdy i nic o nim nie wiedział. Przecież według opinii Instytutu Badań Biologicznych nic takiego nie istniało. Problem okazał się nadspodziewanie poważny. Kolonia mogła żyć niezależnie od plonów i była na to przygotowana. Jednakże kolejnej partii kolonistów oczekiwano mniej więcej za trzy lata. Należało gromadzić nadwyżki żywnościowe dla zwiększonej liczby ludności. Gdyby w przyszłości produktów własnych nie udało się przechowywać lepiej niż koncentratów, nadwyżki byłyby nader szczupłe. Marin przeprowadził szczegółowe oględziny magazynu — zwykłej prymitywnej budowli, mało estetycznej, lecz za to bardzo mocnej. Klepisko podłogi wzmocnione, grube na stopę ściany, podobnie płyty stropu. Całość łączona piankowym cementem, praktycznie biorąc gazoszczelnym. Dwoje wrót — kompletny brak jakichkolwiek otworów. Z pewnością taki magazyn winien być niedostępny dla gryzoni. Dokładniejsze badania zdradziły nieprzewidziany defekt. Podłoga była twarda niczym szkło, żadne zwierzę nie zdołałoby jej przegryźć. Ale podobnie jak szkło, odznaczała się kruchością. Załoga, która budowała magazyn, śpieszyła się widocznie na Ziemię, nie wykonała więc pracy z należytą uwagą. Podłoga była gdzieniegdzie zbyt cienka i pękała pod spiętrzonym wysoko ciężkim sprzętem. Tamtędy właśnie zdołały wtargnąć żyjące w norach zwierzęta. Trudno było o skuteczniejszy sposób, jak postawienie nowego magazynu. Ale podobne myszom zwierzęta znajdowały się we wnętrzu budynku i tam należało je opanować. Biolog nabrał pewności siebie. — Złapcie trochę żywych okazów, a zobaczę, co się da zrobić — powiedział. Następnego rana dostarczono do laboratorium kilkanaście żywych okazów. Istotnie, bardzo przypominały myszy. Reakcje ich okazały się dziwaczne. Żadna trucizna nie działała jednakowo na bodaj dwa osobniki. Po środku, który jedne uśmiercał w ciągu paru minut, inne pozostawały zdrowe i raźne. Trucizna stosowana przez Marina przeciwko Wszystkożernym okazała się całkiem nieskuteczna. Pustoszenie magazynów trwało. Czarne myszy, białe, popielate, brunatne, o krótkich ogonach i długich uszach lub odwrotnie pożerały koncentraty oraz zanieczyszczały to, czego zjeść nie mogły. Marin odbył rozmowę z komendantem. Scharakteryzował zagadnienie w świetle własnych poglądów i przedstawił projekty skutecznego zaradzenia klęsce. — Nie możemy wybudować nowego magazynu — zaoponował Hafner. — W każdym razie nie przed zainstalowaniem generatora jądrowego. A i wtedy będziemy mieli inne potrzeby — oburącz ścisnął skronie. — Nie! Bardziej podoba mi się drugi pomysł. Trzeba skonstruować jedną sztukę takiego stworzenia i przekonać się, jak działa. — Myślałem o trzech — podchwycił biolog. — Jedna wystarczy — rzucił stanowczo komendant. — Nie możemy szastać materiałem, póki nie zobaczymy skutków. Najprawdopodobniej miał słuszność. Kolonia dysponowała zapasami, które zdołały dostarczyć trzy statki, ale im więcej dostarczano, tym bardziej rosły potrzeby i wymagania. W rezultacie odczuwano zawsze niedobory sprzętu i materiałów. Marin przekazał stosowne zlecenie inżynierowi. Po drodze poprawił specyfikację na własną rękę. Był zdania, że skoro nie może dostać tyle sztuk, ile zażądał, niech przynajmniej ta jedna będzie lepsza. W ciągu dwu dni maszyna została zbudowana i w małej klatce dostarczona do magazynu. Kiedy klatkę otwarto, maszyna wyskoczyła i stanęła opodal w zrównoważonej pozie. — Kot! — zawołał radośnie kwatermistrz i wyciągnął rękę do misternego robota. — Ostrożnie! — przestrzegł biolog. — Mogłeś dotknąć czegoś, z czym mysz miała uprzednio kontakt. To reaguje na zapach nie gorzej niż na dźwięk lub obraz. Kwatermistrz cofnął spiesznie rękę. Robot zniknął bezszelestnie pośród nadwerężonych zapasów. Po upływie tygodnia okazało się, że myszy są wprawdzie jeszcze w magazynie, lecz nie przedstawiają już niebezpieczeństwa. Komendant wezwał Marina do swojego biura, niewielkiego, lecz solidnego budynku, umieszczonego pośrodku osady. Kolonia rosła, zaczynała sprawiać wrażenie czegoś trwałego. Hafner siedział na krześle i z zadowoleniem patrzył na młode uprawy. — Dobra robota z tymi myszami — zagaił rozmowę. — Niezła — przyznał biolog. — Tyle że na Feliksie nie powinno być myszy. Instytut Badań… — Daj spokój — przerwał komendant. — Każdy może się omylić, nawet I.B.B. — Rozsiadł się wygodnie i z miną bardzo serio spojrzał na Marina. — Mam jedno ważne i pilne zadanie. Rozumiesz, brak mi ludzi. Jeżeli więc nie miałbyś nic przeciwko temu… Komendant odczuwał z reguły brak ludzi i miał go odczuwać do czasu, gdy na Feliksie wystąpi przeludnienie. Lecz nawet wtedy będzie zapewne poszukiwał obcych, którzy wykonaliby pracę obowiązującą w zasadzie jego zespół. Dano Marin nie podlegał bezpośrednio Hafnerowi. Został wypożyczony ekspedycji przez Instytut Badań Biologicznych. Był jednak zdania, że winien współdziałać z komendantem. Westchnął cicho. — Nie taka zła robota, jak się obawiasz — Hafner uśmiechnął się interpretując westchnienie w sposób prawidłowy. — Zmontowaliśmy sondę. Chcę, żebyś ty ją poprowadził. Praca miała być badawcza, więc Marin odczuł znaczną ulgę. — Widzisz, musimy importować prawie wszystko, z wyjątkiem żywności — ciągnął Hafner. — To długa droga i trudny transport, więc powinniśmy korzystać z wszystkiego, czego planeta może dostarczyć. Potrzeba nam ropy. W ruch puścimy mnóstwo kół i kółek, a każde z nich wymaga przecież smarów. W swoim czasie uruchomimy produkcję syntetyczną, ale chwilowo musimy szukać choćby średnio wydajnych naturalnych złóż. — Zakładasz, że geologia Feliksy jest zupełnie podobna do ziemskiej? — Czemu nie? — Hafner machnął ręką. — Feliksa to po prostu bardziej udana bliźniacza siostra Ziemi. Czemu nie? Marin pomyślał, że powierzchnia nie świadczy o niczym. Feliksa zdaje się przypominać Ziemię, ale czy rzeczywiście aż tak dalece? Cóż, nastręcza się dobra sposobność, by zbadać dzieje planety. Hafner wstał. — Jak tylko zechcesz, technik zapozna cię z sondą. Daj mi znać przed odjazdem. W istocie rzeczy sonda nie była sondą. Nie poruszała z miejsca ani grama warstw zewnętrznych lub skały. Pozwalała jednak zaglądać pod powierzchnię do każdej głębokości. Był to pojazd gąsienicowy, wystarczająco duży, by człowiek mógł w nim żyć przez tydzień bez szczególnych niewygód. Sama sonda składała się z ogromnego ultradźwiękowego generatora i urządzenia kierującego wiązkę promieni w głąb planety. To był nadajnik. Zasadniczą część odbiornika stanowiły wielkie soczewki dźwiękowe, które chwytały wiązki promieni załamanych na dowolnej głębokości i po przetworzeniu na energię elektryczną rzucały je w formie wizji na ekran. Głębokość dziesięciu mil dawała obraz mętny, lecz wystarczająco przejrzysty, by wyrobić sobie pojęcie o ogólnej strukturze pokładu. Na głębokości trzech mil było lepiej. Sonda mogłaby uchwycić dźwiękowe odbicie spoczywającej tam monety i przetworzyć je w obraz, na którym nawet data byłaby wyraźna. Sonda stanowiła dla geologa to, czym dla biologa był mikroskop, a Dano Marin, jako biolog, potrafił ocenić należycie jej znaczenie. Rozpoczął pracę od cypla półwyspu i zakosami posuwał się w kierunku przesmyku. Metodycznie badał teren, a nocami sypiał w pojeździe. Rano trzeciego dnia zaobserwował ślady ropy, a około południa zdołał zlokalizować główne pole. Powinien był wrócić zaraz, lecz po odkryciu ropy mógł sobie pozwolić na swobodniejsze badania. Rozpoczął przegląd od powierzchni i sięgał coraz głębiej i głębiej. Wyniki przedstawiały się odwrotnie, niż należało oczekiwać. Warstwy do głębokości niewielu stóp obfitowały w pozostałości głównie czterech znanych gatunków ssaków. Zwierzę przypominające wiewiórkę oraz drugie, trawożerne i znacznie większe, były pierwszymi mieszkańcami lasów. Na równinach żyły dwa pozostałe gatunki, odpowiadające wymiarami zwierzętom leśnym. Pod warstwami powierzchniowymi, pokrywającymi w przybliżeniu dwadzieścia tysięcy lat, nie było żadnych śladów życia zwierzęcego. Pojawiały się znów dopiero na głębokości odpowiadającej ziemskiemu okresowi późnowęglowemu i świadczyły o występowaniu zwierząt typowych dla tej epoki. Na wspomnianej głębokości i niżej dzieje Feliksy były podobne do dziejów Ziemi. Zaskoczony biolog przeprowadził sondowanie w kilkunastu odległych od siebie punktach. Wszędzie stwierdził to samo: pozostałości z ostatnich dwudziestu tysięcy lat i nic z okresu mniej więcej stu milionów. Głębiej nietrudno było odkryć ślady normalnego rozwoju. A zatem, z grubsza licząc, sto milionów lat temu coś jedynego w swoim rodzaju wydarzyło się na Feliksie. Co to być mogło? Piątego dnia sygnał radiowy przerwał tok badań. — Tu Marin. Słucham — przełączył aparat na odbiór. — Jak prędko zdążysz wrócić? Spojrzał na fotomapę. — Za trzy godziny. Dwie, jeżeli się pośpieszę. — Lepiej za dwie. Nie żałuj benzyny. — Znalazłem ropę. Ale co się stało? — Wolę ci to pokazać. Pogadamy na miejscu. Marin niechętnie zwinął aparaturę i ruszył w drogę powrotną. Jechał prosto, nie zwracając uwagi na teren. Błoto tryskało wysoko spod gąsienic. Zwierzęta umykały z wrzaskiem. Mniejsze laski omijał, przez większe sunął na przełaj, zostawiając za sobą spustoszenie. Gwałtownie zatrzymał sondę na skraju osady. Cały ruch koncentrował się wokół magazynu. Lekkie ciężarówki wjeżdżały tam i wyjeżdżały, transportując zapasy na pobliski plac, oczyszczony i starannie przygotowany. W kącie magazynu Marin odszukał komendanta zajętego rozmową z inżynierem. Hafner zwrócił się do biologa. — Twoje myszy podrosły, Dano. Marin spojrzał na podłogę, gdzie leżał kot–robot. Przyklęknął, aby go obejrzeć. Stalowy szkielet był zgnieciony, połamany, skóra z mocnego, grubego plastyku zdarta. Precyzyjny mechanizm zmienił się w bezkształtną miazgę. Wokół kota leżało dwadzieścia, może trzydzieści niezwykle dużych szczurów. Kot walczył niewątpliwie. Trupy jego przeciwników nie miały głów, były wypatroszone, poszarpane straszliwie. Widocznie jednak szczury zwyciężyły dzięki przewadze liczebnej. Instytut Badań Biologicznych stwierdził, że na Feliksie nie ma szczurów. Miało też nie być myszy. Skąd ta omyłka? Biolog wstał z klęczek. — Jak myślisz sobie poradzić? — zapytał. — Zbudujemy nowy magazyn o monolitycznych ścianach i podłodze na dwie stopy grubej. Przeniesie się tam wszystkie zagrożone materiały. Biolog skinął głową. Sposób wydaje się skuteczny, chociaż musi pochłonąć wiele czasu i energii — całą energię świeżo uruchomionego reaktora jądrowego. Wszelkie inne budowy zostaną na razie przerwane. Nic dziwnego, że Hafner ma zatroskaną minę. — A może jednak skonstruować więcej kotów? — zaproponował Marin. Komendant uśmiechnął się krzywo. — Nie było cię, kiedy otworzyliśmy wrota. Magazyn roił się od szczurów. Ile robotów dałoby im radę? Pięć? Piętnaście? Nie wiem. W każdym razie inżynier twierdzi, że mamy materiał tylko na trzy koty. Tego, co tutaj leży, niepodobna wyremontować ani nawet wykorzystać na części. Marin pomyślał, że nie trzeba inżyniera, by wydać taką opinię. — Gdybyśmy chcieli zbudować więcej kotów — ciągnął Hafner — musielibyśmy rozebrać mózg elektronowy, który pracuje w pojeździe kosmicznym. Na coś takiego stanowczo nie pozwolę. Oczywiście! Pojazd kosmiczny to jedyny środek łączności z Ziemią do czasu przybycia następnej ekspedycji. Żaden komendant przy zdrowych zmysłach nie mógł zgodzić się na takie rozwiązanie. Marin zastanawiał się, dlaczego Hafner polecił mu wrócić. Czy po prostu chciał go zaznajomić z sytuacją? Hafner jak gdyby odgadł myśli biologa. — W nocy — podjął — oświetlimy reflektorami zapasy przeniesione z magazynu. Wystawi się też uzbrojone warty do czasu, kiedy będziemy mogli umieścić żywność w nowym budynku. Zajmie to około dziesięciu dni. Tymczasem dojrzeją szybko wegetujące plony. Domyślasz się, że szczury zaraz się na nie rzucą. Trzeba zabezpieczyć naszą przyszłą żywność, musisz więc uaktywnić swoje zwierzęta. i — Jak to? — zdziwił się biolog. — Przepisy zabraniają wypuszczania jakichkolwiek zwierząt na teren planety przed ostatecznym zakończeniem badań nad możliwościami złych skutków. — To potrwa dziesięć, może dwadzieścia lat. Sytuacja jest alarmowa. Ja przejmę odpowiedzialność na piśmie, jeżeli sobie życzysz. Marin był stanowczo przeciwny. Bał się powtórzenia plagi królików w Australii czy też historii planety opanowanej przez ślimaki. Jednakże nie miał wyboru. — Obawiam się, że to nie jest sposób na szczury takiej i wielkości — bąknął. — Masz hormony. Możesz je zastosować. Hafner odwrócił się i zaczął omawiać z inżynierem szczegóły przyszłej budowy. Marin polecił zebrać martwe szczury i przechować w zamrażalni celem przeprowadzenia dokładnych badań. Następnie udał się do laboratorium — pracował nad metodą postępowania ze zwierzętami domowymi, które przywieźli koloniści. Zastosował pierwsze zastrzyki i bacz nie obserwował swe obiekty do czasu, gdy ustąpił wstrząs początkowej fazy wzrostu. Upewniwszy się, że życiu pacjentów nie grozi niebezpieczeństwo, podjął dalsze zabiegi. Z kolei zajął się szczurami. Zastanawiające były różnice ich wymiarów, występujące również i w budowie wewnętrznej. Szczury posiadały normalne organy, które jednak różniły się między sobą znacznie. Uzębienie też było niejednolite. To potężne kły tkwiły w nieproporcjonalnie drobnych szczękach, to miniaturowe ząbki nie pasowały do silnie rozwiniętej struktury kostnej. Dotychczas Marin nie zetknął się nigdy z gatunkiem równie niezwykłym. Kiedy rozpoczął mikroskopowe badania tkanek i zestawił wyniki, stwierdził mniejsze rozbieżności. Osobniki różniły się pod tym względem nie tak wyraźnie, lecz wystarczająco, by budzić zdziwienie. Tyczyło to szczególnie komórek reprodukcyjnych. Pod wieczór biolog odczuł raczej, niż usłyszał ledwie uchwytny szelest maszyn budowlanych. Wyjrzał z laboratorium i zobaczył ulatujące w górę kłęby dymu. Po wypaleniu roślinności dym niezwłocznie opadł. Tylko powietrze wibrowało nadal od gorąca. Magazyn budowano na wzgórzu. Drobne zwierzątka buszujące w trawie zaatakowały najwrażliwsze miejsce: zaopatrzenie w żywność. Wobec tego wszelka roślinność zniknęła z placu przyszłej budowy. Nie pozostało ani źdźbła murawy. Teriery. W przeszłości były to psy łowne okresu rolnictwa. Mały wzrost wyrównywały zaciekłością w bojach z gryzoniami. Posługiwano się nimi ongi na polach i w spichlerzach, a przez krótki czas pełniły podobne zadania. na nowo kolonizowanych planetach, gdzie warunki były zbliżone do ziemskich. Koloniści przywieźli ze sobą teriery. Były one nadal zwinne i usposobione wrogo do gryzoni, lecz już nie małe. Marin dokonał nie lada dzieła — psy zachowały szybkość ruchów i energię, osiągając przy tym wzrost doga. Szczury przeniosły się tymczasem na uprawy szybko wegetujących plonów. Odmiany te wyhodowano specjalnie na użytek kolonistów. Zbiór odbywał się w niewiele tygodni po zasiewie. Po czterokrotnym wykorzystaniu zasoby gleby wyczerpywały się doszczętnie, co nie miało znaczenia w początkowym okresie życia na nowej planecie, obfitującej w urodzajne tereny. Powódź szczurów zalewała pola, wypuszczono więc psy. Uganiały się wśród roślinności, polowały. Skok, kłapnięcie zębami, jeden ruch głowy i — szczur leżał z pogruchotanymi kośćmi, a pies szukał kolejnej ofiary. Po całych dniach teriery myszkowały na polach i mordowały. Wieczorem wracały do osady, wyczerpane i zbroczone krwią — zazwyczaj nie własną. Marin ładował je antybiotykami, bandażował rany, odżywiał dożylnie, a nieuleczalnie okaleczone zabijał podczas snu. Rano budził psy zastrzykami podniecającymi i — wzmocnione — wyprawiał do walki. Przed upływem dwóch dni szczury zorientowały się, że nie sposób żerować za dnia. W zmniejszonej liczbie atakowały pola nocą. Wspinały się na łodygi, obgryzały kłosy, niszczyły jarzyny. Koloniści zainstalowali reflektory. Godzinę przed zmierzchem biolog zwołał psy i uśpił zastrzykami. Obudzone tak samo po nastaniu ciemności, poszły ku polom chwiejąc się na nogach. Ożywił je dopiero zapach szczurów. Były równie zawzięte jak zwykle, chociaż mniej zwinne. Szczury nadciągnęły z sąsiednich łąk, nie — jak dotychczas w pojedynkę czy po kilka. Przyszły gromadą. Piszcząc, szeleszcząc trawą postępowały w stronę pól. Marin nie widział nic, lecz słyszał wyraźnie. Kazał oświetlić teren wielkimi reflektorami. Szczury zatrzymały się, oślepione. Piszczały kręcąc się w miejscu. Psy zaczęły drżeć i skomleć; Marin powstrzymał je na razie i wypuścił dopiero, gdy gryzonie wznowiły pochód. Teriery ruszyły naprzód, lecz nie ważyły się zaatakować głównej masy. Chwytały maruderów, zmuszając przeciwnika do zacieśniania szyków, co z kolei zapewniało szczurom bezpieczeństwo. Naturalnie można byłoby spalić zwartą kolumnę gryzoni, lecz koloniści nie posiadali odpowiedniego sprzętu, a sprowadzenie go trwałoby lata. Ponadto użycie ognia zagroziłoby zbiorom, które należało uchronić za wszelką cenę. Pozostawały tylko psy. Formacja szczurów rozbiła się na skraju upraw. Zwierzęta maszerowały zwarcie w obliczu wspólnego nieprzyjaciela, ale w bliskości żeru zapomniały o jedności i rozproszyły się nieopatrznie. Głód okazał się potężnym wrogiem solidarności. Psy skoczyły do walki — łowiły wygłodzone gryzonie, uśmiercając jednego po drugim. Nim nastał dzień, plaga minęła. W następnym tygodniu koloniści zebrali plony i przygotowawszy żywność do magazynowania, rozpoczęli zaraz kolejny zasiew. Marin siedział w laboratorium, próbował analizować sytuację. Kolonia przeżywała kryzys po kryzysie — wszystkie w zakresie wyżywienia. Poszczególne krytyczne momenty nie były groźne, lecz razem wzięte — mogły wieść do zguby. Tak czy inaczej, ekspedycji brakowało sprzętu niezbędnego do zagospodarowania Feliksy. Wina zdawała się leżeć po stronie Instytutu Badań Biologicznych, który nie wykrył plag zagrażających zapasom żywności. Komendant może mówić, co chce. Instytut pracuje sprawnie. Jeżeli stwierdził, że na Feliksie nie ma myszy ani szczurów, musiało ich nie być w czasie prowadzenia badań. Nasuwa się pytanie, skąd mogły przyjść i w jaki sposób? Biolog siedział zapatrzony w ścianę. Roztrząsał w myślach hipotezę po hipotezie. Ze ściany przeniósł wzrok na klatkę z Wszystkożernymi — zwierzętami leśnymi rozmiarów wiewiórki. Był to gatunek najliczniejszy na Feliksie, stanowił więc widok powszedni dla oka kolonisty. Niemniej jednak Wszystkożerne zasługiwało na uwagę większą, niż Marin był w stanie sobie zrazu uprzytomnić. Brzydkie, niepozorne, mogło wszakże być najważniejszym stworzeniem, jakie człowiek napotkał na wielu opanowanych światach. Im dłużej Marin patrzył, tym bardziej się umacniał w swoich domysłach. Do zmroku siedział spokojnie, bez ruchu. Przyglądał się bacznie. Wreszcie Wszystkożerne podjęły normalne działanie. Normalne? Ten wyraz nie pasował do Feliksy. Seans w laboratorium udzielił jednej odpowiedzi. Biolog potrzebował drugiej. Odgadywał ją, lecz wymagała dalszych badań, uzupełniających danych. Troskliwie instalował swój sprzęt na krańcach osady. Pewien czas spędził w sondzie, na porównaniach z wynikami wstępnymi. To uzupełniło obraz. Kiedy upewnił się ostatecznie, poszedł do Hafnera. Komendant był pogodny, jak gdyby stanowił wierne odbicie łatwości, z jaką kolonia wypełnia jedno zadanie po drugim. — Siadaj — powitał gościnnie Marina. — Zapalisz? Biolog usiadł, sięgnął po papierosa. — Myślę, że chętnie wysłuchasz, skąd wzięły się myszy — zaczął. — Już nam nie dokuczają — uśmiechnął się Hafner. — Odkryłem także pochodzenie szczurów. — I z nimi koniec. Wszystko idzie jak z płatka. Przeciwnie, pomyślał Marin zastanawiając się nad właściwym wstępem. — Feliksa — odezwał się wreszcie — ma klimat i topografię typu ziemskiego. Przynajmniej od dwudziestu tysięcy lat. Znacznie dawniej, plus minus sto milionów lat temu, również przypominała Ziemię z analogicznej epoki. Na twarzy komendanta spostrzegł wyraz uprzejmego zainteresowania, właściwego komuś, kto słucha rzeczy oczywistych. Tak! Przesłanki są oczywiste, ale nie da się tego powiedzieć o wnioskach. — W okresie między stoma milionami a dwudziestoma tysiącami lat temu coś się działo na Feliksie — ciągnął Marin. — Nie znam istoty tych procesów. Należą one do historii kosmosu, może więc nie przenikniemy ich nigdy. Mogły to być fluktuacje Słońca, zakłócenie równowagi sił we wnętrzu planety albo spotkanie z chmurą pyłu międzygwiezdnego o zmiennym zagęszczeniu. Tak czy inaczej, klimat Feliksy uległ zmianie. Zmienił się z niepojętą gwałtownością i nadal przejawiał wahania. Przed mniej więcej stoma milionami lat Feliksę porastały lasy węglorodne. Żyły wśród nich olbrzymie gady przypominające dinozaura i bardzo małe ssaki. Pierwsza wielka zmiana zmiotła dinozaura, podobnie zresztą jak na Ziemi. Nie wyginął jednak pierwotny protoplasta naszych Wszystkożernych — zwierzę, które potrafiło przystosować się do nowych warunków. Chciałbym dać ci jakie takie pojęcie, na czym polegały raptowne zmiany klimatyczne. Otóż przez pewien czas dany obszar stanowił pustynię, następnie przeobrażał się w dżunglę. Z kolei powstawał lodowiec, a kiedy ustępował, cykl zaczynał się od nowa, i to z najbardziej zaskakującymi różnicami. Wszystko to mogło nastąpić… powiem raczej: następowało — w okresie życia jednego osobnika z gatunku Wszystkożernych. Zjawiska powtarzały się cyklicznie. Przez, z grubsza licząc, sto milionów lat stanowiły normalne warunki bytu na Feliksie; warunki nie sprzyjające oczywiście zachowaniu skamienielin i innych pozostałości. Hafner zrozumiał, zaczął zdradzać niepokój. — Powiadasz, że wahania klimatyczne ustały nagle dwadzieścia tysięcy lat temu. Czy mogą się powtórzyć? — Nie mam pojęcia — wyznał szczerze biolog. — Zapewne można by to sprawdzić… gdyby sprawa okazała się interesująca. Hafner zmarszczył czoło. — Jest interesująca, nawet bardzo — powiedział. Dano Marin przyznał mu w duchu rację. — Chodzi o to, że przetrwanie było trudne. Ptaki mogły szukać bardziej sprzyjającego klimatu, więc migrowały. Zachowało się sporo ich gatunków. Ale tylko jeden gatunek ssaków zdołał się uchronić. — Coś tu nie gra — wtrącił Hafner. — Są przecież cztery gatunki: w rozmiarach od wiewiórki do bawołu. — Jeden gatunek — powtórzył z naciskiem Marin.. — Należą do niego wszystkie ssaki. Jeżeli polepszają się warunki bytowania dla zwierząt dużych, małe rozrastają się. I odwrotnie. W razie niedostatku odpowiedniej żywności następne pokolenie kurczy się, przystosowuje do nowych warunków. Pokolenie takie może powstać, jak się zdaje, zdumiewająco szybko. — Myszy… — zaczął wolno Hafner. — Myszy nie było na Feliksie, kiedy wylądowaliśmy tutaj — dokończył jego myśl Marin. — Narodziły się z Wszystkożernych wielkości wiewiórki. Komendant przytaknął skinieniem głowy. — A szczury? — zapytał. — To kolejny większy kaliber. Hafner był człowiekiem praktycznym, wyszkolonym do administrowania kolonią. W świecie koncepcji czuł się niepewnie. — Więc te mutacje — zaczął. — Sądziłbym… Biolog uśmiechnął się półgębkiem. — Na Ziemi byłyby to mutacje. Tutaj występuje tylko normalne przystosowanie drogą ewolucji. Nie mówiłem ci nigdy, ale Wszystkożerne, które na pozór mogłyby uchodzić za zwierzęta ziemskie, nie posiadają genów ani chromosomów. Bez wątpienia występuje u nich dziedziczność, lecz w jakiej formie — nie wyobrażam sobie. W każdym razie reagują na warunki zewnętrzne szybciej niż jakikolwiek żywy organizm, z którym zetknęliśmy się dotychczas. — Innymi słowy, nigdy nie uwolnimy się od różnych plag — rzucił posępnie Hafner. — Chyba że oczyścimy planetę z wszelkiego życia zwierzęcego. — Myślisz o pyle radioaktywnym? — zapytał biolog. — Życie zwierzęce na Feliksie wytrzymało gorsze kataklizmy. Hafner wziął pod uwagę przeciwną alternatywę. — Może należałoby opuścić planetę, pozostawić ją zwierzętom? — Za późno — westchnął biolog. — Te zwierzęta będą wkrótce na Ziemi, na wszystkich innych zamieszkałych planetach. Komendant zmierzył Marina zatroskanym wzrokiem. W jego wyobraźni zarysował się ten sam obraz. Na Feliksę wyprawiono trzy pojazdy kosmiczne. Jeden został z kolonistami, jako ostateczny środek ratunku na wypadek nieprzewidzianych okoliczności. Dwa wróciły na Ziemię, by zameldować, że sprawy układają się pomyślnie, i zażądać nowych dostaw. Na statkach tych odleciały również okazy miejscowej fauny. Klatki były mocne, ale najmniejsze egzemplarze mogły wymknąć się między prętami, zagnieździć się w komorach ładunkowych pojazdu. Nie można było zrobić nic, aby zatrzymać statki. A skoro wylądują na Ziemi… Biologom nie nasuną się żadne podejrzenia. Przynajmniej na razie. Najpierw pojawi się nowa odmiana szczurów. Wiadomo — mutacja. Nikt nie skojarzy tej nowej odmiany z okazami dostarczonymi z Feliksy. — Musimy zostać — powiedział Marin. — Musimy prowadzić badania tutaj, w środowisku najwłaściwszym. Wyobraził sobie olbrzymie kompleksy budowli ziemskich. Kosztowały za dużo, by je zburzyć, a następnie wznieść nowe, zabezpieczone przeciwko pladze. Niepodobna też ewakuować z Ziemi bilionów ludzi na okres trwania robót. Feliksa — gigantyczne laboratorium, nie kolonia. Człowiek zyskał jedną planetę, a stracił równowartość dziesięciu, a być może i więcej. Okaże się to po dokładniejszym zbadaniu zdolności niszczycielskich Wszystkożernych. Głuchy, zwierzęcy pomruk zakłócił lok myśli biologa. Hafner odwrócił się gwałtownie, spojrzał w stronę okna. Zacisnął wargi, szeroko otworzył oczy. Porwawszy ze ściany strzelbę wybiegł. Marin pośpieszył za nim. Komendant zmierzał w kierunku pól, gdzie dojrzewały kolejne plony szybko wegetujących roślin. Na szczycie wzgórka zatrzymał się raptownie, przyklęknął. Obrócił tarczę na „pełny ładunek”, zmierzył i wystrzelił. Pośród zieleni przemknęła brunatna, dymiąca smuga. Za wysoko. Komendant wycelował uważniej. Padł drugi strzał. Ładunek trafił zwierzę w przednią łapę. Podskoczyło wysoko i upadło martwe, zwęglone. Po chwili dwaj mężczyźni stanęli nad okazem upolowanym przez Hafnera. Pomijając brak pręg, stanowił wierną podobiznę tygrysa. Komendant dotknął go szpicem buta. — Tępimy szczury w magazynie, więc przenoszą się na pola — mruknął. — Na polach szczujemy je psami, więc wydają na świat tygrysy. — Mniejszy z nimi kłopot niż ze szczurami — powiedział Marin. — Do tygrysów można strzelać. Pochylił się nad rozszarpanym psem, przy którego zwłokach zobaczyli olbrzymiego kota. Ze zboża wyszedł skomląc drugi pies. Był bojowy, odważny, ale nie mógł sprostać wielkiemu drapieżnikowi. Teraz skowyczał liżąc po pysku martwą sukę. Biolog podniósł zmasakrowane zwłoki i ruszył w stronę laboratorium. — Nic nie pomożesz — rzucił posępnie Hafner. — Suka nie żyje. — Ale szczenięta żyją i będą bardzo potrzebne. Szczury nie znikną dlatego tylko, że pojawiły się tygrysy. Głowa psa zwisała bezwładnie z ramienia Marina, krew przesiąkała ubranie. Hafner szedł pod górę za biologiem. — Jesteśmy tutaj od trzech miesięcy — odezwał się po chwili. — Psy puściliśmy w pole przed dwoma miesiącami. A przecież tygrys jest zupełnie dojrzały. Jak to tłumaczyć? Marin uginał się pod ciężarem psa. Oto padają wszelkie pojęcia, które wyrobił sobie jako biolog. Co wyjaśnia ewolucja? To historia rozwoju życia organicznego w określonym świecie. Poza jego granicami może nie mieć zastosowania. Człowiek nie wie wszystkiego nawet o sobie samym. W świadomości istnieją ciemne plamy, nad którymi teoretyczna wiedza może jedynie przejść do porządku dziennego. Narodziny są prostą sprawą. Zdarzają się na niezliczonych planetach. Płochliwe trawożerne, groźne drapieżniki, rozmaite najdziwaczniejsze potwory wydają na świat młode. Proces powtarza się nieustannie. Młode rosną, dojrzewają i parzą się z kolei. Marin przypomniał sobie wieczór w laboratorium. Naturalnie odkrycie było dziełem przypadku. Mógł przecież znajdować się gdzie indziej — nie zaobserwowałby niczego. Co by się wówczas stało? Wiedziałby jeszcze mniej, niż wie obecnie. Z powagą wyjaśnił Hafnerowi: — W tym przypadku zdolność przetrwania jest zadziwiająco duża, a różnice wymiarów znaczne. Widocznie młode nie muszą wcale być młodymi. Przychodzą na świat jako osobniki dorosłe, całkowicie wydolne. Mimo pewnego ograniczenia tempa kolonia rozwijała się nadal. Szybkość wegetacji nieco zwolniono. Przystąpiono do upraw bardziej zróżnicowanych. Budowano nowe magazyny, obszerniejsze, co ułatwiało częste kontrole. Szczenięta żyły — dorosły w ciągu roku. Po stosownej tresurze wypuszczono je na pola, gdzie przyłączyły się do innych psów. Walka ze szczurami trwała i mimo pokaźnych szkód dawała zamierzone rezultaty. Wszystkożerne zaczęły zdradzać apetyt na instalacje elektryczne. Jedyną na to radę stanowiło nieustanne trzymanie urządzeń pod napięciem. Ale i tak zakłócenia w dopływie prądu trafiały się często i trwały do czasu zlokalizowania krótkiego spięcia i usunięcia spopielałej padliny. Pojazdy parkowano pod strażą albo w stosownie zabezpieczonych garażach. Plaga nie przybierała na sile, ale i nie można jej było zwalczyć. Masowe ataki tygrysów były o tyle mniej kłopotliwe, że duże zwierzęta stanowiły łatwy cel dla strzelców. Żerowały one jednak również nocą, koloniści musieli więc strzec osady przez dwadzieścia cztery godziny. Tam gdzie nie docierało światło, działały promienie infraczerwone, pod wpływem których tygrysy ginęły natychmiast. Z wyjątkiem pierwszej ofiary nie utracono ani jednego psa. Tymczasem drapieżniki podlegały niedostrzegalnym zmianom. Na pozór były rosłe, lecz w miarę tępienia Marin obserwował zdumiewający objaw. Ich organy wewnętrzne stawały się stopniowo coraz mniej dojrzałe. Ostatni badany tygrys odpowiadał budową wewnętrzną nowo narodzonemu szczenięciu. Maleńki żołądek był przystosowany do trawienia raczej mleka niż mięsa. Sposób, w jaki dostarczał energii napędowej dla kolosalnych mięśni, graniczył z cudem. Był to ostatni upolowany tygrys. Napaści ustały. Czas mijał i nie działo się nic nowego. Pojazd kosmiczni cywilizacja czy też znikoma jej cząstka, reprezentowana przez kolonię, zwyciężyły gatunek, który Marin począł nazywać w myślach Wszechzwierzęciem. Wszystkożerne przetrwały kataklizmy przeszłości, były jednak bezradne w warunkach jeszcze surowszych. Tak się przynajmniej zdawało. Trzy miesiące przed spodziewanym przybyciem następnych kolonistów dała znać o sobie, nowa odmiana. Na polach pojawiły się zniszczenia. Nie mógł w grę wchodzić tygrys — zwierzę mięsożerne — ani szczur, gdyż kłosy były łuskane w sposób nietypowy dla gryzonia. Nie chodziło o żywność, której rezerwy pokaźnie wzrosły. Jeżeli jednak zagrażała nowa plaga, należało opracować metodę jej zwalczania. Im szybciej zostanie rozpoznane nowe zwierzę, tym łatwiej będzie sobie z nim poradzić. Psy nie przydawały się na nic. Szkodnik, którego nie atakowały, a nawet, jak się zdaje, nie potrafiły zwietrzyć, buszował wśród pól. Kolonistów znowu zmobilizowano do służby wartowniczej. Przez tydzień patrolowali pola, lecz zwierzę wymykało się skutecznie, nawet nie dostrzeżone. Hafner wzmocnił straże i na polu najbardziej pustoszonym kazał zainstalować system alarmowy. Zwierzę odkryło widać zagrożenie, gdyż przeniosło się w inne miejsce. W dwa dni później alarm zabrzmiał na krótko przed świtem. Marin i Hafner spotkali się na skraju osady. Obydwaj mieli strzelby. Szli pieszo, aby odgłos jakiegokolwiek pojazdu nie spłoszył szkodnika. Okrążyli pole, chcąc ubezpieczyć je od przeciwległej strony. W obozie zarządzono ostre pogotowie. W razie potrzeby pomoc miała nadejść niezwłocznie. Cicho szli przez zarośla. Zwierzę żerowało na polu — niezbyt hałaśliwie, lecz tak, że można je było słyszeć. Psy nie szczekały. Postępowali wolno, krok za krokiem. Błękitne słońce Feliksy wzeszło i nagłym blaskiem spowiło szkodnika. Hafner opuścił rękę, w której trzymał strzelbę. Po chwili Jednak zacisnął zęby i zmierzył. Marin podniósł dłoń ostrzegawczym ruchem. — Nie strzelaj — szepnął. — Ja jestem komendantem — burknął Hafner. – To niebezpieczny szkodnik. — Niebezpieczny — przyznał biolog nie podnosząc głosu. — Dlatego właśnie nie strzelaj. Trudno sobie wyobrazić, jak bardzo jest niebezpieczny. Hafner zawahał się, Marin zaś mówił dalej: — Wszystkożerne nie mogły funkcjonować w nowym środowisku, więc wydały na świat myszy, a kiedy zażegnaliśmy i to niebezpieczeństwo, pojawiły się szczury. Opanowaliśmy i tę plagę, wówczas wystąpiły tygrysy. Walka przeciwko nim okazała się najłatwiejsza, wobec czego Wszechzwierzę uspokoiło się na pewien czas. Ale nie dało za wygraną. Powstała następna forma, którą widzisz przed sobą. Wyprodukowanie jej trwało dwa lata. Rozumiesz? A na Ziemi trzeba było milionów lat! Hafner nie opuścił strzelby i najwidoczniej nie myślał tego zrobić. Pieścił wzrokiem przyrządy celownicze. — Czy ty nic nie rozumiesz? — nacierał dalej Marin. — Nie zdołamy zniszczyć Wszechzwierzęcia. Jest już, na Ziemi i na innych planetach. Żeruje w magazynach wielkich miast. Z powodzeniem udaje szczura. Od wieków nie możemy zwalczyć własnych, ziemskich, szczurów, jakim więc cudem moglibyśmy wytępić te? — Tym bardziej należy rozpocząć zaraz — rzucił szorstko Hafner. Marin szarpnął w dół strzelbę komendanta. — Czy ich szczury są lepsze od naszych? — podjął głucho. — Czy ich plaga pokona naszą, okaże się mocniejsza? A może zawrą rozejm, zjednoczą się, skrzyżują i wspólnie poprowadzą z nami wojnę? To nie jest wykluczone. Wszechzwierzę może zastosować i taką metodę – jeżeli krzyżowanie wzmocni siłę przetrwania. Jeszcze nic nie rozumiesz? Działa tu prawo postępu. Po tygrysie — zjawiło się to! Jeżeli zawiedzie nowy szczebel ewolucji, jeżeli zniszczymy to stworzenie, co narodzi się w kolejnej fazie? Sądzę, że istota, z którą nie będziemy w stanie współzawodniczyć. Rozumiesz? Czemuś, co nastąpi po tym, wolałbym nie stawiać czoła. Zwierzę usłyszało głosy. Podniosło głowę, rozejrzało się dokoła. Po chwili cofnęło się bez pośpiechu i odeszło w stronę najbliższego zagajnika. Biolog wyprostował się, zawołał z cicha. Zwierzę umknęło między drzewa i czujnie przystanęło w ich cieniu. Hafner i Marin odłożyli strzelby. Ramię w ramię zbliżali się wolno do lasku. Ręce mieli rozłożone na znak, że nie posiadają broni. Zwierzę wyszło im na spotkanie. Było nagie. Nie zdążyło jeszcze wymyślić odzieży. Nie miało również broni. Zerwało z drzewa ogromny biały kwiat i niosło go przed sobą na znak pokoju. — Ciekaw jestem szczegółów — powiedział Marin. — Wydaje się dorosłe, nie może jednak być całkowicie dojrzałe. Chciałbym zobaczyć jego wewnętrzne organy. — Mnie niepokoi bardziej to, co ma w głowie — podchwycił Hafner posępnym tonem. Zwierzę było łudząco podobne do człowieka. Przełożył Tadeusz Jan Dehnel