Barbara Piotrowska-Dubik Kwiaty na stepie Pamiętnik ^ zesłania Wydawnictwo im. Stefana Kardynała Wyszyńskiego „SOLI DEO" APOs|oLICUM Warszawa-Ząbki 2001 WSTĘP W literaturze opisującej dramatyczne losy Polaków w czasie II wojny światowej specjalnym rozdziałem są wspomnienia dzieci, które stanowiły około jednej trzeciej zesłańców wywiezionych w głąb ZSRR. Wiele z nich nie przeżyło okrutnych dni zesłania i pozostało tam na zawsze. Ci, którzy przeżyli, są żywą księgą pamięci. Jedną z kart tej księgi otwiera przed nami autorka „Kwiatów na stepie". Basia, jako dwunastoletnia dziewczynka, została w 1940 r., wraz z matką i dwoma młodszymi braćmi, zesłana do Kazachstanu. Tam przeżyła przeszło sześć lat w skrajnie trudnych warunkach, w ciężkiej pracy fizycznej. Basiu, Twój pamiętnik pisany przez wszystkie lata zsyłki — choć wybiórczo zniszczony z obawy przed rewizją na granicy podczas powrotu do Polski —jak również zachowane przez Ciebie listy, prasa i dokumenty dają nam wierny obraz tamtych dni. Zapiski bardzo osobiste, pełne świeżości i autentyzmu świadczą o tym, jak kilkunastoletnie dziecko przeżywało czas wojny, czas skazania na zagładę, czas nieludzki i ludzki zarazem. „Kwiaty na stepie" — to niezapomniany obraz bezkresnych stepów Kazachstanu, gdzie na wiosnę spośród srebrzystej trawy pną się ku niebu niezliczone, piękne, różnokolorowe kwiaty — cały kobierzec kwiatów w złocistych promieniach słońca. Ale podczas upalnego lata kwiaty przekwitają, wyschnięta trawa rani boleśnie bose stopy. A w zimie na zawianym śniegiem i skutym mrozem stepie szaleje buran, niosąc śmierć. Dzieci polskie, jak kwiaty, zostały rzucone w daleki, obcy step. I tam w upale i mrozie, w nędzy i głodzie jakże często ginęły. Jak wiele polskich mogił i małych mogiłek, jak wiele krzyży, zwróconych w stronę Ojczyzny, pozostało tam na zawsze. Może wiosną kwitną na tych grobach piękne stepowe kwiaty?... Dzieci, które przeżyły, szybko przechodziły w świat dorosłych, w świat pracy i odpowiedzialności, w świat okrucieństwa i zła, jakiego nie znały dotąd. A jednak i tam doświadczyły dobra. I tam znaleźli się ludzie, którzy dzielili się z nimi kawałkiem chleba, dachem nad głową, dobrym słowem, pomagali w pracy ponad siły. Doznawana życzliwość budziła nadzieję zesłańców, dodawała im sił do przetrwania. To także były piękne „kwiaty" dobroci ludzkiej, wyrosłe w twardym, okrutnym świecie zła. Basiu, dobrze, że Bóg przyprowadził Cię szczęśliwie z powrotem do Polski po trudnym doświadczeniu zesłania. Jako oficer tworzącej się Armii Andersa w Rosji widziałem „posiołek" zesłańców. Wiem, jak wyglądało wasze życie, jaki był ten kazachstański „raj". Tak prawdziwie to opisujesz. Później, gdy już wyszło nasze wojsko z Rosji, Bóg dał nam wielką łaskę otoczyć opieką polskie dzieci, uratowane z zesłania, zgromadzone w obozach dla uchodźców na Bliskim Wschodzie — w Teheranie, w Isfahanie, w Indiach. Poznałem wtedy z bliska dramat i głębię przeżyć zesłania. Całym sercem dziękuję Ci, Basiu, za te wspomnienia, za każde zdanie. Tak, jak Twoje serce biegło do Polski, tak i my z Indii, pomimo wszystkich czarów tej ziemi, myślą nieustannie krążyliśmy wokół Ojczyzny. Niech Twoje wspomnienia jednoczą wszystkich czytających wokół Golgoty Wschodu, w której byliśmy tak prawdziwi, autentyczni, mocni. Bóg, drugi człowiek, rodzina — byli w naszym życiu na właściwym miejscu. A Polska była naszym największym umiłowaniem i tęsknotą. Był to czas wielkiej próby wiary i patriotyzmu, czas zmagania się o zachowanie godności za wszelką cenę i do- strzeżenia dobra nawet tam, gdzie wydawało się, że go znaleźć nie można. Jakże prawdziwie powiedział ks. Edmund Cisak, obecny kapelan Sybiraków, podczas wspólnej Drogi Krzyżowej: „Byliśmy pozbawieni, jak Chrystus, wszystkiego, z wyjątkiem poczucia własnej godności ludzkiej i chrześcijańskiej, godności Polaka". Niech Twoje słowa, Basiu, będą dla nas pomocą, abyśmy umieli dzisiaj z podobną determinacją zmagać się o ludzką godność i rozmiłować się na nowo w Polsce. Jest ona w ogromnej potrzebie i ciągle czeka —jak powtarzał kardynał Wyszyński — na „nowych ludzi plemię". Ks. hm. Zdzisław J. Peszkowski Kapelan Naczelny ZHP poza granicami Kraju Początek wojny Jesień i zima 1939/40 Kiedyś uczyłam się na lekcjach geografii o dalekiej Syberii, o jej przyrodzie, krajobrazie, klimacie. Na lekcjach historii słuchałam z przejęciem o zesłańcach na Syberię, o ich tułaczce, ciężkiej niewolniczej pracy i wielkiej tęsknocie do Ojczyzny. W moim domu rodzinnym chłonęłam opowiadania ojca o I wojnie światowej, w której walczył na froncie, o życiu Polaków pod zaborami, o Wrześni i o udziale ojca w powstaniu wielkopolskim oraz w wojnie 1920 roku. Do dwunastego roku życia było mi po prostu dobrze. Nauka, pochłanianie książek, dziecięca radość i marzenia o przyszłości nieznanej, tajemniczej, ciekawej, chęć poznawania świata. Interesowały mnie kraje misyjne, bo jakże mogło być inaczej, świat i ludzie wydawali mi się tacy wspaniali. Na wszystko patrzyłam dziecięcymi, ufnymi oczyma. Nie wierzyłam wówczas w zło i okrucieństwo. I stało się ... Nadszedł sierpień roku 1939. Będzie wojna — mówią ludzie, piszą w gazetach. Mieszkamy w Poznaniu na Cytadeli. Ojciec mój, Jan Piotrowski, jest kapitanem VII Batalionu Łączności. Od dłuższego czasu nie przychodzi do domu, tak jest zajęty. Ogromny ruch, z całej Polski ściągają żołnierze. W naszym ogrodzie jest ich pełno, po prostu koczują. Są młodzi, tryskający życiem i humorem, wieczorami śpiewają pieśni wojskowe, patriotyczne i religijne. Wielu mieszkańców Poznania zaczyna opuszczać miasto. 28 sierpnia tatuś wpada na chwilę do domu i mówi, że powinniśmy jak najszybciej wyjechać, najlepiej na Wołyń do cioci Wandy. Mamusia zrozpaczona zaczyna się pakować z pomocą Cesi Guligowskiej, naszej gosposi, która chce z nami wyjechać, wobec czego tatuś stara się i dla niej o „Rozkaz Wyjazdu". — Tatusiu, a może nie będzie wojny? Czy musimy wyjeżdżać? Przecież niedługo rozpoczęcie roku szkolnego, zdałam do gimnazjum. Tak czekałam i cieszyłam się na ten dzień, miałam już nawet niebieską tarczę gimnazjum im. Klaudyny Potockiej. Czy nie pójdę do tej szkoły? Brat Adaś przeszedł do klasy szóstej, a mały Jędruś nie ma jeszcze dwóch lat. Zapada decyzja: musimy wyjechać. Większość rzeczy będzie nadana na bagaż, a tylko niezbędne, potrzebne na pierwsze dni, pakujemy do podręcznych walizek. Dookoła atmosfera smutku, nawet grozy —jak przed burzą. Żołnierze w ogrodzie uśmiechają się do nas, są świadkami mojego pożegnania z pieskami: Dianą i Dżokiem. Przytulam się do nich i głaszczę — są niespokojne, widocznie przeczuwają coś złego. Moje łzy spadają na ich sierść. 29 sierpnia odjazd — kierunek wschód. Rozstanie z kochanym ojcem, najsmutniejsza chwila, jaką dotąd przeżyłam w moim życiu. — Jeśli będziecie mogli, uczcie się —mówi. Znak krzyża i pierwsze łzy w błękitnych oczach mojego ojca (nigdy ich dotąd nie widziałam). Z pewnością spodziewa się, że prędko nas nie zobaczy, może nigdy. Najdłużej trzyma w objęciach małego Jędrusia. Płaczę. Pożegnania są zawsze smutne, ale to jest wyjątkowe. — Bądźcie dzielni, niech Bóg was prowadzi — mówi ojciec. — I ciebie, ojcze drogi. Samochód rusza. Jeszcze widzę sylwetkę ojca w mundurze z odkrytą głową, powoli niknie z oczu. Pozostał na Cytadeli z żołnierzami. Jest mi coraz smutniej, chociaż nie zdaję sobie jeszcze sprawy z powagi sytuacji. Wreszcie dworzec kolejowy, piękny słoneczny dzień, a tyle łez. W pociągu gwar i tłoczno — mobilizacja! O godzinie 17 pociąg rusza, opuszczamy Poznań. — Żegnaj drogie miasto! Jedziemy wolno. Mijają nas pociągi pełne żołnierzy młodych, rozśpiewanych, będą walczyć w obronie Ojczyzny. Na stacjach płacz i lament kobiet, krzyk dzieci; żegnają swoich ojców, mężów, synów, narzeczonych. Słychać też zawołania: Jaśku, zabij Hitlera! Sceny żałosne, przeplatane humorem. Nagle mimo moich dwunastu lat zaczynam rozumieć grozę sytuacji. Koniec dziecięcego świata radości, koniec marzeń, każda godzina, każdy dzień odtąd przeżyty liczy się inaczej. Uświadamiam sobie, że tak właśnie zaczyna się nowy etap mojego życia. Muszę dojrzalej patrzeć na to, co się dzieje. Odpowiadam za mamusię i dwóch młodszych braci. O godzinie 2 w nocy Warszawa. Na Dworcu Głównym ruch nie do opisania. Harcerze roznoszą chleb i herbatę żołnierzom jadącym na zachód. Z trudem dostajemy się do następnego pociągu. Na peronie zauważamy, że nasze bagaże nie zostały załadowane do pociągu, którym odjeżdżamy z Warszawy. Jędruś śpi na rękach mamusi, nie płacze. O godzinie 9 rano Rejowiec, znów czekanie, przesiadka. Nadjeżdżają rozmaite pociągi, ale tylko mobilizacyjne z wojskiem — dla zwykłych podróżnych brak miejsc. Zbliża, się wieczór. Czy w ogóle dziś wyjedziemy z Rejowca? Na stacji stoi pociąg towarowy, który ma jechać przez Zawadę, pełen wojska, ale pułkownik wyraża zgodę, żebyśmy nim pojechali (pierwsza moja podróż wagonem towarowym). Mijamy Krasnystaw, w którym mieszkaliśmy do roku 1931. W nocy jesteśmy w Zawadzie. Tym razem szczęście dopisuje, pociąg jadący na Wołyń stoi na stacji. Jedziemy do Uściługa, położonego nad samym Bugiem, gdzie szwagier mamusi, Józef Piotrowicz, jest kierownikiem szkoły powszechnej, a jego żona Wanda (siostra mamy) nauczycielką. Mają dwie córki: dziewięcioletnią Krysię i czteroletnią Renie. Do Uściługa docieramy wczesnym rankiem 31 sierpnia 1939 r. w czwartek. Na stacji czeka stróż szkolny, pan Witkowski, który zawozi nas do wujostwa. Piękny dom w sadzie, naprzeciw duża szkoła, pomalowana na biało, lśniąca czystością, przygotowana na rozpoczęcie nowego roku szkolnego 1939/40. Radość ze spotkania z rodziną. Krysia pokazuje nowe książki i zeszyty szkolne. A my? Pomimo pierwszej radości powitania jesteśmy wszyscy przygnębieni — nastrój grozy, złe przeczucia. Czy to możliwe, żeby rozpętała się wojna? •1 września, w piątek siedzimy w saloniku przy śniadaniu i słuchamy radia. Nagle cisza. Po chwili przemawia prezydent Ignacy Mościcki do narodu. Mówi, że dziś nad ranem zachodni wróg przekroczył granice Polski. Potem słowa skierowane do żołnierzy i hymn „Jeszcze Polska nie zginęła". Popłynęły łzy, przechodzące w zbiorowy płacz... Boże, ratuj nas i naszą Ojczyznę! 4 września na rozpoczęcie roku szkolnego zbiera się grono ^ nauczycielskie oraz dzieci. Wujek jako kierownik szkoły przemawia łamiącym się głosem. Jest wojna i jest niebezpiecznie. Na razie, aż do odwołania, nauka w nowym roku szkolnym 1939/40 nie może być rozpoczęta. Śpiewamy wspólnie nasz hymn narodowy. — Niech żyje Polska i niech Bóg ma nas wszystkich w opiece. Dzieci rozchodzą się bardzo smutne, ze łzami w oczach. Przez Uściług przejeżdża moc uciekinierów z zachodu. Większość z nich zatrzymuje się w szkole. Dzielimy się tym, co mamy: żywnością, okryciem, miejscami do spania. Jest bardzo tłoczno i bardzo nerwowo. Ludzie opowiadają przerażające rzeczy o bitwach, bombardowaniach, o swoich przeżyciach po drodze i o tym, jak wielu uciekinierów zginęło. Spotykam moje dwie koleżanki z Poznania, Lonię Magdziarską i Erę Rogozińską. Jak wynika z komunikatów radiowych, a także z opowiadań, Niemcy w szybkim tempie posuwają się na wschód. Myślami i sercem jestem przy tatusiu — gdzie jest i gdzie walczy? Zaczynamy przygotowywać się do obrony. W sadzie kopiemy głęboki schron z kilkumetrowym nasypem. Dniem i nocą przejeżdżają przez Uściług samochody i eleganckie limuzyny. Przed nasz dom zajeżdża auto ciężarowe, z którego wysiadają dwaj oficerowie, dwaj cywile i cztery kobiety. Nie mówią czystą polszczyzną, zaczynamy ich obserwować. Zauważam, że kreślą jakieś plany i szybko chowają je, gdy ktoś nadchodzi. Mamusia daje znać żandarmerii — przyjeżdżają z Hrubieszowa. Podczas przeprowadzonej rewizji okazuje się, że w aucie znajdują się karabiny maszynowe i inna broń. Zabrano tych ludzi. 10 września po raz pierwszy samolot z polskimi barwami zrzuca bomby na stację kolejową, raniąc trzy osoby. 12 września ponowne bombardowanie. I tego właśnie dnia nasi kochani umęczeni polscy żołnierze wkraczają do Uściługa. Radzą nam, żebyśmy opuścili pobliże szkoły ze względu na duże niebezpieczeństwo. Jest to punkt strategiczny blisko Bugu i mostu. Niemcy są już niedaleko stąd. A więc wieści prawdziwe, z pierwszej ręki, od naszych oficerów. Co robić? Wyruszamy do osady za tory kolejowe. Nasz schron przydaje się polskim żołnierzom, otrzymujemy za niego pochwałę. Na torach stoi pociąg towarowy z uciekinierami. Dowiadujemy się, że dużo ludzi z tego transportu zginęło. Samolot niemiecki lecąc nisko ostrzelał ich z karabinu maszynowego. Utrudzeni dochodzimy do osady państwa Hildebrand-tów, lokujemy się w opuszczonej piwnicy na zewnątrz domu, ze sporym nasypem ziemi na wierzchu. Uciekinierzy z wagonów również kryją się w pobliskich piwnicach. Z oddali słychać strzały. Jesteśmy za blisko torów, więc pod osłoną nocy, przez pola buraczane, uciekamy dalej. Co pewien czas, ku naszemu przerażeniu, pola są oświetlane silnymi reflektorami; rzucamy się wówczas na ziemię, Jędruś płacze. W pobliżu dworek państwa Wołowskich, pusto i głucho, tylko w oborze ryczą nie dojone krowy. „Zamieszkujemy" w piwnicy nieopodal dworku. Piwnica duża, ma do tego schody prowadzące w głąb, jakby na niższy pokład. Dochodzą inni ludzie z dziećmi, na razie wszyscy się mieścimy. Piwnica jest zimna, wprost lodowata, ale wyboru nie mamy. 15 września o godzinie 9 rano słychać huk armat i spadających bomb, coraz bliżej strzały karabinów i świst przelatujących kul. Ziemia drży. Okoliczne domy płoną. A więc, w Uściługu jest linia frontu. — Matko Boża Kochawińska, ratuj nas! — „Pod Twoją obronę uciekamy się święta Boża Rodzicielko." Mamusia trzyma w ręce krucyfiks z naszego domu w Poznaniu, małe dzieci płaczą. Obok naszej piwnicy przejeżdża pędem jakiś wóz. Nasz niepokój przeradza się w zwyczajny ludzki lęk, który potęguje się coraz bardziej. Jesteśmy zatrwożeni, ogarnia nas coraz większe przerażenie. Nagle słyszymy krzyki: W lewo, w prawo, Janek, szybciej bo się wykrwawi! A więc, to nasi drodzy żołnierze, wiozący rannych. Bitwa nie ustaje, przeciwnie, rozgorzała na dobre, huk armat przybiera na sile. Dzieci płaczą coraz bardziej, są głodne, nie zdążyliśmy przynieść im mleka. Nikt nie odważa się pójść do dworku, oddalonego zaledwie o parę metrów — kule świszczą bez przerwy. W końcu nasza Cesia decyduje się na ten krok, pomimo stanowczego sprzeciwu mamusi, który nie odnosi skutku. Mama krzyżem błogosławi Cesię, która za chwilę wraca szczęśliwie, przynosząc w termosie mleko i ugotowany wczoraj ryż. Huk jest tak straszny, że nie słyszymy naszych rozmów. Nie wyobrażałam sobie takiego piekła na ziemi. Coraz więcej coraz bliższych krzyków na zewnątrz. Dzieci znów płaczą. Schodzimy wszyscy na dolny pokład piwnicy. Któraś z kobiet krzyczy w wielkim zdenerwowaniu: — Zakryjcie im mordy, bo coraz głośniej ryczą, wszyscy przez nich zginiemy, jak wpadną tu hitlerowcy! Dzieci na ten rozpaczliwy krzyk lub może ze zmęczenia przestają, jak na komendę, płakać. I dosłownie za parę minut słyszymy już niemiecką mowę w drzwiach piwnicy: — Wer da? Świecą latarką. Wydaje nam się, że stanęły nawet nasze serca, aby swoim biciem nas nie zdradzić. — Komm, es ist nicht da. Głosy oddalają się, a więc Niemcy odchodzą. W tym momencie jest absolutna cisza w piwnicy, żadne z dzieci nie płacze. Wyraźna opieka Boża, po prostu cud, bo inaczej trudno wytłumaczyć to wydarzenie. Po jakimś czasie huk ustaje — powoli, jak oddalająca się burza. Nie wiemy, co się dzieje, czy znów będzie bitwa? Mijają godziny ciszy. Wychodzimy z piwnicy. Późnym wieczorem udajemy się do dalej położonej osady pani Jackowskiej. I znów wędrówka przez pola buraczane, oświetlane reflektorami. Dookoła pożary, psy ujadają, konie i krowy pospuszczane, okiennice dworku zamknięte na głucho. Odnajdujemy piwnicę, ze słomy robimy legowisko i zmęczeni usypiamy. 18 września wczesnym rankiem wujek zaprzęga dworskie konie do ocalałego wozu — zapada decyzja dalszej ucieczki na wschód. Ujeżdżamy zaledwie 2 km i nagle w oddali, w tumanach wznoszącego się kurzu spostrzegamy jadące czołgi. Zawracamy. Spotykamy kilka osób z Uściługa i dowiadujemy się, że nasi żołnierze odparli Niemców, którzy wycofali się na zachodnią stronę Bugu i dalej nie atakują. Polskie rozproszone oddziały pomaszerowały lasami. W tej sytuacji wracamy do domu wujostwa. Dom i szkoła, o dziwo, stoją, choć po drodze widzieliśmy wiele dymiących zgliszcz. W pokojach i kuchni niesamowity rozgardiasz. Siadamy, gdzie kto może, jesteśmy wyczerpani fizycznie i psychicznie. Czekamy, tylko nie wiadomo na co. 19 września około stu polskich żołnierzy zbroi się. Nocują w szkole. Spotykamy podchorążego Janusza Durskiego ze Szkoły Podchorążych Piechoty w Komorowie koło Ostrowi Mazowieckiej, który walczył pod dowództwem kapitana Mikołaja Krajnika. Następnego dnia, skoro świt żołnierze odmaszerowują. W salonie i pokoiku znajdujemy kilka granatów i pozostawioną czapkę z orzełkiem. 20 września zupełny spokój. Włączamy ocalałe radio. Jest godzina 12. Oczekujemy w napięciu, ale Hejnał Mariacki nie zabrzmiał. Czujemy się tak, jakby serce nam pękło. A to przestaje bić serce ukochanej Ojczyzny. Pożegnalne słowa spikerów z Warszawy, słowa przez łzy: „Jeszcze Polska nie zginęła!"„Uwaga, uwaga nadchodzi — to alarm dla miasta Warszawy". Płaczemy, nie możemy się opanować, wujek też płacze. Później wspólna modlitwa. Przed nocą ostrzeżono nas, że Ukraińcy planują napad na Polaków i wszystkich chcą w nocy wymordować. Znów ukrywamy się w odległej piwnicy, przechodzimy pod osłoną ciemności. Zbiera się około dwudziestu osób, całonocne czuwanie i modlitwa. 21 września rankiem wracamy do domu, czekamy na rozwój sytuacji, zupełna dezorientacja. I doczekaliśmy się. Do Uściługa wkracza wojsko sowieckie. Maszerują drobnym krokiem, jak przelewająca się rzeka, która nie ma końca. Dziwne wojsko — długie szare szynele, czapki z czubkami i czerwoną gwiazdą, u wielu karabiny na sznurkach. Wyglądają żałośnie, zwłaszcza w porównaniu z polskimi mundurami i naszą elegancją żołnierską. Wśród nich dużo skośnookich twarzy, o wystających kościach policzkowych. Mówię do wujka: — A może przyszli nam z pomocą, może będą walczyć razem z nami przeciwko Niemcom? — Nie miej złudzeń, moje dziecko, oni na pomoc? Od dziś na Bugu granica niemiecko-sowiecka. Rozdzierają naszą Ojczyznę. Rzeka przedziela obu naszych wrogów. Dociera do nas wiadomość, że we Włodzimierzu Wołyńskim oficer sowiecki, stojąc na czołgu, przemawiał do miejscowej ludności. Powiedział, że jeśli Ukraińcy odważą się mordować Polaków, to ich domy zostaną spalone, a oni wywiezieni. Na razie więc mamy zapewniony spokój ze strony Ukraińców, ale zobaczymy, jak się zachowają sami Sowieci, którzy przecież nie mają wobec nas przyjaznych zamiarów. Powoli dochodzą tragiczne wieści: są liczne aresztowania. A co z naszymi żołnierzami, walczącymi w obronie Ojczyzny? Gdzie oni są? Wychodzę na ulicę, idę z ciocią do miasta w kierunku Rynku. Patrzymy, a szosą pod konwojem sowieckim idą nasi kochani polscy żołnierze. Idą równo, uformowani w szeregi, pełni godności, ale bardzo smutni, o zmęczonych twarzach. Większość z nich to oficerowie i podchorążowie. Zrywamy jesienne kwiaty z okolicznych ogrodów i rzucamy im pod nogi, do rąk wciskamy chleb. Uśmiechają się do nas. — Dziękujemy wam za wszystko — wołam głośno. Poznaję znajome twarze ze szkoły Podchorążych Piechoty z Komorowa koło Ostrowi Mazowieckiej. Odwzajemniamy im uśmiechy poprzez łzy. Idą do niewoli sowieckiej, z pewnością w głąb Rosji, są tacy młodzi i piękni. «. — Do zobaczenia, żegnajcie... dziękujemy, nie zapomnimy!... Na szkole powiewa czerwona flaga, a mnie się wydaje, że to symbol przelanej krwi. Szkoła jest pełna sowieckich żołnierzy, „czubczyków" —jak ich nazwałam. W domu wujostwa mieszkają oficerowie, tłoczymy się więc w jednym pokoju. Nie nawiązujemy z nimi żadnych rozmów, oni też się nie garną, widząc naszą rozpacz i niechęć. 29 września, w piątek około północy, łomot do drzwi. Przychodzi po wujka dwóch Żydów z opaskami czerwonymi na ramieniu i dwóch Rosjan. Mój wujek, Józef Piotrowicz, nauczyciel, wielki patriota, a przede wszystkim dobry człowiek — zostaje aresztowany. Nie mogę tego pojąć, że tyle niesprawiedliwości i tyle zła ludzie wyrządzają ludziom. Znów łzy pożegnania, płacz, rozpacz. Wujek, początkowo razem z innymi trzymany w podziemiach kościoła w Uściługu, wkrótce zostaje przewieziony do więzienia we Włodzimierzu Wołyńskim, a potem ślad po nim ginie. Granica na Bugu otwarta. Podano do wiadomości, że mieszkańcy obszaru zajętego przez Niemców mogą wracać do swoich domów. Pozostawiono wybór. Co robić? — Podjęcie decyzji niełatwe. Wielu uciekinierów powraca, nasza Cesia również. Mamusia jest w rozterce. Nie wiadomo, jak tam jest w Poznaniu. Ciocia Wanda namawia, żebyśmy wszyscy wyjechali do Biecza, gdzie wujek Suchodolski ma swój dom. Mamusia decyduje inaczej: zostajemy po tej stronie, mamy wyjechać do jej rodziców na Podole. Cieszę się, że pojedziemy do kochanej babci i dziadzia, u których spędzaliśmy często nasze cudowne wakacje. A co z tatusiem? Kiedy otrzymamy jakąś wiadomość? 1 października, w niedzielę wraca z frontu brat mamy, dwudziestodwuletni Zbigniew Buchelt. Już z daleka poznaję jego wysoką, szczupłą sylwetkę. Idzie nieco pochylony i smutny. Spostrzega nas i przyspiesza kroku. Za chwilę jest już w naszych objęciach. Czułemu powitaniu przez siostry i siostrzeńców nie ma końca. —Walczył nad Bzurą, udało mu się ujść z życiem z tych najcięższych bitew. Przyszedł razem z frontowym kolegą. Zbyszek dodaje nam otuchy i przejmuje inicjatywę. Na razie pozostajemy w Uściługu i razem zaczniemy starania o pozwolenie „władz" na wyjazd do Barysza, powiat Buczacz. Ciocia Wanda chce jeszcze pozostać, ma nadzieję, że dowie się czegoś konkretnego o swoim mężu. Jest 11 października. Jutro wyjeżdżamy. Na domiar złego wylewam sobie wrzątek na prawą nogę. Rozległe i głębokie oparzenie na udzie, okład z zimnej wody, ale boli bardzo. Nie mogę chodzić, a przed nami uciążliwa podróż. Rano 12 października Cesia Guligowska wraca do Poznania. I znów pożegnanie. Cesia płacze. Trudno jej rozstać się z nami, a zwłaszcza z Jędrusiem, którego bardzo pokochała. — Jedź z Bogiem, droga Cesiu. My wyjeżdżamy po południu. Niesamowicie utykam, przy każdym ruchu ostry, silny ból. Idę wolno na stację, zaciskając zęby. Dojeżdżamy tylko do Kowla. Pociąg towarowy jadący do Łucka odjedzie jutro. Nocujemy u przygodnych, życzliwych ludzi. Zbyszek zmienia mi opatrunek, bardzo boli, ale tyle potrafię wycierpieć. Jędruś znosi podróż nadspodziewanie dobrze i jest bardzo grzeczny. W końcu po dwu dniach jazdy w opłakanych warunkach jesteśmy we Lwowie. Jakże ten ukochany Lwów zmieniony... Zatrzymujemy się u cioci Hali Gawrońskiej, siostry mojej babci, zamieszkałej przy ul. Anczewskich 12. Opowiadaniom nie ma końca. Moja oparzona noga ropieje. Następnego dnia po południu dalsza podróż. Jedziemy przez Stanisławów, gdzie mamy przesiadkę. Tu dowiadujemy się, że dopiero za dwanaście godzin odjedzie nasz pociąg. Z ciężką biedą przeczekujemy. Nareszcie odjazd. Siedzę przy oknie — drogie, piękne Podole, a teraz smutne i obce. Nie potrafię wyrazić tego, co czuję. Przypominają mi się słowa spikerki radiowej, która żegnając się ze wszystkimi na antenie Polskiego Radia, nie mogła wypowiedzieć swych uczuć i z płaczem odeszła od mikrofonu. Jest 16 października. Pociąg zatrzymuje się na stacji Jezierzany-Barysz. Wysiadamy. Spotykamy znajomego kolejarza, który informuje nas, że nasi najbliżsi żyją i są zdrowi. Oddychamy z ulgą. Ze stacji jest dość daleko, ponad 3 km. Nie ma żadnej furmanki, idziemy więc pieszo. Jest późne popołudnie. Po drodze spotykamy wóz jadący do Barysza, woźnica zgadza się nas podwieźć. Zbyszek nie korzysta z okazji, idzie przez pola krótszą drogą. Kiedy zajeżdżamy jest już ciemno. Zbyszek był pierwszy, radości nie było końca. Wszyscy myśleli, że zginął na froncie. Babcia codziennie przesiadywała w kościele, nie mogła się jednak modlić, tylko szeptała i powtarzała nieskończoną ilość razy: Boże, Ty wiesz po co przychodzę. Obaj synowie, Zbyszek i starszy o rok Tadeusz wrócili z frontu cali i zdrowi, najmłodszy Roman był w domu. Mój dziadzio Kazimierz Buchelt i babcia Melania mieszkają w małym wiejskim domu z dużą kuchnią i jednym pokojem, ale jest to miejsce, w którym przyjmują nas z miłością. Może to już koniec naszej tułaczki i przeczekamy spokojnie wszyscy razem do końca wojny? Wierzymy święcie, że Polska odzyska wolność. Barysz to wieś zamieszkała w większości przez Ukraińców, jest też niewielu Żydów. Natomiast należąca do Barysza osada Mazury, to wyłącznie sami Polacy. Mamusia melduje się w urzędzie gminnym. Jest tutaj szkoła, ja zapisuję się do szóstej klasy. Nie znam języka ukraińskiego, więc mam trudności. Są polscy nauczyciele, pan Drozdowski — dyrektor szkoły, pani Czoperowa i inni, wzbudzający wielki szacunek, ale jest też Ukrainiec, bardzo niesympatyczny i wrogo nastawiony do Polaków. Jest to pierwszy nauczyciel, którego nie lubię. W klasie również niezbyt miło, większość dzieci ukraińskich. Wyróżniam się mową, akcentem, ubiorem i, co tu dużo mówić, poziomem wiedzy. Jestem „tą z zachodu" i gdyby nie polscy nauczyciele, bardzo serdeczni dla mnie, przestałabym chodzić do tej szkoły. Chcę zbliżyć się do swoich rówieśników z klasy, ale nic z tego. W domu niedostatek. Jemy często mamałygę (kasza kukurydziana) na mleku, pierogi ruskie i kaszę jaglaną. Chleb piecze babcia. Jest wyśmienity. W dniach wypieku cały dom pachnie chlebem. Jest nam tutaj bardzo dobrze. Babcia nie dopuszcza nigdy do żadnych, nawet drobnych napięć, potrafi rozładować z humorem każdą sytuację. Poza tym tak urządza dom, aby nam wszystkim było wygodnie, aby każdy miał swój kąt do wypoczynku. Wokół domu sad, łan kukurydzy i niewielkie gospodarstwo. Najmilsze są wieczory, starsi prowadzą długie „Polaków rozmowy". Niemal codziennie przychodzi pan Skiba na karty. Jest to właściwie pozór, ponieważ przynosi wiele ciekawych wiadomości politycznych, którymi dzieli się z nami w wielkim zaufaniu. Jaki będzie nasz dalszy los? Nie mamy żadnej wiadomości od tatusia, ale wierzę mocno, że on żyje. Pewnego dnia zjawia się Tadeusz, brat mamy z propozycją przeprowadzenia nas przez granicę rumuńską. Uważa, że pozostanie tutaj, pod okupacją sowiecką, jest dla rodziny oficera wielce niebezpieczne. Zna doskonale teren i z pewnością uda się ta wspólna wyprawa. Sam też chce się przedostać i wstąpić do polskiego wojska. Takie ma plany. Mamusia odmawia, boi się takiej eskapady, woli zostać. 3 grudnia, w wigilię moich imienin, przychodzi wiadomość od ojca. Ogromna radość. A więc żyje, żyje! Jest to dla mnie największy i najpiękniejszy prezent, jaki mogłam otrzymać. Pocztówka z tą radosną wiadomością wędruje kolejno z rąk do rąk. Oglądamy ją ostrożnie, niemal jak relikwię, czytamy każde słowo. Została przesłana przez Polski Czerwony Krzyż w Kielcach. Oto jej treść: „Kielce dnia 14 X 1939. Jestem zdrów, znajduję się w obozie jeńców wojennych w Kielcach... Plac Zamkowy." I własnoręczny podpis kochanego tatusia. Najważniejsze, że żyje! A co będzie dalej, kiedy będziemy razem? Pytanie to pozostaje bez odpowiedzi. Jeszcze tego samego dnia odpisujemy. Zbliżają się święta Bożego Narodzenia, pierwsze wojenne święta. Babcia i mamusia zabierają się do pieczenia ciast i po izbie rozchodzi się miły przedświąteczny zapach. Romek ma postarać się o choinkę. Na wigilię jedną z potraw będzie kutia (z pszenicy, maku, miodu i bakalii). Mały Jędruś uradowany, wszystkiego chce spróbować. Ja pomagam w porządkach. Pada biały puszysty śnieg i pokrywa swą bielą czerwoną chorągiew powiewającą na gminie. Drzewa pięknie wyglądają w białej szacie. Na płocie wielkie śniegowe czapy. Z okna pokoju widok na staw i groblę. Przez moment wydaje mi się, że przyjechaliśmy tylko na święta, że za kilka dni wrócimy do Poznania. — Tymczasem, to czas wojny. Dzielimy się opłatkiem płacząc. Przy stole miejsce dla nieobecnych, łączymy się z nimi duchowo, wspominamy poprzednie radosne święta. Są i drobiazgi pod choinką, bo jakże by inaczej. Idziemy na Pasterkę, śnieg skrzypi pod nogami, poza tym cisza. Kościół oświetlony, przybywa coraz więcej ludzi. Kobiety w regionalnych strojach i kożuszkach. Ale w tym nastroju radosnych świąt — wielki smutek. Ksiądz rozpoczyna Mszę świętą. Próbujemy śpiewać „Wśród nocnej ciszy", „Bóg się rodzi, moc truchleje [...] błogosław Ojczyznę miłą" — przez łzy. Modlimy się za tych, których nie ma razem z nami, za tych, co polegli w obronie Ojczyzny i nadal giną, za tych, którzy cierpią prześladowanie; modlimy się za naszą podzieloną Ojczyznę i za nas samych. Ksiądz mówi kazanie łamiącym się głosem, ale po chwili przypomina wielką prawdę o przyjściu Jezusa Chrystusa na ziemię, o przyjściu do nas ludzi, do każdego z osobna. Wracamy pokrzepieni duchowo. Idziemy spać, babcia bierze do łóżka butelkę z gorącą wodą, aby ogrzać zziębnięte nogi. W drugi dzień świąt Bożego Narodzenia otrzymujemy prezent świąteczny: druga kartka od tatusia. Jak zawsze, tatuś pamięta o świętach rodzinnych. Przypominam sobie, jak w dniu moich dwunastych urodzin, 31 maja, zerwał pierwszą rozkwitłą w naszym ogrodzie pąsową różę, jeszcze z kroplami rosy, i przyniósł z uśmiechem i życzeniami do mojego dziecinnego pokoju. Byłam wówczas szczęśliwa i radosna. Nie wiedziałam, że już tak niedługi czas dzieli nas od rozstania. Kartka na moje imieniny i kartka na święta przyszły w samą porę. Znając ojca wiedziałam, że będzie walczył do końca w obronie Ojczyzny. Kartka świąteczna z 29 X 39: „Kochani Rodzice! Jestem zdrów i znajduję się w obozie jeńców wojennych w Niemczech. Wysłałem już kilka kartek przez Czerwony Krzyż... Dotychczas jednak nie otrzymałem żadnej wiadomości. Nie wiem, gdzie znajduje się Hela z dziećmi... Adres do mnie: kpt. Jan Piotrowski Oflag VIIa Deutsch-land Blok Bil Gefangenen nr. 16231". Pieczątka Oflagu 7 XI 39, pieczątka z Moskwy 15 XII 39. I znów czytanie tej kartki po kilka razy przez wszystkich domowników. Wpatruję się długo w pismo ojca drogiego. Co on musi przeżywać. Nie wie, gdzie jesteśmy, czy żyjemy. Chciałabym wykrzyczeć, że jesteśmy tutaj cali i zdrowi, gdyby mnie tylko usłyszał. Piszemy, bo głos za słaby... Po świętach znów zwykła codzienność, szara smutna rzeczywistość. Chodzimy do szkoły, odrabiamy lekcje, pomagamy w domu. Wieczorami przychodzą znajomi i do późnych godzin nocnych toczą się rozmowy przy zasłoniętych szczelnie oknach i rozłożonych kartach. 31 grudnia imieniny i urodziny babci. Życzymy jej zdrowia i pociechy z nas, bo czasem jesteśmy nieznośni. Choć bardzo się staramy, aby okazać wdzięczność, ale nie zawsze się to udaje. Nowy rok 1940. Jaki on będzie? Romek coraz częściej znika z domu. Mówi, że spotyka się z młodymi Polakami, nic więcej nie chce powiedzieć. Zachowujemy to w tajemnicy. W styczniu przyjeżdża do Barysza ciocia Zosia Bieniecka z mężem Józefem i dwojgiem dzieci: ośmioletnim Zbysiem i pięcioletnią Danusią. Ciocia Zosia to najmłodsza siostra mamusi. Wujek Józio był administratorem we dworze w Monasterku nad Dniestrem, musiał więc wyjechać. Dom w Baryszu otwarty, przyjmuje jak pod skrzydła wszystkie swoje dzieci. Wojna nas gromadzi. Na jak długo? 25 stycznia następna kartka od tatusia z dnia 11 XII 39 z Oflagu VIIa, specjalny druk z choinką. „Z okazji Świąt Bożego Narodzenia i Nowego Roku najserdeczniejsze życzenia przesyła kpt. Jan Piotrowski" (nadal nic o nas nie wie). 7 lutego, Środa Popielcowa. „Pamiętaj, prochem jesteś i w proch się obrócisz". Dziś też wstrząsająca wiadomość (przecieki z gminy): będą wywozić na Syberię. Ale kogo? 10 lutego 1940 odchodzi pierwszy transport tzw. „kolonistów". Ogromny mróz. Jak oni wytrzymają z małymi dziećmi w towarowych wagonach. Czy nie pozamarzają w czasie drogi? Co zawinili, że ich wywożą? Co zawiniły dzieci i niemowlęta? Jak można pastwić się nad niewinnymi ludźmi? — takie są moje myśli tego dnia. Zaczynają ostrzegać, że i nas może spotkać ten sam los. Mamusia nie chce wierzyć w te pogłoski, ale zrobiła się czujniejsza i bardziej niespokojna. Piszemy listy do tatusia, może któryś z nich dojdzie. Otrzymuję świadectwo za półrocze: dziewięć ocen bardzo dobrych i sześć dobrych. I co z tego? Druk ukraiński, żadnego słowa po polsku, z wyjątkiem wpisania stopni obok ukraińskich ocen. Zresztą to nieważne wobec tylu ważniejszych spraw, dziejących się na naszej ukochanej ziemi. 24 marca święta Zmartwychwstania Pańskiego. Prosimy w tym dniu: Boże przywróć do życia naszą Ojczyznę. Jej droga krzyżowa nadal trwa. — Ołtarz w kościele przybrany jest przez księdza biało-czerwonymi chorągiewkami. Zesłanie 13 kwietnia 1940 Nadchodzi dzień 13 kwietnia 1940, sobota. Jest bardzo zimno, pada deszcz ze śniegiem. Wczesny ranek, godzina 5, śpimy w najlepsze. Nagle poranną ciszę przerywa silny łomot do drzwi. Mama budzi się pierwsza. To po nas. Zbyszek otwiera. Wchodzą: oficer NKWD, dwóch żołnierzy z karabinami oraz miejscowy Ukrainiec i Żyd (znajomy) z czerwoną opaską na ramieniu, uśmiechnięty, zadowolony. Oficer NKWD siada przy stole, rozkłada papiery i mówi: — Helena Piotrowska Kazimirowna z trojgiem dzieci wstawać i ubierać się! W pierwszej chwili zapada cisza, potem głos mamusi: — Po jedną kobietę z dziećmi aż pięciu przychodzi z bronią, czy to nie wstyd? — Nie dyskutować — mówi polski Żyd — tylko ubierać się! Jędruś jeszcze śpi, nie wie, co go czeka. Śpi w ciepłej pościeli, a na dworze zimno i mokro, dopiero wstaje świt. Mamusia zaczyna płakać. Mówię po cichu: — Nie płacz, mamo, niech nie widzą naszych łez. — Masz rację, moje dziecko, zachowajmy się godnie wobec ubawionych tą sytuacją Żyda i Ukraińca, a także wobec „wszechpotężnej władzy". Oficer NKWD przywołuje nas do porządku: — Ubierajcie się prędzej i pakujcie, zabierzcie wszystkie swoje rzeczy. Pojedziecie w głąb Związku Radzieckiego do pracy. Mama ubiera jeszcze na wpół śpiącego Jędrusia. Nie mogę zrozumieć swą trzynastoletnią głową, za co zostajemy tak okrutnie ukarani. Jesteśmy rodziną oficera polskiego, który do końca walczył w obronie Ojczyzny przeciwko Niemcom. Dlaczego traktują jak przestępców: mamę, która nigdy nie zajmowała się polityką, i nas, dzieci? Czy jesteśmy aż tak ważni? Myślę, że może mieliby podstawę zesłania nas na Syberię, gdyby umieli czytać w naszych myślach. Zbyszek też się ubiera, składa deklarację oficerowi NKWD, że chce wyjechać dobrowolnie. — Nie mogę zgodzić się na to, żeby pojechała sama siostra z dziećmi. Ja pojadę i będę za nią pracował. Cisza... Słowa te padają z ust dwudziestotrzyletniego młodego człowieka. Jakże szlachetna, wspaniała postawa. Czy możliwa przez nas do przyjęcia? Mamusia odradza, nie chce się zgodzić, oficer NKWD również. Przynajmniej w tej sprawie są jednomyślni. Zbyszek jest stanowczy, zdecydował i wpisuje się na listę. Żyd i Ukrainiec stoją zdumieni. Dobrze, że nie ma babci i dziadzia, którzy przed tygodniem wyjechali do Lwowa. Mamusia pisze naprędce list do oflagu, skrapiany łzami. Żegnamy się z rodziną Bienieckich i z Romkiem, bierzemy swoje dwie walizki, jeszcze z Poznania. Mama stanowczo nie chce nic więcej wziąć poza kilkoma bochenkami świeżo upieczonego chleba, pachnącego domem i Polską. Wychodzimy o świcie w nieznane. Jest bardzo zimno, w dalszym ciągu pada śnieg. Podwożą nas do gminy na punkt zbiorczy, jest nas sześć rodzin z Barysza. Niektórzy płaczą i lamentują, inni siedzą cicho, jeszcze inni przeklinają. Żyd spełnił swoją misję. Wyciąga do mamy rękę, która nie zostaje podjęta, i mówi nam: — Do widzenia. O godzinie 8 wyjeżdżamy wozami do Buczacza (9 km), jedziemy pod eskortą. Na stacji w Buczaczu wielki ruch, krzyk, płacz, a także przekleństwa: „niech ich szlag trafi" itp. Gdzie oni nas ładują i po co? Zorganizowany transport — pociąg towarowy o składzie 62 wagonów (policzyliśmy) powiezie nas w nieznane. Rzeczywiście ładują nas (inaczej tego nie można nazwać), popędzają, popychają, krzyczą. Żadnej kultury, ani odrobiny delikatności ze strony eskortujących wobec kobiet, staruszków i dzieci. Wchodzimy, a właściwie zostajemy wepchnięci jako ostatni pasażerowie do przydzielonego nam wagonu. Zajmujemy miejsce na górnej półce po prawej stronie, przy zakratowanym okienku. W wagonie ciemno, zimno i tłoczno, nie wiemy jeszcze, ile jest nas osób. Dzieci płaczą i nie tylko one, po prostu zbiorowy płacz i lament. Na półko-desce rozrzucona cienka warstwa siana. Wchodzimy na górę. Jest już na niej młoda kobieta, Ukrainka, Jewdokia Kołynycz z dziećmi: czteroletnim Wasylkiem i trzymiesięczną Martusią. Dochodzi jeszcze na półkę pani Starkowa Helena z trzyletnim synkiem Adasiem. Jest nas razem 10 osób, a więc bardzo ciasno, bo przecież są jeszcze rzeczy i różne toboły. Na dole pod nami: pan Michał Kłym z żoną i siedmiorgiem dzieci. Po lewej stronie wagonu na górnej półce: pani Walenista z córką i synem z Barysza, rodzina państwa Widaków (3 osoby) i małżeństwo żydowskie Godf-riedów z synem Joszke. Pod nimi na dole: pani Starkowa Maria z rodziną (6 osób) i rodzina pani Starkowej Antoniny (4 osoby). Razem jest nas 38 osób. Na środku w podłodze dziura, przez którą widać ziemię i tory — jest to prowizoryczna ubikacja bez żadnej osłony. Patrzę przez okienko zza krat, zupełnie jakbym patrzyła na dramatyczny film, jakby ta tragiczna sytuacja nas nie dotyczyła, a przecież na peronie dzieją się dantejskie sceny, rozpacz żegnających rodzin, odpędzanych przez eskortę i rozpacz wywożonych. Zamykają wagony i ryglują na ciężkie zasuwy — kontakt ze światem zerwany, siedzimy jak w więzieniu. Stoimy na stacji bardzo długo, więc po co był ten pośpiech? Jeszcze nie ruszyliśmy, a już jesteśmy bardzo zmęczeni. Jest przerażające zimno, nie mamy nic gorącego do picia. Zbliża się wieczór, kładziemy się na twarde deski, przykrywając kocami. Dopiero następnego dnia, czyli w niedzielę rano, po całej dobie stania, pociąg rusza z Buczacza. Przenikliwy gwizd lokomotywy i odjazd — kierunek wschód. Ktoś zaczyna modlitwę: „Ojcze nasz", „Zdrowaś Maryjo" i „Pod Twoją obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko". Dołącza do niej wiele osób. Zanim poznaliśmy się, już połączyła nas wspólna modlitwa. Razem z płaczem niemowląt, łzami dzieci i dorosłych, do Bożego Tronu płyną słowa i nasze zawierzenie. Przejeżdżamy przez Czortków. Na stacji znów pełno ludzi, żegnają nas, podajemy listy do tatusia i do Barysza. Spostrzegam, że kilka osób płacze, a starszy pan kreśli w powietrzu znak krzyża. Zbliżamy się do dawnej polskiej granicy na Zbruczu, na horyzoncie ostatnie wieże kościołów. W Husiatynie jesteśmy w samo południe. Do Zbyszka podchodzi ten sam oficer NKWD, który nas zabierał (konwojuje transport) i mówi: — Możesz jeszcze wrócić, radzę ci, jaka jest twoja ostateczna decyzja? Zbyszek odpowiada: — Przecież już raz powiedziałem i podpisałem. Za chwilę zamykają wagony na ciężkie sztaby, bardzo nieprzyjemna to chwila. Wagon staje się teraz naszym ruchomym domem. Ciekawe na jak długo? W górze nad naszymi głowami Zbyszek rozwiesza sznurki na suszenie pieluszek małej Martusi. Suszą się bez prania, bo nie ma gdzie i w czym uprać. Wody bardzo mało, zaledwie wystarcza do picia. Pieluszki i tak nie wysychają, bo jest przenikliwie zimno. Matka Martusi ociepla je na piersiach, poza tym martwi się, że ma mało pokarmu i zagłodzi dziecko. Do mycia jest jedna miednica dla wszystkich, w ilości wody jak na lekarstwo. Najgorzej z ubikacją, ludzie krępują się. Widocznie i do tego trzeba się przyzwyczaić, choć nie będzie to łatwe. Zbyszek i tu rozciąga sznurki i zawiesza koce, powstaje prowizoryczny parawan. Toczą się przeróżne rozmowy i dyskusje, padają rozgoryczone słowa: — Dokąd nas wiozą? Co z nami będzie? Jak długo będziemy jechać? A niech ich zaraza wytłucze za naszą krzywdę. Co za bestialstwo wywozić matki z niemowlętami, co za nieludzka władza! Jesteśmy na terenie Rosji, uboższe chaty, często połączone ze stajniami. Na wielu z nich portrety Stalina. „Ni korowy ni świni tolko Stalin na ścini" (Ani krowy ani świni tylko Stalin na ścianie) — mówią nasi wagonowi Ukraińcy. Siedzę stale przy okienku i zza krat obserwuję piękną przyrodę. Jest przedwiośnie. Pierwsze promienie słońca, resztki śniegu na polach, zielenieje już trawa, a my zamknięci. Na stacjach nie wolno nikomu opuszczać wagonu z wyjątkiem dyżurnych, którzy pod konwojem idą z wiadrami po wodę i „kipiatok" (wrzątek). Ludzie znajdujący się na peronie patrzą na nasz transport, jak na przewożonych ciężkich przestępców. Widocznie tak im powiedziano, bo niektórzy spluwają. 16 kwietnia Kijów. Pięknie położone miasto, patrzę na nie przez kraty. Dyżurny wagonowy, czyli Zbyszek, otrzymuje przydział: 1 kg cukru, 7 bochenków chleba i kilka bułek dla dzieci. Przy okazji udaje mu się kupić 1/2 kg herbatników za 3 ruble, a także wrzuca kartkę do Barysza. Nasza wspólnota wagonowa zaczyna dzielić się między sobą żywnością zabraną z domu. Jest jakoś raźniej, że myśli się wzajemnie o drugim człowieku. Minęły dwie doby, a jeszcze ani razu nie dostaliśmy gorącej zupy ani gorącego mleka. Jedziemy na północny wschód. Zbyszek przejmuje władzę w naszym wagonie. Mówi: — Dość płaczu i lamentu, musimy sobie pomagać, musimy przetrwać, bo to najważniejsze. Dodaje wszystkim otuchy i wnosi trochę humoru do naszej smutnej rzeczywistości. Widocznie jest ludziom potrzebny cień optymizmu i nadziei. 17 kwietnia Kursk. Dostajemy pierwszą zupę z krup jęczmiennych z olejem, bardzo nam smakuje ta gorąca strawa. Do ponurego wnętrza wagonu coraz częściej wciskają się przez kraty promienie słońca, wciskają się także do naszych serc. Nie wolno nam poddać się rozpaczy. Wiosna i słońce dawały kiedyś radość, a teraz? Jest okres wielkanocny, przeżywamy go na swój sposób. Modlimy się, odmawiamy wspólnie różaniec, śpiewamy. Różnym opowiadaniom, zwierzeniom i domysłom dokąd nas wiozą — nie ma końca. Przychodzi też zmęczenie. Wówczas zapada zupełna cisza, przerywana niekiedy płaczem Martusi. Ale jej płacz coraz słabszy, na pewno jest głodna i osłabiona, zawijana w brudne i mokre pieluchy. Jędruś jest bardzo grzeczny, w nagrodę opowiadam mu bajki. Wygląda razem ze mną przez kraty i mówi: — Jak tam ładnie. 18 kwietnia, czwartek, stacja Kirsanow. Wciąż dalej i dalej na wschód. W Kursku zabrali z naszego transportu jakąś kobietę na noszach. Zapisuję w notesiku stacje: Suzjum, Tamala, Kliuczyki, Kanadej, Repiewka, Syzrań, Padowka — to już za Wołgą. 20 kwietnia jesteśmy w Kinelu. Wysyłamy stąd listy. Ciekawe czy dojdą? Otrzymujemy tu po raz drugi zupę, a właściwie namiastkę zupy (woda i kilka pływających kartofli). Ratują ludzi własne zapasy, ale i te już się kończą, a my wciąż jedziemy i jedziemy. W wagonie nadal bardzo zimno, miarowy stukot kół i coraz dalej na wschód. Stacja Dim Dema. Jaka egzotyczna nazwa! Ale cóż z tego, nie możemy wyjść z wagonu. Po dziewięciu dobach ukazują się góry, widzimy je coraz wyraźniej, zbliżamy się do nich. Góry skaliste, surowe, przepięknie lśnią w słońcu porannym, niżej krzewy —jest już zielono. Jakże pragnę wyjść na powietrze i słońce z tego naszego ciemnego więzienia, pobiec w góry, zapomnieć o wszystkim, wygrzać się w promieniach słońca. To Ural. Spostrzegam tablicę graniczną: Europa — Azja. Za chwilę będziemy w Azji. — Spójrzcie, jak pięknie! Nikt się jednak nie entuzjazmuje, więc wstydzę się mojego wybuchu nieoczekiwanej radości. Nagle pociąg staje. Nie jest to żadna stacja, a prześliczny wąwóz. Moje pragnienie staje się rzeczywistością. Otwierają wagony i pozwalają wyjść na 20 minut. Co za radość, nareszcie na powietrzu! Wyrywam się i biegnę dosłownie jak pies, który się urwał z łańcucha, ciągle wyżej i wyżej, ile mam tylko sił. Coraz wyżej, bliżej słońca i nieba, z dala od wszystkich trosk. Rozkoszuję się pięknym widokiem, chcę jak najdłużej zatrzymać go w sobie i zatrzymać to moje „oczarowanie". Powietrze rześkie, chłodne, świeci słońce. W jego blasku góry się srebrzą, a mnie jest po prostu dobrze. — Piękny jest świat, stworzony przez Ciebie, Boże, dzięki Ci za to. Spostrzegam różne rośliny i kwiaty budzące się do życia, z pewnością chronione, jak u nas w Tatrach. Stoję w promieniach słońca... I nagle w tę ciszę wtargnęły ludzkie brutalne nawoływania w obcym języku, a znaczą one: wracać natychmiast, czas minął. Wracamy, wagon wydaje się teraz jeszcze bardziej ciemny, jeszcze bardziej zimny, po prostu straszny. Jędruś spaceruje z mamusią w pobliżu wagonu. Przyglądam mu się, jest coraz bledszy i mizerniejszy. Zamykają nas na sztaby, jesteśmy znów w klatce, jak uwięzione ptaki, które łyknęły trochę wolności. Trudno jest mi pojąć tę niesprawiedliwość... Otrzymujemy teraz codziennie wodniste zupy, ale mimo to jesteśmy głodni. Przejeżdżamy przez Ufę, zapisuję następne stacje w kolejności: Syrostan, Miass, Czebarkul, Połetajewo, Kurgan. Zaczynają się straszne mokradła, grzęzawiska, krajobraz zupełnie nieciekawy. Przez okienka wlatują ogromne komary, zapewne moskity, sprawcy malarii, a więc jeszcze jedna plaga w naszym nieszczęściu. Już całe chmary komarów w wagonie. — Żeby nas czasem nie wysadzili tutaj. Niech wiozą dalej, byle dalej od bagien i komarów. Chociaż nie wiemy, jak będzie ?wyglądało to dalej, ale już nie możemy dać sobie rady z tą plagą komarową. Jesteśmy już na Syberii. To Syberia. — Zesłani na Syberię... Odnotowuję: Łebiażja, Soczyno, Pietropawłowsk, Omsk, Czany, Ozero Karacze. Grzęzawiska już za nami, znów ciekawszy krajobraz. Koszkol, Barabińsk, wreszcie stajemy na dworcu w Nowosybirsku. Bardzo duże miasto, ruch, konwojenci z karabinami otwierają wagony. — Wszyscy do bani (łaźni)! „Wygrużają" nas z wagonów. Teraz dopiero widzimy, jak jest nas dużo i jak dużo jest dzieci. Prowadzą wszystkich do „bani". Ludzie stojący na peronie przyglądają się z zaciekawieniem, idziemy przecież pod uzbrojonym konwojem. Czy wiedzą, że jesteśmy zwykłymi ludźmi, wygnańcami z Polski, czy może widzą w nas przestępców? Ale jakich? Czy małe dzieci mogą być przestępcami? Przyjmują naszą defiladę. Idziemy godnie, w oczach niektórych obserwujących nas kobiet widać litość. Ważne, że się nareszcie wykąpiemy. Rozdzielają kobiety od mężczyzn, dzieci zależnie od wieku. Przechodzimy przez cierpienie nagości ciał, u kobiet kąpielowymi są mężczyźni, u mężczyzn kobiety. Dlaczego nie odwrotnie? Otrzymujemy szare mydło i szybko pod prysznic. Za chwilę rozkosz wody, prawdziwa rozkosz wody. Oby jak najdłużej, jak najdłużej! Nie chce się wychodzić spod prysznica, jest ciepło i dobrze. W wagonach pozostali tylko chorzy i bardzo słabi. Wracamy odświeżeni i czyści, wprost bije od nas blask. Poznaję Zdzisię Sochacką z sąsiedniego wagonu. To piękna i mądra dziewczyna, starsza ode mnie o dwa lata. Żałuję, że nie jedziemy razem. Po przyjściu czeka na nas chleb: 7 bochenków trzykilogramowych na 38 osób, dostajemy też porcję wodnistej zupy, stale takiej samej. Zupa europejska i azjatycka prawie niczym się nie różnią. Myślę, że to specjalnie dla nas ustalone menu. Ruszamy dalej. Znów monotonny, głośny stukot kół po szynach, który początkowo był nie do zniesienia, szarpanie wagonów, zgrzyt. Wszystko to już obojętnieje, nie ma znaczenia. Jesteśmy znużeni i to bardzo. Ciągnie się w nieskończoność ta nasza niezwykła podróż. Jakakolwiek będzie rzeczywistość, chcemy już być nareszcie na miejscu przeznaczenia. Komary mamy już za sobą, może nie będzie innej plagi? Tymczasem na nowo zaczynają się obszary bagien, znacznie większych niż poprzednio. Olbrzymie moskity wciskają się nie tylko przez okienko, ale przez wszystkie szpary wagonu, dokuczają w niemożliwy wprost sposób. Niektórzy mają obrzęknięte twarze, wyglądają koszmarnie. Wszyscy jesteśmy pogryzieni, opędzamy się nerwowo. Niewiele to pomaga, bo pociąg stanął i wciąż stoi, i stoi. Czyżby nas tutaj mieli wysadzić? Po kilku godzinach stania i niemal doprowadzenia nas do kresu wytrzymałości nerwowej, pociąg nareszcie rusza. Jedziemy dalej. Mija następna doba jazdy, krajobraz znów piękny, wzgórza i zaczynające się stepy. — Zobaczcie, prawdziwy step! Ale i tym razem niewiele osób reaguje na mój entuzjazm. Małe, głodne dzieci płaczą, staruszkowie są chorzy, a ja zachwycam się stepem. Niemniej patrzę i patrzę przez kraty. Nowa rzeczywistość Wiosna i lato 1940 Wreszcie po 2 tygodniach podróży, 28 kwietnia, w niedzielę stajemy na stacji Niewiarowka. Mały stacyjny budynek zagubiony w bezkresnym stepie. Otwierają wagon i każą wysiadać ze wszystkimi rzeczami. A więc to już koniec jazdy. Do tego miejsca zdążaliśmy w naszym utrudzeniu, w chłodzie i głodzie. Ciekawe, czy to miejsce jest na mapie. Spoglądamy z niedowierzaniem na nasz transport. Jest tylko 5 wagonów, a więc zostaliśmy odłączeni od całości. Jest nas ponad dwieście osób. Stoimy długo przy swoich tobołkach. Wagony, nasz dotychczasowy dom na kółkach, odjeżdżają. Czujemy się bezdomni, zagubieni. Jest wczesny, rześki ranek, dookoła jak okiem sięgnąć tylko step i step. Na horyzoncie wzgórza i zarysy gór. Dowiaduję się od kolejarza, że to Ałtaj. Jesteśmy w północno-wschodnim Kazachstanie, na południowej granicy Syberii. Słyszę, jak jedna z Polek krzyczy: — Cholera jasna, a gdzie oni nas przywieźli! Mamusia wysyła listy do Barysza, do Lwowa i oflagu. W końcu przyjeżdżają ciężarowe samochody. Ładujemy się upojeni powietrzem i chłodem Azji. Okolica ładna, tylko przerażające pustkowie, nie widać w ogóle żadnych osiedli ludzkich. Jedziemy ciężarówką razem ze Zdzisią Sochacką. Na polnych, stepowych drogach wznoszą się tumany kurzu, wieje stepowy wiatr, nie można w ogóle rozmawiać. Wypatrujemy dosłownie oczy, ale nie zauważamy żadnych domów. Czy mieszkają tu ludzie? W końcu po godzinie jazdy ukazuje się z daleka jakaś osada. Zbliżamy się — są to gliniane lepianki i kilka pobielanych baraków. Zostajemy. Sowchoz „Krasnyj Kazachstan". Tak nazywa się ta „ludzka" osada na bezkresnym stepie. Rozglądamy się — przed nami na wzgórzu jakaś niezwykła budowla z drewna, w rodzaju trybuny. I nagle rozlega się głos jednej z kobiet: — O Boże, Boże, czy będą nas tutaj wieszać po kolei, czy co? Dookoła skośnoocy ludzie, dźwięk szybkiego, dziwnego języka i przerażająca inność tego zagubionego w stepie świata. Przyglądam się ludziom. Są żółto-śniadzi, o wystających kościach policzkowych, starzy mężczyźni z długimi wąsami i brodami, kobiety o płaskich twarzach, w długich pomarańczowych spódnicach, tylko dzieci ładne, zapewne jak wszystkie dzieci na całym świecie. Oni też nas obserwują. W ich oczach wrogość bez cienia przyjaźni, tak mi się przynajmniej wydaje. Widocznie władza NKWD przedstawiła nas odpowiednio, a do tego, jak się za chwilę okazuje, każda ich rodzina ma przyjąć jedną naszą do swojej lepianki. Więc czym mają być zachwyceni? Obowiązuje bezwzględne posłuszeństwo wobec NKWD, bez sprzeciwu. Czekają na swój „przydział" i my czekamy przed siedzibą miejscowej władzy sowchozowej. Czuje się, że są wewnętrznie zbuntowani. Funkcjonariusz staje na trybunie i wyczytuje kolejno nasze nazwiska i nazwiska tubylców, bardzo dziwnie brzmiące. Każdy zabiera swoich. Niektórzy przyjechali dwukółką (arbą), wielbłądem lub wołami, prawdziwa egzotyka. Wydaje mi się, że to sen. W pewnym momencie dociera do mnie przemówienie kogoś z władzy, że otrzymamy specjalne „udostowierenia" (zaświadczenia), że od jutra będą chodzić po mieszkaniach i wyznaczą pracę dla każdego, że wolno nam się poruszać tylko w obrębie 15 km — przekroczenie będzie karane więzieniem. Nie wolno politykować i w ogóle za dużo rozmawiać z miejscowymi ludźmi. — Musicie solidnie pracować i wykonywać normę. Jesteście na zsyłce za wrogą działalność, praca więc będzie z nakazu, a nie z wyboru. Następuje długa lista nakazów i zakazów. Nie wszystko rozumiem z tej mowy dygnitarza, ale rozumiem to, że nie ma żartów, za nieposłuszeństwo grozi kara więzienia. Nareszcie pada nasze nazwisko, otrzymujemy przydział do Rosjanina Jazowskiego. Idziemy pieszo, bo to niedaleko. Nasz przyszły gospodarz wydaje się całkiem miły, nawet od mamusi wziął walizkę. — Jesteście z pewnością bardzo biedni, bo macie tak mało rzeczy. Tłumaczymy, że wszystko przepadło na froncie. Zrozumiał. Jeszcze parę metrów. To tutaj. Mała lepianka z gliny z dwoma niewielkimi oknami. Wchodząc do niej z jasnego, pogodnego dnia, nie widzimy nic. Ciemno. Pierwsze pomieszczenie dla krowy, dopiero w głębi drzwi do izby. W izbie gliniana polepa, gliniane pobielane ściany, niski pułap. Zbyszek dostaje głową niemal do sufitu. Może tak wyglądał Nazaretański Domek? Taka myśl przychodzi mi do głowy w tym momencie. Jedną czwartą izby zajmuje duży piec z miejscem do spania. W rogu izby łóżko, na którym siedzi żona gospodarza i kołysze niemowlę w kołysce zawieszonej u sufitu. Mała dwuletnia dziewczynka kręci się po izbie. Izba niewielka, a będzie nas razem dziewięć osób. Miły gest powitalny naszego gospodarza, który mówi: — Słyszałem, że Polacy to katolicy i że się modlicie. Ja jestem komunistą, ale w moim domu możecie się modlić, bo kościołów u nas nie ma. Wasza modlitwa nie będzie nam przeszkadzała. Jest bardzo ciasno, łóżek nie ma, nawet nie byłoby ich gdzie wstawić. Przeznaczono dla nas miejsce na podłodze pomiędzy dwoma oknami. — Jestem stolarzem — mówi gospodarz — przyniosę dyktę i trochę wiórów, przygotujecie sobie posłanie. Kobieta cały czas milczy. Adaś wychodzi razem z gospodarzem po wióry. W izbie dość ciepło. Nareszcie nie słychać stukotu kół, spokój, pomimo płaczu niemowlęcia. — Jest chora — odzywa się wreszcie kobieta — dlatego płacze. — Niech pani pójdzie z nią do lekarza — mówi wspaniałomyślnie moja mama. — Nie ma tu żadnego wracza, każdy musi sam wyzdrowieć lub umrze — odpowiada gospodyni i cicho nuci jakąś pieśń, a potem cicho płacze, poruszając lekko kołyską. — Zagotuję wam wody, to się napijecie, a także możecie umyć się w stajni i położyć spać, pewnie jesteście bardzo zmęczeni. Tymczasem wracają już z wiórami. Gospodarz objaśnia nam, że sowchoz jest niewielką osadą, składającą się z centrali, 3 „uczastków" i niemieckiego „gorodka". W centrali mieści się dyrekcja sowchozu. My mieszkamy w „centrum". Natomiast „uczastki" oddalone są o kilka kilometrów. I tak, uczastek pierwszy o 3 km, uczastek drugi o 4 km, ale w innym kierunku, uczastek trzeci aż o 10 km. Wszędzie tam rozmieszczono polskich zesłańców. W centrali mieszka kilkanaście rodzin rosyjskich, a pozostałe rodziny to sami Kazachowie. W tak zwanym niemieckim „gorodku" zamieszkuje z dawien dawna kilka rodzin niemieckich. Łączy się on z centralną częścią sowchozu. Na uczastkach mieszkają sami Kazachowie. Sowchoz jest położony na stepie u podnóża gór Ałtajskich. Najbliższe miasteczko to Szemanajcha (36 km), rejonem jest Nowoszulba, natomiast obłaść (województwo) to Semipała-tyńsk — około 200 km. Nasz sowchoz „Krasnyj Kazachstan" to swino-sowchoz, a więc praca przy świniach. O 3 km stąd jest ferma świńska. Tubylcza ludność — Kazachowie, trudniący się dawniej wyłącznie hodowlą baranów, nadal je hodują, ale nie w takich ilościach, jak poprzednio. Pracują teraz wszędzie, nie najlepiej mówią po rosyjsku, a starsi prawie wcale. Ale to ich republika. Mają swoje tradycje, obrzędy, obyczaje i swoją religię. Za pracę w sowchozie płacą pieniędzmi, ale niestety, w jedynym sklepie, który tu jest, można kupić tylko szare mydło i zapałki, a niekiedy chleb na przydział. — W okolicznych kołchozach przypuszczalnie będziecie mogli coś dostać z żywności, ale nie za ruble, tylko za wymianę odzieży. Jak widzę, przywieźliście mało rzeczy, więc wasza sytuacja będzie bardzo trudna — zadumał się gospodarz. — A zimy tu u nas ciężkie, do minus 50 stopni i burany (wielkie zamiecie śnieżne). Zresztą sami zobaczycie. Dobrze, że teraz idzie lato. — My z pewnością przed zimą wrócimy, upomną się 0 nas. Gospodarz spojrzał i nic już więcej nie powiedział. Tymczasem zagotowała się woda, pijemy kipiatok, zjadamy resztkę suchego, naszego polskiego chleba. Dzielimy się nim z naszymi gospodarzami, stajemy się jedną rodziną. Gospodarz kontynuuje rozmowę: — Myślę, że Zbyszka wezmą do pracy przy traktorach, a po kursie będzie mógł zostać nawet traktorzystą. Miejscowa władza będzie czuwała nad porządkiem i w razie przekroczenia różnych zakazów, między innymi złego wyrażania się o ZSRR, grozi wam więzienie i zesłanie na daleką północ. Więc was ostrzegam: będziecie pod „szczególną pieczą", będą donosy 1 odpowiednie meldunki u dyrektora. Dziwimy się, że nam to mówi, ale dobrze mu patrzy z oczu. Jak się potoczy nasze życie, jak długo będziemy na zesłaniu, czy wszyscy przetrzymamy, czy wszyscy wrócimy? Jutro zorientujemy się, gdzie mieszkają nasi. Długo tej nocy, mimo zmęczenia, nie możemy zasnąć, z wyjątkiem oczywiście Jędrusia. Jest cisza i przychodzą najróżniejsze myśli. „Ojcze nasz, któryś jest... odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom". Twardo na tej dykcie, pokrytej wiórami, i chłodno pod kocami, ale w końcu zmęczenie bierze górę nad niewygodą, zasypiamy. Rano budzimy się względnie wypoczęci, narzekamy tylko na obolałe kości. Gospodarz obiecuje, że przyniesie z pracy więcej wiórów. Wychodzi przed 7 godziną. Gospodyni rozpala pod kuchnią, gotuje wodę i mleko dla dzieci, bardzo mało tego mleka. Tłumaczy, że krowa niewiele daje i mało z niej pożytku. Ponieważ nie mamy nic do jedzenia, radzi mamusi, żeby zamieniła jakąś bluzkę czy koszulę za żywność. Wybór pada na nocną jedwabną koszulę. To pierwszy nasz handel. Otrzymujemy za nią: 1 kg mąki, 1 kg kaszy z prosa (źle oczyszczonej), 2 litry mleka (przez trzy tygodnie codziennie) i 10 jajek. Mleko kosztuje 1,5 rubla za litr, a 1 jajko — 40 kopiejek, ale za pieniądze nikt nic nie sprzeda. Cieszymy się, że mamy zapewnione mleko. Śniadanie wspaniałe: placki upieczone na płycie kuchennej, kipiatok z mlekiem, a dla Jędrusia samo mleko. Czujemy się znacznie lepiej. Za chwilę ktoś puka do drzwi. To prorab Iwanów, werbujący do pracy. Decyduje z miejsca, że Zbyszek pójdzie na kurs traktorzystów, ja i Adaś do pasienia świń, a mamusia może na razie zostać w domu z dzieckiem, bo Zbyszek przyjechał za nią dobrowolnie. Stąd wniosek, że prorab zdążył już wszystkiego o nas się dowiedzieć. — A co ze szkołą? — pyta mama. — No cóż, jest w sowchozie sześcioklasowa szkoła i po wakacjach dzieci mogą pójść. Zgadzamy się na wszystko. Czy mamy inne wyjście? I znów szósta klasa w perspektywie. Czy na tej właśnie klasie skończy się moja kariera naukowa? Prorab siada przy stole, rozkłada papiery i mozolnie coś zapisuje, sprawdza nasze nazwiska. Odtąd będzie dodane do nazwiska „otczestwo", czyli imię ojca, a więc mamusia: Helena Piotrowska Kazimirowna, a ja: Barbara Piotrowska Janowna (całe szczęście, że po polsku — Janowna, a nie Iwanowna). Pod kuchnią pali się w dalszym ciągu, wstępuje we mnie otucha. Może tak źle nie będzie, z pewnością nie na długo jesteśmy tu zesłani, wkrótce wrócimy. Jaki dziwny opał, ciemne, duże jak cegła „kostki". Gospodyni mówi, że to są kiziaki, wyrabiane z nawozu zwierzęcego (tutaj świńskiego) i słomy. — Podczas lata gromadzi się na stepie nawóz i słomę, dolewa wody, a następnie miesza się przy pomocy ludzkich nóg, po prostu „tańczy się" po tym nawozie, potem nakłada do drewnianych form i wyrzuca na step do wyschnięcia — objaśnia nam z humorem cały cykl produkcyjny kiziaków prorab Iwanów. — Po wysuszeniu układa sieje w sterty stojące przed każdą lepianką i kantorem (siedzibą miejscowych władz). Są osoby zatrudnione sezonowo przy wyrobie kiziaków, wy też będziecie do nich należeć. Pracownicy otrzymują przydział kiziaków na zimę, od ich ilości zależy ciepło w izbie podczas długiej syberyjskiej zimy, a więc są na wagę złota. Praca przy kiziakach jest nieciekawa, brudna i bardzo ciężka. Wreszcie prorab wychodzi. Małe dziecko w kołysce płacze, ma wysoką temperaturę, nie wiadomo, na co jest chore. Choruje też dwuletnia Wala. Na oknie stawiamy nasz krucyfiks, który jest zawsze z nami. Przedtem był podczas szczęśliwych dni w Poznaniu, teraz przemierza z nami świat. 2 maja mamy zacząć z Adasiem pierwszą pracę zarobkową w życiu: pasienie świń. Dziś wybiegam, aby rozejrzeć się dookoła. Słoneczny dzień, rozległy step, chodzą po nim majestatycznie wielbłądy. Niedaleko naszej lepianki urwisko i mały strumyk, trochę kamieni, również dużych i płaskich. Będą służyły do prania bielizny — myślę praktycznie. Po obu stronach strumyka rosną drzewa, będzie więc trochę cienia. Lato, jak mówią, jest tutaj bardzo upalne i prawie nigdy nie pada deszcz. Odkrywam małe źródełko, z którego przynoszę potem dwa wiadra wody, bardzo czystej i smacznej. Jędruś bawi się przed lepianką, a ja idę dalej w step. Jest dużo kretowisk, są jaszczurki i małe żmije, podobno są susły, ale na razie ich nie widzę. Zapuszczam się dość daleko, ale usiąść jeszcze nie można. Ziemia wilgotna, wchłonęła dopiero śnieg, a już roślinność budzi się do życia. Nastanie gorące lato: 40, 50 i więcej stopni. Wiosny i jesieni tu prawie nie ma. Jest krótkie lato i bardzo długa zima. Sowchoz przygotowuje się na dzień 1 maja. Siedziba miejscowych władz udekorowana jest czerwonymi chorągwiami, portretami Stalina i Lenina. Inne obiekty, takie jak sklep (ławka) i stołówka pracownicza też są przyozdobione. Idę w kierunku fermy świńskiej, chcę poznać drogę do pracy. Nie widzę żadnego „kantoru" urzędowego, a więc ferma pozostaje nie udekorowana. Spotykam rodaków spacerujących grupkami. Mówią, gdzie mieszkają. Zaczynamy się wzajemnie odwiedzać. Tutaj w „centrum" stoją dwa duże baraki. W każdym z nich jest osiem izb, w których na ogół mieszka po dwie polskie rodziny. Baraki i podłogi są z desek, ale ludzie nie są zadowoleni, gdyż są straszne pluskwy, całe roje pluskiew. Na ścianach są ślady staczanej z nimi nocnej walki, w której przegrał człowiek. Niewyspani, pogryzieni, boją się następnej nocy. Jak będzie cieplej, przeniosą się ze spaniem na step, nie widzą innego wyjścia. 1 maja miejscowa ludność gromadzi się na wiecu pod gołym niebem, a później mężczyźni piją wódkę. Wysyłamy pierwsze listy z sowchozu do tatusia i rodziny w Baryszu. Pogoda piękna, świeci słońce, przyroda też piękna, a mimo to jest bardzo smutno. Wieczorem kilka naszych rodzin zbiera się na stepie na pierwsze majowe nabożeństwo. Szybko zapada zmrok, nad nami gwiaździste niebo, w tle góry Ałtaju, srebrzysta stepowa trawa w poświacie księżyca srebrzy się jeszcze bardziej. I w tej scenerii odmawiamy Litanię Loretańską, a potem z całego zbolałego serca śpiewamy: Pod Twoją obronę uciekamy się święta Boża Rodzicielko. Uciekamy się do Ciebie, my tutaj wygnani, my zagubieni, my oddaleni o tysiące kilometrów od Ojczyzny i prosimy dziś Ciebie, nie opuszczaj nas! Wracamy. Z oddali dochodzi dźwięk bałałajek i śpiewy „czastuszek" (przyśpiewek ludowych). Słyszę je pierwszy raz, jestem pod ich urokiem, zostaję na stepie i wsłuchuję się. Szczególnie podoba mi się czastuszka z długim zawodzeniem: „Wyjdu, wyjdu w czisto pole, posmotru kakaja dal, a moj miłyj tak daloko, w serdcu toska i żal". 2 maja 1940 — czwartek, święto Wniebowstąpienia Pańskiego i nasz pierwszy dzień pracy. Idziemy z bratem polną drogą, dochodzimy do bazy świńskiej. Jest to kilka bardzo dużych, pobielanych baraków. W każdym z nich inny rodzaj świń. W jednym maciory z prosiętami, w innym „młodzież" świńska, w jeszcze innym olbrzymie knury, których dosłownie przestraszyłam się. Adaś otrzymał do pasienia knury, a ja stoję jeszcze przed świniarką, która ma zadecydować, co dostanę do pasienia. Jest to młoda Rosjanka, dość otyła, wygląda na bardzo silną i krzepką dziewczynę. Stoję przed nią jak chucherko, ubrana w elegancki, wiosenny płaszczyk (jeszcze z Poznania) i jasne pantofelki (innych nie mam), a włosy mam splecione w warkocz, związany granatową wstążką. Patrzy na mnie i uśmiecha się ironicznie. — Słuchaj, jak masz na imię? — Basia — odpowiadam. — To znaczy Warka. — Nie, nie nazywaj mnie Warką, bo to nie jest moje imię, nie brzmi po polsku i nie potrafię na nie reagować. Po dłuższym przekomarzaniu zgadza się na moją propozycję. A więc, pierwszy sukces w pracy, dla mnie bardzo istotny. — Oprowadzę cię po baraku, żebyś zobaczyła, na czym polega praca przy świniach. Wzdłuż baraku biegną dwa korytarze, po ich bokach boksy dla świń. Prosięta często się waży i ewentualnie dokarmia mlekiem z butelki ze smoczkiem. Wyglądają uroczo i prześmiesznie z tymi buteleczkami. Przyglądam się dłużej maciorom i myślę, że byłyby one najlepsze do pasienia. Z pewnością położą się z prosiętami w trawie i będę miała spokój. Dla takiego niewyrobionego pastucha jak ja, maciory i prosięta najlepsze na początek. Niestety, nic z tego. Dostaję „młodzież" świńską. — Basia, nie marudź i nie przyglądaj się za długo. Słuchaj, wypuszczam ci kilka klatek, kilkaset sztuk. Masz uważać, żeby żadna nie zaginęła, bo za to pójdziesz do więzienia. Wieczorem musisz wszystkie przyprowadzić. Będąc nad strumieniem urwałam witkę z drzewa, trzymam ją w ręce i czekam. Wypuszczone z boksów świnie wybiegają pędem w step. Nie jestem w stanie ich policzyć, bo niewiele brakowało, by mnie przewróciły. Gnają przed siebie jak szalone, wzbija się za nimi tabun kurzu. Biegnę, ile mam tylko sił, słyszę za sobą przenikliwy śmiech świniarki Marusi i jeszcze innych pracowników fermy. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie opanuję sytuacji, świnie gnają wciąż dalej i dalej, wydając jakieś dziwne głosy podobne do szczekania. Przecież ich nie dogonię. Po takim, co najmniej dwukilometrowym, biegu siadam i zaczynam płakać, czuję się nagle opuszczona przez wszystkich i bardzo samotna, tylko ze świniami na tym rozległym stepie; zresztą i one porozłaziły się grupkami, straciłam je z oczu. Na pewno ich nie odnajdę i nie przygonię do bazy. Czeka mnie więc więzienie i zamiast zarobku tylko wielki smutek dla najbliższych. Załamuję się zupełnie w tym pierwszym dniu pracy pasterskiej. Boję się brygadiera Bojar-kina. A potem jest mi już wszystko jedno. Patrzę na góry rysujące się w dali, na piękną trawę i rozkwitające kwiaty, na niebo. I nagle, tak jak nigdy dotąd, odczułam obecność Bo-ga-Stwórcy świata. Zaczynam się modlić: — Kim ja jestem wobec Ciebie, Boże? Czy mogę wołać do Ciebie jak do Ojca? Proszę, nie opuszczaj mnie, przyjdź mi z pomocą. Jestem teraz pasterką świń, zagubioną wraz nimi na stepie, ale jestem Twoim dzieckiem... Bądź ze mną! Modlę się o szczęśliwe zakończenie dzisiejszego dnia pracy, a także w intencji najbliższych. Już nie rozpaczam, dziecięca ufność i wiara dają nadzieję, że Ten, który wszystko stworzył, nie zapomni i o mnie. Wypowiadam Jego Imię z miłością, z głębi mojego serca „Ojcze nasz, który Jesteś...". Myślę teraz o kraju dalekim, o moich koleżankach, o moim szczęśliwym i beztroskim dzieciństwie. Jaka tutaj dzwoniąca cisza... Przestaję się bać, mam przy sobie dwa placki, zawinięte w gazetę. Tak bardzo mi smakują. Jutro koniecznie muszę wziąć ze sobą butelkę wody, nie przypuszczałam że będę tak długo i daleko na stepie. Już nie gonię za świniami, widzę, że powoli wracają i pasą się spokojnie. Słońce zaczyna chylić się ku zachodowi, stoję oczarowana. Tak pięknie wygląda step o zachodzie, tam właśnie jest moja Ojczyzna. — A Ty, o Chryste, wstępujesz dziś do nieba, ale zostań z nami... Dobrze, że jestem dziś pasterką, bo mogę dostrzec wielkość dzieła przez Ciebie stworzonego. Nogi mam pokaleczone przez bieg, pantofle podniszczone, ale to nieważne, wracam już do bazy. Teraz to moje świnie mnie prowadzą, podążam za nimi — co też za pastuch ze mnie. Na miejscu okazuje się, że brakuje dwóch sztuk. Marusia wydziera się na mnie, ale w końcu sama biegnie ich szukać, z pewnością też jest odpowiedzialna. Szczęśliwie znajduje je i wraca śpiewając czastuszki. Zamyka boksy i wychodzi przed barak jedząc siemieczki (ziarnka słonecznika). Wypluwa łuski dość głośno i daleko. Nasypuje i mnie do garści, są podpieczone i bardzo smaczne. A więc, zawarła ze mną przyjaźń — tak myślę. Na zakończenie mojego pierwszego dnia pracy daje mi płytę makucha. — Tylko schowaj pod bluzkę, bo wynosić nie wolno. — A co to jest? — Nie pytaj za dużo. To jest dobre do jedzenia, można podpiec na blacie kuchennym lub utłuc na miałką mąkę i zrobić placki. — Czy to jest moje wynagrodzenie w naturze? — Nie bądź głupia, to jest pokarm dla świń. Schowaj szybko i zmykaj do domu, i ani słowa nikomu, że to ode mnie. Wreszcie rozumiem — to prezent ukradziony dla mnie, nie dla siebie, a więc z myślą o drugim człowieku. Pierwsza nielegalna zapłata. Dziękuję. — Jutro, żebyś przyszła. Wystarczy, jak przyjdziesz na godzinę 9. — Oczywiście przyjdę. W drodze powrotnej do domu ożywają wyrzuty sumienia: pierwszy łup z kradzieży i pierwsze usprawiedliwienie swojego postępku, że dla świń musi wystarczyć pożywienia (dowiozą), a my jesteśmy głodni, żądni chleba. Co mam zrobić? Czy ukryć makuch przed gospodarzami? Jest to z kolei niewykonalne, jeśli chcemy upiec placki. Nie mogę pojąć, czy postępuję słusznie, czy nie. Sprawa rozwiązuje się sama. Zaczynamy piec placki, a gospodarze wcale nie okazują zdziwienia. Placki są wyśmienite, makuch bardzo się przydał. Dzielimy się swoimi wrażeniami z pierwszego dnia pracy. Adaś z Rosjaninem paśli knury. Podziwiam, że on się nie bał, wrócił jednak bez makucha. Zbyszka zaznajamiano z pracą na traktorach, ale okazało się, że jest odwrotnie, że to właśnie Zbyszek może ich dużo nauczyć. Jego wiedza przewyższa poziom kursu, podziwiano jego bystrość i „smykałkę". Oficjalny kurs musi jednak odbyć i uzyskać zaświadczenie. Będzie też miał zwiększoną rację chleba do 600 g. Wieczorem znów przychodzi prorab. Mówi, że wszyscy traktorzyści są zdumieni nieprzeciętnymi zdolnościami Zbyszka, naprawił bowiem traktor, którego dotąd nikomu nie udawało się naprawić. Nas to nie dziwi. Przecież Zbyszek w czasie wojny wrześniowej był w wojskach zmechanizowanych i walczył jako artylerzysta, poza tym to człowiek po maturze i do tego wszechstronnie uzdolniony. 3 maja — święto Matki Bożej Królowej Polski. Myślami i sercem wędruję na Jasną Górę. Byłam tam w maju 1938 r. razem ze swoją klasą, dosłownie przed dwoma laty. Teraz podążam przez step na fermę. W woreczku placki z makucha i butelka z wodą. Spotyka mnie wielka radość, do wypasu dostaję maciory z prosiętami, tylko 5 macior. — Basia, tak już będzie codziennie. — Bardzo ci dziękuję, Maruszka, jestem szczęśliwa, a prosiątka są takie śliczne. Maciory wypasa się w pobliżu bazy, zaraz za kilkoma krzyżami prawosławnymi. Jest to mały tutejszy cmentarzyk, nieogrodzony, chodzą po nim świnie. Dlaczego taki zaniedbany? Nieopodal znajduje się niewielka dolinka z bujną trawą, doskonałe miejsce do wypasu.Maciory oblężone prosiaczkami układają się, ja siadam w pobliżu. Moja praca będzie polegała na czuwaniu. Jutro przyniosę książki. Co za radość, będę mogła spokojnie czytać. Wprawdzie przywiozłam tylko szkolne podręczniki do klasy szóstej (chwyciłam je w ostatniej chwili w dniu wywozu), ale tutaj polskie słowo pisane ma nieocenioną wartość. Dziś nasze majowe nabożeństwo na stepie jest szczególnie uroczyste — Litania Loretańska z gorącym wezwaniem: Królowo Korony Polskiej, módl się za nami. Modlimy się za naszą umęczoną Ojczyznę, za nasze rodziny, za tych, co w kraju i na obczyźnie, za żołnierzy, za wszystkich poległych. Każdy dołącza swoją własną intencję. Później śpiewamy pieśni Maryjne. Myśli i serca nasze płyną w ten dzień przed cudowny obraz Matki Bożej na Jasnej Górze z prośbą o opiekę nad nami, o opiekę nad Polską. Następnego dnia przy pasieniu macior pochłaniam dosłownie książki, nasze polskie, ukochane książki. Czytam je od początku do końca, nie opuszczając żadnej czytanki. A kiedyś tak się nie chciało, tak trudno było napisać wypracowanie. Było to tak dawno, że wydaje się nieprawdziwe. Robimy przegląd naszych rzeczy, tych, które musimy zachować i tych na wymianę. Zdobywaną z trudem żywność uczymy się dzielić bardzo oszczędnie. 12 maja Zielone Święta. Przyniosłam do lepianki stepową trawę i piękne czerwone kwiaty. Nie znam ich nazwy, są podobne do piwonii. Liliowe i żółte, przypominają nasze irysy, są śliczne, choć nie pachną. Wychodzę na spacer z moim małym braciszkiem Jędrusiem. Biega radośnie po stepie i zrywa kwiatki. Później idziemy nad strumień, gdzie bawi się rzucając kamyki do wody. W końcu siada koło mnie i prosi, abym opowiadała o tatusiu, o Poznaniu, o pieskach i kotkach, które tam zostały. Opowiadam długo, słucha uważnie, oszczędzam mu tylko opowiadania o dobrych rzeczach do jedzenia. Wycinam papierowych żołnierzy, różne laleczki, a także ubranka dla nich, sama też bawię się nimi z wielką przyjemnością — są to nasze jedyne zabawki. Mistrzynią w rysowaniu i wycinaniu lalek jest Mira Urbańska. Jest więc trochę dziecięcej radości. Upały coraz większe, uczę się chodzić boso. Jakoś to mi wychodzi, choć miejscami piasek jest tak bardzo gorący, że można oparzyć stopy. 13 maja mamusia sprzedaje Zaikinowej letnią bluzkę za 20 rubli. Nadal wypasam świnie wcześnie rano i pod wieczór, bo w południe jest za gorąco dla małych prosiątek. Wisia Siekierska i Krysia Turkówna też pracują na fermie. Przydzielono im do pasienia „młodzież" świńską, czyli te bardzo ruchliwe, niespokojne i szczekające świnie, całe ich tabuny. Te młode, eleganckie dziewczęta z gimnazjum biegają za nimi po stepie, nie mogąc upilnować rozproszonych stad. Niekiedy dochodzi do tragikomicznych scen. Wypuszczone z boksów świnie gonią z miejsca z takim impetem, że potrafią zaatakować swoje pasterki, przewrócić je lub spowodować jazdę na oklep (jak na koniu) i ponieść daleko w step. Dziewczynki są przerażone i bardzo zmęczone, zwłaszcza teraz, podczas upałów. Pewnego dnia napiłam się nieco maślanki z wiadra przeznaczonego dla świń. Nie doszłam już do swoich macior, zasłabłam i leżałam nieprzytomna niedaleko bazy. Zauważyła mnie Marusia, zaczęła cucić, wylewając kubeł zimnej wody. Pomogło, ale byłam bardzo słaba i bardzo bolała mnie głowa. Nasza polska inteligencja, nieprzyzwyczajona do ciężkiej pracy, zwłaszcza w takich warunkach i podczas wielkich upałów, bardzo źle się czuje i fizycznie, i psychicznie. Osoby pracujące przy wyrobie kiziaków nie bardzo potrafią uporać się z tą pracą. Najpierw muszą załadować wóz, zaprzęgnięty w woły, świńskim nawozem i zawieźć w przeznaczone na ten cel miejsce. Następnie zanurzają się po kolana w tej masie, chodząc po niej w kółko aż do zupełnego wyrobienia z wodą i słomą, co wymaga ogromnego wysiłku. Są bardzo zmęczeni, spoceni i bardzo brudni. Chcą odpocząć, ale nadzorujący pracę nie pozwala. — Nie wykonaliście jeszcze normy. Pracują więc nadal aż do upadłego, mają ochlapane twarze, poranione nogi. Wieczorem po umyciu nie mogą pozbyć się swoistego zapachu. Z kolei byłam świadkiem innego wydarzenia przy wyrobie samanów (cegły z gliny). Jeden z polskich nauczycieli załadował wóz gliną, ale woły w żaden sposób nie chciały ruszyć z miejsca. Kazachowie zamiast pomóc, mówią: — Musisz głośno krzyczeć „cop ca be" i bić batem. Nie potrafił ani jednego, ani drugiego. Jego delikatne zawołanie „cop-ca-be" nie przekonało wołów, stały uparcie w miejscu. Ostrożne uderzenia batem też nie dały rezultatu, natomiast wywołało ogólny, szyderczy śmiech kazachskich i rosyjskich wyrostków. W końcu któryś z Polaków dopomógł i woły ruszyły. Na domiar złego po zrzuceniu gliny i rozmieszaniu jej z wodą i słomą, wpadły mu w tę breję okulary (był znacznym krótkowidzem). Szukał ich bezradnie rękami, zanurzając je coraz głębiej, a dookoła znów przenikliwy śmiech. — Panie profesorze, niech się pan nie martwi, odnajdziemy okulary. Podziękował nam i powiedział, że żadna praca nie hańbi człowieka, a upokorzenia, chociaż by najcięższe, należy znosić z godnością. Starsza córeczka naszych gospodarzy, Wala, jest coraz bardziej chora. Gospodyni prosi o chrzest. Pani Chomowa, która nas odwiedziła, chrzci dziecko, polewa główkę wodą i wypowiada słowa: — Ja ciebie chrzczę w Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Wszyscy stoimy dokoła po uprzednim wyznaniu wiary. Wieczorem chodzę nad strumień, aby wyprać w nim bardzo brudne, zaoliwione koszule naszego kochanego traktorzysty. Piorę na kamieniu, znalazłam na ten cel specjalne miejsce. W dni wolne od pracy przychodzę tu w dzień, rozkładam wówczas koszule na słońcu — zawsze trochę wybieleją. Jędruś przychodzi ze mną i bawi się na brzegu. Zaczynamy myśleć o odzieży na zimę, rozsądek tak nakazuje. Gospodarz mówi, że trzeba pilnować kiedy przywiozą do sklepu pimy-walonki (ciepłe, wysokie obuwie z wojłoku). — Inaczej nie przetrwacie zimy, musicie kupić. A także powinniście kupić ciepłe waciaki (pikowane kurtki). Są bardzo drogie, zarówno pimy jak i waciaki, zależnie od wielkości. Kosztują kilkaset rubli. Skąd weźmiemy tyle pieniędzy? Musimy sprzedać coś z naszych rzeczy za ruble, do tego nasz zarobek za pracę i może wystarczy na zakup niezbędnej odzieży. Zobaczymy. Na razie będziemy pilnować, kiedy znajdą się w sklepie. Znów następna transakcja. Tu w sowchozie za 2 serwety z szarego płótna otrzymujemy: 30 rubli, futrzaną czapkę, ciepłe pończochy i ciepłe skarpety (zimowych rzeczy nie mamy w ogóle). Lepianki Kazachów zgromadzone są jedna przy drugiej, co robi wrażenie oddzielnej osady — aułu (wieś kazachska). Położone na wzgórzu, niektóre ogrodzone glinianym murem, różnią się od tych w centrum. Kazachowie wyglądają egzotycznie, a zwłaszcza kobiety. Wydaje mi się, że nie potrafię ich rozróżnić, tak bardzo są podobni do siebie nawzajem. Sprawiają wrażenie nieufnych. Myślę, że nie darzą nas sympatią, bo i za co? Im samym ciężko żyć, a tu najazd wygnańców z zachodu na ich republikę. Ze starszymi trudno się porozumieć, zajmują się hodowlą baranów i wyprawiają skóry. Młodsi są bardziej przyjaźni, pracują na fermie, na polu, są traktorzystami. W ich domach pierwsze miejsce zajmują mężczyźni, kobiety nie mają wiele do powiedzenia. Twarze starych Kazachów wyglądają bardzo groźnie, a ich niezwykle szybki język wydaje się stałym krzykiem. Czasem można u nich kupić nabiał: kozie mleko i jajka. Ponieważ brama w glinianym murze jest otwarta, więc odważam się wejść. Długi, mroczny korytarz, który po zamknięciu drzwi staje się zupełnie ciemny. Idę po omacku, nieco strwożona, chcę natrafić na drzwi. Wreszcie są, pukam. Nikt nie odpowiada. Po pewnej chwili zaproszenie do wejścia (po kazachsku), wypowiedziane stanowczym, męskim głosem. Mam już duszę na ramieniu, ale wycofać się nie mogę. Wchodzę i spostrzegam, że znajduję się jakby na górnym piętrze lepianki. Na dole na glinianej polepie siedzi wokół paleniska kilkunastu mężczyzn, a jedyna w tym towarzystwie kobieta, bardzo stara, rzuca kawałki mięsa do kazanu (kociołka do gotowania mięsa), zawieszonego nad paleniskiem. Mężczyźni trzymają malowane, drewniane czarki i coś piją. — Amansyz ba (dzień dobry) — pozdrawiam ich i stoję jak wryta, bojąc się poruszyć. Oni, zdziwieni moim wtargnięciem, nie rozumieją, o co mi chodzi. Nie przerywając swojej sjesty, gestem wskazują mi, żebym zeszła na dół. Schodzę po kilku glinianych schodkach i siadam. W tym miejscu, gdzie stałam poprzednio leżały maty, więc była to sypialnia, weszłam niewłaściwymi drzwiami. Jestem przerażona niecodzienną scenerią. A może mnie tu zamordują? Wszyscy są bardzo poważni. Siedzę i czekam co będzie dalej. Po pewnym czasie kobieta podaje inną większą czarę z jakimś napojem najstarszemu mężczyźnie (widocznie zgodnie z rytuałem). Ten zanurza usta (wąsy też zostają zanurzone) i podaje następnemu. Piją wszyscy po kolei aż dochodzi do mnie. Nie wiem, jak mam się zachować. Czuję na sobie wzrok tylu par oczu. Patrzą na mnie, nic nie mówiąc. Umoczywszy więc usta (tak jak oni) w jakiejś niesmacznej, nieznanej mi dotąd cieczy, podaję ją dalej. Są zadowoleni. Po chwili próbuję wytłumaczyć im powód swej wizyty, ale nie rozumieją nadal. Dziękuję więc i wychodzę, tym razem właściwymi drzwiami. Zaczynam szybko uciekać, byle jak najdalej od aułu. Nikt mnie nie goni, a ja uciekam. Czuję jeszcze na sobie spojrzenia tylu czarnych, groźnych oczu. Od gospodarza dowiaduję się, że byłam po prostu uczestniczką uczty u potomka króla kazachskiego i że mnie jako młodą dziewczynę spotkało szczególne wyróżnienie. Dobrze że nie odmówiłam poczęstunku. Nie doceniam tego wyróżnienia, a nawet omijam ten dom z daleka. 22 maja imieniny mamusi — składamy serdeczne życzenia z naręczem stepowych kwiatów. Placki z makucha smakują wyjątkowo, popijamy je mlekiem (jeszcze ciągle tym za jedwabną koszulę), śpiewamy „sto lat", a mamusia ma łzy w oczach. Piszemy listy i oczekujemy na pierwsze listy do nas. Jak dotąd nie mamy jeszcze żadnej odpowiedzi. Niektórzy z naszych rodaków już otrzymują korespondencję z kraju, dzielą się zawartymi w niej wiadomościami. W każdym z listów prośba o wytrwanie, żeby się nie załamywać, że oni pomogą, będą wysyłać paczki, będą wspomagać i żeby mieć nadzieję na rychły powrót do domu. Wielka to radość, że jest łączność z krajem, że poczta działa i dociera do tych lepianek, zagubionych pośród stepu. Listonosz, młody Kazach, jeździ dwukółką do punktu rozdzielczego 16 km stąd. Mówi, że nigdy przedtem nie miał tyle pracy, a odkąd zaczęły przychodzić listy do Polaków pracy przybyło. Mówi to z uśmiechem, jest bardzo sympatyczny. Wraca zwykle pod wieczór, już z daleka wypatrujemy go i biegniemy naprzeciw. A on, też z daleka, wykrzykuje do kogo jest list, a także paczka, bo już pod koniec maja zaczęły i one przychodzić. 31 maja kończę trzynaście lat. Niewesołe te trzynaste urodziny, chociaż życzenia bardzo serdeczne. W Polsce powiedziano by, że to jeszcze lata dziecięce, a tutaj czuję się bardzo dorośle, pracuję zarobkowo. Niewiele pozostało z dziecięcych zabaw i radości. Czerwiec. Oddajemy się w opiekę Sercu Jezusa - Jezu, ufamy Tobie. 7 czerwca wielka radość: pierwszy list do nas, z Barysza od cioci Wandy (która tam dotarła z Wołynia). Pisze, że u nich wszystko w porządku, będą nam pomagać, pakują już paczki i przyślą pieniądze. Biegnę uradowana do lepianki, czytamy wszyscy po kolei, kilkakrotnie. Coraz bardziej zaczyna dokuczać głód, żywimy się makuchem i lebiodą (roślina szpinakowata). Zbyszek przynosi swój chleb dla nas i mówi, że on nie wchodzi do podziału, bo swoją porcję zjadł już w pracy. Czy jest tak rzeczywiście, mamy duże wątpliwości. Poświęcił dla nas swoje młode życie i zdrowie. Czy jesteśmy tego warci? Zawsze pełen humoru i osobistego uroku, dodaje wszystkim otuchy, pociesza i, jak może, pomaga. Mówi, że musimy przetrwać, że nie możemy się załamać. Kochamy go bardzo za jego dobroć, za to, że jest razem z nami, że jest naszą podporą. Młodzież polska, pomimo głodu i zmęczenia po ciężkiej, wyczerpującej pracy, spaceruje wieczorami po stepie. Rozmawiają, dyskutują, czasem śpiewają — to przywilej młodości. Ja jeszcze nie dorosłam do ich młodzieżowych dyskusji. Zazdroszczę tego przywileju, mogę ich tylko obserwować. Tak bardzo mi się podobają, zwłaszcza Krysia Turkówna, Wisia Siekierska, Roman Znamirowski, Tadzik Pyzik i jego siostra Linka. Dobrze, że mają choć trochę radości z tych wspólnych spotkań. W wolne dni zaczynamy wędrówki do pobliskich kołchozów na zamianę naszych rzeczy. Któregoś dnia wybieram się zupełnie sama do kołchozu Zołotucha, oddalonego o 6 km. Prowadzi tam piękna droga u podnóża wzgórz, a w końcowym jej odcinku — długi wąwóz pomiędzy skałami, pełen bujnej roślinności, okazałych krzewów i kwiatów. Odpoczywam w nim z dala od ludzi w cieniu i zupełnej ciszy. W torbie mam bluzkę, letnią sukienkę, koszulę nocną i jeszcze jakieś drobiazgi. Na razie nie myślę o zamianie, rozkoszuję się pięknem przyrody, a moje myśli oderwane od rzeczywistości przeradzają się w marzenia. Jest mi dobrze. Tymczasem, sądząc po słońcu, czas ucieka. Zrywam się jak ze snu i podążam dalej. W Zołotusze wstępuję od chaty do chaty, kobiety oglądają, przymierzają, targują się, a ja nie potrafię wycenić tych rzeczy, po prostu oddam za to, co mi dadzą. W jednym domu częstują mnie białym chlebem. Jem razem z nimi, maczając chleb w śmietanie. Jest wspaniały, uprzednio naznaczony znakiem krzyża przez kobietę kołchozową ze słowami: jedz na zdrowie 52 i niech Bóg ma cię w opiece i nas wszystkich. A więc i tu, przy łamaniu chleba wypowiadane jest z wielką czcią Imię Boże. Idę dalej, pomału pozbywam się swoich rzeczy. Kobiety proszą, żeby przyjść jeszcze, bo jest wiele chętnych do zamiany. Wracam radośnie. Dostałam 2 kg mąki, 2 kg kaszy z prosa, kawałek masła, słoik śmietany, słoik patoki (namiastka miodu), 10 jajek i cały duży, co najmniej trzykilogramowy, bochenek białego chleba. Idę ostrożnie, żeby nic nie wylać i nie potłuc, przede mną sześciokilometrowa długa droga. Ciężko, bolą mnie ręce, jestem coraz bardziej zmęczona, ale słodki to ciężar. Już widzę uradowane oczy Jędrusia, oczy pełne zadziwienia. To moje utrudzenie nic nie znaczy wobec radości, którą niedługo sprawię, wobec radości ich oczekiwania. Jest kilka kołchozów położonych w pobliżu, ale ja najlepiej lubię Zołotuchę, bo piękna do niej prowadzi droga. Mamusia też chodzi na zamianę, czasem chodzimy razem, czasem oddzielnie. I tak, co kilka dni, odbywa się nasza wędrówka. Wyprawy do kołchozów są bardzo męczące, ale musimy jakoś przeżyć. Wykorzystujemy letnie dni, choć bardzo upalne i męczące, bo w zimie będzie to zupełnie niemożliwe. Jeśli zostaniemy... Wąwóz przed Zołotucha, jak oaza, wynagradza mój trud, w nim rozmyślam, modlę się i snuję marzenia na przyszłość, marzenia o szczęściu. Idę tam ponownie z dwiema bluzkami i spódnicą, a wracam między innymi znów z bochenkiem białego chleba. W drodze powrotnej walczę ze sobą, żeby nie odłamać kawałka chleba, żeby przynieść chleb w całości. Pokusa jest bardzo silna, ale ją przezwyciężam. W domu mały Jędruś zachwycony, całuje mnie z radości i powtarza: mam biały chlebek. Aż trudno uwierzyć, jak to małe dziecko potrafi cieszyć się chlebem. Odwracam głowę, nie mogąc powstrzymać łez... Dla Jędrusia będziemy mieć nadal mleko, udaje nam się zamienić letnią wzorzystą spódnicę za 24 litry mleka (codziennie po 1 1) i 15 rubli gotówką. Za wieczorową bluzkę otrzymujemy 70 rubli. Czekamy na przywóz zimowej odzieży i walonek do sklepu, na razie nie ma. Na początku lipca 53 przychodzi następny list z Barysza. Pisze ciocia Zosia, że wszyscy są zdrowi, tylko babcia ciągle płacze i zamartwia się o nas. Starają się o pozwolenie na wysłanie 50-kilogramowej paczki z żywnością i ciepłą odzieżą. Cieszymy się samą myślą o takiej paczce, ale kiedy i czy w ogóle nadejdzie? Co na to powie nasz listonosz, czy zmieści się na dwukółkę? Jest o czym marzyć i na co czekać. Ale... ciepłe rzeczy? — To znaczy, że spodziewają się naszego pozostania tu na zimę. 22 lipca otrzymujemy listy od babuni i dziadziusia (oraz 340 rubli), czytamy je ze łzami wzruszenia. Są bardzo czułe, cała ich miłość przelana jest w słowo pisane. Przecież im też jest ciężko, z pewnością odmawiają sobie wiele, żeby nas ratować, żeby dać nam szansę przetrwania. Dyrektor sowchozu wydaje nakaz przeniesienia nas do baraku, do drugiej polskiej rodziny pani Marii Pławiakowej z pięciorgiem dzieci: Janka 18 lat, Stefa 17 lat, Wanda 13 lat, Jasio 9 lat, Adela 6 lat. Będzie nas więc razem 11 osób w niewielkiej izbie. Zaprzyjaźniliśmy się z naszymi gospodarzami, pożegnanie było łzawe, ale nakaz jest nakazem i nie mamy nic do powiedzenia. Rodzina Pławiaków serdecznie nas przyjmuje, niemniej będzie ciasno. Ale nie to jest najgorsze, najgorsze są pluskwy, pluskwy i jeszcze raz pluskwy. Pierwsza noc w baraku jest straszna. Zaledwie ułożyliśmy się do snu, już atakują nas całe ich roje, wprost nieprawdopodobne. Wędrują po naszych obolałych ciałach, po twarzy, wciskają się do ust — koszmar. Nie ma światła, zapalamy łuczywo. Jędruś płacze. Nie ma rady, przenosimy się ze swoim legowiskiem na step pod gołe niebo, tak jak to zrobiły od razu pozostałe „barakowe" rodziny, nauczone doświadczeniem. Noce są chłodne, ale chłód jest stokroć lepszy od tego robactwa. Co będzie w zimie? Następnego dnia zalewamy wrzątkiem wszystkie szpary w izbie. Będziemy codziennie powtarzać ten zabieg, może przed jesienią osiągniemy rezultat. Janka narzeka stale na ból głowy, nie wytrzymuje nerwowo tej strasznej nędzy i ciężkiej pracy, jest kompletnie załamana. Stefa ma pogodniejsze usposobienie, często się 54 uśmiecha, czasem nuci jakąś piosenkę. Niekiedy robi Jance wyrzuty: — Janka nie płacz, jesteś młoda, musisz przetrwać, trochę więcej optymizmu, nie możesz stale rozpaczać, wszystkim jest bardzo ciężko. Stajemy się bardziej ostrożni i czujni od czasu, jak pewnej nocy NKWD aresztowało panią Stefanię Lewicką. A więc znów była noc i zabranie ze zsyłki w nieznane. Powodu aresztowania nie znamy. W pracy awansuję na świniarkę, roznoszę świniom pokarm, dokarmiam prosięta z butelki, a jak nikt nie widzi, dokarmiam i siebie. Córeczka naszych byłych gospodarzy, mała Wala Jazowska umiera, wielka rozpacz rodziców i nasz żal. Dwóch Polaków umiera w lipcu 1940. Pan Popowicz, lat 61 to pierwszy polski krzyż na cmentarzyku w sowchozie. Czy mógł spodziewać się tego, że będzie na wieki spoczywał w kazachstańskiej obcej ziemi? — „Wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie". Nie doczekał powrotu do Ojczyzny. Czy będą jeszcze dalsze ofiary? Zadajemy sobie wszyscy takie pytanie. Mamusia od kilku dni pracuje na toku (klepisko), sprząta je pod składowanie zboża. Jędruś zostaje pod opieką małej Adeli i Jasia. Pewnego dnia, gdy wracałam z pracy, czternastoletni chłopiec Kamienionow (Rosjanin) zaczaił się, a potem gonił za mną z siekierą, krzycząc: — Ja ciebie muszę zabić, ty polska dziewczyno. Uciekałam, ile tylko miałam sił. Dobiegłam w końcu do koniusznej (stajni) i zaczęłam wspinać się po drabinie. Całe szczęście, że nadszedł jego ojciec, który wymierzył mu silną ręką sprawiedliwość. — Słyszysz! Nie wolno bić żadnych dzieci, ani polskich, ani ruskich, ani żadnych i straszyć ich też nie wolno. Chłopiec musiał mnie przeprosić. Znów udaje się nam zamienić mój szlafroczek za 17 litrów mleka. Zaprzyjaźniamy się z Wanią, dziewiętnastoletnim Rosjaninem, którego Zbyszek poznał w pracy. Wyraźnie lgnie do Polaków, jest inteligentny i kulturalny, dowcipny, a także pięknie śpiewa i gra na bałałajce. Mieszka z rodzicami (jedynak) w lepiance niedaleko sklepu. Obiecuje, że jak nadejdą pimy i waciaki, to zaraz da znać i że któregoś dnia nauczy mnie jazdy na wielbłądzie. Dotrzymał słowa. Bałam się nie na żarty, kiedy pomagał mi go dosiąść. Ujechałam spokojnie parę metrów, ale kiedy wielbłąd zaczął biec, przestraszyłam się bardzo i chociaż przygoda zakończyła się szczęśliwie, więcej nie próbowałam. Wania był niepocieszony. Odwiedza nas często, interesuje się historią, słucha naszych opowiadań o Polsce, mamy do niego zaufanie. Dla odprężenia śpiewa różne pieśni, a także czastuszki, przygrywając na bałałajce. Próbujemy nucić je razem. Częstuje nas siemieczkami, a nieraz przynosi upieczone przez matkę pierogi. Jego rodzice też nas polubili. Są to starsi, bardzo przyzwoici ludzie. Nasi dawni gospodarze Jazowscy wyjeżdżają z sowchozu, przyszli się pożegnać. Zostaję przeniesiona do pracy na polu: plewienie i okopywanie posadzonych drzewek w świeżo zakładanym sadzie. O świcie pracuje się możliwie, bliżej południa coraz uciążliwiej, upał nie do wytrzymania. Wypoczynek można sobie samemu wyznaczać pod warunkiem, że będzie wykonana norma, a ta jest ustalona i bardzo duża, jak na moje siły. Na dłoniach „mozoły" od narzędzi, zmęczenie coraz bardziej daje się we znaki i coraz częściej biegam do źródełka, aby napić się wody, przez to przedłużam sobie czas pracy. Jestem porządnie zmartwiona, co będzie, jak nie wykonam tej, nie wiem przez kogo wymyślonej, normy. Pracuję w pocie czoła, ale coraz wolniej. Przy świniach mogłam napić się mleka i pożywić makuchem, a tutaj? Jestem niemało zdziwiona, kiedy wieczorem nasz pomiarowy, młody Rosjanin, patrzy najpierw na mnie, utrudzoną, brudną i przerażoną, a potem mierzy ziemię i mówi: charaszo (dobrze), norma wykonana. Odtąd co dzień mam wpis o wykonaniu normy, chociaż jestem pewna, że nie wykonuję nawet połowy. Okazuje 56 się, że wszędzie można spotkać dobrych ludzi, nawet tu na syberyjskiej zsyłce. Po powrocie czekają na mnie placki z makucha, który przyniosła świniarka Marusia. Jakże więc nie wierzyć w dobroć człowieka? Poza makuchem nie mamy nic do jedzenia. W dzień wolny od pracy wybieramy się z mamą do kolonii niemieckiej Berezowka, oddalonej o 15 km (granica naszego poruszania się). Ogromny upał, jesteśmy bardzo zmęczone, wstępujemy do kolejnych chat, ale nasza zamiana nie dochodzi do skutku. Żadna z kobiet nie jest zainteresowana naszymi rzeczami, choć są prawie nowe, efektownie uszyte, kupione w najelegantszych sklepach Poznania. Jak mówią, obawiają się wielkiego głodu. Jesteśmy bardzo zmartwione, daremny nasz trud, a w domu czeka głodny Jędruś. Wracamy, skracamy sobie drogę idąc ścieżką przez pola ziemniaczane. Nagle przychodzi nam do głowy myśl, żeby podkopać kilka krzaczków (wielka pokusa, jutro będzie co jeść). Podkopujemy, ale niestety, zauważono nas. Jakiś mężczyzna, przypuszczalnie brygadier, krzyczy i nawołuje, potem wsiada w arbę i jedzie w naszym kierunku. Zaczynamy uciekać razem z naszym łupem. Uciekamy bardzo szybko, ile tylko mamy sił, ale droga prowadzi pod wysoką górę i do tego bardzo stromą, nie mamy żadnych szans. Arba coraz bliżej, słyszymy już wyraźny krzyk, żeby natychmiast zatrzymać się. Nie reagujemy, ciągle uciekamy. — Matko Boża Kochawińska, ratuj! Mamusia zdaje sobie sprawę, że grozi jej więzienie, a może i mnie także. Pogoń coraz bliżej, jest już naprawdę blisko. Ratuj nas, Boże! I nagle jakaś dziwna cisza. Oglądamy się, z arby odpada koło i toczy się z góry na dół. Słyszymy, jak sypią się straszne przekleństwa. Zyskujemy na czasie, wstępują w nas nowe siły, jesteśmy już na szczycie góry, za chwilę po jej drugiej stronie. Zbaczamy z drogi w step, kryjemy się w trawie za skalistymi kamieniami, których jest tutaj dużo. Dyszymy ciężko. Z pewnością nas nie odnajdzie, jesteśmy uratowane. Po pewnym czasie słyszymy, że jedzie drogą. Coraz głośniejsze i bliższe 57 uderzenia batem i ponowne przekleństwa, ale nie widząc nas zawraca. Długo jeszcze pozostajemy w naszej kryjówce, odmawiając dziękczynne modlitwy. Dla nas był to po prostu cud, podarowany nam w tej beznadziejnej, sądząc po ludzku, sytuacji. Jest już zupełnie ciemno, kiedy wracamy do sowchozu. Nasi panowie czekają pełni niepokoju, Jędruś też czeka i nie śpi mimo późnej pory. Zbyszek jest bardzo zdenerwowany naszym opowiadaniem, nigdy go takiego nie widziałam, tak to przeżywa. W końcu mówi: — To tylko cud was uratował. Za chwilę na płycie kuchennej gotują się ziemniaki, bo wszyscy są bardzo głodni. 1 sierpnia otrzymujemy pierwszą 8-kilogramową paczkę z Barysza. Nasz listonosz już z daleka wykrzykuje: — Elena Kazimirowna, dla was pismo (list) i paczka. Wszyscy uczestniczymy przy rozpakowaniu, czekamy w napięciu. Jest to niezwykła chwila, bardzo radosna. Mamusia wykłada na stół mąkę, kaszę mannę, cukier, suchary, smalec, cebulę, kakao, cukierki i malutki samochodzik dla Jędrulka. Odkładamy trochę przysmaków na poczęstunek dla odwiedzających nas. Jędruś najbardziej cieszy się cukierkami, są takie kolorowe i takie słodkie. Zbyszek wyjeżdża zaprzęgiem wielbłądzim po drzewo ponad 100 km. Otrzymał specjalne pozwolenie. Będzie nam go bardzo brakowało przez te kilka dni. Nie mamy jeszcze wiadomości od tatusia. Ciekawe, czy otrzymał nasze listy, czy już wie, że tu jesteśmy? Wyobrażam sobie, jak bardzo przejmie się naszym losem. 2 sierpnia zamieniamy moją sukienkę za 6 litrów mleka (1 litr mleka — 3 ruble). Przybywa polskich mogił. Zmarły dwie małe dziewczynki: jednoroczna Niedźwiedziówna i dwuletnia Lala Kruszelnicka. Smutek wielki. Jak pocieszyć rozpaczające matki? Krzyży coraz więcej. 7 sierpnia przychodzi następna 8-kilogramowa paczka z Barysza o podobnej zawartości. Wielka radość. Na kolację gotujemy kaszę okraszoną smalcem z cebulą. Zjadamy szybko i z żalem spoglądamy na puste już miski. A kiedyś tak się grymasiło. Nasze pozostałe rzeczy, przeznaczone na wymianę, staramy się zamienić za nabiał. I tak za jedwabną sukienkę, 2 koszule, 2 bluzki i serwetkę „richelieu" otrzymujemy 50 jajek (po 40 kopiejek), 60 litrów mleka (po 3 ruble), codziennie po 1 litrze i 2 kurczaki (po 6 rubli). Nareszcie rosół i nareszcie kawałek mięsa. Nie możemy dosłownie doczekać się, kiedy będzie gotowy, choć spalamy sporo z wielkim trudem zdobytego opału. Ileż tych radości i szczęścia na zesłaniu — cieszymy się tym, co dawniej było tak oczywiste, że aż niezauważalne. W czasie upałów gotujemy na dworze. Zbudowaliśmy prowizoryczne palenisko, nawet z blatem, możemy więc piec placki i buraki. Wieczorami lub w wolne dni chodzimy zbierać burzany do palenia. Są to wysuszone, łatwo łamiące się badyle, rosną około 3 km stąd. Wyposażeni w sznurki i różne paski do wiązania wyruszamy na wyprawę. Łamiemy burzany i układamy je w miarę równo, kaleczymy sobie ręce, ale chcemy przynieść jak najwięcej, choć nie zawsze się to udaje. Często przymierzam się do zbyt dużej wiązki i lecę do tyłu, nie mogąc dźwignąć. Trzeba z żalem część zostawić. Wracamy z tym opałem niesionym na plecach i głowie, uginamy się pod jego ciężarem. Głowa i plecy pełne kłującego pyłu z badyli, pot się leje, koszula przylepiona do ciała — droga przez mękę. Wprawdzie odpoczywamy kilka razy, ale za każdym razem coraz trudniej dźwignąć wiązkę. Nasze wyprawy po opał nie ograniczają się tylko do zbierania burzanów, chodzimy tez na oddalone o 5 km pastwisko, gdzie pasą się kołchozowe krowy, po wysuszone łajna. Napełniamy nimi worki i dźwigamy do domu. Przydział kiziaków na zimę będzie niewielki, musimy się jakoś zabezpieczyć. W lecie nie możemy marnować ich na palenie pod kuchnią. Przychodzą następne listy z Barysza. Nasi bliscy są zdrowi, nie mogą jednak przeboleć rozłąki z nami. Piszą też, że otrzymali pozwolenie na wysłanie dużej, 50-kilogramowej paczki, którą muszą nadać koleją. I znów radość oczekiwania. Śpimy nadal na powietrzu, pod gołym niebem, tak jak wszystkie polskie rodziny z baraków (ucieczka przed pluskwami). Przed snem trochę wspomnień, a potem: „Wszystkie nasze dzienne sprawy, przyjm litośnie Boże prawy". Zasypiamy... Nad nami rozgwieżdżone niebo i Ty, o Boże. Szkoła radziecka jesień Wszkole jest klasa siódma. Już klasa szósta przestaje mnie prześladować. Nareszcie awans. W klasie szesnaścioro dzieci różnych narodowości, nauczycielka bardzo miła. Znów poczułam się uczennicą. Adaś zostaje przyjęty do klasy szóstej. Wiele polskich dzieci zapisało się do szkoły. Przestajemy pracować, zarobione przez lato pieniądze trzymamy na zakup walonek. Początkowo piszemy w zeszytach kupionych w sklepie, a gdy tych zabrakło w zeszytach uszytych z gazet lub ze zniszczonych starych rosyjskich książek. Piszemy w nich między wierszami. Akcent w języku rosyjskim sprawia mi wielką trudność. Pisownię opanowuję dość szybko. Za wypracowania otrzymuję oceny dobre, a nawet bardzo dobre. Do domu nie zadają za wiele lekcji, widocznie kierują się warunkami i pracą dzieci poza obowiązkami szkolnymi. Na ogół lekcje są ciekawe z wyjątkiem historii. Tyle o tej rewolucji październikowej, że aż do znudzenia. Zupełnie mi to nie odpowiada. Jędruś prosi, żebym opowiedziała o szkole, o innych dzieciach, w co się na przerwach bawimy itp. Najbardziej interesuje go duża czarna tablica, na której piszemy i rysujemy białą kredą. Po szkole przynosimy wodę z dość daleka (około 500 m), bliższe źródełko wysycha przez lato. Woda jest wspaniała i orzeźwiająca, wracając pijemy ją prosto z wiadra. Wodę i nasze potrawy gotujemy w garnkach, zwanych czogunami. Na dole wąskie, wpuszczane wprost w palenisko, u góry znacznie szersze, zrobione są z czarnego żeliwa. Dorabiamy się także kilku kubków i misek zakupionych w sowchozowym sklepie. 12 września mamusia wymienia tu na miejscu, w sowchozie swoją piękną, czarną, wieczorową suknię z koronką za 4 kg masła (po 40 rubli za 1 kg) i 2,5 kg miodu (po 20 rubli). Natomiast za 2 bluzki otrzymuje 30 litrów mleka, po 1 litrze przez miesiąc. Dni są coraz krótsze i chłodniejsze, do szkoły nie możemy już chodzić boso. Na stepie też posmutniało, to już jesień. W szkole na przerwach kazachskie dzieci uczą mnie swoich słówek: bała — dziecko, kazymiczka — dziewczynka, bas — głowa, kaładam — miasto, mekter — szkoła, kitan —książka, adiesz — człowiek, bił — wiem, oryndyk — krzesło, żer — ziemia, żalku — naród, aga — tatuś, apa — mama, i wiele jeszcze innych, które zapisuję skrzętnie ku ich zadowoleniu. Wieczorem odrabiamy zadane lekcje przy kaganku, który kopci niemiłosiernie (buteleczka z knotem, zanurzonym w paliwie z traktora). W nosie pełno sadzy, twarze okopcone. Wania obiecuje, że postara się o lampę naftową ze szkiełkiem. Rano zajęcia szkolne, a po południu chodzimy na pola zbierać pokłoski. To, co uzbieramy jest już nasze własne — „ziarnko do ziarnka, a będzie miarka". Uzbieraliśmy trochę prosa, a nawet pszenicy. Co dzień dosypujemy wyłuskane ziarenka i bacznie obserwujemy, o ile się powiększają nasze woreczki z zimowym zapasem. Naszą ambicją jest, aby były pełne. Wielu naszych rodaków pracowało w akcji żniwnej na kombajnach, a od połowy września na toku przy rozrzucaniu, 62 młynkowaniu i nasypywaniu ziarna do worków. Jest to praca w wielkim pyle, połączona z dźwiganiem. Pracują tam: Wisia Siekierska, Krysia Turkówna, Linka Pyzikówna, Stasia Szandurska, Janka i Stefa Pławiakówny. Są bardzo młode, to zajęcie przerasta ich siły, wracają bardzo zmęczone. Ale jest też korzyść z pracy na toku. Wkłada się do niej możliwie jak najwyższe buty, aby nasypało się do nich trochę ziarna... przypadkowo i celowo. A potem radość z wysypywania. 29 września za moją koszulkę otrzymujemy 1 kg chleba. 1 października z uprażnienia (ćwiczenia) „W górach Pamiru" otrzymuję ocenę bardzo dobrą. Z pisaniem jest nie najgorzej, znacznie gorzej zmową, której, wydaje mi się, nigdy nie opanuję. Po prostu nie staram się o to. Wśród moich rówieśników z klasy nie czuję się najlepiej, mają zupełnie inne zainteresowania, na przerwach często pozostaję sama ze swoimi myślami. Bardzo smutne są niedziele bez kościoła, bez Mszy św., nawet cerkwi nigdzie nie ma w pobliżu. Była w Zołotusze, ale została zamieniona na magazyn. W niektórych lepiankach, zamieszkałych przez Rosjan, kobiety przechowują w ukryciu bardzo stare ikony z Matką Bożą. Pokazują je nam w wielkim zaufaniu, chcąc przez to powiedzieć, że i one wierzą, i potrafią się modlić. Pewnego dnia przybiega Wania i oznajmia, że do sklepu przywieźli oczekiwany przez nas towar. Kupujemy jedne duże pimy za 300 rubli, Adasiowi za 200, a dla mnie mniejsze za 72 ruble, 1 waciak, 2 ciepłe chusty i rękawice. Na więcej nie wystarczyło pieniędzy. Zbyszek ma otrzymać przydziałową, roboczą odzież, a także pimy. W domu przymierzamy na zmianę. Wyglądamy w tych strojach zupełnie inaczej, jakoś obco, nie jesteśmy podobni do siebie, przypominamy typowych Rosjan-Azjatów. Wania śmieje się z nas, jest wyraźnie rozbawiony. Zaprzyjaźniam się z Lusią Dumańską, moją rówieśnicą, | śliczną czarnowłosą dziewczyną. Mieszka z rodzicami nie (opodal naszego baraku w lepiance na wzgórzu. Odwiedzam ją 63 w wolnych chwilach, jest nam razem dobrze, rozmawiamy, wspólnie sobie marzymy, przenosimy się myślami w zupełnie inny świat. Wycinamy wzory sukien dla naszych papierowych lalek. Siedząc na progu lepianki lubimy wpatrywać się w zachodzące słońce, kryjące się za wzgórza. Step jest jeszcze przez chwilę rozświetlony czerwienią i złotem, a potem szybko zapada mrok. Zdzisia Sochacka mieszka daleko, nie spotykamy się często, jej ojciec jest stróżem na fermie. W baraku opróżnia się sąsiednia izba. Za zgodą dyrektora sowchozu Gałkina zajmujemy ją. Nie zamieszkujemy jednak sami, wprowadza się do nas pani Maria Kulikowska z Buczacza z córką Basią, moją rówieśnicą i synem Olkiem. Jest żoną oficera. Jej mąż jest w niewoli sowieckiej w Starobielsku. Przygotowujemy naszą izbę, sprzątamy. Stałe zalewanie wszystkich szpar wrzątkiem, a nawet naftą, dało w końcu pozytywny rezultat — wygraliśmy wojnę z pluskwami. Walczyły z nimi równocześnie wszystkie barakowe rodziny. Podłogę wyszorowałam. Lśni, jak powiedział Jędruś. Na ścianie zawieszam obrazek Matki Bożej Kochawińskiej i św. Andrzeja Boboli. Na środku stoi niewielki stół, który przykrywam wzorzystą serwetą, stawiam na nim krucyfiks, obok w słoiku stepowa, srebrzysta trawa. Pod ścianami prycze, czyli inaczej mówiąc, nasze łoża madejowe. I tak, przy ścianie za piecem prycza, na której będzie spać mamusia, Jędruś i ja, pod ścianą poprzeczną prycza Zbyszka i Adasia, a pod ścianą z oknem pani Kulikowskiej z Basią i Olkiem. Jesteśmy razem, dwie rodziny polskich zawodowych oficerów, którzy do końca walczyli w obronie Ojczyzny i dostali się do niewoli, jeden do niemieckiej, drugi do sowieckiej. Czekamy z niecierpliwością na wiadomości od nich. 2 października za letnie buty Zbyszka otrzymujemy pud (16 kg) kartofli (po 2 ruble za 1 kg) i 18 litrów mleka. Cieszymy się, że Jędruś na razie ma zapewnione mleko, którego w zimie już za żadną cenę nie obiecują. Następnego dnia tj. 3 października wybiegam naprzeciw listonosza i za chwilę wprost z jego pojazdu odbieram dwie 64 paczki. Obie są od nauczycieli z Barysza, zaadresowane do mnie. Łzy wzruszenia. Moi drodzy kochani nauczyciele, przecież tak krótko ich znałam, tak krótko mnie uczyli, a jednak pamiętają. Jakie to wspaniałe, gdy człowiek człowiekowi pomaga w nieszczęściu. Nie mam wprost słów na wyrażenie im wdzięczności. Czytamy list pełen zatroskania 0 nasz los, z równoczesną nutą optymizmu: jeszcze trochę cierpliwości, wytrwajcie, to już naprawdę niedługo. W paczkach, oprócz najpotrzebniejszych artykułów żywnościowych, są słodycze i kakao. Odpisuję jeszcze tego samego dnia na adres pani Czoperowej. Jutro w szkole opowiem o moich dawnych nauczycielach z Barysza i o ich pamięci o mnie. Jestem bardzo zadowolona, że mieszkam razem z Basią Kulikowska. Zaprzyjaźniamy się, razem wypełniamy nasze codzienne obowiązki, razem się uczymy, razem zwierzamy się sobie z naszych wspólnych trosk. Podobnie myślimy i podobnie odczuwamy. Interesujemy się historią, jesteśmy wielkimi patriotkami. 9 października 1940 spotyka nas ogromna radość. Przychodzi tutaj, odnajduje nas w dalekim stepie, w swino-sowchozie „Krasnyj Kazachstan", kartka od tatusia, kartka z Murnau z Oflagu VII a. Wydaje się, że to cud. Nareszcie pierwsza wiadomość. A więc, poczta dociera, łączność ponownie nawiązana. Niewielka kartka pisana jego ręką, jego kochane pismo. On, który nie zna języka rosyjskiego, tak poprawnie zaadresował. Data 15 IX, a więc niecały miesiąc wędrowała, pieczątka Moskwy 1 X. Siedzimy wszyscy przy stole, a mamusia wzruszonym głosem czyta: „Kochana Helusiu! Otrzymałem 1 kartkę od Ciebie, pisaną 19 VIII i list pisany 1 VIII, poza tym przed waszym wyjazdem, a także z drogi nic nie otrzymałem. Cieszę się, że mam wiadomości, nie cieszy mnie jednak wasza sytuacja. Nie mogłem do Was napisać, bo nie miałem adresu... Zrobiłem o Was różne starania, pisałem także do Szwecji. Zabezpieczcie się na zimę... Już może niedługo. Jestem zdrów i całuję Was mocno. Janek". Podajemy sobie kartkę z rąk do rąk, czytamy nieskończoną ilość razy — 65 łzy wzruszenia, łzy radości. Tatuś odnalazł nas tutaj, nie jesteśmy więc tacy zagubieni, jak by się wydawało. Pani Maria Kulikowska dzieli naszą radość. Będziemy teraz czekać na wiadomość ze Starobielska. — Tyle już listów wysłaliśmy i nadal wysyłamy i żadnej dotąd odpowiedzi — mówi pani Maria — gdyby nasze listy nie dochodziły, to korespondowałby z rodziną w Polsce, tymczasem i oni nie mają od niego żadnego znaku życia od lutego 1940. Nie traćmy nadziei. Może nie wszystkie listy dochodzą, może cenzura nie przepuszcza — snujemy różne domysły. 13 października, niedziela. Przymusowa praca na polu, dodatkowe zbieranie ziemniaków po wykopkach. Jest już bardzo zimno i niektóre ziemniaki są zmarznięte. Po przyjściu odrabiam jeszcze lekcje i czytam zadaną lekturę. 14 października zamieniamy granatowe szkolne spodenki za 30 rubli i 5 cebul. Następnego dnia otrzymujemy list od cioci Hali ze Lwowa, a w nim 30 rubli — aż dziwne, że nie zaginął — a także przekazem 120 rubli z Barysza. Bardzo cenna to pomoc naszych najbliższych. Czy zdołamy im się odwdzięczyć, czy będziemy mogli w przyszłości podziękować osobiście? Na razie pamiętamy w modlitwie, dziękując za nich, za to, że są. Kazachowie sprzedają nieraz kurdiuk (łój barani). Jest bardzo drogi, 130 rubli za 1 kg, ale czasem choć parę deko kupujemy do okraszenia naszych potraw. Już nikt nie mówi o powrocie przed zimą. Miejscowi twierdzą, że stąd nie ma powrotu. — Tu jest zsyłka, tu zostaniecie do końca życia — (tutejsi Rosjanie też są zesłańcami). Twarda to mowa, dobrze, że nie wierzymy. My ciągle mamy nadzieję i nią żyjemy. Mamy niezłomną wolę przetrwania i wiarę, że wrócimy. 22 października przychodzi list od Janka Piotrowskiego z Niemiec. Jest to siostrzeniec tatusia, wywieziony na roboty z Gostynia. Pisze między innymi, że pomaga naszemu tatusiowi, wysyłając mu paczki. Dobry z niego chłopiec. Sam 66 z pewnością ma ciężko na tych robotach, pracując u niemieckich gospodarzy, a pamięta o drugich. Odpisujemy, dziękując serdecznie za opiekę nad tatusiem. Jest coraz chłodniej, otrzymujemy przydział kiziaków na zimę, ustawiamy swoją stertę przed barakiem — rzeczywiście mało. A może zima nie będzie zbyt mroźna? Zobaczymy. Nasz barak ma dwa wejścia. Z każdego z nich wchodzi się do korytarza, po bokach którego są cztery izby mieszkalne, w sumie osiem izb. W wejściu pierwszym mieszkają: pani Kazimiera Kamińska z dwojgiem dzieci i matką, panią Iskrzyńską, pan Edmund Siekierski (z Buczacza) z żoną i dwiema córkami, Heleną i Jadwigą, oraz dwie rodziny rosyjskie. W wejściu drugim: pani Maria Pławiakowa z pięciorgiem dzieci, pani Franciszka Urbańska (nauczycielka z Buczacza) z dwiema córkami, Mirą i Wisią, oraz matką, panią Mroczkowską, pani Irena Znamirowska z synem Romanem, rodzina Hornów (polskich Żydów), pan Oskar Horn z matką staruszką i dwiema siostrami, i nasza pięcioosobowa rodzina z panią Marią Kulikowska i jej dziećmi. Po zajęciach w szkole odwiedzam panią Kołynyczową. Martusia już sama siedzi, Wasylek czuli się do swej małej siostrzyczki, a pani Jewdokia ma oczy pełne łez. Jest bardzo uczuciowa, łatwo się rozrzewnia. —Jak my przeżyjemy zimę. Z pewnością wszyscy zamarzniemy. Modlę się i modlę o powrót. Czy to możliwe, żeby Pan Bóg o nas zapomniał? Co ty o tym myślisz, Basiu? — Cóż ja mogę myśleć. Niech się pani nie martwi, jakoś przetrwamy, będziemy sobie wzajemnie pomagać. Proszę spojrzeć na małą Martusię, jak się uroczo uśmiecha. Na początku wydawało mi się, że skorzystam znacznie więcej z nauki w szkole, tymczasem poziom uczniów okazuje się bardzo nierówny. Niektórzy nie potrafią nawet poprawnie czytać, chociaż są w siódmej klasie i nauczycielka nie może pójść dalej z programem. Najważniejszym jednak argumentem za niechodzeniem do szkoły jest ten, że po prostu zbliża się zima, a ja nie mam w co się ubrać. Jeden waciak na wszystkich nie wystarczy. A poza tym, moje pimy za 72 ruble nie nadają się na mrozy. Postanawiam, że od listopada przestanę chodzić do szkoły, Adaś podejmuje taką samą decyzję, mamusia i Zbyszek akceptują. 30 października za swoją długą suknię mamusia otrzymuje 235 rubli, 8 kg kartofli i talerz kiszonej kapusty. Pieniądze składamy na dalszy zakup odzieży zimowej, inaczej zimy nie przetrwamy. Zbyszek zarabia ostatnio 150 rubli miesięcznie. Ze szkołą rozstaję się bez większego żalu. W centrum sowchozu niedaleko nas, mieszkają dwie siostry, Marusia i Muza Filipowicz. Marusia bardzo ładna i wesoła, natomiast Muza niezbyt ładna, można powiedzieć, że nawet brzydka, ale za to niezwykle miła i serdeczna. Chętnie kupują lub zamieniają za żywność rzeczy od Polaków. Mamusia pyta o ich pochodzenie, ponieważ noszą polskie nazwisko. Odpowiadają, że ojciec był Polakiem, a matka Chinką. Ojciec ich był zesłany do niewoli rosyjskiej podczas I wojny światowej. Stąd ich wielki sentyment do Polaków staje się dla nas zrozumiały. Muza bardzo polubiła naszego Jędrulka i co tylko może przynosi kochanemu Andriuszy. Przeważnie jest to mleko, ale to bardzo cenny dar. Jędruś również ją bardzo lubi. W wolnych chwilach Muza przychodzi do nas na pogawędkę. Opowiada nam któregoś dnia, że Marusia na kołchozową zabawę wybrała się w jedwabnej, różowej sukni z koronkami i wyglądała najładniej. — A wiecie skąd miała tę suknię — śmieje się Muza — to nocna koszula, którą kupiła od was. Mówiła, że co to przeszkadza, że to nocna koszula, ludzie się nie znają, a jest tak piękna, że szkoda jej do spania. Polacy mieszkający blisko również odwiedzają się wzajemnie. Zwłaszcza po otrzymaniu listów dzielą się na bieżąco wiadomościami, snują różne domysły. Co z nami będzie? Jak w tych strasznych warunkach przetrzymamy zimę? Ale opowiadają też o swojej przeszłości i wspominają..., wspominają... Jedna z wiejskich kobiet opowiada, że jak NKWD zabierało ich w nocy 13 kwietnia, to jeden z nich zapytał: ,,a oruże u was jest?" (oruże znaczy broń). Ona natomiast zrozumiała, że pyta o róże. „A byli u nas byli, tylko już przekwitli, nowe będą latem". Opowiada to z humorem ku rozweseleniu nas wszystkich, ale owego pamiętnego dnia, a raczej nocy, daleko jej było do humoru... Hela Siekierska pracuje w stołówce jako pomoc kuchenna. Okazuje się, że jak świnia zdechnie, to bywają obiady mięsne, chociaż w tym mięsie jest tak pełno robaków, że trudno oczyścić. Nie przejmuj się, mówią do niej, głodni pracownicy wszystko zjedzą i to z wielkim smakiem, jak dobrze przyprawisz. Oni nie muszą wiedzieć tego, co ty wiesz. Buran Zima 1940/41 Zima przychodzi nagle. Wprawdzie śnieg spadł już w październiku i temperatura dochodzi do minus 10 stopni, ale to jeszcze nie jest zima. Nie można jej odmierzać miesiącami, jak mówią miejscowi ludzie, po prostu zaskakuje nagle bardzo silnym mrozem. Dziś 1 listopada, Wszystkich Świętych i pierwszy piątek miesiąca. Chwila refleksji i zadumy. Przypominam sobie moje dziewięć pierwszych piątków miesiąca. — „Serce Jezusa gorejące ognisko miłości, zmiłuj się nad nami". Idę po mleko dla Jędrusia w nowym waciaku i nowych pimach. Śnieg sypie dużymi płatami, wzgórza okoliczne zupełnie białe, toną w śniegu, mróz minus 20 stopni. Wybieram się na cmentarzyk przy fermie świńskiej, jest zaniedbany, nie ma żadnego ogrodzenia. Kilka prawosławnych, drewnianych krzyży z zatartymi napisami, groby płaskie, zapadające się, nawet śnieg nie uformował z nich białych wzgórków. Modlę się za zmarłych, którzy tu spoczywają, za tych, których nigdy nie znałam, modlę się też za wszystkich poległych w obronie Ojczyzny. Odgarniam śnieg z krzyży, próbuję odczytać choć jeden napis. — Spoczywajcie w pokoju, niech Pan da wam odpoczynek wieczny. Może i my nie przetrzymamy zimy i obok was spoczniemy. Szybko odrzucam tę myśl i wracam do domu. 2 listopada, w Dzień Zaduszny, przychodzi druga kartka od tatusia, z dnia 27 września. Pisze między innymi: „martwię się o Was i staram się, żeby coś pomóc... pisałem do Ambasady Amerykańskiej i do Szwecji, może coś pomogą". Na pewno, kochany tatusiu, boisz się nadchodzącej zimy, która nas tu czeka, martwisz się, czy przeżyjemy. Jędrusiowi opowiadam, jak wyglądasz, przecież nie pamięta ciebie, był wtedy taki mały. Wieczorem to małe dziecko modli się ufnie 0 twoje zdrowie, jesteśmy wszyscy całym sercem z tobą. Nie martw się, jest z nami Zbyszek, który dodaje nam otuchy 1 ciężko pracuje, żebyśmy mogli przeżyć. Zima w pełni, drogi zawiane, lepianki do połowy toną w śniegu. Termometr na sklepie wskazuje minus 32 stopnie, jest wiatr i moje ślady są za chwilę zatarte. Zbyszek pracuje teraz przy naprawie traktorów. W naszej izbie robi się ciemno, zimno i nieprzytulnie, szyby w oknie zamarzły, pokryły się grubym, zlodowaciałym szronem tak, że można go zeskrobywać. Ściany szybko wilgotnieją. Najbardziej przykry jest ranek. Mamusia wstaje zawsze pierwsza. Skoro świt zapala pod kuchnią, kiziaki tlą się słabym płomieniem. Jakim błogosławieństwem jest ogień. Jest jakoś raźniej, gotuje się woda dla Zbyszka, zaparzamy zioła, a niekiedy, zamiast ziół, czaj kirpiczny w twardej kostce, tzw. czarną herbatę. Nie jest smaczna, ale do wszystkiego można się przyzwyczaić, do tego niezwykłego napoju również. Na płycie pieką się placki z makucha i gotuje się mleko dla Jędrusia. Ponieważ śniegu przybywa, problemem staje się przynoszenie wody. Do mycia i prania zaczynamy topić śnieg. Termometr wskazuje coraz niższe wartości. Ciekawe, jaki będzie rekord mrozu tej zimy. Listonosz jeździ na pocztę saniami, co drugi dzień, z tym większą radością witany jest jego powrót. Ze Starobielska nie ma nadal wiadomości od pana Kulikowskiego. Basia przestała już wychodzić naprzeciw listonosza, bo czeka tylko na ten jeden, jedyny list, a on nie nadchodzi. Zima coraz bardziej atakuje i przybiera na sile. W izbie zimno, zaczynamy oszczędzać kiziaki, które i tak w tym wysokim, drewnianym baraku nie utrzymują ciepła. Wieczorami siadamy wokół pieca (niektórzy na piecu) i ku pokrzepieniu serc śpiewamy różne wojskowe, patriotyczne i harcerskie pieśni, aż do wyczerpania repertuaru. Spanie we trójkę na naszych wąskich pryczach jest bardzo niewygodne. Można leżeć tylko na jednym boku, obrócenie się na drugi jest niemożliwe — chyba, że wszyscy razem, jak na komendę. Nasze kości są obolałe, odczuwamy każdą wąską i twardą deseczkę oraz szpary pomiędzy nimi, a do tego trzęsiemy się i dygoczemy z zimna, w końcu zmęczeni usypiamy. 22 listopada następny list od tatusia. Pisze do nas coraz częściej, nie mając pewności, czy wszystkie listy dochodzą. Kochany tatuś, jak dobrze, że pisze, tyle naszej radości. Przesyłamy mu słowa wdzięczności z całego serca. Na III uczastku zmarła pani Chojecka, prawie jej nie znałam, ale żal. Smutno jest spocząć w tej jakże obcej ziemi. Pogrzeb bez nabożeństwa żałobnego, bez księdza, bez najbliższych... Nie wiem, czy nasi najdrożsi, rodzina i przyjaciele, zdają sobie w pełni sprawę z tego, czym są dla nas ich listy, jaką wagę przywiązujemy do każdego słowa. Czytamy je po kilka razy, nie może nam uniknąć żaden szczegół. Usiłujemy czytać między wierszami, nawet to, czego nie ma, a co wyczuwamy. Jak ważne jest słowo ludzkie, słowo, które nas łączy, słowo, które dociera do nas i ożywia naszą nadzieję. 30 listopada imieniny Jędrusia. Zachowałam na ten dzień kilka cukierków z paczki. Jędruś cieszy się nimi bardzo, częstuje nas, ale świadomie rezygnujemy. Do pracy nie chodzimy, nie mamy dla wszystkich kompletnej odzieży, tylko jedna osoba może wyjść z domu podczas mrozu. Młodocianych nie zmuszają do pracy w zimie. Mamusia też zakończyła swoją pracę 12 listopada, pracowała ostatnio na fermie w zaparniku. Powiedziano nam, że jak będzie potrzeba zatrudnią nas okresowo przy odrzucaniu śniegu lub będziemy przeganiać świnie wokół bazy (zimowy spacer świń). Śnieg pada niemal codziennie, więc z pewnością będzie co robić. Już pracuje ekipa śniegowa, złożona z kilkunastu osób, na razie wystarcza. Ciężko jest wyżyć z jednej pensji Zbyszka, przydział chleba też znacznie mniejszy i długie przerwy w dostawie. Chleb ciemny, gliniasty z dużą ilością otrąb, ale jest to chleb, którego zawsze pragniemy. Mróz z każdym dniem nasila się. 4 grudnia moje i Basi imieniny. Jesteśmy obcałowane przez wszystkich. Od Jędrusia otrzymuję stepowe zasuszone kwiatki, które kiedyś nazbierał i kwiatki narysowane na skrawku gazety. Z wdzięczności za te kwiaty obiecuję dziś długie bajki. Przyglądam się mu uważnie: wymizerowana twarzyczka okolona jasnymi włosami, duże niebieskie, podkrążone oczy, bardzo poważne i jakby wpadnięte głębiej. Jędrulku kochany, cóż więcej możemy dla ciebie zrobić? To dla ciebie chodzimy po chatach dla zdobycia mleka, kawałka chleba czy ziemniaków, a mimo to jesteś taki mizerny. Cóż możemy więcej? Smutne i okrutne są pierwsze lata twojego dzieciństwa. Na ogół nie płaczesz, zahartowała cię bieda, jednak rzadko pojawia się uśmiech na twojej buzi, jesteś za poważny jak na swoje trzy lata. Wiesz, Jędrusiu, jak wrócimy do Polski, do tatusia, będzie zupełnie inaczej. Ale ty przecież nie wiesz, jak to może być inaczej, ty nie wiesz, jak wygląda szczęśliwe dzieciństwo. Każdy dzień tu przeżywany jest niezwykle ciężki, skreślamy go bez żalu z kalendarza, ale zachowujemy w pamięci. Całe szczęście, że przychodzi dużo listów, bogata korespondencja w jedną i drugą stronę. Mamusia otrzymuje list od pani Zofii Wasilkowskiej, żony oficera z Komorowa koło Ostrowi Mazowieckiej. Też została wywieziona 13 kwietnia z dziećmi, Basią i Zbyszkiem. Przebywają teraz w sowchozie w Aktiubińskiej obłaści. Pamiętam dobrze Basie i Zbyszka, nasze beztroskie, dziecięce zabawy... a teraz dzielimy wspólny los. Przyszedł też list od znajomej, pani Stefy Pierackiej z Katta Kurgan — również wywieziona. Ja z kolei otrzymuję listy od koleżanki z Barysza, Luci Tokarzówny, z którą prowadzę ożywioną korespondencję. Nasi ludzie politykują między sobą, rozważają, co będzie i jak będzie, co się z nami stanie, kiedy wrócimy? Są to domysły własne i te wynikające z korespondencji. Woda jest teraz na wagę złota, są wielkie trudności z jej przynoszeniem. Chodzi się po nią daleko do przerębli. Prowadzi tam długi, co najmniej 50-metrowy tunel, wykopany w śniegu i przykryty dachem ze zmarzliny śniegowej (osłona przerębli). Tunel jest spadzisty i bardzo śliski, a na samym dole — wyrąbany w lodzie otwór. Dojście jest trudne, bo woda z wiader, choć niesionych ostrożnie, wychlapuje się. Tworzy się niebezpieczna ślizgawka, można więc zjechać i wpaść do przerębli. Chodzimy w kilka osób, podając sobie ręce. Jest to cała wyprawa. Mróz osiąga już minus 40, minus 50 stopni. Wychodzę z domu tylko po wodę i po mleko dla Jędrusia, a mam już silnie odmrożone ręce i nogi, bardzo mnie bolą i swędzą. Po przyjściu rozcieranie, zanurzanie w zimnej wodzie, łzy cisną się do oczu. Wieczorem naprzemienne moczenie w zimnej i gorącej wodzie, a potem smarowanie naftą. Zbyszek po powrocie z pracy długo rozgrzewa się, wykonuje różne ćwiczenia, pije gorący czaj i powoli wraca mu humor. — Ruszajcie się trochę, nie siedźcie jak zmarznięte puchacze, więcej życia! Lepianki już całkowicie pod śniegiem, z wyjątkiem naszych baraków, które jako najwyższe obiekty są zasypane tylko do połowy. Przykre są „spacery" do ubikacji oddalonej o 50 m. Współczujemy każdemu wychodzącemu, choć wiadomo, że nikt nie uchroni się od tego. Wychodząc zakładamy chusty na głowę w ten sposób, że tylko oczy pozostają odkryte, niemniej wokół ust i nosa pojawia się zamarznięty szron od naszych oddechów. Nie wyobrażałam sobie dotąd, że może istnieć taki wielki mróz zatykający dosłownie każdy oddech. 74 Nasz sowchoz w swej surowej zimowej szacie upodabnia się do eskimoskiej osady, szkoda tylko, że nie mamy futer jak oni, a także psich zaprzęgów. Przed każdą lepianką jej mieszkańcy wykopują tunel do przejścia. Okazuje się, że można mieszkać pod śniegiem. Wydaje się, że dym wydobywa się wprost ze śniegu, a nie z mało widocznych kominów. Chodzę dogrzewać się do Lusi Dumańskiej, u niej w zasypanej lepiance jest znacznie cieplej. 13 grudnia przychodzi list od cioci Wandzi z Barysza, dociera do nas już po 11 dniach. Ciocia pisze w nim: „wysłaliśmy wam 30 listopada paczkę 50-kilogramową koleją do stacji Semipałatyńsk, ponieważ nie wiemy, jak nazywa się Wasza najbliższa stacja. Załączam kwit bagażowy Nr 017215, może pojedziecie i zwrócicie się z prośbą do naczelnika, żeby porozumiał się z Semipałatyńskiem i skierował paczkę na właściwą stację. Chodzi o to, żeby nie przepadła lub nie wróciła. W paczce jest mąka pszenna, kukurydziana, kasza perłowa, 3 pęcherze smalcu, 2 kawałki słoniny, grzyby, mak, trochę cukru, jabłka i gruszki suszone, spirytus i 1,5 kg tytoniu, koszula i spodnie dla Zbysia, cukierki i zabawki dla Jędrusia. Wysyłamy tę paczkę na próbę, jeśli dojdzie, natychmiast nadajcie depeszę, to wyślemy drugą. W paczce jest też zeszyt z obszernymi listami od całej rodziny... ciocia Hala przygotowała dla Was ciepłe rzeczy, tylko ma kłopot z wysyłką, bo we Lwowie nie chcą przyjąć. Nie martwcie się, wszystko się skończy, inaczej życie się ułoży, tylko jeszcze trochę cierpliwości. Starania o wasz powrót poczynione i mamy nadzieję, że wrócicie prędzej, jak się spodziewacie. Basiuniu, napisz liścik, bo wszyscy zachwycamy się Twoimi listami, tak ślicznie dziecino piszesz". Zaniemówiliśmy z wrażenia, jak bardzo o nas myślą, starają się o nasz powrót. Czy to możliwe? Czy im obiecano? My jednak nie potrafimy uwierzyć. Stąd nie można się wydostać... Rozumiemy, że oni chcą zrobić wszystko w naszej sprawie, licząc, że się uda. My nie łudzimy się co do rezultatu. Natomiast ogromna radość z wiadomości o wysłaniu paczki. 75 Czy ona tylko dojdzie? Skierowana jest przecież na inną stację docelową. Tyle w niej świątecznych przysmaków. Na najbliższą stację jest 36 km, wyjazd tam jest poza strefą możliwości naszego poruszania się, a nikt z tubylców nie jeździ, bo są silne zamiecie śnieżne. No cóż, będziemy czekać. Zbliżają się święta Bożego Narodzenia, drugie wojenne, a pierwsze tutaj w Kazachstanie, w sowchozie. W jaki sposób możemy się przygotować do nich? Na razie oszczędzamy kiziaki, żeby na święta było cieplej w naszej izbie, żeby było radośniej, żeby jak najdłużej podtrzymywać ogień. Będziemy śpiewać kolędy, może po raz pierwszy, może dotąd nikt ich nie śpiewał w swino-sowchozie „Krasnyj Kazachstan". — Czekamy na Narodzenie Twoje, Boże, tu na zesłaniu w chatach zasypanych śniegiem, oświetlonych kagankami. Będziemy wyglądać przez zamarznięte, oszronione szyby i czekać na Twoje przyjście. Wiemy, że przyjdziesz na pewno, przygotowujemy miejsce dla Ciebie, wierzymy, że nie ominiesz naszej chaty i naszego ubóstwa. Przyjdziesz wraz ze swoją i naszą Matką, przyjdziesz ze swoją miłością. Jak dobrze jest na Kogoś czekać i mieć na Kogo czekać... 18 grudnia 1940 sowchozem wstrząsnęła straszna wiadomość. Dziś wczesnym rankiem Krysia Turkówna znalazła zamarzniętą panią Stellę Kropiwko, lat 43 (z Buczacza) w oknie lepianki, w której mieszkała, na wpół wychyloną przez wybitą szybę. Na jej zwisającej przez okno prawej ręce obcięty był serdeczny palec, na którym nosiła obrączkę. Nikt nie wie i z pewnością nie dowie się nigdy, jak to się stało — mieszkała sama. Jesteśmy ogromnie przejęci tym faktem, to następny krzyż. Bardzo lubiłam tę dość tęgą panią o dobrym spojrzeniu i ujmującym, głębokim głosie. Jakie tragiczne i straszne odejście. Poza modlitwą nie możemy nic więcej ofiarować pani Stelli, nie doczekała nawet pierwszych świąt na obczyźnie. 19 grudnia zamieniamy bieliznę pościelową na 2 pudy kartofli, 10 litrów mleka i 50 rubli gotówką. 23 grudnia, na dzień przed wigilią otrzymujemy telegram z Barysza o wysłaniu drugiej paczki. Nie oczekują więc na zawiadomienie, z pewnością zwątpili, czy ta pierwsza w ogóle dojdzie. Wigilia Bożego Narodzenia wypada we wtorek. Są to równocześnie Adasia imieniny, składamy życzenia. Dziś spalamy więcej kiziaków niż przewiduje nasza codzienna norma. Rozchodzi się miłe ciepło. Patrzymy i nie wierzymy własnym oczom — mamusia wysypuje na stół białą, piękną mąkę, specjalnie zachowaną na ten dzień, jeszcze z paczki. Wyrabia ciasto na kluski. Pani Kulikowska ma trochę topionego masła, a także cebulę. Stół nakrywamy serwetą, kładziemy sianko, na środku krzyż i książeczka do nabożeństwa, opłatek z Ojczyzny i kaganek zamiast świecy. Do miseczek nalewamy barszcz z białych buraków. Jest kawałeczek chleba i pieczony makuch. Bardzo uroczysta wieczerza. Stoimy wszyscy wokół stołu (8 osób), dwie rodziny polskich oficerów. Czynimy znak krzyża i zaczynamy modlitwę. — Odczuwamy Twoją obecność, Panie Jezu, pośród nas. Dzielimy się opłatkiem ze łzami w oczach, składamy sobie życzenia serdeczne, płacząc. Myślimy o naszych najbliższych, o mężach i ojcach w Murnau i Starobielsku. Jaka jest ich wigilia? Myślimy o naszej Ojczyźnie, podzielonej między dwóch wrogów, o tym, co przeżywają nasi rodacy. Z pewnością nie jest im łatwo. Barszcz wyśmienity, a za chwilę na stół wjeżdżają w czogunie białe kluski z przyrumienioną na maśle cebulką. Na deser kompot z suszu owocowego. Wystarcza jadła dla wszystkich i nie będzie wydzielane. Za oknem siarczysty mróz, a my zaczynamy śpiewać kolędy. Pierwsza z nich to „Wśród nocnej ciszy". Z życzeniami idziemy do naszych sąsiadów, łamiemy się opłatkiem, nie omijamy także żydowskiej rodziny Hornów. Przychodzą dalsi sąsiedzi z lepianek, a pani Horn owa przynosi nam dwie świece na stół, słoiczek miodu i kilka orzechów dla Jędrusia. Wychodzę na chwilę za próg domu, spoglądam na niebo usiane gwiazdami. Może i tatuś patrzy na nie, może więc razem wypatrujemy tej jedynej, prowadzącej do ojczystego Betlejem. 76 77 — Jestem przy tobie, ojcze, dla kochających serc nie ma granic i nie ma odległości. Chwila zadumy. Dobrze, że jest cicho, nie ma wiatru i zamieci, tylko z oddali słychać skrzypiący śnieg, widocznie ktoś idzie. Szybko wracam, w izbie jeszcze ciepło. Choć mróz przyozdobił nasze okno srebrzystymi kwiatami, nie jest on jednak naszym sprzymierzeńcem. Śpiewamy dalej kolędy, wszystkie jakie znamy. Jędruś uradowany —jak dzisiaj miło. Kiziaki powoli dogasają, a ja z Basią wchodzimy na piec i zagłębiamy się w przepisy kulinarne. Pierwszy idzie na warsztat tort czekoladowy, a potem makowy, najbardziej tęsknimy za ich właśnie smakiem. W Ojczyźnie śpieszą już na Pasterkę, oni też będą modlić się przez łzy. Jędruś usypia na twardej pryczy, trzymając w rączce laleczkę z papieru, którą dziś otrzymał od nas w prezencie. W pierwszy dzień świąt Zbyszek nie idzie do pracy (brygadier dał mu wolny dzień). Obiecał nam, że będzie opowiadać wiele ciekawych wydarzeń ze swego życia. Siedzimy w pobliżu pieca, słuchamy z przejęciem. Uśmiecha się do swoich myśli, do wspomnień tamtego czasu i do nas. Mówi bardzo obrazowo i pięknie. Na obiad gotujemy ziemniaki. Wieczorem zapalamy na stole świeczki, płomyki ich migoczą, jak kiedyś na choince. Nagle z za okna dochodzi do nas piękny śpiew: „Gdy się Chrystus rodzi i na świat przychodzi". To nasi młodzi kolędnicy uprzyjemniają nam święta. Zapraszamy ich do izby. Po chwili idą dalej, Zbyszek dołącza do nich. Mija i drugi dzień świąt. Czy następne święta będą już w wolnej Ojczyźnie? I znów pytanie bez odpowiedzi. Mamusia układa pasjansa, przypatrujemy się, czy wyjdzie. Nie wyszedł. — Mamusiu, a co pomyślałaś? — Nieważne. I zaczyna układać na nowo. W izbie zimno, nie możemy sobie pozwolić na ciągłe podkładanie pod kuchnię. Nastrój świąteczny minął, wróciła szara codzienna rzeczywistość, walka o przetrwanie. Moje odmrożone ręce i nogi dają stale znać o sobie, 78 dotychczasowe zabiegi przynoszą mi ulgę, ale nie na długo, palce u rąk sinoczerwone, obrzęknięte, wyglądają jak wykrzywione wałeczki. Miejscowi ludzie ostrzegają, żeby za daleko nie wychodzić, gdyż wilki grasują po stepie, podchodzą pod fermę świńską, a nawet pod lepianki stojące na uboczu. 30 grudnia dyrektor sowchozu Gałkin wzywa siedem Polek i zleca im pracę przy świniach. Daje im wybór: praca dzienna jako świniarki lub praca nocna — stróżowanie. Pani Bronisława Jankiewicz i pani Dora Chomowa decydują się na pracę nocną, w dzień chcą być ze swoimi dziećmi, zwłaszcza teraz podczas śnieżnej mroźnej zimy. Przystępują do pracy w nocy z 30 na 31 grudnia. Oto relacja pani Jankiewiczowej zapisana na gorąco po tym wydarzeniu: „Dobrze nam było we dwie. Nie spałyśmy całą noc, modliłyśmy się i kolędowały. Wspominałyśmy jak sen swoje przeszłe życie i tak upłynęła noc. Nadeszły świniarki z dziennej zmiany, aby nas zwolnić, czas więc było wracać do domu, do swoich dzieci, które zapewne całą noc nie spały. Wychodzimy, a tu zawieja śnieżna, huragan, boimy się iść. Podchodzi do nas jedna z Polek, która też stróżowała i powiada: — Chodźcie, ja tu stróżuję 4 miesiące, drogę znam, z zamkniętymi oczami zajdę do domu. Więc poszłyśmy. Ciemno, świata nie widać, wiatr nas trąca. Trzymamy się za ręce, gdyż na krok nic nie widać. Idziemy grzęznąc w śniegu, padamy, gdyż straszne zaspy. Idziemy może już godzinę. Do domu było niedaleko, pół godziny drogi, więc błądzimy. Strach nas ogarnął przed wilkami oraz przed zamarznięciem. Wołamy o pomoc, lecz nikt nas nie słyszy, bo kto usłyszy ludzki głos wśród stepu, w takiej zawiei. Nikogo nigdzie. Wołamy bez przerwy: ratunku! Ale na próżno, bo tylko szum wiatru nam odpowiada. Zaczęłam się modlić do Matki Najświętszej, mówiłam bez przerwy Zdrowaś Maryjo, litanię, Pod Twoją obronę oraz modlitwę św. Bernarda, prosząc: O Matko Najświętsza, nie opuszczaj, ratuj, nie pozwól zginąć... Na dworze coraz straszniej, siły nas opuszczają, a ratunku nie ma, płaczemy. 79 — Dzieci nasze kochane, co z wami będzie, jak my zginiemy? Przywiozłyśmy was aż na Sybir, ażeby was tu osierocić. Strach przed śmiercią oraz żal za dzieckiem nie do opisania. Płakałam, krzyczałam, prosiłam i pytałam: O Matko Najświętsza, czy mnie słyszysz? O Matko Boża, zawsze opiekowałaś się mną, całe lata pomagałaś w smutku i niedoli, a teraz mnie opuszczasz, pozwalasz zaginąć w stepie, gdzie na pewno nie prędko nas kto odnajdzie? O Matko Boża, nie opuszczaj nas, ratuj, dopomóż jeszcze choć raz zobaczyć nasze dzieci. — Nagle spostrzegamy rolę, jakimś cudem nie zawianą. Więc mówię: chodźmy tą rolą, może nas gdzieś zaprowadzi. I poszłyśmy. Idziemy dość długo, sił coraz mniej, aż tu patrzymy... droga. Idziemy teraz tą drogą, idziemy i znowu nas strach ogarnął. Kto wie, dokąd ta droga prowadzi, czy zdążymy dojść do jakiejś wioski? Padamy ze zmęczenia, odzież na nas obmarzła, wyglądamy jak słupy śniegowe, całe oblodzone. Nagle przed nami — domy! O Boże, jesteśmy uratowane. Łzy cisną się do oczu, łzy radości i wdzięczności Matce Najświętszej, że nas nie opuściła, że nas wyratowała od strasznej śmierci. Łzy zamarzają na naszych twarzach. Weszłyśmy do domu, mieszkali w nim Polacy. Przelękli się, gdyż nie byłyśmy podobne do ludzi. Ostrożnie ściągnęli z nas odzież, która przymarzła do ciała. Rąk nie mogłam zupełnie zgiąć, zdawało mi się, że się połamią, tak były skostniałe. Myślałam, że straciłam i ręce, i nogi, lecz moc Matki Najświętszej nie dopuściła do tego. To jest nie do opisania. Po rozgrzaniu się i wypoczęciu jestem chwała Bogu zdrowa, jak i moje towarzyszki, co uważamy za cud Boży. Za pomoc, za cudowne ocalenie dziękuję Matce Najświętszej. Trzecią osobą w tym wydarzeniu była pani Maria Pławiakowa, nasza najbliższa sąsiadka." 31 grudnia 1940 rano dzieci czekały na powrót swych matek z pracy. Około południa poważnie się zaniepokoiły, w końcu z wielkim płaczem całą gromadą, na czele z jedenastoletnią Kazia Jankiewicz, udały się do gabinetu dyrektora sowchozu Gałkina. 80 — Gdzie są nasze mamy, dlaczego do tej pory nie wróciły, co się z nimi stało? Dyrektor nie mógł ich uspokoić, tak płakały i rozpaczały. Obiecał, że zaraz wyśle kilkunastu mężczyzn na poszukiwanie i sam osobiście weźmie udział w tej akcji. Pocieszał dzieci, że na pewno mamy się odnajdą. — Idźcie do domu i spokojnie czekajcie. Ekipa poszukująca wyjechała natychmiast w teren na koniach i na nartach, nasz Zbyszek również należał do tej ekipy. Rozjechali się w różne strony, niektórzy z nich trafili na ślady wilków i byli przekonani, że kobiety już nie żyją. Dyrektor Gałkin miał najwięcej szczęścia, to właśnie on dojechał do III uczastka, oddalonego o 10 km, gdzie odnalazł wszystkie trzy Polki. Powiedział do pani Jankiewiczowej: — Napiszcie kartkę, że żyjecie, bo inaczej wasza córka mi nie uwierzy. Po powrocie do sowchozu wręczył tę kartkę Kazi, a po kobiety wysłał sanie. Zakończył się więc szczęśliwie ten dzień sylwestrowy, pierwszy przeżywany na obczyźnie. Dziś otrzymujemy list z Barysza z życzeniami świątecznymi i opłatkiem. Spóźnił się, ale zdążył przyjść jeszcze przed Nowym Rokiem. Dzielimy się ponownie opłatkiem, którym łamali się oni w Ojczyźnie... Nowy rok 1941 wita nas wielkim mrozem i zamiecią. Nie jest to jeszcze buran. Choć widoczność ograniczona, ale wiatr niezbyt silny. Nasze mamusie, na prośbę moją i Basi, wspominają bale sylwestrowe. Opowiadają o pięknych balowych sukniach, opisują je szczegółowo. Nam oczy płoną z wrażenia. Czy i my kiedyś w życiu będziemy mieć swój pierwszy bal? Idziemy po wodę do przerębli, ubieramy się, w co tylko się da, zakładam duże pimy. Mróz z miejsca zatyka, nie można przemówić nawet słowa. W tunelu pośliznęłam się, puszczam czyjąś rękę i niewiele brakuje, abym wpadła do przerębli. Dosłownie w ostatniej chwili zatrzymuję się jakimś cudem. Trochę się potłukłam, ale wracam z wiadrem wody. Niemniej 81 przygoda ta mogła zakończyć się tragicznie w ten pierwszy dzień nowego roku. 6 stycznia święto Trzech Króli. Listonosz zawiadamia, że nadeszła do nas 50-kilogramowa paczka. Nie mógł jej przywieźć, ponieważ jeździł na pocztę małymi saniami i nie miał na nią miejsca. — Za dwa dni wam przywiozę, ale już możecie się cieszyć. Nasza radość nie ma granic, tym bardziej, że nasze żywnościowe zapasy już się kończą. Żyjemy teraz z dnia na dzień. Następnego dnia mróz nieco mniejszy, ale dzień bez-słoneczny, dziwnie przygnębiający. I nagle koło południa rozlega się jakieś niesamowite wycie, zaczyna się wichura. Z każdą chwilą nasila się, potężnieje przechodząc w huragan — zupełnie jakby wyło na raz kilka stad wilków. Nie można otworzyć drzwi na zewnątrz, wicher przewraca z nóg i nie jest się w stanie dociągnąć drzwi z powrotem. Śnieżyca tak gęsta, miotana huraganem, że na jeden krok nic nie widać, dosłownie biała wirująca ściana — straszna zamieć. To buran. Całe szczęście, że Zbyszek zdążył wrócić z pracy. Przewidywano buran i wszystkich zwolniono. Jesteśmy uprzedzeni przez tubylców, że podczas buranu nie można w ogóle wychodzić z domu, nawet do ubikacji, gdyż można zabłądzić na bardzo niewielkiej odległości. Traci się zupełnie orientację w tej wirującej zamieci. Powstają ogromne zaspy, które całkowicie przesłaniają okno. W izbie ciemno i strasznie, nieustanny, zawodzący skowyt huraganu. Siła wiatru jest tak potężna, że obawiamy się, aby nasz barak nie został zmieciony z powierzchni ziemi. Istne białe piekło, którego nie da się opisać. Do pracy oczywiście nikt nie wychodzi, każdy pozostaje tam, gdzie go śnieżna burza zastała. Kiziaków w izbie mamy niewiele, kilkanaście sztuk złożonych pod pryczą, kończy się też pożywienie. Co zrobimy jeśli buran będzie trwał długo? Tymczasem na poczcie 50-kilogramowa paczka, która w zaistniałych warunkach nie prędko będzie przywieziona. Życie zamiera, żadnego kontaktu z otaczającym światem. Wychodzę, aby 82 nabrać śniegu. Dobrze, że trzymam się mocno klamki i zapieram nogami, bo inaczej zostałabym porwana przez wichurę. Do korytarza wpadło mnóstwo śniegu, nie mogę dociągnąć drzwi. Na pomoc przybiega Zbyszek z Adasiem i dopiero wspólnymi siłami udaje sieje zamknąć. W izbie od przyniesionego śniegu robi się jeszcze zimniej i wilgotniej. Śnieg topimy w czogunie. Mieszkające po przeciwnej stronie korytarza Żydówki, dwie siostry Horn wraz z matką lamentują i głośno zawodzą. Dowiadujemy się, że pan Oskar Horn wyszedł dziś rano, jeszcze podczas możliwej pogody, razem z panią Ludwiką Michniakową do kołchozu na zamianę. Są przekonane, że buran zastał ich w drodze i zabłądzili. Z pewnością zamarzną lub rozszarpią ich wilki. Sytuacja tragiczna, pocieszamy je jak umiemy. Pani Michniakową (żona policjanta) zostawiła w lepiance trzy małe córeczki z osiemdziesięciotrzyletnią babcią. Najstarsza z dziewczynek ma osiem lat. Jak trafić do nich podczas takiej zamieci? Wyjście z domu równa się zabłądzeniu i zamarznięciu. Może niedługo uspokoi się ten huragan... Jednak ciągle się wzmaga, a wydawało się, że już silniejszy być nie może. Co to za potężny żywioł! Pijemy mętną wodę ze śniegu, ledwie zagotowaną na tlącym się kiziaku, zjadamy placki z makucha, którego jeszcze dwie płyty mamy w zapasie. Kładziemy się na prycze i trzęsiemy z zimna, trudno rozgrzać się pod niezbyt ciepłymi kocami. Za ścianą nieustanny, przejmujący, żydowski lament, przechodzący jak gdyby w żałobną pieśń. Nie możemy usnąć, jesteśmy poważnie zaniepokojeni losem pana Horna i pani Michniakowej. Już drugi dzień buranu. Nie mamy ani kropli mleka dla Jędrusia. W izbie ciemno, zimno i wilgotno. Oszczędzamy naftę w kaganku. Dzień od nocy różni się tylko tym, że w nocy leżymy na pryczach, a w dzień siedzimy. Coraz bardziej głodni i zmarznięci patrzymy z przerażeniem na ubywające kiziaki. Piec dymi, widocznie komin został zawiany. Zbyszek wpada na pomysł zrobienia liny asekuracyjnej, 83 chce dojść do lepianki pani Michniakowej i zobaczyć, jak sobie radzi babcia z dziewczynkami. Przybija w tym celu wielki hak do drzwi wejściowych, obwiązuje się liną i próbuje dojść. Niestety, lina okazuje się za krótka, zresztą nie może wiedzieć, czy porusza się we właściwym kierunku. Szuka, maca wyciągniętymi rękami, ale trafia tylko w próżnię. Stoimy na straży pilnując liny, żeby się nie przerwała, śnieżna zamieć wiruje i huczy przeraźliwie. Trud okazuje się daremny, po pewnym czasie Zbyszek wraca cały ośnieżony, zadyszany i zziębnięty. Czekamy i łudzimy się, że buran ustanie, tymczasem ciągle przybiera na sile. Pani Kulikowska też bardzo zaniepokojona. Kończą się im suchary, a tubylcy ostrzegali, że niekiedy burany trwają dziesięć dni i dłużej. Czy i tym razem tak będzie? Czy przetrzymamy? Już trzeci dzień tego białego piekła. Jesteśmy coraz słabsi, zmęczeni psychicznie, dziwnie zalęknieni. Z każdego kąta izby spoglądają nasze zalęknione oczy. Jest coraz ciemniej i zimniej. Za oknem szaleje wichura w swym obłędnym tańcu, połączonym z przerażającym wyciem. I my jesteśmy przerażeni, że zginiemy z głodu i zimna, że zginiemy zasypani śniegiem. Zbyszek podtrzymuje nas na duchu i odpowiednio ustawia, ale niewiele to pomaga, spodziewamy się najgorszego. To już koniec z nami... Modlimy się, odmawiamy różaniec, litanię do Matki Bożej i Serca Jezusowego. Żywności prawie już nie ma. Jędruś popłakuje coraz częściej, udziela mu się nastrój przygnębienia, woda ze śniegu mu nie smakuje. Żydówki nieustannie lamentują, widocznie tak właśnie przeżywają swój ból. Ile te poczciwe, dobre kobiety muszą mieć siły na ten lament. Dniem i nocą wznoszą błagalne okrzyki do Pana Boga, prosząc o uratowanie ich syna i brata. Dla nas ten lament, połączony z wyciem buranu, staje się nie do zniesienia. — O, Boże, daj cierpliwość, daj przetrwać. O Panie, daj przetrwać ponad wszystko i na przekór wszystkiemu, obudź w nas nadzieję. Żydówki odwiedzają nas, widocznie chcą kontaktu z innymi ludźmi. Mówimy im, że pan Oskar na pewno doszedł do 84 kołchozu jeszcze przed zamiecią i tam spokojnie czeka na koniec buranu. Zauważamy błysk nadziei w ich oczach. — Oby dobry Bóg dał, żeby tak było. Musiały zorientować się, że jesteśmy głodni, bo za chwilę przynoszą kubek mąki i kaszy. Jest to dla nas wielki dar. Nie można tego wyrazić słowami, ile znaczy w tej konkretnej sytuacji. Dziękujemy serdecznie: — Bóg zapłać za waszą dobroć, jak otrzymamy paczkę to zwrócimy. Nawiązują rozmowę: — Pani tak mówi i pan Zbyszek też, że brat nasz żyje, ale przecież nikt tego nie wie naprawdę. — Tak... Musicie więc zaufać Panu Bogu, On Jeden wie. Trochę się uspokajają. Buran szaleje nadal i nadal jest nastrój grozy. Spoglądam na moje ręce, sine i opuchnięte. Przychodzi mi na myśl, że kiedyś byłaby to doskonała wymówka od gry na fortepianie (nie uczyłam się muzyki chętnie), ale dziś zagrałabym z przyjemnością, bez przymusu i zapewne jakoś inaczej. Poddaję się zadumie i refleksjom. Jak ten czas wolno płynie. Choć minuty i godziny wszędzie takie same na świecie, wszędzie jednakowo odmierzane wskazówkami zegara, a jednak jest różnica. Teraz, kiedy jesteśmy głodni i zziębnięci, w te dni pełne grozy i lęku, wskazówki zegara jakby zatrzymały się, każdy dzień wydaje się wiecznością, każda godzina wciąż niesłabnącego buranu osłabia naszą nadzieję. — Boże ratuj nas! Modlimy się teraz myślą i sercem, bo na szeptane wspólne odmawianie nie mamy już siły. Adaś blady, Jędruś coraz mizerniejszy, mamusia jakaś inna, pani Maria zawsze pełna energii, stała się milcząca. Olek upomina się o jedzenie, Basia coś notuje w swoim pamiętniku, a potem zaczyna liczyć kiziaki. Tylko Zbyszek, on jeden jest opanowany i nie pozwala nam poddać się rozpaczy. Staramy się w ciągu dnia uciec w sen, ale i on nie przychodzi, jest po prostu za zimno. Już czwarty dzień buranu, wycie wiatru przenika nas tak bardzo, że nic więcej poza nim nie słyszymy... 85 — Mamo kochana, kiedy wreszcie to straszne wycie się skończy, ja już dłużej nie wytrzymam, ja już dłużej nie mogę! Wpadam w histerię i zaczynam głośno płakać. Dopiero spokojny, ale stanowczy głos Zbyszka przywołuje mnie do porządku: — Co to znaczy, że nie wytrzymasz, ty musisz wytrzymać, rozumiesz to? Dobrze to rozumiem, ale nie mogę opanować łez. Tracimy powoli poczucie czasu. Który to dzień buranu? Dzień i noc jednakowe, zlewają się ze sobą. Dlaczego ten koszmar tak długo trwa...? A może to tylko upiorny sen, może po przebudzeniu wróci radosne, szczęśliwe dzieciństwo? A może ono nigdy nie miało miejsca, może właśnie ono było snem? To niemożliwe, żeby kiedykolwiek istniało. Naprawdę istnieje tylko obecna rzeczywistość i tylko ona się liczy. A kiedyś... Czy w ogóle było to kiedyś? Przeminęło jak jasny promyk, zdławiony przez nadchodzące chmury. Czy jeszcze kiedyś wróci? Kiedy nadejdzie to drugie kiedyś, czy kiedykolwiek nadejdzie? Lecz cóż to? Wichura słabnie, daje się to wyraźnie odczuć. Przeraźliwe wycie zamienia się w szum i nagle ustaje. Ta nagłość ustania buranu zaskakuje nas. Potężny, groźny, rozszalały żywioł nagle w ciągu sekundy zostaje zatrzymany, jak jakiś mechanizm, nastaje długo oczekiwana cisza. W pierwszej chwili nie potrafimy się jeszcze cieszyć. Jesteśmy jacyś dziwnie drętwi i oszołomieni, jeszcze nie jesteśmy świadomi końca buranu. Trwał tak długo, że nie wierzymy w jego zakończenie. Powoli zdajemy sobie sprawę z tego, co się stało i zaczyna opanowywać nas wielka radość, potęgująca się z każdą chwilą, przechodząca w radość wprost nie do opisania. Mnie się wydaje, że jeszcze nigdy dotąd nie przeżyłam takiej radości. Jesteśmy ocaleni, a wydawało się, że zostaniemy żywcem pogrzebani. Śnieg też przestaje padać, jest tylko silny mróz, około minus 50 stopni. Sowchozowi ludzie wychodzą jak spod ziemi, a właściwie spod śniegu. Cieszymy się ze spotkania z nimi. Jest to zupełnie inne, niecodzienne, międzyludzkie spotkanie. Poprzednie, 86 choć nieraz radosne, były zwykłe, powszednie. Któż policzy, ile jest tutaj przeżywanych radości. Są tym większe, im większe było poprzedzające je cierpienie — to taki nasz syberyjski różaniec. Po południu przychodzi do nas kazachski listonosz i wręcza nam list i kartkę od tatusia. Śmieje się od progu, wie jak bardzo się ucieszymy. Ale skąd korespondencja tak szybko, zaraz po ustaniu buranu? Nie odpowiada na nasze pytanie. List z dnia 2 listopada 1940: „Bardzo mnie to wszystko martwi, staramy się tutaj wszyscy o Was. Jest tu dużo takich, którzy tam mają rodziny. Jeżeli nie są tam razem z Tobą, to może są w pobliżu. Jak już donosiłem robię różne starania, żeby wam jakoś pomóc, tylko, że wszystko idzie bardzo trudno. Posłałem również pieniądze dla Suchodolskiej do Biecza, żeby zakupiła jakieś ubrania lub obuwie i Wam posłała. Podobno można stamtąd posyłać do Was paczki. Jest to wszystko późno wobec wczesnej u Was zimy, a wszystko tak pomału idzie. Nie mogłem nic zrobić wcześniej z powodu braku adresu. Również nie wiem, czy coś z moich starań będzie. Jeżeli możesz, to postaraj się dowiedzieć, czy jakieś instytucje, udzielające pomocy gdzieś działają. Nie wiem, jak tę zimę przetrwacie... Chodzi o to, żeby przetrwać..." Absender: Jan Piotrowski Gefangenennummer: 16231 Lager — Bezeichnung: Oflag VIIa Blok Bil Deutschland (Allemagne) in Murnau — Oberbayern i kartka z 23 XI 40 z życzeniami: „Dla Jędrusia, Basi i Adzia ślę jak najserdeczniejsze życzenia imieninowe, a wszystkim razem zdrowych świąt... Jestem zdrów. Staramy się o Was..." A więc jest już nawiązana łączność ze światem, wyszliśmy spod śniegu dosłownie przed kilkoma godzinami, a już czytamy listy od tatusia. Zbyszek daje znać dyrektorowi Gałkinowi o zaginięciu pani Ludwiki Michniakowej i pana Oskara Horna. Zaspy śnieżne ogromne, mimo to dyrektor montuje ekipę poszukiwawczą — kilkunastu mężczyzn na nartach oraz sanie ciągnięte przez konie i wielbłądy. Oczywiście Zbyszek też uczestniczy w tej akcji. Córeczki pani Michniakowej okazały się bardzo zaradne, zwłaszcza najstarsza, ośmioletnia, topiła śnieg i pocieszała babcię, że mamusia jest na pewno w kołchozie i po skończonym buranie powróci. Przecież była razem z panem Hornem, a on jest bardzo mądry i silny. — Na pewno mamusia nas pochwali, że byłyśmy takie dzielne w czasie buranu. Paliłam w piecu kiziakami, czułam się odpowiedzialna za babcię i młodsze siostry — mówi z dumą w głosie najstarsza. Niestety, dotychczasowe poszukiwania nie dają rezultatu, nadal nic nie wiadomo. Wszyscy jesteśmy pełni niepokoju. Tymczasem dociera do nas tragiczna wiadomość, że moja urocza, szesnastoletnia Zdzisia Sochacka zamarzła podczas buranu. Siedzi pod słupem, na którym powiewa jej niebieski fartuszek (zostawiła taki znak), jak Królewna Śnieżka w koronie ze śnieżynek na jasnych włosach, przysypana do połowy śniegiem. — Zdzisiu kochana, żegnaj! Jak ty pięknie wyglądasz, czy zdajesz sobie sprawę z tego? Zasnęłaś na zawsze u progu życia, a tyle miałyśmy wspólnych marzeń na przyszłość. Jakie były twoje ostatnie myśli? Nigdy cię nie zapomnę... Pamiętaj też i ty o mnie... Zdzisia zamarzła 7 stycznia 1941 r. Po prostu wyszła z domu, aby swojemu ojcu, który był stróżem nocnym przy świniach, zanieść gorącej herbaty. Odległość wynosiła około 50 m, myślała z pewnością, że trafi. Stało się inaczej, a teraz rozpacz jej rodziców i wielki żal nas wszystkich. 13 stycznia, w poniedziałek rano znaleziono na stepie, 6 km stąd, zwłoki pani Ludwiki Michniakowej. Wieziono ją saniami przez step tonący w zaspach śnieżnych i lśniący w słońcu. Obok sań, w majestacie ciszy i powagi, poszukująca ekipa na koniach: Rosjanie, Kazachowie i Polacy, dołączył też dyrektor Gałkin. Był to pierwszy etap pogrzebu, złożono ją 88 w koniusznej. Dziewczynki i babcia zostały przez nasze Polki stopniowo przygotowane na przyjęcie tej niezwykle bolesnej prawdy. Niemniej płacz i rozpacz ogromna. Pana Horna nie odnaleziono, poszukiwania trwają nadal, matka i siostry lamentują, aż żal serce ściska. W sowchozie dwa pogrzeby, następne dwa krzyże nad mogiłami dwu młodych Polek, na małym cmentarzyku nie opodal fermy świńskiej. Płynie polski żałobny śpiew, modlitwy, łzy i rozpacz najbliższych. Wielki mróz, ktoś zapala świeczkę, kwiatów nie ma, ale jest światło... Trzecią ofiarą buranu jest młoda Kazaszka, która wyszła za próg, aby wysypać popiół. Po ustaniu wichury znaleziono ją zamarzniętą w pobliżu lepianki. Nareszcie dociera do sowchozu wiadomość, tym razem radosna: pan Oskar Horn żyje, został uratowany, przebywa w jednej z chat kołchozu, oddalonego o 10 km. Żydówki padają nam w objęcia. Ich radość nie ma granic, zamiast lamentu słychać teraz modły dziękczynne. Posłano po niego sanie. Wraca krańcowo wyczerpany z licznymi odmrożeniami. Opowiada, że buran zastał ich na stepie, błądzili, chodzili bardzo, bardzo długo, brnąc w zaspach śnieżnych. Coraz bardziej słabli, nie mogąc utrzymać się na nogach przy tym huraganowym wietrze. Stracili zupełnie poczucie czasu. Nie widać było nic, nie orientowali się, gdzie są i w jakim kierunku podążają. Sytuacja była bez wyjścia, wydawało im się, że daleko nie uszli, że może wrócą. W końcu pani Michniakowa załamała się psychicznie i nie miała już siły iść dalej, siadała na śniegu, aby wypocząć, pomimo protestów z jego strony. Nie zdołał jej nakłonić do dalszej drogi. Początkowo niósł ją na rękach, ale sam słabł coraz bardziej. Po pewnym czasie pani Ludwika zamarzła. Szedł dalej krok za krokiem, zamieć wirowała. Nie mając już sił, zupełne wyczerpany, zaczął posuwać się na kolanach. Natrafił na jakąś przeszkodę, była to sterta siana, w której starał się zagrzebać. Półprzytomny ze zmęczenia i zimna stracił świadomość. Jak się okazało sterta stała przy samym domu. Gospodarz wyszedł po siano dla 89 krowy i natrafił na leżącego, nieprzytomnego człowieka. Wniósł go do izby... Wprost nieprawdopodobne wydarzenie i nieprawdopodobne szczęście. Za to cudowne ocalenie, już wszyscy razem, całą rodziną, dziękowali Panu Bogu. 17 stycznia 41 następna kartka od tatusia z oflagu z życzeniami na święta. Specjalny druk z dnia 7 XII 40: „Po raz wtóry z niewoli i dalekiej obczyzny, z głębi serca pełnego wielkiej tęsknoty, ślę najlepsze życzenia i pozdrowienia na Święta Bożego Narodzenia, oraz życzenia Szczęśliwego Nowego Roku". Czy może być szczęśliwy Nowy Rok bez tatusia i poza Ojczyzną? A może szczęśliwe będzie jego zakończenie? Nareszcie otrzymujemy 50-kilogramową paczkę (inną, ta z Semipałatyńska jeszcze nie nadeszła), mamy więc zapewniony byt na jakiś czas. Rozpakowujemy i układamy wszystko na stole i podłodze, przyglądając się z niedowierzaniem, czy to rzeczywiście nasze. Oglądamy, dotykamy. — Mamusiu, czy można spróbować? Jest i mak świąteczny, i grzyby, a także suszone owoce. W liście same dobre wiadomości — wszyscy są zdrowi, czekają tylko na nasz powrót. Są przekonani, że już niedługo wrócimy. Skąd mają tę pewność, bo my jej zupełnie nie mamy, nawet słabnie nasza nadzieja, czy w ogóle stąd wrócimy, czy przetrzymamy tę zimę. Żyjemy dniem dzisiejszym, a nasi kochani przesyłają nam słowa pocieszenia i otuchy ku pokrzepieniu serc. Jesteśmy tak daleko, nie wiemy, co słychać na świecie, nie dochodzą do nas żadne wiadomości polityczne. Mamusia gotuje prażuchę (mąka zarzucona na wodę), do tego smalec z przysmażoną cebulą. Zapraszamy na tę ucztę naszych najbliższych sąsiadów, popijamy ziołową herbatą z prawdziwym cukrem. Przygotowujemy też prezent dla listonosza. Niech i ten przemiły kazachski chłopak spróbuje naszych przysmaków. Bardzo silne mrozy poniżej minus 50 stopni utrzymują się. Kaziaki na ukończeniu. Obiecali Zbyszkowi, że może jeszcze otrzyma dodatkowy przydział, ale na razie dosłownie umarzamy. Nie mówiąc nic nikomu, wybieramy się z Adasiem pod osłoną nocy po cenną zdobycz, po kiziaki urzędowe, stojące pod kantorem. Myślę, że władza sowchozu nie zamarznie, jeśli nam się wyprawa powiedzie. Pozostawimy jednak ślad w postaci naruszonej sterty, ale może nie wpadną na nasz trop. Idziemy z workiem z duszą na ramieniu, psy szczekają, ale znają nas dobrze i ugłaskane milkną. Udaje się! Wracamy z łupem, chowamy go pod pryczą i przykrywamy, czym tylko się da. Rano pod kuchnią palą się nasze kiziaki, rozchodzi się miłe ciepło, a my nie mamy wyrzutów sumienia odnośnie siódmego przykazania... Zbyszek otrzymuje nakaz wyjazdu po drzewo zaprzęgiem wielbłądzim do UsfKamienogorska i to w takie mrozy. Oczywiście, z postojem w różnych sowchozach czy kołchozach, ale większa część drogi prowadzi przez bezludny step, po którym grasują o tej porze roku wygłodniałe wilki. A co będzie, jeśli w drodze złapie ich buran? Jesteśmy bardzo zmartwieni, ale decyzja władzy jest nieodwołalna. Zbyszek otrzymał już przydziałowy kożuch. Na wiosnę i w lecie ma jeździć traktorem. A więc będziemy co pewien czas rozstawać się. Nie jest to wesoła perspektywa. Zwłaszcza teraz w zimie wobec tylu zagrożeń jest to po prostu nieludzkie. Ja i Adaś będziemy przeganiać świnie po śniegu. Jest siarczysty mróz. Idziemy w stronę fermy przez zaspy, nie rozmawiając ze sobą. Moja chusta, w którą jestem zakutana, obmarza przy każdym oddechu, a moje myśli są daleko stąd, dla nich nie ma granic, ani odległości. Pamiętam, że kiedyś tak lubiłam zimę i sanki, i łyżwy, a potem powrót do ciepłego domu, ba, nawet do swojego pokoju. Później wspólny, rodzinny posiłek. Staram się przypomnieć sobie smak niektórych potraw, zapach pieczonego ciasta. Potem nauka, odrabianie lekcji, czytanie książek... Jakie to wszystko odległe, a przecież tak niewiele lat przeżyłam. Moje myśli przesuwają się jak 90 91 w kalejdoskopie, a każdy krok zbliża do fermy. Modlę się o te nasze codzienne, syberyjskie sprawy, o to, żeby nie powtórzył się więcej buran, o to, żebyśmy mieli czym palić, co jeść, i o to, żebyśmy byli zdrowi, żebyśmy przetrwali. Dochodzimy do fermy i za chwilę wyprowadzamy świnie na spacer. Jedne świnie dopiero wychodzą, inne już wracają, praca dwugodzinna. W wolnej chwili grzejemy się w bazie, wypijając nieco ciepłego mleka, przygotowanego dla prosiąt o niższej wadze. Zima ciągnie się w nieskończoność. Jakże wolno płyną dni, jak wolno skreślamy je z kalendarza. Dni są takie długie i takie mroźne. Wieczorami czytamy przy kaganku nasze polskie książki, które krążą wśród Polaków. Nie mamy ich za wiele, więc nieoceniona jest ich wartość, nieocenione każde pisane słowo, nasze słowo. Spoglądamy na swoje okopcone twarze. Na dziś wystarczy, idziemy spać. Kładziemy się na twarde prycze, stopniowo się rozgrzewamy, najdłużej rozgrzewają się zziębnięte nogi, potem przychodzi sen. I znów świt, zwiastujący nowy dzień, wschodzące słońce ledwie przedziera się przez zamarznięte szyby. Wilgoć na ścianach, a nawet szron, lodowata woda w wiadrze, tęsknota do ognia. Kto pierwszy wstanie i rozpali pod kuchnią? Jak zwykle, mamusia rozpala i stara się podtrzymywać wątły płomień ognia, aby nam wszystkim było raźniej. Do mycia topi wodę ze śniegu, gotuje kirpiczny czaj. Zbyszek wychodzi do pracy. — Szczęść Boże, niech Bóg ma cię w swojej opiece. My na razie zostajemy, wychodzimy około południa. Jędruś zadaje coraz więcej pytań, na które często nie znajduję odpowiedzi, przytulam go do siebie i owijam kocem. Wilgotne kiziaki nie dają ciepła, tlą się zaledwie, a do ich rozpalenia podcinamy deski naszych prycz. Przez to stają się coraz mniej wygodne, powstają coraz większe szpary. W izbie lodowato, na dworze siarczysty mróz. Nie wybiegamy teraz naprzeciw listonosza, to on przychodzi do nas. Ogromna radość, jak zapuka do naszych drzwi, bo spodziewamy się wszyscy tylko dobrych nowin. Jest on zwiastunem naszej łączności z Ojczyzną, z najbliższymi. 92 27 stycznia, w ten bardzo mroźny dzień listonosz przynosi nam paczkę od naszych dalekich krewnych z Krakowa, Ludmiły i Janiny Suchodolskich (sióstr artysty malarza). Czy to możliwe, paczka aż z Krakowa? To miasto urzekło mnie kiedyś swoim pięknem. Jak też wygląda ono dzisiaj, kiedy zamilkł Hejnał Mariacki? Ostatni słyszałam we wrześniu 1939, z jakim ogromnym żalem pożegnaliśmy go. Ale może nie zamilkły dzwony? Tak, z pewnością one nie zamilkły, bo to bije serce narodu, naszego narodu. W paczce są ciepłe rzeczy: wełniane swetry, szaliki, koc. Jest też mąka i tłuszcz, białe suchary i trochę słodyczy. Pakowały to dobre ręce z myślą o nas. W liście zapewnienie modlitwy obu sióstr i ich matki w naszej intencji, a także słowa otuchy i nadziei. — Gdzie leży ten Kraków? — pyta listonosz. Objaśniamy: — To królewskie miasto, dawna stolica Polski, leży nad Wisłą. — A teraz pod germańcem — dopowiada Kazach. — Ale nie na długo — wykrzykuję głośno — Warszawa i Poznań też nie na długo, słyszysz, Lwów i Wilno też! Spojrzał na mnie i nic już więcej nie powiedział. Rzeczy z paczki rozkładam na pryczy. Granatowy sweter z trzema kieszonkami, to dla mnie, jest i piękna, niebieska garsonka. Przymierzam i zaczynam podziwiać siebie w naszym niewielkim, zmatowiałym lustrze. Podobam się sobie i innym. Może to dziewczęca próżność, ale sprawia mi wielką radość. Mój entuzjazm udziela się Jędrusiowi. — Zobaczcie, jak moja Basia ślicznie wygląda! — Spójrz Jędrusiu, jest i dla ciebie ubranko, jakie ładne. Nagle posmutniałam. — Co ci się stało — pyta mama. — Nic, zaraz mi przejdzie... Po prostu pomyślałam, czy tej niewypowiedzianie pięknej garsonki nie trzeba będzie się pozbyć, wymienić na kawałek chleba. Może będzie ją nosić jakaś dziewczyna z kołchozu? 93 Zaczynam przymierać ubranko Jędrusiowi. Jest aa niego trochę za duże, ale w tej naszej nędznej izbie wygląda teraz jak mały królewicz. Oboje wyglądamy niezwykle uroczyście. — Wiesz, Jędrusiu, schowamy już nasze nowe ubrania, żeby się nie zniszczyły. Jak nastanie wiosna, znów się ubierzemy i pójdziemy na spacer na zielono-srebrzysty step. Wy-grzejemy się w słońcu, będziemy bawić się nad strumykiem, odwiedzimy wielbłądy. Czy cieszysz się? To już niedługo. Liczymy dni do wiosny, a właściwie do lata, bo wiosna tutaj jest bardzo krótka, ledwie zauważalna. Szybko następuje gorące, upalne, bezdeszczowe lato. Jest 2 lutego, Matki Bożej Gromnicznej. Nasz barak do połowy tonie w śniegu, a śnieg sypie nadal. Mama i Adaś wychodzą do odrzucania śniegu, ja zostaję z Jędrusiem. Pracujemy na zmianę. Jędruś śpi, a ja rozmyślam przy obieraniu zmarzniętych ziemniaków. Myślę o koleżankach z Poznania, o Krysi Posadzy, do której przychodziłam na Plac Piastowski. Wspólnie oglądałyśmy różne eksponaty i wiele innych pamiątek, które przywoził jej wujek, ksiądz Ignacy Posadzy, pracujący na misjach w Ameryce Południowej. Kiedy przyjeżdżał, opowiadał o swojej pracy, o tamtych ludziach, o pięknej, egzotycznej przyrodzie. Słuchałyśmy jak urzeczone, z zapartym tchem. Odtąd zaczęłam się modlić za powodzenie misji. Zwierzyłam się też Krysi, że w przyszłości chciałabym zostać lekarzem i pomagać księdzu w jego pracy. Teraz przychodzi mi nagle na myśl, że może moja misja realizuje się właśnie tutaj, pośród moich rosyjskich i kazachskich rówieśników, też w niezwykłej scenerii i w egzotycznej przyrodzie. Rozmawiając z nimi, przekazuję im przecież moje myśli i moją prawdę nawet wówczas, jeżeli to nie jest zamierzone. Po południu otrzymujemy aż trzy listy od tatusia W jednym z nich pisze, że udało mu się wysłać dwie paczki. Coś niebywałego, paczki z oflagu do Kazachstanu! Tatuś kochany, wyobrażam sobie, ile go to kosztowało trudu i wyrzeczeń. Czy to w ogóle możliwe, że z niewoli 94 niemieckiej wysyła paczki do nas, do niewoli sowieckiej? Jak on opiekuje się nadal nami. Ale czy te paczki, w które włożył tyle serca, dotrą do nas? Czy jego wyrzeczenia nie będą daremne? Równocześnie z listami otrzymujemy 200 rubli z Barysza od babci. Jak oni wszyscy pamiętają i troszczą się o nasz los, nie pozwalają zginąć. Pani Kulikowska nadal nie ma znaku życia od męża ze Starobielska. Wciąż czeka razem z dziećmi i mają nadzieję, że kiedyś ten upragniony list nadejdzie. 22 lutego 41 r. umiera na I uczastku pani Maria Siwa, lat 58, z Podzameczka koło Buczacza —następny, zimowy, polski krzyż. Ogarnia nas wielki smutek, bo i ona żyła nadzieją powrotu do kraju. Zima daje się porządnie we znaki, jest coraz trudniej z opałem. Jędruś kaszle. Mamusia w przystępie rozpaczy napisała podanie do NKWD w Buczaczu i w Tarnopolu, a także do Wandy Wasilewskiej, o nasze zwolnienie i możliwość powrotu. Wątpimy, czy otrzymamy jakąkolwiek odpowiedź. A może te podania zaszkodzą? Ale stało się. Mamusia jest teraz pełna niepokoju. Zbyszek był przeciwny, uważał, że wszystkie tego typu podania nie mają najmniejszego sensu. Wszyscy mamy już poodmrażane ręce i nogi, twarze szczypią od mrozu, musimy je dobrze rozcierać, żeby wróciło czucie. Mróz nie ustępuje, coraz ciężej przeżyć każdy dzień. Dopiero teraz przekonujemy się, jaka ta kazachstańska zima jest straszna. Przedtem uważaliśmy, że tubylcy przesadzają, że chcą nas przerazić. To takie ludzkie, „Tomaszowe", że aby uwierzyć, trzeba się najpierw przekonać. Miejscowi ludzie, bardziej odporni od nas, przyzwyczajeni do tego klimatu, nawet w największe mrozy wędrują całymi rodzinami do bani (łaźni) sowchozowej. Jest to mała lepianka stojąca na wzgórzu, przeznaczona na ten cel. Chętni najpierw muszą dobrze napalić, nanosić wody lub stopić śnieg. Następnie wylewają wodę na rozpalone kamienie, w powstającej parze zażywają kąpieli i biją się brzozowymi miotełkami. Niektórzy wybiegają z tej parówki na mróz, żeby się ochłodzić i wracają natychmiast z powrotem. 95 27 lutego przychodzi zawiadomienie od naczelnika stacji Szemanajcha o nadejściu 50-kilogramowej paczki, zaadresowanej do stacji Semipałatyńsk. Słowa uznania dla poczty i kolei, bo paczka nie przepadła, choć już wszyscy zwątpiliśmy. 15 marca piszę list do babci i dziadzia. Dziękuję za paczki, którymi po prostu żyjemy i proszę szczególnie o chleb, książki i cukierki dla Jędrusia. Paczkę z Szemanajchy przywieziono nam 19 marca. Jest w niej wszystko, co było wyszczególnione w liście. Ogromna radość i wdzięczność. Równocześnie przychodzi list od tatusia: „[...] jeżeli się uda to poślę trochę pieniędzy. Czy otrzymałaś paczkę z Krakowa? Nie wiem, czy dojdzie to, co ja wysłałem stąd. Jak wytrzymujecie zimę?" Od kilku dni pracujemy przy odrzucaniu śniegu, który ciągle pada na nowo. Mróz coraz lżejszy, z dnia na dzień ustępuje, powietrze znacznie łagodniejsze. 30 marca, w niedzielę odrzucamy śnieg od domu dyrektora Gałkina. Zbliża, się ciepła pora roku. Nagle śnieg znika jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nadchodzi wiosna, a z nią nowa nadzieja. — Powiedziano nam, że stąd nie ma powrotu, ale nasza wiara jest inna. Wrócimy, jeśli będzie taka wola Twoja, Panie. Wierzę w to, ale pozwól mi wierzyć jeszcze mocniej... Wojna niemiecko- sowiecka Wiosna i lato 1941 W kwietniu polecono nam przystąpić do pracy, tym razem do sadzenia ziemniaków. Mówią, że kto nie pracuje, ten nie je. Ale coś z tym powiedzeniem jest nie tak, bo ludzie pracują i to nawet bardzo ciężko, a jeść nie mają co i często giną z głodu. Zaczynamy wychodzić do pracy w pole oddalone od nas o kilka kilometrów. Sadzeniaki dzielimy na cząstki, ażeby chociaż małe ich skrawki schować za pazuchę i przynieść do domu. Jest okres Wielkiego Postu, czas Drogi Krzyżowej, czas przeżywania Męki Pańskiej. Przemierzamy te drogi razem z Chrystusem. — Jakże ciężki jest Twój krzyż, o Chryste. Jak on ciąży coraz bardziej i coraz bardziej przygniata. Podczas Wielkiego Tygodnia pracujemy nadal na polu, każdy z nas przeżywa te dni na swój sposób. Zaśpiewaliśmy tylko wspólnie: „W krzyżu cierpienie, w krzyżu zbawienie, w krzyżu miłości nauka". 13 kwietnia, święto Zmartwychwstania Pańskiego i pierwsza rocznica naszego wywozu. Dzień ciepły i słoneczny. Wielbimy Zmartwychwstałego Chrystusa, składamy sobie nawzajem życzenia dzieląc się jajkiem i staramy się nie wracać w tym wielkim, uroczystym dniu do wspomnień i naszych strasznych przeżyć sprzed roku. Wkładam niebieską garsonkę, a Jędruś nowe ubranko i idziemy razem na pierwszy wiosenny spacer. 19 kwietnia otrzymujemy już dwunasty list od naszego kochanego tatusia, z dnia 30 marca. „Czy otrzymujesz wszystko ode mnie? Paczka, którą stąd wysłałem, wróciła. Zwrócił rosyjski urząd celny, że było brak świadectwa dezynfekcji. Bardzo mnie to martwi, bo była już tam blisko Was i mogłaś ją otrzymać z początkiem marca. Może uda mi się takie świadectwo wystarać i jeszcze raz wysłać. Czy otrzymałaś paczkę z Krakowa? Czy otrzymałaś coś z Ameryki? Czy jesteście wszyscy zdrowi, co tam robicie, jak mieszkacie? Jak przetrzymaliście zimę, jakie i skąd mieliście ubranie i obuwie? Co robią dzieci i Zbyszek? Czy Jędruś już coś pomaga? Dzieci już muszą być duże. Co słychać z Waszym powrotem? Jest nadzieja, że wszystko niedługo się skończy. Nie martwcie się tymczasem o nic więcej, tylko o zdrowie, poza tym wszystko będzie dobrze. Co słychać w domu, bo do mnie nic nie piszą? Cieszę się bardzo, że Was wspomagają, proszę im ode mnie podziękować. Chciałem Warn posłać trochę pieniędzy, ale mi się to na razie nie udało. Jestem zdrów i jakoś się trzymam. Czy dzieci się coś uczą? Życzę Warn zdrowych Świąt i proszę podziękować Zbyszkowi, że się poświęcił dla Was tam być". Wyobrażam sobie, co nasz drogi ojciec przeżywał, gdy paczka wróciła z powrotem. Tak, jesteśmy już duzi i czujemy się dorośli. Czy się uczymy?... Tak. Uczymy się pracy, coraz to innej, uczymy się wytrwałości i cierpliwości, wzajemnego zrozumienia, a także wybaczania w tej trudnej i ciężkiej szkole 98 życia. Często praca przerasta nasze siły i często jesteśmy głodni, nie mówiąc o Jędrusiu, który potrzebuje prawidłowego odżywiania dla swojego rozwoju. Na początku 1941 r. sprowadził się do naszego sowchozu wracz (lekarz), Timofiej Sylwestrowicz Borowików z żoną Ksenią i kilkuletnim synkiem Fiedią. Poczuliśmy się bezpieczniej. Zaczął swoje urzędowanie w jednym z baraków, udziela rozmaitych porad i w miarę możliwości leczy, a co najważniejsze jest dobrym człowiekiem, którego darzymy zaufaniem. Pomocą wracza, tak zwaną „mied-siestrą" (pielęgniarką) została Wisia Siekierska. Była zadowolona z tej pracy, ale po kilku miesiącach zaraziła się od pacjentów tyfusem i ciężko zachorowała. Przewieziono ją do szpitala w Szemanajsze, jak i pozostałych siedmiu pacjentów. Bardzo przeżywamy jej chorobę, modlimy się ojej zdrowie, może Bóg dobry sprawi, że wyzdrowieje, jednak tyle w naszych sercach niepokoju. Po Wisi to stanowisko zajmuje nasza mamusia, rozpoczyna pracę przy wraczu dnia 22 kwietnia, nabywa więc nowych umiejętności. 1 maja umiera pani Janicka, lat 85, matka kapitana rezerwy. A więc smutno zaczął się ten piękny miesiąc Matki Bożej. Już po raz drugi odmawiamy nasze Litanie Loretańskie na stepie, myślą i sercem przenosimy się do Częstochowy, Ostrej Bramy i Kochawiny, ponawiamy wspólnie nasze prośby. Dookoła znów zieleni się step, rozkwitają pierwsze bajecznie kolorowe kwiaty. Jest mimo wszystko jakoś radośniej. Pobliskie wzgórza, skaliste wąwozy urzekają swoim pięknem, jakby chciały zaprosić nas na wędrówki. Ale nic z tego, musimy oprzeć się tej nęcącej pokusie. My, polskie dzieci, nie możemy sobie pozwolić na beztroskie wędrowanie, nie możemy nawet pobawić się na stepie, musimy zmagać się z rzeczywistością każdego dnia, musimy walczyć o przetrwanie. Jakże szybko doroślejemy. Nasze spacery to wędrówki po opał, długie i męczące. Dźwigamy ciężkie worki suchego łajna, dźwigamy wiązki burzanów, często tak wielkie, że większe od nas. Wracamy 99 zakurzeni, bardzo zmęczeni i z bolącymi ramionami. Nasze bose nogi są już dość odporne na wszelkie kłucia stepu czy kamieni. Opanowaliśmy dość szybko sztukę chodzenia, nawet po ściernisku. Uśmiechamy się teraz na samo wspomnienie naszych pierwszych bosych kroków i bólu przy każdym, nawet najmniejszym, skaleczeniu. Teraz nasze stopy są już porządnie zahartowane. 3 maja dociera do nas następna 50-kilogramowa paczka z Barysza. Nasi kochani śpieszą się z wysyłaniem paczek, dopóki jeszcze można. Czy mają jakieś wiadomości, że niedługo nadawanie paczek będzie wstrzymane? Tutaj tak różnie mówią na ten temat. W paczce jest mąka, kasza jaglana i perłowa, smalec, miód, cebula, czosnek, cukier, suszone owoce oraz torebka cukierków. Ogromna to radość, że mamy kogoś, kto nas kocha i o nas myśli. 5 maja umiera babcia Michniakowa, lat 83. Trzy małe dziewczynki zostają zupełnie same. Wszyscy Polacy z centrum ofiarują im swoją pomoc i opiekę. 22 maja — mamusi imieniny, składamy życzenia i kwiaty. Dzień zaczyna się upalnie, dochodzi do 50 stopni. Znów pracuję na fermie świńskiej. Wieczorem dociera do nas tragiczna wiadomość, że czternastoletni Tadzio Starek nie żyje, zmarł na skutek udaru słonecznego. Wybrał się do kołchozu na zamianę rzeczy, w drodze powrotnej wypoczywał i usnął, a słońce prażyło niemiłosiernie. Zdzisia Sochacka zginęła podczas burami i wielkiego mrozu, a Tadzio z nadmiaru słońca. —Żegnaj, drogi Tadziu, jaki wielki żal, że ciebie już nie ma. W czasie wielkich upałów nie mamy odwagi wyruszać w dalszą drogę przez step, ponieważ nigdzie nie można skryć się przed słońcem, a ziemia taka rozpalona. Poza tym mój wspaniały wąwóz pod Zołotuchą napawa mnie lękiem od czasu, kiedy Wisia Siekierska w ubiegłym roku zobaczyła w nim wilka. Całe szczęście, że szła górą. Następnego dnia otrzymujemy list od tatusia. Znów zaczyna się wybieganie naprzeciw listonosza. Basia Kulikowska również wybiega razem ze mną, ale wciąż nie ma listu, na który z takim utęsknieniem czeka, wciąż nie ma listu od jej ojca ze Starobielska. Może zabroniono im pisać? Wszystko jest możliwe w tym kraju po władzą Stalina. Nasz tatuś w liście z dnia 14 IV 41 pisze między innymi: „Trzeba przetrzymać [...] ja staram się również, aby przetrzymać... Jest dziś drugi dzień świąt, podobny do innych, widać tylko bardziej poważne twarze. Cieszę się, że otrzymałaś choć tę paczkę z Krakowa... ja miałem mniej szczęścia i moja paczka wróciła, uzupełnię ją i postaram jak najprędzej wysłać, może dojdzie... Wiem, że nic nie macie. Jak daliście sobie radę w zimie? Ile tam było stopni mrozu? Dobrze, że już wiosna, to Warn będzie trochę łatwiej. Janek pisze do mnie niewiele, bo może tylko odpisywać na moich listach, a ja nie mam tego dużo. Przysłał mi kilka paczek... Czy dzieci się coś uczą? Dotychczas nie wiem, jaką macie pracę, bo ja siedzę w obozie. Co robi Zbyszek?"... Ucieszyła nas wiadomość, że Janek Piotrowski, który jest na robotach w Niemczech, w dalszym ciągu pomaga tatusiowi. Poznałam Janka, jako siedemnastoletniego chłopca, jeszcze w Poznaniu (był to rok 1937). Bardzo mi się podobał, miał wypisaną w oczach dobroć i takim się okazał w tym bardzo trudnym czasie. Do nas też pisze listy, dodając nam otuchy. Nasza ubiegłoroczna praca na polu, tj. kopanie dołków pod owocowe drzewka i sadzenie ich, poszła na marne. Po prostu ten młody, dopiero co założony sad wymarzł. Wszystkie drzewka stoją jak kikuty, żadne z nich nie wypuściło liści. Były słabsze od ludzi i nie przetrzymały pierwszej zimy. 27 maja wracamy późno z pracy. Na stole czeka list od tatusia z 3 V 41 r. To już 14. list pisany do sowchozu. „25 IV wysłałem Warn dwie paczki, to jest tę, która wróciła i jeszcze jedną. Były w nich 4 koce, 7 różnych koszul, 2 pary kalesonów, 1 prześcieradło, 3 chusteczki, 3 swetry, 2 pary pończoch, 3 pary skarpet, 1 para rękawiczek, 3 ręczniki, 1 para onuc, 1 kawałek flaneli, 2 pary trzewików, 1 para półbucików, 1 para pantofli sportowych, 1 para pantofli 101 porannych, 10 kawałków mydła, 1 nóż do chleba, 2 widelce, 1 scyzoryk, 1 nożyczki, 1 przybory do szycia, 1 szczotka do ubrania, 1 szczotka do włosów, 4 szczoteczki do zębów, 2 grzebienie. Paczki zostały zaopatrzone w potrzebne zaświadczenia, więc na pewno już teraz dojdą, a może będą wcześniej od tego listu. Na pewno Wam się to wszystko przyda, bo wiem, że poza tym, co w lecie mieliście na sobie, nie mieliście nic więcej. Jest to dla Waszych potrzeb tak mało, ale na razie 0 więcej nie mogłem się postarać. Jeżeli będzie można coś wysłać, to może jeszcze coś z drobiazgów uzbieram i wyślę. Nie wszystko jest nowe, ale o to trudno. Napisz coś więcej o Was. Jaka tam była zima i jakie jest lato, bo tu różnie mówią. Jestem zdrów, czego i Wam jak najbardziej życzę. Całuję Was mocno, Janek." My ciebie też, kochany ojcze, całujemy i modlimy się za ciebie. Jesteś zawsze z nami, dziękujemy za wszystko... za wszystko! 31 maja, w dniu moich czternastych urodzin otrzymuję wspaniały prezent. Otóż właśnie w tym dniu przychodzą obie paczki od tatusia. Już z daleka, zjeżdżając ze wzgórza swoją dwukółką, kazachski listonosz wykrzykuje: Są do was paczki! Jak bardzo się cieszymy, że to paczki od tatusia. Włożył w nie całe swoje serce, utrudzone w niewoli i tak bardzo nas kochające. Radość rozpakowywania, oglądania, dotykania wszystkiego, a potem mierzenia! Z koca o niebieskim odcieniu mamusia postanawia uszyć mi palto. Taki piękny kolor i koc dość gruby, więc będzie ładne 1 ciepłe. Ale czy to możliwe, że zostaniemy tu na następną zimę? Nie, to na pewno niemożliwe, to tylko paczki się spóźniły... Swetry wełniane, bardzo ciepłe i ładne, półbuciki dla mnie nieco za duże, więc trochę poczekają, w lecie i tak chodzimy boso. Przybory toaletowe to istne cacuszka. A mydełka? Jak one pięknie pachną! Ich zapach rozchodzi się po całej izbie, aż Jędruś pyta, czy tatuś przysłał kwiaty dla Basi na urodziny. Jest też w paczce „Droga Krzyżowa" z pieczątką oflagu, ofiarowana przez Pomoc Jeńcom Wojennym Powszechnego Komitetu 102 Chrześcijańskich Związków Młodzieży w Genewie. Zamieszczone w niej obrazy oraz teksty zawdzięczamy dwóm jeńcom wojennym, szukającym pociechy w wierze chrześcijańskiej. Droga Krzyżowa, choć nie zdążyła na czas Wielkiego Postu, jest zawsze z nami, przeżywamy ją na co dzień i razem z tobą, tatusiu, to jest nasza wspólna droga... Rozważając jej poszczególne stacje, będzie łatwiej znosić ją nam, tutaj na stepie, a tobie w oflagu. Jest i list, kochane, nieco ukośne pismo ojca. Jak zwykle martwi się, jak dajemy sobie radę. Czyni starania przez Czerwony Krzyż o nasz powrót. Wprost nie do wiary, że paczki z niewoli niemieckiej przyszły aż tutaj, do Kazachstanu, a jednak... 1 czerwca Zielone Święta — Zesłanie Ducha Świętego. Umaiłam naszą izbę zieloną trawą. — Przyjdź Duchu Święty i spraw abyśmy w pełni zrozumieli nasze cierpienia i naszą obecność w tym dalekim kraju. Przyjdź i napełnij nas nadzieją. Jest bardzo gorąco, ale nie mogę się rozstać ze swoją niebieską garsonką i spaceruję w niej po stepie, Jędruś też biega w nowym ubranku. Oddalamy się od sowchozu, obserwujemy pasące się wielbłądy, a spod naszych nóg w trawie pierzchają jaszczurki, idziemy wciąż dalej i dalej. Trzeba uważać na stepowe kleszcze, które są bardzo niebezpieczne, gdyż jak się wbiją pod skórę mogą niekiedy wywołać kleszczowe zapalenie mózgu (tak powiedział wracz). Jednak nie można się przed nimi uchronić, mamusia już kilkakrotnie wyjmowała je szpilką, wbite głęboko w naszą skórę. Jędruś jak zwykle zbiera kwiaty. — Patrz, Basiu, jakie piękne. Czy w Polsce też są takie kwiaty? Powiedz. — Spójrz, Jędrusiu! Tam, gdzie będzie zachodzić słoneczko, jest czerwono-złociście. W tamtej stronie jest Polska i tam kwitną piękne, pachnące kwiaty. Tam na zielonych łąkach kwitną polne skromne kwiaty i tylko dlatego są piękniejsze, że są po prostu nasze. Myślę, że zrozumiał. 103 Na stepie spotykamy Wandę i Jurka Jarosławskich (rodzeństwo). Są mniej więcej w moim wieku, zapraszają mnie do siebie na II uczastek. Obiecuję, że któregoś dnia ich odwiedzę. Wandzia zachwycona jest moją garsonką, ona natomiast ubrana jest w szkolny granatowy mundurek: granatową spódniczkę i granatową bluzkę z marynarskim kołnierzem. Na głowie ma beret z odznaką szkoły warszawskiej. Niezwykły to ubiór na stepowej przechadzce, a tyle z nim związanych wspomnień i wzruszeń. Wracamy więc wspólnie pamięcią w dawne, dobre szkolne czasy. Następnego dnia — praca. Od czerwca pracuję znów, jak w roku ubiegłym, na polu. Mam wrażenie, że Kazachowie polubili mnie, częstują kumysem (mleko kobyle) lub szubatem (mleko wielbłądzie). Jak ono smakuje w te upalne dni! Do domu wracam bardzo zmęczona i tak jest co dzień. Nie narzekamy jednak, chcielibyśmy, aby lato trwało w nieskończoność. Niech zawsze będzie lato. Kazachowie zapraszają do swojego aułu. Chodzę tam tylko wtedy, gdy mam pieniądze i mogę coś u nich kupić. Najczęściej jest to ajran (rozbełtane zsiadłe mleko) lub kurdiuk (tłuszcz owczy). Bardzo trudno jest kupić cebulę i czosnek, przeważnie trzeba udać się aż do kołchozu Bolszewik, oddalonego o kilka kilometrów i też nie zawsze się kupi. W lecie gotujemy bardzo często zupę z lebiody (rodzaj szpinaku), uzbieranej na stepie. Jest niezbyt smaczna, ale przyzwyczailiśmy się. 12 czerwca Boże Ciało — dzień bardzo upalny. Plewimy ziemniaki, wyrosłe z tych dosłownie jednych oczek, sadzonych przez nas. Gdzieniegdzie są puste miejsca. Nie jest ich za wiele, ale my dobrze wiemy, co te puste miejsca znaczą. Podczas odpoczynku wspominam dziś procesje Bożego Ciała, moje sypanie kwiatków w białej sukience przed samym Panem Jezusem. Dziś przecieram ręką spocone czoło, mam brudne ręce i brudną, rozmazaną twarz oraz zniszczoną, wypłowiałą sukienkę. Plewię na kolanach, posuwając się zbyt wolno, zmęczenie daje się we znaki. — A kiedy padnę na kolana przed Tobą, o Żywy Chlebie nasz? 104 W domu czeka na mnie list z Barysza, odpisuję babci i dziadziusiowi jeszcze tego samego dnia. Dziękuję im i proszę o jakąś sukienkę, zeszyty, papier i książki. Myślę teraz o nich, o naszych najbliższych pod okupacją sowiecką i o tych, pod okupacją niemiecką. Nasza kochana Ojczyzna jest podzielona, niszczą ją i starają się zniszczyć naród. Zawarli ze sobą pakt. Tutaj w Kazachstanie też słyszymy niemiecką mowę, dawni koloniści niemieccy zachowali swój język i posługują się nim na co dzień. Wielka radość wśród naszych Polaków, bo Wisia Siekierska wyzdrowiała i po tyfusie wróciła do domu. Wyzdrowiała tylko ona jedna, pozostałych siedem osób, które z nią zachorowały, niestety zmarło. 23 czerwca otrzymujemy list z Barysza, jak zwykle dodający nam otuchy. Będą nam w dalszym ciągu pomagać, spodziewają się jednak, że przed zimą wrócimy. Tymczasem od brygadiera Okulinki dowiadujemy się, że wczoraj, czyli 22 VI 1941 r., w niedzielę Niemcy napadli na Związek Radziecki. Rozpoczęła się wojna dwu naszych wielkich wrogów między sobą. Nie martwi nas ta wiadomość. Wreszcie zaczyna się coś dziać. Myślę sobie w tym momencie: gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta. Brygadier mówi z wielkim przejęciem w głosie, jest wyraźnie zdenerwowany. Co będzie dalej, jak dalej potoczy się los nas wszystkich? Nasz spokój denerwuje go jeszcze bardziej, ale przecież sowieci nie martwili się w 1939 r. napaścią Hitlera na naszą Ojczyznę, tylko w sposób okrutny pomogli mu w walce zbrojnej i w wyniszczaniu narodu. Brygadier poszedł do innych z tą wiadomością, my natomiast zaczynamy snuć różne domysły, jak do tej wojny doszło. Najbardziej przeraża nas myśl, że główne działania wojenne i linia frontu znów są na terenie naszej Ojczyzny, znów poleje się krew na ziemi ojczystej. Co z naszymi najbliższymi, jaki spotka ich los? Zdajemy sobie sprawę z tego, że łączność z nimi zostanie przerwana, nie będziemy otrzymywać listów, podtrzymujących naszą nadzieję, ani też paczek. Odtąd musimy liczyć tylko 105 na siebie. Z pewnością będzie coraz trudniej, bo nastaje czas wojny. W sowchozie wielkie poruszenie, dyrektor gdzieś „wybywa", przyjeżdża władza NKWD. Okulinko mówi, że będzie mobilizacja. — Zostaną same żeńszczyny i stariki (kobiety i starcy) — mówi z wisielczym humorem — kobiety obejmą wszystkie stanowiska pracy, nawet najcięższe, siądą na traktory i kombajny. Zamyśla się. — Kobiety wszystko potrafią, są bardzo dzielne, potrafią zastąpić mężczyzn. Następnego dnia w kantorze zebranie dla obywateli radzieckich, dyrektor już wrócił. Młode kobiety zostają skierowane na kurs dla traktorzystek, Zbysio będzie je przygotowywał do tego zawodu. Matki, żony, siostry już rozpaczają, adam też żal tych młodych chłopców, których zabiorą na front, a którzy byli dla nas bardzo życzliwi i z którymi wspólnie pracowaliśmy. My, Polacy, jesteśmy bardzo zmartwieni, bo już znikąd nie otrzymamy pomocy. Przestaną przychodzić paczki, dosłownie na wagę złota, które ratowały nas przed głodem. Będziemy skazani na własne siły, siły tak bezsilne. Czy przeżyjemy? W każdym razie obaj wrogowie walczą ze sobą, będą się wzajemnie wyniszczać, tylko dlaczego kosztem tylu niewinnych ludzi? Zbyszek poruszony wiadomością snuje jakieś mądre wywody polityczne i przypuszczenia oraz prognozy na przyszłość, a mnie z tego wszystkiego ogromnie rozbolała głowa i nie przestaje. Może to z upału? Za kilka dni zaczynają już zabierać do wojska ojców, mężów, synów, braci. Wielki płacz i lament kobiet. Nasz przyjaciel, Wania przychodzi się pożegnać. Nie ma więcej jak dziewiętnaście lat, polubił nas, a my jego. Pomagał nam, w czym tylko mógł pomóc i uprzyjemniał czas swym pięknym śpiewem i grą na bałałajce. Smutno będzie bez niego. W jego domu rozpacz — jest jedynakiem. Pokazuje nam medalik z Matką Bożą, który otrzymał dziś od swojej matki. 106 — Wiecie — mówi —ja nie bardzo pojmuję, ale wierzę, że Bóg jest, że Bóg jest wielki i wszechmocny, a Jego Matka jest taka piękna i dobra. — Tak, Waniuszka, tak właśnie jest. — Oj, nie płaczcie za mną, tylko czasem wspomnijcie — wzrusza się. A do Zbyszka mówi: — Nie wiem, jak to będzie na tej wojnie, ja nie potrafię zabijać ludzi. Nasz kazachski, stepowy chłopak — listonosz też odjeżdża. I jego będzie nam brakowało. Jego uśmiech dodawał nam zawsze otuchy. „Dziś nie ma listu, to będzie jutro" — zapewniał z wielkim przekonaniem. Przed samym odjazdem mówi: — Niedługo poznam waszą Polskę, będę tam przed wami i napiszę stamtąd do was list. Tylko kto go wam przywiezie? — dodaje z humorem. Po pewnym czasie, tak jak powiedział brygadier Okulinko, pozostają w sowchozie same kobiety, dzieci i staruszkowie; z młodych mężczyzn tylko kilku naszych Polaków. Pracy coraz więcej, jest nam coraz ciężej. Lato w pełni, upały, ziemia rozpalona, pieką stopy stawiane na piasku. Mamusia przy wraczu pracuje do dnia 1 lipca, zarobiła za ten cały okres pracy, od 22 kwietnia do 1 lipca, 220 rubli. Teraz będzie pracować przy odnawianiu klubu sowchozowego, to znaczy, będzie odrywać starą glinę, a następnie nową gliną, którą wykopie i wyrobi ze słomą i wodą, będzie mazać cały klub, a potem będzie jeszcze zacierać rzadką gliną, żeby ściany klubu były gładkie. Natomiast mój trzynastoletni brat Adaś razem z drugim chłopcem, Kazachem, pasie sowchozowe konie. Wypędzają je nocami daleko w step. Konie szczypią trawę, a potem kładą się obok siebie zmęczone całodzienną pracą. Pewnej nocy do ich stada zaczęły z głębi stepu podchodzić watahy wygłodzonych wilków. Wyglądało to bardzo groźnie. Konie wyczuły niebezpieczeństwo, ustawiły się w krąg, a w jego środku zamknęły pastuchów i źrebięta; same przylgnęły ciasno 107 do siebie, łbami do środka, a zadami do tyłu. Kiedy wilki zbliżyły się, konie z całej siły zaczęły walić je kopytami. Robiły to tak długo, aż pokrwawione wilki po bezskutecznych atakach odeszły w step. — Nie miałem pojęcia, że konie są aż tak mądre — mówi Adaś. Wrócił nasz list, pisany do tatusia z podziękowaniem za przysłane paczki. A więc nawet się nie dowie, że je otrzymaliśmy. Wielka szkoda! Nasi rodacy coraz więcej politykują: jaka będzie najbliższa przyszłość, co będzie z nami i co się dzieje w naszej Ojczyźnie. Nadchodzą wiadomości z frontu: Niemcy stale posuwają się do przodu. W drugiej połowie lipca mamusia pracuje przy wyrobie kiziaków w Berezowce, oddalonej o 15 km. Razem z innymi Polkami jeździ tam wozem, zaprzężonym w dwa konie. Jeździ też brygadier Wieliczko, nadzorujący ich pracę. Powozi jedyna w tym towarzystwie Rosjanka, Marusia. W kołchozie kobiety zwożą nawóz, słomę i wodę na wyznaczone miejsce, następnie zrzucają nawóz i mieszają nogami. W tym czasie brygadier leży pod drzewem i śpi, podczas gdy one w ogromnym upale ciężko pracują. Mamusia nie wytrzymuje nerwowo, budzi go i mówi, że ma doskonały pomysł, a mianowicie, że zamiast kobiet, wyrabiających nawóz i chodzących po nim w kółko, mogą doskonale to robić konie. Tymczasem konie wypoczywają spokojnie na stepie, a kobiety padają ze zmęczenia i ogromnego wysiłku. Powinno być odwrotnie. Obudzony Wieliczko uznaje, że sam w sobie projekt jest dobry, ale nie przejmuje się nim zbytnio i śpi dalej. Marusia też nic nie robi tłumacząc, że ona jest tylko od powożenia. — To nie jest żadna praca — odpowiada mama. — No, dobrze, w drodze powrotnej ty, Piotrowska, będziesz powozić, a wiesz jaka to trudna skalista droga. Jedzie się jak po lśniącej, czerwono-szklistej tafli (skały mają tu czerwony odcień). Mamę to nie przeraża, umie się obchodzić z końmi. Wieczorem wszystkie Polki zmęczone i utrudzone do ostateczności nieco odpoczywają, a mamusia zaprzęga konie. Marusia i brygadier wypoczęci, przyglądają się z boku. W końcu wszyscy wsiadają na wóz, a wypoczęte konie ruszają szybko z miejsca. Mama bardzo dobrze powozi, ku wielkiemu zdumieniu Wieliczki i Marusi. Jadą w tempie, aż tu nagle na drogę wyskakują dwa susły. Konie spłoszyły się i poniosły po skałach. Mama ściągnęła kurczowo lejce i z całej siły stara sieje utrzymać. Na wozie krzyk grozy. Po pewnym czasie udaje się mamusi opanować sytuację, nikomu nic się nie stało. Wieliczko i Marusia podziwiają jej umiejętność i opanowanie, gratulują nawet, a Marusia dodaje cicho, że ona nie potrafiłaby ujarzmić koni, więc dobrze się stało, że to nie ona powoziła. Za tę pracę w Berezowce wypłacono mamusi 58 rubli. W sierpniu pracujemy nadal na polu, mamusia przy młynkowaniu zboża na toku, Zbyszek na traktorze i kombajnie, a także prowadzi szkolenie traktorzystek. Wraca bardzo zmęczony i głodny. Chleba nie otrzymujemy już od miesiąca, natomiast rację zmniejszoną do 600 g dostają traktorzyści. Jest to niewielki kawałek ciężkiego, gliniastego chleba, który Zbyszek oddaje nam prawie w całości mówiąc przy tym, że w pracy ma dodatkową porcję, którą zjada na miejscu, co, jak się później okazało, nie było zgodne z prawdą. Zaprzyjaźnione świniarki przynoszą mi od czasu do czasu makuch. Powiedziały też, że codziennie mogę zgłaszać się po niego do fermy, a więc może nie zginiemy z głodu i jakoś przetrwamy. Jakże smutno jest nie oczekiwać na pocztę. Całe szczęście, że przychodzą chociaż listy stąd, to znaczy od przyjaciół, którzy dzielą z nami ten smutny los. Najczęściej są to listy od pani Zofii Wasilkowskiej z okolic Aktiubińska. W sierpniu władza NKWD uchyla zakaz naszego poruszania się. Teraz możemy wyjechać z sowchozu do Semipała-tyńska (naszej obłaści), a nawet dalej. — Ale gdzie my wyjedziemy — mówi mama — przecież jesteśmy bezdomni, kto nas przyjmie do siebie. Czy jest sens jechać w nieznane? Znów pytanie bez odpowiedzi. Dotąd marzyliśmy o wyjeździe, teraz możemy wyjechać z sowchozu, ale nie ma dokąd, jeśli do Ojczyzny wrócić nie można. Pani Urbańska wybiera się do Semipałatyńska, aby czegoś konkretnego się dowiedzieć. Domyślamy się, że nie wszystko zostało nam powiedziane przez miejscowe władze. Wraca po kilku dniach z szokując}mi wprost wiadomościami. Otóż generał Władysław Sikorski nawiązuje rozmowy ze Stalinem. 30 lipca został podpisany układ polsko-radziecki o współpracy (układ Majski-Sikorski). Generał Sikorski chce utworzyć armię polską na terenie ZSRR. Domyślamy się, że chodzi tu głównie o wyciągnięcie z więzień, łagrów, obozów jenieckich, niewoli i zsyłki, wielkiej rzeszy Polaków, w tym oficerów polskich. Będą wreszcie mogli wyjść na wolność ci, którzy przeżyli dotąd ciężką, katorżniczą pracę. Z nich właśnie, z tych wyniszczonych fizycznie i psychicznie ludzi, powstanie wygnańcza armia. Ludzie, którzy byli skazani na zagładę utworzą teraz armię polską. Czy można w to uwierzyć? Wydaje się to wprost nieprawdopodobne, wydaje się być cudem. Niemniej otucha napawa nasze serca. Jest ktoś i są ludzie na świecie, którzy myślą o nas, myślą o Polakach w tym nieludzkim kraju i chcą nam przyjść z pomocą. A więc, coś jeszcze znaczymy, a zdawało się, że cały świat o nas zapomniał. Pani Maria Kulikowska cieszy się, że jej mąż zostanie zwolniony z obozu w Starobielsku i z pewnością wcielony w szeregi nowo tworzącej się armii polskiej. A może już wkrótce się spotkają? Zbyszek również jest bardzo szczęśliwy. Tyle spraw zaczyna się dziać na raz, że ja w swej czternastoletniej głowie nie mogę tego poukładać. W Semipałatyńsku ma powstać Komitet Polski do spraw Polaków, działający na całą obłaść semipałatyńska — Polska Delegatura. Jesteśmy wszyscy oszołomieni tymi niezwykłymi wiadomościami. Tymczasem w sowchozie codzienne życie toczy się dalej. Pracujemy dosłownie jak wielbłądy, z tym, że nasze siły wyczerpują się szybko, z wyżywieniem coraz gorzej. Na zamianę nie mamy już nic, złotą obrączkę i pierścionek 110 mamusia ma przy sobie i trzyma na najbardziej czarną godzinę. Myślałam, że było już wiele tych „czarnych godzin". Widocznie mogą być jeszcze gorsze... To jest naprawdę straszne. Jak mogą być jeszcze gorsze? Na Białorusi i Ukrainie ciężkie bitwy obronne. Niemcy posuwają się naprzód. Wracają nasze listy, napisane do Barysza i do tatusia, z dnia 19 VI, nie zdążyły już dojść do adresatów. No cóż — wojna! Sierpień jest bardzo upalny. Wybieram się w odwiedziny na II uczastek do Wandzi i Jurka Jarosławskich z Warszawy. Uczastek wygląda rozpaczliwie, kilkanaście lepianek, ciasno przylegających do siebie wśród wyschłego stepu, nie ma ani jednego drzewa. Mieszkają tu sami Kazachowie i kilka rodzin polskich, są zupełnie odcięci od świata. Do centrum sowchozu dochodzą niekiedy różne wiadomości, a do nich, oddalonych o kilka kilometrów, już nie. Rozmawiamy miło przy kirpicznej herbacie, a potem odprowadzają mnie. Część drogi idziemy razem, później już sama biegnę przez step, gdyż zbliża się wieczór, a zmrok szybko zapada i szybko nastaje ciemność. Wyjazd Zbyszka Jesień 1941 Rano 11 września wyjeżdża do Semipałatyńska pani Amalia Siekierska w celu złożenia w Komitecie Polskim adresów zamieszkałych tu rodzin obywateli polskich, dla ułatwienia kontaktu z powracającymi więźniami. Przywozi rewelacyjne wiadomości. Otóż 13 sierpnia 1941 r. wydano dekret o amnestii dla Polaków. 14 sierpnia podpisano polsko-radziecką umowę wojskową. Natomiast 22 sierpnia 1941 r. generał Władysław Anders zaczyna tworzyć wojsko polskie. Dwaj Władysławowie stają się naszymi mężami opatrznościowymi. Nie dociera korespondencja, ale dociera słowo ludzkie z coraz bardziej szokującymi i radosnymi dla nas wiadomościami. Mamy wybrać przedstawiciela sowchozu, który będzie kontaktował się z Komitetem Polskim, powstałym w Semipałatyńsku, będzie naszym „mężem zaufania". Jest na to zgoda NKWD. Wybór pada na panią Franciszkę Urbańską, nauczycielkę z Buczacza. Pod koniec września opuszczają sowchoz i przenoszą się do Semipałatyńska państwo Siekierscy z córkami, pani Janina 112 Zachariasiewicz i pan Tytus Potocki. My czekamy na dalszy rozwój wypadków. 25 września obserwujemy zaćmienie słońca. Nigdy dotąd nie widziałam tego astronomicznego zjawiska, przyglądam się więc z uwagą przez okopcone szkiełko. We wrześniu pracuję na toku, praca ciężka, ale zwykle udaje mi się przynieść nieco ziarna do domu, a to tak wiele znaczy. Podczas pracy żujemy ziarno, aby choć w części zaspokoić głód. W pierwszych dniach października wyjeżdżają z sowchozu, zamieszkałe na I uczastku, baronowa Heidlowa i hrabina Dzieduszycka, przenoszą się do Piatiletki. Za pracę na toku we wrześniu otrzymuję 41 rubli. Adaś za pasienie świń — 27 rubli i za tygodniową pracę na toku — 18 rubli. Uzbieraliśmy na polu aż 20 kg pszenicy z pokłosków, za którą wydano nam 8 kg mąki. Pani Kulikowska z dziećmi postanawia wyjechać do Semipałatyńska. Wyjeżdżają 7 października. Czułe i łzawe pożegnanie, ciężko mi rozstać się z Basią — tyle wspólnych przeżyć, tyle wzruszeń i opowiadań. Zżyliśmy się ze sobą jak jedna rodzina. Po dwóch dniach wyjeżdżają następni, też do Semipałatyńska: pani Jadwiga Turkowa (żona oficera) z córką Krysią i synem Jurkiem i pan Bronisław Januszewski z żoną. Natomiast pani Jadwiga Janicka przeprowadza się do Szemanajchy. A więc w sowchozie ruch, chociaż tubylcy twierdzili, że nigdy stąd nie wyjedziemy. A jednak... Patrzą na to z ciekawością i niedowierzaniem, nie są zadowoleni, bo kto będzie pracować, zwłaszcza teraz, podczas powszechnej mobilizacji. Nadchodzą wieści z frontu: W wyniku natarcia wojsk niemieckich Leningrad zostaje zablokowany od strony lądu, miasto zaopatruje się wyłącznie drogą wodną przez jezioro Ładoga. Ludność broni się i nie poddaje. Jak długo wytrzymają? Do naszej ławki (sklepu) przywożą po raz pierwszy jabłka, po 4 ruble 50 kopiejek za 1 kg. Mamusia kupuje jedno duże jabłko za 90 kopiejek. Sprawia nam ogromną radość, że po tak długim czasie możemy przypomnieć sobie smak jabłka. Jest 113 soczyste i bardzo słodkie. Jędruś oczywiście dostaje największy kawałek, je bardzo wolno, żeby wystarczyło na dłużej. Przywieźli też śledzie, za 1 kg — 7 rubli i 50 kopiejek. Są dla nas za drogie, więc nie kupujemy. Zbyszek namawia mamusię na wyjazd do Semipałatyńska, przedstawiając szereg słusznych argumentów. Mamusia jednak obawia się wyjazdu w nieznane, działa na zwłokę, po prostu nie ma odwagi ruszyć się z małym dzieckiem. Decyzja rzeczywiście nie jest łatwa. W gazecie z dnia 11 X 1941, którą przyniósł brygadier Okulinko, jest ogłoszenie w języku rosyjskim i polskim, żeby mężczyźni, Polacy, od lat 18 do 50, zgłaszali się do swojej obłaści, gdzie otrzymają skierowanie do tworzącej się armii polskiej. Okulinko mówi też, że w Moskwie od września zaczęła działać ambasada polska. Po takich wiadomościach Zbyszek z miejsca podejmuje decyzję, że musi wyjechać. Ale spogląda na nas — jak sobie damy radę sami, czy może nas zostawić na pastwę losu. Patrzy bardzo uważnie, a my milczymy. Błysk radości w jego oczach nagle gaśnie. — Czy naprawdę mogę was zostawić, przecież dla was tu przyjechałem. Zbysio nasz kochany. On musi pojechać. Przecież organizuje się wojsko polskie, jakże by mogło jego zabraknąć. To wprost nieprawdopodobne. Może i dla nas będzie mógł coś załatwić, jak pozostanie w wojsku. Najważniejsze, że wyrwie się wreszcie stąd, z tej niewolniczej, ciężkiej pracy o głodzie i chłodzie, pracy od wczesnego świtu do późnej nocy. Powinien pojechać. Nie ma zresztą wyboru, to wzywa Ojczyzna, wie 0 tym od początku. Zdajemy sobie sprawę z tego, że jego radość zostania znów żołnierzem przygaszona jest rozstaniem z nami i tym, że pozostawia nas tutaj w niepewności jutra 1 przed nadchodzącą zimą. Ale musi pojechać, choć i nam będzie go bardzo brakowało. Widzę łzy w oczach tego bardzo dobrego, wysokiego i wychudzonego, młodego człowieka. — Zbyszku drogi! Nie martw się, poradzimy sobie, przetrzymamy. Jesteśmy już o rok starsi i bardziej dojrzali. Na 114 pewno przyjdzie taki dzień, że i my stąd wyjedziemy i wrócimy do Polski. Tylko się nie martw. Dziękujemy ci serdecznie za to, co zrobiłeś dla nas, za twoje wielkie poświęcenie, za ofiarę twych młodych lat. Zbyszek idzie do dyrektora Gałkina, razem z nim Tadek Pyzik, który też zdecydował się na wyjazd do wojska. Tego dnia nie mamy ani kopiejki. Zbyszkowi w kantorze też nie wypłacili należności za pracę. Wobec powyższego składają się nasi sąsiedzi. Zbyszek jest bardzo lubiany przez wszystkich, starają się więc dopomóc mu tak, jak on im dopomagał, niemal w każdej potrzebie. Pani Znamirowska daje 10 rubli, pani Skurowa — 15, pan Horn również — 15 rubli, a pani Kamińska — 5 rubli. Pani Hornowa przynosi Zbyszkowi na drogę kawałek chleba, cebulę i kilka kiszonych ogórków, pani Skurowa kilka jajek ugotowanych na twardo, a sąsiadka Niemka — pół bochenka chleba. Mamusia upiekła 15 żytnich placków. Zostaje więc wyposażony na drogę przez wszystkich, którzy mu dobrze życzą. Dzielą się z nim, czym mogą. Wspaniałe są ludzkie serca. 12 października Zbyszek pakuje swój niewielki tłumoczek. Nadchodzi chwila rozstania. Nie potrafimy powstrzymać łez, staramy się uśmiechać, ale ten nasz uśmiech jest jakby wymuszony, nienaturalny. — Idź, kochany, przedłużające się pożegnania są bardzo trudne. Padamy sobie w objęcia. — Zobacz, ja już nie płaczę, cieszę się, że zmieniasz swój los. — Nie zapomnę o was, kochani, myślę, że wkrótce się spotkamy, na pewno coś dla was zrobię. Trzymajcie się, zostańcie z Bogiem. Szczęść Boże na twoją nową drogę, na nowy etap twojego życia. Niech ma cię w opiece Matka Boża, której medalik nosisz na szyi. Szczególnie powierzamy cię Matce Bożej z Fatimy, urodziłeś się w dniu Jej objawień, 13 maja 1917 roku. — Zbyszku kochany, niech cię Bóg prowadzi. 115 Wychodzą razem z Tadzikiem około godziny 21. Pójdą pieszo 60 km na stację kolejową do Aułu. Pociąg do Semipałatyńska odchodzi o godzinie 10 rano. Mówią, że na pewno zdążą. Jest ciemno, więc ich sylwetki szybko znikają nam z oczu. Słychać jeszcze oddalające się kroki, a potem tylko szum wiatru jesiennego. — Żegnaj! Wychodzę przed barak i dopiero teraz mogę się porządnie wypłakać, nikt mnie nie widzi. Zakutana w ciepłą chustkę pozostaję dłuższy czas na swych rozmyślaniach. Wracam do domu jakoś wewnętrznie bardziej dojrzała. Mam świadomość tego, że na mnie, jako najstarszej z rodzeństwa, spoczywa od tej chwili odpowiedzialność za utrzymanie rodziny. W naszej izbie zostajemy na razie sami, pod oknem pusta prycza pani Kulikowskiej. Adaś będzie teraz spał sam, miejsce Zbyszka jest wolne. Już nie ujrzę go wieczorem układającego się do snu, niedomytego ze smarów traktoru. Nie usłyszę jego opowiadań, rysujących przed nami piękną wizję przyszłości. Stać go było na humor, nawet w najcięższych chwilach naszego tu bytowania. Czasem, jak był bardzo zmęczony, przewracał się z boku na bok na twardej pryczy. Mówił wtedy, że to nie prycze tak stwardniały, tylko nasze wychudzone ciała dają o sobie znać. Dziś jest szczególnie smutny wieczór. Jędruś już śpi. Modlimy się o szczęśliwą podróż Zbyszka. Na ścianie nad pryczą wisi obrazek Matki Bożej Kochawińskiej i św. Andrzeja Boboli. Nazajutrz pracujemy przy układaniu kiziaków, jest to blisko baraku, więc Jędruś przygląda się naszej pracy. Mamusia natomiast zostaje skierowana do pracy na fermie świńskiej, będzie pracować w zaparniku. 15 października sprowadza się do nas z drugiego uczastka pani Kazimiera Jarosławska z Wandzią i Jurkiem. Miejsce pani Kulikowskiej zostaje zajęte. Mamusia wraca z pracy bardzo zmęczona, ale zawsze z makuchem. Jędruś zaczyna kasłać, traci apetyt. On, który dotąd wszystkim się zadowalał, nie chce patrzeć na makuch, nawet na mleko, specjalnie 116 dla niego zdobywane. Jego duże błękitne oczy zaczynają przygasać. 20 października otrzymujemy pierwsza kartkę od Zbyszka, przywiezioną przez panią Hryniową. Pisze, że na razie zatrzymał się u państwa Siekierskich w Semipałatyńsku, czeka na dalsze decyzje, o których da nam znać. 22 października pierwszy, ostry atak zimy, mróz minus 25 stopni i silny wiatr. Całe szczęście, że Jędruś czuje się trochę lepiej. Badał go wracz i nic poważnego nie stwierdził. Mamusia wraca bardzo zdenerwowana z pracy, bo jedną z Polek, też pracujących w zaparniku, uderzył dwukrotnie w twarz — Niemiec. Powiedziała, że poda go za to do sądu, ale w końcu wybacza. 30 października wyjeżdżają z sowchozu do Armii generała Andersa następni nasi chłopcy, a mianowicie: Roman Znamirowski i Kazimierz Siwy. Nasi kochani chłopcy, wygłodniali, wychudzeni, utrudzeni pracą ponad siły, podążają do polskiego wojska. Wyobrażam sobie, jak ze wszystkich stron tego olbrzymiego kraju próbuje dotrzeć na miejsce poboru niezliczona rzesza Polaków, tak okrutnie dotąd prześladowanych i katowanych. Czy wszyscy oni będą zdolni dojść? Czy będą mieli tyle sił? Generał Sikorski nadzieją Zima 1941/42 Dzień Zaduszny, 2 listopada, idę na cmentarzyk. Już tyle na nim naszych krzyży. Modlę się za nich, za tych, którzy już nigdy nie powrócą do ojczystej ziemi. Szczególnie modlę się za Zdzisię Sochacką. Jest dziś bardzo zimno i mróz, z daleka widzę przeganiane świnie. Całe szczęście, że chociaż w zimie nie biegają po cmentarzu. Następnego dnia zjawiają się w naszym sowchozie pierwsi uciekinierzy z Kaługi — miasta położonego blisko Moskwy. Przeważnie są to pracownicy kolei i ich rodziny. Eleganckie moskwiczanki odróżniają się od miejscowych kobiet, a także i od nas. Uciekinierzy w sowchozie — stąd wniosek, że Niemcy zbliżają się do Moskwy. Kobiety opowiadają straszne rzeczy o bombardowaniach, o swojej tu ucieczce, ale wobec nas są powściągliwe w ocenie sytuacji. Nas już nic nie może przerazić. 118 Przeżyliśmy to, a teraz przeżywamy zesłanie, bardzo trudne niewolnicze zesłanie, z którego musimy zdać egzamin. Każdy dzień przeżywany tutaj jest walką o przetrwanie. Moskwiczanki i kałużanki są bardzo niezadowolone z miejscowych warunków. Mówią: — Jak my będziemy tu żyć, w takim surowym klimacie i w takich małych lepiankach rozrzuconych po stepie? Miejscowe kobiety stawiają nas za wzór: — Jak Polki mogą tu mieszkać i pracować, tym bardziej wy możecie, wy przecież ruskie żeńszczyny (kobiety), a one grażdanki z zachodu. Prywykniecie (przyzwyczaicie się). Dyrektor Gałkin również posługuje się naszym przykładem przy kierowaniu ich do pracy na fermę. — My, do pracy przy świniach? Tam woniajet (śmierdzi). — A Polkom to nie woniajet? — odpowiada dyrektor. Wracz Borowików przyjmuje u siebie uciekinierów, ma więc wiadomości z pierwszej ręki o tym, co dzieje się na froncie, co dzieje się w Rosji europejskiej. Otrzymujemy następny list od Zbyszka, jeszcze z Semipałatyńska. Ma skierowanie do Buzułuku, niedaleko Kujbyszewa, gdzie formuje się armia polska. Dostaję też list od Basi Kulikowskiej również z Semipałatyńska, bardzo się ucieszyłam. W wyniku amnestii wraca z więzienia i odnajduje tu żonę i dzieci pan Fajersztein, a także pan Pfefer. Wielka radość w tych dwu rodzinach, które odnalazły się na stepach Kazachstanu. Mamusia pracuje nadal w zaparniku, przynosi od świń trochę kartofli, które zjadamy zaraz po jej powrocie, bo głód dokucza coraz bardziej. Chleba nie ma już od miesiąca i nie obiecują, że prędko będzie, opału też mamy niewiele. Staramy się o przeniesienie z baraku do lepianki (łatwiejsza do opalenia), ale na razie nie ma wolnej. Przybywa coraz więcej uciekinierów, niektórzy spod Leningradu. Opowiadają o męstwie i bohaterstwie oblężonych mieszkańców tego miasta. Jak oni przetrwają zimę, odcięci od świata? U nas też niewesoło. 13 listopada jest bardzo silny mróz jak na tę porę: minus 45 stopni i zamieć śnieżna. Panicznie boimy się tych zamieci. Całe szczęście, że trwa tylko jeden 119 dzień. Pracuję teraz przy odrzucaniu śniegu. Jesteśmy porządnie zasypani, zawiane wszystkie drogi, a także dojście do przerębli. Pracuję na mrozie, znów odnawiają się moje odmrożenia. 15 listopada otrzymujemy kartkę od Zbyszka, wysłaną z drogi do Buzułuku. Martwi się, jak dajemy sobie radę i żałuje, że nie wyjechaliśmy przed zimą przynajmniej do Semipałatyńska, w którym jest znaczne skupisko Polaków. Teraz, kiedy na dobre zaczęła się zima, nie ma mowy o wyjeździe. Musimy przygotować się do jej przetrwania. Jest nam bardzo ciężko bez Zbyszka. 19 listopada Jędrulek kończy cztery lata. To grzeczny i mądry chłopczyk, wychowywany w tak nieludzkich warunkach, niedożywiony, znoszący z pogodą trudy codziennego dnia, tęskniący za czymś, czego nie zna. Instynktownie czuje, choć w pełni sobie tego nie uświadamia, że w domu powinno być ciepło, powinno być coś do zjedzenia, powinno być inaczej. Moje opowiadania o jego szczęśliwych prawie dwu latach w Polsce, o tym, że miał własne, piękne łóżeczko z siatką i białą jak śnieg pościel, o kilkupokojowym mieszkaniu, o ogrodzie, w którym się bawił, kwituje zapytaniem: — Basiu, powiedz, czy tak było naprawdę, czy może to tylko bajka? — Jędrusiu, to nie bajka, choć dzisiaj i mnie bajką się wydaje. Wandzia Jarosławska nie chodzi do pracy, jest o dwa lata młodsza ode mnie, zaczyna pisać wiersze. Ja również zaczynam je pisać, stąd pamiętnik przeplatany jest wierszami. Siadamy wieczorem na piecu, bo tam najcieplej, bierzemy nasz kaganek (kopciłkę) do rąk i piszemy, niewiele mówiąc do siebie. Nasze mamy gotują czaj, pieką makuchowe placki na płycie kuchennej. Są owinięte w chusty, w pimach, gdyż w izbie jest bardzo, bardzo zimno. Kiziaki wilgotne zaledwie się tlą i nie dają tak pożądanego ciepła. Zamiast listów otrzymujemy teraz zwroty naszych własnych listów. Ciągle przychodzą. Jak dużo ich napisaliśmy! Sami jesteśmy tym zdumieni. 120 Jesteśmy bardzo głodni i w związku z tym osłabieni, nie mamy już niczego na zamianę. Mamusia nie chce jeszcze sprzedać moich rzeczy, które sprawiają mi taką radość i są mi bardzo przydatne. Wielka radość, bo udaje nam się kupić 4 wiadra kartofli po 15 rubli za wiadro u Mlóki. Zabieram się do obierania kartofli, Jędruś podaje mi jeden. — Zobacz, Basiu, ten kartofel podobny jest do jakiegoś ludzika. Zostawiam go, z zapałek dorabiam mu nóżki i rączki. Niech się dziecko cieszy swoim ludzikiem — ma nową zabawkę. U Bojarkinowej mamusia kupuje 1 kg słoniny za 25 rubli. To już naprawdę wielkie święto — będą ziemniaki ze słoniną. 30 listopada Jędrusia imieniny. Rano jeszcze na pryczy składamy mu życzenia, następnie poczęstunek: kawałeczek postnego chleba z czosnkiem i garnuszek mleka (kupiony od Dory za dwa ruble). Wypija i zjada szybko, wyraźnie mu smakuje, zwłaszcza chleb, którego od dłuższego czasu nie jadł. Na obiad zupa z kaszy jęczmiennej, a na kolację pierogi z żytniej mąki z kartoflami, okraszone słoniną! (Kasza i mąka za zamianę jeszcze w lecie, w Stokalence). Jędruś cieszy się niezmiernie z pierogów, my też, są takie wyśmienite. Nagle zadaje pytanie: — Czy dziś św. Andrzej Bobola obchodzi swoje święto? Odpowiadamy, że nie, dzień św. Andrzeja Boboli to 16 maja. — A więc ja mam dwa razy imieniny, to znaczy, że w maju będę znów jadł pierogi. Nasze rodzinne uroczystości następują jedna po drugiej, staramy się je obchodzić, nie zapominając o nich, mimo wszystko. Zbliżają się moje imieniny. Wandzia i Jurek szykują dla mnie jakąś niespodziankę, coś rysują. Jak się zbliżam, ukrywają to przede mną. Nadchodzi 4 grudnia, ucałowaniom i życzeniom nie ma końca. Jędrulek, który śpi ze mną, ściska w rączce jeden cukierek, który zachował specjalnie dla mnie na ten dzień, jeszcze z paczki. Wręcza mi go z dumą. 121 — Dziecinko kochana, jakie to wielkie wyrzeczenie z twojej strony, żeby do tej pory nie zjeść cukierka, zwłaszcza gdy ich tutaj w ogóle nie ma. Dzielę ten cukierek na kilka kawałeczków. Mamusia przygotowuje śniadanie dla wszystkich domowników: chleb z cebulą i kawa z mlekiem (wszystko kupione u Bielajewa). Na obiad są placki ziemniaczane, a na kolację zupa kartoflana z drobionymi kluskami. Kochana mamusia, jak ona myśli 0 tym i stara się, żebyśmy przynajmniej w dniu imienin nie byli głodni. Dziś posiłek taki wspaniały, urozmaicony i do tego trzy razy w ciągu dnia. Od Wandzi dostaję laurkę z rysunkiem i jej własnym wierszem, który kończy się słowami: „i nie martw się, Basiu, to wszystko się zmieni i znów się ujrzymy na ojczystej ziemi". Narysowany bukiet kwiatów i słońce. Od piętnastoletniego Jurka też laurka z rysunkiem pięknej dziewczyny o czarnych włosach z wpiętymi w nie kwiatami 1 dwóch chłopców w strojach krakowskich. Jeden z nich gra na harmonii, a drugi śpiewa: „ile dziadów na odpuście, ile liści na kapuście, ile kropli wpada w morze, daj Ci chłopców tyle Boże. Przyjmij serdeczne życzenia od kolegi z Kazachstanu." Sprawiają mi wielką radość tymi laurkami. Św. Mikołaj też nie zapomina o nas i chodzi od lepianki do lepianki, choć sam jest bardzo ubogi. Rano znajdujemy na swoich pryczach: nowy grzebień, małe lusterko, zeszyt, ołówek, a także pieczone siemieczki. Dziękujemy Mikołajowi, że o nas pamięta. 13 grudnia mróz przybiera na sile, dochodzi do minus 50 stopni. Rozpętuje się ogromna wichura i zamieć, przechodząca w buran. Znów przerażające wycie, nikt nie wychodzi do pracy. Jak przetrzymamy tę zimę? Nie mamy żadnego zapasu żywności i żadnej pomocy z zewnątrz. Pieniędzy też niewiele, zarabiamy znacznie mniej niż zarabiał Zbyszek. Jesteśmy poważnie zaniepokojeni naszą sytuacją. Wycie wichury pognębia nas zupełnie, nie można 122 wyjść z domu, topimy śnieg zebrany spod samych drzwi. W izbie zimno i ciemno, okna zawiane. Tym razem trzeciego dnia buran szczęśliwie przechodzi. Był krótki, ale wystarczył do osłabienia naszej nadziei. Stajemy się coraz mniej odporni, a może za mało w nas ufności? A oto wiadomości z frontu jakie docierają tutaj: w ciągu listopada zatrzymanie ofensywy wojsk niemieckich na przedpolach Leningradu i Moskwy oraz przejście do natarcia w rejonie Rostowa. 5 i 6 grudnia natarcie pod Moskwą. — Na razie tyle, zobaczymy, co będzie dalej. A co z naszą Armią generała Andersa. Co z naszymi żołnierzami, jakie mają warunki w Buzułuku? Przecież są słabi, wyniszczeni i obdarci. Czekamy na listy od Zbyszka — żeby tylko nie zachorował w ten mroźny czas. Któregoś dnia jedna z Rosjanek zapytała mamusię, czy umie wróżyć z kart. Mamusia przezornie dała wymijającą odpowiedź. Pytanie podsunęło jednak myśl, że karty mogą uratować od głodu i dopomóc w przetrwaniu. Wieczorami mamusia rozkłada karty, kładzie kabałę i zaczyna przyswajać sobie tajniki tej wiedzy. — Elena Kazimirowna poworoży (powróż), my wynagrodzimy. I tak zaczęło się wróżenie z kart. Rosjanki wierzą w to, co karta pokaże. Mama ma swoją taktykę: bardzo dużo mówi, zawsze coś z tego się sprawdzi. Ma także trochę intuicji. Tylko nie mówi nigdy nic tragicznego, chociażby z układu kart tak wynikało. Tak też nastawia swoje klientki, że to pewnego rodzaju zabawa. Jednak sława mamusi jako dobrej wróżki rośnie. Zaczynają coraz częściej przychodzić różne kobiety: Ira Szałagina, Kałmagowa, Marusia Marcinkowa, żona wracza Ksenia Borowikowa, Niemka — siostra buchaltera, uciekinierki z Kaługi, a także Luba ze sklepu. Na naszym stole zjawia się coraz częściej mleko, kawałek chleba, jajka, trochę prosa czy mąki, siemieczki, a nawet cebula czy nafta do kaganka. Zarobek niebagatelny, bardzo to dużo dla nas znaczy, a mama jest „dobrą wróżką" i bardzo smutnych rzeczy nie mówi. 123 Zbliżają się święta Bożego Narodzenia, ogarnia nas wielka tęsknota za bliskimi, za Ojczyzną, tyle myśli i wspomnień. Siedzę na piecu i piszę pamiętnik. Dowiadujemy się od pani Urbańskiej, która była niedawno w Semipałatyńsku, że ambasadorem Polski w Moskwie jest profesor Stanisław Kot, który przybył do Moskwy w dniu 4 IX 1941r. Natomiast generał Władysław Sikorski przybył do ZSRR dnia 29 XI. Może i na nasz temat toczyły się rozmowy z wszechwładnym, okrutnym Stalinem — rozmowy w samej paszczy lwa. Wierzymy, a przynajmniej mamy nadzieję, że coś wielkiego wkrótce się wydarzy. Ale na razie cierpimy nędzę i pracujemy ponad siły. Ze smutnych wiadomości to ta, że pod koniec czerwca bieżącego roku zmarł w Ameryce Ignacy Paderewski, o czym do tej pory nie wiedzieliśmy. Jędruś jest coraz mizerniejszy i coraz bledszy, nie ma zupełnie ochoty na zabawę, siedzi przeważnie na pryczy, jest bardzo smutny. Ogromnie boimy się tej zimy ze względu na jego nadwątlone zdrowie. —Boże, oddal złe myśli, dziecko musi przetrzymać. A jeśli jest inna wola Twoja? Nie, nie, o Boże, dodaj sił i wiary. Wigilia Bożego Narodzenia i imieniny Adasia, składamy mu serdeczne życzenia. To następne święta z dala od Ojczyzny, od najbliższych i od Zbyszka. A jak będą wyglądały jego pierwsze święta w wojsku w Buzułuku? Czy pomyśli o nas? U nas bardzo smutno, zimno i ponuro, a przecież Jezus narodzi się tej Nocy. — Przyjdź do nas, Panie Jezu, zapukaj do naszych drzwi, jest przygotowane miejsce dla Ciebie. Przyjdź, prosimy, nie omijaj naszej chaty, tak bardzo pragniemy Twojej obecności wśród nas. Ufamy Ci, Jezu, tylko przyjdź, nie zostawiaj nas samymi. Dla nas, dzieci, ta prawda, że przyszedłeś na świat jako małe Dziecię, jest taka prosta i taka oczywista, że łatwiej Cię pokochać ponad wszystko. Nakrywamy stół szarą serwetą (jeszcze ciągle nie zamienioną). Jest świeca i okruchy opłatka z ubiegłego roku, 124 przysłanego z Barysza, jest czerwony barszcz z ziemniakami i pszenica z cukrem i patoką (rodzaj miodu). Dzielimy się opłatkiem. Zmieniły się osoby, ale życzenia: „żebyśmy przetrwali" są zawsze, niezmiennie te same. Na środku stołu nasz krzyż, przy stole puste miejsce Zbyszka, bardzo puste... Zaczynamy śpiewać kolędy, nie wychodzi nam śpiew, wszyscy płaczemy. Jędruś tęskni bardzo za Zbyszkiem, tak jak my wszyscy. W pierwszy dzień świąt mamusia zanosi wraczowej trochę kutii na spróbowanie. Ona odwzajemnia się ruskimi pierożkami, kawałkiem baraniny i kiszonymi ogórkami. Mamy wspaniały świąteczny obiad. Zauważamy, że mamusia jeszcze coś przyniosła i skrzętnie chowa, z pewnością na jutro. Nie daje nam spokoju myśl o tym, co to może być, wprost nie możemy doczekać się jutra. Nadchodzi jutro — drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. Nagle patrzymy i nie wierzymy oczom. Na stole leży cały, dosłownie cały, bochen białego chleba i placek z marmoladą (upieczony przez wraczową). Radość i jeszcze raz radość. Na pewno w żadnej piekarni i żadnej cukierni na całym świecie nie potrafią upiec lepszego. Jest to najwspanialszy, świąteczny dar. 28 grudnia w niedzielę, w samo południe, odbywa się pierwsze zebranie wszystkich Polaków w klubie za rzeczką. Odczytana zostaje po polsku mowa generała Sikorskiego, wygłoszona we wrześniu przez radio z Londynu. Następnie są omawiane różne sprawy, zażalenia itp. Pani Urbańska bardzo dobrze i wzruszająco przemawia. Dyrektor Gałkin informuje nas, że cywilna ludność polska ma otrzymać pomoc społeczną poprzez Komitety Opieki, ambasadę RP, obecnie mieszczącą się Kujbyszewie oraz Dowództwo Armi Polskiej. Do wojska polskiego mogą zgłaszać się junacy, a także będzie zorganizowana Pomocnicza Służba Kobiet. Zostają napisane dwa listy do Dowództwa Armi Polskiej w Buzułuku. Na zakończenie zebrania śpiewamy nasz hymn narodowy „Jeszcze Polska nie zginęła" i „Nie rzucim ziemi, skąd nasz 125 ród". Klub dosłownie trzęsie się od naszego śpiewu. Rozchodzi się on, jak dzwon po całym sowchozie, po ośnieżonym, mroźnym stepie. Myślę, że nigdy w tym miejscu nasz hymn nie był śpiewany, a jeśli był kiedykolwiek, to nie z taką mocą. Stopniowo śpiew wycisza się, aż przechodzi w zbiorowy płacz. Wiele rodzin wyjechało z sowchozu, przeważnie do Semipałatyńska, a my tutaj odcięci od świata (wiadomości dochodzą zawsze z dużym opóźnieniem), ale jakoś ustabilizowani. Mamusia nie ma odwagi wyruszyć w nieznane i niepewne. Jak się dowiedzieliśmy, w Semipałatyńsku mają również bardzo ciężko, trudno jest o mieszkanie. Na ogół miejscowa ludność nie chce ścieśniać się w swoich chatach, poza tym przybywa coraz więcej uciekinierów, a także wraca sporo inwalidów z frontu. W sumie niewesoło. Przychodzą następne listy od Zbyszka z Bazułuku: „Trzymajcie się jeszcze trochę, niedługo Wasz los się zmieni. Jak się czuje Jędruś?" Zbyszek pisze, że chorował na zapalenie płuc. Namioty stoją na śniegu, są bardzo silne mrozy. W związku z chorobą zostanie przeniesiony na południe w okolice Samarkandy. Napisze stamtąd, poda nowy adres. Martwimy się chorobą Zbysia. 31 grudnia, ostatni dzień roku, imieniny i urodziny naszej babci Melanii z Barysza. Co z nimi? Czy żyją po przejściu frontu i walkach na Podolu? Nadchodzi rok 1942, oby był szczęśliwszy dla nas wszystkich. Modlimy się o pokój, o to, żeby nareszcie zakończyła się wojna, żeby nasza Ojczyzna odzyskała wolność. Zdajemy sobie sprawę, nawet my, kilkunastoletnie dzieci, że nie może to szybko nastąpić, musimy więc czekać. Nasze czekanie jest równoznaczne z przetrwaniem. Opał na ukończeniu, nie mamy już w ogóle przydziałowych kiziaków. Dobrze, że zima jest nieco łagodniejsza od poprzedniej. Wybieramy się dość często na nocne wyprawy. Dyrektor Gałkin nie chce nam wypisać i przydzielić słomy, która jest na III uczastku, cóż więc robić. Jeśli, nie daj Boże, zostaniemy jeszcze na następną zimę, to musimy znacznie więcej nagromadzić krowiego nawozu, zbieranego na pastwisku. Dziś w klubie bezpłatne przedstawienie, które urządzają miejscowi nauczyciele. Wybieram się razem z Adasiem, idzie też Jurek Jarosławski (Wandzia zachorowała), Kazia Jankiewicz, Lusia Dumańska, Janka Chomówna i Rysiek Skura. Nawet przyjemne jest to przedstawienie, trochę humoru i regionalnych piosenek, w każdym razie jakaś odmiana w naszej smutnej rzeczywistości. Wracamy dość późno. Na stole leży mamusi notatnik, otwarty, pozwala przeczytać. Pod datą dzisiejszą, 31 grudnia czytam: „Czy długo jeszcze tak strasznie męczyć się będziemy? Doprawdy sił już nie staje, ale jakoś trzymać się muszę. Cóż by biedne dzieci same tu zrobiły, co za straszny los by je czekał. Boże mój drogi, daj mi sił, daj mi zdrowie, żeby jakoś tę zimę przeżyć. Na wiosnę może już się zmieni na świecie. Ach, jakież to straszne, opału nie mamy nic a nic. Ze mną mieszka Jarosławska Kazimiera. Ona też nie ma ani jednego kiziaka. I tak obydwie wieczorem wybrałyśmy się na „wyprawę", ażeby rano było na czym ugotować. Przyniesie się 5 lub 6 kiziaków, lub worek słomy, a ile to strachu. Cóż zrobić, inaczej by się zamarzło i zginęło z głodu. Kupić teraz nie ma gdzie, w jesieni można było, ale nie mieliśmy ani kopiejki". A więc mamusia była w ten sylwestrowy wieczór na wyprawie. Teraz leży z przytulonym do siebie śpiącym Jędrusiem. Całuję ją serdecznie i kładę się obok nich. — Jak dobrze, że już wróciliście — mówi mama— myślę, że było wam przyjemnie, bo dla mnie ten wieczór był pełen lęku. Nowy rok 1942 już nastał. Jaki będzie? Co nam przyniesie? Na razie nie znamy odpowiedzi. Od dziś zaczynają się przesuwać nowe dni. Będą się przesuwać, jak nowe paciorki różańca, ale wszystkie one przesuwają się wolno, zbyt wolno. Czy skończy się ta bolesna tajemnica? 2 stycznia przyjeżdża na miesięczny urlop do żony i dzieci pan Józef Kamiński z Buzułuku. Przywozi listy od Zbyszka, 127 a także od pani Siekierskiej i Basi Kulikowskiej z Semipałatyń-ska. Pani Siekierska pisze, że jej córka Helena i pani Za-chariasiewiczowa wystarały się dla nas o pomoc pieniężną w Komitecie Polskim i że w najbliższych dniach mają wysłać. Sprawę tę obiecał osobiście poprzeć porucznik Regini. Dziękujemy z całego serca. Jacy dobrzy są ludzie, myślący o drugich. Niech Bóg im wynagrodzi. 4 stycznia mamusia wybiera się do państwa Kamińskich, ażeby czegoś bliższego dowiedzieć się o Zbyszku i uzyskać bardziej szczegółowe informacje o tworzącej się armii polskiej. Pan Kamiński przywiózł gazetę polską pt. „Orzeł Biały" (pożyczył do przeczytania), która wychodzi w Buzułuku. Między innymi zamieszczone są w niej wiersze. Jeden z nich, na powitanie generała Sikorskiego. Czytamy z wielkim wzruszeniem i w skupieniu, wchłaniamy każde pisane słowo, jest to dla nas ogromne przeżycie, nie pozbawione łez. Pan Kamiński dał mamusi dwa święte obrazki: Matki Bożej Miłosiernej i św. Andrzeja Boboli z podpisem kapelana wojsk polskich, księdza biskupa Józefa Gawliny. Księdza biskupa poznaliśmy osobiście jeszcze przed wojną, kiedy przyjeżdżał do Szkoły Podchorążych Piechoty w Ostrowi Mazowieckiej, gdzie mój tatuś był wykładowcą. Na południu w Jangi Jul powstaje Przysposobienie Wojskowe dla kilkunastoletnich chłopców, chętni mogą wyjechać. W Jangi Jul powstał też sierociniec i córeczki pani Michniakowej zostaną w nim umieszczone, przyjedzie po nie specjalny kurier. Następnego dnia piękna, słoneczna pogoda, wszyscy spacerujemy. Mamusia odwiedza panią Pławiakową i panią Daniłową, czyta im gazetę z Buzułuku, są bardzo wdzięczne. Na Trzech Króli znów piękny dzień, pod wieczór przychodzą do nas państwo Kamińscy, pan Fajersztein i pan Pfefer. Wszyscy oni radzą mamusi, żeby zdecydowała się na wyjazd do Semipałatyńska. W zimie nie jest to jednak możliwe, a co będzie na wiosnę, to zobaczymy. Ciągle nas zaskakują jakieś nowe wydarzenia. Mamusia zwraca się do pana Fajerszteina z prośbą, aby sprzedał w Semipałatyńsku jej bransoletkę i zakupił, między innymi, mydło, którego nie możemy nigdzie dostać i od trzech tygodni myjemy się tylko samą wodą. Obiecał, że postara się wszystko załatwić, a także w Komitecie Polskim uzyskać dla nas wsparcie finansowe. Żywimy się teraz wyłącznie samym makuchem, przynoszonym przez świniarki. Jędruś prosi bardzo o ziemniaki, ale nigdzie nie udaje się ich kupić. Tymczasem następnego dnia przychodzi pani Bratkowa i stawia przed nami wiadro kartofli. Mówi, że miała sen, /, którego wyraźnie wynikało, że ma podzielić się z nami swoim skromnym zapasem. 8 stycznia wyjeżdża do Semipałatyńska pani Iskrzyńska (matka pani Kamińskiej). Podróż odbywa się zaprzężonymi w woły saniami, które jadą po mydło i inny towar. Dzień później wyjeżdżają na stację kolejową do Szemanajchy, a stamtąd pociągiem do Semipałatyńska, państwo Kamińscy z dziećmi. Razem z nimi wyjeżdża Jurek Jarosławski i Rysiek Skura do Przysposobienia Wojskowego w Jangi Jul, do junaków. Żegnamy się czule z naszymi chłopcami, są jeszcze tacy młodzi — prawie dzieci i wyruszają samodzielnie w świat. Matki akceptują ich decyzję. — Niech was Bóg prowadzi w ten trudny zimowy czas. Za kilka dni przybywa do sowchozu specjalny kurier po trzy sieroty, siostry Michniakówny. Dziewczynkom trudno rozstać się z nami. Przyzwyczaiły się do nas wszystkich, polubiły nas, czuły się bezpieczne. Tymczasem przyjeżdża jakiś obcy, nieznany pan i chce je zabrać. Przy pożegnaniu płaczą, trudno im opuścić sowchoz, bo mamusia ukochana i babcia zostają tu na cmentarzu. W lecie przynosiły im na grób stepowe, piękne kwiaty. Pocieszamy je jak umiemy. — Teraz będziecie miały właściwą opiekę, już nie będziecie głodować. Byłyście dotąd bardzo dzielne, bądźcie takie nadal, tego wam życzymy. Wasza mamusia i babcia w niebie na pewno się z tego cieszą. Dziewczynki zarzucają nam rączki na szyję i po raz ostatni się przytulają. 129 — Szczęść wam Boże! Odjeżdżają, a nam robi się bardzo, bardzo smutno. Dziś jest rocznica tego wielkiego buranu, podczas którego zamarzła ich mama i Zdzisia Sochacka. Ksenia Borowikowa, żona wracza, bardzo polubiła naszego Jędrusia i od czasu do czasu coś mu przynosi. To coś, to przeważnie mleko, jajka, kiszona kapusta, czasem nieco mąki. Dzieli się z dobroci serca, bo na pewno jej też nie zbywa. — Po kapustę przychodźcie do mnie — mówi — jest bardzo smaczna i zdrowa. 10 stycznia Zbyszek przysyła telegraficznie 100 rubli, nadane 7 I w Tocku. Bardzo się przydadzą, ale równocześnie jest nam przykro, że nie wydał ich na swoje potrzeby. Po kilku dniach otrzymujemy z Komitetu Polskiego 98 rubli. Poza tym udaje się mamusi sprzedać Kałmagowej palto męskie, przysłane z Krakowa, za 100 rubli gotówką i za prowiant, również wartości 100 rubli, a mianowicie: 2 wiadra kartofli, 1 kg cebuli i 2 główki czosnku. Jednak wynika z tej transakcji cała historia. Otóż Kałmagowa zaniosła to palto do krawca Kamieniowa w celu przerobienia. Nie podjął się tej przeróbki, ponieważ stwierdził, że palto jest nicowane i miejscami przetarte. Zwracamy więc pieniądze i część prowiantu, resztę oddamy po sprzedaży palta. W rezultacie kupuje je wraczowa. Mówi, że nareperuje i przerobi dla synka. Już nie będą mówili, że wracza syn, a taki obdarty. Daje za nie 60 rubli, 3 kg mąki, 2 wiadra kartofli, 1 kg cebuli, ogórki, miskę kiszonej kapusty, 1 kg gęsiny i 1/2 kg mięsa wołowego. Mówi też, że dołoży jeszcze parę rubli w przyszłości. Coś niebywałego, będziemy mieć mięsne obiady! Stary zniszczony płaszcz, choć miał takie przygody, okazał się wielką wartością. Dociera do nas wiadomość, że powinniśmy otrzymać z Semipałatyńska dokumenty, uprawniające nas do wyjazdu na południe, jako rodzinę żołnierza, będącego w Armii Andersa. Tymczasem zima w pełni. Ludzie boją się głodu i kołchoźnicy już bardzo niechętnie wypłacają żywnością za najładniejsze nawet rzeczy, przyniesione na zamianę. Jedynie niektórym 130 Polkom udaje się coś niecoś otrzymać za wróżenie z kart, ale i ta zapłata jest coraz skromniejsza, czasem tylko garść mąki lub prosa. Marusia Marcinkowa przysyła swego synka, żeby mamusia koniecznie przyszła do niej powróżyć z kart. Jest zrozpaczona, bo mąż jej wyjechał saniami po drzewo do Aułu (60 km) i powinien już trzy dni temu powrócić do domu. Obawia się, że może napadły go wilki na stepie i już nie żyje. Lepianka Marcinkowej położona jest na wzgórzu, skąd rozciąga się widok na cały sowchoz. Idę z mamusią, żeby się trochę ogrzać. W naszej izbie jest niesamowite zimno, natomiast u Marcinkowej dołączam do pięciorga dzieci siedzących na piecu i powoli się rozgrzewam. Mamusia rozkłada karty na stole. Jestem bardzo ciekawa, co też powie. Nagle słyszę jak mówi, ku wielkiemu zdziwieniu wszystkich obecnych: — Dzieci, biegnijcie do okna, bo wasz papka (tatuś) już nadjeżdża. Dzieci posłusznie rzucają się w stronę okna i wypatrują ojca, a ja jestem przerażona, co też mojej mamie przyszło do głowy, żeby tak powiedzieć. Za chwilę dzieci podnoszą wielki krzyk, że widzą nadjeżdżające sanie. Nie wierzymy własnym oczom. Ogromna radość. A my, również radosne, wracamy z ziemniakami i chlebem. — Mamusiu, skąd wiedziałaś? — Wiesz, ja byłam chyba najbardziej zaskoczona tą sytuacją — odpowiada mama — ale dobrze, że wrócił szczęśliwie, a my posilimy się chlebem, za którym już od dawna tęsknimy. Podobnie było z wróżeniem u wraczowej. Mamusia powiedziała Kseni, że czeka ją niezbyt przyjemna droga. — Tym razem mówicie nieprawdę — odpowiedziała wraczowa — bo nigdzie się nie wybieramy i do tego w zimie. Nie, to niemożliwe. — Przecież to tylko karty, nie musicie w to wierzyć, ja też nie wierzę, mówię tylko na podstawie ich układu na waszą prośbę. 131 Niemniej za dwa dni pojechali do szpitala w Semipałatyńsku, ponieważ wracz uległ wypadkowi (został potrącony przez konie). Mamusia nie łączyła tego absolutnie z kartami, ale straciła ochotę na dalsze wróżenie. Pod koniec stycznia dochodzimy do wniosku, że jedną ze spódnic możemy jeszcze zamienić. Mróz nieco zelżał, jest minus 30 stopni, wybieram się z mamą do kołchozu Bolszewik, około 5 km. Po długim chodzeniu od chat/ do chaty udaje nam się w końcu zamienić spódnicę za 2 kg mąki, 5 jajek, szklankę śmietany i 5 cebul. Szybko zapada zmrok, droga zawiana, śnieg skrzypi pod nogami, idziemy dość prędko. Nagle w oddali spostrzegamy jarzące się ślepia — to wilki, wyraźnie widać spore ich stado. Jesteśmy dopiero w połowie drogi do domu. Co robić? Przyśpieszamy kroku, ale nie uciekamy, modlimy się. Przerażenie nie ustępuje, jesteśmy przecież same na stepie tonącym w śniegu. Kątem oka obserwujemy stado wilków, które w pewnym momencie zatrzymuje się, a potem wędruje w stronę fermy świńskiej. My decydujemy się na dalszą, okrężną drogę, omijającą fermę. Dochodzimy szczęśliwie do sowchozu. Jesteśmy uratowane. Odtąd postanawiamy nie wybierać się nigdy na zimowe wyprawy, które można przypłacić życiem. Stwierdzamy, że nasze pimy porządnie przemakają, trzeba oddać je do naprawy, choć to bardzo drogo kosztuje: podszycie wojłokiem około 75 rubli, albo i więcej. 20 stycznia 1942 wrócił z więzienia mąż pani Marii Starkowej, szukał jej przez 5 miesięcy. Powrót więźniów to radosne przeżycie dla całego sowchozu. W naszym sowchozowym sklepie mają jutro wydawać po 20 dkg cukru i po 2 śledzie na osobę oraz po 5 paczek zapałek na rodzinę. O godzinie 6 rano zajmuję kolejkę, otrzymuję 74 numerek, nie przyszło nam do głowy, że już o godzinie 2 w nocy wydawano numerki. Stoję prawie cały dzień i nic z tego, nie wystarczyło. Wracam zziębnięta i z płaczem. Mamusia dowiaduje się od Luby, że jest jeszcze cukier w sklepie. Niewiele myśląc udaje się do kierownika sklepu, Sidorowa, żeby wyraził 132 zgodę na zakup choć niedużej ilości cukru dla dziecka. I o dziwo, zgadza się. Luba waży aż 1,60 kg cukru (8 rubli i 80 kopiejek). Mamusia wraca do domu uradowana. Mamy więc słodki czaj. 26 stycznia wielkie wydarzenie w sowchozie — ubój świń dla wojska, aż 900 sztuk. Przyjeżdżają rzeźnicy, robi mi się żal tych bezbronnych zwierząt, przyzwyczaiłam się do ich codziennego kwiku, objawów radości z dokarmiania czy przeganiania po śniegu. A teraz rozdzierający kwik i ryk rozlegają się po całym sowchozie. Zatykam uszy i uciekam jak najdalej od fermy. Niewiele to pomaga, ten żałosny kwik dosłownie mnie przenika i chociaż mamusi udaje się zamienić tytoń, przysłany kiedyś w paczce, za wielki kawał słoniny, wyjątkowo nie cieszy mnie ta zdobycz. 28 stycznia rano przychodzi do nas pani Urbańska i pan Fajersztein. Byli w nowo powstałej Polskiej Delegaturze, której stałą siedzibą jest Semipałatyńsk, a rejonem jej działalności — cała obłaść semipałatyńska. Mianowanym delegatem ambasady polskiej na miasto Semipałatyńsk został pan Adolf Saraniecki. Naszym mężem zaufania jest w dalszym ciągu pani Franciszka Urbańska, którą kiedyś wybraliśmy. Informują nas, że dziś wieczorem odbędzie się w klubie zebranie wszystkich Polaków. Czekamy więc na ten wieczór wspólnego spotkania. Każde zebranie wywołuje emocje, że coś się dzieje, są jakieś wiadomości, ktoś o nas myśli. Na pierwszym miejscu, jako najważniejsza, zostaje poruszona sprawa wyjazdu na południe rodzin żołnierzy Armii Andersa. Mocniej zabiły nasze serca — a więc to prawda. Dotyczy to nas, nareszcie jakaś zmiana, będziemy ze Zbyszkiem. W każdym razie dokumenty na wyjazd niedługo nadejdą. Sprawa druga, nie mniej ważna, to pomoc Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, a także pomoc amerykańska w postaci darów: żywności i odzieży. Część tych darów, przeznaczonych dla naszego sowchozu przywiozła pani Urbańska i będzie jutro rozdzielać. Rozglądam się po twarzach wszystkich naszych Polaków. Są wymizerowane, zmęczone, ale w tej chwili rozjaśnione radością. Śpiewamy nasz hymn narodowy i z nadzieją rozchodzimy się do domów. Z darów przydzielono nam: 1 koszulę męską, ciepłe skarpety (1 parę) i 10 dkg kakao. Ale największą radość sprawiają nam polskie gazety: tygodnik Polaków w ZSRR pt. „Polska" nr 1 z dnia 4 XII 1941 i nr 1/3/ z dnia 1 I 1942. Redaktor odpowiedzialny: Ksawery Pruszyński. Wydawca: ambasada RP w ZSRR. Na pierwszej stronie przemówienie polskiego premiera i naczelnego wodza, generała Władysława Sikorskiego, które wygłosił przez radio londyńskie w dniu 18 września 1941 do Polaków w ZSRR. Przemówienie to transmitowane następnie przez radzieckie stacje radiowe, zostaje podane drukiem w chwili przybycia naczelnego wodza do Polaków w ZSRR. „Rodacy i Rodaczki! W imieniu Rządu Rzeczpospolitej składam wam hołd najgłębszy za Waszą niczym nie wzruszoną wiarę w wyzwolenie Polski, za dochowanie bezwzględnej wierności państwu w tym dwuletnim okresie [...] Pamiętajcie atoli, że męka Polski nie idzie na marne. Z niej to, jak z cierpienia tylu innych narodów, zrodził się ten świat, z którym Polska związała swą przyszłość i swój los [...]." Na 2 stronie gazety czytamy: „W dniu powitania" — „Przeżyliśmy dwa najcięższe lata polskiej historii i dwa najcięższe lata naszego własnego życia. Runęła Polska, świat, w którym myśmy żyli, dach, pod którym myśmy mieszkali, usunęła się nam spod stóp nawet ziemia, która dotąd była naszą ziemią. W tych straszliwych latach i ciemnych godzinach życia każdy Polak i każda Polka, co to przeżywali, szukali odruchowo jednej jaśniejszej myśli, jednego skrawka nadziei, o który mogłyby się zaczepić nasze siły słabnące. Nie wiedzieliśmy o niczym. Byliśmy odcięci od wszystkiego. Same złe, same czarne wieści dochodziły nas ze świata. I wtedy dla milionów Polaków na wschodzie istniał jeden skrawek nadziei, jedyny przebłysk jasny. Zawierał się w jednem: Sikorski. Ten tylko, kto przecierpiał to, cośmy my przebyli, wie i oceni ile nadziei, ile otuchy i ile mocy zawarło dla nas to jedno nazwisko [...]". Niestety, nie znamy nazwiska autora tego powitalnego przemówienia. Jest też artykuł pt. „Największa nasza troska" mówiący o układzie sowiecko-polskim. Między innymi czytamy: „[...] niepoślednią pozycję wśród motywów, które wpłynęły na przyśpieszenie podpisania porozumienia, była troska o losy obywateli polskich, rzuconych na tereny Rosji sowieckiej. Dlatego organicznie z traktatem związana jest amnestia. Teraz dla przedstawicielstwa rządu na tutejszym terenie jest naturalnym obowiązkiem roztoczenie jak najskuteczniejszej opieki nad wszystkimi obywatelami polskimi, aby mogli przetrwać do końca wojny i wrócić szczęśliwie do kraju. Znamy dokładnie potrzeby naszej ludności. Wiemy, że natychmiast potrzeba masowo odzieży, butów, środków odżywczych, leków, pieniędzy". Czytamy wszyscy po kolei całą gazetę wzruszonym głosem ze łzami w oczach, składając ją potem ostrożnie jak relikwię. Natomiast wiersza Antoniego Słonimskiego pt. „A-larm", uczymy się na pamięć. Jest też artykuł „Cud armii polskiej" mówiący, że jednym z najbardziej niespodziewanych wydarzeń to dzieje powstania nowej emigracyjnej armii polskiej. W numerze z dnia 1 stycznia 1942 r. na stronie pierwszej jest fotografia płaskorzeźby Matki Bożej z podpisem: „Matka Boska z Kozielska — obozu Wojsk Polskich. Płaskorzeźba w drzewie, wykonana przez żołnierzy polskich w dniach tułaczki". Są też życzenia ambasadora RP w ZSRR prof. Stanisława Kota, w których czytamy między innymi: „Rodacy i Rodaczki! Zwracam się dzisiaj do Was jako przedstawiciel Rządu Polskiego, jako Ambasador RP w ZSRR, aby Wam wszystkim na Ziemiach Związku Socjalistycznego Republik Radzieckich złożyć te życzenia świąteczne, jakieśmy sobie wszyscy składali o tym czasie w Kraju, w Ojczyźnie, w domach naszych własnych, w naszych gronach rodzinnych. Niewesołe są te nasze święta [...] Z Londynu śle Wam życzenia Prezydent Rzeczypospolitej, gdzieś z frontu 134 135 w Afryce, gdzie w tej chwili walczą i nasi żołnierze, śle Wam swoje nasz premier i Naczelny Wódz. Ale tam nawet, gdzie nie dotrą życzenia [...] niech dotrze przeświadczenie, że nie zapominamy o żadnym Polaku [...] Chciałbym, aby ta wiara i to przekonanie dotarło wszędzie tam, gdzie Polacy cierpią i czekają i dokąd jeszcze nie dotarło żadne nasze słowo. W dnie świąt Bożego Narodzenia i Nowego Roku zbierała się od stuleci każda polska rodzina. Zbierał się cały Naród Polski. Dzisiaj tego stołu wigilijnego nie było. Dzisiaj los rozpędził polskie rodziny po całym świecie. Ale może nigdy jeszcze dzień wigilijny nie był przeżywany tak głęboko, jak jest przeżywany obecnie w tych ciężkich latach polskiej historii. Nie marny dziś opłatka wigilijnego, ani nie mamy tradycyjnego polskiego drzewka, którym tak się cieszyły dzieci nasze, i nawet dach nad głową zastąpiły dla wielu płachty namiotów. A przecież nigdy jeszcze może nie czuliśmy się w tym stopniu jedną wielką rodziną, jak czujemy się nią teraz, kiedy jesteśmy rozdzieleni, jak nie byliśmy rozdzieleni jeszcze nigdy. Naród Polski stanowi dziś naprawdę jedną zwartą rodzinę. Jedności tej nie rozbije już nikt, bo powstała ona ze zbyt wielkich nieszczęść, zbyt ciężkich nędz. Przeżyliśmy już dwa smutne i pełne wyczekiwania Boże Narodzenia. To z roku 1939 pod wrażeniem wstrząsającej klęski wrześniowej i to z roku 1940 wśród rosnących nadziei. Przeżywamy obecnie trzecie. Przeżywamy je też na obczyźnie. Z dala od swoich. W biedzie. W walce. Ale przeżywamy obecne Boże Narodzenie jako mniej ciężkie niż poprzednie, bo może ono być ostatnim na obczyźnie. Przeżywamy je z nadzieją, że zbliża nas ono do Polski. Zmieniła się fizjonomia wojny. Wśród napadniętych przez Niemcy znalazł się Związek Sowiecki. Wszystko to zmienia nasze położenie. Może zmienia je powoli, może zmienia je stopniowo, ale przecież zmienia. I zmieni je wreszcie zupełnie. Z tą wiarą, z tym przeświadczeniem dzielę się z Wami wszystkimi, Polacy w ZSRR, symbolicznym opłatkiem wigilijnym. Dzielę się z żołnierzami i dowództwem Sił Zbrojnych w ZSRR, ze wszystkimi obywatelami polskimi, jacy tu są. Ale 136 my wszyscy razem w tym dniu uroczystym, uświęconym przez wiarę i przez tradycję naszego narodu, połączmy się myślami naszymi ze wszystkimi Polakami na świecie szerokim i z tymi, którzy cierpią w Kraju i z tymi, którzy w Kraju z podziemi walczą i z tymi, co są wygnani, zesłani czy więzieni, i z żołnierzami polskimi w Anglii, Libii czy Kanadzie, marynarzami na morzach, lotnikami w przestworzach, z Rządem naszym na emigracji, z Premierem i Naczelnym Wodzem, z Prezydentem naszej Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. I wreszcie z cieniami tych wszystkich, którzy życie swe oddali po to, aby Polska odzyskała wolność. Wznieśmy razem słowa starej polskiej kolędy: „Podnieś rękę, Boże Dziecię, Błogosław Ojczyznę Miłą" i życzmy sobie wszyscy wzajem, aby przyszły wieczór wigilijny zastał nas, choćby z orężem jeszcze w ręku, choćby bez dachu własnego nad głową, ale już na naszej polskiej ziemi, pod polskim niebem!". Skończyłam czytać te życzenia ambasadora, zapada długa cisza... Tyle refleksji, zadumy i nadziei. Mamusia odzywa się pierwsza: — Tak, to już z pewnością ostatnie święta przeżyliśmy tutaj w Kazachstanie. Na przyszły rok będziemy już wszyscy razem w wolnej ukochanej Ojczyźnie. Jeszcze trochę cierpliwości. W nasze serca wstępuje otucha i nadzieja oczekiwania na wielki dzień powrotu. — Mamusiu kochana, czy jesteś i w tym wypadku dobrą wróżką, za jaką uważają cię Rosjanki? Oby twoje słowa i życzenia naszego ambasadora spełniły się. W tym numerze gazety jest sporo zdjęć i artykułów dotyczących organizującej się Armii gen. Andersa. Oto fragmenty: „W najtrudniejszych warunkach dokonano tam ogromnie wiele [...] Namioty, które trzeba było okopać wśród śniegów, ziemianki, dla których drzewo trzeba było nieść na własnych ramionach dziesiątek (z naddatkiem) kilometrów, wszystko to 137 było wykonane w sposób wywołujący podziw ogólny. Najlepiej organizujący się naród nie zdobyłby się w tej materii na nic lepszego. Należy bardzo żałować, że opóźnienia komunikacyjne kazały skrócić pobyt Naczelnego Wodza z dwóch dni do kilku godzin. Szereg spraw pilnych, a niespodzianych przyśpieszyły jego wyjazd." Na szóstej stronie gazety czytamy w artykule pt. „W obozie żołnierskim": „Nazajutrz rano pociąg specjalny, wiozący Premiera, narkoma Wyszyńskiego i ambasadora Kota oraz towarzyszących im, przybył do sąsiedniego obozu dwóch polskich dywizji. Sankami udano się ze stacji kolejowej do obozu. Uroczystości rozpoczęły się tu od nabożeństwa, poczem generał Sikorski obszedł część namiotów żołnierskich, witany gorąco przez zebranych. Następnie, przed jednym z budynków sztabu, odbyła się defilada oddziałów wojskowych dywizji, na których czele stoją generałowie: Kara-szewiczTokarzewski i Rakowski. Przez blisko dwie godziny przemaszerowywały tak oddziały za oddziałami, pułki za pułkami. Była to defilada wojska bez broni, której jeszcze nie zdążyli w ciągu tych kilku miesięcy otrzymać, defilada żołnierzy, na których twarzach znać było jeszcze wiele ciężkich przejść. Każde spojrzenie, każde oblicze mówiło tu za siebie i za wszystko. A przecież mimo to, lub może właśnie dlatego, defilada ta czyniła wrażenie takie, jakiego nie uczyni nigdy normalna defilada, odbyta w koszarowych i pokojowych warunkach. Wysiłek, ofiara, mroźne noce w namiotach — wszystko to było znane patrzącym. W bardzo wielu wypadkach nowe umundurowanie podnosiło jeszcze wrażenie. Płaszcze angielskie z guzikami ozdobionymi w heraldyczne godła Wielkiej Brytanii kojarzyły się dziwnie z olbrzymimi czapami futrzanymi, darem innego alianta. Doskonała orkiestra wojskowa pokazała, ile można zrobić w krótkim czasie [...]." Myślimy teraz o Zbyszku. Tak, z pewnością przeziębił się w tych namiotach na śniegu i stąd jego choroba. Strona siódma gazety poświęcona jest poszukiwaniu rodzin na terenie ZSRR. W Kronice Polskiej czytamy: „Bardzo poważne sumy zostały złożone z rozkazu Rządu w bankach indyjskich dla pomocy Polakom w ZSRR. Pierwsza ekspedycja pomocy społecznej kierowana przez młodego polskiego lekarza znalazła się już na granicy sowieckiej. Rząd indyjski ofiarował gościnę dla 500 sierot i opuszczonych dzieci polskich. Każdy kto zna miejsce pobytu takiego dziecka winien zgłaszać wszystkie dane pod adresem opieki społecznej w Ambasadzie RP w Kujbyszewie, najlepiej za pośrednictwem delegatur". Są też wiadomości na temat wystawiania paszportów polskich: „[...] Obywatele nasi obawiają się, że z chwilą upływu terminu ważności zaświadczeń (udostowierenij), wydanych przez władze radzieckie, pozostaną bez żadnych dowodów osobistych. Obawy te są całkiem nieuzasadnione. Stosownie do porozumienia Ambasady z centralnym Rządem Radzieckim, zaświadczenia są nadal ważne, mimo upływu 3-miesięcz-nego terminu, na który zostały wystawione. Ludowy Komisariat Spraw Zagranicznych (Narkomindieł) notą z dnia 7 X 1941r. zawiadomił Ambasadę, że miejscowe organy władz radzieckich posiadają instrukcję o przedłużeniu terminu ważności zaświadczeń, będących w posiadaniu obywateli polskich, aż do chwili wręczenia im tymczasowych paszportów polskich. [••?] Niezależnie od tego Ambasada dokłada wszelkich starań, aby przyśpieszyć wydanie obywatelom polskim właściwych dokumentów osobistych. Druki paszportów są już w drodze, jednakże, na skutek zrozumiałych trudności transportowych, nie można teraz określić terminu ich otrzymania." Tyle różnych wiadomości w tych dwu gazetach, a przede wszystkim to ożywienie nadziei naszej poprzez słowo ludzkie, słowo polskie drukowane z myślą o nas i przychodzące tutaj do nas, do swino-sowchozu. Cieszymy się, komentujemy, analizujemy, wyciągamy wnioski i wiele się domyślamy, nie wszystko przecież może być powiedziane wprost. 138 139 Może domyślamy się za dużo na podstawie tekstu, a może są to tylko nasze pragnienia. W każdym razie gazety „Polska" są naszą wielką radością. Co za szczęście, że do nas docierają przynajmniej one i to wtedy, kiedy łączność z krajem jest przerwana. Nadchodzi luty, mrozy coraz większe, ale jak dotąd nie było tej zimy wielkiego buranu. 6 lutego otrzymujemy list od Zbyszka z Ajaguz, pisany 27 I 1942. „Najukochańsza Helusiu i Dzieci! Dwa listy otrzymałem pisane do Tocka. Na razie do mnie nie piszcie, bo teraz jesteśmy już drugi tydzień w drodze. Jedziemy na południe, do jakiej miejscowości tego nie wiemy. W każdym razie zaraz po przyjeździe na miejsce napiszę do Was. Mam wrażenie, że niedługo tu będę, bo wszyscy młodzi wyjadą na front do Afryki. Ale wyjazd nastąpi dopiero po ukończeniu kursu oficerskiego, który trwać będzie dwa miesiące już na miejscu. Z Tocka wysłałem Warn 100 rubli. Czy otrzymaliście? Za ten miesiąc nie otrzymałem jeszcze, więc nie mogłem nic posłać, po otrzymaniu zaraz też coś poślę. Co do tej zapomogi to z powodu wyjazdu naszego nie można było nic załatwić, dopiero na miejscu to załatwię. Tu u nas bardzo dużo żon oficerów, niektóre dostały pracę, otrzymały ciepłe i letnie ubrania, tak samo i dla dzieci. Dostają wikt wojskowy, oprócz tego mają rodzinny wstęp do kasyna, gdzie można kupić obiady. Żeby tak były pieniądze, to przyjechalibyście tu i nie męczyli w tym sowchozie. Ja myślę, że jeżeli dadzą zapomogę, to zaraz bym Warn posłał na drogę, zawsze tu byłoby inaczej — można byłoby przeżyć. Tutaj już zupełna wiosna, ciepło jak w kwietniu. Bardzo się z tego cieszymy, bo w Tocku okropnie pomarzliśmy w namiotach, mrozy były ogromne. Trzymajcie się, bo już niedługo tej męki. Całuję Was najserdeczniej — Zbyszek". Cieszymy się listem, ale równocześnie martwimy. Znów przygotowania do walki na froncie i to w dalekiej Afryce. Zbyszek kochany, jaka trudna jest jego młodość. Nic nie 140 pisze o swoim zdrowiu. Czy wytrzyma? Niech Matka Najświętsza ma go zawsze w swojej opiece. 18 lutego mróz i silny wiatr, który z czasem nasila się, aż przeradza się w buran. Jesteśmy przerażeni. Jak długo potrwa? Nie mamy żadnych zapasów żywnościowych, opał na ukończeniu. Czy przetrwamy? Znów topimy śnieg, znów coraz większe wycie wichury, znów zasypany cały sowchoz. Tym razem buran trwa tylko trzy dni. Dowiadujemy się, że 11 lutego 1942 wrócił z łagru na Kołymie, w ramach amnestii, pan Widak. Wielka radość jego rodziny i nasza. Natomiast 25 lutego wyjeżdżają do Armii gen. Andersa następni nasi chłopcy, aż jedenastu: Jan Walenista, Michał Nycz z Barysza, Józef Dutkiewicz, Wincenty Siwy z Pod-zameczka koło Buczacza, Aleksander Liczner z Buczacza i jego brat, Ludwik Rudkowski, Fryderyk Szandurski, Zygmunt Świderski, Dziunek Grzesiowski i Tadeusz Urbański. Otrzymujemy list od pani Zofii Wasilkowskiej, też pozostała na miejscu w okolicy Aktiubińska. Robimy przegląd naszych pozostałych rzeczy, z odzieży nie pozostało już nic na wymianę. Obrączkę i pierścionek mamusia jeszcze zatrzymuje. Jak mówi —na czarną z najczarniejszych godzin. Może będzie potrzebna na nasz powrót? Nigdy nic nie wiadomo. Na dnie walizki znajdujemy 8 srebrnych łyżeczek do kawy 1 2 widelce. 4 łyżeczki mamusia zamienia u Katii Dawidowej za wiadro kartofli, 4 kg mąki, 2 kg pszona i 2 litry mleka, a za 2 widelce i pozostałe 4 łyżeczki od Marusi Radionowej otrzymuje 3 wiadra kartofli, 1/2 bochenka chleba, 10 cebul i 2 litry mleka. A więc jesteśmy uratowani. Oceniamy, ze zamiana była bardzo korzystna. Najważniejsze, że te zapomniane łyżeczki ratują nas od głodu. Pani Jarosławska z Wandzią wyprowadza się od nas z baraku do lepianki, na jej miejsce sprowadza się pani Bronisława Jankiewicz (żona policjanta) z córką Kazia i pani Matylda Skurowa też żona policjanta. Bardzo miłe osoby, 141 żyjemy ze wszystkimi w zgodzie, bo jakże inaczej — inaczej byłoby piekło na ziemi. W naszym sowchozie wszyscy wywiezieni, zarówno Polacy, Żydzi jak i Ukraińcy, inteligencja i ludzie prości, staramy się być dla siebie życzliwi i wzajemnie sobie pomagać. Miejscowa ludność widzi to i odnosi się do nas z szacunkiem, oczywiście poza władzą, której wystrzegamy się jak ognia, choć nieraz trzeba stawać przed jej obliczem. Przychodzi następny list od Zbyszka z Guzar i 30 rubli. Prosi w tym liście, żeby koniecznie wyjechać z sowchozu do Semipałatyńska, stamtąd już będzie łatwiej o dalszy wyjazd. „Trzymajcie się, jeszcze trochę, a wasz los się zmieni. Rodziny żołnierzy z Armii Andersa mają wyjechać do Persji". Jesteśmy pod wrażeniem tego listu, mamusia idzie do dyrektora sowchozu w sprawie wyjazdu. On jednak mówi, że teraz nie da żadnego środka lokomocji. Drogi są zawiane, zamieć może się powtórzyć. Nikt w czasie mrozów i zamieci nie wyruszy w drogę, nawet zaprzęgiem wielbłądzim. Zostajemy więc i czekamy na dalsze koleje naszego losu. Nieustanne czekanie, ale w tym oczekiwaniu jest nasza nadzieja. Listów nie piszemy, bo wracają. Mamusia pociesza nas, że wyjedziemy z pewnością na wiosnę, jak będzie już ciepło. Tutaj, chociaż jesteśmy odcięci od świata, ale jakoś ustabilizowani, a tam niepewność. Pani Urbańska przestrzega mamusię, że w tym kraju trzeba się śpieszyć z decyzją wyjazdu i skorzystać z najbliższej okazji, bo potem może być różnie. Trzeba być tam, gdzie jest Polska Delegatura, zwłaszcza, że Zbyszek jest w wojsku, wobec czego nasz wyjazd do Persji jest pewny. Trzeba się stąd wydostać za wszelką cenę. Teraz w lutym nie pracuję, opiekuję się Jędrusiem, a wieczorami siedząc na piecu przy kopciłce rozmyślam i zaczynam tworzyć, próbuję sztuki rymowania. Chcę upiększyć swój pamiętnik, także Jędruś mnie o to prosi. Módl się dziecino, módlże się szczerze i swe cierpienia złóż Bogu w ofierze, a Pan Bóg dobry wysłucha cię módl się dziecino, módlże się. Ty proś o Polskę dziecino ma, bo to Ojczyzna nasza, Matka twa i proś gorąco jak tylko umiesz Bogu zaufaj, On cię zrozumie. I nie odmówi tej prośbie dziecięcej tylko módl się coraz goręcej i wkrótce Tatuś wróci z więzienia, skończą się wreszcie twoje cierpienia wrócisz do Polski, wesoły, zdrów módl się, dziecino, o módlże się znów. Czytam Jędrusiowi ten wierszyk. Siedzi na pryczy, nagle klęka i zaczyna się modlić — dołączyłam się do jego modlitwy. Potem mówi: —Wiesz, Basiu, podoba mi się ten wierszyk — całuje mnie mocno, zarzucając mi rączki na szyję — ale, Basiu, czy ja potrafię być kiedyś naprawdę wesoły? Spoglądam na niego z wyrzutem. — Jędrusiu, na pewno potrafisz. Ale jego wymizerowana, blada twarzyczka i głęboko wpadnięte oczy zaprzeczają temu. Choroba Jędrusia Luty i marzec 1942 Jędruś zachorował 28 lutego 1942, w sobotę. Wysoka temperatura, kaszel, katar. Na pewno się przeziębił, w izbie bardzo zimno. Kiziaki zamokły pod śniegiem, nie chcą się rozpalić, dymią i dają niewiele ciepła, zresztą oszczędzamy opał. Postanawiamy zapalić drugi raz wieczorem, żeby w nocy nie marznąć, zwłaszcza chodzi nam o Jędrusia. Może uda się kupić od kogoś jeszcze trochę kiziaków. Przychodzi wracz i mówi, że to grypa i zapalenie oskrzeli, że Jędruś musi się wygrzać i za parę dni powinien wyzdrowieć. Przychodzi powtórnie, przynosi syrop anyżowy i kamforę. Następnego dnia Jędruś znów bardzo wysoko gorączkuje, leży spokojnie na pryczy, rozpalony, nie chce nic jeść, nawet białego chleba, przyniesionego specjalnie dla niego przez wraczową. Pije tylko kirpicznyj czaj i mleko. Mróz jest bardzo silny, nigdzie nie możemy kupić kiziaków, zostało zaledwie kilka. W naszej izbie jest coraz zimniej, szyby zamarznięte. Na dworze ponuro, silny wiatr. Chwała Bogu, że nie pada śnieg, bo byłby buran. Pani Jankiewiczowa pociesza mamusię, że na pewno Jędruś wkrótce wyzdrowieje, 144 ale nie mamy nic, żeby go trochę wzmocnić, żadnych soków ani owoców. Na domiar złego pod kuchnią wygasa, mokre kiziaki tlą się ledwie dostrzegalnym płomykiem, a w końcu i on gaśnie. Dmuchamy, ile tylko mamy sił, ale to nie pomaga. Konieczne jest drzewo na rozpałkę. Naszych prycz nie możemy już obciosywać, bo niedługo nie będziemy mieli na czym spać. Nasz barak z jednej strony ogrodzony jest płotem, kołki w płocie są porządnie poobciosywane. Widocznie ktoś wpadł na taki pomysł, że zamiast kaleczyć prycze woli kaleczyć kołki ze starego płotu. Mamusia nie wytrzymuje nerwowo, patrząc na nas trzęsących się z zimna, bierze siekierkę i późnym wieczorem idzie w kierunku płotu. Jest ciemno. Zbliża się do pierwszego kołka i przykłada siekierkę, aby odłupać trochę drewienek. Nagle rozbłyska latarka. Mama zostaje przyłapana na gorącym uczynku. To sam brygadier Okulinko stoi przed przerażoną mamą i krzyczy: — Piotrowska, to już teraz wiem, kto obciosuje płot, jak wam nie wstyd! Nie pomagają tłumaczenia, że to pierwszy raz, że dziecko jest chore, że kiziaki nie chcą się palić, że jest bardzo zimno i że... Nie słucha, zabiera mamie siekierkę i mówi: — Jutro rano zgłosicie się po nią do dyrektora, a ja sporządzę odpowiedni protokół. Mamusia wraca do izby i na razie nic nie mówi, doskonale wie, co jej grozi. Patrzy na nas i cicho płacze. Dobrze, że Jędruś już usnął. Po chwili opowiada całe to wydarzenie. Pani Jankiewiczowa i pani Skurowa nie próbują pocieszać, przyłapanie na kradzieży i to jeszcze przez samego brygadiera, to więzienie. Klękamy do modlitwy. — O Boże dopomóż, o Matko Najświętsza natchnij jakąś myślą, co robić, jak tłumaczyć—prosi głośno mamusia. — Jak zostawię same dzieci na pastwę losu, Boże ratuj! Za kilka minut mamusia ubiera się i wychodzi. — Mamo, gdzie ty idziesz o tak późnej porze? 145 — Niedługo wrócę, nie martwcie się o mnie, idę do Okulinkowej. Po powrocie opowiada: Żona brygadiera była sama w izbie, ich mały synek spał, czekała z pewnością na męża. Nawet ucieszyła się z odwiedzin, pomimo późnej pory. — Siadajcie Elena Kazimirowna, porozmawiamy sobie, miło spędzimy wieczór, siedzę tak samotnie, mąż jeszcze nie wrócił z pracy. — A ja właśnie przyszłam w związku z waszym mężem — wyjawia mama cel swojej wizyty — po prostu wasz mąż przyłapał mnie, jak miałam zamiar odłupać z płotu kilka drzazg na podpałkę. — Nie bójcie się, on nie taki straszny, tylko gorzej, że kazał zgłosić się do dyrektora — zamyśliła się — ale lepiej porozmawiajmy o czym innym. W izbie jest półmrok, pali się mały kaganek, ciepło i jakoś przytulnie. Po pewnym czasie drzwi się otwierają i wchodzi brygadier Okulinko. Nie zauważył gościa w głębi izby, na pewno nie spodziewał się nikogo o tej porze i spokojnie zza szerokiego pasa spod waciaka wyjmuje wielkie polana drzewa (takie, które są tylko pod kantorem). Mamusia w tym momencie ujawnia swoją obecność i śmiejąc się mówi: — Wor wora pojmał (złodziej złodzieja przyłapał). — Nic się nie stało, Piotrowska, ja tylko żartowałem, macie tu swoją siekierkę i idźcie do domu. I znów radość. W cichej modlitwie dziękujemy serdecznie, że sprawa, która, po ludzku sądząc, była beznadziejna, tak pomyślnie się zakończyła. 4 marca przyjeżdża z Semipałatyńska pan Kamiński. Ma zabrać do polskiego sierocińca ośmioletniego synka pani Lasotowej, która jest w więzieniu. Przywozi też z Komitetu Polskiego zapomogę dla najbardziej potrzebujących, w wysokości 3500 rubli do podziału. My otrzymujemy 80 rubli. „Najbardziej niepotrzebujących" przecież nie ma wśród nas, wszyscy jesteśmy głodni i umęczeni. 146 Władza oznajmia, że musimy opuścić barak, mają w nim zamieszkać ewakuowane rodziny spod Moskwy. Nam każą się wprowadzić do lepianki, w której mieszka Rosjanka Leonowa Z pięciorgiem małych dzieci i młoda Polka, pani Gienia Kaczorowska. Izba jest naprawdę niewielka, więc Leonowa słusznie protestuje. Mąż jej jest na froncie, a nas wszystkich ścieśniają z powodu przybywających uchodźców z Rosji europejskiej. Gospodyni nie chce nas przyjąć, trudno jej się dziwić, ale rozkaz władzy nakazuje bezwzględne posłuszeństwo. Jest 5 marca, zima nadal atakuje, mróz dochodzi do minus 50 stopni. Przenosimy swoje tobołki i chorego Jędrusia, sprowadzamy się wbrew woli nowej gospodyni, która awanturuje się. Jak więc będziemy mogli mieszkać wspólnie pod jednym dachem? Jest to dla nas jeszcze jeden ciężki krzyż w ten czas Wielkiego Postu. Stawiamy swoją jedyną pryczę przy samych drzwiach (na drugą nie ma miejsca). W tej małej glinianej izbie jest nas teraz 11 osób. Spostrzegłam przed lepianką stertę kiziaków i mówię do mamusi na pocieszenie, że może wreszcie trochę się ogrzejemy, może jakoś przetrwamy do lata. Nie dane nam jest jednak ogrzanie się, bo piec niesamowicie dymi. W izbie czarno od dymu, dosłownie wędzimy się w nim, szczypie w oczy, płaczemy, Jędruś kaszle coraz bardziej i mimo silnego mrozu musimy otwierać drzwi, przez które wpada wprost na naszą pryczę bardzo zimne, mroźne powietrze. Leonowa zła jak gradowa chmura, nie odzywa się do nas wcale, choć na pewno zdaje sobie sprawę, że nie jesteśmy nic winni. Pani Gienia mówi, że z piecem jest już tak od kilku miesięcy, ale nie ma zduna — poszedł na front i nikt nie może nic poradzić. Dopiero w lecie trzeba będzie przebudować piec. Małe dzieci pełzają po polepie, ledwie je mogę dojrzeć w tym dymie. Jesteśmy bardzo zmartwieni, jak chory Jędruś będzie się czuł w tych warunkach. Leonowa mruczy coś pod nosem. — Jutro pójdę do biura — mówi — niech przyjdzie jakaś 147 komisja i wypowie się, czy możemy w tyle osób tu mieszkać, w tym sześcioro małych dzieci, a wasz w dodatku chory. Komisja przychodzi i sporządza protokół, że mieszkać można. Jest wojna i nie czas na wygody. — Czy wy to rozumiecie, kobiety? Trzeba pocierpieć i poza frontem. Rozumiecie to, czy nie? — Tak, rozumiemy dobrze i to od dawna. Po odejściu komisji nastrój jest jeszcze gorszy. Jędruś gorączkuje i kaszle, przez cały czas leży, jest za słaby, żeby wstać i pobawić się z dziećmi. Dzieci Leonowej garną się do niego, wchodzą na pryczę. Widzę, że jest zmęczony, krople potu na czole, głos bardzo cichy. Zaczynam zajmować się dziećmi, aby odciągnąć je od Jędrusia, żeby miał trochę spokoju. 8 marca nagle odwilż i ciepło, coś niebywałego o tej porze roku, jak mówią miejscowi. Wybieramy się więc z mamusią do Zołotuchy, może uda się kupić kiziaki. Pożyczyłam dziecinne saneczki wierząc, że wrócimy z opałem. Zimowa droga nie jest taka piękna jak w lecie, wąwóz zasypany i trzeba dobrze uważać, żeby nie zboczyć ze ścieżki. Transakcja udana, sprzedano nam 50 kiziaków za 22 ruble. Wracamy zadowolone, ale musimy się śpieszyć, przed nami 6 km, a o zmroku niebezpiecznie, grasują wilki. Wracamy szczęśliwie do domu, bardzo zmęczone. Adaś pracuje nadal na fermie, ja też za kilka dni wracam do przeganiania świń. Już połowa marca, a Jędrusiowi nic nie jest lepiej, bardzo prosi o zsiadłe mleko. Szukam po całym sowchozie, aż w końcu udaje mi się kupić u Gałkinowej (żony dyrektora) aż 2 litry za 2 ruble. 15 marca otrzymujemy list od Zbyszka z Guzar, pisany 24 lutego, typowy, złożony w trójkąt. „Najukochańsza Helusiu i Dzieci!... W liście z dnia 10 XII 1941 r. piszesz, że dajesz sobie jako tako radę [...] odkąd jestem w wojsku nie ma takiego dnia, żebym nie myślał o Was. Nieraz żałuję tego, że Was zostawiłem na pastwę losu. Teraz już o powrocie nie ma mowy, bo z wojska nie wystąpię. Kto by chciał wystąpić teraz, traci obywatelstwo 148 polskie. Co do urlopu to na razie są wstrzymane z tego względu, że tu panuje tyfus plamisty, bardzo dużo było już wypadków śmierci. Co do mnie, to trzymam się dobrze i zdrowo, więc nie masz się co martwić. Staram się o zapomogę dla Was przez Opiekę Społeczną [...] Coś chodzą pogłoski 0 naszym wyjeździe dalej, tylko nie wiadomo, kiedy to nastąpi. W każdym razie napisałbym jeszcze do Was. My już mamy całkowite umundurowanie angielskie, wyglądamy na prawdziwych żołnierzy. Jeżeli można byłoby dostać niezadługo urlop, to starałbym się przyjechać do Was, bo kto wie, czy jeszcze się kiedyś zobaczymy, jak się już wyjedzie stąd. Myślałem o tym, żeby Was tu ściągnąć, ale teraz o tym nie ma mowy, bo panuje tu tyfus. Kochana Helusiu, pisz dużo i często na tutejszy adres. Całuję Was najserdeczniej, Twój kochający brat Zbyszek." Adres: Uzbecka Republika, Bucharska obłaść, miasto Guzar, skrytka pocztowa 215/1/B. Jak zwykle po przeczytaniu listu od Zbyszka ogarnia nas wielkie wzruszenie. Co za szlachetny, wspaniały człowiek, myśli ciągle o nas, przysyła nawet swój skromny żołd. Jakie wielkie jest jego zatroskanie. Jędruś ogląda list, pokazuje dzieciom i mówi: — To jest list od mojego kochanego wujka, który był tutaj traktorzystą, a teraz jest żołnierzem — To twój wujek był na prawdę traktorzystą? — pyta jeden z chłopców. —Ja też jak będę duży zostanę traktorzystą. Domyślam się, że jest to wymarzony zawód dla chłopców. Jędruś opowiada o tym, jak go wujek raz przewiózł traktorem 1 jak bardzo się cieszył z tej jazdy. To, że teraz jest żołnierzem, mniej interesuje chłopców. Zaczynamy przyzwyczajać się do dymu. Pomimo że płaczemy, krztusimy się, dusimy, ale jakoś wytrzymujemy przy zmniejszonym wietrzeniu. Marzec znów jest bardzo mroźny. W tym miesiącu wyjeżdża na stałe do Semipałatyńska pani Pyzikowa z Linką, 149 my nie możemy, gdyż jest za zimno dla chorego, stale gorączkującego dziecka. Wracz rozkłada bezradnie ręce. — Na pewno coś z płucami nie jest w porządku, po miesiącu, jak się ociepli, to może być lepiej, niech cały czas leży, ale — dodaje na końcu ściszając głos — może być znacznie gorzej. Daje lekarstwa: syrop od kaszlu i wapno. Na razie nic więcej pomóc nie może. Wraczowa przynosi kilka jajek i odrobinę cukru. Jędruś zjada nawet ze smakiem utarte żółtko. Odwiedza nas pani Urbańska. Przywiozła z Semipałatyń-ska gazetę „Polska" nr 3(5) z dnia 28 I 1942. My natomiast czytamy jej list od Zbyszka. Mamusia żałuje, że wcześniej nie wyjechała do Semipałatyńska, bo teraz w tej sytuacji, kiedy Jędruś jest chory, o wyjeździe nie może być mowy. Pani Urbańska przekazuje nam najświeższe wiadomości, że rodziny tych, którzy poszli do wojska mają być zgrupowane wokół żołnierzy w Uzbekistanie i Turkmenii. Potem mają razem z nimi wyjechać. Ale przecież Zbyszek wyraźnie pisze, że panuje tam tyfus plamisty, więc nie tylko choroba Jędrusia stoi na przeszkodzie. Nic z tego nie rozumiemy. Wieczorem przy kaganku czytamy gazetę. W tym numerze jest dużo wiadomości z naszej Ojczyzny i zdjęcia ze zrujnowanej Warszawy. Jakie to wszystko straszne, co przeżywają nasi rodacy pozostali w kraju. Zamieszczony jest też tekst uchwały Rady Ministrów RP. „Minister Raczyński przesyła treść uchwały powziętej przez Radę Ministrów dnia 12 stycznia. 1) Rada Ministrów składa głęboki hołd Polakom w Rosji, z prezesem Szczyrkiem na czele, oraz Żołnierzom Polskim, prowadzonym przez Generała Andersa, za niezłomny hart ducha, patriotyzm, ofiarność i wspaniałą solidarność oraz dyscyplinę i dojrzałość polityczną, jakie wykazali zarówno w czasie ich dwuletnich niezmiernie nieraz ciężkich przejść i jakie wykazują obecnie znalazłszy się na wolności. 2) Rada Ministrów wobec służby Ambasady na terenie ZSRR, nacechowanej ofiarnością, zmysłem obywatelskim 150 i społecznym, dziękuje Ambasadorowi, profesorowi Stanisławowi Kotowi za czujną obronę Sprawy Polskiej i wyraża jemu, jak i personelowi Ambasady, szczere uznanie za niestrudzone starania na rzecz pomocy rodakom w Rosji." Jest też przemówienie gen. Karaszewicza-Tokarzewskie-go, wygłoszone w dniu przybycia Naczelnego Wodza do obozu WP. Cytuję jedno ze zdań: „[...] Witamy w tobie, Panie Generale, majestat Najjaśniejszej Rzeczypospolitej, jej Prezydenta i Rządu, którego jesteś Szefem, witamy moc narodu polskiego, który pod twoim kierownictwem od dwóch z górą lat z godnością i honorem dźwiga ciężar narzuconej nam wojny, od wieków najbardziej krzywdzącej i najpotworniej upiornej jaką zna świat [...]" W artykule pt. „Warn coście dochowali wiary" czytamy: „[...] Państwo Polskie jest dzisiaj słabe. Rzeczpospolita jest jeszcze daleka od dnia zwycięstwa. Rząd nasz jest jeszcze na wygnaniu. Wie on dobrze, jak potworny jest los wielomilionowych rzesz Polaków. Wie doskonale, jak wiele trzeba by pomóc. [...] Rzeczpospolita wie, jak dochowali jej wierności ludzie słabi, mali, prości, opuszczeni, pozbawieni sił, wydani na pastwę przemocy obcej. [...] W miarę jak róść będzie nasza siła i moc, w miarę jak zbliżać się będzie nasze Zwycięstwo, Rzeczpospolita Polska będzie urzeczywistniać te nadzieje, jakie w niej pokładali ci wszyscy, którzy ani zastraszyć się nie dali wrogowi, ani nie dali mu się kupić. Ci co w męce, w trudzie, w niewoli, w beznadziei, w prześladowaniu pozostali jej wierni." W „Wiadomościach różnych" czytamy: „Podróż Generała Sikorskiego: Gen. Sikorski wziął udział w żołnierskiej wieczerzy wigilijnej, urządzonej przez dowództwo Karpackiej Brygady, która tak chlubnie walczyła pod Tobrukiem i bije się w Libii. Wieczerza odbyła się w Kairze. Wzięli w niej udział oficerowie i żołnierze polscy oraz kolonia cywilna polska. Wśród wojskowych było wielu rannych w czasie ostatnich walk. Podczas uczty wigilijnej Naczelny Wódz oznajmił zebranym, że twórcy i dowódcy Karpackiej Brygady nadaje odznaczenie Virtuti Militari klasy czwartej. Nazajutrz generał Sikorski przyjął delegację kawalerii polskiej, przybyłą wprost z frontu z życzeniami żołnierskimi. Dnia 6 stycznia po południu przybył do Londynu premier, generał Sikorski. Premiera Sikorskiego witali na lotnisku przedstawiciele Prezydenta Rzeczypospolitej, rząd z ministrem Mikołajczykiem na czele, ambasadorzy Wielkiej Brytanii i Rosji sowieckiej oraz liczne grono dziennikarzy zagranicznych. Generał Sikorski wrócił do Londynu po blisko dwumiesięcznej nieobecności. Jest zdrów, a wkrótce czekają go nowe prace i zadania." Jest jeszcze zamieszczona prośba redakcji „Polski" pt. „Nasza prośba", która brzmi: „Pismo nasze jest przeznaczone dla olbrzymich mas Polaków w ZSRR. Jego nakład jest niezmiernie mały w porównaniu z tymi masami. Obsługuje on obszary od Archangielska do granicy perskiej. Powinien dotrzeć do tych ośrodków polskich, gdzie nie dociera nic więcej. Dlatego żadna przesyłka tego pisma i żaden jego numer nie może być zmarnowany. Ci, co to pismo przewożą, niech pamiętają, że tysiące Polaków czeka na to polskie słowo. Choćby podróżowali w najtrudniejszych warunkach, niech je dowiozą na miejsce i oddadzą temu, komu polecono je oddać. Nasze delegatury niech pamiętają, że nie możemy dostarczyć im tego pisma w dostatecznej ilości egzemplarzy. Jest wojna, brak papieru dotyka boleśnie wiele pism sowieckich. Trzeba to zrozumieć i pismem gospodarować celowo. Rozplakatowywać jego numery jako gazetki ścienne w lokalach polskich, urządzać głośne czytanie numeru w posiołkach czy na zebraniach Polaków, rozsyłać jako pojedyncze egzemplarze dalej, aby pismo docierało jak najszerzej, aby każdy numer był czytany przez jak największą ilość ludzi. Toteż każdy egzemplarz winien krążyć z rąk do rąk, coraz dalej i dalej. Nie może być niszczony, brudzony, gubiony, darty. Powinien obiec jak najszerszy krąg Polaków. To już nie jest obowiązkiem tylko tych, co to pismo przewożą ani delegatur naszych, ani mężów zaufania. Jest to zadanie 152 każdego Polaka i każdej Polki, jacy ów egzemplarz „Polski" otrzymają". Chłoniemy te wszystkie wiadomości i przekazujemy dalej. Jesteśmy szczęśliwi, że polskie słowo pisane dociera tutaj do nas. Jest już późny wieczór, kładziemy się spać. Jędruś dosłownie parzy, taki gorący. Modlimy się o jego zdrowie, tak długo gorączkuje i jak dotąd nie ma żadnej poprawy. Jest okres Wielkiego Postu. Odmawiamy różaniec. Tajemnica bolesna, jakże nam bliska. Te nasze bardzo trudne, szare, głodne i chłodne dni przesuwają się jak paciorki różańca. Współcierpienie, upokorzenie, dźwiganie codziennego krzyża, który staje się dla nas coraz cięższy, czasem nie do udźwignięcia. Rozważamy stacje Drogi Krzyżowej, przysłanej z oflagu: „Jezus bierze krzyż na swe ramiona. Kłaniamy Ci się, Panie i błogosławimy Tobie, żeś przez święty Twój krzyż świat odkupić raczył. Jezu najukochańszy, przyjmuję wszystkie próby, które mi przeznaczasz, aż do śmierci. Błagam Cię, Jezu, przez zasługi Twych boleści na krzyżu, daj mi siły dźwigać życiowe krzyże z cierpliwością i poddaniem się." — Wybacz, o Jezu. Jakże często brak nam cierpliwości, jak często ogarnia nas rozpacz, jakże często nie widzimy Ciebie pośród nas. Wróć i pozostań z nami... nawet z tym ciężkim krzyżem na swych ramionach i w cierniowej koronie. Pozwól, abyśmy Ciebie pokochali właśnie takiego, umęczonego, wzgardzonego, upadającego pod ciężarem krzyża — skazańca. Tylko nie odchodź od nas, nie pozostawiaj nas samymi. Z żywnością jest coraz gorzej, trudno coś kupić za nasze ciężko zapracowane pieniądze, jesteśmy wszyscy bardzo głodni. Spoglądam na Jędrusia. Jak on bardzo zmizerniał, już prawie miesiąc choruje. Mamusia w przystępie rozpaczy zanosi wraczowej swoją złotą bransoletkę, której nie sprzedał pan Fajersztein i wymieniają za żywność o wartości 400 rubli, w tym 20 kg mąki, 1 kg kaszy z prosa, 1 kg masła, 10 jaj, 1 kg cebuli, miskę kiszonej kapusty oraz 20 litrów mleka, a także 200 rubli gotówką. Czy 153 mogliśmy kiedyś przypuszczać, że ta mamusi ozdoba uratuje nas od głodu? Gotuję dla Jędrusia kaszę na mleku, ale niestety, próbuje i mówi, że jest niedobra. A więc naprawdę jest bardzo chory. Pije tylko herbatę z kwiatu lipowego i rumianek, który otrzymaliśmy kiedyś w paczce. — Matko Boża Nieustającej Pomocy, św. Andrzeju Bobolo, prosimy o zdrowie dla Jędrusia. Z bólem serca patrzymy na to niknące w oczach dziecko. Czasem, gdy temperatura jest nieco niższa, wyraźnie ożywia się, zaczyna interesować się otoczeniem, a w nas wstępuje otucha. Słyszę, jak mówi cichutko słabym głosem swój ulubiony wierszyk: Kto ty jesteś? Polak mały. Jaki znak twój? Orzeł Biały. — Basiu, proszę cię. Napisz i ty jakiś wiersz o orle. Czy potrafisz? — Nie wiem, Jędrulku, ale postaram się dla ciebie napisać, może jeszcze dziś wieczorem, a jutro ci przeczytam. Budzi się wcześnie rano i uczy się na pamięć wierszyka, któremu dałam tytuł „Biały Orle wzleć": Biały Orle ukochany wzleć nad nasze polskie łany i nad pola, góry, rzeki wzleć na zawsze, wzleć na wieki. Wzleć ku górze, wzleć do chwały, Polski Orle, Orle Biały. Tyś, choć został pokonany lecz powrócisz na swe łany i znów będziesz Polsce wierny, Orle Biały, Orle Srebrny! Ty już teraz dumnie leżysz na mundurach swych żołnierzy, na bój z nimi pójdziesz krwawy 154 i aż dotrzesz do Warszawy, boś Ty Godłem Polski całej nasz zwycięski Orle Biały! Jędruś bardzo się cieszy i całuje mnie serdecznie. — Jak mi się ten wierszyk podoba! I specjalnie dla mnie go napisałaś? — Tak, dla ciebie... Jędruś bardzo mnie kocha i wszystko to, co mu opowiadam i to, co napiszę, sprawia mu wielką radość i jest dla niego zawsze takie ładne. A moja radość jest równie wielka. Uśmiecha się. Tak szybko nauczył się i bezbłędnie powtarza. A co naprawdę myśli w swej niespełna pięcioletniej główce? Oczekiwanie na wyjazd Wiosna, lato i jesień 1942 Nadszedł Wielki Tydzień. Zamiast upragnionej wiosny, 1 kwietnia, w Wielką Środę, silny mróz i buran. Zima, choć jest nieco lżejsza od poprzedniej, ale ciągnie się w nieskończoność. Tęsknimy za ciepłem, za słońcem i żyjemy z nadzieją, że w lecie Jędruś wyzdrowieje. W Wielki Czwartek buran cichnie i po południu ustaje. Jędruś czuje się nieco lepiej, ma mniejszy kaszel, upomina się o jedzenie. Mówię mu o tym wielkim dniu kapłańskim, o tym, że Jezus pozostał z nami na zawsze, pozostał z miłości, bo nas bardzo ukochał i o tym, że polecił nam kochać każdego człowieka, nawet takiego, który nie bardzo nam się podoba. — A czy św. Andrzej Bobola kochał wszystkich ludzi? — Tak, Jędrusiu, nawet swoich prześladowców, to znaczy takich, którzy go krzywdzili. 156 — Ale wiesz, Basiu, ja nie lubię tych dzieci, które mi dokuczają i przezywają. — Przypomnij jednak sobie, że jak ich mama dzieliła niewielki kawałek chleba, to i tobie dała cząstkę, a one nie złościły się z tego powodu, tylko zapraszały: Jedz, Andriusza, oczeń haroszyj chleb (jedz Jędrusiu, bardzo dobry chleb). Nasza gospodyni Leonowa jest coraz życzliwsza dla nas, dziś też przynosi pod chustą bochenek chleba, nie wiadomo jakim cudem zdobytego, kładzie na stole i dzieli między nas wszystkich, między 11 osób. A dziś jest Wielki Czwartek. Całuje mamusię i mówi, że lepiej żyć w zgodzie jak jedna rodzina. W naszej izbie robi się od razu jakoś raźniej. Dziś też otrzymujemy dary z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, przywiezione z Komitetu Polskiego z Semipałatyńska. Przypada nam w udziale: wojskowa zielona koszula, pończochy, kawałek mydła, kakao i puszka mleka skondensowanego, pół garnuszka smalcu i 5 szklanek cukru. Poza tym pani Urbańska przywiozła nam 200 rubli od porucznika Reginiego. Nas, dzieci, najbardziej cieszy kakao. Jędrusiowi nareszcie coś naprawdę smakuje, więc my rezygnujemy, niech będzie wyłącznie dla niego. Mamusia obiecuje, że na święta i my dostaniemy, ale po cichu ustalamy z Adasiem, że sprzeciwimy się temu, niech to będzie z naszej strony wyrzeczenie. 3 kwietnia — Wielki Piątek, jak zwykle bardzo smutny i pełen zadumy. Przypominam sobie, jak w 1939 r. stałam na warcie przy Grobie Pana Jezusa w harcerskim mundurku, modląc się gorąco. — A teraz, o Chryste, czy potrafię bez wewnętrznego buntu współcierpieć z Tobą? Mimo moich piętnastu lat są momenty, że załamuję się, nie wytrzymuję ciężaru codziennego dnia. Jesteśmy niedostatecznie ubrani, niedożywieni i coraz mniej odporni. Wszystko staje się coraz większym problemem. Jakże trudne jest przynoszenie wody z przerębli, oddalonej około 500 m. Jakie 157 trudne jest zdobywanie opału i pożywienia. Praca zarobkowa też coraz cięższa jak na nasze słabnące siły. Czy wytrwamy? Smutne też jest nasze krzątanie się po zadymionej, ponurej lepiance i patrzenie na leżące na pryczy, niknące w oczach dziecko, które nas bacznie obserwuje. Jakie trudne jest zdobywanie się na uśmiech. W Wielką Sobotę Leonowa daje nam miskę kiszonej kapusty i 5 jajek. — To na wasze święta — mówi. Gotujemy kapuśniak (woda i kapusta), a jajka farbujemy na kolorowo w łupkach z cebuli i w chemicznym ołówku. Choć nie będą święcone, podzielimy się nimi w wielki dzień Zmartwychwstania Pańskiego. Wracz Borowików przenosi się z rodziną do Nowoszulby. Smutna to dla nas wiadomość. Będzie nam ich bardzo brakowało, dobrzy to byli ludzie. 5 kwietnia 1942 — Wielkanoc. Dzień słoneczny i dość ciepły. Nareszcie słońce wciska się do naszej izby przez małe okienko. Jest radośniej, ale równocześnie spostrzegamy wyraźniej naszą nędzę. Zapraszamy wszystkich domowników do stołu. Na środku krucyfiks i nasze pisanki. Dzielimy się jajkiem nie omijając nikogo, składamy sobie życzenia, myślimy o naszych najbliższych. Dzieci Leonowej zawstydzone, zdziwione naszym obyczajem, spuszczają głowy. Trwa to niedługo, za chwilę już się uśmiechają, a są już zupełnie radosne, kiedy mamusia podaje prawdziwe kakao z prawdziwym cukrem. Z nim placki z makucha też bardzo smakują. A więc, nic z naszego wyrzeczenia — kakao jest dla wszystkich, zresztą Jędruś najchętniej pije zsiadłe mleko, zakupione u dyrektorowej Gałkinowej. Wspominamy inne święta, ożywiamy naszą nadzieję. Może przetrwamy, może zasłużymy na lepsze życie w godziwych warunkach. Kiedy to będzie? Kiedy wrócimy i kiedy rozkołyszą się po naszej ziemi radosne dzwony „Alleluja" na cześć Pana Życia, na cześć zwycięstwa Życia nad śmiercią? 158 Pani Gienia Kaczorowska przyznaje się, że nie miała dosłownie już nic do jedzenia, a tymczasem ma takie wspaniałe święta, bo na obiad jest nawet kapuśniak okraszony smażoną cebulą. Ubieram Jędrusia w niebieską nocną koszulkę, przysłaną w paczce z Krakowa w ubiegłym roku. Jest na jego wiek, ale dosłownie w niej tonie — taki chudzinka. Przyglądam mu się uważniej: wpadnięte głęboko, gorejące błękitne oczy i twarzyczka bardzo poważna. Nie wytrzymuję, wybiegam na step i tam wybucham płaczem. Czy on wyzdrowieje? — O Boże, oddal złe myśli. Na stepie roztopy, śnieg topi się nagle, widać ciemne plamy ziemi, wieje dość silny wiatr i świeci słońce. Wieczorem, jak zwykle, Jędruś prosi mnie o opowiadanie, ale nie bajek, tylko prawdy o tatusiu, którego nie pamięta, o Polsce, o świętach. — Wiesz, kiedyś... Przerywa mi: — Ale powiedz, kiedy było to „kiedyś", czy ono trwało tak krótko, czy było tak dawno? Ja zawsze pytam cię o to. — Ty byłeś jeszcze bardzo malutki, to „kiedyś" minęło szybko, bo było nam dobrze, a to „teraz" jest takie długie, bo... Ale na pewno nadejdą jeszcze dobre dni i będziesz miał codziennie chleb i mleko, i białe łóżeczko, a może nawet swój pokoik. Tak będzie, już ci tyle razy mówiłam o tym, Jędrusiu. Spogląda na ścianę, gdzie wisi obrazek Matki Boskiej i św. Andrzeja Boboli, którego szczególnie kocha i mówi: — Wiesz, Basiu, ja myślę, że ludziom w niebie jest lepiej niż tu na ziemi. Pomyślałam, jak on i inne polskie dzieci szybko dorośleją w tej rzeczywistości, w tym codziennym zmaganiu o przetrwanie. Tylko pytanie o zmianę naszego losu pozostaje nadal bez odpowiedzi. Odwiedza nas pani Lewicka i znów wspomnienia... W Poniedziałek Wielkanocny kropimy się wodą, jest trochę uciechy. Pogoda jest bardzo ładna, więc po pracy 159 ubieram się odświętnie w przyodziewek uszyty z niebieskiego koca (przysłanego przez tatusia) i wychodzę w step. Zdaję sobie sprawę, że wyglądam bardzo elegancko i zupełnie nie pasuję do tej scenerii stepowo-fermowo-lepiankowej, ale czuje się jakoś dobrze, jakoś inaczej. Spaceruję samotnie i rozmyślam. Zaczyna się ściemniać, pora więc wracać — wracać od marzeń do rzeczywistości. W drzwiach mijam gospodynię powracającą od sąsiadów, przygląda mi się uważnie, staje zdumiona i mówi: — Basia, ja ciebie nie poznaję, daję ci czestnyje (uczciwe) słowo. Jak ty dzisiaj pięknie wyglądasz. Jej komplement sprawia mi radość — ktoś mnie zauważył w tym niecodziennym stroju. A za chwilę drugi komplement od Jędrusia: — Moja Basia wygląda jak królewna z bajki. Mamusia pisze listy do pani Zofii Wasilkowskiej i do kapitana Kaczkowskiego, że na razie nie możemy stąd wyjechać — roztopy i chore dziecko. Do naszego sowchozu sprowadza się polski Żyd, lekarz, uciekinier z Warszawy. 12 kwietnia przychodzi zbadać Jędrusia. Według niego, to bardzo silne i rozległe zapalenie płuc, przypuszczalnie na tle gruźliczym. Taką stawia diagnozę. Z dziecka został istny szkielecik. Jakże ciężko uśmiechać się do niego, kiedy łzy same napływają do oczu. Ale musimy panować nad sobą, gdyż obserwuje nas bardzo wnikliwie. Wiele odwiedzających nas osób przygląda mu się z litością, a dziecko to wyczuwa. Pewnego razu sam zapytał mnie o swój wygląd. — Jędrusiu kochany, musisz dużo jeść. Co tylko możemy, to zdobywamy dla ciebie. Jak będziesz jadł, to się poprawisz i wyzdrowiejesz. Lekarz dał proszki z salicylem, gorączka nieco opadła. Modlimy się, jak tylko potrafimy, żeby wyzdrowiał. Słyszę, jak mamusia szepcze: — Boże, pozwól nam wszystkim wrócić szczęśliwie, wszystkim. Do Semipałatyńska wyjeżdża rodzina żydowska, państwo Pfeferowie z dziećmi. Będzie nam brakowało tych bawiących 160 się przed lepianką dzieci, Felusia i Pusi, które uciekały daleko w step przed nawoływaniami matki, w tym rodzaju: — Feluś, wracaj natychmiast, Feluś, czy ty słyszysz, wracaj, Feluś, szlag cię trafi, Feluś, jedz pierogi. Biegała za nim z miską pełną pierogów. Były to humorystyczne sceny. Przyglądając się im, nie mogliśmy zrozumieć, jak można uciekać od matki z pierogami. 15 kwietnia Jędruś budzi się weselszy, zaczyna upominać się o jedzenie. Zjada jajko na miękko, które ugotowała mu Leonowa i wypija cały kubek mleka. Lekarz przychodzi ponownie, sam bez wezwania, zwiększa dawkę salicylu. Po kilku dniach przy silnym kaszlu pokazuje się krew. Zaniepokojona biegnę po lekarza, ale nie zastaję go, poszedł do chorego na tyfus. Następnego dnia bada Jędrusia bardzo dokładnie i mówi, żeby się uspokoić, ponieważ przy długotrwałym zapaleniu płuc może pojawiać się krew, ale nie wyklucza gruźlicy. Jak będzie cieplej i lepsza droga, to Jędruś musi koniecznie pojechać na prześwietlenie płuc do Szemanajchy (36 km). Zostawia skierowanie i pisze kartkę do dyrektora w tej sprawie. Z Komitetu Polskiego otrzymujemy 100 rubli zapomogi. Adasiowi brygadier zlecił pracę przy TM/ÓTSZO, mleka z kołchozu do rozlewni przy fermie. Łączyło się to z dźwiganiem kilkunastu 50-litrowych baniek, co dla dwunastoletniego chłopca jest stanowczo za ciężko. Niemniej dostarczył je na miejsce. Przyjmująca te bańki młoda kobieta kazała je wnieść do specjalnego pomieszczenia, w którym było dość ciemno. Adaś nie miał siły ich dźwigać, ledwie przetoczył je z wozu. Poprosił kobietę, żeby mu pomogła, ale ona odpowiedziała, że do jej obowiązków należy tylko przyjmowanie mleka i rozliczanie się z niego, a nie dźwiganie. Przesuwał więc bańki stopniowo krok za krokiem do przodu i nagle niespodzianie wpadł razem z bańką do niezamkniętej, głębokiej piwnicy. „Popłynęła rzeka, pełna mleka", a on sam potłukł się bardzo. Kobieta nie przejęła się w ogóle jego stanem, tylko zaczęła rozpaczać: jak ona się rozliczy, tyle mleka... tyle mleka... co za wielka strata! Oczywiście całą winę przerzuciła na Adasia, wyłącznie jego obarczała odpowiedzialnością za to, co się stało. Wykrzykiwała, że napisze raport i zawiadomi odpowiednie władze, że złoży meldunek, na jaką ogromną szkodę Adaś naraził sowchoz i że jak wszyscy by tak pracowali w Związku Radzieckim, to kraj nie doszedłby do dobrobytu. I po co tu przywieźli takich nierobów Polaków, burżujów, których musimy żywić. Adaś bronił się, że to przecież nie jego wina, że nie zamknięty był właz do piwnicy, ale to zdenerwowało ją jeszcze bardziej. Był tak obolały, że nie pamiętał, co jeszcze wykrzykiwała i czym groziła... W końcu uspokoiła się. Biadoliła tylko: Jak ja się rozliczę, przecież to sprawa sądowa. Jak się rozliczę? Po długim namyśle uradzili, że z pozostałych baniek poulewają trochę mleka do tej pustej i wszystkie uzupełnią wodą. — Tylko musisz milczeć jak grób, rozumiesz? Nikomu ani słowa! Na drugi dzień Adaś nie był zdolny do pracy. Powiedział, że miał wypadek. 26 kwietnia 1942 r. przychodzi list od Zbyszka z Asz-chabadu. Pisze, że za kilka dni wyjeżdżają do Persji, błaga o nasz przyjazd, wystarał się dla nas o dokumenty wyjazdowe. Radzi, ażeby wyjechać najpierw do Semipałatyńska, a stamtąd już nas odpowiednio pokierują. Cieszymy się, że Zbyszek nareszcie opuszcza tę „gościnną ziemię". A co z nami? Czy Jędruś zniesie podróż tak bardzo daleką (2500 km do granicy perskiej)? Wydaje się to niemożliwe. Poza tym nie mamy załatwionego żadnego środka lokomocji. 9 maja będą jechały konie do Szemanajchy, więc mamusia pojedzie z Jędrusiem na prześwietlenie. Drogi są teraz nieprzejezdne, nawet wielbłądy wróciły, tyle było wody w dolinach. Czekamy z utęsknieniem na silniejsze słońce, które osuszy drogi i nas ogrzeje. Wczoraj wynieśliśmy Jędrusia na powietrze, bardzo się 162 cieszył, a my dopiero teraz zobaczyliśmy jego przerażającą bladość. Upały zaczęły się nagle. W naszej lepiance drzwi są otwarte przez cały dzień, więc dym nie jest już groźny. Gospodyni buduje palenisko na stepie. Pokazuję Jędrusiowi zachodzące słońce. — Spójrz, jak pięknie, tam jest twoja Ojczyzna. — Czy tam wrócimy? — pyta. 9 maja w sobotę mamusia z Jędrusiem wyjeżdżają do Szemanajchy, pogoda możliwa. Muszą jednak w sowchozo-wym zajeździe pozostać do poniedziałku. Jędruś ma wykonane prześwietlenie płuc i zostaje zbadany przez lekarkę. Honorarium wynosi 5 rubli. Mamusia prosi jeszcze o zbadanie przez profesora z Leningradu (uciekiniera), który wyraża zgodę. Jego diagnoza: zapalenie płuc, silne zaflegmienie, dziecko wymaga bardzo dobrego odżywienia i świeżego powietrza. — Tak, świeżego powietrza w lecie nie brakuje — odpowiada mama — a dobre odżywienie... Zleca jeszcze badanie plwociny na prątki Kocha, więc muszą pozostać aż do odbioru wyniku. Profesor orzekł, że prątków nie znalazł, każe pić szypownik (głóg) i mówi, że dziecko ma szansę wyzdrowienia. Za wizytę u profesora również 5 rubli. Mamusia wraca pokrzepiona na duchu, cieszymy się i my, że nie stwierdzono gruźlicy. Za pracę w kwietniu (sadzenie ziemniaków) otrzymuję 33 ruble, a Adaś za pasienie świń 24 ruble. Dochodzą do nas wieści z frontu: Toczą się wielkie boje na terenie Rosji europejskiej, Niemcy posuwają się do przodu. Oblężenie Leningradu trwa nadal. Podobno mieszkańcy masowo giną, brak im żywności i opału, mimo to bronią się bohatersko. Coraz więcej uciekinierów z Leningradu zjawia się u nas, udało im się uciec przez oblodzone jezioro Ładoga. Opowiadają wstrząsające i straszne rzeczy. W maju znów jestem świniarką, a Adaś pastuchem. 163 Przynoszony przez nas makuch, ukrywany za pazuchą, ratuje nas od głodu. 15 maja pani Urbańska przyjeżdża z Semipałatyńska i oznajmia, że dokumenty wyjazdowe na nasze nazwiska, o których pisał Zbyszek, dotąd nie nadeszły do Polskiej Delegatury. Jesteśmy poważnie zmartwieni, co się mogło stać. Przecież poczta, jak tego doświadczyliśmy, funkcjonuje bez zarzutu. Moglibyśmy teraz wyjechać, bo jest ciepło i Jędruś czuje się lepiej. Co się więc stało z naszymi papierami? Nic bliższego nie możemy się dowiedzieć. Teraz na wiosnę odbyła się pierwsza ewakuacja Armii Andersa do Persji, Zbyszek już na pewno wyjechał. W pierwszej kolejności miały wyjechać rodziny żołnierzy, ale brak wyjazdowych dokumentów to uniemożliwia. Pani Urbańska pociesza nas, że może jeszcze przyjdą, że może zdążymy na następną ewakuację. Będziemy nadal czekać i żyć nadzieją wyjazdu. Ale pomarzyć można już teraz — snuję więc marzenia o chlebie i owocach, o nauce, 0 poznaniu innego kraju, po prostu o ludzkich, godziwych warunkach i o tym, że może właśnie tam uda się Jędrusia wyleczyć. Z darów amerykańskich otrzymujemy: ciepły koc, 1 parę skarpet i rękawiczek wełnianych, ciepłe rajtuzki dla Jędrusia, 3 kawałki mydła do prania, pół litra smalcu, małe pudełeczko herbaty i czekoladę. Dziękujemy naszym bezimiennym ofiarodawcom: Bóg zapłać. W naszym sowchozie nie ma już w ogóle młodych mężczyzn, wszyscy są na froncie. Co z naszym Wanią i co z listonoszem? Może obaj dojdą do Polski, tak bardzo chcieli poznać naszą Ojczyznę. Łączności z krajem nadal nie ma—wojna, ciągle wojna. Dlaczego człowiek walczy przeciw człowiekowi? Dlaczego ginie tyle niewinnych ludzi, dzieci, dlaczego tak mało miłości? Myślę i myślę. I cóż z mojego myślenia? W czerwcu mamusia pracuje przy wyrębie karagajnika. Ręce ma pokaleczone przy wiązaniu z niego mioteł. Praca ciężka, wyrąb nie jest łatwy dla umęczonych kobiet, zwłaszcza podczas upałów. Później pracuje przy wykopie gliny. 164 Jędruś choć nie gorączkuje teraz wysoko, ale dosłownie niknie w oczach, zaczyna mu się robić starcza buzia. Jest bardzo blady i coraz słabszy. 28 czerwca, w niedzielę, wyjeżdża stąd samochód ciężarowy do Semipałatyńska, mama uzyskuje pozwolenie na wyjazd z chorym dzieckiem do lekarza pediatry. Jadą przeszło 5 godzin, nocują w domu kołchozowym po 4 ruble za łóżko. Są w Semipałatyńsku przez 5 dni. Badania, prześwietlenia, ale żadnej konkretnej pomocy leczniczej nie uzyskują, wskazania i zalecenia podobne jak w Szemanajsze. W Polskim Komitecie mamusia dowiaduje się, że w dalszym ciągu nie ma dla nas dokumentów wyjazdowych, tak bardzo oczekiwanych i upragnionych. Jak tylko nadejdą, otrzymamy natychmiast zawiadomienie. Wracają zmęczeni, zwłaszcza Jędrulek, który przytula się mocno do mnie i cieszy się, że jest już w „naszym domku". Usypiamy mocno przytuleni do siebie, jego chude rączki oplatają moją szyję. Do Semipałatyńska wyjeżdża na stałe pani Stefania Lewicka. Ponownie otrzymujemy dary, tym razem wspaniałe. To piękna letnia sukienka dla mnie, a także dla mamusi. Dla Jędrusia koszulka i bluzka, dla Adasia półbuty i skarpety. Jest mydło, aż 11 kawałków. Z żywności: 8 kg najpiękniejszej białej mąki, 5 kg ryżu i szklanka fasoli. Radości co niemiara. Moja sukienka jest pięknie uszyta i, jak to się mówi, w sam raz dla mnie. Biała z dwoma pomarańczowymi pasami na przodzie, nadaje się bardzo do Kazachstanu — to ich kolor. Dziękujemy ludziom dobrej woli gdzieś na świecie, którzy przysłali nam te dary. Znów dziękujemy. W lipcu przenosimy się do własnej „willi", oddalonej o 1 km od centrum. Jest to bardzo mała lepianka nad strumykiem u stóp wzgórza, na którym znajduje się osiedle kazachskie. Przylega do niej niewielki ogródek. Jesteśmy szczęśliwi, nareszcie zamieszkamy sami. Jest to przede wszystkim ważne ze względu na Jędrusia, nie będzie już wzbudzał swoim wyglądem litości u innych, co było dla mnie nie do zniesienia. Lepianka jest bardzo niska, sięgamy głową niemal do sufitu, choć nie jesteśmy tacy wysocy, jak Zbyszek. Izba 165 niewielka i bardzo wąska z jednym małym okienkiem, zupełnie jak domek krasnoludków. Do tej izdebki prowadzi dość duża ciemna sień, można więc będzie zrobić zapas opału na zimę — orzekamy z Adasiem. To znaczy będziemy zbierać krowie placki na pastwisku i składać w naszej sieni, bo przydziałowych kiziaków nie wystarcza i to nas zmuszało do kradzieży. Ratowaliśmy się przed zamarznięciem, ale równocześnie narażaliśmy swoją wolność. — Słuchaj, Adasiu, o czym my właściwie rozmawiamy. Przecież już na pewno nie zostaniemy tutaj do zimy, pojedziemy tam, gdzie wieczne lato... Czy wierzysz w to? Nie będziemy troszczyć się o opał, będzie nam już zawsze ciepło, a może 1 codziennie będzie chleb. Czy naprawdę możesz w to uwierzyć? Ale na razie jesteśmy tutaj. Robimy z Adasiem remont we własnym zakresie, podłogę i ściany wylepiamy świeżą gliną, myję okno. W końcu przenosimy od Leonowej nasz dobytek: 2 nadwątlone prycze, 2 wiadra, 2 czoguny, miednicę, 4 miski i 4 kubki, drewniane łyżki, nóż, 2 koce, tobołek z rzeczami i nasz wielki skarb trochę mąki i ryżu, pozostałych z otrzymanych niedawno darów. Nie mamy stołu ani taboretów, ale za to będziemy mieszkać sami. Sami we „własnym", z trudem zdobytym, „pałacu". Ponieważ jest upalnie, podłoga i ściany szybko wysychają. Ustawiamy prycze, kładziemy na nie worki napełnione wiórami, nakrywamy kocami i posłania gotowe. Na ścianie wieszam obrazek Matki Bożej Kochawińskiej i św. Andrzeja Boboli, patrona naszego Jędrusia, oraz niewielki krzyż z deseczek zrobiony przez Adasia. Na półeczce przy oknie stawiam krucyfiks z Poznania, który jest zawsze z nami i dzieli nasz los. W sieni jest tak zwana kuchnia letnia, po prostu mały piecyk z kilku cegieł z płytą kuchenną. Zapalam burzan i stawiam czogun z wodą, piecyk dymi niemożliwie, ale jesteśmy już do tego przyzwyczajeni, choć oczy porządnie pieką. Mimo wszystko jest jakoś milej, nawet Jędruś cieszy się naszą nową sytuacją. Postaramy się o pracę na różne zmiany, żeby chore dziecko nie zostawało nigdy samo. A więc i na 166 pastwisko po opał będziemy odtąd chodzić osobno, około 4 km stąd. Upał niesamowity, zbieram do worka krowie placki i uginam się pod ich ciężarem. Gorąco od tego worka na plecach, jestem spocona i brudna, z obolałą szyją, ale po powrocie radość, bo opału z każdym dniem przybywa. Postanawiamy nanosić go tak dużo, ile tylko się zmieści. Nawet Jędruś nas podziwia i pyta, czy nie jesteśmy za bardzo zmęczeni. Po umyciu się w strumieniu wypoczywam. Rośnie tam kilka drzew, które dają kojący cień, siadam pod nimi, zanurzam nogi w wodzie i rozmyślam. A także piszę swój pamiętnik, po prostu nasze codzienne tutaj przeżycia i trochę nieudolnych wierszy, ale to pisanie daje mi jakieś odprężenie i zadowolenie wewnętrzne. Bardzo kocham moją Ojczyznę i przeważnie jej poświęcam moje rymowanie. W tych krótkich chwilach wypoczynku lubię być sama, lubię sobie podumać, uciec od rzeczywistości w świat marzeń. W strumieniu jest bardzo czysta i przejrzysta woda, przyglądam się swojemu odbiciu. Tak, z tej jedynej dotąd, liliowej sukienki w kwiatki, zaczynam już wyrastać, poza tym jest już porządnie spłowiała, ale przecież mam teraz nową, białą z pomarańczowymi pasami, która jest śliczna. Biegnę do lepianki, ubieram się w nią i wracam, aby ponownie przejrzeć się w strumieniu. Przypinam do niej kwiaty, wpinam kwiaty we włosy ... Sprawia mi to wielką radość. Niech się chociaż trochę nią nacieszę, bo może już nigdy więcej jej nie włożę, ale na razie niech mi wolno będzie pomarzyć. W izbie jest sam Jędruś, budzi się. — Basiu, ty znów tak pięknie wyglądasz, dlaczego zdejmujesz i chowasz tę nową sukienkę? Wynoszę Jędrusia przed lepiankę, a potem dalej nad strumyk, kładę go na kocu pod drzewami, zabawiam, rzucając kamyki do wody, trochę śpiewam. Ale najczęściej prosi, żeby mu opowiadać. Opowiadam i opowiadam bez końca, książek nie ma, żebym mogła mu poczytać. 167 Tak się przyzwyczaił, że nie uśnie bez mojego opowiadania, to cała jego radość. Więc opowiadam, zawieszam głos — coraz ciszej i ciszej, aż milknę, bo wydaje mi się, że usnął. Zresztą sama zmęczona usypiam. Po chwili słyszę jego słaby głosik. — I co dalej... Basiu i co dalej? Dlaczego przestałaś mówić? Mów, ja czekam. Opowiadam dalej, aż w końcu usypia. Jest bardzo rozpalony, ma nierówny oddech, a jego sen przerywany jest silnymi napadami kaszlu. Rano wychodzę do pracy na fermę i gdy wracam, już od progu wita mnie swoim smutnym uśmiechem. — Basiu, ty się nie gniewaj, aleja najlepiej lubię, jak ty mi opowiadasz. Wiem, że jesteś zmęczona, aleja tak długo czekam na ciebie, kiedy wrócisz z pracy. Poznaję po słońcu. Jak jest w tym miejscu — pokazuje rączką — to ty właśnie wracasz. Czy można się oprzeć takiej prośbie? Więc znów snuję opowieści, ocierając ukradkiem łzy, bo widzę przed sobą jego dużą głowinę z trudem utrzymującą się na bardzo wątłej szyjce. Tylko w zapadniętych błękitnych oczach wielka ciekawość i zainteresowanie. Jego oczy są pełne nieba i pełne zdziwienia. 26 lipca w naszym sowchozie umiera pan Fajersztein, lat 75, ojciec adwokata. — Niech spoczywa w pokoju w tej kazachstańskiej ziemi. W maju skończyłam 15 lat, czuję się odpowiedzialna za rodzinę. Już 15 lat, a czasem wydaje mi się, że mam dopiero 15 lat i że nie udźwignę wszystkich ciążących na mnie obowiązków. Przychodzi następny list od Zbyszka (jeszcze stąd), list alarmujący o nasz przyjazd: „nie możecie zmarnować takiej szansy". O sobie pisze, że chorował na tyfus, ale teraz już jest wszystko dobrze i szybko wraca do zdrowia. Pani Urbańska przywozi z Semipałatyńska gazetę „Polska" nr 10 (12) z dnia 30 maja 1942 roku. Otrzymujemy ją do przeczytania. Jest w niej mowa premiera Sikorskiego w dniu święta narodowego. Oto cytat z tej mowy: 168 „Konstytucja Majowa rzuciła podwaliny pod silne państwo, opierając je o mocny rząd, wojsko oraz skarb. Czerpała ona swą siłę istotną z najszerszych warstw narodu, łącząc reformę państwową z głęboko pomyślaną reformą społeczną. I dzisiaj solidarność bezwzględna i wzajemne zrozumienie społeczeństwa w kraju z Prezydentem, oraz Rządem i z Polskimi Siłami Zbrojnymi uratuje świętą sprawę niepodległości i przywróci wielkość naszej Ojczyźnie, opartej o zasady prawdziwie chrześcijańskie". Jest także depesza premiera Sikorskiego do ambasadora RP w ZSSR, profesora Stanisława Kota: „Składam na ręce Pana Ambasadora w imieniu Rządu Polskiego najwyższe uznanie i gorące podziękowanie dla Polaków w Rosji za ich głęboki patriotyzm i solidarność narodową oraz za ich zapewnienie, że spełnią swój obowiązek wobec Ojczyzny. Słowa Pana Ambasadora wysłuchane zostały ze wzruszeniem na uroczystej Akademii w Londynie 3 maja, wywołując głębokie wrażenie jako wyraz niezłomnej wiary Polaków w przyszłość Narodu. Sikorski". A więc i dla nas to podziękowanie. Jest artykuł o wojsku polskim w Persji. „Times" pisze między innymi: „Są to ludzie, którzy walczyli przeciw Niemcom na początku wojny, potem byli internowani w Rosji, obecnie na podstawie polsko-rosyjskiego traktatu zwolnieni zostali, aby z powrotem wstąpić w szeregi walczących. W trudnych warunkach zostali oni przetransportowani poprzez Rosję i dotarli do Persji, gdzie zostali przez przedstawicieli brytyjskich ulokowani, wyżywieni i stopniowo rozdzieleni na rozmaite bazy na tym obszarze." Na piątej stronie gazety „Wytyczne dla organizacji i programu sierocińców" dr Janiny Piłatowej: „Troska i opieka nad dzieckiem polskim, które od zarania życia uczestniczy w tragedii wojny pozbawione szczęścia rodzinnego domu, skazane na głód i często nędzę, jest zagadnieniem bardzo doniosłym, które zajmuje Rząd RP i które odczuwa bardzo mocno całe społeczeństwo. W układzie polsko-sowieckim troska o los młodego pokolenia znalazła swój realny wyraz". Najbardziej zainteresował nas punkt „d" tych wytycznych. Oto jego fragmenty: „Osią programową, około której skrystalizują się plany szczegółowe, to Polska i jej kultura. Piękna historia Polski, pełna bohaterskich i szlachetnych postaci, i wysiłków mas, poezja i artystyczna kultura ludowa, to nieprzebrana skarbnica kultury narodu. [...] Skierowanie umysłu dziecka na współczesność, na cud armii polskiej, walczącej na całym świecie o Polskę [...] Niech dzieci wnikają, poznają i ukochają świat przyrody i Twórcę nas i wszystkiego co jest — Boga". Jest też w tym numerze skarbnica literatury polskiej i przy niej zatrzymujemy się najdłużej, a mianowicie: „Koncert Jankiela z Pana Tadeusza", „Grunwald" — zakończenie „Krzyżaków" Henryka Sienkiewicza, 2 wiersze Marii Konopnickiej: „Jak Wisła szła do morza" i „Warszawie", „Improwizacja na zapytanie o wieści z Warszawy" — Norwida, oraz Słowackiego „Pogrzeb kapitana Meyznera" i „W pamiętniku Zofii Bobrównej". Jędruś nudzi się naszym czytaniem, choć nie przeszkadza, dopiero ożywia się przy ostatnim wierszu. — Basiu, przeczytaj jeszcze raz, tak mi się podoba, chciałbym się nauczyć na pamięć. Zaczynamy razem powtarzać każdą zwrotkę kilkakrotnie: Niechaj mnie Zośka o wiersze nie prosi, Bo kiedy Zośka do Ojczyzny wróci, To każdy kwiatek powie wiersze Zosi, Każda jej gwiazdka piosenkę zanuci. Nim kwiat przekwitnie, nim gwiazdeczka zleci, Słuchaj, bo to są najlepsi poeci. [...] W naszej lepiance prawdziwy wieczór literacki, uczta duchowa, chłoniemy każde słowo, jakże aktualne w naszej 170 dzisiejszej sytuacji. Wychodzę na powietrze, niebo usiane gwiazdami, cisza... Jest ciemno, na wzgórzu wątłe światełka kaganków w lepiankach Kazachów. Siadam na progu i recytuję sama dla siebie wiersz Słowackiego, a potem zwrócona w stronę zachodu, zaczynam się modlić: „Ojcze nasz, który jesteś w niebie, bądź wola Twoja jako w niebie, tak i na ziemi". Zostaję dość długo, wracam dopiero na wezwanie mamusi. Trzeba iść spać, jutro praca na fermie. W niedzielę mamusia wybiera się do Zołotuchy, wraca z kwaterką miodu, którą otrzymała za wróżenie z kart. Łudzimy się, że może właśnie miód będzie dla Jędrusia najlepszym lekarstwem i przywróci mu siły. Pije też wyciąg z głogu, ale nadal kaszle i gorączkuje wysoko. Upały są tak wielkie, że nie możemy chodzić po ścieżkach, bo piasek parzy nasze bose stopy. Schodzimy na stepową trawę, ale i ta jest rozgrzana i wysuszona. Nasz zapas opału z dnia na dzień rośnie, sięga już niemal sufitu. Jest to nasz krwawy trud. Tyle dźwigania, kaleczenia rąk i nóg, bólu ramion, ale to się nie liczy — liczy się pełna sień. Po żniwach będziemy zbierać pokłoski na dalekich polach, wyłuskiwać ziarno i gromadzić w woreczku, zawsze trochę się uzbiera. Na początku sierpnia otrzymujemy list od Zbyszka z Iraku. Pisze, że na rekonwalescencję wysłano go do Egiptu. Pyta, dlaczego nie przyjeżdżamy, co się właściwie stało, przecież on ze swej strony wszystko załatwił. Jest to nasza ostatnia szansa na drugą ewakuację do Persji. Na co liczymy i na co czekamy, przecież jest teraz lato. Niestety, nie wie o tym, że do tej pory nie nadeszły dla nas papiery i o tym, że Jędruś jest ciężko chory. Jednak powstaje w nas niepokój, co będzie dalej. Mamusia gotuje jakąś strawę, a ja wybiegam nad strumień z ołówkiem i kawałkiem papieru, i zaczynam pisać myśląc o Polsce „Moja Ojczyzna": 171 Te łąki kwieciem ubrane i pola zielone, kłosy złociste, w nich bławaty modre i maki czerwone, lipy kwitnące, gdzie złotych pszczół brzęczą roje to wszystko polskie, to wszystko moje. [...] A dziś tu na obczyźnie, w tęsknocie, żałobie, kocham Cię Polsko, poświęcam się Tobie. I choć wielka dzieli nas przestrzeń, jakby zasłona Jednak Cię widzę i tu z Sybiru wyciągam ku Tobie ramiona. Na stepie zbieram całe naręcze kolorowych kwiatów i trochę srebrzystej trawy, aby przystroić naszą izdebkę. Będzie wyglądać radośniej. Jędruś bardzo lubi kwiaty, — Wiesz, te liliowe to dla Matki Bożej, żółte postawimy koło krzyża, a czerwone dla św. Andrzeja Boboli. Rozdziela kwiaty leżąc na pryczy, robi to bardzo delikatnie, żeby nie uszkodzić żadnego płatka. — Jakie one są piękne, czy one w nocy śpią, a rano znów budzą się do życia? A potem prosi: — Basiu, jak będziesz miała czas, to napisz coś o kwiatach. — Dobrze, Jędrusiu, jak będę miała czas, to na pewno dla ciebie napiszę. Już sierpień. Jak to lato szybko ucieka i chociaż upały dają się porządnie we znaki, jest ono krótkie. Gdyby je można zatrzymać, w lecie o wiele łatwiej żyć. Czy zdążymy przed zimą wyjechać? To pytanie stale powraca, a dokumentów, jak nie ma, tak nie ma. Wieczorem piszę da Jędrusia. Wspólnie z Jędrusiem nadajemy wierszykowi tytuł: Różowy świt. — A może ja, Basiu, będę czuwał do świtu i zobaczę, jak wschodzi słoneczko i budzą się kwiatki? — Jędrusiu śpij, jutro pokażę ci, jak zachodzi słońce, jak kryje się za wzgórza, jak rozświetla złocistą czerwienią step. Zachód jest piękniejszy, bo tam, Jędrusiu, jest nasza Ojczyzna. 172 Rano skoro świt wstaję i idę do pracy, droga dość długa, modlę się i rozmyślam. Może kiedyś, jak przeżyję i wrócę do Polski, będą się ze mnie śmiać, jak powiem, że pasłam świnie, że byłam pastuchem, że byłam świniarką, ale tak właśnie było naprawdę, tak jest w tej chwili. Żyjemy w trudzie i nędzy, żyjemy, aby przetrwać. Moje prosięta czekają na mnie. Nawet je polubiłam, są porządnie głodne, tak jak ja. Napijemy się więc razem mleka z butelki, będzie to z uszczerbkiem dla nich, ale nie ma rady, muszą się ze mną podzielić. Piją łapczywie smoczkami, zupełnie jak niemowlęta, potem je ważę. Dziś wielki ruch w bazie, wszyscy szukają prosiaka, który wczoraj zaginął na stepie. W końcu odnajduje się. Świniarki wracają uśmiechnięte i szczęśliwe. Z radości częstują mnie mlekiem, jest wspaniałe i orzeźwiające. 21 sierpnia 1942 przeprowadza się do Semipałatyńska pani Urbańska z matką i dwiema córkami: Mirą i Wisią, a także pani Maria Nyczowa. Pani Urbańska pozostanie nadal naszym mężem zaufania, będzie więc przyjeżdżać do sowchozu. Na pożegnanie mówi mamusi, że teraz sama osobiście będzie pilnować nadejścia naszych papierów do Delegatury Polskiej i jeśli tylko nadejdą, natychmiast je przywiezie. Po kilku dniach wyjeżdża także pani Znamirowska Irena, matka Romka. Coraz smutniej robi się w sowchozie. Lato jeszcze w całej pełni, ale chyli się już ku jesieni. Wszyscy po powrocie z pracy zbieramy opał na teraz, aby nie uszczuplić zapasu zimowego. Pewnego dnia mamusia wraca z pełnym workiem badyli bardzo zdenerwowana i już od progu woła: —Dzieci, wysypujcie szybko worek koło pieca, a kartofle, które w nim są schowajcie, bo zaraz przyjdzie tu brygadier, żeby się przekonać o mojej prawdomówności — głos jej się załamuje — przecież dla was głodnych to zrobiłam. Błyskawicznie wykonujemy polecenie i same badyle wpychamy z powrotem do worka. Za chwilę wkracza brygadier, każe opróżnić worek. 173 — No tak, mówiliście prawdę, Elena Kazimirowna, a ja was podejrzewałem... No, ładno. I wychodzi. Nie pytaliśmy o nic, dopóki mamusia nie przyszła do siebie, po czym już spokojnie opowiada całe zdarzenie, z: którego znów wyszła obronną ręką. Otóż wracając z badylami podkopała kilka krzaczków kartofli. Po pewnym czasie spotyka ją brygadier i chce skontrolować zawartość worka. Mamusia nie chce się zgodzić. Mówi, że przecież poza badylami nic więcej w worku nie ma, że będzie jej trudno zapakować je z powrotem, że bardzo się spieszy do chorego dziecka. Jednak on upiera się przy swoim, na co mama z tupetem odpowiada, że jak chce koniecznie przekonać się, co jest w worku, to niech pójdzie razem z nią do domu. Była pewna, że on zrezygnuje, a tymczasem ku jej zaskoczeniu i wielkiemu przerażeniu idzie razem. Co począć? Znów sytuacja bez wyjścia, już widzi siebie w więzieniu... Nagle przez pole jedzie na koniu jakiś chłopak i głośno krzyczy: —- Towarzysz brygadier, dyrektor Gałkin wzywa was natychmiast do siebie w bardzo ważnej sprawie, macie się zgłosić jak najszybciej! Mamusia oddycha z ulgą, cioć brygadier krzyczy z daleka, że zanim ona wróci do domu, on już u niej będzie. Stało się inaczej, ale wyobrażamy sobie w jakim tempie mamusia przebyła ten szmat drogi bardzo uciążliwej i z takim ciężarem. Jesteśmy pełni podziwu dla niej. W naszym małym ogródku przy lepiance dojrzały już ogórki, które posadziliśmy. Myśleliśmy, że się nie przyjmą, bo było bardzo sucho i upalnie, tymczasem są bardzo okazałe, smaczne i soczyste. Każdy z tych ogórkowych krzaczków rośnie w specjalnym, dość głębokim dołku i musi być obficie podlewany, ale nasza praca dała nieoczekiwany wprost efekt. Wynoszę Jędrusia, aby i on miał radość z szukania pod liśćmi ogórków. Pani Urbańska zawiadamia nas listownie, że naszych 174 papierów wyjazdowych nadal nie ma. Nic nie rozumiemy. Przecież Zbyszek nas zawiadomił, że załatwił wszystkie formalności i ma na to potwierdzenie władz polskich i sowieckich. Wiadomości z frontu: Niemcy są już na przedpolach Stalingradu. Wielka bitwa nad Wołgą. Rosjanie są wyraźnie zaniepokojeni, ale nie wszyscy, natomiast Kazachowie nie manifestują swoich uczuć. Z nikim nie politykują, tym bardziej, że mówią bardzo słabo po rosyjsku. Wydaje się nam, że nie są zmartwieni, zresztą ich twarze są zawsze jednakowe, nie zdradzają myśli. Uciekinierzy z Kaługi są zrozpaczeni, ale równocześnie wierzą, że to już „ostatnie podrygi" Hitlera. Leningrad ciągle oblężony, całkowita blokada. Stan zdrowia Jędrusia pogarsza się. Znów ma bardzo wysoką temperaturę, kaszel coraz silniejszy, oddech płytki. Nie chce jeść. Jest tak słaby, że nawet męczy go dłuższe siedzenie. Nie jest jeszcze zimno, więc wynoszę go przed lepiankę. Dziękuje mi i przeprasza, że jest przecież taki ciężki, a ja go dźwigam. — Jędrusiu, zrozum, że bardzo ciebie kocham i cieszę się, jeśli sprawiam ci radość. Zauważam, że jest coraz lżejszy, coraz bledszy i coraz bardziej męczy się mówieniem. Nie mogę powstrzymać łez. — Basiu, powiedz, co ci się stało, dlaczego płaczesz? — Wiesz... wiesz, po prostu stanęłam nieopatrznie na kamień i zabolała mnie noga. — Czy się skaleczyłaś? — Nie... już dobrze, zobacz, już nie płaczę. Po południu chodzimy z Adasiem zbierać kłoski na pole, bose stopy są już tak uodpornione, że nawet nie odczuwamy chodzenia po ściernisku. W naszym worku przybywa ziaren pszenicy. Na pastwisko nie chodzimy, bo już mamy pełną sień krowich placków, aż po sam sufit. 22 września wyjeżdża do Semipałatyńska pani Matylda Skurowa i pani Bronisława Jankiewiczowa z córką Kazią. Dowiadujemy się, że w sierpniu odbyła się druga ewakuacja pozostałej części armii polskiej i ich rodzin do Persji i do Iraku. Dlaczego nas nie zawiadomiono? Wyobrażam sobie rozpacz Zbyszka, jak się zorientuje, że znów nie przyjechaliśmy. Mamusia załamuje się, pocieszamy ją, jak tylko potrafimy. — Dzieci drogie, czy naprawdę wierzycie, że stąd wyjedziemy, że wrócimy? — Tak, mamo, na pewno! — Ja też tak myślę. Tak myślę dzięki wam. I uśmiechnęła się. — Chodźmy rozpalić pod piecem, jest zimno w naszej izdebce. Bardzo wolno płyną te jesienne dni, jest coraz zimniej i za pieniądze nie można niczego kupić z żywności, jedynie makuch ratuje nas od głodu. 21 października otrzymujemy dary angielsko-amerykańskie: letni płaszcz w czerwono-popielatą kratę, brązowe letnie spodnie, kalesony, 2 koszule męskie, białą bluzkę, spódnicę w czerwoną kratę i ciepłe rękawiczki. Następnego dnia przekazano nam wiadomość, że granica z Persją została zamknięta i nie będzie już dalszej ewakuacji ludności polskiej. A więc koniec naszych marzeń, koniec nadziei na wyjazd za granicę, zostajemy w Rosji sowieckiej. Na nic się zdało nasze ufne czekanie na papiery. Już odtąd nie będziemy się łudzić, nawet nie robimy sobie wyrzutów, nie rozpaczamy. Jakoś dziwnie obojętniejemy na przeciwności losu. Mimo wszystko postanawiamy wyjechać przy najbliższej okazji do Semipałatyńska. Tam jest większe skupisko Polaków, nie będziemy się czuli zagubieni w tym bezkresnym stepie. A co najważniejsze, jest tam szpital, może przyjmą Jędrusia i może wyzdrowieje. Czepiamy się wszyscy troje tej myśli na naszej rodzinnej naradzie. Wiemy, że obecnie NKWD nie stawia przeszkód w wyjeździe, musimy skorzystać z tej szansy, bo potem może być różnie, może być za późno. Rano mamusia idzie na rozmowę do dyrektora Gałkina. — Możecie wyjechać, ale nic wam w tej sprawie nie 176 pomogę, musicie czekać na okazję i organizować wyjazd na własną rękę. Nawiązujemy kontakt z transportem, żeby dali nam znać, kiedy będą jechać do Szemanajchy. Obiecują. Pszenicy uzbieranej z kłosków mamy około 25 kg, a więc jest z czym wyruszać w podróż. Żal tylko będzie pozostawić gromadzony w tak ciężkim trudzie opał, który jest naszą dumą. Jest go pełna sień. 8 października pani Urbańska przywozi następne dary: dla chorego Jędrusia 1 kg ryżu i 1 kg mąki, a z odzieży 3 swetry i 3 pary półbutów. Włożymy je dopiero w lecie, bo teraz już za późno na tego rodzaju obuwie. Swetry natomiast są bardzo potrzebne, są ciepłe i takie ładne: granatowy, czerwony i popielaty. Mamusia sprzedaje tytoń, jeszcze z paczki, za 11 rubli. Za ogórki z naszego miniogródka otrzymujemy 32 ruble. Składamy pieniądze na bilety kolejowe do Semipałatyńska, jak dotąd okazja na wyjazd nie trafia się. Jest coraz zimniej, wielbłądy spacerują jeszcze po stepie, ale step wygląda coraz smutniej. Przyjazd do Semipałatyńska. Odejście Jędrusia Zima 1942/43 Nastają pierwsze i od razu bardzo silne mrozy, zbliża się listopad, a z nim nasza następna zima. W koniusznej dowiadujemy się, że być może za dwa lub trzy dni konie pojadą do Szemanajchy. Koniuszy Ritt (Niemiec) mówi, że zawiadomi nas w przeddzień wyjazdu. 2 listopada, w Dzień Zaduszny, idę na cmentarz pożegnać Zdzisię Sochacką, panią Stellę Kropiwko, która tak mnie lubiła, a także innych Polaków. Mogiły pokryte już śniegiem, zrównane ze sobą, krzyże zasypane do połowy. — „Wieczne odpoczywanie racz im dać Panie", niech śpią spokojnie 178 w kazachstańskiej ziemi, niech dobry Bóg da im niebo. Żegnajcie, nie zapomnimy o was. Zrywa się wiatr, więc pośpiesznie wracam do domu. Następnego dnia wiadomość od koniuszego, że 4 listopada możemy zabrać się okazją —jedzie zaprzęg konny do Szemanajchy (36 km). Jeśli chcemy wyjechać, rano musimy być gotowi, a konie, ze względu na chore dziecko, podjadą pod naszą lepiankę. A więc przed nami podróż bardzo uciążliwa, całodzienna droga końmi podczas mrozu minus 35 stopni. Żegnamy się z naszymi rodakami i miejscowymi ludźmi, którzy okazywali nam serce. Muza Filipowicz płacze przy pożegnaniu z nami, a zwłaszcza z Jędrusiem i mówi łkając: — Ja tak bardzo pokochałam waszego Andriuszę, przyniosłam dla niego mleko, niech się napije. I mam wielką prośbę: napiszcie do mnie, jak wam się ułoży życie w tym Semipałatyńsku. — Dobrze, Muza, na pewno napiszemy, tylko nie płacz. Dziękujemy ci za twą dobroć. Przyszła też Leonowa, nawet i ona rozpłakała się. —Przyniosłam wam 4 jajka, żebyście ugotowali na drogę. Nie pamiętajcie, co było złego. Żegnamy nasz „pałac", ostatni rzut oka na niego. Żal tylko sieni z zapasem krowich placków, ale nie czas żałować „róż"... Mimo wszystko łzy kręcą się w oczach. Około godziny 9 zajeżdżają konie pod naszą lepiankę. Chorego Jędrusia zawijamy w koce, siadamy na sanie i ruszamy. Na saniach jest trochę siana, więc zagrzebujemy się w nie. Woźnica ubrany jest w wielką baranią szubę. Jest bardzo zimno, pada śnieg, spoglądam na niknącą w oddali naszą lepiankę. Wyszło trochę ludzi, aby nas jeszcze raz pożegnać. Jest świniarka Marusia, Okulinkowa, Leonowa i Muza, a z rodaków pani Pławiakowa z dziećmi, pani Chomowa i pani Kołynycz. Stoją i machają rękami w pożegnalnym geście, widzę, że ocierają z oczu łzy. Jest 4 listopada 1942 r. Sowchoz „Krasnyj Kazachstan" pozostaje już za nami, 179 przysypany śniegiem kryje się za pierwszym pagórkiem. Ogarnia nas przerażenie, jest bardzo zimno, pada śnieg i zaczyna wiać wiatr. Poczuliśmy się bezdomni. Taka jest prawda — jesteśmy nimi... Dookoła jak okiem sięgnąć białe pustkowie, droga zawiana. Modlimy się, żeby zajechać szczęśliwie jeszcze przed wieczorem, bo potem ośmielone wilki grasują całymi gromadami. Woźnica staje co pewien czas dla rozgrzewki, chodzimy i biegamy dookoła sań, mimo to jesteśmy coraz bardziej zmarznięci. Śnieg nie przestaje padać, konie i my jesteśmy porządnie ośnieżeni, wiatr nasila się i miota śniegiem. Drogi już w ogóle nie widać, ale mamy zaufanie do woźnicy i do koni, które poganiane idą dość szybko. Całe szczęście, że Jędruś śpi, zagrzebany w sianie i przykryty kocami. Powoli zaczyna się ściemniać, prawie nic nie rozmawiamy. Zastanawiam się skąd mamy tyle sił i wytrzymałości, niemniej moje odmrożone ręce i nogi dają się porządnie we znaki, a nawet zaczynają drętwieć. Woźnica bierze mnie pod swoją szubę i trochę robi mi się cieplej. Kiedy nareszcie ukaże się jakieś osiedle ludzkie, bo ciągle tylko biały step bez końca i my zagubieni w nim. Ale tym pierwszym osiedlem ma być Szemanajcha, do której choć wolno, jednak się zbliżamy. Mróz wzrasta, więc część drogi idziemy pieszo. — Już niedaleko — pociesza woźnica — już niedługo napijemy się kipiatoku, jeszcze trochę wytrzymajcie. Jest już zupełnie ciemno, jak zajeżdżamy do Szemanajchy na ekspedycję sowchozową, przy której jest dom noclegowy dla sowchoźników. Nareszcie ciepło, pali się pod żelaznym piecykiem, dostajemy wymarzony kipiatok, powoli rozgrzewamy się. Do spania przydzielają nam tylko jedno łóżko, bo więcej nie ma. Z trudem mieścimy się na nim, ale utrudzeni podróżą wkrótce zasypiamy. Następnego dnia mamusia zgłasza się do NKWD po zezwolenie na wyjazd do Semipałatyńska. Odpowiedziano jej, że takie zezwolenie otrzyma 11 listopada, czyli za 6 dni. Prosi, że ma chore dziecko, które trzeba natychmiast umieścić w szpitalu dziecięcym, że nie mamy gdzie mieszkać, itp. ale żadne argumenty nie trafiają, władza NKWD jest bezwzględna. Mamusia odchodzi z płaczem. Na domiar złego musimy natychmiast opuścić ekspedycję sowchozową. Czy Jędruś wytrzyma trudy poniewierki? Całe szczęście, że spotykamy pana Horna z sowchozu, który pomaga nam przenieść się do miasta. Umieszcza nas, to znaczy pozostawia w korytarzu domu kołchozowego, a sam się spieszy, bo jeszcze dziś chce wrócić do sowchozu. Nagle pod wpływem jego słów zatęskniłam do naszej lepianki, do tamtych ludzi. Ale nie ma już odwrotu, musimy ratować Jędrusia. Czy uda się go uratować? W kołchozowym domu nie chcą nas przyjąć. Dyżurująca kobieta odpowiada, że jest to w ogóle niemożliwe, że nocują tu tylko sami mężczyźni, a poza tym jest tak bardzo ciasno, że nie ma nawet mowy o tym, aby kobietę z trojgiem dzieci gdzieś ulokować. — Zresztą, zobaczcie sami. Otwiera drzwi do dużej sali. Dosłownie ciemno od dymu machorkowego, kłębiący się dziki tłum ludzki, sami mężczyźni: Rosjanie, Kazachowie, Chińczycy, Tatarzy. Wrzask i zgiełk, łóżko przy łóżku. Niektórzy zataczają się i coś bełkoczą (pierwszy raz widzę tylu ludzi po alkoholu). Kobieta ma rację. — Teraz sami widzicie, że mówiłam prawdę. — Ale gdzie my się podziejemy w taki mróz? Pomyślałam: „Nie było dla nich miejsca w gospodzie." Co robić? Mamusia nie przestaje prosić, żeby pozwoliła chociaż posiedzieć w jakimś kącie, warunki straszne, ale jest dach nad głową, a na dworze zamieć. — Nie mam sumienia was wyrzucić — mówi kobieta patrząc na chore dziecko — położę dwóch pijaków na jednym łóżku i dam wam łóżko. Jest to wbrew przepisom i mogą mnie za to ukarać, ale robię to z litości dla tego dziecka, inaczej nie byłabym człowiekiem, nie byłabym człowiekiem, nie byłabym człowiekiem — powtarza kilka razy. 180 181 Wchodzimy na salę. Nikt nawet nie zauważa naszego wejścia. Straszliwy zaduch i smród, ale ciepło. Kobieta wskazuje nam łóżko i patrzy na nas jeszcze raz. — Jak wy tu zostaniecie, sama kobieta z dziećmi wśród pijanych, awanturujących się mężczyzn? — Nie mamy wyboru, dziękujemy bardzo za okazane serce... W miejscowej stołówce zjadamy zupę pochlipajkę (woda i trochę kapusty), przynosimy Jędrusiowi, ale on woli kipiatok. Wieczorem w kołchozowej kuchni mamusia podpieka makuch, więc zaspokajamy głód i układamy się do snu. Z wielkim trudem upychamy się we czwórkę na tym nie za szerokim łóżku, ale i tak ze spania nic nie wychodzi, bo pijak z sąsiedniego łóżka, niemal bez przerwy, zarzuca swoje nogi na nas. Przeważnie na mnie walą się jego ciężkie nogi, a mama siedząc na łóżku stale je odrzuca. I tak upływa noc. Jędruś czuje się bardzo źle. 6 listopada mamusia zanosi go do szpitala na zbadanie, bada go ten sam profesor z Leningradu, przepisuje lekarstwa, każe dobrze się odżywiać i mówi jeszcze na koniec, że dziecko powinno mieć dobre warunki higieniczne. W naszej beznadziejnej sytuacji brzmi to jak kpina. Jak przetrwamy do 11 listopada? Nie mamy gdzie porządnie się umyć, jedyna umywalnia jest bardzo zimna, brudna i zawsze pełna mężczyzn. Kobieta dyżurująca na sali noclegowej uprzedza nas, że jeżeli przyjdzie specjalna komisja na kontrolę, to natychmiast da nam znać i będziemy musieli z miejsca opuścić salę drugimi drzwiami. Ale zaraz pociesza, że z pewnością nieprędko to nastąpi, gdyż komisja była niedawno. Kucharki w stołówce zorientowały się, że oszczędzamy swoje ruble, bo kupujemy już tylko jedną porcję zupy, więc nalewają nam bardzo dużo i jeszcze dodatkowo do słoika. Dni płyną bardzo wolno w tak nieludzkich warunkach. Serce mi się kraje, jak patrzę na to gasnące w oczach dziecko. 182 Kocham go ponad życie. Siedzę stale przy nim. W pewnym momencie mówi do mnie: — Wiesz, Basiu, ja bym chciał już być z Matką Bożą i św. Andrzejem Bobolą w niebie... tam jest na pewno pięknie... może będę miał swój pokoik i swoje łóżeczko? Wiesz, ja poproszę Matkę Bożą, żeby zabrała mnie do siebie, a ty, mamusia i Adaś, żebyście mogli wrócić do Polski i tam spotkać się z tatusiem... Myślę, że będę to widział z nieba... Nie mogę powstrzymać łez. — Jędrusiu, o czym ty mówisz? Wrócimy wszyscy na pewno. Teraz jedziemy do Semipałatyńska, to takie duże miasto, będziesz leczony w szpitalu i wkrótce wyzdrowiejesz. — Basiu, powiedz mi, jak myślisz, czy te kotki, które miałem w Poznaniu, żyją jeszcze, czy może są już w niebie? Zaskoczona tym pytaniem, nie wiem, co odpowiedzieć. — Wiesz, myślę, że te kotki są w niebie. — To dobrze, nie mów tylko mamusi tego, co ci powiedziałem, bo może będzie jej smutno. — Nie powiem, Jędrusiu, to pozostanie naszą tajemnicą. Utrudzeni, niewyspani i niedomyci dotrwaliśmy do 11 listopada (nasze wielkie święto Niepodległości, przypominam sobie ten uroczysty dzień w Polsce). Dziś mamusia przynosi nareszcie z NKWD przepustkę, zezwalającą na wyjazd do Semipałatyńska. Bilety kolejowe kupuje na 13 listopada, na następny dzień nie było. Pociąg odchodzi po południu, tylko raz na dobę. U Jędrusia wystąpił obrzęk twarzy, rąk i nóg. Biegnę po lekarza. Przychodzi młoda lekarka, orzeka, że to chore nerki i każe przynieść mocz do badania. Następnego dnia otrzymujemy orzeczenie na piśmie: konieczne jest jak najszybsze umieszczenie dziecka w Szpitalu Dziecięcym w Semipałatyńsku. Mamusi udaje się sprzedać półbuty z darów za 200 rubli i za to kupuje: 1 kg masła, 1 kg cebuli, 1 kg mąki, 1 dynię i 20 jajek. Kucharki pozwalają nam ugotować pożegnalny obiad w Szemanajsze: smażone na maśle placki i gotowana dynia. Na 183 k kolację jemy jajka na miękko. Nie żałujemy sobie, przecież jutro wyjeżdżamy. Śniadanie również będzie wspaniałe. Jędrulek też zjada coś niecoś. 13 listopada mamusia wynajmuje konie na stację (5 km) za 60 rubli, ale woźnica przyjeżdża dość późno i, pomimo że popędza konie, pociąg ucieka nam dosłownie sprzed nosa. Ogarnia nas czarna rozpacz. Bilety przestemplowano na jutro na godzinę 14. — Boże drogi, gdzie my się podziejemy przez te 24 godziny? Jest tak zimno, w dodatku mamusię bardzo boli noga, którą jeszcze w sowchozie przed trzema tygodniami otarła sobie w nieco przyciasnych angielskich butach. Teraz jest opuchnięta i ropieje. Dobrze, że ja i Adaś jakoś się jeszcze trzymamy. Idę szukać jakiegoś noclegu w pobliżu stacji, mamy przecież 200 rubli za sprzedane półbuty. Oni zostają w bardzo zimnej poczekalni, muszę więc szybko coś znaleźć. I znajduję. W ekspedycji sowchozu „Piatiletka", po długim moim błaganiu, zgodzono się przyjąć nas na jedną noc. Otrzymujemy dwa łóżka, jest względnie ciepło. Wysypiamy się porządnie za wszystkie poprzednie dni. Na stację przychodzimy znacznie wcześniej. Przed godziną 14 wchodzimy na peron, śnieg sypie dużymi płatami. Stoimy szczęśliwi, bo za chwilę odjedziemy. Przed nami nasze tobołki i rozlatująca się waliza, związana sznurkami. Mamusia trzyma na ręku Jędrusia. Ledwie stoi, tak bardzo boli ją noga. Moje i Adasia zadanie to wnieść nasz dobytek do wagonu. Wreszcie nadjeżdża pociąg. Usiłujemy wsiąść, niestety, konduktorka nas odpycha i nie pozwala. — Ale dlaczego, przecież mamy ważne bilety? — Ale wasze tobołki nie mogą być wniesione do przedziału — upiera się przy swoim konduktorka. — Co mam więc zrobić?—krzyczy zdenerwowana mama. — Musicie je nadać na bagaż, obszyte workami z wypisanym nazwiskiem i docelową stacją. Mamusia płacze, prosi i błaga, że przecież cały korytarz jest pusty, że będziemy na korytarzu, że jedziemy tylko do Semipałatyńska, że ma ciężko chore dziecko, które musi być natychmiast umieszczone w szpitalu. Szuka pośpiesznie orzeczenia lekarskiego, ale ręce ma tak zmarznięte, że nie znajduje. — Nie mam czasu czekać — oznajmia konduktorka. — Kobieto, miej serce! — krzyczy mama. Ale ona, nie bacząc na te słowa, daje sygnał do odjazdu pociągu. Zostajemy na ośnieżonym, zlodowaciałym peronie, przed chwilą szczęśliwi, a teraz zupełnie załamani. Mamusia nie panuje nad sobą, ze szlochem wpada do poczekalni. Naczelnik stacji zauważył to i pociesza, jak może, sam załatwia przestemplowanie biletów na 15 listopada, a także przynosi igłę i nici na obszywanie workami naszego dobytku. Zaczynamy obszywać, początkowo dość niesprawnie, bo ręce zmarznięte. Poczekalnia zimna, jak przetrwamy następną dobę? Po policzkach mamusi płyną łzy. Jesteśmy bezdomni. To straszne nie mieć domu, nikt na nas nie czeka. Jedziemy w nieznane, poniewierając się po drodze. Nagle ku naszemu wielkiemu zdziwieniu spotykamy w poczekalni panią Stefę Orlikowską z sowchozu, obecnie mieszkającą w Szemanajsze. Zaprasza do siebie, ale jest to bardzo daleko, więc rezygnujemy. Możemy nie zdążyć jutro na czas, a nie mamy już za wiele rubli na wynajęcie koni. Zmartwiła się naszą sytuacją, ale niewiele może pomóc. Zjadamy nasz prowiant przeznaczony na drogę. Naczelnik przynosi nam kipiatok. Dziękujemy serdecznie. Pod wieczór przychodzi ponownie, rozpala pod żelaznym piecykiem, uśmiecha się i mówi: — Przecież nie mogę pozwolić, żebyście pozamarzali do jutra, bo jutro już na pewno wyjedziecie. Nocujemy w nieco cieplejszej poczekalni, mamusia z Jędrusiem na stole, ja z Adasiem na ławce. Jesteśmy jedynymi pasażerami oczekującymi na pociąg w nie przystosowanej do tego stacji. Rano idę do jednej z najbliższych chałup, aby upiec kilka placków na drogę. Pozwolono mi. Noga mamusi nie wygląda najlepiej. Jak będzie mogła w ogóle chodzić? Martwię się porządnie. — Boże drogi, dopomóż. 184 185 Pani Orlikowska przychodzi ponownie, aby zobaczyć się z nami, tyle kilometrów i w taki mróz. — A więc jest ktoś, kto o nas myśli. Przynosi kawałeczek chleba dla Jędrusia, który zjada go nawet ze smakiem. Punktualnie o godzinie 14 wjeżdża na peron nasz pociąg. Jedzie przez Rubcowkę, w której mamy przesiadkę, bezpośredniego do Semipałatyńska nie ma. Stoimy samotnie, zaraz będziemy wsiadać, jesteśmy pełni napięcia. Lecz co to? Konduktorka zatrzaskuje przed nami drzwi wagonu. — Co to ma znaczyć — krzyczy mamusia — przecież bilety mamy ważne, bagaż obszyty, więc o co chodzi? Spójrzcie, mam ciężko chore dziecko, które zawożę do szpitala. — Właśnie o to chodzi — konduktorka przekrzykuje mamusię — musicie okazać zaświadczenie ze Stacji Sanitarnej, że dziecko nie jest chore zakaźnie. — Przecież nikt mi o tym nie powiedział, mam tylko skierowanie — broni się mama. Konduktorka jest po prostu nieludzka, wydziera się w niemożliwy sposób, nawet jej nie rozumiemy, straszna służbistka. Już chce dać sygnał do odjazdu, ale mamusia nie wytrzymuje nerwowo, dopada do niej (wcześniej oddała rui Jędrusia) i zaczyna ściągać ją ze stopni wagonu. Jest już jej wszystko jedno, że robi się zamieszanie. Tylko nie wiem, skąd ma tyle siły. — Dzieci wsiadajcie, jedziemy — woła do nas. Awantura coraz większa. Nagle otwierają się drzwi sąsiedniego wagonu, staje w nich oficer sowiecki (wygląda na Gruzina) i pyta, o co chodzi. Mamusia wyjaśnia całą sprawę, mówi, że jesteśmy Polakami. Konduktorka usiłuje ją przekrzyczeć. Oficer jednak nie reaguje na jej krzyk, zaprasza nas szerokim gestem do wagonu i do swojego luksusowego przedziału. W przedziale jest ciepło i przytulnie, tylko my i nasze tobołki tak nędznie w nim wyglądamy. Ale najważniejsze, że nareszcie jedziemy. Oficer rozmawia z nami, częstuje słodyczami i z zatroskaniem pyta o Jędrusia. Jakże bardzo pragnę, aby ta podróż trwała jak najdłużej, żeby nie miała końca. 186 Niestety, wieczorem żegnamy się z człowiekiem, któremu zawdzięczamy wyjazd i wysiadamy w Rubcowce. Nie zdążyliśmy na pociąg do Semipałatyńska, musimy więc czekać do następnego dnia, do godziny 15. I znów nocujemy w zimnej poczekalni na ławkach. Rano spostrzegamy, że nie ma naszego woreczka, w którym były placki, ktoś nam go ukradł. Ukradł głodny — głodnemu. Całe szczęście, że w bufecie jest mleko. Kupujemy je Jędrusiowi, my natomiast zjadamy ziemniaczaną zupę z pływającymi w niej plasterkami kiszonych ogórków. Jest gorąca i bardzo nam smakuje. W pewnym momencie podchodzi do mamusi jakaś Rosjanka i mówi: — Elena Kazimirowna, czy wy mnie poznajecie? Okazuje się, że jest to uciekinierka z Kaługi, która przez miesiąc była w naszym sowchozie. Mamusia wróżyła jej z kart i, jak mówi, wszystko jej się sprawdziło. W Kałudze pracowała na kolei, a teraz w Rubcowce dostała posadę naczelnika poczekalni. Nie wiedzieliśmy dotąd, że istnieje takie stanowisko, ale skoro ona tak mówi, to znaczy, że jest. Gdy dowiedziała się, że ukradziono nam placki, to odstąpiła nam swój przydziałowy chleb — 1,5 EKG. Co za radość, będziemy mieć na drogę. Jędruś jest już bardzo zmęczony i obolały, nieustannie gorączkuje. Bardzo cichym, ochrypłym głosem mówi do mamusi, zdradzając naszą tajemnicę. — Tak chciałbym już umrzeć i pójść do nieba, już nie chcę się dłużej męczyć. Tylko powiedz, jak to się umiera, bo ja tego nie wiem. — Jędrusiu, ty musisz żyć. Zobaczysz, wyleczysz się w szpitalu, wrócisz do sił. Wszyscy ciebie tak bardzo kochamy, tatuś twój czeka na ciebie, chce się z tobą spotkać i być już stale razem. — Ale może Matka Boża też czeka na mnie i św. Andrzej Bobola też? Widzę, że mamusia nie może już nic więcej powiedzieć, odwraca głowę. Z Rubcowki wyjeżdżamy zgodnie z rozkładem i o godzinie 23 jesteśmy wreszcie w Semipałatyńsku. Wymarzony od dawna Semipałatyńsk okazuje się zupełnie niegościnny. Wysiadając z pociągu, stawiam na peronie worek z pszenicą i, dosłownie spod rąk, kradnie go jakiś chłopak. Zaczyna szybko uciekać, mieszając się z tłumem ludzi. Rzucam się za nim w pogoń krzycząc: złodziej, złodziej! Widocznie ze stracha przed milicją rzuca nasz worek na ziemię. Pszenica ocalała, nasz jedyny i bardzo cenny zapas żywnościowy. Śnieg sypie, zadymka, nasze chusty zamarzają na silnym mrozie. Przed nami nieprzebrany tłum ludzki. Z trudem dostajemy się do poczekalni i z trudem znajdujemy wolne miejsce na ławce. O tej porze i w taką pogodę nie pójdziemy do miasta nieznanego i znacznie oddalonego od stacji. Jest ciemna noc, na stacji nie ma żadnego środka lokomocji. Ale chociażby był, to gdzie się udamy my bezdomni, my bez adresu, my wymeldowani z sowchozu. Po prostu, według prawa, nie istniejemy... 4 listopada 1942 r. wyjechaliśmy do Semipałatyńska i ślad po nas zaginął. Siedzimy w poczekalni na ławce i pilnujemy naszego dobytku. Pozostajemy tu do rana. Przez całą noc kręcą się ludzie różnych narodowości, rozmawiają bardzo głośno. Jędruś usnął. Budzi się rano i nie może zupełnie otworzyć oczu, są zaropiałe, powieki silnie obrzęknięte. Mamusia szuka pomocy w kolejowej przychodni lekarskiej, odsyłają ją do szpitala kolejowego obok stacji, ale i tu odmawiają udzielenia doraźnej pomocy motywując tym, że dziecko musi być natychmiast umieszczone w szpitalu dziecięcym w mieście. Ale jak tam dotrzeć? Na pytanie i prośbę o jakiś pojazd szpitalny odpowiedziano, że nie ma nic, jak zresztą i w całym mieście. Trzeba samemu zorganizować transport chorego. Mamusia spodziewała się takiej odpowiedzi, ale równocześnie miała cichą nadzieję, że pomogą, że udzielą jakiejś rady, że udzielą w miarę możliwości pierwszej pomocy. Wobec takiej ich postawy nie pokazuje nawet swojej obolałej nogi. 188 Prosi o watę i sama przemywa dziecku oczy, nie myśląc już 0 sobie. Dziś 17 listopada, śnieg sypie w dalszym ciągu. Postanawiamy, że Adaś zostanie z rzeczami na stacji, a ja z mamą 1 Jędrusiem pójdziemy do miasta. Niesiemy na zmianę Jędrusia owiniętego w koce, a on dziękuje: — Jesteście takie zmęczone i dźwigacie mnie, a ciebie, mamusiu, przecież bardzo boli noga. Odpowiadam z humorem: — Jędrusiu, nie narzekaj na pojazd, bo innego ani lepszego tutaj nie ma. Brniemy w głębokim śniegu, nie znamy drogi, wiemy tylko, że jest dość daleko, około dwa, trzy kilometry. Mijamy niskie parterowe domy, w większości lepianki z okiennicami, ogrodzone płotami. Kierujemy się w stronę ulicy Uczylicznej, przy której mieszka pani Urbańska. Napotkani ludzie informują dokładnie, wskazują drogę, a nawet podprowadzają. Pani Urbańskiej nie ma w domu, a z jej gospodynią Tatarką nie bardzo możemy się dogadać. Myślę, że nie jest zachwycona naszym widokiem. Jesteśmy wykończone tym brnięciem przez zaspy śnieżne, wchodzimy więc do pierwszej z brzegu chaty, aby pozwolono nam trochę odpocząć i zagrzać się. Drzwi przed nami zamknięto, ale już w następnej było inaczej, mieszkali tam prawdziwi ludzie. Po krótkim odpoczynku idziemy dalej. Przypominamy sobie, że na tej właśnie ulicy mieszka pani Jankiewiczowa i pani Skurowa z sowchozu. Za chwilę siedzimy już przy stole i jemy gorącą zupę, nawet Jędruś zjada sporo. Obie panie i Kazia mieszkają u rodziny tatarskiej, zajmują wspólną izbę wraz z córką gospodarzy. Gospodarz podobno jest bardzo groźny, więc nie mają odwagi go zapytać, czy możemy chwilowo zatrzymać się u nich, zanim znajdziemy jakieś lokum i umieścimy dziecko w szpitalu. Pani Jankiewiczowa proponuje, żebyśmy czasowo zamieszkali w schronisku dla Polaków przy ulicy Pieszczany. Najpierw idę tam ja, żeby dowiedzieć się, czy jest miejsce. 189 Nie jest to daleko — około 1,5 km. Staję przed dość dużym barakiem, ogrodzonym płotem. Przy furtce dyżuruje dwóch mężczyzn, oczywiście Polacy. Melduję się i wyłuszczam powód swojej wizyty. — Słuchaj, w baraku jest taki straszny tłok, że naprawdę nie możemy was przyjąć, mimo najlepszych chęci. Byłoby to nieludzkie. — A czy będzie to ludzkie, jeśli nas nie przyjmiecie? Spojrzeli na siebie, a jeden z nich mówi: - Zresztą idź sama i zobacz. Jeśli znajdziesz wolne miejsce, to was przyjmiemy. Jednak to, co zobaczyłam, przeszło wszelkie moje wyobrażenie. Ten obraz zachowam do końca życia w pamięci. -Duża wąska barakowa sala, zaduch, zgiełk i płacz dzieci. Pod ścianami koczują całe rodziny, jedni siedzą, inni leżą. W ich nogach, czyli na środku, toboły i wiadra z nieczystościami. Smród i ubóstwo, nigdzie wolnego miejsca. Spojrzeli na mnie — jeszcze jedna bezdomna. Pozdrawiam naszych rodaków. — Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. - Na wieki wieków. Amen -- odpowiadają. — Przyjdę tu do was z rodziną. Wracam po mamusię i Jędrusia, pani Jankiewiczowa nas odprowadza. Lokujemy się na środku (pod ścianami niema miejsca) pomiędzy cuchnącymi wiadrami ze śmieciami i odchodami (delikatnie mówiąc), rozkładamy koc na bardzo brudnej podłodze i układamy Jędrusia. Teraz biegnę na stację po Adasia i rzeczy. Jest już dość późno, droga ciężka i daleka, śnieg ciągle pada, ciemno, ulice nieoświetlone, ledwie trafiam. Adaś czekał zniecierpliwiony, teraz idziemy już razem, uginając się pod ciężarem naszych tobołków. Dobrnęliśmy około godziny 21. Adaś jest zaskoczony tym widokiem, choć go uprzedziłam. Myślał jednak, że przesadzam. — Jak wy tu wytrzymacie pomiędzy wiadrami — mówią nasi rodacy — przecież ludzie będą kręcić się całą noc, a zwłaszcza dzieci, jak wytrzymacie? Wytrzymamy, nic nie jest w stanie nas zrazić, mamy dach 190 nad głową i jesteśmy pomiędzy swoimi — tu jest kawałek Polski. Zamieszkujemy więc, jak nędzarze, na małym skrawku podłogi między kubłami z uryną, w przytułku dla Polaków w Semipałatyńsku. Zjadamy ostatni kawałek chleba, jeszcze tego z Rubcowki i kładziemy się spać. Słyszę, jak mamusia szepcze: — Boże, co za poniewierka. Boże, daj wytrzymać. Boże, nie opuszczaj nas. Boże, zlituj się nad nami. O Boże, Boże Miłosierny... Nie mogę usnąć, jakieś dziecko wymiotuje, dosłownie nad moją głową. Modlę się cicho i w końcu usypiam. Rano idziemy do szpitala. Jędruś zostaje dokładnie zbadany i prześwietlony. Mamusi oznajmiono, że stan dziecka jest bardzo ciężki, gruźlica płuc i ogólne wyniszczenie organizmu. Natomiast jest bardzo dobrze rozwinięty psychicznie i bardzo inteligentny, jak na swój wiek, więc trzeba uważać, co się przy nim mówi. Takie między innymi zlecenie wydaje pielęgniarkom przyjmująca lekarka. Jędruś zostaje wykąpany, ubrany w białą koszulkę i położony w białym łóżeczku z siatką. Bardzo się tym cieszy. — Jeszcze nigdy nie leżałem w takim pięknym łóżeczku i nie mieszkałem w takim pięknym, niebieskim pokoju. Jak tutaj jest ładnie. — Kiedyś miałeś takie łóżeczko i stokroć ładniejszy pokoik, tylko tego nie pamiętasz, byłeś jeszcze taki maleńki. Następuje chwila rozstania. Przy pożegnaniu prosi, żeby przynieść mu obrazek jego patrona, św. Andrzeja Boboli. W dniu kanonizacji tego świętego, 17 kwietnia 1938 r., Jędruś przyjął sakrament chrztu. — Jutro, 19 listopada, twoje urodziny, kończysz pięć lat. Oczywiście przyjdziemy z życzeniami i obrazkiem. Niestety, nie wpuszczono nas, odwiedzić Jędrulka może tylko mamusia. Opowiada potem, że Jędruś zadowolony, że jest mu w szpitalu bardzo dobrze, ciepło i wygodnie, ale tęskni za nami i że jednak wolałby nawet tę twardą podłogę, żeby tylko być razem. Pytał, dlaczego Basia i Adaś nie przyszli 191 w dniu jego urodzin. Chciał nas bardzo zobaczyć i poczęstować bułeczką, której nie zjadł na śniadanie i schował specjalnie dla nas. Ucieszył się bardzo obrazkiem św. Andrzeja, który mamusia ustawiła na szafce przy łóżeczku. Jędrusiu, my też tak bardzo pragnęliśmy być z tobą i ciebie uściskać, ale nam nie pozwolono. Teraz dzielimy się twoją bułeczką przyniesioną przez mamusię i wiesz, kochany, jest najlepsza, jaką jadłam kiedykolwiek w życiu. Jeszcze nigdy dotąd nie jadłam takiej dobrej. 20 listopada lekarka opiekująca się Jędrusiem przekazuje mamusi informacje o pierwszych wynikach badań. Niestety, nic pocieszającego nie może powiedzieć. Pod koniec rozmowy pyta: — Powiedzcie mi, skąd tyle mądrości w tym małym, schorowanym dziecku. Nie miałam jeszcze takiego pacjenta. Zna tyle wydarzeń historycznych, opowiadał o swoim ojcu, który przebywa w niewoli niemieckiej, o waszym pobycie w sowchozie i o Polsce, której nie pamięta, ale zna z opowiadań. Andriusza wie, że już nie wróci. Przerywa na chwilę rozmowę, zamyśla się. W końcu mówi: — Muszę wam to jednak powiedzieć, bo to są słowa waszego syna i brata, wypowiedziane do mnie i pielęgniarek. „Ja na pewno niedługo umrę i pójdę do nieba, i tam uproszę, żeby moja kochana mamusia, siostra i brat wrócili do Polski i spotkali się z tatusiem... Ja to uproszę u Matki Bożej i św. Andrzeja Boboli." Po tych jego słowach wszystkie przeszłyśmy do dyżurki, miałyśmy oczy pełne łez, a jedna z nas porządnie się popłakała. Andriusza cieszył się, że oglądałam jego święty obrazek i był dumny, że nosi właśnie to imię. Naprawdę, niezwykłe to dziecko, tyle nam daje do myślenia. Odszedł do nieba, o którym tak marzył, 22 listopada 1942 roku nad ranem. Usnął cichutko... Wielkim bólem ścisnęły się nasze serca, łzy i łzy bez końca... Osoby, które opiekowały się nim w szpitalu też płaczą. Mówią: — Usnął jak aniołek. Przeżył zaledwie pięć lat, a tak wiele 192 przecierpiał. Byliśmy pełni podziwu dla jego cierpliwości, prawie nigdy się nie skarżył. Dobrze, że chociaż ostatnie dni swojego życia na ziemi przeżył w godziwych warunkach, cieszył się białym łóżeczkiem. Mamusia w ciągu dnia była z nim i chociaż nie było nas w godzinie jego odejścia, przebywał wśród dobrych ludzi, którzy teraz po nim płaczą. Na swój sposób był prawdziwym „apostołem" wśród personelu medycznego, nie wiedząc nawet o tym, że poruszył ich serca. Skąd tyle mądrości w tym małym, schorowanym dziecku? — O Boże, czy tak musiało się stać? Ty wiesz wszystko, jak jest najlepiej, ale... ale, dlaczego nas nie wysłuchałeś? — O Matko Boża, dlaczego pozwoliłaś mu odejść, czy chciałaś mieć go u siebie? O Matko Boża Bolesna, Ty też oddałaś swego Syna, oddałaś za nas... My też składamy naszego Jędrusia w ofierze, ale zrozum nas, tak bardzo trudno będzie oddać jego umęczone ciało tej obcej ziemi, tej tak bardzo obcej ziemi... O Boże, Ty to rozumiesz, bo głos naszego cierpienia przebija niebiosa. Ze szpitala otrzymujemy świadectwo śmierci — mała, przerażająca karteczka Nr 2009. W księdze aktów obywatelskiego stanu za 1942 r. dokonano odpowiedniego zapisu pod nr. 2026: „Piotrowski Andrej Janowicz umier 22 nojabria 1942 goda. Przyczyna śmierci: gruźlica płuc. Miejsce śmierci: Semipałatyńsk". Nasi rodacy z baraku też są bardzo przejęci, pocieszają jak potrafią, tyle dobrych słów słyszymy z ich strony. My pozostajemy niepocieszeni. Dziś po południu na wieść o śmierci Jędrulka przychodzi pani Urbańska. Przynosi z Komitetu Polskiego na wieczny spoczynek dla niego białe ubranko w różowe paseczki, pończoszki, brązową aksamitną czapeczkę, prześcieradło i kilka cieniutkich deseczek ze skrzynek, w których przychodzą dary, oraz 100 rubli na koszta pogrzebu. Na razie nie potrafimy się pozbierać, a trzeba działać. Mamusia nie jest w stanie, ciągle płacze i nie może się uspokoić. Mróz minus 40 stopni, śnieg. Drewna nie ma nigdzie i za 193 żadne pieniądze się nie kupi — mówią nasi Polacy^. Skąd wziąć trumienkę? Tych kilka kruchych deseczek nie wystarczy nawet na podstawę trumienki. Co robić? Następnego dnia rano, po nieprzespanej, przepłakanej nocy postanawiam wybrać się do Komitetu Polskiego. Nigdy tam nie byłam, ale podobno to niedaleko. Przechodzę przez podwórze siedziby Komitetu i spostrzegam, że leży tu bardzo dużo porozrzucanych, porozbijanych skrzyneczek drewnianych po darach z różnych stron świata., jeszcze z widocznymi napisami. Pomyślałam, że kilka takich skrzyneczek może wystarczy na wieczne łóżeczko dla Jędrusia. Przez korytarz przechodzi jakaś młoda kobieta i uprzedzając moje pytanie, mówi do mnie, że jeszcze nie czas na przychodzenie po dary, że już niedługo otrzymamy specjalne zawiadomienie i dopiero wtedy możemy się zgłosić po swój przydział. Odpowiadam, że przychodzę w innej sprawie, przychodzę z prośbą o kilka skrzyneczek z podwórza, chcę zrobić trumienkę dla braciszka. — Słuchaj, moja droga, w tych ciężkich czasach, w jakich żyjemy, zmarłych chowamy bez trumien. Skrzynki mogą dać ciepło, przy nich można się przecież ogrzać. Jak się uspokoisz, to przemyśl sobie to, co ci powiedziałam — i odchodzi. Rozpłakałam się. Jej odpowiedź by la dla mnie okrutna, za okrutna, ale podsunęła mi pomysł. Dlaczego to właśnie moja rodzina nie ma się ogrzać przy tych deseczkach"? Wybiegam więc na podwórze i zabieram dwie skrzynki. Jest mii obojętne, czy widzi to czy nie. A może żałuje swej odpowiedzi? Nie wiem... Nie mogłam inaczej postąpić, bo* za nic w świecie nie pochowałabym Jędrusia bez trumienki. Tak cieszył się niedawno białym, szpitalnym łóżeczkiem, więc niech teraz ma swoje łóżeczko na wieczność, zrobione ze skrzynek po darach, przysłanych przez ludzi dobrej woli z całego świata i adresowanych tu, do nas wszystkich. Myślę, że nikt z tych ofiarodawców nawet nie przypuszczał, że te cienkie deseczki staną się trumną dla polskiego dziecka. Nasi mężczyźni z baraku zbili trumienkę., oczywiście deseczek było za mało, wieko tworzyła tylko krata. Drewienka okazały się bardzo kruche, koniecznym było wzmocnienie podstawy. Zdobyli gdzieś dwie solidne deski, wystarczyły jeszcze na zrobienie dość dużego krzyża. 24 listopada przychodzimy do szpitala po Jędrulka. Mamy ze sobą dziecinne, pożyczone saneczki. — Tak marzyłeś, Jędrusiu, o jeździe saneczkami i doczekałeś się... Pojedziesz nimi w twą ostatnią drogę. Wyobrażam sobie, jak bardzo byś się cieszył, a teraz... Ustawiamy trumienkę na sankach, zaczyna się twoja ostatnia droga. Adaś ciągnie sanki, mamusia i ja idziemy za nimi. Idzie z nami jeszcze pani Jankiewiczowa i pani Skurowa. Na cmentarz jest ponad 4 km. Mróz siarczysty. Modlimy się, a nasze szeptane słowa i łzy zamarzają na chustach, którymi jesteśmy otulone. Idziemy, nie wierząc w to, co się stało. Dokąd my właściwie idziemy w ten silny mróz i przez pola? Minęliśmy już ostatnie zabudowania Semipałatyńska, przystajemy, bo mamusia poczuła się słabo. I znów idziemy. — Jędrusiu kochany, teraz jest zima i nie mam dla ciebie żadnych kwiatków, na wiosnę przyniosę ci, czy słyszysz? Uzbieram na polu i przyniosę ci całe naręcze pięknych kwiatów, choć nie polskich, ale one będą ode mnie. A teraz mam jedną świeczkę, którą zapalę. Będzie ci radośniej i może cieplej. Powiedz, jak cię przywitała Matka Boża, która cię odtąd wzięła w opiekę? Z oddali spostrzegamy cmentarz, kres naszej wędrówki. Rosną na nim drzewa, całe kępy drzew, teraz ogołocone z liści, w zimowej szacie. Groby pokryte są śniegiem. Jest bardzo smutno, ale na wiosnę, kiedy drzewa się zazielenia, kiedy groby pokryje trawa, kiedy zaświeci słońce... Grób jest płytki, wykopany mniej więcej w centrum cmentarza. To Adaś go wykopał w tej zmarzniętej ziemi. Stajemy nad otwartą mogiłą, jest bardzo zimno i pada coraz większy śnieg. Stoimy nieruchomo. A potem stawiamy krzyż tak, aby był zwrócony w stronę zachodu, ku Polsce. — Jędrusiu kładziemy cię w kazachstańskiej, obcej ziemi, 195 płaczemy bardzo po tobie. Pytałeś nas nieraz, dlaczego płaczecie, może i teraz pytasz? Zostajemy sami, padający śnieg pokrywa swoją bielą twą świeżą mogiłkę, jakby cię okrywał puchową, najbielszą pierzynką. Modlimy się i zapalamy świeczkę. „Niech światło ci świeci na wieki". Świeczka niestety gaśnie, ale Tobie już świeci inna światłość, światłość wiekuista. Nagle, jak spod ziemi, zjawia się przed nami mnich z długą brodą, ubrany na biało, jest bardzo stary, dołącza do naszej modlitwy. Nam wydaje się, że to wszystko sen. Mnich mówi, że mieszka w pobliżu i będzie tu przychodzić i modlić się. — Nie płaczcie, taka była wola Boża. Bardzo smutny jest nasz powrót, zostaliśmy tylko we troje. Nasz najdroższy skarb oddaliśmy tej obcej ziemi i powierzyliśmy Bogu — „Bądź wola Twoja, jako w niebie, tak i na ziemi". Zaczyna się ściemniać, przyspieszamy kroku. Czy tatuś przeczuwa, co się stało, że Jędruś odszedł na zawsze w ten listopadowy mroźny ranek? Na pewno nie, on żyje nadzieją, że wszyscy się spotkamy... A ty już nie otworzysz oczu modrych jak bławatki, już nie ucałujesz swej kochanej matki, już nigdy nie powiesz, mówcie o tatusiu, zasnąłeś na zawsze najdroższy Jędrusiu. Żył tak krótko, a tak wiele wycierpiał, tak wiele rozumiał. Wróciliśmy do naszego baraku, na środek pomiędzy wiadra, ażeby zacząć życie już tylko we troje. Po Jędrusiu została rozpacz... i medalik z Matką Bożą Częstochowską z wygrawerowaną na nim datą 17 IV 1938. — Ale Ty, Jezu, powiedziałeś: „Ja jestem Zmartwychwstaniem i życiem". Następnego dnia oznajmiam mamusi, że idę na poszukiwanie mieszkania. — Ty, mamusiu, musisz zostać, niech twoja noga chociaż trochę się wygoi. Wychodzę wcześnie rano. Chodzę od chaty do chaty, 196 pukam i proszę. Nigdzie nie ma miejsca. Znalazłam się znów na ul. Uczylicznej, przy której mieszka sporo Polaków, domostwa w większości tatarskie. Nie opuszczam żadnego domu. Zaczyna się już ściemniać, widzę, że całodzienny mój wysiłek daremny. Ulica prowadzi w dół, ostatnie domy już prawie poza miastem, przeważnie lepianki, ale wyglądają znacznie lepiej od tych w sowchozie. Są też drewniane domy, większe i bardziej okazałe. Jestem już dostatecznie zziębnięta i zrezygnowana, i choć zza każdych drzwi słyszę „niet" i „niet", nie tracę nadziei, że w końcu uda mi się znaleźć jakiś kąt dla nas —mam przecież teraz swojego orędownika w niebie. Jestem w połowie ulicy, wchodzę do lepianki pod nr. 46. Otwiera mi gospodarz, starszy człowiek niskiego wzrostu, 0 ciemnych włosach i śniadej twarzy. Za chwilę wychodzi do drzwi kobieta, też starsza, krępa blondynka. Z oczu ich dobrze patrzy, na ich twarzach wypisana dobroć. Przypatrują mi się badawczo. — Dlaczego nikt starszy nie przyszedł w sprawie mieszkania? — pyta kobieta. Opowiadam im pokrótce, co się u nas wydarzyło i dlaczego mamusia nie może na razie przyjść. — Współczujemy wam bardzo, współczujemy wszystkim Polakom, że spotkał ich taki tragiczny los. — Słuchaj — pokazują mi pierwszą przejściową izbę — nie wiem, czy w takich warunkach zgodzicie się zamieszkać. To nasza dawna kuchnia, której teraz w ogóle nie opalamy. Patrzę. Ściany bardzo brudne, zakopcone, aż czarne, na nich szron i skraplająca się woda, przenikliwy chłód, jedno niewielkie okno, izba też niewielka, bez żadnego umeblowania. Przy drzwiach wejściowych piec kuchenny, ale nietypowy, bez możliwości siedzenia na nim, dawno wygasły i zimny. — Możemy was przyjąć do tej izby, opłata będzie nieduża 1 to później, jak będziecie mieli pracę. My pracujemy w piekarni — mówi kobieta — nasza siedemnastoletnia córka Olga uczy się, a sześcioletni syn Kola jest w domu. Pracujemy na dwie zmiany, także w nocy. 197 Otwiera drzwi do swoich dwu następnych izb, rozchodzi się przyjemne ciepło. Wydają mi się salonami w porównaniu z proponowaną nam kuchnią. I tak zamieszkujemy u Iwanowych, przy ul. Uczylicznej 46 w Semipałatyńsku. Nie jesteśmy już bezdomni, meldujemy się i mamy swój adres. Gospodarz wstawia nam dwie prycze z desek. Adaś będzie spał pod oknem, a my przy ścianie wewnętrznej. W izbie lodowato, a do tego każde otwarcie drzwi dodaje nam mroźnego powietrza. Zapalamy pod kuchnią pożyczonym drzewem, piec dymi niesamowicie, ale jest milej. Stoimy wszyscy troje przy piecu grzejąc ręce, nie stawiamy jeszcze czoguna z wodą, cieszymy się ogniem — to nasze ognisko domowe. W końcu gotujemy wodę. Gorący kipiatok rozgrzewa. Kola, uroczy chłopiec, śniady brunet podobny do ojca, zaprzyjaźnia się z nami, ale matka nie pozwala mu na dłuższe pogawędki i przebywanie u nas, po prostu, żeby się nie przeziębił. Widzi, że pijemy sam kipiatok i kładzie przed nami kawałek chleba mówiąc: — Spożywajcie z Bogiem. Zaniemówiliśmy, ale radość naszych oczu mówi jej wszystko. Jest to pierwszy posiłek w naszym nowym mieszkaniu. Mamusia dzieli chleb już tylko na trzy części i jak zwykle bierze sobie najmniejszą. Otrzymujemy dalsze wyposażenie naszej izby: mały, chwiejący się stolik, taboret, miednicę, miotłę i trochę siana na prycze. Pierwszej nocy bardzo marzniemy, cienka warstwa siana szybko się ubija i wieje od spodu. Okno jest od północy, całe zamarznięte. Wodę przynosi się z pompy ulicznej, oddalonej od nas o około 300 m, na skrzyżowaniu ulic: Uczylicznej, Stiepana Razina i Gorkiego. Biorę koromysła i dwa wiadra od gospodyni, i wychodzę. Kolejka po wodę długa, stoją przeważnie same Kazaszki i Tatarki, zamieszkujące głównie w tej dzielnicy. Po 15 minutach stania na mrozie, wracam z wiadrami pełnymi wody. Całe szczęście, że ulica prowadzi w dół. Jest 198 trochę ślisko, bo woda wychlapuje się z wiader i momentalnie zamarza, ale około 3/4 wiadra donosi się do domu. Wodę staramy się oszczędzać. Mamusia wyrusza na poszukiwanie pracy, musimy z czegoś żyć, nie mamy w ogóle opału, a poza pszenicą z sowchozu, żadnego innego pożywienia. Na razie pracy, której by mogła podołać w zimie, nie znajduje. 30 listopada idziemy na cmentarz, odgarniamy śnieg, modlimy się, płaczemy. Brak łączności z krajem i najbliższymi wpływa fatalnie na naszą psychikę. Nic nie wiemy o nich, także i oni nie wiedzą o nas, a w dodatku nie znają naszego obecnego adresu. W naszej wilgotnej izbie jest stale zimno, pożyczone od gospodarzy drzewo nie na długo wystarczy, zresztą będziemy musieli oddać, a opał jest bardzo drogi. Na bazarze małe saneczki drzewa kosztują 100 rubli. Martwimy się, jak przetrwamy tę zimę. Tłuczemy pszenicę i gotujemy, a mimo to jesteśmy stale głodni. Nadchodzą moje imieniny, bardzo smutne, bo pierwsze bez Jędrusia. Poza tym bardzo źle się czuję, jestem osłabiona i mam dreszcze, chociaż nic mnie nie boli. Na drugi dzień wiadomo, że jestem chora na żółtaczkę, mam zażółconą skórę i oczy. Adaś mówi, że wyglądam jak Chinka. Według mamusi choroba ta wymaga specjalnej diety. — Mamo, przecież my ciągle jesteśmy na diecie. — Tak, ale przy żółtaczce musi być zupełnie inna. W Komitecie mamusia otrzymuje dla mnie 1 kg ryżu, 1,5 kg białej pszennej mąki, 60 dkg margaryny, 45 dkg cukru i 3 kawałki mydła. Jestem teraz pod ochroną, mama i Adaś nie pozwalają mi nic robić. 11 grudnia mamusia wraca zadowolona, znalazła chałupniczą pracę w Artelu (spółdzielnia produkcyjna) „Krasnyj Chemik". Przynosi do domu tak zwaną putankę (przędzę), z której po rozplataniu będziemy robić swetry na drutach. Od ich ilości będzie zależał nasz zarobek. Postanawiamy robić je wszyscy troje, choć nikt z nas nie umie i nigdy nie miał drutów w ręce. Putanka przed wydaniem jest dokładnie ważona 199 i swetry po zrobieniu też będą ważone, a więc trzeba rozliczać się z otrzymanego materiału. Mamusia przynosi też narzędzia pracy: dwie pary drutów. Trzecią parę pożycza nam gospodyni i ona też uczy nas abecadła drutowego, tj. robienia prawych i lewych oczek. Okazuje się, że jesteśmy pojętnymi uczniami, po kilku dniach szybko już machamy drutami i potrafimy wykonywać rozmaite wzory. Najgorsze jednak to, że w naszej izbie jest potwornie zimno, ręce nam dosłownie grabieją przy tej robocie. Opału nie mamy jeszcze za co kupić, jak również nie mamy pieniędzy na zakup jakiejkolwiek żywności, poza tym ceny bazarowe są niezwykle wysokie. Przeważnie odżywiamy się teraz prażoną pszenicą z kołchozu. Nabiału i mięsa nie jemy w ogóle, chleba też nie ma, czasem dostajemy kawałek od naszych gospodarzy. Jest to wówczas dzień wielkiej radości. Adaś bardzo wyrósł i jest przeraźliwie chudy, mamusia martwi się, żebyśmy nie zachorowali z tego stałego niedożywienia. Ja jestem nadal żółta, choć czuję się nieco lepiej. Mam wprawdzie dreszcze, ale myślę, że to nie z choroby, a na skutek zimna, przejmującego niemal do szpiku kości. W izbie szron, a podczas naszego krótkiego palenia po ścianach spływa woda. Zbliżają się święta Bożego Narodzenia, pierwsze bez Jędrusia, nie mogę o tym myśleć. 8 grudnia mamusia mówi, że wychodzi na dłużej z domu. Wraca po południu obładowana jak święty Mikołaj. Otóż, sprzedała swój zaręczynowy pierścionek, z dwoma diamencikami w specjalnym sklepie „zołoto skupce". — Musiałam tak postąpić — mówi -- nie wiem, co nas czeka w najbliższej przyszłości, ale żal ściska serce, kiedy patrzę na was. — Mamusiu, a za ile sprzedałaś? — Za 4 ruble i 33 kopiejki. — Czy to możliwe, a może tylko tak żartujesz, przecież to za darmo. — Nie martwcie się, zaraz wam opowiem cały przebieg 200 transakcji. Otóż w tej zołoto skupce za gram złota płaci się 66 kopiejek, ale za to ceny żywności są zupełnie inne, a więc: 10 kg mąki 1,00 rubel cena bazarowa tej ilości 1200 rubli 2 kg manny 0,52 rubla 400 rubli 1/21 oleju słonecznikowego 0,40 rubla 200 rubli 20 dkg kiełbasy 0,11 rubla 70 rubli 4 półlitrowe słoiki pasztetu 2,12 rubla 400 rubli 25 dkg orzechów 0,18 rubla 50 rubli Razem 4,33 rubla 2320 rubli Nareszcie rozumiemy. Natomiast za dwa malutkie diamenciki zegarmistrz zapłacił Mamusi 200 rubli, opłata za przetopienie pierścionka wyniosła 50 rubli, więc pozostało 150 rubli, za które jutro kupimy saneczki drzewa do palenia. Orzechy schowamy na święta, dziś gotujemy mannę na wodzie i okraszamy olejem. Kasza i mąka w czasie głodu nie wystarczają na długo, z mąki gotujemy najczęściej prażuchę, ponieważ nie mamy innych dodatków. Prażucha jest to zrumieniona na płycie kuchennej mąka wrzucona na wrzącą wodę, będzie ona przez jakiś czas naszym podstawowym posiłkiem. Cieszymy się, że ten zaręczynowy pierścionek ratuje nas od głodu. Czyż tatuś, kupując go kiedyś, mógł to przewidzieć? Przed nami ciężka zima, spadł już bardzo duży śnieg i Adaś odrzuca go sprzed domu. Cały dzień do późnej nocy siedzimy, wyrabiając naszą swetrową normę na drutach. Ręce drętwieją, kaganek kopci, niewiele przy nim widać, ale doszliśmy już do takiej wprawy, że robimy niemal na pamięć. A więc swetry, swetry i jeszcze raz swetry. Nadchodzi dzień wigilii Bożego Narodzenia. Czuję się już dobrze, zażółcenie skóry zupełnie ustąpiło. Rano byliśmy u Jędrulka, a teraz sprzątam. Ścieram ściany, ale to niewiele pomaga, są czarne od kopcia i dymu, a ściana zewnętrzna oszroniona i lodowata. Okno zupełnie zamarznięte. Dziś spalamy więcej opału, gotujemy białe buraki i smażymy placki 201 na oleju, które posypiemy tłuczonymi orzechami. Stolik nakrywam gazą, na środku nasz krucyfiks i kawałeczek opłatka, który się jeszcze zachował. Dzielimy się nim i płaczemy. „Błogosławieni, którzy płaczą, albowiem oni będą pocieszeni." Idziemy przełamać się opłatkiem z naszymi gospodarzami. Kola nie widział nigdy takiej uroczystości, więc przychodzi do nas. Śpiewamy kolędy: „Bóg się rodzi, moc truchleje, Pan niebiosów obnażony [...] podnieś rączkę, Boże Dziecię, błogosław Ojczyznę miłą." Myślimy o tatusiu, o Zbyszku, o tych, co w kraju, o żołnierzach na froncie i o Jędrusiu... Ogień wygasa pod kuchnią, robi się coraz chłodniej. Mamusię rozbolało serce, gospodyni przynosi krople nasercowe i pozostaje z nami. Dziś nie będziemy robić swetrów, kładziemy się wcześnie spać. Rano w pierwszy dzień świąt spostrzegamy, że na stoliku obok krzyża, leży cały, calusieńki bochen chleba. Przyglądamy się, czy to czasem nie złudzenie, ostrożnie dotykamy, domyślając się, czyje to dobre ręce go położyły. Dziękujemy serdecznie. Gospodyni uśmiecha się i mówi: — Ja o niczym nie wiem, widocznie chleb spadł z nieba, więc nie mnie dziękujcie. Tak, to jest chleb z samego nieba, taki prawdziwy „Bożonarodzeniowy". Za 7 swetrów zrobionych w grudniu wypłacono mamusi 103 ruble i 70 kopiejek. Stanowczo z tej pracy nie wyżyjemy. Pracujemy wprawdzie dopiero od 11 grudnia, w styczniu z pewnością zrobimy znacznie więcej. Nie możemy tylko zrozumieć, dlaczego inne Polki są zadowolone z tej pracy i za te pieniądze mogą przeżyć ze swoimi dziećmi. W drodze powrotnej z Artelu, jedna z nich w wielkim sekrecie wprowadza mamusię w arkana tajemnicy. Otóż, należy zwilżać swetry wodą, żeby więcej ważyły i w ten sposób wygospodarować trochę przędzy na zrobienie swetra, który będzie już wyłącznie nasz i który będziemy mogli sprzedać na bazarze lub wymienić na żywność. Nigdy by nam taki pomysł nie przyszedł do głowy. 202 Ratują się nasi, jak mogą, przed zimnem i głodem, żeby tylko przetrwać, żeby przetrwać za wszelką cenę. W naszym sąsiedztwie mieszka polska rodzina, pani Denkiewiczowa z dziećmi. Z Żenią Denkiewicz zaprzyjaźniam się. Jest nieco młodsza ode mnie, też robi swetry na drutach. Czasem robimy je razem i trochę przy tym gawędzimy. Nowy Rok 1943. Nasi gospodarze przychodzą z życzeniami. — Może Bóg da, że w tym roku wojna się skończy i wrócicie szczęśliwie do domu. — My też mamy taką nadzieję i nią żyjemy. Zima coraz mroźniejsza, odczuwamy łamanie w kościach, najbardziej Adaś, który śpi pod oknem. Opału mamy bardzo mało, drzewo jest niezmiernie drogie, piec szybko stygnie i nie nagrzewa się, a do tego dymi coraz bardziej. Adaś ma już dość tego drutowego zarobku, postanawia znaleźć jakąś inną pracę. Szuka jej razem ze swoim rówieśnikiem, z którym się zaprzyjaźnił — Leszkiem Dziubkiem, który mieszka niedaleko z matką, panią Jadwigą. Po kilku dniach znajdują — będą piłować i rąbać drzewo u polskich Żydów. Praca ciężka, jak na kilkunastoletnich chłopców i na silnym mrozie, ale już się umówili. Wynagrodzenie za tę pracę: codziennie kilka rubli, w zależności od ilości narąbanego drzewa i miska gorącej zupy. Adaś wraca późnym wieczorem bardzo zmęczony, ale mówi, że woli to zajęcie niż robienie na drutach. Pewnego dnia wrócił wcześniej, nie miał już siły. Patrzymy uważnie na niego, ma zażółcone oczy i skórę. Teraz on ma żółtaczkę. Następnego dnia pozostaje w domu, znów pomaga przy swetrach. Teraz wyłącznie ja chodzę po wodę, role się zmieniły. Dni płyną wolno, bardzo wolno. Przypominamy sobie, jak to kiedyś zmuszano nas do jedzenia. Wydaje nam się to śmieszne i nieprawdopodobne. Jak można było nie jeść? To wprost nie do uwierzenia. Jednak tak było. A było to tak dawno. Gospodarz przynosi nowe wieści z frontu, zasłyszane w pracy i poprzez głośniki radiowe. Wielkie boje o Stalingrad toczą się nadal, szala zwycięstwa zaczyna przechylać się na stronę wojsk sowieckich. Nasz gospodarz pracuje w piekarni jako strażnik (ochrannik). Mówi, że nie może pracować bezpośrednio przy wypieku chleba, bo choruje na płuca. Może ma astmę, a może gruźlicę, kaszle uporczywie i aż dusi się od tego kaszlu. Pewnego styczniowego dnia przyjeżdża krewna gospodarzy, żona lotnika, młoda kobieta z matką i dwuletnim synkiem. Została ewakuowana z Rostowa nad Donem. Mówi, że od lipca Rostow jest w rękach niemieckich. W ubiegłym roku były wielkie boje o to miasto. Najpierw wyjechali za Ural, a teraz dotarli aż do Semipałatyńska, bo tu bezpieczniej. Nasi gospodarze odstępują im mniejszą izbę. Młoda Rosjanka ma na imię Niusia, często choruje, ma wysoką temperaturę, dreszcze, bardzo silne bóle głowy i bóle mięśni. Staramy się jej usłużyć pod nieobecność matki i gospodarzy. Mówi, żeby się nią nie przejmować, ponieważ ma brucelozę i już przyzwyczaiła się do swojej choroby. Takie ataki występują okresowo, jak w malarii. Niemniej jest po nich bardzo osłabiona i nie ma na nic siły. Przynoszę wodę i pomagam w miarę możliwości, zajmuję się jej małym dzieckiem, a przy tym trochę ogrzewam się w nieporównanie cieplejszej izbie. Adaś w dalszym ciągu jest trochę zażółcony i coraz mizerniejszy, ja też nie mam wiele sił po przebytej żółtaczce. Widzę, że mamusia patrzy na nas z przerażeniem, z pewnością myśli, czy też wszyscy wrócimy. My też zadajemy sobie to pytanie. Siedzimy niemal bez przerwy przy swetrach, nasze ręce, mimo że są w ciągłym ruchu, nie rozgrzewają się wcale, tak jest zimno. I ciemno, nawet w dzień, bo małe północne okienko, stale zamarznięte, nie przepuszcza prawie wcale światła. Nasza praca jednak postępuje, wykonaliśmy już 18 bezrękawników, a jeszcze jest parę dni do końca miesiąca. 204 Niusia przynosi nam ziołową herbatę, szczególnie ma na uwadze Adasia. Na pewno te zioła oczyszczą go z żółci. Niusia jest już zdrowa. Śmieje się, że jest zdrowa do następnego ataku. Śpiewa teraz różne pieśni i dumki rosyjskie. Ma ładny, rzewny głos, z przyjemnością słuchamy jej śpiewu. Zaprasza nas do siebie. — Jak wy możecie wytrzymać w tej lodowatej, ponurej izbie? Nie korzystamy za często z jej zaprosin, nie chcemy ich krępować, a poza tym, trudno nam potem wracać do naszej lodowni. Zauważamy oboje z Adasiem, że mamusia codziennie coraz baczniej nam się przypatruje. Wiemy, że jesteśmy osłabieni, mizerni i bladzi, ale cóż możemy na to poradzić? W pewnym momencie mamusia nie wytrzymuje nerwowo, nalewa do miednicy zimnej jak lód wody i mówi: — Szybko, obmyjcie swoje twarze, może nabierzecie rumieńców, może się ożywicie. Jak bardzo smutna jest wasza młodość. Rozpalamy pod kuchnią i spalamy ostatnie dwa kawałki drzewa. Następnego dnia po powrocie z podwórza zasłabłam i zemdlałam, położono mnie na pryczy. Mamusia przerażona biegnie do sąsiadów. Wraca z pełną miską kiszonej kapusty i ze zmarzniętymi kartoflami, małymi jak orzeszki. Obiera je szybko, żeby nie rozmarzły i gotuje. Drzewo pożycza nam Niusia. Już się ściemnia, a jest to pierwszy nasz posiłek tego dnia. Kartofle piekące i słodkawe, kapusta gorzka, ale ważne, że jest ciepła strawa, którą zaspakajamy głód. Nikomu nie zaszkodziło, nawet Adasiowi z żółtaczką. Wreszcie koniec miesiąca, pakujemy nasze swetry do oddania. Plon bogaty, bo jest ich aż 25. Zgodnie z radą zwilżamy je wodą. Zostawiamy sobie trochę putanki na jeden duży sweter. Waga zgadza się, niewiele brakuje, wypłacają nam 350 rubli i 15 kopiejek. Mamusia kupuje parę polan drzewa, jutro pożyczy od Koli saneczki i zakupi opał na bazarze. Czekamy 205 z utęsknieniem na lato, nie będziemy wtedy wydawać pieniędzy na opal, który jest bardzo drogi, a gospodyni mówi, że w lecie będziemy mogli gotować na jej letniej kuchni na podwórzu. Dziś wieczorem mamusia kupiła u Tatarów 1 litr mleka, a właściwie wyprosiła, ażeby jej sprzedano. Rozkoszujemy się ciepłym mlekiem. Jakie dobre! Piszemy listy do sowchozu: do pani Pławiakowej, pani Kołynycz, pani Widakowej, pani Daniłowej i do Muzy, a ja osobno do Lusi Dumańskiej. Na święta wysyłamy listy do kraju, do Zbyszka i do tatusia, podając nowy adres, ale wątpimy, czy je otrzymają. 1 lutego mamusia kupuje saneczki drzewa za 100 rubli. Ponieważ musimy trochę oddać, więc przy bardzo oszczędnym paleniu wystarczy najwyżej na cztery, pięć dni. Byle dalej, byle doczekać wiosny. Nie marzę już o wielkich sprawach, o powrocie do Ojczyzny, marzę o cieple, o tym, żeby wreszcie wygrzać się w słońcu. Upały są stokroć lepsze. Gospodyni mówi nam, że na wiosnę można łatwo otrzymać pracę w ogrodnictwie. Są to ogrody należące do przedsiębiorstwa „Trest Restoran". Poza pracą dają tam pracownikom mały kawałeczek ziemi pod własną uprawę. Ogrody położone są za miastem, około 2 i 1/2 km stąd. Cieszymy się z Adasiem. Skoro nastanie wiosna zgłosimy się niezwłocznie, a mamusia, żeby nie stracić chałupniczej pracy, pozostanie w Artelu „Krasnyj Chemik". Dziś Matki Bożej Gromnicznej, dzień bardzo mroźny, około minus 50 stopni, podobny do innych dni. Modlimy się tylko więcej, spoglądamy na obrazek Matki Bożej, wiszący na ścianie obok małego, drewnianego krzyżyka. Trzeba go jednak zdjąć i postawić na stole bo bardzo zwilgotniał. Wieczorem zamiast kaganka zapalamy świeczkę. Z Olgą, córką gospodarzy, na ogół nie rozmawiam dłużej. Ma zupełnie odmienne zainteresowania, nie chce jej się uczyć. Jest jakaś beztroska, nie pasująca do rodziców zmęczonych codzienną, ciężką pracą, nie pasująca w ogóle do dzisiejszej trudnej rzeczywistości. Rodzice też skarżą się na nią. 206 Chodzenie po wodę w zimie sprawia wiele trudności, nie mogę przyzwyczaić się do koromyseł, wolę nieść wiadra w rękach. Pomimo, że jestem okutana chustą, zasłaniającą prawie całą twarz, odmroziłam sobie policzek, a do tego w drodze powrotnej przewróciłam się, wyglądam jak sopel lodu. Wchodzę do domu niemal z płaczem — stałam w długiej kolejce, a woda tylko na dnie wiader. Mama natomiast przejęła się moim policzkiem, rozciera, a potem smaruje maścią przeciw odmrożeniu, otrzymaną w Komitecie. Gospodarz przynosi z pracy nowe wiadomości: Leningrad odzyskał lądowe połączenie z krajem, ale jest nadal oblężony przez wojska niemieckie, mówią wiele przez radio o bohaterstwie ludności. Bitwa o Stalingrad nad Wołgą, trwająca od lipca 1942, zakończyła się zwycięstwem. Dowódca armii niemieckiej w tej bitwie, generał Paulus, skapitulował, wojska niemieckie cofają się na zachód. Nasz gospodarz uważa, że bardzo silne mrozy przyczyniły się niemało do tego zwycięstwa. — Myślę, że już niedługo wrócicie — mówi tak po raz pierwszy — walka z Niemcami toczy się przecież na wielu frontach świata. — Oby wasze słowa się sprawdziły — odpowiada mama — tylko czy przetrwamy? Jest coraz ciężej, w nielicznych sklepach nie można dostać niczego z żywności. Jeśli coś przywiozą, to kolejki są tak ogromne, że trzeba stać całą noc, a w naszym lichym odzieniu podczas silnych mrozów nie jest to możliwe. Zresztą i po takim staniu nie wystarcza dla wszystkich. Dzieją się tam dantejskie sceny, ludzie biją się i kłócą, a bywa i tak, że na szczęśliwców napadają i odbierają zakupiony towar. Na bazarze natomiast ceny bajońskie. A więc, sytuacja bez wyjścia. — Musicie przetrwać — mówi gospodarz — przecież już bliżej jak dalej. Nam też jest bardzo ciężko, choć jesteśmy u siebie i też żyjemy nadzieją, że doczekamy lepszych czasów, że władza Stalina kiedyś się skończy. Darujcie, za dużo wam powiedziałem, nie mówcie nikomu, wierzę wam. 207 W Komitecie Polskim, przez pośrednictwo pani Raczyńskiej i pani Łazowskiej, otrzymujemy 3 kawałki mydła, trykotową męską koszulę i wełniane skarpety. 5 lutego mamusia nadaje telegram do ambasady polskiej w Kujbyszewie z prośbą o aktualny adres Zbyszka. U sąsiadów kupujemy trochę drzewa za 35 rubli, prawie wszystkie pieniądze wydajemy na opał, na żywność niewiele zostaje. 6 lutego następny zakup drzewa: małe saneczki za 100 rubli na bazarze i u sąsiada Mordwinki też całe saneczki pięknego, suchego drzewa, również za 100 rubli. Dodaje nam jeszcze 1/2 kg chleba, 1 litr mąki i 8 cebul. Zostajemy bez pieniędzy, ale mamy w zapasie swój własny sweter z putanki. Mamusia sprzedaje go na tzw. barachołce (bazar ze starzyzną) za 375 rubli, jednak na chleb nie możemy sobie pozwolić, bo 3-kilogramowy bochenek kosztuje na bazarze 300 rubli. Adaś czuje się znacznie lepiej, zażółcenie skóry ustąpiło zupełnie, ale bardzo zmizerniał, aż przykro patrzeć. Chce znów iść do rąbania drzewa, stanowczo sprzeciwiamy się temu. 10 lutego przychodzi do nas pani Zofia Jarzymowska (też z naszego sowchozu), która mieszka w bezpośrednim sąsiedztwie, pod numerem 44, z niezwykłą propozycją dla mnie. Mówi, że w Semipałatyńsku jest teatr, w którym występują aktorzy ewakuowani z Kijowa i że 12 lutego będzie grana komedia Shakespeara „Wiele hałasu o nic". Więc przychodzi właśnie z prośbą, aby mamusia pozwoliła mi z pójść razem z nią do teatru. Mamusia z miejsca zgadza się, choć ja nie jestem przekonana, czy powinnam. Ale ciekawość, jakaś zmiana i namowa pani Jarzymowskiej biorą górę. Czekam z niecierpliwością na 12 lutego, mimo to przeżywam wewnętrzną rozterkę duchową. Jest wojna, zimno i głodno, a mnie, niespełna szesnastoletniej dziewczynie, zaświtało marzenie o teatrze. Mamusia zauważa to i mówi: — Idź koniecznie, tobie jest to potrzebne jak posiłek. Nadchodzi upragniony dzień, idziemy na godzinę 18. Najpierw robi na mnie wrażenie duża, jasno oświetlona sala. 208 Siadamy w czwartym rzędzie na wygodnych, wyściełanych krzesłach. Wydaje mi się, że to bajka, że to jakiś niezwykły sen. Choć jestem niewiele lepiej ubrana od Kopciuszka, ale to nie ważne. — Pomyślałam tylko, że do swej nieco przykusej, szarej spódnicy z putanki muszę dorobić falbanę. — Ważne jest, że siedzę w napięciu, wsłuchana w każde słowo padające ze sceny. Słowa wypowiadane są przez aktorów niezwykle pięknie, tak pięknie, jakby każde z nich miało swoją własną melodię. Jestem oczarowana. Istnieje więc inny, niecodzienny świat, a ja nie zapomniałam jeszcze, jak można się serdecznie śmiać. Przedstawienie dobiegło końca. Wracamy, czar pryska jak bańka mydlana. Brniemy w śniegu, jest bardzo ciemno i zimno, okiennice lepianek szczelnie zamknięte. Boimy się trochę, ale dzielimy się po drodze swoimi wrażeniami. W domu opowiadam zachwycona o grze aktorów i o swoich przeżyciach, odbiegających daleko od codziennej rzeczywistości, a równocześnie odrabiam na drutach stracone godziny i wydane na bilet ruble. Mamusia następnego dnia otrzymuje z Artelu przędzoną, białą watę — trzy i pół kg tak zwanej rozmotki na wykonanie szydełkiem dziecięcych czapeczek. Nawet ucieszyliśmy się, zawsze to jakieś urozmaicenie w naszej chałupniczej pracy. Siedzimy do późna w nocy, aby wykonać ich jak najwięcej. Bolą nas bardzo oczy przy niewiele dającym światła, a za to niemiłosiernie kopcącym kaganku. Gospodyni uważa, że powinniśmy założyć sobie światło elektryczne. Będzie to kosztowało, ale pożyczy nam pieniądze na ten cel. 21 lutego, w samo południe, przychodzi elektromonter. Założenie światła z jego materiałem wyniesie 850 rubli. Oszołamia nas ta cena, nie możemy się jednak wycofać ze względu na gospodarzy, którzy nalegają na nas. Elektromonter mówi, że rozłoży ten koszt na raty. Dziś płacimy 150 rubli, prosi też o białą czapeczkę dla swej czteroletniej córeczki, za 150 rubli, a gospodyni na nasze konto daje mu półtora kilograma chleba — też za 150 rubli. Pozostałe 400 rubli mamy zapłacić w przyszłym miesiącu. 209 Nazajutrz mamusia kupuje żarówkę 40 wat 220 V za 80 rubli. Wieczorem po raz pierwszy w naszej ciemnej, czarnej izdebce rozbłyska światło. Jakże jest jasno, ale jakże brudne, zakopcone są ściany. Niemniej nasza radość jest wielka, przestaną nas z pewnością boleć oczy i nie będziemy już mieli sadzy w nosach i okopconych twarzy. Otrzymujemy z sowchozu listy od pani Pławiakowej i pani Widakowej. Nic się u nich nie zmieniło, nadal jest bardzo ciężko. Donoszą o śmierci pana Licznera. Miał 63 lata i zmarł w sowchozie 23 I 1943 r. Piszą, że ogromnie przeżyły wiadomość o odejściu Jędrusia, wprost nie mogą się z tym pogodzić, że takie piękne, dobre i mądre dziecko musiało odejść. Przychodzi też list od pani Zofii Wasilkowskiej z obłaści Aktiubińskiej. Luty zbliża się do końca, mróz ciągle trzyma, małe saneczki drzewa wystarczają zaledwie na trzy, cztery dni i to przy bardzo oszczędnym paleniu. Narastają nasze długi za światło, za drzewo, a na razie nie mamy siły na zmianę pracy. W lutym wykonaliśmy 125 czapeczek, zapłacono nam 224 ruble i 40 kopiejek. Łza się kręci w oku, dług większy niż nasz zarobek, a trzeba żyć i kupować drzewo. Ale jak żyć? Mamusia nie zastanawia się długo, postanawia sprzedać swoją ślubną obrączkę. Robi nam się bardzo smutno, wyobrażam sobie przez moment ślub naszych rodziców. Na obrączce są inicjały tatusia. Obrączkę kupuje pani Roma Ajzykiewicz, polska Żydówka z Katowic, za 1500 rubli. 1 marca 1943 obrączka przechodzi w obce ręce. Mamusia wraca do domu z prowiantem. Kupiła z tych pieniędzy: 210 5,5 kg kartofli 0,5 kg marchwi 0,5 litra ryżu 1 szklanka pszona 1 kg kapusty 0,5 kg cebuli i 0,5 kg buraków 1 litr mleka 1 kg mięsa wołowego lekarstwo na wątrobę 7 pocztówek drzewo u Marchwinki 118,25 rubli 9,75 rubli 90,00 rubli 20,00 rubli 18,00 rubli 25,00 rubli 35,00 rubli 120,00 rubli 27,75 rubli 4,00 rubli 120,00 rubli Razem 587,75 rubli Opłata dwumiesięczna za naszą izbę wynosi 100 rubli. Gospodyni mówi, że na przednówku ziemniaki będą znacznie droższe, więc następnego dnia kupujemy jeszcze: 6 kg kartofli 0,5 kg pszona 0,5 1 mleka 1/41 oleju słonecznikowego 20 dkg słoniny 0,5 kg kapusty i 0,5 kg cebuli lekarstwa 126,00 rubli 55,00 rubli 20,00 rubli 70,00 rubli 100,00 rubli 32,00 rubli 27,75 rubli Razem 430,75 rubli Łącznie wydajemy 1018,50 rubli, i jeszcze 400 rubli długu dla elektromontera. W ten sposób rozchodzą się całe pieniądze obrączkowe. Nasze zarobione 224 ruble pójdą na opał. Obrączka uratowała nas. Mamy nawet 1 kg. mięsa! Wzmocnimy się. W dalszym ciągu robimy czapeczki, przywłaszczamy sobie nieco białej waty i uzupełniamy naszą bieliznę, która jest już porządnie zniszczona, stale łatana i cerowana. Dziś wybrałam się na bazar razem z mamusią. Bazar 211 żywnościowy i barachołka wyglądają egzotycznie i bardzo ciekawie. Pomimo mrozu wielki gwar i zgiełk, ludzie wszelkiej narodowości, przeważnie Kazachowie, Tatarzy i Chińczycy, handlują dosłownie wszystkim. Niektórzy mają w płachcie zawinięty bochenek chleba i chcą go zamienić za rzeczy, niestety, my już rzeczy nie mamy. Ubrani w szuby i kożuchy przekrzykują się wzajemnie, krzyżują się ze sobą różne wschodnie języki. Ludzie gestykulują, chcą jak najszybciej dobić targu, bo mróz przybiera na sile. Obserwuję ich czarne, rozbiegane niespokojnie oczy, ich oszronione wąsy i brody. Zaczepiają nas i pytają łamaną ruszczyzną, czy nie mamy czegoś na sprzedaż. Wracamy do domu, teraz wystarczy przekręcić kontakt, aby rozbłysło światło. Boimy się tylko, by nie nastąpiło spięcie, gdyż jest wilgoć i po ścianach spływają krople wody, a nad ranem osadza się szron. W niedzielę gotuję rosół z połowy mięsa, rozchodzi się rozkoszny zapach. Nie możemy doczekać się, kiedy będzie ugotowany. Wprawdzie drzewa spalamy znacznie więcej, ale taka uczta jest wyjątkową okazją. Nareszcie dostajemy nie tylko rosół, ale i po kawałku mięsa. Widzę, jak mama patrzy na nas z radością. — Tak bardzo się cieszę, że wam smakuje — mówi. Oczywiście, dla siebie zostawia tylko sam rosół. 10 marca Środa Popielcowa. Wielkanoc będzie w tym roku wyjątkowo późno, dopiero 23 kwietnia. Zaczyna się okres Wielkiego Postu. — O Chryste, będziemy z Tobą nieść dalej swój ciężki krzyż, coraz trudniejszy do udźwignięcia, coraz trudniejszy. Mróz wyraźnie się łamie, w drugiej połowie marca nie przekracza minus 25 stopni. Zbliża się wiosna, a wraz z nią nadzieja na przetrwanie. W marcu wykonaliśmy 125 czapeczek dziecięcych i 15 damskich, otrzymaliśmy za tę pracę 305 rubli. Praca „na ogrodach" Wiosna i lato kwietniu nagłe ocieplenie i pierwsze przebłyski wiosny, wychodzimy przed dom na wiosenne słońce. Spoglądamy na siebie, jesteśmy bardzo wynędzniali. Nie mówimy tego sobie, bo po co, ale z pewnością myślimy to samo. Czy wytrwamy do końca, czy wrócimy? Od Ojczyzny dzieli nas tyle tysięcy kilometrów. Jak długo jeszcze? Jako pracujący dostajemy kartki na chleb po 500 gramów na osobę, ale jak dotąd nie udało nam się ani razu go wykupić. W pierwszej połowie kwietnia wykonujemy na drutach 9 bezrękawników i zwalniamy się z Adasiem z Artelu. Z dniem 17 kwietnia podejmujemy pracę „na ogrodach" Trest Restoran. Zaczyna się Wielki Tydzień, a my zaczynamy naszą pracę. Początek pracy o godzinie 6 rano, a w lecie o 5, a więc wstawanie skoro świt. Droga do pracy poza miastem, bardzo ciekawa, prowadzi obok kazachskiego cmentarza, położonego na wzgórzu. Nagrobki są wysokie, ułożone z kamieni, na ich szczycie widnieje półksiężyc. Kamienie układa się tak wysoko, ponieważ zmarłych chowa się w pozycji siedzącej. Przechodząc odmawiam „Wieczny odpoczynek", a także 213 staram się zrozumieć niektóre napisy nagrobne. Straszą mnie niektórzy miejscowi ludzie, żebym nie chodziła przez cmentarz, ale jaką krzywdę mogą wyrządzić umarli? Na razie pracuję w inspektach. Jestem zadowolona, że nie siedzę bez przerwy nad swetrami, chociaż po powrocie do domu staram się mamusi dopomóc. W tym miesiącu będziemy mieli wolną niedzielę, od maja — jak wypadnie. W niedzielę też trzeba będzie pracować, bo co szósty dzień mamy wolny. Jest tutaj stołówka i w południe dostajemy miskę zupy pochlipajki. Jest niedroga i niewiele odtrącą od naszego zarobku. Pracuję w grupie kobiet, jestem wśród nich najmłodsza, moje tutejsze rówieśnice uczą się w dziesięciolatce. W grupie jest 12 kobiet, które wszystkie, zarówno Rosjanki jak i Kazaszki, a także Tatarka polubiły mnie. Nie wiem, czym zaskarbiłam sobie ich względy, ale taka jest prawda. Dzielą się ze mną przyniesionymi w gazecie plackami, czasem nawet kawałeczkiem chleba. Podczas pracy różne pogaduszki, na ogół o rodzinach, o mężach na froncie, o dzieciach, takie typowe kobiece rozmowy. Dziś jest Wielki Czwartek. Myślami jestem daleko stąd. Zauważają to: — Ty, Basia, niby słuchasz, co mówimy, ale wygląda na to, jak byś była nieobecna. Czy ty słuchasz, czy nie ? — Macie rację, postaram się słuchać, ale teraz wybaczcie. U nas obchodzimy wielkie dni Męki Pańskiej, a za trzy dni największe święto — święto Zmartwychwstania Pańskiego. Myślę też o mojej Ojczyźnie. — Basia, pomódl się w to wielkie święto i za nas — mówi jedna z nich. 23 kwietnia — Wielkanoc. Dzielimy się jajkiem i składamy sobie życzenia, na pewno to już ostatnie święta na obczyźnie. Idziemy na cmentarz do Jędrulka, stoimy nad jego mogiłką, składam pierwsze wiosenne kwiaty, modlimy się. — O Matko Boża Bolesna, Ty dobrze rozumiesz, jak ciężko nam było oddać go tej obcej ziemi, przeżył zaledwie pięć 214 lat, w cierpieniu. Pociesz nas, wołamy dziś do Ciebie. Chrystusie, który zwyciężyłeś śmierć, zmiłuj się nad nami! Wracamy do naszej ciemnej i wilgotnej izby, w czogunie gotujemy białe buraki na świąteczny obiad. W Poniedziałek Wielkanocny wychodzę do pracy, pogoda piękna, słoneczna. O godzinie 12 przerwa obiadowa — „Na Anioł Pański biją dzwony, niech będzie Maria pochwalona, niech będzie Chrystus pochwalony". Wsłuchuję się, ale słyszę tylko bicie własnego serca. Z wiadomości bardzo nas interesujących dowiadujemy się, że układ polsko-sowiecki został zerwany. Po wyprowadzeniu polskiej Armii gen. Andersa stosunki polsko-sowieckie pogorszyły się i doprowadziły do zerwania układu. Została powiadomiona o tym ambasada polska. Niestety, nie udało się wyprowadzić wszystkich Polaków, a więc dla nas pozostających tu, nic pocieszającego. Tak sobie myślę w swej szesnastoletniej głowie: najpierw traktowano nas jak wrogów, jak przestępców skazanych na zagładę, potem jak przyjaciół, a teraz z pewnością znów jak wrogów. A my? — My jesteśmy przecież tymi samymi ludźmi, jesteśmy ci sami i nie zmieniamy się w zależności od wydarzeń historycznych, myślimy i czujemy tak samo. Ale władza NKWD, która wszystko może, odróżnia doskonale zależności i układy, i ma do nas jednoznaczny stosunek. W każdym razie jesteśmy zaniepokojeni tym faktem. I rzeczywiście, wkrótce zostaje wydany rozkaz osobistego zgłaszania się wszystkich obywateli polskich, byłych mieszkańców Polski wschodniej (według nich zachodniej Ukrainy i Białorusi) do siedziby NKWD celem wymiany tymczasowych zaświadczeń osobistych na paszporty radzieckie z pięcioletnią ważnością. A zatem — zmiana obywatelstwa polskiego na radzieckie. Zarządzenie to nie dotyczy osób z zachodniej Polski, również i naszej rodziny, ponieważ byliśmy z Poznania, mamusi więc nie wezwano. Niewyrażenie zgody i niepodpisanie równa się bardzo surowym represjom. Wśród Polaków 215 zaczynają się masowe aresztowania. Nie wiedzą, co robić. Czy jeszcze za mało nieszczęść? Nie rozumiemy, o co chodzi. Dopiero niewielka wzmianka w miejscowej, rosyjskiej gazecie wyjaśnia nam wszystko: Zostały zerwane stosunki dyplomatyczne pomiędzy ZSRR a Polską. Głównym powodem zerwania przyjaźni polsko-radzieckiej były oszczercze ataki Rządu Londyńskiego przeciw ZSRR na skutek odkrycia w Katyniu masowych grobów pomordowanych polskich oficerów. — O Boże, Boże! Natomiast 28 kwietnia 1943 Wanda Wasilewska wygłasza przez radio przemówienie do Polaków w Związku Radzieckim. Między innymi mówi: „Emigracyjny rząd gen. Sikorskiego [...] skompromitował się ostatecznie, biorąc udział w zorganizowanej przez hitlerowców antyradzieckiej propagandowej hecy w sprawie lasu katyńskiego, rzekomego rozstrzelania przez organy radzieckie polskich oficerów, w rzeczywistości wymordowanych przez samych Niemców." Ukarano nas wszystkich przez: wstrzymanie darów Czerwonego Krzyża i darów amerykańskich, zakaz podróżowania po terytorium ZSRR i co najgorsze — odebranie tymczasowych zaświadczeń osobistych, co wiąże się ze zmianą obywatelstwa. A więc dalsze szykanowanie. A co z naszymi oficerami? Czy to możliwe, że zamordowano jeńców? To wprost nie do wiary. — O Boże, Boże! Ogarnia nas wielka rozpacz. Tak, w tym kraju wszystko jest możliwe. Dostajemy swoją małą działeczkę do uprawiania, zaczyna więc też przychodzić na ogrody mamusia. Kupuje 20 krzaczków pomidorów, nasiona ogórków i marchwi. Więcej nic się nie zmieści na tej minidziałeczce. Proszę mamusię, żeby została do godziny 13, bo o tej porze wydają zupę, to zje razem ze mną. Wygląda to tak: wszyscy pracownicy stoją w kolejce z miskami, do których kucharka przez okienko nalewa zupę. Zupa to za wielkie słowo, to po prostu woda z pływającymi w niej plastrami 216 ogórków lub ziemniaków czy kapusty. Ale ważne, że jest gorący posiłek i to zawsze o tej samej porze. Kucharka zauważa stojącą na uboczu mamusię i rozglądając się, żeby nikt nie widział, wlewa mi więcej zupy. Wydaje mi się także, że pływa w niej znacznie więcej ziemniaków. Pod koniec kwietnia Adaś wraz z Leszkiem Dziubkiem, też zatrudnionym na ogrodach, dostają do wypasu wielkie stado krów, a wśród tego stada króluje ogromny byk, którego początkowo przerazili się bardzo. Uspokojono ich, że pastuchów on na ogół nie atakuje. Jak to się mówi, z duszą na ramieniu przystępują do tej nowej pracy. Byka nazwali Miszką. Zaczynają przyzwyczajać się do jego widoku, a nawet ufnie spoglądać w jego stronę. 1 maja jedna z kobiet rosyjskich zwróciła się do nich z prośbą, że chciałaby dołączyć swoją krowę do tego stada. Kobieta, jak przystało na 1 maja, miała na sobie czerwoną spódnicę i czerwoną chustkę na głowie (przypuszczalnie wybierała się na pochód). Na ten widok Miszka dosłownie oszalał, puścił się w pogoń za uciekającą w popłochu kobietą. Nawoływania pastuchów i próba ujarzmienia Miszki na nic się zdały. Cała ta scena skończyłaby się tragicznie dla nieszczęsnej kobiety, gdyby nie świeżo wykopany grób na kazachskim cmentarzu, do którego wpadła, a rozpędzony i rozjuszony byk przeskoczył dół i popędził dalej. W połowie maja zaczynają się upały, a my zaczynamy intensywnie podlewać i plewić wzrastające jarzyny. Po wodę idzie się ponad 100 m. Chodzę więc tam i z powrotem, jak w kieracie, od godziny 5 do 9 rano, później krótki odpoczynek, następnie pielenie do godziny 13, trzygodzinna przerwa obiadowa (upał), a w godzinach od 16 do 18 ponowne podlewanie. Uginam się pod wiadrami pełnymi wody, z czasem wydaje mi się, że wydłużają mi się ręce od tego ciężaru, zwalniam więc tempo, ale niewiele to da, bo muszę wykonać swoją normę. W czasie przerwy obiadowej nie opłaca się wracać do domu, za daleko i za gorąco, odpoczywamy pod kępą drzew. Masza choruje na malarię, ma dość częste ataki — dreszcze i wysoką temperaturę, układamy ją wówczas w cieniu. Cóż więcej możemy pomóc, chyba tylko to, że staramy się wypłewić jej część, przewidzianą normę. Żal mi jej bardzo, jest młoda, ma dwoje małych dzieci, mąż, który był dla niej bardzo dobry i czuły, na froncie. Jeszcze pisze, to znaczy, że żyje. Jak dostaje list, to przynosi i wszystkim nam czyta, widać, że jest szczęśliwa, upaja się każdym słowem. Po chwili zamyśla się i mówi: — List szedł dość długo, nie wiadomo, co z nim teraz. Wracamy znów do zaczętej pracy, zasadzone pomidory i ogórki trzeba solidnie podlewać, na każdy krzaczek całe wiadro wody. Podczas upałów woda momentalnie wysycha, więc podlewamy i podlewamy bez końca. 31 maja kończę szesnaście lat. Chwila zadumy... Młodość, moja młodość. A kiedyś tak marzyłam, żeby mieć wreszcie szesnaście lat. Więc mam. Upał, piasek parzy bose stopy, ręce omdlewają od ciężkich wiader, prawe ramię wyraźnie obniżyło się. Nieraz słabnę, a nawet mdleję, wówczas zamiast na warzywa wylewają na mnie wiadro wody, szybko pomaga. Masza szczególnie dba o mnie. W mieście coraz więcej kalek, inwalidów wojennych, których odesłano do domu. Często są to same kadłuby ludzkie, bez rąk i nóg, a z młodymi twarzami. Siedzą na wózkach, u wielu z nich widnieją na piersiach liczne ordery za szczególne bohaterstwo. Teraz skazani są na pomoc innych osób, są zależni od ich dobroci i miłości. Na naszej działeczce pielęgnowane pomidory i ogórki, a także marchew, wzrastają. Mamusia okopując krzaczki natrafia na coś twardego, wykopuje. To miedziany krzyżyk, mniej więcej 7 na 4 cm, wygląda na bardzo stary, od poprzecznej beleczki rozchodzą się promienie. Skąd się tutaj wziął? Był zakopany dość głęboko i to właśnie mamusia go wykopała. Wiele różnych myśli i zadumy w związku z tym krzyżykiem. Mamusia skrzętnie go chowa, pozostanie z nami i może z nami wróci. W kwietniu mamusia wykonała 7 swetrów, 30 czapek dziecięcych i 10 damskich, a ja 9 bezrękawników. Za tę pracę 218 wypłacono jej 374 ruble. W maju natomiast za 7 swetrów i 45 czapek otrzymała 270 rubli, ale była to w większości samodzielna praca mamusi. Jak to dobrze, że nie potrzeba teraz dużo opału na zagotowanie wody w wpuszczonym w palenisko czogunie. Gospodyni przy samym domu posadziła pomidory. Mówi, że jak dojrzeją będą wspaniałe, duże, soczyste i słodkie. Zobaczymy, do tej pory nie jedliśmy jeszcze kazachstańskich pomidorów, w sowchozie ich nie było. Tęsknię bardzo za nauką. Tęsknota ta pozostaje w sferze marzeń. Nadchodzi lipiec, dawniej był to miesiąc wakacji, dziecięcej swobody, radości — teraz to ciężka fizyczna praca, przekraczająca moje siły, codzienny nasz trud i tęsknota we wszystkich możliwych wymiarach. Tęsknota za najbliższymi, za przyjaciółmi, za Ojczyzną, za chlebem powszednim i za Chlebem nieprzemijającym, który nas umacniał. Chleba pragniemy codziennie. Tak bardzo pragniemy chleba, który był tak naturalny, tak powszedni... może za powszedni, że straciliśmy go. — „Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj". Na ogrodach widzimy już efekt naszej pracy. Są już ogórki, ukryte wśród liści, siane inaczej niż u nas — w okrągłych, dużych zagłębieniach, dość daleko od siebie, żeby nie wysychały. Na krzakach różowieją pomidory, jest ich mało na krzaku, ale za to są bardzo duże, nigdy tak dużych nie widziałam. Nasz własny ogródek też dojrzewa. Patrzymy na to z wielką radością i pielęgnujemy go. Nadchodzi moment pierwszego zbioru. W przerwie obiadowej siedzę pod drzewem z Maszą, która częstuje mnie jęczmiennym plackiem, a na deser pomidory, które przeszły wszelkie moje oczekiwania. Są wspaniałe, bardzo soczyste, tak soczyste, że zaspokajają pragnienie. Po pracy zrywam ich kilka z naszej działki, zaniosę je do domu na wspólną ucztę. Jednak z chwilą wejścia do naszej izby moja radość stygnie —na stole 219 pysznią się w swej krasie wielkie pomidory, podarowane przez gospodynię. — Ale spójrzcie, te są nasze i mają taki niezwykły kolor, różowo-łososiowy, i są lepsze i ładniejsze jak w Polsce. Po raz pierwszy tak powiedziałam, jakoś dziwnie to zabrzmiało, w myśli przeprosiłam nasze rodzime... Dobrze, że pracujemy na ogrodach, możemy wreszcie najeść się do woli świeżych warzyw, których dotąd tak bardzo nam brakowało. Podlewamy nadal, Masza zwraca mi ciągle uwagę: — Basia, trzymaj się prosto, twoje jedno ramię jest niżej od drugiego. — Masza, to nieważne, ale ja już naprawdę nie mogę, ja już padam ze zmęczenia. — Odpocznij chwilę w cieniu, brygadzista daleko, może nie zauważy. Mamusia w czerwcu zarobiła 198 rubli i 25 kopiejek za 3 bezrękawniki, 15 damskich czapek i 20 beretów. Próbuje chodzić do sklepu po chleb, ale tylko dwa razy udaje się jej dostać go na kartki, reszta naszego kartkowego przydziału przepada. Gospodyni mówi, że nie jest w stanie nam pomóc, bo w piekarniach są wielkie obostrzenia i dokładne kontrole. Za pracę w ogrodnictwie otrzymujemy miesięcznie 120 do 150 rubli, już po potrąceniu za obiadową zupę. Pani Urbańska przekazuje nam tragiczną wiadomość: 4 lipca 1943 zginął w katastrofie lotniczej nad Gibraltarem generał Władysław Sikorski. Jesteśmy wstrząśnięci i zrozpaczeni. Człowiek, którego otaczaliśmy szczególną czcią, któremu wiele zawdzięczamy, w którym pokładaliśmy nadzieję — nie żyje. Myślę, że wszystkich Polaków na całym świecie śmierć Generała dotknęła boleśnie, a zwłaszcza tych, którzy dzięki niemu mogli wyjść na wolność, mogli być zwolnieni z ciężkiej, katorżniczej pracy na dalekiej północy ZSRR i mogli wstąpić do Armii Andersa. Rozpłakałam się. Jak szybko odchodzą ludzie, w których wierzyliśmy, że doprowadzą nas do wolnej Ojczyzny. 220 — Niech dobry Bóg da ci niebo, Generale. Przychodzi mi na myśl wierszyk, który napisałam o polskich żołnierzach: Od północnych lodów Norwegii aż do piasków Afryki złocistej walczą o wolność polscy żołnierze, 0 wolność kolebki praojców ojczystej. Przelewa się krew, padają ofiary 1 jak spod ziemi wyrastają krzyże, lecz jeszcze trochę silnego ducha, bo do wolności już coraz bliżej. Praca na ogrodach jest sezonowa, do września włącznie, potem wrócę do Artelu. Adaś chce pracować z Leszkiem Dziubkiem przy piłowaniu i rąbaniu drzewa. Semipałatyńsk to miasto na piasku. Większość ulic to sam piach, stopy zanurzają się w nim, rozgrzanym i zszarzałym. W południe nie jest możliwe przejście boso, można oparzyć nogi. Częste, silne wiatry unoszą piasek w powietrze, niekiedy są to burze piaskowe, które podczas wielkich upałów są nie do zniesienia, nasze oczy i usta pełne są wtedy gorącego piasku, jesteśmy zasypani nim od stóp do głów. Czasem trwa to kilka godzin. Zabudowa jest na ogół niska, drewniane domy i lepianki. Tylko kilka ulic centralnych wygląda bardziej wielkomiejsko, są kamienice i wielki gmach Fiz. Instytutu. Deszcze nie padają tu prawie wcale, ziemia jest wysuszona, żądna wody. Nasz strumień nie wysycha, choć na początku wydawało się, że wyczerpiemy z niego wszystką wodę, ale on zasilany jest wodami Irtyszu. Kobiety przynoszą listy z frontu, wnioskują na ich podstawie. Boją się o swoich — żeby tylko nie zginął, żeby wrócił... A końca wojny ciągle nie widać. — Basia, ja ci mówię, że będziecie jeszcze u nas zimować, Hitler tak szybko nie da się pokonać — mówi Masza. — Czy naprawdę tak myślisz? Jeszcze jedna zima w takich warunkach, to niemożliwe. Jesteśmy już u kresu wytrzymałości. Nie wytrzymamy. — Wytrzymacie, wytrzymacie, człowiek wiele potrafi wytrzymać, już się chyba przyzwyczailiście. — Nie, Masza, my się nigdy nie przyzwyczaimy, my każdego dnia walczymy o przetrwanie, modlimy się, żyjemy nadzieją. — Nie mogę zrozumieć, dlaczego was tutaj przywieźli, nie potrafię tego pojąć. Przecież jesteście dobrymi ludźmi, jacy tam z was przestępcy. A co winne małe dzieci? — mówi i idzie po wodę. Sierpień jest jeszcze bardziej upalny, słońce praży niemiłosiernie, dochodzi do 50 stopni i wyżej, ale nie narzekamy, lato jest stokroć lepsze i łaskawsze od kazachstańskiej zimy. Spotkanie z Jezusem Eucharystycznym Jesień 1943 zima 1943/44 We wrześniu pracujemy nadal na ogrodach. Nagle wśród Polaków rozchodzi się radosna wieść, którą nasi rodacy przekazują sobie wzajemnie, a mianowicie, że w Semipałatyńsku jest ksiądz, Polak — ksiądz Tadeusz Fedorowicz. Łzy wzruszenia cisną się do oczu i jednocześnie rodzą się pytania, czy to możliwe, czy prawdziwe, że jest ksiądz pośród nas? Ksiądz — tutaj? Okazuje się, że ksiądz Tadeusz Fedorowicz dołączył dobrowolnie do transportu ludzi wywożonych ze Lwowa, żeby na zesłaniu pełnić wśród nich posługę kapłańską. Ogarnia nas ogromna radość, z pewnością będziemy mogli przystąpić do sakramentu pokuty po trzech długich latach, a może nawet będziemy uczestniczyć w Eucharystycznej Ofierze? Jezus przyjdzie do nas, do tego miasta wśród stepów nad Irtyszem. Przyjdzie do zatroskanych, strudzonych, 223 głodnych i zamieszka z nami. Jak mamy się przygotować na to spotkanie? Czy wystarczą nasze gorące, spragnione serca, uzbierane stepowe, jesienne kwiaty, cudze domostwa, w których mieszkamy? Czy to wystarczy? On o nas nie zapomniał, choć nieraz tak nam się wydawało. Nadeszła chwila spełnienia naszych pragnień i tęsknot. Wkrótce ksiądz Tadeusz odwiedza nasze chaty. Przy ul. Uczylicznej u pani Urbańskiej odbywa się spowiedź. Długie spojrzenie dobrych, pogodnych oczu i bardzo piękne, ciepłe słowa dodają otuchy. Przypominam sobie moją pierwszą spowiedzi pierwszą Komunię świętą, do której przygotowywał mnie w Poznaniu ksiądz Józef Jany. Jest wrześniowa niedziela, gromadzimy się w chacie, którą udostępnili nam gospodarze — Tatarzy (jakże dziwna jest historia). W chacie tej ksiądz Tadeusz sprawuje Najświętszą Ofiarę. Wszyscy plączemy ze wzruszenia. Chleb, którego tak bardzo pragniemy, przeistacza się w Ciało Chrystusa. Nie jest to chleb zdobywany od czasu do czasu i dzielony między wszystkich z dokładnością iście aptekarską — to jest sam Jezus Chrystus ze swoją Mocą i swoją wielką, ogarniającą nas Miłością. Jak wielka jest nasza wdzięczność, że na słowa polskiego kapłana, właśnie tu, w tej tatarskiej chacie, narodził się nam Jezus (może podobnie było w Betlejem). Modlimy się w intencji ginących na polach bitew żołnierzy, za poległych za Ojczyznę, za cierpiących w obozach i w niewoli, za tych, co w kraju, za tułaczy, za osierocone dzieci, za naszych zmarłych, za walczących o wolność Ojczyzny — nie kończące się intencje księdza Tadeusza i nasze. Nie zapominamy także o tych, którzy pomagają nam przetrwać. Modlimy się za naszych rosyjskich, kazachskich, tatarskich gospodarzy, sąsiadów i przyjaciół. Msza święta dobiegła końca, wychodzimy kolejno, radośni wewnętrznie, jakże inni — duchowo odmłodzeni. Tatarzy stali na warcie, uśmiechają się na pożegnanie. Ksiądz Tadeusz obiecuje, że będzie się starał o oficjalne pozwolenie 224 władz na odprawienie Mszy świętej w jakimś dużym pomieszczeniu dla wszystkich Polaków. Będziemy się o to modlić. Nadal nie otrzymujemy żadnej korespondencji spoza Związku Radzieckiego. Natomiast dowiadujemy się, że na terenie ZSRR z inicjatywy Związku Patriotów Polskich, który powstał wiosną 1943 pod przewodnictwem Wandy Wasilewskiej, formują się polskie jednostki wojskowe. W Sielcach nad Oką rozpoczęło się organizowanie wojska im. Tadeusza Kościuszki, podobno już od maja. Coraz więcej Polaków, zarówno dorosłych jak i dzieci, umiera z wycieńczenia i różnych chorób. Semipałatyński cmentarz powiększa się o polskie mogiły, o tych, którzy nigdy nie powrócą. Największe żniwo śmierci zbiera zima. Praca na ogrodach już się skończyła, od października zostaję ponownie przyjęta do Artelu. Adaś oficjalnie nie zatrudnia się, na razie będzie nam pomagał, a jak nadarzy się okazja będzie pracował przy drzewie. Z Komitetu Polskiego otrzymujemy dary amerykańskie: 1 kg manny, 1,8 kg fasoli, 1,8 kg grochu, 1,5 kg mleka w proszku, 30 dkg cukru, 7,5 dkg herbaty, 1,2 kg smalcu, 3 paczuszki proszkowanej zupy „Dehydrated", 3 puszki mięsnych konserw i 1 kawałek mydła. Z odzieży: granatowy płaszcz dla Adasia (niestety nie za ciepły), dwie pary trzewików, trzy swetry, spodnie sukienne, bluzę męską, dwie bluzki damskie jedwabne, ciepłe skarpety i dwie pary wełnianych rękawiczek. Jak zwykle wielka radość i wdzięczność ludziom dobrej woli, naszym bezimiennym ofiarodawcom. Dziękujemy im z całego serca, pamiętając o nich w modlitwie. Już pierwsze przymrozki, panicznie boimy się zimy, a ona nieubłaganie nadchodzi. Masza miała rację. Jak wytrzymamy w tej naszej wilgotnej izbie, czym będziemy palić? Opał jest coraz droższy, a nasze zarobki niewielkie. Za wrzesień mamusia otrzymała z Artelu 117 rubli, nie zarobiła nawet na porządną wiązkę drzewa, poza tym jesteśmy coraz słabsi. Niusia za ścianą znów choruje, nie słychać jej śpiewu, to 225 znaczy, że jest bardzo chora. Cierpi, ale nie przejmuje się tym zbytnio i mówi, że bruceloza nie jest śmiertelną chorobą. Walki toczą się wciąż na terenie ZSRR, a więc nie ma mowy, żebyśmy szybko wrócili. Dowiadujemy się, że wielu młodych Polaków, którym nie udało się dotrzeć do Armii gen. Andersa, wyjechało z Semipałatyńska do wojska im. Tadeusza Kościuszki. Wyjechała także pani Eugenia Kaczorowska, z którą mieszkaliśmy razem w sowchozie u Leonowej. Sielce nad Oką są znacznie bliżej Polski, ale czy wszyscy wrócą do utęsknionej Ojczyzny? Z sowchozu otrzymujemy list od pani Teodory Wójcickiej. W sowchozie zmarł pan Zacharczuk, lat 62. Natomiast pani Ewdokia Kołynycz (Ukrainka z Barysza) z dziećmi wybiera się na stałe do Semipałatyńska. Do późnej nocy robimy swetry na drutach, dobrze, że mamy światło elektryczne. Chociaż 40-watowa żarówka nie jest za jasna, ale o wiele jaśniejsza od kaganka. Gospodarz, jak zwykle, przekazuje nam najświeższe wiadomości z frontu. — To wiadomość, która was szczególnie zainteresuje. Macie bardzo dzielne wojsko, 13 X wasi wygrali bitwę pod Lenino, gdzie były największe zgrupowania niemieckie. Bitwa była bardzo ciężka, ale odparli Niemców. Na pewno dużo poległo. O Boże, ile ofiar wymaga odzyskanie wolności, ilu naszych polskich żołnierzy ginie na całym świecie, ile krzyży, które stoją jak drogowskazy na drodze do wolnej Ojczyzny, abyśmy mogli do niej kiedyś dojść, jeśli Bóg pozwoli. Listopad. Dzień Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny. Na bazarze kupujemy dwie świeczki i idziemy na cmentarz do naszego najdroższego Jędrusia. Na ośnieżonej mogiłce migocą dwa światełka. Przynoszę też bukiecik zasuszonych, stepowych kwiatów. Stoimy długo, modląc się w ciszy, staram się usłyszeć jego głos. Niestety, pozostanie już na zawsze tylko we wspomnieniach. „Basiu, opowiadaj o tatusiu, ja tak lubię prawdę." 226 — Śpij kochany, ty jesteś zawsze z nami, ty jesteś w naszych sercach. Wiesz, byliśmy na Mszy świętej i jeszcze będziemy. Czy słyszysz, Jędrusiu? Opowiadam ci! Głos mamusi wyprowadza mnie z głębokiej zadumy, musimy już wracać, jest bardzo zimno i pada coraz większy śnieg. Wieczorem nie mogę robić swetrów, myślę o moim małym braciszku: O, gdzie Ty jesteś, Ty już nie wrócisz, gdzieżeś uleciał w jaką krainę? Cisza... już nie usłyszę głosu Twego, odszedłeś na zawsze w jesienną godzinę. Ksiądz Tadeusz uzyskuje pozwolenie władz na oficjalne odprawienie Mszy świętej w niedzielę. Ta niedziela to 11 listopada. Jaki to wielki dar dla nas, że właśnie w tym tak ważnym dla wszystkich Polaków dniu odbędzie się Uczta Ofiarna. My, Polacy w Semipałatyńsku, spotkamy się z Chrystusem Eucharystycznym. Nadszedł 11 listopada 1943. Śpieszymy na uroczystą Mszę świętą z różnych stron miasta. Pomimo silnego mrozu jest nas bardzo dużo. Radość ze spotkania naszej polskiej, semipałatyńskiej wspólnoty. W baraku: prosty stół, świece, ksiądz Tadeusz i jego słowa do nas. Czytanie z księgi Ezechiela 36,23-28: „[...] Zabiorę was spośród ludów, zbiorę was ze wszystkich krajów i przyprowadzę was z powrotem do waszego kraju, pokropię was czystą wodą, abyście się stali czystymi, i oczyszczę was od wszelkiej zmazy i od wszystkich waszych bożków. I dam wam serce nowe i ducha nowego tchnę do waszego wnętrza, odbiorę wam serce kamienne, a dam wam serce z ciała [...] Wtedy będziecie mieszkać w kraju, który dałem waszym przodkom, i będziecie moim ludem, a Ja będę waszym Bogiem." Jakże te słowa były dla nas aktualne. Ofiara Mszy świętej i tajemnica Przeistoczenia — Jezus 227 Chrystus pośrodku nas. W ten dzień szczęścia modlimy się za wszystkich cierpiących, gdziekolwiek są na świecie, w więzieniach, obozach zagłady, w niewoli; za wszystkich walczących, za Zbyszka, który jest w Armii Andersa; za naszych zmarłych, za mojego małego pięcioletniego brata Andrzeja, który zmarł przed rokiem. Płyną nasze modlitwy, nasze pieśni śpiewane głośno i wreszcie nasze: „Boże coś Polskę [...] przed Twe ołtarze zanosim błaganie, Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie". Potem modlitwa dziękczynna za księdza Tadeusza, za to, że został nam podarowany przez Boga w tym czasie i w tym miejscu. Wracamy do domu umocnieni Ofiarą Eucharystyczną i pokrzepieni na duchu słowami Pisma Świętego i słowami księdza Tadeusza. Nic to, że nam ciężko, że jesteśmy u kresu sił, że każdy dzień pełen utrudzenia — żyjemy nadzieją opartą na mocnym fundamencie wiary. Śnieg skrzypi pod nogami, dookoła biało i mroźno, słońce przymglone, ale w naszych sercach radość. Już nie liczymy dni do powrotu, jak to było na początku naszego tutaj pobytu. Wtedy wydawało nam się, że szybko wrócimy, że upomną się o nas. Baliśmy się, że nie przetrzymamy nawet jednej zimy, byliśmy pewni powrotu, choć miejscowi mówili, że stąd nie ma powrotu i być nie może. Teraz myślimy inaczej, za wszelką cenę musimy przetrwać do końca wojny. Walczymy o każdy dzień, walczymy z głodem i zimnem, walczymy, aby nie poddać się zwątpieniu. Wiemy jedno, że musimy czekać. My, rozrzuceni po bezkresnych stepach — nawet nie wiemy, ile nas tutaj się znajduje, podobno bardzo, bardzo dużo — musimy wszyscy czekać na rozwiązanie wielkich problemów światowych, musimy żyć tylko dniem dzisiejszym, liczy się tylko „teraz". A dziś, jakże jesteśmy pokrzepieni duchowo, jakże umocnieni w wierze, wewnętrznie odrodzeni. Wierzymy, że Bóg nas nie opuści, że nie pozwoli, abyśmy zwątpili nawet w najcięższych chwilach, że jest z nami na każdym miejscu i w każdym czasie. Dziś narodził się na nowo w naszych sercach. 228 Adaś pracuje przy drzewie — piłowanie grubych kloców i rąbanie. Przez kilka dni pracuje razem z księdzem Tadeuszem na silnym mrozie i wietrze. Sporo drzewa przepiłowali i narąbali. Rozgrzewają się przy tej pracy, ale w krótkich chwilach odpoczynku owiewa ich mroźny wiatr, oddech dosłownie zamarza. Bardzo to ciężka i wyczerpująca praca. Czy to możliwe, żeby ksiądz Tadeusz tak ciężko pracował? Czy to możliwe, żeby te ręce... Nie, to nie powinno być możliwe. To są przecież kapłańskie ręce. 22 listopada — pierwsza rocznica odejścia Jędrusia, znów cmentarz. — Już minął rok, jak pozostawiłeś nas samymi. Jesteś teraz w niebie, dopomóż, nie przestałeś przecież być moim braciszkiem. 4 grudnia, w dniu moich imienin, przyjeżdża do Semipałatyńska pani Kołynyczowa z Wasylkiem i Martusią, która ma już ponad trzy lata. Zatrzymują się u nas. W krótkim czasie udaje się jej znaleźć mieszkanie po przeciwnej stronie ulicy. To niezwykle dobra kobieta, cieszymy się z jej sąsiedztwa. Podczas zimy większe pranie w naszej izbie urasta do nie byle jakiego problemu. Izba wówczas robi się wyjątkowo nieprzyjemna, mokra i zimna, wprost nie do wytrzymania. Najpierw przynosimy i topimy śnieg, a więc co chwilę otwieramy drzwi, następnie przepierka w miednicy, a potem wynosimy wypraną bieliznę i odzież na mróz, gdzie momentalnie zamarza. Po paru godzinach przynosimy ją z powrotem, dosłownie po jednej sztuce, gdyż jest tak zamarznięta, że nie można jej zgiąć. Powoli odmarza i powoduje przejmujący ziąb, ale żeby utrzymać jaką taką higienę, częste pranie staje się koniecznością. Nie wiem dlaczego nasze zarobki w Artelu są coraz mniejsze, pomimo wyrabiania normy. Za listopad otrzymujemy tylko 178 rubli. Wystarczy jedynie na opłacenie mieszkania i na saneczki drzewa. Dobrze, że Adaś ma wypłacane 229 dniówki, to możemy kupić coś z żywności, żeby tylko utrzymać się przy życiu. Na własny sweter teraz nieprędko nazbieramy putanki, ponieważ w Artelu są przeprowadzane bardzo dokładne kontrole. W Semipałatyńsku jest dużo Polaków, nawet wszyscy się nie znamy, bo miasto jest rozległe i liczy ponad sto tysięcy mieszkańców —jak podaje nasz gospodarz. Ksiądz Tadeusz mieszka na drugim końcu miasta, wysyłam mu na święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok 1944 życzenia zdrowia i szybkiego powrotu do wolnej Ojczyzny. Już czwarte święta w Kazachstanie. Wszystko wskazuje na to, że będą to ostatnie, ale nie mówimy tego głośno, bo już tyle razy zawiedliśmy się. Przystrajamy, jak tylko potrafimy, naszą izbę, dzielimy się opłatkiem, który dostaliśmy od pana Jana Fedorowicza (o tym samym nazwisku co ksiądz Tadeusz, ale nie są krewnymi). Pan Jan Fedorowicz z rodziną mieszka też przy ul. Uczylicznej i właśnie jego córka Krysia (moja rówieśnica) przyniosła nam opłatek. Od gospodyni dostaliśmy pół bochenka chleba, jest to wspaniały dar. Adaś dostał na święta od polskich Żydów sześć polan drzewa. Na kolację wigilijną przychodzi pani Kołynyczowa z dziećmi, u niej święta dopiero za dwa tygodnie. Śpiewamy kolędy, zachwycona Niusia prosi, aby ją nauczyć, na razie wtóruje nam swoim pięknym głosem. Na święta odkładamy druty, nadrobimy normę innego dnia. Grudzień i rok 1943 dobiegają końca, przechodzą już do historii. Nowy Rok 1944. Czy przyniesie nam wolność? Oto jest pytanie. 4 stycznia przychodzi tak dawno oczekiwany i upragniony list od Zbyszka z Iraku, pierwszy do Semipałatyńska, z dnia 8 lipca 1943. A więc wędrował do nas pół roku. Czytamy go na głos: Pdch. Buchelt Adam F.P.O. Polish Forces Persion and Irak Poiforce Nr 208 M.P. 8 VII 1943. 230 „Najukochańsza Helusiu i Dzieci! Kilkanaście dni temu dostałem pierwszą wiadomość od Ciebie, pisaną do Siwego. Ogromnie się zmartwiłem śmiercią Jędrusia i nie mogę odżałować, dlaczego nie wyjechałaś tym transportem, którym przyjechała pani Turkowa i inne rodziny z Semipałatyńska. Na pewno kochany Jędruś zostałby przy życiu, bo tu opieka nad dziećmi jest bardzo dobra. W zeszłym roku spotkałem panią Turkową i Krysię i właśnie one mi powiedziały, że Ty zostałaś i miałaś się przeprowadzić do Semipałatyńska. Pisałem do Ciebie na stary adres, ale żadnej odpowiedzi od Ciebie nie otrzymałem. Kochana Helusiu, nie wyobrażam sobie, jak Ty sobie dajesz radę i jak żyjecie, czy gdzieś pracujesz, napisz mi o wszystkim. Dowiadywałem się, czy paczki można posyłać, okazuje się, że nie i w żaden sposób nie można pomóc. Pocieszam się tylko tym, że niedługo powinniśmy się zobaczyć, bo prawdopodobnie rodziny wojskowych mają przyjechać. Tu spotkałem też brata pani Urbańskiej, jak on ogromnie żałuje, że siostra też tam została. Nieraz przychodzi do mnie i płacze. Pani Pyzikowa z Linką też jest tutaj. Ja nie widziałem się z nimi, podobno odnalazła męża i są razem. Tadzik Pyzik wyjechał. Ja już drugi miesiąc leżę w szpitalu, czuję się dobrze, już prędko powinienem wrócić do zdrowia. Napisz mi czy otrzymujecie tam jakąś pomoc i skąd? Kończę i proszę Cię, Helusiu napisz zaraz. Całuję was najserdeczniej, Zbyszek. Dla znajomych ukłony. Kochana Helusiu, przyślij mi zdjęcie Twoje i dzieci, bo nie mam ani jednego waszego zdjęcia." Mamusia skończyła czytanie. Nasze oczy napełniły się łzami. Kochany Zbyszek, pamięta o nas i jest to jego największą troską. Jakże jesteśmy wdzięczni mu za to, że chciał z nami tu przyjechać i że teraz tak bardzo myśli o nas. Martwimy się jego chorobą. Z pewnością jest to skutek pobytu w sowchozie, niedożywienia i bardzo ciężkiej pracy podczas trzaskających mrozów i śnieżyc, kiedy jeździł zaprzęgiem do miejscowości 231 oddalonych nawet o 150 km i wracał po tygodniu zmarznięty i wyczerpany. Wspominamy nasze wspólne wieczory w sowchozie, jego słowa i opowiadania dodawały nam otuchy. Wierzył zawsze w zwycięstwo dobra. Jego optymizm udzielał się nam wszystkim. Pamiętam też jego humorystyczne powiedzonka w rodzaju: „Cóż macie takie miny jak puchacze, nosy pospuszczane na kwintę, więcej życia, pośpiewajcie trochę, a będzie radośniej, poskaczcie, a będzie cieplej." „Makuch i buraki, wikt nie byle jaki." „Spójrzcie na siebie, a także na mnie, wszyscy wyglądamy jak kominiarze od tego kopcia, który podsycam paliwem z traktora. Gasić mi zaraz, kłaść się na prycze madejowe." Miał wielki dar opowiadania, obrazowy, działający na naszą wyobraźnię, sugestywny i zawsze podbarwiony humorem. Chłonęliśmy niemal każde słowo i, co najważniejsze, tylko dzięki niemu, potrafiliśmy śmiać się serdecznie, a to nie było łatwe w naszej trudnej sytuacji. Mówił też: „Nie martwcie się, wszystko przeminie, tylko wszystko zapamiętajcie, rejestrujcie dokładnie w swojej pamięci to, co tutaj przeżywacie, notujcie, bo to przejdzie do historii wygnańców polskich. Wierzę, że te tragiczne dzieje waszego losu będziecie opowiadać kiedyś swoim dzieciom, a może nawet swoim wnukom." Na razie wspominam jego opowiadania i uśmiecham się w myślach do nich. Brak nam go bardzo, ale równocześnie cieszymy się, że ma już za sobą tę nieludzką pracę, że nie jest głodny. U niego na dalekim południu jest teraz z pewnością ciepło. U nas silne mrozy i zawieje. Tak trudno było nam przetrzymać pierwszą zimę, a ta już jest czwarta. Dobrze, że tego nie wiedzieliśmy wcześniej. Żyjemy więc nadzieją, że to może..., że to z pewnością ostatnia już zima tutaj. Nasz gospodarz choruje, bardzo kaszle, nie wychodzi do pracy. Kola i synek Niusi przychodzą do nas często, ale nie na długo. U was chołodno — mówią i wracają do siebie. Obie z mamusią siedzimy zakutane w chusty, nogi okrywamy kocami i machamy nieustannie drutami, robiąc swetry i czapki. Na naszych odmrożonych rękach pojawiły się odciski. Adaś 232 pracuje nadal przy drzewie, przeważnie z kolegą, Leszkiem Dziubkiem, a czasem z księdzem Tadeuszem. Pewnego styczniowego dnia ktoś puka do naszych drzwi. Otwieram. — Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. — Na wieki, wieków. Amen — odpowiadamy. Widzę uśmiech na twarzy księdza Tadeusza i jego pogodne oczy, a dopiero potem całą postać w waciaku i walonkach. Wita się z nami serdecznie. — To ty jesteś Basia Piotrowska? Przyszedłem podziękować za życzenia świąteczne i pobłogosławić temu domowi. Cisza. — Nie wiemy, co odpowiedzieć z wielkiego przejęcia i radości. Uśmiechamy się. — A zatem pomodlimy się wspólnie — mówi ksiądz Tadeusz. „Ojcze nasz, który jesteś w niebie", „Zdrowaś Maryjo, łaski pełna", „Królowo Korony Polskiej, módl się za nami" i „Pod Twoją Obronę". A później toczy się rozmowa, ksiądz Tadeusz zadaje pytania, chce wiedzieć o nas jak najwięcej. Chcemy zapalić pod kuchnią, aby poczęstować gorącym kirpicznym czajem, ale ksiądz Tadeusz dziękuje. Rozmawiamy o naszej Ojczyźnie i o naszej sytuacji tutaj. Ksiądz Tadeusz składa nam życzenia noworoczne, aby dobry Bóg dał nam siły do przetrwania, żebyśmy zawierzyli Jego Miłosierdziu i aby pozwolił nam wszystkim, którzy tego oczekujemy, powrócić szczęśliwie do Ojczyzny. Po chwili odchodzi, żegna się serdecznie. — Szczęść wam Boże, zostańcie z Bogiem. — Bóg zapłać, drogi księże Tadeuszu. Odprowadzamy go do furtki, jest silny mróz, ale świeci słońce. Patrzymy długo za odchodzącym, aż w końcu niknie nam z oczu sylwetka wspaniałego, nieustraszonego kapłana. Nasi gospodarze przekazują nam wiadomości z radia: wojska sowieckie zaczynają odnosić zwycięstwa, różne ich fronty posuwają się do przodu, Front Białoruski, Ukraiński, Doński, Leningradzki, Bałtycki i jeszcze jakiś inny. Ile tych 233 frontów, nie jestem w stanie zapamiętać. W każdym razie posuwają się coraz bardziej na zachód. W styczniu 1944 zostaje odblokowany Leningrad. Myślimy i rozmawiamy teraz dużo o naszej ukochanej Ojczyźnie, wieczorem w moim pamiętniku piszę: Miłości Ojczyzny, Ty kwiecie wiośniany, rozkwitłaś w mym sercu jak kwiat mi nieznany. Bo, gdym straciła, prawdziwie pokochałam i miejsce najpiękniejsze w sercu dla Ciebie wybrałam. Miłości Ojczyzny, Ty nigdy nie zgaśniesz, Ty nie przekwitniesz jak kwiaty w jesieni, a z podsycanych iskier właśnie zapłoniesz wstęgą gorętszych płomieni. Piszemy list do Zbyszka w Iraku. Często odwiedza nas pani Kołynyczowa z dziećmi, zawsze coś przynosi pod chustą, zawsze czymś nas poratuje. Jak mówi, ma jeszcze trochę rzeczy z Polski na wymianę. Opowiada nam, że kiedyś załamała się zupełnie, ogarnęła ją czarna rozpacz i zaczęła płakać. Wtedy podchodzi do niej trzyletnia Martusia, pociesza ją i pyta: — Mamusiu, powiedz dlaczego ty tak płaczesz? — Dlatego, że nie mam dla was nic do jedzenia. Martusia idzie do kącika, coś tam szuka i przynosi mały kawałeczek chleba. — Zobacz, już nie płacz, Martusia ma chlebek, schowała na ciężkie czasy. U naszych gospodarzy zacieśnia się coraz bardziej. Znów przyjechali jacyś krewni. Zaczynamy szukać nowego mieszkania. Za styczeń wypłacono nam 205 rubli, jest nam bardzo ciężko. Luty również bardzo mroźny, ale ma tę przewagę nad styczniem, że jest bliżej wiosny. Zrobiłyśmy w końcu własny sweter, sprzedajemy go na barachołce za 300 rubli. 234 Niedawno w pobliżu nas miało miejsce wprost niezwykłe wydarzenie, zupełnie jak z powieści, a jednak prawdziwe, choć trudne do uwierzenia. Otóż jedna z Polek chciała kupić mleko i nigdzie nie mogła go dostać. Ktoś jej poradził, że na pewno dostanie w takim dużym domu, gdyż gospodyni sprzyja Polakom i być może jej nie odmówi. A więc poszła tam. Przy tej okazji porozmawiały sobie dłużej o różnych sprawach, także o rodzinie. Nasza Polka miała już wychodzić, ale na zakończenie wspomniała jeszcze o tym, że kiedyś miała starszą siostrę, która w 1915 r. zakochała się w rosyjskim żołnierzu. Rodzice nie wyrażali zgody na małżeństwo, więc ona wbrew ich woli razem z nim uciekła — historia bardzo romantyczna — ale słuch o niej zaginął. Dotąd nie wiadomo, gdzie ona jest. Kobieta słuchając tej opowieści nie mogła przemówić słowa, w końcu zapytała: — Powiedzcie mi, skąd pochodzicie i jak się nazywacie z domu. — Nazywam się... Kobieta z płaczem rzuciła się jej w objęcia. — To ja jestem twoją siostrą. I tak odbyło się po wielu, wielu latach spotkanie dwóch sióstr. Radość była ogromna z odnalezienia się, a stało się to wszystko przypadkowo za sprawą zwykłego mleka. Wszyscy przeżyliśmy to bardzo, pomimo, że bliżej nie znaliśmy tej Polki, ale było to wprost zdumiewające spotkanie. 22 marca dostajemy zupełnie niespodziewanie 1-kilogramową paczkę z Tel-Awiwu z ciepłą bielizną. A więc z pewnością Zbyszek zadziałał. W marcu 1944 odjeżdża z Semipałatyńska ksiądz Tadeusz Fedorowicz, zaniesie Chrystusa Eucharystycznego naszym polskim żołnierzom i razem z nimi będzie podążał do Ojczyzny. Nam pozostaje modlitwa wdzięczności i nadziei. Polskie wojsko po wielkim wykrwawieniu się w bitwie pod Lenino (jak bardzo żal chłopców) posuwa się na zachód ku Ojczyźnie. Z sowchozu nadeszła wiadomość, że w styczniu 1944 zmarł pan Antoni Hałabura, lat 42 i pani Hyszkowa, lat 65. I znów okres Wielkiego Postu. Przeżywamy szczególnie nabożeństwo Drogi Krzyżowej, tak bardzo nam bliskie. Jest już cieplej, zbliża się następna wiosna, która jest tak bardzo krótka, że prawie niezauważalnie przechodzi w upalne lato. Kurs buchalteryjny Wiosna i lato 1944 Mamusi udaje się wreszcie znaleźć nowe mieszkanie przy ulicy Gogola 7 u pani Eleny Giro, nauczycielki. Dom jest duży, ładny, drewniany, bliżej śródmieścia. Gospodyni wynajmuje nam kuchnię. Jest to znów pierwsza od wejścia, przejściowa izba, ale znacznie większa niż u Iwanowych, z dwoma dużymi oknami i typowym, ruskim piecem. Gospodyni ma dwie córeczki: ośmioletnią Tamarę i sześcioletnią Swietłanę, jej mąż jest na froncie. Dookoła domu spory plac z drzewami, ogrodzony płotem. — Ciekawe, czy w zimie będzie tutaj ciepło, taka duża izba do opalenia. Ale mamusia spojrzała na mnie z wyrzutem. — Co ty, dziecko, mówisz, przed zimą na pewno wrócimy. Tak, rzeczywiście nie zastanowiłam się nad tym, co mówię. Pani Giro odpowiadana moje wątpliwości co do ciepła (zrozumiała o czym mówimy): — Przecież ciepło nie zależy od wielkości izby, ale przede wszystkim od ilości spalanego opału. Zrozumieliśmy teraz, dlaczego wynajmuje nam tę izbę. Po 237 prostu sama nie jest w stanie opalić wszystkich pomieszczeń, a opal jest bardzo drogi i można kupić go tylko okazyjnie. Po wilgotnej, ciemnej kuchni przy ul. Uczylicznej, ta jest jasna, widna i czysta, tylko nie ma w niej światła elektrycznego, niemniej wydaje nam się, że wprowadzamy się do pałacu. Nasza nowa gospodyni jest inteligentna i sprawia wrażenie bardzo energicznej osoby. Sprowadzamy się w kwietniu i w kwietniu zatrudniamy się z bratem ponownie na ogrodach. Tym razem nie otrzymujemy już swojej ubiegłorocznej działki pod uprawę. Natomiast nasza gospodyni wydziela nam miejsce na dwie grządki w swoim ogrodzie przy domu. Dziękujemy jej serdecznie. Zasadzimy pomidory, ogórki i marchew, bo te najłatwiej rodzą się na tej ziemi i są naprawdę okazałe. Dziewczynki, Tamara i Świetlana, są niezbyt grzeczne, biją się, hałasują i ciągle sprzeczają, z pewnością tak jak dzieci na całym świecie, ale ja już odzwyczaiłam się od tego dziecięcego hałasu z byle jakiego powodu. A poza tym, o dziwo, grymaszą przy jedzeniu. Jak można grymasić w dzisiejszej rzeczywistości? Widocznie można, widocznie jeszcze nie są naprawdę głodne. Mamusia znów nam przypomina o naszym grymaszeniu kiedyś. — Mamusiu kochana, ale ja już ci mówiłam, że to było tak dawno i trwało tak krótko, bo to były nasze szczęśliwe lata, a to „teraz" jest takie długie, takie męczące i takie... głodne. Żyjemy z dnia na dzień. Do pracy niewiele stąd dalej, droga inna, ale też prowadzi koło cmentarza kazachskiego. Praca na ogrodach znów ciężka, jak w ubiegłym roku i, pomimo że jestem o rok starsza, wcale mi sił nie przybyło, a nawet szybciej się męczę. Znów ku mojej radości spotykam się z Maszą. — Widzisz, Basia, mówiłam, że będziecie zimować, a kto wie, czy jeszcze na jedną zimę nie zostaniecie. — Daruj, Masza, ale teraz to już ci nie uwierzę, przyjmę to jako żart. — A no, uwidim (zobaczymy) — odpowiada Masza. Nie chce mnie denerwować, więc nie wraca do tego tematu. Otrzymuje listy od męża z Pierwszego Frontu Ukraińskiego i znów je nam odczytuje podczas przerwy obiadowej. Lubię ją wtedy obserwować, jest taka rozpromieniona i wewnętrznie radosna, wydaje się o wiele ładniejsza. Adaś z Leszkiem Dziubkiem znów wypasają krowy. W kwietniu, ogromne roztopy. Mały cielak ze stada zaczął się topić, zanurzał się coraz głębiej. Adaś przyszedł mu z pomocą — sam niemal nie przepłacił tego życiem. Skończyło się silnym bólem i obrzękiem stawu kolanowego. Przez dłuższy czas nie mógł chodzić. 9 kwietnia, święto Wielkiejnocy. Na środku stołu nasz krucyfiks, a na talerzyku jedno jajko i to z trudem zdobyte. Dzielimy się nim i myślimy o naszych najbliższych. Co z nimi będzie, przecież linia frontu zbliża się do nich. O Boże, miej ich w swojej opiece, nie pozwól im zginąć. Dziś Chrystus zmartwychwstał. A kiedy nasza Ojczyzna? Tamara pyta, kto to jest na tym krzyżu, a jeśli Bóg, to dlaczego dał się przybić do krzyża? Czy to znaczy, że ludzie są silniejsi od Boga? Próbuję śpiewać „Wesoły nam dzień dziś nastał", ale jakoś nie bardzo mi wychodzi. Dziewczynki coraz częściej przychodzą na rozmowę, ale matka równie często je odwołuje. Z wielkim pietyzmem zaczynamy uprawiać nasz własny skrawek ziemi koło domu. 16 maja — dzień św. Andrzeja Boboli. Stawiam przy jego obrazku kwiaty, które świeżo zebrałam w drodze powrotnej z pracy. Lato, jak zwykle, jest bardzo gorące. Praca na ogrodach ciągle ta sama: podlewanie i pielenie, pielenie i podlewanie. Z domu wychodzę bardzo wcześnie, wraz ze wschodem słońca, jest cicho i pięknie, różowy świt. Modlę się „Na Anioł Pański". — Droga piękna o poranku i choć nie słychać bicia dzwonów, wielbię Cię, Boże, Stwórco świata i śpiewam „Kiedy ranne wstają zorze, Tobie ziemia, Tobie morze, Tobie śpiewa żywioł wszelki, bądź pochwalon, Boże wielki". Mijam kazachskie lepianki i wychodzących z nich ludzi. 239 Zaczyna się nowy dzień, słychać płacz małych dzieci, kobiety z wiadrami idą po wodę, ubrane przeważnie w pomarańczowe spódnice i białe chustki na głowie. Dalej droga prowadzi wzdłuż strumienia, który wpada do Irtysza, a potem koło wzgórza z kazachskim cmentarzem i wkrótce jestem „na ogrodach". Słońce przebija się szybko przez różowy świt i po chwili świeci pełnym blaskiem, robi się od razu gorąco i upalnie. Droga powrotna jest bardziej męcząca, prowadzi pod górę, a powietrze stoi zastygłe w swym bezruchu — nie ma czym oddychać. Dziś kobiety proszą mnie, żebym podczas przerwy w pracy pośpiewała im nasze polskie piosenki. Najbardziej przypadają im do gustu: „Czerwony pas", „Góralu, czy ci nie żal" i „Nie noszą lampasów, lecz szary ich strój". — Basia. powiedz, a co ty sobie nucisz, idąc po wodę, bo te melodie też nam się podobają? — To są pieśni Maryjne, bo teraz jest miesiąc maj, poświęcony szczególnie Najświętszej Maryi Pannie — Królowej świata. — I ty się modlisz śpiewając, a pamiętasz o nas? Nadeszły moje 17 urodziny. Tak, skończyłam dzisiaj siedemnaście lat. A co z moją nauką? Czy już przekreślone są moje marzenia zostania lekarzem? Nadal nie ma żadnej wiadomości od tatusia. Jest mi szczególnie smutno w tym dniu, bo on na pewno myśli dziś o mnie. Już blisko pięć lat nie widzieliśmy się. Chciałabym się pochwalić, jak bardzo wydoroślałam. Nasza gospodyni jest zadowolona z pocieszających wieści z frontu: Niemcy odpierani, komunikaty o zwycięskich bitwach, front zbliża się już do granic Polski, według nich do zachodniej Ukrainy. Niedługo walki zaczną się toczyć w naszej umęczonej Ojczyźnie, ginie tyle ludzi. Modlimy się w intencji wszystkich drogich naszym sercom, a także za tych nieznanych. Niemcy z pewnością przegrają wojnę, a więc nasz powrót jest coraz bliższy. Tyle planów na przyszłość snuje się w mojej siedemnastoletniej głowie, tyle marzeń. 240 Któregoś dnia Masza nie przychodzi do pracy. Z pewnością jest chora — mówią kobiety. Po kilku dniach wraca w czarnej bluzce i czarnej chusteczce na głowie. Jest bardzo blada, nie mówi nic, ale my domyślamy się. Mąż jej zginął na froncie. Całuję ją serdecznie, zapada jakaś majestatyczna cisza, jakbyśmy chciały w ten sposób uczcić jego pamięć, prawie wcale nie rozmawiamy. Podczas odpoczynku siedzimy na trawie pod drzewami, Masza cicho płacze. Jeszcze tak niedawno czytała w tym miejscu listy, żyła nadzieją jego szybkiego powrotu, czekała razem z dziećmi na ten dzień, a stało się inaczej. W końcu ocierając łzy mówi: — Wojna ma się ku końcowi, a jeszcze tylu ludzi zginie, osierocając swoje rodziny. Następnego dnia ma ciężki atak malarii, wykonujemy za nią jej normę, dziękuje nam uśmiechem. Od polskich Żydów, mieszkających w pobliżu, dowiaduję się, że w szkole zawodowej niedaleko nas jest zorganizowany trzymiesięczny kurs buchalteryjny. Kazachski Uczebnyj Kombinat przygotowuje kadry buchalterów. Jeszcze przyjmują kandydatów. Zajęcia odbywają się w godzinach 18-22, a w niedzielę trwają 8 godzin. Ciekawe, czy mnie przyjmą? Tak bardzo chcę się uczyć, więc niech będzie buchalteria, o której zresztą nie mam zielonego pojęcia. Ale jakie ja mam właściwie kwalifikacje? Tylko sześć klas szkoły powszechnej, niedokończona nigdy siódma klasa. Mimo to zgłaszam się do zapisu, prosząc o wciągnięcie w rejestr kursantów. Przeprowadzają ze mną wstępną rozmowę, coś w rodzaju egzaminu i ku mojemu ogromnemu zdziwieniu zostaję przyjęta. Widocznie tak bardzo potrzebują buchalterów, że nawet moje skromne wiadomości z matematyki wystarczają do przyjęcia. Z bólem serca wpłacam moje ciężko zarobione na ogrodach ruble. Pocieszani się tym, że zdobędę zawód i będę pracować w zupełnie odmiennych warunkach, siedząc przy biurku, a może nawet w ciepłym pomieszczeniu. I z pewnością będę więcej zarabiać. Ale teraz tak bardzo jest nam ciężko, a ja idę na kurs. Poza tym myślałam, że nauka jest darmowa. Niestety, nie mogę się 241 już wycofać, wszystkie formalności zostały załatwione. Wracam do domu zmartwiona, a mamusia mówi: — Nie doceniałam swojej córki, musisz być bardzo zdolna, skoro cię przyjęli. Tylko czy dasz radę w uczeniu się i przygotowywaniu do egzaminów po takiej długiej przerwie w nauce? Adaś kwituje to milczeniem. Oto od jutra mój rozkład dnia: 5 — 17 praca na ogrodach, 18 — 22 kurs. A więc niewiele już pomogę przy robieniu swetrów. Po pierwszym dniu kursu dochodzę do wniosku, że to nie takie trudne (chwała polskiej Szkole Powszechnej nr 15 im. EwarystaEstkowskiego w Poznaniu i mojej drogiej nauczycielce matematyki, pani Nowakównie). Będą następujące przedmioty: 1. Polityka 2. Podstawy państwowego i pracowniczego prawa 3. Buchalteria 4. Organizacja i planowanie przedsiębiorstwa 5. Statystyka 6. Gospodarcze obliczenia (wyczislenija) 7. Analiza gospodarczej działalności 8. Szkolna praktyka. Na kursie jest 80 osób. Jesteśmy podzieleni na dwie grupy po 40 osób. W mojej grupie są dwie polskie Żydówki i jeden polski Żyd. Wszyscy oni chodzili w Polsce do gimnazjum, a więc z ich pomocą, którą sami zadeklarowali, z pewnością dam sobie radę. Rózia a 21 lat i jest niezwykle piękna, a przy tym bardzo mądra. Uczymy się w prawdziwym budynku szkolnym z typowymi szkolnymi ławkami (jak dawno nie siedziałam w ławce), w klasie z katedrą i tablicą. Aż Iza kręci się w oku na samo wspomnienie naszej polskiej szkoły. Na przerwach moi żydowscy współkoledzy wyjaśniają mi wiele spraw, są inteligentni i uczynni. Tylko po co do programu tak krótkiego kursu, 242 zamiast większej liczby godzin przedmiotów zawodowych, włączona jest polityka? Czy nie szkoda na nią czasu? Wykładowca polityki przekazuje nam wiadomości historyczne, głównie o Leninie, zjazdach partii komunistycznych, Marksie, Engelsie i o rewolucji październikowej. Jest to zupełna nowość dla mnie. Dobrze, że do tego rodzaju spraw mam odpowiedni dystans i wychowanie prawdziwie patriotyczne. Nasz naród ma taką wspaniałą historię, człowiek jest dumny z bycia Polakiem, cierpi, jak ojcowie, za sprawę Ojczyzny i przyczynia się do zapisania nowej karty w jej dziejach. Jakże więc obco i nienaturalnie brzmią takie hasła jak: walka klas, proletariat, masy. Gdzieś zgubił się człowiek, liczy się tylko wydajna praca, wykonywana norma. Niemniej patrząc na mój rozkład dnia i ja do takich ludzi należę. Zresztą ile godzin dziennie można pracować o głodzie, podczas mrozów i upałów, ile można? Stale mówić i przypominać nam 0 wydajności pracy, to jest naprawdę nieludzkie. Widocznie chodzi o to, żeby zmęczony młody człowiek nie miał czasu na wejrzenie w siebie. A teraz na tej polityce aż do znudzenia słuchamy o sprawiedliwości społecznej, o wyższości tego ustroju nad innymi, o normie i o pracy, odmienianej przez wszystkie możliwe formy gramatyczne i przypadki. O pracy bez końca, bez końca, same slogany. — Jakoś to wytrzymam, gdyż z pozostałych przedmiotów jestem zadowolona. 19 czerwca otrzymujemy z Komitetu Polskiego 40 rubli, 6 kg mąki, 3 kg grochu, 1,5 litra oleju, 0,5 kg soli i 1,2 kg mydła. Znów wielka radość, bo już było bardzo krucho. Drzewo musimy w dalszym ciągu kupować na zagotowanie wody 1 naszych skromnych posiłków. Od czasu do czasu Adasiowi udaje się wykupić „chlebnyj pajok" — 1,5 kg chleba. Jest to dla nas wielkie święto. Mamusia dzieli wówczas chleb z iście aptekarską dokładnością, z wielką precyzją. Uważa, żeby nie uronić żadnej kruszyny. Nasze oczy wpatrzone są w jej ręce. Tyle trudu, a podzielony chleb znika momentalnie. Jesteśmy ciągle jego żądni, bo tak niezmiernie rzadko pojawia się na naszym stole. 243 Piszemy listy do rodziny i przyjaciół na Podole i do Lwowa, może któryś z nich dojdzie. Za czerwiec wypłacono nam w Artelu 152 ruble. W naszym ogródku przy domu zaczynają dojrzewać warzywa. Teraz wszystkie niedziele mam zajęte przez kurs. Idąc przyglądam się odświętnemu rytuałowi kazachskich kobiet. Otóż, siedzą one na progu swoich lepianek, prowadzą ożywioną rozmowę i równocześnie robią wzajemny przegląd swoich głów. Wygląda to mniej więcej tak: jedna z nich siedzi, druga na wpół leżąc kładzie głowę na jej odświętnej spódnicy i leniwie poddaje się iskaniu. Czynność ta odbywa się przy pomocy niewielkiego metalowego przedmiotu w rodzaju nożyka. Patrząc na tę scenę odnosi się wrażenie, że to iskanie sprawia im swoistą przyjemność. Wypoczywają w ten sposób, grzejąc się na słońcu i nie tracąc czasu na próżne gadanie. Ta czynność ich nie krępuje, siedzą prawie na ulicy, a przypadkowo zagadnięte o coś, odpowiadają nie przerywając swoich czynności. Potem piją czaj, a dzieci czekają na swoją kolejkę, kiedy i one będą mogły położyć swe głowy na matczynych spódnicach. 3 lipca, w poniedziałek Adaś wyjeżdża do kołchozu Biełogacz, oddelegowany do pracy na dwa tygodnie. Będzie nam smutno bez niego, ale cóż możemy poradzić. Już prawie miesiąc uczęszczam na kurs i jakoś daję sobie radę. Wiedza buchalteryjna nawet mi odpowiada, ale nie myślę, że na tym skończę moją edukację. Linia frontu jest już na terenie naszej Ojczyzny, walki toczą się na Podolu, Wołyniu, Polesiu. Jak zmienia się bieg historii. —W 1939 byliśmy w Uściługu na Wołyniu nad samym Bugiem, kiedy wrogie nam wojska sowieckie i wojska niemieckie we wzajemnej przyjaźni poszarpały naszą Ojczyznę i stanęły naprzeciw siebie, wyznaczając granicę na Bugu. Teraz walczą przeciwko sobie. — Jak nasi dojdą do Berlina, będzie koniec wojny —mówi gospodyni —już niedługo zaczniecie szykować się do powrotu. 244 — A jak myślicie, kiedy dojdą do Berlina? — pyta mamusia. — Myślę, że najpóźniej na wiosnę. Jeśli wierzyć tym słowom, to jeszcze jedna zima tutaj przed nami. Już zniszczyły się nasze walonki i w zimie nie będzie można ich założyć. Trzeba kupić nowe, ale niestety są bardzo drogie, kosztują aż 400 rubli, a ciepłe pończochy 70 rubli. Nie, to niemożliwe, niemożliwe, żebyśmy jeszcze zostali... 16 lipca w dniu swoich szesnastych urodzin Adaś wraca z Biełogacza bardzo zmęczony. Na stole czekają na niego trzy wielkie pomidory z naszego ogródka. Adaś urodził się we Lwowie w dzień Matki Bożej Szkaplerznej, a dziś, w ten piękny dzień toczą się walki w okolicach Lwowa. Myślę, że niedługo odzyska wolność nasz kochany, rodzinny Lwów. Śledzimy teraz bardzo uważnie przesuwanie się frontu. 24 lipca zostaje wyzwolony Lublin, 27 lipca Lwów. Słyszycie Sybiracy, nasze drogie sercu miasto jest wolne! Nasz ukochany Lwów, który tyle wycierpiał jest nareszcie wolny! Nasz entuzjazm nie ma granic, niebywała radość wśród rodaków. Przecież do Lwowa będziemy mogli już wrócić. Ale jeszcze nie koniec wojny, na razie nikt o nas nie myśli. Natomiast z pewnością nawiązana zostanie łączność, nareszcie dowiemy się o losie najbliższych. Będziemy czekać z niecierpliwością na wiadomości z kraju, oby tylko dobre. Mamusia zachorowała, była na badaniu u doktora Wojno, lekarza z Polski. Całe szczęście, że nic groźnego. Na zaświadczenia lekarskie otrzymuje z Komitetu Polskiego 3 paczki zupy „Dehydrated" i 40 dkg tłuszczu. W sierpniu 1944 pracuję nadal na ogrodach. Kurs buchalteryjny dobiega końca. Jestem już porządnie zmęczona, wracam po godzinie 22. Dobrze, że polscy Żydzi odprowadzają mnie do domu. Wieczory przyjemne, chłodne, nareszcie można swobodnie pooddychać po upalnych dniach, niebo usiane gwiazdami. Idąc rozmawiamy, przeważnie są to rozmowy o Polsce. 245 Niedługo końcowe egzaminy. Uczę się do późnych godzin nocnych przy naszej małej, mocno kopcącej kopciłce. Na egzaminach z czterech przedmiotów otrzymuję wynik bardzo dobry, a z pozostałych czterech dobry, w tym, oczywiście, z polityki. 7 sierpnia 1944 r. otrzymuję udostowierenie — zaświadczenie z fotografią o ukończeniu kursu dla buchalterów i kwalifikacje buchaltera na pracę w tym zawodzie. Ja — buchalter! Nigdy mi się to nawet nie śniło. Jakie to dziwne, sama sobie nie dowierzam, ale zaświadczenie leży przede mną, a więc to fakt. Zaczynam szukać pracy zgodnie z kwalifikacjami i znajduję ją w Inspektoracie Szkolnym, w którym miałam ćwiczenia praktyczne. Poznałam tam wówczas księgową Sonię, bardzo miłą, młodą i kulturalną dziewczynę. Nawet zaprzyjaźniłam się z nią. Do pracy mam się zgłosić 1 września. Od Soni dowiaduję się, że niedługo ma powstać w Semipałatyńsku polska szkoła. — Soniu droga, czy ty mówisz poważnie, czy to w ogóle jest możliwe, czy to pewna wiadomość? Powiedz coś więcej na ten temat. Wpadam szczęśliwa do domu, dopiero słowa mamusi ostudzają moją radość. — Teraz organizują szkołę, przed samym naszym powrotem? Coś w tym musi być, coś za tym się kryje. Mamusia bardzo nieufnie podchodzi do sprawy. — Widocznie nieprędko wrócimy, nieprędko nas stąd wypuszczą. A mówiąc ich językiem, mając darmową siłę roboczą, nie mają interesu w odesłaniu nas. —Mamusiu, rok szkolny zaczyna się we wrześniu, a może dopiero na wiosnę wojna się skończy, więc chociaż trochę się pouczymy. Przecież będą uczyć polscy nauczyciele, którzy razem z nami zostali wywiezieni. Proszę, nie gaś mojej radości, może tak źle nie będzie, przecież jak będziemy mieli wracać, to naukę się przerwie. Wkrótce zapada decyzja Jest już pozwolenie władz radzieckich na zorganizowanie polskiej szkoły. Młodzież i dzieci 246 przyjmują tę wiadomość entuzjastycznie. Będziemy się nareszcie uczyć, będziemy razem, zmieni się nasze codzienne życie. 9 sierpnia otrzymujemy list od Zbyszka z Iraku. Pisze w nim, że czuje się znacznie lepiej i wkrótce wyjedzie dalej. W pracy dzielę się swoją radością z polskiej szkoły. Masza zmieniła się bardzo, stała się milcząca, zamknięta w sobie, zmizerniała. Wyobrażam sobie, co przeżywa. Jest bardzo gorąco, więc podlewamy do późna. Wracając z pracy lubię odpoczywać na wzgórzu, skąd roztacza się piękny widok. Jest cisza i jest mi dobrze. Często obserwuję z tego miejsca zachód słońca, zupełnie jak w bajce, siedzę wpatrzona i oczarowana. 25 sierpnia przychodzi następny list od Zbyszka z Iraku. Pisze, że wyjeżdża do Palestyny. List jest pełen zatroskania o nas. Zbliża się wrzesień, idę do Inspektoratu zawiadomić, że nie podejmę pracy buchaltera, bo zostanę uczennicą polskiej szkoły. Odwiedzam Sonię, rozumie moją decyzję, niemniej żałuje, że nie będziemy razem pracować. — Basia, jak wy przeżyjecie, jeśli oboje będziecie się uczyć? — Słuchaj Sonia, przecież zatrudnię się w Artelu i po lekcjach będę robić swetry, a brat będzie pracował dorywczo. Wiesz, nie mogę doczekać się tego dnia, w którym znajdę się w szkole. Polska szkoła Jesień 1944 Wreszcie nadchodzi ten wielki dla nas dzień wrześniowy. My, polskie dzieci i polska młodzież, zbieramy się przed budynkiem po starym kazachskim teatrze, przekazanym na naszą szkołę. Jest to drewniany stary dom, sale ma widne i duże, ale sporo szyb powybijanych, zasłoniętych dyktą. W izbach czarne piece posłużą na razie jako tablice. Ale najważniejsze, że są szkolne ławki z pulpitami, wprawdzie stare i bardzo zniszczone ale odtąd będą nasze i my w nich zasiądziemy. Stoimy wszyscy uśmiechnięci i radośni, widzimy, jak jest nas bardzo dużo chyba około 500. Przyszliśmy na spotkanie z polską szkołą w Senupałatyńsku, będziemy ją tworzyć razem. Dyrektorem szkoły została pani Kazimiera Wróbel — polonistka, a jej zastępcą pan Jan Kotowicz. Zebrało się grono nauczycielskie przyglądamy się im z zaciekawieniem. Nikt z nas jeszcze nie wie, do której klasy zostanie zakwalifikowany po długoletniej przerwie w nauce. Szkoła, na wzór radziecki, ma być dziesięcioletnia. Zapada decyzja wstępnego egzaminu, właściwie 248 wstępnej orientacji, co jeszcze pamiętamy. Będzie to ocena możliwości uzupełnienia braków. Na razie jest uroczyste otwarcie szkoły. Pani dyrektor wygłasza piękne, podniosłe i wzruszające przemówienie, przytacza fragmenty poezji Adama Mickiewicza. Słuchamy z zapartym tchem, chłoniemy każde słowo —jaka piękna jest nasza mowa ojczysta, mowa polska! Jedna z dziewcząt, Ala Petecka z Czortkowa, wspaniale recytuje „Odę do młodości", potem przedstawiają się nam nasi nauczyciele. Jakże jesteśmy im wdzięczni za to, że podejmują się uczenia w tych niezwykle ciężkich warunkach, że biorą na siebie taki obowiązek. Obserwują nas, zauważają nasz entuzjazm, wielki zapał do nauki i wdzięczność wypisaną na naszych twarzach. Myślę, że jest to dla nich największa radość i podziękowanie za podjęty trud. Przecież nikt z nas nie przyszedł z przymusu czy obowiązku. Wszyscy stawiliśmy się na wezwanie polskiej szkoły, do której od tak dawna tęskniliśmy, z wielkiej potrzeby naszych młodych umysłów i serc. Po wstępnym egzaminie zostaję przyjęta do klasy dziewiątej. Jestem bardzo szczęśliwa, aż sama nie wierzę, że nasi nauczyciele tak wysoko ocenili moje wypracowania i wypowiedzi. Wygląda na to, że nie straciłam żadnego roku. Mój brat zostaje przyjęty do klasy siódmej. W klasie dziewiątej będzie na razie dziewięcioro uczniów: Władek Alchimowicz, Hela Bar-tosiewicz, Hela Grysówna, Wera Kalińska i jej brat Mietek Kaliński, Basia Piotrowska (ja), Irka Saraniecka, Romek Taberski i Lala Zgoda. Wyznaczono nam klasę. Zaczynamy od sprzątania, chcemy możliwie jak najszybciej doprowadzić do stanu używalności nasz nowy przybytek wiedzy. Różne ścierki, szmaty idą w ruch. Poznajemy się przy tym wzajemnie. Nie znaliśmy się dotąd, rozrzuceni po krańcach miasta, a rodzeństwo Kalińscy mieszkają aż za Irtyszem w Żana Siemiej. Z nauczycieli będą uczyć w naszej klasie: p. S. Fabian — geograf (wychowawca klasy) p. Kazimiera Wróbel — język polski i literatura 249 p. Maria Łęczycka — historia p. E. Turska — fizyka i chemia p. Aldona Szczepanowska — matematyka p. Zofia Koryncka — przyroda p. Stefania Piątkiewicz —język angielski. Języka rosyjskiego, ani Literatury rosyjskiej nie mamy w tej klasie. Nareszcie nadszedł pierwszy dzień nauki szkolnej. Na lekcji polskiego siedzę, jak to się mówi, z rozdziawioną buzią, zasłuchana w każde słowo. Podobnie na lekcji historii, którą prowadzi pani Łęczycka. Języka angielskiego będziemy się uczyli wszyscy od podstaw. Z geografią i przyrodą jakoś sobie poradzę, natomiast na matematyce i fizyce nie rozumiem dosłownie nic — abrakadabra. Jak to nadrobię, kiedy uzupełnię te kolosalne braki? Zaczynam się poważnie niepokoić. Niektórzy z moich koleżanek i kolegów już przed wojną uczęszczali do gimnazjum, im jest o wiele łatwiej. Liczę na Hele Grysównę, naszą wspaniałą matematyczkę, a także na Romka Taberskiego. Tylko że same chęci nie wystarczą, kiedy znajdziemy na to czas? Wyłącznie na przerwach, to jednak za mało. Chemia zainteresowała mnie bardzo i widzę, że bez niczyjej pomocy dam sobie radę. Poziom nauki jest wysoki i jak powiedziano, nie będą go obniżać. Kto chce się utrzymać w klasie, sam musi nadrobić ewentualne zaległości. A tych zaległości mam nadzwyczaj dużo. No cóż, nie ma rady, muszę poświęcić na nie długie nocne godziny i to przy kopciłce. Trzeba przyłożyć się solidnie do nauki. W ławce siedzę z Helą Bartosiewicz. Do szkoły staramy się ubrać jak najporządniej. Mam białą bluzkę z szafirowymi wyłogami z darów amerykańskich i szarą spódnicę oraz szary sweter zrobiony własnoręcznie z putanki. Na lekcjach notujemy wszystko bardzo dokładnie, bo głównie z tych notatek będziemy korzystać, podręczników przecież nie mamy. Dostaliśmy kilka prawdziwych zeszytów, ale to bardzo mało, jak na nasze potrzeby. Jest i na to sposób. Zdobywamy stare, 250 zniszczone, niepotrzebne nikomu, rosyjskie podręczniki, które służą nam jako zeszyty, piszemy po prostu w odstępach między wierszami. Ukochany przeze mnie przedmiot to literatura polska. Siedzę zasłuchana i dziwię się, że lekcja jest taka krótka, słuchałabym bez końca, przenoszę się w zupełnie inny świat. Pani Kazimiera Wróbel jest doskonałą polonistką. W szkole na ogół nie mówimy o tym, co nas gnębi, wszyscy bowiem dzielimy wspólny, tułaczy los. Chwile spędzane w szkole są naprawdę radosne, pomimo że nas często pytają i to na oceny. Staramy się przychodzić do szkoły w miarę przygotowani. Adaś pracuje jeszcze na ogrodach parę godzin przed szkołą lub po szkole. Będzie pracował do pierwszego października. Dozorcą i strażnikiem ogrodów jest Rumun o nazwisku Onczul (został przesiedlony do Semipałatyńska). To bardzo życzliwy człowiek, wie jak nam ciężko. Choć pilnuje mienia państwowego, to jak nikt nie widzi, daje Adasiowi trochę warzyw do torby. Mamusi przekazuje adresy swoich braci w Rumunii. — Daję wam te adresy, bo nie wiem, co ze mną będzie, a wy może wcześniej wrócicie, to bardzo proszę, napiszcie do moich braci. — Obiecujemy, jeśli tylko wrócimy. 15 września 1944 otrzymujemy pierwszą kartkę z kraju, od wujka Włodzia Buchelta z Czortkowa (brata babuni). Ogarnia nas dziwny niepokój przed jej przeczytaniem. Mamusi drżą ręce, ogląda kartkę, ma złe przeczucia. Wujek pisze, że rodzina z Barysza, tzn dziadziuś i ciocia Zosia Bieniecka z mężem i dziećmi uciekli dosłownie w ostatniej chwili przed napaścią Ukraińców, nie zabierając niczego. Prawdopodobnie udali się do Biecza, do wujka Suchodolskiego. Niestety, z przykrością i wielkim bólem donosi, że nasza ukochana babunia nie żyje, zmarła 15 listopada 1942. Najmłodszy brat mamusi, Roman Buchelt, mając 22 lata zginął w partyzantce w lutym 1943 w lesie koło Monasterzysk. Pierwsza wiadomość, na którą czekaliśmy, a jakże tragiczna. Rozpacz w naszym domu. 251 Staram się pocieszyć mamusię, jak tylko potrafię, ale nie znajduję odpowiednich słów, płaczemy wszyscy. Babunia Melania nie żyje. Była taka zatroskana o nasz los. Jak pisała jeszcze w 1940 ciocia Zosia, babunia bardzo się załamała po naszym wywiezieniu. Straciła swój pogodny wygląd, stała się zamyślona, po nocach często płakała, modliła się o nasz powrót i ciągle czekała... A teraz już nie żyje, miała 63 lata. Zmarła jeszcze przed Jędrusiem, dosłownie tydzień wcześniej. A Romuś nasz kochany, taki młody, przystojny i dobry chłopiec, oddał życie za Ojczyznę. Dziś nie potrafimy nic robić, płaczemy i modlimy się. — O, Boże, dlaczego tak się musiało stać, czy nie dość naszych cierpień? O, Boże, wybacz nam, jeśli nie rozumiemy Twojej woli... Odchodzą nasi najbliżsi. Od tatusia nie mamy żadnej wiadomości. Ciągła niepewność jutra. Zaczynamy bać się korespondencji. Mamusia źle się czuje. Po kilku dniach piszę w moim pamiętniku: „Mojej Babuni. Ja tak marzyłam, Babuniu, że gdy powrócimy do domu, do siebie, zastaniemy wszystkich... i Ciebie, Babuniu, lecz nie spełniły się moje marzenia. Już nigdy nie zobaczę Twych oczu dobrych, stroskanych, już nigdy nie będę mogła wyszeptać: Babciu, Babuniu, już nigdy nie ucałuję Twych rąk spracowanych." Jakaś cisza, jeśli chodzi o wiadomości z frontu. Nasza gospodyni mówi, że słyszała, że wojska są już niedaleko Warszawy. Dziś, 18 września, piszemy listy do wujcia Włodzia w Czortkowie, do stryjka Henia w Jaśle, do cioci Gieni w Tłumaczu, do wujka Józia w Śniatynie i do cioci Hali Gawrońskiej we Lwowie. A więc, na wszystkie możliwe strony. 19 września otrzymujemy następną kartkę z Barysza od pani Szmidtowej — te same smutne wiadomości o naszej rodzinie. Gospodyni, kiedy dowiedziała się o naszym nieszczęściu, złożyła wyrazy współczucia i ucałowała serdecznie mamusię. Dzielę się moim wielkim smutkiem z koleżankami 252 i kolegami, a także z nauczycielami, czujemy się wszyscy jedną wielką rodziną. Szkoła polska to nasz drugi rodzinny dom tu, na obczyźnie. Tu się spotykamy, tu się uczymy i tu przeżywamy wspólnie nasze radości i smutki. Nastaje październik, w szkole jest coraz zimniej, zaczynamy porządnie marznąć. A co dopiero będzie w zimie? Lepiej na razie o tym nie myśleć. Wydaje się, że nie sposób będzie tych sal opalić, ale nasz zapał do nauki jest tak ogromny, że wszystko inne staje się nieważne. Choć jesteśmy niedożywieni, głodni i nędznie ubrani, nasza młodość i pęd do wiedzy wszystko rekompensują. Mietek Kaliński potrafi się serdecznie śmiać z różnych szkolnych wydarzeń i zabawia nas komicznymi historyjkami, jego humor i nam się udziela. Tyle naszej radości, bo w domu czeka nas niekończąca się praca. Za wrzesień zapłacono nam w Artelu 284 ruble. Jest to bardzo niewiele, nie wystarcza nawet na nasze podstawowe potrzeby. Mamusia kupuje na bazarze pół kilograma wełny za 130 rubli, żeby zrobić sweter na sprzedaż. Siedzę do późna w nocy — nauka i swetry, swetry i nauka. Zaczynają się jesienno-zimowe dni. Opał nadal jest bardzo drogi. 16 października przychodzi list z Tłumacza od cioci Gieni (siostry babuni). Pyta, czy jesteśmy zdrowi, jak przetrwaliśmy bez pomocy rodziny, a zwłaszcza jak przetrzymujemy syberyjskie zimy. Ciocia ma nadzieję, że już wkrótce się zobaczymy. 18 października sweter na sprzedaż jest gotowy, dostajemy za niego na barachołce 520 rubli. Mamusia kupuje 0,5 kg kurdiuku (tłuszczu baraniego) i następne 0,5 kg wełny w kolorze morelowym. Zrobimy podobny sweter, bo wzór tego swetra w warkoczyki bardzo się podobał i było wielu chętnych do kupienia. Otrzymujemy wiadomość z sowchozu, że w kwietniu tego roku zmarła pani Popowiczowa, lat 68, a w czerwcu pani Butykowska i pan Gotfried, oboje po 63 lata. Starsi ludzie, nie wytrzymali. W szkole jest tak bardzo zimno, że siedzimy w paltach. 253 21 października pierwsza klasówka z języka polskiego, temat wolny: „Idę ulicami zburzonych miast". Opisuję wizję powrotu do Ojczyzny: „Wróciłam, serce przepełnia radość, lecz budzi się równocześnie lęk, czym powita mnie miasto rodzinne? Już idę ulicami mojego rodzinnego miasta — wielki ból i żal. Tu niegdyś piętrzyły się kamienice pełne życia — są tylko ruiny. Idę dalej z wielką trwogą, czy zastanę swój dom, który tyle wspomnień w sobie ukrywał, tyle nieocenionego szczęścia...". Wypracowanie zakończyłam strofą: 0 pieśni rodzinna, o pieśni ojczysta, przynieś nam wieść radosną, wesołą 1 rozgłoś całemu światu wokoło, że Polska, Ojczyzna nasza zmartwychwstała! Ja będę na ciebie pieśni czekała... Otrzymuję ocenę bardzo dobrą. Są wprawdzie błędy stylistyczne, ale ani jednego błędu ortograficznego. Natomiast sprawdziany z algebry, geometrii i fizyki, wypadają znacznie gorzej. Na przerwach douczamy się, pomagamy sobie wzajemnie, jak tylko potrafimy. Wybiegamy też myślami w przyszłość: jak to będziemy spotykać się w Polsce, odwiedzać, być może w różnych miastach. Prawie wszyscy chcemy pójść na wyższe studia. Wypowiadamy to nieśmiało, zwłaszcza wobec naszych drogich nauczycieli, którzy najlepiej wiedzą, jakie mamy szalone braki. Ale pomarzyć przecież można. Do naszej klasy dochodzi jeszcze dwoje uczniów: Lusia Motykiewicz i Józio Gebień. Zaczynają boleć mnie zęby i to tak bardzo, że nie mogę nic robić. Dowiedziałam się, że jest jeden dentysta w śródmieściu, ale bardzo trudno do niego się dostać. Mieszka przy głównej ulicy i podobno przyjmuje też u siebie w domu. Zaryzykowałam, stanęłam onieśmielona przed jedną z nielicznych kamienic i nie miałam odwagi wejść. Ból był jednak większy od mojego wahania. Zapukałam do drzwi i czekam. Po długiej chwili* 254 otworzyła mi kobieta w średnim wieku, elegancko ubrana. Przedstawiłam się, że jestem Polką i podałam powód wizyty. Spojrzała na mnie i poprosiła do pokoju, do prawdziwego ciepłego pokoju, w jakim nie byłam od lat. Pomimo bólu poczułam się dobrze. Po jakimś czasie przyszedł wysoki, dość tęgi mężczyzna, zaprowadził mnie do innego pokoju i od razu wskazał dentystyczny fotel. — Moja droga panno, dobrze, że przyszłaś, bo w ten sposób uratujemy dwa zęby, a bez nich straciłabyś na urodzie. Obiecuję, że ci je wyleczę i wrócisz z nimi do Polski, a myślę, że to już niedługo nastąpi. Nieśmiało zapytałam, ile wyniesie honorarium, ale nie odpowiedział i zabrał się do leczenia. Przy borowaniu bardzo bolało, nie było to jednak ważne, cały czas myślałam i byłam wprost przerażona, czy wystarczy mi pieniędzy, których miałam tak niewiele. Nie mogłam tego przewidzieć, że będę od razu przyjęta, a poza tym w domu też mamy tylko kilka rubli. — Skończył. — Przyjdziesz za parę dni, wówczas zaplombuję. Wyznaczył termin i na chwilę wyszedł z gabinetu, każąc mi zaczekać. Słyszałam, jak rozmawia z żoną. Zaproszono mnie na kolację. Byłam zażenowana tą sytuacją i zaskoczona, czułam, że pąsowieje. Na okrągłym nakrytym obrusem stole leżał chleb, było też masło, ser, konfitury, drożdżowe ciasto i herbata z samowaru. — Wracając do twojego pytania, moje drogie dziecko, to ci odpowiem, żeby nie było między nami niedomówień. Mam wielką sympatię dla Polaków, wiem doskonale, co przeżywacie i jak żyjecie, więc nie wezmę od ciebie ani jednego rubla za leczenie i proszę cię, przyjmij to jako normalną rzecz i nie dziękuj mi. To ja mam radość, że uratuję ci zęby, może kiedyś mnie wspomnisz. Kolacja była wyśmienita, a oni oboje zadawali mnóstwo pytań, skąd pochodzę, czy jestem z rodziną, co robię, czy się uczę i wiele, wiele innych. I tak zaczęły się moje wizyty u lekarza dentysty. Żałowałam, że mam tak mało zębów do leczenia. 255 Pod koniec października prawdziwe zmartwienie — wyczułam na klatce piersiowej dość spory guzek. Mamusia przeraziła się. Obie z panią Urbańską uznały, że muszę koniecznie udać się na badanie do lekarza chirurga w Fiz.-Instytucie. A więc zaczęłam z lekarzami, najpierw dentysta, a teraz chirurg. Nie ma jednak rady, muszę pójść i to szybko, gdyż mamusia jest bardzo zaniepokojona. Tym razem śmiało przekraczam próg Fiz.-Instytutu. Piękne, czyste korytarze, wielkie rozłożyste palmy, fotele — zupełnie inny świat. Nikt mnie nie zatrzymuje, nie widzę żadnej informacji, krążę po tych korytarzach, w końcu spostrzegam tabliczkę na drzwiach: prof. med. chirurg (nazwiska nie zapamiętałam). Pukam i, nie słysząc wezwania, wchodzę. Na podłodze ogromny dywan, a w głębi pokoju siedzi przy biurku, pochylony nad książką, starszy pan w białym fartuchu, nobliwie wyglądający i bardzo wytworny. Spojrzał na mnie. Myślę, że jest zdziwiony moim nagłym wtargnięciem, wręcz zaskoczony moją śmiałością, bo po chwili mówi: — Kto ciebie tu przysłał, jak mogłaś tak sama przyjść i to 0 tak niewłaściwej porze? Jestem teraz bardzo zajęty. Skąd się wzięłaś? —Ja bardzo przepraszam, ja nie wiedziałam, ja... —wyłuszczam cel swojej wizyty — i bardzo proszę... — No, już dobrze, uspokój się i nie denerwuj — mówi profesor. Po zbadaniu orzeka, że konieczna jest operacja. Tłumaczy mi długo, że najprawdopodobniej będzie to włókniak, a więc nic groźnego. Ja wiążę to z urazem, ponieważ jeden z kazachskich chłopców rzucił we mnie kamieniem. Profesor nie neguje, wydaje skierowanie do szpitala, a potem prosi, żebym usiadła 1 opowiedziała coś więcej o sobie (mam szczęście do lekarzy). Atmosfera pomimo perspektywy szpitala jest bardzo miła. Profesor częstuje mnie słodyczami, a kiedy powiedziałam, że moim marzeniem są studia medyczne, staje się jeszcze bardziej serdeczny. Na koniec mówi, że zadzwoni do szpitala i dowie się osobiście o stan mojego zdrowia i wynik operacji. Wracam do 256 domu zadowolona, upewniona, że to nic groźnego. Mamusia natomiast martwi się porządnie tym, co mnie czeka. Nie wiadomo, jaki to szpital, czy dobrzy chirurdzy, bo przecież większość z nich na froncie — i tym podobne rozważania. Zresztą trudno się mamusi dziwić. Adaś słucha tego, a po chwili mówi: — Dostałem kawałek chleba, zjedz cały, boja... nie jestem głodny. Wiadomości z frontu są nadal skąpe. Wiemy, że wojska sowieckie są pod Warszawą, nasi Kościuszkowcy też, cieszymy się. Ale co teraz przeżywa nasza kochana stolica, co przeżywają jej bohaterscy mieszkańcy, którzy tak dzielnie jej bronili w 1939? Co teraz będzie z tobą, Warszawo, czy będziesz bardzo zniszczona? Czy będziesz prawdziwie nasza, już nareszcie nasza na zawsze? W szkole mówię, że muszę pójść do szpitala. Powoduje to ogólne poruszenie. Dlaczego, co się stało? Czy to konieczne? Wszyscy są nadzwyczaj mili i widać, że przejęci. Nie wiem, jak długo pozostanę w szpitalu, myślę jednak, że nadrobię zaległości. W kazachstańskim szpitalu Zima 1944/45 W środę, 1 listopada, w dzień Wszystkich Świętych zostaję przyjęta do szpitala i wpisana w rejestr chorych na oddział chirurgii. Biało i czysto, sala chorych duża, w niej około dwudziestu kobiet, ja jestem najmłodsza. Twarze kobiet różne, płaskie i skośnookie Kazaszek, okrągłe Rosjanek. Jedne są zbolałe i bardzo blade, inne uśmiechnięte. Niektóre kobiety są już po operacjach, zaczynają chodzić, inne leżą nieruchomo i jęczą. Ordynator chirurgii i asystenci to same kobiety, tylko jeden starszy mężczyzna wśród nich (wiadomo — wojna). Ordynator, Kławdia Wasiliewna, lat około pięćdziesiąt, bardzo spokojna, opanowana, życzliwie uśmiechnięta, ale i stanowcza, mówi do mnie: — Basia, nie ma co czekać, po przeprowadzeniu wstępnych badań będziesz miała operację, porozmawiam jeszcze z twoją mamą. — Dobrze, mam tylko jedną prośbę, proszę przeprowadzić operację przy miejscowym znieczuleniu* proszę mnie nie usypiać, chcę mieć świadomość, bardzo was proszę. Patrzy na mnie badawczo i mówi, że nie radzi. Ponawiam prośbę i dodaję cicho: — Chciałabym kiedyś zostać lekarzem. — To bardzo ciężki zawód — odpowiada, ale wyraża zgodę. — To ty jesteś tą dziewczyną, o którą pytał profesor z Fiz.-Instytutu? Pozdrawia ciebie, ma zadzwonić jeszcze po twojej operacji. Jestem niezmiernie wzruszona, że ktoś poza rodziną 1 przyjaciółmi interesuje się mną i o mnie myśli, i to sam profesor. A wówczas myślałam, że tylko tak powiedział. A więc jak nie wierzyć w dobroć ludzką? Są jednak i tu bardzo dobrzy ludzie. Na razie leżę sobie w wygodnym łóżku, a moi tam marzną, bo już nastały wielkie mrozy. Jedzenie mam podawane do łóżka trzy razy dziennie, a oni? Trzy kobiety z mojej sali będą miały jutro operację, denerwują się bardzo. — Basia, ty wierzysz w Boga, więc pomódl się za nas. — A czy wy wierzycie? — pytam. — Chyba tak — odpowiada jedna z nich. Wieczorem modlę się, niektóre kobiety złożyły ręce, jest cisza. Tylko spod okna słychać wyraźnie dochodzący jęk. Szpital jest oddalony od naszego domu około 4 km. 2 listopada mamusia odwiedza mnie w drodze powrotnej z cmentarza, przynosi w zawiniątku kawałeczek chleba. — Mamusiu kochana, zostaw sobie, proszę cię, ja mam tutaj chleb. Adaś też przyszedł, ale został na korytarzu, wychodzę do niego. — Wracajcie kochani, już taki krótki dzień, mróz i wiatr. 259 czy — Rozmawiałam z ordynator — mówi mamusia wiesz o tym, że jutro będziesz miała operację? — Tak, wiem. Zauważam łzy w jej oczach. Robi mi krzyżyk na czole i całuje, a Adaś mówi: — Trzymaj się, siostro. I oboje znikają za drzwiami. Jestem dziwnie spokojna, dziś jest Dzień Zaduszny, a ja mam swojego małego orędownika w niebie. — Jędrusiu najdroższy, wiesz, będę miała jutro operację, pamiętaj o mnie. Dziś nie mogłam przyjść do ciebie, ale wierzę, że ty jesteś ze mną. Wracani na salę. Staram się pomóc ciężej chorym i pooperacyjnym. 3 listopada rano, około godziny 10 przychodzi po mnie pielęgniarka i prowadzi na salę operacyjną. Spostrzegam myjących się lekarzy, panią ordynator i drugiego lekarza. Położono mnie na stole, nade mną reflektory, biało i niebiesko w sali. Widzę instrumentariuszkę, zaczyna mi szumieć w głowie, po chwili wchodzą lekarze w maseczkach. — No, zgodnie z twoim życzeniem, Basia, robimy znieczulenie miejscowe, mamy nadzieję, że będziesz dzielna. Po cichu modlę się i zaciskam zęby. Operacja w toku. Dochodzą do mnie słowa: — Wygląda zupełnie dobrze. Nie wiem tylko czyja, czy ten guzek. Czuję sprawne ręce chirurga, nie wiem, jak długo trwa już operacja, ale pomimo mojej dzielności czas wolno płynie. Nareszcie słyszę upragnione słowa: „Za chwilę będzie koniec operacji". Dziękuję z całego serca, pani ordynator całuje mnie w czoło i mówi: — My też dziękujemy tobie za cierpliwość i wytrwałość. Po południu przychodzi mamusia. Następnego dnia podczas obchodu lekarskiego powiedziano mi, że przypuszczalnie za tydzień będę wypisana, a po wynik badania zgłoszę się później. Odpowiadam, że tak bardzo nie śpieszę się do domu, że jest mi tutaj dobrze, bardzo dobrze. 260 Może przydam się do pomocy. Ordynator spojrzała na mnie uważnie i długo patrzyła mi w oczy — zrozumiała. Już po trzech dniach czuję się zupełnie możliwie. Pomagam chorym na sali, wykonuję niektóre posługi, pocieszam. Kobiety polubiły mnie, wieczorem, kiedy się modlę, niektóre z nich swoimi słowami zwracają się do Boga. 7 listopada w rocznicę rewolucji październikowej jest wspaniały obiad: zupa jarzynowa, kotlet schabowy z ziemniakami, kompot i ciasto. Z wrażenia nie wiem, jak jeść. 10 listopada mamusia przynosi mi list od mojej klasy, który sprawia mi niebywałą radość. „Kochana Basiu, jak się czujesz? Kiedy przyjdziesz do szkoły? Stęskniliśmy się za Tobą. Życie naszej klasy bardzo monotonne, pytają bez końca. W projekcie klasówka z chemii organicznej. Całujemy Cię serdecznie, przyjdź jak najprędzej!!!" Pod tymi słowami podpisy wszystkich. Po tym liście ożyła moja tęsknota za szkołą. W szpitalu zostaję aż przez trzy tygodnie. Wychodzę 22 listopada. Żegnam się z lekarzami, pielęgniarkami i chorymi. — Basia, pamiętaj o nas, było nam tak dobrze z tobą, a teraz będzie smutno. — Mnie też było dobrze, zadomowiłam się w semipałatyńskim szpitalu. Życzę wam dużo zdrowia, zostańcie z Bogiem. Od pani ordynator otrzymuję cukierki. Wynik histopatologiczny okazuje się dobry: fibroma (włókniak) — tak jak przewidywał profesor. Wracam do domu odżywiona i silniejsza, pomimo operacji. W domu przygotowali się na moje przyjście, pali się pod kuchnią, gotują się białe buraki i kartofle, jest także kiszona kapusta, a więc uczta niebywała. Adaś przechował dla mnie kromkę chleba, której sam nie zjadł. Jest to prawdziwe wyrzeczenie z jego strony, to bardzo się liczy. Jeszcze tak niedawno kłóciliśmy się o to, czy mamusia sprawiedliwie podzieliła. Cieszymy się, że znów możemy być razem. Jestem wśród nich szczęśliwa, tak bardzo czekali na mój powrót. 261 Piec szybko wystyga i nie utrzymuje ciepła, poza tym palimy pod nim tylko na zagotowanie posiłku, a to, przy mrozach minus 50 stopni, absolutnie nie wystarcza. Opał jest coraz droższy, więc porządnie się wymarzniemy. Za październik mamusia otrzymała z Artelu 235 rubli. Następnego dnia idę do szkoły. Bardzo miłe przywitanie ze strony nauczycieli i całej klasy. Wszyscy deklarują mi pomoc w odrobieniu zaległości. Częstuję ich cukierkami od pani ordynator. Dziś na polskim piszemy wypracowanie na temat silnej woli. Mam natłok myśli, słowa same cisną się na papier: „Silna wola to siła, która stanowi o wartości człowieka... Trzeba ją ćwiczyć od lat najmłodszych aż do końca życia. W życiowej walce trzeba mieć i taką broń, jaką jest silna, żelazna wola". Przytaczam przykłady z historii i z tej wojny, a także z własnych przeżyć przykład Zbyszka — doskonalenie woli dla dobra innych. Cytuję słowa Bolesława Prusa: „Doskonalcie Wolę, Myśli i Uczucie, bądźcie użyteczni dla samych siebie i dla obcych, a szczęście, o ile istnieje na tej ziemi, samo przyjdzie". Rozpisałam się, ale ten temat mnie pasjonuje, zwłaszcza po moich przemyśleniach i obserwacji ludzi podczas pobytu w szpitalu. 24 listopada otrzymujemy następny list od wujka Włodzia Buchelta z Czortkowa, jego odpowiedź na wiadomość o śmierci Jędrusia. Pisze, że jeszcze nie ma adresu i nie wie dokładnie, dokąd udali się nasi najbliżsi z Barysza. Podczas mojego pobytu w szpitalu przyszła 2-kilogramowa paczka z Tel-Awiwu. W paczce były: 2 koszule męskie, materiał na sukienkę i mydło. Za wykupienie paczki opłata na poczcie wyniosła 183 ruble — niezmiernie wysoka. Mamusia na bazarze sprzedała sweter własnej roboty za 350 rubli, był mniejszy od poprzedniego. Codziennie kupujemy po kilka polan drzewa po około 20 rubli, moje pimy kosztują aż 400 rubli, Adasia ciepła czapka 62 ruble, a dla mnie pończochy 70 rubli. Jest już bardzo zimno, całe szczęście, że udaje nam się kupić na bazarze 14 grubych polan sosnowych za 65 rubli. 262 Kupujemy wełnę, robimy swetry, ale wobec innych potrzeb, pozostaje nam na żywność zaledwie tylko tyle, żeby zaspokoić głód i utrzymać się jakoś przy życiu. Ksiądz Tadeusz Fedorowicz przysyła wiadomość, że jest już na terenie Polski, pozdrawia wszystkich bardzo serdecznie. Życzymy mu, aby szczęśliwie przetrwał do końca wojny, modlimy się w jego intencji, tak jak i on o nas pamięta. Nadchodzi bardzo mroźny grudzień ze śnieżnymi zamieciami. Nasza gospodyni nie jest zadowolona z lokatorów, którzy tak oszczędnie opalają jej kuchnię. Pewnego dnia mówi dość ostro: — Przyjęłam was na mieszkanie, żebyście porządnie opalali, żeby nie było wilgoci. Przecież to jest i w naszym interesie, też chcielibyśmy mieć ciepło, ale jakie mamy wyjście? Opału nie można kupić w normalnej sprzedaży, żadnego przydziału nie dostajemy, a na bazarze drzewo jest bardzo drogie, więc nie stać nas na więcej. Czasem Adaś przynosi kilka polan od Żydów, ale to niewiele znaczy. 4 grudnia, poniedziałek, dzień moich imienin. W klasie zaśpiewano mi „sto lat", otrzymuję mnóstwo całusów, a na lekcjach nikt mnie nie pyta. 6 grudnia — św. Mikołaja, dostajemy na kartki cukrowe po 20 dkg cukierków. Choć są to najzwyklejsze cukierki, bardzo nam smakują. W naszych izbach lekcyjnych jest niesamowicie zimno, wprost nie można wytrzymać. Kreda wypada ze zmarzniętych, przewlekle odmrożonych rąk. Rozcieramy je, chuchamy i piszemy dalej. Wydaje się, że i mózgi nam zamarzają, a lekcje przerywane są przymusową rozgrzewką. Poruszamy się, skaczemy, choć ruchy nasze skrępowane są wierzchnią odzieżą, bo siedzimy w paltach i pimach. W szkole zimno, wprost lodowato, zimno i w domu, nigdzie nie można się ogrzać. 7 grudnia mamusia sprzedaje sweter i kupuje pół metra sześciennego suchego drzewa za 275 rubli. Chleb w sklepie sprzedawany jest na kartki, ale kolejki są tak potworne, że nie 263 możemy go nigdy dostać. Aby otrzymać 1,5 kg chleba, trzeba zająć kolejkę poprzedniego dnia wieczorem i stać pod sklepem całą noc na wielkim mrozie. Często są też bójki, nieraz bardzo groźne, najagresywniej zachowują się Kazachowie. Wobec takiej sytuacji rezygnujemy, nasze kartki po prostu przepadają. Od czasu do czasu kupujemy kawałek chleba na bazarze, ale jest bardzo drogi — bochenek kosztuje 300-350 rubli — więc tylko od wielkiego święta znajduje się na naszym stole. Któregoś dnia, a było to przed świętami Bożego Narodzenia, mamusia wyszła z domu podczas naszej nieobecności. Na stole leży kartka, że nie wróci prędko, nic więcej. Zastanawiamy się, gdzie też mogła pójść. Adaś wychodzi wieczorem na zarobkowe rąbanie drzewa, a ja po powrocie ze szkoły robię cały czas na drutach, wyrabiam normę. Potem będę się uczyć w swoim stałym miejscu, to znaczy usiądę na jeszcze ciepłym blacie kuchennym z kopciłką w jednej ręce, a z książką w drugiej. Często siedzę tak do rana, porządnie już zmarznięta i okopcona. Godzina już późna, a mamusi nie ma. Adaś wraca przed północą, chce iść naprzeciw, ale nie wiadomo, w którą stronę. Jesteśmy bardzo zaniepokojeni. Czekamy. Około pierwszej w nocy mamusia dosłownie wpada do domu z wielkim płaczem, zmarznięta, w podartej chuście, w jej oczach wielkie przerażenie. — Mamo kochana, co się stało, powiedz, gdzie byłaś? — Wszystko na nic, tyle mojego stania na mrozie, a wracałam już z całym, świeżym, pachnącym bochenkiem chleba (przydział na dwa dni). Jak on pachniał, tuliłam go pod chustą jak niemowlę, poszłam na skróty, boczną ulicą. A tu nagle kilku młodych mężczyzn napada na mnie, zaczynamy się szamotać i w końcu odebrali mi chleb. Prosiłam, żeby choć kawałek zostawili, w efekcie pobili mnie i podarli chustę. — Mamusiu, dobrze, że wróciłaś cała i zdrowa, przecież mogło się skończyć o wiele tragiczniej. Rozpalam pod kuchnią, gorący kipiatok rozgrzewa ją 264 nieco, choć nadal ma dreszcze, rozcieramy jej ręce i nogi, skostniałe z zimna. Przytulam mamusię do siebie. — Już nigdy nie pójdziesz do kolejki, zapamiętaj to, mamo. — Tak bardzo chciałam, żebyście mieli chleb na święta, dowiedziałam się, że będzie sprzedawany z wypieku drugiej zmiany, więc wybrałam się, żeby wam zrobić niespodziankę. Nadchodzą już piąte święta Bożego Narodzenia w Kazachstanie, a szóste w czasie wojny. Wigilia w tym roku przypada w niedzielę. Nasz zapas świąteczny to białe buraki, 2 kg przemarzniętych ziemniaków, nieco mąki i oleju oraz kiszona kapusta. W szkole, w ten przedświąteczny czas, śpiewamy kolędy. Ktoś przyniósł opłatek, łamiemy się nim z nauczycielami i między sobą. Choć jest bardzo zimno, podniosły nastrój udziela się wszystkim. Składamy sobie życzenia i tym razem nie mamy żadnych wątpliwości, że to ostatnie święta tutaj. Wigilia — Pan Jezus dla nas tu się narodził. „Błogosławieni, którzy płaczą, albowiem oni będą pocieszeni. Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem ich jest Królestwo Niebieskie. Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni. Błogosławieni, którzy są prześladowani, cierpią dla sprawiedliwości, albowiem ich jest Królestwo Niebieskie". — Jesteś, Jezu, z nami, choć nieraz wydaje nam się, że tu nie ma Ciebie... Byliśmy nieraz bliscy rozpaczy, a Ty zjawiałeś się ze swoją miłością, żebyśmy mogli dźwignąć się i uwierzyć w człowieka. Stół nakrywamy ceratą pożyczoną od gospodyni, na środku krzyż i świeca. W blaszanych miskach biały barszcz z nieco słodkimi ziemniakami, potem będą kluski z kiszoną kapustą, a jeszcze potem cukierki, pozostałe z dnia św. Mikołaja. Przed kolacją modlimy się i dzielimy opłatkiem, jak zwykle z wielkim wzruszeniem i łzami w oczach. Jesteśmy pewni, że już przyszłe święta będą w kraju, więc nie trzeba zostawiać opłatka, spostrzegam jednak, że mamusia maleńki 265 kawałeczek zawija skrzętnie w bibułkę. Idziemy z opłatkiem do naszej gospodyni i jej dzieci. Przełamuje się z nami i przychodzi do nas. Wydawał jej się taki dziwny nasz wieczór, ale zrozumiała w czym rzecz (jak to sama określiła). Do późna słucha naszych kolęd, a przed odejściem jeszcze raz nam życzy, abyśmy jak najszybciej wrócili do Ojczyzny. Potem szczelnie zamyka za sobą drzwi, ażeby, jak zawsze mówi, nie wiało od nas chłodem. Za listopad wypłacono nam w Artelu 133 ruble. Sprzedajemy koszule z paczki, choć bardzo są nam potrzebne. Gospodyni przekazuje nam wiadomość, że wojska radzieckie i nasze stoją już na przedpolach Warszawy, że toczą się boje o Warszawę, ale Warszawa nie jest jeszcze wolna. Nowy Rok 1945, poniedziałek. Czy przyniesie Polsce wolność, a nam wybawienie? Nie mogę zrozumieć, dlaczego na świecie są wojny, tyle zła, nienawiści, okrucieństwa i tyle łez. 3 stycznia otrzymujemy z Komitetu Polskiego 30 dkg marmolady, 30 dkg cukierków i 10 rubli. Piszemy listy do tatusia, do Zbyszka i do rodziny w kraju. Nie wiemy także nic o losie Tadzia. Zgodnie z tym, co napisał wujek Włodzio, podobno przedostał się przez granicę węgierską w 1943 z zamiarem wstąpienia do wojska polskiego na terenie Francji. Wcześniej był w partyzantce na Podolu razem z Romkiem. W obawie przed cenzurą wujek napisał to bardzo oględnie, ale tak to odczytaliśmy. W szkole jest tak bardzo zimno, że gdyby nie nasz wielki entuzjazm do nauki, do polskiej książki i wspólnego spotykania się, na pewno byśmy nie wytrzymali. W domu skończył się opał i nigdzie nie możemy kupić drzewa za nasze ciężko zapracowane pieniądze. W końcu któregoś dnia, zmarznięci i zrozpaczeni, postanawiamy wyruszyć na wyprawę do lasu, oddalonego co najmniej o 5 km. Wiemy, że byt wyrąb w lesie, więc może znajdziemy trochę drzewa pod śniegiem. Grozi za to surowa kara, ale będziemy wracać pod wieczór i liczymy na to, że nikogo niepożądanego nie spotkamy. Idziemy we trójkę. Do szkoły nie poszliśmy, 266 takie jednodniowe nieobecności zdarzają się często, nie wymagają usprawiedliwienia. Jest wiadome wszem i wobec, że powód musiał być bardzo poważny. Silny mróz, ciężko iść pod wiatr. Idziemy boczną drogą, jak dotąd nie spotkaliśmy nikogo. Oddech nam zamarza, jesteśmy już zmęczeni. Zapuszczamy się w głąb lasu, śnieg skrzypi pod nogami, twarze czerwone z mrozu, a także z podniecenia, żeby tylko wyprawa się udała. Nagle ukazują się naszym oczom pościnane kloce drzewa, przyprószone śniegiem. Ładujemy w worki ile się da i przywiązujemy do sanek, z wierzchu przykrywamy płachtą i wracamy. Nawet nie usiłujemy odwracać się za siebie, wracamy z łupem i duszą na ramieniu. Nie wiemy, czy nasz czyn podpada pod siódme przykazanie, ale przecież żadnego przydziału opałowego nie otrzymujemy, a wyczerpaliśmy wszystkie inne możliwości ratowania się przed zamarznięciem — usprawiedliwiamy samych siebie. Idziemy tyle kilometrów i poza jedynym przejeżdżającym wozem nie natrafiamy szczęśliwie na nikogo. Wprawdzie woźnica bacznie się nam przypatruje, ale w końcu pozdrawia nas, a myśmy spodziewali się najgorszego. Dłuższy czas sapiemy, zupełnie jak wyczerpane bardzo konie, rozcieramy skostniałe ręce i nogi. Adaś okazuje się najdzielniejszy, do późna w nocy rąbie drzewo w ogrodowej komórce, a później układa na piecu. W szkole przekazujemy sobie wzajemnie zasłyszane wieści dotyczące walk frontowych, toczących się na umiłowanej ziemi. Od rannych żołnierzy, odesłanych do domu, dowiadujemy się, że o wolność Warszawy walczyli jej mieszkańcy, nawet dzieci. 10 stycznia przychodzi następna 780-gramowa paczka z Jaffy, z bielizną. Sender: Rybczyński Karol — Jaffa Palestina, Casanovą. Nie znamy takiego nadawcy. A więc, mają nasze adresy i myślą o nas. Są to dary serca. Czy zdają sobie sprawę, jaką wielką sprawiają nam radość swoją pamięcią? Dodają nam otuchy do przetrwania. I to właśnie liczy się 267 najbardziej. Poza złem doświadczamy tutaj na każdym kroku wielkiej dobroci drugiego człowieka. 17 stycznia, środa, siedzimy w klasie i czekamy na lekcję chemii. Zimno jak nieszczęście. Wchodzi pani Turska i oznajmia radosną nowinę, którą podało radio, że Warszawa już wolna. Nareszcie wolna. Słyszycie kochani? Warszawa wolna!!! Padamy sobie w objęcia, skaczemy z radości. Dziś lekcji chemii nie będzie, porozmawiamy. Nagle dochodzi nas straszliwy huk, ściany zadrżały. Co się mogło stać? Wypadamy na korytarz. To w klasie piątej, w której prowadziła lekcję pani Łęczycka, zawalił się strop. Całe szczęście, że dosłownie minutę wcześniej dzieci wraz z panią wyszły na korytarz na wiadomość o wyzwoleniu Warszawy. Gdyby nie to, aż strach pomyśleć, co by się stało... Pan Kotowicz zarządza natychmiastowe opuszczenie szkoły przez wszystkich. Naszej szkole grozi zawalenie. Wieczorem piszę: Warszawa wolna, Warszawa zdobyta, serca polskie radośniej zabiły, myśl każda Ciebie Warszawo wita, i niesie kwiaty, co serca zdobiły, gorącą miłość i silną wiarę, dla których nie ma na świecie mogiły. Specjalnie powołana komisja zamyka naszą szkołę. Powód: zmurszałe i przegniłe belki. Ciekawe, co postanowią, gdzie znajdą miejsce, żebyśmy mogli nadal się uczyć. Na razie przykładam się do robienia swetrów, myślę, że w tym miesiącu więcej zarobimy. Po pewnym czasie zostaje wznowiona nauka w okazałym budynku Dziesięcioletniej Szkoły Radzieckiej na tak zwaną drugą zmianę. Zajęcia lekcyjne będą odbywały się wyłącznie w godzinach popołudniowych. Pełny komfort nauki: duże piękne klasy, wygodne ławki, tablice, przestronne korytarze, a najważniejsze to, że jest ciepło! Nareszcie możemy się ogrzać i siedzieć w ławkach bez wierzchniej odzieży. Poczuliśmy się prawdziwymi uczniami. 268 26 stycznia otrzymujemy ze Lwowa list od cioci Hali: jest zdrowa, spodziewa się naszego rychłego powrotu i oczekuje na wieści od nas. Pewnego dnia przychodzi do nas polski Żyd, pan Hiller, z propozycją dla mnie, abym pomogła w nauce jego ośmioletniej córeczce Marusi. Zgadzam się, lekcje będą odbywały się u nich w domu trzy razy w tygodniu po moich zajęciach w szkole. W lutym zwalniam się z Artelu, mam zapewnione prywatne douczanie Malusi, poza tym w kwietniu zatrudnię się na ogrodach. W naszym domu stałe utyskiwanie gospodyni, że izba nie jest opalana jak należy, że ściany wilgotnieją, że jest bardzo zimno. Z tego wszystkiego zdajemy sobie sprawę, wysłuchujemy pokornie jej narzekań. W końcu zaczynamy rozglądać się za nowym mieszkaniem. Lubię chodzić do Malusi. W izbie ciepło, pachnie czosnkiem i cebulą. Rodzice Malusi rozgadani, gestykulujący, uciszają się zaraz po moim przyjściu. — A może panna Basia głodna i coś by zjadła? Otrzymuję talerz gorącej zupy, a potem nauka. Wracam od nich około godziny 22. Pan Hiller okazuje się dżentelmenem i odprowadza mnie do domu. Widocznie czuje się za mnie odpowiedzialny, nawet mnie polubił. Nie jestem przyzwyczajona do różnego rodzaju komplementów, ale czuję się bezpieczna. Malusia robi postępy w nauce, a ja zarabiam parę rubli i otrzymuję gorącą strawę. Wieczorne powroty ze szkoły też nie należą do przyjemności. Nikt z moich kolegów nie mieszka w tej dzielnicy miasta, a Adaś kończy lekcje wcześniej i potem idzie do rąbania drzewa. Wracam więc samotnie. Ulice są bardzo ciemne, okiennice wszystkich domów zamknięte na głucho. Staram się iść zawsze środkiem drogi, bo wówczas kogoś zbliżającego się do mnie usłyszę po skrzypieniu śniegu i mogę próbować ucieczki, a idąc wzdłuż domów mogę oberwać po głowie od stojącego pod płotem. Taka jest moja wydumana zasada, nie wiem czy słuszna, ale stosuję się do niej. Ostatnio rozeszła się po mieście pogłoska, że grasuje szajka o nazwie „czornąja 269 koszka" (czarna kotka), podobno bardzo groźna, nie przebierająca w środkach napadu. Jak dotąd wracam szczęśliwie, bez żadnych przygód. Mamusia spotyka w mieście panią Zofię Krajewską ze Lwowa. Jest w tej samej sytuacji co my, to znaczy też szuka mieszkania. Wiadomości z frontu: 19 stycznia 1945 Łódź i Kraków wolne! Nasz kochany, prastary Kraków. Zabrzmi nareszcie Hejnał Mariacki, który zamilkł na tyle długich lat. Słyszałam ostatni, ale pierwszego nie usłyszę. Wyobrażam sobie radość krakowian. 23 stycznia wolna Bydgoszcz, 28 stycznia Katowice, a 1 lutego Toruń — tyle naszych miast, każde z nich przeżywamy. O Poznań, tak drogi mojemu sercu, zaczęły się już walki. Wyobrażani sobie, że Niemcy będą bronić się na Cytadeli, tam gdzie mieszkaliśmy przed rozpoczęciem wojny. 23 lutego po stoczonych ciężkich bojach — Poznań wolny! Piszę listy do moich koleżanek z Poznania: Joasi Kolasińskiej i Oli Hałaszkiewicz, a także do Janka Piotrowskiego, który jest na robotach w Niemczech. Ciekawe, co z nimi? Luty jest jak zwykle bardzo mroźny, już naprawdę nie mamy siły na walkę z zimnem. Brak opału coraz bardziej daje się we znaki, marzniemy. Być może to już ostatnia zima, ale ciągle jeszcze trwająca i bardzo, bardzo głodna. Mamusia idzie do sąsiadki, Rosjanki, przebierać kartofle w piwnicy, otrzymuje za to ćwierć worka zmarzniętych, drobnych jak orzeszki, kartofli (przy zrzuceniu worka na podłogę stuknęły jak orzechy). Przystępujemy szybko do działania, część z nich oczyszczamy i gotujemy, resztę wynosimy do sieni, żeby nie rozmarzły. Są słodkie i bardzo piekące, zaspokajamy głód. Nikomu, na szczęście, nie zaszkodziły. 4 marca, dzień imienin dyrektor szkoły, pani Kazimiery Wróbel. Dzieci z młodszych klas proszą mnie, żebym na tę szczególną uroczystość napisała im okolicznościowy wiersz, który chcą zadeklamować i przekazać nim swoje życzenia. Imieniny odbywają się ze łzami wzruszenia. Czy mogą być w tych warunkach inne? 270 Składam też życzenia Kazi Jankiewicz, z którą mieszkałam w sowchozie. W pamiętniku wpisuję jej: Kiedy ktoś ranić Cię złymi będzie słowy, nie szukaj zemsty ani złości, spójrz w górę, skąd płynie blask nowy, idź drogą prawdy i sprawiedliwości. Nasza Dywizja Kościuszkowska walczy już na terenach Niemiec z 1939 roku. Po ciężkich bojach zdobywają miasta nad Bałtykiem, a więc do Berlina coraz bliżej. Mróz już słabnie, niedługo wiosna, a może z nią radość powrotu? Mamusia dowiaduje się, że przy ulicy Wojennej, niedaleko nas, będzie od połowy marca wolna cała dwuizbowa lepianka, bo mieszkający w niej Rosjanie wyjeżdżają z Semipałatyńska. Idziemy zobaczyć. Mówią, że w zimie jest dość ciepła. W zimie?! Przecież w zimie już nas tutaj nie będzie! Proponują nam, żeby jeszcze przed ich wyjazdem sprowadzić się, bo potem może być różnie. Sprowadzamy się, niedługo zostaniemy sami, bez gospodarzy, we własnym „pałacu". Drugą izbę proponujemy pani Zofii Krajewskiej z synem Leszkiem. I w taki oto sposób zdobywamy lepiankę z małym ogródkiem we wspólne posiadanie. Adaś dostaje kilka polan drzewa, zapalamy pod kuchnią, jest miło i przytulnie. Leszek uczęszcza do klasy ósmej. To bardzo inteligentny chłopiec, podoba mi się. Posiada wiele interesujących wiadomości, więc toczą się między nami ciekawe rozmowy. Do pani Zofii z miejsca zapałałam wielką sympatią. Jest to nadzwyczaj dobra, pełna szlachetności osoba, o niespotykanej kulturze w życiu codziennym i to w tych jakże trudnych warunkach. W naszym niedalekim sąsiedztwie mieszka pani Dyhdalewiczowa ze Lwowa z dwojgiem dzieci, naszymi rówieśnikami, Hanką i Wojtkiem, którzy też uczęszczają z nami do szkoły. 16 marca otrzymujemy 175-gramową paczkę z Tel-Awiwu z butami, adresowaną na ul. Uczy liczną, 21 marca od cioci Hali ze Lwowa, a następnego dnia znów paczka z Tel-Awiwu 271 z bielizną. Nadawca: Niewiarowska Anna, Palestine, Tel-Awiw, Raw-Kook. Późnymi wieczorami lubię słuchać opowiadań pani Zofii. Są to najmilsze dla mnie chwile, robię swetry i przenoszę się myślami w zupełnie inny świat, którego wizję roztacza przede mną. Proszę, aby opowiadała dalej, wcale nie jestem zmęczona, słuchałabym bez końca. — Droga pani Zofio, proszę mówić, tak bardzo proszę. Znalazła we mnie wiernego słuchacza, więc nie odmawia. Dowiaduję się, że ukończyła konserwatorium w klasie fortepianu. Muzyka, koncerty sprawiały jej wielką radość, były jej wielką pasją. Patrzy na swoje odmrożone, spracowane ręce. — Wiesz, drogie dziecko, nie wiem, czy będą one jeszcze kiedyś zdolne do zagrania na instrumencie. — Ależ pani Zofio droga, na pewno tak, na pewno... Staram się dopomóc pani Zofii w pracach domowych, wydaje mi się, że jest słabego zdrowia. Nareszcie mamy blisko po wodę, jest w sąsiedztwie, więc nie musimy tak bardzo oszczędzać. W Trest Restoran pytam w sprawie pracy na ogrodach w godzinach przedpołudniowych, jest to możliwe od połowy kwietnia. Czy tylko dam radę pogodzić pracę, naukę w szkole, robienie swetrów, lekcje u Malusi Hillerówny i swoje własne pogłębianie wiadomości szkolnych? Ale dać radę przecież muszę, musimy za wszelką cenę przetrwać do końca. Święta Wielkanocne przypadają w tym roku 1 kwietnia. Porządkujemy nasze obejście, bo po nagłych roztopach trudno nawet przejść. I znów Wielki Tydzień — „Któryś za nas cierpiał rany, Jezu Chryste zmiłuj się nad nami." Koniec wojny Wiosna i lato 1945 Pierwsze oznaki wiosny, słońce, w promieniach którego można się ogrzać. Śnieg znika jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Przygotowujemy z panią Zofią nasze wspólne święcone, biedne i skromne jak zwykle, ale już bardziej radosne, bo wojna zbliża się ku końcowi. 1 kwietnia, dzień Zmartwychwstania Pańskiego. Składamy sobie życzenia, dzielimy się jajkiem, wspominamy wszystkich drogich naszemu sercu i czekamy na bliskie już zmartwychwstanie Ojczyzny. Wieczorem siedzę długo przy kaganku, rozmyślam, czytam i trochę piszę. Jest zupełna cisza, wszyscy już śpią poza mną i panią Zofią, która prosi, żebym przeczytała ostatnio napisany wiersz. A potem całuje mnie serdecznie. — Idź już spać, drogie dziecko, jutro nowy pracowity dzień. Dowiadujemy się, że po ciężkich walkach, stoczonych przez II Front Białoruski i naszych żołnierzy I Brygady Pancernej im.Obrońców Westerplatte, Gdańsk jest wolny! 273 4 kwietnia następna kartka ze Lwowa od cioci Hali. Ciągle czekamy na wiadomość od tatusia, co z nim, czy zdrowy? Na wiosnę łatwiej o zdobycie opału, kupujemy więc drzewo za sprzedane swetry, jest nadal drogie, ale przynajmniej jest. Dość często odwiedza nas sąsiad, Rosjanin, który dzieli się z nami najświeższymi wiadomościami. — Jeszcze miesiąc, dwa i wojna się skończy, zobaczycie — mówi — już niedługo, niedługo. Nie jest to dla nas wielka nowina, bo na podstawie komunikatów radiowych i prasowych wszystko na to wskazuje. Natomiast nie podają żadnych wiadomości o walkach z Niemcami innych państw, o ich odnoszonych zwycięstwach, o naszej Armii gen. Andersa. Możemy się tylko domyślać, na razie nic nie wiadomo. 13 kwietnia, w piątą rocznicę naszego wywozu, otrzymujemy 800-gramową paczkę z zielonym ubraniowym materiałem, też z Tel-Awiwu, nadaną do sowchozu. Nie przepadła jednak i odnalazła nas tutaj pod zupełnie innym adresem. Dziwne, ale prawdziwe — poczta, naszym zdaniem, pracuje tu bez zarzutu. W szkole żyjemy wszyscy zbliżającym się końcem wojny, o niczym innym nie potrafimy mówić. Niemniej nauczyciele pytają nas często i robią klasówki, chcą, żebyśmy na koniec roku szkolnego otrzymali świadectwa. Ciekawe, co będzie wcześniej, czy koniec roku szkolnego, czy koniec wojny? A może równocześnie? Ogarnia nas coraz większa tęsknota za Ojczyzną, jakże bardzo pragniemy już wrócić. Tyle długich lat... Na lekcji języka polskiego napisałam między innymi: Dziś tęsknię do was, rodzinne me strony, równiny zielone, jeziora, zagony chciałabym was ujrzeć choć raz jeszcze [...] Od połowy miesiąca podejmuję pracę na ogrodach. Ze względu na szkołę będę pracować tylko do południa. Zjadam 274 zupę stołówkową, pochlipajkę i pędzę do szkoły. Na lekcji z języka angielskiego —klasówka: „Życiorys Williama Szekspira". Pani Piątkiewiczowa jest bardzo wymagająca, ale równocześnie poza lekcjami poświęca nam swój czas, jeśli tylko mamy taką potrzebę. Była tak śnieżna zima, że ziemia nie wchłonęła jeszcze wilgoci, błoto w naszym obejściu utrzymuje się nadal. Wszystko to, co leżało pod zmarzniętym śniegiem było niewidoczne, a teraz widać różne śmiecie i odpadki na powierzchni ziemi, wdeptywane w błoto. Nie można dosłownie przejść do wygódki w końcu podwórza. Zabieramy się do czyszczenia naszego obejścia kosztem nieobecności w szkole. W naszej lepiance też robię wiosenne porządki, myję okna i przyozdabiam izby, czym tylko się da, ażeby było milej i przytulniej. Postanawiamy mimo wszystko uprawiać nasz malutki ogródek, a pod oknami posiać kwiaty, żeby było radośniej i kolorowo. 21 kwietnia sprzedajemy sweter za 250 rubli. W pracy Masza zauważa, że mam coraz mniej sił. — Basia, ty chyba jesteś bardzo zmęczona, a może i bardzo głodna, ty nie dajesz rady. Staram się jakoś trzymać, ale doszło do tego, że codziennie mdleję. Mamusia kategorycznie kazała mi się zwolnić z pracy. Przepracowałam więc na ogrodach tylko pół miesiąca, do 1 maja. 1 maja obchodzony jest uroczyście przez Rosjan, a w tym roku szczególnie — przewidują wielkie zwycięstwo. Ich radość zmącona jest jedynie coraz większą liczbą kalek, powracających z frontu. 3 maja 1945 nasze wielkie święto. Robimy sobie pierwsze wspólne zdjęcie naszej klasy wraz z nauczycielami na tle naszej starej szkoły, aby zachować ją dobrze w pamięci. Jest już dużo słońca, wpada nawet do naszej lepianki przez niewielkie okienka i jak zwykle odkrywa naszą nędzę, bladość i wymizerowanie, wyczerpanie zimą i ciężką pracą, niedożywienie. 9 maja 1945, środa. Około godziny 10 jesteśmy wszyscy 275 w domu, tylko mamusia wybiera się do miasta. Nagle słyszymy radosny krzyk naszego sąsiada: — Elena Kazimirowna, KONIEC WOJNY! Słyszycie wy? KONIEC WOJNY! Wypadamy na ulicę, widzimy, jak z radości wymachuje rękami i w końcu rzuca się mamusi w objęcia, i zaczyna ją całować, a potem nas wszystkich. Ludzie wychodzą z domów, zaczynają tańczyć na ulicach i śpiewać, ogólne podniecenie i radość. Nasz sąsiad nadal krzyczy: — Skorej, skorej (prędzej, prędzej) wychodzić wszyscy, niech nikt nie zostanie w domu! Polaki, słyszytie (Polacy, słyszycie)? — nawołuje, biega, obcałowuje. Za chwilę jest coraz więcej ludzi na piaszczystej ulicy Wojennej. Stoję w majowym słońcu i patrzę, jak na jakieś niezwykłe widowisko. Niepowtarzalna jest atmosfera tego przedpołudnia. W końcu do mojego wnętrza dociera ta radosna wiadomość. Tak, to już koniec wojny, nie będzie już niewinnych ofiar, nie będzie już żadnych ofiar .Wracamy do naszej lepianki, wzajemne rodzinne uściski i oczy pełne łez. Koniec wojny — te dwa słowa z całą mocą zapadły już w nasze serca. — O, Boże, dzięki Ci za wszystko, za to, że nasza Ojczyzna wolna, za to, że przetrwaliśmy do tego dnia, za to, że żyjemy. O Matko Boża, Królowo Polski, miej zawsze w swojej opiece nas, którzy się do Ciebie uciekamy. Dotąd mieliśmy tylko bardzo skromne wiadomości o przebiegu wydarzeń. Radio, tak zwany kołchoźnik, krzyczał: Front Białoruski, Front Ukraiński, Front... posuwają się ciągle na zachód, zdobyte takie, a takie miasta. Aż wreszcie zdobyty Berlin! Może teraz dowiemy się więcej szczegółów. W szkole też ogromna radość, lekcji nie ma, dzielimy się naszą radością, wszyscy coś mówią, coś radośnie wykrzykują. Nareszcie prawdziwa nadzieja powrotu wstąpiła w nasze umysły i serca. Jest nas dzisiaj w klasie ośmioro, robimy sobie zdjęcie u fotografa w ogrodzie, ażeby upamiętnić dzisiejszy wielki dzień — 9 maja 1945. 276 Następny dzień normalny, jak wszystkie inne dotąd — praca, nauka i codzienne troski dnia powszedniego. W Komitecie Polskim przywołują nas do rozsądku. — Wojna skończyła się dopiero wczoraj, a wy już chcecie wracać? — Nie ulega wątpliwości, że chcemy. Wrócimy wszyscy na pewno i być może niedługo. — Przecież musicie zrozumieć, że zniszczone są przez działania wojenne tory kolejowe, że zburzone mosty, że nie ma dostatecznej liczby wagonów, że nas przecież jest tak dużo w całym Związku Radzieckim i że... Jeszcze dużo takich „że", już nawet nie słuchamy tych różnych wywodów. My pragniemy wracać natychmiast, nawet na piechotę zacząć naszą wędrówkę na zachód, już teraz, natychmiast! Z każdym dniem chcemy się zbliżać ku Ojczyźnie, tam wyrywa się nasze serce i dusza. Tymczasem znów musimy czekać, bo są rozmaite przeszkody. A przecież w tym kraju nic nigdy nie wiadomo, jakie mogą jeszcze zaistnieć przeszkody — może natury politycznej i zostaniemy tu bardzo długo? Przeraziłam się swoich własnych posępnych myśli. Nie, to chyba niemożliwe... Wyraźnie każą nam cierpliwie czekać, ale ile można czekać. A myśmy mieli nadzieję, że to już kres naszej tułaczki. Ciekawe, że kierunek „wschód" odbył się w niesamowicie szybkim tempie, nie było wówczas żadnych przeszkód. A było nas znacznie więcej, bo wielu nie powróci już nigdy. Polsko, Ojczyzno umęczona, jak trudno będzie do ciebie wrócić nam wszystkim, rozrzuconym po tej jakże obcej ziemi. Wierzymy jednak, że z Bożą pomocą wrócimy. Wśród wszystkich słów to słowo Polska wymawiaj najgoręcej, wśród wszystkich snów niech śni ci się zawsze jak najwięcej i wkrótce ujrzysz rodzinne strony Polskę, Ojczyznę swą. 277 W maju tyle naszych rodzinnych świąt. Najpierw imieniny pani Zofii, składamy nasze serdeczne życzenia. Są już pierwsze kwiaty, przynoszę świeżo zerwane. Potem imieniny mamusi, znów życzenia i kwiaty, a także i łzy. A potem moje osiemnaste urodziny —jak wiele mam już lat, a równocześnie tak niewiele na tyle przeżyć. Od wszystkich w domu i w szkole otrzymuję mnóstwo pocałunków. Tatuś też z pewnością dziś szczególnie myśli o mnie. Ciekawe, czy mnie pozna? Tak przecież wyrosłam, zmieniłam się i wydoroślałam. Dziś, w dniu moich urodzin Lala Zgoda wpisuje mi się do pamiętnika: „Młodość nasza, Basiu, wypadła na ciężkie chwile wojny i wygnania. Z dala od Ojczyzny nie widzimy cudnej polskiej wiosny, nie czujemy zapachu wonnych kwiatów. Przeciwnie, każdy nasz dzień to zawzięta walka o byt. Jedynym jasnym promieniem w naszym życiu to polska szkoła. Skupiamy tam swoje siły, zaspokajamy głód wiedzy, zapominamy o teraźniejszości i marzymy o lepszej, świetlanej przyszłości. Nadzieja wzmacnia nasze siły i dodaje bodźca do wytrwania. Życzę Ci, Basiu, aby obecne nasze przeżycia stały się jak najprędzej wspomnieniem. Nagle przychodzi do nas zawiadomienie od władz, że musimy opuścić nasze mieszkanie i od 15 czerwca wyprowadzić się stąd. Niedługo więc cieszyliśmy się naszym „pałacem", znów szukamy dachu nad głową. Całe szczęście, że jest lato i z pewnością będzie to już nasza ostatnia przeprowadzka. Po kilku dniach znajdujemy lokum, ale tylko do września, na czas wyjazdu gospodarzy na odległe pola w stepie, gdzie uprawiają arbuzy. Jesteśmy im potrzebni do pilnowania domostwa. Dom jest duży, drewniany, na wysokiej podmurówce, wchodzi się po kilkunastu stopniach. Gospodarze bardzo serdeczni, możemy w pełni korzystać z ich umeblowania. Nasz nowy adres: ulica Rylejewa 50, róg ulicy Stiepana Razina. Gospodyni, Marusia Tkaczenko i jej mąż, Andriej, to młodzi ludzie, mają dwoje małych dzieci. W rogu izby za zasłonką ikona Matki Bożej. Pokazują z dumą, a Andriej mówi: — Tutaj modlimy się wspólnie rano i wieczorem. 278 Sprowadzamy się razem z panią Zofią i Leszkiem. Zżyliśmy się bardzo, tworzymy jedną, nierozłączną rodzinę. Mieszka się nam wygodnie, jest nawet maszyna do szycia. Nasze mamusię próbują swych sił i chcą uszyć coś dla mnie na minione niedawno osiemnaste urodziny. Z Komitetu Polskiego otrzymuję z darów angielskich piękną letnią sukienkę, niebiesko-białą i do niej błękitny beret z cienkiego płótna. Chłopcy przyglądają mi się długo i orzekają, że wyglądam uroczo, wprost zachwycająco — jak to określają. Ten ich komplement podbudowuje mnie psychicznie. Nigdy dotąd nie zastanawiałam się poważnie nad tym, że odpowiedni strój może tak korzystnie wpłynąć na stan psychiczny. Polacy próbują swoich sił na niwie artystycznej, niedługo mają się odbyć koncerty i rewie w wykonaniu naszych rodaków. Zgłasza się kilka osób z dobrym głosem, między innymi pani Lila Rzewuska i świetny sopran pani Janka Kieszko. Przy tym obie panie są urzekająco przystojne, choć o zupełnie różnym typie urody. Pierwszy koncert wypada nadzwyczaj dobrze, przy pełnej sali brawom i bisom nie ma końca. — Ile może zdziałać polskie, dobre słowo, płynące ze sceny, czy to w formie piosenek czy recytacji! Na temat naszego powrotu niewiele się mówi, jesteśmy tym zaniepokojeni. Główny powód to brak wagonów, a także musimy zrozumieć, jak ogromny jest koszt takiego transportu. Tego jednak nie możemy zrozumieć. Czy w tę stronę nie było żadnego kosztu? A poza tym, czy wielka rzesza Polaków, niemal darmowa siła robocza, nie zarobiła sobie przez pięć lat na opłacenie powrotu do Ojczyzny? Przecież powinni to wziąć pod uwagę. Czy władza radziecka nie ma żadnego obowiązku wobec nas za długie lata poniewierki i doznane krzywdy? Czy jeszcze za mało ofiar, czy muszą być dalsze? Jesteśmy już wyczerpani fizycznie i psychicznie tym ciągłym czekaniem, i to po skończeniu wojny. Skąd milczenie na ten temat? Choć w tym kraju wielkiego zakłamania i okrucieństwa ze strony bezwzględnego NKWD nie można wierzyć w żadne 279 obietnice, to jednak nie przestajemy ufać w nasz powrót. A co z naszym kochanym tatusiem, kiedy wróci z oflagu? — I znów tyle pytań. 9 czerwca 1945 zmarł w Semipałatyńsku pan Edmund Siekierski (z Buczacza), ojciec Wisi — wielki smutek w rodzinie. Choć doczekał zakończenia wojny, ale nie doczekał powrotu. — Niech odpoczywa w pokoju w tej obcej ziemi. Ostatnia, najnowsza wiadomość z Komitetu Polskiego: na pewno przed zimą wrócimy. Pozostawienie nas na jeszcze jedną zimę mogłoby mieć fatalne skutki, ludzie już nie wytrzymują, a każda zima zbiera nowe żniwo ofiar. Z darów otrzymuję jeszcze jedną, bardzo elegancką sukienkę oraz białą bluzkę. Mamusia kupuje mi nowe czarne łapcie. Jest to konieczny zakup, stare rozleciały się, a piasek semipałatyńskich ulic jest tak rozgrzany, że można oparzyć sobie stopy chodząc boso. Łapcie przytrzymywane są długimi czerwonymi tasiemkami, które sznuruje się wysoko niemal do kolan. Za kilka dni mamusia przynosi mi z darów następną sukienkę, cieplejszą, z długimi rękawami, ciemnogranatową z wyszytymi wokół szyi kwiatkami z niebieskich koralików. Chłopcy znów patrzą z podziwem. Myślimy, że to dobry znak, że zaczynają nas tak stroić. Widocznie powrót niedaleki, a nie chcą, abyśmy wracali jak nędzarze. 21 czerwca 1945 kończę klasę dziewiątą, jest to bardzo radosne zakończenie roku szkolnego. Być może klasy dziesiątej nie zacznę już w Semipałatyńsku. Otrzymuję świadectwo Nr 6 ukończenia klasy dziewiątej Polskiej Średniej Szkoły w Semipałatyńsku KSRR. „W ciągu nauki wykazała bardzo dobre zachowanie oraz następujące postępy: z języka polskiego — bardzo dobry z literatury polskiej — bardzo dobry z algebry — dostateczny z geometrii — dostateczny z trygonometrii — dostateczny 280 z przyrodoznawstwa — bardzo dobry z historii — dobry z historii Polski — dobry z geografii Polski — dobry z fizyki — dobry z chemii — dobry z języka angielskiego — dobry. Zaczynamy wakacje, właściwie wakacje od szkoły, a nie od pracy. W najbliższą niedzielę całą naszą dziewiątą klasę zapraszają do siebie Wonią i Mietek Kalińscy do Żana Siemiej za Irtyszem, gdzie mieszkają w kombinacie mięsnym. Jest upalna niedziela, przejeżdżamy rzekę na drugą stronę, jestem tu po raz pierwszy. Nadzwyczaj miło upływa nam czas, wspominamy wspólne przeżycia w szkole. Każdy z nas opowiada też coś o sobie, o swoich planach na przyszłość. Rodzą się wzajemne sympatie, a Romek tak bardzo miło się uśmiecha. Pobyt w Żana Siemiej kończy się długim spacerem nad Irtyszem. Nasi gospodarze przyjeżdżają raz w tygodniu i przywożą traktorem arbuzy na sprzedaż, dostajemy w prezencie kilka sztuk. Są wyśmienite, bardzo soczyste i bardzo słodkie. Oczekujemy z radością każdego ich przyjazdu, przy tym są weseli i zadowoleni z nas, że tak schludnie i czysto utrzymujemy dom. Na okres wakacji zatrudniam się sezonowo na ogrodach ku wielkiej radości Maszy. Jest nadal bardzo smutna. — Wiesz, Basia, jak to dobrze, że mam dzieci, mam dla kogo żyć. Tak chciałabym wychować je na dobrych ludzi, a to nie takie łatwe. Nie wiem, czy mi się to uda, ale zrobię wszystko, żeby się udało. Dość już nienawiści na tym świecie. Na krzakach czerwienią się dorodne pomidory, natomiast ogórki chowają się pod liśćmi przed upalnym słońcem. Podczas odpoczynku gawędzimy, kobiety mówią: — Niedługo będzie nam lżej, mężczyźni wrócą z frontu, będzie komu pracować. Po chwili milkną, żeby nie ranić uczuć Maszy. Niekiedy śpiewają czastuszki, bardzo lubię ich śpiew. Masza znów miała atak malarii. Wykonujemy za nią jej normę, nikt się nie sprzeciwia, każda z kobiet chce w jakiś sposób dopomóc, jak tylko potrafi. Utrzymujemy listowny kontakt z „naszym" dawnym sowchozem. Dowiadujemy się, że w marcu 1945 zmarła pani Tatomirowa, lat 72 i pani Eugenia Ostrowska, lat 39, żona posterunkowego. Nie doczekały już tak bliskiego powrotu i pozostaną tu na zawsze. Krzyży coraz więcej. Modlimy się za tych, którzy nigdy nie powrócą. — Niech stepowy wiatr śpiewa im swoją pieśń. Wysyłają mnie w teren do pracy w polu, około 30 km od Semipałatyńska na dwa, trzy tygodnie. Część ekipy, czyli dziesięciu młodych chłopców już tam pracuje (traktorzyści, kombajniści), pozostała część, to znaczy my w liczbie dwunastu osób dołączymy 11 lipca, w poniedziałek. Najstarsza z nas, Irmina (około 40 lat), tęga, wesoła kobieta ma być kucharką, Zoja, 30 lat, brygadzistką. Poza tym jest Marusia, w tym samym wieku oraz trzy młode dziewczęta: ja i dwie Kazaszki. Poza nami jest sześciu młodych chłopców: czterech Kazachów i dwóch Rosjan. Mamusia jest niezadowolona, ale nie ma rady. Mam już osiemnaście lat i decyzja brygadiera jest nieodwołalna. — A co będzie, jeśli w tym czasie wyznaczą termin powrotu do Polski? — Nie martwcie się, załatwimy — odpowiada spokojnie brygadier. I tak, zamiast wyjazdu do Ojczyzny, zostaję skierowana do pracy na dalekim stepie. Pożegnanie jest łzawe, nawet chłopcy przejęli się tym moim oddelegowaniem. Wychodzę skoro świt, w niewielkim zawiniątku mam cztery jęczmienne placki, upieczone na płycie, butelkę wody, kawałek szarego mydła, grzebień, szczotkę do zębów (przysłaną z oflagu), ręcznik, kocyk, chustkę, czarną spódnicę 282 w kolorowe kwiatki, bluzkę, sweter i resztę na sobie, na szyi medalik na tasiemce. Idziemy, nie śpiesząc się. Droga jest bardzo malownicza i ciekawa, dopóki jeszcze nie praży słońce. Pocieszamy się, że w samo południe będziemy przechodzić przez las, odpoczniemy i tam wyjedzie nam naprzeciw traktor. A więc ostatni najtrudniejszy odcinek drogi przez step odbędziemy traktorem. Na razie idziemy, śpiewając po drodze. Chłopcy wzięli bałałajki, żeby się nie nudziło — jak powiedzieli. Wieczorem, już po zachodzie słońca, jesteśmy na miejscu. Patrzę długo w tę stronę na gasnącą, czerwono-złocistą poświatę. Jest pięknie. Stepowa trawa jeszcze się czerwieni, później staje się srebrzysta w blasku księżyca. Wschody i zachody słońca na stepie są urzekające, tak piękne, że wprost nie do opisania, zupełnie jak w bajce — zaczarowany piękny świat. Kiedy budzi się do życia słońce w całym swym majestacie i wszystko dokoła, stepowa trawa i kolorowe w niej kwiaty, a potem, kiedy gaśnie, kiedy w dzwoniącej ciszy usypia cały step, serce moje wyrywa się do Boga Stwórcy. I wówczas klęcząc na stepie wołam: — O Boże, dziękuję Ci, że stworzyłeś taki piękny świat, że stworzyłeś go dla nas, abyśmy byli szczęśliwi. A co uczynił człowiek? Błagam Cię, Boże, zmiłuj się nad nami. Odpoczywam na trawie i rozmyślam, dopiero gwar młodych głosów wyrywa mnie z zadumy. To witają nas radośnie chłopcy, którzy są tutaj od wielu dni: sześciu Rosjan i czterech Kazachów. Zresztą, już z oddali było ich słychać, niósł się po stepie śpiew i dźwięk bałałajki. Spostrzegam rozstawiony jeden wielki namiot w rodzaju namiotu wojskowego. Nie opodal polowa kuchnia i beczkowóz, dwa konie pasą się jeszcze na stepie. Chłopcy wystawili dwie miednice i konewki, które świetnie służą zamiast prysznica. W beczkowozie jest chłodna, orzeźwiająca woda. Na nasze powitanie ugotowali czogun kaszy owsianej z kurdiukiem (tłuszcz barani), w drugim czogunie kirpicznyj czaj —- dziś jesteśmy na prawach gości. 283 Rozglądam się, dokoła tylko step, bezkresny step, całkowite pustkowie. Chłopcy zaczynają nas obserwować. — Ty nie nasza — mówią do mnie — Polaczka. Od razu rozpoznali, zanim zdążyłam się odezwać. — Ano, nie wasza. Trzymam się dziewcząt. One — radosne, roześmiane, żartują, jest to dla nich jakieś urozmaicenie. Poczułam się nagle bardzo samotnie wśród tych młodych ludzi. Ogarnia mnie jakieś nieokreślone, dziwne uczucie, a nawet chęć ucieczki z tego miejsca... Zbliża, się noc, żarty przybierają na sile, śmiechy również, w końcu Irmina patrzy na mnie i woła głośno: — Przestańcie! Ten jeden wyraz zostaje wykrzyknięty z taką mocą, że natychmiast milkną. Myję się pod osłoną ciemności i moczę w chłodnej wodzie obolałe nogi. Poczułam się lepiej. Zoja wyznacza mi w kącie dla kobiet miejsce do spania. Zorientowałam się od początku, że jest jeden wspólny namiot dla wszystkich. Być może, im to nie przeszkadza. — Słuchaj, Zoja, mówię to tylko tobie, ja wolę spać na stepie pod gołym niebem, tak jak kiedyś w sowchozie. Pozwól na to, poza tym w namiocie jest duszno. — Nie radzę ci — odpowiada — na stepie niebezpiecznie, w trawie mogą być żmije czy inne gady, także kleszcze wywołujące zapalenie mózgu. Przytacza mnóstwo argumentów, ażeby odwieść mnie od tego zamiaru, ja jednak uparcie trwam przy swoim postanowieniu. I kiedy wszyscy układają się do snu, śpiewając czastuszki, niepostrzeżenie oddalam się. Kładę się w wysokiej trawie, owinięta kocem i chustką, przyświeca mi księżyc. Pomimo zmęczenia długo nie mogę zasnąć. Początkowo boję się, coś szeleści w trawie, nadsłuchuję. A potem wpatruję się w granatowe niebo usiane gwiazdami, staram się odszukać Wielki i Mały Wóz, przypominam sobie nazwy gwiazd. A potem, potem zaczynam się modlić. Słowa przychodzą same w tej wielkiej ciszy, w której cała przyroda usypia. Patrzę w niebo i widzę swoją nędzę i małość, siebie zagubioną w stepie. 284 — Boję się, żebyś mnie nie opuścił, Boże, pamiętaj o mnie. Czy słyszysz krzyk mojej modlitwy? Ja wiem, że Ty wszystko możesz. Ojcze, który jesteś w niebie, ja wierzę Tobie, ja Tobie zaufałam. A Ty, o Matko Boża, weź mnie w swoją macierzyńską opiekę. Wkrótce zmęczenie bierze górę nad lękiem i modlitwą, usypiam. Wcześnie, o wschodzie słońca ruch przed namiotem, biegnę szybko. — Dzień dobry, Basia, gdzie byłaś, szukaliśmy ciebie. — Proszę was, niech to zostanie moją tajemnicą, uszanujcie to, że lubię samotność. — Jesteś jakaś dziwna — mówi jedna z dziewcząt. Chłopcy nie wypowiadają się na ten temat, są widocznie ostrożniejsi w ocenie człowieka. Zaopatrzenie jest zupełnie dobre: mąka, kasza, olej, trochę sadła, kirpicznyj czaj, cukier, chleb i suchary. Nie jest źle. Przygotowujemy śniadanie, a potem obiad. Moim zadaniem będzie roznoszenie obiadu traktorzystom daleko w step (2,3 km od bazy), gdzie pracują w pewnym oddaleniu od siebie. Stąd dodatkowa trudność — trzeba biegać po stepie i to w godzinach największego upału. Idę wydeptaną ścieżką, daleko na horyzoncie dostrzegam jeden z traktorów, podążam szybko w tym kierunku i już widzę przyjazny uśmiech Aloszy. Może uśmiecha się na myśl o obiedzie, a może i do mnie. - Bolszoje spasibo, Basia (bardzo dziękuję, Basiu) i nie gniewaj się za nasze wczorajsze żarty. Może to było powodem, że oddaliłaś się od nas. Wszyscy chłopcy chcą ciebie przeprosić. Przemyśleliśmy sprawę z chłopakami, na pewno nie czujesz się najlepiej wśród nas. Chcielibyśmy bardzo, żeby było inaczej, żebyś miała o nas dobre zdanie. Wiesz, nie potrafię się wyrazić... Powiem ci jedno, jest nam po prostu głupio. Nadchodzi drugi chłopiec, Wasia, który pracuje niedaleko. - Chciałem ci ułatwić i sam przyszedłem na obiad, ja też ciebie przepraszam. 285 — Nie gniewam się i na pewno będę was kiedyś dobrze wspominać. Teraz idę dalej, odpoczywajcie po ciężkiej pracy. Szczęść wam Boże. Spojrzeli na mnie, a Wasia mówi: — Myślę, że Bóg jest, tylko nikt nam o Nim nigdy nie mówił, ty pierwsza pozdrowiłaś nas Jego imieniem. Roznoszę obiad innym traktorzystom, wszyscy są wobec mnie bardzo grzeczni. Jestem więc roznosicielką posiłków. Irmina wymyśliła, że trzeba zacząć łapać susły, będzie mięso na obiad, zupy też będą smaczniejsze. Na razie zbieramy lebiodę na zupę, do tego kasza z pszona. Jest mi tu dobrze, ale po kilku dniach chętnie bym wróciła, tęsknię za rodziną i przyjaciółmi. Tutaj czuję się zagubiona, oddalona od wszystkich, jakby na końcu świata. Różne myśli snują mi się po głowie. Czy ja stąd wrócę? Nawet od bocznej drogi jesteśmy daleko, dookoła step i step — zdaje się nie mieć końca... Płyną dni, coraz bardziej przygnębia mnie monotonia i tęsknota. — Gdzie twój optymizm, dziewczyno — mówię do siebie — pozbieraj się! Jestem przecież wśród życzliwych mi ludzi. Postanawiam włączyć się w ich rozmowy, w ich problemy, może w niektórych sprawach będę mogła służyć im radą. Poza tym proszą mnie dziś wieczorem, żebym opowiedziała coś o Polsce. I tak zaczęły się moje wieczorne opowieści. — Wiesz — mówi jeden ze słuchających — chciałbym kiedyś pojechać do twojej Polski, na pewno tam jest zupełnie inaczej niż u nas, ale nie jest to możliwe, to tak bardzo daleko. A i pieniędzy na podróż nie wystarczy, zresztą nie dadzą pozwolenia, mogę sobie tylko pomarzyć. Po upalnych dniach wieczory są pełne uroku, można wreszcie odpocząć, trochę jeszcze śpiewamy przy akompaniamencie bałałajek, a potem tyle rozmyślań przed snem i moje modlitwy. Widzę, że niebo jest każdej nocy inne, zauważam nawet subtelne różnice. Cisza. — Jezu, ufam Tobie. Przecież ukochałeś nas nad wszystko stworzenie. 286 Po blisko trzech tygodniach dwie Kazaszki, Marusia i ja możemy wrócić, przyjadą nasze zmienniczki. 30 lipca w sobotę wracamy, cieszę się ogromnie. Alosza podwozi nas do połowy drogi. —Żegnajcie! Dalej idziemy same dość szybko, powroty są zawsze radośniejsze. Pod wieczór ukazują się pierwsze zabudowania Semipałatyńska, a za godzinę witam się z mamusią i bratem. Leszek też cieszy się wyraźnie z mojego powrotu, a pani Zofia ściska mnie serdecznie. Przyjechali też gospodarze. Częstują nas arbuzami, są wspaniałe i gaszą pragnienie. Nadal nie ma żadnych konkretnych wiadomości na temat naszego powrotu, a ja będąc na stepie bałam się, że mogę nie zdążyć. Nasze nalegania w Komitecie nic nie pomagają. Odpowiadają nam, że to nie zależy od miejscowych władz. Już teraz nie wierzymy żadnym terminom i żadnym obietnicom, widocznie rzucano je na wiatr, aby nas uspokoić. 6 sierpnia 1945 przychodzi pierwszy powojenny list z Biecza od cioci Wandzi, która też uciekła przed napadem Ukraińców. Są wszyscy, razem z dziadziusiem, zdrowi i dziękują Bogu za ocalenie życia, bo dosłownie w ostatniej chwili udało im się uciec. To nie jest do opisania, co przeżyli. Jak wrócimy, to wszystko dokładnie nam opowiedzą. Czekają z utęsknieniem na nasz powrót, który z pewnością niedługo nastąpi, bo wojna ma się ku końcowi (list był pisany w lutym). Dziadziuś z rodziną cioci Zosi Bienieckiej mieszka w Binarowej koło Biecza. Cieszymy się, że szczęśliwie tam dotarli. Do września mam zapewnioną pracę na ogrodach. Jestem już bardzo zmęczona, mam coraz mniej sił, ale nie przyznaję się do tego, nie chcę martwić mamusi. 9 sierpnia otrzymujemy kartkę z Barysza od księdza Józefa Mroza, którego osobiście nie znaliśmy. Kartka z widokiem Barysza i naszego rodzinnego domu napisana 14 lipca, a więc niedawno. Czytamy: „Ufajcie, Jam zwyciężył świat — nie zło zwycięży na świecie, lecz Bóg i dobro. Szanowna Pani! Przypadkiem dostał się do mych rąk list pisany do pani Szmidtowej, również wiersze pisane przez Basię. Jakkolwiek nie znam ani Pani, ani jej dzieci, przesyłam widoczek z Barysza, abyście przynajmniej w ten sposób mogli odświeżyć sobie w pamięci drogie sercu strony. Chociaż to życie łez doliną, jednak po smutku zawsze następuje radość! Może już niewiele cierpień, a wypełni się miara pokuty i zadośćuczynienia. Basia niech pracuje dalej nad sobą, bo talent trzeba własną pracą rozwinąć! Jak na początek, Basiu, śliczne. Sił do przetrwania życzę, opiece Królowej naszej polecam, ksiądz Józef Mróz.*' Łzy wzruszenia w naszych oczach — widoczek Barysza i słowa kapłana, skierowane do nas, nieznanych, abyśmy ufali. Dziękujemy serdecznie za te słowa, drogi księże, Bóg zapłać. Następnego dnia otrzymujemy 400 rubli od cioci Hali ze Lwowa, pamięta o nas, choć z pewnością i jej jest ciężko. Z mieszkania jesteśmy bardzo zadowoleni, ale, niestety, we wrześniu będziemy musieli się wyprowadzić, bo gospodarze powrócą już na stałe do domu. 21 sierpnia przychodzi list od kochanego dziadziusia i wujcia Józia Bienieckiego z Binarowej koło Biecza. Są zaniepokojeni naszym losem, jak przetrwaliśmy tyle lat, tyle mroźnych zim, ale teraz już na pewno wkrótce się zobaczymy. Kochani, oni myślą, że na pewno, że wkrótce, a nas być może czeka tu jeszcze jedna straszna zima, która zawsze nam się wydaje, że trwa wieki... Czy ją przetrzymamy? Czy wystarczy nam sił? Trzyma nas tylko nadzieja, czasem nikły jej płomyczek, nieraz usilnie podsycany, żeby nie zgasł. Czepiamy się go, jest naszym ratunkiem i modlimy się o przetrwanie. Piszemy listy do Binarowej, do Biecza, do księdza Mroza i do tatusia też do Binarowej, bo spodziewamy się, że tam właśnie powróci z oflagu. A może już wrócił? I może tam modli się o nasz powrót? Tymczasem zaczynamy znów szukać mieszkania, na razie bez żadnego rezultatu. Gospodarze wrócili 31 sierpnia. Mówią, żebyśmy się tak nie zamartwiali, bo przecież nie wyrzucą 288 nas na ulicę, że pomieszkamy wszyscy razem, dopóki nie znajdziemy nowego lokum. Nie chcemy jednak nadużywać ich dobroci, więc szukamy intensywnie. Myśleliśmy, że jeszcze przed zimą wrócimy do Polski. Nasz niepokój narasta. Czy nasza ukochana, umęczona Ojczyzna jest naprawdę wolna od obydwu najeźdźców i prześladowców? Czy wrócimy do prawdziwie wolnej Polski? Staram się oddalić te myśli, ale one uporczywie powracają. dziesiąta klasa Jesień 1945 Zamiast powrotu do Ojczyzny zaczął się nowy rok szkolny 1945/46. Jestem w dziesiątej klasie, czyli w klasie maturalnej. Zwolniłam się z pracy w ogrodnictwie, zatrudniłam się ponownie w Artelu i nadal będę douczać Malusię Hillerównę. Do naszej klasy przybyły dwie nowe uczennice: Nusia Bardach i Wanda Fechtner. Witamy się wszyscy radośnie i dzielimy swoimi przeżyciami wakacyjnymi, ale myślimy i mówimy głównie o jednym: o naszym powrocie. Na razie cieszymy się z naszego spotkania, niektórzy z nas nawet bardzo. Pani Turska wpisuje w moim pamiętniku wiersz Jana Kasprowicza: Błogosławieni, którzy w czasie gromów nie utracili równowagi ducha, którym na widok spustoszeń i złomów nie płynie z serca pieśń rozpaczy głucha, którzy wśród nocy nieprzebytej cieni nie tracą wiary w blask rannych promieni, Błogosławieni! 290 Nauki mamy teraz bardzo dużo, zaczynamy gonić z materiałem, ale to nam nie przeszkadza, nasz zapał do wiedzy nadal jest wielki. A spotkania w szkole są jedyną naszą radością, bo dla nas wojna nie skończyła się jeszcze. Jesteśmy ciągle na wygnaniu i wciąż czekamy na wyzwolenie od głodu i mrozów, od pracy ponad siły, od warunków niegodnych człowieka. W dalszym ciągu nie możemy znaleźć mieszkania, pomimo że chodzimy od domu do domu. Nigdzie nie ma miejsca. 17 września znów przychodzi niewielka 800-gramowa paczka z Tel-Awiwu: bluzka, ręcznik i mydło. Wysłana na adres sowchozu i doszła. Mamusia pisze list do pani Elżbiety Krajnikowej (żony oficera) do Komorowa koło Ostrowi Mazowieckiej, ja dopisuję się do jej córki Halinki, mojej najlepszej przyjaciółki z lat dziecięcych. W związku z tym przypominam sobie teraz te najmilsze lata 1930-1936, z okresu zamieszkania na terenie Szkoły Podchorążych Piechoty: basen, wspaniałą fontannę z Krakiem, smokiem i żabkami, różne imprezy dla dzieci, naszą szkołę, księdza Franciszka Tomczaka, ówczesnego kapelana, a przede wszystkim promocje podchorążych, bo to i dla nas, dzieci, było wielkim przeżyciem. Co z nimi wszystkimi? Pamiętam ich młode, uśmiechnięte twarze, kiedy otrzymywali pierwszą gwiazdkę. Czy wtedy mogli się spodziewać, że już niedługo staną na zew Ojczyzny? Ile to różnych wspomnień, ile refleksji podczas pisania listu do Halinki. Nie ma dosłownie dnia, żebyśmy wszyscy, każdy na własną rękę, nie szukali mieszkania, jednak nigdzie nie chcą nas przyjąć. W końcu udajemy się z mamusią w stronę kazachskich lepianek przy końcu ulicy Gorkiego. Wchodzimy do bardzo małej lepianki pod nr 26. Otwiera nam starsza kobieta, z pewnością już po sześćdziesiątce,- Rosjanka. - Może u was będziemy mogli zamieszkać, — przedkładamy jej swoją prośbę — szukamy mieszkania od miesiąca i nie znaleźliśmy do tej pory. — Z całego serca bym was przyjęła, podobacie mi się, ale 291 pięć osób nie zmieści się. Mam tylko jedną małą izbę, sami zobaczcie. Rzeczywiście mała izdebka z dość dużym piecem, zresztą cała lepianka sprawia wrażenie domku krasnoludków. — Co ja mam z wami zrobić? Widzimy, że mięknie pod naporem naszej prośby. — Jeśli uważacie, że się wszyscy jakoś pomieścimy, to was przyjmę. Przyjmę raczej z litości niż z ochoty. Widać, że jesteście kulturalni ludzie, a tak wami poniewierają. Gdzie jest sprawiedliwość na tym świecie, jeden Bóg tylko wie, a jeśli dopuszcza na ludzi takie straszne cierpienia, to widocznie tak trzeba. Sprowadzajcie się. Przychodzimy z naszymi tobołkami, wita nas w progu i całuje w czoło. — Mieszkajcie szczęśliwie, z Bogiem — tymi słowami wita nas nasza babuszka, którą z miejsca polubiliśmy. I tak, 1 października 1945 zamieszkaliśmy w maleńkiej lepiance przy ul. Gorkiego 26 u Zinaidy Iwanownej Baranowej, która przygarnęła nas z dobroci serca. Jest wdową, jej jedyny syn zginął na froncie pod Warszawą. Rozpłakała się... — Może kiedyś, jak wrócicie, odnajdziecie jego grób. Na pewno będzie na nim czerwona gwiazda. Więc i ja mam do was wielką prośbę, prośbę nieszczęśliwej do końca życia, płaczącej matki: postawcie, proszę, na jego grobie krzyż. Tylko nie taki jak wasz (spojrzała na krucyfiks), ale taki z dwoma poprzecznymi belkami, jedną prostą, a drugą ukośną. — Jeśli tylko kiedyś odnajdziemy, zrobimy to na pewno, tylko nie płaczcie już. — Nazywajcie mnie babuszka. Będę wam bardzo rada, jak będziecie tak właśnie zwracać się do mnie. Do izdebki wchodzi się przez niewielką, ciemną sień, potem trzeba namacać drzwi. Izdebka ma dwa małe okienka, po stronie prawej od wejścia piec kuchenny, za piecem łóżko babuszki, między oknami nieduży stolik i dwa taborety. Po stronie lewej na podłodze — miejsce dla nas wszystkich. 292 Musimy zdobyć trochę słomy do spania, nasze prycze nie zmieszczą się. Po kilku dniach zdobywamy słomę (zamiana za sweter). Przygotowujemy zupełnie wygodne posłanie. Będziemy wszyscy spać pokotem, poprzedzielani naszymi mamusiami. Wieczorem babuszka wspomina dawne carskie czasy. — To były czasy znacznie lepsze niż dzisiejsze. I do cerkwi się poszło, i ludzie byli lepsi. A teraz? - - Boże, zmiłuj się. Krytykuje Stalina: — Co on zrobił z naszym narodem? To okrutny i zły człowiek, odebrał ludziom Boga, pozamykał cerkwie. Ale nie poddajemy się tak łatwo, Boga zachowujemy w sercu, to najpewniejsze mieszkanie. Wiecie, mojemu synowi, jak szedł do wojska, dałam medalik, ale kto wie, może potem zabrali? Po raz pierwszy słyszymy odważnie wypowiedzianą krytykę pod adresem Stalina, widocznie ma do nas wielkie zaufanie. Zresztą sama powiedziała na początku, że dobrze nam z oczu patrzy. W naszej izdebce jest bardzo ciasno, ale jest równocześnie, niepowtarzalna rodzinna atmosfera. Najgorzej tylko, że nie ma miejsca na wydzielenie kąta do mycia. Jest już za zimno, żeby myć się w sieni. Czasem z tego mycia wynikają wprost humorystyczne sceny. Wówczas babuszka apeluje o powagę i przywołuje nas do rozsądku. Z gruntowniejszym jednak myciem w tych warunkach to rzeczywiście jest „całe kino". Stawiam miednicę na taborecie koło pieca, a chłopców proszę o trzymanie koca jako parawanu. Mają stać odwróceni, wierzę w ich uczciwość, zresztą i tak obie mamusie tego pilnują. Któregoś dnia późnym wieczorem, kiedy wszyscy już spali błogim snem, chciałam dokonać ablucji pod osłoną ciemności. Niestety, miejsca na to nie było, więc poniosło mnie na piec. Tam jako tako zmieściłam się wraz z miednicą pełną wody, zaczęłam się chlapać, ale, niestety, po chwili spadłam z wielkim hukiem razem z miednicą. Powstał straszny raban, wszyscy się pobudzili, a woda zalała nasze wspólne posłanie. Od tej pory więcej takich wyczynów nie próbuję i muszę 293 przyznać, że chłopcy są na tyle taktowni, że nigdy mi tego nie przypominają. Nadal pracujemy w Artelu, a więc swetry i czapki, czapki i swetry, druty śmigają w naszych rękach. Potem szkoła, lekcje u Malusi i nauka w domu. Październik to miesiąc różańca, szeptanego na posłaniu, szeptanego monotonnie. Nigdy nie wiadomo, z którą tajemnicą różańca przejdzie się w sen. — Matko Boża Różańcowa, Ty to rozumiesz, a może nawet uśmiechasz się do nas, ukołysanych paciorkową modlitwą. Ta mała izdebka u babuszki Ziny jest naszym najcieplejszym mieszkaniem. Jest nas sześć osób, ale babuszka ma spory zapas drzewa. Rano, kiedy jest najzimniej, babuszka wstaje zwykle pierwsza i modląc się rozpala w piecu pod płytą kuchenną. Mówi, że ta czynność sprawia jej szczególną przyjemność: żywy ogień, rozchodzące się ciepło i to, że może się nam przysłużyć. Nieraz chciałam ją ubiec, ale ona była zawsze pierwsza. Kiedy babuszka gotuje coś dla siebie, dzieli się z nami. Najbardziej lubimy, gdy smaży pierogi z ciasta drożdżowego z różnym nadzieniem, często z ziemniakami lub kapustą, bardzo rzadko z mięsem. Wówczas otrzymujemy po jednym pierogu prosto z patelni — coś niewypowiedzianie wspaniałego, a ona obserwuje nas spod oka, zadowolona, że nam tak smakuje. Czasem za specjalne zasługi ktoś otrzymuje w nagrodę drugi. Podczas robienia swetrów babuszka umila nam czas opowiadaniem o swojej młodości w carskiej Rosji, o nabożeństwach w cerkwi. — Boże mój, czy wrócą te czasy? Po rewolucji, to już nie to. Na temat naszego powrotu cisza, a zima już u naszych wrót. Za kilka dni listopad. Wszystko wskazuje na to, że zostaniemy na jeszcze jedną zimę. Jak trudno stąd się wydostać! Martwi nas bardzo brak wiadomości od tatusia. 294 Ostatnie miesiące Zima 1945/46 W dniu Wszystkich Świętych modlimy się więcej niż zwykle. W Dzień Zaduszny wybieramy się na cmentarz, babuszka daje nam sporą białą świeczkę i mówi: — Zapalcie ją waszemu małemu Andriuszy. Zapalamy. Grób, jak zwykle o tej porze, przysypany śniegiem. — Wiesz, Jędrusiu, już wojna skończyła się, a my ciągle tutaj. Jedną z ostatnich wiadomości jest ta, że w czasie zimy na pewno nie wyjedziemy, na przeszkodzie stoją silne mrozy. Musimy czekać do wiosny. Na wiosnę wyjedziemy na pewno. 9 listopada otrzymujemy od cioci Hali ze Lwowa 500 rubli. Jak bardzo przydadzą się w naszej trudnej sytuacji. Nie wiem dlaczego, chłopcy nie siedzą tak długo nad 295 lekcjami jak ja. Leszek pochłania dosłownie mnóstwo książek, które zdobywa, gdzie tytko może, pomimo zmęczenia po piłowaniu i rąbaniu drewna na wielkim mrozie. Jest to jego i Adasia codzienna zarobkowa praca. Ja siedzę, jak zwykle, na płycie kuchennej do późnych godzin nocnych, czasem do rana, z kopciłką i książką. Rano jestem dosłownie czarna z kopciu, a chłopcy śmieją się ze mnie. Nauki jest coraz więcej, ale nic dziwnego, przecież to klasa maturalna. Nasza babuszka modli się wieczorem i wówczas odsłania narożną zasłonkę, za którą jest piękna stara ikona Matki Bożej. Jak mówi, jest to jej największy skarb. Pewnego późnego wieczoru, już po godzinie 22 wracam od Malusi (pan Hiller nie mógł mnie tego dnia odprowadzić). Ulice ciemne, nieoświetlone, okiennice pozamykane, głucha cisza, miasto zupełnie jak wymarłe. Samotna wędrówka o tej porze nie należy do przyjemności, ogarnia mnie lęk, idę środkiem. Nagle słyszę skrzypienie śniegu, czyjeś kroki bardzo, bardzo szybkie. Ktoś wyraźnie zmierza w moim kierunku, wyczuwam, że jest już blisko, boję się obejrzeć. Po chwili chwyta mnie za ramię, świeci latarką prosto w moje oczy, a ja widzę uśmiechniętą, ale groźną twarz młodego Kazacha. — Słuchaj, chcę, żebyśmy poszli razem — mówi niezłą ruszczyzną — jak się nie mylę, jesteś Polką. Ciekawe, po czym to poznał. Pomimo wielkiego strachu staram się zachować zimną krew, myślę intensywnie co robić. — Matko Boża, dopomóż! W końcu odzywam się: — Jeśli się nie mylę, idziemy w jednym kierunku, a ponieważ mieszkam bardzo daleko (co nie było prawdą), zdążymy podczas drogi porozmawiać o wielu sprawach. Dobrze, że będziesz mi towarzyszył, będę czuła się bezpiecznie. Idziemy bardzo szybko. On namyśla się nad czymś i rozgląda dokoła, nie mówi prawie nic. Trzyma mnie mocno za ramię. Mróz siarczysty. Ja coś paplę bez ładu i składu, słowa więzną mi w gardle, chcę jakoś rozładować sytuację. W pewnym momencie zagwizdał, odpowiedziała mu cisza, gwiżdże ponownie. Tymczasem zbliżamy się do mojej 296 lepianki, wyrywam się mu, dopadam okiennic i zaczynam w nie walić z całej siły, krzycząc głośno. Natychmiast wybiegają wszyscy, przerażeni moim krzykiem. Za sobą słyszę oddalające się pośpiesznie kroki. W domu długo nie mogę przyjść do siebie, panuje ogólne zdenerwowanie. Babuszka częstuje mnie usmażonym pierogiem z kapustą, specjalnie dla mnie zostawionym. W ten sposób zakończyłam lekcje u Malusi Hillerówny. 23 listopada, w środę, doręczają nam z poczty nadany w Rzeszowie telegram od naszego najdroższego tatusia. Nie wierzymy wprost własnym oczom. Oto jego treść: „Wróciłem, jestem zdrów. Przyjeżdżajcie jak najprędzej. Czekam, Janek." Naszej radości nie da się opisać. Nasz kochany tatuś wrócił z oflagu, jest zdrów i oczekuje naszego przyjazdu. A my pozostajemy tutaj. Tak trudno, tak bardzo trudno wydostać się stąd, jednak wierzymy, że dobry Bóg pozwoli nam wrócić i doczekamy chwili spotkania z tatusiem. Ufamy, że to już ostatnia zima, postaramy się ją przetrzymać. Państwo Hitlerowie zmartwieni, że nie będę douczać ich córeczki, Malusia płacze z tego powodu. Muszę się przyznać, że mnie też jest przykro, gdyż bardzo polubiłam to miłe i ładne dziecko. Do obowiązkowych przedmiotów w dziesiątej klasie dochodzi literatura rosyjska, uczy jej młoda Rosjanka, żona oficera. Jest niezwykle serdeczna dla nas, a co najważniejsze potrafi zainteresować nas poezją rosyjską. Czytamy Puszkina, Lermontowa, odkrywamy piękno rosyjskiego języka. Listopad. Mrozy dają się już porządnie we znaki. Wychodząc do szkoły ubieram się w starą szubę, którą dostałam za zrobienie swetrów, walonki świeżo podszyte, a na głowę zakładam chustę, zawiązaną w typowy sposób, tak że tylko zostaje szpara na oczy. Jest mi więc względnie ciepło, najbardziej marzną ręce. Całe szczęście, że w szkole jest teraz ciepło. Lekcje w klasie dziesiątej kończą się późno, często ostatnią lekcję ma pan Fabian, nasz wychowawca. Wracając idzie 297 dalszą drogą do swojego domu, ażeby mnie odprowadzić. Jestem mu za to bardzo wdzięczna. 4 grudnia przyjmuję życzenia imieninowe, także od babuszki. — Dziś będzie wspólne śniadanie — mówi i zabiera się do smażenia pierogów — cieszę się, że przyjęłam was do siebie. Jakoś mi raźniej na duszy, że coś dobrego uczyniłam dla drugich. Udziela też różnych rad (jak kiedyś gospodarz Jazowski w sowchozie), żebyśmy nie dyskutowali z nikim na tematy polityczne, bo ludzie mogą donieść do NKWD i zamiast wrócić do kraju, wywiozą nas na daleką północ, a stamtąd już nie ma powrotu, tam ludzie giną. — Wiemy to i rozumiemy, droga babuszko, dziękujemy ci, że tak się o nas troszczysz. Niech Bóg ci wynagrodzi za wszystko, Zinaido Iwanowna. Zaczynam się martwić, jak przewieźć przez granicę moje pamiętniki z codziennymi niemal notatkami. Dzień już krótki, grudniowy, mróz przybiera na sile. Zaczynają się zamiecie śnieżne, wprawdzie nie takie jak na stepie, ale też połączone z wyciem wichury, po prostu biały, rozszalały żywioł. Nasza mała lepianka jest cała zawiana, trudno nawet otworzyć drzwi. Już drugi dzień tej zamieci, nie widać świata Bożego. Wicher przenika niemal przez ściany, nieustannie wyje, śnieg powyżej okien i coraz silniejszy mróz. Podłożone pod kuchnię drzewo dopala się, jest wieczór, zamieć nie ustaje. Modlimy się, zwłaszcza za wędrowców, którzy są w drodze w taki czas i nie mogą trafić do swych domów. Lampa naftowa oświetla naszą izdebkę. Nagle otwierają się drzwi i staje w nich piękna kobieta o subtelnych rysach Madonny i łagodnych migdałowych oczach, w szaro-niebieskiej szacie i długiej niebieskiej chuście, obsypana śniegiem jak lśniącymi gwiazdami. Na ręku pod chustą trzyma dzieciątko. Jakieś nieziemskie zjawisko, wprost cudowne, któż to może być o tej porze w taką zamieć i mróz? Czyżby Matka Boża przyszła do nas? — Zaniemówiliśmy, nie 298 potrafimy wypowiedzieć słowa. Ona stoi w progu, jakby, nie zaproszona, nie miała odwagi wejść dalej. Babuszka przeżegnała się i zaprasza: — Proszę, proszę, wejdźcie do środka. Kto wy jesteście? O Boże, Boże, w taką wielką zamieć i to z dzieciątkiem. Proszę, siadajcie. A ona patrzy i nic nie mówi. Wodzi wzrokiem po każdym z nas i wsłuchuje się w słowa babuszki. Po dobrej chwili mówi: —Proszę was bardzo, nie wyrzucajcie mnie. Chcę się tylko ogrzać, jestem zziębnięta i głodna (dodaje cicho). Mój barańczik (syneczek) chyba już zamarza, bo w ogóle nie płacze. Jest taki cichutki, że nie wiem, czy jeszcze oddycha. Mówi bardzo źle po rosyjsku, ale staramy się ją zrozumieć, słuchając uważnie każdego słowa. Zauważamy, że zwróciła uwagę na naszą rozmowę po polsku. Mamusia odwija dziecko. Chłopiec ma około roku, jest bardzo mizerny, ale piękny jak jego matka, zaróżowiony od mrozu. Rączki i nóżki ma lodowate, zaczynamy chuchać i je rozcierać, nadal śpi. Babuszka rozpala pod kuchnią. — Trafiłam na dobrych ludzi -- mówi nowo przybyła. Z naszych oczu wyczytuje współczucie i może coś więcej. Babuszka ugościła ją, ma też szklankę mleka dla barańczika, ale dziecko nie reaguje, oddycha bardzo słabo. Mamusia małą łyżeczką, niemal kroplami zaczyna wlewać mu do buzi mleko — powoli, bardzo powoli zaczyna się rozgrzewać. — Kto wy jesteście? Czy możecie powiedzieć? Bo jeśli nie możecie, to wystarczy nam, że jesteście po prostu ludźmi w potrzebie. „Gość w dom, Bóg w dom". Musiała nam zaufać, bo mówi: — Jestem Czeczenką, wypędzono nas z Kaukazu, z własnych domów... przywieziono tutaj i rzucono na pastwę losu. — Zostańcie z nami, jeszcze się zmieścicie, przecież nie odejdziecie w taki czas — mówi Zinaida Iwanowna. — Nie, nie mogę, będą mnie szukać. Jest nas tutaj więcej Czeczeńców, nie będą wiedzieli, co się ze mną stało. Dziękuję za wasze serca, muszę już iść, jest bardzo późno. 299 Wyszła, nie udało się jej zatrzymać... Robi się jakoś nijako, tak bardzo żal, że nie została z nami. Była przecież wśród nas, zrobiliśmy miejsce, a nie potrafiliśmy zatrzymać. Wybiegam w pośpiechu, ale już jej nie widzę, jest zamieć i ciemno. Wołam, ale nie ma odpowiedzi, ludzki głos zamiera w skowycie wichury. Wracam ze łzami w oczach, w naszej izbie robi się nagle bardzo smutno. — Dopomóż jej, Panie Boże, by nie zabłądziła. Myślę o niej, że była podobna do Matki Bożej Gromnicznej z obrazu Stachiewicza i przyszła do nas w podobnej scenerii. Nie widziałam dotąd piękniejszej kobiety. — Matko Boża, módl się za wszystkimi, którzy się do Ciebie uciekają i Twej pomocy oczekują. Zbliża się Boże Narodzenie 1945. — Już po raz szósty, o Jezu, rodzisz się dla nas w lepiankach Kazachstanu. Przyjdź do nas, prosimy, i wyprowadź nas stąd, z tego domu niewoli. Wigilia. Nakrywamy stół, świeca od babuszki, kruszynka opłatka i krzyż zawsze nam towarzyszący, i tyle przez nas wycałowany. A w Ojczyźnie? Tatuś i najbliżsi po raz pierwszy zasiądą do wigilijnego stołu po wojnie — bez nas, ciągle bez nas. Babuszka zasiada z nami, modlimy się i składamy życzenia, wszyscy płaczemy. Nasza nadzieja, która przygasa w te bardzo mroźne i głodne dni, dziś ożywia się. — „Ufajcie, Jam zwyciężył świat'*. Na stole zjawia się barszcz, gotowana pszenica z cukrem i pierogi z kapustą od babuszki. Później śpiewamy kolędy, siedzimy do północy. Zbliża, się godzina Pasterki, wychodzę przed lepiankę, na niebie bardzo wyraźnie lśnią gwiazdy. Szukam tej jednej, która poprowadzi nas. Kaganek i świeca gasną, zalega błoga cisza. Na dzień świąteczny gotujemy prażuchę, są też usmażone bliny. Obiad spożywamy wszyscy razem, a Zinaida Iwanowna mówi: — Niech Bóg da wam szczęście i doprowadzi jak najszybciej do Ojczyzny, tam na was czekają i tęsknią. Dość już 300 przeżyliście, nie tu wasze miejsce, zasługujecie na lepszy los. A co są winne wasze dzieci? Za co cierpią taką poniewierkę? Wielką wam krzywdę wyrządzili ludzie mojego narodu, ale czy wspomnicie czasem tych, którzy życzyli wam dobrze, czy ich będziecie pamiętać, czy nie zapomnicie? W drugi dzień świąt idę z Adasiem i Leszkiem po wodę. Jest bardzo długa kolejka, ale wracamy z wiadrami pełnymi wody, tak niezbędnej do życia. W szkole mamy krótkie ferie świąteczne. Nowy Rok 1946. Rozpoczyna się rok wielkiej ożywionej nadziei. Ile jeszcze tych dni przed nami, czy potrafimy je nadal przesuwać jak paciorki różańca? Tak już ciężko, tak bardzo ciężko, coraz ciężej. Odliczamy dni, coraz wolniej płynące. — Matko Boża Bolesna, módl się za nami. 2 stycznia odwiedzam Sonię w Inspektoracie Oświaty. Ucieszyła się bardzo, a na koniec mojej wizyty wpisuje mi do pamiętnika wiersz, bardzo piękny. Po przyjściu do domu jeszcze raz wnikliwie go czytam, nie wiem tylko, kto jest autorem. Nadal robimy na drutach, Adaś rąbie drzewo z Leszkiem Dziubkiem i Leszkiem Krajewskim, pracują przeważnie u polskich Żydów. Po feriach wracamy do szkoły. W klasie dziesiątej jest nas trzynaścioro. Może właśnie będzie to szczęśliwa „trzynastka", która zda maturę. Myślę jednak, że wrócimy wcześniej. Matura nie jest ważna, schodzi na dalszy plan wobec perspektywy powrotu, bo tylko on naprawdę się liczy. W styczniu w naszej szkole ma odbyć się choinka, połączona z zabawą karnawałową. Do naszych obowiązków, jako najstarszej klasy, należy urozmaicenie tej imprezy. Przygotowujemy różne konkursy i skecze. Następuje podział pracy, ja mam przygotować składankę na temat naszych przeżyć, związanych z nauką. Przynajmniej jakieś „odinaczenie" w naszej smutnej rzeczywistości, angażujemy się bardzo w to przygotowanie. 301 Zabawa udała się znakomicie. Przyszliśmy możliwie jak najlepiej ubrani, uśmiechnięci, odświętni, nasi nauczyciele też niecodzienni, uroczyści. Odbyty się ciekawe konkursy z różnych dziedzin wiedzy z nagrodami, potem byty piosenki, wspaniały koncert na grzebieniach, a nawet tańce. W mojej „składance" wystąpili: Irena Saraniecka i Romek Taberski. Było więc trochę humoru i śmiechu, dostaliśmy nawet po dwa cukierki. Na zakończenie potańczyliśmy. Z Romkiem tańczyło mi się najlepiej. Wieczorem powrót po skrzypiącym na mrozie śniegu do małej izdebki w lepiance przy ul. Gorkiego 26. Przed spaniem smaruję naftą odmrożone nogi, bo swędzą niemiłosiernie. Nasza wygódka stojąca na podwórzu, sklecona ze starych, zmurszałych desek, na wpół rozwalona, nie daje pełnej osłony przed mrozem i śniegiem. Trzeba w tempie korzystać z jej usług, żeby się nie narazić na przeziębienie. Współczujemy każdemu, kto wychodzi, chociaż nikogo to nie omija. Czekamy z utęsknieniem wiosny, bo na pewno z jej nastaniem przybliży się powrót do Polski. Wszyscy nasi rodacy tylko o tym myślą i mówią, tylko tym żyją. Wykonujemy naszą swetrową normę, opał też kupujemy, żeby nie obciążać nim babuszki i nie wykorzystywać jej dobroci. Nauki mam bardzo dużo, trudna jest ta dziesiąta klasa, choć pomagamy sobie wzajemnie. Babuszka jest pełna podziwu dla nas, że w takich ciężkich warunkach możemy się uczyć i mieć wielki zapał do wiedzy. Mówi: głód i chłód was nie odstrasza. 2 lutego 1946, Matki Boskiej Gromnicznej. Na stole zapalamy świecę. Dziś przyjeżdża pani Łakomska z sowchozu i przywozi list od tatusia, pisany jeszcze 19 grudnia 1944 na adres sowchozu poprzez Egipt. Z Egiptu wysłano go 19 czerwca 1945. Przyszedł niedawno. Cieszymy się nim. Jest pisany na maszynie: Egipt Cairo P. O. Box 900 302 „Kochana Helusiu i kochane Dzieci! Niepokoi mnie to i bardzo mi przykro, że od marca 41 roku nie otrzymałem od Was żadnej wiadomości. Nie wiem, jak tam u Was jest w rzeczywistości, bo wiadomości, które do nas dochodzą są różne, jedne złe, inne bardziej pocieszające. Jak jest w rzeczywistości, nikt nie wie. Myślałem, że w tym roku na gwiazdkę będziemy już razem, względnie że powrócicie wcześniej ode mnie. Nic jednak nie wiadomo i nie wiemy, co będzie w przyszłości? Wierzę mocno, że Bóg o Was pamięta i wyprowadzi Was z niedoli. Ślę Warn moje najszczersze życzenia, by Warn Boża Dziecina błogosławiła i byście wszyscy, jak najszybciej i w najlepszym zdrowiu powrócili. Ja trzymam się. Wszyscy z Barysza i Jasła są koło Biecza. Całuję Was mocno. Do widzenia, Janek." Skończyliśmy czytać. Wyobrażam sobie, jak bardzo tatuś zamartwiał się brakiem wiadomości od nas. Tatusiu kochany, nie jest tak łatwo wydostać się z tej obcej ziemi, ale żyliśmy nadzieją i dzięki niej trwamy. Dziś już wierzymy, że nadchodząca wiosna przyniesie nam radość wielką, na którą czekamy długich sześć lat. Niestety, druga wiadomość z sowchozu jest bardzo bolesna. Otóż Wania, nasz i Zbyszka drogi przyjaciel, który tak pięknie grał na bałałajce i tak pięknie śpiewał — nie żyje, zginął na froncie. Zginął ten dobry, bardzo uczynny, młody chłopiec, który każdemu starał się przyjść z pomocą, który mówił, że nie potrafi zabijać... Wyobrażam sobie rozpacz jego rodziców. — Żegnaj, drogi Waniusza, śpij spokojnie. Może zginąłeś na naszej ziemi, a tak bardzo chciałeś zobaczyć Polskę. Będziemy pamiętać o tobie, Wania. Jak wolno płyną teraz dni, chciałabym przyśpieszyć ich bieg. Na bazarze zamieniamy na żywność zrobiony przez nas duży sweter. Dostajemy za niego cały 3-kilogramowy bochenek chleba i 2 kg mąki. Sąsiadka przynosi nam za darmo kilka kilogramów zmarzniętych kartofli. Adaś jest bardzo zmęczony pracą przy drzewie, robi więc przerwę od tego rodzaju zarobku, pomaga nam przy swetrach. 303 21 lutego ogromna radość. Przychodzi pod właściwy nasz adres list od tatusia, pisany jego własną ręką dnia 12 stycznia 1946 r. w Koszalinie. Czytani miedzy innymi: „Wysłałem do Was parę telegramów i kilka listów, dotychczas nie mam żadnej odpowiedzi... Robiłem i robię w dalszym ciągu o Was starania, byście jak najprędzej przyjechali. Bardzo mi smutno bez Was... Czekam na Was i przygotowuję, co mogę, żebyśmy mieli gdzie mieszkać, a wszystko inne także będzie. Ja przeżyłem również bardzo dużo, ale o tym będziemy mówić, jak przyjedziecie. Czy zgłosiliście tam obywatelstwo polskie, bo to jest najważniejsze, aby wrócić. Jeżeli tego dotychczas nie zrobiliście, zróbcie to natychmiast. Wyślę Warn trochę pieniędzy, przyda się na drogę. Piszcie często, to zawsze z tego coś dojdzie. Ja robię to samo. Trzymajcie się zdrowo i wracajcie jak najprędzej. Całuję Was wszystkich mocno. Do widzenia! Janek." Przychodzi też list od dziadziusia, cioci Zosi i wujcia Józia Bienieckiego. Mieszkają teraz w Lasowicach Wielkich koło Opola na Górnym Śląsku. Czekają na nas z niecierpliwością. Stale myślą o nas i stale czekają, nie tracąc nadziei na nasz powrót, a to wiele znaczy. Od Zbyszka już przeszło rok nie mamy żadnej wiadomości. Martwimy się o jego zdrowie. Mamusia powiedziała nam, że ma co do Zbyszka wyrzuty sumienia, jak mogła pozwolić, żeby wyjechał dobrowolnie i poświęcił się dla nas, tracąc swoje młode siły i zdrowie. Czy kiedykolwiek zdołamy mu się odwdzięczyć? Zostaniemy na zawsze jego dłużnikami. Pani Zofii zaproponowano w niedalekim sąsiedztwie znacznie korzystniejsze warunki mieszkaniowe. Rozstajemy się z wielkim żalem z panią Zofią i Leszkiem. Obiecujemy sobie wzajemnie, że będziemy się często odwiedzać. 5 marca 1946 r. mój pamiętnik wzbogaca się o wpis pani Zofii Krajewskiej: „Ukochanej, nigdy niezapomnianej Basieńce, ku wspomnieniu przeżytych dni na wygnaniu" i Leszka: „Kochanej Basi na pamiątkę wspólnie przeżytych dni na obczyźnie". 304 W naszej izdebce zostajemy sami z babuszką, robi się na tyle miejsca, że wnosimy pryczę do spania. Jest już marzec. Pani dyrektor wchodzi do klasy i oznajmia nam, że mamy być przygotowani, bo, być może, będziemy zdawać maturę w terminie przyśpieszonym, to znaczy w kwietniu. Po uzgodnieniu z Inspektoratem zawiadomi nas, jaka będzie ostateczna decyzja w tej sprawie. Wielka radość, ale nie z powodu matury, tylko z tego przyśpieszenia. To wiele mówi, to znaczy, że w maju już na pewno będziemy wracać do Polski. Do POLSKI!! Hurra! Co za wspaniała wiadomość, co za cudowny dzień! Ale na wspomnienie matury oblatuje nas blady strach. Po entuzjastycznym wybuchu radości uświadamiamy sobie, czym jest matura. Czy zdążymy się przygotować na to wielkie życiowe wydarzenie? Matura — egzamin dojrzałości! Ile to znaczyło przed wojną, jak każdy marzył o jej zdaniu. To było okno na świat i każdy po niej tak wiele umiał. Dla niejednego wydawała się nigdy nieosiągalna, tylko najzdolniejsi sięgali po jej laury. A teraz tak jakoś lekko się powiedziało, że będziemy zdawać maturę. Wracam do domu z tą radosną nowiną. Niemniej zaczynam się przejmować, czy wystarczy mi sił na przygotowanie się do egzaminu maturalnego. Zapadła ostateczna decyzja — termin matury ustalono na 9 kwietnia 1946. Od dnia dzisiejszego od wszystkich naszych nauczycieli wysłuchujemy: Uczcie się, uczcie, będziecie po powrocie mogli iść od razu na wyższe studia. Ale czy w naszych warunkach możemy się więcej uczyć, czy możemy więcej wykrzesać z siebie? Przecież każdy z nas ma tyle innych życiowych obowiązków, one także się liczą do egzaminu dojrzałości. Myślę, że z przygotowania do życia i dawania sobie rady w każdej, najtrudniejszej nawet, sytuacji zdaliśmy egzamin na celująco i zdajemy go nadal. Niemniej trzeba się solidnie zabrać do nauki. Zdaję sobie doskonale sprawę z tego, że będę teraz siedzieć nad książką niemal do świtu, innej rady nie ma. Nasi rodacy stają się coraz bardziej niecierpliwi. Już 305 dziesięć miesięcy temu skończyła się wojna, a my ciągle nie wracamy. Dlaczego takie długie oczekiwanie na powrót? Przecież teraz jesteśmy wolni, ale i nie wolni, a więc właściwie jacy? — Boże, daj nam wytrwać z godnością do końca. Nasza nauczycielka literatury rosyjskiej, Rosjanka, spotyka się z nami po lekcjach i bezinteresownie doucza nas ze swojego przedmiotu. Na maturze, oprócz komisji złożonej z naszych nauczycieli, ma być komisja radziecka, podobno bardzo wymagająca z przedmiotów ścisłych. Zaczynam porządnie się denerwować. Został już tylko miesiąc. W naszym sąsiedztwie zmarł stary Kazach. W obejściu przed lepianką zebrali się sami mężczyźni, wszyscy spacerują z czajnikami. Babuszka wyjaśnia mi, że będą czynić ablucje — muszą być czyści, aby godnie pożegnać zmarłego i godnie uczestniczyć w jego pogrzebie. Kobiety w obrzędach pogrzebowych nie biorą udziału. W szkole atmosfera zdenerwowania zdecydowanie narasta. Dziwna przeplatanka lęku i radości, ale mimo wszystko radość powrotu zagłusza lęk. Nasza Rosjanka, która zauważyła, że lubię siedzieć zadumana i rozmyślać, wpisała mi w pamiętniku pewną sentencję, która w tłumaczeniu na język polski brzmi: „Uciekaj od rozmyślań o życiu, żeby nie rozmiłować się w nich." Matura Wiosna 1946 Żywność jest szczególnie droga na przednówku. Normy swetrowej teraz nie wyrabiamy, gdyż przyłożyłam się porządnie do nauki. Jest bardzo ciężko, a mimo to dni zaczęły mi uciekać w tempie błyskawicznym. Ciągle mam za mało czasu na powtórzenie całości materiału, nie mówiąc już o pewnych brakach, które cały czas ciągną się za mną. Adaś robi porządek na podwórku i wokół lepianki. Nadchodzi kwiecień. Na wszystkich lekcjach nasi drodzy nauczyciele robią powtórkę, wyjaśniają nam nasze słabe punkty i wiele wątpliwości, rozwiązują problemy, a nawet służą indywidualną pomocą. Zupełnie tak, jakby im bardziej zależało na zdaniu przez nas matury, niż nam samym. Ale równocześnie myślę, że chcą się wykazać naszą wiedzą, w którą tyle swojego trudu i sił włożyli. Będzie to uwieńczeniem ich dzieła. 9 kwietnia 1946, wtorek. Egzamin maturalny z języka polskiego i literatury polskiej oraz literatury rosyjskiej, pisemny i ustny. Siedzimy w ławkach możliwie odświętnie ubrani, na 307 sali obie komisje. Jakoś dziwnie jestem spokojna, obojętna, odpływam daleko myślami. Na tablicy pojawiają się tematy. Muszę się zmobilizować. Co się właściwie ze mną dzieje? Pani dyrektor podchodzi do mnie i pyta cicho: — Basiu, dlaczego nie piszesz? To mi wystarczyło. Zaczynam pisać i rozpisuję się na dobre. Potem jest egzamin ustny, ciągniemy losy, wyciągam moją szczęśliwą szóstkę. Tego pierwszego dnia poszło nam wszystkim zupełnie dobrze — wielka radość nasza i naszych nauczycieli. Ale co będzie jutro? Jutro przedmioty ścisłe. Też egzamin pisemny i ustny. Zaczynam gorączkowo powtarzać, przerzucać kartki zeszytów i wszelkich możliwych notatek z matematyki i fizyki. Siedzę do późna w nocy przy kaganku. Nawet nie wiem kiedy kaganek zgasł, a ja, trzymając go cały czas w ręce, usnęłam. Zaczyna już świtać. Wybiegam przed lepiankę. Jest piękny, słoneczny poranek, jeszcze dość chłodny. 10 kwietnia — dzień mojego zwycięstwa lub klęski. — Boże, dopomóż mi, uczyłam się przecież uczciwie, już więcej nie jestem w stanie, nie mam już sił. Dopomóż, żeby ten drugi dzień egzaminu wypadł pomyślnie. Wierzę, że mi dopomożesz. Matko Boża, otocz mnie swoją opieką. Przychodzę na salę z minutowym opóźnieniem, jestem bardzo zdenerwowana. Czekamy. Zadania są już wypisane na tablicy. Przepisuję je na arkusz papieru leżący przede mną. Jaki piękny biały arkusz, aż szkoda go na zadania matematyczne — pomyślałam. W pierwszej chwili wydaje mi się, że w ogóle nie wiem, o co chodzi. Powoli uspokajam się i zaczynam liczyć. Jest coś źle, zaczynam liczyć od początku i znów nie wychodzi. W pewnej chwili pani Doda przechodząc koło mnie wskazuje mi niepostrzeżenie, gdzie zrobiłam błąd. Jak bardzo jestem jej za to wdzięczna! Nie zdążyłam rozwiązać wszystkich zadań, a i tych, które zrobiłam, nie rozwiązałabym poprawnie bez nauczycielsko-koleżeńskiej pomocy, były bardzo trudne. Fizyka przebiega w podobny sposób, natomiast egzamin ustny nie jest trudny. Ktoś z komisji rosyjskiej zadaje mi 308 pomocnicze pytania. Spojrzałam na panią Turską, jest zadowolona. Podziękowano mi. Na korytarzu wzajemna wymiana uwag na temat egzaminu. Jedni denerwują się bardziej, inni mniej. Nagle ktoś mówi: — Przestańmy się denerwować, bo to już nic nie pomoże, natomiast cieszmy się z całego serca, bo być może już za kilka dni będziemy wracać do Polski, słyszycie? Na naszych umęczonych twarzach pojawia się najpierw uśmiech, który stopniowo przechodzi w wielką radość. To nic, że nie znamy jeszcze wyników matury, to nic, że jesteśmy głodni, niedospani, utrudzeni, to nieważne. Ważne jest to, że jesteśmy w przededniu powrotu do Polski! Dziś idę wcześniej spać. Jak dobrze jest wypocząć! Następnego dnia otrzymujemy od naszego kochanego tatusia 1400 rubli na drogę. Wysyłamy do Koszalina telegram o nadejściu pieniędzy. 12 kwietnia dowiadujemy się, że wszyscy bez wyjątku zdaliśmy maturę. Naszej radości nie ma końca, bo jednak z pewnym niepokojem czekaliśmy na ogłoszenie wyników. A więc, szkoła średnia ukończona! W domu również wszyscy cieszą się moim sukcesem, a babuszka mówi: — Byłam pewna, że zdasz. Usmażę na kolację twoje ulubione pierogi. 13 kwietnia 1946, szósta rocznica naszego wywozu. Wówczas płacz i rozpacz, dziś radość i słońce. W Polskiej Średniej Szkole w Semipałatyńsku wielka podniosła uroczystość: wręczenie trzynastu uczniom świadectw dojrzałości. Czekamy. Są już wszyscy nauczyciele i przedstawiciele Inspektoratu. Pani dyrektor Kazimiera Wróbel wyczytuje w porządku alfabetycznym nasze nazwiska. Kolejno podchodzimy. Uściski dłoni i serdeczne ucałowania. Już trzymam w ręku swoje świadectwo dojrzałości Nr 7. Czytam: Komitet do Spraw Dzieci Polskich w ZSRR przy Ludowym Komisariacie Oświaty RFSRR. Świadectwo dojrzałości. 309 Piotrowska Barbara urodzona 31 maja 1927 roku we Lwowie ukończyła pełny kurs Dziesięcioletniej Polskiej Szkoły w Semipałatyńsku Kazachska SSR i w ciągu lat nauki wykazała bardzo dobre zachowanie oraz otrzymała następujące stopnie: z języka polskiego — dobry z literatury polskiej — dobry z literatury rosyjskiej — bardzo dobry z języka angielskiego — dobry z arytmetyki — dostateczny z algebry — dostateczny z geometrii — dobry z trygonometrii — dostateczny z przyrodoznawstwa — bardzo dobry z historii — dobry z historii Polski — dobry z geografii — dobry z geografii Polski — dobry z fizyki — dobry z chemii — dobry W Semipałatyńsku, dnia 13 kwietnia 1946 roku. Nauczyciele: Jan Kotowicz Dyrektor Szkoły Tichomirowa K. Wróbel Szczepanowska Piątkiewicz E. Turska S. Fabian Na odwrocie to samo w języku rosyjskim. Przedstawiciel Inspektoratu przemawia do nas bardzo krótko, gratuluje i żegna się. Zostajemy sami we własnym gronie. Nie ma przemówień, są serdeczne rozmowy, nasze podziękowania za trud i pracę nad nami, za przekazywanie nam wiedzy i dobra, za kształcenie naszych charakterów, za niemal indywidualną pracę nad każdym z nas. Dziękujemy naszym nauczycielom za wszystko, za to, że nie pozwolili nam się załamywać w tych strasznych warunkach we wspólnej walce 310 o przetrwanie. Oni z kolei dziękują nam za dwa lata wspólnej nauki podczas mrozów i upałów, w głodzie i chłodzie, ale zawsze z wielkim zapałem i entuzjazmem do zdobywanej wiedzy. Jak to dobrze, że tak bardzo wymagali od nas porządnego uczenia się, mimo wszystko i na przekór wszystkiemu. Dziękujemy więc sobie wzajemnie, że wytrwaliśmy w szkole do końca. Co to znaczy młodość, zdolna pokonać wszystkie przeciwności losu! Niedługo rozstaniemy się. Spotykaliśmy się wyłącznie w szkole i choć rodziły się między nami sympatie, każdy z nas ciężko pracował i o innych spotkaniach nie mogło być mowy, mogliśmy tylko pomarzyć. „I choć wracamy tam, gdzie jasnych zórz świtanie, nie zapomnimy! To będzie nasze POŻEGNANIE!" W Komitecie Polskim wielkie poruszenie, zmieniają nasze paszporty, zaopatrują w różne rzeczy. Otrzymujemy odzież z darów angielskich, będziemy więc wyglądać zupełnie przyzwoicie, wcale nie jak powracający Sybiracy. Dostajemy także żywność: chleb, masło, konserwy. Z chleba robimy suchary, bo nie wiadomo jeszcze, którego dnia wyjedziemy. Dowiadujemy się, że jeden z transportów ma odejść jeszcze w tym miesiącu. Przyjadą ludzie z obłaści (województwa) do Semipałatyńska, a więc i nasi z sowchozu. Oni oraz część naszych rodaków z Semipałatyńska wrócą do kraju kwietniowym transportem. My jesteśmy zakwalifikowani do tego, który najprawdopodobniej odjedzie w maju. 20 kwietnia, w Wielką Sobotę idę na dworzec kolejowy zobaczyć, czy są podstawione wagony. I rzeczywiście, własnym oczom nie wierzę — na bocznicy stoi uformowany transport z towarowych wagonów, bardzo, bardzo długi. Coś mi to przypomina. Płaczę. Jutro znów przyjdę, może przyjadą nasi z sowchozu. 21 kwietnia — Niedziela Wielkanocna. Idę z mamusią na dworzec. Przed wagonami tłum ludzi, nawoływania, krzątanina, ładowanie tobołków, ciągle przyjeżdżają nowi. Chodzimy wzdłuż wagonów. Są! Są nasi przyjaciele z sowchozu, jest pani Pławiakowa z rodziną i inni. Tylko nie ma małych dzieci. Te 311 najmniejsze, jeśli przetrzymały, mają już ponad sześć lat. Witamy się serdecznie, składamy życzenia, dzielimy przyniesionym jajkiem. Do zobaczenia w wolnej zmartwychwstałej Ojczyźnie! Znajomi z Semipałatyńska, którzy mają odjechać tym transportem, też już lokują się w wagonach. W tym momencie robi mi się smutno, że dla nas nie wystarczyło miejsca, że jeszcze zostajemy. Znów niepewność i oczekiwanie. Ala Petecka wpisuje w moim pamiętniku: „Kochanej, drogiej Basieńce w dniu wyjazdu do Polski. Do Polski!!! Semipałatyńsk, 21 kwietnia 46." Odjeżdżają dopiero 23 kwietnia, po dwóch dniach stania na dworcu. — Jedźcie z Bogiem! Nie robimy już swetrów, rozliczyliśmy się z Artelem. Niedługo wszystkie semipałatyńskie sprawy będą już za nami. Przychodzi do nas pani Kołyczynowa z dziećmi, płacze, rozpacza. Ona nie wróci, bo jest Ukrainką. Ukraińcom, dawnym obywatelom polskim, odmówiono powrotu. Pocieszamy ją, że może kiedyś w przyszłości... Ale dla niej jest to wprost nie do zniesienia. Trudno się dziwić jej rozpaczy, czekała przecież z nami na ten radosny dzień. — Będę czekać nadal i żyć nadzieją. Czy ja tylko wytrzymam? Ogromnie nam żal tej dobrej kobiety, ale cóż możemy pomóc? Martusia ma już sześć lat, a wydawało się, że nie przetrzyma podróży w tę stronę. Mamusia chodzi codziennie do Komitetu. Trzeba czuwać, wszystko wskazuje na to, że wyjedziemy na początku maja. Maj to piękny miesiąc, miesiąc Matki Bożej, której oddaliśmy się w opiekę. Jesteśmy już przygotowani do wyjazdu, czekamy z wielką niecierpliwością na podstawienie wagonów. Podobno mamy wracać inną drogą, przez Ałma Atę i Taszkent, cieszymy się, że poznamy nowe krainy. Idziemy na cmentarz po raz ostatni, do Jędrulka, który nie doczekał. Idziemy pożegnać się i podziękować za orędownictwo w niebie, bo jak powiedział 312 przed laty: „Będę prosił Matkę Bożą i św. Andrzeja Bobolę, abyście wrócili szczęśliwie i spotkali się z tatusiem." Porządkujemy mogiłkę, poprawiamy krzyż, kładziemy wiosenne kwiaty i zapalamy świeczkę. Modlimy się, płaczemy i żegnamy. Odchodzimy, oglądając się stale. Nie doczekałeś. Pozostajesz na zawsze w obcej, tej bardzo obcej ziemi. Któż się kiedyś na twoim grobie pomodli, kwiatami uwieńczy? Zanucić mogą piosnkę ptaszęta z wiosną, uwieńczyć mogą kwiaty, które wyrosną, złote promienie słońca ozłocą Twój krzyżyk biały i nasza miłość... Jędrulku mały. Wracamy z ciszy cmentarza do rozkrzyczanego, egzotycznego miasta, przechodzimy przez bazar. Tu kolorowo i gwarno, Kazachowie w barwnych, wyszywanych nakryciach głowy, kobiety w jaskrawych pomarańczowych spódnicach, ruch. Wśród Polaków wielkie ożywienie, wszyscy spotykamy się albo w Komitecie Polskim, albo na dworcu kolejowym, na którym codziennie wypatrujemy... Każdy chciałby pierwszy ujrzeć na własne oczy ten od dawna wymarzony, wyśniony skład wagonów towarowych, które zawiozą nas do Ojczyzny. Mamusia uzyskuje informacje, że jeśli ktoś ma dokumenty, notatki, pamiętnik lub papiery uwłaczające władzy radzieckiej, czy obrazujące nasze tragiczne przeżycia, powinien je zniszczyć. W przeciwnym razie — a wykaże to kontrola — cena może być bardzo wysoka: ponowne zesłanie. Zabieram się za przegląd mojej i mamusi dokumentacji, czytam mój pamiętnik, pisany przez wszystkie lata zsyłki: 6 lat tułaczki 6 lat chłodnych i głodnych 6 lat wielkich mrozów, zamieci i upałów 6 lat walki o przetrwanie 6 lat pracy ponad siły 313 6 lat tęsknoty za Ojczyzną i rodziną 6 lat rozstania 6 lat modlitwy o szczęśliwy powrót 6 lat długich, bardzo długich lat zwątpienia i nadziei, często wbrew nadziei. Spoglądam na wymizerowaną mamusię, na wychudzonego brata... I nie zastanawiam się długo, nie roztkliwiam, wydzieram mnóstwo kartek, które wedle mojego osądu są najbardziej „szkalujące" i rzucam w piec. Patrzę, jak dopalają się ostatnie kartki, które mogły kiedyś przemówić i odtworzyć dzień po dniu przeżycia i cierpienia polskich rodzin, polskich dzieci, widziane ich oczyma. Pozostawiam te niewinniejsze — też ich niemało, także listy, prasę i niektóre notatki. A przede wszystkim zostaje nasza pamięć, tej już nikt nam nie odbierze, ona przejdzie bezkarnie przez najsurowsze nawet kontrole. Rozmawiamy teraz dużo z naszą babuszką. —Ile wyście przeżyli, ile wycierpieli i za co? Jacy tam z was wrogowie. Widocznie chcieli was zniszczyć za waszą polskość, za wasz patriotyzm, a może i za waszą dobroć. — Tak, droga Zinaido Iwanowna. Były to bardzo długie dni, znaczone cierpieniem i krzyżem, była to nasza droga krzyżowa. Jakże często upadaliśmy na tej drodze, nie mogąc udźwignąć codziennego ciężaru krzyża, który przygniatał nas do ziemi. Wątpiliśmy, czy uda nam się powstać i pójść dalej, a bywały dni załamania i rozpaczy, w których traciliśmy nadzieję. I tylko dzięki napotkanym na naszej drodze Szymonom i Weronikom mogliśmy powstawać i pójść dalej. Dzięki nim nie straciliśmy nadziei, dzięki nim mogliśmy przetrwać i uwierzyć w człowieka. Tym właśnie, najprostszym ludziom z waszego narodu, składamy serdeczne „Bóg zapłać". Ich nigdy nie zapomnimy, Zinaido Iwanowna. Wy przecież jesteście jedną z nich. droga do Ojczyzny Maj 1946 Jest 7 maja 1946, wtorek. Na stacji Semipałatyńsk stoi uformowany z wagonów towarowych transport dla nas! Dostajemy polecenie: następnego dnia rano wszyscy mają być na dworcu i czekać na przydział wagonu. Wstajemy skoro świt, żegnamy się czule z babuszką, która płacze: — Życzę wam dużo szczęścia i spotkania z najbliższymi, za którymi tak tęskniliście i spełnienia waszych planów, i wszystkiego co najlepsze. Teraz to ja będę tęsknić za wami i to nawet bardzo. Jedźcie z Bogiem, niech was Bóg prowadzi! I napiszcie do mnie, a także nie zapomnijcie o mojej prośbie wielkiej, o odszukanie grobu mojego jedynego syna, tak bardzo was o to proszę i... wybaczcie nam wszystkim. Babuszką podaje mi jakieś małe zawiniątko i wychodzi za nami przed lepiankę, długo macha ręką na pożegnanie. — Praszczajcie (żegnajcie)! Stacja Semipałatyńsk. Niezwykły ruch i zgiełk. Czekamy 315 pokornie. Umieszczają nas w przedostatnim wagonie 60-wagonowego składu. W tę stronę jechaliśmy w ostatnim wagonie część drogi, ale to jest zupełnie nieważne. Ważne jest to, że nareszcie wracamy. Nasza radość byłaby pełniejsza, gdybyśmy wracali wszyscy. Mowy pożegnalne władz miasta, kwiaty, orkiestra. To nas nie rozczula, wygląda na maskaradę, tak to przyjmujemy. Natomiast na peronie stoją Rosjanki i Kazaszki, które wyszły razem z dziećmi, aby nas pożegnać. Niektóre z nich przyniosły kawałek chleba, aby po raz ostatni podzielić się z nami. Niedługo będzie sygnał do odjazdu. Rosjanki zaczynają płakać i proszą cicho, tak, żeby nikt niepowołany ich nie usłyszał: — Jak wrócicie, to powiedzcie ludziom na szerokim świecie, jak nam tutaj trudno żyć, jak wygląda nasze życie, jak nam jest bardzo ciężko; bo jeśli nie powiecie, to nikt się nie dowie, nikt. Transport rusza powoli, one jeszcze biegną wzdłuż wagonów, powiewają chusteczkami i wołają: — Pamiętajcie, nie zapomnijcie! Ich wołanie zabieramy ze sobą. — Żegna] Semipałatyńsku! Rozwijam zawiniątko od babuszki Ziny, a w nim moje ulubione pierogi z kapustą... I tak, 8 maja 1946 roku po południu, rusza nasz transport w stronę Ojczyzny! Łzy pomieszane z radością, radość ze łzami, ogromne wzruszenie. Już teraz każdy dzień będzie nas przybliżał do tej jedynej, wymarzonej Polski, do której tak bardzo tęsknimy. Nasze wspólne wagonowe spotkanie zaczynamy od modlitwy dziękczynnej. Jedziemy w niezamkniętych wagonach, mamy nawet rozsunięte drzwi ze względu na piękną, ciepłą i słoneczną pogodę. W naszym wagonie jedzie, ku mojej wielkiej radości, Lala Zgoda., Kazia Jankiewicz i Marylka Łozińska. Siedzimy w otwartych drzwiach, trzymając nogi na stopniach. Jakże inaczej wygląda nasz powrót. 316 Kierują nas na południe. Ciekawe, jak długo będzie trwała nasza podróż? Jedziemy przez rozległe stepy, tylko step i step, nie ma prawie żadnej stacji po drodze na wielkich odcinkach kolejowego szlaku. W końcu dojeżdżamy do Ałma Aty. Zapowiedziano dłuższy postój, pozwalają nawet na udanie się do miasta, ale ponieważ miasto jest daleko od stacji, nikt nie ryzykuje. W wagonie teraz wygodnie, w naszym jest tylko 18 osób. Pociąg rusza, ale za chwilę znów staje. Na razie więcej stoimy niż jedziemy, widocznie natrafiamy na różne przeszkody. Kolejarze mówią, że jest wielki ruch na torach, bardzo dużo transportów idzie do Polski. Stąd wniosek, jak dużo nas było i jest na tej „gościnnej ziemi". Kiedy wreszcie skierują nasz transport na zachód? Na razie jedziemy ciągle na południe. W dzień ogromne upały, nie można wprost oddychać. Wieczorami dla urozmaicenia śpiewamy i żartujemy. Pożywienie doskonałe: chleb, suchary i konserwy różnego rodzaju, zostaliśmy w nie zaopatrzeni na drogę. Dłuższy postój na stacji Frunze — ruch i gwar, bardzo kolorowe stroje i bardzo szybki język. Idziemy z wiadrami po wodę. Następna duża stacja, na której stoimy, to Czimkent. Stąd nareszcie nasz transport skierowany zostaje na pomocny zachód. Jedziemy bardzo długo wzdłuż pustyni Kyzył-Kum. W ciągu dnia siedzimy stale w otwartych drzwiach wagonu — zwiedzamy. Ażeby zwiedzać dokładniej, młodzież z naszego wagonu przenosi się na odkrytą platformę, doczepioną do transportu. Na nieszczęście, tym razem pociąg rozpędził się i jedzie kilka godzin bez postoju. Zmarznięci, przewiani wiatrem do szpiku kości i z głowami pełnymi huku wracamy szczęśliwie do wagonu, a mogło skończyć się znacznie gorzej. Z każdym dniem drogi zbliżamy się do Ojczyzny — nasza radość jest niewymierna. Przed udaniem się na spoczynek modlimy się, odmawiamy dziękczynny różaniec, śpiewamy Litanię Loretańską i pieśni Maryjne — to przecież miesiąc maj. Może jeszcze zdążymy w Polsce na majowe nabożeństwo, 317 może chociaż na to ostatnie, w dniu moich dziewiętnastych urodzin. Następny postój to Kyzył Orda, potem Aralsk, Aktiubińsk — i Azja pozostaje za nami. Jesteśmy już, i nareszcie, w Europie. Coraz bliżej, coraz bliżej — mówi nam stukot kół. Byle prędzej, byle prędzej — odpowiadają nasze serca stęsknione. Tymczasem jedziemy coraz wolniej, dopiero tutaj widzimy prawdziwie wielkie zniszczenia wojenne, ślady stoczonych bitew i walk na tych terenach. Postoje są coraz dłuższe, przemierzamy szlaki kolejowe tam i z powrotem, zdarzyło się, że ponownie wróciliśmy do tej samej stacji, z której wyjechaliśmy. Pora roku też jakby cofnęła się, w Azji upalne lato, a tutaj wiosna w całej krasie. Obok ruin i zniszczeń rozkwitające drzewa i kolorowe kwiaty. Na postoju spotykamy inne transporty z Polakami, wspólnie spacerujemy wzdłuż wagonów i rozmawiamy. Na ogół wymiana pytań: skąd pochodzą, skąd wracają i jak przetrwali. A także pytania o rodziny, o wspólnych znajomych. Ale widzimy też, że jadą transporty wagonów towarowych z zakratowanymi oknami w przeciwnym kierunku, tzn. na wschód. — Nic z tego nie rozumiemy. Podczas postoju na bocznicy dwukrotnie spotykamy jeńców niemieckich na wydzielonym miejscu, ogrodzonym drutami kolczastymi. Są w drelichowych mundurach, wynędzniali, wychudzeni i brudni. Poprzez druty wyciągają w naszą stronę ręce i kierują swój błagalny wzrok. Podchodzimy pod druty, dzielimy się z nimi chlebem i tym, co mamy. W ich oczach najpierw przerażenie, czy strażnik nie zobaczy, a później uśmiech podziękowania. Jakże dziwna jest historia i los człowieka. Niedawno zwycięzcy, a dziś zwyciężeni. Ale w tej chwili po prostu ludzie, zwykli głodni ludzie, wyciągający do nas ręce, jak w geście pojednania. Strażnicy krzyczą, żeby za blisko nie podchodzić pod druty, ale niewiele to pomaga. Wracamy do wagonów, znów trochę jazdy i długie postoje. Rozmawiamy o swoich planach na przyszłość. Ja 318 myślę o studiach medycznych, Kazia, jak zda maturę, o matematyce. Trochę śpiewamy: „Wszystko co nasze Polsce oddamy, w niej tylko życie, więc idziem żyć", „Jak dobrze nam zdobywać góry", „Upływa szybko życie". Przejeżdżamy Wołgę, potem Dniepr. Już coraz bliżej. 22 maja mamusi imieniny, wagonowe, ale radosne, śpiewamy tradycyjne „sto lat". Nasz przedostatni wagon nieludzko trzęsie, niemal skacze po szynach, rzuca na wszystkie strony, ma się czasem wrażenie, że wyskoczy z szyn. Nam młodym to nie przeszkadza, sporo uciechy przy myciu, starsi trochę narzekają, ale też w końcu śmieją się z różnych wagonowych przygód. Spotykamy transport z młodymi polskimi chłopcami, nie zdążyliśmy spytać, skąd jadą. — Do zobaczenia w Polsce! 27 maja Sarny Wołyńskie. To już Wołyń, to Polska, słyszycie? Niestety, to już nie Polska... Znów śpiewamy: Jak długo w sercach naszych choć kropla polskiej krwi, Jak długo w sercach naszych ojczysta miłość tkwi. Stać będzie Kraj nasz cały, stać będzie Piastów gród, Zwycięży Orzeł Biały, zwycięży polski lud. Dlaczego przesunięto naszą granicę, co się właściwie dzieje? Wołyń. Pamiętam szczęśliwe dni wakacji szkolnych w okolicach Równego. Potem Uściług i krwawy wrzesień 1939, a potem... 28 maja zatrzymujemy się w Chełmie Lubelskim. — Witaj, Ojczyzno kochana! Całujemy naszą polską wykrwawioną ziemię. Witają nas polscy kolejarze i miejscowa ludność. Przynieśli chleb, mleko, a nawet świeżo upieczone ciasto, wszyscy płaczemy ze wzruszenia. Jak dobrze wśród swoich, słychać już tylko polski język, naszą kochaną, rodzinną mowę. Cieszą się 319 naszym powrotem. Choć po raz pierwszy się widzimy, wystarczy to, że jesteśmy Polakami. Ktoś z witających nas mówi: — Przecież jesteśmy jedną wielką rodziną, a naszej matce na imię Polska. Wracamy do niej ze wszystkich stron i ona nas gromadzi we wspólnym domu. Dziękujemy im za wzruszające powitanie. — Wy z Sybiru, jak zdołaliście przetrwać? Przecież to w głowie się nie mieści, jak można było wyżyć, a jeszcze z małymi dziećmi. Przecież mogły pozamarzać. O Boże, Boże, co też ten nasz naród wycierpiał! Ktoś inny mówi: — A za co właściwie cierpiały dzieci niewinne, jak mogli skazywać małe dzieci na zesłanie syberyjskie? Czy kary na nich nie ma? Zewsząd padają też pytania, czy nie spotkaliśmy tego czy tamtego, był tu i tu. Tego rodzaju pytaniom nie ma końca. W Chełmie stoimy bardzo długo, podobno rejestrują nas wszystkich przekraczających granicę. Mamusia zastanawia się, czy nie nadać telegramu do tatusia, ale odstępuje od tego zamiaru. Zrobimy niezwykłą niespodziankę. Dowiadujemy się, że nasz transport zostaje skierowany do Szczecina jako stacji docelowej. Kolejarze mówią, że to dla nas bardzo wygodne. W Stargardzie powinniśmy odłączyć się od transportu i przesiąść do pociągu osobowego, jadącego do Koszalina. Jedziemy więc na tak zwane Ziemie Zachodnie. Ruszamy. Teraz dosłownie wszyscy siedzimy i stoimy w drzwiach, przyglądamy się naszej Ojczyźnie, poznajemy ją, ale w jakże zmienionej szacie. Jest bardzo zniszczona. Jak wiele i ona wycierpiała. Jak bardzo nas potrzebuje. Umęczona nasza Polska, a mimo to piękna. Tylko dlaczego znów czerwone chorągwie? Modlimy się. Mijamy zielone lasy, sady obsypane biało-różowym kwieciem, wiosenne polne kwiaty w przydrożnych rowach, rolników pracujących na polach i, już z dala widoczne na horyzoncie, wieże kościołów. Nasz polski krajobraz, jedyny, niepowtarzalny, stokroć piękniejszy od innych i przez nas ukochany. Po raz pierwszy od wielu lat słyszymy bicie dzwonów, rozchodzące się po polskiej niwie, biją też głośno i radośnie nasze serca, zasłuchane w ich melodię. Mijamy wiele lubelskich miasteczek, w końcu dłuższy postój w Radomiu. Z dworca widoczna wyraźnie wieża kościoła, a więc niedaleko, wystarczy pobiec ulicą pod górę. Biegnę do pierwszego kościoła po tylu latach, już coraz bliżej, już klęczę. — O Jezu, w Przenajświętszym ukryty Sakramencie, klęczę przed Tobą po tylu latach, dziękuję za nasz powrót. Biegnę z powrotem, żeby zdążyć zanim transport ruszy. Zdążyłam. Kolejarze radomscy mówią, żebym wyrzuciła swoje łapcie z nóg, że podarują mi ładniejsze. A ja myślałam, że są takie ładne z tymi czerwonymi tasiemkami do kolan. Nie wyrzuciłam. Mijamy szereg następnych miejscowości, wszędzie nas witają. — Przecież to wracają ludzie z Syberii. 31 maja, w dniu moich urodzin, późnym wieczorem wysiadamy w Stargardzie Szczecińskim, pozostałe osoby z naszego wagonu jadą do Szczecina. Żegnamy się, bardzo czułe jest to pożegnanie, tyle długich lat byliśmy razem. Transport odjeżdża, zostajemy z naszymi nędznymi tobołkami na peronie. Nagle uświadamiamy sobie, że nie mamy ani grosza na wykupienie biletów do Koszalina. Zwierzamy się z tego przechodzącym kolejarzom. Uśmiechają się przyjaźnie. — Przecież wracacie z Sybiru, tacy kochani goście nie muszą mieć biletów. Witamy was serdecznie, postaramy się ulokować was możliwie jak najwygodniej. Pociąg do Koszalina już podstawiony, lokują nas wygodnie w przedziale i nie wpuszczają nikogo — przedział zarezerwowany dla Sybiraków. Konduktor dosiada się do nas, opowiadaniom nie ma końca. Nad ranem około godziny 5 — Koszalin. Wysiadamy. Jest 1 czerwca 1946, sobota. 321 Już tak niewiele chwil dzieli nas od najradośniejszego spotkania. Adaś wyrusza na ulicę Reymonta 11 do tatusia. Aż nie chce nam się wierzyć, że jesteśmy na miejscu. Siedzimy obie z mamusią w poczekalni stacyjnej, obok nas workowy tobołek z syberyjskim dobytkiem. Wychodzę przed dworzec, jest rześki poranek, słońce i wiatr od morza. Nie potrafię zapanować nad sobą, jakiś dziwny niepokój radości przed spotkaniem z najukochańszą osobą po blisko siedmiu latach. Mijają chwile, czekamy. Coraz bardziej przyśpiesza się rytm serca, bo już widzę z oddali jadącą wojskową bryczkę, a w niej sylwetkę kochanego ojca. Już coraz bliżej, już coraz wyraźniej widzę tę drogą głowę, przyprószoną siwizną, zmęczoną i zatroskaną twarz, lecz te same, dobre, błękitne oczy. Obie z mamą wybiegamy naprzeciw i padamy sobie w objęcia. W oczach tatusia łzy, tak jak kiedyś przy pożegnaniu. Dziękuje nam za to, że przetrwaliśmy. Jedziemy przez zniszczone miasto. Tatuś przypatruje mi się badawczo. — Podobasz mi się, córeczko, ładna z ciebie panna i nie masz wcale takich cienkich nóg, jak myślałem. Roześmialiśmy się serdecznie wszyscy czworo. — Spóźniliśmy się, tatusiu, o jeden dzień z naszym spotkaniem. Wczoraj ukończyłam dziewiętnaście lat. Nie zdążyłam wrócić na czas, abyś mógł mi wręczyć pąsową różę, jak wtedy w 1939 roku. Pamiętasz? Wieczorem idziemy do kościoła Najświętszej Maryi Panny, aby podziękować Bogu za wszystko... za wszystko. — Taka była wola Twoja, Panie! Zostajemy na pierwszym czerwcowym nabożeństwie, poświęconym Sercu Jezusa, a następnego dnia, w niedzielę wszyscy, razem z ojcem w oficerskim mundurze, przeżywamy wspólną Ucztę Eucharystyczną. I odtąd zaczęły się dni opowiadań i wspomnień. Jakbyśmy wszystko na raz chcieli przekazać kochanemu ojcu, całe nasze siedem lat rozłąki. 322 — Ale wiesz, tatusiu, dotrzymaliśmy słowa, uczyliśmy się mimo wszystko. Zobacz, mam nawet świadectwo dojrzałości. Ale największym naszym świadectwem jest to, że uczyliśmy się sensu cierpienia, uczyliśmy się cierpliwości, uczyliśmy się umieć czekać, uczyliśmy się spokoju i wytrwania, uczyliśmy się przebaczania. Tatuś też miał nam dużo do przekazania, ale to już zupełnie inna historia. POSŁOWIE Po jakimś czasie od naszego powrotu do Polski brat Adaś dostał wezwanie na Komisję Wojskową. Stawił się mizerny, wychudzony. Pierwsze pytanie: — Pan to pewnie z Oświęcimia? — Ależ skąd, ja wróciłem niedawno z Syberii. Po tym zapadła długa, długa cisza i krótkie stwierdzenie: — Słuchajcie, nie rozmawiajcie z nikim na ten temat, rozumiecie? Tak to było, a nam się zdawało, że wróciliśmy do prawdziwie wolnej Polski. A myśmy się spodziewali... Obecnie Adam jest ekonomistą. Pracuje i mieszka z żoną i córką w Opolu. Doczekał się wnuków. Nasz kochany ojciec wrócił z niewoli niemieckiej do kraju. Po prostu uważał, że tylko będąc w Polsce można jej służyć, służyć Ojczyźnie. Dzisiaj myślę, że pomylił się w swoich oczekiwaniach. Nie zdawał sobie w pełni sprawy, ku czemu Polska idzie, jaki naprawdę jest komunizm. Był na to za uczciwy i za rzetelny. Jako poznaniak podczas I wojny światowej walczył we Francji (front niemiecko-francuski), a potem przedostał się do gen. Hallera. Brał udział w Powstaniu Wielkopolskim i w wojnie przeciwko bolszewikom w 1920 r. Podczas II wojny światowej, jako kapitan łączności, walczył do końca (do 5 października 1939) pod dowództwem gen. Kleeberga. A potem niewola niemiecka, oflag VIIa w Murnau. Po powrocie do kraju we wrześniu 1945 awansował do stopnia podpułkownika. Służył najpierw w Koszalinie, a potem w Bydgoszczy (do 1948), jako szef Wydziału Łączności DOW II. Były to jeszcze lata, kiedy prowadził wojsko do kościoła. 324 Zapracowany, skromny. Ot, choćby to, że mieszkaliśmy w dwu niewielkich pokojach na terenie koszar, a nasza rodzina powiększyła się w październiku 1947 o małego Stasia. Niestety, tatuś, który nigdy dotąd nie chorował, zaczął zapadać na zdrowiu. Pamiętam, że z pracy wracał bardzo często zdenerwowany, z silnym bólem głowy. Nigdy nie mówił o powodach zdenerwowania. Zachowywał swoje wojskowe sprawy w tajemnicy, a na nasze pytania odpowiadał: — Co wy możecie wiedzieć o tym, co się w Polsce dzieje. Od niego nie dowiedzieliśmy się nigdy. Zmarł w wieku 52 lat, 17 maja 1948, na skutek wylewu krwi do mózgu. Dopiero później nasunęło się nam wiele skojarzeń — właśnie jego koledzy byli sądzeni i rozstrzeliwani. Tak krótko był z nami nasz kochany, dobry tato. Nie zdążyliśmy odpłacić mu naszą miłością za jego tęsknotę i starania o nas w tym tragicznym czasie wojny. Jakże wielki pozostał żal. Nasz drogi Zbyszek, uczestnik walk o Monte Cassino, był do końca wojny w Armii gen. Andersa na terenie Egiptu. Ze względu na stan zdrowia leczony w szpitalach, a potem w sanatoriach. Powodem była choroba płuc, na którą zapadł podczas zesłania. Wrócił do Polski w 1947 roku, witany przez nas jako najmilszy i najdroższy gość. Ojciec mój zdążył mu jeszcze osobiście podziękować za opiekę nad nami i za ogromne poświęcenie się dla nas, podjęte dobrowolnie. Zamieszkał w Lasowicach Wielkich koło Opola u swojego ojca i siostry Zofii. Zmarł 14 sierpnia 1977 w wigilię Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Ufam, że Matka Boża wzięła go w swoją opiekę. Nasza dzielna i kochana mamusia, której tak wiele zawdzięczamy, która nie poddała się zwątpieniu i walczyła każdego dnia o nasze przetrwanie, jest nadal wspaniałą mamą, babcią i prababcią — ma szesnastu prawnuków. Mimo sędziwego wieku (skończyła w 1995 roku 90 lat) jest bardzo żywotną i towarzyską osobą, starającą się przyjść innym z pomocą. Jeszcze do niedawna pracowała społecznie. Ma 325 swoje mieszkanie w centrum Bydgoszczy. Chodzi często do kościoła i jest wierną słuchaczką „Radia Maryja". Ma więc swój własny „bydgoski świat" i nie chce go zamienić ani na „warszawski", ani na „opolski'*. Na co dzień czuwa nad mamą i wyręcza w wielu sprawach jej najmłodszy syn Stanisław wraz z synową, mieszkający w Bydgoszczy, a także wnuki. A my, odwiedzając naszą kochaną mamę, całujemy jej spracowane ręce, wspominamy dawne dzieje i razem się modlimy, dziękując za wszystko, także za nasze cierpienia. Nasz krucyfiks z Poznania wrócił z nami po syberyjskiej tułaczce i jest u mamy otoczony szczególną czcią., a także ten mały, stary krzyżyk, wykopany „na ogrodach" w Semipałatyńsku. Złoty medalik Jędrusia z Matką Bożą Częstochowską przebył z nami czas zsyłki, a teraz mamusia przekazała go swojemu najmłodszemu prawnukowi, Andrzejkowi. Opowiadałam mamusi o pielgrzymce do Janowa Poleskiego, miejsca męczeństwa św. Andrzeja Boboli, w dniu jego patronalnego święta. Tam w szczególny sposób odczuwałam obecność Jędrusia, mojego małego brata, który prosił kiedyś św. Andrzeja o nasz szczęśliwy powrót. Ja dostałam się na studia medyczne w Gdańsku i zostałam lekarzem. W Sodalicji Akademickiej poznałam swojego przyszłego męża, Mariana Dubika, studenta Politechniki Gdańskiej, w czasie wojny żołnierza Armii Krajowej z Gór Świętokrzyskich, pseudonim „Luśnia". Ślub nasz odbył się w lipcu 1951. Od roku 1953 zaczął się czas mojej „harówki" zawodowej. Z czworga dzieci pozostało nam tylko dwoje. Najstarszy Paweł Jan, uczeń liceum warszawskiego, promienny, radosny chłopiec, kochający góry, mając siedemnaście lat zginął w wypadku drogowym w jesienny czas roku 1969. Na jego grobie, uformowanym z tatrzańskich kamieni — górski, niebieski szlak, drewniany krzyż i wyryte słowa z jego ulubionej piosenki: „Z Tobą zawsze po górskich ja szlakach wędruję, z Tobą miłuję świat". 326 Zmarła też nasza najmłodsza córeczka, Agnieszka, którą kochaliśmy, choć nie zdążyliśmy jeszcze jej poznać. Pozostałe dwoje dzieci, to syn Jacek i córka Maria. Mają swoje własne rodziny, a my mamy jedenaścioro wnuków, najmilszy bilans naszego życia. Jakże często proszą one: — Babuniu, opowiadaj o stepie, wielbłądach, lepiankach, zachodach słońca i groźnych buranach, o tym jak byłaś bardzo głodna i o Jędrusiu. Ty na pewno jeszcze więcej pamiętasz. W 1961 roku zamieszkaliśmy w Warszawie. Niestety, w styczniu 1995 roku, zmarł mój mąż po 44 latach naszej wspólnej wędrówki przez życie. Jakże często przypominał, że „życie to służba i droga do Boga i wieczności". Spoczął obok syna na służewieckim cmentarzu. Od kilku lat odszedł w niebyt ustrój, który położył się cieniem na moim dzieciństwie i młodości, cieniem sześciu lat cierpienia, trudów i śmierci. Zastanawiam się często nad tym, co pozwoliło nam przetrwać. Myślę, że to, że zostaliśmy wychowani w wierze i patriotyzmie, w miłości do Boga i do Ojczyzny. I choć krzyż utrudzenia był o wiele za ciężki na nasze dziecięce ramiona — przetrwaliśmy. Przetrwaliśmy, bo miłość była silniejsza od zła i przemocy. Przetrwaliśmy, bo Twoje Imię, Boże, wypowiadaliśmy z wiarą, miłością i ufnością, oczekując ratunku od Ciebie. Przetrwaliśmy, dzięki pomocy rodziny, przyjaciół, znanych i nieznanych ludzi dobrej woli z różnych stron świata i tych miejscowych, którzy dzielili z nami wspólny los. Dziś myślę, że przeżyliśmy wielkie dziejowe doświadczenie, dołączając do pokoleń polskich zesłańców, którzy tworzyli historię naszego narodu. Obecnie my, dawni zesłańcy, mamy naszą Matkę Boską Sybiraków w Grodźcu na Opolszczyźnie. A w rocznicę wywiezienia spotykamy się w Laskach koło Warszawy z księdzem Tadeuszem Fedorowiczem, który właśnie w tamtym czasie i w tamtym miejscu został nam na pewien czas przez Opatrzność podarowany. Modlimy się z nim wspólnie, dziękując Bogu za to, że przetrwaliśmy i mogliśmy wrócić do Ojczyzny. Modlimy się także za tych, którzy już nigdy nie powrócą i za tych, którzy pomogli nam przetrwać. A o prawdziwą wolność naszej Ojczyzny błagamy nadal słowami Jana Pawła II z Placu Zwycięstwa w Warszawie (2 czerwca 1979): „Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi. Tej Ziemi! Amen." Pragnę serdecznie podziękować mojemu Mężowi i moim Przyjaciołom, którzy przekonali mnie, że obraz przeżyć polskich dzieci i młodzieży na zesłaniu syberyjskim powinien ujrzeć „światło dzienne". Dziękuję wszystkim, którzy przyczynili się do ostatecznego opracowania i opublikowania tej książki, szczególnie mojej koleżance dr Marii Wójtowicz. Nasza kochana Mama, Helena Piotrowska, zmarła dnia 2 listopada 1999 roku w wieku 94 lat. Spoczywa na cmentarzu przy ul. Artyleryjskiej w Bydgoszczy. ®Koniec INDEKS OSC>B Ajzykiewicz Roma 210 Alchimowicz Władysław (Władek) 249 Anders Władysław, gen. 112,115 Andrzej Bobola, św. 121, 156, 183, 187, 191, 192, 326 Baranowa Zinaida Iwanowna (babuszka) 292, 298, 314, 316 Bardach Nusia 290 Bartosiewicz Helena (Hela) 249, 250 Bienieccy, rodzina 26, 287, 304 Bieniecka Danuta 23 Bieniecka Zofia 23, 54, 251 Bieniecki Józef 23, 288 Bieniecki Zbigniew 23 Bojar kin 43 Bojarkina 121 Borowików Fiodor (Fiedia) 99, 158 Borowików Timofiej Sylwestrowicz 99, 119 Borowikowa Ksenia 99, 123, 130, 131 Bratkowa 129 Buchelt Adam Zbigniew (Zbyszek) 18, 230, 325 Buchelt Kazimierz 19 Buchelt Roman 19, 26, 251 Buchelt Tadeusz 19, 20 Buchelt Włodzimierz 251, 262 Bucheltowa Melania 19, 252 Butykowska 253 Chojecka 72 Choma Janina (Janka) 127 Chomowa Dora 48, 79, 179 Czoperowa 20, 65 Daniłowa Katarzyna 128 Dawidowa Katia 141 Denkiewicz Zenobia (Zenia) 203 Denkiewiczowa 203 Drozdowski 20 Dubik Marian ps. „Luśnia" 326 Dumańska Helena (Lusia) 63, 75, 127 Durski Janusz, pchor. 16 Dutkiewicz Józef 141 Dyhdalewiczowa z dziećmi, Hanną i Wojtkiem 271 Dzieduszycka 113 Dziubek Jadwiga 203 329 Dziubek Leszek 203, 217, 22L, 233, 239, 301 Fabian S. 249, 297, 310 Fajersztein, ojciec 168 Fajersztein, syn 119, 128, 133, 153 Fechtner Wanda 290 Fedorowicz Jan 230 Fedorowicz Krystyna (Krysia) 230 Fedorowicz Tadeusz, ks. 223, 224, 227, 228, 229, 233, 235, 263, 327 Filipowicz Marusia 68 Filipowicz Muza 68, 179 Gałkin 64, 79, 80, 81, 88, 96, 115, 119, 125, 126, 174, 176 Gałkinowa 148, 158 Gawlina Józef, bp 128 Gawrońska Helena 19, 252 Gebień Józef 254 Giro Elena 237 Giro Świetlana 237, 238 Giro Tamara 237, 238, 239 Godfriedowie, rodzina 27, 253 Grysówna Helena (Hela) 249, 250 Grzesiowski Dziunek 141 Guligowska Cecylia (Cesia) 10, L4, 18 Haller Józef, gen. 324 Hałabura Antoni 236 Heidlowa 113 Hildebrandtowie 13 Hiller 269, 296 Hillerowie 297 Hillerówna Malusia 269, 272, 290, 297 Horn Oskar 67, 83, 88, 89, 115, 181 Hornowie, rodzina 67, 77, 83, 115 Hryniowa 117 Hyszkowa 236 Iskrzyńska 67, 129 Iwanów 40 Iwanów Kola 198, 202 Iwan owa Olga 197, 206 Iwanowie, rodzina 198 Jackowska 15 Jan Paweł II, papież 328 Janicka Jadwiga 99, 113 Jankiewicz Bronisława 79, 81, 141, L44, 175, 189, 190, 195 Jankiewicz Kazimiera (Kazia) 80, 81, 127, 141, 175, 189, 271, 316 330 Januszewski Bronisław 113 Jarosławska Kazimiera 116, 127, 141 Jarosławska Wanda (Wandzia) 104, 111, 116, 120, 127, 141 Jarosławski Jerzy (Jurek) 104, 111, 116, 127, 129 Jarzymowska Zofia 208 Jazowscy, rodzina 40, 48, 55, 56 Jazowski 36 Kaczkowski, kpt. 160 Kaczorowska Eugenia 147, 159, 226 Kalińska Weronika (Wera) 249, 281 Kaliński Mieczysław (Mietek) 249, 253, 281 Kałmagowa 123, 130 Kamińscy, rodzina 128, 129 Kamińska Kazimiera 67, 115 Kamiński Józef 127, 128, 146 Kamienionow 55 Kamieniow 130 Karaszewicz-Tokarzewski Michał Tadeusz, gen. 138, 151 Kieszko Janina 279 Kleeberg Franciszek, gen. 324 Kłym Michał z rodziną 27 Kołynycz Ewdokia z dziećmi 27, 67, 179, 226, 229, 230, 234, 312 Koryncka Zofia 250 Kot Stanisław 124, 135, 169 Kotowicz Jan 248, 268, 310 Krajewska Zofia 270, 271, 304 Krajewski Karol (Leszek) 271, 301, 304 Krajnik Mikołaj, kpt. 16 Kropiwko Stella 76, 178 Kruszelnicka Lala 58 Kulikowska Barbara (Basia) 64, 65, 100, 119, 128 Kulikowska Maria 64, 66, 67, 77, 84, 95, 110, 113, 116 Kulikowski Aleksander (Olek) 64 Kulikowski, oficer WP 71 Lasotowa z synkiem 146 Leonowa 147, 148, 157, 158, 161, 166, 179 Lewicka Stefania 55, 159, 165 Liczner Aleksander 141 Liczner, brat Aleksandra 141 Liczner, ojciec 210 Luba 123, 132, 133 Łakomska Jadwiga 302 Łazowska 208 Łęczycka Maria 250, 268 Łozińska Maria (Marylka) 316 331 Magdziarska Longina (Lonia) 13 Marcinkowa Marusia 123, 131 Marusia, świniarka 43,44, 47, 57, 179 Masza 217, 2L9, 220, 222, 225, 233, 24L, 247, 275, 281, 282 Michniakowa Ludwika 83, 84, 88, 89 Michniakowa (babcia) 100 Michniakówny (trzy siostry) 88, 128, 129 Mordwinko 208 Mościcki Ignacy, prezydent R. P. 12 Motykiewicz Lusia 254 Mroczkowska 67 Mróz Józef, ks. 287, 288 Niedźwiedziówna 58 Niewiarowska Anna 272 Niusia, Rosjanka 204, 205, 225, 232 Nowakówna 242 Nycz Maria 173 Nycz Michał 141 Okulinko 105, 106, 107, 114, 145, 146 Okulinkowa 146, 179 Onczul 251 Orlikowska Stefania 185, 186 Ostrowska Eugenia 282 Paderewski Ignacy 124 Petecka Alicja (Ala) 249, 312 Pfefer 119, 128 Pfeferowie, rodzina 160, 161 Piątkiewicz Stefania 250, 275, 310 Pieracka Stefania 74 Piotrowicz Józef 12, 17 Piotrowicz Krystyna (Krysia) 12 Piotrowicz Teresa (Renia) 12 Piotrowicz Wanda 12, 18 Piotrowska Helena 25, 39, 108, 145, 146, 325 Piotrowski Adam (Adaś) 10, 324 Piotrowski Andrzej (Jędruś) 10, 193 Piotrowski Jan, kpt. 9, 22, 23, 87 Piotrowski Jan (Janek) 66, 101, 324, 325 Piotrowski Stanisław 325, 326 Pławiak Jan (Jasio) 54 Pławiakowa Maria 54, 67, 80, 128, 179, 210 Pławiakowie, rodzina 54, 311 Pławiakówna Adela 54 Pławiakówna Janina 54, 63 Pławiakówna Stefania 54, 63 332 Pławiakówna Wanda 54 Popowicz 55 Popowiczowa 253 Posadzy Ignacy, ks. 94 Posadzy Krystyna (Krysia) 94 Potocki Tytus 113 Pyzik Tadeusz 52, 115 Pyzikowa 149 Pyzikówna Linka 52, 63, 149 Raczyńska 208 Radionowa Marusia 141 Rakowski, gen. 138 Regini, por. 128, 157 Rogozińska Erika (Era) 13 Rudkowski Ludwik 141 Rybczyński Karol 267 Rzewuska Lila 279 Saraniecka Irena 249, 302 Saraniecki Adolf 133 Siekierscy, rodzina 112, 117 Siekierska Amalia 112, 128 Siekierska Helena (Hela) 67, 69, 128 Siekierska Jadwiga (Wisia) 47, 52, 63, 99, 100, 105 Siekierski Edmund 67, 280 Sidorow 132 Sikorski Władysław, gen. 110, 124, 125, 134, 168, 169, 220 Siwa Maria 95 Siwy Kazimierz 117 Siwy Wincenty 141 Skiba 20 Skura Matylda 115, 141, 175, 189, 195 Skura Ryszard (Rysiek) 127, 129 Sochacka Zdzisława (Zdzisia) 32, 64, 88, 130, 178 Sonia 246, 247, 301 Starek (mąż Marii) 132 Starek Adam (Adaś) 27 Starek Tadeusz (Tadzio) 100 Starkowa Antonina 27 Starkowa Helena 27 Starkowa Maria 27 Suchodolska Janina 93 Suchodolska Ludmiła 93 Suchodolski Stanisław 18, 251 Szałagina Ira 123 Szandurska Stanisława 63 Szandurski Fryderyk 141 333 Szczepan o wska Aldona 250, 310 Świderski Zygmunt 141 Taberski Roman (Romek) 249, 250, 302 Tatomirowa 282 Tichomirowa 310 Tkaczenko Andrzej 278 Tkaczenko Marusia 278 Tokarzówna Lucia 74 Tom czak Franciszek, ks. 291 Turek Jerzy (Jurek) 113 Turkowa Jadwiga 113 Turkówna Krystyna (Krysia) 47, 52, 63, 76, 113 Turska E. 250, 268, 290, 309, 310 Urbańska Franciszka 67,110,112,124, 125, 133, 142,150,157,164,168,173, 174, 189, 193, 220, 224, 256 Urbańska Jadwiga (Wisia) 67, 173 Urbańska Mirosława (Mira) 47, 67, 173 Urbański Tadeusz 141 Walenista, matka z dziećmi 27 Walenista Jan 141 Wania (Waniusza) 55, 56, 63, 106, 107, 303 Wasiliewna Kławdia 258 Wasilewska Wanda 95, 216, 225 Wasilkowska Barbara (Basia) 73 Wasilkowska Zofia 73, 109, 141, 160, 210 Wasilkowski Zbigniew (Zbyszek) 73 Widak 141 Widakowie, rodzina 27, 210 Wieliczko 108, 109 Witko wski 12 Wojno, lekarz 245 Wołowscy 14 Wójcicka Teodora 226 Wróbel Kazimiera 248, 249, 251, 270, 309, 310 Zacharczuk 226 Zachariasiewicz Janina 113, 128 Zaikinowa 47 Zgoda Maria (Lala) 249, 278,316 Znamirowska Irena 67, 115, 173 Znamirowski Roman 52, 67, 117 334 sris Wstęp............................... 6 1. Początek wojny Jesień 1939 i zima 1939/40................. 9 2. Zesłanie 13 kwietnia 1940....................... 25 3. Nowa rzeczywistość Wiosna i lato 1940...................... 34 4. Szkoła radziecka Jesień 1940.......................... 61 5. Buran Zima 1940/41........................ 70 6. Wojna niemiecko-sowiecka Wiosna i lato 1941...................... 97 7. Wyjazd Zbyszka Jesień 1941..........................112 8. Generał Sikorski naszą nadzieją Zima 1941/42........................118 9. Choroba Jędrusia Luty i marzec 1942.....................144 10. Oczekiwanie na wyjazd Wiosna, lato i jesień 1942.................. 156 11. Przyjazd do Semipałatyńska. Odejście Jędrusia , Zima 1942/43........................178 12. Praca „na ogrodach" Wiosna i lato 1943......................213 13. Spotkanie z Jezusem Eucharystycznym Jesień 1943 i zima 1943/44.................223 335 14. Kurs buchalteryjny Wiosna i lato 1944......................237 15. Polska szkoła Jesień 1944.......................... 248 16. W kazachstańskim szpitalu Zima 1944/45........................258 17. Koniec wojny Wiosna i lato 1945......................273 18. Dziesiąta klasa Jesień 1945..........................290 19. Ostatnie miesiące zsyłki Zima 1945/46........................295 20. Matura Wiosna 1946.........................307 21. Droga do Ojczyzny Maj 1946...........................315 Posłowie..............................324 Indeks osób............................329